J贸zef Ignacy Kraszewski
Stara ba艣艅
ROZDZIA艁 1
Poranek wiosenny 艣wita艂 nad czarn膮 las贸w 艂aw膮 otaczaj膮c膮 widnokr膮g doko艂a. W
powietrzu czu膰 by艂o wo艅 li艣ci i traw m艂odych, zlanych ros膮, 艣wie偶o w ci膮gu kilku
takich porank贸w z nabrzmia艂ych p膮czk贸w rozwitych. Nad strumieniami wezbranymi
jeszcze resztk膮 wiosennej powodzi z艂oci艂y si臋 艂otocie jak bogate szycie na
zielonym kobiercu. Wsch贸d s艂o艅ca poprzedza艂a uroczysta cisza - tylko ptastwo
zaczyna艂o budzi膰 si臋 w ga艂臋ziach i niespokojnie zrywa艂o si臋 z nocleg贸w... Ju偶
s艂ycha膰 by艂o 艣wiergot i 艣wisty, i nawo艂ywania drobnej dru偶yny. Wysoko pod
chmurami p艂yn膮艂 orze艂 siwy, ko艂uj膮c i upatruj膮c pastwy na ziemi. Zawiesi艂 si臋
czasem w powietrzu i sta艂 nieruchomy, a potem dalej majestatycznie 偶eglowa艂... W
borze co艣 zaszele艣ci艂o i umilk艂o... Stado dzikich k贸z wyjrza艂o z g膮szczy na
polank臋, popatrza艂o czarnymi oczyma i pierzchn臋艂o... Zat臋tnia艂o za nimi - cicho
znowu.
Z drugiej strony s艂ycha膰 艂ami膮ce si臋 ga艂臋zie, zaszele艣cia艂 艂o艣 rogaty - wyjrza艂,
podni贸s艂 g艂ow臋, powietrza poci膮gn膮艂 chrapami - zaduma艂 si臋, potar艂 rogami po
grzbiecie i z wolna poszed艂 w las nazad... I znowu s艂ycha膰 by艂o 艂om ga艂臋zi i
ci臋偶kie st膮panie.
Spod g臋stych 艂贸z za艣wieci艂o ocz贸w dwoje - wilk ciekawie rozgl膮da艂 si臋 po
okolicy... tu偶 poza nim, po艂o偶ywszy uszy, pierzchn膮艂 przel臋k艂y zaj膮c, skoczy艂
par臋 razy i przycupn膮艂.
I milczenie by艂o, tylko z dala ozwa艂a si臋 poranna muzyka las贸w... Tr膮ci艂o o nie
skrzyd艂o wiosennego powiewu i ga艂臋zie gra膰 zacz臋艂y... Ka偶de drzewo gra艂o
inaczej, a ucho mieszka艅ca puszcz rozezna膰 mog艂o szmer brzozy z listki m艂odymi,
dr偶enie osiczyny boja藕liwe, skrzypienie d臋b贸w suchych, szum sosen i 偶a艂o艣liwe
jode艂 szelesty.
Szed艂 wiater st膮paj膮c po wierzcho艂kach puszczy i g艂o艣niej coraz odpowiada艂y mu
bory, coraz bli偶ej, silniej coraz muzyka gra艂a pie艣ni膮 porann膮.
Ponad lasy p艂yn臋艂y zarumienione chmury jak dziewcz臋ta, kt贸re si臋 ze snu zerwa艂y
zbudzone i ucieka艂y, czuj膮c, 偶e obcy pan nadchodzi. Szare zrazu niebo
b艂臋kitnia艂o u g贸ry, poz艂aca艂o si臋 u do艂u; ob艂oczki bia艂e, jak z r膮bka obs艂onki
po艣cieli, rozwiewa艂 wiater po lazurach. S艂o艅ce strzeli艂o promieniami ku g贸rze...
noc ucieka艂a. Wida膰 by艂o ostatki cieni贸w i mrok贸w roztapiaj膮ce si臋 w dnia
blasku. Nad strumieniami i 艂膮kami jak dymy ofiarne zakipia艂y pary przejrzyste,
ulatuj膮c z wolna ku niebu i gin膮c w powietrzu. Uko艣ne promienie s艂o艅ca ciekawie
zagl膮da艂y w g艂臋biny, 艣ledz膮c, co si臋 przez noc rozros艂o, zazielenia艂o, wykwit艂o.
Razem z szumem lasu zawt贸rowa艂 ch贸r ptak贸w - wszcz膮艂 si臋 gwar wielki, o偶y艂y w
艣wietle 艂膮ki, zaro艣la, puszcze i powietrzne szlaki - wraca艂o 偶ycie.
W promieniach wirowa艂y, zwija艂y si臋, kr臋ci艂y niespokojnie skrzydlate dzieci
powietrza... co艣 szczebioc膮c do siebie, do chmur i do las贸w.
Kuku艂ki odezwa艂y si臋 z dala, dzi臋cio艂y kowale ju偶 ku艂y drzewa. By艂 dzie艅...
U skraju lasu, nad rzek膮 leniw膮, kt贸ra go przerzyna艂a, w艣r贸d g臋stych drzew,
gdzie cie艅 schowa艂 si臋 jeszcze, wida膰 by艂o kupk臋 ga艂臋zi niby sza艂as napr臋dce
sklecony; kilka ko艂k贸w wbitych w ziemi臋, a na nich naci臋te konary jod艂owe...
Obok, tu偶, by艂o wygas艂e ognisko, spopiela艂e, i kilka w nim nie dopalonych
g艂owni. Poni偶ej, w zielonych bujnych trawach, na sznurach do ko艂贸w
poprzywi膮zywanych, pas艂y si臋 dwa ma艂e, grube, g臋stym i naje偶onym jeszcze zimowym
w艂osem okryte konie.
Szelest jaki艣 w lesie zna膰 je nastraszy艂, pozna艂y nieprzyjaciela, nastawi艂y
uszy, rozd臋艂y chrapy, zacz臋艂y niecierpliwie nogami kopa膰 w ziemi臋; jeden z nich
zar偶a艂, a echo po lesie ponios艂o ten dziki g艂os, kt贸ry si臋 rozleg艂 i powt贸rzy艂
s艂abiej za 艂膮k膮...
Z sza艂asu pokaza艂a si臋 g艂owa, ca艂a w艂osami okryta d艂ugimi - zaros艂a rudo; dwoje
ocz贸w ciemnych skierowa艂o si臋 naprz贸d ku koniom, potem ku niebu, ruch si臋 da艂
s艂ysze膰 pod ga艂臋ziami. Wkr贸tce potem, rozgarniaj膮c je, wydoby艂 si臋 spod nich
cz艂owiek s艂usznego wzrostu, kr臋py i barczysty. D艂ugim le偶eniem i snem skostnia艂e
wyci膮gn膮艂 cz艂onki, ziewn膮艂, strz膮sn膮艂 si臋, popatrza艂 na niebo, potem na konie...
te zobaczywszy go z wolna zacz臋艂y si臋 zbli偶a膰 ku niemu. Nadstawi艂 uszu bacznie.
Nic s艂ycha膰 nie by艂o pr贸cz szumu lasu, 艣piewu ptastwa, mruku strumienia.
Cz艂owiek wygl膮da艂 dziko, w艂os bujny, popl膮tany sp艂ywa艂 mu kud艂ami na barki i
os艂ania艂 niskie czo艂o, tak 偶e oczy wprost spod nich patrza艂y. Reszta twarzy
tak偶e by艂a zaros艂a, ledwie cz臋艣膰 policzk贸w, zarumienionych snem i ch艂odem,
dobywa艂a si臋
spod w膮s贸w i brody - w艣r贸d kt贸rych ust prawie zna膰 nie by艂o. Sukienna, we艂niana,
gruba odzie偶 brunatnego koloru okrywa艂a mu ramiona, pod szyj膮 spi臋ta na guz i
p臋tl臋. Nogi mia艂 te偶 suknem i sk贸r膮 poobkr臋cane, a stopy obwite ni膮 i opasane
sznurami. Spod r臋kaw贸w sukni kr贸tkich dobywa艂y si臋 r臋ce silne, w艂osem okryte i
opalone. Twarz mia艂a wyraz przebieg艂y, na p贸艂 zwierz臋cy, p贸艂 cz艂owieczy,
zuchwa艂y razem i ostro偶ny... oczy biega艂y 偶ywo... Ruchy cia艂a zr臋czne i silne
nie dawa艂y wieku odgadn膮膰, cho膰 m艂odo艣膰 ju偶 pozostawi艂 za sob膮.
Postawszy chwil臋 m臋偶czyzna wr贸ci艂 ku sza艂asowi i nog膮 silnie kopn膮艂 w 艣cian臋
jego, nie m贸wi膮c s艂owa. Poruszy艂o si臋 co艣 偶ywo za ga艂臋藕mi i wnet spod nich
wype艂z艂o ch艂opi臋, wydoby艂o si臋 zza li艣ci - zerwa艂o rze艣ko na nogi... Wyrostek
m贸g艂 mie膰 lat z pi臋tna艣cie, krzepki by艂 i nieco do starego podobny. Twarz mu
jeszcze nie porasta艂a, w艂osy mia艂 kr贸tko uci臋te, odzie偶 grub膮 a wyszargan膮, z
sukna i p艂贸ciennych chust z艂o偶on膮. Na nogi wstawszy, oczy przetar艂 ku艂akami,
ledwie mia艂 czas reszt臋 snu z powiek op臋dzi膰, gdy starszego g艂os chropawy, w
mowie dziwnej, obcej, kt贸rej na tej ziemi nikt opr贸cz nich dwu nie rozumia艂,
zawo艂a艂:
- Gerda, do koni! S艂o艅ce wesz艂o...
Us艂yszawszy ten rozkaz, poparty lekkim potr膮ceniem w plecy, ch艂opiec zbieg艂 ku
koniom, odwi膮za艂 sznury, skoczy艂 na grzbiet z nich jednemu i poprowadzi艂 je o
kilka krok贸w dalej, gdzie troch臋 piaszczystego, suchego brzegu do wody przyst臋p
dawa艂o. Na piasku wida膰 te偶 by艂o 艣lady kopyt koni, kt贸re ju偶 tam wprz贸dy napoju
szuka艂y. Konie zacz臋艂y pi膰 chciwie. Ch艂opi臋 siedz膮ce na jednym ziewa艂o, z ukosa
pogl膮daj膮c ku staremu, kt贸ry oko艂o sza艂asu si臋 krz膮ta艂, mrucz膮c co艣 sam do
siebie. By艂ali to poranna modlitwa?
Na ostatek konie napojone podnios艂y g艂owy i jak zadumane s艂ucha艂y las贸w szumu.
Ch艂opak je sznurem pogna艂 ku sza艂asowi. Tu ju偶 nagotowane le偶a艂y suknem i sk贸rk膮
poobwijane juki, kt贸re starszy pocz膮艂 na konie zarzuca膰 i przywi膮zywa膰. Milcz膮cy
pomaga艂 mu wyrostek. Na grzbiety koniom zawieszono sukno grube i sk贸ry... Gdy
wszystko by艂o w pogotowiu, stary wlaz艂 jeszcze pod sza艂as i po chwili wyszed艂 z
niego uzbrojony. U pasa mia艂 siekierk臋 jak m艂ot grub膮, kr贸tki n贸偶 w pochwie
sk贸rzanej, na plecach 艂uk, przez drugie rami臋 proc臋 i kr贸tk膮 pa艂k臋 drewnian膮,
krzemieniem nabijan膮, kt贸r膮 przed sob膮 uczepi艂 na koniu. Ch艂opak te偶 艣ci膮gn膮艂
sw贸j or臋偶 z ziemi, n贸偶 do pasa i siekierk臋, kt贸r膮 do r臋ki wzi膮艂, lekko na
grzbiet konia wskakuj膮c... Starszy si臋 jeszcze obejrza艂 na noclegowisko,
patrz膮c, czy czego nie zapomnia艂 na nim, r臋kami popr贸bowa艂 sakiew na grzbiecie
powi膮zanych i konia swego pod k艂od臋 poprowadziwszy skoczy艂 na艅 zr臋cznie. Ju偶
mieli ruszy膰 z miejsca i starszy si臋 rozgl膮da艂, aby wybra膰 drog臋, gdy z
g臋stwiny, naprzeciw, rozgartuj膮c ostro偶nie leszczyn臋 i kaliny, niepostrze偶ona,
po cichu wysun臋艂a si臋 g艂owa ludzka.
Ciekawie, zrazu z jak膮艣 obaw膮, dwoje oczu jasnych przypatrywa艂o si臋 podr贸偶nym.
Zza ga艂臋zi wida膰 tylko by艂o w艂os p艂owy, co je otacza艂, m艂od膮 twarz ledwie
zarostem pokryt膮, bia艂e z臋by w ustach na p贸艂 podziwieniem otwartych.
Podr贸偶ny tymczasem ku s艂o艅cu pogl膮da艂 i na bieg rzeki. Ponad jej brzegami drogi
偶adnej 艣ladu wida膰 nie by艂o.
Zdawa艂 si臋 chcie膰 upewni膰, czy ma j膮 przebrn膮膰, czy z ni膮, czy przeciwko niej
si臋 pu艣ci膰. Konie rwa艂y si臋 ju偶 do pochodu niecierpliwe, obr贸cone na wsch贸d
艂bami - starszy pomy艣la艂 troch臋, oczyma 艂膮k臋 zmierzy艂, trz臋sawiska i b贸r, potem
zwr贸ci艂 si臋 na piaszczyste wybrze偶e, k臋dy konie pojono. Tu stan膮wszy, my艣la艂
pewnie, czy br贸d znajdzie, bo oczy utopi艂 w wodzie, jakby mierzy艂 jej g艂臋bin臋.
By艂by teraz i t臋 g艂ow臋 m贸g艂 dojrze膰 w krzakach, co go szpiegowa艂a - ale si臋
ostro偶nie schowa艂a, tylko ga艂膮zki opad艂y i dr偶a艂y. Powoli konie wchodzi艂y w
wod臋, kt贸ra tu nie by艂a grz膮sk膮 ni g艂臋bok膮, zanurzy艂y si臋 po brzuchy, zdawa艂o
si臋, 偶e pop艂yn膮, ale tu偶 si臋 znalaz艂a 艂awa piaszczysta i oto ju偶 - brzeg
drugi... Oba podr贸偶ni wyl膮dowali szcz臋艣liwie, ledwie pomoczywszy nogi.
Drugim brzegiem, wy偶szym nieco i suchszym, wygodniej kroczy膰 by艂o, cho膰 tu偶, tu偶
za g臋stwin膮 co艣 szele艣cia艂o dziwnie... - Zwierz sp艂oszony - my艣la艂 podr贸偶ny.
Naok贸艂 opr贸cz noclegowiska 艣ladu cz艂owieka nie dostrzeg艂o oko, b贸r, jak go
stworzy艂 B贸g, ku niebu wyros艂y bujno, pnie grube jak s艂upy proste, osch艂e
ga艂臋zie od do艂u, u g贸ry w zielone wie艅ce ubrane. Gdzieniegdzie zwalona burz膮
k艂oda, na p贸艂 przegni艂a, p贸艂 z kory opad艂a, pogi臋te od wichru wyrostki i posch艂e
od zgrzybia艂o艣ci, mchami jak futrem na staro艣膰 odziane olbrzymy.
Jechali. Na wzg贸rzu... co艣 biela艂o nie opodal. Pod d臋bem le偶a艂 kamie艅 wy偶艂obiony
jak misa, nad nim drugi sta艂 gruby i niezgrabny... R臋ka niewprawna wyrze藕bi艂a na
nim niby ludzk膮 twarz straszliw膮, czapk膮 okryt膮 u g贸ry... Starszy wstrzyma艂 si臋
troch臋, zobaczywszy znak u drogi, obejrza艂 niespokojnie doko艂a i mijaj膮c go,
splun膮艂 na艅 z pogard膮.
W tej chwili 艣wist si臋 da艂 s艂ysze膰 dziwny z krzak贸w i drzewce ze strza艂y utkwi艂o
na piersi, w grubej sukmanie starszego. ledwie poczuwszy pocisk, nie wiedz膮c
jeszcze, czy do broni ma si臋 bra膰, czy do ucieczki, obraca艂 g艂ow臋, gdy ch艂opak
krzykn膮艂. Druga strza艂a utkwi艂a mu w nodze.
A z lasu da艂 si臋 s艂ysze膰 艣miech, 艣miech dziki jaki艣, straszny niby wycie
zwierz臋ce, niby okrzyk cz艂owieka... Zachichota艂o, rozleg艂o si臋, zamilk艂o...
Sroka siedzia艂a na kamieniu, na czapce, i podni贸s艂szy skrzyd艂a krzycza艂a,
艣miechowi wt贸ruj膮c... a miota艂a si臋, jakby i ona grozi艂a.
Konie g艂osami tymi pod偶egni臋te przy艣pieszy艂y kroku, ale nieprzyjaciela ju偶 ani
wida膰, ani s艂ycha膰 nie by艂o... Cisza panowa艂a nad lasami, drzewa tylko
uroczy艣cie szumia艂y...
Starszy m臋偶czyzna k艂usowa艂, naprz贸d konia p臋dz膮c skoro - ch艂opak, kt贸ry strza艂臋
wyszarpn膮艂 z nogi, 艣pieszy艂 za nim, pochylony na szyi swojego... przebiegli tak
staj kilkoro, a偶 nie s艂ysz膮c nic, nie widz膮c pogoni - zwolnili kroku... Starszy
si臋 dopiero obejrza艂 na ch艂opca ze zblad艂膮 twarz膮, z zaci臋tymi osty, z
wytrzeszczonymi oczyma przylg艂ego do konia. Nie mia艂 nawet czasu od strza艂y
tkwi膮cej w piersi si臋 uwolni膰. Przebi艂a ona sukno i zna膰 uwi臋z艂a w ciele, bo
cho膰 w szybkim biegu ugi臋艂a si臋 i opad艂a ku do艂owi, trzyma艂a si臋 jeszcze. Tu
dopiero, na polance, konia 艣ci膮gn膮wszy starszy obejrza艂 si臋 na strza艂臋 i
zr臋cznie j膮 pocisn膮wszy, cho膰 sykn膮艂 z b贸lu - wydoby艂, obejrza艂 ciekawie i do
sk贸rzanego na plecach worka wsun膮艂.
Strza艂a mia艂a z ko艣ci bia艂ej wyrobione ostrze cienkie, na kt贸rego ko艅cu wida膰
by艂o krwi kropelk臋.
- Pioruny by w nich bi艂y... i burze! - zawo艂a艂 warcz膮c rudy. - Gdzie艣 si臋 w
krzakach znalaz艂o oko, co podpatrzy艂o i pom艣ci艂o za ba艂wana... Ty艣 rqnny w nog臋,
Gerda?
Ch艂opak, z oczyma jeszcze ob艂膮kanymi i trwog膮, milcz膮c na nog臋 skaleczon膮
wskazywa艂. Rana jego g艂臋bsza by艂a, bo p艂achty nie wstrzyma艂y strza艂y. No, nic
to! Jedna strza艂a pola艅ska - zamrucza艂 starszy - oni ich nie zatruwaj膮.
Obawia艂em si臋, aby ich tam wi臋cej nie by艂o. Zna膰 jeden rozb贸jnik nie straszny.
Nie wa偶y艂 si臋 zobaczywszy, 偶e艣my zbrojni... ale mo偶e nawo艂a膰 innych, narobi膰
wrzawy... uchodzi膰 trzeba...
Spojrza艂 na s艂o艅ce.
- Trzymaj si臋 konia, a pu艣膰 go za mn膮... 艢pieszy膰 trzeba, 偶eby nas w tym nie
zaskoczyli lesie, p贸ki nie dojedziemy do znajomych. Z po艂udnia na miejscu
b臋dziemy. Ch艂opak milcza艂, starszy co艣 mrucza艂 jeszcze, ku g贸rze patrza艂, konia
sznurem 艣ci膮gn膮艂 i polecieli g臋stwin膮, nad brzegiem si臋 ci膮gle trzymaj膮c, bez
drogi - rzeka go艣ciniec znaczy艂a.
Puszcza wci膮偶 by艂a dzika, nie zamieszka艂a, milcz膮ca. Raz z dala na wodzie
postrzegli jakby g艂ow臋 ludzk膮 z ciemnym, przylg艂ym do niej w艂osem i dwoje r膮k
wios艂uj膮cych oko艂o niej. Lecz gdy si臋 t臋tent da艂 s艂ysze膰, znik艂a, wir tylko by艂o
wida膰 nad powierzchni膮 wody. Min臋li j膮... i wysz艂a znowu z g艂臋biny... na w艂osach
czarnych doko艂a opleciony by艂 wianek z 艂otoci... oczyma strzela艂a za nimi...
Troch臋 dalej cz贸艂no male艅kie jak 艂upinka 艣lizga艂o si臋 p艂yn膮c z biegiem, ponad
nim bia艂膮 chust臋 wida膰 by艂o... Gdy t臋tent da艂 si臋 s艂ysze膰, znik艂a p艂achta na
dnie i cz贸艂enko jak w膮偶 wsun臋艂o si臋 mi臋dzy trzciny, 艂ozy, wiszary, kt贸rych tylko
wierzchy si臋 chwia艂y... Kilka kaczek zerwa艂o si臋 przestraszonych, wyci膮gn臋艂y
szyje... sznurem lecia艂y gdzie艣 dalej... plusn臋艂y i pad艂y.
Podr贸偶ni wci膮偶 biegli brzegiem, to szybciej, to wolniej - dwa razy konie poili
zm臋czone i jechali dalej bez spoczynku - a s艂o艅ce te偶 podnosi艂o si臋 coraz wy偶ej,
grza艂o coraz mocniej. Cho膰 w lesie 艣wie偶o by艂o i ch艂odno, od 艂膮k i piask贸w
zalatywa艂 oddech gor膮cy.
Nie zmieni艂a si臋 okolica - b贸r ci膮gle szumia艂 nad rzek膮. Gdzieniegdzie w piasku
mi臋dzy pag贸rkami 艣wieci艂o jeziorko - szerzej rozlewa艂y si臋 wody - to 艣ciska艂y
w艣r贸d parowu. Mienia艂y si臋 tylko drzewa, sosny i jod艂y, potem zielonych li艣ci
brzozy i lipy, i osiki, i d臋by na p贸艂 jeszcze 艣pi膮ce a g艂uche na wiosn臋.
Gdzieniegdzie 偶贸艂taw膮 艂aw膮 le偶a艂 piasek, to k臋piasta trz臋sawica, kt贸r膮 okr膮偶a膰
musieli. Przed nimi z dala pomyka艂 zwierz, z 艂膮k pierzcha艂y ca艂e stada 艂osi i
jeleni dobijaj膮c si臋 do lasu, na kt贸rego skraju stawa艂y, patrza艂y jeszcze
ciekawie i gna艂y dalej znikaj膮c im z ocz贸w. Na贸wczas 艂omot stad sp艂oszonych
konie straszy艂 i p臋dzi艂y 偶ywiej, stuliwszy uszy... p贸ki si艂 sta艂o.
Gerda ci膮gle r臋k膮 chwyta艂 za nog臋 zranion膮, czu艂, 偶e mu krew ciek艂a jakby ciep艂y
sznurek wij膮cy si臋 a偶 do stopy i w sk贸rzanym obuwiu zbiera艂a si臋 u nogi,
czerwonymi kroplami s膮cz膮c szparami chodaka.
Ale skar偶y膰 si臋 nie 艣mia艂, zawija膰 rany hub膮 z drzew lub li艣膰mi, co by krew
za-tamowa艂y - nie by艂o czasu. Starszemu te偶 troch臋 krwi pokaza艂o si臋 mi臋dzy
palcami r臋ki... otar艂 je o ko艅sk膮 grzyw臋- nie troszcz膮c si臋 o to. Rozpatrywa艂
si臋 wci膮偶 po okolicy, dawniej zna膰 sobie pami臋tnej, jakby szukaj膮c miejsca do
spoczynku... Lecz nierych艂o, nierych艂o zwolnili biegu.
Tu rzeka p艂yn膮c nizinami r贸wnymi szerzej si臋 rozlewa艂a w艣r贸d b艂ot 艣wie偶膮
zielono艣ci膮 okrytych. Ze wzg贸rza nagiego, na kt贸rym stali, wida膰 by艂o 艂膮ki i
trz臋sawiska, w艣r贸d nich moczary i jeziorka mnogie, opasane gajami... Kilka
strumieni zbiega艂o si臋 tu z bor贸w ku rzece. Las, w艣r贸d kt贸rego stan臋li, wypalony
by艂 i zesch艂y na znacznej przestrzeni. G膮szcze, co go podszywa艂y, sp艂on臋艂y do
szcz臋tu, daleko wi臋c w g艂膮b jego si臋gn膮膰 by艂o mo偶na okiem i dojrze膰
nieprzyjaciela.
Tu starszy z konia si臋 zsun膮艂, rzuci艂 go nie patrz膮c i leg艂 na ciep艂ym piasku,
obu r臋kami pot kroplisty ocieraj膮c z czo艂a. Zm臋czony by艂 - piersi mu si臋
podnosi艂y, a 偶e krwawymi palcami dotkn膮艂 twarzy i j膮 te偶 sobie ca艂膮 okrwawi艂.
Ujrzawszy to ch艂opak ul膮k艂 si臋 i krzykn膮艂.
- Co ci to, Gerda? Czy艣 ty m臋偶czyzna? Czy si臋 matka twoja omyli艂a, 偶e ci nie
wdzia艂a chust i sp贸dnicy? Kropla krwi, a tyle strachu i wrzasku?
Ch艂opak mu dopiero wskaza艂 na w艂asn膮 twarz jego.
- Nie o moj膮 mi strach - rzek艂 - cho膰 sk贸rznie mam jej pe艂ne, ale o wasz膮.
Twarz, ojcze, macie we krwi ca艂膮.
Starszy na r臋ce swe popatrza艂, roz艣mia艂 si臋 tylko i nic nie odpowiedzia艂. Gerda
tymczasem na ziemi sid艂szy nog臋 rann膮 rozzu艂 i pocz膮艂 czy艣ci膰 obuwie, potem ran臋
ociera膰 i ok艂ada膰 hub膮. Stary patrza艂 na to oboj臋tnym okiem.
W milczeniu dobyli potem z sakiew suszone mi臋so i placki, kt贸re starszy na ziemi
roz艂o偶y艂. Poszed艂 si臋 wprz贸d obmy膰 w wodzie i d艂oni膮 jej do ust zaczerpn膮膰.
Gerda za jego przyk艂adem zwl贸k艂 si臋 te偶 do wody... siedli je艣膰 w milczeniu...
Konie na chudej trawie leniwie si臋 pas艂y...
Z lasu wylecia艂a sroka... uwiesi艂a si臋 na suchej ga艂臋zi nad g艂ow膮 starego,
pochyli艂a ku niemu i krzycza艂a... Zdawa艂a si臋 zagniewana, trzepa艂a skrzyd艂ami,
podlatywa艂a coraz bli偶ej... wo艂a艂a co艣, jakby na gwa艂t zbieraj膮c drugie...
Nadci膮gn臋艂a w pomoc wt贸ra i trzecia... i wrzaskliwie to podlatywa艂y, to
przysiada艂y si臋 przy nich... Stary, kt贸ry si臋 chcia艂 zdrzemn膮膰,
zniecierpliwiony, 艂uk napi膮艂 i strzeli艂... Nie rani艂 偶adnej, zerwa艂y si臋 z
krzykiem... zawirowa艂y w powietrzu i wr贸ci艂y kraka膰 nad nimi... Gerda z g艂ow膮
zwieszon膮, na r臋kach sparty, nad ko艅mi czuwa艂. Las milcza艂 - niebo by艂o czyste -
owad tylko, wywo艂any s艂o艅cem do 偶ycia, brz臋cza艂 gromadami unosz膮c si臋 w
powietrzu.
Po kr贸tkim spoczynku na konie siedli znowu... Stary si臋 do ch艂opca zwr贸ci艂.
- O strza艂ach, o krwi, o niczym ani s艂owa tam... Najlepiej by艣 nie m贸wi艂 nic i
niemego udawa艂... Niemcami oni nas tam zowi膮, cho膰 my ich j臋zyk rozumiemy...
S艂uchaj, co gada膰 b臋d膮, zda si臋 to zawsze, ale udawaj, 偶e ci ta mowa obca... Tak
lepiej - milcze膰.
Spojrza艂 na艅 czekaj膮c, by mu Gerda oczyma odpowiedzia艂. Jechali dalej a dalej.
S艂o艅ce ju偶 si臋 z wolna spuszcza膰 zaczyna艂o ku zachodowi. Brzeg rzeki wynios艂y
coraz si臋 zni偶a艂, wilgotniejsze otacza艂o ich powietrze - cie艅 zalega艂 boru
艣ciany - gdy w dali, nad zaro艣lami, pokaza艂 si臋 s艂up dymu siny...
Stary zobaczywszy go drgn膮艂 z rado艣ci czy niepokoju - ch艂opak te偶 we艅 oczy
wlepi艂 i zwolnili koniom biegu.
Doko艂a si臋 las rozlega艂 stary, wysoki, g臋sty, a 艂膮ka nad rzek膮 zw臋偶a艂a, p艂yn膮c膮
艣cie艣nionym korytem. W prawo otwar艂a si臋 艂膮ka, doko艂a zasiekami drzew zr膮banych
otoczona... Poza ni膮 z sza艂as贸w jakich艣, cha艂up z drzewa i chrustu, opasanych
tynami wysokimi - dobywa艂 si臋 贸w s艂up siny... Zbli偶aj膮c si臋 ku budom, coraz je
lepiej rozezna膰 mo偶na by艂o.
U brzegu, podniesionego troch臋, rzeki sta艂y w prostok膮t, szczelnie zewsz膮d
zamkni臋te. Od 艂膮ki odgradza艂y je k艂ody drzew i typy, pokopane do艂y i powbijane
pale. Na jednym z nich tkwi艂a zawieszona bia艂a, od deszcz贸w wyp艂ukana, od s艂o艅ca
zwapnia艂a czaszka ko艅ska.
Dachy pokryte by艂y kawa艂ami dartymi drzewa, wiszarem i ga艂臋藕mi - 艣ciany w s艂upy
z chrustu plecione. W po艣rodku tylko z k艂贸d ogromnych w zr膮b zbudowana wznosi艂a
si臋 cha艂upa-dw贸r, do kt贸rej szopy wko艂o przytyka艂y, z ni膮 razem obej艣cie
tworz膮c, w 艣rodku kt贸rego ma艂e znajdowa艂o si臋 podw贸rze.
Doje偶d偶aj膮c, rudy podr贸偶ny zwolni艂 koniowi biegu - oczyma szukaj膮c, czy kogo nie
zobaczy. Nie wida膰 by艂o 偶ywej duszy. Waha艂 si臋 jeszcze, jak da膰 zna膰 o sobie,
gdy u brzegu rzeki, na ogromnym, zb艂膮kanym tu od wiek贸w kamieniu ujrza艂
siedz膮cego starca, kt贸ry, nie postrze偶ony, od dawna go 艣ledzi艂 oczyma.
Ubrany by艂 ca艂y w bieli, nic nie maj膮c na sobie opr贸cz odzie偶y z p艂贸tna grubego.
Nogi mia艂 bose, g艂ow臋 siw膮 nie okryt膮. Ogromna, d艂uga do pasa broda piersi mu
os艂ania艂a. Bia艂y wysoki kij trzyma艂 w r臋ku. Koszul臋 na wierzch w艂o偶on膮 i do
kolan spadaj膮c膮 obejmowa艂 pas czerwony. 呕adnej zreszt膮 nie mia艂 ani ozdoby, ni
broni. U n贸g jego dwa psy le偶a艂y do wilk贸w podobne, zaczajone, przypad艂e do
ziemi, oczyma krwawymi wiod膮ce za podr贸偶nymi... Drga艂y le偶膮c... i czekaj膮c,
kiedy si臋 nuc膮...
Twarz starca spokojna by艂a i powa偶na, ogorza艂a, ze sk贸r膮 jakby sp臋kan膮, tak j膮
fa艂dy i marszczki pokry艂y ca艂膮 sieci膮 g臋st膮. Nad oczyma siwymi dwa krzaki
bujnych brwi stercza艂y naje偶one. Such膮 szyj臋, kt贸r膮 obna偶on膮 wida膰 by艂o spod
koszuli, jak twarz pokrajan膮, brunatn膮 - niby w臋偶e sine oplata艂y 偶y艂y, pod sk贸r膮
nabrzmia艂e.
W chwili gdy podr贸偶ny starca zobaczy艂, ten w艂a艣nie na psy zawo艂a艂 gro藕no, r臋k膮
im wskazuj膮c w ty艂, za siebie, a kij podnosz膮c do g贸ry... Podr贸偶ni stan臋li...
rozgl膮daj膮c si臋 ciekawie.
- Pok艂on wam, stary Wiszu... - rzek艂 z konia nie zsiadaj膮c podr贸偶ny, uchyliwszy
tylko g艂ow臋 - pok艂on wam. Ka偶cie waszym psom do zagrody, boby nas porozdziera艂y,
a my starzy znajomi i dobrzy przyjaciele, cho膰 nie swoi - a nie wrogi.
S艂owa te powoli wyrzek艂 starszy 艂aman膮 mow膮 Serb贸w nad艂aba艅skich, usi艂uj膮c
przybra膰 postaw臋 i twarz uprzejm膮.
Stary patrza艂 nic jeszcze nie odpowiadaj膮c. Na psy naprz贸d zakrzycza艂 gro藕no,
aby sz艂y precz, ukazuj膮c im zagrod臋, bo warcza艂y i z臋by szczerzy艂y patrz膮c na
przybysz贸w i coraz to si臋 ku nim targa艂y. Nie chcia艂y odchodzi膰. Gospodarz
hukn膮艂 w d艂o艅... Na g艂os ten zza typu ukaza艂a si臋 ostrzy偶ona g艂owa parobczaka,
kt贸ry rozkaz zrozumiawszy psy nawo艂a艂, wp臋dzi艂 do obej艣cia i zamkn膮艂 za nimi
wrota... S艂ycha膰 je by艂o szczekaj膮ce i wyj膮ce w szopie.
- Zdr贸w bywaj, Hengo. C贸偶e艣cie to znowu tak daleko w nasze lasy zaw臋drowali? -
rzek艂 gospodarz.
Rudy powoli z konia zlaz艂szy i dawszy go ch艂opcu, kt贸ry na swoim pozosta艂 -
zbli偶a艂 si臋 z wolna do starego.
- Ha! po 艣wiecie si臋 tak cz艂ek w艂贸czy, ciekaw zobaczy膰, jak tam gdzie ludzie
偶yj膮 - pocz膮艂 m贸wi膰 - przy tym te偶 jaka艣 zamiana zrobi si臋 mo偶e. Lepiej w
spokoju mienia膰, czego u jednych zbytek, a drugim brak, ni偶eli napada膰 zbrojno a
z 偶yciem razem wydziera膰. Ja - wy wiecie - cz艂owiek spokojny, zaopatruj臋, komu
czego trzeba... aby 偶y膰...
Stary si臋 czego艣 zaduma艂.
- Nie bardzo u nas mienia膰 jest na co... Sk贸r i futer dosy膰 pewnie u siebie
macie, bursztynu u nas niewiele. My艣my te偶 nie zwykli bardzo do rzeczy, kt贸re
wozicie, swoim si臋 radzi obchodzi膰... Ig艂a z o艣ci tak szyje jak 偶elazna.
Popatrzy艂 stary na ziemi臋 i znowu si臋 w sobie zaduma艂.
- Zda si臋 to przecie, co ja wo偶臋 - m贸wi艂 powoli Hengo. - A sk膮dby艣cie wzi臋li
wszystko, co si臋 z kruszcu robi, gdyby艣my wam tego nie dostawili... Do Winedy
daleko...
- Albo to ko艣ci, rogu i kamienia nie dosy膰? - rzek艂 stary Wisz wzdychaj膮c. - By艂
czas, 偶e si臋 ludzie tym obchodzili i dobrze im z tym by艂o... Jake艣cie wy a
drudzy w臋drowni podwozi膰 zacz臋li swoje b艂yskotki, niewiasty nam popsuli艣cie,
chce im si臋 ziarnek 艣wiec膮cych na szyj臋 i iglic g艂adkich, i guz贸w, i wszystkich
tych zabawek... bez kt贸rych teraz 偶adna nie st膮pi.
- Nic by to nie by艂o - ci膮gn膮艂 dalej, patrz膮c wi臋cej na ziemi臋 ni偶 na przyby艂ego
kupca - ale wy... wy dr贸g si臋 do nas uczycie, tajemnice nasze wywozicie st膮d...
i tak samo przyj艣膰 mo偶e napa艣膰, jak przysz艂y 艣wiecid艂a.
Hengo po kryjomu b艂yskiem ocz贸w bystrym zmierzy艂 starego Wisza i roz艣mia艂 si臋.
- Pr贸偶na to obawa - rzek艂 - nikt o napa艣ciach nie my艣li... Ja nie je偶d偶臋 cudzego
podpatrywa膰, ale swoje mienia膰. Wy mnie przecie znacie, nie pierwszy raz jestem
u starego Wisza... Ja przyjaciel wasz... 偶on臋 mia艂em z waszej krwi, serbsk膮
c贸rk臋... a z niej oto tego ch艂opca, kt贸ry cho膰 j臋zyka waszego nie umie - przecie
w nim trocha tamtej krwi zosta艂o.
Wisz, kt贸ry na kamieniu siad艂, a na le偶膮cy naprzeciw drugi wskaza艂 Hendze - i
pokiwa艂 tylko g艂ow膮.
- 呕on臋 mieli艣cie Serbk臋 znad 艁aby - odezwa艂 si臋. - M贸wili艣cie mi o tym. Ale
jake艣cie do niej przy艣li? H臋? Pewnie nie po jej woli?
Roz艣mia艂 si臋 Hengo.
- Starzy jeste艣cie - odpar艂 - wam tego m贸wi膰 nie trzeba. A gdzie偶 to na 艣wiecie
niewiast si臋 o ich wol臋 pytaj膮? Gdzie si臋 inaczej 偶on臋 bierze jak r臋k膮 zbrojn膮?
Tak jak u was, u nas i na ca艂ym 艣wiecie, bo one woli nie maj膮.
- Nie wsz臋dzie - wtr膮ci艂 stary. - M艂odym woli nie daj膮, a stare u nas szanuj膮.
Cho膰 im rozumu odmawiaj膮, przecie duchy przez nie m贸wi膮 i wiedz膮 one wi臋cej ni偶
wy... te - wied藕my nasze...
Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮; milczeli chwil臋.
- Na noc was o go艣cin臋 prosz臋 - odezwa艂 si臋 Hengo. - Co mam z sob膮 w w臋ze艂kach,
poka偶臋... Zechcecie co wzi膮膰 - dobrze, a nie b臋dzie zgody - nie pogniewamy si臋 o
to.
- O go艣cin臋 prosi膰 nie trzeba - zawo艂a艂 Wisz wstaj膮c. - Kto raz spa艂 pod dachem
naszym, zawsze ma pod nim spocz膮膰 prawo. My wam radzi. Ko艂acz i piwo, mi臋so si臋
znajdzie; baby straw臋 wieczorn膮 ju偶 warz膮. Chod藕cie ze mn膮.
Wisz wsta艂 z kamienia i przodem go wiod膮c, ku wrotom si臋 skierowa艂.
ROZDZIA艁 2
Gdy stary na kamieniu siedz膮c rozmawia艂 z przybylcem z tej ziemi, kt贸r膮 krajem
"niemych", j臋zyka narodu nie znaj膮cych zwano - zza typu i zagr贸d g艂贸w ciekawych
zacz臋艂o si臋 ukazywa膰 mn贸stwo.
Rzadko艣ci膮 to by艂o, a偶eby w tak膮 las贸w g艂臋bin臋 i puszcz wn臋trza docisn膮膰 si臋
艣mia艂 obcy cz艂owiek. Wi臋c gdy si臋 ukazali ludzie i konie nieznane, a parobczak
pocz膮艂 psy zamyka膰 - co 偶y艂o w zagrodzie, cho膰 z dala i przez tynu wierzcho艂ki,
przez p艂ot贸w szpary bieg艂o si臋 dziwi膰 obcemu.
Wida膰 by艂o bia艂e chusty niewiast zam臋偶nych, w艂osy dziewcz膮t z wiankami
zielonymi, g艂owy m臋偶czyzn z d艂ugimi w艂osy i postrzy偶one parobk贸w, i dziecinne
oczy przel臋k艂e spo艣r贸d g臋stych kude艂k贸w, kt贸rymi si臋 im czo艂a je偶y艂y. Podnosi艂y
si臋 one nagie i nikn臋艂y, ukazywa艂y i pierzcha艂y... Stare nawet baby dr偶膮c
wygl膮da艂y zza p艂ota, a 偶e si臋 obcego l臋ka艂y, rwa艂y traw臋 i ziemi臋 rzucaj膮c je na
wiatr i plu艂y przed si臋, aby im jakiego nie rzuci艂 czaru.
Stara Wiszyna, a imi臋 jej by艂o Jaga - zobaczywszy, 偶e si臋 wiod膮 ku wrotom z
go艣ciem rudym, wyst膮pi艂a, usta zakrywaj膮c fartuchem, naprzeciw m臋偶owi, daj膮c mu
gwa艂towne znaki, aby z ni膮 pom贸wi艂 na osobno艣ci. Ju偶 si臋 do wr贸t zbli偶ali, kt贸re
im otwiera膰 miano, gdy im, zast膮pi艂a drog臋.
- Po co tu obcego, Niemca wiedziecie? - szepn臋艂a wyl臋k艂a. - Mo偶na偶 to wiedzie膰,
co on z sob膮 niesie? Jakie on uroki rzuci膰 mo偶e?
- Ten ci to sam, Hengo znad 艁aby, co to naszyjniki przywozi艂 i szpilki, i
no偶e... przecie si臋 nam nic nie sta艂o... Nie ma si臋 go co obawia膰, bo kto za
zyskiem goni, temu czary nie w g艂owie.
- 殴le m贸wicie, stary m贸j - odpar艂a Wiszowa - gorsi to ludzie od tych, co z
no偶ami i maczugami napadaj膮. Ano wola twoja, nie moja...
I szybko ust膮pi艂a mrucz膮c, nie ogl膮daj膮c si臋 ju偶 za siebie, a偶 wesz艂a do dworu
wewn膮trz zagrody. A 偶e na inne niewiasty w podw贸rku po k膮tach poprzytulane
skin臋艂a, pierzchn臋艂y wszystkie, chowaj膮c si臋, gdzie kt贸ra mog艂a. Parobk贸w tylko
kilku i dwu syn贸w gospodarza zosta艂o.
Hengo wszed艂 rozgl膮daj膮c si臋 trwo偶liwie, cho膰 m臋stwem nadrabia艂.
Ch艂opak jego z konia nie z艂a偶膮c z nim wjecha艂 w podw贸rze. Ludzie wszyscy stali
patrz膮c na nich ciekawie i szemrz膮c mi臋dzy sob膮.
Wisz prowadzi艂 do 艣wietlicy.
Chata w zr膮b na mech budowana, stara - w po艣rodku si臋 wznosi艂a, wy偶ej nad inne
szopy - drzwi do niej wiod艂y z progiem wysokim, ale obyczajem starym bez zamka
偶adnego, bo ich nigdy nie zawierano. Z sieni w lewo by艂a izba wielka. Toki w
niej ubity g艂adko, posypany by艂 zielem 艣wie偶ym, w g艂臋bi ognisko z kamieni sta艂o,
na kt贸rym nigdy ogie艅 nie gasn膮艂. Dym si臋 dobywa艂 z niego przez nieszczelny dach
ku g贸rze.. 艢ciany i belki, i wszystko szkli艂o si臋 od niego czarno. Doko艂a przy
艣cianach 艂awy na pniach by艂y przymocowane... W rogu sta艂 du偶y st贸艂, a za nim
dzie偶a do mieszania chleba, bia艂ym p艂贸tnem okryta...
Nad ni膮 wisia艂y wianki ju偶 posch艂e i wi膮zki r贸偶nego ziela.
Na stole, r臋cznikiem szytym zas艂anym, chleb te偶 nadkrojony le偶a艂 i n贸偶 przy nim
ma艂y. U drzwi na 艂awie sta艂 ceber z wod膮 i czerpakiem. W k膮cie, w g艂臋bi wida膰
by艂o 偶arna ma艂e i kilka bodni chustami poos艂anianych.
Niewielkie okno, zasuwane wewn膮trz okiennic膮, sta艂o teraz otworem, tyle 艣wiat艂a
wpuszczaj膮c, ile go do rozpatrzenia si臋 w izbie by艂o potrzeba.
Gdy Wisz i Hengo przest膮pili pr贸g, stary poda艂 r臋k臋 go艣ciowi i pok艂oni艂 mu si臋
m贸wi膮c, a zarazem wskazuj膮c:
- Oto chleb, oto woda, oto ogie艅 i 艂awa - jedzcie, pijcie, ogrzejcie si臋,
spocznijcie i niech dobre duchy b臋d膮 z wami.
Hengo si臋 niezgrabnie pochyli艂.
- B艂ogos艂awie艅stwo temu domowi - odezwa艂 si臋 krztusz膮c - niech go choroba omija
i smutek.
To m贸wi膮c na 艂awie przysiad艂, a Wisz ukroiwszy chleba kawa艂ek roz艂ama艂 go z nim
i do ust podnosz膮c zjad艂, co te偶 i obcy uczyni艂.
Trwa艂o to chwil臋... go艣膰 ju偶 by艂 uroczy艣cie przyj臋ty i pozyska艂 prawa pewne.
Niewiasty si臋 nie ukazywa艂y, ale 偶e na cudzoziemca przez szpary patrze膰 musia艂y,
zna膰 by艂o z tego, 偶e szepty i st艂umione 艣miechy dolatywa艂y do uszu jego.
- Teraz - odezwa艂 si臋 Hengo po chwili - kiedy艣cie mnie przyj臋li w go艣cin臋, p贸ki
jeszcze dzie艅 jasny, poka偶臋 wam, co wioz臋 z sob膮... Niech oczy widz膮, 偶e
zwodnictwa nie ma, a jest popatrze膰 na co!
Stary nic nie m贸wi艂, ruszy艂 si臋 tedy ku drzwiom; jeden z czeladzi do szopy go
po-prowadzi艂, gdzie ju偶 konie z ch艂opcem sta艂y.
Gerda spoczywa艂 na drzewie siad艂szy, ciekawie si臋 rozgl膮daj膮c i przys艂uchuj膮c...
Sakwy przy nim na ziemi le偶a艂y. Hengo uj膮艂 z nich dwie i z tak膮 si艂膮 i
zr臋czno艣ci膮 zarzuci艂 je sobie na ramiona, jakby unika艂 pomocy obcej lub chcia艂
si臋 popisa膰 ze zr臋czno艣ci膮. Przez podw贸rze te偶, nios膮c je, umy艣lnie zdawa艂 si臋
st膮pa膰 lekko i zwinnie, jakby wcale obarczony nie by艂. Pochyliwszy si臋 nieco we
drzwiach, wszed艂 do dworu i tu, przy okienku, oko艂o 艂awy szerokiej sznury
rozpl膮tywa膰 pocz膮艂.
Ch艂opcy domowi ciekawym go otoczyli ko艂em. Z wielk膮 wpraw膮 i zr臋czno艣ci膮 Niemiec
sakwy otworzy艂, pomy艣la艂 chwil臋 i obejrzawszy si臋 ku staremu zaprosi艂 go ku
sobie.
- Ale, c贸偶 to?... Wy sami tylko - odezwa艂 si臋 - a niewiastom waszym ani nawet
ocz贸w nacieszy膰 nie dozwolicie? Jam ju偶 cz艂ek niem艂ody, mnie te偶 ani si臋
wstydzi膰, ani l臋ka膰 nie macie powodu.
Wisz zawaha艂 si臋 nieco, potem r臋k膮 da艂 znak i sam podszed艂 ku drzwiom bocznej
komory. Tu stara Jaga na stra偶y sta艂a, drzwi sob膮 zapieraj膮c, ale nie pomog艂y
gro藕by jej i obawy; gdy stary gospodarz da艂 swobod臋, niewiastki i dziewcz臋ta
t艂umnie wpad艂y do izby. P臋dzi艂a je ciekawo艣膰, a strach hamowa艂, i zaledwie
wpar艂y si臋 do 艣wietlicy w膮skimi drzwiami, pocz臋艂y nazad ucieka膰. Pierwsza, co
rudego Niemca oczy spotka艂a, krzykn臋艂a i cofn臋艂a si臋; za ni膮 jak pierzchliwe
stado pobieg艂y inne. 艢miechy, szepty i 艂ajania Jagi razem zmieszane s艂ysze膰 si臋
da艂y.
Hengo tymczasem, kl臋cz膮c przy 艂awie, dobywa艂 z sakiew coraz co艣 nowego,
ukradkiem ku drzwiom spogl膮daj膮c. Oczy jego tam i sam ciekawie biega艂y, cho膰
udawa艂, 偶e tylko towarem swym jest zaj臋ty. L臋kaj膮c si臋 i pragn膮c, walcz膮c ze
strachem i ciekawo艣ci膮, dziewcz臋ta, jak woda na jeziorze, to si臋 ode drzwi na
izb臋 posuwa艂y, to cofa艂y nagle, jakby do komory nazad ucieka膰 chcia艂y. Niemiec,
kt贸rego bystre oczy najwi臋cej sia艂y trwogi, coraz mniej na poz贸r zwa偶a艂, co si臋
tam za nim dzia艂o, niby nie widzia艂, niby si臋 nie zajmowa艂 niczym, tylko
towarem, kt贸ry na 艂awie rozk艂ada艂.
A by艂o go pod dostatek, 艣wieci艂 i porywa艂 oczy. Le偶a艂y naprz贸d ig艂y d艂ugie do
spinania chust, misternie si臋 zamykaj膮ce, a posplatane tak z kruszcu jasnego,
jak gdyby plecione by艂y ze lnu lub we艂ny. Niekt贸re z nich mia艂y guzy b艂yszcz膮ce,
inne popl膮tane by艂y jak 艂odygi kwiat贸w, gdy zwi臋dn膮. Do wyboru by艂o dosy膰.
Le偶a艂y dalej naszyjniki bogate, obwieszane blaszkami, k贸艂kami i dzwoneczkami.
Hengo je sobie do szyi przyk艂ada艂 nic nie m贸wi膮c, a pokazuj膮c, jak si臋 na suknie
bogato i pi臋knie wydawa艂y.
Jedne naszyjniki plecione by艂y jak dziewcz膮t kosy, inne g艂adkie, z mocnego
kruszcu, szyi od pocisku i strza艂y broni膰 mog艂y.
Na d艂ugim sznurze ca艂a kopa mo偶e kolc贸w kruszcowych wisia艂a nanizanych jak
obwarzanki, kt贸re na r臋kach noszono. By艂y wi臋ksze i mniejsze, i takie, co w臋偶em
r臋k臋 niewie艣ci膮 a偶 do 艂okcia opasa膰 mog艂y. Drugie, dla m臋偶czyzn przeznaczone,
mocniejsze by艂y i grubsze. Pier艣cieni te偶 mia艂 Hengo do wyboru bogactwo wielkie,
kowanych i plecionych, wyrzynanych m膮drze i ozdobnie.
Dla m臋偶czyzn powabniejsze by艂y siekierki, d艂ugie no偶e z pochwami, d艂uta i kliny,
na ramiona k艂adzione kr臋gi, kt贸rych ani miecz, ani strza艂a przebi膰 nie mog艂y. Te
gdy na 艂aw臋 wyk艂ada膰 pocz膮艂, rzucili si臋 chciwie parobcy, a偶 oczy im do
nich za艣wieci艂y i r臋ce zadr偶a艂y. Stary Wisz nawet przyst膮pi艂 bli偶ej, a temu, z
pochwy sk贸rzanej wydobywszy go, poda艂 Hengo mieczyk b艂yszcz膮cy, wykrojony jak
li艣膰 kosa膰ca, u pi臋艣ci pi臋kn膮 r臋koje艣ci膮 opatrzony.
Gospodarz, w praw膮 go r臋k臋 uj膮wszy, u艣miechn膮艂 si臋 rad, przypatruj膮c si臋 ostrzu,
kt贸re od s艂o艅ca 艣wieci艂o.
- Lepsze to - zawo艂a艂 艣miej膮c si臋 Hengo - od waszych starych ko艣ci i kamieni;
wi臋cej wytrzyma, lepiej broni i wnukom s艂u偶y膰 b臋dzie. Czy cz艂owieka, czy zwierz臋
dzikie, byle prawica silna - zmo偶e; a doma te偶 tym wiele zrobi膰 potrafi, kto
umie.
Gdy to m贸wi艂, a m臋ski sprz臋t 贸w ukazywa艂 parobkom, niewiasty si臋 powoli, jedna
drug膮 naciskaj膮c, zbli偶y艂y tak, i偶 prawie g艂owami nad 艂aw膮 zawis艂y, po偶eraj膮c
oczyma spinki, pier艣cienie, naszyjniki i kolce.
Hengo ostro偶nie zwr贸ci艂 na nie oczy. Wszystkie odziane by艂y w bieli; przecie偶
w艣r贸d czeladzi i s艂u偶by rozezna膰 by艂o 艂atwo mi臋dzy nimi dwie ho偶e niewiastki
gospodarza i dwie c贸rki jego, w zielonych wiankach, z kosami d艂ugimi. Grubszym
p艂贸tnem okryta czelad藕 z ty艂u si臋 trzyma艂a.
Z dwojga dziewcz膮t jedna, ta, kt贸ra najbli偶ej sta艂a, pi臋kn膮 by艂a tak, 偶e i
mi臋dzy najcudniejszymi mog艂a otrzyma膰 pierwsze艅stwo.
Lice te偶 mia艂a bielsze i mniej opalone, zna膰 mo偶e wi臋cej siedz膮c za tkackimi
krosnami ni偶 po polu biegaj膮c... Bia艂a i rumiana, z usty r贸偶owymi, wielkie oczy
szafirowe wlepia艂a z kolei w pier艣cienie, to w cudzoziemca, to nimi wodzi艂a po
sio-strach i braciach.
Lecz wzork si臋 jej nie pali艂 do tych b艂yskotek. R臋ce trzyma艂a na piersiach
z艂o偶one, a 艣mielej rozgl膮da艂a si臋 ni偶 towarzyszki. Na bia艂ej koszuli jej sp艂ywa艂
sznur nieforemnych ob艂am贸w bursztynu, do kt贸rych niebieskie i czerwone ziarna
si臋 miesza艂y. Na g艂owie ruciany wianuszek 艣wie偶y zielenia艂 weso艂o. Twarze innych
艣mia艂y si臋 dziecinnie, jej lice smutno i powa偶nie patrza艂o. Mi臋dzy wszystkimi
zda-wa艂a si臋 pani膮.
Hengo par臋 razy spojrza艂 ku niej; dziewcz臋 zarumienione cofn臋艂o si臋 nieco; lecz
wnet odzyskawszy 艣mia艂o艣膰 na pierwsze miejsce wr贸ci艂o. Niemiec wzi膮艂 nieznacznie
z 艂awy jeden z pier艣cieni i na palcu go potrzymawszy przeciw oknu, wyci膮gn膮艂 ku
dziewczynie.
- Niech to b臋dzie m贸j go艣ciniec za go艣cin臋 - rzek艂 podaj膮c go pi臋knej c贸rce
Wisza, kt贸ra zmieszana, dumnie spogl膮daj膮c cofn臋艂a si臋 i potrz膮s艂a g艂ow膮.
- Przyjmijcie go, on wam szcz臋艣cie przyniesie - rzek艂 Niemiec.
Nie m贸wi膮c nic, nie posuwaj膮c r臋ki dziewczyna cofn臋艂a si臋 powoli. Ojciec na ni膮
spojrza艂, potrz膮s艂a g艂ow膮 i skry艂a si臋 za inne. Hengo wi臋c poda艂 go drugiej
siostrze, kt贸ra zap艂on膮wszy mocno r臋k臋 wyci膮gn臋艂a fartuszkiem okryt膮 i podarek z
rado艣ci膮 przyj臋艂a.
Wnet bratowe i czelad藕 skupi艂y si臋 oko艂o niej, aby to cudo ogl膮da膰. Szybko
pobieg艂y z nim do komory... do matki... S艂ycha膰 by艂o szeptanie d艂ugie, jakby
gniewne... a po chwili wysz艂a obdarowana, w ko艅cu fartuszka nios膮c zawini臋ty
kawa艂ek bursztynu ciemnego, spojrza艂a na ojca, kt贸ry g艂ow膮 skin膮艂, i nic nie
m贸wi膮c na 艂awie go przed Niemcem po艂o偶y艂a.
- We藕 to! - rzek艂 Wisz - nam si臋 za go艣cin臋 podark贸w bra膰 nie godzi.
Z u艣miechem Hengo zabra艂 bursztyn, obejrza艂 go i wpu艣ci艂 do worka, kt贸ry mia艂
pod sukni膮. Nim to jednak uczyni艂, splun膮艂 na艅 nieznacznie, aby czary odp臋dzi膰.
Wisz zamy艣lony sta艂, na kiju si臋 opar艂szy, n贸偶 obejrzany po艂o偶y艂 i milcza艂
pos臋pnie... Ch艂opaki szepta艂y mi臋dzy sob膮; to bior膮c ostro偶nie z 艂awy siekierki
i no偶e, to je z 偶alem nazad sk艂adaj膮c. W oczach ich 艂atwo czyta膰 by艂o, 偶e si臋 im
tych skarb贸w chcia艂o, ale gospodarz jeszcze si臋 by艂 nie odezwa艂, a bez niego nic
si臋 tu nie dzia艂o. By艂 g艂ow膮 domu i panem. Woli swej nikt tu nie mia艂, je艣li on
mu jej
nie poda艂... Hengo, co mia艂 pod r臋k膮 roz艂o偶ywszy, - patrza艂 zwyci臋sko po
otaczaj膮cych.
Niewiasty wr贸ci艂y, parobczaki sta艂y... milczenie panowa艂o w izbie; wtem oczy
starego pad艂y na co艣 le偶膮cego w艣r贸d innych ozd贸b na 艂awie, czego zna膰 nie
widzia艂 w 偶yciu. By艂 to 艣wiec膮cy krzy偶 z uszkiem do noszenia na szyi. B艂yszcza艂
tak jako艣, 偶e oczy wszystkich zwr贸ci艂 na siebie...
- A to co jest? - zapyta艂 stary wskazuj膮c...
Hengo zdaje si臋, 偶e dopiero teraz spostrzeg艂, i偶 go wydoby艂, i pochwyci艂
skwapliwie.
- A! to - zawo艂a艂 zmieszany - to jest znak... dla ludzi innej wiary ni偶 wasza...
kt贸ry im szcz臋艣cie przynosi...
- Nam偶e on by nie przyni贸s艂 szcz臋艣cia? - zapyta艂 Wisz.
Hengo zamilk艂 i schowa艂 go do worka... Nast膮pi艂a znowu chwila milczenia. To
schowane tak szybko god艂o tajemnicze obudzi艂o ciekawo艣膰, lecz Niemiec ju偶 si臋 z
nim ukry艂.
- Trudno si臋 to oprze膰 - odezwa艂 si臋 gospodarz - kiedy samo co pod dach
przychodzi, a do 偶ycia pom贸c mo偶e. Za dawnych czas贸w ledwie u ksi臋dz贸w i 偶upan贸w
co艣 podobnego widzie膰 by艂o mo偶na, teraz i my kmiecie wa偶y膰 si臋 na to musimy. Nie
wyjdzie z domu dziewka, 偶eby jej do wiana nie da膰 kolc贸w i szpilek.
Skin膮艂 na starszego syna, poszepta艂 mu na ucho... wysz艂o ich zaraz dwu z izby.
Wisz na 艂awie siad艂 i po jednemu odk艂ada膰 pocz膮艂, co dla siebie i swoich chcia艂
za-trzyma膰 - wybra艂 pi臋kny miecz li艣ciasty, siekierek kilka, m艂ot贸w, no偶yce,
kilka pier艣cieni, dwa naszyjniki z wisiad艂ami... my艣la艂 i liczy艂, czy tego
b臋dzie dosy膰.
Wtem Hengo zdj膮艂 z 艂awy dwa chrz臋szcz膮ce naramienniki i podni贸s艂 je do g贸ry.
- Staremu Wiszowi by si臋 to zda艂o - zawo艂a艂 - i przysta艂o.
- Po co? - rzek艂 gospodarz - chyba, aby mi synowie w艂o偶yli do mogi艂y... Na wojn臋
i艣膰 ju偶 nie my艣l臋, na to s膮 ch艂opcy doros艂e, a doma - co mi po tym? -
Rzekli艣cie: do mogi艂y - odezwa艂 si臋 Hengo - niech was bogowie d艂ugo chowaj膮 -
ano i do grobu to wzi膮膰 nie szkodzi... wszak ci u was zwyczajem, 偶e na stos si臋
ubiera i zbroi, jak takiemu bogatemu kmieciowi przysta艂o.
Stary r臋k膮 zamachn膮艂 w powietrzu.
- Co mi tam! - rzek艂 - chcie膰 i bra膰 艂atwo, ale co da膰 za to? Nie bardzo艣my
zapa艣ni.
- Ju偶ci cho膰 bursztyn i sk贸ry macie, bo wam tu do morza bli偶ej, a i w ziemi go
tu kopiecie...
Wisz patrza艂 na drzwi, sk膮d si臋 powrotu syn贸w spodziewa艂. Ukazali si臋 te偶
wkr贸tce oba, jeden d藕wigaj膮c w贸r du偶y, drugi na plecach nios膮c p臋k spory sk贸r
r贸偶nych, powi膮zanych pyskami. Roz艂o偶ono je na ziemi, Niemiec chciwie w worku
grzeba膰 si臋 zacz膮艂, a偶 mu oczy b艂yszcza艂y. Wydobywa艂 po jednemu bry艂y mu艂em i
ziemi膮 okryte, gdzieniegdzie jasnymi ob艂amy po艂yskuj膮ce... W tych zdawa艂 si臋
艣wieci膰 jakby zamkni臋ty p艂yn jaki艣, kt贸ry st臋偶a艂 i zmarz艂 na kamie艅. Sk贸ry te偶
zwierza zabitego zim膮 w艂osem 艣wieci艂y l艣ni膮cym, a gdy Niemiec palcami ich
pr贸bowa膰 zacz膮艂, nic mu w nich sier艣ci nie pozostawa艂o.
Dopiero si臋 targ rozpocz膮艂, milcz膮cy, bez s艂owa... Hengo odk艂ada艂, co mie膰
pragn膮艂, stary g艂ow膮 trz膮s艂 i odrzuca艂... Razy kilka tak liczono sk贸ry i to, co
na stole le偶a艂o, wa偶ono w r臋kach kawa艂y bursztynu, ujmowano i dodawano.
Wisz, to Niemiec trz臋艣li g艂ow膮. Jeden, to drugi co艣 ust臋powa艂, jeden narzuca艂,
to drugi... Sz艂o to powoli, niekiedy przestankami dzielone d艂ugimi, w ci膮gu
kt贸rych umowa zerwan膮 si臋 zdawa艂a; Hengo niby sw贸j towar chcia艂 pakowa膰, ch艂opcy
sk贸ry bra膰 zaczynali. Oci膮gano si臋 z tym jednak, a偶 nareszcie Hengo r臋k臋
wyci膮gn膮艂 i stary w ni膮 uderzy艂 d艂oni膮. Zgoda zawart膮 zosta艂a. Wisz zagarn膮艂
licz膮c sw贸j nabytek i natychmiast rozdziela膰 go pocz膮艂 w艣r贸d powszechnych oznak
rado艣ci. 艢ciskano go za kolana. Dw贸r ca艂y odzywa艂 si臋 wykrzykami... Niemiec
wi膮za艂 sk贸ry i pakowa艂 bursztyny.
Pot mu ciek艂 z czo艂a, napi艂 si臋 wody i usiad艂 na 艂awie.
- Patrzcie偶 no - odezwa艂 si臋 gospodarz - ile艣my to wam da膰 musieli, a wiele od
was bierzemy. We dwie gar艣cie si臋 to zmie艣ci. Czaru wasze ma by膰 tak drogie, a
nasze tak tanie?
Hengo u艣miecha膰 si臋 pocz膮艂.
- Naprz贸d - rzek艂 - tom ci ja niemal stawi艂 偶ywe wioz膮c wam tu towar do dworu.
Niezdrowo to przedziera膰 si臋 lasami. A to, co ja wo偶臋, tego ziemia nie rodzi ani
ludzie robi膮, ale duchy po pieczarach mieszkaj膮ce, kt贸re ma艂ych cz艂owieczk贸w
maj膮 posta膰... Oni a偶 do wn臋trzno艣ci ziemi za tym kruszcem wdziera膰 si臋 musz膮.
Taki cz艂owiek, jak ja, wiele 艣wiata przejecha膰 musi, zanim si臋 do nich dostanie
i cokolwiek wyprosi. Ani dzie艅, ani dwa, ale miesi膮ce i lata w臋drowa膰 trzeba,
nim si臋 cz艂owiek do nich dobije.
呕ycie si臋 stawi co dzie艅 i od dzikiego zwierza, i od obcych ludzi, kt贸rzy radzi
z艂upi膰 podr贸偶nego. Cho膰 si臋 rzeki i g贸ry, i parowy zna, cz臋sto si臋 zb艂膮dzi,
g艂odem przymrze, nie do艣pi... a rad, kto wyjdzie ze sk贸r膮 ca艂膮. Co za dziw, 偶e
du偶o wzi膮膰 potrzeba. Wam w las p贸j艣膰 za zwierzem, kt贸rego u was pe艂no, to
zabawka, bursztyn samo wyrzuca morze albo ziemia rodzi...
Wisz milcza艂 s艂uchaj膮c. Parobcy i synowie rozst膮pili si臋 ku ognisku i w g艂膮b
艣wietlicy, ka偶dy chwal膮c tym, co otrzyma艂. Niewiasty szepcz膮c kry艂y si臋 w
komorze. Jedna tylko c贸rka gospodarza, pi臋kna Dziwa, w przymkni臋tych drzwiach
wygl膮da艂a ciekawie.
Rozmawiali powoli, s艂uchano ich pilnie.
- A je艣li wam tak ci臋偶ko i niebezpieczno - m贸wi艂 stary - po co w臋drujecie? Macie
swoj膮 chat臋 i pole?
Hengo brwi namarszczy艂.
- Dlaczego wy na 艂owy idziecie, cho膰 zwierz bywa dziki? Cz艂owiek si臋 rodzi do
swojego 偶ycia i odmieni膰 go nie mo偶e. Nie tyle za bogactwami goni, co za dol膮
swoj膮, kt贸ra go w 艣wiat p臋dzi. Narody ca艂e p艂yn臋艂y nieraz k臋dy艣 ze wschodu... ze
starych siedzib na nowe, albo to im tam ziemi brak艂o? Tak i mnie duch m贸j
w艂贸czy膰 si臋 ka偶e.
- A du偶o艣cie ju偶 艣wiata zje藕dzili? - zapyta艂 Wisz. Hengo si臋 u艣miechn膮艂.
- Tak du偶o, 偶e nie zapami臋tam, z ilu rzek pi艂em wod臋, przez wiele g贸r
wierzcho艂ki-m si臋 przedziera艂, widzia艂em dwa morza... a j臋zyk贸w, kt贸rem s艂ysza艂,
nie zlicz臋... a ludzi r贸偶nych...
Przecie偶 ze wszystkich narod贸w naszych pono najwi臋cej - odezwa艂 si臋 stary.
- My Polanie rozm贸wi膰 si臋 mo偶emy i z tymi, co tu u Odry i co nad 艁ab膮 siedz膮,
i z Pomorcami, i z Ranami na Ostrowiu, i z Serby, i z Chrobaty, i Morawiany, i
a偶 do Dunaju... i dalej. A kt贸偶 policzy... jest nas jako gwiazd na niebie.
- Hm! - mrukn膮艂 Hengo - i nas te偶 niema艂o...
- A ziemi te偶 dla wszystkich dosy膰 - doko艅czy艂 Wisz. - Ka偶dy u siebie doma ma,
czego mu trzeba - ziemi臋 matk臋 pod nogami, s艂onko nad g艂ow膮, wod臋 w strumieniu,
chleb w r臋kach.
Hengo s艂ucha艂 milcz膮cy.
- Tak ci jest - rzek艂 - przecie jedni drugich nachodz膮 - i z g艂odu, i z
chciwo艣ci, i dla niewolnika, gdy go zabraknie.
- Dzieje si臋 tak u was - przerwa艂 stary - my wojny nie pragniemy ani w niej
smakujem. Nasi bogowie pok贸j mi艂uj膮 jako my.
Niemiec si臋 skrzywi艂.
- Kto wam tu co zrobi? - mrucza艂 - kraj szeroki, pustynie - 艂atwo by wej艣膰, ale
wynij艣膰 trudno.
- My艣my te偶 - rzek艂 Wisz - od was si臋 nauczyli broni膰 i wojowa膰, bo艣my tego
dawniej nie znali. Prawda, 偶e tam u zachodu wasze duchy lepszy or臋偶 kuj膮, ale i
nasz kamie艅 stary, i pa艂ka niczego.
- My艣my ju偶 o kamieniu zapomnieli - odezwa艂 si臋 Hengo - pogrzebali艣my stare
m艂oty po mogi艂ach i ju偶 ich prawie nie wida膰. Nie zda艂 si臋 ju偶 teraz kamie艅, gdy
o kruszce 艂atwo, a ludkowie nasi po pieczarach coraz wi臋cej go znosz膮.
- My te偶 mamy go od morza i od l膮du, z r贸偶nych stron przywo偶onego - ci膮gn膮艂 Wisz
- przecie dzieci uczymy kamie艅 szanowa膰, bo go pierwsi bogowie pokazali, jak
obrabia膰, praojcom naszym.
I ka偶demu do grobu wk艂adamy m艂ot - siekier臋 bo偶膮, kamienn膮, aby si臋 u swoich
bog贸w ni膮 wy艣wiadczy艂, kim jest i sk膮d idzie. Inaczej by go nie poznali. A
b臋dzie tak na wiek wiek贸w i u wnuk贸w naszych.
Hengo s艂ucha艂 ciekawie. Wtem stary podni贸s艂 si臋 z 艂awy i si臋gn膮艂 r臋k膮 na p贸艂k臋,
ponad dzie偶臋 chlebn膮, gdzie rz臋dem le偶a艂y m艂oty i siekiery kamienne pooprawiane
w drzewo i powi膮zane mocno. Uj膮艂 ich kilka w r臋k臋 pokazuj膮c Niemcowi.
- Po dziadach, pradziadach my艣my je odziedziczyli - m贸wi艂 - bi艂y one ofiary
bogom i 艂by wrogom, i zwierzom rogi. Gdyby nie kamie艅, nie by艂oby cz艂owieka i
偶ycia. Z kamienia powsta艂 cz艂owiek i kamieniem 偶y艂. Z niego wyszed艂 ogie艅
pierwszy, 偶yto kamie艅 star艂 na m膮k臋 - i b艂ogos艂awiony jest. Wasz kruszec zjada
woda i ziemia, i powietrze, a kamienia nie艣miertelnego nic nie po偶re.
To m贸wi膮c m艂oty swe z poszanowaniem na p贸艂ce po艂o偶y艂.
W ci膮gu rozmowy niewiasty s艂u偶ebne ko艂o ogniska si臋 kr臋ci艂y rozpalaj膮c je. Przez
drzwi od komory otwarte dozorowa艂a je Jaga. Pracowa艂y z nimi niewiastki i c贸rki,
tylko Dziwa w wianku, z za艂o偶onymi r臋kami z dala si臋 temu zachodowi
przypatrywa艂a. Najm艂odsz膮 by艂a w domu, najpi臋kniejsz膮 i najukocha艅sz膮, a pie艣ni
naj艣liczniejsze 艣piewa艂a. Matka j膮 najciekawszych ba艣ni uczy艂a, ojciec
najstarszymi podaniami karmi艂. Wiedzieli wszyscy, 偶e j膮 duchy nawiedza艂y, 偶e we
snach szepta艂y jej o tym, o czym nikt: ani ojciec, ani matka, ani siostry nic
nie wiedzia艂y. Kto chcia艂 wiedzie膰 przysz艂o艣膰, jej pyta艂 - pomy艣la艂a,
popatrza艂a, powiedzia艂a. A pie艣ni si臋 u niej rodzi艂y tak jak na wiosn臋 nad
strumieniem kwiaty. Gdy na rozstajach i u 艣wi臋tych zdroj贸w ofiary sk艂adano, nikt
tam nie przodowa艂, tylko ona jedna i szanowali j膮 wszyscy, a z m艂odzie偶y nikt
nawet spojrze膰 na ni膮 nie 艣mia艂 zuchwale. Wszyscy wiedzieli, 偶e j膮 sobie duchy
wybra艂y za oblubienic臋.
Dlatego, gdy drugie siostry i bratowe same w las si臋 i艣膰 l臋ka艂y, tam gdzie duchy
lataj膮 unosz膮c si臋 nad strumieniami, nad jeziory, nad g贸rami i w膮wozy - Dziwa
sz艂a 艣mia艂o, wiedz膮c, 偶e si臋 jej nic z艂ego nie stanie, 偶e niewidzialna r臋ka
zwierza i wilko艂aka odegna, smoka i w臋偶a nie dopu艣ci.
U ogniska warzy艂a si臋 i piek艂a wieczerza, a 偶e go艣膰 by艂 w chacie, dostatniejsza
ni偶 powszednio. 膯wier膰 koz艂owa obraca艂a si臋 u ognia, w wielkim garncu warzy艂o
mi臋siwo z krupami. Jaga te偶 zawczasu w cebrzyk drewniany utoczy膰 kaza艂a piwa,
jeden z ch艂opc贸w przyni贸s艂 miodu, kt贸ry tylko dla go艣ci dawano. Zna膰 by艂o
dostatek w domu, bo i nabia艂u nie brak艂o, zwierzyny, ko艂acza i chleba.
Wszystko to na st贸艂 zniesiono, a Wisz skinieniem go艣cia zaprosi艂, sam siad艂szy w
rogu, gdzie jego miejsce by艂o. Ni偶ej na 艂awach synowie siedli, a ni偶ej jeszcze
parobcy...
Dziewki i niewiasty nie 艣miej膮c usi膮艣膰 z m臋偶czyznami, s艂u偶y艂y. W milczeniu
zabrano si臋 do mi臋sa palcami je odrywaj膮c, tylko Hengo no偶a na sk贸rzanym pasku
dobywszy, dla siebie kraja膰 je zacz膮艂. Na ten obcy zwyczaj dziwnie patrzano, bo
krom chleba du偶ego wszystko si臋 palcami bra艂o i jad艂o. Postawiono garnuszki i
czerpaczki przed siedz膮cymi, z wod膮, piwem i miodem. Wisz zla艂 troch臋 na
ziemi臋... G艂odny podr贸偶ny raczy艂 si臋 i popija艂 do syta, a nierych艂o mu na my艣l
przysz艂o, i偶 dziecko g艂odne w szopie przy koniach zostawi艂. Szepn膮艂 wi臋c co艣
staremu Wiszowi, kt贸ry g艂ow膮 pokiwa艂.
- Jedzcie spokojnie - rzek艂 - nie zapomn膮 o nim - u nas obyczaj nie tylko o panu
pami臋ta膰, ale i o s艂ugach, a gdyby艣cie psy mieli z sob膮 i te by g艂odu nie
zazna艂y. Zwierz臋ta te偶, kt贸rym bogowie mow臋 odj臋艂y, kto wie, co w sobie nosz膮?
Przecie nasz膮 mow臋 rozumiej膮, w 偶yciu nas strzeg膮, a po 艣mierci 偶a艂uj膮.
M贸wi艂 to w艂a艣nie patrz膮c na psy swoje, kt贸re dobywszy si臋 z zamkni臋cia, gdy
zwietrzy艂y wieczerz臋, wcisn臋艂y si臋 do chaty i pod st贸艂, ko艣ci gryz膮c, kt贸re im
rzucano. S艂o艅ce si臋 mia艂o ku zachodowi, gdy najad艂szy si臋 i napiwszy Wisz wsta艂,
tu偶 za nim wszyscy z 艂aw ruszyli. Podni贸s艂 si臋 i Hengo; miejsce opr贸偶niaj膮c dla
niewiast wyszli na podw贸rko z chaty.
Stary, na kiju si臋 opieraj膮c, Niemca z sob膮 powi贸d艂 ku rzece, dawszy mu wprz贸d
sakwy zrzuci膰 w szopie, bo si臋 nazajutrz do dnia w drog臋 wybiera艂.
Siedli znowu oba na tych samych kamieniach nad wod膮. W 艂ozach 艣piewa艂y s艂owiki,
nad b艂otami zwija艂y si臋 czajki krzykliwe i niespokojne, w lesie kuku艂ka co艣
liczy艂a po jednemu, a na moczarach b膮k kiedy niekiedy jak str贸偶 na czatach -
huka艂 z daleka. O kilkana艣cie krok贸w od nich dwa bociany, kt贸rych gniazda na
szopie wida膰 by艂o, wieczorn膮 odbywa艂y przechadzk臋 dzi贸bi膮c 偶abki
przestraszone...
ROZDZIA艁 3
Pomilczawszy chwil臋 Wisz spojrza艂 na Niemca.
- Dostali艣cie si臋 tu szcz臋艣liwie - a dalej? Dok膮d my艣licie?
- Dok膮d? - z wolna powt贸rzy艂, jakby nie chc膮c si臋 z tym zdradzi膰, co zamierza艂,
Hengo. - Dok膮d? Ot, sam dobrze nie wiem. Wy tu na znacznej przestrzeni sami ze
swoimi siedzicie i panami jeste艣cie... Ja, 偶em tu ju偶 raz si臋 kiedy艣 zab艂膮ka艂,
przywlok艂em si臋 i teraz. Dalej puszcza, i艣膰 cho膰by na rzek臋, ob艂膮ka膰 si臋 艂atwo,
a na z艂ych ludzi trafi膰 gromad臋 - kt贸rzy z 偶yciem nie puszcz膮. Po lada jakich
cha艂upach w lesie t艂uc si臋 nie my艣l臋, po偶ytku z tego ma艂o... ale... to膰 te偶
gdzie艣, nie opodal kne藕 wasz siedzi... Gdyby do jego grodu nad jeziorami nie
by艂o daleko, pu艣ci艂bym si臋...
Wisz brwiami siwymi ruszy艂. a r臋k膮 w prawo, nie m贸wi膮c nic, pokaza艂.
- Jest偶e ci kne藕... na grodzie nad jeziorem, a do niego w dzie艅 niespe艂na stan膮膰
艂atwo. Kne藕, kne藕! - powt贸rzy艂 z przek膮sem. - Ten kne藕 ju偶 sobie prawa do
wszystkiej naszej ziemi ro艣ci, po wszech kniejach poluje, a ze swymi zbrojnymi
lud藕mi czyni, co chce... To srogi cz艂ek - jemu si臋 w paszcz臋 dosta膰, jak wilkowi
g艂odnemu... Ano, i na wilki ludzie sposoby maj膮.
Niemiec zmilcza艂.
- Wasz ci to kne藕, nie obcy - rzek艂 po chwili - trzeba przecie, 偶eby nar贸d mia艂
g艂ow臋 i wodza - a co by pocz膮艂, gdyby go wr贸g naszed艂?
- Niech nas od tego bogi broni膮 - m贸wi艂 stary. - My to wiemy, p贸ty naszej woli,
dop贸ki pokoju. Przyjdzie wojna, z ni膮 i艣膰 musi niewola. A kto z wojny skorzysta?
Nie my, ino kne藕 nasz i jego s艂udzy. Nam wr贸g chaty popali, byd艂o zajmie; oni
niewolnika nabior膮 dla siebie i 艂upu. Tyle z tego, 偶e nam dzieci pogin膮; a kto
pad艂 w wojnie, temu i mogi艂y nie usypi膮, krucy cia艂a roznios膮.
I westchn膮艂.
- Pan to jest mocny, ten, co na grodzie siedzi? - spyta艂 Hengo.
- Bogi mocniejsze od niego -- mrucza艂 Wisz - a i gromada siln膮 bywa... Ja nie
wiem wi臋cej, da艅 mu daj臋, jak膮 ka偶e - i zna膰 go nie chc臋: ni jego, ani ca艂ego
ich Leszk贸w plemienia.
- Wy艣cie u siebie panem - dorzuci艂 pochlebiaj膮c Hengo.
- A pewnie - rzek艂 Wisz. - Gdybym nim tu nie mia艂 by膰, to膰 s膮 jeszcze ziemie
puste, poszed艂bym, jak ojcowie chadzali, z moimi gdzie indziej, gdzie wojna nie
dochodzi i niewola. Zaora艂bym now膮 granic臋 wo艂ami czarnymi i siad艂.
Jaki艣 p贸艂u艣mieszek szyderski Niemcowi si臋 po ustach przesun膮艂 i doda艂:
- Hej no - gdyby艣cie mi rozpowiedzieli a ukazali drog臋 do Gop艂a, a do sto艂ba
kneziowego - kto wie? powl贸k艂bym si臋 jeszcze... zobaczy膰 i tego 艣wiata troch臋.
Gospodarz pomy艣la艂 nieco.
- Czemu nie! Pr贸bujcie szcz臋艣cia - rzek艂. - Z waszych tam ju偶 niejeden bywa艂,
niejednego te偶 mo偶e znajdziecie. Kne藕 ma 偶on臋 z niemieckiego kraju, po niemiecku
rad rz膮dzi艂by nami.
Wsta艂 stary z kamienia.
- S艂o艅ce nie zasz艂o jeszcze, macie dobre nogi? - zapyta艂. - P贸jdziemy za las, na
g贸r臋, sk膮d 艣wiata wida膰 niema艂o... Stamt膮d wam drog臋 uka偶臋 艂atwo... Chcecie za
mn膮?
Niemiec, kt贸ry 艂uk i proc臋 zostawi艂 we dworze, prawie b臋d膮c rozbrojony zawaha艂
si臋 nieco.
- Tak? z r臋kami go艂ymi? - spyta艂.
- Jam tu na mojej ziemi - odpar艂 stary oboj臋tnie - mnie tu zwierz nawet szanuje.
Innej broni nie potrzebuj臋 - doda艂, r贸g wyjmuj膮c z zanadrza - nad t臋 jedn膮. Gdy
si臋 g艂os rozejdzie po lesie, zrozumiej膮.
Szli wi臋c razem. Od strumienia lekko si臋 podnosz膮c ku g贸rze zielona 艂膮ka wiod艂a
ich ku lasom. Stary w艣r贸d zasiek贸w znalaz艂 prze艂az i 艣cie偶k臋. Wpr臋dce byli ju偶
w艣r贸d ciemnej g臋stwiny - a tu Wisz jak w domu, cho膰 nigdzie 艣ladu drogi 偶adnej
nie by艂o, kierowa艂 si臋 nie patrz膮c prawie. Hengo drapa艂 si臋 za nim - milczeli
id膮c oba... Wzg贸rze, niezbyt wynios艂e, z wolna, nieznacznie wspina艂o si臋, lasem
okryte. W zaro艣lach ptastwa mn贸stwo zlatywa艂o z ga艂臋zi, na kt贸rych si臋 ju偶
noclegowa膰 zabiera艂o.
Zdawa艂y si臋 gniewne na starego gospodarza, 偶e ich spok贸j zak艂贸ci艂. Mign臋艂y sine
skrzyd艂a kraski, sroczka w bia艂ej sp贸dniczce podnios艂a si臋 gderz膮c, podlatuj膮c,
przysiadaj膮c i zrywaj膮c si臋 przed nimi, aby ich 艂aja膰, przeprowadzaj膮c dalej.
Spod drzewa, u kt贸rego czatowa艂, mign膮艂 lis 偶贸艂tym ogonem, zawin膮艂 si臋 i znik艂
wsun膮wszy do jamy. Na ga艂臋ziach pomyka艂y wiewi贸rki, ledwie dojrzane, tak zwinnie
skaka艂y z jednego wierzcho艂ka na drugi. Stary po drodze podnosi艂 g艂ow臋 ku
barciom, bo ich tu pe艂no by艂o na drzewach, reszta pszcz贸艂 sp贸藕nionych wraca艂a z
艂膮k nios膮c plon, cisn膮c si臋 do nich przed ros膮, aby im skrzyd艂a nie oci臋偶a艂y.
Szli tak coraz g艂臋biej, a Niemcowi, nienawyk艂emu do pieszej w臋dr贸wki, za starym
trudno by艂o nad膮偶y膰. Wtem las si臋 rozst膮pi艂, polanka, traw膮 bujn膮 zaros艂a,
wierzch wzg贸rza okrywa艂a. W艣r贸d wielkiej, p艂askiej przestrzeni wznosi艂a si臋
sypana mogi艂a, z kt贸rej widok rozlega艂 si臋 na okolic臋, jak oko si臋gn膮膰 mog艂o.
Wspania艂y by艂 i wielki... Wisz stan膮szy tu i ogl膮daj膮c si臋 po swej ziemi, m贸g艂
si臋 czu膰 panem. Hengo, spojrzawszy na niezmiern膮 przestrze艅 u n贸g swoich
roz艂o偶on膮, stan膮艂 zdumiony i widocznie rozradowany. Dolina, kt贸r膮 mieli u st贸p
swoich, by艂a w wi臋kszej cz臋艣ci lasami okryt膮. Zachodz膮ce s艂o艅ce jaskrawym
blaskiem j膮 oblewa艂o, promienie czepia艂y si臋 wierzcho艂k贸w drzew gdzieniegdzie w
z艂otych odbijaj膮cych jeziorach i przegl膮daj膮cych mi臋dzy drzewy i 艂膮kami rzek
wst臋gach.
Patrz膮c na艅 z g贸ry, rzek艂by艣, 偶e ca艂y kraj ten, ca艂y 艣wiat zarasta艂a puszcza
jedna, szeroka jak morze i jak morskie r贸wniny siniej膮ca w oddaleniu. Jak fale
te偶 ko艂ysa艂y si臋 bli偶szych drzew wierzcho艂ki. W艣r贸d tej ciemnej zieleni jodu i
sosen, gdzieniegdzie m艂odych z艂ocistych lip i brz贸z, i majowych 艂膮k zielono艣膰
si臋 przebija艂a. Dalej 艣ci艣ni臋te drzewa ju偶 oku nic widzie膰 nie dopuszcza艂y nad
wierzcho艂ki, nad kt贸re ma艂o starszych samotnie strzela艂o ku g贸rze. G艂uchy szum
zaledwie chwyta艂o ucho... W dw贸ch tylko miejscach sinego dymu s艂upy wznosi艂y si臋
ku g贸rze, nie zgi臋te 偶adnym wiatru powiewem... Na widnokr臋gu pasami d艂ugimi
roz艣ciela艂y si臋 do snu mg艂y wieczorne.
Wisz wskaza艂 Niemcowi w praw膮 stron臋.
- Tam... w ko艅cu dnia z ko艅mi waszymi dostaniecie si臋 艂atwo. Trzymajcie si臋
ci膮gle rzeki, a min膮wszy do niej wpadaj膮ce strumienie, szukajcie brodu i
przejed藕cie na drug膮 stron臋.
Chcia艂 m贸wi膰 dalej, gdy ucho jego, do chwytania i rozumienia najmniejszego
szelestu nawyk艂e - co艣 z dala uderzy艂o. Zatrzyma艂 si臋, g艂ow臋 spu艣ci艂 i s艂ucha艂.
I Hengo te偶 w dolinie pochwyci艂 jaki艣 oddalony t臋tent g艂uchy, kt贸ry si臋 zdawa艂
przybli偶a膰. Wiszowi twarz si臋 zachmurzy艂a, r臋k膮 pokaza艂 na kierunek i spyta艂:
- Rozumiecie? A teraz - doda艂 - chod藕my; boj臋 si臋, czy艣my wilka nie wywo艂ali z
lasu. T臋tent s艂ysz臋... Je偶eli jedzie kto, to chyba kneziowscy s艂udzy, utrapiona
zgraja, kt贸ra nigdy z pr贸偶nymi nie odchodzi r臋kami. Smerdowie jego i pos艂a艅cy...
Po co? Wiedz膮 chyba oni sami. Dok膮d? Nigdzie, jak do Wisza, u kt贸rego mi贸d stary
stoi...
Stary poruszy艂 si臋 z 偶ywo艣ci膮 prawie m艂odzie艅cz膮 i nie patrz膮c ju偶 prawie na
Niemca posun膮艂 si臋 t膮偶 sam膮 drog膮 w d贸艂, kt贸r膮 na g贸r臋 wchodzili. Lecz teraz
p臋dzi艂 偶ywiej i przesun膮wszy si臋 przez las - spoza ostatnich drzew ujrzeli
rych艂o zielon膮 艂膮k臋, a na niej brzegiem rzeki posuwaj膮cych si臋 pi臋ciu konnych,
na kt贸rych Hengo ciekawe zwr贸ci艂 oczy.
Przodem jecha艂 dow贸dca, parami za nim czterej inni... 艂atwo w pierwszym pozna膰
by艂o starszego, ko艅 pod nim ro艣lejszy i poka藕niejszy ubi贸r odznacza艂 kneziowego
s艂ug臋. By艂 to barczysty ch艂op, z w艂osami d艂ugimi, kt贸re mu gruby kark okrywa艂y.
Na g艂owie mia艂 czapk臋 ze stercz膮cym przy niej pi贸rem bia艂ym. Odzie偶 na nim z
sukna jasnego obszycie mia艂a czerwone, u boku miecz stercza艂 w pochwie, na
plecach 艂uk nad g艂ow臋 si臋 podnosi艂 i 艂ubiany w贸r na strza艂y.
Jad膮cy za nim w r臋kach trzymali toporki, zbrojni te偶 w 艂uki i proce, obwieszeni
sakwami... Wisz, zobaczywszy je藕d藕c贸w, jak noc si臋 zachmurzy艂 - porwa艂 r贸g zza
koszuli i trzy razy pr臋dko raz po razu zatr膮bi艂, do chaty zna膰 oznajmuj膮c o
nadje偶d偶aj膮cych.
Gdy g艂os ten da艂 si臋 s艂ysze膰, jezdni na koniach poruszyli si臋 偶ywiej i pierwszy
z nich obejrza艂 dooko艂a, szukaj膮c sprawcy... m贸g艂 ju偶 z brzegu rzeki, nad kt贸r膮
jecha艂, zobaczy膰 Wisza, a ten te偶 niezw艂ocznie po艣pieszy艂 na prze艂aj ku niemi艂ym
go艣ciom.
- Ej! gadziny przekl臋te! - mrukn膮艂 id膮c. - Smoki nienasycone... Smerda pa艅ski!
Bodaj ich razem obu pioruny ze sk贸ry dar艂y! - Odwr贸ci艂 si臋 do Niemca. - Wam to
na r臋k臋, bo was pewnie i wasze sakwy ze sob膮 ch臋tnie zabior膮, ale mnie...
Hengo nie okazywa艂 twarz膮 wcale, czy by艂 rad lub nie spotkaniu.
- Ju艣ci膰 - rzek艂 - gdyby co z艂ego grozi艂o, prawa go艣cino艣ci broni膰 mnie ka偶膮.
- Je偶eli ja sam siebie od nich obroni臋 - mrukn膮艂 Wisz. - Pi臋ciu ich, nie tak to
straszna rzecz, moi ch艂opcy powi膮zaliby ich na skinienie, ale u sto艂ba znajdzie
si臋 ich dziesi臋膰 razy tyle, gdyby si臋 m艣ci膰 chcieli.
Szli co pr臋dzej ku zagrodzie.
Smerda kneziowski, jad膮cy przodem, konia zatrzyma艂, starego poznawszy lub si臋
domy艣laj膮c gospodarza. On i jego towarzysze mniej si臋 mu jednak ni偶 Niemcowi
przypatrywali. Czuli w nim obcego, a obcy dla nich zawsze by艂 dobrym ob艂owem...
Gdy podeszli, starzec si臋 smerdzie pok艂oni艂, chocia偶 ten mu nie my艣la艂 odda膰
powitania. Sk艂oni艂 si臋 i Hengo, ale mu twarz poblad艂a, czu艂, 偶e chciwe oczy
wszystkich na niego si臋 skierowa艂y.
- Kog贸偶 to z sob膮 prowadzicie, stary? - wo艂a艂 smerda. - Obcy? Sk膮d? Czterej
jezdni wnet go obst膮pili doko艂a.
- Znad 艁aby jestem, przekupie艅, cz艂ek spokojny, nieobcy... - rzek艂, nabieraj膮c
艣mia艂o艣ci troch臋, Hengo - nieobcy, bom tu nieraz bywa艂 z towarem... wsz臋dy mnie
swobodnie przepuszczano...
- Znamy my tych ludzi spokojnych! - krzykn膮艂 艣miej膮c si臋 smerda - znamy... Kto
wie, na co wypatrujecie drogi po kraju, szukacie brod贸w po rzekach, zaciosujecie
znaki po drzewach... aby potem poprowadzi膰...
- Spokojny cz艂ek - odezwa艂 si臋 Wisz powoli - dajcie mu pok贸j, chleb z nim
艂ama艂em.
- A mnie co do tego? - zawo艂a艂 smerda gniewnie. - Kne藕 surowo zakazuje, aby si臋
tu obcy po kraju nie wa艂臋sali. P贸jdzie z nami.
- Pojad臋 z wami po dobrej woli, mi艂o艣ciwy panie - rzek艂 szybko Hengo - a gdy na
twarz padn臋 przed kneziem, 艂ask臋 u niego zyszcz臋, bo pan jest sprawiedliwy...
Jam samowt贸r z ch艂opi臋ciem... i - c贸偶 ja z艂ego zrobi膰 mog臋?
- Zwi膮za膰 mu r臋ce - krzykn膮艂 smerda - ano, zobaczymy...
Gdy to m贸wi艂, dw贸ch pacho艂k贸w skoczy艂o z koni, aby rozkaz jego wykona膰. Smerda
skierowa艂 si臋 ku zagrodzie.
Stali tu ju偶 parobcy i synowie, sta艂a we drzwiach stara Jaga z r贸wnie star膮
s艂ug膮 - 偶adnej z m艂odszych niewiast wida膰 nie by艂o.
Na znak dany przez ojca wszystkie si臋 ukry艂y po k膮tach i zbieg艂y do lasu, aby
si臋 z obcymi lud藕mi zuchwa艂ymi nie spotyka膰. Wyja艣ni艂a si臋 te偶 twarz Wisza, gdy
w podw贸rku ani c贸rek, ani synowej 偶adnej nie zobaczy艂.
Smerda zlaz艂 z konia u wr贸t, ludzie jego tak偶e, dwu z nich poprowadzi艂o Henga z
sob膮, wydrwiwaj膮c si臋 z niego, popychaj膮c i bij膮c. R臋ce ju偶 mia艂 w ty艂 zwi膮zane
sznurem, kt贸rego koniec trzyma艂 jeden z pacho艂k贸w. Konie posz艂y do szopy, ludzie
wprost kroczyli do dworu. Tu Jaga pok艂onami ich witaj膮c zaprasza艂a. Wisz stary
szed艂 zamy艣lony i chmurny. Zaszumia艂o wnet w izbie, gdy obcy si臋 do niej
wcisn臋li. Smerda pad艂 na 艂aw臋, pierwsze, gospodarskie zajmuj膮c miejsce. Wo艂ali
ju偶 piwa i miodu, kt贸re zaraz niesiono, aby sobie gard艂a zalali. Gospodarz, nic
nie m贸wi膮c, z dala zaj膮艂 miejsce na 艂awie.
- No, stary gospodarzu - ozwa艂 si臋 smerda - wy to ju偶 wiedzie膰 powinni艣cie, z
czym my jedziemy... Nale偶y kneziowi da艅...
- A dawno艣cie j膮 brali? - mrukn膮艂 stary.
My艣licie si臋 rachowa膰 z nami? Kmie膰 z kneziem? - roz艣mia艂 si臋 smerda.
- Kne藕 z kneziem, bo ja tu na tej ziemi kneziem jestem - m贸wi艂 Wisz. - Ze
sk贸ry nas drzecie pod pozorem obrony.
Smerda chcia艂 si臋 艣mia膰, ale popatrzywszy na starego rych艂o mu ochota odesz艂a
spowolnia艂 jako艣.
- Pijcie i niech wam tak b臋dzie na zdrowie, jako 偶ycz臋 - doda艂 stary - a potem o
sprawie.
Kneziowski s艂uga, pomy艣lawszy, sta艂 si臋 艂agodniejszy, czerpakiem piwa z cebra
nabrawszy, pocz膮艂 je chciwie 偶艂opa膰. Towarzysze te偶 jego garnuszkami czerpa膰
j臋li, aby ugasi膰 pragnienie. Hengo zwi膮zany sta艂 u progu. Chwil臋 trwa艂o
przerywane chlipaniem milczenie. Smerda w膮sy otar艂 i zwr贸ci艂 si臋 do Niemca.
- Gdzie twoje konie i sakwy?
- Znajd膮 si臋 jutro razem ze mn膮 przed kneziem - rzek艂 Hengo - prosz臋 was, w
pokoju mnie zostawcie.
- Zrobi臋 z tob膮, co chc臋! - krzykn膮艂 smerda.
Wisz chcia艂 broni膰 obcego, gdy Hengo z r臋kami zwi膮zanymi, za sob膮 sznur wlok膮c,
szybko podszed艂 do siedz膮cego na 艂awie smerdy, przysun膮艂 mu si臋 do ucha,
zas艂oni艂 d艂oni膮 i 偶ywo, d艂ugo mu co艣 szepta膰 zacz膮艂. Z twarzy nie wida膰 mu by艂o
przestrachu... Gdy m贸wi艂, z wolna lice kneziowskiego s艂ugi mieni艂o si臋,
marszczy艂o, rozja艣nia艂o. Popatrza艂 z ukosa na Niemca, g艂ow膮 potrz膮sn膮艂 i rzek艂
do swoich ludzi:
- Rozwi膮za膰 mu r臋ce - pojedzie jutro z nami, na grodzie si臋 z nim rozprawim.
Uwolniony tak cudownie od sznur贸w, kt贸re mu r臋ce kr臋powa艂y, Hengo ze spuszczon膮
g艂ow膮 usiad艂 w k膮cie. Smerda, ju偶 co innego maj膮c na my艣li, zwr贸ci艂 si臋 do
starej Jagi.
- Matko stara - zawo艂a艂 - a gdzie偶 to niewiastki i c贸rki wasze? Radzi by艣my na
nie popatrzali, g艂adkie maj膮 liczka.
- I dlatego wam ich nie poka偶膮 - wtr膮ci艂 gospodarz. - Co wam do nich? A Jaga
doda艂a:
- Nie ma ich od rana. Posz艂y w las wszystkie za grzybami, za rydzami, chyba i na
noc nie powr贸c膮.
- W las! - za艣mia艂 si臋 smerda, kt贸remu zawt贸rowa艂y 艣miechy jego towarzysz贸w,
piwem rozochoconych. - Oj! szkoda偶 to, szkoda, 偶e艣my ich po drodze nie spotkali.
By艂oby si臋 z kim zabawi膰, cho膰by i do jutra.
Wisz spojrza艂 z ukosa na m贸wi膮cego, kt贸remu 艣miech zamar艂 na ustach.
- Przy takiej zabawie - rzek艂 Wisz - jakby was ojciec i bracia zastali,
mogliby艣cie i na wieki w lesie pozosta膰, a nigdy z niego nie wr贸ci膰. Wilcy z
krukami tylko by o was wiedzieli.
Cicho, ponuro wym贸wi艂 te s艂owa. Smerda je us艂ysza艂 i zachmurzy艂 si臋. Drudzy
znowu oko艂o kadzi z piwem chodzie i on te偶, milcz膮c, do niej powr贸ci艂. Tymczasem
na dany znak synowie Wisza podeszli do rozmowy, podsun臋艂a si臋 i Jaga, a Wisz z
wolna poszed艂 naprz贸d ku ognisku, potem od niego ku drzwiom, gdzie si臋 z wiadra
wody napi艂. Tu nie opodal rozwi膮zany siedzia艂 Hengo, gospodarz da艂 mu znak i
wy-szli razem do sieni.
Nic nie m贸wi膮c stary r臋k膮 ukaza艂 Niemcowi na drzwi i wrota - daj膮c do
zrozumienia, by uchodzi艂, lecz Niemiec - obejrzawszy si臋 szepn膮艂 mu do ucha:
- Ja si臋 ich nie boj臋, nic mi nie zrobi膮 - dostan臋 si臋 z nimi do knezia. Towaru
tylko nie wezm臋 z sob膮 wszystkiego - by darmo si臋 nie wozi膰 z ci臋偶arem. Wisz
popatrza艂 na艅 zdziwiony.
- Dlaczeg贸偶 uchodzi膰 nie chcesz? Spod mojego dachu na co ma ci臋 spotka膰
nieszcz臋艣cie?
Hengo u艣miechn膮艂 si臋 chytrze, g艂ow膮 potrz膮saj膮c.
- Nie boj臋 si臋 - nic mi nie zrobi膮... wykupi臋 si臋 im, b膮d藕cie spokojni, tylko
wam jedn膮 sakw臋 zostawi臋.
Milczeniem gospodarz zgodzi艂 si臋 na to, a Niemiec wysun膮艂 zaraz ku szopie, sk膮d
parobek wyni贸s艂 po chwili sakw臋, kt贸r膮 w komorze ukryto. Hengo, podzi臋kowawszy
gospodarzowi, wr贸ci艂 do izby i siad艂 znowu w swoim k膮cie, nim postrze偶ono, 偶e go
nie sta艂o.
W izbie gwar by艂 i 艣miechy.
Smerda orze藕wia艂 te偶 po piwie, ze star膮 bab膮 偶arty stroj膮c, a towarzysze mu
rozg艂o艣nym 艣miechem wt贸rowali. Trwa艂o to a偶 do nocy, wniesiono 艂uczywo suche,
kt贸rego drzazgi mi臋dzy kamienie wetkni臋te zapalono, aby izb臋 o艣wieca艂y.
Zobaczywszy 艣wiat艂o smerda si臋 dopiero obejrza艂 za gospodarzem doko艂a.
- Gdzie偶 gospodarz? - zawo艂a艂.
Wisz sta艂 u progu chaty - tr膮ci艂a go Jaga, niech臋tnie si臋 zawl贸k艂 do 艣rodka.
Ludzie mu widocznie nie w smak byli.
Zobaczywszy starca smerda wsta艂, id膮c ku niemu, skin膮艂 i na podw贸rze z sob膮
prowadzi艂.
- Od knezia jad臋 do was i do drugich kmieci i 偶upan贸w - rzek艂 - kne藕 was
pozdrawia uprzejmie.
Stary sk艂oni艂 g艂ow臋 i po siwych w艂osach powi贸d艂 zafrasowany pomarszczon膮 d艂oni膮.
- Pozdrowienie 艂askawe - rzek艂 - ano, na tym nie koniec. Kiedy zdrowia 偶yczy,
pewnie czego 偶膮da, inaczej by o kmieciu nie wspomnia艂.
Smerda brwiami ruszy艂.
- Ludzi nam bardzo, bardzo brak - rzek艂 - jednego ze swoich da膰 musicie do
kneziowskiej dru偶yny. Wszak ci to ona was i ziemi broni.
- C贸偶 to? Na wojn臋 my艣licie? - rzek艂 Wisz.
- My jej nie wydamy nikomu, ale na grodzie ludzie musz膮 by膰 w pogotowiu, do
obrony - m贸wi艂 smerda. - Dw贸ch nam zmar艂o z zarazy, jednego zwierz rozdar艂 w
lesie, a kne藕 te偶 ubi艂 jednego, trzeba nam ludzi... U nas si臋 藕le nie dzieje...
G艂odu nie maj膮, jedz膮 razem ze psy kneziowskimi, a po ca艂ych dniach na brzuchach
si臋 wylegaj膮. I piwa si臋 im nie sk膮pi. Przyjdzie wyprawa, z 艂upu si臋 co
dostanie.
- Albo si臋 p贸jdzie w niewol臋 - doda艂 Wisz.
- Je偶eli nie dwu, jednego musicie da膰 - zako艅czy艂 smerda. - A jak 偶adnego? -
zapyta艂 Wisz.
Smerda si臋 zamy艣li艂.
-- To was na sznurze powlok臋 do grodu - rzek艂 smerda. - Chociem kmie膰 wolny? -
spyta艂 gospodarz spokojnie. - Mnie co do tego! Kne藕 przykaza艂.
- Tak, tak! - zawo艂a艂 Wisz zadumany patrz膮c w ziemi臋. - Wzi膮艂 si臋 obyczaj taki.
Patrzcie tylko, 偶eby was kiedy kmiecie na postronkach nie ci膮gn臋li, jak si臋 im
naprzykrzy.
Zmilcza艂 pos艂aniec.
- Nie przeciwcie si臋 - szepn膮艂 po cichu. - Kne藕 tymi dniami z艂y bardzo... przez
sen, gdy w podsieni zadrzemie, zgrzyta z臋bami i jak wilk cz艂apie. Na kmieci贸w
si臋 odgra偶a bardzo. Zamiast dwu dajcie mi jednego cz艂owieka - i sk贸r臋 na ko偶uch,
bo mi si臋 m贸j dobry podar艂 na us艂ugach.
Zamy艣lony sta艂 gospodarz d艂ugo w podw贸rzu, skin膮艂 potem na smerd臋, by z nim
szed艂; wr贸cili do chaty. Na 艂awie siad艂 stary, kij mi臋dzy nogi wzi膮wszy, spar艂
r臋ce na nim i po ch艂opcach swoich pogl膮da艂, jakby szuka艂 ofiary.
- Hej, Sambor - odezwa艂 si臋 do stoj膮cego z ty艂u za gromadk膮, 艣miej膮cego si臋 z
dworakami ch艂opaka. - Sambor, chod藕 tu!
Przywo艂any tym imieniem parobczak wyprostowa艂 si臋 i podszed艂.
- Tobie w polu nie bardzo si臋 chce robi膰, a ko艂o domu te偶 nie lepiej - rzek艂 do
niego - wi臋cej le偶ysz i 艣piewasz, ni偶 pracujesz. Ty by艣 si臋 zda艂 do lekkiego
chleba, przypasawszy mieczyk drugich gania膰 i pi贸rko za czapk臋 wetkn膮wszy
popisywa膰 si臋 urod膮. Ty na kneziowski dw贸r p贸jdziesz z ochot膮?
Nagle zagadni臋ty parobczak, cho膰 mu si臋 niedawno twarz 艣mia艂a, posmutnia艂,
nagle.
Oczyma niespokojnymi potoczy艂 doko艂a - zobaczy艂, jak mu si臋 smerda przypatrywa艂
ciekawie, ogarn臋艂a go trwoga i pad艂 przed starym na kolana.
- Ej! ojcze panie, po c贸偶 mnie w niewol臋 dajecie? - krzykn膮艂.
- Co za niewola - przerwa艂 smerda - b臋dziesz wojakiem. U knezia lepiej ni偶 tu, a
jak si臋 spodobasz panu, kto wie, co b臋dzie z ciebie.
WIsz po schylonej jego g艂owie r臋k膮 pog艂adzi艂.
- Musi jeden i艣膰 za wszystkich - rzek艂 - na ciebie kolej, Sambor.
Stara Jaga opodal stoj膮ca r臋ce za艂ama艂a, bo cho膰 parobczak synem jej nie by艂,
ale si臋 w chacie wychowa艂 i jak dziecko w艂asne go kochano.
Drudzy parobcy, tym oznajmieniem strwo偶eni, cofn臋li si臋 w g艂膮b - opu艣ci艂a ich
weso艂o艣膰. A tu偶 i smerda d艂o艅 szerok膮 na ramieniu Samborowi po艂o偶y艂, jakby go
bra艂 w posiadanie.
- P贸jdziesz z nami - rzek艂.
Podni贸s艂szy oczy parobczak spotka艂 wejrzenie Wisza, skierowane ku niemu - kt贸re
do艅 co艣 m贸wi艂o, co艣, co oni tylko dwaj rozumieli.
Sambor si臋 uspokoi艂 i wsta艂, smutny jeszcze, ale milcz膮cy, nie narzekaj膮c ju偶 na
losy swoje.
Kto by si臋 ws艂ucha艂 by艂 w g艂osy, kt贸re wewn膮trz chaty si臋 ozwa艂y, gdy Jaga
wysz艂a za艂amawszy r臋ce, domy艣li艂by si臋, 偶e tam niewiasty za Samborem zawodzi膰
musia艂y. Nikt jednak nie 艣mia艂 ozwa膰 si臋 g艂o艣niej, aby obcy nie pos艂yszeli
g艂os贸w niewie艣cich i nie domy艣lili, 偶e si臋 od nich pochowa艂y. Dano je艣膰
przyby艂emu smerdzie i ludziom jego, a piwo z cebr贸w doko艅czywszy wszyscy poszli
do spoczynku. Wisz ich zaprowadzi艂 do obszernej szopy, na siano. Obok niej sta艂y
konie niemieckie. Niemca te偶 puszczono, nie bardzo si臋 troszcz膮c o niego - i
szed艂 przy nich nocowa膰.
Gospodarz z Samborem sami pozostali w podw贸rku. Ch艂opak chcia艂 zacz膮膰 rozmow臋,
gdy stary da艂 mu znak, aby z nim za wrota szed艂, i wywi贸d艂 go nad rzek臋.
Ksi臋偶yc wschodzi艂 nad lasami. Siad艂 stary milcz膮c d艂ugo. S艂owiki tylko
krzycza艂y... - Nie p艂acz ty i nie narzekaj - pocz膮艂 po cichu Wisz - nikt nie
wie, gdzie go jaka dola czeka. Chcieli wzi膮膰 jednego z was, a ja bym i sam im
da艂... bo mi tak by艂o potrzeba. I nie tylko mnie, ale i drugim.
- Za c贸偶 ja id臋? - nie艣mia艂o spyta艂 Sambor.
- Bo艣 ty rozumniejszy od drugich - m贸wi艂 stary - bo masz oczy i j臋zyk, bo wi臋cej
nas kochasz ni偶 drudzy, bo ja tobie ufam i mi艂uj臋 ci臋. Jeste艣 obcy, a mam ci臋 za
syna. Pos艂a艂bym syna... oni oba ziemianie i rolniki, i my艣liwce, i bartniki... a
ty 艣piewa膰 lubisz, ale my艣le膰 umiesz.
Zatrzyma艂 si臋 troch臋, ws艂uchuj膮c si臋 w wieczorn膮 cisz臋 - a potem m贸wi艂 dalej,
g艂os zni偶aj膮c:
- S艂uchaj, Sambor - ja ciebie nie na zgub臋 艣l臋, ale z potrzeby. Wielkie si臋 u
nas rzeczy gotuj膮, kneziowie nas za 艂by chc膮 wzi膮膰, postrzyc w niewolnika i
Niemc贸w z nas porobi膰. Z Niemcami si臋 znosz膮... Nam dojad艂o to... My nic nie
wiemy, co oni tam robi膮, a偶 nam na szyj臋 wi臋zy spadn膮. Ty id藕, patrzaj, s艂uchaj,
nastaw uszy. Musimy wiedzie膰, co si臋 u nich dzieje. Po to ja tam ciebie 艣l臋...
Usta zamknij, oczy otw贸rz, pos艂uszny b膮d藕... k艂aniaj si臋 nisko... a o nas nie
zapominaj.
Czasem tam kto z bli偶niakami przyjdzie, z pok艂onem... powiecie mu, co
pos艂yszycie.
Przyszed艂 czas... przyszed艂 czas... albo Leszka nas sp臋taj膮, albo my ich
wy偶eniem i wydusim.
Ano - st! st!
Stary palce po艂o偶y艂 na ustach. Sambor przyst膮pi艂 do艅 i obj膮艂 za kolana.
- A! - rzek艂 - i艣膰 mi臋dzy obcych, porzuci膰 was, ci臋偶ka to dola. My艣la艂em - z
wami pocz臋艂o si臋 偶ycie i przy was sko艅czy.
Wisz przerwa艂 mu.
- Nie na wieczno艣膰 tam idziesz - rzek艂 cicho - jak b臋dzie pora, skiniemy na ci臋
- powr贸cisz... Nauczysz si臋 tam wiele, napatrzysz, dowiesz, bo ci臋 si臋 strzec
nie b臋d膮... Na Kupa艂臋, na Kolad臋 do mnie ci pozwol膮... a od sto艂ba do nas nie
kraj 艣wiata!
I pog艂aska艂 go po g艂owie... Ale Samborowi mimo tych obietnic ci臋偶ko na sercu
by艂o.
- M贸j ojcze - szepta艂 t臋skno - co ty ka偶esz, ja musz臋. Alem ja tu tak jak wolny
by艂, tam id臋 na p臋ta i pod groz臋. U was my wszyscy dzie膰mi, tam wszyscy
niewolnikami. Gorzki to chleb, co go w p臋tach je艣膰 potrzeba.
Wisz, jakby skarg tych s艂ucha膰 nie chcia艂, nie odpowiedzia艂 na nie.
- Patrz a ucz si臋 - powtarza艂 - zapami臋taj wszystko. Nam si臋 stamt膮d wszystkim
niewola gotuje, je艣li o sobie nie pomy艣limy. A kto z nas wie, co si臋 w tym
wilczym dole pra偶y i sma偶y? 呕aden z kmieci贸w nie ma tam swojego. Ja tam twoje
oczy posy艂am za moje. Kne藕 - sroga bestia, ale pok艂ony lubi, bij mu je,
zyszczesz 艂aski, nie b臋d膮 si臋 tai膰 przed tob膮. Pij膮, a po pijanemu wygaduj膮, co
u trze藕wego na my艣li.
Stary szepta艂 coraz ciszej, kiedy niekiedy ch艂opaka bij膮c po ramieniu... ten
sta艂 z g艂ow膮 zwieszon膮, zachmurzony; ksi臋偶yc ju偶 si臋 by艂 podni贸s艂 w g贸r臋 i
艣wieci艂 w rzece odbity, gdy po d艂ugiej rozmowie si臋 rozeszli. Sambor jak wkuty
na podw贸rku pozosta艂, oparty o wrota. Psy przysz艂y mu si臋 艂asi膰 do r臋ki,
pog艂aska艂 je. S艂ucha艂 艣piewu s艂owik贸w i klekotania 偶ab, i hukania b膮ka na
b艂otach, jakby chcia艂 sobie w pami臋膰 wrazi膰 t臋 muzyk臋 nocn膮 puszczy, kt贸r膮
nierych艂o znowu us艂ysze膰 si臋 spodziewa艂.
Sen go nie bra艂 - siad艂 na k艂odzie i przesiedzia艂 noc ca艂膮 do dnia.
Ju偶 si臋 we dworze niewiasty rusza膰 zacz臋艂y, gdy parobczak poszed艂 obchodz膮c
zagrod臋 ku tylnym wrotom, jakby si臋 tam kogo spotka膰 spodziewa艂.
Jaga wysz艂a naprz贸d i po艣pieszy艂a ku niemu.
- Samborze, m贸j mi艂y, nie trw贸偶 si臋 i nie t臋sknij - powr贸cisz. - Ale sama 艂z臋
fartuchem otar艂a.
Wtem przez drzwi wp贸艂otwarte pokaza艂a si臋 Dziwa, kt贸ra w r臋kach trzymaj膮c kosy,
zadumana, plot艂a je powoli. Spojrza艂a na ch艂opaka i smutnie mu si臋 u艣miechn臋艂a.
- Co ty tak stoisz ponury? - rzek艂a powoli g艂osem jakim艣 spokojnym, a jak 艣piew
przeci膮g艂ym. - Co tobie? Nie wstyd偶e ci mie膰 strach w sercu, a 艂zy w oczach? Nie
ka偶demu dano siedzie膰 w chacie i spoczywa膰, r贸偶ne losy, r贸偶ne dole. Dobrej my艣li
b膮d藕! Czasem ja widz臋, widz臋, daleko, widz臋 jasno, czasem ja jutro odgadn臋...
Nie smu膰 si臋, Sambor Z艂ego ci si臋 nic nie stanie.
- Szkoda mi was porzuci膰 - rzek艂 ch艂opak - a t臋skno b臋dzie. - I nam za wami! -
rzek艂a Jaga.
- Nam za wami! - powt贸rzy艂a Dziwa. - Ano, wy do nas wr贸cicie. - Kiedy? - zapyta艂
Sambor.
Dziwa pu艣ci艂a z r膮k w艂osy, oczy utopi艂a w ziemi臋, ca艂a jej posta膰 przybra艂a
uroczysty wyraz, i pocz臋艂a m贸wi膰 z wolna, nie patrz膮c na ch艂opca:
- Wr贸cicie, wr贸cicie, gdy nad Gop艂em 艂una stanie, trupy sp艂yn膮 po jeziorze...
Kne藕 stary z lasu wyjedzie, nowe przyjdzie panowanie, gdy popio艂y wiatr
rozwieje, kiedy krucy si臋 nasyc膮, kiedy bartnik zbierze pszczo艂y, kiedy zr膮b
nowy postawi膮 nad Lednic膮 u jeziora. Powr贸cicie zdrowi, cali... z jasnym
mieczem, z jasnym czo艂em.
Coraz ciszej m贸wi膮c zamilk艂a, podnios艂a oczy na stoj膮cego przed sob膮 Sambora i
r臋kami obiema 艣l膮c mu po偶egnanie, z u艣miechem, jakby oprzytomnia艂a nagle,
chwyci艂a rozpuszczone kosy, wbieg艂a do chaty i drzwi zatrzasn臋艂a za sob膮.
ROZDZIA艁 4
Wszystko si臋 ju偶 budzi艂o po szopach i oborach... parobcy szli wyp臋dza膰 stada...
dziewcz臋ta czerpa艂y wod臋 u studni. Smerda ze swoimi wstawa艂, nap臋dzaj膮c do
drogi, Hengo ch艂opca s艂a艂 do wodopoju, na ognisku stare s艂ugi rozpala艂y ogie艅.
Wisz, kt贸ry sen mia艂 lekki, z siermi臋g膮 na plecy zarzucon膮 wyszed艂 o kiju
obejrze膰 naprz贸d, jaki si臋 dzie艅 obiecywa艂.
Niebo nad rankiem szare chmury okry艂y, od strony tylko wschodu rumienia艂y one, a
cho膰 wiatru czu膰 nie by艂o na ziemi. g贸r膮 ob艂oki p臋dzi艂y 偶ywo, wyprzedzaj膮c si臋 i
k艂臋bi膮c. Nad b艂otami sta艂y g臋ste opary, porusza艂y si臋 to bledn膮c to szarzej膮c.
Rosa kroplista, bia艂a okrywa艂a trawy i szkli艂a si臋 na zielonych li艣ciach
m艂odych. W szopie s艂ycha膰 by艂o becz膮ce owce, na pastwiskach r偶膮ce konie, u
brzegu mrucz膮c膮 rzek臋 i jeszcze zawodz膮cego nieznu偶onego s艂owika.
Dwa kruki z zachodu z wolna ci膮gn膮c zatrzyma艂y si臋 nad cha艂up膮 i polecia艂y dalej
leniwo... Stary obejrza艂 si臋 za nimi i pokiwa艂 g艂ow膮.
S艂ugi z szopy nios艂y 艣wie偶o udojone mleko kobyle. W izbie sta艂 ju偶 zn贸w ceber
piwa i placki dla go艣ci, aby o g艂odzie ze dworu nie wyjechali. Na 艂awie Wisz
zawczasu po艂o偶y艂 nied藕wiedzi膮 sk贸r臋, kt贸rej mu by艂o 偶al, ale smerdzie j膮 trzeba
by艂o da膰, aby z艂ej woli nie mia艂 i nie skar偶y艂 przed panem.
Sambor, pos艂uszny, ju偶 w臋ze艂ek sw贸j na drog臋 wi膮za艂, sk贸rznie ozuwa艂 i mocno
oko艂o n贸g sznurowa艂. Proc臋 i 艂uk na艂o偶y艂 na siebie, toporek u pasa uwiesza艂.
Smutno偶 mu by艂o. A przecie偶, m艂ody, pociesza艂 si臋 troch臋, 偶e na bia艂ym 艣wiecie
du偶o zobaczy... wi臋cej za jeden dzie艅 ni偶 w zagrodzie za 偶ycie ca艂e.
I 偶al mu by艂o wszystkich, bo ku chacie spogl膮da艂, ale opr贸cz starej Jagi, kt贸ra
mu ko艂acz do torby przynios艂a, nie zobaczy艂 ju偶 nikogo. Parobcy tylko na szyi mu
si臋 wieszali.
Smerdowi towarzysze, on sam i Hengo, i gospodarz stary zebrali si臋 ko艂o ogniska.
Wszyscy jecha膰 spieszyli, bo im si臋 zda艂o, 偶e deszcz lunie pr臋dko, tak gro藕nie
ci膮gn臋艂y chmury, tylko Wisz spokojnie r臋czy艂, i偶 si臋 niebo rozpogodzi.
Niemiec nie zdawa艂 si臋 frasowa膰 wcale, 偶e go zabierano do kneziowskiego grodu,
szed艂 jakby po dobrej woli, cho膰 oczy towarzysz贸w chciwie si臋 na jego sakwy
zwraca艂y. Milcz膮cy Gerda wi臋cej nade艅 by艂 strwo偶ony i z tego nikt si臋 s艂owa nie
dopyta艂.
艢mieli si臋 z niego wszyscy, palcami wytykaj膮c: Niemy!!!
Po dobrej chwili, najad艂szy i napiwszy si臋, ruszyli wszyscy do koni. Sambor
staremu do n贸g pad艂, ale ten skin膮wszy tylko, odprawi艂 go sucho. Konia mu z domu
nie dawano - musia艂 wi臋c pieszo zd膮偶a膰 za drugimi.
Smerda ruszy艂 przodem, za nim czterej jego towarzysze, oko艂o kt贸rych szed艂
nowozaci臋偶ny z g艂ow膮 spuszczon膮, dalej Hengo z ch艂opakiem. Tak wyci膮gn臋li za
wrota i brzegiem rzeki si臋 kieruj膮c, wkr贸tce znikli w zaro艣lach z ocz贸w staremu
Wiszowi. Sambor, obejrzawszy si臋, nie dojrza艂 ju偶 nic, tylko s艂up dymu nad
zagrod膮 wzbijaj膮cy si臋 ku g贸rze.
Jak przepowiedzia艂 stary, tak si臋 sta艂o - ma艂y tylko, jak rosa, deszczyk
przekropi艂, zapachnia艂y po nim brzozy, niebo si臋 jasne zza szarych zacz臋艂o
ukazywa膰 ob艂ok贸w. Ca艂a chmur nawa艂a zbi艂a si臋 na zachodzie, nad g艂owami
podr贸偶nych wyja艣ni艂o si臋 i blade s艂o艅ce wyjrza艂o zza przejrzystych r膮bk贸w, jak
oblubienica, gdy si臋 z po艣cieli podnosi. Podr贸偶ni jechali w milczeniu. Konie ich
same prawie torowa艂y sobie drog臋, cho膰 znaku jej 偶adnego nie by艂o.
Smerda jad膮c drzema艂 - spali te偶 na koniach, cho膰 ci膮gle si臋 budz膮c, jego
towarzysze, Hengo tylko i Sambor czuwali.
Jad膮c to samym rzeki brzegiem, to si臋 spinaj膮c nieco ku g贸rze - 艂膮kami na
przemiany i g膮szczami, kt贸re konie 艂ama艂y, li艣cie w pyski chwytaj膮c - posuwali
si臋 dalej coraz milcz膮cy... Tu偶 na prawo sta艂y lasy ciemne, podszyte, szeroko
zwieszaj膮c ga艂臋zie. Gdzieniegdzie z tych g艂臋bi puszczy gni艂y strumie艅, traw膮 i
mchami obrosty, dobywa艂 si臋 szemrz膮c i ciek艂 do rzeki w膮skim korytem.
膯wier膰 dnia tak ju偶 up艂yn臋艂o, gdy na pag贸rku ujrzeli kamie艅 wielki, a doko艂a
niego pomniejsze, ustawione jakby na stra偶y. Niekt贸re z nich ju偶 by艂y w ziemi臋
za-pad艂y, na innych mech siwy porasta艂... Stary, zgarbiony cz艂ek, z kijem
bia艂ym, oko艂o kamienia si臋 przechadza艂. By艂o to prastare uroczysko, gdzie
niegdy艣 sk艂adano ofiary... Stary oko艂o kamienia stan膮wszy r臋ce wyci膮gn膮艂, co艣
mrucza艂 i ziele jakie艣 na艅 rzuca艂. Lecz wpr臋dce go z ocz贸w stracili.
Dalej sypana mogi艂a wysoka sta艂a u brzegu, ca艂a darni膮 poros艂a, u do艂u zarzucona
zielonymi ga艂臋藕mi. Tu ka偶dy u艂amawszy wi膰 po drodze, rzuci艂 j膮 wymijaj膮c. Hengo
tylko, cho膰 patrza艂 ciekawie, wstrzyma艂 si臋 od tej ofiary.
- Co to za mogi艂a? - zapyta艂 Sambora.
- Leszkow膮 si臋 zowie - odpar艂 ch艂opak. - Tu kne藕 stary broni膮c wrogowi przej艣cia
rzeki, strza艂膮 ra偶ony zgin膮艂. Wojsko si臋 rzuci艂o, najezdnika rozbi艂o, a panu
swemu, po gar艣ci rzucaj膮c ziemi臋, mogi艂臋 usypa艂o... Pod mogi艂膮 skarby wielkie
by膰 maj膮, kt贸rych duchy pilnuj膮. Raz w rok, na Kupa艂臋, otwiera si臋 mogi艂a i mo偶e
wnij艣膰
po skarby, kto chce, a bra膰, ile mu si臋 podoba; ale musi spieszy膰 z powrotem, bo
gdy kury zapiej膮, zamyka si臋 mogi艂a i niejeden ju偶 w niej pozosta艂.
Samborowi ze smutku na ba艣艅 si臋 zebra艂o, m贸wi艂 wi臋c, jak jeden chciwy skarb贸w
parobek podkrad艂 si臋 noc膮 Kupa艂ow膮 pod mogi艂臋, jak w ni膮 wszed艂, znalaz艂 gmachy
wielkie, cudne izby pe艂ne z艂ota, i jak coraz id膮c dalej, nie opatrzy艂 si臋, a偶
kury zapia艂y... I rok go ca艂y nie by艂o... Dopiero gdy si臋 znowu otwar艂a, wyszed艂
z niej 偶yw, ale niemy, gdy偶 duchy mu usta zamkn臋艂y, aby ich tajemnic nie
zdradzi艂.
Dalej kraj by艂o wida膰 ludniejszy nieco, w prawo i lewo po gajach dymi艂o si臋 w
chi偶ynach, nad rzek膮 spotykali g臋sto wygas艂e ogniska i ko艅skich kopyt 艣lady...
Tu i owdzie le偶a艂a ko艣膰 bia艂a...
Oko艂o po艂udnia stan臋li w d臋binie zielonej, gdzie i pasza dla koni by艂a obfita, i
woda blisko - dla wypoczynku. Tu zsiad艂szy, wszyscy pok艂adli si臋 w cieniu, a kto
co mia艂, spo偶ywa艂. Sambor doby艂 bia艂ego ko艂acza Jagi, popatrza艂 na艅 i schowa艂 -
g艂odnym by膰 wola艂, ni偶 go straci膰... by艂 to ko艂acz domowy!
S艂o艅ce jak wczoraj dopieka艂o, najmniejszy prawie powiew wiatru nie och艂adza艂
skwaru. Naok贸艂 znowu nic wi臋cej wida膰 nie by艂o, jeno lasy i g臋stwiny, 艂膮ki i
moczary. Gdzieniegdzie w kotlinie le偶a艂o jezioro jasne, l艣ni膮ce jak oko, zdaj膮c
si臋 przygl膮da膰 krajowi, nad nim jak rz臋sy stercza艂y trzciny i jak brwi pasy
las贸w sta艂y.
W p贸艂 dnia wszystkie nawet ptastwo ucich艂o, brz臋cza艂y tylko koniki i polatywa艂y
b膮ki, milczenie wielkie do snu ko艂ysa艂o. Smerda drzema艂, Hengo brwi 艣ci膮gn膮wszy
co艣 rachowa膰 si臋 zdawa艂, gdy Sambor w dali g艂os ludzki pos艂ysza艂.
Nie wida膰 by艂o nikogo, uszu jednak dolatywa艂o 艣piewanie powolne, kt贸re si臋 coraz
zbli偶a艂o. Cichy to by艂 i st艂umiony 艣piew, dr偶膮cym nucony g艂osem samemu sobie,
brz臋k jakby poruszanych strun mu towarzyszy艂. S艂贸w jeszcze nie mog艂o pochwyci膰
ucho, ale nuta by艂a 偶a艂osna, grobowa, sm臋tna.
Wszyscy ciekawie oczy zwr贸cili ku brzegowi rzeki, sk膮d si臋 g艂os zdobywa膰 zdawa艂.
Do艂em, wybrze偶em piaszczystym szed艂 starzec 艣lepy, ma艂y go ch艂opak prowadzi艂.
Wl贸k艂 si臋 z wolna, w r臋ku trzyma艂 g臋艣l臋, po strunach jej przebiegaj膮c r臋k膮
dr偶膮c膮. Smerda, kt贸ry si臋 przebudzi艂, ujrzawszy go z g贸ry, zawo艂a艂:
- Bywaj tu, stary!
艢lepiec si臋 zatrzyma艂, z wolna g艂ow臋 podni贸s艂 i oczy bia艂e, krwawymi obwiedzione
powiekami.
- Bywaj tu, stary, chod藕, spocznij - powt贸rzy艂 smerda - placka prze艂amiemy z
tob膮 i pos艂uchamy pie艣ni.
艢piewak struny przebiega膰 zacz膮艂 palcami, ale pie艣艅 si臋 przerwa艂a. Stan膮艂,
my艣la艂, potem ch艂opcu da艂 znak kijem i ku wzg贸rzu i艣膰 zacz臋li.
- Dok膮d idziesz, stary? - spyta艂 smerda.
- Albo wiem? - po 艣wiecie... - rzek艂 o艣lep艂y - z pie艣niami id臋 od chaty do
chaty.
To m贸wi膮c miejsce, na kt贸rym sta艂, pocz膮艂 kijem obmacywa膰 i ostro偶nie osun膮艂 si臋
na ziemi臋. G臋艣l臋 z艂o偶ywszy na kolanach, duma艂. Pomilczawszy nieco, jakby 偶ycie
jego pie艣ni膮 by膰 musia艂o, jakby mu ona nie wylewaj膮c si臋 z piersi nabrzmiewa艂a w
nich, jakby mu by艂a tchnieniem... bez kt贸rego osta膰 si臋 nie m贸g艂, niezrozumiale,
cicho, sam sobie nuci膰 zacz膮艂.
Milczeli wszyscy. Jeden z pacho艂k贸w doby艂 z torby placek i po艂o偶y艂 go na r臋kach
starego, kt贸ry, powoli do ust zani贸s艂szy, gry藕膰 pocz膮艂. Ch艂opak, kt贸ry go
wodzi艂, poszed艂 do rzeki garnuszkiem zaczerpn膮膰 wody.
Sambor siad艂 przy nim.
- Stary S艂owanie - rzek艂 - na noc... zajd藕cie do Wiszowego dworu... tam was
ugoszcz膮 radzi.
- Na noc? do Wiszowego dworu? nie moimi nogami - rzek艂 艣lepiec - nogi stare i
starte. Dybi臋 nimi powoli... jak 艣limak si臋 wlok臋... A co ujd臋 kawa艂 drogi,
si膮艣膰 i spocz膮膰 ka偶膮 nogi. A do Wisza, do starego, daleko... daleko...
- Przecie wy tam zajdziecie - m贸wi艂 Sambor - a gdy u wr贸t staniecie, pozdr贸wcie
ich tam od tego, co dzi艣 ich po偶egna艂.
- Wy z Wiszowej zagrody? - spyta艂 stary - a kt贸偶 z wami, a wielu... czuj臋 ludzi
doko艂a... Chocia偶 oczy nie widz膮...
Wtem smerda wtr膮ci艂:
- Kneziowscy ludzie... hej! do grodu jedziemy, do sto艂ba. I ten z nami. A wy
byli艣cie na grodzie?
- Dawniej... dawniej! - rzek艂 stary - teraz tam nie ma po co... Tam mieczyki
艣piewaj膮 i 偶elazo gra... Pie艣ni s艂ucha膰 nie ma czasu.
Westchn膮艂. - A po co kneziowi pie艣艅? - zawo艂a艂 smerda. - To babska rzecz.
- A wojna... wojna - jakby sam do siebie m贸wi艂 艣lepy S艂owan - wojna, dzikich
zwierz膮t sprawa. P贸ki obcy duch nie zawia艂 na Polany, orali ojcowie i 艣piewali,
i bog贸w chwalili w pokoju, or臋偶a nie potrzebowali, chyba na zwierza...
Smerda si臋 roz艣mia艂.
- Eh-e - rzek艂 - nie te to czasy!
- Nie te 艣wi臋te czasy, co bywa艂y - ci膮gn膮艂 艣piewak 艣lepy - nie te czasy, gdy u
nas g臋艣li bywa艂o wi臋cej ni偶 偶elaza, a 艣piewu ni偶 p艂aczu. Dzi艣 艣lepy g臋艣larz
lasom pieje, a s艂ucha膰 go nie ma komu. Niech si臋 ucz膮 lasy, jak 偶yli ci, co 艣pi膮
po mogi艂ach, po kamiennych. A jak pomr膮 starzy, pie艣艅 z nimi p贸jdzie do ziemi,
synowie o sprawach ojc贸w wiedzie膰 nie b臋d膮 - zamilkn膮 mogi艂y. Stary 艣wiat padnie
w ciemno艣ci...
M贸wi艂 tak z wolna, a s艂owo w pie艣艅 przechodzi艂o nieznacznie, i nie postrzeg艂
si臋, jak nuci膰 zacz膮艂. R臋ce, chleb porzuciwszy, same po strunach biega膰 zacz臋艂y,
a struny skar偶y膰 si臋 i p艂aka膰.
- Jam mo偶e 艣piewak ostatni - rzuci艂 S艂owan - mnie oczy wybrano w m艂odo艣ci, aby
dusza w drugi 艣wiat patrza艂a. Jam wszystkie ziemie zw臋drowa艂, a nie widzial
偶adnej. Od Dunaju hucz膮cego do Bia艂ego Morza, od Chorbatych G贸r wierzch贸w a偶 do
las贸w u 艁aby. Nios艂y mnie nogi, nie oczy - bez drogi; gdzie dola wiod艂a, gdzie
si臋 ludzi zebra艂a gromada. Siada艂em na ziemi, stawali kotem nade mn膮, niewiasty
plaska艂y w d艂onie, starzy po ojcach p艂akali. Szed艂em od uroczyska do uroczyska,
od mogi艂y do mogi艂y, od zdroju do zdroju... hen, hen, a偶 gdzie si臋 ko艅czy ludzka
mowa.
Zamilk艂. Smerda p贸艂 s艂ucha艂, p贸艂 drzema艂. Gdy usta艂, odezwa艂 si臋: - 艢piewaj,
艣piewaku, dalej!
- O czym wam 艣piewa膰? - mrucza艂 jakby sam do siebie 艣lepiec. - Wam pie艣ni innej
potrzeba, wy starej nie rozumiecie. O czym 艣piewa膰? O praojcach znad Dunaju, o
praojcach ze wschodu, o braci znad 艁aby i Dniepru? Wy ich nie znacie. O bia艂ych
i czarnych bogach, o Wisznu i Samowile?
G艂os mu si臋 zni偶a艂, g艂owa trz臋s艂a...
- Dawniej bywa艂o inaczej! 艢piewaka wita艂y gromady, wiod艂a starszyzna pod 艣wi臋ty
d膮b, nad 艣wi臋ty zdr贸j, na horodyszcze wiecowe, na 偶alniki mogilne. Starzy i
m艂odzi stawali ko艂em, s艂uchali... mi贸d i piwo przed 艣lepym sta艂o - wianki mu
k艂adli na skronie. Na grodzie kne藕 dawa艂 mu 艂aw臋 okryt膮, miejsce poczesne; dzi艣
my pastuchom 艣piewamy na wygonie... o g艂odzie i wodzie.
- 艢piewaj no, stary... 艣piewaj! - rzek艂 smerda. - 艢piewaj nam! - powt贸rzyli za
nim drudzy. S艂owan w struny uderzy艂.
- Hej! hej! - pos艂uchajcie... starej pie艣ni znad Dunaju. Cicho si臋 sta艂o doko艂a
- on nuci艂 s艂abym g艂osem:
- Zza rzek siedmiu, zza g贸r siedmiu, znad Dunaju pie艣艅 ta leci. Kr贸l dunajski w
wielkiej trwodze; z wielkim ludem Czytaj idzie. Zabrak艂o mu ziemi doma, sio艂om
roli, byd艂u paszy i do boga Wisznu wota: Lud umiera, daj mu ziemi! B贸g si臋
ulitowa艂, rzecze: Tam za Dunaj id藕 z gromad膮, na pustynie, na szerokie. A ty,
kr贸lu na Dunaju, nie wa偶 mu si臋 sta膰 oporem. R臋ce 艂amie kr贸l w rozpaczy艂 Czytaj
zawojuje ziemi臋, Czytaj pa艅stwo mi podbije! Czy pokojem i艣膰, czy wojn膮? Czy mu
op贸r stawi膰 zbrojno? Dziewki wo艂a: Rad藕, dziewczyno... Karciana mu radzi: Kr贸lu
- wojsko postaw nad Dunajem. Nie zwojuje ludu twego. Czytaj idzie, t艂um za nim;
k臋dy przyjdzie, lud zabiera, i艣膰 mu ka偶e. Dziewki p艂acz膮, on im rzecze: 艂zy
otrzyjcie, wiod臋 was w zielone kraje, k臋dy dzicy ludzie 偶yj膮, roli ora膰 nie
umiej膮... B臋dziem uczy膰 , i panowa膰... Dziewkom osch艂y 艂zy i id膮... Id膮, id膮,
Dunaj bia艂y... sta艂 na drodze... z wzd臋t膮 wod膮... Lody na nim roztaja艂y... Kr贸l
Dunaju strze偶e brzega. Wojsko wielkie - jak przej艣膰 wody? Jak pokona膰 wojska
si艂臋? My艣li Czytaj, my艣li, wo艂a: Na kolana, do modlitwy. Bogu m贸dlcie si臋
Koladzie, Samowile, co wiatr trzyma. Niech rozpu艣ci wiatrom wodze, niechaj Dunaj
lodem stanie. Przejdziemy go such膮 nog膮. Padli na twarz przed Kolad膮, modl膮 si臋
do Samowi艂y. Wiatry przysz艂y, Dunaj 艣ci臋艂y, wojska id膮 such膮 nog膮. Kr贸l dunajski
s艂ucha艂 rady. Wojsko zebra艂, stoi w polu, u Dunaju leg艂 obozem... Samowi艂a
wiatrem smaga i na Dunaj wieje mrozem, a gor膮cem wojsko pali. Przeszli Dunaj...
a gdzie sta艂o wojsko, ko艣膰mi pobiela艂o. Karciana patrzy i p艂acze. Czytaj wnet
zajmie ziemie, p艂ugi id膮 w 偶yzne pola, byd艂o ryczy, domy staj膮, ludzie ucz膮 si臋
sia膰 ziarna. O Kamiano, rada marna! przeciw bogom nic nie nada. I Karciana leci
blada, w bia艂y Dunaj g艂ow膮 pada. Pie艣艅 si臋 o tym ludziom pieje. B贸g wam zdrowia
niechaj daje, a pie艣艅 przy mnie niech zostaje...
Sko艅czy艂 艣piewak, panowa艂o milczenie.
- Inn膮 jeszcze - zawo艂a艂 smerda - nie 偶a艂uj nam, stary! 艢lepiec znowu uderzy艂 w
struny.
- D艂u偶sza to pie艣艅, od Chorbackich G贸r - rzek艂 - m艂odsza pie艣艅, mo偶e si臋 wam
spodoba lepiej.
I nut臋 wzi膮艂 te偶 inn膮, ra藕niejsz膮 a ognistsz膮, i s艂owa mu 偶ywiej biec zacz臋艂y, a
bia艂e oczy po艂yskiwa艂y straszno.
- Wis艂o bia艂a, matko bia艂a, czemu m臋tne wody twoje? Jak偶e m臋tne by膰 nie maj膮,
kiedy do nich 艂zy padaj膮? Lud u brzega r臋ce 艂amie, r臋ce 艂amie i ratunku, wo艂a, a
ratunku nie ma... Smok w pieczarze siad艂 pod g贸r膮, co zobaczy, to poch艂onie, co
pochwyci, to po偶era. Kiedy z g艂odu ryczy w艣ciek艂y, ca艂a g贸ra dr偶y od ryku. Kiedy
syty dyszy w jamie, oddech powietrze zara偶a... Noc i dzie艅 spoczynku nie ma -
pola puste, lud ucieka, zwierz do lasu goni z trwog膮... Trzody wypleni艂 i ludzi,
d艂awi niewiasty i dzieci, a nigdy pastwy niesyty, ci膮gle ryczy, ci膮gle dyszy. -
Czym偶e zg艂adzi膰 偶mij臋, smoka? Miecz mu sk贸ry nie przebije, pa艂ka czaszki nie
roztrzaska, gard艂a mu nie zdusz膮 d艂onie i piorun go nie zabije, i woda go nie
poch艂onie, i ziemia go nie przykryje. Krak na grodzie smutny siedzi, my艣li,
duma, brod臋 zwija, podpar艂 si臋 i patrzy w ziemi臋. Jak mam po偶y膰 tego smoka, jak
potwor臋 t臋 umorzy膰? My艣li miesi膮c, myli drugi, smok 偶re ludzi, my艣li trzeci, a
smok ryczy... Rady! rady! P艂acze, r臋ce za艂amuje. - Jak mam po偶y膰 tego smoka, jak
potwor臋 t臋 umorzy膰?
Siedem razy miesi膮c ro艣nie, siedem razy si臋 roztapia, a偶 Krak Skub臋 wo艂a膰 ka偶e.
Skubo, cz艂ecze, r贸b, co膰 rzek臋: zabij wo艂u, owc臋 zabij, wn臋trzno艣ci wyrzu膰 do
wody, a smo艂y we藕mij gor膮cej, a siarki nabierz pal膮cej, a w臋gli nabierz
czerwonych. Wypchaj 艣cierwo siark膮, smo艂膮, podrzu膰 je pod smocz膮 jam臋, kiedy
偶mij zaryczy z g艂odu. Smok niech ogie艅 ten poch艂onie, niech mu wn臋trzno艣ci
przepali. Niech p臋knie dzika potwora. Poszed艂 Skuba i tak czyni, jako m膮dry kr贸l
rozkaza艂. Zabi艂 wo艂u, owc臋 zabi艂, nadzia艂 siark膮, w臋glem, smo艂膮, do pieczary je
przywleka.
Gdy smok wyje z g艂odu w艣ciek艂y i g艂odn膮 paszcz臋 otwiera:
- Na艣ci straw臋, 偶miju-smocze. - Potyka straszna paszcz臋ka, ryknie, a偶 dr偶y g贸ra
ca艂a i gr贸d z sto艂bami si臋 chwieje. W smoku pal膮 si臋 wn臋trzno艣ci, trzewa ogie艅
mu wy偶era. I z jamy g艂ow臋 wywleka, leci do Wis艂y i 偶艂opie. 呕艂opie, a偶 si臋 nad膮艂
ca艂y i rycz膮c rozpuk艂 i zdycha.
Wtem Krak z mieczem idzie z grodu, 艂eb 偶mii strasznej ucina, na 偶erd藕 go wtyka
wysoko. Patrzaj, narodzie m贸j mi艂y, 偶e si臋 twe m臋ki sko艅czy艂y. Ptacy nios膮 wie艣膰
weso艂膮, wiatry polami z ni膮 bieg膮, niech rolnik wychodzi z p艂ugiem, niech
pastuch byd艂o wy偶enie, niech dzieci id膮 na 艂膮ki - nie ma ju偶 smoka na ziemi.
Nad smocz膮 jam膮 na g贸rze gr贸d si臋 kamienny podnosi, tam Krak kr贸luje spokojny,
na cztery strony spoziera, cztery zwojowa艂 narody. A broda ro艣nie mu siwa i ju偶
mu piersi zakrywa, ju偶 i do kolan mu si臋ga A kiedy dotknie si臋 ziemi, kr贸l wie;
偶e umrze膰 mu pora. Ni si臋 weseli, ni smuci, 偶e swe kr贸lestwo porzuci, dwu syn贸w
ma ju偶 u boku i c贸rk臋 Wand臋 ma jedn膮. Broda doros艂a ju偶 ziemi. -Przysz艂a ju偶 na
mnie godzina; we藕cie kr贸lestwo na dwoje. Siostrze da膰 kr贸lewskie wiano i 偶yjcie
w braterskiej zgodzie. P艂acz po swym ojcu, narodzie! Nar贸d zap艂aka艂 i cia艂o
niesie na g贸r臋 Lassot臋, na stosie go posadzili, tryzn臋 z obiat膮 sprawili,
popio艂y Kraka zebrali, ka偶dy wzi膮艂 po gar艣ci ziemi, szli i sypali, dop贸ki mogi艂a
w g贸r臋 nie wzros艂a.
Kraj na p贸艂 bracia dzielili, poczn膮 panowa膰 Krak z Lechem. I Krak ma ziemi
po艂ow臋, i Lech po艂ow臋 ma ziemi. Lech patrzy na brata z trwog膮, starszy mi kark
zgniecie nog膮. Jed藕my do lasu na 艂owy, bracie, na zwierza dzikiego, jed藕my razem
w puszcz臋 ciemn膮... b臋dziem goni膰 jelenie, b臋dziem zabija膰 niediwiedzie. Siedli
na ko艅, siostra z wie偶y prosi: nie jed藕cie na 艂owy - krucy dzi艣 krakali rano i
sen mia艂am w nocy krwawy. We藕cie czelad藕, we藕cie z sob膮, zwierz jest dziki, las
jest czarny. A Krak 艣mieje si臋 i rzecze: Zwierz i las niestraszny dla nas. A偶 w
puszcz臋 ciemn膮 wjechali - wtem m艂odszy staje i rzecze: Tutaj ci, bracie,
umiera膰, ja ca艂e pa艅stwo zagarn臋. Rzek艂 i m艂otem w skro艅 mu ciska, a偶 krew
szkar艂atna wytryska i Krak na ziemi臋 upada. Co tu czyni膰 z cia艂em brata? Z ziemi
wilcy je wygrzebi膮, po trupie poznaj膮 ludzie. Mieczem go r膮bie na 膰wierci, tnie
go na drobne kawa艂y i na rozstajach je grzebie. Piaskiem bia艂ym przysypuje,
nogami ubija ziemi臋. Ksi臋偶yc i gwiazdy patrza艂y, puszcza ich widzia艂a ciemna;
ksi臋偶yc, gwiazdy nie wyda艂y, puszczy nikt nie s艂ucha艂 g艂osu.
Jedzie na gr贸d Lech i p艂acze, sukni臋 rozdar艂, r臋ce 艂amie. Biada mi - oto zwierz
srogi brata zagryz艂 w ciemnym lesie. Krew widzicie na mej szacie, bom go broni艂
nadaremno.
Lech wzi膮艂 po nim ziemi臋 ca艂膮 i sam panowa艂 na grodzie. Na rozstajach, k臋dy
cia艂o bia艂ym piaskiem przysypane, jasne lilije wyros艂y, kwitn膮 i z wiatrem
bujaj膮, wiatrom j臋cz膮c powiadaj膮: Tutaj jest Kraka mogi艂a, r臋ka brata go zabi艂a.
Ludzie id膮 noc膮 drog膮, dziwne g艂osy s艂ysz膮 z trwog膮, wiatr odwiewa Kraka cia艂o.
Na zamek nios膮 je ludzie, starszyzna na gr贸d si臋 zbiera. Niechaj ten, co zabi艂
brata, idzie z ziemi na kraj 艣wiata, k臋dy oczy go ponios膮.
Wanda zosta艂a jedyna, kt贸ra bogom 艣lubowa艂a. Ona b臋dzie nam kr贸low膮. - Jak mam
by膰 kr贸low膮 wasz膮, kiedym bogom 艣lubowa艂a, 偶e m臋偶a nie b臋d臋 mia艂a?... Wanda
morza, Wanda ziemi, Wanda powietrza kr贸lowa, nar贸d 艣piewa i wykrzyka: - C贸rka
Kraka niech panuje!
Na granicy, na rubie偶y Niemiec siedzi jak lis w jamie, wie艣膰 do niego szybka
bie偶y: dziewka siedzi na stolicy, wianek ma miasto korony, k膮dziel miasto miecza
trzyma, m臋偶a nie chce, pana nie ma!
Rytgar kupy zbiera zbrojne, na bezbronny kraj, na wojn臋. I stan臋li na granicy, i
艣le pos艂y do dziewicy: - M臋偶em twoim chc臋 by膰 Wando, lub twe ziemie ogniem,
mieczem przejdziem, spalim i wysieczem. - Ju偶 pola wojsko zalewa i las oszczep贸w
si臋 je偶y, 艣wiec膮 tarcze, chrz臋szcz膮 bronie. Przysz艂y pos艂y, Wanda staje. -
艢lubowa艂am bogom wiar臋, m臋偶a nigdy mie膰 nie b臋d臋. Chcecie wojny? Wojsko sprawi臋,
niech rozstrzyga bitwa krwawa. Pos艂y posz艂y, wojska p艂yn膮, pola, g贸ry wnet
obsiad艂y. Wanda z mieczem, skronie w wianku, przodem jedzie, twarz膮 艣wieci.
Patrzaj, Niemcze, licz swe si艂y. Pojrza艂 Rytgar, k臋dy by艂y - ani 艣ladu, ani
s艂ychu, pierzch艂o wojsko w lasy, g贸ry. Sam si臋 zosta艂 Rytgar srogi. Losy swoje
klnie i bogi, miecza doby艂, pier艣 przeszywa - kr贸luj偶e, Wando szcz臋艣liwa.
Zwyci臋ska wraca kr贸lowa.,. i na gr贸d sw贸j nar贸d wo艂a, Wysz艂a z wianuszkiem u
czo艂a, w sukni bia艂ej, z kwiatkiem w d艂oni.
- Pozdrawiam was, cni ojcowie. Przysz艂a na mnie ma godzina, 偶yciem bogom
艣lubowa艂a, na raz oddam im je cale, ni偶 o r臋k臋 bi膰 si臋 maj膮 ci, co ziemi
po偶膮daj膮. Wied藕cie mnie do Wisty brzega, nad g艂臋bin臋, nad wir wielki. - Rzek艂a i
w Wis艂臋 si臋 rzuca. Nar贸d p艂acze swej kr贸lowej, ca艂y si臋 zbiega do cia艂a i sypie
pani mogi艂臋, i pie艣艅 o niej wieczn膮 艣piewa.
B贸g wam zdrowie niechaj daje - a pie艣艅 przy mnie niech zostaje...
Nie opodal siedz膮cy Hengo, gdy o Rytgarze za艣piewa艂 stary, j膮艂 dysze膰 i sapa膰
tak, 偶e go 艣lepiec poczu艂. Wnet te偶 ledwie doko艅czywszy pocz膮艂 si臋, kijem o
ziemi臋 opieraj膮c, podnosi膰. Pomogli mu Sambor i pacho艂cy.
- C贸偶 ci to, stary? - zapyta艂 smerda.
-- Obcegom poczu艂 - rzek艂 trz臋s膮cym g艂osem S艂owan - przed obcym 艣piewa艂em...
jakbym mi贸d la艂 w ka艂u偶臋!
I wnet mrucz膮c niespokojny, z nas臋pionymi brwiami wyrywa膰 si臋 zacz膮艂 do pochodu,
ch艂opca przed sob膮 kijem gnaj膮c. Nie 艣miano go wstrzymywa膰. Par臋 razy gniewny
odwr贸ci艂 g艂ow臋 i oddali艂 si臋 szybko, d艂oni膮 ucisn膮wszy struny, aby d藕wi臋ku wyda膰
nie 艣mia艂y, usta zacisn膮wszy, aby si臋 z nich g艂os nie doby艂
ROZDZIA艁 5
Ca艂a te偶 gromada do koni zraz ruszy艂a, bo czas by艂o w dalsz膮 drog臋. Tu偶 i rzek臋
w br贸d przebywa膰 by艂o potrzeba, a Gerda na swojego konia wzi膮艂 Sambora... Na
przeciwnym brzegu widnia艂o p贸lko zasiane i obrzucone zasiekiem, ale nied藕wiedzie
go noc膮 spl膮drowa艂y. Las by艂 tu przerzedzony, pnie w nim stercza艂y poopalane.
Dalej pas艂o si臋 koni stado i zbrojny cz艂ek go pilnowa艂, z rogiem u pasa, a pa艂k膮
nasiekiwan膮 w r臋ku.Znowu przejechali gaj i tu dopiero szersza pola przestrze艅
przed nim si臋 odkry艂a. Nie opodal ju偶 wida膰 by艂o jezioro wielkie, w kt贸rym si臋
s艂o艅ce zachodz膮ce przegl膮da艂o. Nad wodami jego ptastwo unosi艂o si臋 stadami,
cz贸艂na sta艂y u brzeg贸w, inne przesuwa艂y w dali.
Hengo i Sambor, podni贸s艂szy oczy, ujrzeli w odleg艂o艣ci wysok膮, szar膮 wie偶臋,
wynios艂膮: sto艂b grodowy, kt贸ry okolicy panowa艂. Sta艂 nad brzegiem samym, pos臋pny
jaki艣 i straszny, a doko艂a pod nim cisn臋艂y ci臋 zr臋by budowli, szopy i chaty.
- To knezi贸w gr贸d! - z dum膮 zawo艂a艂 smerda, zwracaj膮c si臋 ku Niemcowi i
wskazuj膮c sto艂b w oddaleniu. - Przyb臋dziemy na czas, nim si臋 do snu zabior膮.
Towarzyszom oczy za艣wieci艂y. Sambor ponuro spojrza艂 przed siebie, konie zacz臋to
偶ywiej pop臋dza膰, tak 偶e parobczak biegiem je dogania膰 musia艂. Niemiec spode 艂ba
rozpatrywa艂 si臋 bacznie.
W miar臋 jak si臋 zbli偶ali, gr贸d coraz wyra藕niejszym si臋 stawa艂. Wie偶a z szarymi
kamieni w oczach im ros艂a, u podn贸偶a jej rozeznawali: dw贸r malowany, chaty,
zabudowania, szopy w cz臋艣ci wa艂ami os艂onione. Do muru sto艂ba przypiera艂y
obszerne, z drzewa wzniesione domostwa, z dachami ze szczap drewnianych, przez
kt贸re teraz miejscami dym si臋 dobywa艂. Oko艂o grodu ludzi i koni wida膰 by艂o
gromady i stada. U brzegu poili byd艂o parobcy. Na wa艂ach chodzili zbrojni
ludzie, w 偶elaznych cz贸艂kach na g艂owie, z dzidami w r臋ku...
Wa艂 i r贸w g艂臋boki oddziela艂 od l膮du grodzisko, przeze艅 most zamykany prowadzi艂
warowny i ha膰 na jeziorze... Jechali d艂ugo, nim nareszcie pod wrota ciasne
przybyli, poznano smerd臋 i otworzono je zaraz; a za nim jad膮cego ujrzawszy
Heng臋, ciekawi cisn膮膰 si臋 zacz臋li i dopytywa膰.
Niemiec i teraz nie okazywa艂 po sobie trwogi, z konia zlaz艂, cugle wzi膮艂 w r臋k臋
i post臋powa艂 spokojnie za swym przewodnikiem. Min膮wszy ha膰 i mosty weszli w
obszerne podw贸rze, na kt贸rego ko艅cu jednym sta艂a wie偶a nie maj膮ca wnij艣cia od
do艂u, bo do niej dostawano si臋 tylko po drabinach. Tu偶 do niej przypiera艂y
kneziowskie izby i komory, a przed nimi ci膮gn臋艂o si臋 podsienie d艂ugie, na
drewnianych s艂upach oparte. W po艣rodku dworu, kt贸rego 艣ciany i s艂upy bia艂o,
偶贸艂to i czerwono okraszone by艂y, wznosi艂o si臋 szersze wnij艣cie, na grubszych
oparte podporach, misternie rze藕bionych. Tu wok贸艂 sta艂y 艂awy szerokie, a z tego
siedzenia podw贸rze ca艂e, wszystkie budowy, wa艂y, jeziora i bram臋 wida膰 by艂o.
Gdy smerda z lud藕mi swymi zaje偶d偶a艂 na podw贸rze, w kt贸rym si臋 do艣膰 kr臋ci艂o
czeladzi, u wnij艣cia sta艂 w艂a艣nie w ko艂paku z futrem i pi贸rem bia艂ym, 艣redniego
wzrostu, przysadzistej postawy m臋偶czyzna z twarz膮 czerwon膮, czarnym w艂osem
d艂ugim, rzadk膮 brod膮, dzikim a ostrym wejrzeniem. Zdawa艂 si臋 st膮d dozorowa膰, co
si臋 na zamku dzia艂o. Sam str贸j jego oznajmywa艂 pana, oblicze wi臋cej jeszcze.
Sukni臋 mia艂 tym prawie krojem, co wszyscy, z szerokimi r臋kawami, uj臋t膮 pasem
nasadzanym mosi臋偶nymi i srebrnymi ozdobami, szyj臋 obna偶on膮, na nogach sk贸rznie
sznurami we艂nianymi, czerwonymi poopasywane. Lecz suknia by艂a z cienkiej tkani,
lamowana bogato, za pasem tkwi艂 miecz w 艣wietnej oprawie, a na 艂a艅cuszku taki偶
n贸偶 wisia艂.
Stoj膮cy r臋ce obie za艂o偶one mia艂 za pas, czapk臋 na oczy nasuni臋t膮, brwi
zmarszczone i postaw臋 gro藕n膮. Zaledwie go z dala ujrzawszy spokornia艂 smerda, z
konia zeskoczy艂, g艂ow臋 obna偶y艂 i pochylony poszed艂 ku niemu. Zbli偶aj膮c si臋
przygi膮艂 ni偶ej jeszcze, r臋k臋 do st贸p pa艅skich przyk艂adaj膮c.
- A kogo偶e艣 to pojma艂 na drodze? - zawo艂a艂 g艂os gruby i schryp艂y. - To nie sw贸j?
- Znad 艁aby, Niemiec, przekupie艅 - pocz膮艂 smerda st艂umionym g艂osem. -On si臋 tu
pono nie pierwszy raz po kraju wa艂臋sa... Znalaz艂em go w go艣cinie u kmiecia
Wisza, kto wie, w jakich naradach? Dlatego kaza艂em mu jecha膰 za sob膮. Ale mi si臋
nie opiera艂 wcale, owszem, ur臋czy艂 mi, 偶e by艂 do mi艂o艣ci waszej wys艂any i
pragn膮l jej czo艂em uderzy膰...
Milcz膮c popatrza艂 kne藕 na m贸wi膮cego i na Heng臋, kt贸ry sta艂 z dala jakby w
oczekiwaniu. Nie da艂 zrazu odpowiedzi 偶adnej i po d艂ugim namy艣le zby艂 smerd臋
oboj臋tnie.
Niech tam na waszych r臋kach zostanie... u mnie dzi艣 go艣cie, czasu nie
ma... nie da膰 mu za偶y膰 g艂odu, nakarmi膰 i napoi膰... jutro rano
przyprowadzicie go do mnie...
Smerda powt贸rnie do st贸p si臋 pok艂oni艂.
Od kmiecia Wisza wzi膮艂em parobka, zdr贸w i silny, b臋dzie oszczep i dzid臋
nosi艂. Ludzi mamy ma艂o, mi艂o艣ciwy panie... Syka艂 stary w膮偶, ale musia艂 go
da膰...
- Sykaj膮 oni wszyscy - mrukn膮艂 kne藕 - a偶 ja im pyski pozatulam i milcze膰
a s艂ucha膰 naucz臋... Znam ja ich, stara, wilcza swoboda wije si臋 im po g艂owach...
艢lepe dziady, pie艣ni o niej 艣piewaj膮c, ludzi buntuj膮... Dzicz t臋 w p臋ta wzi膮膰
trzeba... Smerda si臋 nie wa偶y艂 odpowiada膰, sta艂 z pochylon膮 g艂ow膮 i zwieszonymi
r臋kami.
Wisz! Wisz!... - ci膮gn膮艂 dalej, przechadzaj膮c si臋 po wystawie, kne藕
- znam ja go, on si臋 tam na puszczy s膮dzi kneziem i panem, a mnie zna膰 nie
chce... - I bogaty - szepn膮艂 smerda - jaki tam wszystkiego dostatek! Ludzi,
stada, dobytku, piwa i miodu... Kto go wie, mo偶e nawet kruszcu, srebra i z艂ota!
Ze wszystkimi kmieciami tak, mi艂o艣ciwy panie...
- Do czasu... - zawarcza艂 kne藕 i usiad艂 na 艂awie.
Smerda poszed艂 spe艂ni膰 rozkazy. Hengo te偶 czeka艂 na nie, nie oddalaj膮c si臋 od
sakwy swojej, na kt贸r膮 wiele chciwych ocz贸w skierowanych by艂o.
- Mi艂o艣ciwy pan a偶 jutro dopiero do siebie was przypu艣ci - rzek艂 mu smerda po
cichu - macie czas spocz膮膰 i j臋zyk nagotowa膰. Przykaza艂 mi, abym was g艂odem nie
morzy艂, a u nas te偶 nikt z niego nie umar艂, chyba w lochu pod wie偶膮... - doda艂 z
u艣miechem. - Dzi艣 - szepn膮艂 na ucho Niemcowi - dzi艣 jego mi艂o艣膰 ma chmurne czo艂o
i oczy krwawe... lepiej, 偶e was na jutro od艂o偶y艂... - Zbli偶y艂 si臋 jeszcze
bardziej do ucha Hendze. - Nie dziw, 偶e troch臋 gniewny, wczoraj mu, s艂ysz臋,
synowca przyprowadzili, kt贸ry by艂 zbieg艂 i z kmieciami si臋 w膮cha艂... Trzeba mu
by艂o, sadz膮c do ciemnicy, oczy wy艂upi膰, aby szkodliwym nie by艂, zawsze to swoja
krew... i Leszek...
Smerda potrz膮s艂 ramionami.
- A i ludzi jego dwu musiano powiesi膰... Szkoda, zdaliby si臋 na wojak贸w, zdrowi
byli, ano niebezpieczne wilki...
Smerdzie czy si臋 gada膰 chcia艂o, czy sobie Niemca zaskarbia艂, ci膮gn膮艂 dalej uwagi
swoje:
- Nie艂atwe tu panowanie, lud niedobry... Z kmieciami nieustanne spory, ale ich
po trosze kne藕 wytrzebi, karmi, poi... za j臋zyk ci膮gnie... a w ko艅cu... Roz艣mia艂
si臋 dziko i spojrza艂 ku domostwu.
Hengo mia艂 te偶 czas rozpatrywa膰 si臋 po dworze, a 偶e wiele 艣wiata i grod贸w
widywa艂, dlatego mo偶e tu nic go nie dziwi艂o i strachem nie ogarnia艂o, cho膰
twarzami dzikimi by艂 otoczony i ludzie zdawali si臋 tylko czeka膰 skinienia, aby
si臋 rzuci膰 na niego. Obchodzili go, przypatrywali si臋 i s艂ysza艂, jak doko艂a
powtarzano:
- Niemy! Niemy!
Wtem, gdy tak sta艂, jak gdyby na co艣 oczekuj膮c, ujrza艂 schludnie odziane
pachol臋, z d艂ugimi w艂osami na ramionach, kt贸re mu kiwn膮wszy g艂ow膮, da艂o znak,
aby szed艂 za nim.
Gerdzie poleciwszy konie Hengo, pos艂uszny, w trop uda艂 si臋 za przewodnikiem.
Przez szerok膮 bram臋 w 艣cianie dworu weszli z nim na drugi grodu dziedziniec. Tu
inaczej jako艣 i nie tak po wojennemu wygl膮da艂o. Podsienia malowane by艂y jasno i
ku s艂o艅cu obr贸cone, na sznurach w nich wisia艂y schn膮ce bielizny i odzie偶e
niewie艣cie. Kilka starych drzew ros艂o w po艣rodku. W g艂臋bi wida膰 by艂o
przesuwaj膮ce si臋 bia艂og艂owy i bawi膮ce w piasku dzieci.
Pachol臋, palec na usta po艂o偶ywszy, z wolna prowadzi艂o Heng臋 ku drzwiom w bocznym
dworze, a gdy si臋 te otwarty, znalaz艂 si臋 w pi臋knej izbie, kt贸rej okiennica
szeroko otwart膮 by艂a na jezioro. Brzask wieczora wchodzi艂 t臋dy do 艣rodka.
Zna膰 by艂o mieszkanie niewie艣ci膮 przystrojone r臋k膮.
Przepe艂nia艂a je wo艅 jakich艣 zi贸艂 jakby 艣wie偶o powi臋d艂ych. Na drewnianym sto艂ku
przykrytym poduszk膮, naprzeciw komina, na kt贸rym ogie艅 si臋 pali艂, siedzia艂a
niewiasta w sukni we艂nianej fa艂dzistej, w zas艂onach bia艂ych, otaczaj膮cych twarz
i g艂ow臋, na kt贸rej licu resztki wielkiej niegdy艣 pi臋kno艣ci zna膰 by艂o. Z niej
teraz tylko para ocz贸w czarnych, pa艂aj膮cych zosta艂a. Obok na ma艂ej 艂awce drobne
garnuszki, miseczki i kubki sta艂y i zio艂a le偶a艂y p臋kami nagromadzone.
Z ciekawo艣ci膮 patrza艂a na wchodz膮cego, gdy ten pokornie k艂ania艂 si臋 jej do samej
ziemi - u艣miechn臋艂a si臋 i odezwa艂a do艅 w j臋zyku las贸w Turyngii, mow膮, kt贸ra
serce Henki rozradowa艂a.
- Sk膮d jeste艣?
- Mi艂o艣ciwa pani - rzek艂 Niemiec ogl膮daj膮c si臋 po izbie, w kt贸rej ciekawe
kr臋ci艂y si臋 niewiasty - jestem zza 艁aby, ale nawyk艂em w艂贸czy膰 si臋 po 艣wiecie, a
do domu rzadko zagl膮dam... Troch臋 tutejszego j臋zyka umiem, wi臋c wo偶臋 im towar z
zachodu i mieniam go z nimi.
- Mieniasz? Na c贸偶? - spyta艂a niewiasta. - A c贸偶 z tej dziczy i n臋dzy wynie艣膰
mo偶na? Z艂ota ni srebra, ni 偶adnego kruszcu nie maj膮, jak zwierz臋ta po lasach
偶yj膮... Miast u nich nie ma ani wsi nawet... a Ludzie...
Westchn臋艂a. Hengo ciekawie wpatrywa艂 si臋 w siedz膮c膮, si臋gn膮艂 nieznacznie do
kieszeni, doby艂 z niej pier艣cie艅 z kamieniem i z dala go ukaza艂. Ujrzawszy go
zerwa艂a si臋 z siedzenia niewiasta, da艂a znak ciekawym, aby odesz艂y precz,
odprawi艂a pachol臋 za drzwi i 偶ywo przybli偶y艂a si臋 do Niemca. Ten przykl膮k艂 na
jedno kolano.
- Ty mi przynosisz pos艂anie od mojego ojca? - zawo艂a艂a.
- I od syn贸w waszych, mi艂o艣ciwa pani - doda艂 powstaj膮c Niemiec.
Od syn贸w - powt贸rzy艂a r臋ce za艂amuj膮c rado艣nie i podnosz膮c je nad g艂ow臋.
- M贸w, m贸w mi o nich d艂ugo, wiele...
Siad艂a zn贸w w krze艣le opieraj膮c si臋 na d艂oni, to spogl膮daj膮c na Heng臋, to na
ogie艅, przy kt贸rym zio艂a si臋 jakie艣 sma偶y艂y, a wo艅 ich ostra izb臋 nape艂nia艂a.
- Ojciec stary - m贸wi艂 pos艂aniec - mi艂o艣膰 wasz膮 pozdrawia. On mi na znak da艂 ten
pier艣cie艅, aby wiara dana mi by艂a.
Zbli偶y艂 si臋 na krok i zni偶y艂 g艂os nieco:
- Dochodzi艂y tam wie艣ci r贸偶ne... ojciec mi艂o艣ci waszej by艂 niespokojny... Got贸w
jest przyby膰 na pomoc z lud藕mi, gdyby jakie grozi艂o niebezpiecze艅stwo... Z tym
mnie posy艂a.
Niewiasta zmarszczy艂a brwi, bia艂a jej r臋ka podnios艂a si臋 z oznak膮 lekcewa偶enia.
- Kne藕 wam powie sam, czy mu tego potrzeba - rzek艂a - lecz damy rady i bez
pomocy przeciw stryjom, synowcom i kmieciom... S膮 r贸偶ne sposoby...
To m贸wi膮c jakby mimowolnie popatrza艂a na ogie艅 i zio艂a.
- Kmiecie od dawna si臋 burz膮, ale ju偶 ich wielu nie sta艂o. Ubywa co dzie艅... Nie
boim si臋 ani ich, ani nikogo, grad mocny, ludzi du偶o... a m贸j pan mi艂o艣ciwy umie
ich po偶y膰. M贸w mi o dzieciach... Widzia艂e艣 ich obu?
- Na me w艂asne oczy - rzek艂 Niemiec - pi臋kniejszych m艂odzian贸w nie ma na 艣wiecie
ani lepiej robi膮cych broni膮 i koniem... Wszyscy si臋 im dziwuj膮... Niewie艣cie
rozja艣ni艂o si臋 lice.
- Mogliby ju偶 do domu powraca膰 - doda艂 Hengo - aby stan膮膰 u boku mi艂o艣ciwego
pana.
- Nie! nie! - przerwa艂a siedz膮ca - na to nie czas jest jeszcze. Nie chc臋, aby
patrzali, co tu si臋 dzia膰 musi, nie chc臋, aby zawczasu z w艂asn膮 krwi膮 do walki
wyst臋powali... Przyjdzie spok贸j wkr贸tce, na贸wczas ich zawo艂amy... A! ja ich nie
widzia艂am tak dawno - doda艂a - odebrano mi ich dla wojennego rzemios艂a, by si臋
go u dziada i u naszych uczyli... Tyle lat! Tyle lat... Widzia艂e艣 ich obu? -
powt贸rzy艂a.
- Niejeden raz - m贸wi艂 Hengo. - Cho膰 par臋 lat starszy, kne藕 Lech jak r贸wie艣nik
obok brata wygl膮da. Oba silni i zdrowi... Ciskaj膮 w艂贸czniami jak nikt...
strzelaj膮 z 艂uk贸w do ptasz膮t... najdziksze dosiadaj膮 konie.
Oczy matki b艂yszcza艂y. - Pi臋kni偶 s膮?
- Nie mog膮 by膰 pi臋kniejsi nad nich! - odpowiedzia艂 Hengo - wzrost wynios艂y,
twarze jasne, modre oczy, jasne w艂osy...
U艣miech poigra艂 po ustach s艂uchaj膮cej, ale zarazem dwie 艂zy perliste zbieg艂y po
twarzy bladej.
Cichsza zacz臋艂a si臋 d艂uga rozmowa, g臋sto posypa艂y pytania...
Mrok ju偶 pada艂 i tylko 艣wiat艂o ognia o艣wieca艂o izb臋, a Niemiec sta艂 jeszcze i
nie m贸g艂 nasyci膰 ciekawo艣ci macierzy艅skiej; w ostatku go odprawi艂a skinieniem:
- Do jutra.
Sambora puszczono swobodnie w podw贸rcach, m贸g艂 si臋 te偶 w nich rozgl膮da膰. Na
wst臋pie schwyci艂 go Kos, pacho艂ek dawniej mu znany, i poprowadzi艂 do komory, w
kt贸rej si臋 dru偶yna mie艣ci艂a. Nie by艂o jej teraz, gdy偶 jedni na wa艂ach, drudzy na
us艂udze na dworze, inni na haci stali, a gromad臋 ca艂膮 zasadzi艂 by艂 kne藕 w
bocznej izbie uzbrojon膮, nie bez celu. Mia艂 kmieci w go艣cinie...
Kos tak nienawidzi艂 knezia, kt贸remu s艂u偶y膰 by艂 zmuszony, jak wi臋ksza cz臋艣膰
dworni jego z las贸w gwa艂tem pobranej. Z Samborem zrozumieli si臋 od s艂owa... - A
i ciebie tu do tej wilczej jamy wci膮gn臋li - szepn膮艂 pacho艂ek.
- Si艂膮, moc膮 - odpar艂 Sambor.
- A wiesz ty, jakie tu 偶ycie? - spyta艂 Kos. - Czuj臋 - rzek艂 Sambor.
- Niewola! Niewola!... - pocz膮艂 wzdycha膰 parobek. - Robi膮 nami jak wo艂ami,
zn臋caj膮 si臋 jak nad psami. Psom kneziowskim ci te偶 lepiej.
J臋li tedy wzdycha膰 oba, a 偶e parno by艂o w komorze, wyszli razem na wa艂 pod
wie偶臋. Kos wskaza艂 ma艂膮 dziur臋 w murze, kt贸ra nad ziemi臋 wychodzi艂a.
- Synowca tam spu艣cili wczora - szepn膮艂 - oczy mu wy艂upiwszy... Samem patrza艂,
jak go ludzie trzymali, a stary Zrzega no偶em mu 藕renice wyjmowa艂... Krew jak 艂zy
ciek艂a... nie krzycza艂 nawet... a lito艣ci te偶 nie prosi艂, bo wiedzia艂, 偶e jej tu
nie znajdzie. Potem go wp贸艂 uj膮wszy powrozem, spu艣cili do ciemnicy i tam mu wod臋
i chleb daj膮, p贸ki nie zdechnie... Na dworze si臋 odgra偶aj膮, 偶e tak b臋dzie i
innym...
- Je偶eli si臋 to synowcowi dosta艂o, a c贸偶 b臋dzie kmieciom naszym? - ozwa艂 si臋
Sambor.
Kos ramiona 艣cisn膮艂.
- B臋dzie to偶 samo albo i gorzej - rzek艂 - je艣li w czas rozumu nie dostan膮. Ze
dworu s艂ycha膰 by艂o st艂umion膮 wrzaw臋... 艣miechy i wykrzyki.
- Tam si臋 to kne藕 weseli - m贸wi艂 pacho艂ek - bo tak si臋 zawsze u niego zaczyna,
p贸ki do zwady i do no偶贸w nie przyjdzie przy biesiedzie... I dzi艣 trudno, by si臋
sko艅czy艂o inaczej... Wprz贸dy tylko da sobie im podchmieli膰, bo po pijanemu
艂atwiejsza sprawa... Kmieci tak po kilkunastu 艣ci膮gaj膮 na gr贸d, 艂askawie
przyjmuj膮, a ma艂o kto wyjdzie ca艂y... Po trochu ich wytrzebi, reszta cicho
siedzie膰 musi. Popatrza艂 ciekawie na Sambora.
- C贸偶 wasi na to? - zapyta艂.
- Ja nie wiem - rzek艂 ostro偶nie przybylec - pewno by radzi co robi膰, a nie mog膮
albo mo偶e czekaj膮...
- Baby oni s膮! - zawo艂a艂 Kos.
- Gr贸d mocny - odezwa艂 si臋 przyby艂y.
- Mocny - rzek艂 Kos - ale i kamienie si臋 wal膮... Jak postoi, mocniejszy b臋dzie,
bo mu ludzkie czaszki za podwaliny stan膮...
- Dru偶yna liczna... Pacho艂ek si臋 u艣miechn膮艂.
- Gromady liczniejsze od niej po mirach - rzek艂 cicho - gdyby rozum mia艂y... u
nas tu po niemiecku wszystko... Kneziowa, mi艂o艣ciwa pani, Niemkini rodem,
Niemiec si臋 te偶 pl膮cze niejeden. M艂odsze 偶ony i na艂o偶nice tak偶e zza 艁aby... I
obyczaj za艂abia艅ski, bo kne藕 swobody mir贸w i gromad zna膰 nie chce... ani o
wiecach s艂ysze膰... Dziewki niemieckie prawi膮, 偶e go s艂ysza艂y m贸wi膮cego, jak sam
sobie nie da rady, to Niemc贸w sprowadzi.
Po艂o偶y艂 si臋 Kos na ziemi, a 偶e blisko okna byli od lochu, gdy ucichli,
pos艂yszeli j臋k; kt贸ry nim wychodzi艂. G艂uche st臋kanie cz艂owieka sz艂o jakby spod
ziemi.
- Co on zawini艂? - zapyta艂 Sambor.
- Najwi臋cej tym, 偶e to krew ta sama, a on swojej krwi mie膰 tu nie chce, bo si臋
jej boi... Kt贸偶 wie? Zadano mu, 偶e z kmetami si臋 zmawia艂 obiecuj膮c im dawn膮
przywr贸ci膰 swobod臋...
Oba zamilkli. Poza nimi na podw贸rzach bucha艂y niekiedy wrzawliwe 艣miechy
st艂umione, a po nich nast臋powa艂a cisza, to niby 艣piewy nucone p贸艂g艂osem. Na
drugim cyplu zamkowym psy jako艣 偶a艂o艣nie wy艂y chwilami i ka偶dy g艂o艣niejszy
艣miech wywo艂ywa艂 to skomlenie dziwne. Nad jeziorem ksi臋偶yc czerwony wznosi艂 si臋
jakby krwi膮 umyty... Chmura siwa jak chusta na p贸艂 mu zwi膮zywa艂a czo艂o. Jaki艣
smutek
i groza by艂y w powietrzu... Parobczak, kt贸ry wczoraj s艂ucha艂 nad rzek膮 s艂owika,
dzi艣 tu karmi艂 si臋 ps贸w wyciem i krakaniem kruk贸w. Czarna ich gromada
podlatywa艂a nad wie偶膮.
Sambor popatrza艂 ku g贸rze.
- E! to nasi go艣cie codzienni - odezwa艂 si臋 Kos ze 艣miechem - albo te偶
towarzysze, bo z wie偶y nigdy nie zlatuj膮. Zawsze tu s膮 pogotowiu na trupa, a
rzadki dzie艅, 偶eby go nie mieli. Ku wieczorowi zwijaj膮 si臋 niespokojnie, bo
czas, aby im rzucono straw臋... Zobaczycie, 偶e i dzi艣 darmo nie b臋d膮 kraka艂y...
ROZDZIA艁 6
Hengo, wyszed艂szy od kneziowej pani, powr贸ci艂 na pierwsze podw贸rze. Znalaz艂 tu
oczekuj膮cego na siebie smerd臋, kt贸ry go zaprowadzi艂 do ciemnej izby, gdzie
czeladzi je艣膰 dawano. Okno jej, jak wszystkie zamykane ze 艣rodka drewnian膮
zasuw膮, wychodzi艂o w dziedziniec, a 偶e naprzeciw by艂y komory kneziowskie, mogli
s艂ysze膰 i po trosze widzie膰, jak tam biesiadowano.
Wiecz贸r by艂 ciep艂y, w izbach duszno, wszystkie wi臋c okna sta艂y otworem, w
jasnych izbach, o艣wieconych 艂uczywem u komina, liczna si臋 cisn臋艂a i gwarna
dru偶yna. Kne藕 zna膰 lubi艂 my艣l weso艂膮 i mi贸d stary, bo biesiada, szmerem g艂o艣nym
pocz臋ta, wkr贸tce zahucza艂a 艣piewami i wykrzykami.
Weso艂o艣膰 te偶 przechodzi艂a chwilami jakby w k艂贸tliw膮 walk臋 i spory, g艂osy si臋
podnosi艂y warcz膮ce, g艂uszy艂y je drugie, potem nastawa艂a cisza, a po niej wybuchy
coraz swarliwsze. Chocia偶 偶adnego wyrazu pochwyci膰 st膮d nie by艂o mo偶na, sam ton
zwiastowa艂, i偶 z weso艂o艣ci zrodzi艂a si臋 zajad艂o艣膰 dzika... Ludzie jednak,
oswojeni zapewne ze zwyk艂ym biegiem uczt na grodzie, spokojnie s艂uchali tego
wrzenia i huku. Hengo tylko ogl膮da艂 si臋 trwo偶liwie, a smerda spostrzeg艂szy to,
rzek艂 do艅 z u艣miechem:
- Wszystko to kmiecie, 偶upany, starszyzna. Kne藕 ich poi, to im si臋 po miodzie
wyrywa czasem co zuchwalszego, on te偶, mi艂o艣ciwy pan nasz, niecierpliw bywa...
Jak si臋 czasem zetn膮... co ma by膰? Zad艂awi kt贸rego pochwyciwszy... mniej jednym
b臋dzie... Bywa, 偶e si臋 z sob膮 zajedz膮, a na pi臋艣ci p贸jd膮 i jeden drugiego
zabije... a nam co do tego?
艢piew z izb dobywaj膮cy si臋 oknami do ryku by艂 czasem podobny, a 艣miech wycia, a
gniew do warczenia ps贸w, kt贸re si臋 gry藕膰 maj膮... ale wnet ucicha艂o i wo艂ano
tylko na g艂os rado艣nie, zwyci臋sko, p贸ki znowu od s艂owa do s艂owa nie zawrza艂a i
zagotowa艂a si臋 wa艣艅, w艣r贸d kt贸rej ju偶 i szcz臋k miecz贸w dawa艂 si臋 s艂ysze膰. Hendze
si臋 zdawa艂o, jakoby g艂os knezia rozeznawa艂, kt贸ry grzmia艂 jak piorun w艣r贸d szumu
burzy. Po nim zn贸w nastawa艂o milczenie.
P贸藕no by膰 zaczyna艂o, ksi臋偶yc si臋 wznosi艂 nad jeziorem. Na dworze cisza tym
lepiej dozwala艂a s艂ucha膰 wrzawy uczty. Hendze po podr贸偶y na sen si臋 zbiera艂o,
ale smerda go trzyma艂 na 艂awie i ciekawo艣膰 te偶 przykuwa艂a do niej.
W 艣wietlicach kneziowskich po tych wybuchach nast膮pi艂o troch臋 spokoju. Z daleka
wida膰 by艂o r臋ce podnoszone z czaszami, kt贸rymi mi贸d pito... g艂osy chryp艂y... Po
d艂ugim milczeniu i g艂uchym szmerze ozwa艂 si臋 kne藕, m贸wi艂 co艣 艣miej膮c si臋
i szydz膮c... ledwie doko艅czy艂, podnosi膰 si臋 znowu zacz臋艂a jakby za偶egniona
przeze艅 wrzawa. Ju偶 jej nawet ten g艂os nakazuj膮cy, ci膮gle 艣miechem przerywany,
pohamowa膰 nie m贸g艂.
Kne藕 艣mia艂 si臋, a nawet rycza艂 ze 艣miechu, gdy inni miotali na si臋 obelgami.
S艂ycha膰 by艂o jakby t艂uczone naczynia, potem run臋艂y 艂awy z 艂oskotem wielkim i
sto艂y, 艣wiat艂o zas艂ania艂y cienie jakie艣, miotaj膮c si臋 w艣ciekle, z r臋kami w g贸r臋
podniesionymi, krzyk okropny rozleg艂 si臋 w sieniach i w dziedzi艅cu.
Czelad藕 zerwa艂a si臋 wystraszona. W izbach kneziowskich burza jaka艣 szala艂a...
stuk, 艂omot, 艂amanie, j臋ki, wo艂anie ratunku, kt贸re nagle jakby naciskiem silnej
d艂oni ustawa艂o... wszystko to razem pomieszane we wrzaw臋 dzik膮, a ponad tym
艣miech ci膮g艂y.
Nagle Hengo, wychyliwszy si臋, ujrza艂 we drzwiach u podsienia o艣wiecon膮 ksi臋偶ycem
mas臋 czarn膮. By艂a to kupa ludzi, zwi膮zana r臋kami, nogami spl膮tana, z臋bami si臋
trzymaj膮ca, morduj膮ca, dusz膮ca, kt贸ra jak wa艂 jaki wytoczy艂a si臋 w podsienie, a
z niego po kilku stopniach run臋艂a w podw贸rzec, na ziemi臋. Tu spad艂szy ta ci偶ba
ca艂a spl膮tana z sob膮 dusi膰 si臋 zacz臋艂a tarzaj膮c w piasku, gniot膮c i morduj膮c.
Wida膰 by艂o b艂yszcz膮ce miecze, kt贸re garde艂 szuka艂y, i r臋ce dusz膮ce le偶膮cych...
Kne藕 sam jeden sta艂 na podsieniu wzi膮wszy si臋 w boki - i 艣mia艂 si臋.
Ruchoma ta masa cia艂 ludzkich pe艂za艂a po podw贸rzu nie mog膮c si臋 rozsypa膰,
gdzieniegdzie tylko zosta艂 trup nieruchomy, rozkrzy偶owany i sp艂aszczony...
Na ziemi w czerwonych krwi ka艂u偶ach przegl膮da艂 si臋 ksi臋偶yc blady. Niedobitki
pe艂zn膮c pod wschody j臋czeli, kilku usi艂owa艂o wsta膰 i pad艂o nazad, od ran i
upojenia straciwszy si艂y. W gard艂ach umieraj膮cych s艂ycha膰 by艂o z艂owrogie
rz臋偶enie. Ma艂o kto powsta艂 z tego pobojowiska, a po chwili tylko konwulsyjne
cia艂 drganie zdradza艂o, 偶e jeszcze w nich by艂a resztka 偶ycia...
Gdy ucich艂o wreszcie, kne藕 plasn膮艂 w szerokie d艂onie. Na ten znak smerda
skin膮wszy na czelad藕 rzuci艂 si臋 z ni膮 razem w podw贸rze.
- Do jeziora z tym 艣cierwem - krzykn膮艂 kne藕 - oczy艣ci膰 podw贸rze!... precz z tym
plugastwem, precz z tym gnojem!
M贸wi膮c to dopija艂 miodu z kubka, kt贸ry postawi艂 na 艂awie, i siad艂 na niej sam,
oci臋偶a艂y.
Chocia偶 ksi臋偶yc 艣wieci艂 jasno, zapalono smolne 艂uczywa i pan mi艂o艣ciwy m贸g艂 z
podniesienia przypatrzy膰 si臋 towarzyszom swej biesiady, dogorywaj膮cym od mordu i
miodu.
Kilku na p贸艂 偶ywych sta艂o opartych o s艂upy krwi膮 brocz膮c ziemi臋, dysz膮c jeszcze
zajad艂o艣ci膮, z jak膮 walczyli z sob膮, nogami depc膮c trupy. Na ziemi we krwi
dogorywali rzucaj膮c si臋 inni.
U st贸p wschod贸w le偶a艂 starzec z w艂osem bia艂ym, krwi膮 oblanym, kona艂 i
przeklina艂:
- Bodaje艣 sczez艂 marnie, ty Chwo艣cie przekl臋ty, ty... i krew twoja, i potomstwo,
i r贸d, i imi臋... Bodaje艣 zgin膮艂 i przepad艂 skro艣 ziemi!...
Kne藕 艣mia艂 si臋 i temu kl膮twami wyzywaj膮cemu duchy.
Przez wrota od drugiego podw贸rza wida膰 by艂o wygl膮daj膮ce ciekawie g艂owy
niewie艣cie, przestraszonymi oczyma wpatruj膮ce si臋 w rze藕 straszn膮.
Czelad藕 tymczasem ze smerd膮 na czele zawija艂a si臋 oko艂o oczyszczenia podw贸rza z
trup贸w, odzierali ich pr臋dko z sukni, obrywali miecze i no偶贸w pochwy, obna偶ali z
obuwia... potem odarte cia艂a nie艣li na wa艂y i z nich rzucali w jezioro nie
patrz膮c, cho膰 w nich by艂y 偶ycia reszty. S艂ycha膰 je by艂o spadaj膮ce w wod臋 z
pluskiem i 艣miechy towarzysz膮ce za ka偶d膮 raz膮 temu pogrzebowi... bo czelad藕
bawi艂a si臋 tym ciskaniem do jeziora... Kruki z wie偶y zerwawszy si臋 polecia艂y nad
wod臋 i zacz臋艂y kr膮偶y膰 nad ni膮 podni贸s艂szy krzyk i wrzaw臋.
Hengo siedzia艂 na 艂awie os艂upia艂y, ruszy膰 si臋 nie 艣miej膮c, odr臋twia艂 patrz膮c...
trwoga ogarn臋艂a go te偶 mo偶e o samego siebie... Nie umia艂 sobie wyt艂umaczy膰, co
si臋 sta艂o, co to byli za ludzie i dlaczego kne藕 zamiast 偶alu lub gniewu tylko
艣miech mia艂 na ustach.
Niepok贸j, kt贸ry go ogarnia艂, nie da艂 mu d艂u偶ej pozosta膰 w izbie ciemnej, wysun膮艂
si臋 w podw贸rze o艣wiecone ksi臋偶ycem i dogorywaj膮cymi na ziemi 艂uczywami. Stan膮艂 w
dali, lecz w艂a艣nie kne藕 z 艂awy si臋 ruszy艂 i pocz膮艂 chwiej膮c si臋 przechadza膰 po
podsieniu, nuci艂 co艣 weso艂ego. Bystre jego oko dostrzeg艂o Niemca w cieniu.
- Chod藕 tu! ty! - zawo艂a艂 - tu!
I pokaza艂 mu jak psu na nogi swoje. Hengo trwo偶liwie naprz贸d post膮pi艂. Po
chodzie, mowie, ruchach 艂atwo m贸g艂 pozna膰, 偶e mi艂o艣ciwy pan by艂 pijany.
- Ot dobra wieczerza! - zwo艂a艂 do niego - widzia艂e艣, Niemcze, jak si臋 zabawili
weso艂o... Gor膮co im co艣 by艂o, poszli si臋 k膮pa膰 do jeziora! Psubraty... Wszystko
si臋 to samo za gard艂o wzi臋艂o i wyrzn臋艂o.... Sami, sami... moich tam ludzi nie
by艂o... Od czego mi贸d i rozum, od czego? Ej! wy Sasy i Franki przekl臋te...
m膮drzy wy jeste艣cie, ha? A kto by z was tak si臋 tego owadu pozby膰 potrafi艂?
Kne藕 艣mia艂 si臋 i bra艂 w boki.
- Zostanie si臋 po nich do艣膰 dla ludzi odzie偶y, a dla mnie ziemi i koni... Dobra
wieczerza i miodu na ni膮 nie 偶al!
艢mia艂 si臋 znowu.
- Napij偶e si臋 i ty miodu, mordo ruda! - wrzasn膮艂 nagle.
Hengo si臋 nisko k艂ania艂 dzi臋kuj膮c, ale nie pomog艂o nic... pachol臋 mu ogromny
kubek przynios艂o, a gdy si臋 od niego wzdraga艂, kne藕 gwa艂tem mu do gard艂a la膰
kaza艂. Chwyci艂o go dwu i 艣miej膮c si臋 ch艂opiec nala艂 w otwart膮 palcami g臋b臋.
Podzi臋kowawszy za to pocz臋stowanie ju偶 chcia艂 odchodzi膰, bo si臋 l臋ka艂 o w艂asn膮
g艂ow臋, gdy kne藕 na 艂awie usiad艂szy pozwa艂 go ku sobie. Musia艂 i艣膰 pod stopnie i
stan膮膰 przy nich...
- Co艣 widzia艂, powiedz staremu grafowi... - pocz膮艂 p贸艂senny - jakem zagai艂, tak
doko艅cz臋... nie ujd膮 mi te harde g艂owy... a dla syn贸w zostawi臋 spok贸j w domu...
Nadto kmiecie bujali... trzeba ich okie艂zna膰 by艂o... Powiedz, 偶e si臋 ich nie
boj臋, 偶e si臋 bez pomocy obejd臋, 偶em 偶mij tych i padalc贸w wydusi艂 ju偶 dosy膰 i do
reszty ich wymorduj臋...
Jakby co艣 sobie przypomnia艂, r臋k膮 skin膮艂, aby si臋 Hengo zbli偶y艂 do艅 jeszcze.
Zwiesi艂 g艂ow臋 z 艂awy por臋cza ku niemu.
- Widzia艂e艣 moich ch艂opc贸w? Poro艣li?... - pocz膮艂, nie daj膮c mu czasu na
odpowied藕 - musz膮 by膰 ju偶 spore?... a silne? Czy si臋 w matk臋 urod膮 udali, czy w
ojca? Nie zgnu艣niej膮 tam oni? Czy chodzili ju偶 na wypraw臋?
Hengo szepta艂 odpowied藕 zastosowan膮 do 偶膮da艅 mi艂o艣ciwego pana, kt贸rego si臋
l臋ka艂, ale kne藕 drzema艂, oczy mu si臋 zamyka艂y... M贸wi艂 jakby do siebie:
- Ja wam 艂ad zrobi臋... ja wam zaprowadz臋 艁ado... za brody wiesza膰 ka偶臋 nad
drog膮... Jam tu jeden pan i kne藕... moja wola, nie wasza!... Precz z tym
pad艂em... precz!...
Oczy mu si臋 otwar艂y, postrzeg艂 stoj膮cego Henga, przypomnia艂 go sobie i
u艣miechn膮艂 si臋.
- Widzia艂e艣 polowanie? - powt贸rzy艂. - Dobre 艂owy... zwierzyna t艂usta... kruki
moje b臋d膮 mia艂y co je艣膰...
Nuci膰 co艣 pocz膮艂 i zdrzemn膮艂 si臋 jeszcze.
- Bratanek bez ocz贸w... jeszcze dwu zosta艂o, a i tych mi przyprowadz膮...
sprzysi臋gli si臋 ju偶 na mnie... 呕yciam mu nie wzi膮艂... niech gnije w ciemnicy...
Liczy膰 pocz膮艂 na palcach:
- Wojtas... 呕yru艅... Giez艂o... Kurda... M艣ciw贸j... pi臋膰 zagr贸d. Baby jutro
sp臋dzi膰 ka偶臋... i stada...
艢mia艂 si臋, mrucza艂 i drzema艂 tak. Hengo nie 艣mia艂 si臋 ruszy膰 bez dozwolenia.
Sambor te偶, wysun膮wszy si臋 zza sto艂ba, bo go sen nie bra艂, podkrad艂 si臋, by
widzie膰 mi艂o艣ciwego pana... s艂ysza艂 mruczenie i 艣miech, a mo偶e s艂owo jakie do
uszu mu dolecia艂o, popatrza艂 na艅 niepostrze偶ony gro藕no, g艂ow膮 potrz膮sn膮艂 i
cofn膮艂 si臋 do komory.
Kne藕 tymczasem, zwiesiwszy na por臋czy g艂ow臋, usn膮艂 snem twardym, chrapanie
s艂ycha膰 by艂o ci臋偶kie, a g艂osem tym wywo艂ana ukaza艂a si臋 ze drzwi bia艂og艂owa w
namitce i dwoje pachol膮t. Napi艂ego uj臋li mimo oporu pod pachy i zaci膮gn臋li
raczej, ni偶 poprowadzili do 艂o偶nicy... Zatrzasn臋艂y si臋 za nim drzwi.
Hengo, czuj膮c ju偶 mi贸d w g艂owie, powl贸k艂 si臋 przel臋k艂y, trzymaj膮c 艣ciany, do
swoich koni i tam leg艂 na s艂omie p贸艂偶ywy.
W dziedzi艅cu pogas艂y 艣wiat艂a, ksi臋偶yc tylko o艣wieca艂 czarne krwi ka艂u偶e i
j臋cz膮cych jeszcze u podsienia rannych kilku, z kt贸rych krew te偶 p艂yn臋艂a, ale
miodem upojeni nie czuli, jak im 偶ycie ucieka艂o. Czelad藕 i dwornia 艣miej膮c si臋
pokazywa艂a ich palcami.
- Tak im wszystkim b臋dzie... kmieciom i 偶upanom, i w艂adykom... co si臋 kneziowi
opieraj膮.
Dano im kona膰 powoli. Smerda obchodzi艂 wszystkie k膮ty podw贸rza, reszta dworni do
snu op贸藕nionego si臋 wlok艂a. Cisza po wrzawie biesiadnej zapanowa艂a na grodzie,
tylko psy wy艂y, poczuwszy krew i trupy, a krucy krakaj膮c to lecia艂y na jezioro,
to wraca艂y na wie偶臋, gdzie mia艂y gniazda swoje.
Rano, gdy si臋 Hengo zbudzi艂, dzie艅 ju偶 by艂 bia艂y, sta艂 nad nim Gerda i za sukni臋
go ci膮gn膮艂 gwa艂townie, bo Niemca do knezia wo艂ano. Gdy obmywszy si臋 po艣pieszy艂
do艅, zasta艂 go samego, siedz膮cego w izbie na dole; przed nim na misie pieczone
mi臋so, w kubkach piwo i mi贸d na stole. Twarz mia艂 chmurn膮, oczy krwi膮 naciek艂e,
d艂ugo patrza艂 na Niemca, nim usta otworzy艂.
- Wiem, z czym ci臋 tu pos艂ano - odezwa艂 si臋 dumnie - powiedz im od mnie, 偶e
dzi臋kuj臋... Pomocy ich ja potrzebowa膰 nie b臋d臋, a gdyby do tego przysz艂o,
zawo艂am... Wol臋 si臋 obej艣膰 bez nich, bo darmo nie p贸jd膮 i g臋b臋 im zatka膰
nie艂atwo... Ja ich znam... Wracaj rych艂o, oddaj pok艂on... niech ch艂opc贸w wojowa膰
ucz膮, niech rosn膮... wr贸c膮, gdy naka偶臋, teraz nie pora... Ja tu jeszcze czy艣ci膰
musz臋, a nierych艂o robactwa si臋 zb臋d臋... Stary graf niech b臋dzie spokojny -
doda艂 - cho膰 lud dziki, do swobody nawyk艂y, ja mu j膮 ukr贸ci膰 potrafi臋.
Napi艂 si臋 z kubka i zaduma艂 podparty, potem wzgardliwie niemal da艂 Niemcowi
odpraw臋.
Zaledwie wyszed艂 st膮d, gdy go to偶 samo, co wczoraj, pachol臋 do kneziowej pani
pozwa艂o z towarem. Zabrawszy wi臋c w臋ze艂 sw贸j powl贸k艂 si臋 na drugie podw贸rze,
gdzie jak wczora czeka艂a na艅 blada pani, doko艂a otoczona dworem niewie艣cim.
Twarze to by艂y smutne i cho膰 niedawno krasne mo偶e, dzi艣 ju偶 powi臋d艂e i blade jak
ona. Hengo wiedzia艂, co ma gdzie na jaw wydoby膰. W chacie Wisza nie pokazywa艂
innego kruszcu, tylko lichszy 偶贸艂ty i czerwony, tu doby艂 pier艣cienie srebrne, a
nawet z艂ote listki i kwiaty, z cienkich blaszek wyrabiane, kt贸rymi zwyczaj by艂
suknie naszywa膰. Niewiastom troch臋 si臋 lica zarumieni艂y na widok 艣wiecide艂,
pocz臋艂y do nich przykl臋ka膰, bra膰 je w r臋ce i przyk艂ada膰 na ciemnych sukniach,
jak by si臋 te偶 na nich wydawa艂y. Ani si臋 opatrzy艂 Hengo, gdy mu niemal wszystek
jego towar rozebrany rozszed艂 si臋 po r臋kach. Sta艂 nic m贸wi膰 nie 艣miej膮c, gdy
drzwi otwar艂o pachol臋 i wszed艂 mi艂o艣ciwy pan z czapk膮 na czo艂o nasuni臋t膮. Z
progu popatrzy艂 na niewiasty, m艂odszym twarzom przygl膮daj膮c si臋 oczyma
pa艂aj膮cymi i u艣miechaj膮c si臋 do nich. Rzuci艂 okiem i na towar, ale ze wzgard膮, a
gdy kneziowa pani odezwa艂a si臋, 偶e dla jej dziewek zda艂oby si臋 to wszystko,
艣miej膮c si臋 nakaza艂 Niemcowi, a偶eby zostawi艂, co przyni贸s艂.
Przekupie艅 nie 艣mia艂 nawet wspomnie膰 o zamianie lub wynagrodzeniu, a kne藕 te偶 o
niej nie zdawa艂 si臋 my艣le膰. Wreszcie, gdy kupiec chc膮c resztki ocali膰 sznurowa膰
pocz膮艂 sakw臋, rzek艂 mu porywczo:
- Grafowi powiedzcie, 偶e my to od niego za podarek dla Brunhildy przyjmujemy...
niech on wam za to p艂aci... Nie macie tu czego sta膰 d艂ugo... Wraca膰 wam zdrowiej
i nie ogl膮da膰 si臋 za siebie...
Nie czekaj膮c ju偶, aby mu t臋 rad臋 powt贸rzono, ruszy艂 Niemiec spos臋pniawszy i by艂
ju偶 za drzwiami, gdy kneziowa pani, zna膰 ulitowawszy si臋 nad nim, wys艂a艂a jedn膮
z dziewek powiedzie膰 mu, by si臋 nie frasowa艂, 偶e mu sama za towar nabrany
wynagrodzi. Wstrzyma艂 si臋 wi臋c w sieni, czekaj膮c na star膮 bab臋, kt贸ra wysz艂a
milcz膮ca i powiod艂a go za sob膮 do bliskiej komory. Tu sk贸r wisia艂y p臋ki i
r贸偶nego dostatku si艂a nagromadzonego kupami. Dano mu sobie wybiera膰 i Hengo
ciesz膮c si臋, 偶e nie b臋dzie zupe艂nie odarty, 艂a艅cuszkiem srebrnym jeszcze
obdarzywszy podskarbin臋, sk贸r na plecy nabrawszy, ile chcia艂, do koni co rychlej
powr贸ci艂.
Niepok贸j jaki艣 na grodzie, wrzaski i wo艂ania u wr贸t ostrzega艂y go, a偶eby, nie
czekaj膮c tu d艂u偶ej, z 偶yciem i mieniem uchodzi艂. W pierwszym podw贸rzu dobitniej
jeszcze s艂ycha膰 by艂o poza wa艂ami odzywaj膮ce si臋 g艂osy t艂umne.
Wrota sta艂y zaparte, od mostu i haci dwornia pa艅ska wchodu broni艂a. Wyszed艂szy
ujrza艂 Hengo, 偶e gromady pieszych, konnych, a mi臋dzy nimi i niewiasty wnij艣cia
si臋 na gr贸d dopomina艂y.
Smerda i jego pacho艂kowie nie dopuszczaj膮c, biczami i dzidami odpierali
naciskaj膮cych si臋. P艂acz, narzekania, przekle艅stwa, gro藕by rozlega艂y si臋
doko艂a...
By艂y to rodziny kmieci i w艂adyk贸w, wczorajszych go艣ci na grodzie, kt贸re ju偶
wie艣膰 dosz艂a o morderczej biesiadzie. Wyprze膰 si臋 jej nie mo偶na by艂o, trupy
odarte tu偶 oko艂o haci p艂ywa艂y, niekt贸re z nich fala powynosi艂a na brzegi.
Niewiasty we 艂zach wyci膮ga艂y do nich r臋ce, kl臋cz膮c na piasku i w艂osy sobie rw膮c
z g艂owy.
Trupy - byli to ich ojcowie i m臋偶owie... Bracia i synowie stali tu偶 na koniach,
z臋bami zgrzytaj膮c, miotaj膮c na Chwostka przekle艅stwa.
Wrzawa rosn膮ca musia艂a doj艣膰 uszu knezia, kt贸ry na podsieniu u wnij艣cia si臋
ukaza艂, stan膮艂, wzi膮艂 w boki i patrza艂 ponuro na czelad藕 sw膮 ujadaj膮c膮 si臋 z
t艂umem na haci u mostu.
T艂um narasta艂 co chwila.
艢ci艣ni臋te pi臋艣ci wyci膮gano ku kneziowi, ale si臋 艣mia艂 z tej bezsilnej z艂o艣ci.
Trwa艂o to dosy膰 d艂ugo, a偶 dwu czy trzech wybranych smerda pu艣ci艂 pieszo w
dziedziniec. Szli z g艂owy obna偶onymi, p艂acz膮c, sami co艣 m贸wi膮c do siebie,
pogr膮偶eni w smutku, a stan膮wszy u wnij艣cia, gdzie na podwy偶szeniu czeka艂 kne藕,
chcieli si臋 do niego odezwa膰, ale ich uprzedzi艂:
- Za co mnie wyklinacie? - zawo艂a艂 - psie syny, niepos艂uszne! Co ja wam
winien?... Jam ich r臋k膮 nie tkn膮艂, jam 偶adnego zabija膰 nie kaza艂, cho膰 mog艂em i
warci byli, aby im g艂owy pospada艂y... Po co si臋 sami powa艣nili i zajedli?
Zakrwawili mi izb臋, zwalali podw贸rze, zam膮cili spok贸j... Jak psy si臋 sami gry藕li
i pozagryzali... Podni贸s艂 pi臋艣ci.
- Dobrze im tak! Stara s艂owia艅ska wola po g艂owach wam chodzi! B臋dzie tak
wszystkim, co si臋 jej dopominaj膮. Trupy sobie na jeziorze po艂贸wcie, nie
broni臋... a do dom贸w, p贸ki g艂owy ca艂e... Jam nie winien ich 艣mierci...
Jeszcze m贸wi艂 to, gdy spod tynu, gdzie g臋sto ros艂y 艂opiany, pokrzywy i 艂ozy,
ruszy艂o si臋 co艣, podnios艂o... wsta艂 jakby trup blady chwiej膮c si臋 na po艂amanych
nogach. Twarz mia艂 obmazan膮 krwi膮 zasch艂膮, oko jedno wybite, z kt贸rego spiek艂a
toczy艂a si臋 ropa. Wsta艂 i r臋k臋 podni贸s艂, i jak omackiem na g艂os id膮c, gdzie
sta艂y dzieci kmiece, pocz膮艂 krzycze膰 chropawym g艂osem:
- On nie winien!... Czaru i duru da艂 nam w miodzie... szczu艂 brata na brata,
j膮trzy艂 i nawo艂ywa艂, a偶 nam oczy krwi膮 nasz艂y i pami臋膰 odbieg艂a... On nie
winieni on! On!... - powtarza艂 wlok膮c si臋 coraz bli偶ej pokaleczony biesiadnik,
kt贸ry noc ca艂膮 pod tynem w chwa艣cie przej臋cza艂. - On... on! psi syn... sam, nie
my... bodaj zgin膮艂 mamie!
Schyli艂 si臋 pod nogami zobaczywszy le偶膮cy kamie艅, na kt贸rym jeszcze wczorajszej
krwi przysch艂ej wida膰 by艂o 艣lady, i porwawszy go z ca艂膮 si艂膮 cisn膮艂 na
stoj膮cego. Pomimo os艂abienia taka by艂a moc gniewu, co nim miota艂, 偶e kamie艅,
oknem wpad艂szy do izby, sprz臋t jaki艣 zdruzgota艂. W tej偶e chwili czelad藕 kneziowa
lecia艂a na艅 ju偶, sznur z p臋tl膮 na g艂ow臋 zarzuci艂a staremu, kt贸ry si臋 zachwia艂,
pad艂, z gard艂a mu si臋 doby艂 g艂os chrapliwy... i trupa ju偶 ci膮gn臋li po ziemi
oprawcy ku wa艂om.
Z gro藕nym mruczeniem stoj膮cy kmiecie cofn臋li si臋, zobaczywszy to cia艂o u n贸g
swoich, i poszli nazad nie zaczepiani ku mostowi, gdzie na nich konie i ludzie
czekali, a wkr贸tce p贸藕niej ca艂a ich gromada, krzycz膮c, nazad odci膮ga艂a. Niewiast
tylko kilka zosta艂o u mostu, aby cia艂a pomordowanych pozabiera膰.
Z grodu teraz czelad藕 si臋 na ha膰 wysypa艂a, nie 偶eby im dopom贸c, lecz by m艂odsze
wypatrzy膰. Z tych dwie czy trzy, mimo wrzasku, na gr贸d wci膮gni臋to, a kne藕,
przypatruj膮c si臋 dokazuj膮cej dru偶ynie, u艣miecha艂 si臋 tylko.
Wkr贸tce ucich艂o wszystko... Wida膰 by艂o tylko poni偶ej, jak starsze niewiasty
odnosi艂y cia艂a, kt贸re jezioro na brzego rzuci艂o, jak drugie cz贸艂nami p艂yn臋艂y ku
trupom, kt贸re widnia艂y z dala.
Hengo po艣piesznie przywi膮zywa艂 do koni resztki swego towaru i mienia, aby co
pr臋dzej z grodu wyruszy膰. On i Gerda, wi臋cej jeszcze od ojca wystraszony,
艣pieszyli, by przed po艂udniem znale藕膰 si臋 za wa艂ami.
Tu si臋 z nimi zetkn膮艂 czekaj膮cy na nich Sambor. Smutny i zak艂opotany do Niemca
si臋 zbli偶y艂. Obejrza艂 si臋 naprz贸d, czy ich kto z czeladzi nie pods艂uchuje.
- Cz艂owiecze dobry - rzek艂 - bo mi si臋 zda, 偶e z艂ym nie jeste艣... czy wracasz
ko艂o Wiszowego dworu?
Nie 艣miej膮c czy nie chc膮c m贸wi膰 Hengo skinieniem g艂owy potwierdzi艂 ten domys艂.
- Zanie艣cie tam pok艂on ode mnie - doda艂. - T臋skno mi za nimi, cho膰 tu nam zabawy
nie braknie i dobrze na zamku u knezia... czego chcie膰... 艣miechu dosy膰!
Powiedzcie im jeno, co艣cie widzieli i jak my tu ucztujemy!... B臋d膮 si臋 radowali,
偶e mnie tu oddali. Uciek艂bym mo偶e nazad i ani mur, ani woda, ani k艂oda by mnie
nie wstrzyma艂a, gdyby nie to, 偶e tu tak weso艂o... Powiedzcie - powt贸rzy艂 -
co艣cie widzieli.
Hengo to na niego spoziera艂, to na zamek i wie偶臋, to na swoje konie, kt贸rym
sakwy poprawia艂, pilno mu si臋 wyrwa膰 by艂o, a g艂osu si臋 w艂asnego obawia艂, kiwn膮艂
wi臋c tylko g艂ow膮 w milczeniu.
- Powiedzcie tam - doda艂 Sambor - 偶e wczoraj du偶o kmieci uby艂o... i jak im
pi臋kny pogrzeb sprawili... Obiecuj膮 nam, 偶e tak ochoczo b臋dzie co dnia... W
lochu pod wie偶膮, nie licz膮c bratanka z wy艂upionymi oczyma, jest te偶 kmieci
kilkoro... na innych powoli kolej przyjdzie...
Hengo, ci膮gle potrz膮saj膮c g艂ow膮 i ogl膮daj膮c si臋 coraz niespokojniej doko艂a,
wreszcie da艂 znak ch艂opcu, aby ust膮pi艂. Nie by艂o czasu do stracenia; Niemiec i
syn jego siedli na konie. Kne藕 patrza艂 ze drzwi, jak ruszali, ale nie rzek艂 ju偶
nic. Za wrotami i haci膮 dopiero Hendze si臋 jako艣 l偶ej zrobi艂o... Wola艂 ju偶
puszcz臋 ni偶 tak膮 go艣cin臋...
呕wawo wi臋c pognali konie t膮偶 sam膮 drog膮, co wczora, r贸wnie pust膮, jak wprz贸d
by艂a. Dop贸ki wie偶臋 szar膮 i kruki nad ni膮 lataj膮ce wida膰 by艂o, Niemiec si臋
ogl膮da艂 boja藕liwie, jakby si臋 l臋ka艂 jeszcze, by go nie zawr贸cono. Gerda, trz臋s膮c
si臋 ze strachu, s艂owa do ojca nie 艣mia艂 przem贸wi膰. Wkr贸tce te偶 znale藕li si臋 w
lesie i tu dopiero bezpiecznymi si臋 uczuli.
Droga, kt贸r膮 ze smerd膮 razem przebyli, nawyk艂emu do w艂贸cz臋gi pami臋tn膮 by艂a.
L臋ka艂 si臋 jej wszak偶e Niemiec, aby nie spotka膰 gro藕niejszych towarzysz贸w ni偶
艣lepi g臋艣larze; po艣piesza艂 rozgl膮daj膮c si臋 doko艂a, obmy艣laj膮c zawczasu, gdzie na
nocleg stanie, bo dniem jednym do zagrody dobi膰 si臋 ju偶 nie spodziewa艂. 艢mielej
teraz d膮偶yli do brodu ju偶 znanego, aby si臋 przebra膰 na drugi brzeg rzeki. Nie
spotykali nikogo. Z dala tylko kozy pierzcha艂y i ptastwo wodne zrywa艂o si臋 z
rzeki z krzykiem, unosz膮c si臋 na dalsze b艂ota.
Wiecz贸r ju偶 nadchodzi艂, gdy Hengo postrzeg艂 kamie艅 na g贸rze, obwiedziony wie艅cem
z g艂az贸w, o kt贸rym zachowa艂 pami臋膰 od wczora. Tu, ust膮piwszy nieco od rzeki w
g艂膮b lasu, wyszuka艂 艂膮k臋 zielon膮, na kt贸rej by si臋 konie pa艣膰 mog艂y, i ognia
naniecili, aby nim odegna膰 zwierza. Sklecili potem sza艂as z ga艂臋zi i do snu si臋
uk艂adli.
Majowa noc przesz艂a pr臋dko, a nade dniem nadci膮gaj膮ca burza z piorunami i ulew膮
z noclegu ich sp臋dzi艂a. Hengo te偶 艣pieszy艂 niespokojny, lecz nim na konie
siedli, chwyci艂 Gerd臋 za rami臋.
- Patrza艂e艣 i s艂ucha艂e艣 - rzek艂 - co si臋 na grodzie dzia艂o... kaza艂em ci milcze膰
i z j臋zykiem matki si臋 nie wydawa膰! Milcz偶e i teraz... b膮d藕 niemy...
Pogrozi艂 mu stary, ch艂opak na艅 patrza艂 osowia艂ymi oczyma, dosiedli koni i
pu艣cili si臋 艣piesz膮c do Wiszowego dworu. Deszcz la艂 jeszcze, 艣lizga艂y si臋 konie,
zwolni膰 wi臋c biegu wkr贸tce musieli, a po艂udnie ju偶 by艂o, gdy dym ujrzeli i
zasieki, i na 艂膮ce pas膮ce si臋 klacze ze 藕rebi臋tami, kt贸re niewiasty doi艂y.
Wisz sta艂 na wynios艂ym brzegu i patrza艂, psy siedzia艂y przy nim na stra偶y.
Niemiec pozdrowi艂 go z dala, a stary wnet ku niemu schodzi膰 zacz膮艂. Str贸偶e ju偶
bieg艂y rzuci膰 si臋 na obcego, gdy je odwo艂ano, i Wisz, gro偶膮c, do milczenia
zmusi艂.
Sz艂y wi臋c za nim pos艂uszne.
W oczach starego wida膰 by艂o ciekawo艣膰, zdawa艂 si臋 dziwi膰, 偶e Niemiec z grodu
doby艂 si臋 ca艂o... patrza艂 na niego, na sakwy i konie.
- O! pr臋dko艣cie jako艣 z grodu wr贸cili - rzek艂 z u艣miechem - jak偶e si臋 tam
powiod艂o?
- E! nie by艂o co robi膰 d艂ugo na tym grodzie - odezwa艂 si臋 Hengo - mnie te偶
艣pieszno doby膰 si臋 z tego nieznanego kraju.
To m贸wi膮c i zapewniwszy si臋, 偶e go psy nie zjedz膮, Hengo konie odda艂 ch艂opcu, a
sam pocz膮艂 i艣膰 z gospodarzem. Gdy zostali sami, kmie膰 popatrza艂 na艅, jakby mu z
ocz贸w chcia艂 czyta膰.
- Co s艂ycha膰 na grodzie? - spyta艂. Hengo zmilcza艂.
- Nie patrza艂em ja wiele, nie s艂ucha艂em te偶 du偶o - rzek艂 po namy艣le. - Wasz
parobek tylko pozdrowi膰 was kaza艂... dobrze mu tam...
- M艂odemu dobrze wsz臋dzie - odezwa艂 si臋 gospodarz i westchn膮艂.
Z odpowiedzi wida膰 by艂o, 偶e Niemiec do m贸wienia ochoty wielkiej nie mia艂. Wisz
rzuci艂 par臋 pyta艅 ostro偶nych i, zbyty odpowiedziami kr贸tkimi, umilk艂.
M艂odego ch艂opca we wrotach parobcy powitali jak znajomego i z ko艅mi go do szopy
poprowadzili. Gerda, jakby zimnicy dosta艂, dr偶a艂 jeszcze ca艂y od wczorajszego
strachu i dzisiejszego deszczu zimnego. Ulitowano si臋 nad nim. Jeden z parobk贸w,
nie wiedz膮c, 偶e j臋zyk rozumie, wzi膮艂 go za r臋k臋 i prawie gwa艂tem wprowadzi艂 do
chaty, gdzie ogie艅 jasny pali艂 si臋 od rana.
Niewiasty chleb w艂a艣nie miesi艂y, m膮k臋 sia艂y, a s艂ugi 艣piewaj膮c 偶arna obraca艂y.
Ma艂o by艂o rob贸t na polu i w domu, przy kt贸rych by 贸wczesnym obyczajem wszystkich
S艂owian nie 艣piewano. 艢piew by艂 towarzyszem wszelkiej pracy, zw艂aszcza
niewie艣ciej. Jak ptaki nuci艂y dziewcz臋ta, ca艂膮 m艂odo艣膰 prze艣piewuj膮c... pie艣ni
uczono si臋 z mow膮 razem. 艢piewano, rzod臋 p臋dz膮c na pastwisko, pie艣ni do Honi艂y,
nucono pas膮c j膮 i wracaj膮c z pola, 艣piewano u k膮dzieli, u 偶aren, u dzie偶y-matki,
u krosien, ze smutku i z rado艣ci, ze 艂zami i 艂kaniem, u wesela i pogrzebu. By艂y
pie艣ni prastare, kt贸rych si臋 c贸rki od matek uczy艂y, aby je odda膰 swym dzieciom,
po艣wi臋cone wiekami, z kt贸rych si臋 - jak m贸wi艂o przys艂owie - s艂owa wyrzuci膰 nie
godzi艂o: ale by艂y inne, co wprost z serca p艂yn臋艂y, a ten, co je wy艣piewa艂
pierwszy, sam nie wiedzia艂, sk膮d i jak mu przysz艂y i jak si臋 z艂o偶y艂y.
Pods艂ucha艂 je drugi, co艣 do nich przyczyni艂, zmieni艂 trzeci, i tak rodzi艂y si臋 z
ojc贸w nieznanych wiela, sz艂y jak grosz do skarbnicy niewidzialn膮 r臋k膮 rzucony,
mno偶膮c dobro og贸lne.
Gdy ma艂y Gerda wszed艂 zzi臋b艂y i siny, a od progu pos艂ysza艂 te pie艣ni, kt贸re
nigdy w smutku na obczy藕nie matka jego rodzona nuci艂a po cichu - poruszy艂o mu
si臋 serce, w piersi zakipia艂o i 艂zy z ocz贸w pociek艂y. Zapomnia艂, 偶e si臋 nie
powinien by艂 wyda膰 ze sw膮 mow膮, 偶e mu kazano by膰 niemym i g艂uchym, i z ust mu
si臋 wyrwa艂o mimowolnie:
- Macierz moja!
W progu sta艂a Dziwa patrz膮c, s艂uchaj膮c, 艣piewaj膮c; jednej jej uszu doszed艂 ten
wyraz ch艂opca, kt贸ry wnet si臋 zarumieni艂, spojrza艂 wzrokiem wyl臋k艂ym i skry艂 si臋
w k膮t ciemny. Dziwa post膮pi艂a ku niemu, r臋k臋 po艂o偶y艂a na ramieniu - poczu艂a, jak
dr偶a艂 ca艂y.
- Nie b贸j si臋 - rzek艂a - ja ci臋 nie zdradz臋.
Posz艂a zaczerpn膮膰 garnuszkiem piwa, postawi艂a je na chwil臋 przy ogniu, potem
przez fartuch uj膮wszy przynios艂a Gerdzie, kt贸ry chciwie je pochwyci艂 podnosz膮c
ku niej 艂zawe oczy.
Wejrzeniem tym dziecinnym, kt贸re z艂agodzi艂o wspomnienie matki, przem贸wi艂 do
niej. Wzi臋艂a go za r臋k臋 i wwiod艂a do sieni, bo w izbie wci膮偶 si臋 艣piewy
rozlega艂y. Gerda uj膮艂 jej r臋k臋 jak niegdy艣 matki, poca艂owa艂. Na r臋ku 艂za
przylgn臋艂a.
- Mnie m贸wi膰 zakazano! - szepn膮艂. - Ojciec ubi艂by, gdyby si臋 dowiedzia艂. A! nie
wydajcie mnie. Ja nie jestem niemy, matka mia艂a wasz膮 mow臋 i z waszej krwi by艂a.
Dziwa pog艂aska艂a go po mokrych w艂osach.
- M贸w bez obawy - rzek艂a cicho - co na grodzie widzia艂e艣.
- A! straszne, a! okropne rzeczy, od kt贸rych w艂osy wstaj膮 na g艂owie i dreszcz po
ko艣ciach bie偶y. A! krew widzia艂em... krwi ka艂u偶e, j臋ki s艂ysza艂em noc ca艂膮 i
艣miech, jakby puchacza g艂os.
Zamilk艂 ogl膮daj膮c si臋 z obaw膮.
- M贸w, ch艂opcze - rzek艂a - jakby ci rodzona kaza艂a. 艁agodny g艂os jej do serca mu
trafi艂.
- S艂owo twoje nam potrzebne - doda艂a g艂adz膮c ch艂opi臋 po twarzy.
I pochyli艂a mu si臋 do ucha, a on z p艂aczem opowiada膰 jej zacz膮艂, co wczoraj na
grodzie si臋 dzia艂o, jak wrza艂a biesiada krwawa, jak w podw贸rzu zajadali si臋
kmiecie pijani, jak nagie ich trupy do jeziora rzucano, kne藕 艣mia艂 si臋, a krucy
krakali i psy wy艂y z rado艣ci czy z trwogi. M贸wi艂, jak g艂odna psiarnia pa艅ska
bieg艂a potem krew ciep艂膮 ch艂epta膰 w ka艂u偶ach, jak z rana zawodzi艂y i p艂aka艂y
niewiasty, jak znoszono trupy i miotano gro藕bami.
M贸wi艂 - a Dziwa blad艂a, spokojna jej dziewicza posta膰 mieni艂a si臋 w rycersk膮,
oczy zdawa艂y si臋 spod powiek ogniem strzela膰, a r臋ce si臋 bia艂e 艣ciska艂y, jakby
miecz w nich trzyma艂a... i czo艂o podnosi艂o si臋 coraz wy偶ej, to krwi膮 okrywaj膮c,
to blado艣ci膮.
Ko艅czy艂 Gerda opowiadanie, gdy Wisz i Hengo nadeszli, ch艂opiec strwo偶ony, aby
si臋 jego wielom贸wno艣膰 nie wykry艂a, ledwie mia艂 czas prze艣lizn膮膰 si臋 pod
chru艣cianymi 艣cianami szop do koni i tu przypad艂, tul膮c si臋 pod kawa艂em sukna,
kt贸ry naci膮gn膮艂 na siebie. Dziwa sta艂a d艂ugo w miejscu jak przykuta, a gdy Wisz
przechodz膮c spojrza艂 na ni膮, m贸g艂 z twarzy wyczyta膰, 偶e w jej dusz臋 pad艂o jakie艣
zarzewie, od kt贸rego zakipia艂a. Da艂a tylko znak ojcu powiekami, aby szed艂 i nie
pyta艂.
Gdy Hengo wst膮pi艂 na pr贸g izby, nagle wszystkie niewie艣cie zamilk艂y g艂osy,
艣miech tylko przelecia艂 jak wiatr po li艣ciach i s艂ycha膰 by艂o 偶arna, jak
zgrzyta艂y, jak sycza艂 ogie艅, wrza艂a woda i reszty deszczu ze strzech sp艂ywa艂y na
kamienie u przyzby.
Go艣cia przyj臋to uprzejmie. Niemiec chmurny siad艂 za st贸艂, usta mu si臋 otworzy膰
nie chcia艂y, na czole mia艂 jakby kamie艅, co mu nawet oczu otworzy膰 nie dawa艂 ani
spojrze膰 jasno. Na pr贸偶no Wisz zagadywa艂, pr贸偶no stara Jaga mis臋 przyni贸s艂szy ze
straw膮 pyta艂a o Sambora - on nic nie wiedzia艂. Po burzy niebo si臋 rozpogodzi艂o.
Czarna chmura, co j膮 przynios艂a, sta艂a jeszcze z dala nad lasami, po ciemnej jej
szacie lata艂y pioruny w臋偶ami, ale nad dworem 艣mia艂o si臋 niebo lazurowe i
艣wieci艂o s艂o艅ce. Ptaki otrz膮sa艂y skrzyd艂a zmoczone i 艣wiergoc膮c zwija艂y si臋
oko艂o chaty. Jask贸艂ki nosi艂y ju偶 mu艂 na gniazda, a wr贸ble k艂贸ci艂y si臋
zapalczywie o znajdywane ziarna. Bocian na gnie藕dzie wybiera艂 si臋 w drog臋 i na
d艂ugich stoj膮c nogach strzepywa艂 skrzyd艂a, a dzi贸b zadar艂szy do g贸ry, klekota艂.
Zaledwie troch臋 zjad艂szy Niemiec wsta艂, by po偶egna膰 gospodarza, jakby go pali艂o
z powrotem. Odebra艂 swoje sakwy, objuczy艂 konie i dosiad艂szy je, wpr臋dce znik艂 z
ocz贸w gospodarza w las wjechawszy.
Wisz patrza艂 za nim stoj膮c we wrotach, gdy nadesz艂a Dziwa. Obr贸ci艂 si臋 do niej
stary i u艣miechn膮艂 艂agodnie. Ile razy spojrza艂 na ni膮, na t臋 kras臋 i wesele
domu, na twarz mu jasny wyst臋powa艂 promie艅. U艣miech jej mu odpowiada艂 zwykle,
lecz teraz sta艂a zamy艣lona i smutna. Skin臋艂a na ojca i powiod艂a go z sob膮 ku
rzece.
- Nic wam nie m贸wi艂 Niemiec? - spyta艂a. - Milcza艂 jak gr贸b - rzek艂 stary.
- A mnie szcz臋艣liwa dola da艂a z niemego ch艂opi臋cia dosta膰 j臋zyka - pocz臋艂a
Dziwa. - Syn Henga straszne mi opowiada艂 rzeczy. Trzeba, aby艣 o nich wiedzia艂,
ojcze, coraz gro藕niejsze od grodu na nas wiatry wiej膮... pos艂uchaj! Ch艂opiec nie
k艂ama艂, dr偶a艂 jeszcze ca艂y ze trwogi, m贸wi膮c, i p艂aka艂.
Dziwa zacz臋艂a po cichu opowiadanie. Wisz, sparty na kiju, s艂ucha艂 ze spuszczon膮
g艂ow膮. Nie da艂 po sobie pozna膰 nic, na poz贸r zimny jak kamie艅, c贸rce m贸wi膰
dozwoli艂 nie wtr膮caj膮c s艂owa. Zamilk艂a ju偶, gdy on jeszcze si臋 s艂ucha膰 zdawa艂.
A偶 nierych艂o g艂ow臋 podni贸s艂 i tchn膮艂 ci臋偶ko piersiami starymi.
- Pora - rzek艂 - co ma by膰, to si臋 stanie... Wiec zwo艂a膰 potrzeba, dawno go nie
by艂o i ludzie si臋 rozbili chodz膮c samopas. Czas si臋 ze swoimi naradzi膰, pos艂a膰
wici, zebra膰 braci. Niech g艂ow臋 star膮 wezm膮, je偶eli chc膮 - co dla gromady i miru
naszego potrzeba - to zrobi臋 - a ty, Dziwo - milcz!
C贸rka zbli偶y艂a si臋 i uj膮wszy r臋k臋 poca艂owa艂a. - Kolada pomo偶e! - szepn臋艂a.
ROZDZIA艁 7
Godzina nie up艂yn臋艂a, gdy stary Wisz ukaza艂 si臋 znowu w progu dworu, ale tak
zmieniony, i偶 pozna膰 go by艂o trudno. W domu chodzi艂 bosy i w p艂贸tnie, teraz si臋
odzia艂 jak do podr贸偶y i posta膰 przybra艂 inn膮. Okryty by艂 brunatn膮 siermi臋g膮
now膮, sinymi pasy obszywan膮, na nogach mia艂 sk贸rznie nowe, kt贸rych sznury krasno
by艂y farbowane, na g艂owie ko艂pak futrzany i pi贸ro przy nim. U pasa wisia艂 miecz
b艂yszcz膮cy i proca, na plecach 艂uk i strza艂y. St膮pa艂 te偶 jak wojak stary,
wyprostowany, z podniesion膮 g艂ow膮 - i lat mu w tym stroju uby艂o.
U wr贸t trzy konie gotowe, okryte suknem czeka艂y, dw贸ch parobczak贸w czysto
odzianych i zbrojnych trzymali je, gotowi z gospodarzem do drogi. Co 偶y艂o w
chacie, wysz艂o 偶egna膰 ojca i cisn臋艂o si臋 do r臋ki. Sz艂a Jaga te偶 niespokojna,
fartuchem 艂zy ocieraj膮c, bo czu艂a, 偶e co艣 w tym gro藕nego by膰 musia艂o, gdy Wisz,
co od dawna ju偶 nie rusza艂 si臋 ze dworu, chyba po barciach i lesie - sam, tak
nagle, nie m贸wi膮c nikomu dok膮d i po co, jecha膰 musia艂.
Ona i Dziwa posz艂y za nim a偶 do konia siwego, kt贸ry spokojny sta艂 nog膮 grzebi膮c,
g艂ow臋 obr贸ci艂 ku panu, zar偶a艂 i czeka艂, a偶 na艅 si膮dzie. Chcia艂 jeden z
parobczak贸w pom贸c staremu, lecz Wisz, jakby mu nagle si艂y przyby艂o, skoczy艂
ra藕no na grzbiet siwego, g艂ow膮 swoich pozdrowi艂, r臋k膮 wskaza艂 na drog臋 w las - i
ruszyli w milczeniu. D艂ugi kawa艂 jechali nad rzek膮. W jednym miejscu kilka
n臋dznych cha艂up sta艂o nad wod膮, na ko艂kach sieci wisia艂y, par臋 cz贸艂en
wywr贸conych odpoczywa艂o na piasku. Cha艂upy, jak bobrowe domki, ubogo wygl膮da艂y,
na p贸艂 w ziemi, p贸艂 nad ni膮, a biedniej jeszcze ludzie, kt贸rych dwu, na p贸艂
nagich, g艂os Wisza wywo艂a艂. By艂a to osada z b艂臋dnych ludzi z艂o偶ona, zowi膮ca si臋
Rybaki, kt贸ra na ziemi kmiecia niedawno wyros艂a. Kilkoro dzieci nagich, od dymu
okopcona niewiasta, zgi臋ta i stara - pierzchn臋li na widok pana, tylko dwaj
rybacy jak膮艣 odpowied藕 na pytania wymruczeli przez z臋by. Spojrzenia ich rzucane
na Wisza kose by艂y, nieufne i strwo偶one.
Nieco dalej znowu chatek kilka w lesie, druga osada podobna, Bodniarze, sta艂a
jakby pusta... U drzwi tylko klepki i wi贸ry, porozsypywane naczynia 艣wiadczy艂y o
zaj臋ciu mieszka艅c贸w. Na ten raz nie by艂o 偶ywej duszy, niewiasty z dzie膰mi wysz艂y
do lasu na grzyby, m臋偶czy藕ni musieli drzewa szuka膰 na klepki. Drzwi jednak
wszystkich cha艂up sta艂y nie pozamykane, bo taki by艂 zwyczaj po ca艂ej ziemi, a
偶aden podr贸偶ny nie nadu偶y艂 nigdy tej go艣cinno艣ci poczciwej. W ka偶dej cha艂upie
le偶a艂 chleb, n贸偶 i sta艂a woda. Sta艂y otworem loszek, spi偶arnia, wszystko.
Jeden z parobczak贸w Wisza poszed艂 si臋 napi膰 i wr贸ci艂 natychmiast do konia. St膮d
ju偶 nawr贸cili w lewo na lasy i g臋stwin膮 jechali - bez drogi, lecz tak si臋
kieruj膮c bezpiecznie i pewno, jakby mieli przed sob膮 szeroki go艣ciniec. My艣liwym
znane by艂o ka偶de uroczysko... zwalona k艂oda, dolina w lesie i strumie艅.
Jechali tak w milczeniu do nocy ciemnej, gwiazdy ju偶 艣wieci艂y na niebie
poprzedzaj膮c ksi臋偶yc, gdy noclegowa膰 stan臋li. Ch艂opcy w mgnieniu oka sza艂as dla
starego sklecili - jeden na stra偶y zosta艂 przy koniach puszczonych na pasz臋,
drugi przy Wiszu.
Noc przesz艂a spokojnie, o brzasku wszyscy gotowi byli do drogi, stary wsta艂 od
nich wcze艣niej - na konie siedli i Wisz sam wskazywa艂 dalej, k臋dy jecha膰 mieli,
bo naok贸艂 w swoim mirze i opolach nie by艂o grudki ziemi, kt贸ra by mu znan膮 nie
by艂a. My艣le膰 i namy艣la膰 si臋 nie potrzebowa艂, instynkt my艣liwskich plemion gra艂 w
nim jeszcze z ca艂膮 si艂膮, on las czu艂 i w obcym nawet wiedzia艂by, jak si臋
obr贸ci膰.
Chwyta艂 niekiedy silniej powietrza, a ono mu oznajmywa艂o, czy w pobli偶u d膮browa
by艂a, 艂膮ka, moczary czy pola. M贸wi艂a do niego trawa, co ros艂a pod stopami,
pochylenie ga艂臋zi, mech, kt贸ry na drzewach rosn膮艂 krzewy, co las podszywa艂y. Lot
ptak贸w uczy艂 go, nawet i zwierz, kt贸rego p艂oszyli, i kierunek, w jakim on od
nich ucieka艂.
Ku po艂udniowi ju偶 wjechali na 艂膮k臋 szerok膮, kt贸rej 艣rodkiem p艂yn膮艂 strumie艅. W
dali, na podnios艂ym nieco brzegu, wida膰 by艂o dw贸r obszerny z zagrod膮 i dym nad
nim.
Ujrzawszy domostwo stary doby艂 rogu i zatr膮bi艂 raz, drugi i trzeci. Jechali
tymczasem coraz si臋 zbli偶aj膮c ku zagrodzie, oko艂o kt贸rej mn贸stwo roi艂o si臋
ludzi. Jeden z nich konia bez uzdy z 艂膮ki porwawszy skoczy艂 na艅 i r臋kami go
poganiaj膮c z obu stron szyi, a trzymaj膮c si臋 grzywy, wybieg艂 naprzeciw starego -
popatrza艂 na Wisza i szybko nazad pop臋dzi艂.
Zna膰, 偶e i tu ma艂o kto w go艣cinie bywa艂, bo czelad藕 u wr贸t cisn臋艂a si臋 ciekawa,
a zza tynu wida膰 by艂o bielej膮ce niewiast namitki. Jeszcze nie dojechali do
zagrody, gdy we wrotach ukaza艂 si臋 s艂uszny m臋偶czyzna odziany po domowemu,
koszula na wierzchu, w lekkim przyodziewku na ramiona narzuconym. G臋sty, jasny
w艂os sp艂ywa艂 mu na ramiona, m艂oda br贸dka zarasta艂a rzadko rumiane lice, kt贸re
si臋 艣mia艂o du偶ymi niebieskimi oczyma. R臋kami z dala ju偶 wita艂 przybywaj膮cego,
wesel膮c si臋 go艣ciem, stary mu te偶 s艂a艂 pozdrowienie, a nie doje偶d偶aj膮c do wr贸t
konia strzyma艂 i zsiad艂 z niego.
- Bywajcie mi w dobr膮 godzin臋, gospodynie mi艂y - wo艂a艂 m艂ody gospodarz. -
Takiego go艣cia, jak stary Wisz, nigdy si臋 moja chata nie spodziewa艂a. To m贸wi膮c,
z poszanowaniem, jak do ojca, zbli偶y艂 si臋 do starego i r臋k臋 mu chcia艂 ca艂owa膰.
- Rad wam jestem jako s艂o艅cu! - m贸wi艂 dalej weso艂o - ale si臋 i smuc臋 te偶,
bo zamiast stare ko艣ci trz膮艣膰 do m艂odego Domana, m贸j ojcze, nakaza艂by艣 do niego,
toby si臋 u drzwi twych stawi艂.
- Zachcia艂o si臋 te偶 i staremu 艣wiata zobaczy膰 a popatrze膰, czy si臋 co tam na nim
nie zmieni艂o - odezwa艂 si臋 Wisz.
U艣ciskali si臋 i pod r臋k臋 go uj膮wszy, wi贸d艂 Doman do 艣wietlicy. I tu dw贸r sta艂 w
obej艣ciu, doko艂a zabudowany w prostok膮t, z szopami razem i chlewami. Zna膰 tylko
by艂o m艂odego gospodarza, kt贸ry pragnie, aby mu si臋 w oczach domostwo 艣mia艂o, bo
艣ciany by艂y wybielone i podsienie ostawione stopkami misternymi. Na nich
gdzieniegdzie wi膮zki ziela wonnego wisia艂y: macierzanka, dziewanny i cz膮bry.
Niewiast cale wida膰 nie by艂o, bo si臋 te przed obcym kry艂y... Izba te偶, do kt贸rej
weszli, czysta by艂a i schludna, a zna膰 w niej niewiasty nie gospodarzy艂y, bo
ognisko, w po艣rodku z kamieni u艂o偶one, by艂o wygas艂e. W k膮cie sk贸r膮 wilcz膮
zas艂ane wida膰 by艂o 艂o偶e, po 艣cianach 艂uki, miecze, proce, rogi zwierz膮t i sk贸ry
z nich 艣wie偶o zdarte. Na stole le偶a艂 chleb bia艂y, kt贸rym si臋 roz艂amali, i Doman
starca naprz贸d posadzi艂, sam stoj膮c przed nim. Ledwie go sk艂oni艂, by usiad艂 przy
nim podle. W oczach weso艂ego gospodarza 偶ywa malowa艂a si臋 ciekawo艣膰, ale z
pytaniem nie 艣pieszy艂. Wisz te偶 zrazu o gospodarstwie m贸wi艂 i lesie. Wtem mi贸d
poda艂 ch艂opak, gospodarz przepi艂 do go艣cia.
Sami jedni w izbie byli.
- Ju偶e艣cie to zgadli - odezwa艂 si臋 stary - 偶em przyby艂 tu nie darmo - a ja wam
powiem, 偶e z wie艣ci膮 niedobr膮. 殴le a coraz nam gorzej si臋 dzieje.
- To r贸bmy tak, aby lepiej by艂o - odpar艂 Doman.
- Wkr贸tce mir贸w, wiec贸w i nas kmieci, i starego obyczaju nie stanie - m贸wi艂 Wisz
z wolna - p贸jdziemy w p臋ta wszyscy.
M贸wi膮 tak ludzie, i偶 w starych g艂owach l臋gnie si臋 narzekanie jak kwas w starych
statkach - ale os膮dzicie sami, czy si臋 to bez jaja wyl臋g艂o.
Kne藕 i Leszki wszystkie za wolnych ju偶 nas ludzie nie maj膮. Kmiecie i w艂adyki,
co si臋 na tej ziemi urodzili, z czerni膮 id膮 na r贸wni z niewolnikami. Rab贸w z nas
czyni膰 chc膮. Odgra偶aj膮 si臋, t臋pi膮 jak pszczo艂y, gdy ul do dna chc膮 wyprz膮tn膮膰, i
gnilca w nas szukaj膮. Chwostek nad Gop艂em dokazuje. Dwa dni temu sprosi艂 kmieci
na uczt臋 do siebie, dali im jakiego艣 duru w napoju, Niemka go tam syci na nasz膮
zgub臋. W艣r贸d uczty j臋li si臋 gry藕膰 i bi膰 mi臋dzy sob膮, niemal wszyscy si臋
wymordowali. Trupy Chwostek do jeziora kaza艂 powrzuca膰 jak pad艂o. U Samona
dziewk臋 ho偶膮 zabrano gwa艂tem, a kneziowa pani da艂a j膮 m臋偶owi na zabaw臋. Po
zagrodach t艂uk膮 si臋 smerdy jego i gwa艂ty czyni膮, zabieraj膮 ludzi, niewiastom nie
daj膮 pokoju. Nikt nie pewien ani chaty, ani pola, ani komory, ani dzieci. Mamy偶
my to tak cierpie膰 i po niewie艣ciemu jak baby z p艂aczu zawodzi膰, r臋ce 艂ama膰.
M贸w, Domanie!
Domanowi lice p艂on臋艂o, wargi si臋 trz臋s艂y, hamowa艂 si臋, milcza艂, a gdy stary
doko艅czy艂, rzek艂:
- Hej, hej! dawno bo nale偶a艂o na to gniazdo osie i艣膰 i nogami je stratowa膰. -
S艂owo si臋 pr臋dko rzecze, Domanie - zawo艂a艂 stary - a r臋kom to nie tak 艂atwo.
Twardo siedzi to gniazdo, do sto艂ba przylep艂e.
- A sto艂b te偶 pono nie duchy stawi艂y z kamienia, ale ludzie, tote偶 go r臋ce
ludzkie wywr贸ci膰 mog膮 - rzek艂 Doman.
- Nie m贸w tak - odezwa艂 si臋 Wisz - o sto艂ba pocz膮tku nikt nie wie. Sta艂 ju偶 za
praszczur贸w naszych. To pewna, 偶e lud, co go stawi艂, nie nasz by艂 i znik艂 z tej
ziemi.
Doman zmilcza艂.
- Nam we dwu - doda艂 stary - nie rozs膮dza膰 o tym, ale poczyna膰 co艣 trzeba
gromad膮, a dzieci ratowa膰. - Spojrza艂 na m艂odego gospodarza, kt贸ry te偶 ocz贸w
jego szuka艂. - Trzeba rozes艂a膰 wici po kmieciach i w艂adykach, a zwo艂a膰
starszyzny wiec walny. Niech si臋 miry nasze i opola zbior膮, zaczniemy my, p贸jd膮
za tym drudzy.
- Wasze s艂owo za rozkaz stanie - rzek艂 Doman - niech nios膮 wici - ano, m贸wi膰 mi
dozwolicie. Kogo wo艂a膰 i k臋dy? Wiecie to dobrze, 偶e Chwostek ma swoich i mi臋dzy
kmieciami, 偶e Leszki si臋 rozrodzi艂y i poswata艂y, a jest ich si艂a, 偶e my nie
sami... trzeba wi臋c ostro偶nie i cicho wprz贸d j臋zyka dosta膰, wprz贸d si臋 mo偶e
rozs艂ucha膰 i obliczy膰, nim z garstk膮 wyst膮pimy, bo nas zdusz膮.
- Nie inaczej i ja my艣la艂em - odezwa艂 si臋 Wisz. - Wiem ci to dobrze, 偶e nie
zbywa Chwostkowi na druhach i 偶e mi臋dzy naszymi te偶 znajduj膮 si臋 z nimi
pobratani; ale i to wiem, Domanie, 偶e w艂asny jego r贸d Leszy nieca艂y z nim
b臋dzie. Stryj贸w zgn臋bi艂 i w kmiecie obr贸ci艂, synowcom powy艂upia艂 oczy, drudzy ze
strachu wychyli膰 si臋 z grodzisk nie 艣miej膮. Ci z nami trzyma膰 b臋d膮.
- Na wiecu si臋 to obradzi lepiej - odezwa艂 si臋 Doman - zwo艂ujmy wiec. - Nim wici
roze艣lemy - przerwa艂 stary - pojed藕my po dworach nie m贸wi膮c nic, aby j臋zyka
powzi膮膰. Jed藕my razem, Domanie, i po kmieciach, i po Leszkach.
- Jed藕my, ojcze Wiszu - potwierdzi艂 Doman - jam got贸w. Spocznijcie u mnie, dalej
ja rusz臋 z wami.
- Jak my艣licie? Dok膮d? - spyta艂 stary.
- Z kmieci... do starego Piasta - na narad臋, ubogi cz艂ek, ale m膮dry... milczy,
ale wi臋cej wie od tych, co gadaj膮.
Wisz g艂ow膮 skin膮艂. - A dalej?
- Z Leszk贸w cho膰by do Mi艂osza... - m贸wi艂 Doman. - Tego synowi wy艂upi艂 on oczy.
Liczyli tak dwory, go艣膰 palec na ustach k艂ad艂.
- Krom nas dwu niech o tym nikt nie wie. Jedziemy na 艂owy.
- Jed藕my na 艂owy - ludzi waszych zostawicie u mnie, we dwu ruszymy, tak lepiej.
- Tak lepiej - doda艂 Wisz.
- Gdzie偶 my wiec zwo艂amy, bo膰 stanie na tym, aby si臋 zebra艂, dawno go ju偶 nie
by艂o - rzek艂 Doman.
- Gdzie? Tam, gdzie on od wiek贸w bywa艂 - nowego miejsca ni szuka膰, ni znale藕膰.
Na 呕mijowym uroczysku, nie opodal od d臋bu 艣wi臋tego i zdroju, w okopie na
hordyszczu, gdzie ojcowie, dziadowie i pradziady si臋 nasze zwo艂ywa艂y. Tam nam
te偶 stan膮膰 wszystkim i radzi膰.
W oczy sobie popatrzeli.
- Uroczysko to w g艂臋bi las贸w, bezpieczne, b艂otami opasane doko艂a. Lepiej tam ni偶
gdzie indziej. Gdyby si臋 starszyzny zebra艂y gromad膮 przy naszej czy waszej
zagrodzie, m艣ci艂by si臋 kne藕 i pali艂 - tam - kto wie? I pos艂uchu mo偶e mie膰 nie
b臋dzie.
- Pos艂uchu?? - roz艣mia艂 si臋 Doman - ma on swoich wsz臋dzie, donios膮 mu, byle艣my
si臋 ruszyli tylko, ale nie przeto偶 si臋 l臋ka膰 mamy i siedzie膰 po norach. Z wiek贸w
si臋 ludzie na wiece zbierali, czemu by i dzi艣 nie mogli? Pilno obe艣lem wiciami.
- Tak - rzek艂 Wisz - po艣lemy dwu po dworach, zagrodach, chatach, aby starszyzna
przysz艂a, lecz wiedzie膰 wprz贸dy musimy, kogo wole膰 i kto z nami stanie:
Godzi艂oby si臋 wzi膮膰 kl膮tw臋 na ogie艅 i wod臋.
Naradza膰 si臋 zacz臋li po cichu. Sta艂o na tym, 偶e wiec by膰 ma koniecznie i 偶e si臋
temu nie sprzeciwi膮 ludzie, wi臋c ju偶 naprz贸d my艣lano, jak nieznacznie go zebra膰,
a 偶e na Kupa艂臋 gromady si臋 i tak po uroczyskach schodzi艂y, przed Kupa艂膮 dzie艅
wybra膰 chciano.
Wisz i Doman zgodzili si臋 na to zawczasu. Na wici czasu by艂o dosy膰, a do Kupa艂y
te偶 nie tak daleko, aby rzecz posz艂a w odw艂ok臋.
Gwarzyli d艂ugo... naradzali si臋 w izbie po cichu a偶 do zmierzchu. Sta艂 mi贸d na
stole, ale go prawie nie tkn臋li. Pochmurnia艂y czo艂a, zas臋pi艂y si臋 oczy nawet
weso艂emu Domanowi. Przebra艂o si臋 w ko艅cu i rady, i s艂owa, r臋ce sobie podali i
gospodarz wywi贸d艂 starca za zagrod臋 pod lip臋, kt贸ra na wzg贸rzu sta艂a. Ledwie si臋
tam ukazali, ze dworu za panem skoczy艂o ca艂e ps贸w stado, bo my艣liwiec by艂
wielki. Obsiad艂o ich doko艂a. M艂odzie偶 te偶, czelad藕, dw贸r, stan膮wszy z dala -
jakby na co艣 oczekiwa膰 si臋 zdawa艂a Doman ku nim, oni patrzeli ku niemu.
- Chcia艂bym was zabawi膰 i ugo艣ci膰 - odezwa艂 si臋 gospodarz - staremu nie w smak
m艂ode pie艣ni, bo s膮 p艂oche. Czym艣 by艣my was przyj膮膰 przecie radzi i pokaza膰, 偶e
my od snu nie puchniem i u ognia nie drzemiemy.
- Hej, 艢cibor! - krzykn膮艂 Doman znak daj膮c r臋k膮 - sam tu! Dorodny ch艂op, kt贸remu
te偶 oczy ogniem pa艂a艂y, na zawo艂anie si臋 stawi艂.
- Lepszego dnia na naszego wilka nie znajdziemy - odezwa艂 si臋 Doman. - Przed kim
si臋 pochwali膰, je艣li nie przed starym Wiszem. Dajcie go tu z zagrody, poka偶emy,
偶e si臋 dzikiego zwierza nie boim.
Skoczy艂 艢cibor ra藕no, a za nim ozwa艂y si臋 g艂osy ochocze. Psy wnet zagnano do
zagrody, kilka tylko zostawiwszy na sznurach. Wisz i Doman wstali spod lipy
-zbli偶aj膮c si臋 do wr贸t, przy kt贸rych ju偶 si臋 ch艂opaki gromadzili. Gospodarz
kaza艂 wzi膮膰 oszczepy i pocz膮艂 ludzi rozstawia膰 doko艂a. Sam te偶 uj膮艂 dzid臋 z
偶ele藕cem zajmuj膮c stanowisko w oddali. Psy na powrozach trzymali parobcy, a
rwa艂y si臋 czuj膮c, 偶e je nie darmo wi臋偶膮.
Klasn膮艂 w r臋ce pan i wrota si臋 skrzypi膮c otwar艂y.
Wilk, kt贸ry dni kilka w niewoli przesiedzia艂, zahukany by艂 i wyl臋k艂y, nierych艂o
korzysta艂 ze swobody. Wo艂ano na艅 bij膮c kijami o 艣ciany od podw贸rza, a rusza膰 si臋
nie chcia艂, skulony k艂api膮c tylko z臋bami. Nagnano go przecie o偶ogami do wr贸t i
g艂owa jego w nich si臋 ukaza艂a, wnet te偶, rozgl膮dn膮wszy si臋 ostro偶nie, naprz贸d
skoczy艂 i sta艂. Cicho przysiedli czatuj膮c, psy tylko wy膰 pocz臋艂y, wilczysko si臋
ruszy艂o, zrazu krokiem niepewnym, potem szybciej coraz, patrz膮c ino, k臋dy umyka膰
ma do lasu.
Ucieczka by艂a trudn膮, bo zewsz膮d ludzie zabiegali. Doman na艅 godzi艂 pierwszy,
biegn膮c 偶ywo na prze艂aj, aby go nie m贸g艂 wymin膮膰. Gdy si臋 leniwo porusza艂
zwierz, spuszczono psy, a te si臋 wnet na艅 rzuci艂y. I 艂owy rozpocz臋艂y si臋 wtedy
na dobre.
Jeden i drugi z ch艂opak贸w 艣mielej zabiegli wilkowi z oszczepami, cisn膮艂 kt贸ry艣 z
daleka i trafi艂 s艂abo po grzbiecie - psy zatrzyma艂y za uda i szarpa膰 pocz臋艂y.
Doman korzystaj膮c z tego przypad艂 i z wielk膮 zr臋czno艣ci膮 w otwart膮 paszcz臋 wbi艂
mu dzid臋, na miejscu k艂ad膮c kud艂acza.
W czasie tych 艂ow贸w dla zabawy krzyk, 艣miechy i klaskania w r臋ce po dworze si臋
rozlega艂y, dziewcz臋ta na p艂oty wlaz艂szy zach臋ca艂y i nawo艂ywa艂y, dzieci wywija艂y
kijami. Stary Wisz nawet par臋 razy za mieczyk chwyci艂, nie mog膮c si臋 w spokoju
utrzyma膰. A gdy wilczysko, brocz膮c posok膮, na ziemi臋 zwali艂o si臋 i psy je d艂awi膰
pocz臋艂y, dopiero偶 zbiegli si臋 wszyscy z bliska ogl膮da膰 zabitego.
Kilka dni temu pojma艂 go w lesie kt贸ry艣 z ludzi Domana, og艂uszywszy uderzeniem w
g艂ow臋, tak 偶e na po艂y przybitego zwi膮zano i na dw贸r przywieziono, gdzie si臋
wyliza艂 i od偶y艂, aby pos艂u偶y膰 teraz do zabawy.
Zwleczono potem zabitego, a zacz臋to pr贸bowa膰 艂uk贸w i procy. Doman ze wszystkich
najzr臋czniejszym by艂, cho膰 drudzy te偶 czynili, co mogli, aby mu sprosta膰. Wisz
patrza艂 tylko, a wzdycha艂, 偶e mu r臋ce stare dr偶a艂y. Niegdy艣 i on tak dokazywa膰
umia艂.
Gdy zmierzch艂o i 艂uczywa w izbie pozapalano, siedli radzi膰 jeszcze i d艂ugo na
osobno艣ci szeptali z sob膮 - a偶 Doman pos艂anie swe staremu ust膮piwszy, drugie dla
siebie w tej偶e izbie kazawszy po艂o偶y膰, do spoczynku zaprosi艂.
Jak dzie艅 tedy pozrywali si臋; konie od wczora by艂y zapowiedziane, ludzie, cho膰
im si臋 chcia艂o bardzo jecha膰 razem z panami, musieli zosta膰 w zagrodzie.
Do dworu Leszka Mi艂osza drogi przez lasy by艂o na dzie艅 ca艂y. W torbach na
plecach mieli jad艂o, w drewnianych, smo艂膮 wylanych flaszkach po trosze miodu,
konie nawyk艂e do trz臋sawisk i las贸w nie l臋ka艂y si臋 podr贸偶y. Doman jecha艂
przodem.
Dla po艣piechu wybrano kr贸tsz膮 drog臋, wiod膮c膮 przez moczary i g膮szcze
nieprzebyte. Gdzieniegdzie ogromne stosy drzew wiatrem obalonych, na p贸艂
pogni艂ych, trawami bujnymi poros艂ych, ga艂臋藕mi i korzeniami posplatanych tamowa艂y
przejazd, musieli je obje偶d偶a膰 doko艂a; indziej gni艂e rzeczu艂ki ze 艣liskimi
brzegi trudno konie przebywa艂y. W ost臋pach tych, kt贸re rzadko cz艂owieka
widywa艂y, zwierz nie tak p艂ochliwy zrywa艂 si臋 niemal spod st贸p je藕d藕c贸w... na
drzewach 艣wieci艂y ogniste 偶bik贸w 艣lepia, pod krzakami mrucza艂y nied藕wiedzie,
stada 艂osi贸w i jeleni z ogromnym chrz臋stem pierzcha艂y przed nimi. G臋ste nawet
drzew wierzcho艂ki pe艂ne by艂y ptastwa, gniazd i wiewi贸rek, kt贸re im nad g艂owami
szele艣cia艂y...
Wn臋trze puszczy tajemnicze, ciemne, straszne, ledwie promienie przepuszcza艂o
s艂oneczne i gdy pod wiecz贸r wydobyli si臋 z tych zapad艂ych g臋stwin na suchsz膮
艂膮k臋, oba ra藕niej odetchn臋li.
Tu musieli si臋 otrz膮sa膰 z li艣ci, g膮sienic, mch贸w i porost贸w, kt贸rymi puszcza ich
okry艂a.
W dali ju偶 dym wida膰 by艂o. Na wzg贸rzu 艂ysym postrzegli wysoki bardzo wa艂 z
ziemi, zielonym darniem okryty, zza kt贸rego tylko g臋stwina drzew si臋 ukazywa艂a.
Spo艣rodka nich unosi艂 si臋 dym wst臋g膮 sin膮 ku g贸rze, znak ludzkiego mieszkania i
偶ycia. Wa艂y otaczaj膮ce grodzisko tak wysoko si臋ga艂y, i偶 spoza nich budowli
偶adnych dostrzec nie by艂o mo偶na.
Gdy si臋 zbli偶yli, postrzegli w艣r贸d okop贸w z ziemi w膮ski przesmyk wysokim zaparty
cz臋stoko艂em... Na zewn膮trz 偶adnego znaku 偶ycia. Wrota sta艂y zamkni臋te.
Podjechali ku nim, a nikt si臋 nie ukaza艂, cho膰 na wy偶ynach wa艂u kilka ludzkich
spostrzegli postaci. Wisz zatr膮bi艂.
Stali jednak d艂ugo, nim zza tynu wysokiego ukaza艂a si臋 g艂owa ludzka okryta sk贸r膮
艂ba wilczego.
Stary doprasza艂 si臋 wnij艣cia, ale pacho艂ek mrucza艂, 偶e kne藕 Mi艂osza nie
dopuszcza do siebie nikogo. Musiano uporu za偶y膰 i po kilkakro膰 wywo艂ywa膰 stra偶e,
nim ich nareszcie wpuszczono. Wrota si臋 rozwar艂y, przebyli ciemn膮 drog臋 przez
gruby okop, kt贸ry grodzisko opasywa艂, i znale藕li si臋 w podworcu starymi krzewy
poros艂ym. Lipy i d臋by z pniami olbrzymimi, z szeroko rozpostartymi ga艂臋藕mi
os艂ania艂y niemal przestrze艅 ca艂膮. Poza nimi w cieniu niska budowla ciemna,
drewniana, rozk艂ada艂a si臋 szeroko ze swymi podsieniami szerokimi i wysokimi
dachy.
Ponure, sk贸rami okryte postacie jakie艣 w艂贸czy艂y si臋 tu i 贸wdzie. Ogromne psy,
ko艣ciste a chude, przysz艂y na podr贸偶nych zawarcze膰 i obw膮cha膰 ich doko艂a.
Nierych艂o zjawi艂 si臋 zgarbiony starzec, niskiego wzrostu, zakapturzony, o kiju.
Z tym si臋 zrozumie膰 i rozm贸wi膰 nie by艂o prawie mo偶na.
Mrucz膮c jednak powi贸d艂 ich za sob膮. Wieczorny zmierzch i cie艅 drzew w budowli
niskiej z ma艂ymi okienkami ju偶 ma艂o co widzie膰 dozwala艂y.
Gdy ich do 艣wietlicy wpuszczono, stali d艂ugo wprz贸d, nim oczy ich oswoi艂y si臋 z
mrokiem i co艣 rozezna膰 mogli. Na ognisku pali艂y si臋 dogasaj膮ce polana.
W g艂臋bi, na sk贸rach le偶a艂 olbrzymiego wzrostu starzec, z brod膮 wyros艂膮 d艂ugo,
kt贸rej w艂osy jak trawa, niekr臋c膮ce si臋, proste spada艂y mu niemal do kolan. Brwi
nawieszone zakrywa艂y mu oczy, g艂ow臋 mia艂 zupe艂nie 艂ys膮. Trzyma艂 j膮 w艂a艣nie
spart膮 na ko艣cistej d艂oni. Nogi jego spoczywa艂y na czym艣 czarnym, co si臋 rusza艂o
opieszale. Nierych艂o Wisz dostrzeg艂 swojskiego nied藕wiedzia, kt贸ry mrucz膮c
pod艣ciela艂 si臋 pod pa艅skie nogi...
Dwie sroki chodzi艂y, skacz膮c po pod艂odze.
Gdy weszli z wolna, kne藕 Mi艂osz si臋 nie ruszy艂, oczy tylko ku nim skierowa艂,
wlepi艂 w nich i czeka膰 si臋 zdawa艂, by oni pocz臋li rozmow臋. Sroki tymczasem
pobieg艂y w k膮t, a nied藕wied藕 g艂ow臋 zwr贸con膮 ku 艣cianie odwr贸ci艂, ziewn膮艂 szeroko
i znowu j膮 na dawnym miejscu po艂o偶y艂.
W izbie by艂o duszno niezno艣nie, a stary kne藕 trz膮s艂 si臋 z zimna.
- Kneziu Mi艂oszu - odezwa艂 si臋 Wisz powoli - pozdrawiamy was.
- Kto艣 ty taki? - zapyta艂 g艂os ponury i gruby, jakby z g艂臋bin wychodz膮cy. -
Kmie膰 Wisz z s膮siadem Domanem.
Kne藕 milcza艂.
- Dozwolicie m贸wi膰 z sob膮?
- M贸wi膰 ze mn膮 - pocz膮艂 ten sam g艂os dziki - ja nie mam nic do ludzi ani oni do
mnie! Czego chcecie?
- Rady dobrej - rzek艂 Wisz.
- Jam jej sobie nie znalaz艂, drugim te偶 da膰 nie potrafi臋, gdzie indziej po to
id藕cie - odpar艂 kne藕.
- 殴le si臋 u nas i z nami dzieje - ci膮gn膮艂 stary z wolna, nie zwa偶aj膮c na odpraw臋
- wasz i nasz wr贸g gn臋bi nas coraz okrutniej.
- Kto?
- Chwostek - rzek艂, obel偶ywego tego nazwiska u偶ywaj膮c, starzec. Roz艣mia艂 si臋
dziko le偶膮cy Mi艂osz.
- Mnie on ju偶 nie uczyni wi臋cej nic - pozbawi艂 mnie dzieci, gdyby wzi膮艂 nawet
偶ycie... nie dbam o nie. Id藕cie sobie szuka膰 indziej rady i pomocy.
- I pomsty nie checie? - spyta艂 Wisz. - Wszak ta si臋 wam za dzieci s艂usznie
nale偶y. Zabity jeden, o艣lepiony drugi, nie zosta艂a wam na staro艣膰 pociecha
偶adna, a ma to zosta膰 bezkarnym?
Kne藕 milcza艂 d艂ugo, a偶 zerwa艂 si臋 gniewny.
- Precz albo na was spuszcz臋 Maruch臋! - zawo艂a艂. - Chwost was tu nas艂a艂,
偶eby艣cie mnie za j臋zyk ci膮gn臋li... psie syny jakie艣... Won... st膮d!
- Kneziu Mi艂oszu - odezwa艂 si臋 ch艂odno Doman - ja jestem syn tego, co wam 偶ycie
zbawi艂, a Wisz nigdy nie zdradzi艂 nikogo. My kmiecie jeste艣my, nie niewolniki.
Zawarcza艂o co艣 na 艂o偶u tak, 偶e trudno rozezna膰 by艂o, nied藕wied藕 czy pan si臋
odzywa艂 - potem sapanie s艂ysze膰 si臋 da艂o i g艂os j臋cz膮cy.
- Id藕cie po rad臋, gdzie rozum jest, u mnie go nie ma. We mnie z b贸lu wysch艂o
wszystko, si艂em straci艂, pami臋膰, nawet do pomsty ochot臋. Id藕cie, m艣cijcie si臋 za
mnie, a gdy mu serce wydrzecie, przynie艣cie je mnie, po偶r臋 je i umr臋... Dawno mi
si臋 umrze膰 nale偶a艂o, wo艂am o 艣mier膰, nic wi臋cej! nic wi臋cej! Moje dzieci, kwiaty
moje, syny moje - c贸偶em ja wart bez nich? Na co mi bez nich 偶ycie?
Twarz zakry艂 r臋kami obiema i zamilk艂. Wiszowi serce si臋 艣cisn臋艂o na widok tej
bole艣ci, stali niemi. Starzec j臋cza艂. Nierych艂o podni贸s艂 oczy i pocz膮艂
艂agodniejszym ju偶 g艂osem:
- Id藕cie ode mnie, biedne ludziska, czego wy tu szuka膰 mo偶ecie? Ja ju偶 nie mam
nic! Nic! Niech si臋 艣wiat spali, niech go morze poch艂onie, niech ludzie wymr膮,
mnie ju偶 gorzej ni lepiej nie b臋dzie. Kwiaty moje! Syny moje - moje dzieci!
I znowu zanurzy艂 g艂ow臋 w d艂oniach i p艂aka艂. Oni stali, nie wiedz膮c, czy jeszcze
czeka膰 maj膮, czy odst膮pi膰 precz, aby go na pr贸偶no nie dr臋czy膰. J臋kn膮wszy silnie,
Mi艂osz si臋 pod藕wign膮艂 i siad艂, r臋kami trze膰 pocz膮艂 twarz i czo艂o. Klasn膮艂 w
d艂onie. Z bocznej izby, uchyliwszy drzwi, wysz艂a niewiasta tak olbrzymiego
wzrostu jak
starzec, wychud艂a i 偶贸艂ta, z g艂ow膮 zawit膮 chustami tak, i偶 oczy spod nich
zaledwie wida膰 by艂o. P艂aszcz ciemny okrywa艂 bia艂e ubranie niewie艣cie. Spojrza艂a
ode drzwi na obcych i zawaha艂a si臋 nieco. Nios艂a w r臋ku dzbanuszek i kubek.
Stary ju偶 palce dr偶膮ce ku niej i napojowi wyci膮ga艂. Milcz膮c, nala艂a mu i poda艂a.
Pocz膮艂 pi膰 chciwie. Dopiero jakby orze藕wiony popatrza艂 na Wisza i Domana, a
niewiast臋 skinieniem odprawi艂.
- M贸wcie - rzek艂 - c贸偶 wy poczyna膰 chcecie? co? Zwo艂ajcie wiec, aby si臋 na nim
pok艂贸ci膰 i zwa艣ni膰? B臋dziecie radzi膰, je藕dzi膰, mrucze膰, a on was po jednemu na
powr贸z wy艂owi! Zaprosi na uczt臋 i jednych na drugich poszczuje! Co wy mu
zrobicie? Wiecu si臋 waszego nie boi ani was, ani pogr贸偶ek waszych.
Roz艣mia艂 si臋.
- Po艂owa z was b臋dzie z nim, p贸艂 przeciwko niemu! Rozda wasze ziemie tym, co na
was mu pomog膮! Nic mu nie zrobicie. Gdy ludzi zabraknie, przyjd膮 w pomoc Niemcy
i kraj spustosz膮, a krn膮brnych powiod膮 w niewol臋.
I rzuci艂 si臋 znowu na 艂o偶e.
- Kneziu - rzek艂 Wisz - trudna to sprawa, wiemy o tym, ale si臋 Chwosta pozby膰
musimy.
Zginie z nas wielu, wielu zdradzi, padnie du偶o, ale w ko艅cu i jego nie stanie.
Przyszli艣my si臋 spyta膰, kneziu Mi艂oszu, jak wiec postanowi na gr贸d, dacie nam
swoich ludzi? B臋dziecie z nami?
Stary milcza艂 d艂ugo.
- Nie - rzek艂 - serce bym mu wyrwa艂, gdybym m贸g艂 sam, gdy wy mu wyrwiecie,
uraduj臋 si臋, a na niego z w a m i nie p贸jd臋... To kmieca sprawa... jam kne藕! Jam
Lech!!
A pami臋tajcie o tym, 偶e gdy go zmo偶ecie, on ma dw贸ch syn贸w za 艁ab膮. Tym si臋 nic
nie stanie, ci wr贸c膮 z Niemcami i pomszcz膮 si臋 na was... Pr贸偶ne wasze j臋ki,
pr贸偶ne. Nie on, to dzieci was zabior膮 w niewol臋; nie on, to ja bym was uczy艂, co
kmie膰, a co kne藕! Nie by艂bym lepszy... - mrucza艂 niezrozumiale.
Wisz spojrza艂 na Domana.
- C贸偶 rzec wi臋cej - zawo艂a艂 - wy mu i o tym, co艣cie s艂yszeli od nas, jutro zna膰
dacie?
Kne藕 si臋 roz艣mia艂, a nied藕wied藕 zamrucza艂.
- Mi臋dzy nim a mn膮 nie ma mowy, namowy ni rozmowy - on m贸j wr贸g, ja jego -
zawo艂a艂 Mi艂osz. - Dadz膮 o tym zna膰 inni, powywiesza was na d臋bach. Niech wiesza!
Nie ma moich dzieci. Syn贸w moich nie ma. Kwiat贸w moich nie ma. Niech 艣wiat
ginie!
J臋kn膮艂 i g艂ow臋 zanurzy艂 w pos艂anie - Wisz skin膮艂 i wyszli ze 艣wietlicy. Za nimi
s艂ycha膰 by艂o p艂acze, mruczenie i krzyki dw贸ch srok, kt贸re o艣mielone wyj艣ciem
obcych, k艂贸ci膰 si臋 zacz臋艂y.
Na podsieniu czeka艂 na nich starzec zgarbiony. Wyszli z nim razem pod stan d臋by
w podw贸rze.
- Tak wasz knia藕 zawsze? - spyta艂 Wisz.
- . Ile razy obcych widzi - szepn膮艂 stary wzdychaj膮c - czasem i po nocach duchy
go m臋cz膮, 偶e si臋 zrywa i krzyczy g艂osem wielkim, a偶, co 偶yje, na zamku pobudzi.
Biedny cz艂ek!... biedny!
Chcieli mimo wieczora opu艣ci膰 zaraz smutne grozisko Mi艂osza, lecz i tu 艣wi臋te
prawo go艣cinno艣ci zachowane by艂o. Staruszek zaprosi艂 ich do izby osobnej, gdzie
dla nich postawiono wieczerz臋 i zgotowano pos艂anie. Sam on poszed艂 z nimi, cho膰
z niego s艂owa si臋 dopyta膰 nie by艂o podobna. Wszystko na tym 偶a艂obnym dworze
milcz膮ce by艂o i przygn臋bione, zdaj膮c si臋 czeka膰 tylko 艣mierci i - ko艅ca.
ROZDZIA艁 8
Nie opodal od brzeg贸w jeziora Gop艂a, na kraju las贸w, by艂 dw贸r i zagroda
Piastuna, kt贸rego te偶 i Piastem przez skr贸cenie zwano. Do niej d膮偶yli,
opu艣ciwszy o brzasku smutne grodzisko Mi艂oszowe, Wisz stary i m艂ody Doman. Kilka
ju偶 dni sp臋dzi艂 starzec na koniu, a czu艂 si臋 niemal wi臋cej krzepkim, ni偶 gdy
doma na kamieniu u rzeki siadywa艂, z dala przypilnowuj膮c gospodarstwa.
Ze wszystkich kmieci贸w okolicy tej Piastun by艂 najmniej zamo偶nym, a najbardziej
powa偶anym przez braci. R贸d jego siedzia艂 na jednym miejscu od prastarych czas贸w,
dziad i pradziad gospodarzyli w s膮siednich lasach, g艂贸wnie pilnuj膮c barci
le艣nych i my艣listwa. Ma艂o co pola wydartego mieli, a te zasiewali tylko, aby im
chleba , nie zabrak艂o. By艂o ju偶 w obyczaju ich, aby si臋 zbytnio o dostatki nie
troszczy膰. Nie ros艂y te偶 one w ich r臋kach. Znano t臋 ubog膮, star膮 chat臋 naok贸艂 z
go艣cinno艣ci s艂owia艅skiej, dom sta艂 otworem, wst臋powa艂 do niego ka偶dy jak do
gospody, 偶ywi艂 si臋 i bra艂 w drog臋, co mu by艂o potrzeba.
Dw贸r w zr膮b zbudowany z ca艂ych drzew, ma艂o co ociosanych, niski by艂 i stary.
Dach i 艣ciany jego czernia艂y od dymu, podsienia by艂y w膮skie, s艂upki w nich z
prosta rzezane. Sam Piastun, 偶ona jego Rzepica, ma艂e pachol臋, synaczek, sk艂ada艂y
ca艂膮 rodzin臋. Czeladzi by艂o sporo, a i ta niemal do niej si臋 liczy膰 mog艂a, bo
tak si臋 z ni膮 po staremu obchodzono, jakby do krwi i rodu nale偶a艂a.
Tu jeszcze nowy obyczaj, kt贸ry si臋 od niemieckich kraj贸w powoli wciska艂, wcale
by艂 nie zajrza艂. I dlatego mo偶e Piastuna szanowano a radzono si臋, 偶e pod t膮
ubog膮 strzech膮 przechowywa艂y si臋 skrz臋tnie dawne podania: o ojc贸w wierze,
obyczaju i zwyczaju. G臋艣larze i 艣piewacy go艣cili tu cz臋sto, a gdy kt贸ry z nich
si臋 zjawi艂, wieczorami siadali ko艂em wszyscy, zim膮 oko艂o ogniska, w lecie ko艂o
lip starych w podw贸rzu, i s艂uchano ich a uczono od nich przesz艂o艣ci. W obrz臋dach
weselnych, przy postrzy偶ynach, na pogrzebach Piastun rej wodzi艂, bo najlepiej
wiedzia艂: i jakie pie艣ni do kt贸rej chwili przysta艂y, i jak膮 ofiar臋 sk艂ada膰, i co
gdzie czyni膰 nale偶a艂o. W s膮dach te偶, je艣li si臋 w mirze lub na opolu czasu pokoju
trafi艂o zab贸jstwo, on prawo stare najlepiej wiedzia艂, jak zastosowa膰. A gdy on
co rzek艂, nie by艂o ju偶 si臋 co sprzecza膰 i sporzy膰.
Ma艂y ten cz艂ek mi臋dzy bogatymi kmieciami wi臋cej znaczy艂 od najzamo偶niejszych.
Szli z dala do Piastuna ludzie, a gdy go doma nie zastali, bo cz臋sto w lesie
barcie swe podpatrywa艂, czekali na艅 dzie艅 i dwa, p贸ki nie przyszed艂 i nie siad艂
ich s艂ucha膰, a mia艂 ten zwyczaj, 偶e m贸wi艂 niewiele i nie艂atwo, 偶e wyzywa艂
wprz贸dy na s艂owa, my艣la艂 d艂ugo, ale gdy na ostatek w艣r贸d og贸lnego milczenia
rzek艂 swoje, tego potem nie odmieni艂. Ludzie o tym tak dobrze wiedzieli, 偶e gdy
ten wyrok zapad艂, nie 艣mieli nic przeciw niemu powiedzie膰.
Poszanowanie to dla Piastuna, kt贸ry cho膰 w pobli偶u grodu mieszka艂, nigdy
kneziowi nie dworowa艂 ani si臋 do niego cisn膮艂, zjedna艂o mu na pa艅skim dworze
nienawi艣膰. Lecz nie tykano go, bo si臋 wp艂ywu jego na innych l臋kano. Uj膮膰 si臋 te偶
nie dawa艂 niczym, a najmniej pochlebstwem, kt贸rego nie s艂ucha艂 nawet. Nazywano
go te偶 hardym, a mo偶e i by艂 nim w istocie, cho膰 przeciwko ma艂ym nigdy si臋 nim
nie okazywa艂.
M膮偶 by艂 lat na贸wczas 艣rednich, liczy艂 ich sobie poza czterdzie艣ci, wzrostu
niewynios艂ego, krzepki i na poz贸r niczym si臋 nie odznaczaj膮cy. Tylko w oczy mu
spojrzawszy widzie膰 w nich by艂o 艂atwo, 偶e poza nimi rozum mieszka艂 spokojny a
silny. Gdy inni na贸wczas ludzie dla samego obudzenia strachu zwykli byli gniewa膰
si臋, miota膰 i wi臋cej mo偶e okazywa膰 z艂o艣ci a gniewu, ni偶 go mieli w istocie,
Piastun nie dawa艂 si臋 nikomu przywie艣膰 do nami臋tno艣ci. Surowy by艂, milcz膮cy, na
oko ch艂odny i wytrzyma艂y. Znano go jednak z tego, 偶e gdy dla przyk艂adu trzeba
by艂o u偶y膰 mocy i ukara膰, spe艂nia艂 bezlito艣nie, co postanowi艂. Nosi艂 si臋 jak
cz艂ek prosty i od parobka go niemal we dnie pracy rozpozna膰 by艂o trudno; nie
lubi艂 b艂yskotek i jaskrawych drobnostek, za kt贸rymi inni przepadali, a nade
wszystko nie znosi艂, by si臋 co w stroju i domu zmienia艂o z obyczaju dawnego.
Gdy inni miewali nieraz po kilka 偶on, bo zwyczaj tego nie broni艂, Piastun 偶y艂 z
jedn膮, a 偶ona u niego nie by艂a w tej niewolniczej podleg艂o艣ci trzyman膮, co u
innych. Godzili si臋 te偶 z sob膮 we wszystkim, tak 偶e lepszego stad艂a ludzie nie
znali.
Pracowano tu od dnia do nocy, a on rzadko w domu siadywa艂, co je艣li si臋
trafia艂o, zna膰, 偶e oko艂o roli nie opodal dworu co艣 mia艂 do czynienia.
Gdy nazajutrz z po艂udnia zjawili si臋 tu lasami przedar艂szy, nie chc膮c by膰
postrze偶eni, Doman i Wisz znale藕li gospodarza w艂a艣nie z kobia艂k膮 na plecach na
drodze do lasu i barci. Wstrzymali wi臋c go na drodze, Wisz z konia zsiad艂 i
pozdrowi艂.
- My do was - rzek艂.
- Zawracajmy偶 do chaty - odpar艂 Piastun.
- Albo lepiej si膮d藕my gdzie pod drzewy, na uboczu, bo wasz dw贸r na oczach, ludzi
w nim obcych cz臋sto bywa wiele, a nam trzeba si臋 naradzi膰 po cichu... Piastun
si臋 popatrza艂 na艅 zdziwiony, nie przeciwiaj膮c si臋 jednak, r臋k膮 wskaza艂 blisk膮
polank臋 w lesie, gdzie szopka by艂a na siano, taka, jakie dawniej po s艂owia艅skich
krajach odrynami zwano. Sta艂a ona teraz otworem i chru艣ciane jej 艣ciany
p贸艂przezroczyste dozwala艂y widzie膰 doko艂a, gdyby si臋 kto przybli偶a艂. Wewn膮trz
para k艂贸d sosnowych u wr贸t jakby umy艣lnie le偶a艂a, aby na nich przysi膮艣膰 mo偶na.
Konie puszczono na 艂膮czk臋, aby si臋 pas艂y, siedli pod dachem w odrynie, gdzie
spieka nie dokucza艂a. Piast, nie m贸wi膮c jeszcze s艂owa, kobia艂k臋, kt贸r膮 na
plecach ni贸s艂, odkry艂 i dobywszy z niej chleb i ser po艂o偶y艂 je przed go艣膰mi, ale
ci ich nie tkn臋li. Wisz tedy pierwszy m贸wi膰 pocz膮艂:
- Siedzicie pod samym grodem i pod bokiem Chwostka - rzek艂 - wam wi臋c du偶o nie
trzeba prawi膰 o tym, co si臋 u nas i z nami dzieje... Po to艣my do ciebie
przyszli, aby si臋 radzi膰... Wiec zwo艂a膰 trzeba...
Strzyma艂 si臋 Wisz, gospodarz s艂ucha艂 milcz膮c, Doman gor臋tszy doda艂:
- Je艣li si臋 zawczasu nie poradzi, wybij膮 nas do szcz臋tu... musimy si臋 broni膰...
Dawnym obyczajem nie co innego poczyna膰, tylko zwo艂a膰 starszyzn臋...
Stary wci膮偶 s艂ucha艂 jeszcze; wi臋c Wisz szeroko m贸wi膰 pocz膮艂, jak to dawniej w
mirach bywa艂o, co si臋 dzi艣 dzia艂o, i jak z wojskowych dow贸dc贸w kneziowie na
niemiecki spos贸b panami si臋 czyni膰 chcieli, co cierpiano od rozrodzonych
knezi膮tek... i jak na to ratunku skorego by艂o potrzeba.
Piastun mu da艂 m贸wi膰 wcale nie przerywaj膮c; i on, i Doman szeroko wszystko
wy艂uszczyli, nareszcie zamilkli oczekuj膮c, co on powie. Piastun my艣la艂 g艂ow臋
spuszczon膮 trzymaj膮c i odezwa艂 si臋 nareszcie:
- Ja wam co艣 powiem o prastarych czasach... S艂yszeli艣cie to od ojc贸w waszych, a
ojcowie od ojc贸w swych s艂yszeli... 偶e nasza mowa ci膮gn臋艂a si臋 dawniej daleko za
艁ab臋, nad Dunaj; za Dunajem, nad sine morze i na zach贸d a偶 do G贸r Czarnych. By艂
to czas szcz臋艣liwy, gdy艣my na niezmiernej przestrzeni byli sami jedni, a
s膮siedzi w domu co robi膰 mieli. Chodzili艣my na贸wczas bez miecz贸w, z g臋艣lami,
rol臋 uprawiali, w otwartych siedzieli chatach i gospodarzyli w mirach bez
wszelkich knezi贸w... Dawne to czasy... Od morza przypadli jedni, od g贸r zacz臋li
napastowa膰 drudzy... z or臋偶em w d艂oni niewolniczy a karny lud... musieli艣my si臋
broni膰... Sko艅czy艂o si臋 szcz臋艣cie nasze, 艣piewanie i spok贸j... Zamorskich wodz贸w
trzeba by艂o wzi膮膰, sto艂by murowa膰, grodziska stroi膰 i bi膰 si臋... A stara swoboda
zawsze si臋 nam przypomina艂a... kne藕 nam by艂 wrogiem... i c贸偶? Ot, plemi臋 nasze
wyciskaj膮 powoli Niemcowie i wycisn臋li ju偶 z sadyb dawnych, i pod nogami nam co
dzie艅 ziemi ubywa.. Zamilk艂 Piastun, a po chwili doda艂:
- Knezi贸w si臋 zb臋dziemy, a Niemcy nam na kark wlez膮... Wisz si臋 poruszy艂.
- Nie chcemy si臋 ich zbywa膰 - odrzek艂 - ale tego Chwosty tylko na innego
zamieni膰... Wiecie, dobrze, i偶 on pierwszy z Niemcami trzyma... r贸d jego ca艂y
serce tam ci膮gnie... znajdziemy innego... Dosy膰 si臋 naszej krwi ula艂o... Wiecu
nam trzeba...
Znowu pomilcza艂 gospodarz.
- Trzeba nam wiecu i trzeba zmiany - rzek艂 - ale i wiec nie艂atwy, i zmiana.
Ci臋偶k膮 to spraw臋 poruszacie, jakby艣cie go艂膮 r臋k臋 w ul wsadzili... Jedni na
Chwostka p艂acz膮, drudzy trzymaj膮 z nim... zgody nie b臋dzie, tymczasem Niemiec
j臋zyka dostanie i najedzie w贸wczas, gdy my si臋 z sob膮 zajada膰 b臋dziemy... Wiecu
nam trzeba, ale zgodnego a takiego, jakie ongi bywa艂y, gdy za ojc贸w radzono...
Zwo艂ajcie wiec...
Pocz臋li tedy oblicza膰, o ile we trzech mogli i umieli, kogo za sob膮 m贸g艂 mie膰
Chwostek, a kogo przeciw sobie, i okaza艂o si臋, 偶e niema艂a liczba stan膮膰 mog艂a po
stronie knezia, chocia偶 okrutnik by艂 i dla nikogo serca nie mia艂.
Rozmowa cicha przeci膮gn臋艂a si臋 do wieczora. Szli potem razem do chaty i zasiedli
po wt贸re przy ognisku. Tu zaledwie chleb roz艂amali, gdy ma艂y, kr臋py cz艂eczyna z
g艂ow膮 kr贸tko ostrzy偶on膮, z oczyma kocimi, w obcis艂ej siermi臋偶ce zjawi艂 si臋 w
progu... Zobaczywszy go, wnet zamilkli wszyscy. By艂 to znany kneziowski s艂uga,
na nieustannych posy艂kach sp臋dzaj膮cy ca艂e 偶ycie. Obawiano si臋 go na grodzie i w
okolicy, bo podpatrywa艂, podpe艂zn膮膰 umia艂, pods艂ucha膰 i donie艣膰 panu, co
pochwyci艂. Oka jego nic nie usz艂o... Siadywa艂 jak 偶bik na drzewach, gdy mu
trzeba by艂o nie widzialnym gdzie by膰, wszywa艂 si臋 w ga艂臋zie, zakrada艂 do lisich
nor, zakopywa艂 w stogach siana, przylega艂 w wiszarach i trzcinach... Dla ma艂ego
wzrostu i lichej postaci Znoskiem go zwano. Zjawienie si臋 jego gdziekolwiek b膮d藕
nic nigdy nie wr贸偶y艂o dobrego. Z艂o艣liwa 偶mija nie wraca艂a nigdy bez 艂upu na
gr贸d, a 艂upem by艂y oskar偶enia, kt贸re do ucha Chwostkowi nosi艂.
Szeroka g臋ba z z臋bami bia艂ymi 艣mia艂a si臋 w progu.
Znosek sta艂 i patrza艂 po izbie. Pozdrowi艂 Piastuna i nic nie m贸wi膮c, przysiad艂
na 艂awie przypatruj膮c z wielk膮 uwag膮 go艣ciom...
Milczenie panowa艂o w izbie, tylko Rzepica, kt贸ra si臋 oko艂o ognia kr臋ci艂a, a jako
niewiasta wi臋cej obawia艂a Znoska ni偶 Piastun, poda艂a mu kubek piwa... Obrzyd艂y
karze艂 wzi膮艂 go, dziwnie popatrza艂 na gospodarza i go艣ci i po cichu rechota膰
pocz膮艂, jakby sam sobie si臋 艣miej膮c.
- Matko Rzepico - odezwa艂 si臋 g艂osem schryp艂ym Znosek - ty masz lepsze
serce od innych. Przynajmniej zlitowali艣cie si臋 nade mn膮, nad kt贸rym nikt si臋
nie ulituje, kt贸rego wszyscy nienawidz膮! A co ja winien? Co ja komu winien?...
Albo to ja taki z艂y, jak m贸wi膮?... Oczu nikomu nie wy艂upi艂em... czar贸w nie
rzucam na nikogo... s艂u偶臋 ka偶demu... s艂ucham wszystkich... Przecie nogami mnie
kopi膮, pluj膮 na mnie... i ka偶dy by mnie zgni贸t艂, gdyby m贸g艂...
I 艣mia艂 si臋 szkaradny Znosek popijaj膮c z kubka.
- Sk膮d偶e to wiesz, 偶e ci ludzie tak 藕le 偶ycz膮? - zapyta艂 Piast.
- Z ocz贸w im to patrzy! oho! - m贸wi艂 karze艂 - ja mam psi w臋ch, Piastunie.
Pomilczawszy chwil臋 pocz膮艂 dalej:
- Wiecie nowin臋?
- C贸偶 tam za nowina? - spyta艂 gospodarz.
Na grodzie u mi艂o艣ciwego pana gotuje si臋 uczta wielka i rado艣膰 wielka...
Naprzykrzy艂o si臋 nam wojowa膰 i swarzy膰... Kne藕 chce si臋 ze swymi pojedna膰...
tego, co mu oczy wy艂upiono, puszcz膮, aby sobie w 艣wiat szed艂. Kto wie, a mo偶e mu
oczy odrosn膮? Stryj贸w i bratank贸w zaprosi kne藕 do sto艂ba i zgod臋 na wieki
zapijemy!
S艂uchali wszyscy w milczeniu.
- Powinni艣cie si臋 cieszy膰 z tego - m贸wi艂 Znosek - potem wszyscy kneziowie jak
si臋 wezm膮 za r臋ce, to dopiero 艂ad b臋dzie u nas!... Teraz zbior膮 si臋 lada
偶upankowie i na gr贸d si臋 cisn膮, a pi臋艣ciami nam gro偶膮 pod nos... bo wiedz膮, 偶e
knezie z sob膮 si臋 wa艣ni膮... P贸藕niej ju偶 tego nie zobaczymy!
Mrugn膮艂 bystro oczyma i roz艣mia艂 si臋. Drudzy milczeli, gdy z podw贸rza g艂os si臋
da艂 s艂ysze膰. Wszyscy zwr贸cili g艂owy ku wnij艣ciu. W progu sta艂 cz艂owiek siermi臋g膮
czarn膮 odziany, w czapce czarnej, z kijem w r臋ku, oczyma jakby ob艂膮kanymi
patrza艂 we wn臋trze chaty, liczy艂 nimi tych, co w niej byli. Wzrok jego zatrzyma艂
si臋 na Znosku i usta, kt贸re mia艂 otworzy膰, zamkn臋艂y si臋. Nie powstawszy nawet
nikogo zawr贸ci艂 si臋 od progu, odszed艂 i usiad艂 na przyzbie.
- Ten mnie tylko zobaczy艂 - roz艣mia艂 si臋 karze艂 - i ochota mu od go艣ciny i od
mowy odpad艂a.
To m贸wi膮c dopi艂 piwa, kubek postawi艂, wsta艂 i stan膮wszy po艣rodku izby rzek艂 w
boki si臋 bior膮c:
- Wisz i Doman!! Wisz i Doman!... - Znacie mnie? - zapyta艂 stary Wisz.
- Ja?... naok贸艂 o dziesi臋膰 dni drogi znam wszystkich - rzek艂 Znosek - nawet psy
podw贸rzowe po imieniu... a jak bym kmieci贸w zna膰 nie mia艂?... Tamten, co z progu
zszed艂, to stary Ziemba... nieprawda偶? Nawet wiem, z czym przychodzi i co mu
g臋b臋 zamkn臋艂o... Syn jego mia艂 na grodzie przypadek... Sczepili si臋 z S艂awojem
przy uczcie i pozarzynali... Poteme艣my go pu艣cili na jezioro, 偶eby si臋
otrze藕wi艂, ale wody si臋 nadto opi艂 i... zdech艂...
To m贸wi膮c roz艣mia艂 si臋 Znosek, pok艂oni艂, zawin膮艂, skoczy艂 i znik艂.
Po wyj艣ciu jego d艂ugo cicho by艂o w chacie, jakby si臋 powrotu obawiano. Ziemba
te偶 siedz膮cy na przyzbie nie wchodzi艂; czeka艂 pewnie, a偶 si臋 niezdara oddali. Po
dobrej chwili dopiero pokaza艂 si臋 w progu. Piastun, gdy pr贸g przest膮pi艂,
podszed艂 go przywita膰.
Przyszed艂em si臋 wam opowiedzie膰 z sieroctwem moim - odezwa艂 si臋 stary.
- Syna mi na grodzie ubito. Cia艂o艣my ledwie odzyskali, aby je poczestnie spali膰
na stosie... M贸wcie, bracia dobrzy, ludzie my jeste艣my czy zwierz臋ta dzikie,
kt贸re bez pomsty k艂u膰 wolno?...
R臋ce za艂o偶y艂 i sta艂 pogr膮偶ony.
- Mam dw贸ch jeszcze syn贸w - m贸wi艂 po chwili - cho膰 tych bym chcia艂 ca艂ych
uchowa膰! Gdzie si臋 z nimi skry膰? Jak g艂owy ich os艂oni膰?... Chwostek na mnie
zawzi臋ty...
Wisz wstawszy z 艂awy przybli偶y艂 si臋 do niego.
- Bracie - rzek艂 - czas nam my艣le膰 o sobie... si膮d藕 i rad藕...
Przyby艂 w ten spos贸b jeszcze jeden do szczup艂ego gronka, kt贸re si臋 na wiec
zgadza艂o.
Do p贸藕nej nocy karmili si臋 偶alem i szeptali mi臋dzy sob膮. Nazajutrz rano Doman i
Wisz opu艣cili zagrod臋 Piastunow膮. Chocia偶 ludzi swoich zostawi艂 stary u s膮siada,
nadto mu pilno by艂o powraca膰 do domu, by nak艂ada艂 dla nich drogi. W lesie
rozstali si臋 z Domanem i Wisz znanymi kr贸tszymi przesmykami w puszczy pu艣ci艂 si臋
wprost do swej zagrody. Drugiego dnia nad wiecz贸r byt ju偶 u wr贸t, a psy rado艣nie
skoml膮c wita膰 pana wybieg艂y. W chacie 艣wieci艂o jeszcze, stara Jaga, drzemi膮c, z
k膮dziel膮 siedzia艂a przy 艂uczywie. Pok艂oni艂a si臋 m臋偶owi do kolan, wedle obyczaju,
Wisz na 艂awie siad艂 si臋 rozzuwa膰, pytaj膮c o dom i chudob臋. Nadszed艂 zbudzony syn
starszy i opowiada艂, co si臋 pod niebytno艣膰 ojca doma robi艂o i trafi艂o. Wilk
porwa艂 by艂 owc臋, a nie zdo艂ano go zabi膰, cho膰 pastw臋 mu odebrano. By艂a to wina
pastuszk贸w, kt贸rzy si臋 oba pospali.
Stary spokojnie wys艂ucha艂 syna, a gdy ju偶 chcia艂 odchodzi膰, da艂 mu znak, aby si臋
zatrzyma艂. Jaga z k膮dziel膮 wynios艂a si臋 do komory.
- Ludek - rzek艂 Wisz po cichu do syna - postanowiono mi臋dzy nami, aby wici
wys艂a膰 po mirze i na wiec zwo艂a膰 starszyzn臋 na dzie艅 przed Kupa艂膮, w horodyszcze
na 呕mijowym uroczysku. 艢lij ty, jed藕 sam... czy艅, jak chcesz, daj臋膰 wol臋, ale
po艣piechu trzeba.
- Pojad臋 sam - rzek艂 syn - wola wasza... kogo mam s艂a膰, komu zawierzy膰,
najlepiej sobie.
Lecz g艂ow臋 spu艣ci艂 smutnie. Stary popatrza艂 na艅 i zaduma艂 si臋 tak偶e.
- Co b臋dzie, to b臋dzie, jecha膰 trzeba i zielon膮 wi膰 nie艣膰 od dworu do dworu.
Kr贸tka, ponura rozmowa tajemnicza na tym si臋 sko艅czy艂a
Nazajutrz, gdy si臋 Wisz przebudzi艂, ju偶 syna w domu nie by艂o.
Dni kilka up艂yn臋艂o bez wie艣ci, a 偶ycie zwyk艂ym si臋 trybem ci膮gn臋艂o; w g艂臋bi tych
las贸w rzadki by艂 go艣膰 i przechodzie艅. Wisz po dniu upalnym spoczywa艂 za zagrod膮
pod d臋bami le偶膮c na ziemi psy maj膮c przy sobie, gdy jeden z nich, podni贸s艂szy
si臋 nagle, skoczy艂 w stron臋 rzeki i wietrzy膰 co艣 pocz膮艂 niespokojny. Zwierza
albo obcego cz艂owieka pewnie by inaczej wita艂; zdumia艂 si臋 stary widz膮c, jak
psisko rado艣nie ogonem kr臋ci艂o, jak gdyby znajomego czu艂o w pobli偶u. Nikogo
jednak wida膰 jeszcze nie by艂o, Zabieg艂szy w 艂ozy podw贸rzowy kilka razy szczekn膮艂
rado艣nie, jakby si臋 艂asi艂 do kogo. Wisz podni贸s艂 si臋 z ziemi, spojrza艂 i
zobaczy艂 ostro偶nie ga艂臋zie rozgartuj膮cego, tego, kogo si臋 najmniej spodziewa艂,
Sambora. Sta艂 w zaro艣lach ch艂opak, jakby zbli偶y膰 si臋 nie 艣miej膮c, dopiero
starego gospodarza ujrzawszy, szybko pocz膮艂 podchodzi膰 ku niemu.
Chmurnie brwi 艣ci膮gn膮wszy czeka艂 na艅 Wisz..
- A ty艣 tu sk膮d? - jak?... Jak偶e wyrwa艂e艣 si臋 z grodu? - zawo艂a艂, gdy Sambor ju偶
mu do n贸g przypad艂.
- Musia艂em, cho膰by 偶ycie wa偶膮c - rzek艂 przyby艂y - musia艂em przyby膰 z
oznajmieniem... Nie chcia艂em, aby niespodzianie spad艂o nieszcz臋艣cie na dw贸r
wasz... - Nieszcz臋艣cie? Co? - zapyta艂 stary.
- Ju偶 trzy dni temu, jak kneziowi doniesiono. Wisz obje偶d偶a kmieci i na wiec ich
zwo艂uje.
- Kto doni贸s艂?
- Smerda z tym powr贸ci艂 z 艂ow贸w - odezwa艂 si臋 Sambor. - Chwostek si臋 uni贸s艂
gniewem wielkim, zakl膮艂, 偶e ka偶e wasz dw贸r w perzyn臋 obr贸ci膰, a was, ojcze m贸j,
na pierwszym obwiesi膰 drzewie. Na was ma si臋 wywrze膰 ca艂a z艂o艣膰 jego... Ludziom
i koniom kazano si臋 sposobi膰... S艂ysza艂em, gdy dawano te rozkazy, rzuci艂em si臋
co tchu wp艂aw przez jezioro, aby wam oznajmi膰 o tym. Dzi艣, jutro... ka偶dej
chwili tu by膰 mog膮.
Wisz sta艂 nie pokazuj膮c po sobie ani strachu, ni zw膮tpienia, my艣la艂, co ma
pocz膮膰. Dwoje by艂o tylko do wyboru: albo si臋 broni膰 na zagrodzie, zwo艂awszy
ludzi, kt贸rzy na ziemi jego siedzieli, lub z duszami i dobytkiem ci膮gn膮膰 w lasy.
Ostatnie nie艂atwym by艂o, cz艂owiek sam m贸g艂 si臋 ukry膰 od pogoni,, trzody, k臋dy
przesz艂y, zdradza艂y si臋 i p贸j艣膰 w 艣lad za nimi mog艂a dru偶yna kneziowska. W
lesie, cho膰by za zasiekami, tak si臋 broni膰 by艂o ci臋偶ko jak w zagrodzie. Na 艂ask臋
Chwostkowi si臋 zda膰... 艣mier膰 czeka艂a i niewola. Stary nie l臋ka艂 si臋 o siebie,
dawno mu by艂o ju偶 t臋skno do mogi艂y, do ojc贸w... obawia艂 si臋 i troszczy艂 o c贸rki
i syny. Milcz膮c da艂 znak Samborowi, aby szed艂 za nim, i powl贸k艂 si臋 ku
zagrodzie. W drodze po kilkakro膰 stan膮艂 i zaduma艂 si臋 opu艣ciwszy g艂ow臋.
Doszli do wr贸t, gdy w nich spotka艂 si臋 Wisz ze starszym synem co wici wozi艂 i
w艂a艣nie z powrotem przybywa艂. Jego te偶 ju偶 na drodze dosz艂a by艂a wie艣膰 o tym, co
si臋 na drodze u Gop艂a przysposabia艂o, zda艂 wi臋c wici innemu i do ojca
po艣pieszy艂. Przytomno艣膰 Sambora uwalnia艂a go od przynoszenia z艂ej wie艣ci.
- Dzi艣 tu jeszcze nie b臋d膮 pewnie - odezwa艂 si臋 stary do swoich - jest czas
przez noc my艣le膰, co z sob膮 czyni膰, i do 艣witu si臋 przysposobi膰. Zwo艂a膰
parobk贸w, zatr膮bi膰 na pastuchy... Sambor skoczy po ludzi na Rybaki i Bondarze...
Kto oszczep d藕wignie, niech przybywa. 呕agiew zapalon膮 miasto wici wzi膮膰... i...
偶ywo...
Zamiast strachu Wisz zdawa艂 si臋 pokrzepiony t膮 my艣l膮, 偶e jeszcze walczy膰 b臋dzie
i do otwartej stanie b贸jki. Parobcy i synowie, kto 偶y艂, rwali si臋 do broni
biegn膮c po osadnik贸w.
Niewiasty wszystkie wysz艂y z szop i cha艂up zawodz膮c 偶a艂o艣nie, r臋ce 艂ami膮c i
p艂acz膮c. Strach je ogarnia艂. J臋ki te Wiszowi serce mi臋kczy艂y, nakaza艂 milczenie,
ucich艂o wszystko... Dziwa sta艂a na przedzie z Jag膮.
- Wy w las z dzie膰mi! - zawo艂a艂 stary - tu nie jeste艣cie potrzebne. W las ich
prowad藕, Dziwa. Wr贸cicie, gdy albo umar艂ych grzeba膰, lub pokaleczonych
obwi膮zywa膰 b臋dzie trzeba.
Znik艂y pos艂uszne niewiasty.
W ca艂ym obej艣ciu ruch powsta艂 ogromny. Stary sam przewodzi艂.
W chacie Dziwa, najprzytomniejsza ze wszystkich, reszt膮 niewiast rozporz膮dza艂a,
偶ywno艣膰 zbierano gotuj膮c si臋 do drogi.
W t臋 stron臋, od kt贸rej napa艣膰 musia艂a przybywa膰, wyprawiono ma艂ego ch艂opca na
podjezdku, aby dawa艂 zna膰 przodem, gdy o dru偶ynie kneziowskiej zas艂yszy. Noc
w艣r贸d tych przygotowa艅 nadchodzi艂a szybko, a nawet do ziemi ucho przy艂o偶ywszy
najmniejszego t臋tentu s艂ycha膰 nie by艂o. Tymczasem spodziewano si臋 ludzi z
Rybak贸w i osad na posi艂ek.
Dziwa z ca艂ym obozem niewie艣cim, z dzie膰mi i s艂ugami gotowa by艂a w las ruszy膰 na
pierwsze skinienie i wie艣膰 o niebezpiecze艅stwie.
Nikt tej nocy o 艣nie nie pomy艣la艂, psy wy艂y niespokojnie. Na pr贸偶no starano si臋
je uciszy膰, przypada艂y na chwil臋 i wnet na nowo 偶a艂obne to zawodzenie, kt贸re za
z艂膮 wr贸偶b臋 uwa偶ano, rozpoczyna艂y.
Nad rankiem gromadka parobk贸w 艣ci膮gn臋艂a z osad nad rzek膮 i z lasu - lud
zdzicza艂y i n臋dzny, nie wygl膮daj膮cy wojowniczo.
Dzie艅 robi膰 si臋 zaczyna艂, gdy ch艂opak wys艂any na czaty, konia co tchu p臋dz膮c,
nadbieg艂 wo艂aj膮c:
- Jad膮! Jad膮!!
Zsun膮wszy si臋 z konia pad艂 dysz膮c na ziemi臋. W zagrodzie ruszy艂o si臋 wszystko,
stary swoich ludzi rozstawi艂 tak, aby ich wida膰 nie by艂o ani przygotowa艅 do
obrony.
Chata widziana z dala przybra艂a poz贸r sw贸j codzienny, ale parobcy ukryci za
tynami, po szopach, na ziemi le偶膮cy, gotowi byli skoczy膰 na pierwsze pana
skinienie.
Stary, 偶adnej broni nie wzi膮wszy, boso, w koszuli i na ramiona tylko narzuconej
siermi臋dze, z odkryt膮 g艂owi u wr贸t stan膮艂.
Z dala ju偶 co艣 t臋tnie膰 zaczyna艂o, rozezna膰 by艂o mo偶na jad膮c膮 liczni konn膮
gromad臋, a wkr贸tce g艂osy, 艣miechy jej i nawo艂ywania.
Oko艂o zagrody cisza panowa艂a, bocian tylko klekota艂 na gnie藕dzie gospodarz膮c,
jakby i on chcia艂 oznajmi膰 o jakim艣 niebezpiecze艅stwie.
Nagle z zaro艣li ukaza艂a si臋 czapka smerdy i dzidy kilku jezdnych tu偶 za nim.
Spodziewano si臋 zna膰 zasta膰 zagrod臋 nie przygotowani i byli bardzo weso艂ej
my艣li.
ROZDZIA艁 9
Smerda z dala ju偶 starca zobaczy艂, odwr贸ci艂 si臋 do swoich, da艂 im znak: dru偶yna
si臋 rozst膮pi艂a, rozbieg艂a i pocz臋艂a zagrod臋 otacza膰 ze wszech stron, jakby si臋
obawia艂a, aby z niej si臋 kto ucieczk膮 nie ratowa艂.
Dowodz膮cy samoczwart podjecha艂 bli偶ej, bezpiecznie, nie spodziewaj膮c si臋 wcale,
aby tu na艅 oczekiwano... Sambora ucieczka nie zosta艂a dostrze偶ona.
Wisz ci膮gle sta艂 we wrotach z g艂ow膮 podniesion膮 oczekuj膮c bez trwogi zaczepki.
Zdawa艂 si臋 bezbronnym, co smerd臋 te偶 o艣miela艂o.
Drwi膮co pocz膮艂 si臋 u艣miecha膰 kneziowski s艂uga patrz膮c na niego.
- A ja znowu do was w go艣ci! - zawo艂a艂 z dala - to艣cie mi powinni by膰 radzi...
- Jam zawsze go艣ciom rad - odpar艂 Wisz spokojnie.
- Kne藕 wam pok艂on 艣le i do siebie prosi na ko藕le udo, na miodu czasz臋, na dru偶b臋
i rozmow臋 - szydersko ci膮gn膮艂 dalej smerda - a偶eby pr臋dzej was mie膰, a偶 mnie po
was przysy艂a...
Wisz zmilcza艂 troch臋.
- Nie by艂bym od tego, aby mu si臋 pok艂oni膰 - rzek艂 z wolna - alem ja stary, a on
m艂odszy. Ja pan u siebie, a on na grodzie... je艣li co do mnie ma, pos艂贸w
znajdzie...
Smerda konno podjed偶d偶aj膮c coraz bli偶ej, mrucza艂.
- Milcz, ty, stary zuchwalcze! Ty niepoczciwy, niepos艂uszny - zakrzycza艂 nagle -
ja tu na ciebie s膮d wioz臋 i powrozy! Ty艣 to wiece 艣mia艂 zwo艂ywa膰?
- Ano... ja! - rzek艂 Wisza spokojnie -- ja... ka偶dy z nas starszyzn po mirach ma
do tego prawo. Tak z wiek贸w bywa艂o i tak b臋dzie, p贸ki nas stanie.
- Nauczymy my was wiec贸w - zawrzeszcza艂 smerda i stan膮wszy tu偶 przy starcu r臋k膮
si臋 zamierzy艂 na niego. Stary z wolna ust膮pi艂.
- Jedli艣cie chleb pod moim dachem - rzek艂 - nie 偶ycz臋 wam z艂a... ust膮pcie,
prosz臋, precz... i powiedzcie kneziowi, 偶e wiec si臋 zbierze, cho膰by mnie mi臋dzy
偶ywymi nie by艂o.
Domawia艂 tych wyraz贸w, gdy smerda na swoich zakrzykn膮艂 i gromad膮 ca艂膮 rzucili
si臋 na nieustraszonego starca, kt贸ry teraz dopiero miecza doby艂 spod po艂y. Zza
p艂ot贸w, tyn贸w, 艣cian wszystek jego lud, synowie, czelad藕 wyrwa艂a si臋 z ogromnym
wrzaskiem, napinaj膮c 艂uki i zamachuj膮c procami. Ale Wisz ten zap臋d skinieniem
r臋ki powstrzyma艂.
Kneziowscy ludzie, niespodzianym ukazaniem si臋 obro艅c贸w troch臋 przera偶eni, w ty艂
si臋 cofn臋li.
- B臋dziemy si臋 bronili! - zawo艂a艂 stary. - Id藕cie, je艣li nie chcecie, aby si臋 tu
krew pola艂a... A tobie - rzek艂 zwracaj膮c si臋 z gniewem do smerdy - tobie偶 to
przysta艂o napada膰 na swoich i s艂u偶y膰 obcym?... Ty, niewolniku pod艂y!
Smerdzie twarz ca艂a krwi膮 zap艂on臋艂a, targn膮艂 si臋 i swoich, co stali opodal,
zacz膮艂 bezcze艣ci膰.
- Bij a morduj! - krzykn膮艂. Strza艂y polecia艂y z obu stron.
Parobcy Wiszowi, kt贸rym pilno by艂o wzi膮膰 si臋 za bary z napastnikami, pocz臋li si臋
cisn膮膰 i prze膰 do wr贸t, do kt贸rych z drugiej strony smerda si臋 dobija艂 ze
swoimi. Stary Wisz pozosta艂 w po艣rodku tej kupy cofn膮膰 si臋 nie mog膮c. P艂ot i
wrota trzeszcza艂y od nacisku 艂ami膮c si臋 kawa艂ami.
Starszy syn gospodarza, Ludek, zas艂aniaj膮c ojca, ci膮艂 po 艂bie smerd臋 i czapk臋 mu
rozp艂atawszy, g艂ow臋 rozkrwawi艂, ale razem prawie dzida, kt贸r膮 kneziowski s艂uga w
r臋ku trzyma艂, utkwi艂a w piersi starego Wisza... koszula jego zaczerwieni艂a si臋
krwi膮, kt贸ra buchn臋艂a z rany. Stary r臋k膮 dr偶膮c膮 pochwyci艂 pocisk, tkwi膮cy ju偶 w
nim, i zdruzgota艂 go jeszcze... ale 偶ele藕ce i kawa艂 drzewa zosta艂o w ranie. Wisz
pos艂oni艂 si臋 z krzykiem i pad艂 na r臋ce syna.
Na widok trupa tego, gdy偶 stary z j臋kiem wyzion膮艂 ducha, wszystko, co 偶y艂o,
rzuci艂o si臋 jak w艣ciek艂e na ludzi grodowych. Walka rozpocz臋艂a si臋 nie na 艂uki i
proce, ale na pi臋艣ci i z臋by, chwytali si臋 za barki i walili na ziemi臋.
Z ty艂贸w wdarli si臋 na ten ha艂as ci, co zagrod臋 obstawi膰 mieli, i wmieszali si臋
niespodzianie, pop艂och rzucaj膮c chwilowy na gromadk臋 obro艅c贸w.
Trwoga trwa艂a tylko chwil臋, zwr贸cili si臋 stoj膮cy w podw贸rzu ku napastnikom i
zwarli, drudzy u wr贸t, z zaci臋to艣ci膮 walcz膮c na swoich 艣mieciskach, odpierali
kupk臋 smerdowych ludzi. Widok le偶膮cych na ziemi we krwi zw艂ok starego Wisza
zajad艂o艣膰 powi臋ksza艂.
Liczba z obu stron prawie r贸wn膮 by艂a... Za starca, kt贸ry pad艂, kilku smerdzie
zabito, sam on ranny, gdy mu oczy krwi膮 zap艂ywa艂y, ust膮pi膰 musia艂 i pocz膮艂 wo艂a膰
na swoich, aby si臋 cofali.
Co pozosta艂o grodowych pacho艂k贸w, wypar艂o si臋 z podw贸rza, kupi膮c oko艂o dow贸dcy i
z nim razem ust臋puj膮c ku brzegowi rzeki. Wiszowi dali im odej艣膰, zostaj膮c przy
bronionej zagrodzie, 艣cigaj膮c ich tylko 艂ajaniem i krzykami.
Obie strony dosy膰 mia艂y tej walki krwawej.
Znad brzegu rzeczki podnosi艂y si臋 tylko g艂osy i wrzawa, kt贸rej od wr贸t
odpowiadano.
Psie syny! Niewolniki! Raby!
- Gady! 呕mije!...
Podobnymi wyrazy ciskano na siebie z obu stron d艂ugo, gro偶膮c z jednej pi臋艣ciami,
z drugiej oszczepy podnosz膮c w g贸r臋...
- Chod藕cie tu! - wo艂ali jedni.
- Zbli偶cie si臋! - odpowiadali drudzy.
Tymczasem w krzakach nad rzek膮 smerdzie obmywano i obwi膮zywano g艂ow臋, a synowie
cia艂o ojca podni贸s艂szy, nie艣li je z艂o偶y膰 w izbie na pos艂aniu... nie艣li i
p艂akali, a krzyczeli...
Nikt walki na nowo rozpoczyna膰 nie my艣la艂. G艂osy ucicha艂y powoli. Widocznym
by艂o, 偶e smerda ze swoimi ust膮pi i zaniecha dalszej napa艣ci. W istocie smerdzie
dostatecznym si臋 zdawa艂o, 偶e winowajca zgin膮艂, a ani on, ani ludzie jego nie
chcieli 偶ycia stawi膰 nie czuj膮c si臋 silniejszymi.
Pok艂adli si臋 tylko nie opodal od wr贸t obozem z ko艅mi i pozostali, gro偶膮c, do
wieczora. Musiano te偶 naprzeciw nich stra偶 postawi膰, aby si臋 noc膮 niespodzianie
nie rzucili, bo im jeszcze nie dowierzano. Gdy zmrok zapad艂 zupe艂ny, ucich艂o nad
rzeczk膮, jak gdyby po walce si臋 wylegiwali.
Ch艂opak, na brzuchu podpe艂zn膮wszy, dojrza艂 dopiero nierych艂o, 偶e korzystaj膮c z
ciemno艣ci kneziowscy ludzie w br贸d przebyli wod臋 i drugim brzegiem zna膰 nazad po
cichu odci膮gn臋li do grodu.
Rozstawiwszy wi臋c czaty mogli ju偶 wszyscy spocz膮膰. Drogo to by艂 kupiony
odpoczynek.
W 艣wietlicy na pos艂aniu swym le偶a艂 trup starca blady, r臋k膮 jeszcze 艣ci艣ni臋t膮
trzymaj膮c z艂amane drzewce, kt贸re tkwi艂o mu w piersi zastyg艂膮 krwi膮 czarn膮
oblanej. 艁uczywo pali艂o si臋 na ognisku, dwaj synowie siedzieli i p艂akali. Nie
by艂o nawet komu o pogrzebie pomy艣le膰, bo niewiasty wszystkie jeszcze by艂y w
lesie.
Dano im zna膰, pobieg艂 Sambor hukaj膮c w um贸wiony spos贸b, lecz nim mu na g艂os jego
odpowiedziano, nim nadesz艂y 偶ona, c贸rki, synowe, s艂ugi i wnuki, noc ju偶 by艂a w
po艂owie.
W艣r贸d ciszy las贸w z dala ten poch贸d 偶a艂obny s艂ycha膰 by艂o.
Sz艂y p艂acz膮c, rycz膮c, 艣piewaj膮c, zawodz膮c, w艂osy rw膮c z g艂owy, a puszcza j臋kiem
rozlega艂a si臋 daleko.
Przodem sz艂a stara Jaga siwe w艂osy rozpu艣ciwszy na ramiona, z r臋kami za艂amanymi,
z zamkni臋tymi powieki. Pod r臋ce wiod艂y j膮 c贸rki zrzuciwszy z g艂贸w wianki,
rozpl贸t艂szy kosy, podar艂szy odzie偶 na sobie. Tylko Dziwa sz艂a milcz膮ca i jakby
martwa.
Lament ten, p艂acz i razem pie艣艅 j臋kliwa, wszystkich przejad艂 smutkiem i groz膮...
M臋偶czy藕ni wt贸rowali. Otwar艂y si臋 drzwi i ca艂y ten orszak niewie艣ci wtoczy艂 si臋
jak pijany rozpacz膮, biegn膮c a偶 do zw艂ok. starca Tu popada艂y na ziemi臋 wszystkie
i tarza膰 si臋 zacz臋艂y.
Ogie艅 przygas艂 by艂 na kamieniach, przyrzucono p臋k 艂uczywa i w blasku jego
przedstawi艂 si臋 obraz ten tak straszno, tak bole艣nie, 偶e ci, co ju偶 p艂akali
dzie艅 ca艂y, na nowo rycze膰 pocz臋li.
W podw贸rzu wy艂y psy, w szopach strwo偶one odezwa艂o si臋 byd艂o i konie r偶a艂y.
Nareszcie Dziwa z ziemi wsta艂a. Stara Jaga ruszy艂a si臋 za ni膮, p艂aczki tylko
zosta艂y na ziemi zawodz膮c i 艣piewaj膮c pie艣ni... Matka i c贸rka sz艂y zmar艂ego do
mogi艂y odziewa膰.
呕alnik i zgliszcza dosy膰 by艂y oddalone, na polance piaszczystej znajdowa艂y si臋 w
lesie. Poszli wi臋c parobcy drzewo przysposobi膰 na stos, kamienie gotowa膰 do
grobu, bo cia艂a nie chciano d艂ugo trzyma膰 nie spalonym, a偶eby duch m贸g艂 pr臋dzej
wzlecie膰 do ojc贸w i braci.
Noc to by艂a bezsenna i 艂zawa... Nad rankiem ju偶 stary Wisz siedzia艂 na 艂awie,
podparty tak, aby si臋 偶ywym niemal m贸g艂 zdawa膰 jeszcze. Najlepsz膮 odzie偶 na艅
w艂o偶ono, najpi臋kniejsz膮 bro艅 przypasano do pasa, czapk臋 z kit膮 mia艂 na g艂owie,
艂uk na plecach, proc臋, kamienny top贸r ojc贸w i d艂ut z krzemienia.
Siwy ko艅, na kt贸rym ostatni膮 podr贸偶 odbywa艂, sta艂 przeznaczony, aby z nim
sp艂on膮艂 na stosie...
U n贸g nieboszczyka, na ziemi, siedzia艂a Jaga z g艂ow膮 spuszczon膮, ubrana w
najpi臋kniejsze swe suknie, w sznurach bursztynu i 艣wiec膮cych naramiennikach;
siedzia艂a i j臋cza艂a po cichu...
Dalej p艂aczki z rozrzuconymi w艂osy bij膮c w d艂onie, drapi膮c twarze i piersi,
艣piewa艂y pie艣ni rzewne... W g艂臋bi synowie stali, na r臋kach podparci, 艂zy
ocieraj膮c po cichu...
- ... Odszed艂e艣 od nas - wo艂a艂y p艂aczki - nie ma ci臋, panie... osieroci艂e艣 nas
biednych... Poszed艂e艣, panie, do ojc贸w twoich, do duch贸w jasnych, wojowa膰 z
czarnymi duchy... Wszystko艣 na ziemi mia艂, czego dusza zapragnie... Ziemie
rozleg艂e, zwierza dostatek, trzody bez liku, zbo偶a zasieki, ul贸w tysi膮ce, chleb
i mi贸d bia艂y... I mi艂o艣膰 mia艂e艣 u ludzi... 呕on臋 ci wiern膮, dzieci pos艂uszne,
czelad藕 pokorn膮 i konie r膮cze... Rzuci艂e艣 wszystko... i nas... i dzieci... i
nigdy do nas nie wr贸cisz... Patrz na
sieroty, w艂osy rw膮 z g艂owy, s艂yszysz ich j臋ki... otw贸rz powieki. Wiszu, wojaku
niezwyci臋偶ony, wr贸g na ci臋 napad艂 zdradliwie... krew twa b臋dzie pomszczona,
zemsta niesyta, z twojego rodu p贸jdzie ostatni m艣ci膰 j膮, dop贸ki stanie zab贸jc贸w
plemienia...
艢piewy te 偶a艂obne powtarza艂y si臋 bez ko艅ca. Dzie艅 ju偶 by艂, gdy dano znak od
lasu, 偶e na zgliszczu stos by艂 gotowy. S膮siadom parobcy dali zna膰 prosz膮c na
chleb 偶a艂obny.
Ca艂y poch贸d ruszy艂 z zagrody. Czterej parobcy nie艣li siedz膮ce zmar艂ego cia艂o, za
nim wiedziono konia, prowadzono psy, niesiono bro艅 i szaty. P艂aczki ko艂em
otacza艂y zw艂oki, pie艣ni ci膮gle zawodz膮c i przera藕liwe wydaj膮c j臋ki. Za nimi
szed艂 gu艣larz S艂owan ze spuszczon膮 g艂ow膮 i Jaga, kt贸r膮 wiod艂y c贸rki pod r臋ce;
ca艂a ludno艣膰 a偶 do dzieci wysypa艂a si臋 ze dworu, kt贸ry pustk膮 otwart膮 pozosta艂.
Do zgliszcza trzeba si臋 by艂o przez las przedziera膰, le偶a艂o bowiem na wzg贸rzu nim
otoczonym, w艣r贸d g臋stego boru, kt贸ry do艅 obcym broni艂 przyst臋pu. Miejsce by艂o
piaszczyste, gdzieniegdzie dziewannami i pio艂unem bladym poros艂e. Troch臋 trawy
wysch艂ej zielenia艂o w艣r贸d kamieni starych, kt贸rych rz臋dy oznacza艂y dawne mogi艂y.
U wnij艣cia, na ubitym tokowisku, wznosi艂 si臋 ogromny, szeroki stos z bierwion
sosnowych, kt贸ry cztery grube pale wbite po rogach utrzymywa艂y. Niedaleko od
niego wida膰 by艂o przygotowane popielnice, garnki, miski i drobne gliniane
naczynie, w kt贸rym popio艂y i ofiara obietna mie艣ci膰 si臋 mia艂a; chleby, ko艂acze,
mi臋siwa, piwo i mi贸d na tryzn臋 przygotowane. Pi臋kne s艂o艅ce majowe i niebo jasne
dodawa艂y uroczystemu obrz臋dowi powagi i spokoju, jak gdyby duchy dobre cieszy艂y
si臋 przyj臋ciem starego kmiecia.
Niewiasty wszystkie ko艂em otacza艂y Jag臋 milcz膮c膮, ubran膮 jak na weselne gody i
po kolei ca艂uj膮c膮 dzieci swoje, jakby je na wieki 偶egna艂a. Nie m贸wi艂a nic - ale
wszyscy czuli i wiedzieli, 偶e na stos p贸jdzie za towarzyszem 偶ycia i pozosta膰
sama, osierocona, nie zechce na ziemi.
W艣r贸d j臋k贸w p艂aczek wniesiono na stos cia艂o umieszczaj膮c je w po艣rodku, przy nim
sk艂adano z kolei wszystko, czego zmar艂y potrzebowa艂 za 偶ycia do pracy i 艂ow贸w.
K艂ody sosnowe pouk艂adane jedne na drugich wiod艂y jakby wschodami do g贸ry, gdzie
Wisza trup sta艂 otoczony or臋偶em i odzie偶膮.
Jeszcze go przymocowywano, gdy Jaga poca艂owawszy w g艂ow臋 Dziw臋, krokiem powolnym
ruszy艂a do stosu. Przypadli do niej synowie powstrzymuj膮c, ale ich odtr膮ci艂a z
lekka; przyst膮pi艂y c贸rki jeszcze, da艂a im znak, aby usz艂y z drogi; rzuci艂y si臋 z
p艂aczem wnuczki wo艂aj膮c za ni膮, wskaza艂a matkom, aby je wzi臋艂y na r臋ce... Sz艂a
tak a偶 do stosu, stan臋艂a chwil臋, popatrza艂a na stoj膮cych, na bia艂y 艣wiat szeroki
i 艣mielszym krokiem wst臋powa膰 zacz臋艂a po drzewach, coraz wy偶ej, na szczyt sam,
a偶 tu pad艂a u st贸p m臋偶a i obj膮wszy nogi jego r臋kami, nieruchomie przy nim
zosta艂a...
J臋k p艂aczek wznosi艂 si臋 coraz przera藕liwszy. Przyprowadzono siwego i na stosie
uwi膮zano go u s艂upa, skr臋powawszy mu nogi. Przy nim postawiono psy ulubione...
P艂aczki zacz臋艂y obiega膰 stos doko艂a jakby w szalonych skokach, miotaj膮c si臋 i
krzycz膮c. Nareszcie po czterech rogach ogromne kupy 艂uczyny smolnej, kt贸rej pod
spodem i po bokach nagromadzono niema艂o, za偶egni臋to razem. Podpalone zaledwie,
zaj臋艂y si臋 nagle, szybko p艂omieniem jasnym i w mgieniu oka drzewo przepojone
smo艂膮 stan臋艂o jednym ogniskiem ogromnym. Dym i p艂omienie zakry艂y zw艂oki.
J臋ki zmieni艂y si臋 w krzyk rozpaczliwy, dym wi艂 si臋 k艂臋bami sinymi doko艂a,
obejmuj膮c stos z bok贸w, od spodu i buchaj膮c spomi臋dzy k艂贸d, oko艂o kt贸rych si臋
obwija艂. Niekiedy mign臋艂y tylko jeszcze siedz膮ce zw艂oki i u n贸g ich le偶膮ca
niewiasta, to ko艅, kt贸ry si臋 rwa艂, na pr贸偶no sil膮c uwolni膰... Ogie艅 z chciwo艣ci膮
stos po偶era艂... a na chwil臋 wiatrem lekkim przyt艂umiony, powraca艂 z podw贸jn膮
zajad艂o艣ci膮 po sw膮 pastw臋, wciskaj膮c si臋 wsz臋dzie, sycz膮c, pryskaj膮c i zdaj膮c
ch艂on膮膰 stos sobie przeznaczony jak wyg艂odzona jaka艣 istota.. 艁uczywa ju偶
przeze艅 zjedzone opad艂y czarnymi drzazgami, grube k艂ody pali艂y si臋 ca艂e,
rubinowymi okrywaj膮c w臋glami. Wiatr, jakby umy艣lnie zes艂any, zrazu lekki,
wzmaga艂 si臋 i pod偶ega艂 jeszcze ten po偶ar, na kt贸ry wszyscy patrzeli z uroczystym
przej臋ciem i trwog膮. Zdawa艂o si臋 im, 偶e ujrz膮 ze stosu ducha ulatuj膮cego w g贸r臋.
By艂a te偶 to chwila, w kt贸rej odgania膰 nale偶a艂o z艂e si艂y, czarne bogi, i czterech
parobk贸w na koniach, z dzidami w r臋kach, pocz臋li szybko obiega膰 stos doko艂a, z
wrzaskiem wywijaj膮c nimi... Wt贸rowali im wszyscy przytomni bij膮c w d艂onie,
podnosz膮c r臋ce, w g贸r臋 podrzucaj膮c oszczepy.
Stos p艂on膮艂 ci膮gle. Zza k艂臋b贸w dymu, zza jasnych p艂omieni wida膰 jeszcze by艂o
zczernia艂e zw艂oki i u st贸p ich wyci膮gni臋tego trupa, na kt贸rym bielizna p艂on臋艂a,
to znowu os艂ania艂y je dym i ogie艅 wybuchaj膮cy od do艂u, a偶 bale u do艂u kruszy膰
si臋, 艂ama膰 i opada膰 zacz臋艂y. Oba cia艂a osun臋艂y si臋 w ognist膮, 偶arz膮c膮 g艂臋bi臋 i
znik艂y... Stos sta艂 roz偶arzony jak jedno p艂omi臋 ogromne, w kt贸rym tylko
stercz膮ce pale rozezna膰 by艂o mo偶na. Pie艣ni ucich艂y... duchy wzlecia艂y. Dzieci
rzuca艂y jeszcze w p艂omienie, co kt贸re mia艂o najdro偶szego, co ojcu na drugim
艣wiecie s艂u偶y膰 mog艂o... or臋偶e, kawa艂ki kruszcu, kamienie...
Tymczasem s艂u偶ebne nape艂nia艂y misy, niecki i garnki straw膮 i obiatami dla 偶ywych
i umar艂ych, grobow膮 dla duch贸w ofiar臋.
Zarzewie na zgliszczu, coraz si臋 zmniejszaj膮c, z wielkiego stosu sta艂o si臋 ma艂ym
ogniskiem, kup膮 w臋gli czarnych i popio艂u. Zsuwano g艂ownie, aby dogorywa艂y,
czekaj膮c, a偶 ogie艅 艣wi臋ty sam przyga艣nie...
S艂o艅ce ju偶 zapada艂o, gdy nareszcie dogorza艂y reszty, a zgliszcze wod膮
przyniesion膮 ze 艣wi臋tego zdroju z wolna zalewa膰 zacz臋to.
Natenczas przyst膮pi艂y niewiasty nios膮c popielnic臋 glinian膮, aby w ni膮 zgarn膮膰
nie dogorza艂e resztki ko艣ci, w臋gla i wszystkiego, co razem ze zmar艂ym przez
ogie艅 zniszczone posz艂o z nim na 艣wiat drugi. A偶 do najdrobniejszych szcz膮tk贸w i
pr贸szyn zmieciono w臋gle, popio艂y, okruszyny, nie dogorza艂e kostki, nie dopalone
sprz臋t贸w ob艂amki.
I ruszy艂 znowu orszak 偶a艂obny, niewiasty, m臋偶czy藕ni, dzieci, nios膮c popielnic臋,
garnuszki i ofiarne miski ku miejscu, gdzie miano sypa膰 mogi艂臋, obok Wisza ojc贸w
i braci. W po艣rodku z urn膮 stan臋艂y zebrane szcz膮tki, doko艂a przy niej miski
ofiarne. Popielnic臋 pokryto wiekiem. Dzieci cisn臋艂y si臋, aby ka偶de mog艂o sw膮
drobn膮 pomie艣ci膰 da艅 na grobie... W艣r贸d nowych zawodze艅 i pie艣ni zacz臋to sypa膰
ziemi臋 na mogi艂臋 z po艣piechem...
Niewiasty siedzia艂y ko艂em, zawodzi艂y i p艂aka艂y, lecz pie艣ni ju偶 p艂yn臋艂y
spokojniejsze - duch ulecia艂... Noc zapad艂a, gdy si臋 pag贸rek 偶贸艂ty wzni贸s艂 nad
popio艂ami Wisza...
Na 偶alniku zapalono stosy 艂uczywa i rozpocz臋to uczt臋 偶a艂obn膮.
Ludzi zgromadzi艂o si臋 wiele z okolicy, ugaszczano wszystkich, do wszystkich
przepijano... Sta艂y otwarte kadzie z piwem i miodem, kt贸rym si臋 krzepie znu偶eni
i pragnienie gasili pracuj膮cy u mogi艂y. Oko艂o mis i niecek z mi臋siwem siedzia艂y
kupy go艣ci, oddzielnie m臋偶owie, osobno i z dala niewiasty.
Wtem g臋艣la zabrz臋cza艂a i cisza nasta艂a wielka, ga艂臋藕mi tylko w lesie wiatr
szumia艂 z dala... S艂owan dobywa艂 z piersi g艂osu.
- Pusty w lesie dw贸r tw贸j stoi, dzieci twe ojca nie maj膮... Poszed艂e艣 stary do
swoich, na mi贸d bia艂y i biesiad臋... Stary woju... woju stary... w艂osy mia艂e艣 jak
艣nieg bia艂e, ale m艂ode jeszcze d艂onie... Kt贸偶 policzy, kto wy艣piewa, co艣 ty
zostawi艂 na ziemi... ile z r膮k twych pad艂o zwierza, ile艣 roj贸w wypiastowa艂, ile
wrog贸w ty zabi艂e艣, ilu艣 nakarmi艂 ubogich... Wiszu stary, Zboja synu, ju偶 nie
wr贸ci膰 ci do 艣wiata... Ziemi膮艣my ci臋 przysypali, popi贸艂 tw贸j 艂zami poleli;
posz艂a z tob膮 偶ona wierna, ko艅 tw贸j mi艂y, r贸g tw贸j g艂o艣ny... Wiszu stary, Zboja
synu, nie powraca膰 ci na ziemi臋... a po jasnym lata膰 niebie... m艂otem Niemc贸w
zbija膰 duchy... Stos ci wielki zapalili, obiaty ci nie sk膮pili... O 艁ado! 艁ado!
艁ado!...
Za starym wszyscy wo艂ali: - Lado! - i rozleg艂o si臋 wo艂anie po zgliszczu, 偶alniku
i lesie.
Ludek te偶 zawodzi艂 p贸艂 艣piewaj膮c, p贸艂 m贸wi膮c, p贸艂 p艂acz膮c, a kubek z miodem
trzymaj膮c w r臋ku.
- Ojcze dobry... Wiszu panie, za krew twoj膮 m艣ci膰 si臋 b臋dziem. Krew za krew
musz膮 da膰, 偶ycie musz膮 da膰 za 偶ycie! Krew za krew!...
Ca艂a m臋ska rodzina zmar艂ego krzykn臋艂a jednym g艂osem, r臋ce podnosz膮c do g贸ry:
- Krew za krew!
Za Ludkiem sta艂 przyby艂y Doman i podni贸s艂szy te偶 kubek w g贸r臋, g艂o艣no zawo艂a艂:
- Krew za krew!
Oczy wszystkich skierowa艂y si臋 ku niemu, sta艂 smutny i on, jakby w艂asnego ojca
utraci艂... i pocz膮艂 te偶 wo艂aj膮c na p贸艂 pie艣ni膮, p贸艂 s艂owem, p贸艂 p艂aczem:
- Stary Wisz niech si臋 pocieszy! Stanie si臋, czego on 偶膮da艂, spe艂ni si臋, co on
przykaza艂... Id膮 wici, lec膮 wici... i starszyzna ju偶 zwo艂ana... Strach na
grodzie... Chwostek blady, niewolnik贸w swoich zbiera... Na wiec p贸jdziem,
poniesiemy krwaw膮 sukni臋 i koszul臋, przed starszyzn膮 po艂o偶ymy... i o zemst臋
zawo艂amy...
Wt贸rowali mu niemal w ka偶de s艂owo bli偶ej siedz膮cy, pokrzykuj膮c i kubki
podnosz膮c. M艂odzie偶 odgr贸偶ki i przekle艅stwa rzuca艂a coraz w stron臋 grodu, ku
Gop艂u zwracaj膮c twarze i 艣ci艣nione pi臋艣ci.
W miar臋 jak kadzie si臋 wypr贸偶nia艂y, gwar powi臋ksza艂; starsi o zmar艂ym
rozpowiada膰 zacz臋li, jak on m艂ody wiek sp臋dzi艂 we znoju i boju, jak dokazywa艂 w
pierwszej 偶ycia po艂owie, jak swoich kocha艂, jak oni go kochali, jak go艣膰 dla艅
by艂 艣wi臋tym... Kubki kr膮偶y艂y, 偶al stawa艂 si臋 coraz gor臋tszym i zemsty
pragnienie.
Niewiasty tak偶e, siedz膮c na uboczu, 艣piewa艂y cichym g艂osem...
I trwa艂o to noc ca艂膮 do dnia bia艂ego i przeci膮gn臋艂o dzie艅 drugi i noc drug膮, a
nie sko艅czy艂o a偶 trzeciego... M艂odzie偶 ciska艂a oszczepy, biega艂a na wyprzodki do
celu pieszo i konno; rzuca艂a kamieniami, pr贸bowa艂a si艂 borykaj膮c si臋 z sob膮, a偶
napoju si臋 przebra艂o i znu偶enie wycie艅czy艂o. Dopiero si臋 wszyscy rozchodzi膰
pocz臋li mogi艂臋 偶egnaj膮c jeszcze, a ok艂adaj膮c j膮 ga艂臋藕mi zielonymi.
Doman ze swym dworem dotrwa艂 do ko艅ca, a gdy bracia zgliszcze i 偶alnik opuszcza膰
mieli, poszed艂 z nimi przeprowadzaj膮c ich ku zagrodzie.
Na p贸艂 drogi zatrzyma艂 braci.
- S艂uchaj, Ludek - rzek艂 - albo to pora, albo nie, m贸wi膰 o takiej sprawie... a
ja chc臋 z serca zrzuci膰, co na nim mam... Si膮d藕my i gadajmy.
Posiadali wi臋c u d臋bu, a Doman braciom r臋ce podaj膮c pocz膮艂: - Ja z wami... ja
wam bratem chc臋 by膰, b膮d藕cie wy mnie te偶.
- Zgoda! - odpar艂 Ludek, kt贸ry po ojcu odziedziczy艂 ten sam umys艂 spokojny i
m臋stwo, jakie mia艂 stary; nie m贸wi艂 艂atwo ni wiele, ale co rzek艂, to strzyma艂,
cho膰by krwi膮 przysz艂o polewa膰.
- Co my艣licie poczyna膰? Ojca trzeba pom艣ci膰... nie mo偶e inaczej by膰. Smerda go
zabi艂... Smerd臋 zabi膰 ma艂a rzecz, ale on to nie swoj膮 uczyni艂 wol臋... Co
my艣licie poczyna膰?
- Dobrze艣cie wprz贸dy rzekli - odpar艂 po namy艣le Ludek - zaniesiemy na wiec
krwaw膮 sukni臋 i koszul臋, po艂o偶ym j膮 przed starszyzn膮 i rzeczemy: "Zgin膮艂 Wisz za
was, za wiec, niech wiec stanowi o pom艣cie za krew jego".
Spojrzeli po sobie.
- Pewnie - odezwa艂 si臋 Doman - niech starszyzna wyrzecze, a nie b臋dziecie mieli
r膮k, aby si臋 upomnie膰 o krew, by darmo nie wsi膮k艂a, ja wam moje ofiaruj臋...
Tu zawaha艂 si臋 nieco Doman i oczy mu zab艂ys艂y, ale spu艣ci艂 je wnet jakby
zawstydzony.
- Ja wam bratem by膰 chc臋... bratem... - doda艂.
- My tobie bra膰mi... - odezwali si臋 obaj synowie Wisza i podawali sobie r臋ce
znowu.
- Nie sta艂o mi czasu starego Wisza prosi膰, b臋d臋 wam m贸wi艂 o tym... Siostr臋 wasz膮
chc臋 wzi膮膰...
By艂a chwila milczenia; obyczaj 贸wczesny, kt贸ry po starsze艅stwie bra膰 przykaza艂,
nie zostawia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e m贸wi艂 o Dziwie. Ludek zwiesi艂 g艂ow臋.
- Domanie, bracie - rzek艂 - Dziwa m臋偶a nie chce zna膰... Nienowa to rzecz bogom
si臋 艣lubowa艂a... To nie jest niewiasta do dzieci, do k膮dzieli, do garnk贸w, ale
do ognia 艣wi臋tego, do zdroju, do pie艣ni i wr贸偶by... 呕ony z niej nie b臋dziecie
mieli... Da艂bym j膮 wam z serca... a przeciw 艣lubowi bo偶emu jak mi sta膰?
Zamilkli znowu; Doman g艂ow臋 zwiesi艂, brod臋 szarpn膮艂 i mrucza艂.
- O! - rzek艂 - niejednej si臋 to dziwce 艣ni, a jak j膮 we藕mie m膮偶, zapomni... Mnie
si臋 ona upodoba艂a z urody i ze wszystkiego... Dostatek u mnie b臋dzie mie膰,
kniehini膮 j膮 uczyni臋, ptasiego mleka chyba zabraknie...
Ludek g艂ow膮 wci膮偶 potrz膮sa艂.
- Co ja poradz臋 - rzek艂. - Z bogami i duchami ja wojowa膰 nie chc臋... a m艂odsz膮,
gdyby艣cie chcieli, dam ch臋tnie. Nie brzydsza od niej, nie gorsza od niej... ta,
cho膰by i pop艂aka艂a, we藕miecie j膮...
Spojrza艂 na Domana. Ten, li艣膰 urwawszy, do ust sobie przylepi艂 i gdzie indziej
patrz膮c milcza艂; wzgardzi膰 nie chcia艂, a wzi膮膰 nie m贸g艂. A偶 gdy li艣膰 odpad艂,
rzek艂 powoli:
- Dziewce gdyby艣cie kazali, musia艂aby pos艂ucha膰, wy teraz panem jeste艣cie we
dworze, co ka偶ecie, musi by膰... Ka偶dej z nich si臋 roi bogom s艂u偶y膰 i duchom, a
czy przeto ich s艂ucha膰?
- Ja przykaza膰 jej nie mog臋 - rzek艂 Ludek spokojnie.
Domanowi twarz si臋 marszczy艂a i oczy pa艂a艂y, a dysza艂, jak gdyby si臋 tylko co
zm臋czy艂.
- Ej! - zawo艂a艂 - takie to braterstwo wasze? Da膰 mi jej nie chcecie, bo mo偶e od
drugiego lepszego si臋 okupu spodziewacie...
- Domanie, bracie, okupu nie potrzebuj臋... prawd臋 m贸wi臋...
- Chcecie, bym wam bratem by艂, bym pomst臋 z wami wzi膮艂, siostr臋 mi dajcie -
powt贸rzy艂 Doman.
- M艂odsz膮 wam dam...
- Starsz膮 chc臋 albo 偶adnej.
- Nie mog臋! - odezwa艂 si臋 stanowczo Ludek.
Doman wsia艂 z siedzenia, swoim obyczajem li艣膰 znowu urwa艂, na ustach go po艂o偶y艂
i kilka krok贸w odszed艂.
Ojciec wasz by艂by mi j膮 da艂 - zawo艂a艂 prawie gniewnie.
- Nigdy...
- Chcecie mnie mie膰 z wami i za wami? Stan臋... ale j膮 musz臋 mie膰, a nie to
nie...
Ludkowi si臋 brew namarszczy艂a i drgn膮艂, niecierpliwie powtarzaj膮c: - A nie, to
nie!
- Wi臋c nie! - wybuchn膮艂 porywczo Doman - wolicie we mnie mie膰 wroga ni偶 brata?
- Kupi膰 was nie mog臋, obej艣膰 si臋 musz臋... - rzek艂 Ludek zimno. Ch艂opak si臋
rzuci艂 w ty艂, ca艂y dr偶膮c z gniewu.
- Ludku, bracie! 殴le czynicie, m贸wi臋 wam! Dla dziewki ojca w mogile pocieszy膰
nie chcecie utoczon膮 krwi膮... Hej偶e! hej!...
- S艂owom rzek艂 - mrukn膮艂 Ludek - nie mog臋...
- Druh贸w wam teraz trzeba, a nieprzyjaci贸艂 sobie robicie! - szydersko doda艂
Doman - rozumu nie macie...
Spojrzeli sobie w oczy; Ludek si臋 hamuj膮c powt贸rzy艂 raz jeszcze: - Nie mog臋...
Doman si臋 zerwa艂 ju偶 i艣膰.
- Nie zechcecie da膰 po dobrej woli, to j膮 kiedy艣 wezm臋 si艂膮... - A my si艂膮
b臋dziem broni膰...
A no!
- A no!
Ostatnich s艂贸w domawiaj膮c zacz臋li si臋 cofa膰 od siebie, ci膮gle sobie patrz膮c w
oczy. R膮k ju偶 sobie nie podawali. M艂odszy brat sta艂 milcz膮cy za Ludkiem, kt贸ry
dla艅 teraz ojca zast臋powa艂.
Doman ko艂pak nasun膮艂 gwa艂townie na oczy i odszed艂. Konie jego sta艂y opodal nieco
ku zgliszczowi, milcz膮cy powl贸k艂 si臋 do nich, zat臋tnia艂o, odjecha艂...
Ludek sta艂 jeszcze, czekaj膮c, czy si臋 nie wr贸ci, pos艂yszawszy t臋tent ruszy艂 si臋
i on.
W g膮szczach s艂ycha膰 by艂o, jak p臋dzi艂 w las i psy za nim lec膮c ujada艂y.
Po drodze Ludek z bratem spotykali swoich, co si臋 na zagrod臋 wlekli,
pod艣piewuj膮c. Tryzna i stypa wi臋cej ni偶 b贸j i walka znu偶y艂y... szli smutni
zataczaj膮c si臋 i przystaj膮c dla spoczynku...
Nazajutrz w zagrodzie 偶ycie powr贸ci艂o do tryb贸w powszednich, niewiasty sta艂y u
ogniska. Dziwa siedzia艂a u krosien, s艂ugi 偶arna obraca艂y, gotowano straw臋,
krz膮tano si臋 oko艂o stada, bocian klekota艂 na szopce, a sroki krzycza艂y skacz膮c
po p艂otach. Ruch by艂 tym wi臋kszy, 偶e pogrzeb po sobie wsz臋dzie 艣lady zostawi艂, a
starej Jagi, co niewiastom przewodzi艂a, nie by艂o. Miejsce jej zaj臋艂a 偶ona
Ludkowa, tak jak m膮偶 jej w艂adz臋 nad gromadk膮 po ojcu odziedziczy艂.
Wieczorem na przyzbie przed chat膮 siedzia艂y dwie siostry, Dziwa i 呕ywia,
spar艂szy g艂owy na ramiona swych, obejmuj膮c si臋 r臋kami... patrza艂y gdzie艣 na lasy
i duma艂y, i nuci艂y... Ludek wyszed艂 od rzeki, r臋ce w ty艂 za艂o偶one trzymaj膮c, z
g艂ow膮 na piersi spuszczon膮. Zobaczywszy go przed sob膮 dziewcz臋ta wsta艂y.
Zatrzyma艂 si臋 przed nimi. Dziwa podesz艂a krok ku niemu.
- Po co艣 ty Domana oczarowa艂a? - rzek艂 powoli.
- Ja - rumieni膮c si臋 zawo艂a艂a dziewczyna - i czar贸w nie znam, i Domana zna膰 nie
chc臋...
- Braterstwo nam wypowiedzia艂 za ciebie... - m贸wi艂 Ludek. - Chce ci臋 mie膰...
odgra偶a si臋 nam...
Jam bogom 艣lubowa艂a - spokojnie m贸wi艂a Dziwa.
- Wie o tym... a zna膰 nie chce...
- C贸偶em ja winna?
呕ywia stoj膮ca za siostr膮 to na ni膮, to na brata ciekawymi rzuca艂a oczyma.
Milczeli...
- Ej! Dziwa - ozwa艂 si臋 Ludek - lepiej by by艂o z nim 偶y膰, brata mie膰, ni偶 wroga
sobie napyta膰...
Potrz臋s艂a g艂ow膮, dwie 艂zy pop艂yn臋艂y jej po twarzy, spojrza艂a na brata
u艣miechaj膮c si臋 b艂agalnie.
- Nie si艂ujcie mnie - rzek艂a cicho - zostawcie Dziw臋 w pokoju. B臋d臋 wam w
krosnach tka膰, pie艣ni 艣piewa膰, wod臋 nosi膰 ze zdroju, w wianku chodzi膰
zielonym... I pok艂oni艂a si臋 do n贸g brata, a 呕ywia nic nie m贸wi膮c, jakby za ni膮
te偶 b艂aga艂a, pochyli艂a si臋 艣ciskaj膮c go za kolana.
Ludek g艂ow臋 spu艣ci艂 i odszed艂 milcz膮cy.
ROZDZIA艁 10
呕mijowe uroczysko le偶a艂o otoczone borami doko艂a jakby zapomniane od wiek贸w,
偶adna do艅 nie wiod艂a dro偶yna. Moczary i trz臋sawiska ze trzech stron je otacza艂y
prawie nieprzebyte. Z prawej tylko w膮ski klin ziemi twardszej przyst臋p do niego
otwiera艂. Niegdy艣 przed wieki, gdy narody w臋druj膮c pierwszy raz si臋 osiedla艂y na
nieznanej ziemi, tu by膰 musia艂y pierwsze gromad obozowiska.
Tu si臋 potem na pami臋膰 ow膮 zbiera艂y starszyzny dla narady. Horodyszcze opasane
by艂o niskim, wkl臋s艂ym ju偶 w ziemi臋 wa艂em zielonym. W 艣rodku opuszczona dawno
sta艂a z dachu prawie odarta szopa, kt贸rej s艂upy si臋 chyli艂y w r贸偶ne strony.
W 艣cianach brak艂o opad艂ego i zgni艂ego na ziemi p艂ota. Opr贸cz tego szcz膮tka
budowli sczernia艂ego na horodyszczu nie by艂o nic: ani drzewa, ani kamienia,
pokrywa艂a je dar艅, sk膮pe zio艂a i stare kretowiny. Okolica, jak miejsce, by艂a
smutn膮. Jak si臋gn膮膰 okiem, widnokr膮g opasywa艂y lasy czarne. Z dala na prawo ma艂e
jeziorko le偶a艂o na p贸艂 trzcinami zaros艂e, w lewo gdzieniegdzie ukazywa艂a si臋 z
b艂ota rzeczu艂ka gni艂a, p艂yn膮ca trz臋sawiskami nieprzebytymi. P艂aczliwe g艂osy
czajek g艂uszy艂y 艣piew le艣nego ptastwa. Niespokojne, zwija艂y si臋 tu nad
niezliczonymi gniazdami swymi, jakby od nich nieprzyjaciela odp臋dza膰 chcia艂y.
Tam, gdzie horodyszcze do l膮du przypiera艂o, las stary sta艂 na stra偶y.
By艂 to przeddzie艅 Kupa艂y, na kt贸ry wiec zwo艂ano. Kmiecie i w艂adyki wiedzieli
ju偶, jaki los spotka艂 Wisza za to, 偶e pierwszy ich na wiec powo艂a艂. 艢mier膰 jego
nastraszy艂a wielu, rozj膮trzy艂a innych i pobudzi艂a jeszcze do narady dla ratunku.
Na horodyszcze tylko od strony lasu dosta膰 si臋 by艂o mo偶na, a kto na nie chcia艂
i艣膰, musia艂 pomija膰 d膮b stary na drodze stoj膮cy, na p贸艂 spr贸chnia艂y z osch艂ymi
konary, kt贸ry r贸wnie jak uroczysko za po艣wi臋cony miano bogom czy duchom tej
ziemi. Wida膰 pod nim by艂o mn贸stwo p艂acht na wp贸艂 pogni艂ych, z kt贸rymi u st贸p
jego sk艂adano choroby.
Male艅kie 藕r贸de艂ko s膮cz膮ce si臋 nie opodal s艂u偶y艂o chorym do obmycia si臋 z
choroby, p艂贸tno do otarcia. Rzucano je potem pod d臋bem w tej wierze, i偶 z nim
sz艂a precz choroba. Aby zdrowie odzyska膰, duchom je trzeba by艂o rzuci膰 na
pastw臋. Sta艂y tu i inne ofiary ple艣ni膮 okryte, przemok艂e, li艣ciem na p贸艂
zasypane, miseczki, dzbanuszki, ziarna bursztynu, kawa艂ki sukna i sznurki
powi膮zane w w臋z艂y jakie艣 tajemnicze.
U g贸ry w d臋bie spr贸chnia艂ym wida膰 by艂o dziupl臋 ogromn膮, jakby stworzon膮 na to,
aby w niej pszczo艂y dzikie barci za艂o偶y艂y. Lecz drzewo puste sta艂o, wilgoci膮
odstr臋czaj膮c, pszcz贸艂 w nim nie by艂o. Dziupla sta艂a pr贸偶na i czarnym swym
otworem jak paszcz膮 zia艂a jako艣 dziwnie, straszno.
Doko艂a kor臋 obsiad艂y zielone mchy jak aksamit 艣wiec膮ce, porosty 偶贸艂te, nawet
trawy blade, kt贸re si臋 na przegni艂ych paso偶ytach czepia艂y.
Nie rozdenia艂o jeszcze dobrze, gdy si臋 szelest da艂 s艂ysze膰 w pobliskiej
g臋stwinie. Ostro偶nie co艣 si臋 pod d臋bem prze艣lizn臋艂o, przycupn臋艂o, rozs艂ucha艂o i
gdy wszystko milcza艂o doko艂a, z ziemi si臋 podni贸s艂 cz艂owiek ma艂y, w szarej guni,
z g艂ow膮 okr膮g艂膮, postrzy偶on膮, z oczyma 艣wiec膮cymi, z usty szeroko rozci臋tymi, w
kt贸rych z臋by male艅kie widnia艂y. Obejrza艂 si臋 raz jeszcze, pos艂ucha艂, r臋kami
obj膮艂 d膮b, nogami si臋 go uczepi艂 i ze zr臋czno艣ci膮 dzikiego zwierz臋cia pocz膮艂 si臋
drapa膰 ku g贸rze. Niekiedy nastawia艂 ucha, to zn贸w z po艣piechem wielkim laz艂 ku
dziupli spogl膮daj膮c ku niej niespokojnie. By艂 to Znosek.
Drapanie si臋 mimo chropawej d臋bu powierzchni pr臋dkim nie by艂o.
Drzewo grube 艂atwo si臋 obj膮膰 nie dawa艂o, mchy go 艣liskim czyni艂y, par臋 razy
osun膮艂 si臋 cz艂owieczek i ledwie paznokcie zapu艣ciwszy w kor臋 utrzyma膰 potrafi艂,
ale wnet z nowym si艂 wyt臋偶eniem pi膮艂 si臋 znowu do g贸ry.
Ju偶 prawie mia艂 dosi膮c otworu, gdy nagle jaki艣 szmer da艂 mu si臋 s艂ysze膰 we
wn臋trzu.
Z dziupli ukaza艂a si臋 g艂owa szara z naje偶onym w艂osem, do kociej podobna, z
oczyma 偶贸艂tymi, z z臋bami bia艂ymi, z w膮sami d艂ugimi, prychn臋艂a gro藕no, k艂apn臋艂a
szcz臋kami i zwierz wprost rzuci艂 si臋 na g艂ow臋 cz艂owieka.
Co艣 zaskowycza艂o i j臋kn臋艂o, zwierz i cz艂owiek razem si臋 stoczyli na ziemi臋 w
jeden k艂臋bek zwini臋ci. Szary pustelnik z dziupli obejmowa艂 ma艂ego cz艂owieczka,
r臋ce Znoska cisn臋艂y wduszone w szyj臋 napastnika. Wida膰 ju偶 by艂o p艂yn膮c膮 krew -
potem dwie pi臋艣ci ludzkie schowa艂y si臋 we w艂osach zwierz臋cia, 艣cisn臋艂y gard艂o,
otwar艂a si臋 skrwawiona paszcz臋ka, krwi膮 zachodzi艂y oczy 偶贸艂te, kt贸re zbiela艂y i
ko艂em stan臋艂y...
- cia艂o drga艂o jeszcze.
Znosek podni贸s艂 si臋 z ziemi ocieraj膮c krew, twarz mia艂 pazurami podart膮, g艂ow臋
pok膮san膮. Odetchn膮艂, prychn膮艂, plun膮艂, po czaszcze skrwawionej powi贸d艂 d艂oni膮 i
zduszonym, martwym ju偶 stworzeniem strzepn膮wszy, uderzy艂 par臋 razy o drzewo.
Potem opasa艂 si臋 swoj膮 zdobycz膮 i znowu spojrza艂 w g贸r臋, krew ciek膮c膮 ocieraj膮c
r臋kawem. Pokaleczona g艂owa i d艂onie nie wstrzyma艂y go od nowego pokuszenia.
Rozgrzany t膮 walk膮 wi臋cej ni偶 os艂ab艂y, pocz膮艂 si臋 znowu drapa膰 do dziupli
d臋bowej - nios膮c z sob膮 zduszonego nieprzyjaciela. Chwyci艂 w ko艅cu za kraw臋d藕
wypr贸chnia艂膮, zapu艣ci艂 w ni膮 palce, d藕wign膮艂 si臋 ca艂ym cia艂em i zawis艂 nad
czarnym otworem spogl膮daj膮c w jego g艂臋bie, to ku lasowi, w kt贸rego g膮szczach
szelest jaki艣 s艂ysze膰 si臋 dawa艂 z daleka.
Po chwili spu艣ci艂 si臋 do dziupli i - znikn膮艂, szelest tylko, jakby li艣ci
suchych, na dnie jej s艂ycha膰 by艂o, p贸藕niej g艂owa wysun臋艂a si臋 ponad skraje, dwie
r臋ce obok niej opar艂y na brzegach, patrza艂. Szerokie usta mi臋siste otworzy艂,
bia艂e z臋by 艣wieci艂y jak u 偶bika. Sycza艂 z b贸lu i 艣mia艂 si臋.
Z lasu coraz wyra藕niej zbli偶aj膮cy si臋 szmer s艂ycha膰 by艂o, a w dziupli szybkie
skrobanie paznokciami, a偶 p贸ki w spr贸chnia艂ej korze nie przewierci艂y otworu,
przez kt贸ry oko bezpiecznie niepostrze偶one wygl膮da膰 mog艂o. Drugi otw贸r wydrapa艂
obok niego i w nim za艣wieci艂o oko drugie... Patrza艂y teraz oba... Naprzeciw zza
ga艂臋zi wida膰 by艂o horodyszcze i drog臋 wiod膮c膮 ku niemu.
Skryty w dziupli m贸g艂 st膮d policzy膰 id膮cych i dojrze膰 twarze ka偶dego. W艂a艣nie w
t臋 stron臋 藕renice chciwie wymierzy艂, gdy ga艂臋zie 艂ama膰 si臋 pocz臋艂y i konno
jad膮cy m臋偶yzczna, kt贸rego kilku innych otacza艂o, ukaza艂 si臋 w niewielkim
oddaleniu. Jecha艂 na siwym spas艂ym koniu z d艂ug膮 grzyw膮, okrytym sk贸r膮,
zamy艣lony, koniowi daj膮c i艣膰 powoli - z ocz贸w, kt贸re przed si臋 wlepi艂, zna膰
by艂o, i偶 patrza艂 nie widz膮c. Posta膰 by艂a spokojna, powa偶na i pi臋kna, cz艂owiek
ju偶 s臋dziwy z brod膮 d艂ug膮, bia艂膮 i w艂osami na ramionach powiewaj膮cymi. Na g艂owie
mia艂 ko艂pak z nied藕wiedziej paszcz臋ki, kt贸rej bia艂e z臋by nad czo艂em mu
stercza艂y. Zwierz zdawa艂 si臋 grozi膰 ka偶demu, kto by si臋 艣mia艂 zbli偶y膰 wrogo. W
r臋ku trzyma艂 na kiju, pstro wyrobionym i jakby bia艂膮 obwiedzionym wst臋g膮,
obuszek kamienny 艣wiec膮cy, wyrobiony sztucznie, kt贸ry wi膮zanie z 艂yka plecione
umocowywa艂o. Od szyi obr臋cz miedziany z kilku k贸艂 z艂o偶ony spada艂 mu na piersi i
okrywa艂 je jak zbroja. Jad膮cy za nim w pewnym oddaleniu s艂ugami by膰 musieli,
trzymali si臋 patrz膮c skinienia i rozkazu; tylko jeden m艂odzian, z g艂ow膮
podniesion膮, u boku jego sta艂, a mia艂 uzbrojenie do tamtego podobne.
Zbli偶aj膮c si臋 do d臋bu starzec oczy zwr贸ci艂 ku uroczysku i konia przytrzyma艂 -
widz膮c, 偶e na nim pusto jeszcze by艂o.
- Nikogo! - przeb膮kn膮艂.
- Nikogo! - powt贸rzy艂, pochylaj膮c si臋 drugi.
- Mieli偶by si臋 ul臋kn膮膰 i nie przyby膰? Mo偶eli to by膰? Ani ci nawet, co zwo艂ywali?
A ci pierwsi by膰 powinni!
To m贸wi膮c z konia si臋 zsun膮艂 stary.
- Wy z ko艅mi - rzek艂 - sta膰 tu w pobli偶u, pa艣膰 i czeka膰. Ty, Mroczek - ze mn膮
p贸jdziesz... uczy膰 si臋, jak radzili starzy. S艂uchaj, patrz, s艂u偶 i ucz si臋.
M艂odszy pos艂usznie g艂ow臋 sk艂oni艂.
Wtem z drugiej strony nadjechali konni, Doman samotrze膰 z lud藕mi swymi. I on,
nie doje偶d偶aj膮c do horodyszcza, konia s艂udze odda艂 wskazawszy pastwisko, a sam
ku staremu po艣pieszy艂.
- Dniem wiecowym pozdrawiam was - odezwa艂 si臋.
- Dniem wiecowym, bodaj szcz臋艣liwym - odpar艂 starzec. - K臋dy偶 si臋 Wisz dziewa?
Doman obie r臋ce podni贸s艂 ku g贸rze i pokaza艂 na ob艂oki.
- Spalili艣my zw艂oki jego, p艂aczki go op艂aka艂y... z ojcami pije mi贸d bia艂y.
Starzec r臋ce za艂ama艂.
- Zmar艂? - zapyta艂.
- Zabit jest - rzek艂 Doman - zabit przez ludzi kneziowych, kt贸rzy na dw贸r jego
napadli.
S艂uchaj膮cy g艂ow臋 opu艣ci艂, ale kr贸tko trwa艂o przera偶enie, podni贸s艂 wejrzenie, w
kt贸rym gniew si臋 malowa艂.
- My艣lmy偶 i my o szyjach naszych - rzek艂 - co jemu wczoraj, nam jutro. Gdy
m贸wili, z dala ju偶 t臋tnia艂o znowu, t臋tnia艂o coraz silniej, ca艂y las pe艂en si臋
zdawa艂, ze wszech stron wytyka艂y si臋 g艂owy koni i g艂owy ludzi, gwar si臋 wzmaga艂,
starszyzna kmiecia nadci膮ga艂a. Dwoje ocz贸w z dziupli patrza艂o i dwoje usz贸w
s艂ucha膰 musia艂o, bo rozmowy pod samym d臋bem si臋 toczy艂y.
Przybyli pozdrawiali si臋 dniem wiecowym, ale twarzami smutnymi. Ze trzech liczba
ich ros艂a do dziesi臋ciu, do p贸艂 kopy... do soroka... do setki... Wszyscy jeszcze
stali poza horodyszczem, gdy Ludek, syn Wisz贸w, nadjecha艂.
Zsiad艂szy z konia przyst膮pi艂 z pozdrowieniem do gromady i krwaw膮 koszul臋 a
siermi臋g臋 czarnymi plamami zbroczon膮 rzuci艂 pomi臋dzy stoj膮cych nie m贸wi膮c s艂owa.
R臋kami tylko wskaza艂 na nie. Oczy wszystkich zwr贸ci艂y si臋 na odzie偶 zabitego,
r臋ce zadrga艂y, czo艂a si臋 pofa艂dowa艂y.
Z pi臋艣ciami zaci艣ni臋tymi otoczyli lice gwa艂tu.
P贸藕niej szmer przebieg艂 po gromadzie g艂uchy i ur贸s艂 we wrzaw臋, w艣r贸d kt贸rej
rozezna膰 tylko by艂o mo偶na nawo艂ywania o pomst臋 krwaw膮. Gdy si臋 to dzia艂o, Doman
odst膮pi艂 precz i milcza艂. Zatem ruszy艂a si臋 starszyzna i ci膮gn臋li z wolna ku
horodyszczu. Ludek z ziemi podni贸s艂 odzie偶 ojca, zarzuci艂 j膮 na ramiona i szed艂
za nimi. Tak uroczystym pochodem, na czele maj膮c siwych, weszli na uroczysko i
pod chwiej膮c膮 si臋 szop臋. Tu, nic nie m贸wi膮c, ka偶dy na ziemi zaj膮艂 miejsce swoje,
bro艅 sk艂adaj膮c przed sob膮.
Drudzy op贸藕nieni nadje偶d偶ali jeszcze. Szerokim ko艂em rozsiad艂a si臋 rada, sparli
na r臋kach i dumali - wielu brak艂o. Innym z ocz贸w patrza艂o dziwnie, jakby s艂owa
jeszcze nie rzek艂szy ju偶 do sporu byli gotowi.
- Nie ma ju偶 tego, kto nas tu zwo艂a艂 - odezwa艂 si臋 Boimir stary - ale duch jego
m贸wi, po co艣my tu przybyli. Radzi膰 trzeba, aby stary obyczaj pola艅ski nasz nie
usta艂, aby艣my si臋 w Niemc贸w i niewolnik贸w nie obr贸cili a w kneziowe s艂ugi.
Wsz臋dy, gdzie mieszka mowa nasza, s 艂 o w o, u 艁u偶yczan, u Duleb贸w, Wilk贸w,
Chorbat贸w, Serb贸w, Maz贸w, a偶 do Dunaju i za Dunaj bia艂y, do sinego morza, w
lasach i po g贸rach... kneziowie na wojnach dowodz膮, ale po mirach gromada
wybiera starszyzn臋, rz膮dzi i s膮dzi, i ziemi臋 rozdziela. Starost贸w i tysi膮czniki
stanowi, mir trzyma, bezpiecze艅stwa strze偶e. Chwostek si臋 z Niemcy sprz臋ga, chce
ze sto艂ba swego nam rozkazywa膰, nam, co艣my tam jego r贸d sami dla obrony
posadzili. Wisza nam za to ubito, 偶e 艣mia艂 wiec zwo艂ywa膰!
J臋kn臋艂o kilku i g艂uche mruczenie s艂ysze膰 si臋 da艂o po t艂umie. Starce g艂owami
trz臋艣li. A偶 z prawej strony czarno zaros艂y, 艣rednich lat wsta艂 m臋偶czyzna, r臋k臋
trzymaj膮c za pasem. Oczy, kt贸re dot膮d mia艂 w ziemi臋 wlepione, podni贸s艂 i
potoczy艂 nimi, jakby w gromadzie swoich szuka艂.
- Bez knezi贸w - odezwa艂 si臋 - nie obejdziemy si臋... 艂adu nie b臋dzie!... Najd膮 na
nas Niemcy, a cho膰by i Pomorcy, i Wilki, gdy im g艂贸d doje, a w艣ciek艂ymi uczyni,
kto b臋dzie w贸wczas dowodzi艂, rozkazywa艂 i broni艂? Czy kne藕, czy kr贸l, jak go tam
zwa膰, musi by膰... a pod nim my, cho膰 jemu r贸wni 偶upany, bany kmiecie i
w艂adyki... i pospolity gmin... i niewolniki nasze... kne藕 musi by膰...
Zacz臋to mrucze膰, czarny m贸wi艂 dalej:
- 呕e si臋 z Niemcami braci, a co z艂ego, kiedy nam to pok贸j kupuje? Mruczenie
ros艂o coraz, a偶 zg艂uszy艂o m贸wi膮cego, ale drudzy widocznie za nim obstawali.
- Kne藕 musi by膰 - zawo艂a艂 Boimir - ano... b臋dzie! Kto przeczy? Inaczej by si臋 od
Niemca nie osta艂o... Nios膮 si臋 oni do nas z mieczem i z wiar膮 sw膮, z namowy i z
gro藕by... a or臋偶 maj膮 dobry i si艂臋 wielk膮... i swoich knezi贸w, co lud prowadz膮
jak parobek wo艂y w p艂ugu... Nie obronim si臋 im samopas id膮c... Knezi贸w trzeba!
Niech b臋d膮! Ale nie Chwostk贸w, nie tego rodu Popio艂owego, co ju偶 zapomnia艂, sk膮d
wyszed艂!...
- Nie!... Nie!... - zawo艂ano z jednej strony.
Ale z drugiej si臋 burzy艂o. Niekt贸rzy wstawali i oczyma si臋 mierzyli, policzy膰
ju偶 by艂o mo偶na tych, co szli za i przeciw. A z piersi bucha艂o jedno "nie" -
przeciw drugiemu.
- Precz z Chwo艣ciskiem! - wo艂ali niekt贸rzy. - Precz z Chwostem... Drudzy wrzaw臋
podnosili, aby tamto wo艂anie zg艂uszy膰.
Ca艂膮 gromad膮 siedzieli poza Boimirem rozrodzeni Mieszkowie, kt贸rych Myszami i
Myszkami zwano, bo wielu z nich to imi臋 nosi艂o... ci si臋 podnie艣li, najg艂o艣niej
wo艂aj膮c:
- Precz z nim!
- Nie co czyni膰 zosta艂o, tylko i艣膰 i to plugastwo w gnie藕dzie wydusi膰 -
krzyczeli.
- Lekko rzec - rzek艂 inny - a nie艂atwo tego dokaza膰. Dali艣my si臋 im rozsi膮艣膰,
rozrodzi膰, zm贸c, uzbroi膰, pow膮cha膰 z Niemcy, 偶ony od nich potajemnie bra膰;
namawia膰 si臋 z nimi... dzi艣, byle skin臋li, broni膰 ich b臋d膮. Ziemi臋 nam zniszcz膮
gorzej od Chwo艣ciska... ludzi w niewol臋 nabior膮. Lepiej cierpie膰 swojego, co
m臋czy, ni偶 cudzego, co wypleni nas, a sam posi臋dzie t臋 ziemi臋, na kt贸rej popio艂y
ojc贸w le偶膮... Zamiast si臋 rzuca膰 na艅, i艣膰 trzeba do Chwosta i powiedzie膰 mu w
oczy...
- I艣膰!... 偶aden z nas stamt膮d nie wr贸ci艂 - krzyczeli Myszki - wszystkich pod
grodem jak ps贸w wywieszaj膮... s艂贸w on nie pos艂ucha.
- A si艂y my na niego nie mamy - wo艂a艂 Rudan - nie mamy...
- Si艂a si臋 znajdzie, byle wola by艂a - ozwa艂 si臋 stary, ubogo odziany Piast.
Potakiwali jedni, cz臋艣膰 wielka siedzia艂a w milczeniu, g艂owy pospuszczawszy. -
C贸偶 czyni膰? - pytali po cichu, patrz膮c sobie w oczy mniej 艣mieli.
- Cierpie膰 - m贸wi艂 Rudan - nie wieczny on, synowie b臋d膮 lepsi.
- Na to ich w艂a艣nie Niemcy zaprawiaj膮 u siebie, poluj膮c z nimi na Serb贸w -
wtr膮ci艂 inny.
- Czeka膰! - wtr膮ci艂 inny - aby nas po jednemu, jak Wisza, wybito, a dzieci
pobrano na gr贸d, a ziemi臋 smerdom porozdawano...
Tak r贸偶ne g艂osy odzywa艂y si臋 ze stron r贸偶nych, nie by艂o zgody. Bli偶ej siebie
siedz膮cy gwarzy膰 pocz臋li i naradza膰 si臋 po cichu, bo si臋 l臋kali ju偶 zwolennik贸w
Chwostka, aby ich na sztych nie wydali... Z cichego szmeru rodzi艂 si臋 swar i
wrzawa, i gwar taki, 偶e jedni drugich nie s艂yszeli.
Myszki wo艂ali, aby na gr贸d ci膮gn膮膰 i wywraca膰 wszystko, knezia si臋 pozby膰 i
innego sobie obra膰 z mi臋dzy kmieci. Rudan i jego druhowie odradzali.
- Niemc贸w, Pomorc贸w, Wilk贸w ino nie wida膰 - m贸wili - a oni nam straszniejsi od
Chwosta. Zas艂ysz膮, 偶e si臋 sami mi臋dzy sob膮 drzemy, 偶e g艂owy u nas nie sta艂o,
nalec膮 i kraj spustosz膮... Siedzieliby cicho. Dawno na nas z臋by ostrz膮. My
ludzie od roli i od g臋艣li, a oni od krwi i 偶elaza... 艂atwo im nas zm贸c... Oni
stoj膮 pod jednym wszyscy, a my i jednego nie mo偶em 艣cierpie膰.
- Nieprawda - rzek艂 Boimir - cierpieli艣my, obrali艣my sami, s艂uchali i karmili,
a偶 oszala艂... S艂yszeli艣cie, co tam za biesiady krwawe wyprawia, jak swoich
krewniak贸w dusi... kmieciom ju偶 wielu dwory pozabierano, dziewki, ch艂opc贸w,
dobytki... a gdzie偶 nasza stara swoboda? Gdzie obyczaj dawny?...
Spierano si臋 tak ci膮gle. Myszki potrz膮sali obuchami nad g艂owy i pi臋艣ci 艣ciskaj膮c
powtarzali:
- I艣膰 na to gniazdo plugawe i wydusi膰... - I艣膰! I艣膰! - huczano.
Niekt贸rzy ruszali si臋 z miejsc, jak gdyby natychmiast spe艂ni膰 to chcieli, ale
wielka cz臋艣膰 sta艂a oporem.
Liczono si臋 oczyma. Myszkowie przemagali; druhy wi臋c kneziowe odsun臋li si臋 w
ostro偶nym milczeniu. Rudan pozosta艂 z ma艂膮 garstk膮, kt贸ra, brody gryz膮c i oczyma
rzucaj膮c, siedzia艂a na ziemi milcz膮ca, do niczego si臋 miesza膰 nie chc膮c.
Pojedynczo przyst臋powali do nich niekt贸rzy, usi艂uj膮c przekona膰, ale ci spojrze膰
nie chcieli i m贸wi膰 nie byli radzi.
Gwar i wrzawa nie ustawa艂y, bo nie dosy膰 by艂o powiedzie膰: i艣膰 - trzeba by艂o
obmy艣li膰, z kim, jak, kiedy, a gr贸d Chwostk贸w by艂 warowny, wa艂em i cz臋stoko艂em
otoczony, oblany w cz臋艣ci jeziorem, zaopatrzony ku obronie, w ludzi obfity. Na
Niemc贸w te偶 skin膮膰 stamt膮d mogli, aby im w pomoc szli... a w贸wczas z Myszk贸w i
ich druh贸w nie zosta艂oby jednej g艂owy.
S艂o艅ce si臋 podnios艂o wysoko, min臋艂o po艂udnie, na uroczysku z posch艂ymi usty
starszyzna radzi艂a, nic nie mog膮c uradzi膰 ani si臋 zgodzi膰 na jedno. Wo艂anie by艂o
wielkie chwilami, t艂um to si臋 zbija艂 w jedn膮 stron臋, to w drug膮 ciska艂 gromadz膮c
oko艂o starszych, co g艂osy zabierali.
Opodal od horodyszcza czelad藕 sta艂a z ko艅mi czekaj膮c, pasiono je pop臋tawszy na
skraju 艂膮ki pod lasem; m艂odzie偶, parobczaki na ziemi siedzieli i 艣miechy a 偶arty
mi臋dzy nimi s艂ycha膰 by艂o.
Do d臋bu, z kt贸rego dwoje ocz贸w patrza艂o, g艂osy dolatywa艂y jak fale: to szybsze,
to silniejsze, wida膰 by艂o, jak podnoszono r臋ce, gro偶ono pi臋艣ciami, rwano si臋 i
rozchodzono... Jeden to drugi stawa艂 na wy偶szym brzegu wa艂u, aby go lepiej
s艂yszano, i stamt膮d m贸wi艂, gard艂owa艂, cz臋sto na sobie sukni臋 i koszul臋 rw膮c...
Gro藕ne wyrazy a偶 tu dochodzi艂y. Dwoje jasnych oczu ci膮gle patrza艂o.
Parobcy, co na 艂膮ce siedzieli, rozgl膮dali si臋 doko艂a. Wtem jeden drugiego
potr膮ci艂 i rzek艂:
Zyrun! patrz ino na stary d膮b... na stary d膮b...
A co w nim? Dziupla sroga...
- Nie widzisz偶e? Pod dziupl膮, hen, dwoje ocz贸w w dziurach 艣wieci... jakby 偶bik
patrza艂 na nas?...
- Nie patrz! To czary... d膮b 艣wi臋ty... kto wie, jaki duch z niego patrzy... i co
jego wzrok mo偶e?
- To nie duch, ino zwierz! Albo 偶ywy cz艂ek zakl臋ty...
- Duchy si臋 tak po dniu nie snuj膮... - odezwa艂 si臋 pierwszy.
Wszystka czelad藕 oczy na d膮b zwr贸ci艂a, lecz wi臋ksz膮 cz臋艣膰 ogarn臋艂a trwoga. - D膮b
stary... 艣wi臋ty... co by tam w dziurze cz艂ek mia艂 robi膰...
- To zwierz.
- Sp艂oszy膰 go!... - krzykn膮艂 pierwszy. - 艢lepia mu jeszcze 艣wiec膮... ja je
widz臋...
To m贸wi膮c chwyci艂 艂uk parobczak, naci膮gn膮艂 go i strza艂a 艣wisn臋艂a w powietrzu...
pad艂a w sam otw贸r d臋bu, gdzie 艣wieci艂o oko, zachwia艂a si臋 - i znik艂a... Z ni膮
razem i oczy z dziupli patrze膰 przesta艂y. Czelad藕 strwo偶ona siedzia艂a w
milczeniu.
- Zwierza艣 ubi艂 lub skaleczy艂 - zawo艂a艂 Zyrun.
- Dobrze by cho膰 sk贸r臋 zedrze膰 z niego - krzykn膮艂, zrywaj膮c si臋 ch艂opak.
- A je艣li ranny tylko i 偶yw, to ci si臋 z dziupli broni膰 b臋dzie - pocz臋li drudzy.
Zapalczywy my艣liwiec nie s艂ucha艂, poskoczy艂 ku d臋bowi chwyciwszy obuszek do
pasa; drudzy si臋 tylko przypatrywali. Jak kot pocz膮艂 si臋 drapa膰 na drzewo
przyk艂adaj膮c do艅 ucha Znak da艂 swoim, 偶e co艣 w nim s艂yszy. Ostro偶ny jednak nie
wprost si臋 do dziupli skierowa艂. Kawa艂 starej, grubej, nad艂amanej ga艂臋zi
chwyciwszy nad ni膮, uwiesi艂 si臋 na niej i spojrza艂 w g艂膮b. Patrza艂 d艂ugo nic
dojrze膰 nie mog膮c, cho膰 coraz przybli偶a艂 g艂ow臋 a oczy.
W 艣rodku, nakryty zabitym zwierzem, kt贸remu strza艂臋 w oko wbi艂, le偶a艂, li艣膰mi
si臋 ca艂y zasypawszy, m膮dry Znosek. R臋k膮 tuli艂 oko, z kt贸rego krew mu ciek艂a, bo
w nim strza艂a uwi臋z艂a. Parobczak nie widz膮c i nie s艂ysz膮c, aby si臋 co艣 rusza艂o,
o艣mieli艂 si臋 wreszcie r臋k臋 do dziupli wpu艣ci膰 i z okrzykiem rado艣ci doby艂 z niej
偶bika, kt贸rego oko g艂臋boko by艂o strza艂膮 przeszyte. Wnet pocz膮艂 trz膮艣膰 zdobycz膮,
okazuj膮c go gromadzie, kt贸ra si臋 ca艂a ku niemu rzuci艂a, oczom swym nie wierz膮c
prawie. Otoczono d膮b, a szcz臋艣liwemu 艂owcy ju偶 w my艣li nie by艂o si臋gn膮膰 g艂臋biej,
gdzie ducha w siebie wci膮gn膮wszy, przyczajony le偶a艂 na p贸艂 martwy Znosek.
Ze 偶bikiem w r臋ku spuszcza膰 si臋 pocz膮艂 ch艂opak na ziemi臋, rzuci艂 go potem
ciekawym, kt贸rzy z r膮k do r膮k sobie podawa膰 zacz臋li. Strza艂a tkwi艂a wbita tak
g艂臋boko w 艣lepie, i偶 ten sam, co j膮 pu艣ci艂, si艂y swej pozna膰 nie m贸g艂... Zwierz
by艂 ju偶 zimny, paszcz臋 mia艂 rozdart膮, oz贸r wywalony.
Jako艣 to tak by艂o niezrozumia艂ym, 偶e 偶artowni艣 jeden pocz膮艂 dowodzi膰, i偶
parobczak zdychaj膮ce tylko zwierz臋 dobi艂.
Ha艂as oko艂o d臋bu powsta艂 tak wielki, i偶 st膮d a偶 na horodyszcze dochodzi艂.
Obejrza艂a si臋 starszyzna, kt贸rej ubite z dala pokazano zwierz臋. Rzucili si臋
m艂odsi z kmieci pyta膰, a jeden z zapale艅szych, chwyciwszy 偶bika za kark, poni贸s艂
go, potrz膮saj膮c nim jak wr贸偶b膮.
-Bogowie wieszczb臋 uczynili! - wo艂ano. - 呕bik siedzia艂 w dziupli zaczajony,
jeden parobczak, napatrzywszy zaledwie 艣lepie, go ubi艂. Tak siedzi w kamiennej
dziupli Chwostek... i nasza strza艂a go tam dosi臋gnie. Bogowie wr贸偶b臋 daj膮...
Precz z Chwo艣ciskiem!...
Wi臋c gromada ca艂a, co z Myszkami by艂a, wole膰 zacz臋艂a: - 艁ado! Kolado! 艁ado!
I cieszyli si臋, i w d艂onie klaskali.
Inni milczeli... Wiec znu偶ony ustawa艂 na si艂ach. Wtem na skraju lasu ujrzano
starego 艣lepca, kt贸rego ma艂e prowadzi艂o ch艂opi臋, i oczy si臋 ku niemu skierowa艂y.
- S艂owan! bywaj!- zacz臋to wo艂a膰 - bywaj nam, stary, z pie艣ni膮... po dawnym
zwyczaju...
Nas艂uchuj膮c zbli偶a艂 si臋 艣lepy g臋艣larz powoli, po gwarze m贸g艂 ju偶 pozna膰, 偶e si臋
zbli偶a do horodyszcza. Wszyscy mu radzi byli, orze藕wieli ujrzawszy go, ni贸s艂 ze
sob膮 wo艅 prastarych dziej贸w i czas贸w.
- Witaj, stary S艂owanie!...
Szed艂 w milczeniu, jak gdyby miejsce zna艂 i pami臋ta艂, wszed艂 przez wa艂, kijem
sobie miejsce obmaca艂 i usiad艂 na ziemi. G臋艣l臋 milcz膮c膮 trzyma艂 na kolanach i
my艣la艂...
- Sp贸藕ni艂em si臋, sp贸藕ni艂em - Pocz膮艂 g艂osem za艂amanym, na p贸艂 艣piewnie - stare
nogi 藕le ju偶 s艂u偶膮, drogi si臋 powyci膮ga艂y... A jaki by to by艂 wiec bez
wieszczka? A co by to za rada bez pami臋ci na stare dziad贸w zbory!... Or艂om
lecie膰 lekko g贸r膮, 艣limak si臋 powoli wlecze... powoli...
Uderzy艂 po strunach, milczeli wszyscy... i 艣piewa艂 starzec powoli.
- Kiedy Lecha plemienia nie sta艂o, nie sta艂o... swobody si臋 ziemianom zachcia艂o,
zachcia艂o... Zachcia艂o si臋 swobody bezpa艅skiej, wojewod贸w wybrali dwunastu...
Krew to ze krwi wszak naszej, ko艣ci z ko艣ci... bracia nasi rodzeni ziemianie,
niechaj nami rozrz膮dz膮, 艂ad sprawi膮... O 艁ado! niechaj ziemi臋 szcz臋艣liw膮
uczyni膮... O 艁ado...
Wybrali ich, wybrali dwunastu... Cieszyli si臋, cieszyli nied艂ugo. Brat rodzony
wnet bratu by艂 s艂ug膮... Co jednego nad sob膮 nie chcieli... dwunastu ich wybrali
i mieli... Dwunastu... O 艁ado, o 艁ado...
Jeden z kadzi rad czerpa艂 i g艂ow臋 zalewaj膮c, pomiata艂 narodem... Drugi zbiera艂 a
dusi艂 w komorze, co ubogim odebra艂 od g臋by... Trzeci je藕dzi艂, wygl膮da艂, gdzie
dziewki, i c贸rki im podbiera艂 - mi贸d z ula... O 艁ado! O 艁a...do!
I tak byli z dwunastu szcz臋艣liwi, szcz臋艣liwi, 偶e pos艂ali za morze z pok艂onem...
Oj, pos艂ali szukaj膮c wojaka, co by jeden nad wszystkim panowa艂... Kraku, panie a
kneziu, wo艂ali, chod藕 do ziemi, do naszej, rz膮d藕 nami. I sp臋dzili dwunastu z ich
grod贸w. Znowu kmieci zrobili z wojewod贸w... A jednego ju偶 Kraka s艂uchali. O
艁ado! o 艁ado!...
Gdy si臋 pie艣艅 powolnie nucona sko艅czy艂a, milczenie panowa艂o, patrzeli niekt贸rzy
na starca nie wiedz膮c, co by to znaczy膰 mia艂o...
- To艣 i ty, S艂owanie - rzek艂 mu jeden - Chwo艣cika pokocha艂... Starzec nastawi艂
ucha.
- Pokocha艂?
Pokr臋ci艂 g艂ow膮, pocz臋艂y brz臋cze膰 struny, dziwny staruszek pocz膮艂 艣piewa膰 znowu
t臋skliw膮 nut膮.
- Siedzi Chwostek na wie偶ycy... i patrzy z niej wko艂o... dobry pan... Gdzie si臋
kurzy ze 艣wietlicy, gdzie na polu si臋 zieleni... gdzie r偶膮 stada, syc膮 miody...
oko widzi, r臋ka zgarnia... dobry pan! Siedzi Chwostek, patrzy z dala... kmiecie
mrucz膮, psy-li wyj膮?... 艣le dru偶yn臋, milcze膰, cichy... lub na ga艂膮藕 p贸jdzie
licho... Dobry pan... Pan weso艂y, do biesiady rad zaprasza, rad ugo艣ci a
nakarmi, a upoi, a偶 si臋 ludziom na wiek wieka je艣膰 odechce... i pacho艂ki do
jeziora nios膮 kmieci... Dobry pan. Siedzi Chwostek na wie偶ycy... czy s艂yszycie,
jak si臋 艣mieje, hen daleko 艣miech rozlega... a偶 pu艣ciej膮 w lasach knieje... a偶
po dworach lud truchleje... dobry pan! Z Niemcem on si臋 poca艂uje, Niemiec
dziewk臋 da mu bia艂y... a wy, kmiecie, mrucze膰 wara! bo mu Niemiec da swe miecze
i wskro艣 krn膮brnych wnet wysiecze. Dobry pan! Dobry pan!...
Ch贸rem za starym pocz臋to powtarza膰 - dobry pan... a dwie te pie艣ni razem z sob膮
z艂o偶one zas臋pi艂y czo艂a i jednym, i drugim... S艂owan zamilk艂, g艂ow臋 spu艣ci艂,
podpar艂 si臋 r臋k膮 na ziemi, na p贸艂 po艂o偶y艂 i 艣piewa膰 wi臋cej nie chcia艂.
Powoli szepta膰 znowu pocz臋to, gwarzy膰 i naradza膰.
S艂o艅ce si臋 zni偶a艂o, gdy starszyzna widz膮c, i偶 na niczym spe艂znie wiec, rozesz艂a
si臋 gromadkami po horodyszczu, posiadali ko艂em, ka偶dy ze swymi, i podano, co kto
przyni贸s艂 z sob膮 do jedzenia i picia... ko艂acze, zimne mi臋so, a w drewnianych i
glinianych bary艂kach mi贸d, piwo i kwas...
G臋艣larza wzi臋li mi臋dzy siebie Myszki, ugaszczaj膮c go, dano mu pierwszy kubek w
r臋ce.
- Po staremu - rzek艂 - pierwsze si臋 bogom nale偶y, 艁ado!... I wyla艂 nap贸j na
ziemi臋.
Po wt贸re zla艂 jeszcze na ofiar臋 duchom uroczyska dobrym i z艂ym, bia艂ym i
czarnym, aby im nie przeszkadza艂y; po trzecie zla艂 duchom ojc贸w, co niewidzialne
przy radzie sta艂y... Na ma艂ych skorupkach postawiono im obiaty z bia艂ego chleba,
a dopiero potem w milczeniu je艣膰 i pi膰 zacz臋to.
Stary S艂owan, ma艂o zjad艂szy, napi艂 si臋 troch臋 i znowu si臋 wzi膮艂 do weselszej
znajomej pie艣ni starej. T臋 zaledwie pos艂yszano, gdy ch贸rem za nim odezwali si臋
wszyscy, nawet czelad藕 z 艂膮ki wt贸rowa艂a nie艣mia艂o.
Nadesz艂a pie艣ni godzina, wi臋c po tej nast臋powa艂y inne i coraz nowe, cho膰
wszystkie od siebie podobne. Starzec potem ju偶 sam za艣piewa艂 stary znad Dunaju,
z innych 艣wiat贸w, k臋dy wino ros艂o, gdzie lwy si臋 przechadza艂y, 偶y艂y smoki i
偶mije, fala morza bi艂a o brzegi skaliste i s艂o艅ce 艣wieci艂o gor膮ce. Wszyscy
wzdychali za tym 艣wiatem pie艣ni jak za swoim.
Noc by艂a, gdy rady, ofiary, pie艣ni i wiec bezowocny si臋 sko艅czy艂. Powstawa艂a
starszyzna, j臋li si臋 偶egna膰 wszyscy, r臋ce sobie daj膮c a wzdychaj膮c.
Kt贸偶 wie? Mo偶e do nowego wieca my艣li zebra膰 chciano?...
Konie z pastwisk czelad藕 przyprowadzi艂a, posiadali na nie i jechali gromadkami.
Ka偶dy w sw膮 stron臋... Zosta艂o po cichu szepc膮cych kilkunastu, kilku, potem
nikogo. Uroczysko zn贸w by艂o puste i milcz膮ce. Ga艂臋藕mi d臋bu wiatr wieczorny
potrz膮sa艂 i ptastwo krzycza艂o tylko na b艂otach. Gwiazdy zaczyna艂y mruga膰 na
niebie, lekki powiew wiatru od 艂膮k szed艂 do rzeki.
Wtem w dziupli zaszele艣cia艂o, prychn臋艂o, dwoje r膮k chwyci艂o za kraj kory, g艂owa
si臋 podnios艂a nad ni膮 i Znosek z pokrwawion膮 twarz膮 doby艂 si臋 ze 艣rodka. Nogami
i r臋kami obj膮艂 pie艅, ze艣lizn膮艂 si臋 powoli na ziemi臋. Tu pad艂 wyci膮gni臋ty jak
nie偶ywy... Dysza艂 ledwie, wyci膮ga艂 d艂ugo r臋ce i nogi, j臋cza艂.
Zaszele艣cia艂o w艣r贸d lasu... drgn膮艂 ca艂y; ucieka膰 ju偶 nie czas by艂o, po ci臋偶kim
chodzie powolnym pozna艂 nowego nieprzyjaciela. Jak nie偶ywy leg艂, przylgni臋ty
twarz膮 do ziemi. Z zaro艣li powoli, wlok膮c si臋 niezgrabnie, wyszed艂 nied藕wied藕.
Nosem wodzi艂 po ziemi, jakby czego szuka艂. S艂ycha膰 by艂o sapanie jego i
mruczenie. 呕贸艂te oczy pob艂yskuj膮ce w ciemno艣ci skierowa艂 ku Znoskowi, kt贸ry
ci膮gle jak martwy le偶a艂... Ostro偶nie gospodarz puszczy podszed艂 ku niemu i jak
pies poczu艂 go w膮cha膰. Z lekka potr膮ci艂 go 艂ap膮, zamrucza艂 i poszed艂 dalej.
Wida膰 go by艂o zd膮偶aj膮cego na pole krokiem oci臋偶a艂ym, podnosz膮cego czasem pysk i
wietrz膮cego doko艂a. Siada艂 spoczywa膰, liza艂 艂ap臋 i znowu wl贸k艂 si臋 leniwo dalej,
gdzie艣 za 偶erem czy za przyjacielem, po kt贸rym zat臋skni艂.
Ch艂opak ujrzawszy go ju偶 w p贸lku zerwa艂 si臋 na nogi i w las rzuci艂 szybko.
ROZDZIA艁 11
Ranek by艂 naj艣liczeniejszej wiosny, kt贸rej ju偶 nic z jej kr贸lewskich ozd贸b nie
brak艂o. Najleniwsze d臋by g艂uche sta艂y poubierane w li艣cie, pachnia艂y brzozy
potrz膮saj膮c d艂ugimi warkoczami, u st贸p drzew, gdzie zajrza艂o tylko s艂o艅ce,
kwiatek si臋 ku niemu u艣miecha艂. Na ka偶dej ga艂臋zi szczebiota艂 ptaszek, w ka偶dym
promieniu z艂ota muszka igra艂a...
Ca艂y ten 艣wiat, wody, lasy, ptaki, zwierz臋ta i muszki z艂ote, i rybki srebrne
偶y艂y na贸wczas 偶yciem jednym w dziwnej zgodzie i braterstwie. Strumie艅 mrucza艂
zrozumia艂膮 mow膮, ptaki 艣piewa艂y pie艣ni dla ludzi, dziki zwierz brata艂 si臋 czasem
z cz艂owiekiem, by mu s艂u偶y膰. Harmonia wielka panowa艂a w tym 艣wiecie
zaczarowanym, w kt贸rym wszystko sk艂ada艂o si臋 na jedn膮 ca艂o艣膰. 艢mier膰 nawet
przychodzi艂a z u艣miechem w por臋 i przeprowadza艂a do ojc贸w na biesiad臋 wieczn膮.
Dwie kobia艂ki sta艂y na ziemi grzyb贸w pe艂ne, dziewcz膮t dwoje odpoczywa艂o przy
nich, r臋kami si臋 obj膮wszy... siedzia艂y i s艂ucha艂y. Dziwa zamy艣lona, z oczyma
wlepionymi w las duma艂a.
- Co ty tak s艂uchasz, Dziwo? - pyta艂a siostra.
- Sroczka mi co艣 powiada... s艂yszysz ty j膮? Pyta si臋 nas, czy艣my du偶o uzbiera艂y?
M贸wi, 偶e na uroczysku w dolinie grzyb贸w jest wiele... Chce nas odprowadzi膰 do
chaty...
I zamilk艂a chwil臋.
- M贸wi - ci膮gn臋艂a dalej powoli - przyjad膮 swaty... ksi臋偶yc pan m艂ody do
ciebie...
- Do mnie, Dziwo?
- Tak... do ciebie, 呕ywia, bo ja swat贸w nie b臋d臋 zna艂a... W wianku chodzi膰 b臋d臋
zawsze, zawsze... i w wianku, w zielonym p贸jd臋 do ojca i matki...
Sroczka w istocie, siedz膮c na ga艂臋zi, kr臋ci艂a g艂ow膮 i jakby przedrze藕nia艂a
dziewcz臋ta, ci膮gle co艣 dziewczynie pokrzykiwa艂a...
Wtem z lasu nadlecia艂 jastrz膮b z rozpuszczonymi skrzyd艂ami, pocz膮艂 unosi膰 si臋
nad 艂膮czk膮 patrz膮c pod siebie, szukaj膮c czego艣 na ziemi. Sroczka zobaczy艂a go i
krzykn臋艂a nawo艂uj膮c. Z krzak贸w odpowiedzia艂y jej si贸str g艂osy, ze wszech stron
pocz臋艂y si臋 zlatywa膰 pstre sroczki i gromad膮 polecia艂y straszy膰, 艂aja膰, odp臋dza膰
jastrz臋bia. Przypada艂y prawie do niego, a gdy si臋 zwr贸ci艂 ku nim, pierzcha艂y
nagle ca艂ym stadem i wnet wraca艂y znowu z wrzaskiem nowym. Jastrz膮b ni贸s艂 si臋
ci膮gle to zni偶aj膮c nad ziemi臋, to podnosz膮c w ob艂oki; nagle si臋 pu艣ci艂 jak kula
i pad艂 na ziemi臋, a w tej偶e chwili stado ca艂e spad艂o na艅 dziobami chwytaj膮c
prawie, posypa艂y si臋 pi贸ra... kobuz wyrwa艂 si臋, ulecia艂 w g贸r臋 i znikn膮艂. Sroki
poci膮gn臋艂y za nim z wrzaskiem.
Dziwa westchn臋艂a.
Z dala odezwa艂a si臋 kuku艂ka raz, drugi i uciek艂a. Dziwcz臋ta zamy艣li艂y, kiedy
呕ywia za m膮偶 p贸jdzie. - Kuj, kuku艂ko! - prosi艂y.
Odezwa艂a si臋 trzy razy. Trzy lata czy trzy miesi膮ce? Kt贸偶 to wiedzie膰 mo偶e...
呕ywia ze 艣miechem zapyta艂a o Dziw臋. Kuku艂ka bli偶ej podlecia艂a, roz艣mia艂a si臋
tylko jako艣 dziwnie, pozna艂y j膮 przecie po pierzu, ale wr贸偶y膰 nie chcia艂a.
Dziewcz臋ta siedzia艂y zamy艣lone. 呕ywia kwiatki rwa膰 zacz臋艂a i wianuszek ple艣膰 dla
siostry. Ale kwiatki niedobre si臋 pod r臋k臋 nawija艂y i ko艅ce rwa艂y i nie chcia艂y
si臋 ple艣膰 w wianuszek.
Siedzia艂y nie opodal od zagrody, by艂y wi臋c bezpieczne. Nazajutrz mia艂y i艣膰 do
ogni贸w, na Kupa艂臋, 呕ywia si臋 cieszy艂a. Dziwie nie chcia艂o si臋 i艣膰 z drugimi...
smutno jej by艂o.
Wtem w艣r贸d ciszy, gdy muszki brz臋cza艂y tylko i pszczo艂y, las z dala zat臋tnia艂.
Spojrza艂y po sobie.
- Czy Ludek pojecha艂 na 艂owy... czy to Ludkowe psy s艂ycha膰?... - Ludek w domu,
ko艂o stada...
Porwa艂y za koszyki, obejrza艂y si臋 doko艂a i ostro偶nie w g膮szcz pierzchn臋艂y... ale
cicho by艂o znowu w lesie; ni ps贸w, ni ludzi nie s艂ycha膰.
呕ywia, g艂贸wk臋 z g膮szczy podni贸s艂szy, patrza艂a na polank臋 i s艂ucha艂a, psy gdzie艣
daleko zwierza pogoni艂y i cicho. Dzi臋cio艂 kuje drzewo... nic wi臋cej.
Wr贸ci艂y na traw臋, na s艂o艅ce.
Z dala jakby 艣piewanie s艂ycha膰 by艂o, ale ochryple i sm臋tne. - To Jaruha - ozwa艂a
si臋 Dziwa.
- Gdzie偶 si臋 to ona t臋dy wlecze?...
Zamilk艂y. Z krzak贸w na polank臋 wysun臋艂a si臋 stara baba o kiju, z garnuszkiem na
sznurku u pasa, z torb膮 na plecach, w p艂achcie na g艂owie.
R臋k臋 przy艂o偶y艂a do czo艂a i patrza艂a ku nim, potem poci膮gn臋艂a powietrze, jakby
co艣 poczu艂a w blisko艣ci, i oczyma doko艂a rzucaj膮c zobaczy艂a dziewcz臋ta.
Podnios艂a r臋ce z kijem do g贸ry i plasn臋艂a.
- Dzie艅 dobry! - zawo艂a艂a.
- Gdzie to si臋 wleczesz, Jaruho? - spyta艂a 呕ywia. Baba i艣膰 ku nim pocz臋艂a.
- A na Kupa艂臋! Jutro Kupa艂y! ho! Ho!... Ch艂opcy si臋 popij膮, poszalej膮, to mnie
mo偶e wezm膮 za m艂od膮 dziewczyn臋, a niekt贸ry poca艂uje!
Baba podskoczy艂a 艣miej膮c si臋, podesz艂a ku dziewcz臋tom i usiad艂a przy nich na
ziemi.
- Chcecie, bym wam wr贸偶y艂a? - spyta艂a.
Siostry obie milcza艂y, baba im po twarzach patrza艂a.
- Z takich liczek wr贸偶y膰 艂atwo - m贸wi艂a, 艣miej膮c si臋 dziwacznie i przekr臋caj膮c
g艂ow臋 - o! o! 艣liczne偶 lica, kwitn膮 jak lilije... I jam te偶 je kiedy艣 mia艂a
takie bia艂e i r贸偶owe... s艂o艅ce lilije popali艂o, deszcze kras臋 pop艂uka艂y... a nie
deszcze, 艂zy to by艂y... 艂zy!
I kiwa艂a g艂ow膮 wyci膮gaj膮c r臋k臋 ku Dziwie. - Daj no d艂o艅, powr贸偶臋.
Niech臋tnie wyci膮gn臋艂a ku niej r臋k臋 dziewczyna. Jaruha pilnie wpatrywa膰 si臋 z ni膮
zacz臋艂a.
- D艂o艅 to bia艂a, nienamulona... wielka bieda z tak膮 d艂oni膮, tysi膮c ch艂opc贸w
si臋gnie po ni膮... a kr贸lewna 偶adnego nie zechce...
Zapatrzy艂a si臋 w r臋k臋.
- P贸jdziesz jutro na Kupa艂臋? - P贸jd臋 - odezwa艂a si臋 Dziwa.
- Nie id藕! m贸wi臋 ci, nie id藕 lepiej... Jak p贸jdziesz, krew si臋 poleje... Dziwa
zblad艂a Jaruho - odezwa艂a si臋 - po co mnie straszysz?... Wiesz, 偶e w domu zosta膰
nie mog臋... a tobie dawno si臋 w g艂owie przewr贸ci艂o, sama nie wiesz, co m贸wisz.
- A kt贸偶 to wie, co m贸wi? - szepn臋艂a Jaruha. - Co艣 szepcze w ucho i j臋zykiem
obraca. Albo ja wiem, kto i co? Cho膰bym usta zamkn膮膰 chcia艂a, m臋czy mnie i m贸wi膰
ka偶e... Co艣 si臋 snuje przed oczyma, co艣 po sercu za艂askocze... baba plecie, sama
nie wie co... a musi!... Nie id藕 ty na Kupa艂臋!
Dziwa si臋 roz艣mia艂a.
- A ja tobie nie radz臋 Jaruho! Ty wiesz, jak ci臋 szarpi膮, prze艣laduj膮, co si臋 z
ciebie na艣miewaj膮, co nadokuczaj膮...
- Ja si臋 tego nie boj臋 - odezwa艂a si臋 stara. - Jak ognie pogasn膮, jak si臋 ciemno
zrobi... hej! hej! to mnie kt贸ry poca艂uje i u艣ci艣nie... m艂ode lata si臋
przypomn膮... - C贸偶e艣 ty w m艂ode lata robi艂a? - zapyta艂a 呕ywia.
- Ja? ja? nie wiesz? - odezwa艂a si臋 Jaruha. - Hej! hej! porwa艂 mnie kr贸lewicz...
zaprowadzi艂 do gmachu, co mia艂 艣ciany ze z艂ota... W ogrodzie ros艂a jab艂o艅, co
rodzi艂a jab艂ka wonne... u st贸p jej ciek艂a 偶ywi膮ca krynica.. Siedem lat
kr贸lowa艂am, siedem lat 艣piewa艂am pie艣ni, splata艂am i rozplata艂am kosy, wszystko
mi s艂u偶y艂o... potem zrobi艂o si臋 ciemno i ja w 艂achmanach, o kiju, znalaz艂am si臋
w puszczy... Krucy mi w g艂ow臋 pukali i ocz贸w szukali... hej! hej!
Zamilk艂a i wracaj膮c do swego odezwa艂a si臋 znowu: - A ty, Dziwo, nie id藕 na
Kupa艂臋!
U艣miechn臋艂o si臋 dziewcz臋. 呕ywia swoj膮 jej d艂o艅 poda艂a. Jaruha g艂ow膮 potrz臋s艂a.
- Rodzone dwie d艂onie, siostrzyne... - pocz臋艂a mrucz膮c - a dole, a dole! Gdzie
jednej do drugiej!...
- Kt贸r膮偶 z nas by膰 by艣 chcia艂a? - spyta艂a 呕ywia.
- Ani jedn膮, ani drug膮 - 艣miej膮c si臋 rzek艂a stara - znowu 偶y膰, znowu p艂aka膰,
znowu m艂odo艣膰 nosi膰, aby straci膰!... O! nie! nie!... ani bia艂ej, ani czarnej,
ani 偶adnej nie chc臋 doli... Miodu ja kubeczek wol臋, a potem sen s艂odki, sen
z艂oty, a cho膰by si臋 ju偶 nie budzi膰... W kubku miodu szcz臋艣cia tyle, ile go ju偶
na ca艂ym 艣wiecie nie ma... A ty nie id藕 na Kupa艂臋...
Dziewcz臋ta z na p贸艂 oszala艂ej staruszki 艣mia膰 si臋 pocz臋艂y. Jaruha 艣mia艂a si臋 z
nimi.
Wzi臋艂a znowu zwieszon膮 d艂o艅 dziewcz臋cia i patrza艂a w ni膮. - Rozmi艂owa艂 si臋 w
tobie strasznie - szepta艂a.
- Kto?
- Nie wiem! kto艣! 艂adny ch艂op, m艂ody, bogaty... Ej! nie id藕 na Kupa艂臋...
- Ale z nami bracia i rodzina b臋dzie... c贸偶 si臋 nam tam sta膰 mo偶e? - zawo艂a艂a
呕ywia.
- Albo ja wiem? Na Kupale bywaj膮 dziwy! Czasem bracia si臋 pobij膮, a czasem
nieznajomi pobior膮... Na Kupale dziwy bywaj膮... Szkoda, 偶e raz do roku taka
nocka bywa!... oj! oj! ja bym ca艂y rok pie艣ni 艣piewa艂a, mi贸d pi艂a i przez ogie艅
skaka艂a...
Jaruha, m贸wi膮c, rozwin臋艂a swoj膮 sakw臋 i pocz臋艂a w niej szuka膰 czego艣. By艂o tam
mn贸stwo w p艂achty powi膮zanych zi贸艂, kamyk贸w, nasion i korzonk贸w. Baba si臋 zna艂a
na chorobach i lekach, zamawia艂a, odczynia艂a, wi膮za艂a i rozwi膮zywa艂a... Tym
razem jednak nie szuka艂a lekarstwa, mia艂a jeszcze kawa艂ek suchego ko艂acza,
znalaz艂a go, przypr贸szony by艂 py艂em, otrz臋s艂a go, opatrzy艂a i z koszyka grzyb贸w
od dziewcz膮t wzi臋艂a sobie syrojeszk臋 zaczynaj膮c si臋 posila膰 w milczeniu.
Dziwa koszyk jej podsun臋艂a, Jaruha jad艂a chciwie.
- Chod藕 z nami do chaty, ciep艂ej strawy ci damy.
- Nie mog臋 - zamrucza艂a stara - nogi bol膮, a na pole, gdzie ognie pali膰 b臋d膮 i
gdzie moje ch艂opcy przyjd膮, daleko... daleko... w bia艂y dzie艅 to nic, ale nock膮
i艣膰, a z g艂odnym wilkiem si臋 spotka膰 albo, gorzej, z wilko艂akiem... Pokr臋ci艂a
g艂ow膮.
- A na Kupale ja musz臋 by膰... Raz do roku m艂odo艣膰 mi powraca... tak na to d艂ugo
czeka膰 trzeba...
Zacz臋ta co艣 nuci膰 i przerwa艂a. Syrojeszki wybrawszy z koszyka otar艂a usta i
u艣miechn臋艂a si臋 do dziewcz膮t.
- Dobrze艣cie mnie posili艂y...
Gdy to m贸wi艂a, niespokojnym okiem rzuci艂a wko艂o nagle. - Kogo艣 czuj臋, obcy
jaki艣!...
Jak zwierz wietrzy膰 pocz臋艂a i oczy obraca膰. W istocie o kilka krok贸w od nich
sta艂 z zakrwawionym okiem i g艂ow膮 wychodz膮cy z lasu Znosek. Na widok jego
dziewcz臋ta si臋 przestraszone porwa艂y, Jaruha popatrza艂a tylko.
- E! - rzek艂a - nie macie si臋 czego ba膰... to znajomy! Ale gdzie艣 musia艂 po
miodzie przez las w臋drowa膰, ga艂膮藕 mu oko wybi艂a i g艂ow臋 sobie pokrwawi艂. -
Jaruho! - krzykn膮艂 z dala karze艂 - ratuj mnie, a daj ziele.
Widz膮c pokaleczonego, dziewcz臋ta zamiast ucieka膰 przyzosta艂y, troch臋 za drzewo
si臋 zasun膮wszy.
- Chod藕 tu, zobaczymy!... - mrucza艂a stara.
Znosek si臋 zwl贸k艂, r臋k膮 wci膮偶 trzymaj膮c oko, a raczej miejsce, z kt贸rego ono
wyp艂yn臋艂o, doszed艂 tylko do drzewa, przy kt贸rym siedzia艂a stara, i pad艂 na
ziemi臋. Zapominaj膮c o wszystkim Jaruha r臋ce wyci膮gn臋艂a ku jego g艂owie i pocz臋艂a
j膮 maca膰.
- A co艣 to si臋 ze 偶bikiem ca艂owa艂? - zapyta艂a - po co ci by艂o takiego
przyjaciela szuka膰?
R臋k膮 podnios艂a mu brod臋 do g贸ry i ods艂oni艂a oko.
- A oko... oko ci strza艂膮 wybito! Cz艂owiecze! - krzykn臋艂a - gdzie艣 ty by艂 na
biesiadzie! Dobrze偶 ci臋 tam przyjmowali! Popami臋tasz ca艂e 偶ycie...
Zacz臋艂a si臋 艣mia膰 dziwnie i posz艂a znowu do worka po zio艂a.
呕ywia ulitowawszy si臋 chwyci艂a bia艂y sw贸j fartuszek i spojrzawszy na star膮
oddar艂a z niego pas, aby mu by艂o czym obwi膮za膰 g艂ow臋. Poda艂a go milcz膮c starej.
Jaruha wzi臋艂a p艂贸tno w r臋ce i ziela narwa艂a tu偶 przy sobie, ale si臋 oci膮ga艂a z
poratowaniem biedaka, kt贸ry r臋k膮 wci膮偶 oko tuli艂 i z臋by 艣cinaj膮c sycza艂.
- Ju艣ci to i wilka kulawego, gdy poprosi, trzeba ratowa膰 - rzek艂a cicho.
- Ty, Znosku, niewart tego, aby ciebie 偶ywiono, bo艣 ty du偶o namorzy艂 ludzi...
ano! kto wie, 偶bik ci臋 mo偶e poprawi... Ustatkuj si臋, ch艂opcze, we藕 mnie za 偶on臋,
p贸jdziemy razem na bocianie gniazdo i b臋dziemy gospodarowali. Ty mi b臋dziesz
偶abki zielone nosi艂, ja ci b臋d臋 klekota艂a...
Jaruha si臋 艣mia艂a, ale traw膮 i li艣膰mi ok艂ada艂a mu g艂ow臋 i bia艂ym p艂贸tnem wi膮za艂a
j膮 powoli.
- M贸w偶e ty, gdzie艣 bywa艂? I co ci 偶bik zawini艂? Sykn膮艂 tylko Znosek.
- Z tego oka nic nie b臋dzie - rzek艂.
- Darmo o nim i nie my艣l, bo go nie ma - rzek艂a Jaruha - a nowe wstawi膰 trudno.
Od wody 偶ywi膮cej odrasta, ale jak tu trafi膰 do niej? 呕mij siedzi na stra偶y...
smok lata nad ni膮.., siedem lat trzeba i艣膰 do niej, siedem si臋 spina膰 pod
g贸r臋...
呕ywia lito艣ciwa widz膮c, 偶e dr偶膮ce r臋ce starej Jaruhy p艂achty nie potrafi膮
zawi膮za膰, przysun臋艂a si臋 do Znoska i zr臋cznie obmota艂a mu g艂ow臋. Jedyne
pozosta艂e oko podni贸s艂 ku niej, a w nim jeszcze wi臋cej z艂o艣ci by艂o i gniewu ni偶
wdzi臋czno艣ci.
- Ja ci b贸l odczyni臋 - rzek艂a Jaruha - ale musisz si臋 przyzna膰, gdzie艣 bywa艂...
Ju偶ci, kto mo偶e u knezia pod sto艂em si臋 wylegiwa膰, z dobrej woli w las nie
idzie.
Dziewcz臋ta, zaledwie pos艂ysza艂y o kneziu, pierzchn臋艂y obie; dosy膰 by艂o tego
imienia, aby je sp艂oszy膰. Porwa艂y za koszyki i uciek艂y. Stara popatrza艂a z nimi
tylko i zwr贸ci艂a si臋 do Znoska.
- Teraz m贸w - rzek艂a - gdzie艣 to si臋 tak podrapa艂? - Chodzi艂em po lesie...
zobaczy艂em dziupl臋...
- Miodu ci si臋 zachcia艂o?... - 呕bik w niej siedzia艂...
- A strza艂臋 w oko kto ci pos艂a艂?
Znoska przypomnienie tej rany w艣ciek艂ym uczyni艂o. Podni贸s艂 obie pi臋艣ci.
- Nie daruj臋, p贸ki jednemu z nich oka ze 艂ba nie wyss臋 - zawo艂a艂 - kne藕 mnie
po偶a艂uje...
- Ty艣 pewnie na wiecu bywa艂... - 艣miej膮c si臋 zawo艂a艂a stara i w r臋ce plasn臋艂a. -
Ju偶 wiem! D膮b tam stoi dziuplasty, wygni艂y, pod uroczyskiem 呕mijowym...
zakrad艂e艣 si臋 podpatrywa膰... i tam ci臋 kmiecia strza艂a spotka艂a...
Znosek ani si臋 chcia艂 zapiera膰, ani my艣la艂 tai膰, spu艣ci艂 g艂ow臋 i zgrzyta艂
z臋bami.
- A takie mia艂e艣 czarne oko! - niczego wcale - zawo艂a艂a Jaruha - szkoda! Ano,
powiedz ty mnie po prawdzie, czy艣 ty kiedy m艂odym by艂? Czy ci臋 matka od razu
starym urodzi艂a?
To m贸wi膮c wsta艂a Jaruha.
- B贸l mi odczy艅! - mrukn膮艂 Znosek.
- Nie mog臋... nie mog臋 - odpar艂a stara - dopiero po Kupale godzi si臋 odczynia膰.
A do tego 偶bik i ludzka strza艂a... jakiego na to ziela trzeba... i oko... Ho!
ho! Gdyby艣 mi nie wiem co dawa艂, za ma艂o by by艂o za moj膮 prac臋... Gdybym ci b贸l
odczyni艂a, sama bym go wzi膮膰 musia艂a, bo tu nie ma ani 藕r贸d艂a, ani kamienia, ani
drzewa, gdzie by si臋 zosta艂o, a mnie trzeba na Kupa艂臋... na Kupa艂臋...
I 艣piewaj膮c o Kupale Jaruha rzuci艂a Znoska, a sama w las dalej ci膮gn臋艂a. Karze艂
leg艂 na 艂膮ce i w trawach z艂o偶ywszy g艂ow臋 usn膮艂...
ROZDZIA艁 12
Nadszed艂 dzie艅 Kupa艂y - 艣wi臋to w ca艂ym poga艅skim obchodzone 艣wiecie, dzie艅
Bia艂ego Boga dnia i 艣wiat艂o艣ci, na kt贸rego cze艣膰 pali艂y si臋 ognie nad Adri膮, nad
Ba艂tem, nad Dunajem, nad 艁ab膮, Wis艂膮, Dniestrem, Rodanem i Sekwan膮. Ze czci膮
tego Bel-boga, Bela, ludy w臋drowa艂y na zach贸d wszystkie, z kolebki swej rajskiej
w zimne kraje nowej ojczyzny.
Dzie艅 Kupa艂y - najd艂u偶szy w roku, noc Kupa艂y - najkr贸tsza, by艂y jednym ci膮giem
wesela, 艣piewu, skok贸w i obrz臋d贸w.
I na tej g贸rze 艣wi臋tej nad jeziorem, k臋dy si臋 z s膮siednich mir贸w na Kupa艂臋
najwi臋cej ludu zbiera艂o, ju偶 o wschodzie s艂o艅ca z k膮pieli wychodz膮ce t艂umy,
przybrane w wie艅ce, poprzepasywane bylic膮, postrojone zio艂ami kwitn膮cymi,
otacza艂y starych g臋艣larzy.
Wzg贸rze lekko opada艂o zielon膮 艂膮k膮 ku wodom jeziora. Na szczycie jego ros艂y
stare d臋by, brzozy rzadkie, a dalej g臋stszy coraz las ci膮gn膮艂 si臋 dwoma ramiony,
艂膮cz膮c z niezg艂臋bionymi puszczami, kt贸re na贸wczas ca艂膮 niemal t臋 ziemi臋
okrywa艂y.
Od rana wida膰 tu ju偶 by艂o m艂odzie偶 znosz膮c膮 suche ga艂臋zie, 艂uczywo, bierwiona
艣wie偶o uci臋te, gdy偶 martwego drzewa jak na budow臋 chaty nikt nie u偶ywa艂, tak i
na ogie艅 艣wi臋ty nosi膰 go nie by艂o wolno. Ga艂臋zie nawet suche z 偶ywego drzewa
musia艂y by膰 ob艂amywane, bo w tych, kt贸re na ziemi le偶a艂y, mieszka艂a ju偶 艣mier膰.
Ze wszech stron wida膰 by艂o sun膮ce sznurami niewiasty w bieli, ca艂e w wiankach i
opaskach zielonych, ch艂opak贸w w narzuconych na ramiona siermi臋gach. Zewsz膮d po
gajach i lesie brzmia艂y przed艣piewy zwiastuj膮ce nocn膮 uciech臋.
Nagotowane ogniska wida膰 by艂o u skraju lasu, pod d臋bami i g艂臋biej jeszcze.
Kamiennymi siekierkami 艂upano drzazgi na podpa艂. Ka偶da gromada obejmowa艂a dawne
miejsce i zgliszcze swe 艣wi膮teczne. Gwar weso艂y i 艣miechy przebrzmiewa艂y po
lesie.
Pod d臋bem siedzia艂 S艂owan, pod innym drugi 艣piewak, kt贸rego zwano Wi艂ujem. Gdy
jeden z nich nuci艂, przestawa艂 drugi; 艣piewali na przemiany, ale pie艣艅 jednego
nie godzi艂a si臋 z drug膮, zdawali si臋 raczej przeciwia膰 sobie ni偶 艂膮czy膰.
S艂oneczko, oko dnia jasnego, 艣wie膰 nam a grzej - 艣piewa艂 stary g臋艣larz.
- Strumienie 艣wiat艂a na ziemi臋 bieg膮... 艢wiat艂o nam lej, Kupa艂o!
Niech czarne smoki nie 艣miej膮 za膰mi膰 twej twarzy, ty艣 偶yciem, szcz臋艣ciem,
nadziej膮, ty艣 b贸g nasz! Kupa艂o...
Kr贸lu, dniom naszym panuj bez chmury, do 偶ycia obudzaj chu膰, ty艣 偶ycia dawca,
bo偶e Kupa艂o, siej, 偶yw i bud藕, Kupa艂o...
Ucich艂o, a Wi艂uj brz膮kn膮艂 w struny i niezrozumia艂膮 piosenk臋 nuci艂 p贸艂szyderskim
g艂osem:
- Pie艣ni ty moja, pie艣ni! Ptaszyno moja z艂ota, ty艣 jak woda 偶ywota, wskrzeszasz
w 艣miertlnej pie艣ni, lecz kto si臋 w nurt tw贸j miota, ten 偶ywot pr臋dko prze艣ni.
Dwojaka twoja cnota, 偶ywot i 艣mier膰 jest w pie艣ni... Pie艣艅 zmar艂ych wskrzesza z
grobu, pie艣艅 偶ywych na 艣mier膰 miota... w niej si艂a 艣wiat贸w obu... i 艣mierci, i
偶ywota...
Spu艣ci艂 g艂ow臋 wype艂z艂膮 i zamilk艂; milczeli oba, bo ch贸r 艣piewa艂 za nich pie艣艅
kupaln膮.
S艂o艅ce zapada膰 mia艂o, wszystkich oczy i twarze ku niemu by艂y zwr贸cone. Czekano,
gdy ostatni jego promie艅 zniknie z drzew poz艂oconych wierzcho艂k贸w, aby ognie
roznieci膰 i pie艣ni a korowody rozpocz膮膰.
Starsze niewiasty siedzia艂y na ziemi, a oko艂o nich cebry i garnki, i niecki z
mi臋siwem, i ko艂acze a korowaje 艣wi膮teczne wida膰 by艂o; m艂贸d藕 si臋 kr臋ci艂a i goni艂a
po b艂oni klaskaj膮c w r臋ce. Dziewcz臋ta trzyma艂y si臋 gromad膮, kupkami na nie
nacierali ch艂opcy, rzucano s艂owy, wy艣cigano si臋 krzycz膮c i odp臋dzano chustami
napastuj膮cych.
- Kupa艂o! Kupa艂o! 艁ado! - odzywa艂y si臋 tu i owdzie 艣piewne g艂osy.
Oko艂o stosu Wisz贸w sta艂 ju偶 Ludek i Sambor, kt贸ry na gr贸d wraca膰 nie chcia艂,
niema艂o niewiast i czeladzi. Pogl膮dano ku lasowi, w stron臋 dworu, bo jednej
Dziwy i 呕ywii nie by艂o, a Dziwa mia艂a pierwsza ogie艅 podpali膰 i pie艣艅 zanuci膰 o
Kupale.
Ch艂opcy tymczasem suche tarli drzewo, aby zrobi膰 ogie艅 bo偶y, kt贸ry by sam si臋
zrodzi艂, m艂odym by艂 i nowym, a potem przez rok ca艂y na domowym pali艂 si臋
ognisku. By艂 to ogie艅, kt贸rego z domu nikomu wynosi膰 obcemu nie dawano. Kto
ogie艅 wynosi艂 z chaty, bra艂 z niej 偶ycie.
Ju偶 dwa smolne 艂uczywa dymi艂y w ich r臋kach, a ogie艅 si臋 jeszcze nie ukazywa艂 i
Dziwy nie by艂o. Sambor wi臋cej patrza艂 na 艣cie偶k臋, kt贸r膮 przyj艣膰 mia艂a, ni偶 na
robi膮cy si臋 ogie艅 艣wi臋ty, kt贸ry powinien by艂 zap艂on膮膰, gdy s艂o艅ce zaga艣nie.
Wtem z dali pokaza艂o si臋 dwoje dziewcz膮t w bieli, sz艂y z wolna, trzymaj膮c si臋 za
r臋ce. Zielone wianki mia艂y na g艂owie, zielonymi przepasane by艂y splotami, snopki
zi贸艂 nios艂y w r臋kach, ale sz艂y milcz膮ce, bez pie艣ni. By艂y to Dziwa i 呕ywia; obie
jeszcze smutne po ojcu 偶a艂ob膮. Dziwie chodzi艂y po g艂owie wyrazy starej Jaruhy, a
cho膰 p贸艂oszala艂ej babie nie dawa艂a wiary, w sercu jej co艣 ci膮gle powtarza艂o: Nie
id藕 na Kupa艂臋!
Cho膰 dzie艅 by艂 bo偶y, weselny, sz艂y smutne, zbli偶y艂y si臋 tak do swojej gromady, a
Sambor z daleka patrza艂 na twarz dziewczyny i dziwi艂 si臋, 偶e tak by艂a pos臋pn膮.
Wtem Ludek zbli偶y艂 si臋 do niej.
- Siostro - rzek艂 - chod藕cie wy razem w parze, nie id藕cie daleko w las... Ja
Domanowi nie wierz臋... W noc Kupa艂ow膮 dziej膮 si臋 czasem straszne rzeczy...
wiele偶 to dziewcz膮t przepada w lesie!... Nad ranem, u 艣witania, gdy sza艂 ludzi
ogarnie, pami臋膰 trac膮.
Dziwa si臋 rumieni艂a s艂uchaj膮c, gryz艂a w ustach ruty ga艂膮zk臋 i trz臋s艂a g艂ow膮. -
Nic si臋 nie stanie - rzek艂a - ani si臋 Doman, ani 偶aden wa偶y przyst膮pi膰 do mnie,
b臋d臋 mi臋dzy swoimi. Jest was dosy膰 ch艂opc贸w, aby siostr臋 obroni膰!
Brat zamilk艂, a 呕ywia, rzucaj膮c chciwie oczyma po gromadach, 艣mia艂a si臋 bliskiej
uciesze, nogi si臋 jej do skok贸w rwa艂y, lica pa艂a艂y, oczy b艂yszcza艂y, nuci艂a
niecierpliwa.
- Dajcie偶 pok贸j ze strachami! - 艣mia艂a si臋. - Nikt si臋 do nas nie wa偶y... ale w
taki dzie艅 nie czy艅cie偶 nam niewoli... Tyle naszej uciechy... Kupa艂o... Doko艂a
艣miech i wo艂anie zagrzewa艂y, dziewcz臋ta przybiega艂y do nich i rwa艂y za r臋kawy,
aby sz艂y z nimi. Powoli i na twarzy Dziwy ja艣niej si臋 zrobi艂o, u艣miech si臋
zjawi艂 blady.
I ona mrucza艂a po cichu: - Kupa艂o! Kupa艂o!
A z dala s艂ycha膰 by艂o 艣piew.
- S艂o艅ce w morzu si臋 k膮pa艂o, bo na wesele i艣膰 mia艂o... Wiod膮, wiod膮 pann臋 m艂od膮,
w z艂ote szaty przyodzian膮... Ksi臋偶yc jedzie z gwiazd dru偶yn膮, witaj, s艂oneczko
kochane... Ty mi b臋dziesz kr贸lowa艂o... S艂oneczko moje jedyne! Kupa艂o!
Ch艂opcy stali na uboczu, szeptali cicho, z ukosa patrzeli na dziewcz臋ta i
wybierali oczyma. Sza艂 czasem opanowywa艂 nad ranem te gromady i dziksze z nich
sz艂y jak "stada" w las, porywaj膮c gwa艂townie dziewcz臋ta. Zwano te偶 te sza艂y
"stadem". Rodzina jednak ka偶da pilnowa艂a swoich i sta艂a na czatach, aby do
"stada" nie dopu艣ci膰 i od porywania obroni膰.
Dziwa patrza艂a na zachodz膮ce s艂o艅ce, kt贸rego promienie oz艂aca艂y jej twarz i
l艣ni艂y si臋 we w艂osach. Ostatni blask zagasa艂, ju偶 tylko 艂una czerwona
wskazywa艂a, gdzie zapada艂o... Dwa smolne 艂uczywa ogie艅 obejmowa艂 bo偶y,
za偶egni臋t膮 偶agiew podano dziewczynie, kt贸ra 偶ywo i zr臋cznie pod stos j膮
pod艂o偶y艂a. W tej samej chwili przy wszystkich ogniskach b艂yska艂y ju偶 ogniki i
wielkim g艂osem wo艂ano rado艣nie:
- Kupa艂o!...
Niewiasty stawa艂y ko艂em bior膮c si臋 za r臋ce osobno, osobno m臋偶czy藕ni, i pie艣ni
brzmia艂y po lesie doko艂a.
Po polach, na puszczy, w ca艂ej okolicy przed chwil膮 chichej i g艂uchej wszystko
przesz艂o w radosne drganie i okrzyki. Zda艂o si臋, 偶e i drzewa, i wody, i ob艂oczki
na niebie, i trawy na polu pie艣ni膮 t膮 i rado艣ci膮 odbrzmiew膮j膮.
Zbudzone 艣piewem podnios艂o si臋 wodne ptastwo na jeziorze, zaszele艣cia艂o w
krzewach, a woko艂o stos贸w dziewy zawiod艂y uroczyst膮 pie艣艅 kupaln膮 o bogu w
z艂otym wie艅cu, co polom ni贸s艂 ziarna z艂ote, co 艂膮kom ni贸s艂 rosy, co ludziom
chleb dawa艂, co wype艂nia艂 k艂osy, co ule zas艂adza艂, kt贸ry czyni艂 dzie艅, mi艂o艣膰
zsy艂a艂 i wesele. By艂 to dzie艅 艣lubowin niebieskich s艂o艅ca z ksi臋偶ycem. Radowa艂a
mu si臋 ziemia, otwiera艂a skarby swoje; noc ta nie mia艂a tajemnic, wszystko
zakl臋te wraca艂o do swobody, duchy jasne zst臋powa艂y z niebios i poi艂y ludzi
w艂asnym weselem... 艢mier膰 i czarne widma kry艂y si臋 w przepa艣ci, pod ciemny
p艂aszcz Jamy.
Ledwie pie艣艅 pierwsza przebrzmia艂a ch贸rem ze swymi zwrotkami, da艂a si臋 s艂ysze膰
druga. Ch贸ry dalekie odpowiada艂y sobie. Dziwa z podniesion膮 g艂ow膮 sz艂a przodem,
wiod膮c skoki i zawodz膮c pierwsza, dziewcz臋ta bieg艂y za ni膮 pos艂uszne.
Zrazu 艣piew ci膮gn膮艂 si臋 powolnie, krokami sz艂y oci臋偶a艂ymi, potem pie艣艅 偶ywiej
brzmie膰 zacz臋艂a, ruch coraz szybszym si臋 stawa艂, rozgor膮czkowywa艂 g艂os, miota艂y
r臋ce, podnosi艂y g艂owy i oczy... Stare niewiasty oparte na kijach, siedz膮ce na
ziemi, kt贸re p贸j艣膰 nie mog艂y z korowodem, poklaskiwa艂y siedz膮c, porusza艂y
g艂owami, ca艂ym cia艂em drga艂y wspomnieniem m艂odo艣ci.
Las p艂on膮艂 艣wiat艂ami i hucza艂 pie艣ni膮, i t臋tnia艂 skokami.
Z dala wida膰 by艂o ogni贸w 艂uny, oko艂o nich wirem, ko艂em zwijaj膮ce si臋 cienie, z
rozwi膮zanymi w艂osy, rozpuszczonymi szaty, rozsypuj膮cymi si臋 wie艅cami,
podniesionymi r臋kami.
- Hej! Kupa艂o! Kupa艂o!
Gdzie indziej ch艂opcy brali k膮piel p艂omienn膮 skacz膮c przez ogniska i
przyk艂askiwano ich skokom, kiedy niekiedy krzyk da艂 si臋 s艂ysze膰, bo parobcy
rzucali si臋 na dziewcz臋ta, a w艣r贸d tego sza艂u, zam臋tu nocy dzia艂o si臋 cz臋sto, co
tylko na Kupa艂臋 przebaczonym by膰 mog艂o.
Lecz wi臋cej 艣miech贸w by艂o s艂ycha膰 ni偶 krzyku, a wesela ni偶 p艂aczu.
Niewiasty jeszcze wiod艂y tany, gdy ch艂opcy z zapalonymi 偶agwiami zacz臋li
przeskakiwa膰 ogniska, a potem wy艣ciga膰 si臋 po 艂膮ce i wybiega膰 na polanki z nimi.
Gdzie indziej lano mi贸d w ogie艅 na ofiar臋 Bia艂emu Bogu, przygasa艂 p艂omie艅 na
chwil臋 i bucha艂 potem z now膮 moc膮. Parobczaki nieraz spotkali si臋 w skoku, w艣r贸d
p艂omieni i dymu uderzyli o siebie... nieraz si臋 艣miej膮c chwytali za bary, padali
na ziemi臋 i tarzali mocuj膮c.
U wszystkich ognisk razem rozpocz臋艂y si臋 te skoki, a wnet potem z ogniem pogony.
Z zapalonymi 偶agwiami, kt贸rych ogie艅 w biegu nie powinien by艂 zagasn膮膰, obiegano
posiane zbo偶a, barcie, 艂膮ki, wo艂aj膮c Kupa艂y.
Na niebiosach, jakby spod zas艂on przypatruj膮c si臋 ciekawie temu, co si臋 dzia艂o
na ziemi, sz艂a zorza wieczorna ca艂owa膰 si臋 ze wschodz膮c膮 jutrzenk膮... noc
zaledwie przys艂oni艂a lasy, a ju偶 dzie艅 艣wita艂 za nimi.
Teraz rozpoczyna艂o si臋 picie i ucztowanie oko艂o ognisk, w艣r贸d wesela i 艣piewu. W
k贸艂ku swoim znu偶ona ju偶 艣piewami i skokami siedzia艂a Dziwa i w ogie艅 patrza艂a.
Sambor nad ni膮 czuwa艂 z dala, lecz ani razu, ni razu nawet okiem na艅 nie
rzuci艂a. Ch艂opak, cho膰 go kusili parobczacy do wy艣cig贸w i do picia, niewiele
mia艂 ochoty, kr臋ci艂 si臋 b艂臋dny, odchodzi艂 i powraca艂, wci膮偶 na oku maj膮c c贸rk臋
gospodarza, a na pami臋ci Domana... Dziwa go zobaczy艂a tak stoj膮cego na stra偶y i
skin臋艂a na niego.
- Id藕偶e do ludzi! - rzek艂a - id藕 si臋 wesel z drugimi!
- A wy... Dziwo! - odpar艂 Sambor. - Czemu偶 wy chodzicie chmurno i smutno?...
- Ja... - pocz臋艂a cicho dziewczyna - ja, bo moja dola inna ni偶 wasza! Cho膰bym
chcia艂a, weseli膰 si臋 nie mog臋... Czego oczy nie widz膮, to serce czuje, a gdy
serce smutne, trudno by膰 twarzy weso艂膮...
Podnios艂a oczy do g贸ry.
- Za lasami, za g贸rami - m贸wi艂a jakby do siebie - 艂uny p艂on膮... inne 艂uny...
艣piewy s艂ysz臋 nieweselne... szumi膮 bory... t艂umy ci膮gn膮, 偶agiew w jednej, miecz
w drugiej d艂oni... Woda si臋 w krew przemieni艂a, bia艂e lilie poczernia艂y... Hej!
hej!...
I zwiesi艂a g艂ow臋 smutnie, zapominaj膮c o Samborze, kt贸ry ze strachem jakim艣,
stoj膮c za ni膮, s艂ucha艂 i nie rozumia艂. To, co m贸wi艂a, tak si臋 nie godzi艂o z tym,
co doko艂a t臋tni艂o... Ch艂opak d艂ugo jeszcze z dala si臋 w ni膮 wpatrywa艂, ale ju偶
nie 艣mia艂 przybli偶y膰. 呕ywia wyrywa艂a si臋 z korowodu przy ogniu i przybiega艂a do
niej usi艂uj膮c j膮 poci膮gn膮膰 z sob膮; chwyta艂a siedz膮c膮 za r臋ce, pr贸bowa艂a chwyci膰
z sob膮 i wraca艂a 艣piewaj膮c sama.
Sparta na d艂oni dziewczyna obrywa艂a bylic臋 z wianka, bawi艂a si臋 kwiatkami i jak
nieprzytomna my艣l膮 gdzie indziej si臋 by膰 zdawa艂a... mo偶e przy ojcu i matce...
Jaki艣 czas Sambor spod d臋bu, o kt贸ry si臋 spar艂, patrza艂 na ni膮, trwa艂 na
czatach, lecz Dziwa raz jeszcze go przywo艂a艂a do siebie i kaza艂a mu i艣膰 do
zabawy. Pos艂uszny, poszed艂 sam nie wiedz膮c dok膮d, bo mu si臋 wcale skaka膰 i
艣ciga膰 nie chcia艂o.
Ci膮gn膮艂 z wolna, bez my艣li, ku lasowi. Chcia艂o mu si臋 uciec gdzie艣, skry膰 si臋,
spocz膮膰, a b贸r by艂 pe艂en ogni i wrzawy. Nie by艂o w nim prawie ciemnego k膮ta.
Siedzieli na ziemi starzy pij膮c i jedz膮c. Pod drzewami szepta艂y pary m艂ode;
dziewcz臋ta sz艂y sznurami, wiod膮c si臋 za r臋ce, zast臋powali im ch艂opcy... ucieka艂y
z krzykiem, a biada tej, co si臋 pochwyci膰 da艂a.. Wnet ca艂y zast臋p rzuca艂 si臋 na
jej obron臋, parobczaki powo艂ani biegli na pomoc, walka zawi膮zywa艂a si臋 nier贸wna,
a偶 dziewki si臋 p艂on膮cymi polany w ko艅cu obrania膰 musia艂y.
Sambor pomin膮艂 kilka ognisk i kilka obozowisk na ziemi, uganiaj膮cym si臋 chwyci膰
nie da艂. Zatrzymywali go znajomi i nieznajomi, aby z nimi pi艂, aby szed艂 z nimi
- odmawia艂. Pos膮dzano go, 偶e co艣 z艂ego mia艂 na my艣li...
Zaszed艂 tak a偶 w g艂膮b boru, gdzie ju偶 tylko z dala przez ga艂臋zie przeciska艂a si臋
艂una od ognisk i ciemno by艂o doko艂a. Tu pod d臋bem leg艂. G艂osy kupalne dycha膰
by艂o, ale nie wida膰 nic opr贸cz blask贸w, kt贸re czasem z艂oci艂y ga艂臋zie u g贸ry.
Listki na nich na贸wczas wydawa艂y si臋 jakby z blaszki z艂otej, a ptaszki
przebudzone lata艂y poz艂acanymi skrzyd艂ami. Sambor leg艂 i g艂ow臋 a oczy w r臋ce
utuli艂. S艂ucha艂 艣piew贸w i nie dysza艂, marzy艂y mu si臋, bo z wolna sen za powieki
go chwyta艂.
Wtem z dala co艣 zat臋tni艂o... za艂opota艂o... zadrga艂o. Czy zwierz sp艂oszony t膮
wrzaw膮?... Ale zwierz szybko pomyka, a t臋tent sun膮艂 si臋 powoli, ostro偶nie,
milkn膮艂 i wznawia艂... zbli偶a艂 si臋 i stawa艂... Sambor rozr贸偶ni艂 ju偶 st膮panie
kilku koni i ludzi, ciche szepty. Skry艂 si臋 wi臋c g艂臋boko w g膮szcz, w trawy i
krzaki, i czeka艂.
Ostro偶nie wysun臋艂a si臋 z boru ludzi kupka. Blask, kt贸ry wpada艂 z dala, nie
dozwala艂 rozezna膰 twarzy. M臋偶czyzna jecha艂 na koniu silnym, dwu za nim, kilkoro
czeladzi pod膮偶a艂o pieszo.
Schylali g艂owy i podnosz膮c ga艂臋zie przypatrywali si臋 ogniskom.
- Podkra艣膰 si臋 trzeba pod ko艂o... - szepta艂 jeden. - Co za dziw na Kupa艂臋 porwa膰
sobie dziewczyn臋? Komu jej nie daj膮 po woli, musi wzi膮膰 gwa艂tem... Bylem j膮 na
koniu mia艂, to moja, nie wyrwie mi si臋, nie dogoni膮, nie odbior膮... Zechc膮
broni膰... cho膰bym 偶yciem przyp艂aci艂! Na prawo...
I szepcz膮c posun臋li si臋 wszyscy ku brzegowi lasu mijaj膮c przyczajonego Sambora.
Zsiedli z koni wiod膮c je po cichu za sob膮 i ko艂owali wybieraj膮c, k臋dy przej艣膰
mog膮 nie postrze偶eni. Jeden odgarnia艂 ga艂臋zie i oko puszcza艂 przodem, a sam
w艣lizn膮艂 si臋 potem, stawa艂, szed艂 bacznie. Sambor te偶 za nimi wype艂zn膮艂 z
krzak贸w, wymin膮艂 ich i niespokojny, rzuciwszy si臋 drug膮 stron膮, g膮szczami pu艣ci艂
szybko ku ogniskom. Po艣piech ten go zdradzi艂; us艂ysza艂 wnet pogo艅 za sob膮, silne
r臋ce chwyci艂y go z ty艂u. Wyrwa艂 si臋 i stan膮wszy do boju uderzy艂 g艂ow膮 w piersi
napastnika tak silnie, 偶e pad艂 na ziemi臋. Lecz padaj膮c porwa艂 i Sambora z sob膮,
chwyciwszy za koszul臋. Wzi臋li si臋 na ziemi za bary, dusz膮c i mocuj膮c, tarzaj膮c
razem w g臋stwinie, gdy dw贸ch jeszcze przypad艂o i siad艂szy na parobka zdusili go
tak, i偶 tchn膮膰 nie m贸g艂.
Wnet zawi膮zano mu g臋b臋, sp臋tano r臋ce i nogi.
Domy艣lano si臋 zdrady, zl臋kniono pop艂ochu i skr臋powanego Sambora popchn臋li w
krzaki, a sami pobiegli nazad do koni.
S艂ysza艂, jak 艣piesznie oddalali si臋 szepcz膮c mi臋dzy sob膮.
Zwi膮zany, pr贸偶no si臋 rzuca艂 po ziemi usi艂uj膮c wi臋zy potarga膰. 艁yka i powrozy
by艂y mocne. Le偶a艂 wi臋c tak, rozpaczaj膮c a nas艂uchuj膮c, ale pie艣ni, krzyki,
wrzawa, trzaskaj膮ce ognie nie dawa艂y rozr贸偶ni膰 偶adnego g艂osu.
Jak wiek d艂ugo trwa艂a ta m臋czarnia. Blask ogni zacz膮艂 nikn膮膰, a brzask dnia
wciska膰 si臋 z g贸ry. Coraz ja艣niej robi艂o si臋 w lesie. W krzakach budzi艂y si臋
ptaki i kr臋ci艂y si臋, i podlatywa艂y oko艂o niego. Przylecia艂a para go艂臋bi dzikich
gruchaj膮c i pierzchn臋艂a, kuku艂ka zakuka艂a kilka razy, g贸r膮 zaszelepota艂y
skrzyd艂a jakiego艣 wielkiego ptaka, kt贸rego dojrze膰 nie m贸g艂.
Cisza nastawa艂a ze dniem.
W dali s艂ycha膰 by艂o ze 艣piewami odci膮gaj膮ce gromady. S艂o艅ce zajrza艂o w g艂膮b
lasu, na wzg贸rzu nie by艂o ju偶 nikogo.
Miotaj膮c si臋 ci膮gle i targaj膮c, Sambor nareszcie g臋b臋 naprz贸d potrafi艂 od chusty
uwolni膰, z臋bami na r臋kach i piersi wi臋zy porozrywa艂, po d艂ugiej m臋ce p臋k艂y
nareszcie - by艂 wolnym!
Z艂amany, poraniony, w艣ciek艂y, wyrwa艂 si臋 biegn膮c ku polanie. Tu pusto ju偶 by艂o,
dymi艂y jeszcze gdzieniegdzie niedogas艂e ognie, le偶a艂y czarne w臋gli kupy i
pot艂uczone garnki, i rozbite naczynia. Wszystkie gromady poodci膮ga艂y do dom贸w.
Sambor p贸艂偶ywy, spotnia艂y, zwl贸k艂 si臋 i stan膮艂, gdy us艂ysza艂 g艂os za sob膮.
Z dala na ziemi p贸艂 le偶a艂a, na p贸艂 siedzia艂a baba. Zwano j膮 wied藕m膮, Jaruh膮. To
ta sama by艂a, kt贸ra w lesie Dziwie na Kupa艂臋 i艣膰 odradza艂a, ale sama 艣pieszy艂a i
wida膰 by艂o teraz, 偶e nie darmo... Jaruha, kt贸ra by艂a okolicy i gospody艅
postrachem, bo 艂atwo jej by艂o mleko odj膮膰, we zbo偶u w臋ze艂 zawi膮za膰, wod臋
zaczarowa膰, dzie偶臋 zakwasi膰 - mia艂a si臋 dobrze przy Kupale.
Poili j膮 wszyscy, aby gniewna nie pom艣ci艂a si臋 urokiem. Siedzia艂a rozmarzona,
pijana, wahaj膮c si臋, przechylaj膮c, pod艣piewuj膮c, szepcz膮c sama do siebie.
Zobaczywszy Sambora podnios艂a r臋k臋 i wo艂a膰 na艅 pocz臋艂a:
- Hej, sam tu, ch艂opcze, r臋k臋 mi daj! Zaraz mi r臋k臋 daj!... Nie b贸j si臋, nic ci
z艂ego nie zrobi臋... Jeszcze ci mog臋 lubczyku da膰, aby ci臋 dziewcz臋ta kocha艂y...
ino mi r臋k臋 daj, r臋k臋 daj! Bo sama nie wstan臋, a musz臋 i艣膰! Ch艂opcze...
s艂yszysz! r臋k臋 daj lub urok ci rzuc臋... kark skr臋cisz do nowego miesi膮ca... R臋k臋
mi daj!
Sambor si臋 odwr贸ci艂, 偶al mu si臋 starej zrobi艂o.
- Jaruho! - rzek艂 - cho膰bym ci si臋 podnie艣膰 pom贸g艂, nie p贸jdziesz ty o swej
sile, a ja ci臋 prowadzi膰 nie mog臋, bo mi do cha艂upy czas.
- Nie m臋drkuj, daj ino r臋k臋... Jak wstan臋, jak si臋 ustoj臋, p贸jd膮 jeszcze nogi
moje... Ch艂opcze...
Sambor przyst膮pi艂 i obur膮cz podni贸s艂 starowin臋. Trz臋s艂a si臋 stoj膮c, chwiej膮c,
jak gdyby pa艣膰 mia艂a, ale utrzyma艂a na nogach. Oczyma zakrwawionymi popatrza艂a
na niego.
- C贸偶e艣 to ty spa艂 tak d艂ugo? - zabe艂kota艂a.
- Nie spa艂em, matko! 殴li ludzie mnie zwi膮zali, ledwiem porozrywa艂 p臋ta...
Jaruho! nie sta艂o si臋 co na Kupale?
Starucha popatrza艂a na艅, przekrzywi艂a usta i roz艣mia艂a si臋.
- A co si臋 sta膰 mia艂o? To, co si臋 zawsze na Kupa艂臋 dzieje. Kupa艂a b贸g gor膮cy,
dziewcz膮t dosy膰 naca艂owa艂... a jedn膮, najkra艣niejsz膮! h臋!...
R臋k膮 machn臋艂a i za艣piewa艂a ze 艣miechem:
Przyjecha艂 pan na koniku,
Porwa艂 dziewk臋 przy gaiku...
Oj, gaju - ty zdradniku...
Oj, by艂o偶 - by艂o krzyku!
Kupa艂o!
- Kt贸r膮? kto?... - zakrzycza艂 Sambor. Starucha palcem pogrozi艂a na nosie.
- Ej ty! parobku... parobku!... Tobie si臋 te偶 jej chcia艂o! Gospodarskiej c贸ry.
Zerka艂e艣 i ty na ni膮, ja wszystko wiem... Pyszna by艂a, m膮dra by艂a, w wianku
sobie chodzi膰 chcia艂a... Ano... wianek z wod膮 p艂ynie... z wod膮. Porwali j膮...
porwali m艂od膮... do komory, do komory wiod膮... Cha! Cha! Ot贸偶 tobie kr贸lowanie
dziewicze!...
W r臋ce plaska膰 zacz臋艂a, a Sambor za艂ama艂 swoje... - A bracia! A czelad藕! a
nasi!...
- Pobili, pot艂ukli, porwali, ponie艣li... Albo to na Kupa艂臋 nowina! albo to co
z艂ego?... Co si臋 m艂odo艣膰 ma marnowa膰? Doman, kmie膰 bogaty... Kobiet ma kilka, a
偶ony 偶adnej. Ona tam b臋dzie kr贸lowa艂a. Oj, Kupa艂a! Kupa艂a! - zacz臋艂a Jaruha
艣piewaj膮c, zataczaj膮c si臋 i w r臋ce chude poklaskuj膮c.
Sta艂 Sambor jak zabity. Baba, w oczy mu patrz膮c, 艣mia艂a si臋.
- Dobrze tak! harda by艂a! Ja to wiem, ja to wiem, czego si臋 chcia艂o... u ognia w
chramie, sta膰, by si臋 jej ludzie do kolan k艂aniali, a ona im wr贸偶y艂a... E! e! a
do garnk贸w, do k膮dzieli! Pomiata艂a swatami, 偶aden godzien jej nie by艂... Jam jej
wczoraj m贸wi艂a: "Nie id藕 na Kupa艂臋..." Przyszed艂 ksi臋偶yc, panicz g艂adki, nie
pomo偶e krzyk i p艂acze, na konika z dziewk膮 skacze... Na ko艅 wsadzi艂, na dw贸r
bia艂y uprowadzi艂... Ot, co mo偶e Kupa艂a...
艢piewa艂a Jaruha podskakuj膮c na murawie, cho膰 nogi jej nie bardzo s艂u偶y艂y. Sambor
si臋 oddala艂 z g艂ow膮 zwieszon膮.
- Bywaj zdr贸w, dobry ch艂opaku - wo艂a艂a za nim - p贸jd臋 ju偶 ja bez pomocy... A ty,
co艣 starej poda艂 r膮czk臋, jak zechcesz, to ci m艂od膮 wyswatam... taka 偶e j膮 tylko
ca艂owa膰 a ca艂owa膰 i je艣膰 jak malink臋... Bywaj zdr贸w... id臋 sama...
I posz艂a powoli, pod艣piewuj膮c, 艣miej膮c si臋 g艂o艣no do siebie, hukaj膮c ku lasom,
rozmawiaj膮c z ptakami, kt贸ry przelatywa艂y.
Ch艂opak si臋 wl贸k艂 niespokojny i gniewny do domu. Drog膮 znan膮 same nogi wiod艂y.
Gdy stan膮艂 u zagrody, znalaz艂 w podw贸rku wszystkie niewiasty zawodz膮ce, parobk贸w
z Ludkiem w drugim ko艅cu zebranych. Ludek mia艂 g艂ow臋 zakrwawion膮. K艂贸cili si臋
wszyscy, siostry i bratowe p艂aka艂y.
Wpadli na powracaj膮cego wszyscy, gdzie by艂. Pocz膮艂 opowiada膰, co si臋 z nim
dzia艂o, oni mu te偶 - jak ich ju偶 powracaj膮cych, z lasu wybieg艂szy Doman z lud藕mi
napad艂 i mimo oporu Dziwy, co go przekle艅stwy i 艂zami odstraszy膰 chcia艂a, na ko艅
j膮 rzucili i unie艣li. Ludka, kt贸ry jej broni艂, uderzy艂 jeden po g艂owie
oszczepem, innym si臋 te偶 razy dosta艂y.
Jeszcze sp贸r trwa艂 o to, kto winien, 偶e dziewki nie obroniono, Ludek chcia艂
zgromadzi膰 swoich i napa艣膰 na dw贸r Domana, aby si臋 pom艣ci膰 gwa艂tu i zniewagi,
cho膰 drudzy go odwodzili tym, i偶 zwyczaj by艂 nieraz 偶ony porywa膰, a gdy
pochwycon膮 zosta艂a, nie godzi艂o si臋 jej odbiera膰, gdy we wrotach ukaza艂a si臋 -
Dziwa!
Krzyk wyrwa艂 si臋 z piersi niewiast, kt贸re gromad膮 ku niej pobieg艂y.
Sta艂a z twarz膮 p艂omienist膮, niemal krwaw膮, na koszuli wida膰 by艂o te偶 krwi
bryzgi; konia za uzd臋 trzyma艂a, kt贸ry j膮 tu przyni贸s艂. Wianek jej w drodze ze
skroni spad艂, odzie偶 mia艂a zmi臋t膮 i zszarzan膮, w oczach b艂yska艂 ogie艅 straszny.
Stan臋艂a przed chat膮, milcza艂a, zdawa艂a si臋 na p贸艂 ob艂膮kan膮.
Rzucili si臋 ku niej, wo艂aj膮c: - Dziwa!
Siostra pad艂a wieszaj膮c si臋 jej na szyi i p艂acz膮c. Dziewcz臋 d艂ugo jeszcze dr偶膮ce
s艂owa nie mog艂o wym贸wi膰.
Sambor otworzy艂 jej wrota i z lekka cugle konia wzi膮艂 z jej r臋ki.
Z wolna pocz臋艂a i艣膰 ku chacie nie patrz膮c na nikogo, ledwie u艣cisn膮wszy siostr臋,
kt贸ra j膮 poca艂unkami okrywa艂a. Dosz艂a tak do przyzby, pad艂a na ni膮, r臋ce
opu艣ci艂a i za艂ama艂a.
Obst膮pili j膮 wszyscy ko艂em.
- Dziwa, jak偶e艣 ty mu si臋 wyrwa艂a?
Nie m贸wi艂a d艂ugo nic. 呕ywia jej w kubku 艣wie偶ej wody przynios艂a; napi艂a si臋,
westchn臋艂a, z ocz贸w pu艣ci艂y si臋 艂zy.
Sambor co艣 szepta艂 patrz膮c na konia. By艂 to ko艅 Domana; po sier艣ci jego jasnej
p艂yn臋艂a struga krwi przystyg艂ej.
Dziewczyna siedzia艂a zamy艣lona, to r臋k膮 wodz膮c po czole, to co艣 szepcz膮c sama do
siebie i u艣miechaj膮c si臋 smutnie.
- Tak chcia艂! - zawo艂a艂a nareszcie. - Zamiast Dziwy... Nija mu si臋 dosta艂a.. Tak
chcia艂... Jam zabi艂a Domana... Po ca mnie bra艂 si艂膮?...
Spojrza艂a na brata marszcz膮c brwi.
- A wy! co艣cie mnie obroni膰 nie umieli... jam si臋 lepiej potrafi艂a. Od 艣wi臋tej
g贸ry do Domanowego dworu daleko... Uj膮艂 mnie wp贸艂 i cisn膮艂... konia siek艂...
lecieli艣my czwa艂em... krzyku mego nikt nie s艂ysza艂... Chcia艂am mu wydrze膰 oczy,
r臋ce mia艂am jak po艂amane... drga艂y mi z gniewu i z艂o艣ci... 艢miej膮c si臋
uspokaja艂. Mieczyk mu b艂yszcza艂 u boku... zobaczy艂am go. Zmilcza艂am przyczaiwszy
si臋... Jemu si臋 zda艂o, 偶e mnie ug艂aska艂... Milcza艂am, jedno drugiemu patrzeli艣my
w oczy... Jak dziecko bawi艂 mnie obietnicami... s艂ucha艂am. Ko艅 ustaj膮c zwolni艂
biegu. Mieczyk mu 艣wieci艂 u boku... Do dworu by艂o daleko... M贸wi艂, 偶e mnie
mi艂owa艂 i dlatego gwa艂t uczyni艂... Patrza艂am mu milcz膮c w oczy... Mieczyk dr偶a艂
pod moj膮 d艂oni膮... Schyli艂 si臋, chc膮c poca艂owa膰... nie krzykn臋艂am... n贸偶 mia艂am
w r臋ku. Do zagrody by艂o daleko, gdym mu mieczyk w piersi wbi艂a... jego w艂asny...
Chwyci艂 za piersi r臋kami i spad艂 na ziemi臋... a jam z koniem polecia艂a... Nie
by艂o mnie goni膰 komu, ludzie przy panu zostali.
Spojrza艂a po braciach, kt贸rzy zas臋pieni milczeli, po siostrach, kt贸re strwo偶one
oczy sobie r臋kami pozakrywa艂y. Ludek patrza艂 na ni膮.
- Domanowe braty nie daruj膮 - rzek艂 - krew trzeba b臋dzie da膰 za krew... Dziwa i
wszyscy umilkli. Trwa艂a cisza d艂ugo.
- Mnie ju偶 tu nie by膰 - odezwa艂a si臋 nareszcie dziewczyna patrz膮c w ziemi臋 -
po偶egnam ja si臋 z wami i p贸jd臋 st膮d na zawsze... Jak mnie nie stanie, zemsty za
mnie bra膰 nie b臋d膮... P贸jd臋, gdzie oczy ponios膮, k臋dy dola poprowadzi...
Wsta艂a Dziwa, niewiasty wszystkie p艂aka膰 i j臋cze膰 zacz臋艂y. 呕ywia obj臋艂a j膮 za
szyj臋 i razem wesz艂y do chaty.
Bracia naradzali si臋 cicho, co poczyna膰 mieli. Dziwy d艂ugo nie by艂o. Posz艂a
艣wi膮teczne potargane zwlec szaty i wianek uwi膰 sobie nowy. W komorze po cichu
zwi膮za艂a w臋ze艂ek bielizny na drog臋, a 呕ywia, widz膮c te przygotowania, na ziemi臋
p艂acz膮c leg艂a. P艂aka艂y potem cicho, 艣ciskaj膮c si臋 obie.
- 呕egnaj mi, jedyna, 偶egnaj, rodzona... - p贸艂 艣piewaj膮c m贸wi艂o dziewcz臋 -偶egnaj
ty mi na wieki! Ja musz臋 i艣膰, porzuci膰 wszystko, gdzie oczy i dola nios膮. P贸jd臋
na ostr贸w, na Lednic臋, do chramu Nijo艂y, stan臋 u ognia 艣wi臋tego, sta膰 b臋d臋, a偶
oczy wyp艂acz臋 i zgasn膮... a偶 ja 偶y膰 albo ogie艅 pali膰 si臋 przestanie.
Wyrwa艂a si臋 z obj臋cia siostry.
- Teraz chod藕, 呕ywio moja, siostro jedyna, po偶egnajmy ognisko, po偶egnajmy k膮ty,
po偶egnajmy progi i 艣ciany, i byde艂ko, i konie, i wszystko 偶ywe i martwe... z
czym si臋 偶y艂o, co kocha艂o...
Uroczyste to by艂o po偶egnanie, do kt贸rego si臋 wszystkie przy艂膮czy艂y niewiasty.
Sz艂a Dziwa do ogniska i rzuca na艅 艂uczywo ostatnie.
- Bywaj zdrowy, ogniu m贸j domowy... ju偶 ja ciebie nie podsyc臋, 艣wieci膰 mi do
k膮dzieli nie b臋dziesz ani grza膰 zzi臋bni臋t膮... Ogniu ojca, matki, si贸str i
braci... 艣wie膰 im jasno, grzej im dusz臋. Bywaj zdrowy!...
Sz艂y potem do chlebnej dzie偶y; kt贸r膮 Dziwa obj臋艂a.
- Bywaj zdrowa, matko, co艣 mnie chlebem bia艂ym karmi艂a... bodaj艣 zawsze pe艂n膮
by艂a i we czci u ludzi sta艂a... Chleb tw贸j karmi膰 mnie nie b臋dzie...
Tak samo pr贸g 偶egna艂a, komory, gumna, stodo艂y, szopy, kr贸wk臋 czerwon膮, owieczki
bure i konie, i psy nawet... i studni臋, z kt贸rej wod臋 bra艂a, i wrota.
U studni wzi臋艂a Dziwa wiadro, zaczerpn臋艂a raz ostatni, napi艂a si臋 i zap艂aka艂a...
U艣ciska艂a siostr臋, bratowe, braci, wszystkich po偶egna艂a, k艂aniaj膮c si臋 do n贸g
wko艂o... Wrota raz ostatni otwar艂y si臋 i zamkn臋艂y za ni膮; sz艂a 偶egna膰 rzek臋, co
pod dworem p艂yn臋艂a, i kamienie, na kt贸rych ojciec siadywa艂.
Nikt si臋 podr贸偶y tej sprzeciwia膰 nie 艣mia艂. U p艂ota uwi膮zany sta艂 ko艅 skrwawiony
Domana; kaza艂a go pu艣ci膰 i nagna膰, aby do swojego wraca艂 stada.
Stara Wielicha i dwu zbrojnych parobk贸w odprowadza膰 j膮 mieli do jeziora, na
Lednic臋. Sambor si臋 wprosi艂 trzeci.
Gdy Dziwa jeszcze raz ostatni obejrza艂a si臋 ku zagrodzie i powia艂a chustk膮
bia艂膮, p艂acz i j臋k da艂 si臋 s艂ysze膰 ze dworu. Siostra i bratowe posiada艂y na
ziemi i jak po umar艂ej zawodzi膰 pocz臋艂y.
A w dali s艂ycha膰 by艂o, jak ko艅 Domana, puszczony na wol臋, czwa艂em, r偶膮c, przez
lasy p臋dzi艂 do swoich.
ROZDZIA艁 13
Ko艂o dworu Domanowego cicho by艂o i pusto, gdy nast臋pnego dnia Myszko przyby艂 na
koniu i stan膮艂 u wr贸t.
- Nie ma Domana? - zapyta艂 s艂ugi, kt贸ry we wrotach sta艂 Milcza艂 parobek.
- Jest pan doma? - powt贸rzy艂. Nie by艂o odpowiedzi.
- C贸偶e艣 ty oniemia艂? - zawo艂a艂 po raz trzeci, gro藕nie ju偶, przyby艂y kmie膰,
kt贸remu si臋 czo艂o pofa艂dowa艂o.
- Co mam m贸wi膰? - nie艣mia艂o pocz膮艂 ch艂opak. - Doman le偶y na po艣cieli raniony;
baba mu ran臋 myje i zio艂ami zak艂ada. Dyszy jeszcze... ano, 偶ycia ma艂o...
Myszko si臋 rzuci艂 na koniu i skoczy艂 z niego. - Kto go rani艂?
Tu znowu zabrak艂o odpowiedzi; pokra艣nia艂 s艂uga, oczy spu艣ci艂, widocznie wstyd mu
powiedzie膰 by艂o. Niepewien nawet by艂, czy si臋 godzi zdradza膰 t臋 tajemnic臋, bo
dla m臋偶czyzny rana przez dziewk臋 zadana bezczestn膮 by艂a prawie.
- Nie wiem - rzek艂 ostro偶nie parobczak, chocia偶 艣wiadkiem by艂, gdy pada艂 Doman
na ziemi臋.
Myszko si臋 dziwnie na艅 popatrza艂, lecz ju偶 nie spyta艂 go wi臋cej i z wolna
poci膮gn膮艂 do dworu, do 艣wietlicy.
Ciemno w niej by艂o. Przy ogniu, kt贸ry si臋 pali艂 male艅ki w艣r贸d kamieni, skurczona
siedzia艂a Jaruha, pra偶膮c co艣 w garnuszkach i skorupkach i szepcz膮c po cichu.
W g艂臋bi izby, na sk贸rze, le偶a艂 blady, z oczyma w s艂up otwartymi, z usty, kt贸rych
blade wargi by艂y rozwarte, w gor膮czce, p贸艂senny Doman. Na piersi wida膰 by艂o
pokrwawion膮 koszul臋 i p艂achty mokre.
Jaruha spojrza艂a na wchodz膮cego i palec pomarszczony, czarny, po艂o偶y艂a na
ustach, ale Doman ju偶 drgn膮艂, ruszy艂 si臋, j臋kn膮艂 i jakie艣 mruczenie niewyra藕ne z
ust mu si臋 wyrwa艂o. Oczyma zatoczy艂, cia艂em si臋 ruszy膰 nie mog膮c. Myszko szed艂
ku niemu powoli. Ni jedna, ni drugi nie m贸wili nic; go艣膰 siad艂 w nogach na
艂awie.
Tymczasem starucha si臋gn臋艂a do kubka stoj膮cego przy niej, napi艂a si臋, otar艂a
usta i posz艂a mokre jakie艣 nios膮c ziele do chorego. Po艂o偶y艂a mu je na piersiach,
zacz臋艂a mrucze膰, r臋ce obie nad nim podnios艂a przebieraj膮c palcami, splun臋艂a na
jedn膮 i drug膮 stron臋. Doman nie rusza艂 si臋, tchn膮艂 tylko ci臋偶ej.
Na ten znak 偶ycia pies, kt贸ry le偶a艂 na ziemi, podni贸s艂 g艂ow臋 z wolna i wlepi艂 w
pana oczy.
Myszko nie spuszcza艂 z niego wejrzenia, ale si臋 odzywa膰 nie 艣mia艂. Zdawa艂 si臋
chory spa膰 i marzy膰. Niekiedy bia艂e z臋by jego 艣ci臋艂y si臋 i zazgrzyta艂y. To zn贸w
u艣miecha艂 si臋 niby. R臋ce mu drga艂y, jakby co艣 chcia艂 pochwyci膰... i opada艂y
bezsilne.
Myszko skin膮艂 na Jaruh臋. Przyst膮pi艂a do艅 wprz贸d rozpatrzywszy si臋 w nim dobrze i
stan臋艂a z pokor膮.
-Kto go rani艂? - zapyta艂 go艣膰. Jaruha milcza艂a d艂ugo trz臋s膮c g艂ow膮.
- H臋? Dzik - rzek艂a - a tak! dzik k艂em rozdar艂 mu piersi...
Go艣膰 oczy ciekawie zwr贸ci艂 na ni膮 i ruszy艂 ramionami. Jaruha si臋 poprawi艂a. -
Jele艅... albo ja wiem?... Na 艂owy wyjecha艂, a z 艂ow贸w go przynie艣li...
I trz臋s艂a g艂ow膮, brod臋 w r臋ku 艣ciskaj膮c.
- Oj... 艂owy te, 艂owy... gorzej wojny takie 艂owy!...
Widoczne by艂o z twarzy go艣cia, i偶 s艂owom jej nie wirzy艂. Ale w tej chwili na
progu ukaza艂 si臋 Doman贸w brat, Du偶y. Myszko wsta艂 i podszed艂 ku niemu, a Jaruha,
u 艂o偶a stoj膮c, za nimi patrza艂a, bo wyszli ze dworu na podw贸rko.
- M贸w偶e cho膰 ty prawd臋 - zapyta艂 Myszko - co mu jest, kto go rani艂? gdzie?
- Wstyd przyzna膰 si臋 - cicho szepn膮艂 brat m艂odszy - za dziewk膮 polecia艂 na
Kupa艂臋, za Wiszow膮... porwa艂 j膮 na ko艅... Dziewka mu miecz od pasa wzi臋艂a i w
piersi wbi艂a..
Spu艣ci艂 g艂ow臋 Du偶y, jakby go to wyznanie zbyt wiele kosztowa艂o. Namarszczy艂 si臋
s艂uchaj膮cy.
- I usz艂a? - spyta艂 oburzony.
- Doman z konia pad艂, bo go srodze rani艂a, nie wiem, czy i 偶y膰 b臋dzie, cho膰 baba
krew zam贸wi艂a i ok艂ada ran臋 - m贸wi艂 Du偶y - a dziewczyna z koniem do domu usz艂a.
S艂uchaj膮c opowiadania Myszko zdawa艂 si臋 ledwie uszom wierzy膰; 艣mia艂o艣膰
dziewczyny, nieopatrzno艣膰 Domana wydawa艂y si臋 niepoj臋tymi. Zamilk艂.
- Wywo艂ajcie bab臋 - rzek艂 po namy艣le. - Spytamy jej, czy z niego co b臋dzie, czy
przepad艂... Mnie on potrzebny i nam wszystkim...
Pos艂uszny ch艂opak skin膮艂 od progu na Jaruh臋, kt贸ra z udan膮 powag膮, cho膰
widocznie podchmielona, wysun臋艂a si臋 z chaty.
- S艂uchaj, stara wied藕mo - rzek艂 odwracaj膮c si臋 ku niej przyby艂y - b臋dzie on
偶y艂?
Jaruha podnios艂a g艂ow臋, pokiwa艂a ni膮, spu艣ci艂a, podpar艂a brod臋 na r臋ku, my艣la艂a
d艂ugo.
- Kto to mo偶e wiedzie膰 - rzek艂a - albo to ja tam by艂a, gdy mu krew up艂ywa艂a?
Albo ja patrza艂a, gdy go zabijali? Ja swoje robi臋. Krew zam贸wi艂am, ziela
nawarzy艂am, p艂achty po艂o偶y艂am... a mo偶e kto ran臋 przeklina, mo偶e urok rzucili?
Nie mo偶na si臋 z niej by艂o dowiedzie膰 wi臋cej. Myszko sta艂 zafrasowany, gdy w
艣wietlicy us艂yszeli wo艂anie:
- Bywaj tu!
Pobiegli wszyscy; Doman si臋 by艂, na 艂okciu spieraj膮c, podni贸s艂 blady, ale
przytomny, i pi膰 prosi艂. Jaruha mu jakiego艣 gotowanego napoju przynios艂a, kt贸ry
pochwyci艂 chciwie. Oczyma powi贸d艂 po izbie, brata pozna艂, a obcego zobaczywszy
spu艣ci艂 oczy. R臋k膮 uciska艂 piersi, jakby mu co zawadza艂o. Myszko sta艂 nad nim.
- Widzisz - rzek艂 - z koniam pad艂 i na mieczyku si臋 przebi艂em... Nie 艣mia艂 ocz贸w
podnie艣膰.
- My艣la艂em, 偶e mi koniec przyjdzie... ano, jeszcze 偶yj臋...
- A to ja wam krew zam贸wi艂am, prosz臋 mi艂o艣ci waszej - wtr膮ci艂a Jaruha - gdyby
nie ja! h臋! h臋!
- Co wy tam uradzili, Myszko? - spyta艂 odwracaj膮c rozmow臋. - Dzi艣 z tob膮 o tym
nie gada膰, kiedy le偶e膰 i liza膰 si臋 musisz.
- Wyli偶臋 si臋... - rzek艂 Doman - a nie chc臋, aby艣cie mnie zapominali, je艣li co do
roboty macie. Nie ja, to bracia p贸jd膮 i ludzie. Bylem chodzi膰 m贸g艂, nie zaspi臋
doma... Cz艂ek najpr臋dzej wydobrzeje, gdy na konia si臋dzie.
- Niepr臋dko wam o koniu my艣le膰 - przerwa艂a Jaruha - krew by si臋 znowu pu艣ci艂a, a
jakby mnie nie by艂o do zam贸wienia...
Nikt baby nie s艂ucha艂 i umilk艂a. Du偶y nawet na drzwi jej wskaza艂. Wied藕ma
pokr臋ciwszy si臋 oko艂o ognia wysz艂a mrucz膮c.
- 殴le z nami - rzek艂 Myszko - 藕le z nami, Domanie. Na wiecu艣my nie obradzili
nic, a teraz gorzej si臋 jeszcze kroi. Chwostek sobie zebra艂 du偶膮 dru偶yn臋, nawet
mi臋dzy naszymi... Bodaj po Niemc贸w pos艂a艂 i Pomorc贸w, aby mu w pomoc przybywali;
chce nas wszech zawojowa膰 i obr贸ci膰 w niewolnika. Rad藕my sobie...
- Pierwsza rzecz - rzek艂 Doman - tych si臋 zby膰, co jemu s艂u偶膮, a z nami i艣膰 nie
chc膮, bez tego nic...
- Pewnie - odpar艂 Myszko - z tymi, co jawnie z nim trzymaj膮, rzecz 艂atwa, ale
kto wie, ilu z nim potajemnie?... Starego Wisza nie sta艂o.
Na wspomnienie starego Wisza g艂ow臋 spu艣ci艂 Doman i zamilk艂.
- Trzeba nam dalej prowadzi膰 mirow膮 spraw臋. Nikt nie chce stan膮膰 na czele
gromady, aby mu si臋 to nie sta艂o, co Wiszowi... Jecha艂em do was na rad臋, a wy...
- E! e! co b臋d臋 k艂ama艂 - 偶ywo zawo艂a艂, jakby z troch膮 gor膮czki. Ods艂oni艂 piersi,
odrzuci艂 p艂acht臋 i 艣miej膮c si臋 dziwnie, pokaza艂 sin膮, ledwie przysychaj膮c膮 ran臋,
kt贸ra mia艂a kszta艂t miecza, jakim by艂a zadana.
- Patrz, Myszko - doda艂 - dziewka mi j膮 zada艂a! Dziewka! Wiszowa dziewczyna
Wyrwa艂a mi si臋 z r膮k jak 艣liski w臋gorz. Srom i wstyd!
Przed lud藕mi nie pokaza膰 ocz贸w chyba, p贸ki jej nie b臋d臋 mia艂. Nie utai si臋 to...
w艂asna czelad藕 mnie zdradzi... baby si臋 ze mnie ur膮ga膰 b臋d膮... Prawda, brata
rani艂em, gdym j膮 chwyta艂, ale od dziewki dosta膰 ran臋...
Pad艂 na po艣ciel.
- We藕miesz j膮 i pom艣cisz si臋 - zawo艂a艂 Myszko - chcia艂e艣 j膮 mie膰 za 偶on臋,
uczynisz niewolnic膮 lub - zabijesz... nie truj si臋 tym i b膮d藕 spokojny.
- Bylem si艂y mia艂 troch臋, doma nie zostan臋... pali mnie 艂o偶e i srom... -
S艂uchaj偶e, Doman, wy z kim? -- przerwa艂 Myszko.
- Z wami - odpar艂 kr贸tko ranny i wskaza艂 na brata - on, ja, moi ludzie, czelad藕.
My stare kmiecie jeste艣my, do swobody nawyk艂e. Do ostatniej kropli krwi miru
broni膰 b臋dziemy, kne藕 mir 艂amie, niech g艂ow臋 da!
- Niech da g艂ow臋! - zawo艂a艂 Myszko i wsta艂. - Wi臋cej ju偶 s艂ysze膰 nie chc臋 i nie
potrzebuj臋. Na tym dosy膰...
Du偶y przyni贸s艂 mu miodu w kubku, go艣膰 z po艣piechem do ust go zbli偶y艂 i napi艂 si臋
bior膮c r臋k臋 Domana.
- Za rych艂e wyzdrowienie twoje... S艂owo?
- S艂owo kmiece i kl膮twa... ja z wami... a umr臋 ja, z wami bracia, do ostatniego.
I leg艂 na po艣ciel. Myszko wyszed艂 i na konia siad艂.
Na powr贸t wesz艂a Jaruha zbli偶aj膮c si臋 do 艂o偶a chorego; spojrza艂a mu na pier艣, z
kt贸rej p艂achty zrzucone le偶a艂y na ziemi, i za艂ama艂a r臋ce. Pocz臋艂a je podnosi膰
mrucz膮c.
- A zdrowym by艣 by膰 chcia艂, mi艂o艣ciwy panie - pocz臋艂a. - Baba was wyratowa艂a i
s艂ucha膰 jej nie chcecie!
Nie opiera艂 si臋 chory, gdy mu zn贸w owe mokre zio艂a i bielizn臋 na piersi
przy艂o偶y艂a. Znu偶ony, cho膰 ma艂ym wzruszeniem, Doman si臋 zdrzemn膮艂 zaraz. We
dworze milczenie by艂o znowu.
Nadchodzi艂 wiecz贸r, gdy Du偶y, stoj膮c we wrotach zobaczy艂 jezdnych z lasu
wychylaj膮cych si臋 na pole.
By艂o ich czterech. Jeden przodem jecha艂 wprost na dw贸r. Ju偶 z dala pozna艂
ch艂opak Bumira, kmiecia, kt贸ry mieszka艂 ku Gop艂u. Bumir stary by艂 ju偶, ale jak
偶ubr silny, kark mia艂 gruby, nogi i r臋ce ogromne, brzuch spas艂y. Ciemne w艂osy,
na p贸艂 ju偶 siwe, bez艂adnie otacza艂y mu g艂ow臋 okr膮g艂膮, w kt贸rej wypuk艂e oczy
偶abie i usta szerokie siedzia艂y. Z Bumirem ma艂o co si臋 znali, nie lubi艂 go
Doman; po co tu ci膮gn膮艂, trudno by艂o odgadn膮膰. Stan膮艂 ze swymi u wr贸t.
Go艣cinno艣膰 stara nikogo, mi艂ego czy nie, odpycha膰 nie dozwala艂a. Pozdrowili si臋
z Du偶ym.
- Zab艂膮ka艂em si臋 - rzek艂 Bumir - dacie mi spocz膮膰 u siebie. Ludzie si臋 zagnali
za jeleniem, kt贸ry oszczep ni贸s艂 w sobie. Jaki艣 zwierz, w kt贸rym Licho
siedzia艂o, poprowadzi艂 nas na ob艂臋dy; drugi dzie艅 w艂贸czymy si臋 po lesie...
- Brat m贸j si臋 okaleczy艂, le偶y ranny - odezwa艂 si臋 Du偶y - ale dom rad wam.
- Ja rany leczy膰 umiem - zawo艂a艂 Bumir - p贸jd臋, zobacz臋. - Baba go opatruje...
Bumir sapi膮c z konia zlaz艂 i nie pytaj膮c do izby ci膮gn膮艂.
- Sad艂o, kt贸rym rany zalewam, czelad藕 ma - odezwa艂 si臋 Bumir. - Zalejemy mu
sad艂em i do kilku dni znaku nie b臋dzie.
Wchodzili do izby, Doman, jakby poczu艂 ju偶 obcego, ruszy艂 si臋 zaraz. Jaruha,
kt贸ra przy ogniu drzema艂a, zbudzi艂a si臋 spluwaj膮c i gniewna. Bumir nie zwa偶aj膮c
na nic do chorego poszed艂.
Gdy na siebie spojrzeli, zaraz postrzec by艂o mo偶na, 偶e gospodarzowi go艣膰 ten
niemi艂ym by艂.
- Zab艂膮dzi艂em, dacie mi spocz膮膰 - rzek艂 siadaj膮c na 艂awie.
Doman r臋k膮 skin膮艂 i bratu da艂 znak, by go艣cia przyjmowa艂. Bumir si臋 rozsiad艂 i
spar艂 na stole.
- Sad艂o moi ludzie maj膮 - rzek艂 - kt贸re najsro偶sze rany goi. Nied藕wied藕 jucha
raz mi do po艂owy sk贸r臋 ze 艂ba zdar艂; wyleczyli mnie nim...
- Mi艂o艣ciwy panie - zawo艂a艂a Jaruha - ju偶 tu nic nie trzeba, ja krew zam贸wi艂am i
ziela mam, co ran臋 pr臋dko przygoj膮. Nie trzeba nic.
Chory te偶 da艂 znak r臋k膮, Bumir zamilk艂.
Wszed艂 Du偶y z miodem znowu i z ko艂aczem, a za nim wnie艣li misy. Go艣膰 pocz膮艂 je艣膰
艂akomie, pi膰 chciwie i p贸ki si臋 nie nasyci艂, sapa艂 tylko. Jaruha wysz艂a na
podw贸rze, gdzie si臋 rozrywa艂a, 偶arty stroj膮c z czeladzi膮. Du偶y te偶 stadnin臋
pocz膮艂 opatrywa膰 - zostali sami. Bumir zna膰 tego sobie 偶yczy艂, bo si臋 zaraz do
gospodarza przysun膮艂.
- Ej, Domanku mi艂y - pocz膮艂 pochylaj膮c si臋 ku niemu - nie w por臋 tobie ta rana i
choroba.. U nas 藕le, nam trzeba ludzi i r膮k... Kmiecie, braty nasze, burz膮 si臋 i
z艂ego piwa nawarz膮.
Namarszczy艂o si臋 czo艂o choremu. - C贸偶 to si臋 dzieje? - mrukn膮艂.
- Na naszego knezia wszyscy bij zabij... poszalawszy... Doman, ju偶 nic nie
m贸wi膮c, s艂ucha艂.
- Zginiemy wszyscy - rzek艂 cicho Bumir - knezia pogniewali, zemst臋 wywo艂aj膮,
Niemc贸w sprowadzi na nas.
Widz膮c, 偶e gospodarz nie m贸wi nic, Bumir ci膮gn膮艂 dalej:
- Jest ju偶 zmowa na knezia, ju偶 si臋 zbieraj膮, radz膮... a wszystko to tylko, aby
jednego ze swoich posadzi膰 na grodzie. Nie o swobod臋 im idzie, a o skarby na
zamku. My to wiemy. Ano, omyl膮 si臋, bo nas jest du偶o te偶, co staniemy za kneziem
i nie dopu艣cim... Nie dopu艣cimy! - zawo艂a艂 Bumir bij膮c kubkiem o st贸艂. Oczy mu
si臋 zapali艂y.
- Myszkom si臋 chce panowa膰, my wolimy tego, co jest... My ju偶 go znamy, a tamci,
jeszcze si臋 nie napiwszy, g艂odniejsi b臋d膮... Nie dopu艣cimy.
- Obliczyli艣cie si臋? - zapyta艂 Doman.
- Co si臋 mamy liczy膰... Leszki p贸jd膮 wszystkie z nami, bo to ich sprawa,
pojednaj膮 si臋... kmieci贸w te偶 du偶o jest, co chc膮 spokojnie swoje lechy uprawia膰,
a gromady, co si臋 wyrw膮, kneziowscy ludzie rozgoni膮 na miazg臋.
Bumir si臋 tak odkry艂 ze sw膮 wiar膮, po miodzie, nieopatrznie; Doman, daleko
przebieglejszy od niego, dawno przewidzia艂, ku czemu to idzie, i czu艂, 偶e Bumir
go spyta nareszcie, z kim on trzyma膰 my艣li. Powiedzie膰 fa艂szu nie chcia艂, a
prawd臋 zdawa艂o mu si臋 wy艣piewa膰 niebezpiecznie. U narod贸w wp贸艂wykszta艂conych
instynkt zachowawczy cz臋sto dziwne formy przybiera i do r贸偶nych fortel贸w si臋
ucieka. Domanowi przysz艂o na my艣l, aby si臋 chorob膮 pos艂u偶y膰; w chwili gdy Bumir
ko艅czy艂 m贸wi膰, j臋cze膰 pocz膮艂 i chwyci艂 si臋 za pier艣.
Jaruha stoj膮ca pod oknem us艂ysza艂a ten g艂os i po艣pieszy艂a na艅.
Bumir umilk艂. Przyniesiono zaraz p艂achty nowe; chory si臋 skar偶y艂. Wied藕ma
zapowiedzia艂a, 偶e musi zamawia膰 ran臋 i 偶e nikomu przy tym by膰 nie wolno. Stary
kmie膰 czar贸w si臋 i bab obawia艂. Z przerywan膮 wi臋c rozmow膮 wyni贸s艂 si臋 za pr贸g
sapi膮c, obiecuj膮c sobie wr贸ci膰 dla doko艅czenia jej, ale po do艣膰 d艂ugim
oczekiwaniu Jaruha wysz艂a objawiaj膮c, 偶e skutkiem jej zamawiania chory zasn膮艂 i
spa膰 b臋dzie do jutra, do rana, a snu mu przerywa膰 nie wolno, boby duchy z艂o艣liwe
chorob臋 rzuci膰 mog艂y na tego, co by obudzi艂 chorego.
Rad nierad Bumir si臋 znalaz艂 w podw贸rzu nic nie sprawiwszy, z tym 偶e na reszt臋
musia艂by czeka膰 do rana. Na to nie by艂o sposobu. Pilno jecha膰 musia艂, drugich
namawia膰, bo go by艂 kne藕 zna膰 wys艂a艂, wzi膮艂 wi臋c na bok Du偶ego.
- Ja do jutra rana tu sta膰 nie mog臋 - rzek艂 mu niecierpliwie - Doman 艣pi. Jutro
mu powiecie ode mnie, aby pami臋ta艂, co m贸wi艂am i z tymi trzyma艂, co mir mi艂uj膮,
a radzi siedzie膰 w pokoju. Powiedzcie mu to koniecznie, ja przed noc膮 jeszcze
kawa艂 drogi ujecha膰 musz臋.
Tak膮 sztuk膮 odprawiony Bumir, z艂y, mrucz膮c, na konia siad艂 i poci膮gn膮艂 dalej.
Doman wszak偶e spa膰 nie my艣la艂, bab臋 tylko nam贸wiwszy, aby mu si臋 wyk艂ama膰
pomog艂a. Zaledwie us艂ysza艂, 偶e konie za wrotami by艂y, ruszy艂 si臋 na po艣cieli.
Le偶enie mu dokuczy艂o, chcia艂 cho膰 popr贸bowa膰, czy mu si臋 wsta膰 nie uda.
Przerazi艂a si臋 Jaruha, kt贸ra wcale nie 偶yczy艂a sobie widzie膰 go uleczonym tak
pr臋dko, i pocz臋艂a niemal gwa艂tem nazad p臋dzi膰 na 艂o偶e. I si艂y te偶 nie pozwala艂y
bardzo si臋 d藕wiga膰. Doman zaledwie popr贸bowawszy i poczuwszy si臋 jeszcze
os艂ab艂ym, nazad na 艂o偶e leg艂. Jaruha znowu zamawia艂a. Mia艂a priy tym je艣膰 i pi膰
do syta, czyni艂a si臋 te偶 potrzebn膮, jak umia艂a.
P贸藕no ju偶 by艂o i Doman usn膮艂 po tych wysi艂kach, gdy nowy go艣膰 do chaty si臋
wcisn膮艂.
Jak on tu potrafi艂 si臋 dosta膰, trudno by艂o babie zrozumie膰.
W艂a艣nie usn膮膰 mia艂a opar艂szy si臋 o ognisko, gdy na progu zobaczy艂a kocie oko
Znoska.
Z g艂ow膮 obwi膮zan膮 p艂acht膮, z okiem ciek膮cym karze艂 wsun膮艂 si臋 do izby tak cicho,
i偶 Jaruha ujrzawszy go przel臋k艂a si臋, jakby wilko艂aka zobaczy艂a
Psy str贸偶owa艂y na podw贸rzu, ludzie spali, wrota by艂y zaparte. Pomimo to Znosek
si臋 dosta艂 do zagrody. Jak? - to by艂o jego tajemnic膮. W艣lizn膮wszy si臋 tu,
podpe艂zn膮艂 do starej pokazuj膮c na sw膮 g艂ow臋 poranion膮. Jaruha by艂a listo艣ciw膮,
leki i czary stanowi艂y jej rzemios艂o, dozwoli艂a si臋 wi臋c zbli偶y膰 Znoskowi i z
wolna g艂ow臋 mu rozwi膮za艂a. Przysch艂a p艂achta odmaczan膮 by膰 musia艂a, gdy偶 Znosek
sykn膮艂 z b贸lu, a Doman si臋 obudzi艂.
- Jake艣 ty tu wlaz艂, 偶e ci臋 psy nie zjad艂y? - szepn臋艂a g艂os zni偶aj膮c wied藕ma.
Znosek ledwie dos艂yszalnym szeptem odpowiedzia艂 jej na ucho, i偶 dowiedziawszy
si臋, 偶e j膮 tu znajdzie, musia艂 si臋 dosta膰 do dworu, bo go rany niezmiernie
bola艂y.
Przyzna艂 si臋, 偶e nie mog膮c inaczej, wdrapa艂 si臋 na drzewo stoj膮ce przy
cz臋stokole u zagrody i po ga艂臋ziach jego spu艣ci艂 si臋 w podw贸rze. Tu ps贸w nie
budz膮c przepe艂zn膮艂 do drzwi, kt贸re zawsze sta艂y otworem.
Jaruha ran臋 mu pocz臋艂a opatrywa膰, szepta膰 nad ni膮 i spluwa膰 na wszystkie strony.
Z w臋ze艂k贸w potem swych doby艂a zi贸艂, z garnuszka nala艂a cieczy jakiej艣 i kazawszy
z g艂ow膮 spuszczon膮 siedzie膰 Znoskowi, obwi膮za艂a go na nowo. Ogie艅 przygas艂 by艂
nieco i w izbie by艂o prawie ciemno, ale w艂a艣nie, gdy z g艂ow膮 spuszczon膮 kl臋cza艂
przed ni膮 karze艂, b艂ysn臋艂o 艂uczywo, blask obla艂 izb臋, Doman si臋 zbudzi艂,
otworzy艂 oczy i ujrza艂 t臋 dziwn膮 par臋.
Oby cz艂owiek bez wiadomo艣ci jego w domu... w podra偶nionym chorob膮 gniew obudzi艂.
S膮dzili go jeszcze 艣pi膮cym, gdy nagle krzykn膮艂 straszliwie, wo艂aj膮c ludzi.
Znosek chcia艂 si臋 wy艣lizn膮膰 i uciec, ale ju偶 by艂o za p贸藕no. Czelad藕 艣pi膮ca za
progiem zerwa艂a si臋 na nogi. Pad艂 karze艂 na ziemi臋 twarz膮. Zacz臋艂o si臋 wo艂anie,
pop艂och i Znoska schwyci艂a czelad藕 prowadz膮c przed pana.
O tym stworzeniu, kt贸rego Doman nie widzia艂 nigdy, chodzi艂y wie艣ci dawno, jako o
z艂o艣liwej istocie b臋d膮cej na pos艂ugach knezia. Wiedziano, 偶e podpatrywa艂, 偶e si臋
wsz臋dzie w艣lizn膮膰 umia艂 i 偶e go u偶ywano na pods艂uchy. Domy艣li膰 si臋 by艂o 艂atwo z
postawy, kim by艂.
W pierwszym gniewu napadzie Doman chcia艂 go kaza膰 powiesi膰 na d臋bie. Znosek pad艂
przed nim na twarz j臋cz膮c i b艂agaj膮c. Jaruha si臋 wstawia膰 nie chcia艂a,
艣wiadczy艂a tylko, 偶e przyszed艂 dla ran, kt贸re mia艂 na g艂owie.
Czelad藕 ju偶 si臋 bra艂a do postronk贸w, aby z ochot膮 wielk膮 spe艂ni膰 rozkaz pana i
Znoska jak wielk膮 偶o艂膮d藕 na d臋bie uwiesi膰, gdy na j臋k i p艂acze Doman si臋
ulitowa艂 i - psami go za podw贸rze wyszczu膰 kaza艂. Wyprowadzono go wi臋c za drzwi,
na psy 艣wi艣ni臋to i uciekaj膮cy co tchu ku tynowi karze艂, poszarpany, ranny,
ledwie si臋 potrafi艂 ca艂emu stadu goni膮cych go ogar贸w wyrwa膰, zr臋cznie za p艂ot
wskoczywszy. Jeden z ps贸w, kt贸ry si臋 by艂 nogi jego uczepi艂, zawis艂 d艂ugo przy
niej i wyrwawszy z niej to, co z臋bami chwyci艂, upad艂 na ziemi臋. Znosek jednak
tyn przeskoczy艂 i za zagrod膮 znikn膮艂.
Jaruha ju偶 siedzia艂a spokojnie u ognia i mo偶e nawet 偶a艂owa艂a, 偶e go nie
powieszono, gdy偶 z wisielc贸w r贸偶ne bardzo pot臋偶ne leki i czary na贸wczas
wyci膮gano, kt贸re by si臋 jej by艂y przyda艂y . Nie obwiniano jej o to, 偶e si臋
przyb艂臋dzie ulitowa艂a i pozosta艂a zn贸w przy ognisku.
Znosek pad艂szy za zagrod膮 na ziemi臋, z now膮 ran膮, j臋cza艂, pi臋艣cie wyci膮gaj膮c ku
dworowi i przeklinaj膮c jej pana. Obiecywa艂 sobie pomst臋, cho膰by 偶yciem zap艂aci膰,
a o t臋 zausznikowi kneziowskiemu by艂o 艂atwo. Gdy nog臋 zawi膮zawszy powl贸k艂 si臋
nad ranem w las, aby go nie schwytano znowu, ci膮gle jeszcze ku zagrodzie si臋
zwraca艂 pokazuj膮c jej pi臋艣ci i z臋by.
ROZDZIA艁 14
Na jeziorze Lednicy le偶a艂a wyspa, ostr贸w 艣wi臋ty, do kt贸rego z dala, od Wis艂y,
nawet od 艁aby, od Odry przychodzili z ofiarami po wr贸偶by i rady pielgrzymi.
Niewiele na贸wczas takich chram贸w i 艣wi膮ty艅 liczono na ziemiach s艂owia艅skich. U
Ran贸w na ostrowiu sta艂 chram 艢wiatowida, u Red贸w drugi, u Serb贸w nad 艁ab膮
Tryg艂owa trzeci, w Stargrodzie w gaju czczono Prowego. Ci膮gn臋艂y do nich na
wielkie 艣wi膮tki i dni uroczyste r贸偶ne plemiona z dalekich stron, schodzili si臋
ludzie jednego s艂owa, cho膰 r贸偶nej nieco mowy, i u 艣wi膮ty艅 tych radzili i
porozumiewali si臋, co ku obronie od wsp贸lnych wrog贸w przedsi臋bra膰 mieli.
Na ostrowiu Lednicy sta艂 taki chram Nii, do kt贸rego sz艂a w艂a艣nie Dziwa schroni膰
si臋 od pomsty i po艣wi臋ci膰 reszt臋 偶ycia pilnowaniu ognia 艣wi臋tego. Trzeciego dnia
pokaza艂o si臋 jezioro szeroko rozlane, 艣wiec膮ce, jasne, a podr贸偶ni powitali je
pok艂onem, bo i ono, jak ostr贸w, 艣wi臋te by艂o.
Ostr贸w te偶 z dala si臋 dostrzec dawa艂, na贸wczas g臋stym gajem i zaro艣lami okryty.
Zakrywa艂y one chram oczom i zdawa艂y si臋 ca艂膮 wysp臋 okrywa膰. U brzegu, na palach
wbitych niegdy艣 w jezioro, sta艂y chatki rybak贸w n臋dzne. Przy nich do pal贸w
poprzywi膮zywane cz贸艂na ko艂ysa艂y si臋 jak senne, poruszaj膮c z falami. Rybacy
zamieszkali w tych budkach przewozili na ostr贸w pielgrzym贸w.
Wie艣膰 nios艂a, 偶e chaty biednych tych ludzi sta艂y tu od wiek贸w, 偶e ich niegdy艣
by艂a tu moc wielka, 偶e pale cz臋艣膰 znaczn膮 w贸d zajmowa艂y, a na pok艂adach nad nimi
ca艂a niegdy艣 osada liczna i zamo偶na zamieszkiwa艂a. Ale z czasem gni艂y pale,
pada艂y cha艂upy w wod臋, ludzie si臋 na l膮d przenosili i rozpraszali. Teraz tu
tylko pozosta艂o ich kilka, sczernia艂ych, osiad艂ych nisko, okopconych, a
zajmowali je rybacy i przewo藕nicy.
U chat na palach po偶egna艂a Dziwa swoich towarzysz贸w, tu ju偶 bezpieczna sama i艣膰
mog艂a, k臋dy jej kaza艂a dola. Nie potrzebowa艂a ani druh贸w, ani dru偶ki. Rzuci艂 si臋
jej Sambor do n贸g, bo j膮 od dziecka szanowa艂 i mi艂owa艂.
- Zdr贸w bywaj, Samborze - odezwa艂a si臋 - b膮d藕 szcz臋艣liwy... pok艂on odnie艣 ode
mnie siostrze mi艂ej, braciom, wszystkim, nawet ptakom, co ko艂o naszej lata艂y
zagrody.
Z chaty na palach, kt贸re si臋 trz臋s艂y pod nim, wyszed艂 stary zgarbiony cz艂owiek,
w dr偶膮cych r臋kach wios艂o trzymaj膮c. Nie m贸wi膮c nic zszed艂 do cz贸艂na, zst膮pi艂 w
nie, odwi膮za艂 i czeka艂. Dziwa siad艂a, odbi艂 od brzegu i cz贸艂no pomkn臋艂o po
wodach spokojnych. Towarzysze stali i patrzali, stara piastunka p艂aka艂a pad艂szy
na ziemi臋. Dziwa chust膮 wiewa艂a. Bia艂e ptaki nad g艂ow膮 jej si臋 nios艂y i kwili艂y,
jakby rozumia艂y, 偶e si臋 ze swoim rodzonym rozstawa艂a 艣wiatem.
Cz贸艂no p艂yn臋艂o. Ju偶 twarzy jej wida膰 nie by艂o, tylko koszul臋 bia艂膮 i bia艂膮 jak
ona twarz, a potem plamk臋 bia艂膮, a p贸藕niej ostr贸w i drzewa zakry艂y cz贸艂enko i
znik艂o. Dziwa p艂yn臋艂a, gdzie j膮 dola nios艂a. Wtem 艂贸dka si臋 o brzeg opar艂a i
zadrga艂a, stary wyszed艂 na l膮d i przytrzyma艂 j膮. Para kamieni stercza艂a nad
wod膮; dziewcz臋 wysiad艂o i wysz艂o.
Na ostrowiu cicho by艂o, cicho, tylko tysi膮ce s艂owik贸w w krzakach na zab贸j
nuci艂y. Pomi臋dzy 艂ozy i olszyny wiod艂y 艣cie偶ki kryte, ludzkimi powydeptywane
stopami.
Dziwa sz艂a z wolna przed siebie, nie 艣piesz膮c, wiedz膮c, 偶e dojdzie, gdzie jej
losy i艣膰 kaza艂y.
W艣r贸d g臋stwiny 艂膮czka si臋 otwar艂a zielona. Tu gromadkami siedzieli ludzie i
po偶ywali z kobia艂ek, co kto mia艂 z sob膮, w milczeniu jakim艣 uroczystym.
Wida膰 by艂o po sukniach, ich barwie i kroju, 偶e ludzie tam byli z kraj贸w r贸偶nych.
Byli tam mow膮 i odzie偶膮 odmienni od siebie, a j臋zykiem pokrewni po艂abia艅scy
Serbowie, Wilcy i Redary, byli Dalemi艅cy, Ukra艅ce, 艁uczanie, Dulebianie,
Drewlanie z Dra偶da艅skich las贸w, Polanie tutejsi, 艁u偶anie znad Warty i Odry,
Bu偶anie od Buga, Chorbaci nawet i niezliczone na贸wczas plemiona, kt贸re si臋
r贸偶nymi imionami zwa艂y, z jednych rod贸w odszczepionych od pnia g艂贸wnego
pochodz膮c. Widok by艂 zaprawd臋 pi臋kny tych gromad, co si臋 rozumia艂y, a przecie
nie zna艂y i dziwi艂y sobie, z kt贸rych ka偶da mia艂a inn膮 twarz i obyczaj odmienny,
a wszystkie czu艂y si臋 do wsp贸lnej prastarej matki.
Nie bratali si臋 bardzo, ostro偶nie ocierali o siebie, ale zanucona pie艣艅, rzucone
s艂owo zbli偶a艂o powoli.
Szare, czarne, brunatne, bia艂e 艣wity, siermi臋gi, opo艅cze pasami zielonymi,
krasnymi, czarnymi i bia艂ymi poprzepasywane odznacza艂y plemiona. Uzbrojenie te偶
nie by艂o r贸wne. Plemiona znad We艂tawy i 艁aby, bli偶sze Niemc贸w, ju偶 od nich wiele
zapo偶yczy艂y; ci, co mieszkali ku Wi艣le i w g艂臋bi, dziczej wygl膮dali jeszcze.
Znad Ba艂tu (bia艂ego s艂owia艅skiego morza) mieli du偶o przywo藕nego sprz臋tu, kt贸ry
im statki z dalekich kraj贸w przynosi艂y.
Dziwa przesz艂a pomi臋dzy gromadami, kt贸re j膮 ciekawymi mierzy艂y oczyma. Chramu
st膮d jeszcze wida膰 nie by艂o, bo go g臋stwina zas艂ania艂a zielona. Wpo艣r贸d zaro艣li
trafi艂a na kamienny obw贸d pierwszy chramu. Sta艂y te kamienie ogromne, jak je
ziemia zrodzi艂a, jak je morze przynios艂o, nie tkni臋te r臋k膮 ludzk膮, z tymi
twarzami, jakie im da艂y wieki, jedne nie opodal od drugich, w odst臋pach r贸wnych,
jak zakl臋ci w g艂azy str贸偶e. Jak z膮jrze膰 w lewo i w prawo, ci膮gn膮艂 ten po艣wi臋cany
szereg doko艂a.
Na jednej z tych bry艂 siedzia艂a kobieta w bieli, podparta na r臋ku. Stara ju偶
by艂a i w艂os mia艂a srebrny, rozpuszczony na ramiona, a na nim dziewiczy wianek
ruciany. W r臋ku trzyma艂a lask臋 bia艂膮, z kor膮 pozostawion膮 tylko, by j膮 jak w膮偶,
jak wst膮偶eczka opasywa艂a. Ubi贸r mia艂a wie艣niaczy, bia艂y, 艣wie偶y i czysty, a przy
nim spinki b艂yszcz膮ce. Na twarzy spokojnej, pomarszczonej i zwi臋d艂ej wida膰 by艂o
偶ycie jakby senne, co艣 na p贸艂 umar艂ego nie troszcz膮cego si臋 ani o 艣mier膰, ani o
dol臋.
Dziwa si臋 pok艂oni艂a przed ni膮.
Stara oczy powoli podnios艂a, nic nie m贸wi膮c, r臋k膮 jej pokaza艂a na prawo, na
dro偶yn臋, g艂ow臋 podpar艂a znowu i duma艂a.
Dziewczyna sz艂a dro偶yn膮 wskazan膮. O kilka krok贸w sta艂 na kiju sparty starzec
niewielkiego wzrostu, odziany bielizn膮 艣wie偶膮, w obuwiu z czerwonymi sznury i
zarzuconej na ramiona opo艅czy ciemnej. Czapka wysoka czarna okrywa艂a mu czo艂o.
Na zbli偶aj膮c膮 si臋 z wolna Dziw臋 patrzy艂 spod brwi siwych. Sk艂oni艂a mu si臋 do
kolan:
Ty艣 tu panem i ojcem? - spyta艂a.
- Wizun jestem... tak...
- Przytu艂ku u was prosi膰 przychodz臋 - pocz臋艂a Dziwa powstaj膮c - b臋d臋 Nii ognia
pilnowa膰 艣wi臋cie. Od m艂odu 艣lubowa艂am bogom!
Stary Wizun 艂agodnie i spokojnie patrzy艂 i s艂ucha艂. Dziewcz臋 wym贸wi艂o te wyrazy
szybko, rumieniec okrywa艂 jej twarz.
- Sierota jeste艣? - zapyta艂.
- Nie, mia艂am niedawno ojca i matk臋, mam jeszcze braci i siostr臋. Kmie膰 Wisz by艂
mi ojcem - pocz臋艂a m贸wi膰. - Wisza kneziowscy ludzie zabili.
Wizun zbli偶y艂 si臋, ciekawie s艂uchaj膮c.
- Mnie chcia艂 porwa膰 za 偶on臋 s膮siad nasz... broni膮c si臋 zabi艂am go. Nie chc臋,
aby si臋 jego krwi m艣cili... przysz艂am tu.
- Zabi艂a艣? - zawo艂a艂 zdziwiony stary Wizun - ty? zabi艂a艣? Jak si臋 zwa艂 ten
cz艂owiek?
- Doman! - odpowiedzia艂a rumieni膮c si臋 dziewczyna.
- Doman! Domanl - r臋ce za艂amuj膮c rzek艂 stary - ja go nosi艂em ma艂ym na r臋kach...
Zmarszczy艂 si臋 Wizun.
Dziwa poblad艂a, ul臋k艂a si臋, aby jej nie odepchni臋to. Stary nie m贸wi艂 nic, sparty
na kiju milcza艂 patrz膮c w ziemi臋.
- Doman zabity! - m贸wi艂 do siebie - zabity przez dziewk臋... - M贸w, jake艣 ty go
zabi艂a! - odezwa艂 si臋 stary.
Dziwa dr偶膮cym g艂osem pocz臋艂a opowiadanie, t艂umacz膮c si臋 z tego czynu 艣lubem swym
i pope艂nionym na niej gwa艂tem. Wizun pyta艂, czy wie, 偶e zosta艂 zabitym, nie
ranionym, nie chcia艂 wierzy膰 艣mierci. Potem zamilk艂.
- Pozw贸lcie mi tu zosta膰 u ogniska! - zawo艂a艂a Dziwa. Nie odpowiada艂 stary
d艂ugo, my艣la艂.
- Zosta艅 - rzek艂 w ko艅cu - ale艣 ty dla nas i za m艂oda, i za krasna. Ty nie znasz
siebie, zat臋sknisz. B膮d藕 sobie go艣cin膮 tylko.. inaczej ja ci臋 nie chc臋... Jak ci
serce odboli, p贸jdziesz! o! P贸jdziesz!
- Nie! Nie! - rzek艂a Dziwa - zostan臋...
Wizun si臋 u艣miechn膮艂 smutnie, nic ju偶 nie m贸wi膮c wskaza艂 jej do chramu drog臋.
Bieg艂a raczej ni偶 sz艂a we wskazan膮 stron臋 Dziwa. Tu sta艂 cz臋stok贸艂 i wrota.
Cz臋stok贸艂 by艂 z polan g艂adko ciosanych, rzezanych u g贸ry misternie w z臋by i
ko艂a. Wrota te偶 mia艂y s艂upy drewniane, strojne jak dziewcz臋ta w r膮bki, z臋by, w
pasy, jedne malowane bia艂o, drugie 偶贸艂to i czerwono. Na daszku nad wrotami
wisia艂y wianki, w cz臋艣ci posch艂e, w cz臋艣ci zielone jeszcze i 艣wie偶e. St膮d li艣膰mi
zielonymi kosa膰ca us艂ana ju偶 by艂a droga.
W pniu rzezanym pi臋knie, u kt贸rego sta艂 czerpaczek bia艂y, woda by艂a czysta jak
艂za, 藕r贸dlana. Dziwa zaczerpn臋艂a jej i napi艂a si臋 spragniona.
- B膮d藕 mi zdrowa, wodo 艣wi臋ta, wodo nowa! - szepn臋艂a.
Zza wr贸t wygl膮da艂 drugi staruszek, do Wizuna podobny, kt贸ry si臋 od przychodz膮cej
skry艂 偶ywo.
Sz艂a droga pomi臋dzy dwoma cz臋stoko艂ami naok贸艂, a drugie opasanie chramu by艂o
jeszcze ozdobniej z drzewa ciosane.
Wisia艂y na nim sk贸ry, or臋偶 r贸偶ny i dary, kt贸re sk艂adali pielgrzymi. T膮 drog膮
trzeba i艣膰 by艂o, szukaj膮c wr贸t drugich. Do tych spina膰 si臋 musia艂a po wschodach.
Ciemniej tu by艂o, bo drzewa i opasanie 艣wiat艂o odejmowa艂y.
Tu ju偶 sta艂 sam chram, na g臋stych doko艂a s艂upkach drewnianych oparty i okryty
dachem gontowym. Pomi臋dzy s艂upkami malowanymi czerwono, z 偶贸艂tymi przepaski
wisia艂y czerwone sukienne opony zakrywaj膮ce wn臋trze. 艢cian nie by艂o.
Trwoga jaka艣 ogarn臋艂a dziewczyn臋, gdy zbli偶ywszy si臋 ku sukiennej zas艂onie
podnie艣膰 j膮 mia艂a, aby si臋 dosta膰 tam, sk膮d ju偶 nie chcia艂a, nie my艣la艂a wynij艣膰
nigdy. Popatrza艂a w 艣wiat bia艂y, na dzie艅 bia艂y, pos艂ucha艂a s艂owik贸w gwaru i
r臋k膮 dr偶膮c膮 podnios艂a zas艂on臋, kt贸ra zaszele艣ci艂a nad jej g艂ow膮.
Wesz艂a. Tu ogarn臋艂a j膮 na chwil臋 noc, bo oczy jej zrazu nic dojrze膰 nie mog艂y.
Na tle tylko czarnym p艂omie艅 b艂yska艂 w g艂臋bi. Zapach smo艂y, bursztynu, spalonych
zi贸艂 przesyca艂 powietrze ci臋偶kie i ciep艂e. Dopiero oczy oswoiwszy postrzeg艂a
kontyn臋, na s艂upach jeszcze wewn膮trz opart膮, ciemn膮, smutn膮 i pust膮. Daleko
przed ni膮 sta艂y kamienie, kt贸re otacza艂y wolno p艂on膮ce ognisko. Dym i iskry
dobywa艂y si臋 z niego to wolniej, to 偶ywiej i sz艂y ku g贸rze, do otworu w dachu
lub wiatrem zwr贸cone rozchodzi艂y si臋 we wn臋trzu budowy. Przy ogniu dwie bia艂e
postacie siedzia艂y jakby u艣pione czy drzemi膮ce.
Zza dymu i p艂omieni wida膰 by艂o na 艣cianie kontyny co艣 niewyra藕nego, podnosz膮cego
si臋 wysoko, a偶 pod strop i dach. By艂a to czarna, okopcona posta膰 dziwna,
nieforemna, straszna, u kt贸rej n贸g kilka trupich bia艂ych czaszek le偶a艂o. Obok
niej wisia艂y haki, or臋偶, no偶e, jakie艣 zdobyte 艂upy, a sam pos膮g obwieszony by艂
ca艂y niemal sznurami bursztynu i kra艣nych kulek ponizanych na nici. U g贸ry, w
g艂owie potwornej, dwoje ocz贸w, dwa 艣wiec膮ce, ogromne kamienie czerwone, jakby
krwi膮 gorej膮ce, pa艂a艂y. Nie wida膰 tam by艂o nic, tylko tych ocz贸w p艂omienistych
dwoje, od kt贸rych skry膰 si臋 nigdzie nie by艂o mo偶na Patrza艂y na wszystkie strony,
odbija艂 si臋 w nich ogie艅 u st贸p pal膮cy, migota艂 w czerwonych kamieniach i czyni艂
je jakby 偶ywymi. W艣r贸d ciemno艣ci te drganiem p艂omienia ruszaj膮ce si臋 oczy b贸stwa
przera偶a艂y jak spojrzenie ze 艣wiat贸w innych, gro藕ne i gniewu pe艂ne.
W chramie teraz nic s艂ycha膰 nie by艂o, tylko trzask pal膮cego si臋 艂uczywa i
艣wiergot ptastwa, kt贸re, otworami dostawszy si臋 do 艣rodka jego, niespokojnie
pokrzykiwa艂o lataj膮c, aby si臋 st膮d na powr贸t wydoby膰.
Dziwa postawszy chwil臋, bo w niej czerwonych ocz贸w dwoje zrodzi艂y trwog臋 i
odj臋艂y si艂臋, wolnym krokiem podesz艂a ku ognisku my艣l膮c:
- Tu wi臋c miejsce moje.
I nie pytaj膮c ju偶 nikogo, nie patrz膮c zbli偶y艂a si臋 a偶 do dw贸ch siedz膮cych
niewiast, co ogie艅 podsyca艂y, siad艂a, jak one, na pustym kamieniu, wzi臋艂a
nagotowane 艂uczywo i po艂o偶y艂a na ognisku.
Jedna z kobiet wstrzyma膰 j膮 chcia艂a, lecz za p贸藕no si臋 podnios艂a. Ogie艅 ju偶 by艂
obj膮艂 t臋 pierwsz膮 ofiar臋, na kt贸r膮 Dziwa patrza艂a, jakby si臋 w niej w艂asne
pali艂o 偶ycie. Dwie str贸偶ki tego Znicza popatrza艂y na ni膮 ciekawie i troch臋
przel臋k艂e. Przy 艣wietle ognia mog艂a dojrze膰 ich twarze. Zwi臋d艂e by艂y, smutne i
blade.
Przygl膮daj膮c si臋 pi臋knej dziewczynie szepta艂y co艣 pomi臋dzy sob膮, jakby lituj膮c
si臋 nad ni膮. G艂owami potrz膮sa艂y tylko, nie 艣miej膮c si臋 odezwa膰. Zdawa艂y si臋
patrze膰 na ni膮 jak na skazan膮. Dziwa siedzia艂a spokojna w ogie艅 wlepiwszy oczy,
odpoczywa艂a.
U ognia zmienia艂y si臋 potem str贸偶ki; Dziwa przesiedzia艂a sama ca艂膮 noc przy
nich, dorzucaj膮c po 艂uczywie. Sen jej nie bra艂, my艣lami jeszcze 偶egna艂a 偶ycie
swe dziewicze i domow膮 zagrod臋, a czerwone oczy Nijo艂y przysz艂o艣膰 czyni艂y
straszn膮.
Tak przeszed艂 dzie艅 pierwszy i tak samo prawie drugi up艂yn膮艂. Mog艂a tylko wyj艣膰
za kontyn臋 i odetchn膮膰 艣wie偶ym powietrzem. Ale tu skupia艂y si臋 ko艂o niej str贸偶ki
ognia i ciekawie przygl膮da艂y si臋 jej, bada艂y, dopytywa艂y u艣miechaj膮c; zwracali
oczy przechodz膮cy pielgrzymi i Dziwa wola艂a ju偶 milczenie swe w ciemnym k膮tku
ni偶 te napa艣ci pr贸偶nuj膮cej gawiedzi i te pytania bez ko艅ca.
Nazajutrz siwow艂osa w wianku kobieta spotka艂a j膮 te偶 za chramem i zagadn臋艂a, o
przesz艂o艣膰; i jej opowiada膰 si臋 musia艂a, sk膮d przysz艂a i dlaczego, ale ta
s艂ucha艂a roztargniona i nie okaza艂a nawet, czy j膮 powie艣膰 obesz艂a. Dziwa
spodziewa艂a si臋 tu mo偶e jakiego艣 podnieconego 偶ycia, z pie艣ni膮 i marzeniem, a
znalaz艂a milczenie i o艂owiane brzemi臋 na wszystkich tych niewiastach znu偶onych
cisz膮 jednostajn膮, jaka je otacza艂a. Bezmy艣lnie spe艂nia艂y one pos艂ug臋 przy
chramie i dzie艅 schodzi艂 na p贸艂sennym jakim艣 os艂upieniu, na zdr臋twieniu i
martwocie. Wieczorem zjawi艂 si臋 stary Wizun po odej艣ciu siwow艂osej kobiety;
oczyma prawie gniewnymi mierzy艂 Dziw臋 i pyta艂 znowu o Domana.
Dziewcz臋 opowiedzia艂o sw膮 przygod臋 po raz drugi.
- Domana mi 偶al! - zawo艂a艂 - nosi艂em go dzieckiem na r臋ku; ch艂opak by艂 odwa偶ny,
dobry, go艣cinny i przysz艂o mu zgin膮膰 nie na wojnie, nie na 艂owach, ale z r膮k
niewiasty... ze sromem!
- A jak偶em ja broni膰 si臋 mia艂a b臋d膮c w jego mocy? - odezwa艂a si臋 Dziwa. - Wolno
si臋 broni膰 dzikiemu zwierz臋ciu i robakowi nawet, a nie godzi艂oby si臋
dziewczynie?
Starzec si臋 namarszczy艂 tylko i spojrza艂 dziko na ni膮.
- Doman rannym by膰 mo偶e, ale zabitym... nie! nie! to by膰 nie powinno i nie
b臋dzie - doda艂.
Chcia艂, aby mu opowiedzia艂a, jak mu cios zada艂a, ale Dziwa sama ju偶 teraz nie
wiedzia艂a, jak si臋 to sta艂o, aniby umia艂a wyt艂umaczy膰, sk膮d na to wzi臋艂a odwag臋
i si艂臋, zmilcza艂a wi臋c.
Nast臋pnych dni, jakby za kar臋, najci臋偶sz膮 prac臋 na ni膮 w艂o偶ono. Musia艂a drzewo
nosi膰 i wod臋, zamiata膰 i my膰 chram, biega膰 do 藕r贸d艂a, s艂u偶y膰 wszystkim.
Odprawiono j膮 wreszcie do tego, od czego w domu by艂a woln膮 - do gotowania strawy
dla innych. Nie zbywa艂o na ostrych s艂owach i na 艣miechu bol膮cym, i na jakiej艣
wzgardzie, kt贸r膮 jej starsze okazywa艂y. Wszystko to przetrwa艂a milcz膮ca,
spokojna, z tak膮 dum膮, i偶 niech臋膰 si臋 rozbi艂a o ni膮 i dziewcz臋ta z poszanowaniem
patrze膰 zacz臋艂y na t臋, kt贸ra ani skar偶y膰 si臋 nie chcia艂a, ani p艂aka膰, ani
okaza膰, 偶e j膮 boli poniewieranie.
Dano pok贸j wreszcie, widz膮c, 偶e zn臋canie si臋 nie czyni skutku.
Ka偶dego niemal dnie nadci膮ga艂y 艂贸dkami nowe gromady po wr贸偶by sk艂adaj膮c ofiary
przed Nij膮. Dziwa siedzia艂a ju偶 u ognia po kolei i bez kolei, a by艂a tu jak
domy. Milcz膮ca mog艂a marzy膰, patrze膰 w dym, kt贸ry w jej oczach r贸偶ne dziwne
przybiera艂 kszta艂ty, nie troszczy膰 si臋 o 偶ycie. Dwa razy na dzie艅 z ofiarnych
da艅 i gotowanej strawy zastawiano obiat臋 dla str贸偶ek i by艂o pod dostatkiem
wszystkiego. Suchych korowaj贸w ostatkami karmi艂y si臋 niezliczone ptastwa stada,
a 偶ar艂oczne wr贸ble tysi膮cami kr臋ci艂y si臋 przy chramie.
Dziesi臋膰 ju偶 dni up艂ywa艂o od tego pami臋tnego dnia, gdy Dziwa u ognia zasiad艂a i
pierwsz膮 go drzazg膮 podsyci艂a. By艂a, przybywszy, ostatni膮, teraz s艂ucha艂y j膮
inne. Panowa膰 tu nie pragn臋艂a, przysz艂o to samo, gdy uczu艂y wszystkie dziewcz臋ta
w niej t臋 jak膮艣 wy偶szo艣膰, kt贸ra si臋 narzuca sama i oprze膰 si臋 jej nie mo偶na.
Leniwe i 艣pi膮ce str贸偶ki ognia same zda艂y na ni膮 piecz臋, staranie, prac臋 i
rozkazywanie. Siedz膮c z dala patrza艂y na ni膮 i strach je jaki艣 ogarnia艂, tak
mia艂a pa艅sk膮 posta膰 i do rozkazywania by艂a stworzona
Dziesi膮tego dnia siedzia艂a u ognia, gdy szmer powsta艂 doko艂a chramu i po ca艂ej
wyspie. Ludzie doko艂a biegali, ruch si臋 sta艂 wielki, nagle podniesiono zas艂ony
ze wszystkich stron i mi臋dzy s艂upami najbli偶ej ognia stoj膮cymi ukaza艂 si臋 Wizun
w 艣wi膮tecznym ubraniu i ko艂paku, a z nim m臋偶czyzna ros艂y, czerwony, gruby, w
czapce z pi贸rem, w p艂aszczu czerwono naszywanym na ramionach, ze z艂otymi szlaki,
blaszkami 艣wiec膮cymi okrytymi. 艢wiec膮cy miecz wisia艂 u jego boku. Dziwa
spojrzawszy na艅 uczu艂a w sobie przestrach i trwog臋.
Ten czerwonolicy z dziko patrz膮cymi oczyma cz艂owiek, podobien do zwierza, kt贸ry
wyszed艂 z puszczy, z usty skrzywionymi szydersko, obudza艂 w niej wstr臋t i odraz臋
niewys艂owion膮. By艂aby uciek艂a, gdyby mog艂a.
Stan膮艂 on nie zdejmuj膮c ko艂paka ani si臋 pok艂oniwszy naprzeciw ognia i ba艂wana
Nijo艂y, patrz膮c nie na 艣wi臋to艣ci, ale na pilnuj膮ce Znicza dziewcz臋ta. D艂ugo je
oczyma przechodzi艂, zatrzyma艂 wzrok na Wiszowej c贸rce i ju偶 go od niej nie
zwr贸ci艂. Poszepta艂 co艣 staremu, kt贸ry g艂ow膮 potrz膮s艂. Chwil臋 si臋 wzdraga艂.
M臋偶czyzna sta艂 uparcie, dwa razy po ramieniu uderzy艂 starego i pchn膮艂 go
wewn膮trz chramu nakazuj膮co.
Stary wahaj膮c si臋 zbli偶y艂 powolnym krokiem ku Dziwie, pochyli艂 ku niej i rzek艂
cicho:
- Kne藕 to jest mi艂o艣ciwy... chce, 偶eby艣 mu wr贸偶y艂a.
- Wr贸偶y膰 nie umiem - odpowiedzia艂o dziewcz臋. - Wr贸偶by nakaza膰 nie mo偶na, ona
przychodzi zes艂ana od duch贸w, ja wr贸偶y膰 nie umiem...
W tej chwili z drugiej strony zbli偶y艂a si臋 siwow艂osa Nania i odci膮gn臋艂a na
stron臋 dziewczyn臋.
- Wr贸偶 mu - rzek艂a - ja ci臋 zielem upoj臋, wr贸偶 mu, wr贸偶 mu wszystko z艂e, bo
cz艂owiek niedobry. Wyniesiem kadzid艂o, dym ci臋 upoi.., m贸w, m贸w mu 艣miato, co
my艣l przyniesie... on si臋 nie wa偶y uczyni膰 ci nic z艂ego...
To m贸wi膮c stara dobywa艂a suche ziele i garnek z w臋glem nabranym z ogniska
postawi膰 kaza艂a na ziemi. Rzucono ziele na nie i dym g臋sty, przykry, gryz膮cy
otoczy艂 pochylon膮 dziewczyn臋. Trzymano j膮 nad nim d艂ugo. Czu艂a, jak si臋 jej
zm膮ci艂y my艣li, jak z k艂臋b贸w dymu ros艂y jej w oczach dziwne jakie艣 kszta艂ty, jak
traci艂a przytomno艣膰 i zdawa艂o si臋 jej, 偶e na 艣wiat inny przeniesion膮 zosta艂a Na
g艂owie ci臋偶y艂o brzemi臋 jakie艣 straszne, krwawe smugi na czarnym tle, jasne
b艂yskawice, k艂臋by dymu, smoki i gady, i ludzie potworni, kar艂y i olbrzymy,
wszystko to razem wirowa艂o jakby przed drugimi oczyma upojonej. Dwie str贸偶ki j膮
podtrzymywa艂y, inaczej pa艣膰 by by艂a musia艂a omdlona. Lecz s艂abo艣膰 cia艂a razem
sz艂a z olbrzymi膮 my艣li pot臋g膮. Czu艂a si臋 艣mia艂膮 i gardz膮c膮 niebezpiecze艅stwem,
pani膮 i kr贸low膮.
W tym upojeniu powoli wiedziono j膮 przed knezia, kt贸ry cofn膮wszy si臋 poza s艂upy
kontyny sta艂 pod cz臋stoko艂em oparty o艅 z szydersk膮 twarz膮.
Dziwa wpatrzy艂a si臋 w to oblicze dzikie, wykrzywione, straszne, z tak膮 si艂膮
wzroku, 偶e kne藕 spu艣ci艂, mrucz膮c, oczy przed ni膮 i zadr偶a艂.
- B臋dziesz mi wr贸偶y艂a - mrukn膮艂 cicho.
- B臋d臋 wr贸偶y艂a - pocz臋艂a Dziwa, kt贸ra czu艂a, 偶e jaka艣 si艂a zmusza j膮 do m贸wienia
- b臋d臋 ci wr贸偶y艂a.
Dwoje dziewcz膮t postawi艂y przed ni膮 wiadro wody 艣wi臋tej, spu艣ci艂a oczy na ni膮. W
wodzie odwr贸cona odbija艂a si臋 twarz szkaradna Chwostka, a obok niej w dymach,
kt贸rymi j膮 ci膮gle okadzano, kr膮偶y艂y najdziwniejsze postacie.
Kne藕 patrzy艂 - zrazu szyderski, teraz bledniej膮c i jakby przel臋k艂y, r臋k膮 si臋
opiera艂 o cz臋stok贸艂, a wida膰 by艂o, jak dr偶a艂.
Obok niego stoj膮cy Wizun oczyma nakazuj膮cymi, kt贸rych nie spuszcza艂 z
dziewczyny, zdawa艂 si臋 jej dyktowa膰, co m贸wi膰 mia艂a.
Chwila milczenia poprzedzi艂a urywanymi s艂owy wyj膮knion膮 wr贸偶b臋.
- Ciemno! Ciemno! Nie widz臋 nic... - m贸wi艂a - czerwona struga, jakby p艂yn臋艂a
krew, ci膮gle krew... wsz臋dzie krew... Po rzece tej p艂yn膮 trupy bia艂e, jeden,
drugi... wi臋cej jeszcze, bia艂e ich oczy nie widz膮 i nie patrz膮... p艂yn膮, p艂yn膮,
przep艂yn臋li... Krew znowu, kubki po niej p艂ywaj膮, miecze po niej migaj膮...
S艂ysz臋 wo艂anie: krew za krew!... Na rzece p艂ynie wy艂upionych czerwonych oczu
dwoje i patrz膮 na mnie... na stosie le偶y starzec zabity, na 艣miecisku pod
sto艂bem m艂odzieniec, na jeziorze pozarzynane m臋偶e, wo艂aj膮: krew za krew! Psy
wyj膮 i krucy kracz膮... krew za krew!...
Kne藕 rzuci艂 si臋, a偶 cz臋stok贸艂 za nim zachrz臋szcza艂 i miecz mu zadzwoni艂 u boku.
- Ty wr贸偶bitko przekl臋ta - krzykn膮艂 - b臋dziesz ty mi patrza艂a i m贸wi艂a inaczej!
- Nie mog臋... m贸wi臋, co mi duchy ka偶膮 i uka偶膮... Kne藕 stoi na 艣wietlicy...
wysoko... do艂em ludzie si臋 gniot膮, bij膮, morduj膮... S艂ysz臋 szmer, wrzaw臋, ci膮gn膮
gromady... na granicy wrogi, w domu swoi si臋 miotaj膮... Na gr贸d! Na sto艂b! Krew
za krew!... Gr贸d si臋 pali... p艂onie, gore... wal膮 si臋 dachy i 艣ciany... krzyk i
wo艂anie... popio艂贸w kupa... g贸ra trup贸w, kruk贸w chmura czarna... Siad艂y,
krakaj膮... 偶r膮 serca od cia艂a... gdzie 艣cierw nie dogorza艂a... Krew za krew!...
Ciemno si臋 zrobi艂o w oczach dziewczynie i os艂ab艂a osun臋艂aa si臋 jak senna na r臋ce
str贸偶ek, kt贸re j膮 trzyma艂y. Kne藕 sta艂 blady i dr偶膮cy, pi臋艣ci cisn膮c, usta
otworzy艂 i z臋bami jak zwierz dziki grozi膰 si臋 zdawa艂. Nog膮 wiadro pchn膮艂 i
wywr贸ci艂, woda 艣wi臋ta pop艂yn臋艂a po ziemi. Dziw臋 wniesiono omdla艂膮 do chramu.
Chwostek sta艂 milcz膮cy, w艣ciek艂y.
Stary Wizun, sparty na kiju, obok niego spokojnie czeka艂.
- Przekl臋t膮 dziewk臋 zwi膮za膰 i osiec! Do lochu! Do jamy! - krzykn膮艂 Chwostek -
nauczy si臋 wr贸偶y膰 inaczej!
Na to nie by艂o odpowiedzi, zas艂ona kontyny spad艂a, a dziewcz臋ta drug膮 stron膮
Dziw臋 wynosi艂y na powietrze. Kne藕 si臋 chcia艂 zwr贸ci膰 do swoich pacho艂k贸w, ale ci
gdzie艣 daleko zostali.
Stary spogl膮da艂 na艅.
- Uspok贸jcie si臋, mi艂o艣ciwy panie - rzek艂 - kto chce wr贸偶by, musi j膮 cierpie膰,
jak膮 duchy da艂y. Dziewczyna jej nie winna.
Byli sami i Wizun zbli偶y艂 si臋 wcale nie zdaj膮c zl臋kniony.
- Mi艂o艣ciwy kneziu - doda艂 - dosy膰 macie niech臋tnych i za偶alonych, nie r贸bcie
ich wi臋cej targaj膮c si臋 na to, co nie jedne Polany szanuj膮... Miejsce 艣wi臋te i
dziewczyna po艣wi臋cona.
Chwostek si臋 roz艣mia艂 dziko, przyst膮pi艂 do starego i dr偶膮c膮 od gniewu d艂oni膮
pochwyci艂 go za brod臋 trz臋s膮c ni膮.
- Ogie艅 艣wi臋ty, dziewka po艣wi臋cona!... ty tak偶e... stary... psi synu... Ja wam
ognie pogasz臋, ja wam dziewki wasze rozp臋dz臋 i chram ten zr贸wnam z ziemi膮...
Stary nie poblad艂 nawet, milcza艂 oboj臋tny; r臋ka kneziowi opad艂a.
- Jakby piorun贸w nie by艂o - odezwa艂 si臋 spokojnie - mogliby艣cie czyni膰, co
chcecie... ano, pioruny padaj膮 i duchy broni膰 si臋 czym maj膮... Nie szukajcie,
kneziu, wojny z bogami, gdy jej do艣膰 z lud藕mi mie膰 b臋dziecie!
Chwostek nie odpowiedzia艂 nic, zerwa艂 si臋 z miejsca i poszed艂 pr臋dko, bij膮c si臋
w po艣piechu to o jedn膮, to o drug膮 艣cian臋 cz臋stoko艂u. Wraca艂 do swych ludzi.
Wizun pozosta艂 we wrotach i patrza艂 na kiju sparty.
Ludu tego dnia oko艂o kontyny by艂o mn贸stwo, a gdy kne藕 podni贸s艂 g艂os gro藕ny i
wykrzykiwa膰 pocz膮艂, rozleg艂o si臋 to daleko. Pos艂yszeli ludzie, jak grozi艂
chramowi i ogniowi, i nim uchodz膮c zd膮偶y艂 si臋 dosta膰 do swoich smerd贸w i s艂u偶by,
doko艂a rozleg艂o si臋 szemranie, mruczenie t艂umu, kt贸ry szumia艂 jak morze p艂acz膮c,
narzekaj膮c i gro偶膮c zarazem. Niewiasty uchodzi艂y przel臋k艂e i kry艂y si臋 w
zaro艣la.
Gdy Chwostek dosta艂 si臋 do kamiennego ko艂a opasuj膮cego chram, gromady si臋 ju偶
zbija艂y i sz艂y, jakby mu chcia艂y zast膮pi膰 drog臋.
Czy stary Wizun skin膮艂 na nie, czy pos艂a艂 do nich, aby pop艂och rzuci膰 i do
obrony obudzi膰 - nie wiadomo, lecz co 偶y艂o przybysz贸w na Lednicy, kupi艂o si臋,
bieg艂o naprzeciw Chwostka. Kupy stawa艂y i zapiera艂y mu drog臋 gro藕ne. Ludziom
swoim, skin膮wszy na nich z dala, kaza艂 je rozp臋dza膰, ale ludzi nie rozp臋dzono.
Oko w oko sta艂 przeciw tej czerni nieznanej - nieul臋k艂y. T艂um warcza艂 - ani on
do niego, ani on do t艂umu przyst膮pi膰 si臋 nie wa偶y艂. Wtem z gromady wyszed艂 cz艂ek
pod偶y艂y, ubrany dostatnio, zbrojny z niemiecka.
- Mi艂o艣ciwy kneziu - rzek艂 mu - ja tu do chramu przyszed艂em, nie wasz jestem!
Nie z waszego miru! Grozicie chramowi i ogniowi, a prawa do nich nie macie.
Kontyna i ostr贸w nie nale偶膮 do was, ale do nas wszystkich, Wilk贸w, Serb贸w,
艁u偶an, Drewlan i co jest naszej mowy. Nie wa偶cie si臋 tyka膰 chramu ani ognia, bo
my si臋 te偶 wa偶y膰 mo偶emy na wasz gr贸d i sto艂b!
Podni贸s艂 r臋k臋 do g贸ry, a t艂um za nim zahucza艂 potakuj膮c i gro偶膮c.
Chwostek sta艂 艣ciskaj膮c w r臋ku miecz, jakby go ochota bra艂a porwa膰 si臋 samemu na
nich wszystkich, ale on i ludzie jego nie starczyliby z najlepszym or臋偶em i
odwag膮 na te gromady tysi膮czne.
Namarszczywszy si臋 wi臋c, pogrozi艂 r臋k膮 i usty: - Precz mi z drogi!
I ruszy艂 si臋 sam, pierwszy, tak 艣mia艂o, tak pewny, i偶 go nikt nie tknie, jakby
go wojsko broni艂o. T艂um mu si臋 rozst膮pi艂 na dwie strony; za nim co 偶ywiej
cisn臋艂a si臋 dwornia. T臋 popychano zewsz膮d, a st臋kn膮膰 nie 艣mia艂a. Wolnym krokiem,
nie ogl膮daj膮c si臋, przeszed艂 kne藕 w艣r贸d tego gminu, kt贸ry dopiero za oddalonym
krzycze膰 zacz膮艂 szydersko:
- Chwo艣cisko! Chwostyk! Chwost!...
Par臋 razy obr贸ci艂 si臋, jakby sam jeden na ca艂y ten t艂um chcia艂 si臋 rzuci膰, lecz
si臋 poskromi艂 z gniewem.
Tu偶 u brzegu sta艂a 艂贸d藕 wielka czekaj膮c na pana, za nim biegiem p臋dzili ludzie
gniewni i zasromani, nie 艣miej膮c rzec s艂owa, a za nimi wci膮偶 goni艂o wo艂anie i
艣miechy:
- Chwostyk! Chwo艣cisko!
I jak gdyby rozgniewana Nija chcia艂a si臋 pom艣ci膰 zniewagi, w tej偶e chwili chmura
czarna, niesiona wichrem wieczora, jak ogromne cielsko smoka przewalaj膮c si臋 po
niebie, pocz臋艂a warcz膮c nadbiega膰 nad jezioro.
Pod ni膮 wida膰 by艂o szare pasy gradu sik膮ce pola i lasy, a w g艂臋bi jej szumia艂o
g艂ucho, jakby toczy艂a wory kamieni gotowe run膮膰 na ziemi臋. Pioruny z trzaskiem
lecia艂y w jezioro, wicher gi膮艂 drzewa do ziemi, wyrywa艂 je z korzeniami i miota艂
nimi jak pi贸ry ptasimi. Gdzie piasek suchy spotka艂 na wybrze偶u, chmur臋 z niego
p艂ow膮 czyni艂, g臋st膮, nieprzejrzan膮, wlok膮c j膮 za sob膮.
Burza nie da艂a kneziowi si膮艣膰 do cz贸艂na, kto sta艂, przyleg艂 do ziemi okrywaj膮c
g艂ow臋 i czeka艂, a偶 b贸g piorun贸w przejdzie nad ni膮. Wio艣larze w barce u brzegu
ukryli si臋 na dno. W chramie Nijo艂y b艂yskawice w艣r贸d ciemno艣ci ognia 艣wi臋tego
blask gasi艂y, dym nape艂nia艂 kontyn臋, iskry lecia艂y na opony; czerwone oczy
pos膮gu b艂yska艂y, jakby ciesz膮c si臋 zniszczeniem. W dali piorun bi艂 po piorunie;
na jeziorze fala spieniona uderza艂a o brzeg i rozlewa艂a si臋 po ostrowiu daleko.
Ziemia zdawa艂a si臋 trz膮艣膰 pod nogami ludzi. Kne藕 dr偶a艂 otulony p艂aszczem i
mrucza艂. Kto by by艂 zbli偶y艂 si臋 do艅, us艂ysza艂by na przemiany modlitw臋 do Peruna
i do krzy偶yka, kt贸ry mia艂 na piersi. Stary zabobon i nowa wiara sta艂y w nim na
r贸wni, k艂ania艂 si臋 nowemu Bogu, l臋kaj膮c jeszcze tych, kt贸rych nie 艣mia艂
porzuci膰.
Wycie i 艣wist wiatru w uszach jego zdawa艂y si臋 powtarza膰 zel偶ywe Chwostka
przezwisko, dusza mu zemst膮 kipia艂a.
- Wszystkie to plemi臋 w pie艅 niech wytn膮 - wo艂a艂 wzburzony - niech je w niewol臋
uprowadz膮, niech orz膮 nimi... Niech przychodz膮 Sasi, niech niszcz膮, jaszczurczy
ten r贸d i tych kmieci wygubi膰 trzeba...
Gdy smerda po przej艣ciu burzy strasznej przyst膮pi艂 do le偶膮cego knezia, o ma艂o go
jeszcze w艣ciek艂y Chwost nie przebi艂 mieczem, zapomniawszy si臋, gdzie jest.
Dopiero poznawszy twarz s艂ugi och艂on膮艂.
- Mi艂o艣ciwy panie - odezwa艂 si臋 smerda - burza si臋 przewali艂a, jezioro si臋
gotowa膰 przesta艂o, s艂o艅ce zza chmur pogl膮da, fale si臋 uk艂ad艂y. P艂y艅my z tego
przekl臋tego ostrowia, na kt贸rym czary, wied藕my i czarownice panuj膮. Nie kto
inny, tylko ci gu艣larze nawo艂ali i naprowadzili gromy. Grad nam ludzi pokrwawi艂.
Kto wie, co z ko艅mi na drugim brzegu si臋 dzieje?
Kne藕 wsta艂 z ziemi, tchn膮艂 i poszed艂 do 艂odzi zas臋piony, usiad艂 w ni膮, a
wio艣larze odbili od brzegu. Szybuj膮c po ciemnych wodach, wkr贸tce odsun臋艂a si臋 od
ostrowia daleko.
Zza krzak贸w patrzy艂 stary Wizun i przel臋k艂e kobiety, co艣 mrucz膮c, jakby s艂a艂y za
nim przekle艅stwa
Stara z rozpuszczonymi w艂osami rwa艂a traw臋 i szybko co艣 szepcz膮c rzuca艂a j膮 w
stron臋, w kt贸r膮 艂贸d藕 pop艂yn臋艂a. Rzuca艂a gar艣ciami piasek i plu艂a.
Dziwa blada, os艂ab艂a, sparta na r臋kach, ledwie otrze藕wiona, dr偶膮ca siedzia艂a
przy ogniu nieruchoma, jakby j膮 jeszcze dr臋czy艂y te duchy, kt贸re m贸wi艂y przez
ni膮. Wtem s艂o艅ce wysz艂o zza chmur i promie艅 jego pad艂 przez rozsuni臋t膮 zas艂on臋
do wn臋trza chramu, z艂otym pasem k艂ad膮c si臋 u n贸g dziewczyny, kt贸ra patrz膮c na艅
u艣miechn臋艂a si臋, jakby mow臋 niebios zrozumia艂a
Na dachu kontyny grucha艂y go艂臋bie, w krzakach znowu 艣piewa艂y s艂owiki, a ponad
艂odzi膮 knezia lecia艂o kruk贸w stado, to wzbijaj膮c si臋 do g贸ry, to opadaj膮c na
d贸艂, jakby ko艂paki z g艂贸w pozrywa膰 im chcia艂o.
ROZDZIA艁 15
Na kneziowskim grodzie do p贸藕na czuwali ludzie, pana mi艂o艣ciwego nie by艂o. Bia艂a
pani siedzia艂a w swej 艣wietlicy i duma艂a, powo艂uj膮c do siebie to s艂ugi, to
podskarbiego, to s艂u偶膮ce. Niekiedy z siedzenia zrywa艂a si臋 niespokojna, sz艂a do
okna, to do drzwi, a s艂a艂a pyta膰, czy pan mi艂o艣ciwy nie wr贸ci艂, czy go gdzie
wida膰 lub s艂ycha膰 nie by艂o.
W pierwszym podw贸rcu stali te偶 i czekali ludzie, drudzy si臋 pok艂adli ze
znu偶enia.
Czekali, nie mog膮c si臋 go doczeka膰 - k臋dy艣 ponad lasami przeci膮gn臋艂a burza z
hukiem i trzaskiem i posz艂a. Potem s艂o艅ce zza chmur obejrza艂o si臋 krwawo i
znik艂o, ciemno艣ci jak ca艂un opad艂y na ziemi臋, knezia jeszcze nie by艂o.
Na grodzie k艂a艣膰 si臋 spa膰 nie 艣mieli, nu偶by ich nie zasta艂 na nogach i
pogotowiu, dopiero by ch艂osta膰 kaza艂!
Co chwila Brunhilda s艂a艂a pachol臋, a pachol臋 wraca艂o z tym samym: - Ani widu,
ani s艂ychu.
Wiatr si臋 poni贸s艂 po lasach i jeziorze, poobrywane chmury biega膰 zacz臋艂y po
niebie, jakby si臋 goni艂y i zbiera艂y, aby drug膮 burz臋 zrobi艂y. Pomi臋dzy s艂upy,
艣ciany
i cz臋stoko艂y wpadaj膮c, Pochwist wy艂 i 艣mia艂 si臋, a偶 psy ze strachu zrywa艂y si臋,
by mu wt贸rowa膰.
U mi艂o艣ciwej pani pozasuwano okiennice, pozatykano okna oponami, dachy si臋
trz臋s艂y i trzeszcza艂y, wicher rechota艂.
A偶 oko艂o p贸艂nocka koto mostu i wr贸t zahucza艂o, zat臋tnia艂o, rozleg艂o si臋 po
grodzie - kne藕 jedzie.
Wnet s艂onionymi przej艣ciami popod s艂upy przemkn臋艂a si臋 kne藕na bia艂a, wychodz膮c
przeciw panu swemu. A sz艂a zagniewana, lecz wszed艂szy do 艣wietlicy, zasta艂a
pana, kt贸remu obmok艂e suknie 艣ci膮gano, gniewniejszym ni偶 ona by艂a.
Spojrzeli po sobie i nie witali si臋: Kne藕 pi臋艣ci膮 w st贸艂 bi艂 i mrucza艂 - miodu
sobie podawa膰 kaza艂. G艂odny by艂, spragniony a z艂y... przekle艅stwami miota艂, aby
wszystko sczez艂o i sz艂o na wskro艣 ziemi.
Brunhilda sta艂a za艂o偶ywszy r臋ce, ruszaj膮c ramionami. Ludzie si臋 porozbiegali.
- P贸艂noc ju偶 przesz艂a, a pana mi艂o艣ciwego doczeka膰 si臋 nie by艂o mo偶na.
- Milcz sroko!... a nie pytaj! - krzykn膮艂 kne藕 - abym nie m贸wi艂, bom w艣ciek艂y, a
gdym w艣ciek艂y, nie znam nikogo!
Ani 偶ony?
Zamrucza艂 co艣 tylko.
- Zwa膰 mi jutro Hadona!
Chwyci艂 si臋 za g艂ow臋 targaj膮c w艂osy rozczochrane, a ze z艂o艣ci rw膮c je palcami.
- Hadon jutro do Sas贸w, do waszych niech jedzie... niech tu ci膮gn膮, niech id膮,
niech pal膮, t臋pi膮, gn臋bi膮... Niech t臋 ziemi臋 ogniem puszcz膮 ca艂膮. Wszak gdy
nowiny trzebi膮 na pole, aby zbo偶e rodzi艂y, wprz贸dy je czyszcz膮 siekier膮 i
p艂omieniem. I tu nic nie b臋dzie, p贸ki siekiera i p艂omi臋 nie zniszczy tych
plugawych chwast贸w! U艣miechn臋艂a si臋 blada pani.
- Wiedzia艂am ja to dawno, m贸wi艂am dawno - rzek艂a - tylko Sasi im rad臋 dadz膮. Ty
ich sam nie zmo偶esz ze swymi smerdami, ich tu si艂a. Zdrajcy wszyscy kmiecie,
偶adnemu wierzy膰 nie mo偶na.
- Na jutro wo艂a膰 Hadona - powt贸rzy艂 kne藕 - ale milcze膰, 偶e pos艂any i dok膮d.
Rankiem niech wyjdzie pieszo, konia we藕mie ze stadniny, niech jedzie ze znakiem
ode mnie. Pier艣cie艅 niech powiezie.
Bia艂a pani, g艂aszcz膮c go po g艂owie, potakiwa艂a.
- Odpoczywaj no spokojny - ja go wyprawi臋 sama. Nim dzie艅 wejdzie, b臋dzie w
drodze, ale czasu du偶o sp艂ynie, nim te puszcze przejdzie wskro艣 i za 艁ab臋 si臋
dostanie, nim oni si臋 tam rusz膮, nim wyci膮gn膮, nim si臋 przedr膮 tutaj - a tu!...
Kne藕 spojrza艂 na ni膮.
- Tutaj oni knuj膮 i zmawi膮j膮 si臋 - wiece gromadz膮, po nocach przy 艂uczywach
radz膮, po lasach si臋 zbieraj膮, dwory obje偶d偶aj膮, go艅c贸w sobie posy艂aj膮. 艢miej臋
si臋 ja z tego, mam dosy膰 ludzi, gr贸d mocny i wie偶a wytrzyma, jezioro obroni, a
we spichrzach pe艂no, zasieki po brzegi nasypane. Cho膰by ta dzicz obleg艂a,
jeszcze bym si臋 op臋dzi艂 tej psiarni, a oblec mnie nie 艣miej膮!
Zacz臋li szepta膰 ciszej - kne藕na siad艂a tu偶 przy nim, podparta na r臋ku.
Przynie艣li mu mi臋siwa mis臋, kt贸re pocz膮艂 rwa膰 palcami, i kubek miodu, kt贸ry
wypi艂 tchem jednym.
Potem s艂u偶b臋 rozp臋dzi艂, zamiast czeka膰 do jutra kaza艂 wnet przywie艣膰 Hadona.
Hadon by艂 Niemiec, ale wylenia艂y, nauczy艂 si臋 na dworze mowy ludzi, na艂ama艂 do
ich obyczaju, a cho膰 w nim natura wilcza zosta艂a, nie bardzo go pozna膰 by艂o
mo偶na od drugich, gdy szpiegowa艂 mieszaj膮c si臋 w t艂um, aby donosi膰 pani.
Wszed艂 ch艂opak smuk艂y, ulubieniec mi艂o艣ciwej pani, kt贸rego we dworze l臋kali si臋
wszyscy. Gdy knezia w domu nie by艂o, on bia艂膮 pani膮, siedz膮c w sypialni, po
dniach ca艂ych zabawia艂, bra艂a go z sob膮, gdy jecha艂a, obej艣膰 si臋 bez niego nie
mog艂a. Kne藕 go te偶 lubi艂, bo mu si臋 jak kot 艂asi艂. Gdyby nie twarz piegowata i
blada, nie by艂by brzydki. W艂os te偶 mia艂 krwawoczerwony, ale obfitymi spadaj膮cy
puklami.
- Hadon! - zawo艂a艂 zobaczywszy go kne藕 - zbli偶 si臋 tu, jutro ruszysz do dnia w
drog臋, tam...
Wskaza艂 na zach贸d r臋k膮.
- Jed藕 do starego - powiedz, niech mi swoich 艣le. Cierpia艂em do艣膰, sko艅czy膰
trzeba z kmieciami. Niech da ludzi, ile mo偶e, ale zbrojnych; to t艂uszcza dzika,
bezbronna, rozp臋dzi ich gar艣膰 Sas贸w.
Hadon podpar艂 si臋 r臋k膮 na stole, patrza艂 ukradkiem na kne藕n臋, a ona mu zza m臋偶a
oczyma znaki dawa艂a.
- Pier艣cie艅 na znak we藕miesz u pani - poka偶esz, by dali wiar臋. Stary wie, co on
znaczy... ci膮gn膮艂em d艂ugo... dzi艣... tak lepiej, niech id膮, niech przychodz膮.
- Mi艂o艣ciwy panie - rzek艂 Hadon z pokor膮. - 艢lepy by chyba nie widzia艂, na co
si臋 zanosi, po lasach si臋 kupi膮, narady czyni膮, kto wie, czy nasi po艣piej膮?
Roz艣mia艂 si臋 Chwostek.
- Hej! Twarde z臋by trzeba mie膰, aby gr贸d uk膮si膰 - rzek艂 - niechby je sobie na
murze poszczerbili troch臋, nadci膮gniecie z odsiecz膮 w czas. Ja si臋 ich na
grodzie nie boj臋. Znam tych psich syn贸w, warcz膮 oni wi臋cej, ni偶 k膮saj膮,
odgra偶aj膮 si臋 i krzycz膮. Gdy si臋 ich si艂a zbierze, gotowi by go艂ymi r臋kami na
je偶a, ale po dziurach si臋 rozlez膮 i spa膰 b臋d膮.
- Mi艂o艣ciwy panie - szepta艂 Hadon - pewnie tak jest, jak m贸wicie, ale tu nie
ufa膰 nikomu, nawet swojej dru偶ynie.
Zmarszczy艂 si臋 kne藕.
- Smerd贸w pewny jestem, a mot艂och groz膮 si臋 trzyma, tego si臋 nie boj臋. Roz艣mia艂
si臋 i popi艂 pan mi艂o艣ciwy. Hadon szepta膰 pocz膮艂, o czym tego dnia mi臋dzy lud藕mi
si臋 rozwiedzia艂. M贸wi艂 i on, 偶e po zagrodach je偶d偶ono, 偶e sobie na uroczyskach
noc膮 schadzki czynili kmiecie, 偶e po chatach niekt贸rych nieustannie kr臋cili si臋
pos艂a艅cy jakby z wiciami, 偶e starost贸w jakich艣 wybierano.
Kne藕 g艂ow膮 pogardliwie rzuca艂.
- Niech gadaj膮, niech radz膮, krzycz膮 i trz臋s膮 dzidami; wi臋cej oni nie zrobi膮 nic
nad wrzasku wiele. Ano plemi臋 to zuchwa艂e raz przetrzebi膰 potrzeba i rog贸w mu
przytrze膰. Na to si臋 Sasi zdadz膮. Jutro w drog臋, Hadonie.
Ch艂opak ku pani bia艂ej spojrza艂 znowu z ukosa, g艂ow臋 spu艣ci艂, r臋ce na piersiach
z艂o偶y艂 i ty艂em si臋 wycofa艂 z izby.
O bytno艣ci swej na Lednicy kne藕 nie rzek艂 i s艂owa, ludziom te偶 o tym milcze膰
przykazawszy, ci jednak nie wytrzymali i p贸艂g臋bkiem strach nie艣li.
Nazajutrz cicho by艂o na grodzie. Kne藕 na dzie艅 zaspa艂, bia艂a pani prz臋d艂a i
艣piewa艂a p臋dz膮c swe s艂ugi. Dzie艅 chmurny by艂, deszcz popr贸sza艂. Oko艂o p贸艂 dnia
dopiero kne藕 si臋 wywl贸k艂 na podsienie i na 艣wie偶ym powietrzu na 艂aw臋 leg艂. Psy
go obsiad艂y, pi艂, drzema艂, p臋dza艂 je kopi膮c nogami a chleb im rzucaj膮c na
przemiany.
Z po艂udnia na haci u mostu stan臋艂a konnych gromada, domagaj膮c si臋 do knezia
przyst臋pu. Kmiecie byli, 偶upani i w艂adycy, starszyzna i znaczniejsi po mirach.
Przybieg艂 smerda zna膰 o nich daj膮c - co艣 ta gromada ju偶 buntem pachnia艂a i
Chwostek, obudziwszy si臋, gro藕nie brwi namarszczy艂.
- Pu艣ci膰 ich tu - zawo艂a艂 na smerd臋 - wrota obwarowa膰, a bez woli mojej nie
wypuszcza膰 st膮d nikogo. Niech偶e przychodz膮 - zobaczymy, z czym id膮. Wsta艂 z
艂awy, na kt贸rej le偶a艂, siad艂, psy sp臋dzi艂 z podsienia w podw贸rze. Wrotami
wchodzi艂a powa偶na gromada starych ludzi, poubieranych 艣wi膮tecznie - ko艂paki na
g艂owach, obuszki u boku, miecze u pasa. Chwost zmierzy艂 ich i policzy艂 oczyma,
kt贸rzy byli. Tych, do kt贸rych mia艂 z膮b, nie znalaz艂, bo ich gromada na zamek
pu艣ci膰 nie chcia艂a, a kne藕 ich najmilej by by艂 powita艂, aby na wie偶臋 posadzi膰.
艢mia艂o sz艂a ta gar艣膰 ludzi trzymaj膮c si臋 razem. Od mostu i wr贸t do przedsienia,
gdzie kne藕 siedzia艂 w boki si臋 podpar艂szy, by艂 kawa艂 drogi.
Chwost na nich pocz膮艂 patrze膰, oni na niego. Szli krokiem mierzonym, z g艂owami
podniesionymi, oczy w nim topi膮c 艣mia艂o - on te偶 nie ust臋puj膮c im, niezl臋kniony,
tak samo si臋 w nich ur膮gliwie wpatrywa艂.
Nim do siebie przem贸wili, nim ci si臋 mu pok艂onili, nim on im odda艂 pozdrowienie,
nim s艂owo zamieniono, ju偶 sobie wzrokiem z obu stron wszystko to niemal
powiedziano, co na sercu le偶a艂o.
Kmieci贸w oczy m贸wi艂y, 偶e ze skarg膮 szli i z 偶alem, pewni swojego prawa - wzrok
knezia szyderski i gniewny odpowiada艂 wr臋cz, 偶e ich precz odepchnie.
Tak czasem w lesie dzikich zwierz膮t dwoje, nim si臋 rzuc膮 na siebie, oczyma si臋
mierz膮, odwag臋 sobie chc膮c odebra膰 nimi.
Szli. Na przedzie gromady starszy z Myszk贸w post臋powa艂, 艣redniego wieku m膮偶,
wyros艂y jak d膮b, ramion szerokich, z g艂ow膮 kud艂at膮 i brod膮 czarn膮 rozwian膮. R臋k臋
trzyma艂 za pasem, a u pasa toporek mia艂 i mieczyk. W niego patrz膮c jak na wodza,
szli inni.
Gdy si臋 wreszcie przybli偶yli do przedsienia, Myszko troch臋 g艂owy pochyli艂,
ko艂paka dotkn膮艂 i r臋k膮 pozdrowi艂. Kne藕 ledwie si臋 ruszy艂, ju偶 mu g臋ba z gniewu
dr偶a艂a.
- My艣my tu do was przyszli - odezwa艂 si臋 Myszko - po sprawie, po starej kmiecej
sprawie. Chcecieli nas pos艂ucha膰?
- M贸wcie... S艂ucha si臋 przecie wszystkiego, i kruk贸w, gdy kracz膮, i puchacz贸w,
gdy hucz膮, i ps贸w, gdy wyj膮. Pos艂uchamy i waszego g艂osu.
Myszko po swoich rzuci艂 okiem i zobaczy艂, 偶e stali niezl臋knieni wcale.
- 殴le z nami poczynacie - odpar艂 - r贸wnaj膮c nas ze zwierz臋ty, ludzie艣my przecie
jako wy.
- Jako ja? - roz艣mia艂 si臋 kne藕 - to艣cie wy 藕le pocz臋li, bo ja tu r贸wnych nie
znam krom mojego rodu.
- Znacie czy nie - odpar艂 Myszko - a czu膰 ich trzeba b臋dzie. Jeszcze my dzi艣 do
was ze s艂owem przychodzimy, mo偶e by膰 rada, nie zwada... Nam kne藕 i w贸dz
potrzebny, dlatego艣my waszych posadzili na grodzie i dali艣my im czasu wojny moc
nad sob膮. Chcieli艣my, aby kne藕 u nas silny by艂 przeciw wrog贸w naszych i ziemi
nam broni艂. Ale nie na to艣my mu si艂臋 dali, aby nam karki ni膮 艂ama艂. Wy, kneziu,
o tym zapomnieli艣cie, a chcecie nas zaku膰 w niewol臋. Ano - my ci si臋 nie damy!
M贸wimy ci - porzu膰cie to lepiej, a id藕cie z nami na jedn膮 r臋k臋.
Zamilk艂 Myszko. Chwost, kt贸ry s艂uchaj膮c ca艂y wrza艂 i rzuca艂 si臋, wsta艂 z 艂awy,
rozprostowa艂 si臋 i pocz膮艂 si臋 艣mia膰 ze z艂o艣ci. By艂o to jego zwyczajem. Bia艂e
z臋by wyszczerzy艂, po wargach mu piana ciek艂a, pi臋艣膰 podni贸s艂 do g贸ry.
- Wy mnie rozumu uczy膰 b臋dziecie! wy? - krzykn膮艂. - Wy艣cie to mnie tu posadzili,
gdzie ja siedz臋? Na grodzie tym ojciec m贸j, dziad i pradziad, i praszczury moje
siedzieli, a si艂臋 t臋 dzier偶yli, kt贸r膮 ja mam i z kt贸rej na w艂os nie puszcz臋. Wam
si臋 po staremu dzikiej swawoli zachciewa, a ja tej nie dam; chc臋 pos艂uchu i b臋d臋
go mia艂.
My ci w sprawiedliwych rzeczach pos艂uchu nie odmawiamy - zacz膮艂 Myszko.
Co s艂uszna, dajemy, ano na niewol臋 niemieck膮 obr贸ci膰 si臋 nie damy. Wam to
smakuje, co si臋 u nich dzieje, bo to nar贸d 艂upieski, a k臋dy wojna, tam musi by膰
niewola. My wojny nie lubimy, bronimy si臋, gdy nas napadaj膮 - to mus, a nikogo
nie napastujemy, ale swobod臋 mi艂ujem. Granice u nas spokojne.
Kne藕 sta艂, jakby nie s艂ucha艂, oczyma ich liczy艂. - Co wi臋cej? - zapyta艂.
- Twoje smerdy i dworaki nasz膮 m艂odzie偶 zabieraj膮, dziewkom i niewiastom gwa艂ty
czyni膮, stada z 艂膮k zagarniaj膮, spasaj膮 stogi, wypalaj膮 lasy, pola niszcz膮, tego
my nie 艣cierpimy. Masz wyznaczonej ziemi dosy膰.
Chwost si臋 po podsieniu przechadza艂, czasem o s艂up opar艂, to zn贸w chodzi艂. - Co
wi臋cej? - zapyta艂.
- Wi臋cej? - wtr膮ci艂 drugi z Myszk贸w, kt贸ry od dawna si臋 ju偶 porusza艂, jakby
m贸wi膰 chcia艂, i buchn膮艂 teraz nagle: - Wi臋cej? Gdyby si臋 nam usta otworzy艂y i
wszystko przez nie posz艂o, co w nas siedzi, na d艂ugo by sta艂o. A kto tu na tym
grodzie nasz膮 bra膰 popoi艂, odurzy艂, 偶e si臋 pozarzynali, i trupy ich jak ps贸w do
jeziora kaza艂 rzuca膰? A ma艂o u ciebie naszych w lochu pod ziemi膮 gnije i zgni艂o?
- Ja ci powiem wi臋cej! - zakrzycza艂 trzeci. - Ty z Niemcami, wrogami plemienia
naszego, trzymasz za jedno. Od niche艣 sobie zdradn膮 dziewk臋 wzi膮艂 - do nich
艣lesz, z nimi si臋 w膮chasz. My to wiemy, my wiemy!
I r臋k臋 podni贸s艂 gro藕nie.
W t艂umie gwar si臋 rozpoczyna艂 coraz 偶ywszy, ka偶dy si臋 z mow膮 wyrywa艂 i s艂owa
lecia艂y nieopatrzne, a pi臋艣ci 艣cie艣nione wyst臋powa艂y ponad g艂owy - kne藕 chodzi艂,
Bucha艂, z臋bami zgrzyta艂 i 艣mia艂 si臋.
Oczyma na stoj膮co w dali smerd臋 rzuca艂 jako艣 dziwnie.
Tu偶 za gromad膮 kmieci po jednemu sun膮膰 zacz臋li si臋 ludzie, skupia膰 i obsadza膰
przej艣cie z ty艂u. Wszyscy z oszczepami i topory. Z pocz膮tku w gor膮czce nikt nie
zwa偶a艂 na to, a偶 Myszko, obejrzawszy si臋 i obaczywszy ten zast臋p, odezwa艂 si臋:
- C贸偶 to ma znaczy膰? Czy i nas my艣lisz tu zabra膰 w niewol臋? My艣my tu przyszli do
ciebie od wiecu, z woli mir贸w, a stanie si臋 nam co, b臋dzie z tob膮 gorzej
jeszcze! Nie odpowiadaj膮c nawet na pytanie Chwost krzykn膮艂 do smerdy:
- Wi膮za膰 ich! Dyby i p臋ta - to moja odpowied藕.
Lecz nim czer艅 zdo艂a艂a si臋 rzuci膰 na nich, ju偶 Myszko wpad艂szy do przedsienia
chwyci艂 knezia za bary. J臋li si臋 mocowa膰 to w jedn膮, to w drug膮 zataczaj膮c
stron臋. Czelad藕 zamiast broni膰 sta艂a onie艣mielona tym zuchwalstwem.
W艣r贸d ciszy s艂ycha膰 by艂o tylko sapanie obu i miotane przekle艅stwa, potem 艂omot,
gdy na dyle, kt贸rymi by艂 wy艂o偶ony pomost podsienia, padli oba. Kne藕 by艂 pod
spodem, Myszko siedzia艂 na nim gniot膮c go. Dzia艂o si臋 to przeciw drzwi samych,
kt贸re si臋 nagle otwar艂y i bia艂a pani z rozpuszczonym w艂osem wbieg艂a z krzykiem,
n贸偶 trzymaj膮c w r臋ku. Pochyli艂a si臋 nad Myszkiem i pocz臋艂a mu szyj臋 rzeza膰, a偶
krew na s艂upy trysn臋艂a. Rzucili si臋 kmiecie ratowa膰 go i wnet powsta艂a wrzawa
ogromna, bo z ty艂u nadbieg艂a dwornia z wrzaskiem na nich.
- Bij! Morduj! 呕ycia nie dawaj! - wo艂ano.
Kmiecie bronili si臋 dzielnie. Myszko, kt贸remu krew si臋 z szyi la艂a, zerwa艂 si臋 i
stan膮艂 na nogi odcin膮j膮c jeszcze, drudzy te偶 odbijali razy, ale widz膮c przewag臋
w kup臋 si臋 zbili i szli nazad ku wrotom, broni膮c pacho艂kom. Na ca艂ym grodzie
krzyk powsta艂 straszny, tu偶 i strza艂y 艣wista膰 pocz臋艂y. Ludzie, co na wie偶y byli
i w dziedzi艅cu, nie 艣miej膮c zbli偶y膰 si臋 do zrozpaczonych kmieci, strzelali z
g贸ry i z dala, kamienie z proc na nich ciskali, a strza艂y wi臋z艂y tu i 贸wdzie w
twarzach i szyjach. Krew ciek艂a obficie. Jednak偶e dopad艂a gromadka do wr贸t
zapartych, nacisn臋li je i wy艂amali. Pad艂y z trzaskiem wal膮c si臋 na ziemi臋. Tu偶 u
mostu dwornia jeszcze kup膮 sta艂a, co z kmieciami przyby艂a; zobaczywszy swych
pan贸w w niebezpiecze艅stwie, posun臋艂a si臋 w obronie ich, wo艂aj膮c i krzycz膮c
偶a艂o艣liwie. Z jednej i drugiej strony walczono zaci臋cie, tu by艂a kupka
niewielka, tam mot艂och bez wodz贸w niezdarny. Nie got贸w do wa艣ni, bo si臋 jej nikt
nie spodziewa艂, a 偶ycia tak bardzo nastawia膰 nie mia艂 ochoty - g艂o艣no ujada艂
tylko, a nie naciera艂 zbyt silnie. Wi臋cej czyni艂 wrzawy ni偶 ran. Sam Chwost
bieg艂 z nimi, ale p贸藕no si臋 zerwa艂. Gawied藕 nie potrafi艂a kmieci贸w odci膮膰 od ich
koni i czeladzi, tak 偶e w艣r贸d tego zam臋tu dopadli, broni膮c si臋, do haci, do
mostu i do koni - a tu, gdy raz si臋 znale藕li i dosiedli ich, Myszko skrwawiony
pi臋艣膰 tylko podni贸s艂 i krzykn膮艂:
- Zabrali艣cie si臋 z nami do wojny, to j膮 b臋dziecie mieli!
Wtem krew p艂yn膮ca tak usz艂a, i偶 go s艂abn膮cego dw贸ch chwyci艂o pod r臋ce, bo si臋
sk艂oni艂 i na ziemi臋 pada艂.
Tak podtrzymuj膮c go i tamuj膮c krew uchodz膮c膮, kmiecie zaraz od zamku precz
jechali z odgr贸偶kami i narzekaniem wielkim.
Chwostek szala艂, 偶e ich puszczono, 偶e si臋 im wybi膰 dano. Ludzi swych wnet
wiesza膰 chcia艂 za to, 偶e go nie bronili w czas i kmieciom 偶ywym uj艣膰 dali z
grodu. Smerdowie ich tu偶 na placu smaga膰 pocz臋li pr臋tami i biczami.
Bia艂a pani z no偶em zakrwawionym w r臋ku sta艂a na podsieni i palcami tch贸rz贸w
wytyka艂a, wywo艂uj膮c po imieniu.
Chwostek te偶 przypadaj膮c do niekt贸rych w艂asn膮 ich siek艂 r臋k膮.
Nierych艂o si臋 uspokoi艂o; zamek ca艂y do p贸藕na j臋cza艂 i p艂aczem si臋 rozlega艂.
Dopiero gdy si艂 do bicia i zn臋cania si臋 nie sta艂o, dano pacho艂kom spocz膮膰 i
pochowa膰 si臋 pot艂uczonym po k膮tach.
Kne藕 i 偶ona pomiarkowali te偶, i偶 nie czas by艂o si臋 sro偶y膰, gdy lud co chwila
potrzebnym by膰 m贸g艂 dla obrony.
I tak jak za owych czas贸w bywa艂o cz臋sto, wnet po srogiej karze nast膮pi艂o
przejednywanie - kazano dla pobitych wytoczy膰 beczki z piwem i baran贸w im par臋
kne藕 pos艂a膰 kaza艂. Tak radzi艂a bia艂a pani. J臋cz膮cy jeszcze powlekli si臋 do
kadzi, czerpa膰 z nich pocz臋li i grzbiety posieczone wycieraj膮c 艣mieli si臋 jedni
z drugich. Smerdowie tymczasem z reszt膮 czeladzi po艂amane wrota na nowo stawili,
ha膰 i most opatrywali.
Na 艂awie w izbie le偶a艂 Chwostek, kt贸ry padaj膮c na dyle tak偶e sobie ut艂uk艂 ko艣ci
- j臋cza艂 i przeklina艂. Nad nim siedzia艂a bia艂a pani i patrza艂a na艅 z pewnym
politowaniem, a niemal pogard膮.
- Same艣 sobie winien, mi艂o艣ciwy panie - m贸wi艂a - trzeba mnie s艂ucha膰 by艂o.
Inaczej by si臋 to sko艅czy艂o. Poprosi膰 ich by艂o uprzejmie do izby, posadzi膰 za
sto艂em, a m贸wi膰 do nich s艂odko. Tymczasem by stra偶 u wr贸t stan臋艂a; zaj膮艂by艣 ich
jak ryby w matni臋. I lepiej jeszcze, lepiej jeszcze wodzi膰 ich by艂o obietnicami,
uda膰 powolno艣膰, a偶by Sasi nadeszli, a nie 艣pieszy膰 z wojn膮. - Tu po czole go
uderzy艂a bia艂膮 r臋k膮. - U ciebie, mi艂o艣ciwy panie, wi臋cej si艂y w r臋ku ni偶 w
g艂owie. Ja s艂aba niewiasta jestem, ale pr臋dzej bym to plemi臋 zdradliwe po偶y艂a.
S艂uchajcie mnie! Kne藕 j臋cza艂 i przeklina艂.
- Co teraz poczyna膰? Namy艣li艂a si臋 nieco Brunhilda.
- 艢ci膮ga膰 trzeba, a przyjaci贸艂 jedna膰. Narazi艂e艣 sobie stryj贸w porywczo艣ci膮,
synowc贸w, ca艂y sw贸j r贸d, gotowi i oni si臋 do kmieci贸w przy艂膮czy膰, tych zyska膰 na
powr贸t pierwsza rzecz.
Chwostek s艂ucha艂.
- M贸w, jak to uczyni膰; ty masz rozum niemiecki. Ja tylko bi膰 si臋 umiem!
-zamrucza艂. - M贸w, jak to czyni膰.
Blada twarz kne藕ny zarumieni艂a si臋 nieco, wsta艂a i pocz臋艂a si臋 przechadza膰 po
艣wietlicy.
- Stryj贸w i r贸d trzeba mie膰 po swojej stronie, jak oni si臋 do kmieci贸w
przy艂膮cz膮, 藕le by膰 mo偶e. Nim Sasi przyjd膮 - napa艣膰 gotowi.
Chwostek z oczyma w ni膮 wlepionymi mrucza艂 tylko. Stan臋艂a przed nim Brunhilda.
- Zostaw to mnie - odezwa艂a si臋. - Mi艂oszowi syna艣 jednego zabi艂, drugiemu
wy艂upiono oczy... 艢lepego mu trzeba odda膰 i wm贸wi膰 we艅 to, 偶e oczy mu wzi臋to bez
naszego rozkazu. P贸jd臋 do niego na wili臋. Odzia膰, nakarmi膰 trzeba go i ze s艂u偶b膮
do ojca odprawi膰. Stary Mi艂osz si臋 przejedna mo偶e, odzyskawszy syna.
- A dwaj drudzy? - zapyta艂 Chwost - a synowcowie i reszta rodu?
- Trzeba do nich sia膰 rozumnych ludzi, na zamek ich prosi膰. Nasza sprawa, ich
wszystkich sprawa. Nie stanie nas tu, wygubi膮 Leszk贸w wszystkich kmiecie i jeden
si臋 nie uchowa; to膰 zrozumie膰 powinni... Niech si臋 zjad膮, niech radz膮.
- A je艣li nie zechc膮?
Brunhilda nie odpowiedzia艂a nic, r臋ce na piersiach trzyma艂a z艂o偶one i g艂ow膮
trz臋s艂a tylko. Spojrzeli sobie z m臋偶em w oczy.
- Zechc膮? Nie zechc膮? Niech tylko tu przyjad膮, b臋dziemy wiedzieli, co w贸wczas
poczyna膰.
Kne藕 st臋kn膮艂. Bia艂a pani poda艂a mu kubek i pog艂aska艂a po g艂owie.
- S艂uchaj ino mnie - rzek艂a - cho膰 bia艂og艂ow膮 jestem, pr臋dzej ni偶 ty z lud藕mi
dam rad臋. W boju ty si艂臋 masz, a gdzie trzeba chytro podej艣膰 i g艂adko wzi膮膰,
zostaw to mnie.
Pog艂adzi艂a go pod brod臋.
- Na wie偶臋 id臋, Leszka uwolni臋 i 艣l臋 do Mi艂osza, Smerd贸w do stryj贸w wyprawi臋.
Odpoczywaj ty i mnie porucz, nie masz si臋 co trwo偶y膰.
To m贸wi膮c, zostawiwszy Chwostka na 艂awie, sama si臋 wy艣lizn臋艂a z izby, w podw贸rzu
skin膮wszy na zaufanego swojego, na Kaszub臋, kt贸rego zwano Much膮. Mucha by艂 ch艂op
m艂ody i przystojny, 偶wawy i wes贸艂. Smerd膮 go sama kne藕na uczyni艂a, znalaz艂szy w
nim rozum i chytro艣膰, na kt贸rych si臋 pozna膰 umia艂a. Mi臋dzy nim a Niemcem,
wyprawionym z pier艣cieniem, o 艂aski bia艂ej pani toczy艂a si臋 wieczna walka, z
kt贸rej ona 艣mia膰 si臋 by艂a zwyk艂a, bo jej to pochlebia艂o.
Mucha z Niemcem krwawili si臋 czasami, od s艂owa do s艂owa i do pi臋艣ci przychodz膮c.
Teraz Kaszuba by艂 panem zbywszy si臋 wsp贸艂zawodnika. U艣miechn臋艂a mu si臋
Brunhilda. Stan膮艂 wnet na rozkazy.
- Na sto艂b mi trzeba i do lochu - rzek艂a - gdzie o艣lep艂y Leszek siedzi,
p贸jdziesz ze mn膮... Nagotowa膰 ludzi ze czterech, odzie偶 bogat膮 i pi臋kn膮. Leszka
do ojca trzeba wyprawi膰, dzi艣 jeszcze.
Mucha nie odpowiedzia艂, tylko pok艂onem.
Niecierpliwa pani ju偶 z podworca ku sto艂bowi sz艂a. Inaczej si臋 tam dosta膰 nie
by艂o mo偶na, tylko po drabinie z por臋czem, kt贸r膮 do wysokich drzwi dostawiano.
Sta艂a ona w艂a艣nie w miejscu, bo str贸偶 dla zamkni臋tego w lochu Leszka chleb i
wod臋 zani贸s艂. Brunhilda zr臋cznie si臋 wspi臋艂a na wschodki rozkazuj膮c za sob膮 i艣膰
Musze. Wewn膮trz wie偶y mrok ju偶 by艂. Wschodki z tarcic wiod艂y na d贸艂. Tu ci臋偶kimi
drzwiami, zapadaj膮cymi z g贸ry, zaparty by艂 loch, w kt贸rym osadzono o艣lepionego
Leszka. Drabina znowu prowadzi艂a do g艂臋bi ciemnego wi臋zienia, kt贸re jedno tyko
w膮skie okno o艣wieca艂o.
W ciasnej, wilgotnej tej dziurze, na gar艣ci s艂omy zgni艂ej i st臋ch艂ej le偶a艂
m艂ody, pi臋kny ch艂opak, dwudziestokilkoletni. Odzie偶 na nim gruba, zdarta i
powalana dozwala艂a widzie膰 wychud艂e i z偶贸艂k艂e cia艂o. Na p贸艂 le偶膮c, oczyma
strasznymi na kszta艂t dwu plam krwawych zdawa艂 si臋 patrze膰 przed siebie.
Us艂yszawszy szelest niezwyk艂y, Leszek g艂ow臋 podni贸s艂 nieco; czo艂o wyblad艂e:
zmarszczy艂o mu si臋. Brunhilda obejrzawszy si臋 trwo偶liwie po lochu, sparta o
drabin臋, kt贸r膮 wesz艂a, odkaszln臋艂a nie艣mia艂o. Leszek usiad艂 jakby strwo偶ony.
- Kto tu? - zapyta艂.
- Ja tu jestem - cicho i 艂agodnym, umy艣lnie os艂odzonym g艂osem pocz臋艂a kobieta -
ja, Brunhilda...
- Czy mam umrze膰? - odezwa艂 si臋 wi臋zie艅.
- Nie! Ja ci przynosz臋 wolno艣膰 - m贸wi艂a kne藕na. - Ja zawsze 偶yczy艂am tobie i
bratu dobrze, stara艂am si臋 was ocali膰. Kne藕 nie winien, nieprzyjaciele na was
podszczuwali, grozili wami. Co si臋 sta艂o, sta艂o si臋 przez s艂ugi, bez rozkazu
naszego.
Leszek si臋 za艣mia艂 szydersko i g艂ow膮 potrz膮s艂 niedowierzaj膮co.
- Wierzcie mi - ci膮gn臋艂a dalej Brunhilda - kne藕 偶a艂uje, 偶e 偶ycie wydarto bratu
twemu, a oczy tobie.
A z czyjego偶 to uczyniono rozkazu? - za艣mia艂 si臋 wi臋zie艅.
Nie by艂o rozkazu!
Leszek si臋 艣mia艂, s艂om臋 zgni艂膮 wzi膮wszy spod siebie, w wychud艂ych bia艂ych r臋kach
mi膮艂 j膮 bezmy艣lnie.
- Chc臋 was uwolni膰 - doda艂a kne藕na - chc臋 was staremu odes艂a膰 ojcu. Dosy膰 ju偶 w
rodzie by艂o wa艣ni i krwi si臋 wyla艂o. Pojednajmy si臋 wszyscy, pog贸d藕my, mamy i
tak dosy膰 nieprzyjaci贸艂, Leszku. Spokojnie na swoim grodzie ojciec i wy siedzie膰
b臋dziecie.
To m贸wi膮c zbli偶a艂a si臋 ku niemu Brunhilda powoli, a Leszek, s艂ysz膮c ten g艂os
przybli偶aj膮cy si臋 ku sobie, cofa艂 przera偶ony, jakby nowej l臋kaj膮c si臋 zdrady.
- Nie l臋kaj si臋 - pocz臋艂a Brunhilda - przysi臋gam ci, jutro b臋dziesz u starego
ojca i u w艂asnego ogniska, wolnym. Kne藕 chce zgody i spokoju. Daj si臋 st膮d
wyprowadzi膰, w艂o偶y膰 odzie偶, nakarmi膰; konie i ludzie czekaj膮 na ciebie.
Leszek zdawa艂 si臋 uszom nie wierzy膰, mo偶na si臋 by艂o domy艣la膰, 偶e szuka艂 pod r臋k膮
czego艣, co by mu do obrony, a przynajmniej do pomszczenia 偶ycia s艂u偶y膰 mog艂o.
Dr偶膮ce d艂onie chwyta艂y mur zimny.
- Nie l臋kaj si臋 - powtarza艂a Brunhilda - przysi臋gam ci!
Milcza艂 biedny wi臋zie艅, kt贸ry si臋 by艂 z pos艂ania zerwa艂 i do 艣ciany przypad艂,
jakby w ni膮 chcia艂 si臋 schroni膰, gdy dw贸ch z czeladzi przyprowadzonych przez
Much臋 uj臋艂o go z wolna pod r臋ce. Pr贸bowa艂 im si臋 wyrwa膰 j臋cz膮c i nie zwa偶aj膮c na
zapewnienia Brunhildy, ale os艂ab艂y by艂 i 艂atwo go wzi膮膰 im przysz艂o. Da艂 si臋
wreszcie na plecy zabra膰 silnemu parobkowi, kt贸ry go poni贸s艂 po drabinie,
Brunhilda i Mucha szli za nim. Narzucono mu opo艅cz臋 i Kaszuba zaprowadzi艂
naprz贸d z sob膮 do komory, gdzie mu now膮 odzie偶 da膰 miano. Kazano wybra膰 jak
najkosztowniejsz膮. Sama Brunhilda sz艂a ju偶 przodem do swojego dworu, gdzie
jeszcze uwolnionego Leszka przyj膮膰, nakarmi膰 i u艂agodzi膰 chcia艂a.
Wnet s艂ugi na stole przygotowa艂y mi臋siwo, mleko, mi贸d w plastrach i sycony,
ko艂acze bia艂e dla wyg艂odzonego. Kne藕na rachowa艂a na to, 偶e go swym g艂osem i
s艂owem 艂agodnym potrafi zjedna膰 sobie. Mucha mia艂 go do tego przygotowa膰.
Wkr贸tce potem otworzy艂y si臋 drzwi i powiernik Brunhildy wprowadzi艂 z sob膮
zmienionego do niepoznania Leszka, kt贸rego m艂odo艣膰 i pi臋kno艣膰 przy okropnym
kalectwie wzbudza艂y lito艣膰 nawet w ludziach do podobnych nawyk艂ych widok贸w. Dano
mu ubi贸r kneziowski, szyte suknie, z krasnymi sznury obuwie i jakby na
szyderstwo miecz do boku. Jasne jego w艂osy, 艣wie偶o zmyte, rozpuszczone na
ramiona, 艣wieci艂y poz艂ocis艂膮 sw膮 barw膮, blada twarz, zaledwie m艂odym porastaj膮ca
w艂osem, smutn膮 by艂a i straszn膮 z tymi oczyma zakrwawionymi, kt贸re niedobrze
zakrywa艂y zsinia艂e powieki.
Brunhilda kaza艂a go posadzi膰 u sto艂u, sama staj膮c przy nim i podaj膮c mu nap贸j i
jad艂o.
Leszek zdawa艂 si臋 tak wyg艂odzony i spragniony, tak uspokojony przez Much臋, i偶
przyj膮艂, co mu dano, z chciwo艣ci膮 prawie. Milcza艂.
Niemka z przymileniem, pochylaj膮c si臋 ku niemu, m贸wi艂a do艅 ubolewaj膮c nad
nieszcz臋艣ciem.
- Powiedzcie ojcu, jak ja nad tym bolej臋, co si臋 sta艂o. Ja mam syn贸w tak偶e,
prawie w tym wieku, jam p艂aka艂a gorzko, gdym si臋 o tym dowiedzia艂a. Kne藕 by艂
troch臋 podchmielony, ludzie go nie zrozumieli, kaza艂, prawda, zamkn膮膰 do
ciemnicy, ale nie ociemnia膰 was. O ma艂o nie zabi艂 tego cz艂owieka, co si臋
o艣mieli艂 targn膮膰 na was.
M贸wi艂a Brunhilda, on s艂ucha艂 i milcza艂, a milczenie to niepokoi艂o j膮, bo
dozwala艂o pos膮dza膰, 偶e jej nie wierzy艂. Tym mocniej te偶 stara艂a si臋 wm贸wi膰 w
niego, 偶e to nieszcz臋艣cie sta艂o si臋 bez niczyjej woli.
Leszek zdawa艂 si臋 tak g艂odem i pragnieniem zaj臋ty, i偶 prawie nie s艂ucha艂 tych
zapewnie艅. Kne藕na siad艂a przy nim, sama go karmi膮c i zach臋caj膮c do picia.
- Wr贸cisz natychmiast do ojca - rzek艂a. - Wyprosi艂am wam swobod臋 w tej nadziei,
偶e ojca nam przejednacie. M贸wcie mu, 偶e i kne藕, i ja zgody chcemy. Niech do nas
przyjad膮, niech sobie r臋ce podadz膮.
Leszek milcza艂 jeszcze.
- Powiesz mu to? - spyta艂a
- Odnios臋 mu wszystko, co s艂ysza艂em - rzek艂 uwolniony - powiem. Wi臋cej z niego
wydoby膰 nie potrafi艂a Brunhilda. Konie i ludzie gotowi byli; dwu towarzysz贸w
obok niego jecha膰 konno mia艂o i podtrzymywa膰 go w drodze. Obdarowa艂a Brunhilda
synowca szatami, wypraw膮 na drog臋 i w chwil臋 potem przez most jecha艂a ju偶 ludzi
gromadka, kt贸ra Leszka odprowadza艂a. Mucha sta艂 u progu, Brunhilda podesz艂a ku
niemu. Sami byli w izbie, pog艂adzi艂a m艂odzie艅ca pod brod臋, daj膮c mu kubek miodu.
- Jed藕 mi zaraz - rzek艂a - i miej rozum, bo go tu wiele potrzeba. Jed藕 do pan贸w
stryj贸w, powiedz im, co widzia艂e艣, 偶e Leszek uwolniony, 偶e my zgody z nimi
chcemy, niech na gr贸d do nas zjad膮. Kmiecie nam gro偶膮, broni膰 si臋 potrzeba nie
memu panu, ale ca艂emu rodowi naszemu... Skoro, jak napr臋dzej niech przybywaj膮 do
nas.
Zagniewaj膮 si臋 pewnie; uko艂ysz ich pi臋knymi s艂owy, niech ino przyb臋d膮. Nie
odst臋puj od tego, aby tu zaraz jechali. Rozumiesz?
Mucha okaza膰 si臋 stara艂 weso艂膮 i pewn膮 siebie twarz膮, 偶e zrozumia艂, co mu
zlecono, i spodziewa艂 si臋 spe艂ni膰 dane rozkazy. Nie zwlekaj膮c, natychmiast
kaza艂a mu jecha膰 Brunhilda, a gdy ujrza艂a, 偶e ju偶 by艂 na mo艣cie grodowym,
cichymi kroki posz艂a zobaczy膰, co si臋 z m臋偶em dzieje. Kne藕 zm臋czony,
wypr贸偶niwszy, co przy nim sta艂o, spa艂 na 艂awie le偶膮c i chrapa艂 straszliwie.
ROZDZIA艁 16
Nazajutrz rano Chwostek, chocia偶 si臋 tym pociesza艂, 偶e go na grodzie napa艣膰
kmiecie nie b臋d膮 艣mieli, z porady Brunhildy kaza艂 czyni膰 przygotowania do
obrony. Dziewkom kazano kamie艅 nosi膰 na wa艂y i na wie偶臋, a na wierzch sto艂ba
pos艂ano stra偶, aby si臋 z wysoka rozpatrywa艂a po okolicy, czy si臋 co z las贸w nie
uka偶e.
Kne藕 z 偶on膮 i smerdami radzili w izbie.
- Napa艣膰 na gr贸d nie b臋d膮 艣mieli - wo艂a艂 Chwostek.
Brunhilda potakiwa艂a, ale radzi艂a dla ostro偶no艣ci gotowa膰 si臋 do obrony,
policzy膰 z si艂ami. By艂o ich na grodzisku dosy膰, przy dobrym uzbrojeniu mo偶na si臋
by艂o obroni膰 od dziesi臋膰kro膰 liczebniejszego napastnika. Wie偶a pe艂n膮 te偶 by艂a
zapas贸w i czeka膰 mogli odsieczy nie obawiaj膮c si臋 g艂odu. Kne藕 sam ze smerd膮
poszed艂 na sto艂b, aby wn臋trze obejrze膰.
Ogromna wie偶a owa wzniesiona by艂a w prastarych czasach, a o pocz膮tku jej dziwne
kr膮偶y艂y wie艣ci. Z grubego muru na skale d藕wigni臋ta, pusta by艂a we wn臋trzu,
belkami tylko, s艂upami i pomostami na pi臋tra podzielona.
Na samym dole komory by艂y ze skarbami pa艅skimi i zapasami do 偶ycia, w zasiekach
i bodniach. Ni偶ej jeszcze by艂y te lochy ciemne i wilgotne, z kt贸rych wczoraj
Leszka dobyto, gdzie jeszcze zamkni臋ci siedzieli inni, i studnia, do kt贸rej
spuszczano na g艂odow膮 艣mier膰 przeznaczonych. Ponad komorami pomost g贸rny mia艂 na
sobie kamieni si艂a do staczania i pocisku r贸偶nego do obrony. Tu sta艂y beczki ze
smo艂膮, kt贸r膮 gorej膮c膮 lano na oblegaj膮cych. Wy偶szy jeszcze pomost dla strzelc贸w
s艂u偶y艂, kt贸rzy z niego przez otwory w murze pociski 艂atwo rzuca膰 mogli. Stosy
drzewa, 艂uczywa i kamieni le偶a艂y nagromadzone przy 艣cianach. By艂a i studnia w
lochach, kt贸ra wody dostarcza艂a, i piece do chleba, tak aby zamkni臋ci na sto艂bie
d艂ugo si臋 trzyma膰 mogli, a w owych czasach napady nigdy d艂ugo nie trwa艂y w kraju
obcym. Nachodzono niespodzianie, porywano wszystko, co si臋 schwyci膰 dawa艂o i
uchodzono szybko.
Chwostek obszed艂 wszystko milcz膮cy.
- Nie wezm膮 mnie tu, psy syny! - rzek艂 w duchu i powr贸ci艂 znowu lec na 艂awie.
By艂o ju偶 ku nocy, a na zamku nikt ani obcy nie posta艂, ani wie艣ci nie
przyniesiono 偶adnej. W okolicy panowa艂a cisza. Pogoda by艂a jasna, wiecz贸r
pi臋kny, jezioro g艂adkie, lasy z dala sta艂y milcz膮ce. Stra偶e, rozstawione
wsz臋dzie, chodzi艂y z oszczepami po wa艂ach.
W艣r贸d tego milczenia jedno niepokoi艂o, 偶e psy drapa艂y si臋 na wa艂y, siada艂y
przeciw wiatru i niespokojne wy艂y przera藕liwie. Kazano je posp臋dza膰 i bi膰, ale
to ich nie potrafi艂o zmusi膰 do milczenia. Sp臋dzone z jednej strony, zabiega艂y na
drug膮, a gdy je w szopie zamkni臋to, mimo raz贸w jeszcze straszniej wy艂y w niej
ci膮gle. Temu wyciu ps贸w odpowiada艂y kruki z wie偶y. Stado ich to zlatywa艂o z
mur贸w, okr膮偶a艂o grodzisko, to zn贸w obsiada艂o wie偶yc臋.
Z p贸艂nocka ju偶 zat臋tnia艂o oko艂o mostu, gdy wszyscy spali okrom stra偶y u haci i
mostu. Dobija艂 si臋 kto艣 do wr贸t; wzi臋to go i przyprowadzono do dworu. By艂 to
pastuch od kneziowskiego stada, stary Lisun, kt贸ry be艂koc膮c opowiada艂 co艣
przel臋kniony, czego dobrze nikt zrozumie膰 nie m贸g艂. Kne藕 i 偶ona byli ju偶 w
艂o偶nicy, nie 艣miano ich budzi膰 i czeka膰 z nim musiano do rana. Chwost po
dziennym niepokoju i wieczornej uczcie zwyk艂ej spa艂 jak k艂oda, wi臋c cho膰by go ze
snu wytrze藕wiono, z miodu otrze藕wie膰 nie by艂o podobna do jutra. Dop贸ki napoju
nie wydycha艂, nie rozumia艂 nic, tylko bi膰 i zabija膰 nakazywa艂.
Rano, gdy si臋 ockn膮艂, smerda ju偶 u progu czeka艂 z pastuchem, kt贸ry mu do n贸g
pad艂.
- Mi艂o艣ciwy panie - zawo艂a艂 - sta艂o si臋 nieszcz臋艣cie. Hadona-艣cie przys艂ali do
mnie, aby mu konia da膰. Zaledwie si臋 do stada przywl贸k艂, gdy jacy艣 kmiecie, co
za nim szli w trop, napadli na艅 i pochwycili go. J臋li go trz膮艣膰, czy znaku
jakiego przy sobie nie mia艂, pier艣cie艅 u niego jaki艣 znaleziono. Zwi膮zali go
艂ykami i uprowadzili w las, ino mi mia艂 czas powiedzie膰, abym na gr贸d bie偶a艂 i
oznajmi艂 o tym, co si臋 sta艂o. Hadon prosi艂 si臋 i grozi艂, ale nie pomog艂o nic.
Ludzie, co go pojmali, o czym艣 wiedzie膰 musieli.
Kne藕 ze z艂o艣ci ze t臋 nowin臋 niedobr膮 na pos艂a si臋 z ca艂ych si艂 zamachn膮艂 i by艂by
mu g艂ow臋 rozbi艂 pi臋艣ci膮 - jak to si臋 niejeden raz zdarza艂o - gdyby na ziemi臋 nie
pad艂 ze strachu. Kl膮膰 tedy pocz膮艂 piorunami i czarnymi duchy. Przypad艂a
Brunhilda z r臋kami za艂amanymi za swym pachol臋ciem - krzyk sta艂 si臋 wielki i
narzekanie.
Chcia艂 Chwost zaraz s艂a膰 ludzi, aby go odbi膰, ale czyja by艂a czelad藕 i gdzie
zabranego poprowadzi艂a, Lisun powiedzie膰 nie umia艂. Z grodu te偶 ludzi teraz
wysy艂a膰 nie by艂o bezpiecznie. Pochwycenie Hadona znaczy艂o, i偶 rozumiano, po co
by艂 wys艂any, a chwyci膰 s艂ug臋 kneziowskiego ten tylko m贸g艂 mie膰 odwag臋, kto z nim
my艣la艂 wojowa膰. Pop艂och si臋 tedy zrobi艂 na grodzie tym wi臋kszy i smerdowie na
konie posiadawszy gnali natychmiast po osadach doko艂a i cha艂upach, by wi臋cej
ludzi sp臋dzi膰 na zamek.
Do p贸艂 dnia cicho by艂o na grodzisku, ze sto艂ba te偶 nic nie wida膰 - kne藕 troch臋 z
gniewu och艂on膮艂, a pani z 偶alu.
Czeka艂a na powr贸t ludzi, co Leszkowi towarzyszyli, i na Much臋, kt贸ry dw贸ch
stryj贸w, M艣ciwoja i Zaboja, mia艂 na gr贸d zaprosi膰, ale tego dnia do nocy
wygl膮dano ich na pr贸偶no.
艢lepy Leszek jecha艂 do ojca tak milcz膮cy w drodze, jak by艂 na zamku; obawia艂
si臋, mimo zar臋cze艅 stryjenki, aby go dodani mu ludzie w lesie gdzie nie
zamordowali. Tak dojechali a偶 na ojcowski gr贸d stary i ockn膮艂 si臋 dopiero, gdy
r贸g us艂ysza艂 u wr贸t i dobrze znany g艂os starego stra偶nika. Na widok biednego
艣lepca wracaj膮cego tu krzykn臋li ludzie, otwarto wrota, zbiegli si臋 domownicy, na
r臋ce porwano Leszka z konia i na r臋kach poniesiono go, p艂acz膮c razem i raduj膮c
si臋, do ojca.
Mi艂osz nie wiedzia艂 o niczym i trawi艂 si臋 偶a艂o艣ci膮 swoj膮 j臋cz膮c na pos艂aniu, gdy
pos艂ysza艂 te tak niezwyk艂e w cichym grodzie g艂osy. Zerwa艂 si臋 z po艣cieli,
nied藕wied藕 si臋 ruszy艂 mrucz膮c gro藕no, wybieg艂a z komory matka stara. W艂a艣nie si臋
drzwi otwiera艂y i z rozwianymi w艂osy z艂otymi, niesiony na ramionach czeladzi,
ukaza艂 si臋 Leszek biedny. Stara matka pierwsza rzuci艂a si臋 na艅, chwytaj膮c go z
j臋kiem i p艂aczem w ramiona. Mi艂osz siedzia艂 poj膮膰 jeszcze nie mog膮c, co si臋
sta艂o, r臋ce podnosz膮c do g贸ry i j臋cz膮c.
Gdy rodzice oboje ujrzeli wreszcie dzieci臋 swe o艣lep艂e skaleczone tak okrutnie,
cho膰 je cudem prawie odzyskali - bole艣膰, 偶al, rozpacz na nowo serca ich
chwyci艂a. Oboje rodzice przekle艅stwa miota膰 zacz臋li i 艂zy potoczy艂y si臋
strumieniem, p艂aka艂 i Leszek, kt贸rego na ziemi na sk贸rze posadzono. Nied藕wied藕
stary nogi przyszed艂 mu liza膰 i jak pies si臋 艂asi膰.
I d艂ugo nic s艂ycha膰 nie by艂o, tylko p艂acz, j臋ki i przekle艅stwa. Zacz臋to go pyta膰
wreszcie.
- C贸偶 ja wam powiem - odezwa艂 si臋 Leszek - ja nie wiem nic, bo jedn膮 chwil臋
tylko pami臋tam, gdy mi oprawca przyszed艂 wyrwa膰 moje oczy, kt贸rymi na 艣wiat
patrza艂em, gdy 偶elazo mi utopi艂, aby doby膰 oko, i rzuci艂 je, i zgni贸t艂 pod nog膮.
A! gdyby mi jedno by艂 zostawi艂! Drugie posz艂o za bratem i s艂ysza艂em je padaj膮ce
na bok razem z 偶yciem moim ca艂ym. 艢lepiec jestem p贸艂偶ywy tylko i zosta艂o mi dwie
jamy, bym m贸g艂 p艂aka膰 nimi.
Ojciec i matka p艂akali zachodz膮c si臋 i j臋cz膮c.
- Rzucono mnie do wilgotnego lochu, na s艂om臋 zgni艂膮, na wod臋 st臋ch艂膮, na suchar
sple艣nia艂y - m贸wi艂 Leszek - a umrze膰 nie mog艂em. Nareszcie jednego dnia
pos艂ysza艂em nad sob膮 g艂os niewie艣ci znany, s艂odki a straszny jak syk gadziny.
Brunhilda mi przysz艂a oznajmi膰, 偶e moje nieszcz臋艣cie sta艂o si臋 bez ich woli, 偶e
nie kaza艂 nikt, 偶e si臋 oprawca sam domy艣li艂. Chc膮 przebaczenia i zgody.
- Nigdy! - wyj膮ka艂 stary Mi艂osz. - Teraz, gdy im kmiecie gro偶膮, gdy potrzebuj膮
nas, podaj膮 r臋ce, za p贸藕no! Nie p贸jd臋 z kmieciami, ale nie p贸jd臋 z oprawc膮 moich
dzieci!
Matka przypad艂a znowu 艣ciska膰 swe dzieci臋, ojciec tuli膰 je pocz膮艂. Odprawiono
s艂ugi i wrota grodu zamkn臋艂y si臋 znowu, a nazajutrz stara macierz wodzi艂a syna
pod d臋bami za r臋k臋 jak niemowl臋 i swoje oczy, po dzieci臋cych p艂acz膮c,
wyp艂akiwa艂a.
Tak dzie艅 up艂yn膮艂 i drugi, gdy do wr贸t stuka膰 i z rog贸w has艂o dawa膰 pocz臋to.
Mi艂osz pozna艂 po tr膮bieniu braci swoich, M艣ciwoja i Zaboja.
Pobieg艂a stra偶 otworzy膰 - oni to jechali w istocie, a z nimi synowie ich i
rodzina, g艂贸w kilkana艣cie.
Mi艂osz wyszed艂 w podw贸rzec d臋bowy na spotkanie, wiod膮c o艣lep艂ego syna.
Pozdrowili si臋 w milczeniu i szli si膮艣膰 na spoczynek w cie艅 pod drzewa. M艣ciwoj
i Zab贸j starzy byli, ale silni jeszcze, twarze ogorza艂e, lica powa偶ne i surowe.
W obu 偶ycie drga艂o gor膮ce.
- Mi艂oszu - rzek艂 stary - po rad臋 przybyli艣my do ciebie, rad藕 i m贸w. Pepe艂ek nas
wzywa do siebie, chce zgody, gro偶膮 mu kmiecie, potrzebuje nas, ale i my go
potrzebujemy. Wojowali艣my z nim, ano czas razem na wsp贸lnego i艣膰 nieprzyjaciela.
Padnie on i r贸d nasz wyginie.
- Tak - doda艂 Zab贸j - radzie艣my i uradzili, aby jecha膰 do niego. Ratuj膮c jego,
uratujemy siebie!
Mi艂osz r臋k臋 podni贸s艂 do g贸ry.
- Mnie ju偶 nikt nie uratuje - zakrzycza艂 - sp贸jrzcie na to dziecko moje! Zabi艂
jedno, o艣lepi艂 drugie, aby si臋 d艂u偶ej m臋czy艂o, o zgodzie z nim nie m贸wcie. Niech
przepada on, ja, my, wszyscy! Nie ocalimy siebie, a psami by艣my byli, gdyby艣my
nogi poszli mu liza膰. Niech scze藕nie marnie!
Milczenie panowa艂o chwil臋. M艣ciw贸j w ziemi臋 patrza艂, Zab贸j na Leszka i 艂zy mu
si臋 zakr臋ci艂y w oczach.
- Przecie wezwani - ozwa艂 si臋 M艣ciw贸j - pojecha膰 do niego musimy, pojedziemy.
Zobaczym, co si臋 na grodzie dzieje.
- Niech si臋 tam dzieje, co chce - rzek艂 Mi艂osz - jed藕cie lub nie, a mnie
zostawcie z moim b贸lem i przekle艅stwem.
Z kmieciami nie p贸jd臋 - bom kne藕 i pan nad nimi, a z Pepe艂kiem nie chc臋 na
d艂ugo艣膰 miecza si臋 spotka膰, bobym mu wydar艂 偶ycie!
Zamilk艂 starzec i nikt si臋 odezwa膰 ju偶 nie 艣mia艂. Bracia stryjeczni zbli偶yli si臋
do Leszka z ubolewaniem i mi艂o艣ci膮 - i cicha rozmowa a szepty do p贸藕nej nocy
trwa艂y pod d臋bami. Nazajutrz rano M艣ciw贸j i Zab贸j ruszyli z grodu i skierowali
si臋 ze sw膮 dru偶yn膮 ku Gop艂u.
Czekano tam na nich niecierpliwie. Mucha powr贸ci艂 i przybycie ich obiecywa艂
donosz膮c, 偶e po Mi艂osza pojechali. Starego jednak nikt tu si臋 nie spodziewa艂. Na
noc znowu stan臋艂y stra偶e i psy tak wy艂y jak dnia przesz艂ego, i kruki lata艂y
niespokojne, a Brunhilda z wie偶y patrze膰 kaza艂a, czy stryj贸w nie wida膰 jad膮cych.
Na grodzie i ludziom, i stworzeniu wszelkiemu 藕le by艂o i niespokojnie. Jask贸艂ki
wszystkie gniazd swoich odbieg艂y, lata艂y d艂ugo, szczebioc膮c, oko艂o wie偶y i
poddasz贸w, potem si臋 w jedno zwin臋艂y stado i usz艂y k臋dy艣 za jezioro. Po szopach
konie si臋 rwa艂y i r偶a艂y, byd艂o rycza艂o. Ale noc zesz艂a spokojnie, gwiazdy
za艣wieci艂y jasno, nade dniem ksi臋偶yc zszed艂 znad las贸w rozp艂omieniony i blado
za艣wieci艂, nim si臋 jutrzenka ukaza艂a rumiana.
Kne藕na pilno si臋 gotowa艂a na stryj贸w przyj臋cie, chodzi艂a niespokojna, rwa艂a
zio艂a na k臋pie w ogrodzie, w garnkach gotowa艂a napoje, pieczono mi臋siwa, toczono
miody najstarsze. Ubito koz艂a, kt贸ry si臋 obraca艂 przy ognisku, ryb przyniesiono
z jeziora, pieczono ko艂acze i placki 艣wi膮teczne, aby nic nie brak艂o na te gody.
Ju偶 s艂o艅ce by艂o wysoko, gdy na polu pod lasem jezdni si臋 ukazali, kt贸rych po
brodach siwych i orszaku poznano. Jechali starzy przodem, synowie i krewniaki za
nimi i czelad藕 a s艂u偶ba. Odzie偶y nie w艂o偶yli 艣wiec膮cej, jakby naumy艣lnie chcieli
na prostych kmieci贸w wygl膮da膰. Or臋偶a tylko mieli przy sobie dosy膰. Zbli偶ali si臋
nie 艣piesz膮c do grodu, a ujrzawszy, 偶e Chwostek sam wyszed艂 na ich spotkanie i u
mostu ko艂paka podni贸s艂szy czeka艂 na pan贸w stryj贸w, pozsiadali te偶 z koni i
powoli szli ku niemu. Co w drodze uradzili mi臋dzy sob膮 i jak m贸wi膰 mieli, z
twarzy odgadn膮膰 by艂o trudno. Na podsieniu sta艂a Brunhilda blada, w sukni szytej
i ci臋偶kiej od srebrnych i z艂otych 艂a艅cuch贸w. Ze czci膮 wielk膮 wiedziono ich
milcz膮cych - bo si臋 zna膰 tak uprzejmego nie spodziewali przyj臋cia. Szli prosto
do 艣wietlicy, gdzie ich na okrytych 艂awach posadzono, je艣膰 i pi膰 zapraszaj膮c.
Chwostek tedy, nauczony przez 偶on臋, pocz膮艂 zaraz, co to si臋 po ziemi dzia艂o,
jako z艂e duchy opanowa艂y ludzi, kt贸rzy mu si臋 zuchwale z pos艂usze艅stwa
wy艂amywali i grozili, 偶e kmiecie szli na wietnice i zwo艂ywali si臋 do rady,
stawili si臋 hardo. Prosi艂 tedy, aby mu rzekli co poczyna膰.
M艣ciw贸j d艂ugo pomilczawszy, a namarszczywszy si臋 - odezwa艂:
- Co czyni膰? Nie radzili艣cie si臋 nas wprz贸d, p贸藕no teraz. Zwo艂ywali oni wiec,
trzeba by艂o samemu na艅 jecha膰 lub drugi zwo艂a膰 sobie, skarg i 偶al贸w pos艂ucha膰, a
gminu nie dra偶ni膰.
Zab贸j to偶 samo prawie powt贸rzy艂 za bratem.
Chwost s艂ucha艂 zachmurzony, zwiesiwszy g艂ow臋 nad kubek.
- Jeszcze do tego nie przysz艂o - rzek艂 - aby si臋 pan ze s艂ugi targowa艂. Co ma
by膰, b臋dzie, a tego ja nie uczyni臋.
M艣ciw贸j pocz膮艂 m贸wi膰 powoli, 偶e si臋 dobrze namy艣li膰 trzeba, co lepiej czyni膰, bo
naprzeciw wiec贸w i gromad, i mir贸w wszystkich i艣膰 trudno, a gdy do boju
przyjdzie na r臋k臋 - si艂a i liczba straszna.
Z kolei kazano m艂odszym te偶 m贸wi膰 bratankom i odzywali si臋 po kolei w te偶 s艂owa,
co ojcowie, nie radz膮c si臋 zadziera膰, a lepiej spokoju szuka膰, winnych potem
mog膮c, jako chc膮c, kara膰 pojedynczo.
Kne藕 z 偶on膮 popatrzali na siebie w milczeniu, nie odrzekli nic. Prosili je艣膰,
pi膰 i u偶ywa膰.
Pili tedy i jedli, i ma艂o co m贸wili o 艂owach, gdy M艣ciw贸j znowu do swojego
powr贸ci艂.
- Prawd臋 si臋 wam rzec godzi, kiedy o rad臋 pytacie - rzek艂. - Wy艣cie dla ludzi
srogimi byli, po ziemi krwi si臋 la艂o wiele; nie skar偶yli艣my si臋 i my, cho膰 i nam
si臋 , dosta艂o. Co艣my potracili, niech w niepami臋膰 idzie. Nie jak kneziowski r贸d,
ale jak czer艅 smerdy twoje nas gna艂y, brali, co chcieli, m臋czyli, jak im si臋
podoba艂o. Co z drugimi by膰 musia艂o, gdy ze stryjami w艂asnymi tak si臋 dzia艂o?
Smerdy kmieci贸w zabijali po lasach, stada ich zagarniali, niewiastom gwa艂ty
czynili. Co za dziw, 偶e si臋 na wiece zwo艂ali i krwaw膮 odzie偶 po cha艂upach z
wiciami obnie艣li?
Chwostek i 偶ona milczeli pos臋pnie. Wysz艂a blada pani i nie by艂o jej d艂ugo - kne藕
s艂ucha艂, nie m贸wi艂 nic, g臋b臋 sobie gryz艂 do krwi i w艂osy targa艂.
- Co si臋 sta艂o, to moja sprawa - zawo艂a艂 wyczekawszy - ja was dzi艣 o jedno
pytam: Przyjdzieli do wojny i walki, staniecie za mn膮 czy przeciwko mnie?
M艣ciw贸j i Zab贸j spojrzeli po sobie i by艂o d艂ugie milczenie. Jeden na drugiego
zdawa艂 si臋 spycha膰 odpowied藕 - potr膮cali si臋 艂okciami. Chwost czeka艂, a偶 M艣ciw贸j
pocz膮艂.
- Ani przeciwko tobie, ani z tob膮 nie b臋dziemy - rzek艂 spokojnie. - Z kmieciami
my na sw贸j r贸d nie poci膮gniemy, bo swoj膮 krew, jaka ona jest, szanujemy - a z
tob膮 te偶 na kmieci贸w nie p贸jdziem, bo nam zdrowie mi艂e i 偶ycie. Nie bardzo偶e艣cie
nas wspomagali, a my wam si艂y wielkiej nie przyniesiemy. Jak 偶upany siedzim po
grodach - b臋dziemy zamkni臋ci siedzie膰 - co nam do waszych wa艣ni!
- Pewnie, rozumna rada! - mrukn膮艂 Chwost. - Mnie zrzuc膮, a z was kt贸rego
posadz膮!
I roz艣mia艂 si臋 dziko, spozieraj膮c ku drzwiom, w kt贸rych sta艂a 偶ona.
- Ano mylicie si臋 - doda艂 - nie stanie mnie, nie b臋dzie i was! Zasmakuj膮 w
wilczej swobodzie, powyp臋dzaj膮 i was z grod贸w. Zobaczycie!
- Id藕cie z nami r臋ka w r臋k臋 - odezwa艂a si臋 Brunhilda.
- Nie mamy si艂 po temu - odezwa艂 si臋 Zab贸j. - Mi艂osz, kt贸remu艣cie jednego syna
zabili, a o艣lepili drugiego, wypar艂by si臋 nas za braci, gdyby艣my poszli z wami.
- Tak! Tak! - powt贸rzyli za nim wszyscy, starsi i m艂odsi. - Ani z wami, ani
przeciwko wam!
Kne藕 popatrza艂 na 偶on臋 i nie rzek艂 ju偶 nic.
Starym miodem rozgrzani go艣cie j臋li si臋 rozgadywa膰 coraz 艣mielej, m艂odzi te偶,
gdy im si臋 rozwi膮za艂y usta, narzekali i boleli na sw膮 dol臋.
Chwostek, na kt贸rego 偶ona wci膮偶 patrza艂a, jakby go oczyma trzyma艂a na uwi臋zi -
nie odpowiedzia艂 nic, ramionami d藕wiga艂, prosi艂 je艣膰 a u偶ywa膰.
Ci膮gn臋艂a si臋 tak dalej biesiada. Brunhilda wysz艂a, bo si臋 dzbany wypr贸偶ni艂y, i
wr贸ci艂a wnet, a za ni膮 s艂u偶ebna wnios艂a garnek 偶贸艂ty pe艂en z艂otego miodu i na
stole go wpo艣r贸d go艣ci ustawi艂a. Brunhilda odezwa艂a si臋, 偶e ten mi贸d, gdy si臋
jej pierwszy syn narodzi艂, syci艂a sama, a nie mog艂o by膰 lepszego ani bardziej
woniej膮cego pod s艂o艅cem. Zaprasza艂a, aby pili i pr贸bowali. I zaraz s艂u偶ebna
u艣miechaj膮c si臋 j臋艂a we wszystkie kubki nalewa膰. W艣r贸d gwaru i ruchu kne藕na
sobie i m臋偶owi ukradkiem innego napoju nala艂a. Go艣cie tego nie widzieli i pili a
chwalili mi贸d stary i wonny.
Chwostek milcza艂. Starzy s膮dzili, 偶e go przecie do rozumu i pomiarkowania
przywiedli. Pili, a s艂u偶ebna coraz im nowe kubki nalewa艂a.
S艂o艅ce ju偶 nad zachodem przez otwarte okna zacz臋to zagl膮da膰.
- Hej! - rzek艂 stary M艣ciw贸j stawi膮c kubek - do艣膰 to ju偶 tego picia, mnie ju偶
pali we wn臋trzu. Mi贸d ognisty i stary, ja mam g艂ow臋 s艂ab膮 i wol臋 wod臋.
- To偶 i ja - doda艂 Zab贸j - nie dosy膰, 偶e pali, alem si臋 opi艂, a偶, spro艣na rzecz,
gard艂em mi si臋 nazad dobywa.
Wtem jeden z m艂odszych zerwa艂 si臋 zblad艂y i za piersi pochwyci艂.
- Zdrada! - zawo艂a艂. - To nie mi贸d, to jad! To trucizna. Tak mi贸d nie pali - on
si臋 tak w piersiach nie burzy, to jad! To jad!
M艂odsi chwycili si臋 wszyscy z 艂awy, mimowolnie porywaj膮c do no偶贸w, stary M艣ciw贸j
chcia艂 wsta膰, za st贸艂 si臋 uj膮艂, nie m贸g艂 i pod st贸艂 j臋cz膮c pad艂 bezsilny. Zab贸j
popatrza艂 na Chwostka. Temu z臋by bia艂e spod warg wida膰 by艂o, a z ocz贸w bia艂ka mu
艣wieci艂y. 艢mia艂 si臋!
M艂odsi rzucali si臋, chwieli i padali w bole艣ciach, jedni 艂aw chwytaj膮c, drudzy
tarzaj膮c si臋 po ziemi. W m臋czarniach piersi cisn臋li i r臋ce 艂amali, j臋cz膮c i
rycz膮c okrutnie. Kne藕 i Brunhilda siedz膮c na 艂awie patrzali na to widowisko -
milcz膮cy. Chwost tylko g艂ow膮 pokr臋ca艂.
- Tak si臋 ko艅czy panowanie wasze! - krzykn膮艂 wreszcie ze 艣miechem. -Wy艣cie nie
ze mn膮, a z kmieciami trzymali, musieli艣cie zgin膮膰! Was oni chcieli na moim
grodzie sadzi膰, wi臋c trupy chyba posadz膮, bo noga st膮d nie wyjdzie 偶ywa. Kne藕na
umie smaczne z zi贸艂 wyci膮ga膰 soki i mi贸d syci dobry!! Szcze藕nijcie marnie!
M艣ciw贸j i Zab贸j nie odzywali si臋 ju偶, wstyd si臋 im by艂o skar偶y膰, starszy na
d艂oni spar艂 czo艂o, usta zacisn膮艂, spojrza艂 ku synom i westchn膮艂 cicho, oczy
zamykaj膮c, a spod powiek mu 艂zy pociek艂y. M艂odzi, pobledli jak trupy, na ziemi臋
popadawszy 艣cisn臋li si臋 razem, r臋ce sobie k艂ad膮c na ramionach, g艂owy na
piersiach. I im, gdy starzy zamilkli, srom by艂o j臋cze膰 i narzeka膰 pr贸偶no. Mimo
strasznych m臋czarni usta 艣cisn臋li, a oczy zachodz膮ce bielmem 艣mierci zwraca艂y
si臋 na Chwostka i kne藕n臋. W izbie s艂ycha膰 by艂o tylko oddechy ci臋偶kie i miotanie
si臋 bezsilne. Konaj膮cych g艂owy spada艂y ze stukiem na dyle pod艂ogi. M艂odsi
naprz贸d kona膰 i umiera膰 zacz臋li jak podci臋te k艂osy, potem M艣ciw贸j zachwia艂 si臋 i
run膮艂 na ziemi臋 na wznak, z pian膮 na ustach, a bez j臋ku. Przy nim pad艂 syn,
g艂ow膮 u n贸g jego. Drugi walczy艂 ze zgonem, a偶 gdy siwa ojca g艂owa uderzy艂a o
pomost i stoczy艂a si臋 bezsilna, srebrnym otoczona w艂osem, osun膮艂 si臋 i on,
j臋kn膮艂 i os艂oniwszy twarz skona艂. Zab贸j trzyma艂 si臋 sto艂u r臋ce we艅 wpiwszy,
rzuca艂 si臋 tylko, targa艂y go m臋czarnie wielkie, a偶 jak piorunem tkni臋ty run膮艂 z
艂aw膮 razem i obali艂 si臋 na ziemi臋. Konali tak po jednemu, j臋cz膮c g艂ucho, a
Chwost patrza艂.
艢miech z ust mu si臋 zsun膮艂 i pos臋pny wyraz przera偶enia ukaza艂 si臋 na obliczu,
ul膮k艂 si臋 w艂asnego czynu i trwo偶liwe oczy zwr贸ci艂 na Brunhild臋, kt贸ra spokojnie
reszty miodu zatrutego zlewa艂a do garnka i szepc膮c oddawa艂a go u艣miechaj膮cej si臋
zwyci臋sko s艂u偶ebnej.
Potem przez okno wyjrza艂a, wo艂aj膮c na ludzi. Starszy smerda wszed艂 i zobaczywszy
pod艂og臋 zawalon膮 trupami drgn膮艂 i poblad艂.
Wtem Chwostek mu wskaza艂 palcem na cia艂a.
- Czelad藕 ich powi膮za膰 - z trupami precz! Stosu dla nich nie potrzeba, zakopa膰
ich w ziemi臋.
Smerda sta艂 niemy, spogl膮daj膮c na blade, wykrzywione straszliwie oblicza
knezi贸w. Chwostek powt贸rzy艂 mu jeszcze:
- Wywlec to 艣cierwo precz! a 偶ywo! Co tak wielkie otwierasz oczy? Wywlec za nogi
i zakopa膰 nad jeziorem za dworem. A g艂臋boki d贸艂 wybra膰, aby ich psy nie
wywlek艂y, bo si臋 pad艂em potruj膮. Ps贸w mi szkoda.
Noc zapada艂a, gdy z 艣wietlicy siwych starc贸w i ledwie rozkwit艂e ich dzieci
ludzie kneziowscy pijani za nogi wywleka膰 zacz臋li. Czaszki ich bi艂y o pod艂og臋, o
s艂upy, gdy je ci膮gn臋li na podw贸rze. Tu odziera膰 zacz臋li trupy, bo odzie偶 im si臋
dosta膰 mia艂a.
T艂ukli si臋 wi臋c i dobijali, kto lepiej odzianego dostanie trupa, i wyrywali
sobie z r膮k opo艅cze, k艂贸c膮c o nie a popychaj膮c. Kupa czeladzi zbieg艂a si臋
przypatrywa膰 potrutym i pomaga膰. Tymczasem czelad藕 ich chwytano, wi膮zano i do
szopy p臋dzono jak byd艂o.
Psy i ludzie pchali si臋 doko艂a tych cia艂 bladych i sinych - a przez szpary i
okna przera偶one niewiasty patrza艂y szepcz膮c. Na dworze panowa艂a cisza, jak gdy
wicher 艣mierci przeleci. Pozdzierawszy z nich odzie偶 oprawcy znowu powrozy
przywi膮zali do n贸g i ci膮gn臋li na pag贸rek, nad jezioro. Starym kneziom nale偶a艂a
cho膰 mogi艂a i stos ognisty, ale Chwost nie my艣la艂 ani pali膰 cia艂, ani im
sprawia膰 tryzny. Nie czas mu te偶 o tym my艣le膰 by艂o. Zagrzebano ich w dole jak
zdech艂e zwierz臋ta, aby gnili marnie i robakom za pastw臋 s艂u偶yli, co by艂o pogard膮
wielk膮 i zniewag膮 w owych czasach.
A gdy trupy wleczono, psy wyj膮c ci膮gn臋艂y za nimi i wicher si臋 zerwa艂 od las贸w,
cho膰 niebo czyste by艂o - polecia艂 po wie偶y, po komorach, po izbach, wyj膮c i
艣wiszcz膮c dziko, a偶 Chwost obejrza艂 si臋, drgn膮艂 i w k膮t na 艂aw臋 zacisn膮艂
mrucz膮c.
Brunhilda r臋ce my艂a w wodzie na stole i patrza艂a na przestraszonego z
politowaniem i niemal z pogard膮.
ROZDZIA艁 17
Gdy czelad藕 potrutych wi膮za艂a, 呕u艂a, kt贸ry starost膮 by艂 przy M艣ciwoju, zawczasu
postrzeg艂szy, co ich czeka, rzuci艂 si臋 na ziemi臋, podpe艂zn膮艂 mi臋dzy krzaki
rosn膮ce pod tynem, wsun膮艂 si臋 dalej od ci偶by, na cz臋stok贸艂 wdrapa艂 i
przeskoczywszy go wp艂aw pocz膮艂 do brzegu si臋 dobija膰. Dru偶yna, zaj臋ta innymi,
nie postrzeg艂a ucieczki, nie pos艂ysza艂a pluskania po wodzie... Z wie偶y tylko
stoj膮cy na niej strzela膰 zacz臋li do p艂yn膮cego i nawo艂ywa膰, ale nim si臋 opatrzono
w pogo艅 p贸j艣膰 za nim, ju偶 dopad艂szy l膮du, gdzie si臋 pas艂y konie, chwyci艂
艣wierzop臋 i oklep, r臋kami j膮 pop臋dzaj膮c, pobieg艂 w lasy.
Pastuchy za nim pogna艂y, ale go pochwyci膰 nie mog艂y 呕u艂a nogami i obur膮cz gna艂
przestraszone stworzenie, kt贸re go jak szalone w zaro艣la wnios艂o. Gdy znik艂 z
ocz贸w pogoni, ju偶 go w lesie pr贸偶no dalej p臋dzi膰 by艂o. 呕u艂a wprost bieg艂 do
grodu Mi艂osza, chcia艂 cho膰 jego ocali膰, mo偶na si臋 by艂o bowiem spodziewa膰 teraz,
偶e Pepe艂ek, kt贸ry Leszka wypu艣ci艂 tylko, aby stryj贸w do siebie 艣ci膮gn膮膰, nie
daruje i ostatnim ze swojego rodu. Po drodze 呕u艂a gnaj膮c spotka艂 w lesie kmieci,
obejrzeli si臋 za nim, rzuci艂 im tylko s艂贸w kilka...
- Na grodzie Leszk贸w naszych potruto, jeden Mi艂osz i 艣lepy syn jego pozosta艂!
Posz艂a wi臋c wie艣膰 szeroko po dworach o tym, co si臋 na zamku sta艂o.
呕u艂a p臋dzi艂, co ko艅 si艂 mia艂, dop贸ki drugiej na drodze nie dopad艂 stadniny, aby
go zmieni膰. Podjecha艂 do koni, pochwyci艂 za grzyw臋 jednego, przeskoczy艂 mu na
grzbiet, przypi膮艂 si臋 do艅 jak kleszcz i pogna艂 go, rzucaj膮c 艣wierzop臋, kt贸ra
uwolniona strz膮sn臋艂a si臋, prychn臋艂a i spokojnie traw臋 gry藕膰 zacz臋艂a.
Na grodzie Mi艂oszowym, pod starymi d臋bami siedzia艂a matka z Leszkiem, jak
dziecko go zabawiaj膮c powie艣ciami. Opodal nieco odpoczywa艂 znu偶ony 艣piewaniem
S艂owan, kt贸rego dla biednego ch艂opca sprowadzono, aby go pie艣niami rozrywa艂.
Ojciec na nied藕wiedziej sk贸rze rozes艂anej pod drugim d臋bem le偶a艂 sparty obur膮cz
i milcz膮cy. Zacz臋to do bramy bi膰 i krzycze膰. 呕u艂a sta艂 u wr贸t. Puszczono go
poznawszy, 偶e by艂 z orszaku M艣ciwojowego. Zsun膮艂 si臋 z konia i pobieg艂 co tchu
ku Mi艂oszowi, pot mu si臋 la艂 po twarzy, wargi dr偶a艂y, przybieg艂, pad艂 do n贸g
staremu i nie mog膮c m贸wi膰 zap艂aka艂.
Stary go nie pozna艂 zrazu, oczy mia艂 艂zami wyjedzone.
- Kneziu, panie! - zawo艂a艂 r臋ce 艂ami膮c - ty艣 ju偶 jeden pozosta艂. Nie chcieli ci臋
s艂ucha膰 nasi mi艂o艣ciwi kneziowie, nie ma ju偶 z nich ani jednego na 艣wiecie.
Chwost ich z 偶on膮 potru艂 przy biesiadzie, w go艣cinie, we w艂asnym domu!
Zerwa艂 si臋 stary Mi艂osz i r臋kami uderzaj膮c o ziemi臋 pad艂 na ni膮 znowu, a 呕u艂a
j臋cz膮c m贸wi艂:
- Ledwie z 偶yciem uszed艂em, aby wam wie艣膰 przynie艣膰. Uchodzi膰 i wam potrzeba!...
Przyj臋li nas na grodzie s艂odko, wyszed艂 Chwost do wr贸t, zapraszaj膮c... Siedli do
sto艂u wszyscy, jedli i pili d艂ugo, a nie wsta艂 ju偶 z 艂awy nikt; padli tam
wszyscy, jak siedzieli... Trupy powleczono grzeba膰 w ziemi nie spalone... Psy
sz艂y za nimi tylko wyj膮c. Nie zosta艂 ni jeden, nie ocala艂a g艂owa 偶adna Czelad藕
sp臋tano, jam sam, nie wiem, jakim szcz臋艣ciem, uszed艂... Teraz, gdy si臋 odkry艂o,
co mia艂 w sercu, na艣le pewnie i na was, kneziu... uchodzi膰 trzeba!...
- O bracia moi, o rodzie m贸j! - j臋cza艂 Mi艂osz r臋ce za艂amuj膮c. - Na to wam
przysz艂o, by艣cie od w艂asnej krwi gin臋li!... Gdzie偶 i po co mam uchodzi膰, je艣li i
mnie zg艂adzi膰 zechce?
Dos艂ysza艂 tych wyraz贸w Leszek i matka siedz膮ca przy nim, i z krzykiem narzeka膰
pocz臋li. Po grodzie rozszed艂 si臋 p艂acz i przera偶enie wielkie. Stary Mi艂osz tylko
nie rusza艂 si臋 z miejsca, a gdy mu pierwszy wybuch 偶a艂o艣ci przeszed艂, pos臋pnie
si臋 zaduma艂.
- Nie uj艣膰 przeznaczenia! - mrucza艂.
Wtem spojrza艂 na o艣lepione swe dzieci臋 i 偶al mu si臋 go zrobi艂o. Krzykn膮艂 na
ludzi. Zacz臋li si臋 zbiega膰 z zabudowa艅 i dworu. Ruch pod d臋bami sta艂 si臋 偶ywy.
Leszka wzi臋ta matka za r臋k臋 i wiod艂a ku ojcu. .
- Konie sposobi膰 - zawo艂a艂 stary - ja sam pojad臋. Leszek z matk膮 i s艂u偶b膮 do
lasu na pasiek臋 si臋 schroni, ja dalej musz臋. Na w艂asn膮 krew podnie艣膰 r臋k臋... o
dolo偶 ty moja!...
呕ule tymczasem, kt贸ry ze zm臋czenia i g艂odu pada艂, przyniesiono chleb i piwo.
Staremu kneziowi, kt贸ry tyle czasu jak z艂amany i bezsilny na 艂o偶u przele偶a艂 nie
ruszaj膮c si臋 prawie, si艂a si臋 zdawa艂a powraca膰. Wsta艂 z legowiska, wyci膮gn膮艂
r臋ce zdr臋twia艂e, potoczy艂 zamglonymi oczyma, wyprostowa艂 si臋 i zawo艂a艂, aby mu
oszczep, miecz i 艂uk podano.
Doko艂a porusza艂o si臋 wszystko. Z szop wyprowadzano konie r偶膮ce, ludzie sakwy
wi膮zali. Mi艂osz sw贸j or臋偶 przepasywa艂 i chodzi艂, to Leszka 艣ciskaj膮c, k艂ad膮c mu
r臋ce na ramiona, to wydaj膮c rozkazy.
Kr贸tkiego czasu potrzeba by艂o na przygotowanie. Przy Leszku jecha艂a stara matka
i dw贸ch ludzi. Z Mi艂oszem dziesi臋膰 sz艂o koni. G臋艣larz zapomniany podni贸s艂 si臋
spod drzewa i dziecku si臋 prowadzi膰 kaza艂 - w 艣wiat znowu.
Nikt nie wiedzia艂, dok膮d si臋 uda stary. Wzi膮艂 z sob膮 呕u艂臋, sam przodem ruszy艂,
nie m贸wi膮c drogi, i konia pogna艂. Z艂amany ten niedawno starzec, kt贸ry zdawa艂 si臋
z trudno艣ci膮 obraca膰 na pos艂aniu, siedzia艂 teraz na koniu, nie przygarbiony
nawet, jak d膮b wiekowy twardy i nie zgi臋ty; nieszcz臋艣cie wielkie now膮 moc mu
da艂o.
Na noc po艂o偶yli si臋 obozem w lesie. Mi艂osz ognie rozpali膰 kaza艂, leg艂 pod
sza艂asem z ga艂臋zi, ale nie zasn膮艂. Patrz膮c w ognisko przele偶a艂 noc ca艂膮, a gdy
za艣wita艂o, da艂 znak - do koni. Jechali dzie艅 drugi w milczeniu. 呕u艂a si臋
domy艣li艂 ju偶, 偶e na Lednic臋 d膮偶yli.
Ju偶 jezioro wida膰 by艂o, gdy dwie kupy jezdnych spotkali. Byli to kmiecie
zbrojni. Postrzeg艂szy Mi艂osza, 艢cibor, jeden ze starszych, przybli偶y艂 si臋 do
niego i zast膮pi艂 mu drog臋.
- Wy z nami! kneziu! - zawo艂a艂 do niego.
- Ja... z zemst膮, nie z wami! - ponuro odpar艂 Mi艂osz. - Tam b臋d臋, gdzie pomsta.
- My te偶 jej na Chwostyku szukamy - pocz膮艂 艢cibor - kmiecie si臋 zbieraj膮 na
Lednicy. B膮d藕cie nam g艂ow膮 na tego zb贸jc臋.
- Ja wam g艂ow膮 nie b臋d臋 - zamrucza艂 stary - r臋k膮 tylko... Z kmieciami nie
trzymam, bom innego rodu, a z zemst膮 id臋!
To m贸wi膮c koniem wymin膮艂 zast臋puj膮cego mu drog臋 艢cibora, za kt贸rym i inni
kmiecie stali i s艂uchali, i pop臋dzi艂 ku brzegowi jeziora. Kupki kmieci贸w
poci膮gn臋艂y za nim. Na wodzie wida膰 by艂o cz贸艂na pe艂ne tych, co ju偶 na ostr贸w
p艂yn臋li Konie z czeladzi膮 pas艂y si臋 na wybrze偶u.
Mi艂osz z 呕u艂膮 zsiedli ze swoich i pocz臋li do cha艂up na palach wo艂a膰 o przew贸z,
ale tu nie by艂o nikogo, wszystkie cz贸艂na posz艂y z innymi na Lednic臋. Czeka膰 wi臋c
musieli i stary na ziemi siad艂. Nadci膮gaj膮cy kmiecie wnet go otoczyli, ale ku
nim ani spojrza艂.
Tu gwar by艂 w gromadkach wielki. Starszy Myszko z zawi膮zan膮 szyj膮, blady, bo mu
si臋 jeszcze rana nie zgoi艂a, przewodzi艂 mi臋dzy swoimi.
Do starego Wizuna po rad臋 jechali i sami te偶 tu spokojniej na ostrowiu i
dogodniej ni偶 na wietnicy pom贸wi膰 z sob膮 chcieli. Z drugiego boku sta艂 z kilku
Bumir, znany z tego, i偶 z Chwostem trzyma艂. Gdy 艢cibor z Myszkami odeszli nieco
od starego knezia, kt贸ry z nimi m贸wi膰 nie chcia艂, zbli偶y艂 si臋 on do niego.
- Wy, kneziu - rzek艂 z cicha - nie my艣licie pewnie z tymi kmieciami si臋
艂膮czy膰... Co wam do nich! Ja trzymam z moim panem i z waszym rodem, ja cz艂owiek
jestem spokojny i Leszek te偶!
Mi艂osz na niego popatrza艂.
- Je艣li trzymasz z tym zb贸jc膮, co na grodzie siedzi, id藕偶e precz ode mnie! R臋k膮
mu wskaza艂 na pole.
Bumir si臋 nie cofn膮艂.
- Wy te偶, kneziu, z synowcem trzyma膰 powinni艣cie. Syna wam zabi膰 kaza艂!
powiecie - no tak! ale si臋 synowie wasi podnosili na niego i odgra偶ali. Broni
si臋 i zaj膮c, gdy go psi bior膮... Pozby艂 si臋 M艣ciwoja i Zaboja, bo mu oni w 偶ywe
oczy powiedzieli, 偶e z nim trzyma膰 nie chc膮, a przeciw niemu b臋d膮... Okrutny nie
jest, a sam sobie szkodzi膰 nie mo偶e...
Mi艂osz milcza艂 pogardliwie, a Bumir m贸wi艂 ci膮gle.
- Co pomo偶e, i偶 si臋 zbieraj膮 i radz膮... nic nie uradz膮, a potrac膮 g艂owy. Kne藕 ma
Niemc贸w w pomoc, kt贸rzy nadci膮gn膮 i kraj nam spustosz膮.
M贸wi艂, a stary Mi艂osz odpowiada膰 mu nawet nie chcia艂. Wtem cz贸艂en pusty przybi艂
do brzegu, stary na 呕u艂臋 skin膮艂 i poszed艂 si膮艣膰, ale przewo藕nik zm臋czony, na
ziemi leg艂szy, wie藕膰 ich nie chcia艂. Pr贸偶no go 呕u艂a par臋 razy kopn膮艂 nog膮. Sam
wreszcie wios艂o pochwyci艂 i Mi艂osza powi贸z艂 na ostr贸w. Tu, gdy si臋 zbli偶yli,
ujrzeli kupy ludzi zgromadzone i ruch niezwyk艂y, jakby na wiec si臋 zebra艂a
starszyzna W milczeniu wysiad艂 Mi艂osz stary i nie patrz膮c na nikogo skierowa艂
si臋 tam, gdzie sta艂 Wizun, otoczony 偶upanami, w艂adykami i kmieciami.
Do nikogo nie przem贸wiwszy s艂owa kne藕 stary wpo艣r贸d nich na kamieniu miejsce
zaj膮艂. Opodal nieco i Bumir z ma艂膮 gromadk膮 sta艂 tak偶e.
Stary Wizun, na kiju oparty, s艂ucha艂; z otaczaj膮cych go jedni po drugich i razem
odzywali si臋 wszyscy gor膮cymi s艂owami.
Wrzawa panowa艂a w t艂umie, w kt贸rym przewodzili Myszkowie. Na Mi艂osza popatrzano
tylko, rozsun臋li mu si臋 nieco, ale na艅 bardzo nie zwa偶ano.
Starszy z Myszk贸w z krwaw膮 szyj膮 g艂os zabra艂.
- Dosy膰 tych mord贸w i tego niemieckiego panowania - m贸wi艂. - Chwo艣cisko siedzi
na grodzie, ale nie on rz膮dzi, tylko ta j臋dza - baba, co trucizny warzy i
zdrady. Nie chcemy ani jego, ani syn贸w, ani 偶adnego z tego rodu, kt贸ry do艣膰 si臋
krwi naszej napi艂.
- Nie chcemy! - krzykn臋li drudzy podnosz膮c r臋ce - nie chcemy!
Na milcz膮cego Bumira skierowa艂y si臋 oczy, a ten sta艂 bledniej膮c troch臋, ale nie
cofaj膮c kroku.
Mi艂osz s艂ucha艂 patrz膮c w ziemi臋.
- Co wy na mnie 艣lepia wywieracie? - wyrwa艂 si臋 Bumir po chwili milczenia - nie
zl臋kn臋 si臋 was... Wy艣cie ta krowa, co du偶o ryczy, a mleka z tego nie b臋dzie.
Chwostek, co艣cie go tak przezwali, i Niemka z nim nie dadz膮 si臋 wam.
Rozpoczniecie wojn臋, sprowadz膮 Niemc贸w, spal膮 i spustosz膮, to ca艂a wasza b臋dzie
wygrana... I 艣mia膰 si臋 pocz膮艂.
- Do Sas贸w daleko! - kr贸tko ozwa艂 si臋 Mi艂osz nie podnosz膮c ocz贸w.
- A wie偶a mocna, a dw贸r ocz臋stokolony, wa艂y t臋gie, wody z jeziora nie wypijecie
- m贸wi艂 Bumir. - Na grodzie dru偶yna 艣mia艂a i liczna, cho膰by rok im na Sas贸w
czeka膰 przysz艂o, z g艂odu nie pomr膮 i Chwostek si臋 nie podda... Wreszcie
we藕miecie go - ma on dwu syn贸w u Niemc贸w; przyjd膮 ci z nimi i karki wam nagn膮...
S艂uchano szemrz膮c.
- Po c贸偶e艣 tu przyszed艂? - krzykn膮艂 Myszko nast臋puj膮c ostro na m贸wi膮cego - id藕
im 艂apy li偶 na grodzie, tu ciebie nam nie trzeba!
- Owszem - rzek艂 Bumir - kiedy sami rozumu nie macie, trzeba, by wam go kto
przyni贸s艂!
- Precz z nim! precz!... - pocz臋to wo艂a膰 z gromady. Bumir si臋 nie ruszy艂 i sta艂.
- Nie p贸jd臋 - mrukn膮艂. - Prawcie swoje... jam tu tak praw, jak i wy... 艢cibor
si臋 do艅 ty艂em obr贸ci艂 i inni, kilku mu pi臋艣ci pokaza艂o.
- Bumir mo偶e i nie taki g艂upi, jak si臋 zdaje - wyj膮kn膮艂 inny w jego obronie -
zamek mocny, a my s艂abi.
- Ale nas gromada! - zawo艂ano.
- Bez g艂owy! - doda艂 Bumir. - Wam na wiecach o wilczej swobodzie prawi膰, ale nie
grody dobywa膰... Wy ziemianie, z p艂ugiem chodzi膰, a z oszczepem na wilka albo i
na nied藕wiedzia, a nie na kamienne 艣ciany! Nim wy je dob臋dziecie, sami si臋
we藕miecie stokro膰 za 艂by!
Wizun s艂ucha艂 i milcza艂, oczyma rzucaj膮c to na Mi艂osza siedz膮cego z g艂ow膮
spuszczon膮, to na Bumira, to na Myszk贸w.
Starszy z krwaw膮 szyj膮 uj膮艂 Wizuna za r臋k臋 i odci膮gn膮艂 go nieco w stron臋 od
Bumira i Mi艂osza.
- Id藕my gdzie indziej radzi膰, aby nam nie 艣mierdzia艂 ten Chwostykowy niewolnik!
Kupa si臋 ruszy艂a za nim, ale Wizun pozosta艂 w miejscu.
- Niech ka偶dy prawi, co na sercu ma - odezwa艂 si臋 - na wiecu i na radzie
wszystko wolno, a co starszyzna uradzi, to przewiedzie.
Pozostali wi臋c na miejscu, a gdy si臋 sta艂o milczenie, rzek艂 Mi艂osz, wci膮偶
zapatrzony w ziemi臋:
- Pierwsza rzecz, chcecie boju, to膰 bez wojewody nie ruszycie... obierzcie sobie
wodza!
Niekt贸rym si臋 zda艂o, 偶e za sob膮 to m贸wi艂, i pocz臋li wo艂a膰: - Leszka 偶adnego!
偶adnego!... Kmiecia!
- Wybierajcie cho膰by konia i wo艂u! - wrzasn膮艂 Mi艂osz - ano wybiera膰 trzeba, bo
was jak stado owiec rozp臋dz膮. Pogin臋li Leszki, szukajcie sobie drugich... W ulu
bez matki, a w kraju bez ojca nie b臋dzie 艂adu!
Zamilkli wszyscy.
- Knezia nam nie trzeba na dzi艣 - ozwa艂 si臋 jeden - z tym poczekamy.
- Ale bez wodz贸w do wojny si臋 nie obejdziecie - g艂o艣no zawo艂a艂 powt贸rnie starzec
- wojewod贸w, tysi膮cznik贸w, setnik贸w stan贸wcie, to pierwsza rzecz!
Znowu by艂o milczenie, starszyzna si臋 potr膮ca艂a r臋kami, pogl膮daj膮c na Myszk贸w.
Myszko z krwaw膮 szyj膮 sta艂 pos臋pny.
- Tobie i twoim nam dowodzi膰 nale偶y - rzek艂 kto艣 z t艂umu na Myszka wskazuj膮c -
nie zl臋kli艣cie si臋 mu w paszcz臋 le藕膰 w kilku, nie b臋dziecie si臋 obawia膰 p贸j艣膰
na艅 z gromad膮.
- Myszko! Myszko! - powt贸rzyli inni. - Zgoda na niego, niech prowadzi ludzi,
wici s艂a膰, lud zwo艂a膰 i na gr贸d id藕my z nim.
Gdy si臋 ku Myszkom zwr贸cili, oni po sobie patrzali.
- Zgoda - rzek艂 ten, kt贸rego ju偶 Krwaw膮 Szyj膮 nazywano - zgoda, prowadzi膰 b臋d臋,
ale pos艂uchu si臋 domagam...
- B臋dziesz go mia艂! - zacz臋to krzycze膰 ze wszech stron.
Tylko Bumir i jego ludzie zmilczeli, a gdy tu wrzawa bojowa si臋 wzi臋艂a, ust膮pili
na stron臋, cho膰 z ostrowa jeszcze nie odp艂yn臋li.
Na Wizuna, kt贸ry si臋 przys艂uchiwa艂, pocz臋to patrze膰. On, kijem w ziemi
przebieraj膮c, uszami i oczyma zbiera艂, co si臋 wko艂o dzia艂o. Siedzia艂 tu偶 stary
kne藕 Mi艂osz, dalej sta艂 Bumir; nie wszystkich ich pewni byli Myszkowie i zna膰
Wizun, bo s艂owa nie m贸wi艂, chmurno brwi 艣ci膮ga艂 tylko. Z wielkiej gromady, gdy
ju偶 Myszkom dano dow贸dztwo, oni si臋 naprz贸d wydzielili i na bok odeszli, a
pocz臋li cicho rozmawia膰 mi臋dzy sob膮.
Gdy po naradzie tej powr贸cili znowu, na Wizuna j臋li wo艂a膰 niekt贸rzy, aby z
chramu wyda艂 im stanice, kt贸re noszono przed wojskami, gdy sz艂y do boju, a czasu
pokoju stawiano w bezpiecznym miejscu. By艂y to stare wyobra偶enia bog贸w i znaki
wojenne, na wysokich drzewcach osadzone. Wyniesienie ich z miejsca tego
oznacza艂o wojn臋. Wizun spojrza艂 na Myszk臋 z krwaw膮 szyj膮, a ten g艂ow膮
potrz膮sn膮艂.
- B臋dzie na to czas - rzek艂 kr贸tko i stanowczo - ja sam po stanice przyjd臋... i
wiem, dlaczego ich teraz nie podnosz臋.
To m贸wi膮c i popatrzywszy z ukosa na Mi艂osza siedz膮cego na ziemi, starego Wizuna
odci膮gn膮艂 na bok z sob膮 i dwu swych braci.
- Ich to krew - rzek艂 wskazuj膮c na knezia - ja jej nigdy nie wierz臋, nie chc臋
radzi膰 z nim ni przy nim. Je偶eli stanice wyniesiemy, a wojn臋 zaraz obwo艂amy,
sposobi膰 si臋 b臋d膮 do obrony i posi艂ki zwo艂ywa膰. Lepiej jeszcze posied藕my cicho i
gotujmy si臋, a ludzi zbierajmy nie czyni膮c ha艂asu. Chwostek pomy艣li, 偶e艣my si臋
go ul臋kli, i uspokoi si臋... Mo偶e nam si臋 go uda pochwyci膰 nie dobywaj膮c grodu.
Nie wytrwa w nim zamkni臋ty d艂ugo, po kilku dniach na 艂owy wyjedzie, a my na艅
czatowa膰 b臋dziemy. Oszcz臋dzim krwi... Zamordujemy go w lesie... Je偶eli si臋 nam
to nie powiedzie, czas b臋dzie na gr贸d i艣膰...
Myszko si臋 u艣miechn膮艂. Spojrza艂 na Wizuna, kt贸ry g艂ow膮 tylko potrz膮s艂.
- Bumir i jego gromada st膮d prosto na gr贸d p贸jdzie donie艣膰, co uradzono...
rozejd藕my si臋 cicho, nie m贸wi膮c nic.
Dwaj bracia poszli z nakazaniem po gromadach i wnet starszyzna si臋 na cz贸艂na
zabiera膰 zacz臋艂a.
Stary kne藕 Mi艂osz, odst膮piony od wszystkich, pozosta艂 sam, a ujrzawszy si臋
opuszczonym podni贸s艂 si臋 i na Myszk臋 skin膮艂.
- Nie pytam was o nic - rzek艂 - wiem, 偶e mi nie powiecie, bo wiary u was nie
mam. Jedno wam tylko oznajmuj臋, 偶e na Lednicy zostaj臋 i nie rusz臋 si臋 st膮d
nigdzie, chyba do domu... Nie przysta艂o mi ani wojowa膰 z nim, ani i艣膰 z wami,
ale je艣li si臋 wam powiedzie, cieszy膰 si臋 b臋d臋. Jam stary, Leszek o艣lepiony, my
do偶y膰 偶ywota tylko chcemy spokojnie...
Rzek艂 i zawr贸ci艂 si臋 z wolna, wewn膮trz ostrowu id膮c, a od ludzi obcych stroni膮c.
Myszko wnet zebra艂 do siebie dru偶yn臋.
- Do dom贸w! - zawo艂a艂. - Naoko艂o grodu w lasach stra偶e postawi膰... Ogniste wici
niech wsz臋dzie b臋d膮 gotowe po g贸rach, aby na dany znak zapali膰 je mo偶na. Gdy
b艂y艣nie ogie艅 z nich, co 偶yje, powinno biec ku Gop艂u i do grodu, ale p贸ki ja nie
dam rozkazu, cicho siedzie膰, aby Chwost o niczym nie wiedzia艂.
Palec po艂o偶y艂 na ustach, poszeptali mi臋dzy sob膮 i z wolna si臋 rozchodzi膰
zacz臋li. Bumir ze swymi sta艂 d艂ugo i chodzi艂 usi艂uj膮c si臋 rozwiedzie膰, co
postanowiono, j臋zyka jednak nie dosta艂. Wiedzia艂 tylko, 偶e stanie nie wzi臋to z
chramu i na wojn臋 jeszcze nie wo艂ano; zmiarkowa艂 wi臋c, 偶e si臋 ul臋kli knezia i 偶e
wszystko si臋 rozchwie je, a sko艅czy na pr贸偶nej wrzawie.
Pob艂膮dziwszy oko艂o chramu, Bumir w ko艅cu te偶 do 艂odzi poszed艂, przeprawi艂 si臋 i
na ko艅 skoczywszy, na ca艂膮 noc pojecha艂 do Chwostka.
Na grodzie sposobiono si臋 do obrony i stra偶 czujna by艂a. Gdy Bumir przyby艂,
puszczono go wnet i sama pani wysz艂a przeciwko niemu.
Byt on tu domowy i znano go, 偶e si臋 zawsze p艂aszczy膰 by艂 got贸w, a wszystko, co
si臋 tu dzia艂o, za dobre przyjmowa膰.
Bia艂a pani przyj臋艂a go wejrzeniem niespokojnym i u艣miechem wymuszonym. - Co
przynosicie? - spyta艂a.
Westchn膮艂 zausznik.
- Mi艂o艣ciwa pani - odezwa艂 si臋 - nic strasznego nie ma... Zbiera艂a si臋
starszyzna dla narady na Lednicy, przyby艂 i kne藕 Mi艂osz... radzono wojn臋, a
sko艅czy艂o si臋 na s艂owach, si艂y nie maj膮. Myszk贸w wybrali na wojewod贸w, a ci
stch贸rzyli.
Kne藕na r臋ce z艂o偶y艂a z rado艣ci. - Mo偶e偶 to by膰? - spyta艂a.
- Tak jest, mi艂o艣ciwa pani - zapewni艂 Bumir. - Wykrzyczeli si臋, rozeszli i znowu
wszystko wejdzie w karby...
Rozja艣ni艂o si臋 kne藕nie lice. Kaza艂a kmieciowi pozosta膰, a sama sz艂a do 艂o偶nicy
m臋偶a zbudzi膰, kt贸ry zaspany wyszed艂 w jednej koszuli do niego, oczy sobie
ku艂akami wycieraj膮c.
Wnet pok艂oniwszy si臋 Bumir spraw臋 mu zacz膮艂 zdawa膰, kt贸rej on s艂ucha艂 ziewaj膮c.
Uderzy艂 potem po ramieniu go艣cia i oczy zaczerwienione wlepiwszy w niego
u艣miechn膮艂 mu si臋.
- Myszki te ja po jednej wy艂api臋 - rzek艂 cicho - i b臋dzie cicho. Znam ich, 偶e
krzykuny s膮, a do roboty nieskorzy... B臋dziesz ze mn膮 pi艂 - doda艂 i zasiad艂 za
st贸艂, Bumirowi kazawszy miejsce zaj膮膰 na 艂awie.
Kmie膰 siad艂 pos艂uszny, a cho膰 czu艂, 偶e mu si臋 tu nic z艂ego sta膰 nie mo偶e, gdy
wniesiono mi贸d, a przypomnia艂 cz臋stowanie stryj贸w, ciarki mu posz艂y po sk贸rze.
Odm贸wi膰 jednak kubka nie 艣mia艂, bo kne藕 by si臋 obrazi艂.
Nisko si臋 tylko k艂ania艂 zaklinaj膮c, 偶e wiernym by艂 s艂ug膮. Siedzieli wi臋c razem,
jeden u g贸ry za sto艂em, drugi w ko艅cu, i kne藕 sobie wszystko opowiada膰 kaza艂, co
na ostrowiu si臋 dzia艂o, o nazwiska i ludzi dopytuj膮c, jakby je w pami臋ci dobrej
chcia艂 zachowa膰. Bumir musia艂 mu tak do nocy u sto艂u dotrzyma膰.
ROZDZIA艁 18
Min臋艂o dni kilka, a oko艂o grodu nic s艂ycha膰 nie by艂o. Rozsy艂ano st膮d na zwiady
smerd贸w i poprzebieran膮 czelad藕 do bli偶szych dwor贸w i chat, nigdzie o 偶adnym
ruchu wojennym nie wiedzia艂 nikt. Na p贸lkach w lasach, gdzie role by艂y
piaszczyste a s艂oneczne, zaczynano zbo偶e 偶膮膰. Z sierpami 偶elaznymi i miedzianymi
a krzemiennym ludzi by艂o du偶o wida膰, a z broni膮 i oszczepem prawie nikogo.
Kne藕 si臋 pocz膮艂 nudzi膰 i t臋skni膰 sam jeden zamkni臋ty na grodzie mi臋dzy wa艂ami.
Pi艂, jad艂 i spa艂, przeci膮ga艂 si臋, ziewa艂, do bia艂ej pani chodzi艂 czasem, a gdy z
przedsienia na lasy patrza艂, kl膮艂 okrutnie, 偶e na 艂owy jecha膰 nie m贸g艂.
Brunhilda go nie puszcza艂a. Zrazu s艂ucha艂 jej milcz膮cy, teraz ju偶 si臋 burzy膰
zaczyna艂.
Jednego dnia smerdy wo艂a膰 kaza艂.
- Jed藕, spatrz mi knieje, czy tam gdzie jakiej zdrady nie s艂ycha膰.
S艂uga na ca艂y dzie艅 ruszy艂, przywi贸z艂 ubitego koz艂a, m贸wi艂 o spotkanych 艣winiach
w lesie, o nied藕wiedziu, o wilkach; ludzi nigdzie nie by艂o ani 艣ladu.
Kne藕nie ten spok贸j po takiej burzy podejrzany si臋 wydawa艂, jemu naturalny.
- Na 艂owy musz臋 pojecha膰... - wo艂a艂 z艂y - zgnij臋 tak siedz膮c, nie wytrzymam,
struj臋 si臋 snem i niewol膮.
Brunhilda nie puszcza艂a; l臋ka艂a si臋 przemy艣lna Niemka zasadzki i zdrady. Z dnia
na dzie艅 odk艂adano 艂owy. Nam贸wi艂a ludzi, aby przeszkody wynajdywali. Chwost
przeklina艂, z艂o艣ci艂 si臋, zapija艂 i coraz mocniej niecierpliwi艂. Smerdzie
nareszcie nieodwo艂alnie na 艂owy gotowa膰 kaza艂 nazajutrz. 呕ona ledwie wymog艂a na
nim, i偶 zamiast garstki ludzi, kt贸r膮 zwyk艂 bra膰 z sob膮, trzykro膰 wi臋ksz膮 mia艂
prowadzi膰 i silnie zbrojn膮.
Cho膰 krzy偶yk na piersi nosi艂 Chwostek, zabobonnym by艂 poganinem, wcze艣nie wi臋c
wypatrywano znak贸w po niebie i ziemi, aby mu co nad g艂ow膮 nie zakraka艂o i drogi
nie przesz艂o. Smerda umy艣lnie zarz膮dzi艂, aby najm艂odsza z dziewcz膮t kne藕ny z
pe艂nymi wiadrami pokaza艂a si臋 na 艣cie偶ce, gdy ksi膮偶臋 wyruszy. Stara baba z
pr贸偶nym naczyniem lub niedoros艂e dziewcz臋 zar贸wno si臋 za nieszcz臋艣liw膮 wr贸偶b臋
uwa偶a艂y.
Ranek by艂 pi臋kny, a zwiastowa艂 dzie艅 gor膮cy. Po niebie jednak przelatywa艂y
ob艂oki bia艂e, wiatr ch艂odnawy je rozp臋dza艂 i od艣wie偶a艂 powietrze. Kne藕 z haci i
mostu zjechawszy, otoczony dru偶yn膮 liczn膮, na najbli偶szy ost臋p si臋 skierowa艂.
Smerda by艂 pewien, 偶e w nim znajd膮 zwierzyn臋. Nie p臋dzano tam trz贸d, nie
p艂oszono nigdy i las by艂 umy艣lnie dla 艂ow贸w strze偶ony. Uroczysko, na kt贸re
jechali, zwa艂o si臋 G艂ubiem. a na nim nigdy nie chybi艂y 艂owy kneziowskie. Trzeba
jednak by艂o przeby膰 znaczn膮 przestrze艅 od kraju, aby si臋 dosta膰 do g臋stwiny i
kniei.
Chwostek, kt贸ry dawno na koniu nie siedzia艂, lasu nie widzia艂, ps贸w nie s艂ysza艂,
powesela艂, gdy mu nad g艂ow膮 zaszumia艂y ga艂臋zie, gdy poczu艂 wo艅 puszczy. Konia
wi臋c gna艂 szybko, aby si臋 dosta膰 do kniei, gdy po p贸艂godzinnej je藕dzie znalaz艂
si臋 na znanej sobie polance. St膮d na G艂ubie niedaleko ju偶 by艂o.
Pierwszy si臋 wytkn膮艂 na 艂膮k臋, ale wnet konia cofn膮艂 i gniewny zwr贸ci艂 si臋 do
smerdy, kt贸ry ku niemu poskoczy艂. Wskazywa艂 r臋k膮 na polank臋. Tu na obalonej
k艂odzie siedzia艂a stara kobieta, ca艂a p艂acht膮 okryta, ziela ko艂o siebie maj膮c
narwanego kupy. Sakwy brudne le偶a艂y przy niej. Przebiera艂a uzbierane zio艂a nuc膮c
i zdawa艂o si臋, 偶e nawet nadje偶d偶aj膮cych nie us艂ysza艂a i nie postrzeg艂a; obawiano
si臋 takich wied藕m w lesie bardziej ni偶 gdzie indziej.
Lasy, wody, pola zaludnia艂y na贸wczas te tajemnicze istoty w postaciach
niewie艣cich, kt贸re niemal wszystkie strachem przejmowa艂y, bo na zdrowie i 偶ycie
czyha艂y.
Wi臋ksza cz臋艣膰 czarnych duch贸w niewie艣cie przybiera艂a kszta艂ty. Zmory, latawice,
bogunki, miecielice, nocnice, j臋dze i strzygi jawi艂y si臋 w postaci bab tak
szkaradnych, jak ta, kt贸ra tu nuc膮c siedzia艂a na k艂odzie.
Obawia艂 si臋 ich kne藕, ale i smerda si臋 ich l臋ka艂. Wyrz膮dzi膰 im krzywd臋 by艂o to
narazi膰 si臋 na zemst臋 i prze艣ladowanie. Gdy Chwostek wskaza艂 swemu s艂udze
siedz膮c膮 wied藕m臋 zio艂ami otoczon膮, zawaha艂 si臋 i on, co mia艂 pocz膮膰. Zza pnia,
podjechawszy nieco, przypatrzy艂 si臋 z dala babie i pozna艂 w niej Jaruh臋. Znano
j膮 dobrze na grodzie, bo i tam przychodzi艂a ziele nosz膮c do pani. Pos膮dzano j膮 o
wielk膮 pot臋g臋, ale wiedziano te偶, i偶 bardzo z艂o艣liw膮 nie by艂a. Kne藕 nie 艣mia艂
jecha膰 dalej, ci膮gle na ni膮 wskazuj膮c smerdzie, a ten wreszcie musia艂, z konia
zsiad艂szy, p贸j艣膰 sam do niej.
Zaduman膮 by艂a i tak zaj臋t膮 baba, 偶e dopiero gdy si臋 do niej przybli偶y艂, z
krzykiem i przestrachem si臋 porwa艂a.
Wzi臋艂a go, jak m贸wi艂a, za wilko艂aka, co dla smerdy wcale nie by艂o pochlebne, i
zacz臋艂a szybko co艣 mrucze膰, jakby go przeklina艂a, co go niema艂o nastraszy艂o.
Trz臋s膮c si臋 jeszcze siad艂a znowu na k艂odzie.
- C贸偶 to robicie tu, Jaruho? - spyta艂 smerda.
- Albo艣 to 艣lepy, przemierz艂y w艂贸cz臋go? - odpar艂a baba. - Robi臋, co mi nakazano,
zbieram ziele na leki i na uroki, na czynienie i na odczynianie. A masz co przy
sobie w bary艂ce mo偶e? h臋? da艂by艣 mi si臋 napi膰, tobym ci m贸j strach przebaczy艂a,
bo jak nie...
- Nie mam nic pr贸cz wody w buk艂aku... - rzek艂 smerda.
- Wody?... mia艂偶e艣 co nosi膰! - prychn臋艂a stara - Z ka偶dej krynicy i rzeczki
mo偶na jej z 偶abim skrzekiem d艂oni膮 zaczerpn膮膰, ot贸偶 masz co nosi膰, g艂upi
cz艂ecze!... stary jeste艣, a rozumu nie masz... Wod臋 nosi膰!... wod臋 nosi膰!...
I mrucza艂a znowu pod nosem, a smerda sta艂 strwo偶ony.
- C贸偶 to za ziele zbierasz? - zapyta艂 rozbrajaj膮c straszn膮 wied藕m臋.
- A co tobie do ziela? - pocz臋艂a baba - to nie wasza sprawa... lubczyk tobie
偶aden nie pomo偶e, bo艣 szpetny... Cho膰by艣 go dziewce da艂 i bez wrotyczu, czar nie
poskutkuje. Widzisz, co ko艂o mnie le偶y... bylica, dzi臋giel, lisie jajko,
biedrzeniec, dziewanna, rosiczka... - Hej, Hej! r贸偶ne dobre rzeczy...
- A z艂ego nie ma nic? - rzek艂 smerda cicho - kne藕 tu stoi nie opodal, 偶eby艣cie
mu jakim czarem nie szkodzili, bo z nim nie 偶art!...
Jaruha si臋 nastraszy艂a zrazu, spojrza艂a ku lasowi.
- Kne藕 - szepn臋艂a - a! kne藕... a nie ka偶e mnie powiesi膰?
- 呕eby艣cie mu tylko 偶adnej nie czynili przeszkody! - szepn膮艂 smerda
- Ja? jemu? - baba popatrzy艂a trwo偶liwie - ja u mi艂o艣ciwej pani przecie na
dworze bywam i 艂aski u niej mam... i teraz jej ziele nios臋... Je艣li chce, to mu
jemio艂y dam na szcz臋艣cie... Czego si臋 mnie ma ba膰? Jaruh臋 znacie...
Smerda powr贸ci艂 do stoj膮cego Chwostka
- To Jaruha, mi艂o艣ciwy panie - rzek艂. - Wied藕ma jest, ale ona swoim
nieszkodliwa, a naszej mi艂o艣ciwej pani s艂u偶y... Owszem, na 艂owy mo偶e da膰
szcz臋艣cie, bo ona si臋 na wszystkim zna.
Chwostek ubezpieczony wyjecha艂 z koniem na 艂膮czk臋. Powoli zacz膮艂 si臋 zbli偶a膰 do
baby, niedowierzaj膮cymi mierz膮c j膮 oczyma. Jaruha nie wstaj膮c przychyli艂a si臋
twarz膮 ku ziemi i powita艂a niskim pok艂onem, ale szybko si臋 podnios艂a staraj膮c
u艣miechn膮膰 si臋, bo si臋 Chwostka l臋ka艂a bardzo. On te偶 niezbyt pewnym wzrokiem j膮
mierzy艂. Zbli偶ywszy si臋, konia zatrzyma艂.
Baba na艅 ci膮gle patrza艂a.
- Nie wiesz, jakie dzi艣 b臋d膮 艂owy? - zapyta艂. - A gdzie? - odpar艂a Jaruha.
- Na G艂ubiem!
Baba pocz臋艂a g艂ow膮 trz膮艣膰.
- Na G艂ubiem, mi艂o艣ciwy panie! nie ma po co jecha膰 tam... - Dlaczego?
- E! bo tam niedobra siedzi zwierzyna..
Obejrza艂a si臋 po dru偶ynie i pocz臋艂a j膮 liczy膰 oczyma. - Jaka偶 zwierzyna? - rzek艂
kne藕.
- Tam Myszy siedz膮, mi艂o艣ciwy panie, Myszy! - szepn臋艂a Jaruha - kupa Myszy...
Pocz臋艂a si臋 ogl膮da膰 niespokojnie, wsta艂a i chcia艂a zbli偶y膰 do knezia, ale ten
jej zagrozi艂, aby nie 艣mia艂a na krok ku niemu przyst膮pi膰. Trwoga odmalowa艂a si臋
na jego twarzy, s艂ysz膮c t臋 zagadkow膮 mow臋. Obejrza艂 si臋 na smerd臋, kt贸ry
zawo艂a艂: - M贸w, babo, wyra藕nie!
Jaruha niespokojnie patrza艂a wko艂o i waha艂a si臋.
- Co, bo nie rozumiecie, kiedy m贸wi臋, Myszy, Myszy a Myszki wszystko jedno... Ja
tam zreszt膮 nie wiem nic! Nie wiem nic!
Siad艂a pr臋dko i ziele zacz臋艂a przebiera膰 skwapliwie.
Kne藕, smerda i ca艂a dru偶yna stali w oczekiwaniu i w jakim艣 strachu, kt贸ry ich
ogarnia艂 mimowolnie.
Cisza by艂a w lesie, wiatr szed艂 od ost臋pu. Uszy ludzi, nawyk艂ych do rozeznawania
najmniejszego szelestu, chwyta艂y jakie艣 odg艂osy nawo艂ywania dalekiego.
Kne藕 poblad艂. Jaruha siedzia艂a, jakby zapomniawszy o nim, z g艂ow膮 spuszczon膮,
nie m贸wi艂a ju偶 nic; smerda si臋 zbli偶y艂 do niej.
- C贸偶 tam Myszki robi膮? - zapyta艂.
- Co? U ognia siedz膮, zwierzyn臋 piek膮 i popijaj膮 miodem, a na kogo艣 sobie
czekaj膮.
Chwostek zadr偶a艂.
- Ilu tam ich? - zawo艂a艂 pop臋dliwie - ilu?
- Ja bo liczy膰 nie umiem - odezwa艂a si臋 baba - a kopa ich mo偶e by膰... Ostatnie
s艂owa wym贸wi艂a po cichu. Smerda si臋 obejrza艂 licz膮c swych ludzi; tych i p贸艂 kopy
nie by艂o.
Z obawy czar贸w Chwostek si臋 nie 艣mia艂 zbli偶y膰 do wied藕my.
- Pytaj jej, niech gada, co wie! - zakrzycza艂 na smerd臋 - a nie, postronek na
szyj臋 i na ga艂膮藕 j臋dz臋...
Cho膰 twarzy staruchy wida膰 nie by艂o, r臋ce jej si臋 trz膮艣膰 tak zacz臋艂y, jakby to
rozkazanie us艂ysza艂a.
Smerda przysun膮艂 si臋 do niej.
- M贸w, co wiesz! - krzykn膮艂.
- Wszystkom wam powiedzia艂a - odezwa艂a si臋 Jaruha - to膰 gdyby nie ja,
jechaliby艣cie na G艂ubie i wpadliby艣cie w ich r臋ce. Siedz膮 tam ju偶 trzy dni, jest
ich du偶o. S膮 zbrojni, a milcz膮 tak, 偶e ich o trzy kroki nie s艂ycha膰...
- Gdzie siedz膮? - zapyta艂 kne藕.
- Na G艂ubiem, u b艂otka, gdzie olchy rosn膮 - szepn臋艂a stara - na prawym brzegu
ogie艅 si臋 pali...
- A czaty maj膮? - rzuci艂 kne藕.
- Mnie ch艂opcy chcieli z艂apa膰, ale si臋 nie wa偶yli - szepta艂a stara - na staje od
obozu chodzi ich kilku...
Rozmowa ta jeszcze trwa艂a i wahanie, co poczyna膰, gdy po g臋stwinie co艣
zaszele艣cia艂o doko艂a, a ludzie drgn臋li na koniach i za oszczepy chwycili.
Jaruha, przestraszona, z k艂ody si臋 zsun臋艂a na ziemi臋. W ty艂 za siebie
obejrzawszy si臋 kne藕 zobaczy艂 mi臋dzy drzewami przemykaj膮cych si臋 ludzi i konia
targn膮艂. Smerda skoczy艂 na swojego. Na prawo i lewo co艣 艂ama艂o ga艂臋zie.
Zmiarkowali 艂atwo, 偶e ich opasywano. Chwostowi twarz poczerwienia艂a i poblad艂a;
zrazu, co poczyna膰, nie wiedzia艂 sam.
Wtem hukn臋艂o na prawo i na lewo; kupka ludzi kneziowskich rzuci艂a si臋 ku panu
otaczaj膮c go, ze wszech stron w krzakach ukazywa艂y si臋 g艂owy, r臋ce i oszczepy.
Ucieczka zdawa艂a si臋 niepodobie艅stwem; z ty艂u odci臋ta by艂a droga. Nim pociski
lata膰 pocz臋艂y, wrzawa je poprzedzi艂a. Las si臋 ni膮 rozlega艂, wt贸rowa艂 jej i
powi臋ksza艂 jeszcze.
Powraca膰 nie by艂o podobna za siebie, smerda popatrza艂 i zda艂o mu si臋, 偶e na
przedzie wolne by艂o przej艣cie, da艂 znak kneziowi i ludziom i sam pierwszy rzuci艂
si臋 w t臋 stron臋.
Ledwie si臋 ruszyli, gdy pociski zawarcza艂y, strza艂y za艣wista艂y w powietrzu. W
ko艂paku Chwostka utkwi艂o ich kilka. Smerda mia艂 r臋k臋 przetr膮con膮, ludzi by艂o
wielu poranionych, lecz z po艣piechem pop臋dzili w las, a cho膰 tu za nimi sz艂a
pogo艅 naciskaj膮c, pociski im tyle szkodzi膰 nie mog艂y. Przodem im jeszcze nie
zaj臋to drogi. Smerda z czeladzi膮 艣cisn臋li mi臋dzy siebie knezia, kt贸ry g艂ow臋 i
cia艂o przychyli艂 i na szyi konia si臋 po艂o偶y艂 - siekli niemi艂osiernie szkapy swe,
aby napastnik贸w wyprzedzi膰. Z ty艂u, na prawo i lewo, g臋sto ich g艂owy przeziera艂y
z g臋stwiny.
Szcz臋艣ciem dla uciekaj膮cych przerzedzony las dozwala艂 im si臋 pr臋dzej posuwa膰 ni偶
pogoni, kt贸ra g臋stwin膮 si臋 przedziera艂a.
Strza艂y polatywa艂y jeszcze, ludzie gonili, ale orszak Chwostka zyskiwa艂 coraz i
wyprzedza艂. Zasadzka zosta艂a wkr贸tce za nimi i krzyk tylko pogoni s艂ycha膰 by艂o.
Smerda i kne藕 doskonale las sw贸j znali, dobiegli tak do 艂膮ki. Wierny s艂uga do
Chwostka si臋 zbli偶y艂 i pocz膮艂 mu co艣 szepta膰 偶ywo do ucha, wpad艂 potem w gromad臋
i da艂 jej rozkazy.
Kupa dworni podnios艂a ogromn膮 wrzaw臋 i rzuci艂a si臋, krzycz膮c, na lewo, smerda i
kne藕 poparli konie i pocz臋li si臋 na prawo przedziera膰. Pogo艅, zmylona krzykiem,
nios艂a si臋 na ten g艂os, kieruj膮c za dworni膮, a Chwostek w prawo lasem po cichu
umyka艂. Wkr贸tce nawet wrzawy ju偶 s艂ycha膰 nie by艂o. Wpadli w puszcz臋 niedost臋pn膮,
gdzie powalone k艂ody rodzaj zasiek贸w wysokich sk艂ada艂y. Tu ju偶 prawie byli
bezpieczni, ale Chwost dr偶a艂 ze strachu i koniowi nie daj膮c wytchn膮膰 dar艂 si臋
g艂臋biej coraz.
Biegli tak, dop贸ki pod Chwostem ko艅 nie pad艂 wreszcie i nie z艂ama艂 nogi; trzeba
go rzuci膰 by艂o. Gdy smerda ze swojego zsiad艂, ten robi膮c bokami rozpar艂 si臋,
zachwia艂, pad艂 i zdech艂. Oba wi臋c uznojeni zostali pieszo.
Byli w g艂臋binie boru, w艣r贸d moczar贸w, w kt贸rej pr臋dzej w艂ochacza (nied藕wiedzia)
ni偶 cz艂owieka napotka膰 by艂o mo偶na. Smerda pami臋ta艂, jak jechali; lasy te oba
nieraz przechodzili na 艂owach, teraz jednak trudno im by艂o si臋 rozezna膰, gdzie
ich ta szalona ucieczka zagna艂a. W艣ciek艂y kne藕 pad艂 na k艂od臋 i rwa艂 odzie偶 na
sobie z gniewu. Towarzysz sta艂 nad nim z r臋k膮 przetr膮con膮 oszczepem, nie 艣miej膮c
si臋 poskar偶y膰, okrwawiony, przel臋k艂y tylko, jaki los ich czeka.
D艂ugi czas s艂owa do siebie rzec nie 艣mieli. Smerda s艂ucha艂, czy nie dojdzie go
odg艂os w lesie jaki; j臋czenie tylko konia usz贸w ich dochodzi艂o. Obawiaj膮c si臋,
aby ono ich nie zdradzi艂o, smerda wr贸ci艂 do zdychaj膮cej szkapy i zarzuciwszy jej
sznur na gard艂o - udusi艂.
Oba potem zacz臋li si臋 rozgl膮da膰 po drzewach i lesie. Czuli, w kt贸rej stronie
jezioro by艂o i gr贸d, ale aby si臋 st膮d wyrwa膰 bezpiecznie, do nocy czeka膰
musieli. Chwostek i smerda dla bezpiecze艅stwa rzucili konie swe i g艂臋biej
jeszcze starali si臋 dosta膰 w las. W艣r贸d pogni艂ych i pr贸chniej膮cych pni i k艂贸d
olbrzymich znale藕li kryj贸wk臋 i w niej si臋 oba zaszyli.
Do nocy by艂o daleko. W lesie tylko ptastwo polatuj膮ce i 艣wiergoc膮ce s艂ycha膰
by艂o. Siedzieli przyczajeni, w ci膮g艂ej obawie, czy ich ludzie rozbieg艂szy si臋
nie odkryj膮, lecz do wieczora panowa艂a nieprzerwana cisza. O艣mielony smerda,
zwi膮zawszy r臋k臋, poszed艂 na zwiady. Zrazu go Chwostek puszcza膰 od siebie nie
chcia艂, lecz drogi przed noc膮 szuka膰 trzeba by艂o.
Mrok pada膰 poczyna艂, gdy nareszcie smerda wr贸ci艂 i da艂 znak panu, aby z kryj贸wki
wyszed艂.
- Jeste艣my - rzeki - nie opodal od zagrody ubogiego kmiecia Koszyczki... Ma on
tu kawa艂 ziemi i lasu, barci swoich pilnuje, rzemios艂o sprawia, cz艂owiek
spokojny... Syn tu pono teraz siedzi, a Piastunem go zowi膮. Do niego zaj艣膰 i
spocz膮膰 mo偶na, bo ni mnie, ni mi艂o艣ci waszej nie zna pono z twarzy... Inaczej z
g艂odu pomrzemy i na gr贸d si臋 nie dostaniemy... Mnie du偶o krwi usz艂o.
Chwost by艂by s艂udze pewnie da艂 zdechn膮膰 w lesie, a niewiele by si臋 o艅 troszczy艂,
gdyby mu nie by艂 tak potrzebnym.
- Zachodzi膰 do chaty! Pa艣膰 kmieciowi w r臋ce! - zawo艂a艂 - szalonym bym by艂...
Id藕my wprost...
Poszli tedy. Smerda prowadzi艂, ale s艂ania艂 si臋 i cho膰 na kiju podpiera艂. zes艂ab艂
tak, 偶e pad艂 kilka razy.
- Chata o kilka krok贸w - rzek艂 - ubogi cz艂ek go艣cinny, nikogo o imi臋 nie pyta...
wnijd藕my i spocznijmy...
Chwost si臋 te偶 z g艂odu i znu偶enia ledwie wl贸k艂. Mi臋dzy strachem a potrzeb膮
wybieraj膮c, milcz膮cy da艂 si臋 prowadzi膰.
Na kraju lasu ubogi dw贸r bartnika wida膰 by艂o; przez otwarte jeszcze okno 艣wieci艂
ogie艅. S艂ycha膰 by艂o w podw贸rku koni r偶enie i bek owiec.
Kne藕 pozosta艂 sam, a smerda poszed艂 k艂ama膰 i o go艣cin臋 prosi膰. Gospodarz sam
siedzia艂 na przyzbie, synka kilkoletniego u n贸g swych przypartego trzymaj膮c, gdy
smerda z r臋k膮 obwini臋t膮 chust膮 pokrwawion膮, z twarz膮 podart膮 si臋 ukaza艂. Wl贸k艂,
si臋 ledwie.
Zobaczywszy go Piastun wsta艂 i podszed艂 ku niemu.
- Kmieciu dobry - odezwa艂 si臋 smerda - o go艣cin臋 was prosz臋, na kr贸tki czas...
Jeste艣my i my kmiecie z opola obok, zab艂膮kali艣my si臋 na 艂owach w lesie, b艂膮dzimy
drugi dzie艅 nie jedz膮c nic... r臋k臋 padaj膮c z艂ama艂em... m贸j pan i towarzysz,
zm臋czony, le偶y niedaleko... dajcie u siebie spocz膮膰.
To m贸wi膮c bacznie si臋 rozgl膮da艂 smerda; we dworku nie by艂o nikogo. Piastun te偶
przypatrywa艂 mu si臋, jakby go dzie艣 widzia艂 i poznawa艂.
- Kto wy kolwiek jeste艣cie - rzek艂 - jak skoro w imi臋 starego obyczaju o go艣cin臋
prosicie, chod藕cie. Wiecie to, 偶e u nas si臋 jej i wrogowi nie odmawia..
- My艣my nie wrogi! - zawo艂a艂 smerda - a sk膮d偶e by艣my nimi by膰 mogli? Stary
skin膮艂 w milczeniu, ukazuj膮c na drzwi dworu. Wr贸ci艂 tedy smerda po knezia, kt贸ry
z obawy, aby poznanym nie by艂, ko艂pak sw贸j odar艂, sukni臋 poszarpywa艂 z
naszywania, miecz schowa艂 pod odzie偶 i oczy w艂osami zapu艣ci艂. Tak zmieniony a
ca艂y dr偶膮cy wszed艂 Chwostek do dworu. Piastun go na 艂awie sadzi艂 i chleb przed
nim po艂o偶ono.
Gospodyni za艣 wnet si臋 zabra艂a do podania piwa i strawy, na jak膮 sta艂 dzie艅
powszedni.
A偶eby knezia nie zdradzi膰, smerda na skinienie jego si膮艣膰 te偶 przy nim musia艂 na
艂awie. Nie m贸wi膮c prawie s艂owa, co艣 tylko pomruczawszy Chwostek siad艂 i r臋k膮 od
ognia twarz sobie zakrywa艂. Piastun par臋 razy na艅 popatrza艂, popr贸bowa艂
zagadn膮膰, otrzyma艂 odpowied藕 od smerdy i nie bada艂 wi臋cej.
Nale偶a艂o to do praw go艣cinno艣ci, aby z obcego cz艂owieka wi臋cej nie dobywa膰 nad
to, co on sam chcia艂 dobrowolnie powiedzie膰.
Zg艂odzeni go艣cie pocz臋li je艣膰 w milczeniu. O艣mieli艂 ich nareszcie spok贸j dworu,
cisza w okolicy, 艂agodna twarz gospodarza i jego niewiasty. Ch艂opak kilkoletni z
dala sta艂, a ciekawymi oczyma przypatrywa艂 si臋 przyby艂ym.
Gospodyni widz膮c, jak smerda cierpia艂, przysz艂a mu szepn膮膰, 偶e mo偶e by potrafi艂a
r臋k臋 mu lepiej opatrzy膰 i zawin膮膰. Poszed艂 wi臋c z ni膮 smerda do ognia i ran臋 sw膮
pokaza艂. By艂a ona tak widocznie pociskiem zadana, i偶 k艂amstwo si臋 wyda艂o zaraz,
lecz staruszka popatrzywszy mu w oczy nie powiedzia艂a ni s艂owa.
Chwostek, nawyk艂y do mocnego napoju, co mu podano, wnet poch艂on膮艂; troch臋 odwagi
wst膮pi艂o we艅. Popatrza艂 na Piastuna, kt贸ry z niego nie spuszcza艂 ocz贸w.
- Kmieciem jeste艣cie? - spyta艂 na ostatek Chwostek gospodarza.
- Jak m贸j ojciec i dziad - odpar艂 syn Koszyczk贸w spokojnie.
- My to st膮d dalej troch臋 siedzimy - m贸wi艂 niewyra藕nie Chwostek - nie bardzo
wiemy, co si臋 u Gop艂a dzieje... niepok贸j pono mi臋dzy wami?...
Piastun popatrza艂 na艅 d艂ugo.
- Je艣li jaki jest - rzek艂 - my艣my nie winni. - M贸wi膮, 偶e si臋 kmiecie burz膮?
- Przy swych prawach stoj膮 - odpar艂 Piastun. Chwostek zamilk艂.
- Kne藕 te偶 pewnie przy swoich obstaje - doda艂 spode 艂ba patrzaj膮c. Gospodarz
zdawa艂 si臋 namy艣la膰 z odpowiedzi膮.
- Je偶eli wy do kmieci贸w nale偶ycie - odezwa艂 si臋 - wiecie, 偶e czasu wojny
pos艂usze艅stwo im nale偶y, poszanowanie zawsze, a gdy pok贸j panuje, my po mirach
sami艣my si臋 rz膮dzi膰 nawykli z wieka. Tak by艂o i tak b臋dzie, a kto nasze wolno艣ci
naruszy...
Mimowolnie Chwostek roz艣mia艂 si臋 swym dzikim, szyderskim 艣miechem. Smerda
pos艂yszawszy go wzdrygn膮艂 si臋. Dosy膰 by艂o tego, by zdradzi膰 Chwostka Piastun na艅
popatrza艂, ale bez najmniejszej trwogi. Zamilczeli oba, mierz膮c si臋 ci膮gle
oczyma
Rwa膰 si臋, s艂ysz臋, chc膮 wasi kmieciowie na gr贸d i knezia? - spyta艂 Chwostek.
Rwa艂 si臋 kne藕 nasz wprz贸dy na nas - odpar艂 Piastun - sam wyzywa na r臋k臋... 殴le
czyni, gdy mu w pokoju siedzie膰 by艂o 艂atwo... R贸d sw贸j w艂asny wygubi艂, naszych
tam wielu przyp艂aci艂o 偶yciem... Kt贸偶 winien?
Spod w艂os贸w kneziowi z ocz贸w b艂ysn臋艂o. Pocz膮艂 gniewnie mrucze膰 jak nied藕wied藕,
poruszy艂 si臋, na smerd臋 skin膮艂 i z 艂awy wsta艂. Noc by艂a zapad艂a bezksi臋偶ycowa,
cho膰 pogodna.
- Nie id藕cie ode mnie w tak膮 por臋 - odezwa艂 si臋 Piastun - u艣nijcie we dworze,
p贸jdziecie z brzaskiem, gdy zechcecie. U mnie bezpieczni jeste艣cie, cho膰by was i
艣cigano... - doda艂 - bo go艣膰 dla mnie 艣wi臋ty...
Na ten wyraz - cho膰by was 艣cigano! - kne藕 si臋 cofn膮艂 i odskoczy艂, gospodarz
u艣miechn膮艂. Smerda blady i wyl臋k艂y dr偶a艂... Jakie艣 przykre milczenie nast膮pi艂o
po tych wyrazach, lecz stary bartnik, nie zmieszany wcale, u艣miecha艂 si臋 tylko.
Zdawa艂o si臋, 偶e te s艂owa by艂y nieszcz臋艣liwym proroctwem, gdy偶 w tej偶e chwili
przed dworem zat臋tnia艂o i kilkana艣cie g艂os贸w da艂o si臋 s艂ysze膰. Piastun nastawi艂
ucha, zmarszczy艂 si臋 i r臋k膮 po艣piesznie wskaza艂 na komor臋, kt贸rej drzwi ju偶 na
p贸艂 otwar艂a gospodyni.
- Mi艂o艣ciwy panie - odezwa艂 si臋 Piastun - wiem, kto wy jeste艣cie, schro艅cie si臋,
mo偶e Myszki was szukaj膮... u mnie bezpieczni jeste艣cie. Go艣ci bogi zsy艂aj膮.
Wyrazy te wyrzek艂 z powag膮 i spokojem i powt贸rnie na drzwi wskazywa艂. Chwostek
sam nie wiedzia艂, co pocz膮膰, trwoga go wreszcie zap臋dzi艂a do komory, kt贸r膮
staruszka za nim i smerd膮 zatrzasn臋艂a.
艁uczywo u ogniska zapaliwszy Piastun spokojnie wyszed艂 przed dw贸r podnosz膮c je
do g贸ry.
Kilku jezdnych sta艂o u wr贸t.
- Ojcze - zawo艂a艂 Myszko z krwaw膮 szyj膮 - nie wiecie, co si臋 sta艂o! Chcieli艣my
krwi ludzkiej oszcz臋dzi膰, trzy dni i trzy noce siedzieli艣my czatuj膮c na zb贸ja!
By艂 w naszych r臋kach i uszed艂. Lecz z g艂odu chyba zdechnie w lesie i nie da
sobie rady, bo mu si臋 rozbiegli ludzie, a op贸j ten sam w puszczy nie potrafi si臋
rozezna膰. Mo偶e te偶 go kt贸ry z naszych napotka i zad艂awi... Konie napoimy i pilno
nam do dwor贸w.
Wnet czelad藕 Piastunowa posz艂a z wiadrami do studni, konie pojono i Chwostek w
komorze schowany m贸g艂 s艂ysze膰, jak go wyklinano i na艅 si臋 odgra偶ano. Kilka razy
ze z艂o艣ci rzuci艂 si臋 ku drzwiom, od kt贸rych go smerda ledwie potrafi艂 odci膮gn膮膰.
Dobry czas trwa艂o pojenie koni i ludzi, bo Myszkom wyniesiono miodu. 艢miechy ich
i krzyki dolatywa艂y do uszu zamkni臋tych, a偶 usta艂y; zat臋tni艂y konie i jezdni w
dalsz膮 pop臋dzili drog臋. Gdy ucich艂o wszystko, Piastun milcz膮c poszed艂 otworzy膰
drzwi, wi臋藕ni贸w wypu艣ci膰.
- Id藕cie - rzek艂 - niebezpiecze艅stwo min臋艂o!
- Kmieciu dobry - zawo艂a艂 Chwostek - prosz臋 was do mnie na gr贸d w go艣cin臋,
winienem wam wiele.
- Nie - rzek艂 Piastun - prawo nasze kaza艂o tak i obyczaj... Nie z mi艂o艣ci dla
was uczyni艂em to, bo nie mi艂uj臋 was, ale dla rozkazu bog贸w. Id藕cie w pokoju...
Kto wie, gdzie si臋 spotkamy...
Chwostek sta艂 zachmurzony.
- Ty na mnie r臋ki nie podniesiesz! - zawo艂a艂.
- Mi艂o艣ciwy panie - rzek艂 Piastun - jak miry p贸jd膮 na was i zawo艂aj膮, p贸jd臋 i
ja...
M贸wi膮c to ust膮pi艂 mu z drogi, a Chwostek po艣piesznym krokiem wyrwa艂 si臋 z chaty,
nie m贸wi膮c s艂owa i nie patrz膮c za siebie. Wrota si臋 za nim zamkn臋艂y; noc by艂a
czarna, milcz膮ca. W dali tylko pob艂yskiwa艂o jezioro i na wysokim sto艂bie u g贸ry
ogie艅, wedle zwyczaju rozniecony, czerowanym 艣wiat艂em miga艂. Chwostek ze s艂ug膮
znikli w ciemno艣ciach. Piastun odetchn膮艂 l偶ej, gdy ich nie sta艂o.
ROZDZIA艁 19
Nazajutrz w chacie Piastunowej 偶ycie powszednie sz艂o trybem zwyczajnym. Pogodny
wiecz贸r 艣wieci艂 zachodz膮cym s艂o艅cem. Na szopie bocian klekota艂, niemowl臋tami
swymi zaj臋ty, na 艂膮ce r偶a艂y konie, owieczki bure wraca艂y do szop i u wr贸t
domowych dopomina艂y si臋 wnij艣cia. Wr贸ble 艣wiergota艂y pod strzech膮 niespokojnie,
jask贸艂ki unosi艂y si臋 wysoko, kr膮偶膮c w powietrzu i zapowiadaj膮c pogod臋. Od
jeziora na wy偶ary ci膮gn臋艂y kaczki sznurami i stadami.
Stary, nad sto艂em sparty, zadumany siedzia艂. Tu cicho jeszcze by艂o i weso艂o, a
doko艂a zbroi艂o si臋 i porusza艂o wszystko. Myszkowie obwo艂ywali lud, tej偶e nocy
mia艂y b艂ysn膮膰 wici ogniste po pag贸rkach. Pos艂a艅cy biegali od chaty do chaty.
Oko艂o wie偶y na grodzisku wida膰 by艂o ruch i kr膮偶膮ce 艣wiat艂a. Stada kneziowskie
sp臋dzano z pastwisk, aby ich nie zaj臋li kmiecie, kt贸rych gromady ju偶 si臋 po
kra艅cach las贸w pokazywa艂y. Z chaty Piastun贸w, w kt贸rej stary bartnik siedzia艂 z
niedoros艂ym syneczkiem, wys艂a膰 nie by艂o kogo, czelad藕 tylko uzbrojono, aby z
innymi ci膮gn膮膰 mog艂a.
Dzikie okrzyki jakie艣 rozlega艂y si臋 z dala, w kt贸rych rozpozna膰 nie by艂o mo偶na,
czy z kup kneziowskiej dworni na zamek si臋 艣ci膮gaj膮cych pochodzi艂y, czy z gromad
kmiecych, kt贸re ju偶 si臋 zbiera艂y.
Stary wyszed艂 w podw贸rze, spogl膮da艂 doko艂a i nie m贸g艂 ocz贸w oderwa膰 od szarego
sto艂ba nad jeziorem, od grodu, przy kt贸rym mia艂a wkr贸tce zawrze膰 wojna krwawa.
Nie w por臋 mu ona przychodzi艂a, bo synaczek dorasta艂, a obyczajem starym
siedmioletniemu sprawi膰 by艂o potrzeba postrzy偶yny, imi臋 da膰, pob艂ogos艂awi膰, a
kt贸偶 w taki czas burzliwy m贸g艂 zjecha膰 w go艣cin臋 i ucieszy膰 si臋 z rodzicami?
Pr贸偶no by艂o s艂a膰 i prosi膰 na taki obrz臋d weso艂y, gdy wszystko wrza艂o gniewem i
bojem.
Zamy艣lony sta艂 tak jeszcze, gdy dw贸ch ludzi w stroju obcym, z twarzami te偶
nieznanymi, a dziwnym ja艣niej膮cymi spokojem, podjecha艂o ku wrotom i przy nich
stan臋艂o. Zdawali si臋 rozgl膮da膰 i waha膰 nieco, spojrzeli na ubogiego bartnika
razy par臋, poszeptali co艣 z sob膮. Naradzali si臋 widocznie, co pocz膮膰 mieli.
Wiecz贸r nadchodzi艂. Przyjezdni, jak to z sukni ich pozna膰 by艂o 艂atwo, z daleka
by膰 musieli, mo偶e znad granic lechickich i Pola艅skich lub zza 艁aby nawet, bo co艣
jakby niemieckiego ubranie ich znamionowa艂o. Oba niestarzy jeszcze, mieli na
sobie d艂ugie p艂aszcze ciemne, pod nimi obcis艂膮 odzie偶 podpasan膮 i 偶adnej
widocznej broni. Lekkie w臋ze艂ki przywi膮zane by艂y do ich koni.
Zm臋czone ca艂odziennym pochodem wierzchowce ich, jak skoro stan臋li, wyci膮gn臋艂y
艂by chciwie, usi艂uj膮c 艣wie偶ej pod nogami dosta膰 trawy.
Jad膮cy przodem m艂odszy twarz mia艂 pi臋kn膮, jasn膮, wypogodzon膮, u艣miechni臋t膮
prawie mimo znu偶enia. Drugi, starszy nieco, surowszego oblicza, zahartowany zna膰
偶yciem, ch艂odno i spokojnie a bezpiecznie patrza艂, cho膰 sta艂 wpo艣r贸d obcych,
jakby pewien by艂, i偶 mu si臋 nic z艂ego sta膰 nie mo偶e.
By艂o to tym dziwniejszym, 偶e w okolicy mija膰 si臋 ci膮gle musieli zapewne z
podra偶nionymi gar艣ciami kmieci i dworni kneziowskiej, r贸wnie obcym przybyszom
niech臋tnej. Poruszenie, jakie panowa艂o w tym k膮tku, nie zdawa艂o si臋 ani dziwi膰,
ni trwo偶y膰 dwu podr贸偶nych.
Stan膮wszy u zagrody, popatrzali na ni膮, na Piastuna i szeptali naradzaj膮c si臋 z
sob膮.
Wreszcie pierwszy z nich z konia zlaz艂szy, z weso艂膮 twarz膮, powolnym krokiem
podszed艂 ku Piastunowi i pozdrowi艂 go w j臋zyku, kt贸ry cho膰 nie by艂 lechickim,
brzmia艂 swojsko i zrozumiale w uchu starca. W臋drowa艂 on niegdy艣 po 艣wiecie i
w臋drownych braci spotyka艂, pozna艂 mow臋, kt贸rej Serby, Morawianie i Czechy
u偶ywali.
- Jeste艣my podr贸偶ni z daleka - odezwa艂 si臋 - cny gospodarzu, potrzebujemy
schronienia ku nocy. Tam - wskazuj膮c na gr贸d, doda艂 - tam pr贸偶no艣my o go艣cin臋 u
wr贸t prosili, precz nam kazano i艣膰... Trafili艣my na kraj wzburzony, na ludzi
jak膮艣 wa艣ni膮 zaj臋tych, dwory puste i chaty... prosimy was o go艣cin臋... o dach
tylko nad g艂owy nasze...
Stary siln膮 d艂oni膮 偶ywo wrota na o艣cie偶 otworzy艂.
- Mi艂o艣ciwie was prosz臋 - rzek艂 - wnijd藕cie i odpoczywajcie. Na naszej ziemi
przecie 偶adna chata przytu艂ku 偶膮daj膮cemu nie odmawia... To膰 obyczaj ojcowski i
p贸ki rodu naszego, p贸ty tego obyczaju...
M贸wi膮c, starzec ich ci膮gle r臋k膮 w podw贸rze zaprasza艂. Zsiad艂 wi臋c i drugi z
konia i weszli nie wahaj膮c si臋, a tu偶 parobczak nadbieg艂, aby zabra膰 konie.
Piastun ich wi贸d艂 do przedsieni i 艣wietlicy, aby si臋 naprz贸d chlebem roz艂ama膰.
Posadzi艂 ich na pierwszym miejscu i skin膮艂 na niewiast臋, kt贸ra si臋 ukaza艂a, aby
jad艂o i nap贸j przygotowano.
- B臋d藕cie mi pozdrowieni pod t膮 strzech膮 - rzek艂 - przychodzicie w艂a艣nie, gdym
艂akn膮艂 go艣ci, a w tej godzinie spodziewa膰 si臋 ich nie m贸g艂.
Z wielk膮 ciekawo艣ci膮 j臋li si臋 przybyli rozgl膮da膰 po ubogiej chacie, w kt贸rej
wszystko by艂o jeszcze pod艂ug starodawnego obyczaju z drzewa i gliny, sprz臋t
odwieczny - nic z tych obcych b艂yskotek, kt贸re obficie ju偶 na贸wczas przywozili
kupcy zza morza i z zachodu, ani bo偶k贸w rzymskich i etruskich, ani wytwornego
or臋偶a, kt贸ry Chrobaci nasy艂ali, ani kruszcowych wisiade艂, naczy艅 i broni, na
bursztyny i futra mienianych. Pola艅skich zdun贸w i bodniarzy robota zajmowa艂a
p贸艂ki. Odzie偶 by艂a tkana z we艂ny uprz臋dzonej w domu, p艂贸tno i sk贸ry zwierz膮t j膮
dope艂nia艂y.
Zna膰 po drodze, od wr贸t grodu jad膮c, mieli sobie podr贸偶ni polecon膮 chat臋
go艣cinnego kmiecia i spodziewali si臋 znale藕膰 tu dw贸r wi臋kszy i zamo偶no艣膰, gdy偶
jeden z nich spyta艂 gospodarza, czyliby by艂 tym kmieciem, Koszyczka synem, u
kt贸rego im przyj臋cie zapewniono.
- S艂yszeli艣my o was - rzek艂 - i nie z jednych ust, ale od wielu snuj膮cych si臋 po
okolicy, kt贸rzy nam do grodu waszego knezia i艣膰 odradzali... W istocie tam nas
si臋 zbyto porywczo, rozkazawszy i艣膰 precz, a go艣cina u was nie zawiod艂a..
- Jam ci jest Koszyczka synem - odpowiedzia艂 Piastun - 偶yj臋 swym obyczajem;
drzwi moje nie zamykaj膮 si臋 przed nikim, ale dostatku, do jakiego艣cie mo偶e
nawykli, nie znajdziecie u mnie. Kmieciem jestem i bartnikiem, 偶yj臋 jak ojcowie.
Przy dawnym obyczaju stoj臋. Dzikimi nas za to zowi膮, a my dzikimi zowiemy tych,
co odzie偶 nosz膮c lepsz膮 i or臋偶 pi臋kniejszy serca drapie偶ne maj膮... 呕e na gr贸d
was nie puszczono, dziwi膰 si臋 nie powinni艣cie, niepok贸j tam musi panowa膰
wielki...
- C贸偶 to si臋 dzieje? - spyta艂 go艣膰.
- Mi臋dzy kmieciami a kneziem sprawa - m贸wi艂 Piastun. - Niemkini臋 za 偶on臋 wzi膮艂 i
po niemiecku za偶ywa膰 nas chce, a my艣my do swobody nawykli i obcego prawa ani
obyczaju zna膰 nie chcemy.
Go艣膰 si臋 na to u艣miechn膮艂.
- Czy wiar臋 te偶 now膮 - spyta艂 - my艣la艂 zaprowadza膰?
- O tej my od niego艣my nie s艂yszeli - odpar艂 Piastun - cho膰 o niej inni ludzie
r贸偶ne wie艣ci g艂osz膮... Obcego nic zna膰 nie chcemy.
- Dobrze czynicie - rzek艂 go艣膰 - ale nie wszystko cudze z艂ym jest. Z mowy naszej
poznajecie, 偶e my Niemcami nie jeste艣my, ani ja, ani towarzysz m贸j, ale co
dobrym maj膮, to od nich wzi膮膰 si臋 godzi.
- A c贸偶 dobrego stamt膮d przywo偶膮? - m贸wi艂 gospodarz. - Nie wiem. Je艣li or臋偶, co
zabija - zb贸jeckie to dobro, je艣li 艣wiecid艂a, co niewiasty p艂ochymi czyni膮 -
trucizna to. Mamy ziemi臋 sw膮, co nas 偶ywi, pie艣ni swe i dzieje, kt贸re karmi膮,
bogi nasze... cudzego nic nie potrzebujemy.
Go艣膰 m艂odszy westchn膮艂.
- Wiele z Niemiec idzie - rzek艂 - ale przez Niemcy tylko przechodzi i nie jest
niemieckim. A gdyby przez ich kraj p艂yn臋艂o b艂ogos艂awie艅stwo i pok贸j dla 艣wiata?
- Pok贸j? B艂ogos艂awie艅stwo? - spyta艂 Piastun - 艣wi臋te to rzeczy s膮, ale jak偶eby
przez r臋ce ludzi, co 艂upie偶膮 i morderstwem 偶yj膮, i艣膰 one mog艂y?
Zamilk艂 na chwil臋, a wtem wesz艂a niewiasta Piastowa, Rzepica, os艂oniona po
bia艂og艂owsku dawnym zwyczajem, z zawini臋tym czo艂em i usty, w bieli ca艂a, sama
przynosz膮c jad艂o: Za ni膮 s艂u偶ebne dziewki placki, mi贸d i kubki nios艂y.
Pok艂oniwszy si臋 podr贸偶nym i zastawiwszy st贸艂 ust膮pi艂y zaraz na stron臋, gdy偶 tu,
jak wsz臋dzie, nie godzi艂o si臋 niewiastom pospo艂u z m臋偶czyznami siada膰.
A gdy ich starzec do jedzenia zaprasza艂, obaj go艣cie powstali ze swoich miejsc,
stan臋li obr贸ciwszy si臋 ku wschodowi, r臋ce posk艂adali, z g艂owy zdj臋li nakrycie i
pocz臋li co艣 szepta膰, nad jad艂em zastawionym czyni膮c znaki.
Piastun si臋 ul膮k艂 nieco, widz膮c w tym czary jakie艣.
- Nie ju艣ci - zapyta艂 - czarownikami jeste艣cie? Na co te znaki czynicie i
dlaczego?
- Nie obawiajcie si臋 czar贸w - odpar艂 m艂odszy z go艣ci siadaj膮c po chwili. - My
czary odganiamy, ale ich nie czynimy. Zwyczajem jest u nas, na Morawie, Boga
wzywa膰 przy ka偶dej czynno艣ci i jego b艂ogos艂awie艅stwa.
- Jakiego Boga? - zapyta艂 Piast - s艂yszeli艣my, 偶e Czechy i Morawce nowego Boga,
kt贸rego Niemcy z zachodu przynie艣li, u siebie te偶 wyznawa膰 zacz臋li.
- My nie znamy innego Boga, tylko jednego na 艣wiat ca艂y - rzek艂 powoli go艣膰 -
Boga, kt贸ry jest ojcem wszystkich narod贸w i ludzi i panem ca艂ego 艣wiata a
wszelkiego kraju... kt贸rego dzie膰mi wszyscy jeste艣my...
Piast, zdumiony nieco, s艂ucha艂.
- Takiego Boga i my艣my niegdy艣 wyznawali - rzek艂 - jednego i najwy偶szego,
wyznajemy go i teraz, cho膰 pomniejszych duch贸w moc jest wielka...
Go艣cie spojrzeli po sobie i milczeli troch臋, chleb 艂amali g艂贸d zaspokajaj膮c.
- O tej nowej wierze - odezwa艂 si臋 Piastun - my艣my te偶 ju偶 wiele s艂yszeli... s膮
i u nas tacy, co dla niej swoje bogi porzucili. Jeste艣cie偶 wy te偶 takimi lud藕mi
nowymi?
- Tak, jeste艣my nimi, dzie膰mi Boga jedynego - przerwa艂 drugi - nie zapieramy si臋
tego.
Piastun si臋 zamy艣li艂 g艂臋boko i odsun膮艂 nieco.
- Mieczami i krwi膮 nawracaj膮 ku niemu Niemcy za 艁ab膮 - rzek艂 ch艂odno - a my z
nimi jednego Boga mie膰 nie chcemy.
Przybyli go艣cie znowu si臋 zmierzyli oczyma i poszeptali cicho mi臋dzy sob膮.
Piastun uprzejmie ich do jedzenia zaprasza艂. Wida膰 by艂o, 偶e go ciekawo艣膰 i
niepok贸j do pyta艅 pobudza艂y, gdy偶 coraz wtr膮ca艂 co艣, aby si臋 o nowej wierze
dowiedzie膰.
Nie by艂a ju偶 chrze艣cija艅ska wiara zupe艂nie obc膮 w Lechii, wciska艂a si臋 ona ze
wszech stron, ale zarazem miesza艂a z dawn膮, i by艂a tylko nowym ba艂wochwalstwem,
toruj膮cym drogi nawr贸ceniu. God艂o krzy偶a jako amulet wisia艂o ju偶 utajone na
niejednej piersi, k艂adziono je poganom do mogi艂y. Byli ludzie ochrzczeni, a
偶yj膮cy potem w poga艅stwie, kt贸re ich otacza艂o. T艂umy jednak przywi膮zane by艂y do
wiary ojc贸w, do poda艅 starych, do zwi膮zanego z nimi porz膮dku i obyczaju
spo艂ecznego. Ba艂wochwalstwo s艂owia艅skie nie mia艂o tych form wyszukanych,
okre艣lonych, sta艂ych, co inne wiary pogan. Wyznawano Boga jedynego, l臋kano si臋
duch贸w pomniejszych, natura ca艂a przedstawia艂a si臋 jak膮艣 偶yw膮 istot膮 rozumn膮, ze
wszystkimi w niej 偶yj膮cymi stworzeniami stanowi膮c膮 sp贸jn膮 ca艂o艣膰, tworz膮c膮 z
nich i nimi 偶ywot jeden wsp贸lny...
Wody p艂yn臋艂y 偶ywi膮ce i duchem przesycone, m贸wili ptacy, broni艂y i opiekowa艂y si臋
zwierz臋ta, m艣cicielami i pos艂ami by艂y wichry i burze, ca艂a ziemia i niebiosa
zlewa艂y si臋 w wielkie - Pan..., b臋d膮c Bogiem i w Bogu. Ta harmonia wszystkich
si艂, to prawo niezb艂agane kolei, d贸l, los贸w 偶ycia, przeznacze艅 - uspokaja艂o
zupe艂nie, karmi艂o i starczy艂o. Braterski si臋 z tego wytworzy艂 porz膮dek nie tylko
mi臋dzy lud藕mi, ale mi臋dzy zwierz臋tami, i wr贸g dopiero a potrzeba obrony wnios艂a
偶ywio艂 zw膮tpienia i niepokoju.
Ten 艣wiat w sobie zwarty nie pragn膮艂 nic nad to, aby si臋 m贸g艂 w swych kr臋gach
obraca膰 spokojnie - pierwsze wtargni臋cie we艅 obcych 偶ywio艂贸w zachwia艂o t臋 ca艂o艣膰
pot臋偶n膮, od Ind贸w mo偶e jeszcze zapo偶yczon膮 w ziarnie, a rozwini臋t膮 duchem
w艂asnym. Za tych prastarych czas贸w s艂owia艅ska g臋艣la by艂a jedynym or臋偶em ludu,
gdy przysz艂o za miecz chwyci膰, wszystko si臋 musia艂o przemieni膰.
Gdy go艣cie je艣膰 sko艅czyli, powstali znowu, z艂o偶yli r臋ce, po cichu si臋 pomodlili
i usiedli.
Piastun zapyta艂 ich, jakie to by艂y s艂owa, kt贸re wymawiali, i czyby one dla艅
zrozumia艂e by膰 mog艂y.
Na贸wczas m艂odszy z go艣ci z twarz膮 weso艂膮 powt贸rzy艂 z wolna modlitw臋 dzi臋kczynn膮
Bogu wszechmog膮cemu za posi艂ek dnia tego i za wszystko dobro i b艂ogos艂awie艅stwa,
jakich od niego do艣wiadczyli.
Piastun zrozumia艂 wyrazy i zamy艣li艂 si臋 nad nimi.
- A wi臋c - zapyta艂 - jeden by tylko B贸g by艂 dla wszystkich?
- Tak jest - odpowiedzia艂 go艣膰 - i tego my, a z nami ju偶 wi臋ksza cz臋艣膰 lud贸w
wyznaje, mi臋dzy kt贸rymi i bracia nasi, jednej mowy, s膮.
- Ci wi臋c stan膮 si臋 nieprzyjaci贸艂mi naszymi? - rzek艂 gospodarz.
- Nie, gdy偶 oni wierz膮, i偶 wszyscy ludzie, narody wszystkie s膮 bra膰mi, a nie
godzi si臋 im napada膰 ani zabija膰, ani wrogiem nazywa膰 nikogo, bo mi艂owa膰 jest
prawem, mi艂owa膰 nawet tych, kt贸rzy s膮 nieprzyjaci贸艂mi.
- Wrog贸w mi艂owa膰?... - zawo艂a艂 Piastun sk艂adaj膮c r臋ce - a jak偶e to by膰 mo偶e?
Wrog贸w? a wi臋c i Niemca?
- Tak jest - rzek艂 go艣膰 - ale broni膰 si臋 od napa艣ci godzi. Nachmurzy艂a si臋 brew
gospodarza; r臋k臋 podni贸s艂 i rzek艂 ponurym g艂osem: - Oni nam bra膰mi nigdy nie
b臋d膮, nigdy!...
Przerwa艂a si臋 rozmowa; nie nalegali go艣cie i w chwil臋 d艂ug膮 potem dopiero
zapyta艂 m艂odszy o to, co si臋 w kraju dzia艂o. Piastun znowu powr贸ci艂 do tego, i偶
wszystko z艂o sz艂o z naprawy Niemc贸w, z kt贸rymi si臋 kneziowie wi膮zali.
- Chciwi s膮 ziemi i 艂upu - rzek艂 - wypychaj膮 nas i niszcz膮 a t臋pi膮, a偶eby sami
si臋 rozsiedli szerzej i panowali...
- Prawd膮 to jest - doda艂 starszy z go艣ci - i niekt贸rzy kneziowie, jak wasz,
艂膮czy膰 si臋 z nimi zapragn臋li, aby pok贸j wyjedna膰, bo Niemc贸w si艂a jest wielka i
uzbrojenie mocne... Drudzy za艣 my艣l膮 o tym, jak by wszystkie ma艂e narody i
plemiona nasze powi膮za膰 z sob膮 dla oparcia si臋 Niemcom... Dlatego now膮 wiar臋
przyjmuj膮, by im stan膮膰 na r贸wni, a sobie r臋ce podaj膮 na nieprzyjaciela
wsp贸lnego.
Zapyta艂 Piastun, kt贸rzy by to byli kneziowie ci rozumni, a go艣cie j臋li mu
opowiada膰, i偶 na Morawie i w Czechach si臋 to dzia艂o i 偶e Polanie tak偶e do tego
zwi膮zku z czasem przyst膮pi膰 byli powinni:.. Doda艂 potem:
- Wodza jednak i g艂owy narodowi zawsze potrzeba; maj膮 ich i inne narody naszej
mowy, zw艂aszcza te, kt贸re wojowa膰 musz膮. 殴le wi臋c czynicie, je艣li knezia chcecie
obali膰 i 偶adnego nie zna膰.
- Nie chcemy tego czyni膰 - rzek艂 Piastun - wybierzemy innego, aby nam dowodzi艂,
ten za艣 okrutnik by艂 i krew ludzk膮 rozlewa艂, i zabija艂a tru艂 r贸d nawet w艂asny...
Dlatego cierpie膰 go nie mo偶emy i lud wszelkie ci膮gnie, aby go obali膰.
Rozpowiada艂 im potem, co uczyni艂 Chwostek z kmieciami i ze stryjami swymi, i 偶e
Niemc贸w wzywa艂 przeciw swoim a trzyma艂 z nimi.
Wiecz贸r pi臋kny z izby ich potem wyzwa艂, poszli usi膮艣膰 na przedsieni i rozmawia膰
zacz臋li znowu. Piastun zagadn膮艂 ich o wiar臋 now膮, kt贸rej ciekaw by艂 bardzo.
Na贸wczas m艂odszy z go艣ci tak m贸wi膰 pocz膮艂:
- Wiara to jest jedna, co ca艂y obejmuje 艣wiat, a gdy si臋 to stanie, bo idzie z
pot臋g膮 wielk膮, nie b臋dzie w nim ani wroga, ani niewolnika, ani plemienia
upodlonego, tylko jedni bracia ojca jednego... Na naszej ziemi przyj膮膰 si臋 ona
musi i rozkrzewi膰 bujnie, bo u nas ju偶 przed wieki te prawdy niegdy艣 kr贸lowa艂y i
nigdy艣my okrutnymi ani bezlito艣nymi nie byli. Obcy mia艂 u nas schronienie, ubogi
chleb, s艂aby politowanie... grzebali艣my umar艂ych, g艂odnych karmili, bronili
uciemi臋偶onych, a nie znali艣my tylko jednego Boga, cho膰 ca艂ego jego blasku
dostrzec nie mogli艣my.
- I ten B贸g wasz jedyny Niemc贸w i wrog贸w kocha膰 ka偶e! - zawo艂a艂 Piastun - dziw
to wielki!
U艣miechn臋li si臋 go艣cie.
Po chwili stary wsta艂 i podni贸s艂szy z ziemi dwa patyczki z艂o偶y艂 je na krzy偶
ukazuj膮c ten znak go艣ciom.
Widzia艂em znak ten - rzek艂 - wiem, 偶e go czcz膮 ludzie tej wiary nowej, nosz膮 go
na sobie dla obrony od wszelkiego z艂ego... Powied藕cie mi, co on oznacza?
Je艣li mnie pos艂ucha膰 zechcecie - odezwa艂 si臋 m艂odszy bior膮c z poszanowaniem
krzy偶yk i ca艂uj膮c go, a potem spod sukni dobywszy podobny kruszcowy i pokazuj膮c
Piastunowi - je艣li pos艂ucha膰 chcecie, opowiem wam ch臋tnie o tym znaku i o wierze
nowej, gdy偶 podr贸偶 moja i towarzysza mojego nie inny ma cel, tylko szukanie
dzieci dla jedynego Boga i nawracanie tych, co go jeszcze nie znaj膮... Krzy偶
jest znakiem tego, co na dalekim wschodzie z wybranego narodu przyszed艂 na 艣wiat
i by艂 synem boskim, a Bogiem samym wcielonym...
Piastun oczy ciekawie wlepi艂 w m贸wi膮cego; chcia艂 rzuci膰 jakie艣 pytanie, potem
zamilk艂, a go艣膰 tak ci膮gn膮艂 dalej:
- By艂 tedy na wschodzie nar贸d wybrany, kt贸ry wpo艣r贸d ba艂wochwalc贸w sam tylko
stale wyznawa艂 jedynego Boga, co stworzy艂 niebo i ziemi臋. W narodzie tym byli
prorocy, kt贸rym B贸g objawi艂, 偶e ze艣le na ziemi臋 syna swojego, aby now膮 wiar膮
艣wiat odrodzi艂, a 偶yciem swym j膮 po艣wiadczy艂. Spe艂ni艂y si臋 proroctwa w dniu i
godzinie naznaczonej i oto sam B贸g narodzi艂 si臋 艣wiatu z Dziewicy... w ub贸stwie,
w n臋dznej szopce, na rozdro偶ach, w艣r贸d ucieczki... Ca艂e 偶ycie jego by艂o cudowne.
Zaledwie dor贸s艂, nawraca艂 ludzi i oczy im otwiera艂, leczy艂 chorych, wskrzesza艂
umar艂ych, strapionych pociesza艂. Ani kr贸lem, ani wodzem, ani panem by膰 nie
chcia艂. 呕y艂 u przybranego za ojca opiekuna, prostego cie艣li, z rybakami i z
posp贸lstwem, a przecie czuli w nim wszyscy Boga, po prawdzie i 艣wi臋to艣ci tych
s艂贸w, jakimi m贸wi艂, i po cudach, kt贸re czyni艂. Nauka jego trafi艂a do serc
wszystkich. Opowiada艂, 偶e B贸g jest jeden, 偶e wszyscy ludzie s膮 dzie膰mi jego,
bra膰mi sobie, 偶e mi艂owa膰 si臋 powinni i dobrze czyni膰. Nakazywa艂 偶ycie skromne i
ubogie, przebaczenie win, opiek臋 nad s艂abymi. Tego Boga-Cz艂owieka 藕li ludzie,
nie wierz膮c w niego, l臋kaj膮c si臋, bo im z艂ego czyni膰 broni艂, oskar偶yli, os膮dzili
i na takim oto krzy偶u z drzewa przybili, powiesili, 艣mier膰 mu zadali...
Piastun westchn膮艂.
- Jak偶e B贸g m贸g艂 zezwoli膰, aby go m臋czono? - zapyta艂.
- Uczyni艂 to dobrowolnie dlatego, aby okaza艂, 偶e jest Bogiem, aby um臋czony
zmartwychwsta艂 i powr贸ci艂 do nieba.
- Tak si臋 sta艂o? - zapyta艂 stary.
- Sta艂o si臋 tak - rzek艂 go艣膰 - dzia艂y si臋 i inne cuda liczne, kt贸re dzie艂o
boskie ugruntowa艂y. Najwi臋kszym za艣 cudem by艂o to, 偶e owi rybacy, cie艣le, lud
prosty potrafi艂 nawr贸ci膰 na t臋 wiar臋 kr贸l贸w, mocarzy i m臋drc贸w 艣wiata, 偶e
powywracano o艂tarze fa艂szywych bog贸w, a wiara ta co dzie艅 si臋 szerzy i krzewi...
Milcza艂 Piastun s艂uchaj膮c, a drugi z podr贸偶nych, trzymaj膮c 贸w krzy偶yk drewniany
w d艂oniach, doda艂 - 偶e ten znak 艣mierci sta艂 si臋 god艂em 偶ycia nowego i 偶e
dlatego nosz膮 go wyznawcy tej wiary, i偶 od nazwiska Boga um臋czonego imi臋 wzi臋li,
a 偶ycie jego na艣laduj膮.
Prosty cz艂ek poj膮艂 wiele z tych rzeczy, drugich nie zrozumia艂, o inne pyta艂 lub
mo偶liwo艣ci ich zaprzecza艂; tak si臋 rozmowa przeci膮gn臋艂a do p贸藕na.
Siedzieli na 艂awie w podsieniu i patrzali st膮d na jezioro i wie偶臋 a szerok膮
okolic臋. Wtem nagle na wzg贸rzu jednym w艣r贸d ciemno艣ci b艂ys艂o 艣wiat艂o i ogie艅
strzeli艂 s艂upem do g贸ry. Jeszcze nie po艣pieszyli podr贸偶ni zapyta膰, co by to
znaczy艂o, gdy na drugim i trzecim miejscu pokaza艂y si臋 ognie podobne... w lasach
nawet zapali艂y si臋 stosy i 艂unami od艣wieca艂y si臋 na niebie.
- Co znacz膮 te ognie? - zapytali go艣cie - czy to po偶ary, wzniecone przez
nieprzyjaciela?
- Nie. To wici ogniste - rzek艂 Piastun - to zapowied藕 wojny... W tej chwili ca艂y
kraj, wszystkie miry nasze wiedz膮, 偶e ci膮gn膮膰 maj膮 tu...
Wskaza艂 na wie偶臋...
Jakby na ur膮gowisko tej zapowiedzi ognistej kne藕 na wierzcho艂ku wie偶y rozkaza艂
na艂o偶y膰 stos 艂uczywa i podpali膰 go.
Ogromne p艂omi臋 buchn臋艂o, jakby ca艂y sto艂b gorza艂 we wn臋trzu.
W jeziorze spokojnym odbi艂 si臋 ten blask. Widok by艂 wspania艂y razem i straszny.
Ognistymi g艂oskami na tle nocy pisa艂a wojna i 艣mier膰 przybycie swoje. Podr贸偶ni
westchn臋li smutnie.
- Nie l臋kajcie si臋 - rzek艂 Piastun - obcemu si臋 u nas nie stanie nic, cho膰by
wojna si臋 rozpocz臋艂a, a nim ludzie si臋 po艣ci膮gaj膮, dni mo偶e kilka up艂ynie. Ja
was prosz臋, aby艣cie si臋 u mnie zatrzymali jutro... Dzie艅 to jedynego dziecka
mojego, dla mnie uroczysty, si贸dmy rok ko艅czy, 偶ycie mu si臋 poczyna. Nie wiem,
czy kto z moich przyb臋dzie do mnie, wszystkich teraz wojna zajmuje... b膮d藕cie
wy, dobrzy ludzie, jednego j臋zyka, wyznawcy Boga pokoju, dru偶bami dziecka
mojego.
Spojrzeli po sobie przybyli, u艣miechn膮艂 si臋 ochoczo m艂odszy i rzek艂: - Stanie
si臋 po woli waszej...
I szli do 艣wironka, w kt贸rym po艣ciel dla nich przygotowano.
Nazajutrz rano ca艂a okolica, lasy i pola od brzasku mrowi艂y si臋 ludem, kt贸ry
艣ci膮ga膰 si臋 zaczyna艂 pod grodzisko. Nie rozpoczynano nic, gromady k艂ad艂y si臋 z
dala, lecz coraz nowe przybywa艂y, nios膮c znaki na 偶erdziach swe i rozsiadaj膮c
si臋 jedne przy drugich.
Ogniste wici zbudzi艂y wszystkie miry i opola doko艂a. Z wierzcho艂ka grodu m贸g艂
Chwostek widzie膰, jakie si艂y si臋 przeciw niemu skupi艂y i jak co chwila urasta艂y.
Gr贸d sta艂 zaparty i umocniony ju偶 przez ostatnich dni kilka, sypano wa艂y i
przekopywano rowy, zabijano cz臋stoko艂y, lud chodzi艂 po wa艂ach zbrojny, a na
wierzcho艂ku sto艂ba wida膰 by艂o ci膮gle przemykaj膮ce si臋 postacie.
A chocia偶 Piastun nie spodziewa艂 si臋, aby mu go艣cie przybyli, wszyscy niemal
starsi kmiecie, 偶upanowie, w艂adyki cisn臋li si臋 u wr贸t ubogiej chaty, tak 偶e i
on, i Rzepica zw膮tpili, czy ten wszystek lud nakarmi膰 potrafi膮. Starczy艂oby by艂o
wprawdzie zapas贸w, bo komory pe艂ne by艂y i zasobne, ale o czym potem przeby膰
zim臋? Piastun zafrasowa艂 si臋 nieco, lecz rzek艂 w duchu, i偶 go艣ci ostatkiem po
starym obyczaju nakarmi i napoi, a cho膰by i pr贸szyna ani kropla mu nie zosta艂a,
sk膮pi膰 nie b臋dzie.
Weso艂膮 wi臋c twarz膮 wita艂 we wrotach zachodz膮cych.
Starszyzna poodchodzi艂a od gromad swych le偶膮cych na polu i ci膮gn臋艂a do dworu
Koszyczkowego syna. Przybyli i Myszkowie, kt贸rych wi贸d艂 Krwawa Szyja.
- Dobra to wr贸偶ba dla was, gospodarzu nasz - zawo艂a艂 w progu - 偶e na dzie艅 syna
waszego rozpoczyna si臋 wojna z niemieck膮 niewol膮. Znak to, 偶e dziecko doczeka
powrotu starego naszego 偶ywota i swobody...
Za czym 艣ciskali si臋 wszyscy, a przybyli wczoraj go艣cie obcy, gdy si臋 mow膮
"s艂owa" odezwali, powitano ich jak braci, daj膮c im miejsce poczestne. Sto艂y
postawiono z desek pod drzewami, z mi臋siwem, chlebem i korowajami 艣wi膮tecznymi,
a oko艂o nich kadzie z napojem, czerpaki i kubki.
A nim si臋 obrz臋d postrzy偶yn rozpocz膮艂, gdy ci膮gle Myszkowie i 艢cibory, i rodzina
a dru偶bowie, i znajomi ci膮gn臋li, gwarzono przy jadle i napoju.
Go艣膰 m艂odszy znowu, jak wczoraj, m贸wi膰 pocz膮艂 zach臋caj膮c Polan贸w, aby si臋 z
bra膰mi Morawcami i Czechy, i innymi 艂膮czyli dla opierania Niemcom, gdy偶
niebezpiecze艅stwo od nich by艂o wielkie, a zm贸c go inaczej nie potrafi艂oby
"s艂owo", tylko wsp贸lnymi si艂y.
Na co Myszkowie rzekli:
- Dajcie nam naprz贸d co z艂e obali膰 i z korzeniem wywr贸ci膰, potem pomy艣lim, co w
miejsce jego osadzimy.
Dw贸r, podw贸rko i 艂膮czka pod drzewy oko艂o po艂udnia pe艂ne by艂y go艣ci. Zbli偶a艂a si臋
tedy chwila, gdy postrzy偶yn dope艂ni膰 nale偶a艂o. Miejsce kap艂ana zwykle w rodzinie
g艂owa domu zajmowa艂a; ojciec sk艂ada艂 ofiary i prowadzi艂 do miejsc 艣wi臋tych,
Doszed艂szy lat siedmiu, ch艂opcy z r膮k matki i spod dozoru niewie艣ciego
przechodzili pod w艂adz臋 ojca, zaczynaj膮c si臋 sposobi膰 do przysz艂ego zawodu
wojak贸w, rolnik贸w i ziemian. Najcz臋艣ciej oddawano ich na贸wczas, jak si臋 to
dzieje u wielu jeszcze plemion kaukaskich, w opiek臋 stryj贸w lub starszych braci,
gdy偶 serce ojcowskie s艂abszym dla dziecka bywa, do powolno艣ci sk艂onniejszym, a
surowo艣膰 mog艂aby os艂abi膰 ten w臋ze艂 mi艂o艣ci i poszanowania, jaki ojca z synem
艂膮czy膰 powinien.
Tu偶 u drzew starych, pod kt贸rymi sto艂y z desek zbite i szytymi r臋cznikami
pookrywane ustawiono, znajdowa艂o si臋 藕r贸d艂o za 艣wi臋te poczytywane i odwieczny
kamie艅, u kt贸rego sk艂adano ofiary.
Gdy wszyscy ju偶 byli zebrani, bia艂o ubranego ch艂opaka z d艂ugorozpuszczonymi
w艂osami, kt贸rych od urodzenia no偶yce nie tkn臋艂y, przywiod艂a ze 艂zami w oczach
matka i w r臋ce ojca odda艂a.
Ten sta艂 ju偶 w gotowo艣ci przyj臋cia go od niej, a gdy dzieciak mu si臋 do n贸g
rzuci艂 艣ciskaj膮c je, podni贸s艂 go i wod膮 ze 藕r贸d艂a pokropi艂. Po czym uj膮wszy
no偶yce przygotowane, nad czo艂em nieco w艂os贸w mu przystrzyg艂, oddaj膮c je go艣ciom
i starszy藕nie, kt贸ra po trosze doko艂a je przycina艂a. 呕eby si臋 za艣 te obrzynki
w艂os贸w na ogie艅 nie dosta艂y, co za szkodliwe uwa偶ano, zebrane skrz臋tnie u
kamienia je zakopano.
A gdy przysz艂o nada膰 imi臋 ch艂opcu, kt贸ry dot膮d Piastunowego syna tylko nosi艂
nazwisko, gospodarz m艂odszego z go艣ci prosi艂, aby mu je naznaczy艂.
Wsta艂 tedy go艣膰 i odezwa艂 si臋:
- Je偶eli imi臋 mu mam da膰, dozw贸lcie, abym to uczyni艂, jak u nas we zwyczaju, i
da艂 mu je z b艂ogos艂awie艅stwem... B贸g, kt贸rego Morawianie i Czechy, jak wy
"s艂owa" dzieci, wyznaj膮, jest Bogiem wszystkich... W jego imieniu ojcowskim,
Syna i Ducha 艢wi臋tego chrzcz臋 go imieniem Ziemowita. Niechaj mu dane b臋dzie
ziemi臋 sw膮 widzie膰 spokojn膮 i szcz臋艣liw膮.
To m贸wi膮c w wod臋 umoczy艂 palce go艣膰 i na czole ch艂opca znak ni膮 po艂o偶y艂.
Us艂yszawszy to pi臋kne imi臋, wszyscy uradowali si臋 wielce, a Piastun szed艂 im
dzi臋kowa膰 i chcia艂 obdarzy膰, czym m贸g艂, lecz powiedzieli mu, 偶e dar贸w 偶adnych
nie przyjmuj膮, bo na ub贸stwo przysi臋gali. I usun臋li si臋 opodal troch臋, aby
naradzie starszyzny nie sta膰 na zawadzie, gdy偶 czas by艂 gor膮cy i mimowolnie
troska o t臋 wojn臋 wszystkim dogryza艂a.
Ogl膮dali si臋 wszyscy na srog膮 t臋 wie偶yc臋 u Gop艂a, stercz膮c膮 jak gro藕ba, kt贸ra
wczoraj w nocy zapa艂a艂a ogniem, jakby mirom i gromadom rzec chcia艂a: Nie l臋kam
si臋 was! Wo艂acie si臋 wy przeciw mnie, ja te偶 wyzywam was!
- Ostatnie gniazdo Pepe艂k贸w rozniesiemy - rzek艂 Myszko Krwawa Szyja na sto艂b
wskazuj膮c - a gdyby nam tu le偶e膰 przysz艂o nie jeden miesi膮c, ale dziesi臋膰,
przecie cho膰by g艂odem we藕miemy ich...
- Tak - odezwa艂 si臋 艢cibor - ale z rodu ich pozosta艂 Mi艂osz z synem, a co
gorzej, dwaj synowie, kt贸rych matka do dziada na Niemce posta艂a... doro艣li s膮,
przyjd膮 i upomn膮 si臋 o swe dziedzictwo... Wojna to nie miesi膮ca jednego, ale lat
mo偶e wielu; wojna nie z jednym Chwostkiem, ale z Niemcy, kt贸rzy w ich obronie
stan膮...
- Mi艂osza, z艂amanego starca, nie mamy si臋 co l臋ka膰... b臋dzie na grodzie swym
siedzia艂 spokojnie... a z Niemcy gdy dla prawa naszego bi膰 si臋 potrzeba, co
czyni膰! Nikomu ta zapowied藕 d艂ugiej wojny w smak nie by艂a, westchn膮艂 ka偶dy, bo
go ona z chaty jego wygania艂a, odbiera艂a ludzi, spok贸j, wczas i zmusza艂a zamiast
p艂uga i roli or臋偶a si臋 ima膰 i konia.
Lecz inaczej ju偶 nie by艂o mo偶na poczyna膰. Wici ogniste zwo艂a艂y kraj i ka偶dy
szed艂 z tym, 偶e nie spocznie, dop贸ki stare prawo znowu panowa膰 nie b臋dzie.
Gdy tak gwarzyli starzy, z gaju s膮siedniego niewiasty i dziewcz臋ta ozwa艂y si臋
ch贸rem z pie艣ni膮 postrzy偶yn, kt贸rej, zamilk艂szy wszyscy, s艂uchali.
Pie艣艅 to by艂a tak stara, 偶e j膮 ju偶 teraz pokolenia m艂ode nie bardzo zrozumie膰
mog艂y, wspomina艂a o b贸stwach zapomnianych i ofiarach, kt贸rych ju偶 czyni膰 nie
umiano. Wzywa艂a s艂o艅ca jasnego, aby promie艅 szcz臋艣liwy zes艂a艂o na g艂ow臋 ch艂opca;
rosy, aby go obla艂a i ro艣膰 mu pomog艂a; wody, aby go napoi艂a 偶yciem i m臋stwem;
ziemi, aby w niego wla艂a ducha, aby rosn膮艂 d膮b, 艣wieci艂 jak gwiazda, jak orze艂
pada艂 na wrog贸w... Precz potem od偶egnano duchy czarne, uroki i z艂e wszelkie od
niego; wo艂ano: 艁ado! 艁ado! Klaskano w r臋ce i matka uwity wedle zwyczaju wianek z
zi贸艂 zdrowie daj膮cych i szcz臋艣cie przynios艂a i w艂o偶y艂a na g艂ow臋 postrzy偶onemu.
Spleciony on by艂 z dziewi臋ciosi艂u, smlotu, dziewanny, rosiczki, wrotycza, bylicy
i ga艂膮zek jemio艂y.
Zaledwie pierwsza si臋 pie艣艅 sko艅czy艂a, gdy tu偶 inne weselsze si臋 pocz臋艂y, i
niewiasty, trzymaj膮c si臋 osobno, ch贸rem je zawodzi艂y po kolei.
Na koniec wsta艂 ojciec i uj膮wszy ch艂opaka za r臋k臋 wszystkich razem prosi艂, by
szli z nim na 偶alnik, duchy dziad贸w pozdrowi膰 i ofiar臋 im (obiat臋) postawi膰 na
mogi艂ach. lecz gdy si臋 obejrzano za obcymi, aby im da膰 w pochodzie miejsce
poczestne i szukano ich doko艂a, nigdzie ich znale藕膰 nie by艂o mo偶na. Znikli
zostawiwszy tylko na stole w izbie podarek dla Ziemowita, krzy偶yk 艣wiec膮cy jak
z艂oto. Reszta wi臋c starszyzny nios膮c na miseczkach ofiary uda艂a si臋 w g贸r臋 na
偶alnik.
W po艣rodku jego otoczona kamieniami by艂a mogi艂a Koszyczka i dziad贸w, i
pradziad贸w ich, k臋dy si臋 od wiek贸w chowali, od tych czas贸w, gdy jeszcze w
kamiennych izbach siedz膮ce cia艂a sk艂adano, a偶 do obecnych, gdy spaliwszy, w
popielnicach je i studzienkach chowa膰 zacz臋to.
Niekt贸re z go艣ci, kubki z sob膮 przyni贸s艂szy z napojem, wylewali go na mogi艂y i
niewiasty znowu nadci膮gn膮wszy z dala za艣piewa艂y pie艣艅 inn膮.
Tak si臋 obrz臋d 贸w postrzy偶yn odby艂 uroczy艣cie, trwaj膮c do nocy samej; coraz nowi
go艣cie witali do dworu, coraz dla nich zapasy nowe wynoszono z komory... i
gwiazdy 艣wieci艂y na niebie, gdy ostatni z go艣ci, po偶egnawszy gospodarza, wrota
za sob膮 zamkn臋li. Znu偶ony Piastun siad艂 w przedsieni i spoczywa艂.
W progu stan臋艂a Rzepica spogl膮daj膮c ku niemu.
- Raduje si臋 pewnie serce twe - zawo艂a艂 ojciec do niej - i偶 los da艂 synaczkowi
naszemu tak pi臋kny 偶ycia jego pocz膮tek, i my, co艣my si臋 ludzi nie spodziewali,
mieli艣my ich wi臋cej, ni偶 kiedykolwiek widzia艂 nasz dworek.
- Raduje si臋 i niepokoi, panie m贸j - odpowiedzia艂a niewiasta - p贸jd藕cie a
zajrzyjcie... bodnie, zasieki, komory, wszystko puste... Zosta艂o nam chleba i
m膮ki na dni kilka i... wi臋cej nic.
Gospodarz si臋 u艣miechn膮艂.
- Nie 偶a艂ujmy, co艣my go艣ciom oddali; stare nasze podanie m贸wi, i偶 si臋 to powraca
z nawi膮zk膮, byle wojna przesz艂a!
Spojrzeli oboje, na wie偶y u Gop艂a p艂on膮艂 ogie艅, a w dolinie obozowiska wida膰
by艂o porozbijane, jak okiem zajrze膰, i cienie ludzi, co si臋 przy stosach migali.
ROZDZIA艁 20
My cofn膮膰 si臋 nieco z powie艣ci膮 nasz膮 musimy.
W tym miejscu, gdzie si臋 na ostr贸w Lednic臋 przeprawiali pielgrzymi do chramu
id膮cy, na wzg贸rzu, nad jeziorem sta艂o chat kilka, mi臋dzy kt贸rymi najprzedniejsza
by艂a zdunowa cha艂upa Mirsza. Zduna i jego chat臋 znano naok贸艂 daleko, bo ludzie
si臋 nigdzie nie zaopatrywali w garnki, misy, popielnice i wszelki sprz臋t
gliniany, tylko u starego Mirsza. Ojciec jego, dziad i pradziad garnki lepili,
toczyli je i wypalali, szczeg贸lniej ofiarne, i wiedzieli, jak to czyni膰,
albowiem pradziada pradziad z t膮 umiej臋tno艣ci膮 tu przyw臋drowa艂 i jeden w
drugiego, r贸d ca艂y, zdunami byli wszyscy. A偶e si臋 ich rozrodzi艂o wielu, a nie
m贸g艂 偶aden by膰, jeno zdunem, bo mieli upodobanie i poszanowanie dla rzemios艂a
swojego, rozsiadali si臋 wi臋c po okolicy, gdzie lepsz膮 glin臋 znale藕li, Mirszowie
i 偶yli z gliny i ze swej sztuki.
G艂ow膮 rozrodzonej ju偶 rodziny by艂 Mirsz stary. Cz艂ek by艂 tak zamo偶ny jak
niejeden kmie膰, a m贸wiono o nim, 偶e m贸g艂by by艂 dawno garnki przesta膰 lepi膰 i
kr臋ci膰, bo mia艂 z czego ty膰 pod dostatkiem. Stary jednak swojego rzemios艂a nie
rzuca艂, bo je lubi艂 i pyszni艂 si臋 z niego. W piecu u niego, nie w jednym, to w
drugim, pali艂o si臋 zawsze, a u ko艂a nie by艂o dnia, a偶eby Mirsz nie siad艂 i co艣
nie robi艂. Opr贸cz cha艂upy, w kt贸rej mieszka艂, z komorami pe艂nymi dobra i
dostatku wszelkiego, mia艂 Mirsz szop臋 wielk膮. Do tej kto wszed艂, wydziwi膰 si臋
nie m贸g艂, jaki tam by艂 dostatek wszystkiego i porz膮dek pi臋kny bardzo. Szopa
by艂a, prawda, z chrustu pleciona, a glin膮 tylko pooblepiana, ale w 艣rodku tok
mia艂a jak w chacie ubity mocno, a do siup贸w deski by艂y wsz臋dzie
poprzymocowywane, na kt贸rych sta艂y rz臋dem dobrane wzrostem dzbany, garnki,
kru偶e, czasze, misy wszelkiego rozmiaru, miseczki drobne i g膮ski a ptaszki
gliniane, a kulki dla zabawy dzieci. Wszystko to, pocz膮wszy od czarnych do
malowanych 偶贸艂to i bia艂o, by艂o na oczach kupuj膮cego, tak 偶e sobie m贸g艂, co
chcia艂, wybiera膰.
Wiedziano o tym dobrze, 偶e Mirsz p臋kni臋tego garnka na p贸艂ce nigdy nie postawi艂
ani go komu sprzeda艂. Pr贸bowa艂 go sam, a je艣li mu si臋 jak nale偶y nie odzywa艂 i
nie zagada艂 weso艂o, zaraz go na kup臋 ciska艂. I by艂a 艂upin takich zaraz przy
piecu g贸ra wielka, bo na ni膮 dziadowie jeszcze tak samo rzucali, co pieca nie
wytrzymawszy z rys膮 z niego wysz艂o.
呕ale i popielnice wiedzia艂 Mirsz, jak robi膰 i dla kogo, i pokrywy ich by艂y do
wyboru, a na niekt贸rych z nich, jak to zwyczaj na Pomorzu, urabia艂 twarz niby
ludzk膮 i wk艂ada艂 w oczy sztuki bursztynu, a w uszy kolce kruszcowe. R臋k臋 stary
mia艂 bardzo wprawn膮, a gdy siad艂 na mi臋kkiej glinie patykiem w ko艂o pas rysowa膰,
zdawa艂o si臋, 偶e i z zamkni臋tymi oczyma m贸g艂 to zrobi膰, tak mu palce sz艂y same.
Trz臋s艂a mu si臋 r臋ka, gdy siada艂, ale w robocie si艂臋 odzyskiwa艂a.
Jak praojcowie zwykli byli na dnie garnk贸w k艂a艣膰 艣wi臋ty znak ognia i on te偶
nigdy po艂o偶y膰 nie omieszkiwa艂, bo go tu z innych kraj贸w jeszcze przynie艣li
zdunowie przed wieki.
Doma u niego syn by艂 starszy, co po nim mia艂 wzi膮膰 piec i ko艂o, gdyby stary
zamkn膮艂 oczy. Zwa艂 si臋 Mirszem jak ojciec. Opr贸cz tego by艂a c贸rka najm艂odsza,
Mila, starsze ju偶 z domu powychodzi艂y.
呕ony stary potraci艂 dawno, a mia艂 ich razem dwie, po kt贸rych ju偶 偶adnej wzi膮膰
nie chcia艂, cho膰by mu to by艂o 艂atwo przysz艂o, bo w chacie dostatek mia艂 wielki i
ze swoimi ludzko si臋 obchodzi艂.
Spojrzawszy na艅 zaraz wida膰 by艂o, 偶e cz艂ek nie prosty by艂.
Gdy przy robocie siada艂 zgarbiony, z siwym w艂osem, z r臋kami zapracowanymi,
wpatrzony w glin臋 sw膮 i zadumany a milcz膮cy, wzi膮艂by go ka偶dy za robotnika
niezdar臋, lecz gdy wsta艂 a rozprostowa艂 si臋, g艂ow臋 podni贸s艂, czo艂o wype艂z艂e,
wysokie pokaza艂, twarz 偶贸艂t膮 pomarszczon膮, powa偶n膮, jakby wieszcza i gu艣larza,
ludzie mu si臋 k艂aniali z daleka. Utrzymywali wszyscy, i偶 zna艂 wi臋cej, ni偶 m贸wi艂,
a nie tylko garnki lepi艂, ale z duchami mia艂 za偶y艂o艣膰 i poza ten 艣wiat widzia艂.
Przychodzili do niego po rad臋, na贸wczas mia艂 obyczaj sw贸j - kaza艂 m贸wi膰,
s艂ucha艂, milcza艂, d艂ugo trzeba by艂o czeka膰, a偶 co powiedzia艂 - a rzek艂 wreszcie
co, to tak kr贸tkim s艂owem, a tak m膮drym, 偶e pyta膰 si臋 ju偶 wi臋cej nie by艂o
potrzeba, tylko to s艂owo rozple艣膰 i rozgnie艣膰, i doby膰 z niego, co mie艣ci艂o.
Cz臋sto bowiem zdawa艂o si臋, 偶e m贸wi nie do rzeczy lub od rzeczy - dopiero p贸藕niej
si臋 okazywa艂o, i偶 m膮dro艣膰 w tym tkwi艂a wielka a wieszcza.
W dnie 艣wi膮teczne i powszednie lud, co na Lednic臋 do chramu ci膮gn膮艂, zatrzymywa艂
si臋 u tej chaty Mirszowej, cz臋sto ludzie z daleka nawet tu garnki kupowali,
szczeg贸lnie dla umar艂ych.
By艂o bo w czym wybiera膰, pocz膮wszy od takiego, co z piaskiem by艂 gnieciony, a na
p贸艂 d艂oni gruby, co go dwu ludzi ledwie ud藕wign臋艂o, a偶 do takich drobnych,
kt贸rych po kilka w jedn膮 kiesze艅 laz艂o lub si臋 za pazuch臋 chowa艂o.
Czasem, gdy staremu przysz艂a fantazja, lepi艂 sobie ma艂e naczynka, kt贸re si臋
nikomu na nic nie zda艂y, a traci艂 nad nimi dnie ca艂e, g艂adzi艂 je a muska艂,
smarowa艂, drewienkami ko艂o nich d艂uba艂 i wypala艂 je osobno - a potem je nie do
szopy stawi艂, ale w chacie u siebie i nikomu ich nie dawa艂. M贸wili nawet ludzie,
偶e dziecinnia艂, bo si臋 nimi czasem bawi艂 jak dziecko, do r臋ki je bra艂, obraca艂,
okurza艂, patrza艂 i u艣miecha艂 si臋 do nich. Ledwie 偶e nie gada艂 z nimi. Cho膰 tam
sobie z niego szydzono mo偶e, on wcale nie zwa偶a艂 na to.
Tego dnia - a by艂o to wprz贸dy, ni偶eli si臋 miry z kneziem zadar艂y, jako艣 po
Kupale, Mirsz odpoczywa艂 u brzegu jeziora pod wierzb膮 star膮.
Drzewo to nie wiadomo dlaczego z dawna polubi艂. Wyros艂e by艂o wysoko i dosy膰
cieniste, a u spodu pie艅 mu si臋 sp臋ka艂 wniwecz i rozdzieli艂 na dwoje tak, 偶e w
艣rodku mi臋dzy dwoma po艂owami si膮艣膰 by艂o mo偶na wygodnie. Chodzi艂y gadki, 偶e tam
jakie艣 duchy mieszka艂y i nocami wietrznymi w tej dziupli g艂osy dziwne s艂ysze膰
si臋 dawa艂y. Mirsz przecie na to nie zwa偶a艂 i siada艂 w niej zaciszno - dla
odpoczynku. Tam sobie c贸rce czasem mleko przynosi膰 kaza艂, a niekiedy si臋
zdrzema艂 g艂ow臋 spar艂szy o drzewo.
Tego te偶 dnia na jezioro patrz膮c zdun stary, r臋ce z艂o偶ywszy, tu siedzia艂,
spogl膮daj膮c ku piecowi. Ludzie do cz贸艂en ci膮gn臋li mimo i jedni mu g艂owami
k艂aniali, drudzy, tylko popatrzawszy na艅, szli sobie dalej. S艂o艅ce dopieka艂o,
pszczo艂y i muchy unosi艂y si臋 w powietrzu brz臋cz膮c, wiatr by艂 ucich艂, jezioro si臋
wyg艂adzi艂o i 艣wieci艂o blaskiem takim, 偶e na nie spojrze膰 nie by艂o sposobu.
Wtem kilku konnych nadjecha艂o. Stary popatrza艂 na nich, bo ciekaw by艂
wszystkiego, ludzi, koni, chmur na niebie i robaczk贸w na piasku. Natur臋 mia艂
tak膮. Jecha艂 kmie膰, czeladzi kilkoro go otacza艂o. Gdy z konia zsiad艂, zaraz mu
go wzi臋li, a 偶e cz贸艂na w pogotowiu u brzegu nie by艂o - sta艂 wi臋c i czeka艂.
Hukano na przewo藕nika
Ten jeszcze daleko by艂 od l膮du, podszed艂 wi臋c kmie膰 do starego i pozdrowili si臋.
- Co tu porabiasz, stary? - spyta艂 przyby艂y.
- A wy? - by艂a odpowied藕.
- Ja na Lednic臋 jad臋 do chramu.
- Ja i bez chramu duchy mam wsz臋dzie - odpar艂 stary. - Sk膮d wy, 偶upanie? M艂ody
w臋drowiec r臋k膮 wskaza艂 na lasy, za jezioro.
- Jestem Doman - rzek艂. Stary si臋 na艅 popatrza艂.
- A ja zdun Mirsz jestem - odpowiedzia艂. Nasta艂o milczenie.
- Wywr贸cili艣cie te偶 wie偶臋 nad Gop艂em i knezia z ni膮? - zapyta艂 Mirsz - bo co艣cie
si臋, s艂ysz臋, wy na niego, a on na was zawzi臋li?
- Jeszcze nie - odpar艂 Doman.
- I bez knezia my艣licie by膰? - m贸wi艂 stary. - Pszczo艂y w ulu i dnia bez matki
si臋 nie ostoj膮!
- Pewnie - rzek艂 Doman. - Jednego wyp臋dzim, a drugiego wybierzemy, aby zgoda
by艂a.
- Zgoda!! tak! - odpar艂 zdun - trzeba, 偶eby艣cie j膮 sobie ulepili. R贸bcie jak ja:
glina si臋 rozpada, a wody domieszawszy, garnek si臋 z niej ulepi. Poszukajcie tej
wody!
Zmilcza艂 Doman: Mirsz mrucza艂.
- Zaczepicie licho, gdy Chwosta ruszycie... Niemc贸w i Pomorc贸w na nas sprowadzi.
- Odp臋dzimy ich!
- Jak wam pola zniszcz膮, a mnie garnki wyt艂uk膮! - za艣mia艂 si臋 zdun. I g艂ow膮
potrz膮saj膮c patrza艂 na jezioro.
Wtem i cz贸艂en przybi艂 do brzegu, a przewo藕nik pot otar艂szy z czo艂a r臋k膮 wody
zaczerpn膮艂, napi艂 si臋 i leg艂 odpoczywa膰. Doman ju偶 szed艂 do 艂odzi.
- Tak to idziecie do chramu bez obiaty? - spyta艂 Mirsz.
- Chcecie, bym u was misek wzi膮艂! - rzek艂 kmie膰.
- Ja tego nie potrzebuj臋, ale wam by si臋 zda艂o - b膮kn膮艂 Misz. - Ale膰 ich nie
dajecie darmo?
- Czasem - zawo艂a艂 stary w r臋ce klaskaj膮c. - Dzi艣 taki dzie艅, 偶e dam miski,
postawicie je przed Nij膮.
Od pieca ukaza艂 si臋 syn, cz艂ek ju偶 niem艂ody. Ruchem r膮k, nie m贸wi膮c nic,
powiedzia艂 mu stary, czego chcia艂, i siad艂 znowu, a po chwili wyni贸s艂 z szopy
syn miseczek kilka drobnych, kt贸re odda艂 Domanowi.
Znano ju偶 na贸wczas u Polan pieni膮dze, cho膰 ich nie robiono. Z dawna przywozili
je i przynosili tu ci, co po bursztyn przyp艂ywali i przychodzili, id膮c wzd艂u偶
tej ziemi od zachodo-po艂udnia. Rzymskie, greckie i arabskie pieni膮偶ki kr膮偶y艂y
mi臋dzy lud藕mi. Z Winedy je te偶 tu przywo偶ono. Doman mia艂 przy sobie kilka takich
blaszek srebrnych i chcia艂 z nich da膰 jedn膮 staremu, ale ten r臋k膮 odtr膮ci艂.
- Postawcie to ode mnie - rzek艂 i g艂ow膮 skin膮wszy siad艂 w pniu swoim. Szed艂 tedy
do 艂odzi Doman, a przewo藕nik, do pasa nagi, w艂osem ca艂y obros艂y, westchn膮wszy
uj膮艂 za wios艂o i pocz膮wszy co艣 p贸艂g艂osem nuci膰 odbi艂 od brzegu.
W chramie u Nii siedzia艂a przed ogniem Dziwa. Tu, mimo dnia spieki, zewsz膮d
otulonej oponami w kontynie ciemnej ch艂odno by艂o prawie. Ognisko gorza艂o tylko,
aby Znicz nie wygasa艂. Dym prosto ponad dach p艂yn膮艂 i otworem ulata艂.
Na trzech kamieniach siedzia艂y trzy str贸偶ki ognia 艣wi臋tego, dwie u艣pione,
trzecia czuwaj膮ca za nie. T膮 trzeci膮 by艂a Dziwa.
Wianek mia艂a na g艂owie, rozpuszczone kosy, ca艂a w bieli, obwini臋ta d艂ug膮 chust膮
bia艂膮, w艣r贸d tego mroku sama do jakiego艣 nieziemskiego zjawiska by艂a podobn膮. W
chramie nie by艂o nikogo.
艢wiate艂ko ognia odbija艂o si臋 niekiedy na wisz膮cych u szyi b贸stwa 艂a艅cuchach i
ziarnach bursztynu, na ofiarnych kruszcach u 艣ciany 艣wi膮tyni i w tych strasznych
czerwonych oczach, kt贸re krwawymi blaski pob艂yskiwa艂y niekiedy.
Dziewczyna siedzia艂a nieruchoma i zadumana, gdy zas艂ona si臋 podnios艂a powoli -
obr贸ci艂a ku niej oczy, spojrza艂a, krzykn臋艂a i upad艂a na ziemi臋.
U wnij艣cia sta艂 Doman, kt贸rego ona zabi艂a! Zda艂o si臋 jej, 偶e wilko艂akiem czy
upiorem na 艣wiat powraca艂.
U艣pione towarzyszki zerwa艂y si臋 z siedze艅 swoich, nie mog膮c rych艂o oprzytomnie膰,
a tu偶 Doman podbieg艂szy z ziemi j膮 podnosi艂 wzi膮wszy na r臋ce.
Dziwa otworzy艂a oczy i zamkn臋艂a je natychmiast, przera偶ona, r臋kami usi艂uj膮c go
odepchn膮膰 od siebie. Widzia艂a teraz dobrze, i偶 duchem nie by艂 - ale j膮 trwoga
ogarnia艂a, aby nawet u o艂tarza zemsty nie szuka艂.
Doman na krzyk jej rozpaczliwy cofn膮艂 si臋 i stan膮艂 z dala. Chwil臋 trwa艂o
milczenie, dziewki przyrzuca艂y po艣piesznie 艂uczywo, ogie艅 zacz膮艂 p艂on膮膰 ja艣niej;
Dziwa z trwog膮 ci膮gle patrza艂a na stoj膮co u wchodu Domana.
- Nie obawiaj si臋 - rzek艂 - nie uczyni臋 nic z艂ego, zemsty nie szukam. Chcia艂em
widzie膰 ciebie i pokaza膰, 偶e 偶yj臋. Po to tu przyszed艂em tylko.
- Wnijd藕, prosz臋 - odpowiedzia艂a wstaj膮c dziewczyna, kt贸rej przytomno艣膰
powr贸ci艂a - Wyjd臋 za chram, powiem wam wszystko, ja nie jestem winna. Pos艂uszny
Doman cofn膮艂 si臋, zas艂ona spad艂a Dziwa siedzia艂a chwil臋, d艂oni膮 czo艂a potar艂a,
posz艂a si臋 napi膰 wody ze 艣wi臋tego 藕r贸d艂a, poprawi艂a wianek i w艂osy - z wolna
uchyli艂a opon臋 i wysz艂a.
Opodal, za dwoma typami malowanymi stoj膮c, Doman czeka艂 na ni膮 u kr臋gu kamieni.
Z dala go zobaczy艂a, blady by艂 jeszcze, ale w oczach mu ju偶 dawne 偶ycie
艣wieci艂o.
Powoli z obaw膮 zbli偶y艂a si臋 ku niemu dziewczyna.
- Mo偶ecie zabi膰 mnie zaraz, tu - odezwa艂a si臋 - tak jak ja chcia艂am was tam
zabi膰, broni膰 si臋 nie b臋d臋. Porwa膰 si臋 da膰 i 偶y膰 z wami nie mog艂am. Dawno, w
dzieci艅stwie, 艣lubowa艂am bogom i duchom.
Patrza艂 na ni膮 Doman smutnie, znajdowa艂 j膮 teraz pi臋kniejsz膮 jeszcze, ni偶
dawniej by艂a.
- Dziwo - rzek艂 - 偶ycie to takie jak 艣mier膰, a bogi i duchy... Nie 艣mia艂
doko艅czy膰.
- Co po 偶yciu bez ludzi? - doda艂 pomilczawszy - u mnie by艣cie znale藕li inne, dom
sw贸j, rodzin臋, obron臋 i wszystkiego dostatek... Kt贸偶 by wam broni艂 u 藕r贸d艂a
ofiary czyni膰 albo na rozdro偶u u 艣wi臋tych kamieni i z duchami rozmawia膰?
- Duchy s膮 zazdrosne jak ludzie - odezwa艂a si臋 Dziwa, ciekawie, nie艣mia艂o
wpatruj膮c si臋 w Domana - duchom a ludziom razem s艂u偶y膰 nie mo偶na. Wianek m贸j do
nich nale偶y.
Chcia艂 si臋 kmie膰 przybli偶y膰 nieco do niej, ona si臋 cofn臋艂a, ale z oka go nie
spuszcza艂a. Cz艂owiek ten, kt贸rego ona zabi艂a, a kt贸ry 偶y艂, obudza艂 w niej dziwne
uczucie - 偶al i lito艣膰, i obaw臋.
- Nie miejcie do mnie talu - m贸wi艂a - ja sama nie wiedzia艂am, com czyni艂a, a
broni膰 si臋 musia艂am. Je偶eli zemsty chcecie za krew wasz膮, we藕mijcie miecz i
zabijcie mnie tak, abym si臋 nie m臋czy艂a, a odpu艣膰cie braci mojej i rodowi
mojemu. Ja si臋 umiera膰 nie boj臋 - doda艂a - z duchami p贸jd臋 b艂膮dzi膰 po wiecznie
zielonych lasach i 艂膮kach i pie艣ni zawodzi膰.
Doman ramionami ruszy艂.
- Dziwo! - rzek艂 - gdzie偶bym ja was chcia艂 zabija膰! Pr臋dzej drugi raz wa偶y艂bym
si臋 porwa膰, cho膰 z chramu, i da艂 pokaleczy膰, bylebym pochwyci艂. Dziewcz臋,
potrz膮saj膮c g艂ow膮, zarumieni艂o si臋 mocno.
- Nie mo偶e to by膰 - szepn臋艂a cicho - nie mo偶e...
- 呕al mi ci臋 - ci膮gn膮艂 Doman - ja do 偶adnej innej nie mam serca. Pr贸bowa艂em
siostr臋 wasz膮 widzie膰, podkrad艂em si臋 pod zagrod臋, gdy do trzody wychodzi艂a,
ho偶a jest, ale takich po 艣wiecie wiele. Co mi po nich!
Gdy m贸wi艂 tak, Dziwa ci膮gle przypatrywa艂a mu si臋 ciekawie i powtarza艂a jakby bez
my艣li:
- Nie mo偶e to by膰! Nie mo偶e!
Gdy tak rozmawiali z sob膮, on si臋 skar偶y艂, ona niby s艂ucha膰 nie chcia艂a, w sercu
jej zrobi艂o si臋 tak dziwnie, jak nigdy nie by艂o. Co艣 j膮 ci膮gn臋艂o do tego
cz艂owieka, mo偶e to, 偶e go zabi艂a. Sama nie wiedzia艂a, co si臋 z ni膮 sta艂o, a
ul臋k艂a si臋 w sercu zemsty duch贸w zazdrosnych.
Mimo tej trwogi ci膮gn臋艂o j膮 ku niemu - ci膮gn臋艂y oczy siwe Domana i usta, i g艂os,
i ta dobro膰 jego, przez kt贸r膮 si臋 zemsty wyrzeka艂.
Zarumieni艂a si臋 mocno, spu艣ci艂a oczy, rada by by艂a ucieka膰, a nie mog艂a. Co艣 j膮
trzyma艂o wkut膮 do ziemi - on wci膮偶 oczyma j膮 czarowa艂. Trwoga zaczyna艂a j膮
ogarnia膰 coraz wi臋ksza - g艂os postrada艂a.
- Id藕cie, prosz臋 - ozwa艂a si臋 z wysi艂kiem wielkim, g艂osem st艂umionym -id藕cie i
nie powracajcie!
- A gdybym wr贸ci艂? - zamrucza艂 Doman. Spu艣ci艂a oczy Dziwa i zmilcza艂a.
- Sama m贸wisz - doda艂 - 偶e ja mam prawo wzi膮膰 ci 偶ycie, prawo zemsty i krwi.
Mia艂em prawo to, pomsty na braciach, na domu, na rodzie ca艂ym, a nie chcia艂em
go.
- Zabijcie mnie! - powt贸rzy艂a Dziwa spokojnie.
- Szkoda by was by艂o - rzek艂 Doman 艣miej膮c si臋 - nie! nie! Lecz gdy powr贸c臋, gdy
poprosz臋, to膰 mi na was cho膰 popatrze膰 b臋dzie wolno...
Zarumieni艂a si臋 mocno dziewczyna - zadr偶a艂a, faruszek bia艂y podnios艂a do twarzy,
zas艂oni艂a si臋 nim, rzuci艂a nagle mi臋dzy typy i jak strza艂a do ognia pobieg艂a.
Doman sta艂, zerwa艂 li艣ci kilka z drzew, wzi膮艂 je w usta, gry藕膰 pocz膮艂 zadumany,
zakr臋ci艂 si臋, stan膮艂, powr贸ci艂 i poszed艂 b艂膮dzi膰 po ostrowie.
Siwow艂osa str贸偶ka wskaza艂a mu chat臋 Wizuna. Stary siedzia艂 na progu i karmi艂
go艂臋bie, kt贸re do niego zlatywa艂y. Postrzeg艂szy Domana zerwa艂 si臋 z rze藕wo艣ci膮
m艂odzie艅cz膮, r臋ce mu otwieraj膮c.
- Przecie偶 ci臋 dziewka nie zabi艂a! - zawo艂a艂 - wiedzia艂em ja to dobrze. 艢miej膮c
si臋 Doman rozpi膮艂 sukni臋, rozgarn膮艂 koszul臋 i pokaza艂 mu szerok膮, straszn膮
jeszcze blizn臋.
- A! przekl臋ta wilczyca! - rzek艂 stary 艣ciskaj膮c go - tyle mia艂a si艂y. Wiesz, 偶e
ona tu jest? Czy zemsty szukasz?
- Widzia艂em j膮 - rzek艂 ch艂opak - m贸wi艂em z ni膮, a zemsty nie 偶膮dam. Dziewka mi i
teraz w g艂owie, cho膰 mnie nie chce. M贸wi, 偶e duchom 艣lubowa艂a. Wizun g艂ow膮
potrz膮sa艂.
- Trzeba ci inn膮 wzi膮膰, o tej zapomnisz... Porwa膰 jej st膮d si臋 nie godzi - m贸wi艂
stary - wszystkie one jednakowe, kwitnie to, p贸ki m艂ode, a na staro艣膰 kole. We藕
inn膮, we藕 inn膮! Niewiasty ci potrzeba, bo bez niej nie wy偶yje cz艂ek.
- M贸j ojcze - odpar艂 Doman - nie 艂aj mnie, inne mi nie do smaku. Wizun r臋k膮
gwa艂townie potrz膮s艂.
- Spr贸buj偶e wzi膮膰 inn膮 - rzek艂 - zobaczysz. M艂odo艣膰 ma takie chuci, ale one
wystygaj膮 pr臋dko. Dop贸ty za t膮 t臋skni膰 b臋dziesz, p贸ki innej nie we藕miesz.
Tak si臋 pocz臋艂a ze starym rozmowa, kt贸ry ci膮gle do swojego wraca艂 艣ciskaj膮c
dawnego wychowa艅ca. Godzin臋 siedzieli u chaty, chodzili po ostrowie, jeden si臋
skar偶y艂, drugi zawsze to偶 samo lekarstwo podawa艂. Rozeszli si臋 wreszcie, Doman
usiad艂 do 艂odzi i na l膮d powr贸ci艂. Stary Mirsz siedzia艂 jeszcze w swej wierzbie.
Zobaczywszy powracaj膮cego zadziwi艂 si臋, 偶e tak pr臋dko nazad przybywa艂. Doman
wysiad艂 gryz膮c li艣cie, kt贸re by艂 zerwa艂 na wyspie, ale weselszy by艂. Przybli偶y艂
si臋 znowu do starego.
- Hej! stary zdunie - zawo艂a艂 - gdyby艣cie te偶 mi dali co zje艣膰 a przenocowa膰?
- Jak odm贸wi膰? - rzek艂 stary. - Cho膰by艣 kmieciem czy 偶upanem nie by艂, na to
chata, aby go艣ciom si臋 otwiera艂a. Chod藕cie. - I wsta艂.
W艂a艣nie w chacie wieczerz臋 podawa膰 miano i c贸rka Mirsza ku ojcu wygl膮da艂a, gdy
oczy Domana na ni膮 pad艂y. Dziewcz臋 by艂o wypieszczone, bo ani oko艂o roli bardzo,
ani ko艂o gospodarstwa nie chodzi艂o, lubi艂a si臋 stroi膰, bo wiedzia艂a, 偶e by艂a
pi臋kn膮, szy艂a r臋czniki ni膰mi krasnymi i czasem k膮dzio艂k臋 prz臋d艂a.
Oczy kmiecia i zdun贸wny spotka艂y si臋 jako艣 tak, 偶e oboje poczerwienieli. Jej si臋
podoba艂 偶upan czy kmie膰, kt贸ry pa艅sko wygl膮da艂, on pomy艣la艂, 偶e dziewka by艂a
艂adna - nu偶by mu, jak Wizun radzi艂, za lekarstwo pos艂u偶y艂a?
Weszli ze starym do chaty, gdzie ich st贸艂 bia艂o nakryty czeka艂. Mila s艂u偶y艂a
sama, nosi艂a misy i kubki, a ile razy wesz艂a, spojrza艂a na 偶upana i on te偶 na
ni膮. Raz nawet w u艣miechu zza r贸偶owych ustek bia艂e z膮bki pokaza艂a. A by艂a i na
co dzie艅 zdun贸wna strojn膮; srebrne pier艣cionki na wszystkich palcach, niekt贸re z
oczkami, pod szyj膮 mia艂a guz ogromny z艂ocisty, we w艂osach szpilki, kolce w
uszach, kolce na r臋kach, wianek na g艂owie, a w oczach 艣miech i pustot臋.
- Gdybym t臋 by艂 wprz贸dy spotka艂 - my艣la艂 patrz膮c na ni膮 Doman - mo偶e bym j膮
sobie by艂 wzi膮艂!
Jedli tedy a rozmawiali. Gdy misek ju偶 przynosi膰 ani zabiera膰 nie by艂o potrzeba,
m艂oda gospodyni, z komory uchyliwszy troch臋 drzwi, patrza艂a niby ukradkiem, czy
ojciec jej nie zawo艂a, a w istocie coraz to na m艂odego 偶upana z ukosa.
- Wzi膮艂by艣 mnie sobie - m贸wi艂y figlarne oczy - ja bym si臋 nie bardzo broni艂a.
Mrok ju偶 pad艂 szary i g臋sty, gdy Doman poszed艂 do szopy na pos艂anie. Mirsz stary
c贸rk臋 wywo艂a艂 z komory i pogrozi艂 jej palcem.
Ty, dzierlatko jaka艣 - rzek艂 surowo - co ty oczyma strzelasz na takich ludzi? On
nie z takich, co garnki robi膮, ale z tych, co je t艂uk膮, tobie do niego nic.
Nie patrza艂am!
- Patrza艂a艣! Tobie co po nim? U niego takich, jake艣 ty, doma pewnie ze sze艣膰 do
wyboru, czy chcesz si贸dm膮 by膰?
Bystrymi oczyma Mila spojrza艂a na ojca, grozi艂 jej ci膮gle.
- Jutro rano, gdy b臋dzie odje偶d偶a艂, 偶eby艣 mi si臋 nie pokazywa艂a! - doda艂 -
pami臋taj
Poszli spa膰. Nazajutrz Doman wsta艂 rano, konie sta艂y pogotowiu, usiad艂 na 艂awie.
- Co艣 mi si臋 pod skwar jecha膰 nie chce - rzek艂 chmurno.
- Poczekajcie do jesieni, przyjd膮 ch艂ody - odpar艂 zdun - ja wam nie broni臋.
Nic nie odpowiedziawszy kmie膰 powl贸k艂 si臋 nad jezioro. Cz贸艂na sta艂y u brzegu,
kaza艂 si臋 na ostr贸w wie藕膰, pojecha艂 do chramu.
Mila widz膮c go wychodz膮cego pobieg艂a pod tyn, spojrza艂a przez szpary na p贸艂 si臋
zgi膮wszy, aby jej nie widziano, 艣ledzi艂a go oczyma. Ojciec to widzia艂, z偶ymn膮艂
si臋, zmilcza艂. Cz贸艂no odbi艂o od brzega.
W kontynie siedzia艂a Dziwa i na ogie艅 patrza艂a, ale w oczach od wczora jako艣 si臋
jej majaczy艂o dziwnie, nie widzia艂a nic opr贸cz jakich艣 ciemno艣ci i iskier. Ludzi
pe艂no by艂o w chramie i szmer w nim g艂uchy panowa艂. Stary gu艣larz wr贸偶y艂 i
przyjmowa艂 ofiary, siwow艂osa str贸偶ka odczynia艂a czary, rozdawa艂a ziele.
Uchyli艂a si臋 opona Doman znowu stan膮艂 przed ni膮. Zarumieni艂a si臋 Dziwa,
wstrz臋s艂a ca艂a, w drug膮 stron臋 odwr贸ci艂a oczy i siedzia艂a nieruchoma patrz膮c na
ognisko. Doman sta艂 a sta艂 przed ni膮, opar艂 si臋 o s艂up, rozgl膮da艂 si臋 po
chramie.
Pomy艣la艂a dziewczyna, 偶e mu koniecznie powiedzie膰 by艂o potrzeba, aby precz szed艂
sobie - wsta艂a z kamienia, wysun臋艂a si臋 drug膮 stron膮 chramu, aby z nim nie
spotka膰 u wyj艣cia. Mi臋dzy tynami nagle stan膮艂 przed ni膮. Nie by艂o tu nikogo
opr贸cz ich dwojga; ch艂opak pochwyci艂 j膮 silnymi r臋kami i w twarz poca艂owa艂.
Dziwa krzykn臋艂a zas艂aniaj膮c oczy, ale go ju偶 nie by艂o, gdy je odkry艂a.
Uciek艂. Gniewna bardzo powr贸ci艂a nazad do chramu. Obmy艂a si臋 wod膮 ze 藕r贸d艂a
艣wi臋tego, ale twarz jak ogniem j膮 pali艂a, a im my艂a d艂u偶ej, tym pali艂o mocniej.
A偶 si臋 jej na 艂zy zebra艂o i p艂aka膰 gorzko pocz臋艂a.
- O dolo偶 ty moja, o dolo!
Spojrza艂a na czarny pos膮g Nijo艂y, czerwone jej oczy gniewnie w ni膮 by艂y
wlepione. Zdawa艂y si臋 pa艂a膰 zemst膮. Ogie艅 przygas艂, rzuci艂a si臋 go podsyci膰. Z
chramu si臋 rozchodzili ludzie nuc膮c pie艣ni o 艁adzie i Nii, 艣piewy rozlega艂y si臋
po jeziorze i zaro艣lach dziwnie brzmi膮c smutno.
Dziwa te偶 wysz艂a i 艣piewa膰 pocz臋艂a, sama nie wiedz膮c co - ot, jak膮艣 dawn膮, w
dzieci艅stwie s艂yszan膮 piosenk臋.
Zza drzew wida膰 by艂o chodz膮cego Domana, kury z dala kr臋ci艂 si臋 mi臋dzy gromadami
ludzi, zrywa艂 li艣cie, gryz艂 je - i rzuca艂. Potem po艂o偶y艂 si臋 na trawie, p贸艂
drzema艂, na p贸艂 czuwa艂. Nie wiedzia艂, co robi膰 z sob膮.
Wizun, kt贸ry si臋 mi臋dzy gromadami przechadza艂, nadszed艂 i stan膮艂 nad nim. - Ty
tu jeszcze? - spyta艂.
- Sam nie wiem, jak si臋 przywlok艂em - rzek艂 Doman. - Gdzie偶e艣 nocowa艂?
- U zduna, kt贸ry ma dziewk臋 艂adn膮.
- We藕偶e j膮, a nie chod藕 darmo oko艂o tej, kt贸ra ci臋 nie chce. - Nie zechce mo偶e i
tamta!
- Zdunowa dziewczyna za 偶upana? - roz艣mia艂 si臋 stary Wizun. - Ot, wiecz贸r bliski
- doda艂 - wracaj nazad do Mirsza, tak lepiej.
Doman ziewn膮艂, przeci膮gn膮艂 si臋, wsta艂, pos艂ucha艂, pad艂 do cz贸艂na i pop艂yn膮艂, a
po drodze my艣la艂:
Stary zna, co robi膰 trzeba, lepiej oszale膰 jak si臋 tru膰.
Gdy cz贸艂no przybi艂o do brzega, stary Mirsz siedzia艂 w swej wierzbie, wychyli艂
si臋 z niej.
- Przez ca艂y bia艂y dzie艅 nie jad艂em nic pr贸cz li艣ci, jak ko艅 - odezwa艂 si臋 Doman
- g艂odny jestem jak pies. Ojcze, ulitujcie si臋 jeszcze dzi艣, dam wam sk贸r臋
nied藕wiedzi膮 na pos艂anie, b臋dziecie po kneziowsku na niej odpoczywa膰.
- Sk贸ry mi nie trzeba, siano lepsze - rzek艂 stary - a do chaty chod藕cie. -
Wskaza艂 r臋k膮 na drzwi.
Mila z dala pozna艂a cz贸艂no i przybywaj膮cego, klasn臋艂a w r臋ce, poprawi艂a
rucianego wianuszka przegl膮daj膮c si臋 w cebrze wody, pier艣 si臋 jej podnosi艂a.
- Ojciec m贸wi, 偶e ich ma sze艣膰! - pocz臋艂a w duchu m贸wi膰 do siebie: - Co mi tam?
B臋dzie musia艂 mnie najlepiej mi艂owa膰. Powyp臋dzam wszystkie. Czym nie m艂oda? Czym
nie ho偶a? Hej! na koniku przy nim, ko艂paczek czarny, 艂a艅cuszki na piersi,
艂a艅cuszki na r臋ku, krzno na ramionach, to ja, pani 偶upanowa! K艂aniajcie si臋 swej
pani!!
Wybieg艂a do 艣wietlicy - nie by艂o nikogo, wr贸ci艂a do komory, wianuszek si臋
obsun膮艂, musia艂a przymocowa膰.
- Jak popatrz臋 na niego, jak popatrz臋, to mnie musi wzi膮膰. Hej, dziewanno,
krasnopani... a! gdybym lubczyk mia艂a, tobym mu go da艂a w miodzie, a偶eby snu i
jad艂a pozby艂, p贸ki by mnie sobie nie wzi膮艂.
Wzdycha艂a jeszcze, gdy tu偶 za drzwiami, za chat膮 艣piew si臋 da艂 s艂ysze膰 j臋kliwy.
Wyjrza艂a okienkiem. Drog膮 od brzeg贸w sz艂a zataczaj膮c si臋, pod艣piewuj膮c stara
Jaruha, wied藕ma, co wszystko zna艂a: i lubczyki, i grabki, i wszelkie mi艂osne
tajemnice. Komu kogo chcia艂a, temu go da艂a.
Duchy j膮 umy艣lnie tu nios艂y. Skoczy艂a Mila co pr臋dzej drzwiami tylnymi, palcami
j膮 wabi膮c ku sobie.
- E! e! - zawo艂a艂a Jaruha - to偶 ju偶 dola, kiedy ho偶ej zdun贸wnie jestem
potrzebna!
I po艣pieszy艂a do p艂ota, Mila sta艂a na prze艂azie, fartuszek trzymaj膮c przy
ustach. - Matuniu Jaruho - szepn臋艂a - ty znasz wszystko, nieprawda?
- Oj! oj! czemu by nie? - przygl膮daj膮c si臋 jej pocz臋艂a stara - go艂膮bko ty moja!
Znam wszystko, a nawet i to, 偶e ci si臋 ho偶ego, jak ty, ch艂opca chce.
Mila si臋 zaczerwieni艂a pochylaj膮c a偶 do ucha Jaruhy. - Daj mi lubczyku! Dam, co
chcesz!
- Tobie! - roz艣mia艂a si臋 stara - ta偶 ty sama jeste艣 lubczykiem; kto by ciebie
nie mi艂owa艂, cho膰by kneziem by艂, 艣lepym by musia艂 by膰 chyba.
- Lubczyku mi daj! matuniu - powtarza艂a gor膮czkowo Mila odpinaj膮c srebrny guz od
koszuli i rzucaj膮c go starej na r臋ce. Jaruha si臋 zdumia艂a, czo艂o si臋 jej
namarszczy艂o, powoli 艣ci膮gn臋艂a torb臋 z plec贸w, siad艂a na ziemi u prze艂azu,
pocz臋艂a z w臋ze艂k贸w dobywa膰 zi贸艂 i .korzonk贸w p臋ki. Mila, dr偶膮c i boja藕liwie
ogl膮daj膮c si臋 doko艂a, czeka艂a.
Usch艂e jakie艣 zi贸艂ko Jaruha wsun臋艂a jej do r臋ki...
- Zetrzyj na proszek, daj mu pi膰, a gdy pi膰 b臋dzie, patrz mu w oczy, ani
mrugnij. Jak mrugniesz - przepad艂o.
Roz艣mia艂a si臋 g艂o艣no. Mili ju偶 nie by艂o, pobieg艂a do chaty, w niecierpliwych
d艂oniach star艂a na proch ziele, rzuci艂a je do kubka dla go艣cia.
Ojciec wo艂a艂 o wieczerz臋 - zwin臋艂a si臋 偶ywo. Doman siedzia艂 zamy艣lony jak noc,
na obu r臋kach oparty, a偶 go oczyma obudzi膰 musia艂a ze snu. Chlebem si臋 艂amali,
mi臋so na stole sta艂o. Ojciec mi贸d nalewa艂.
- Cho膰by si臋 ojciec pogniewa艂! - pomy艣la艂a - a cho膰by uderzy艂 - rzek艂a w duchu.
Chwyci艂a kubek nagotowany, pr臋dko we艅 miodu nala艂a i sama go poda艂a Domanowi
patrz膮c mu w oczy. Przyj膮艂 go, pocz膮艂 pi膰. Mila z sercem bij膮cym patrza艂a na艅,
nie mrugn臋艂a, cho膰 ojciec, czu艂a, jak gro藕no na ni膮 pogl膮da艂. Wypi艂! Kra艣na jak
wi艣nia pobieg艂a do komory.
- Teraz on m贸j! On m贸j! - wo艂a艂a i tylko 偶e nie plasn臋艂a w r臋ce. - Jaruha
wszystko zna!
Stary zdun nierozmowny by艂 dnia tego, jedli cicho. Nad wiecz贸r burza si臋 z
wichrem zerwa艂a straszna. W jezioro pioruny bi艂y jeden po drugim, a deszcz la艂
strumieniami. Doman poszed艂 spa膰 do szopy. Szala艂o na niebie do p贸艂nocy, a
ludzie, jak to zwykle bywa w burz臋, kamiennym snem spali.
Pod okienko pod chat膮 kto艣 podszed艂 nieznacznie, okienniczka by艂a odsuni臋ta,
spar艂 si臋 o 艣cian臋, g艂ow臋 pochyli艂 - kto艣 wyjrza艂 ku niemu. Szeptali, ale wiatr
by艂 i nic s艂ysze膰 nie dawa艂, szeptali d艂ugo, prawie do dnia - kto mo偶e wiedzie膰,
co radzili - i co uradzili.
Na samym ko艅cu odezwa艂 si臋 g艂os z okienka:
- Swaty trzeba s艂a膰, ojca trzeba prosi膰, inaczej nie p贸jd臋 z domu, nie p贸jd臋
inaczej!
Rano po deszczu i burzy o艣liz艂o po drogach, ka艂u偶e sta艂y wielkie, ze strzech
ciek艂o, strumienie wezbrane bieg艂y do jeziora, po niebie wa艂臋sa艂y si臋 chmury,
bia艂e g贸r膮, szare do艂em. Zbiera艂o si臋 na pluch臋, s艂o艅ce piek艂o, cho膰 go wida膰
nie by艂o.
- Ojcze Mirszu - ja dzi艣 do domu nie pojad臋; drogi grz膮skie, ko艅 si臋 艣lizga. -
Czekajcie do zimy - odpar艂 stary - jak mr贸z chwyci, b臋dzie sucho. Doman zosta艂.
Siad艂 nad jeziorem i duma艂. Mila przez tyn wygl膮da艂a; stary Mirsz w wierzbie co艣
mrucza艂. Nad wieczorem podszed艂 kmie膰 ku niemu.
- Ojcze stary - rzek艂 - gdyby艣cie mi swat贸w nie odp臋dzili z grochem, tobym wam
ich przys艂a艂.
- A wiele 偶on masz? - zapyta艂 stary. - 呕adnej.
Mirsz na艅 popatrza艂.
- C贸rka moja pieszczona, bia艂a, godna i 偶upana, na 偶on臋 ci j膮 dam, inaczej nie.
艢lijcie swaty uroczyste po obyczaju starym.
Doman si臋 sk艂oni艂.
- Do domu jad臋, dru偶by uprosz臋. Zgoda, stary gospodarzu?
Zmierzcha艂o dobrze, gdy si臋 ta rozmowa toczy艂a. Doman co艣 nuci膰 poczyna艂, na
duszy mu by艂o weselej i my艣la艂:
Hej, Wizunie stary, b臋dzieli to lek czy trucizna? Inn膮 bior臋, a o innej my艣l臋,
gdzie indziej swaty, a serce gdzie indziej!
Wtem stary Mirsz palcem ukaza艂 na bory.
Nad borami, nad lasami gorza艂y 艂uny, jedna, dwie, dziesi臋膰, na wsze strony.
Doman spojrza艂 i krzykn膮艂:
- Ogniste wici!
Nadbieg艂a czelad藕 jego wo艂aj膮c: - Wici ogniste!
Ruszy艂o si臋, co 偶y艂o, a Doman w podw贸rko nie postrze偶ony skoczy艂 pod okienko
komory i zapuka艂.
- Dziewczyno! malino! bywaj偶e mi zdrowa! Ogniste wici na g贸rach p艂on膮, na wojn臋
musz臋. Jak z wojny powr贸c臋, to ci przy艣l臋 swaty. Ojcum si臋 k艂ania艂 i prosi艂 -
b臋dziesz moj膮!
W okienku czy 艣miech, czy p艂acz si臋 da艂 s艂ysze膰, mo偶e razem oboje?
- O mi艂y m贸j, mi艂y, sokole jedyny, wr贸膰 mi ca艂y z wojny! W oknie siedzie膰 b臋d臋,
w niebo patrze膰 i p艂aka膰, p贸ki z wojny nie wr贸cisz, p贸ki swaty nie przyjad膮. -
Na ko艅! - krzycza艂 Doman do czeladzi - na ko艅! B膮d藕 zdr贸w, gospodarzu,
dzi臋kujemy za go艣cin臋, nie czas odpoczywa膰, gdy ogniste wici p艂on膮. Zdrowi
bywajcie wszyscy!
Zat臋tnia艂o, zaszumia艂o, ruszyli czwa艂em, a przed chatk膮 sta艂 Mirsz stary i
patrza艂 na 艂uny, sta艂a Mila z r臋kami za艂amanymi i p艂aka艂a coraz to fartuszkiem
ocieraj膮c 艂zy. A zza 艂ez wida膰 by艂o u艣mieszek i serce bi艂o, bi艂o - bi艂o.
- Powr贸ci! Powr贸ci! Swaty przyjad膮. Moim by膰 musi.
ROZDZIA艁 21
Na wie偶y, na wierzcho艂ku sta艂a pani bia艂a, patrza艂a doko艂a; wiecz贸r by艂, ten sam
wiecz贸r, kt贸rego zapalono wici ogniste. Jeszcze na zachodzie s艂o艅ce po sobie
zosta-wi艂o czerwon膮 艂un臋, doko艂a lasy i doliny spa膰 si臋 zdawa艂y.
Kne藕 za ni膮, oparty o mur, pogl膮da艂 na gr贸d pod nogami, na chodz膮cych po wa艂ach
ludzi, na smerd贸w, co sprawiali dru偶yn臋 grodow膮, na jezioro, w kt贸rym daleko
艂una si臋 niebieska odbija艂a. Nie wida膰 jeszcze by艂o nic... nic...
Poza kne藕n膮 dwoje ch艂opak贸w prawie r贸wnych wzrostem sta艂o. Wida膰 z nich by艂o,
spojrzawszy, 偶e z obcego przybyli kraju. Suknie mieli z sukna cienkiego i
inaczej szyte, obuwie ci臋偶kie i mocne, u boku po mieczu d艂ugim ka偶dy. W oczach
im si臋 jeszcze m艂odo艣膰 艣mia艂a i 偶ycie, ale dziko jako艣 i zwierz臋co. Na wojak贸w
wygl膮dali, cho膰 m艂odzi, na drapie偶nych i chciwych 艂upu wojak贸w.
W艂a艣nie tego dnia zarania, gdy u wr贸t k艂adziono zaborole, nadjechali dwaj
ch艂opcy, przebrani w proste gunie, na n臋dznych koniach i do zamku si臋 prosili.
Tu ich pu艣ci膰 nie chciano, a偶 wyszed艂 starszy smerda, popatrza艂, krzykn膮艂 i
kaza艂 k艂ody odwala膰 a prowadzi膰 ich do wn臋trza, zdyszany, raduj膮c si臋 i 艂ami膮c
r臋ce.
Wwi贸d艂 ch艂opak贸w do 艣wietlicy. Kne藕 le偶a艂 na 艂awie, bo tej nocy spa膰 nie m贸g艂
po go艣cinie u Piasta. Zerwa艂 si臋 mrucz膮c, spojrza艂, ch艂opcy mu u n贸g le偶eli i za
kolana 艣ciskali. W d艂onie plasn膮艂 z przestrachem.
- Kto was tu wys艂a艂 w t臋 godzin臋? - zawo艂a艂.
Nim czas odpowiedzie膰 mieli, otwar艂y si臋 drzwi i wpad艂a bia艂a pani z krzykiem,
ze 艂zami, z rado艣ci膮 i rozpacz膮.
- Dzieci moje! po co艣cie przybyli!...
Sta艂y ch艂opi臋ta nieme, jeden na drugiego patrzaj膮c.
St臋skni艂o si臋 za 艣wiatem 偶y膰 - rzek艂 starszy - dziad pozwoli艂 jecha膰, siedli艣ma
na konie i jechali noc膮, lasami, manowcami a偶 tu, aby wam u艣cisn膮膰 nogi...
A tu wojna u progu! - zakrzycza艂a pani - o! dzieci moje! kto wie, co si臋 stanie
z nami, niechby艣cie si臋 cho膰 wy przy 偶yciu zostali... Po mirach wsz臋dzie chodzi
burza, na gr贸d si臋 ludzie gotuj膮...
艁ama艂a r臋ce kne藕na, a Chwostek mrucza艂:
- Nie b臋d膮 艣mieli! Poburz膮 si臋, pokrzycz膮, na rozmow臋 przyjd膮 i zgod臋 zrobimy, a
potem tych, co g艂owy podnosili...
R臋k膮 pokaza艂 do g贸ry. - Na d臋by!
Sta艂o si臋 na zamku wesele w艂a艣nie, gdy najgro藕niejsza nadesz艂a godzina. Ca艂y
dzie艅 musieli poi膰 si臋 pociech膮 strachem zatrut膮. Ledwie 艣miech przyszed艂 na
usta, trwoga go odp臋dza艂a. S艂ano ludzi na zwiady chy艂kiem i co godzina wracali.
- Co s艂ycha膰? - pyta艂 Chwostek.
- Co艣cie widzieli? - pyta艂a bia艂a pani. Smerdy si臋 po g艂owach skroba艂y.
- Gro藕by chodz膮 po polu, po dworach si臋 gotuj膮, po chatach zbieraj膮... kmiecie
mrucz膮. Myszkowie od zagrody do zagrody biegaj膮.
Powr贸ci艂 drugi oko艂o po艂udnia, prawi艂 to偶 samo; trzeci nad wieczorem i oznajmi艂,
偶e na noc przyjd膮 wici ogniste.
Chwostek si臋 rozsierdzi艂 i do wie偶y go zamkn膮膰 kaza艂.
- 艁偶e niepocziwy, kmiecie go przekupili... Nie b臋d膮 艣mieli wici ognistych
zapali膰, a zapal膮 je... ja na wie偶y stos ka偶臋 za偶egna膰, bo si臋 ich nie boj臋.
Kne藕na pad艂a mu do n贸g.
- Panie mi艂o艣ciwy! dzieci nazad odprawcie, niech jad膮. Da膰 im cz贸艂en, odprawi膰
daleko... niech jad膮 do dziada i burz臋 przesiedz膮, kto wie, co nas od tej czerni
czeka...
P艂aka艂a i prosi艂a. Chwostek si臋 gniewa艂. Od艂o偶ono wypraw臋 do wieczora.
Stali teraz wszyscy na wie偶y i czekali a patrzeli, uka偶膮 si臋-li wici ogniste.
Ch艂opcy mi臋dzy sob膮 szeptali:
- Niechby wojna by艂a! Uprosimy ojca, matki, zostaniemy z nimi i krwi si臋 kmiecej
napijemy... Niech znaj膮, jak u Sas贸w wojuj膮...
Nad lasami, dolinami cisza by艂a i ciemno艣ci; patrzeli z wie偶y, tylko zorza po
s艂o艅cu gas艂a i w jeziorze odblask jej bledn膮艂. Chwostek powtarza艂:
- Czer艅 plugawa!... Nie b臋d膮 艣mieli!...
Wtem nad lasy, nad dolinami zarumieni艂o si臋 co艣 na chmurze, kt贸ra g贸r膮 p艂yn臋艂a,
trys艂a jakby plama krwista... i znik艂a... k艂臋bami buchn膮艂 dym czerwony, a za nim
p艂omi臋 偶贸艂te wspi臋to si臋 wysoko. Pierwszy stos zapalono...
Bia艂a pani zblad艂a i oczy zakry艂a.
- Pastuchy ogie艅 z chrustu zapalili... - rzek艂 kne藕 i 艣mia膰 si臋 pocz膮艂. Wtem
ch艂opcy krzycze膰 zacz臋li:
- O! jeden, drugi, trzeci...
Stosy z kolei zapala艂y si臋 po g贸rach, ogniste 艂uny odbija艂y na ob艂okach. Ca艂y
kraj usiany by艂 doko艂a wiciami. Chwostek si臋 ruszy艂 i krzykn膮艂:
- Stos zapali膰! Niech znaj膮, 偶e ich si臋 nie zl臋kn臋!...
Na kamieniach u g贸ry le偶a艂a ogromna kupa 艂uczywa, pacho艂ki wnet z w臋glami i
偶agwiami przybiegli, zapalono j膮. Chwostek si臋 u艣miecha艂. Bia艂a pani nie m贸wi艂a
nic, skin臋艂a na ch艂opc贸w i pocz臋艂a schodzi膰 z wie偶y. Dzieci za ni膮 sz艂y
pos艂uszne.
Chwostek si臋 obejrza艂 ponuro, plun膮艂 z wie偶y na 艣wiat i poczu艂 te偶 spuszcza膰 si臋
na d贸艂 do dworu.
Tu w 艣wietlicy Brunhilda chodzi艂a krokami wielkimi. - Dzieci tu nie zostan膮... -
m贸wi艂a.
Na to nadszed艂 Chwostek.
- Czemu zosta膰 nie maj膮? - zawo艂a艂 - chcesz ich teraz wyprawi膰, aby pochwyci艂a
czer艅 i zada艂a im 艣mier膰? Nie, bezpieczniejsi oni tu w grodzie ni偶 w polu!
Dzieci rzuci艂y si臋 matce do n贸g, aby im zosta膰 dozwoli艂a. Nog膮 tupn臋艂a, brew si臋
jej namarszczy艂a.
- Nie - rzek艂a - nie, pyta艂am si臋 dzi艣 wr贸偶ki, patrza艂am na powietrzne znaki,
wszystko z艂e nam zapowiada... Sprawdzi艂y si臋 ju偶 ognie, kt贸rym nikt wierzy膰 nie
chcia艂, sprawdzi i reszta.. Ja wi臋cej wiem... zginiemy my, niech si臋 b臋dzie
pom艣ci膰 komu...
Chwostek si臋 gniewa膰 pocz膮艂, rozgniewa艂a 偶ona, oboje niemal skoczyli ku sobie,
a偶 kne藕 mrucz膮c spu艣ci艂 g艂ow臋, odst膮pi艂 i rzek艂:
- Dziej si臋, co chce!
Kne藕na ch艂opcom si臋 do drogi kaza艂a gotowa膰. Much臋 zwo艂ano, aby cz贸艂en gotowa艂.
Zdj臋to im suknie pa艅skie, a dano proste siermi臋gi, musieli miecze pochowa膰. Obu
im z ocz贸w ciek艂y 艂zy, ale matka kaza艂a.
Chwostek poszed艂 milcz膮cy i syn贸w do piersi przycisn膮艂. - Niech cho膰 zostan膮 do
jutra...
- Nie, nie... ani godziny, jutro ca艂a okolica zat臋tni, zaczn膮 nadci膮ga膰...
gromady gr贸d opasz膮, brzegi jeziora obsadz膮...
I za艂ama艂a r臋ce.
Oba ch艂opcy milczeli, 艂zy im ciek艂y po twarzy. Chwostek patrza艂 na nich, mrucza艂
gniewnie jak nied藕wied藕, gdy go rusz膮 z 艂o偶yska.
Bia艂a pani wysz艂a i wr贸ci艂a. G艂ow臋 zawin臋艂a p艂acht膮, p艂aszcz prosty zarzuci艂a na
siebie.
- Ja z wami - rzek艂a - a偶 do brzegu pop艂yn臋... P贸ki nie si臋dziecie na konie, ja
z wami...
Po jednemu wzi臋艂a ich za g艂owy i poca艂owa艂a.
Chwost sta艂 milcz膮cy. Przez otwarte okno zewsz膮d bi艂y 艂un blaski i wpada艂y do
艣wietlicy.
- Widzicie - odezwa艂a si臋 Brunhilda - to zapowied藕 wojny. Jutro mo偶e si臋 ona
rozpocznie. Gr贸d b臋dzie si臋 broni膰... Wezm膮 dw贸r i grozisko, schronimy si臋 na
wie偶臋... miesi膮c, dwa, trzy wy偶y膰 mo偶emy... jed藕cie do dziada i przybywajcie z
odsiecz膮. 艢pieszcie...
Tu g艂osu jej zabrak艂o.
- A gdyby nas i dworu, i grodu, i wie偶y nie sta艂o... m艣cijcie ojca i matk臋,
m艣cijcie 偶ycie ca艂e na tym plemieniu jaszczurczym.
Chwostek mrukn膮艂.
- Nigdy sto艂ba wzi膮膰 nie mog膮... Prowad藕cie Sas贸w, my wytrzymamy. Rzucili si臋
synowie jeszcze raz do n贸g ojcu, do n贸g matce, a potem szli pos艂uszni. Za k臋p膮 u
grodziska cz贸艂en sta艂 gotowy, Mucha i drugi silny ch艂op z wios艂ami w nim
siedzieli. Brunhilda wesz艂a pierwsza, ch艂opcy skoczyli za ni膮, Chwostek patrza艂
z brzegu, cz贸艂en pop艂yn膮艂...
Jezioro ca艂e od 艂un si臋 pali艂o, a 艂贸dka po nim mkn臋艂a czarna i wida膰 j膮 by艂o
zwracaj膮c膮 w zaros艂e brzegi, w cie艅, aby si臋 prze艣lizn臋艂a nie postrze偶ona.
Chwostek oczyma potoczy艂 po okolicy d艂ugo, pogardliwie i do izby powr贸ci艂.
P贸藕no w noc bia艂a pani przyby艂a nazad, we 艂zach jeszcze po dzieciach; Chwostek
ju偶 spa艂. Ona siad艂a u ognia, wpatrzy艂a si臋 w w臋gle 偶arz膮ce i tak nade dniem
usn臋艂a dopiero.
Nazajutrz rano pytano stra偶nika na wie偶y: - A nie wida膰 tam gromad zbrojnych?
- Nie rusza si臋 nic! Nie wida膰 nic... cicho wko艂o i spokojnie. Chwost za艣mia艂
si臋.
- Nie b臋d膮 艣mieli, nie wa偶膮 si臋...
Czekali dzie艅 ca艂y, do wieczora, nie by艂o nic. Kne藕 powtarza艂 swoje: - Nie
艣miej膮...
Noc zesz艂a spokojnie, rankiem stra偶nik z wie偶y nie zobaczy艂 nic jeszcze.
Nadszed艂 znowu mrok wieczorny, cisza panowa艂a wko艂o. Bia艂a pani chodzi艂a
trwo偶na, Chwostek m贸wi艂:
- Nie 艣miej膮.
Wtem na sto艂bie zatr膮bi艂a stra偶, raz, drugi i trzeci. Pochwycili si臋 wszyscy na
nogi, czelad藕 z szop, pacho艂kowie z legowisk pod okopem, smerdowie z przyzby na
przedsieniu. Przy brzasku wieczora co艣 niewyra藕nego wida膰 by艂o. Majacza艂o pod
lasem z jednej i z drugiej strony co艣 jakby 偶ywego, ogromnego; jak smok d藕wiga艂o
si臋 z wolna i toczy艂o po ziemi.
Stra偶nik znowu w r贸g pocz膮艂 tr膮bi膰, ale dech mu zabi艂a trwoga i si艂 brak艂o.
Biegli zewsz膮d ludzie na wa艂y, na drabiny, na dachy... i kne藕 z 偶on膮 wyszli na
przedsienie. Pod lasem sta艂y gromady, kt贸re nagle z niego si臋 wyroi艂y.
- Kmiecie na gr贸d ci膮gn膮! - wo艂ali smerdowie wskazuj膮c r臋kami.
Coraz wyra藕niej o wieczornej zorzy dojrze膰 by艂o mo偶na pod lasem t艂umy, kt贸re si臋
porusza艂y, sun臋艂y, powi臋ksza艂y. Las z g艂臋bin swych wyrzuca艂 lud na dolin臋.
Ziemia t臋tni艂a. Na prawo, na lewo, na wsze strony sun臋艂y si臋 gromady ci膮gn膮c bez
po艣piechu, uroczy艣cie, powoli. W艣r贸d ciszy chwilami dochodzi艂 gwar z daleka,
jakby jezioro mrucza艂o. A nie jezioro mrucza艂o, ale gromady dycha艂y i konie
st膮pa艂y, a na dzidach wysoko wpi臋te wida膰 by艂o stanice bo偶e, wojenne god艂a
艣wi臋te.
Gdy tak stali a patrzeli Chwostek i 偶ona jego, lica im poblad艂y, zbiela艂y niemal
jak tych trup贸w, kt贸re niedawno przez ten sam pr贸g za nogi ze 艣wietlicy
wywleczono. Kne藕 sobie miodu kaza艂 da膰, wypi艂 i kubek precz rzuci艂 na ziemi臋.
- Ludzie, na wa艂y! kto 偶yw! - zakrzykn膮艂 - most spali膰!
Rzucili si臋 wnet ludzie za wrota, do mostu, nios膮c smo艂臋 i 艂uczywo. Podlano pale
smo艂膮. Smerda sam na cztery rogi ogie艅 pod艂o偶y艂, a ludzie z mostu ucieka膰
zacz臋li do grodu, za zaborole.
Mrok wieczorny ju偶 w dali nic widzie膰 nie dawa艂, a偶 p艂omi臋 si臋 rozpostar艂o i
sycz膮c dyle pocz臋艂o obejmowa膰, a podnios艂o si臋 i buchn臋艂o do g贸ry. W czerwonych
blaskach ukaza艂a si臋 wie偶a i dw贸r, i ca艂a okolica daleka; strugi ognia pop艂yn臋艂y
po jeziorze. W dali nic ju偶 wida膰 nie by艂o, cisza wko艂o, tylko trzask pal膮cych
si臋 belek i dym czerwony ku ob艂okom si臋 k艂臋bi艂 wysoko jak druga wie偶yca.
Smerdy kazali most wali膰 ko艂ami, aby si臋 zapad艂 i obali艂 pr臋dzej. Z trzaskiem
zacz膮艂 pada膰 do wody, k艂ody dymi膮ce, na wp贸艂 spalone sycz膮c si臋 po falach
toczy艂y. 艁odzie i cz贸艂na od brzeg贸w 艣ci膮gano do grodu i chowano w okopie. Ruch
na zamku panowa艂. Chwostek w boki si臋 wzi膮wszy patrza艂. Czo艂o mu si臋 marszczy艂o
tylko i usta przeklina艂y cicho r贸d jaszczurczy.
Powoli dopala艂y si臋 pale, ogie艅 przygas艂, ciemno艣膰 po nim wyda艂a si臋
czarniejsz膮, noc nieprzejrzan膮. Co si臋 w tych martwych kry艂o ciemno艣ciach, kt贸偶
m贸g艂 odgadn膮膰?
Sta艂 d艂ugo zdr臋twia艂y jakby Chwostek, potem si臋 ruszy艂 nagle, odzyskuj膮c 偶ycie,
na ludzi krzykn膮艂. Pocz膮艂 wydawa膰 rozkazy.
Wnet co艣 si臋 potoczy艂o przez podw贸rce do brzegu, ma艂y cz艂eczek odwi膮za艂
cz贸艂en-p艂awiczk臋, drobn膮 jak orzechowa 艂upina, i plusn臋艂o co艣 a znik艂o. Znosek z
postrzy偶on膮 g艂ow膮, z wystrzelonym okiem, le偶膮c w tej 艂upinie, nie poruszaj膮c si臋
prawie, r臋kami wod臋 rozgarnia艂 z wolna i p艂yn膮艂. Cz贸艂enko posuwa艂o si臋 nie
pluszcz膮c, nie drgaj膮c, jakby je spod spodu bogunki na barkach nios艂y.
Ludzie na wa艂ach pok艂adali si臋 i patrz膮 w ciemno艣ci. Na wie偶y stra偶 chodzi i
rozgl膮da si臋 doko艂a. Nie wida膰 nic... w g贸rze przeb艂yskuj膮 gwiazdy, u do艂u miga
jezioro, w g艂臋bi lasy stoj膮 czarne i dolina niema. Na niej te偶 le偶膮 mroki,
偶adnego ogniska, jakby gromady w ziemi臋 gdzie si臋 zapad艂y.
Cz艂eczek o jednym oku dobi艂 si臋 do brzegu, 艂upink臋 schowa艂 w trzciny, wype艂z艂 na
l膮d i - nie wr贸ci艂.
Tak zesz艂a noc. Brzask na niebie wschodnim, a po ziemi mg艂y si臋 powlok艂y - i nic
nie wida膰 - ziemia tylko dysze膰 si臋 zdaje i porusza膰... Mg艂a opada nad brzegami
jeziora i kryje lasy i pola. Patrz膮 z wa艂贸w we mg艂y i nic nad nie nie widz膮.
Za mg艂ami na wschodzie czerwieni si臋 i z艂oci, wiatr poszed艂 po ziemi, miota
le偶膮c膮 na niej zas艂on膮, drze j膮 i precz zn贸w rzuca na lasy.
Ludzie patrz膮 z wa艂贸w, mur stoi przed nimi, g艂owa przy g艂owie, rami臋 przy
ramieniu - jak piasek u brzegu - t艂um... Przodem Myszk贸w gromada konna i kmieca
starszyzna
Chwostek ju偶 na drugie stolowanie w wie偶y wlaz艂, stoi, liczy i policzy膰 nie
mo偶e. G艂ow膮 potrz膮sa.
- Niech postoj膮... p贸jd膮!
Gdziekolwiek oko zwr贸ci, spotyka znane twarze; tam stoj膮 bracia tych, kt贸rych
pobi艂, tu synowie tamtych, co ich potopiono w jeziorze, a owo ci, co na zamku z
Myszkami byli... czereda ich ca艂a. Stoj膮 murem i patrz膮 na, gr贸d, jakby go
oczyma zje艣膰 chcieli.
- Niech si臋 napatrz膮! - zamrucza艂 i zszed艂 powoli z drabiny. Tu smerdowie pijani
lud rozstawiaj膮, a serca dodaj膮.
- Hej! hej! to czer艅, nie wojaki, licha dru偶yna, od sochy to i od rad艂a..
mot艂och...
Wysz艂a Brunhilda, spojrza艂a doko艂a, r臋ce 艂amie i oczy zakrywa. Chwost si臋
艣mieje, ale blady chodzi jak trup.
Z tamtej strony dziwnie, ani krzyku, ani wo艂ania, stan臋li, stoj膮, posuwaj膮 si臋
tylko coraz bli偶ej, coraz bli偶ej. Jedni na plecach cz贸艂na nios膮, drudzy u brzegu
tratwy wi膮偶膮. Z tej strony 艂uki i proce si臋 sposobi膮.
S艂o艅ce wesz艂o, jasny dzie艅 na niebie. Myszkowie wo艂aj膮 z dala:
- Ot tobie dzie艅 ostatni, Chwo艣cie obrzyd艂y! Pok艂o艅 si臋 s艂o艅cu, a po偶egnaj, bo
go nie zobaczysz wi臋cej!
Kne藕 nie s艂ucha, siad艂 na 艂awie i pije. 艁uki naci膮gaj膮. Na prawo, na lewo cz贸艂na
si臋 gromadz膮, jakby z ziemi ros艂y, ludzie si臋 do nich cisn膮, tratwy spu艣cili i
p艂yn膮, cz贸艂en z cz贸艂nem, g膮ska z g膮sk膮 powi膮zane, szeregiem a偶 pod wa艂y.
Na okopach le偶膮cy lud wsta艂 nagle, hukn膮艂 okrzyk ze stron obu, a偶 si臋 ziemia
zatrz臋s艂a, stado krucze ze sto艂ba zerwa艂o si臋 z wrzaskiem i unios艂o w ob艂oki.
艢wisn臋艂y strza艂y. Kamienie posypa艂y z obu stron. Na d贸艂 tocz膮 si臋 g艂azy i belki,
ludzi ci膮gn膮c z sob膮 do jeziora, a co plu艣nie w g艂臋bi臋 szereg ca艂y napastnik贸w,
to na grodzie okrzyk zwyci臋ski.
Padaj膮 odepchni臋ci i cisn膮 si臋 na ich miejsce drudzy, po zabitych drapi膮 si臋
偶ywi.
- Na wa艂y! Na wa艂y!
Smerdy biegaj膮, popychaj膮, krzycz膮... Dwa razy odparto napa艣膰, toczy si臋 trzecia
gromada, nacisn臋艂a grodow膮 za艂og臋 dusi j膮 w podw贸rze i do wr贸t... Ludzie si臋
wp贸艂 pozwierali i mocuj膮...
Chwostek spojrza艂 i zbieg艂.
Do izby wpad艂 i 偶on臋 wyni贸s艂 na plecach. Niewiasty za ni膮 goni膮 p艂acz膮ce... - Na
drabin臋! Do wie偶y!...
- Na sto艂b! Na sto艂b!
Nios膮 w臋z艂y i opony, kto co pochwyci艂... - Na wie偶臋 lub doborny!
Na drabinie si臋 roi czarno, gnie si臋 pod ci臋偶arem ludzi, a wie偶yca ch艂onie
niesyta i ch艂onie uciekaj膮ce gromady.
Z wrzaskiem strasznym za艂oga wbieg艂a w podw贸rze z wa艂贸w wyparta. Nacisn臋li j膮 ze
wszech stron, obroni膰 si臋 nie mog艂a, trupami us艂ane drogi, trupem pokryte
wa艂y... cia艂a p艂ywaj膮 po jeziorze, ze skrwawionymi twarzami.
Kto 偶yw wspina si臋 na drabin臋, a tu ju偶 z g贸ry ci膮gn膮 j膮 do wn臋trza i drzwi
zapieraj膮 dylami.
Grodzisko opanowali Myszkowie. Co si臋 nawin臋艂o, pad艂o... co oszczepy rzuci艂o,
zwi膮zano w p臋ta... Po izbie i komorach rozbiegli si臋 ludzie, zabiera膰, szuka膰,
wi膮za膰 - ale pustk臋 znale藕li wsz臋dzie.
Kne藕na tylko w izbie postawi艂a 偶贸艂ty dzban z miodem zatrutym, ale Myszko
pierwszy wpad艂 do 艣wietlicy, postrzeg艂 go i o pod艂og臋 nim cisn膮艂, a偶 go
roztrzaska艂 w kawa艂y.
Pe艂en gr贸d zwyci臋skiego ludu. Czapki podrzucaj膮 do g贸ry i wo艂aj膮:
- 艁ado1... G贸r膮 Myszkowie!... Chwost niech scze藕nie!
Na wie偶臋 teraz patrz膮 wszyscy. Ani si臋 przybli偶y膰 do niej. Kto przyst膮pi, ginie.
Kamienie si臋 sypi膮 z g贸ry i gniot膮. Odst膮pili od sto艂ba ludzie.
Wtem kto艣 偶agiew do szopy rzuci艂, drugi ognia nanieci艂 w malowanym dworze...
buchaj膮 dymy, 艣wietlice si臋 pal膮!
- Niech kamie艅 na kamieniu, niech belka na belce nie zostanie... w popi贸艂
Pepe艂k贸w obr贸ci膰!
Myszkowie pocz臋li wo艂a膰 i otr臋bywa膰 na sw贸j lud, do kupy... Kazano si臋 po艂o偶y膰 w
podw贸rzach - niech dwory i szopy, i do ostatniego wszystko p艂onie w臋g艂a Na jeden
dzie艅 roboty do艣膰, o wie偶y pomy艣le膰 czas i jutro.
Suche dwory i budynki chy偶o obj臋艂y p艂omienie. Jeszcze ludzie z nich nie po艣pieli
wyratowa膰, co si臋 zosta艂o, gdy ogie艅 obszed艂 doko艂a i obr贸ci艂 w jedno 艂o偶e
p艂omieni i 偶aru.
Myszk贸w gromada ze starszyzn膮 radzi膰 posz艂a. Szli z podw贸rza na odleg艂y wzg贸rek.
Tu si臋 im okropny widok przedstawi艂.
Nieg艂臋boko zakopane trupy potrutych stryj贸w i synowc贸w Chwostka psy powywleka艂y
z ziemi na po艂y i poszarpane, zdech艂szy przy nich, rzuci艂y. Le偶a艂y straszniejsze
ni偶 艣mier膰, zbezczeszczone i z pad艂ym zwierzem razem zmieszane. Wzdrygn臋li si臋
id膮cy.
- Ostatni z ich rodu! - zawo艂a艂 Myszko. - Zg艂adzi艂 ich, aby po nim nikt nie
zosta艂... opr贸cz starca Mi艂osza i 艣lepego Leszka...
- I dwu jego syn贸w, kt贸rzy na Niemcach si臋 hoduj膮! - doda艂 drugi.
- Niech偶e tym cia艂om za grobowy stos s艂u偶y zgliszcze jego domu! - rzek艂 Myszko.
Zwo艂ano wnet pacho艂k贸w, aby zebrawszy cia艂a zanie艣li je, gdzie ogie艅 p艂on膮艂
najgor臋tszy, by w nim zgorza艂y, a duchy ich ze skarg膮 do ojc贸w p贸j艣膰 mog艂y.
- Nieszcz臋艣liwi - m贸wili ludzie pobo偶ni - po zgonie musieliby si臋 w艂贸czy膰 po
ziemi, a偶by nie zgni艂y ich cia艂a. Tu stos jakby naumy艣lnie zapalony, aby na nim
zgorze膰 mogli.
Patrza艂 ze sto艂ba Chwostek, jak czelad藕 trupy zebra艂a i obmywszy je wod膮,
os艂oniwszy sukniami, na noszach wzi臋艂a na barki id膮c do stosu. Szli przodem ci,
co nie艣li zw艂oki M艣ciwoja i Zaboja, potem ich dzieci, i przyszed艂szy na miejsce,
gdzie sta艂a 艣wietlica, na kupi wielk膮 zgarn膮wszy g艂ownie i 偶ary, pocz臋li obok
siebie sk艂ada膰 cia艂a rz臋dem jedne za drugimi. Najwy偶ej le偶eli dwaj ojcowie, u
st贸p ich przy sobie dzieci.
Roz偶arzone p艂omi臋 wnet chwyci艂o pastw臋 podan膮. Stoj膮c doko艂a pobo偶nie, patrzali
Myszkowie, jak gorza艂y zw艂oki i na ognistym krwawym 艂o偶u w popi贸艂 si臋 obraca艂y.
Niebieskie ogniki, unosz膮c si臋 nad nimi, duchy z sob膮 wyprowadza艂y.
Z g贸rnych wie偶y po艂aci patrza艂y oczy ciekawe, a p艂omi臋 od szop, kt贸re do sto艂ba
przytyka艂y, liza艂o mury jego i pi臋to si臋 wysoko, jakby do wn臋trza dosta膰
chcia艂o. Dym wciska艂 si臋 oknami.
Nad wiecz贸r pocz膮艂 po偶ar przygasa膰. Gromady po艂o偶y艂y si臋 na horodyszczu pod
sto艂bem i spoczywa艂y - daleko od wie偶y, gdy偶 z niej ci膮gle strza艂y, kamienie i
belki ciskano, kt贸re ludzi jak s艂om臋 gniot艂y...
Myszkowie ze starszyzn膮 siedli ko艂em i radzili.
- Co pocz膮膰 ze sto艂bem i z nimi? Ogniem ich nie po偶y膰, bo kamie艅 mu si臋 nie da;
siekierami i m艂otami nie rozwali膰 grubego muru, ptakiem na wierzch nie zalecie膰;
mysz膮 si臋 i kretem do niego nie podkopa膰, bo g艂臋boko w ziemi siedzi, a ma go by膰
tyle drugie pod ni膮, co na niej...
- G艂odem ich jednym we藕miemy, ludzi nie trac膮c na pr贸偶no - rzek艂 Krwawa Szyja. -
Po艂o偶ym si臋 obozem doko艂a. Strawy na miesi膮c maj膮, le偶e膰 b臋dziemy dwa, maj膮 jej
na dwa, posiedzim d艂u偶ej... p贸ki ich nie wymorzym do szcz臋tu... Im wi臋cej ludzi
si臋 zamkn臋艂o, tym g艂贸d ich pr臋dzej wydusi... Gromad rozpu艣cimy po艂ow臋, do艣膰
b臋dzie nas, by im nie da膰 wyle藕膰 z jamy.
Sta艂o si臋, jak rzekli, cz臋艣膰 kmieci ci膮gn臋艂a do domu, druga si臋 po艂o偶y艂a pod
wie偶膮, na grodzie i nad brzegami jeziora.
Myszkowie zabierali si臋 do jad艂a, gdy gromada ludzi z bliskiego wyjecha艂a lasu,
stan臋艂a na wzg贸rzu rozpatruj膮c si臋 oko艂o spalonego grodu i z wolna podjecha艂a ku
starszy藕nie. Gdy si臋 zbli偶yli, poznano Bumira i innych, kt贸rzy z Leszkami
trzymali i do ich krwi nale偶eli. Nie poszli oni na ogniste wici, tak samo jak
Mi艂osz i jego r贸d. Bumir przyjechawszy blisko, z konia nie zsiad艂, skin膮艂 g艂ow膮
na Krwaw膮 Szyj臋:
- Pogorzelisko艣cie zrobili z kneziowskiego dworu - rzek艂 powoli - a gdzie偶
Pepe艂ek?
Myszko 艣miej膮c si臋 na wie偶臋 wskaza艂. Bumir g艂ow膮 trz膮s艂.
- Wszystkich Leszkow przeto nie wygubicie - odpar艂 - zostanie nas tu do rodu
nale偶膮cych po trosze! Czego od nas chcecie?
- Od was? Aby艣cie siedzieli cicho i panowa膰 nam nie chcieli - rzek艂 Myszko. -
C贸偶 to? Stara wilcza swoboda wam w g艂owie? A Niemc贸w ino nie wida膰 i jednego
zrzuciwszy posadzicie drugiego kneziem.
- Ano, nie z waszych! - rzek艂 Myszko - nie z tego rodu, kt贸ry nas chcia艂 zaprz膮c
i ora膰 z nami... Nie!... znajdziemy kmiecia...
Bumir spojrza艂 na wie偶臋...
- Dobywa膰 sto艂ba my艣licie? - zapyta艂.
- Nie... - rzek艂 sucho Myszko Krwawa Szyja - posiedzim pod wie偶膮, a偶 wyzdychaj膮
z g艂odu.
Bumir sta艂 na koniu, g艂ow臋 zwiesiwszy.
- Aby tylko Niemcowie nie przyszli i nie pom艣cili si臋 za nich - rzek艂. -
Na贸wczas winny i niewinny odpokutuje... P贸jdzie i m贸j dw贸r w popi贸艂, i nasze
pola stratuj膮, a ludzi nam pobior膮 w niewol臋.
Myszkowie si臋 艣mieli.
- Albo偶 to oszczep贸w nie mamy? - rzek艂 m艂odszy, kt贸rego zwano Bia艂ym. - A Sasi
偶elazo maj膮 na sobie i na strza艂ach - m贸wi艂 Bumir - ich dziesi臋ciu na waszych
stu stanie.
- Ale te偶 ich stu nie przyjdzie zza 艁aby tu - m贸wi艂 starszy. - Pewnie nie -
zawo艂a艂 Bumir - ich dziesi臋ciu zwo艂aj膮 sobie stu Pomorc贸w albo i dwie艣cie, a tym
do nas i艣膰 niedaleko...
- To z tymi my na oszczepy艣my r贸wni - m贸wi艂 Myszko. - Nie boim si臋, pogr贸偶ek!
Zamilkli troch臋, Krwawa Szyja podni贸s艂 si臋.
- E... Bumir i wy wszyscy Leszkowie - rzek艂 - chcecie pokoju, sied藕cie偶 w
pokoju, a do naszych spraw nie le藕cie. Wojowa膰 nie chcecie ze swoim rodem, nie
ci膮gniemy was za szyj臋... ano, nie wyzywajcie wilka z lasa!... sied藕cie
spokojnie! Bumir popatrza艂 chmurno.
- Ze s艂owem tu przyszed艂em, nie z kamieniem - pocz膮艂 - nie bij臋 si臋 z wami.
M贸wi臋 wam tylko - nas Leszk贸w i Leszkowych potomk贸w si艂a jeszcze... Dzi艣 wy
mocniejsi, jutro my by膰 te偶 mo偶emy... Na jednej ziemi siedzimy, warto by mir
uczyni膰, a nie zabija膰 si臋 na pociech臋 wrogom!
- Mir wam dajemy! - rzek艂 Krwawa Szyja. - Czego wi臋cej chcecie?
- Pu艣膰cie偶 z wie偶y i tego, co go tu g艂odem morzy膰 chcecie - pocz膮艂 Bumir, ci膮gle
z konia m贸wi膮c i ku wie偶y oczy podnosz膮c.
Myszko si臋 艣mia膰 pocz膮艂.
- A dobrze - rzek艂 - byle nam odda艂 tych, co potru艂 i pozabija艂... To m贸wi膮c
szyj臋 ods艂oni艂 i pokaza艂 blizn臋.
- I moj膮 krew mi wr贸ci膰 trzeba!
- A nie dosy膰 wam tej pomsty, 偶e艣cie mu z偶egli dw贸r, zniszczyli dostatek, skarby
zabrali, ludzi pot艂ukli?
- Albo to jego krew? - zapyta艂 Myszko Bia艂y, kt贸ry by艂 do s艂owa pr臋dki - to jego
mienie, nie posoka... Nam krwi za krew trzeba...
Bumir zaduma艂 si臋.
- A jutro powiecie to nam! wszystkim Leszkom po ca艂ej Polanie naszej!... - Nie
wypowiadamy膰 wam wojny - m贸wili drudzy. - Mi艂osz siedzi z synem spokojny, wam
si臋 nie sta艂o nic... Panowa膰 nie damy, a 偶y膰 nie bronim...
Znowu pomilczeli chwil臋, gdy zaszumia艂o co艣 i zastuka艂o od wie偶y. Chwostek
zasuw臋 od okna w murze odj膮艂 i wo艂a艂:
- Bumir! Co ty ze zb贸jcami rozhowory czyni膰 b臋dziesz? Ze w艣ciek艂ym zwierzem nie
gada膰, a bi膰 go w 艂eb! We藕cie ludzi i przychod藕cie nas broni膰. Nasza sprawa -
wasza...
Myszko podni贸s艂 oczy ku miejscu, sk膮d g艂os wychodzi艂. 艁uk le偶a艂 oko艂o niego,
chwyci艂 za艅, zmierzy艂 i strza艂a 艣wisn臋艂a, ale uwi臋z艂a w drewnianej zasuwie i
rechotanie z wie偶y s艂ysze膰 si臋 da艂o, a tu偶 z okna zaszumia艂a strza艂a druga,
ogromna, pierzasta i utkwi艂a w sukni Myszka, kt贸ry j膮 wyrwa艂 i odrzuci艂 z
pogard膮.
- R贸d jaszczurczy! - wo艂a艂 Chwost z g贸ry. - Psy w艣ciek艂e - 艂aja艂 Myszko.
- 呕mije jadowite!... - Gad przemierz艂y!... - 艢cierwo i pad艂o!...
Takimi wyrazami homerycznymi nawzajem obrzucali si臋 z obu stron.
- Bumir! - zawo艂a艂 Chwostek g艂osem schryp艂ym - jed藕 do domu, zwo艂aj swoich...
gin膮膰 nam nie dajcie, bo i was ta czer艅 plugawa wygubi!
Zawr贸ci艂 si臋 z koniem przyby艂y. Myszko na艅 patrza艂 nie spuszczaj膮c z ocz贸w. -
S艂uchajcie rady Chwostka albo mojej - rzek艂 - czyja lepsza, do woli. My wam
jedno powiemy pod kl膮tw膮, pod 艣wi臋t膮.
To m贸wi膮c ziemi gar艣膰 pochwyci艂 w d艂o艅 i podni贸s艂 j膮 do g贸ry.
- Pod kl膮tw膮 m贸wi臋 ci, Bumirze, je艣li ruszycie si臋 w obronie Chwosta, je偶eli z
was jeden wstanie, nie zostawimy duszy 偶ywej... Pami臋tajcie!
Bumir i ci, co mu milcz膮cy towarzyszyli, spojrzeli ku sto艂bowi, sk膮d niewyra藕ne
g艂osy i wo艂anie s艂ycha膰 by艂o, z wolna zawr贸cili konie i st臋pi膮 odjechali; a
Myszkowie spokojnie patrzeli za nimi.
Kto by na wie偶臋 na贸wczas by艂 wszed艂 do ciasnego jej wn臋trza, przestraszy膰 by si臋
musia艂 tym, co si臋 tu ju偶 tego dnia dzia艂o.
Na dole 艣ci艣ni臋ty by艂 lud, czelad藕, pacho艂ki, niewolnicy, kt贸rych dla obrony
wzi臋to. Miejsca dla nich by艂o szczup艂o, zaduch panowa艂 wielki, a strach ogarnia艂
czelad藕, kt贸ra mrucza艂a narzekaj膮c, 偶e lepiej nie posz艂a w niewol臋, ni偶by tu
marnie gin膮膰 tak mia艂a. Nad niesforn膮 t膮 kup膮 stali smerdowie z kijami i
nakazywali cisz臋, ale lud mrucza艂 gro藕no. Ze studni na powrozie ci膮gniono wod臋,
kt贸rej nastarczy膰 nie by艂o podobna spragnionym, innego napoju nie by艂o. Na
drugiej po艂aci wybrani strzelcy stali i gotowali si臋 do obrony; tu chodzi艂 kne藕
i Brunhilda. W k膮cie pos艂anie ze sk贸r s艂u偶y艂o im dla spoczynku. Trzecia te偶
po艂a膰 dla niewiast i do obrony by艂a zaj臋ta, a u g贸ry stra偶e chodzi艂y. J臋ki i
p艂acz s艂ycha膰 by艂o z wie偶y. Z ran przy obl臋偶eniu zadanych dw贸ch pacho艂k贸w zaraz
zmar艂o, a ze strachu i choroby - kobieta. Le偶a艂y ju偶 trzy trupy, z kt贸rymi nie
wiedziano, co zrobi膰... Musiano je otworem g贸rnym rzuci膰 precz z wie偶y, a cia艂a
te, padaj膮ce na ziemi臋, potrzaskane i zniewa偶one, by艂y jakby zapowiedzi膮 tego,
co si臋 na sto艂bie dzia膰 mia艂o. Czeka艂 los ten i innych.
Chwost kln膮膰 od okna do okna chodzi艂 i patrza艂, a Brunhilda d艂ugo le偶a艂a jak
martwa, nie m贸wi膮c s艂owa. Nie m贸wili do siebie, a wida膰 by艂o, 偶e jedno drugiemu
w duszy wyrzuca艂o to nieszcz臋艣cie... Pepe艂ek sk艂ada艂 je na 偶on臋, ona na niego.
Oboje trwali jeszcze w my艣li obrony, w nadziei, 偶e synowie odsiecz przyprowadz膮.
Brunhilda, po d艂ugiej odr臋twia艂o艣ci, gdy m膮偶 kl膮艂, a nic nie przedsi臋bra艂,
zawo艂a艂a Muchy i posz艂a ogl膮da膰 zasieki. Zbo偶a by艂o dosy膰, ale opr贸cz dw贸ch
startych kamieni od starych 偶arn nic, czym by m膮k臋 przysposobi膰 mo偶na.
By艂 piec, ale o pieczeniu chleba pomy艣le膰 nawet by艂o trudno, bo nie na d艂ugo
drzewa by sta艂o. Starte ziarno na kasz臋 mog艂o z wod膮 s艂u偶y膰 za posi艂ek g艂odnym.
呕y膰 tak miesi膮ce!
W pop艂ochu, gdy uciekano na wie偶臋, ma艂o co kto porwa艂 z sob膮, chleba i plack贸w
kawa艂ki suche ledwie si臋 gdzie znalaz艂y. Studnia, z kt贸rej czerpa膰 musiano,
stara by艂a i zapuszczona, a pierwsze wiadra precz wylano. Spragnieni pili potem,
ale obrzydliw膮 znajdowali juch臋.
Ca艂a ta czer艅 zbrojna u do艂u, gdy na ni膮 Brunhilda przez szpary patrza艂a, wyda艂a
jej si臋 gro藕n膮 i straszn膮. Spyta艂a Muchy, czy j膮 utrzyma膰 potrafi膮 - ten milcz膮c
popatrza艂 w d贸艂 i nie odpowiedzia艂. Ci, co wczoraj na twarz padali przed panem,
Teraz, gdy on by艂 w niebezpiecze艅stwie, otrz膮sali niewol臋 z kark贸w i mruczeli.
Wida膰 ich by艂o le偶膮cych na ziemi, zoboj臋tnia艂ych, ledwie na wo艂anie podnosz膮cych
g艂owy. Niekt贸rzy po k膮tach ogl膮daj膮c si臋 szeptali co艣 potajemnie.
Wszyscy domagali si臋 g艂o艣no jad艂a i napoju, a kij smerd贸w z trudno艣ci膮 m贸g艂 im
nakaza膰 milczenie.
Brunhilda wzi臋艂a Much臋, powiernika, na stron臋 i pokaza艂a mu w d贸艂, na ludzi. -
G膮b za du偶o, r膮k za ma艂o! - szepn臋艂a. - Co czyni膰?
Szeptali d艂ugo, Chwostek to chodzi艂, to pada艂 w k膮t na sk贸r臋, to do okna szed艂 i
patrza艂 na Myszk贸w, jak spokojnie piwo przywiezione z kadzi czerpali i nim
siebie i ludzi raczyli. Na贸wczas z臋bami zazgrzytawszy odbiega艂 od okna i wraca艂
na pos艂anie. Spotykali si臋 z 偶on膮 milcz膮cy, nie m贸wi膮c do siebie, i mijali.
Brunhilda naradza艂a si臋 z Much膮, kne藕, gdy mu milczenie dojad艂o, bra艂 zaufanego
s艂ug臋 na stron臋 i radzi艂 si臋 z nim.
Mrok pada艂, gdy Mucha zszed艂 na d贸艂 i pocz膮艂 ludzi na g贸rn膮 po艂a膰 na nocn膮 stra偶
wybiera膰, dzieli艂 ich tak jako艣 po swej woli i stawi艂 osobno, jednych zostawuj膮c
na dole, drugich 艣l膮c na g贸r臋. Ci, co pozostawali na zgni艂ej s艂omie, nie
gniewali si臋 za to, le偶eli przynajmniej.
Wybranym kazano le藕膰 po drabinie i gdyby si臋 kto do sto艂ba przybli偶y艂, puszcza膰
strza艂y, wyrzuca膰 kamienie. Zaledwie ci odeszli, gdy na dole wieczorn膮 straw臋
dwie niewiasty Brunhildy na miskach przynios艂y. By艂a to kasza jaka艣, ledwie
ciep艂膮 zaczyniona wod膮, ale i na t臋 rzucili si臋 skwapliwie g艂odni, i w chwil臋
nic z niej nie pozosta艂o; przez szpar臋 kne藕na patrza艂a jak jedli, niespokojna,
jak po jedzeniu legli i natychmiast si臋 pospali. Zasn臋li wszyscy prawie tak, jak
kto siedzia艂 i le偶a艂, nie poruszywszy si臋 nawet. Zasn臋li dziwnie jako艣, snem
ci臋偶kim, kt贸ry ich rzuca艂, z kt贸rego jakby si臋 porywa膰 nadaremnie usi艂owali. W
godzin臋 a drug膮 i te ze snem zapasy usta艂y, milczenie g艂uche panowa艂o na dole.
Mucha spu艣ci艂 si臋 ku nim z 艂uczywem w r臋ku, obszed艂 wszystkich po jednemu,
dotkn膮艂 twarzy ka偶dego, przybli偶y艂 si臋 s艂uchaj膮c oddechu, policzy艂 ich i wr贸ci艂
na g贸r臋.
Ludzie to byli niepotrzebni, kt贸rych si臋 pozby艂a Brunhilda. Z g贸ry 艣ci膮gni臋to
kilku na d贸艂 i trupy oknami wyrzuca膰 kazano. Oprawcy, nawykli zna膰 do podobnego
zaj臋cia, ani si臋 zdziwili, ani opierali, poobdzierali towarzysz贸w; popatrzali na
blade i sine twarze i zabrali si臋 do roboty.
Myszkowie ze swymi lud藕mi siedzieli u ogniska, z dala na sto艂b pogl膮daj膮c, gdy
pierwsze cia艂a pada膰 zacz臋艂y. Ciekawych kilku podsun臋艂o si臋 pod wie偶臋, wnet im
na g艂ow臋 sypni臋to kamieniem, a jednego padaj膮cy trup przygni贸t艂 do ziemi. Na
wszystkie tak strony, jak owocem dojrza艂ym, posypa艂o si臋 tymi lud藕mi. Oblegaj膮cy
patrzali zrazu zdumieni.
- Zbywaj膮 si臋 g膮b niepotrzebnych - rzekli - broni膰 si臋 wi臋c i czeka膰 my艣l膮.
Ca艂a noc potem w milczeniu przesz艂a, ale na wie偶y miga艂y 艣wiat艂a w otworach i na
obozowisku pali艂y si臋 ognie. Spali jedni, drudzy na stra偶y chodzili. Niekiedy z
g贸rnej po艂aci na upatrzonego 艣wisn臋艂a strza艂a, zawarcza艂 kamie艅 ci艣ni臋ty z procy
i kaleczy艂, ry艂 si臋 w ziemi臋 lub rozpryskiwa艂 w臋gle roz偶arzone w ogniskach.
Krucy tym godom pokrakiwali g贸ra uspokoi膰 si臋 nie mog膮c ni do gniazd trafi膰
zaj臋tych. Nade dniem wszystko si臋 usypia膰 zda艂o, ale Myszkowie pilni cho膰 skryte
stra偶e porozstawiali doko艂a i ze sto艂ba wymkn膮膰 si臋 nikt nie m贸g艂.
Wsta艂 znowu dzie艅 bia艂y nad zgliszczami. Na lasy pos艂ano po zwierza, na dwory po
chleb i straw臋 dla gromad. Ludu odprawiono wiele, nie by艂o go ju偶 tyle potrzeba,
a odsiecz pr臋dko nad膮偶y膰 nie mog艂a.
Reszta pozosta艂a leg艂a szeroko, tak aby ani strza艂a, ani kamie艅 nie dosi臋gn膮艂,
cho膰 ci膮gle ich pr贸bowano. 艢piewano pie艣ni i weselono si臋 przy ogniach.
Na wie偶y nie by艂o znaku 偶ycia 偶adnego, tylko u g贸ry chodzili ludzie i patrzali w
dal. Tych zr臋czniejsi sp臋dzali strza艂ami, chowali si臋 za przymurek i nikli.
Kilka razy Chwostka tam poznano i powitano ur膮gowiskami i krzykiem.
Ile razy strza艂a lecia艂a, kamie艅 spada艂, 艣miechy si臋 rozlega艂y. Czasem s艂owami
sobie rzucono obel偶ywymi, to znowu milczano d艂ugo.
Trzeciego dnia oko艂o po艂udnia g艂os z okna pocz膮艂 wo艂a膰 pod wie偶臋. Pomy艣lano, 偶e
si臋 zdadz膮. Myszko Krwawa Szyja chcia艂 ju偶 i艣膰 i wsta艂, wtem go wyprzedzi艂 brat
najm艂odszy, kt贸rego zwano 呕urawiem dla n贸g d艂ugich. Podbieg艂 i zadar艂 g艂ow臋 do
g贸ry, patrz膮c ku oknu. Z wie偶y rozleg艂 si臋 艣miech i razem z otworu ogromny g艂az
pad艂 mu na czaszk臋, m贸zg i krew prysn臋艂a, ch艂opak si臋 zachwia艂, pad艂 i skona艂.
Krzykn臋li r臋ce za艂amuj膮c Myszkowie.
- Krew za krew!! 呕aden st膮d nie ujdzie 偶yw!!
Wo艂anie i bole艣膰, i gniew by艂 straszny. Chwostek 艣mia艂 si臋 coraz g艂o艣niej.
Skoczyli 艣mielsi, aby cia艂o biednego uratowa膰; ci艣ni臋to na nich belk臋, kt贸ra
tylko trupa trafi艂a i przygniot艂a. J臋czeli Myszkowie bracia nad straconym.
Posypali si臋 ludzie i zgniecione wyniesiono cia艂o, aby je spali膰 zaraz na
stosie.
Na zgliszczu, gdzie wczoraj zgorza艂y cia艂a Leszk贸w, z艂o偶ono teraz biednego
ch艂opaka, naniesiono drzewa i pocz臋to 艣piewa膰 pie艣ni, a z g贸ry kl膮twami je
przerywano. W艣r贸d tego palenia, o mroku do obozu przywl贸k艂 si臋 ma艂y cz艂eczek z
g艂ow膮 postrzy偶on膮 i okiem wybitym. Ukradkiem spogl膮da艂 na wie偶臋, a chodzi艂 poza
ogniskami i rzucane ko艣ci zbieraj膮c ogryza艂, bo zna膰 by艂 g艂odny. Przysiad艂 sobie
razem z psami na pag贸rku 艣miecia - nikt mu nie broni艂. Nikt go nie zna艂.
W艂贸czy艂o si臋 tak na贸wczas ubogich, ob艂膮kanych, 艣lepych dziad贸w i bab wiele, a
by艂o obyczajem ich przyjmowa膰 i karmi膰.
Ob艂膮kanym czasem przyznawano dar jakiego艣 jasnowidzenia, niekt贸rzy zabawiali
艣piewem, skokami lub wr贸偶y膰 pr贸bowali. Odarty Znosek w艂a艣nie na takie stworzenie
bezbronne i dobroduszne wygl膮da艂. Kilku mu rzuci艂o po chleba kawa艂ku i po nie
dogryzionej ko艣ci, z kt贸rej on z rozkosz膮 resztki szpiku wysysa艂.
Nie uwa偶ano, 偶e si臋 wci膮偶 patrza艂 na sto艂b i obchodzi艂 go doko艂a, co艣 niby po
ziemi zbieraj膮c. Ciemno si臋 ju偶 zrobi艂o, gdy na dar艅 przyleg艂szy niedaleko wie偶y
znikn膮艂. Znu偶eni ludzie u ogniska drzemali, str贸偶e patrzali na jezioro, gdy z
jednego otworu na wie偶y ostro偶nie gruby powr贸z spada膰 zacz膮艂 ku ziemi. Sun膮艂 si臋
tak, i偶 go nie dostrze偶ono. Po piasku pe艂zn膮艂 do niego Znosek i wko艂o pasa go
sobie umocowa艂.
Cicho by艂o i ciemno, niekiedy wiatr przelecia艂 po dolinie, nad moczarami, w
trzcinach zaszumia艂 i gdzie艣 dalej bieg艂, nios膮c wo艅 spalenizny od zgliszcza
Str贸偶 stoj膮cy nad brzegiem postrzeg艂 co艣 migaj膮cego na 艣cianie, co艣 po g艂adkim
murze pe艂zn膮膰 si臋 zdawa艂o jak paj膮k olbrzymi. Nie mog艂o to by膰 nic innego jak
duch.
Cie艅 ten podnosi艂 si臋 do g贸ry ci膮gle, na ostatek zbli偶y艂 si臋 do otworu, cicho
odsun臋艂a si臋 okiennica i mia艂 znikn膮膰 ju偶 za ni膮, gdy 艣mia艂y bartnik pu艣ci艂
strza艂臋, krzyk si臋 da艂 s艂ysze膰, znik艂o wszystko.
Znosek wci膮gni臋ty le偶a艂 na drugiej po艂aci w wie偶y i st臋ka艂, strza艂臋 mia艂 w szyi.
Wyj臋艂a mu j膮 niewiasta, kt贸ra nadbieg艂a, ale krew si臋 la艂a. Dano huby i chust,
by j膮 zatamowa膰. Chwostek podszed艂 burcz膮c i potr膮ci艂 go nog膮.
- S艂yszysz ty - by艂e艣 u knezia Mi艂osza? Znosek milcza艂 i sycza艂.
- By艂em - rzek艂 w ko艅cu niewyra藕nie, bo m贸wi膰 trudno mu by艂o. Strza艂a ugrz臋z艂a
g艂臋boko i poszarpa艂a gard艂o, z ka偶dym s艂owem krew p艂yn臋艂a. Patrza艂 na Brunhild臋,
jak zdychaj膮cy pies na pana swego, do n贸g jej przype艂zn膮艂, chwyci艂 jej stopy,
poca艂owa艂 je i skona艂.
Par臋 razy Chwostek go jeszcze nog膮 potr膮ci艂, lecz 偶ycia ju偶 w nim nie by艂o.
Przekle艅stwem wi臋c cisn膮艂 na trupa i odszed艂. Bia艂a pani p艂acht膮 go narzuci膰
kaza艂a. Nazajutrz miano go w stron臋 jeziora niepotrzebnym trupem wyrzuci膰.
Czwartego dnia smerda z g贸rnego okna wysun膮艂 g艂ow臋 i kl膮膰 a 艂aja膰 pocz膮艂,
pokazywa膰 pi臋艣ci, bezcze艣ci膰. Odpowiadali mu z obozu 艣miechami.
- Psi synu! - krzyczeli na艅 kmiecie - g艂贸d ci tak pysk otworzy艂, trzeba si臋 nad
tob膮 ulitowa膰 chyba i je艣膰 ci co da膰, aby艣 nie w艣cieka艂 si臋.
Ch艂opaki wi臋c na d艂ugiej 偶erdzi zwi膮zanej kawa艂 mi臋sa ko艅skiego ukroiwszy ze
zdech艂ej 艣wierzopy podali smerdzie 艣miej膮c si臋 a szydz膮c. Mimo 偶e wiedzia艂, co
mu podstawiono, pochwyci艂 obur膮cz i znik艂.
Ju偶 im g艂贸d doskwiera! - rzek艂 Myszko Krwawa Szyja - ano, zobaczym!
Noc膮, gdy si臋 m艂odzie偶 ciekawa podkrad艂a pod mury i ucho przyk艂ada艂a do 艣cian,
zda艂o si臋, 偶e tam co艣 mrucza艂o i szemra艂o jakby pszczo艂y w ulu zamkni臋te, a
potem j臋ki niby i milczenie.
Sz贸stego dnia pos艂yszano nagle krzyki, wrzaw臋 i p艂acze, co艣 jakby zaci臋ty b贸j we
wn臋trzu, bo 艣ciany j臋cza艂y t艂uczone. Zawrza艂 kilka razy g艂os straszny, jakby z
nim 偶ycie ucieka艂o, przeszy艂 powietrze i umilk艂 jak urwana g臋艣li struna.
Burzy艂o si臋 i ko艂ata艂o potem znowu w wie偶ycy, lecia艂o co艣 gruchocz膮c, pada艂o i
trzaska艂o si臋. Potem cisza by艂a d艂uga. Niekiedy twarze blade ukazywa艂y si臋 w
oknach i nik艂y, zda艂y si臋 chcie膰 napi膰 powietrza usty otwartymi, bo wargi mia艂y
rozemkni臋te i j臋zyki wisz膮ce - ale o lito艣膰 i zmi艂owanie nie prosi艂 nikt.
Dziesi膮tego dnia milcza艂a wie偶a, krucy si臋 do okien cisn臋li, obsiadali je, jakby
dopominaj膮c wnij艣cia, i krakali straszliwie. Odp臋dzano je strza艂ami. Odlatywa艂y
na chwil臋 i powraca艂y dobijaj膮c z drugiej strony. Myszkowie wo艂a膰 kazali na
rozmow臋, nie odezwa艂, si臋 nikt. Stali jeszcze dni cztery. Na wierzcho艂ku nie
by艂o stra偶nika, we wn臋trzu cisza grobowa 艣mierci. Niekt贸rym to oczekiwanie
dojad艂o, ko艅ca si臋 dopominano. Sprzykrzy艂o si臋 patrze膰 na mur i do ptastwa
puszcza膰 strza艂y, a s艂ucha膰 - milczenia.
Myszko Krwawa Szyja kaza艂 wi膮za膰 drabiny. Czelad藕 jego w zgliszczach stare wrota
znalaz艂szy, trzy drabiny razem do g贸rnego wnij艣cia przystawi艂a i nad g艂owami
wrota dla ochrony trzymaj膮c, aby kamienie spadaj膮ce moc straci艂y, le藕膰 pocz臋li
ku g贸rze.
Drabiny mocowano; nikt si臋 nie pokazywa艂, dostali si臋 do zapartego wchodu, nikt
im wnij艣cia nie broni艂. Pocz臋li go r膮ba膰, bi膰 i 艂ama膰, nie odpowiedziano ze
艣rodka.
Ze wszech stron coraz drabin wi臋cej przystawia膰 zacz臋to, a tu偶 pod m艂oty i
obuchami pad艂y wrota w g艂膮b i z g艂uchym grzmotem stoczy艂y si臋 a偶 na dno.
W wie偶ycy ciemno by艂o jak w grobie, cicho jak na 偶alniku noc膮, nie wida膰 nikogo,
zgnilizn臋 czu膰 by艂o i trupy.
Na spodzie, na dnie le偶a艂y stosy cia艂 pogniecionych, po艂amanych, zsinia艂ych,
gnij膮cych; rusztowanie i belki, z kt贸rymi run臋li, przybi艂y jednych, drudzy si臋
padaj膮c pozabijali.
Na g贸rnej po艂aci le偶a艂y dwa cia艂a, Chwostka i 偶ony, z g艂odu czy od trucizny
zmar艂ych, sinymi plamami okryte.
呕yw tu ju偶 nikt nie pozosta艂. Zbuntowanemu zna膰 ludowi z g贸rnej po艂aci pu艂ap
ci艣ni臋to na g艂owy, kamieniami ci臋偶arny, i zgni贸t艂 mot艂och na miazg臋 gruchocz膮c.
Dwoje ich tylko, Mucha i smerda, le偶膮cy po k膮tach zostali na d艂ugie konanie.
Gdy si臋 wdarto do wie偶y, ca艂e obozowisko ozwa艂o si臋 wielkim okrzykiem. Kmiecie i
lud t臋skni艂 do dom贸w, powitano zwyci臋stwo rado艣ci膮 i wrzaw膮. Myszkowie czapki
podnie艣li do g贸ry, zacz臋to grzeba膰 si臋 w gruzach szukaj膮c ukrytych skarb贸w
Chwostka, a rozbiegaj膮ce si臋 wnet gromady ponios艂y po mirach wie艣膰, 偶e na
grodzie krucy ju偶 tylko panowali.
ROZDZIA艁 22
Na spustoszonym grodzie Chwostkowym zwo艂ano wielki wiec kmieci o nast臋pnego
miesi膮ca pe艂ni.
Trzema jednak dniami wprz贸dy, gdy ksi臋偶ycowej twarzy wiele jeszcze brakowa艂o, by
pe艂na by艂a, starszyzna ju偶 si臋 po dworach i zagrodach zbiera膰, radzi膰 i wadzi膰
zacz臋艂a. Wszystko zapowiada艂o, 偶e na tym zgliszczu, co tyle okropno艣ci widzia艂o,
i wiec spokojnie nie przejdzie.
艢cibor, do swoich jad膮c, stan膮艂 po drodze u Piastunowego dworka, chc膮c go te偶 z
sob膮 na narad臋 powo艂a膰.
- Ja si臋 tam wam do niej nie przydam - odpowiedzia艂 mu syn Koszyczk贸w - a wol臋
moje barcie podpatrzy膰... Mo偶niejsi niechaj stanowi膮, jam ubogi cz艂ek przodowa膰
nie chc臋, bo si臋 na si艂ach nie czuj臋... Nie nawyk艂em do tego, a rozkazywa膰 nie
umiem, ino pszczo艂om moim, kt贸re s艂uchaj膮 mnie, i czeladzi, kt贸ra sprzeczna nie
jest. 呕ycz臋 wam tylko, aby艣cie poczynali w dobry czas, a po艣pieszali z wyborem
wodza... Niemc贸w tylko co nie wida膰, gdy zwietrz膮, 偶e wodza nam braknie...
St贸jmy偶 z sob膮 po bratersku za jedno... Ja, co mi naka偶ecie, zrobi臋, a co robi膰
trzeba, to wy lepiej wiecie...
艢cibor mu si臋 u艣miechn膮艂 potrz膮saj膮c g艂ow膮.
- Waszego to nam bartniczego rozumu potrzeba, mi艂y ojcze - rzek艂 - bo si臋 u nas
nie na pogod臋, ale na straszny wicher zanosi. Leszk贸w krwi pomniejszego
drobiazgu zosta艂o du偶o, a naszych te偶 kmieci, witezi贸w wiele takich, kt贸rzy by
radzi na gr贸d si臋 dosta膰 chcieli i kneziowa膰... Nie p贸jdzie nam 艂atwo...
Westchn臋li oba; ale stary gospodarz przy swoim sta艂, aby raczej do pszcz贸艂 i艣膰
ni偶 do ludzi. 呕egnali si臋 wi臋c u wr贸t, a Piastun na plecy kobia艂k臋 wzi膮wszy do
lasu co pr臋dzej uszed艂 i drudzy jad膮cy na wiec mimo zagrody, co p贸藕niej o niego
u czeladzi i niewiast pytali, dowiedzieli si臋 tylko, i偶 go dawno doma ju偶 nie
by艂o.
Ci膮gn臋li kmiecie ze wszech stron nad Gop艂o, jechali i Leszki ponuro patrz膮c, ze
strachem w sercach, ale nie chc膮c ust膮pi膰. My艣leli mo偶e, i偶 gdy si臋 na innych
nie zgodz膮 ludzie, do nich powr贸c膮. Spotykano si臋 po drodze milcz膮c i nieufnie
oczyma mierzono.
Miejsce na wiec pono takie wybrane by艂o, a偶eby nag艂o艣膰 sprawy przypomina艂o.
艢wie偶e gruzy, 偶u偶le ledwie ostyg艂e, stercz膮ce z nich belki czarne, krwi膮 jeszcze
nie wsi膮k艂膮 ociek艂a ziemia, opustosza艂a wie偶a, z kt贸rej trupy pozrzucano do
jeziora, pozakopywano i popalono, aby powietrza nie psu艂y; wszystko to
napomina艂o, a偶eby wodza nowego niebawem obiera膰, bo pomsta za Pepe艂ka
nadci膮ga艂a.
Roi艂o si臋 ju偶 przybywaj膮cymi kmieciami, 偶upany, w艂adykami doko艂a, a coraz to
nowi jeszcze przybywali. Jedni stali z ko艅mi, czekaj膮c, rych艂o si臋 co pocznie,
drudzy, popuszczawszy je na pasz臋, pok艂adli si臋 na ziemi臋, inni chodzili od kupy
do kupy, rozwiaduj膮c si臋 i dostaj膮c j臋zyka.
Wszystkim by艂o jawne, 偶e Myszki, kt贸re Chwostka zjad艂y, b臋d膮 g贸r膮, ale nie
wszyscy za nimi i z nimi trzymali.
- Cho膰 to czysta kmieca krew nasza - m贸wili - ano za 艂eb by nas wzi臋li pewnie
jak tamten, kt贸rego艣my pozbyli.
W gromadzie znajdowa艂 si臋 i uzdrowiony ju偶 Doman, i Ludek, Wisz贸w syn, i innych
wielu, nawet z ko艅czyn ziemi i z puszcz a las贸w, upatrywano tylko Piastuna
pr贸偶no.
- Ten by si臋 nam tu zda艂 - m贸wi艂o wielu - cz艂ek prosty a rozum ma zdrowy,
bystrzej widzi, cho膰 m贸wi niewiele i nie trzyma z nikim, tylko dla gromady dobra
pragnie...
Pytano o niego. 艢cibor rzek艂: - Do pszcz贸艂 poszed艂...
Ju偶 si臋 mia艂o ku po艂udniowi, a ludzie si臋 艣ci膮gali powoli; niekt贸rym pilno by艂o
ju偶 poczyna膰 bardzo, zacz臋li ko艂em siada膰 wszyscy i najstarszych wo艂ano, aby
zagajali. Najs臋dziwszy wiekiem by艂 呕u艂a z rodu Jaks贸w, kmie膰 bogaty, daleko w
lasach mieszkaj膮cy, kt贸ry spok贸j lubi艂, a do obrad i wiec贸w nie by艂 nawyk艂y. Za
srogiego i okrutnika go miano, lecz sprawiedliwym te偶 by艂, gdy s膮dzi膰 przysz艂o.
Musn膮艂 si臋 starzec po w膮sach i brodzie, a rzek艂 kr贸tko, brwi namarszczywszy:
- Wybierajmy, a rych艂o... w domu ka偶dy ma co czyni膰. Chcia艂o si臋 wam pana
odmieni膰, pr贸bujcie szcz臋艣cia... Nie mam ja co rzec krom tego, 偶e tu ju偶 widz臋
knezi贸w si艂a, cho膰 i jednego nie mamy... o pos艂uszn膮 gromad臋 trudniej b臋dzie...
Czemu bym i ja kneziem nie mia艂 by膰?...
Myszkowie, jak inne rody, siedzieli kup膮 przy sobie, ca艂e te偶 zgromadzenie
mirami i rodzinami si臋 roz艂o偶y艂o. Myszk贸w by艂o przecie pono najwi臋cej i
najg艂o艣niej szumieli. Na nich si臋 te偶 ocz贸w najwi臋cej zwraca艂o.
Ka偶dy r贸d chcia艂by by艂 ze swoich knezia da膰. Najmo偶niejsi, r贸wnymi si臋 Myszkom
czuj膮c, cisn臋li si臋 te偶 naprz贸d.
Ze krwi Leszk贸w zesz艂o si臋 tak偶e dosy膰 i stali z kmieciami na r贸wni w prawie,
nie chc膮c im ust膮pi膰. Na tych koso patrzano. Przyby艂 te偶 milcz膮cy stary Mi艂osz z
o艣lepionym Leszkiem, kt贸rego przy sobie trzyma艂 na nim si臋 opieraj膮c, jakby
okaza膰 chcia艂, 偶e drogo za sw膮 krew zap艂aci艂. Z nim trzymali Bumiry i wielu
innych.
Gromadami te偶 siedzia艂y rody Jaks贸w, Kani贸w, Poraj贸w, Star偶贸w, Wizimir贸w i
innych mnogo. Patrzali ku sobie wszyscy, oczyma m贸wi膰 si臋 zdaj膮c:
- Tacy艣my dobrzy jako i wy. Szeptano mi臋dzy sob膮 naradzaj膮c si臋.
- Myszka wybra膰 - rzek艂 jeden z ich dru偶yny - Myszka z krwaw膮 szyj膮. Przecie ju偶
dow贸d da艂, 偶e wodzi膰 umie, a nam witezia trzeba i wodza...
- Hej! hej! - przerwa艂 drugi - czemu nie jednego z Kani贸w? Ci te偶 oszczepem
dobrze w艂adn膮, a nam te偶 i mo偶nego trzeba, aby艣my na艅 sk艂ada膰 si臋 i zsypywa膰 nie
potrzebowali...
- To i Wisz贸w r贸d zamo偶ny - m贸wi艂 trzeci - a Wisz stary pierwszy 偶yciem za wiec
zwo艂any op艂aci艂.
Wszczyna艂a si臋 ju偶 wrzawa, zgody nie by艂o, zacz臋li wo艂a膰 za sob膮 Leszkowie,
podstawuj膮c swoich jednego.
- Leszk贸w mieli艣my ju偶 dosy膰! - krzycze膰 zacz臋to - nie chcemy ich! M艣ci膰 si臋
b臋d膮! Precz z nimi!...
Od s艂owa do s艂owa, rody si臋 z sob膮 w kole ujada膰 zacz臋ty; wyst膮pi艂y nienawi艣ci
odwieczne, zemsty pozapominane, urazy stare. Powsta艂o zamieszanie, a niekt贸rzy
ju偶 i pi臋艣ci nastawiali.
A偶 gdy do tego przysz艂o, 艢cibor wo艂a膰 zacz膮艂 o upami臋tanie, 偶e to wiec jest i 偶e
tu nie pi臋艣膰, ale poczciwe s艂owo stanowi.
Och艂on臋li zwa艣nieni, oczyma si臋 ju偶 tylko wyzywaj膮c i mrucz膮c.
Ludek, Wisz贸w, syn, cho膰 m艂ody, wyst膮pi艂 艣mia艂o, po sobie maj膮c pami臋膰 ojca.
- Wie艣ci ju偶 chodz膮 - rzek艂 - 偶e o losie Chwo艣ciska stary ojciec Niemkim i
synowie kneziowi wiadomo艣膰 maj膮. Ludzie prawi膮, 偶e w sam dzie艅 ognistych wici
synowie jego byli na grodzie, sk膮d ich w czas matka przez jezioro uprowadzi艂a,
aby z odsiecz膮 na艣pieszali. Do Kaszub贸w i Pomorc贸w posy艂a膰 mieli o posi艂ki,
wtargn膮 z nimi pr臋dko, bo ich d艂ugo prosi膰 nie trzeba. Ziemi臋 nam spustosz膮,
zagrody popal膮, nim si臋 my na wodza zbierzemy... A nas by kupa by艂a najwi臋ksza,
bez g艂owy nie poradzimy.
Wtem wyst膮pi艂 Dobek. By艂 on 偶upanem mo偶nym, znali go wszyscy jako dzielnego,
przebieg艂ego i wielkiego serca cz艂owieka. Lat ju偶 na 艣wiecie prze偶y艂 ze
czterdzie艣ci, cho膰 tego po nim zna膰 nie by艂o. Si艂臋 mia艂 tak膮, 偶e nied藕wiedzie
dusi艂 za a szyj臋 wzi膮wszy, a zamiast dzidy cz臋sto drzewko wyrwawszy z korzeniem
偶ga艂 nim jak drugi lekkim oszczepem. Konia dosiad艂szy, gdy mu by艂 niepos艂uszny,
nogami na 艣mier膰 艣ciska艂. Dla ludzi te偶 na razie ostry bywa艂, ale do bitwy,
napa艣ci i utrzymania ludu w 艂adzie nie by艂o nad niego... gdyby gor膮co艣ci膮 nie
psu艂, co dzielno艣ci膮 dokaza艂. Znano go i z nienawi艣ci ku Niemcom, bo nad granic膮
po艂apawszy niewolnika, zwyk艂 by艂 ich do sochy zaprz臋ga膰 i ora膰 nimi. W dybach
te偶 u niego r贸偶nego stworzenia obcego co niemiara chodzi艂o, kt贸re on ze psy
razem karmi艂.
Czasu pokoju wes贸艂 by艂, ochoczy, do s艂owa 艂atwy, gdy mi艂owa艂, serdeczny, nie
ul臋kniony niczym, a w potrzebie tym chytrzejszy, 偶e si臋 porywczym wydawa艂. Ten
Dobek tedy, wlaz艂szy na kup臋 kamieni, m贸wi膰 pocz膮艂:
- Knezia nam trzeba jednego, a swata si臋 ich czterdziestu... za ka偶dego swoja
krew bi膰 si臋 gotowa, ust膮pi膰 nie chce nikt... Nie nowina to... Wszak ci to
powiadaj膮 u nas dawno, 偶e gdy starszyzn臋 wybiera膰 przychodzi艂o, Leszki a偶 do
s艂upa biega艂y, inaczej zgody nie mog膮c dopyta膰... Ano nam nie tyle ko艅skich n贸g,
co ludzkiej g艂owy potrzeba... Wi臋c... ano... po staremu... rzu膰my na losy...
pr臋dzej b臋dzie... nie umiej膮 ludzie, niech wybieraj膮 bogowie.
Wszyscy zamilkli, nie w smak to posz艂o.
- Jak zgody nie b臋dzie - zawo艂a艂 Myszko Krwawa Szyja - dosy膰 mamy czasu na losy
rzuca膰... Nie warto od tego poczyna膰, kiedy wol臋 sw膮 mamy. Wsta艂 Doman.
- Czemu nie na losy? - zapyta艂. - Czasu by si臋 nie marnowa艂o. Pok艂adnijmy
w艂贸cznie, ka偶dy swoj膮, konia bia艂ego przyprowad藕my, kt贸r膮 w艂贸czni臋 nog膮 pierwsz膮
potr膮ci, czyja b臋dzie, tego bogi chc膮.
- Lub na Lednic臋 po艣lijmy, na ostr贸w 艣wi臋ty, sprowad藕my dziewk臋 od ognia,
po艂贸偶my przed ni膮 czapki rz臋dem, ka偶dy sw膮... czyj膮 wybierze, ten nam kneziem
b臋dzie... - odezwa艂 si臋 Zgorzelec.
Tu si臋 dopiero swar i gwar wzi膮艂 okrutny; los贸w nie chcieli za nic ci, co si臋
pewnego wyboru dla siebie spodziewali. Zgody nie by艂o, a tu i noc ju偶
nadchodzi艂a. Pocz臋to si臋 rusza膰 z ko艂a. Jedni po dworach pojechali nazad z
niczym, drudzy si臋 na grodzisku porozk艂adali, inni po okolicy poszli obozowa膰 w
gajach.
Leszka chcieli jedni, Myszka drudzy, Wisza inni, Dobka wreszcie i z dziesi臋ciu
jeszcze stawiono. Byli tacy, co ju偶 Dobka znaj膮c okrzykiwa膰 go chcieli, ale sam
im usta zamkn膮艂.
- Nie chc臋! - zawo艂a艂. - Wol臋 s艂ucha膰 ni偶 rozkazywa膰 i swobodnym by膰 ni偶 mie膰
tysi膮c pan贸w. Uciek艂bym raczej na kraj 艣wiata, ni偶bym si臋 niewoli tej mia艂
podda膰...
Myszkowie, kt贸rzy si臋 na pewno spodziewali, 偶e ich jednym okrzykn膮 g艂osem,
odjechali gniewni i zasmuceni. Ale coraz wi臋cej by艂o takich, kt贸rzy m贸wili:
- Nie gorsi艣my od nich, mienia mamy tyle偶 albo i wi臋cej, ziemi du偶o, rodu
mnogo... je偶eli im knia偶y膰, to膰 i my potrafimy.
I tak porozpraszali si臋 wszyscy, nieradzi z siebie, nieradzi z drugich, gniewni,
nachmurzeni, niecierpliwi.
Wieczorem, gdy Piastun od swoich barci do zagrody powr贸ci艂, w艂a艣nie Dobek
zaje偶d偶a艂 przed jego wrota i zsiad艂 przed nimi.
- Ojcze Piastunie - rzek艂 - woleli艣cie wy do pszcz贸艂 i艣膰 ni偶 do ludzi, a
gdyby艣cie si臋 byli do nas pokwapili, mo偶e by艣cie nam z sob膮 zgod臋 przynie艣li.
Pszczo艂y by sobie bez was rad臋 da艂y...
- A c贸偶 si臋 tam u was sta艂o? - zapyta艂 stary.
- Nic... s艂ycha膰 tylko, 偶e Chwostka synowie Kaszub贸w ju偶 na nas i Pomorzan
prowadz膮, my tymczasem nie im, a sobie pi臋艣ci pokazujemy. Wiec si臋 zrywa A 偶e my
sami wybiera膰 nie umiemy, jedni nam do wyboru konia radz膮, drudzy dziewk臋,
trzeci losy rzucane i drewienka, wreszcie cho膰 do s艂upa biega膰, jak za dziad贸w
bywa艂o.
- Widzisz, Dobek - rzek艂 Piastun spokojnie - 偶em dobrze do pszcz贸艂 szed艂, bo tam
w lesie ja wiem, com zrobi艂, a na grodzie ja, ubogi cz艂ek z ma艂ym g艂osem, nic
bym nie dokaza艂... Ju偶e艣cie si臋 to rozjechali?...
- Jedni precz poszli gniewni, drudzy le偶膮 i mrucz膮... inni, jako ja, gospody
szukaj膮... Przecie wybiera膰 trzeba, bo nam niewybrany na kark si臋dzie.
Nazajutrz z rana i Doman podjecha艂 do wr贸t z pok艂onem, bo starego wszyscy
szanowali.
- C贸偶e艣cie to wy tak pobledli? - zapyta艂 gospodarz, kt贸ry go i nie widzia艂
dawno, i nie s艂ysza艂 o nim nawet.
- N贸偶 mia艂em w boku, krwi mi si艂a up艂yn臋艂o - rzek艂 Doman. - Kt贸偶 was pchn膮艂?
- Wstyd rzec... dziewka... Porwa艂em Wisza c贸rk臋, bo mi si臋 srodze podoba艂a... Na
koniu b臋d膮c, w moich r臋kach, n贸偶 mi m贸j w艂asny wychwyci艂a i zada艂a ran臋 g艂臋bok膮.
- Drogo艣cie kupili dziewczyn臋...
- Anim jej dosta艂 - odpar艂 艣miej膮c si臋 Doman - wymkn臋艂a mi si臋 i uciek艂a do
chramu na Lednic臋, a jam si臋 d艂ugo liza膰 musia艂...
Piastun rzek艂:
- Znajdziecie drug膮.
- Ju偶em ci i znalaz艂 - doda艂 Doman - a co mi po tym, kiedy zawsze pierwszej 偶al.
Wtem si臋 g艂os da艂 s艂ysze膰 z boku piskliwy:
- I gdyby nie ta stara wied藕ma, Jaruha, ju偶 by was na 艣wiecie nie by艂o... hal
ha!...
Obejrzeli si臋 i ujrzeli staruch臋, kt贸ra do n贸g si臋 im k艂aniaj膮c g艂ow膮 i r臋kami,
u艣miecha艂a si臋.
- A ty na wiec czy z wiecu? - rzek艂 szydersko Dobek - mo偶e by艣 si臋 na艅 przyda艂a?
- Dopiero na wiec - ci膮gn臋艂a dalej stara niezmieszana - czemu nie? S艂ysza艂am ja,
偶e tam 艂adu nie ma... Kto wie? Przyszed艂by mo偶e ze mn膮, bo ja r贸偶ne rzeczy w
worku nosz臋 i wiele wiem... Powiedzia艂abym gromadzie ba艣艅...
- Jak膮? - zapytali ciekawi.
- E! to stara babska klechda... - szepn臋艂a Jaruha. - Raz, m贸wi膮, trafi艂o si臋
tak, 偶e w mrowisku nie sta艂o kr贸la... Mr贸wczy pan z d臋bu spad艂szy zabi艂 si臋, a
potomstwa po sobie nie zostawi艂... Tymczasem 艂akome ptastwo nadci膮ga艂o, aby
z艂upi膰 mrowisko... Zebra艂a si臋 starszyzna i radzi... Jedni chc膮 komara wybiera膰,
drudzy much臋, inni paj膮ka, byle nie mr贸wk臋, bo one wszystkie czarne, a wszystkie
sobie r贸wne... Tak dobra jedna, jak i druga. Wybierali, wybierali i wybra膰 nie
mogli, a ptastwo jaja dzi贸ba艂o tymczasem i wyjada艂o do szcz臋tu... wszystkich
r贸wno... Aby ono to i tu tak nie by艂o, mi艂o艣ciwi panowie. Ale starej babie co do
tego?...
Roz艣mieli si臋 s艂uchaj膮cy, a Jaruha pok艂oniwszy si臋 posz艂a do Rzepicy piwa si臋
napi膰.
Wi臋c przybyli mocno nalegali na Piastuna, aby z nimi nazajutrz na wiec jecha艂. -
A po co mno偶y膰 g艂owy, kiedy i tak nie ma zgody?... - odpar艂 stary. - Rad藕cie
beze mnie, jam si臋 nie zda艂...
Nazajutrz dzie艅 to偶 samo by艂o. Zjechali si臋 starsi radzi膰, a pocz臋li wadzi膰 i
zesz艂o na sporach, co by艂o dnia. Wida膰 by艂o oko艂o sto艂ba wij膮ce si臋 ludzi
gromady, to przypadaj膮ce do siebie, to odskakuj膮ce i rozchodz膮ce si臋 daleko, to
nabiegaj膮ce na siebie znowu. R臋ce si臋 podnosi艂y do g贸ry... i g艂osy, rzucano
czapki, potem wszyscy szli precz i za chwil臋 si臋 do kupy cisn臋li.
Zgody nie by艂o... Leszkowie z jednej, Myszki z drugiej strony przewodzili.
Wieczorem p贸藕nym Myszko Krwawa Szyja podjecha艂 pod chat臋 Piastuna jak noc
chmurny.
- Pozdrawiam was, ojcze. - Z wiecu wracacie?
- Tak ci jest, z wiecu jad臋... - westchn膮艂 Myszko. - C贸偶 niesiecie?
- Wiadro pr贸偶ne - rzek艂 z gorycz膮 Krwawa Szyja - nie ma wody, nie ma zgody. Ma艂o
si臋 ju偶 za w艂osy nie pobierzemy. Ka偶dy by kneziem chcia艂 by膰, a s艂ucha膰 by si臋
nikomu nie chcia艂o.
- A wy? - zapyta艂 stary.
- No.., ja te偶... a ja prawo po sobie mam - rzek艂 Myszko - kt贸偶 Chwosta
przemierz艂ego zdusi艂, je艣li nie ja i moi? Kto szyi i zdrowia nastawia艂? Ju艣cim
tak dobry jak i Leszki, jak Jaksy albo Kanie?...
- Pewnie - rzek艂 cicho Piastun - ale c贸偶 b臋dzie? M贸wi膮, 偶e Leszek i Pepe艂ek
ci膮gn膮?
- Nie ma co ju偶 i m贸wi膰 o wyborze - doda艂 Myszko g艂osem st艂umionym - kto ludzi
zbierze wi臋cej, sam si臋 kneziem og艂osi i b臋dzie na grodzie panowa艂.
- A po c贸偶 tamtego zrzuca膰 by艂o? - odezwa艂 si臋 stary - wszak i on takim prawem
siedzia艂.
- C贸偶, je艣li do zgody nie przyjdzie - przerwa艂 Myszko - czy lepiej, aby nas
jedli Niemcy, czy aby sw贸j za 艂eb wzi膮艂?
Gospodarz umilk艂 troch臋, w ziemi臋 patrza艂.
- Czy艅cie, jako wiecie, ale wiec szanujcie - rzek艂 po chwili. - Co si臋 sta艂o
Pepe艂kowi i Leszkom, mo偶e i drugich spotka膰...
- Ja nad sob膮 innym nie dam przewodzi膰 - krzykn膮艂 r臋k臋 do g贸ry podnosz膮c Myszko.
I z tym, jakby zagniewany, odjecha艂.
Nazajutrz dzie艅 na grodzisku nie by艂o nikogo. Stado wr贸bli po nim lata艂o,
zbieraj膮c pr贸szyny po koniach i po ludziach, 艣wiergoc膮c jak wczoraj ludzie,
k艂贸c膮c si臋 i czubi膮c o ziarna jak wczora tamci o panowanie nad sob膮.
Piastun siedzia艂 na przedsieniu, dziwi膮c si臋 w duszy swej, 偶e ludzie tak bardzo
pragn膮膰 mogli tego, co by艂o strasznym brzemieniem, i cieszy艂 si臋 te偶, i偶 ubogi
by艂, a nie potrzebowa艂 do spor贸w nale偶e膰 i sta膰 m贸g艂 na uboczu.
Wiec, powiadano, rozszed艂 si臋 z niczym lub gorzej jeszcze, bo ci, co na艅
przybyli druhami, popowracali wrogami, w sercu z 偶alem i nienawi艣ci膮. Myszkowie
zw艂aszcza nieprzyjaci贸艂 napytali i wsp贸艂zawodnik贸w, a Leszki po cichu cieszyli
si臋 z wszystkiego, bo niejeden ju偶 g艂ow臋 ku nim obraca艂, m贸wi膮c:
- Lepiej niech stary r贸d nam panuje, byle zakonu strzeg艂.
Pusto by艂o na grodzisku dni kilka, ale wrza艂o i gotowa艂o si臋 po zagrodach.
Nadchodzi艂 dzie艅 艣wi膮teczny 偶niwa. Zda艂o si臋 tym, co przewodzili, 偶e za drugim
razem wiec nie darmo si臋 zbierze i wyb贸r stan膮膰 musi. Pocz臋to wi臋c znowu
obwo艂ywa膰 si臋 na zb贸r a sejm nowy nad Gop艂o. Pojechali Myszkowie po swoich,
Leszki te偶 i inne rody, zbieraj膮c druh贸w dla narady i poparcia.
Wielu ju偶 zra偶onych i艣膰 nie chcia艂o. Byli i tacy, co si臋 cieszyli, 偶e knezia nie
mieli, bo danin, osyp贸w i s艂u偶by do grodu nie by艂o, a gdy o najazdach m贸wiono,
g艂owami potrz膮sali utrzymuj膮c, i偶 Niemce doma i nad 艁ab膮 mieli roboty dosy膰, a
nad Wart臋 si臋 tak rych艂o wybra膰 nie mog膮.
Tymczasem, 偶e dzie艅 nowy naznaczony by艂 艣wi膮teczny, a niekt贸rzy my艣leli, i偶
chlebem sobie ludzi zjednaj膮, kazali na wozy nabra膰 mi臋siwa, ko艂acz贸w, piwa i
miodu i wie藕li je z sob膮 dla cz臋stowania. Tak uczynili Myszkowie, a gdy si臋 o
tym dowiedzia艂 Bumir i jego dru偶yna, nie chcieli si臋 te偶 da膰 wyprzedzi膰,
na艂adowali, co w domu mieli, na wozy i konie i s艂ali na gr贸d.
Zb贸r nie by艂 tak gromadnym jak pierwszym razem, ale wygl膮da艂 uroczy艣ciej. Ludzie
te偶 baczniejsi, bo do艣wiadcze艅si, wi臋cej si臋 przys艂uchiwali ni偶 m贸wili i serca
sobie jedna膰 usi艂owali.
Ju偶 ko艂o zasi膮艣膰 mia艂o, gdy z dzid膮 w r臋ku nadci膮gn膮艂 Wizun stary, kt贸ry
przybywa膰 si臋 zdawa艂 znu偶ony z drogi dalekiej.
Starzec powa偶anie mia艂 u ludzi nie tylko dla do艣wiadczenia i rozumu, bo w ci膮gu
偶ycia dalekie zwiedza艂 kraje i zna艂 prawie wszystkie, gdzie si臋ga艂o "s艂owo", ich
obyczaje, 艂ad, zakony, prawa wszystkich gromad i plemion siedz膮cych poza Wis艂膮 i
Dnieprem, i po Tatry, i nad Dunajem, nad 艁ab膮 i Odr膮, i nad Morzem Bia艂ym - ale
wr贸偶bitem te偶 by艂 wielkim i proroczo widzia艂 a wiedzia艂, co si臋 dzia膰 mia艂o...
Chadzano do艅 nieraz po rad臋, acz jej szczodry nie by艂. Wszyscy mu wi臋c okazali
rado艣膰 wielk膮, i偶 na wiec przychodzi艂, a spodziewali si臋, i偶 przem贸wiwszy do
zgody nak艂oni.
Wi臋c gdy si臋 z dala ukaza艂, i Myszkowie, i Leszki wita膰 go szli, a nim do
m贸wienia o sprawie przyst膮pili, wystawiono niecki z mi臋siwem i chlebami i nap贸j,
prosz膮c wszystkich na straw臋.
Posiadano na ziemi oko艂o woz贸w. Wizunowi poczestne miejsce zrobiono i cz臋stowa膰
si臋 pocz臋li z dobr膮 my艣l膮. Dzie艅 te偶 by艂 dziwnie pogodny i pi臋kny; napoju
wszelkiego sta艂o si艂a, a gdy si臋 raz ugaszcza膰 zacz臋to, ani si臋 postrze偶ono, jak
dobra cz臋艣膰 dnia na ucztowaniu zesz艂a. Wizun milcza艂. Myszkom si臋 zda艂o, 偶e go
mieli za sob膮, a Leszkowie prawie byli pewni, i偶 przeciwko nim nie stanie. Wi臋c
nim do ko艂a szli, prosili go, aby im rad臋 da艂, co czyni膰 mieli dla rychlejszego
sprawy ko艅ca.
Stary obejrza艂 si臋 doko艂a i namy艣liwszy pocz膮艂:
- Po tom ci ja tu si臋 przywl贸k艂, a偶ebym wam prawd臋 przyni贸s艂, nie z siebie, ale
z tego 藕r贸d艂a, sk膮d ona p艂ynie. Umy艣lniem odby艂 pielgrzymk臋 do miejsc 艣wi臋tych
pytaj膮c, co czyni膰, aby艣my si臋 od biedy uratowali. Wracam z niej w艂a艣nie. By艂em
daleko, by艂em po kontynach 艢wiatowida, Radegasta, Porewita... by艂em na
Ko艂obrzegu, Szczecinie, w Retrze i na ostrowiu 艣wi臋tym Ran贸w, u Czarnego
Stawu... Bogowie tam kr贸luj膮, kt贸rzy ca艂emu plemieniu naszemu rozkazuj膮.
Obodrytom i Wilkom r贸wnie, jak Ludkom i Polanom...
Nie ma u nas takich chram贸w i takich b贸stw, jak te, co s膮 u Redar贸w i Ran贸w...
czcimy i my przecie Rugiewida o siedmiu twarzach i mieczach siedmiu, Tryg艂owa o
trzech g艂owach, Porewita o czterech obliczach z pi膮tym na piersi, 艢wiatowida,
kt贸ry czterema g艂owy patrzy na cztery 艣wiata strony...
Tam ja do nich chodzi艂em po wr贸偶b臋 i wieszczb臋 dla nas, stamt膮d wam przynosz臋,
co mi rzeczono...
Obejrza艂 si臋, s艂uchano w milczeniu, a Myszko spyta艂: - Jak偶e艣cie si臋 do Retry
dostali?
- Kt贸偶 co starcowi bezbronnemu mia艂 uczyni膰? - odezwa艂 si臋 Wizun. -Zatrzymywali
mnie Wilcy po go艣ci艅cach niejeden raz, ale pu艣cili wolno... Do Radegasta te偶
nie艂atwo si臋 dobi膰... Le偶y kontyna na wyspie zewsz膮d wod膮 otoczonej jak Lednica
nasza, d艂uga ha膰 i mosty prowadz膮 do niej, a gdy艣 ju偶 na l膮d wszed艂, dziewi臋膰
bram przebywa膰 musisz, a do ka偶dej z nich puka膰 i prosi膰 si臋, bo u ka偶dej str贸偶
stoi czujny dniem i noc膮, a pyta ci臋 i opatruje. Nie puszczaj膮 za艣 wi臋cej jak
trzech naraz do chramu. Kontyna stoi na podwy偶szeniu z trojgiem wr贸t w tynach,
co j膮 otaczaj膮, z kt贸rych dwoje si臋 tylko otwiera, a trzecie tajemne do wody
prowadz膮... B贸stwo stoi ca艂e z艂ocone w koronie na g艂owie, na rogach jeleni i
koz艂贸w, misternie wywy偶szone pod dachem purpurowym ze s艂upy malowanymi, a obok
niego 艂o偶e jego kr贸lewskie purpur膮 zas艂ane... I wko艂o bogowie drudzy we
zbrojach, z mieczami... Tamem ja naprz贸d szed艂 o wyroczni臋 pyta膰.
- C贸偶 ci powiedzia艂a? - zacz臋li szemra膰 otaczaj膮cy. Wizun spu艣ci艂 oczy.
- Musia艂em na wyroczni臋 czeka膰, p贸ki mi nie przysz艂a w jednym s艂owie: -
Wybierzcie pokornego... Nie do艣膰 mi na tym by艂o i szed艂em na ostr贸w 艣wi臋ty, nad
Czarny Staw, na Jasmund, do Rekony... pyta艂em u Tryg艂owa i 艢wiatowida...
艢wiatowid mi rzek艂: - Wybierzcie ma艂ego. Tryg艂ow kaza艂 powiedzie膰: - Wybierajcie
ubogiego... Pyta艂em Rogu 艢wiatowida przez mi贸d, kt贸ry w nim stoi, i rzeczono mi,
偶e niepok贸j i wojna czeka nas, dop贸ki m a 艂 y nie b臋dzie uczyniony wielkim.
S艂uchaj膮c Wizuna, wszyscy si臋 po sobie ogl膮dali i wida膰 by艂o na twarzach
frasunek, a stary m贸wi艂 dalej:
- Com przyni贸s艂 od wyroczni bog贸w, to i w sobie nosi艂em wprz贸dy... Zgody nam
pr臋dko potrzeba i jedno艣ci... Zw臋drowa艂em wszystkie plemiona i narody nasze,
jakie na ziemiach siedz膮 od Dniepru do 艁aby, od jednego do drugiego, od sinego
do bia艂ego morza, i liczy艂em w my艣li, wiele nas jest, a jak my ma艂o mo偶emy...
Jedni z nas ju偶 si臋 Niemcom poddali i trzymaj膮 z nimi; drudzy z s膮siady bra膰mi
wojuj膮, inni si臋 po lasach chowaj膮, a swoich o miedz臋 zna膰 nie chc膮... Ka偶dy
偶yje jako woli, a do kupy si臋 zebra膰 i w kupie zgodzi膰 najtrudniejsza rzecz...
Chodzili, jak ja, nieraz Polanie nasi do Ran贸w, do 艣wi膮tyni, spotykali si臋 tam z
Serbami i Ludkami, i Dulebami; i Wilki, i wszelkimi plemionami jednej mowy, pili
z nimi z czary razem, chleb 艂amali, a nazajutrz zna膰 si臋 nie chcieli...
- Niemcy maj膮 jednego wodza, a gdy si臋 pok艂贸c膮, ten ich jedna jak matka dzieci
przy misce, obojgu po g艂owach daj膮c nauk臋; u nas swoboda panuje, a kto chce,
szarpie. Dla onej swobody, pana nie znaj膮c, zwierzom dzikim dostajemy si臋 na
pastw臋.
- Gdy inaczej nie mo偶e by膰, cho膰 nasze ziemie i miry niech zgodne b臋d膮, a niech
wybior膮, jako rzek艂y wyrocznie, pokornego, ma艂ego, ubogiego...
Gdy Wizun sko艅czy艂, panowa艂o d艂ugie milczenie, a co wprz贸dy ka偶dy si臋 wielkim
czyni艂, teraz by by艂 rad mniejszym si臋 sta膰 lub okaza膰. I nie w smak sz艂y te
wr贸偶by znaczniejszym, a na starego szemrali.
Wtem z ty艂u pocz臋ty niecierpliwie gromady wo艂a膰: -- Do rady! Do ko艂a!
Wszystkie rody pocz臋艂y si臋 kupi膰 i ustawia膰, a ka偶dy swoich zaleca膰. Wnet i o
przepowiedni zapomniano. Myszkowie si臋 krwi膮 przelan膮 i prac膮 chlubili,
Leszkowie stali przy jakim艣 prawie, inni bogactwem si臋 zalecali.
A 偶e gromada Krwawej Szyi najliczniejsza by艂a, 艣mielsi pocz臋li go obwo艂ywa膰, ale
zaledwie to pos艂yszano z przeciwnego ko艅ca, zerwa艂a si臋 burza i odskoczy艂a
po艂owa, ani zna膰 go nie chc膮c za wodza.
Tu偶 najpokorniejszego z Leszk贸w wywo艂ywa膰 zacz臋to, lecz zag艂uszy艂a wrzawa ze
strony przeciwnej lu藕ne g艂osy.
Ci, co w kole siedzieli, powstawali, rozpierzchli si臋, rozbiegli.
Zgody nie by艂o... Cz臋艣膰 znaczna precz sz艂a na okopy, pok艂ad艂a si臋 na trawie i
pij膮c narzeka艂a na drugich. Wizun sta艂 z boku na swej dzidzie oparty i u艣miecha艂
si臋. S艂o艅ce zapada艂o.
Wtem na zdyszanym i potem oblanym koniu przypad艂 cz艂owiek w koszuli, z dala ju偶
r臋k膮 co艣 ukazuj膮c a krzycz膮c.
Porwali si臋 wszyscy, biegn膮c ku niemu. Zsun膮艂 si臋 wtem z konia wo艂aj膮c g艂osem
wielkim:
- Synowie kneziowi z Pomorcami i Kaszubami a Niemcy ju偶 id膮 na nas, ju偶 puszcz臋
na granicy przest膮pili...
Ledwie to us艂yszawszy, wszyscy do koni swych biegli; pop艂och i wrzawa si臋 sta艂a
niezmierna.
Tego艣my si臋 doczekali spieraj膮c i krzycz膮c! - krzykn膮艂 Dobek gniewnie.
-Rozbiegniemy si臋-li teraz potraciwszy g艂owy, to zginiemy wszyscy, bo nas po
jednemu wybior膮, jak wr贸ble ze strzechy powykr臋caj膮...
Leszkowie milczeli stan膮wszy na stronie; im si臋 z synami Chwostka 艂atwiej by艂o
porozumie膰. Myszkom o g艂owy sz艂o... zwo艂ali si臋 do kupy osobno.
- Na ko艅, kto 偶yw, niech ka偶dy swoich ludzi zbiera... - pocz臋li zaklina膰 - nie
ma czasu na d艂ugie rady... Gromad膮 i艣膰 i 艂aw膮 im zast膮pi膰 drog臋... Nie staniemy
im do ocz贸w, p贸藕niej ju偶 nie czas b臋dzie...
Dobek przerwa艂 gwa艂townie.
- Do dom贸w, po ludzi! - zakrzykn膮艂 nakazuj膮co - czelad藕 id藕cie zbiera膰...
nazajutrz wszyscy, z czym kto ma, tu nad Gop艂o, a st膮d razem ruszym na wroga...
Wieczora i nocy starczy! Na ko艅! Na ko艅!
Dosiadali te偶 ju偶 koni, chwytaj膮c je z paszy i od woz贸w, kto co napad艂,
rozsy艂ano go艅c贸w i nim zmrok nadszed艂, grodzisko znowu sta艂o pustym i milcz膮cym.
Gdy noc zapad艂a, w stronie, z kt贸rej si臋 spodziewano najazdu, dalekie 艂uny ju偶
wida膰 by艂o na niebie.
Nazajutrz nie przyby艂 nikt jeszcze na zborne miejsce, wszyscy si臋 gotowa膰
musieli, niejednym i dzid, i oszczep贸w brak艂o... Trzeciego dnia dopiero zacz臋艂y
si臋 gromady powoli sp艂ywa膰 nad brzeg jeziora. Wie艣膰 o napa艣ci wroga ruszy艂a
wszystkich, z odleglejszych te偶 osad sz艂y gromadki.
Nie pytaj膮c wyboru Dobek, kt贸ry si臋 pierwszy znalaz艂 na placu, sam sobie
dow贸dztwo nada艂, a pos艂usze艅stwa mu nie odmawiano. Silnym by艂 do艣膰, aby je
wym贸c, gdyby mu si臋 kto sprzeciwi艂.
Ledwie 贸wczesny lud zbrojny m贸g艂 si臋 nim nazywa膰. Nie byli jeszcze Polanie
narodem wojennym i 艂upieskim, ale rolniczym i spokojnym. Konieczno艣膰 obrony
uzbraja膰 si臋 im kaza艂a, ale uzbrojenie lichym by艂o.
呕elaznego or臋偶a mieli ma艂o, miedziana stara bro艅 u niewielu si臋 znajdowa艂a; sz艂a
czelad藕 uzbrojona w m艂oty kamienne i obuchy, pa艂ki nasiekiwane, 艂uki, proce i
pociski. Kawa艂 艂ubu lipowego sta艂 za zbroj臋, a ozdobn膮 zwa艂a si臋 tarcz, gdy j膮
kto sk贸r膮 jedn膮 lub dwiema obci膮ga艂. Siekiery i no偶e, na jakie kogo sta艂o,
wi膮zano do pasa i do konia.
Czelad藕 i parobkowie pieszo szli, co przedniejsza dru偶yna i kmiecie jechali
konno, na g艂owach dla os艂ony maj膮c albo kruszcowy kab艂膮k, lub czapk臋 tylko, na
ramionach kr臋gi mosi臋偶ne, kt贸re od uderzenia mieczem obrania艂y.
Ka偶dy r贸d wi贸d艂 sw膮 gromad臋, nie bardzo sforn膮, groz膮 i strachem trzymaj膮c j膮 w
pos艂usze艅stwie.
Dobek lata艂 opatruj膮c gromady i szykuj膮c jedne przy drugich, a tu mu czelad藕
zaraz si臋 wa艣ni膰 poczyna艂a, 偶e j膮 uspokaja膰 kijem musia艂. Myszk贸w s艂ugi z
Leszkami sta膰 obok nie chcieli. Lecz Dobek, gdy si臋 rozpali艂, ani spa艂, ani
jad艂, ani spocz膮艂, p贸ki do potyczki nie doprowadzi艂. Wojn臋 lubi艂 i dopiero 偶y艂,
gdy dzid臋 w r臋k臋 wzi膮wszy na konia siad艂. 艢mia艂y mu si臋 oczy i drga艂y usta. Ku
wieczorowi powysy艂a艂 najprzebieglejszych ludzi na zwiady, aby dopytali, gdzie
si臋 nieprzyjaciel obraca艂. Dopiero j臋zyka dostawszy, mia艂 przeciwko niemu
wyruszy膰. Tymczasem odst膮piwszy nieco u jeziora po艂o偶y艂 si臋 z lud藕mi w gaju, aby
noc膮 ich nie zdradzi艂y ogniska i dymy.
ROZDZIA艁 23
Wr贸cili wys艂ani z tym, 偶e Niemc贸w nie opodal ju偶 s艂ycha膰 by艂o - podpe艂zn膮wszy
widzieli ich nawet, ale si艂 obliczy膰 nie mogli.
Szli zabieraj膮c ludzi, sp臋dzaj膮c trzody, zagrody pal膮c, 艂upy garn膮c, jakie
pochwyci膰 mogli, k臋dy si臋 przesun臋li, zostawa艂a po nich pustynia i zgliszcza.
Czas by艂o co najpr臋dzej naprzeciw nim wyst膮pi膰, aby dalsz膮 zaprze膰 drog臋, bo
ka偶dy dzie艅 ludzi wielu 偶ycie i mienie kosztowa艂. Ale straszono gromady walk膮 i
uzbrojeniem, a zbierana kupa czeladzi nie starczy艂a na tak膮 si艂臋; Dobek wi臋c
postanowi艂 ci膮gn膮膰 cicho, aby ich na noclegowisku napa艣膰 艣pi膮cych.
Cicho i ostro偶nie przerzyna膰 si臋 pocz臋li lasami, po bokach, w prawo i lewo Dobek
pos艂a艂 le艣nych ludzi, co i po ziemi, i po drzewach chodzi膰 umieli, aby
przepatrywali, gdzie si臋 nieprzyjaciel znajdowa艂 i jak go osaczy膰 najlepiej.
Drugiego dnia w g艂臋bi puszczy naszli na ca艂y ob贸z niewiast z dzie膰mi, starc贸w i
niedo艂臋偶nych, z trzodami i dobytkiem, kt贸rzy ze dwor贸w i chat zbiegli, chroni膮c
si臋 przed nieprzyjacielem na niedost臋pne uroczyska.
P艂acz i trwoga panowa艂a mi臋dzy nimi. Siedzieli na ziemi j臋cz膮c, zawodz膮c, tul膮c
si臋 do siebie za ka偶dym szmerem w dali, zdradzaj膮c si臋 krzykami.
Ci m贸wili, 偶e wiele ju偶 ludu posz艂o w p臋ta, a ma艂o kto zawczasu zbiec m贸g艂
ratuj膮c 偶ycie. Lasy, 艂ozy i trzciny nad wodami za przytu艂ek s艂u偶y艂y, ale i
stamt膮d psy, kt贸rych gromady ci膮gn臋艂y z Pomorcami, schronionych p艂oszy艂y.
Pomorcy z Niemcami szli pustosz膮c ogniem i mieczem, lud tylko m艂odszy wi膮zali w
艂yka i gnali za sob膮. Na czele ich stali kneziowie Leszek i Pepe艂ek, za rodzic贸w
zemsty chciwi.
Kmieci贸w schwytanych bez lito艣ci na d臋bach wieszano.
J臋ki niewie艣cie, kwilenie dzieci, 偶a艂osne wo艂ania starc贸w nie doda艂y serca
Dobkowej gromadzie, ale do zemsty budzi艂y.
Zbiegi m贸wi艂y z przera偶eniem o ludziach ca艂ych w 偶elazo pozakuwanych, ze
szczytami kruszcowymi, od kt贸rych strza艂y odskakiwa艂y, kt贸rych pa艂ki nie bra艂y.
Za tarczami tymi stali jak za murem z 偶elaza.
Dobkowi serca przyby艂o i gniewu, m贸wili mu, 偶e 艂upi膮c zagrody zapijali si臋, a
najad艂szy i opiwszy, nocami jak wieprze le偶eli dysz膮c bezsilni... a kto by ich
napad艂 w贸wczas, tylko by wi膮za膰 i dobija膰 potrzebowa艂.
Z tych zbieg贸w z艂apanych w lesie stary jeden si臋 podj膮艂 drog臋 ku Niemcom
pokaza膰. Przele偶eli tu do zmierzchu; jak mrok, po cichu wyci膮gn臋艂y gromady,
krajem lasu posuwaj膮c si臋 ku p贸艂nocy. Ksi臋偶yca na niebie nie by艂o i noc okry艂a
ich chmurna.
Szli tak d艂ugo, zwracaj膮c na r贸偶ne strony, gdy wreszcie zza drzew ujrzeli w dali
szeroko porozk艂adane, dogasaj膮ce ogniska.
Dobek wysun膮艂 si臋 naprz贸d rozpatrze膰, jak ognie le偶a艂y, by po nich si艂臋
nieprzyjaciela policzy膰. A by艂o ich tyle, 偶e rachowa膰 przesta艂, bo mu siec by艂o
pilno. Nie spodziewali si臋 zna膰 naje藕d藕cy, aby im kto 艣mia艂 czo艂o stawi膰, i
odpoczywali bezpieczni. G臋sty las z jednej strony dozwala艂 si臋 podkra艣膰 niemal
do samego obozowiska w dolinie.
Ludzie, na ziemi臋 si臋 pok艂ad艂szy, pe艂zn臋li cicho na brzuchach. Ob贸z Pomorc贸w by艂
dla nich 艂akom膮 zdobycz膮, cho膰by si臋 nie obci膮偶yli lupami. Lud tam si臋 do nich
kupi艂 z ca艂ego wendyjskiego wybrze偶a a偶 do uj艣cia 艁aby, zb贸je i 艂otry ze
szerokiego 艣wiata. Pomorcy, wojownicy razem i przekupnie, mieli te偶 u siebie
doma, czego dusza zapragn臋艂a. W Winedzie mieniali swoje sk贸ry i bursztyny na
偶elazo, na miecze, sukna i towary id膮ce z po艂udnia, wschodu i zachodu. Cho膰 mow臋
mieli s艂owia艅sk膮, ale serca ju偶 niemieckie; byle 艂upu dosta膰, gotowi byli i艣膰 na
swoich, s艂u偶y膰 ka偶demu, pali膰 i zabija膰 cho膰 braci rodzonych. Chciwo艣膰 ich
ci膮gn臋艂a i zwierz臋ca dziko艣膰.
Przebieg艂szy kawa艂 kraju, w kt贸rym tylko zgliszcza i pustk臋 zostawili po sobie,
zniszczywszy osad kilka, z艂upiwszy dwor贸w wiele, po艂o偶yli si臋 w艂a艣nie obozem u
lasu, w miejscu bezpiecznym. Os艂ania艂a ich puszcza, jezioro i b艂ota doko艂a.
Spoczywali bez stra偶y. Jad艂o si臋 warzy艂o w kocio艂kach, tarcze i miecze le偶a艂y
porozrzucane po ziemi. Pozdejmowali pasy, pociskali 偶elazne blachy, aby im l偶ej
dycha膰 by艂o.
I le偶膮c 艣piewali dziko, a w艣r贸d pie艣ni straszne krzyki a wo艂ania s艂ysze膰 si臋
dawa艂y.
Pastwili si臋 nad niewiastami i dzie膰mi pozabieranymi w drodze. Nie opodal od
obozu ich wida膰 by艂o skupion膮 gromad臋 ludzi 艂ykami i powrozami pokr臋powanych;
je艅cy to byli, kt贸rzy g艂odni, pokrwawieni, pobici le偶eli na piasku, a nikt im
chleba nawet nie rzuci艂. Stado ps贸w ujada艂o nad nimi. J臋cze膰 nie 艣mieli, bo
s艂abych zabijano... Niewiasty na r臋kach trzyma艂y martwe ju偶 dzieci, 偶ywi i trupy
razem le偶eli.
Ludzie Dobkowi podpe艂zn膮wszy z przera偶eniem poznawali swoich mi臋dzy niewolnikami
- w sercu si臋 im gotowa艂o. Opodal troch臋 stali Kaszubowie i Niemcy, a tych mniej
by艂o. Dobrze uzbrojeni, dodani przez dziada wnukom Sasi trzymali si臋 na uboczu,
stra偶 przy nich odbywaj膮c. Sami kneziowie na pag贸rku, pod sza艂asem odpoczywali
bezpieczni.
W obozie 艣miechu, rechotania i pie艣ni pe艂no by艂o. Czasem tylko dwu zb贸j贸w
przem贸wiwszy si臋 porwa艂o z ziemi i cisn臋li si臋 na siebie, chwycili za bary
padaj膮c, gniot膮c i tarzaj膮c. Inni z nich stroili 艣miechy. Czasem wsta艂 kt贸ry,
aby do je艅c贸w p贸j艣膰 i 艂uku na nich spr贸bowa膰.
Polanie mieli czas dobrze si臋 rozpatrzy膰 i rozmy艣li膰. Pomorcy, kt贸rzy najbli偶ej
ich le偶eli, cale si臋 niczego nie spodziewaj膮c, tak zawodzili i wrzeszczeli, i偶
zbli偶aj膮cych si臋 pos艂ysze膰 nie mogli. 艁amane ga艂臋zie i szmer pochodu wiatru szum
g艂uszy艂 i pie艣ni. Dobek ze swoimi zbli偶y艂 si臋 na sam kraj lasu, kilka krok贸w go
dzieli艂o od najezdnika.
Konie jazdy opodal nieco si臋 pas艂y na 艂膮ce. Dobek, kt贸ry jak bartnik na drzewa
艂azi膰 umia艂, z wierzcho艂ka starej sosny obejrza艂 dobrze, jak by艂 ob贸z roz艂o偶ony,
i kaza艂 swoim wprz贸d, nimby si臋 na odpoczywaj膮cych rzucili, stara膰 si臋 ich
osaczy膰 doko艂a jak zwierza w ost臋pie, drog臋 im zapieraj膮cy do ucieczki.
Sta艂o si臋 tak; z jednej tylko strony od pola zaj膮膰 ich nie by艂o mo偶na, bo by
zawczasu pop艂oszono, na dany dopiero znak zabiec i z tej strony mieli ludzie,
aby nikt nie uszed艂 z 偶yciem.
Jedn膮 cz臋艣膰 oddzieli艂 Dobek, by si臋 natychmiast do je艅c贸w podkrad艂a i p臋ta ich
poprzerzyna艂a. Oni te偶 mieli na wroga pa艣膰 i swoim dopom贸c do rzezi.
Gdy wszystko by艂o gotowym, przemy艣lny Dobek stan膮艂 z mieczem na przedzie i od
pasa r贸g wzi膮wszy da艂 znak, aby si臋 rzucono na Pomorc贸w.
W obozie, cho膰 us艂yszano g艂os ten, nikt si臋 nie ruszy艂; s膮dzili, 偶e kt贸ry ze
swoich znak daje, nie ul臋kli si臋 i nie sp艂oszyli. Gwar i 艣miechy sz艂y g贸r膮.
Wtem z lasu posypali si臋 Polanie p臋dem lec膮c i spadaj膮c na karki le偶膮cym,
wprz贸dy nim za bro艅 pochwyci膰 mogli.
Krzyk straszliwy, ze stu wrzask贸w z艂o偶ony, rozleg艂 si臋 jak grzmot po lesie i ju偶
rze藕 rozpoczyna艂a okrutna. Je艅cy te偶 z okrzykiem ruszyli zbroj膮c si臋 w g艂ownie i
ko艂y, bli偶szych niewiasty zrozpaczone chwyta艂y za gard艂a r臋kami i dusi艂y, nim na
nogi porwa膰 si臋 uspieszyli.
Tylko dalej le偶膮cych gromada wsta艂a, lecz w zamieszaniu i pop艂ochu gniot艂a si臋
sama, zabywszy broni i lec膮c to ku jezioru, to na las, gdzie im zast臋powano
drog臋.
Cho膰 ze wszech stron razem napadni臋to na obozowisko, do pag贸rka, na kt贸rym stali
kneziowie i Niemcy, dobiec tak rych艂o-nie po艣pieli ani Dobek, ani jego kmiecia
dru偶yna.
Z g贸ry spostrzegli Niemcy, 偶e na Pomorc贸w uderzono i mordowano, chwycili wnet za
miecze ludzie 偶ela藕ni, ale ju偶 by艂o za p贸藕no. Pomorcy 艣ci艣ni臋ci wili si臋
bezbronni, padaj膮c pod oszczepami i m艂otami. Niekt贸rzy pe艂zaj膮c uchodzili w
zaro艣la i gin臋li po drodze, inni na ziemi le偶膮c o darowanie 偶ycia prosie
daremnie.
Kaszuby stoj膮cy te偶 dalej podnie艣li si臋 zrazu, za bro艅 chwyciwszy, ale na nich
rzuci艂a si臋 nawa艂a wielka, zagna艂a ich na pobojowisko i trupy, na cia艂a
pobitych, ku lasowi, od kt贸rego na nich drudzy czekali.
Niemcy sami jedni, zostawszy garstk膮 niewielk膮, opasali Leszka i Pepe艂ka,
kt贸rych konie u sza艂asu sta艂y, i z nimi co tchu i si艂y ucieka膰 zacz臋li na pole.
Ciemna noc ucieczce sprzyja艂a. W pogo艅 za nimi pu艣ci艂 si臋 Dobek w kilkana艣cie
koni, lecz pierzchali tak szybko, i偶 dogoni膰 ich najmniejszej nie by艂o nadziei.
Wr贸cili wi臋c, spodziewaj膮c si臋, 偶e ta ma艂a gar艣膰, tu艂aj膮c si臋 po spustoszonym
kraju, zagarni臋ta by膰 musi lub wybita.
Na obozowisku rze藕 okrutna pom艣ci艂a zniszczenie. Ma艂o kto st膮d wyni贸s艂 偶ycie.
W艂asne miecze Pomorc贸w, porzucane na ziemi, s艂u偶y艂y do mordowania, 艂yka ich
przygotowane - do wi膮zania tych, co o mi艂osierdzie prosili wykup obiecuj膮c za
siebie.
Je艅cy, kt贸rzy tylko co j臋czeli sp臋tani, nie spodziewaj膮c si臋 ju偶 nigdy zagr贸d
swoich ogl膮da膰, jakby na nowo na 艣wiat si臋 narodzili, szaleli z rado艣ci ca艂uj膮c
zbawc贸w swych nogi. Inni, jak pijani, dobijali trupy na pobojowisku.
Zwyci臋stwo by艂o wielkie, bo Kaszub贸w ma艂o co, podaj膮c ty艂, uj艣膰 pod膮偶y艂o, a i
tych jeszcze cz臋艣膰 wybito po drodze.
Z p贸艂nocy sko艅czy艂o si臋 wszystko, rado艣膰 niezmierna 艣piewami si臋 rozlega艂a po
lesie. Dobek le偶a艂 pod d臋bem i pot z czo艂a ociera艂. Kaza艂 wnet stanice bog贸w
powbija膰 z dzidami na placu, rozpali膰 ognie, a trupy pobitych, gdy je odarto,
zwlec na kupy i pali膰 na stosach.
Je艅cy natychmiast pocz臋li nosi膰 ga艂臋zie i toczy膰 k艂ody. Rzucono pozabijanych na
ogie艅, innych do jeziora spycha膰 kazano i pag贸rki ogniste wznosz膮c si臋 na
pobojowisku daleko 艂un膮 sw膮 oznajmywa艂y zwyci臋stwo. Siedz膮c oko艂o nich 艣piewano
pie艣ni.
艁upu, broni r贸偶nej i kruszcu, 艂uk贸w i m艂ot贸w, tarcz sk贸r膮 obszywanych i
obijanych blachami nabrano tak wiele, 偶e jak drzewa stosy le偶a艂y. Niewiasty,
starcy, dzieci, kt贸re z p臋t uwolniono, stali u ogni opowiadaj膮c, skar偶膮c si臋,
dzi臋kuj膮c obro艅com. Cho膰 ma艂o kogo 偶yciem darowano i je艅c贸w przecie do dw贸ch k贸p
si臋 zebra艂o. Tych zaraz 艂ykami i powrozami sp臋tano mocno i na to samo miejsce
sp臋dzono do kupy, gdzie niedawno swoi j臋cz膮c le偶eli.
Gdy si臋 tak powoli uspokoi艂o wszystko, posz艂a starszyzna rozpatrywa膰 pobranych,
艣ledz膮c, czy mi臋dzy nimi si臋 kto z dow贸dc贸w i znaczniejszych nie ukrywa艂. Ale ci
le偶eli twarzami do ziemi i musiano im 艂by podnosi膰 za w艂osy, aby zajrze膰 w oczy.
Pomorcy, lud dziki, korzy膰 si臋 i lito艣ci prosi膰 nie mieli zwyczaju. Le偶eli
pokrwawieni, tul膮c oczy i czo艂a, nie sycz膮c nawet, cho膰 ich powrozami do krwi
pokr臋powano, a z ran broczyli posok膮.
A gdy upartym g艂owy gwa艂tem do g贸ry unoszono, niejednemu jeniec w艣ciek艂y,
rzuciwszy si臋, palec odk膮si艂, cho膰 wiedzia艂, 偶e go tam zaraz oszczepem do ziemi
przybij膮.
Gdy tak szli, Dobek, Ludek, syn Wisz贸w, i Bolko Kania, potr膮caj膮c nogami
le偶膮cych, na boku spostrzeg艂 Ludek cz艂owieka rudego, zwi膮zanego, kt贸ry oczyma
na艅 艂ypn膮wszy g艂ow臋 pr臋dko za plecy towarzysza ukry膰 si臋 stara艂. Wyci膮gniono go
wnet z kupy za nogi - a偶 gdy twarz osmalona na jaw wysz艂a - Ludek zawo艂a艂:
- O! ten ci to jest, kt贸ry ich tu pewnie prowadzi艂 wypatrzywszy wprz贸dy drogi!
Znam ja go, to Niemiec, Hengo si臋 zowie. Zamian膮 wrzekomo po chatach chodzi艂,
by艂 u ojca naszego, 艂ama艂 chleb z nami, a poznawszy kraj, teraz Niemc贸w braci
przyprowadzi艂 s艂u偶膮c im przeciwko nam...
Dobek krzykn膮艂 porywczo: - Na ga艂膮藕 z nim!
Lecz Ludek wstrzyma艂.
- Nie - dajcie go mnie, dyby mu na艂o偶臋 i do sochy zaprzegn臋, za wo艂u stanie, bo
silny. Niech 偶ywie, 艣mierci z mojej naprawy dla艅 nie chc臋, bo naszym go艣ciem
bywa艂.
Ludkowa czelad藕 na skinienie zaraz go odprowadzi艂a, lecz nim odszed艂, na ziemi臋
pad艂szy p艂aka艂 dopraszaj膮c si臋 lito艣ci. Przysi臋ga艂, i偶 wcale winnym nie by艂
zdrady, bo go kneziowie z sob膮 gwa艂tem pochwycili wiedz膮c, i偶 bywa艂 u Polan, ale
dr贸g im nie okazywa艂. I艣膰 tylko musia艂, bo mu 艣mierci膮 gro偶ono. Wiary mu jednak
nie daj膮c, w p臋tach precz go nazad odci膮gni臋to.
Zebrane dru偶yny leg艂y odpoczywa膰 na pobojowisku, wesel膮c si臋 i ofiary bogom
sk艂adaj膮c dzi臋kczynne za zwyci臋stwo.
Stosy z trupami, do kt贸rych drew przyrzucano, rozp艂on臋艂y jasno - sta艂a si臋 noc
jako dzie艅. Lasy doko艂a, jak z艂otem oblane, dr偶a艂y, gorza艂y 艂unami pola dalekie,
ogromne s艂upy dymu purpurowego wyrastaj膮c ponad puszcz臋, nad wzg贸rza - daleko i
szeroko roznosi艂y postrach jednym, drugim przeczucie zwyci臋stwa.
W kot艂ach znowu ponastawiano jad艂o, warzono i pieczono, pozasiada艂a starszyzna
rany zawi膮zywa膰 i opowiada膰, jak walczy艂a, a czelad藕 tymczasem gromadzi艂a 艂up,
rozk艂adaj膮c z osobna tarcze, odzie偶e, miecze. By艂o si臋 czym obdziela膰 i w czym
wybiera膰, bo 艂upieski 偶o艂nierz ni贸s艂 z sob膮 du偶o wszelkiego mienia i nigdy
zdobyczy obfitszej nie pami臋tali ludzie. Rado艣膰 st膮d czeladzi by艂a wielka.
O pogoni za resztk膮 Kaszub贸w i Niemc贸w nikt ju偶 nie my艣la艂 - utrzymywali nawet
kmiecie, 偶e kneziowie, kl臋sk膮 t膮 odstraszeni, nie odwa偶膮 si臋 na drugi najazd i
Pomorc贸w ani Kaszub贸w do posi艂kowania nie znajd膮 tak 艂atwo, a Niemc贸w z dala
sprowadzi膰 nie b臋d膮 mogli.
W obozie teraz znalaz艂o si臋 do zbytku wszystkiego, naje藕d藕cy, 艂upi膮c po drodze,
wie藕li z sob膮 nawet beczki z miodem i piwem, pobrane po dworach, pod lasem ca艂e
trzody sta艂y w zasiekach, zabijano wi臋c byd艂o dla nakarmienia ludzi i do rana
przeci膮gn臋艂o si臋 ucztowanie i ofiary.
Nad 艣witaniem, w艣r贸d tej rado艣ci i dostatku ochota si臋 wzi臋艂a wielka a zbytnia,
tak 偶e gdyby na贸wczas owa gar艣膰 Kaszub贸w wr贸ci艂a na pobojowisko, 艂atwe by mo偶e
nad biesiaduj膮cymi odnios艂a zwyci臋stwo.
Je艅cy tylko, jak skoro nadszed艂 dzie艅, podzi臋kowawszy wybawcom, zabrawszy z
trz贸d, co kto pozna艂 za swoje, do zagr贸d popalonych odci膮ga膰 zacz臋li. Reszta,
stra偶e rozstawiwszy, na ziemi le偶膮c si臋 pospa艂a.
S艂o艅ce ju偶 by艂o wysoko, gdy czujniejsi budzi膰 si臋 zacz臋li, a tu g艂贸d znowu czu膰
si臋 dawa艂; powr贸cono wi臋c do mi臋sa, piwa i miodu, a biesiadowano zn贸w do nocy.
Ta gdy ich zaskoczy艂a, nie czas ju偶 rusza膰 si臋 by艂o - zm臋czenie dawa艂o si臋 czu膰
wszystkim, pozostali wi臋c na pobojowisku. Tylko 偶e ze spalonych trup贸w smrodliwy
dym im dokucza艂, po艂o偶yli si臋 nieco opodal, drew przyrzuciwszy, aby si臋 cia艂a
podopala艂y do szcz臋tu.
O wieczornej porze Ludek, kazawszy przyprowadzi膰 przed siebie Henga i z lito艣ci
go nakarmiwszy, bada膰 zacz膮艂 wraz z Dobkiem. Pos膮dzano bowiem Niemca, i偶
wiedzia艂 wi臋cej, ni偶 si臋 przyznawa艂. Nic z niego jednak prawie doby膰 nie mogli
mimo gro藕by. Prawi艂 tylko, 偶e dziad dwu m艂odych Pepe艂ka syn贸w, kt贸ry nad granic膮
za 艁ab膮 siedzia艂 i zbrojnego ludu mia艂 pod dostatkiem, dla pomszczenia c贸rki i
pomocy wnukom wszystko wa偶y膰 by艂 got贸w, 偶e m艂odzi zajadli te偶 byli i odwa偶ni,
zatem, je艣liby do swoich dzielnic nie mogli powr贸ci膰, nieustannie Polan贸w
niepokoi膰 b臋d膮. Dawa艂 te偶 do zrozumienia, i偶 zgoda 艂atwo by si臋 mog艂a da膰
zrobi膰, gdyby si臋 o ni膮 postarano.
Puszczono go z tym nazad. Dobek szed艂 ze starszyzn膮 radzi膰, co mia艂 dalej
przedsi臋bra膰 - czy na granic臋 i艣膰 m艣ci膰 na Pomorcach napady nieustanne lub do
dom贸w powraca膰. Wszyscy jeszcze 艣wie偶ym zwyci臋stwem zagrzani gotowi byli i艣膰 na
kraj 艣wiata i wojowa膰; postanowiono przynajmniej granic臋 spl膮drowa膰 i nastraszy膰
naje藕d藕c贸w w domu. Jak 艣wit wi臋c dalej ci膮gn膮膰 miano. Ludkowi tylko i Domanowi
zdano je艅c贸w pomorskich, aby ich odprowadzili i jako niewolnik贸w rozdali po
kmiecych zagrodach. Do dnia pocz臋艂o wojsko rusza膰 na wypraw臋, stanice
podniesiono do g贸ry, jazda na ko艅 siad艂a, kupy piesze gromadzi膰 si臋 zacz臋艂y.
Ludkowa czelad藕, co Pomorc贸w p臋dzi膰 mia艂a, biczami smagaj膮c pocz臋艂a ich zmusza膰
do wstawania z ziemi. Straszny by艂 widok tej dziczy zrozpaczonej, kt贸ra losowi
swemu nie chc膮c si臋 poddawa膰 wy艂a, targa艂a si臋, rzuca艂a, dop贸ki biczyskami, jak
trzoda nie zosta艂a zmuszona do pochodu. P臋dzono ich pieszo, otoczywszy konnymi,
z r臋kami w ty艂 powi膮zanymi, poczepionych razem. Ci膮gn臋li si臋 nie mog膮c uciec ani
nawet ruszy膰 inaczej, tylko wlok膮c jedni drugich za sob膮. Na p贸艂 nadzy,
poodzierani, ranni, wlekli si臋, padali i wyli. Upartszych koniom do ogon贸w
przywi膮zywano. Henga sam Ludek na postronku prowadzi艂, aby mu nie uszed艂.
Tak gdy Dobek ku granicy szed艂, Wisz贸w syn z je艅cami powraca艂 i z dobr膮 wie艣ci膮
- niewolnik贸w po kilku do zagr贸d rozdaj膮c, co we 偶niwa bardzo si臋 przyda艂o.
Wsz臋dzie z rado艣ci膮 wielk膮 witano tego pos艂a zwyci臋stwa, bo 艂una widziana noc膮
strach by艂a roznios艂a. Ludzie biegli przypatrywa膰 si臋 pobranym zb贸jom, obrzuca膰
ich przekle艅stwy i razami. Pozostaj膮cych zabijano w dyby, by uciec nie mogli.
Starszyzna jednak zazdro艣ci艂a Dobkowi odniesionego zwyci臋stwa, l臋kaj膮c si臋 mo偶e,
aby wojsko w r臋ku maj膮c po w艂adz臋 nie si臋gn膮艂 - niepokoi艂a si臋 sp贸藕nionym jego
powrotem i odk艂adanym knezia wyborem.
Mruczano powtarzaj膮c rozkazy wyroczni, aby wybrano pokornego, ubogiego i ma艂ego.
Myszkowie i Leszki znowu swoich obje偶d偶ali. I jedni, i drudzy stawali cz臋sto
przed zagrod膮 Piastuna, 偶膮daj膮c od niego rady, a wymawiaj膮c mu, 偶e pszczo艂y swe
wi臋cej kocha艂 ni偶 spraw臋 mirow膮, od kt贸rej trzyma艂 si臋 z dala.
Stary u艣miecha艂 si臋 milcz膮c.
- Gdybym ja pom贸c m贸g艂 - m贸wi艂 - ch臋tnie bym r臋k臋 przy艂o偶y艂. C贸偶 ja mog臋,
biedny, gdy mo偶ni, jak wy, nic potrafi膰 nie umiecie? Bog贸w tu raczej prosi膰
trzeba ni偶 ludzi, aby oni nam dopomogli. 艁atwiej by艂o z艂ego obali膰 ni偶 na
lepszego si臋 zgodzi膰.
Leszk贸w nikt nie chcia艂, aby si臋 za krew swoj膮 nie m艣cili. Myszk贸w si臋 l臋kano,
by nieprzyjaci贸艂 i niech臋tnych sobie nie prze艣ladowali. Spok贸j, kt贸ry na chwil臋
zapewnia艂o zwyci臋stwo, dozwala艂 odetchn膮膰 i przygotowa膰 wiec nowy.
Poczuli ju偶 mo偶niejsi, 偶e jedni drugich nie dopuszcz膮 do w艂adzy. Wyrocznia te偶
chodzi艂a ze sw膮 rad膮 po g艂owie, rodzi艂a si臋 wi臋c u wszystkich my艣l, aby wybra膰
takiego, co by pokornym i ma艂ym b臋d膮c, wdzi臋cznym by艂 im za cze艣膰 i wyniesienie,
a 艂agodnie z niego poczyna艂. Sz艂o tylko o wynalezienie cz艂owieka.
Na ka偶de imi臋 by艂o wi臋cej tych, co mu si臋 sprzeciwiali, ni偶 co by je popiera膰
chcieli.
ROZDZIA艁 24
Korzystaj膮c z uspokojenia Doman si臋 do wesela sposobi艂. Chcia艂 je mie膰 hucznym i
g艂o艣nym, stary te偶 zdun, kt贸ry c贸rk臋 za bogatego kmiecia wydawa艂, pragn膮艂
pokaza膰, i偶 go sta艂o na przyj臋cie i uraczenie cho膰by najliczniejszych go艣ci. Z
obu stron przygotowania czyniono wielkie.
Doman naprz贸d, odziawszy si臋 bogato i czelad藕 postroiwszy, w臋drowa艂 od dworu do
dworu dru偶b贸w sobie na wesele spraszaj膮c.
A gdy tak jecha艂 i stan膮艂 po drodze przed Wisz贸w zagrod膮, 艣cisn臋艂o mu si臋 serce
- Dziwa przypomnia艂a mimo woli.
Ludka znowu doma nie by艂o, bo zdawszy je艅c贸w za Dobkiem po艣pieszy艂 nad granic臋,
m艂odszy brat gospodarzy艂.
U wr贸t stan膮wszy r臋ce sobie podali.
- Dziewk臋 sobie bior臋 - odezwa艂 si臋 do niego Doman - za dru偶b臋 was prosz臋...
- B臋d臋 wam ch臋tnym dru偶b膮 - odpar艂 ch艂opak. - Ciesz臋 si臋, 偶e艣cie o naszej
zapomnieli...
Popatrza艂 mu si臋 Doman w oczy i roz艣mia艂 nieweso艂o.
- Nie my艣lcie - odpowiedzia艂 - 偶em sobie dziewczyn臋 napyta艂 jak wasza... Krasy
chcia艂em, wi臋cej nic... ho偶a jest i m艂oda!... Bior臋 c贸rk臋 zduna znad jeziora
Lednicy... Co mi tam! nie dbam, czy mi co przyniesie!... Oczy jej si臋 艣miej膮,
mo偶e i ja poweselej臋, bo mi jako艣 niera藕no... We藕cie wi臋c konia a gotujcie si臋
do drogi, b臋dziecie mi bratem, niech ludzie wiedz膮, 偶e zemsty nie szukam i 偶e艣my
druhami jak dawniej.
艢cisn臋li si臋 znowu za r臋ce, po偶artowali chwil臋 weso艂o i Doman pojecha艂 dalej. W
chacie u Wisz贸w wiadomo艣膰 o tym zadziwi艂a niewiasty; 呕ywia, stoj膮ca u ogniska,
zarumieni艂a si臋 mocno, spu艣ci艂a oczy. Mo偶e my艣la艂a, 偶e si臋 odezwie do niej i j膮
we藕mie. Teraz, bez ojca i matki, cicho by艂o i smutno. Bratowe popycha艂y, bracia
nie bronili bardzo... Posz艂aby z nim, ale - bra艂 inn膮. Taka dola...
Stary zdun troch臋 o garnkach zapomnia艂 gotuj膮c wesele. C贸rka mu te偶 nie dawa艂a
pokoju, tak wielu rzeczy jej by艂o potrzeba. Mirsz na nic nie 偶a艂owa艂.
Mi贸d dawno sycony na to wesele sta艂 pogotowiu, piwo warzy膰 zacz臋to, a chmielu
dosypywano do niego dostatkiem; tego chmielu, o kt贸rym stara pie艣艅 nios艂a, 偶e
psotnik, nic dobrego, "z dziewcz膮t robi艂 m臋偶atki", bo go przy weselach du偶o
spijano.
Baran贸w i ko藕l膮t do艣膰 te偶 na rze藕 naznaczono, a i wieprzak贸w kilka mia艂o pa艣膰
ofiar膮. Na ko艂acze m膮ka sucha, wysiewana sta艂a w bodni, pogotowiu.
Jednego dnia Jaruha znalaz艂a si臋 w progu zagrody, dobrawszy zna膰 tak膮 por臋, gdy
stary zdun by艂 u pieca zaj臋ty. Spojrza艂a na Mil臋 i twarz si臋 jej od 艣miechu tak
wykrzywi艂a i pomarszczy艂a jak grzyb, kt贸ry cz艂ek nog膮 przyci艣nie.
Wzi臋艂a si臋 wied藕ma w boki.
- A co, Miluchno? a co?... mo偶e si臋 stara nie zna? Mo偶e nie umie zaczynia膰 i
odczynia膰? Mo偶e ziele jej nieskuteczne?... Daj偶e mi piwa, bo w gardle zasycha...
Dziewcz臋 zarumieni艂o si臋, zmiesza艂o, pobieg艂o pr臋dko kubek piwa poda膰 starej.
Ta w progu usiad艂a, torb臋 po艂o偶y艂a na ziemi, doby艂a placka kawa艂ek i z rozkosz膮
do ust ponios艂a nap贸j ulubiony.
- Widzisz - m贸wi艂a powoli, u艣miechaj膮c si臋 i mrugaj膮c - 偶upanam ci da艂a, a
b臋dziesz panowa艂a... a gdyby nie ja i nie m贸j lubczyk... ho! ho! alboby to nie
by艂o nigdy lub nierych艂o. Stare baby m艂odym si臋 te偶 na co艣 przyda膰 mog膮.
Zaczyni膰 i odczyni膰... przyci膮gn膮膰, odepchn膮膰... my to wszystko znamy... B臋dzie
ciebie kocha艂 - doda艂a ciszej - a je艣li tam u niego ju偶 s膮 inne jakie... te ci
s艂u偶y膰 b臋d膮 jak niewolnice... U bogatych ich bywa wiele, a tobie to co szkodzi?...
Zarumieni艂a si臋 Mila znowu i oczy zakry艂a r膮czkami.
Teraz jako艣, gdy otrzyma艂a to, czego pragn臋艂a, l臋ka艂a si臋 i trwo偶y艂a. Przysz艂o
jej to tak 艂atwo! strach ogarnia艂.
A Jaruha piwo pi艂a i g艂ow膮 potrz膮sa艂a nie czekaj膮c odpowiedzi. Kubek by艂 ju偶
pr贸偶ny, milcz膮c poda艂a go Mili i dziewcz臋 nape艂ni艂o raz drugi.
Jaruha wypr贸偶ni艂a go chciwie.
- Na cze艣膰 Tr贸jg艂owowi, Miluchno - odezwa艂a si臋 - daj trzeci kubek, to si臋 ju偶
powlok臋. Nogi mam s艂abe, musz臋 pi膰 na jedn膮, a potem na drug膮 nog臋, i na r臋k臋
te偶, kt贸ra kij trzyma, bo to tak jak trzecia noga...
I 艣mia艂a si臋 Jaruha, 艣piewa膰 ju偶 zaczynaj膮c.
- O! o! co oni to porobili, co porobili na tym bia艂ym 艣wiecie naszym! - pocz臋艂a,
smutniej膮c nagle i g艂ow膮 wahaj膮c z jednego ramienia na drugie. - Kne藕 i bia艂a
pani... oboje poszli do ojc贸w bez stosu i pogrzebu! Mnie ich szkoda... gr贸d
pusty! Trawa ro艣nie na zgliszczu... Kne藕na si臋 na zielu zna艂a, wiedzia艂a, co z
nim robi膰, o! o! nosi艂am i ja jej ziele, na m艂odziku! rwane po mogi艂ach...
Dawa艂a czasem pi膰 i je艣膰, dni dwa i trzy, p艂贸tna kawa艂ek, sukna okrawek... Kne藕
szczu艂 sobakami z podw贸rza, bo m艂ode 艣ciska艂, a starych nie lubi艂, ale mnie
偶aden pies nie uk膮si. Zaraz by si臋 w艣ciek艂. Teraz na grodzisku... het, pustki i
w臋gle... nie ma nic. Sroki skrzecz膮 tylko... Chodzi艂am grzeba膰 w kupach
popio艂u... ino gdzieniegdzie kostki bielej膮... szkoda dworu malowanego! szkoda!
Dopiwszy trzeciego kubka rozweseli艂a si臋 znowu, otar艂a usta, oczy si臋 jej
za艣wieci艂y, chcia艂a wsta膰, nie mog艂a, dziewcz臋 j膮 podnios艂o z ziemi. Podpar艂a
si臋 na kiju, zmocowa艂a i g艂ow膮 kiwn膮wszy powlok艂a si臋 dalej 艣piewaj膮c:
- O lubczyku, zi贸艂ko z艂ote!... Jak膮 ty masz wielk膮 cnot臋, czy pan, czy ch艂op,
nic nie pyta, a za serce wnet go chwyta... o lubczyku, dobre ziele, pro艣偶e ty
mnie na wesele!...
Obiecuj膮c sobie przyby膰 na nie, cho膰 nie proszona, Jaruha, kt贸ra nigdy na
miejscu nie mog艂a d艂ugo usiedzie膰, dalej si臋 powlok艂a.
W drugiej chacie krowa mleko dawa膰 przesta艂a, trzeba j膮 by艂o okurzy膰, aby czar i
uroki zadane odczyni膰... Dalej kto艣 w 偶ycie zawi膮za艂 w臋ze艂 na chorob臋 i ca艂y
zagon sta艂 nietkni臋ty, a偶 Jaruh膮 go dopiero rozpl膮ta膰 mog艂a bez szkody. Zna艂a
tajemnic wiele, odejmowa艂a zimnic臋, uspokaja艂a tych; kt贸rych duchy o ziemi臋
rzuca艂y, sama si臋 czasem dziwi艂a sobie, i偶 umia艂a tak wiele.
Po tym piwie chmielnym 艣wiat wydawa艂 si臋 jej dziwnie weso艂y i jasny, chocia偶
nogi za to ledwie si臋 wlok艂y.
Doman wedle obyczaju przys艂a艂 swaty; naznaczono dzie艅 wesela. Zdj臋to ko艂o na
tyce, zatkni臋te nad chat膮, oznajmuj膮ce parobczakom, 偶e tu co艣 by艂o do
wywiezienia.
Mila dobra艂a sobie dru偶ek sze艣膰, wszystko krewniaczki z okolicy, kt贸rych si臋
powstydzi膰 nie mog艂a, bo wszystkie by艂y ho偶e, m艂ode, 艣wie偶e jak ona i weso艂e, a
偶adna nad ni膮 pi臋kniejsza nie by艂a.
Doman te偶 sze艣ciu dru偶b贸w prowadzi艂 z sob膮, wszystkich, jak jeden, kmiecych
syn贸w dorodnych, z kt贸rych ka偶dy sukni膮, ko艂paczkiem, pasem i koniem si臋 m贸g艂
pochwali膰, zr臋czno艣ci膮, przytomno艣ci膮 i si艂膮.
Dziewierza nie mia艂; Wizun mu go zast臋powa艂, prowadz膮c dru偶b贸w za sob膮. Posz艂y
zaprosiny urz臋dowe naprz贸d od dworu do dworu, z wie艅cami i 艣piewami, wedle
dawnego obyczaju, od ojca dziewczyny i od pana m艂odego.
W chacie zduna zawczasu kr臋ci艂o si臋 niewiast bia艂o odzianych bez liku; siostra
Mirsza starego miejsce matki zast臋powa艂a.
Lecz, jak to bywa cz臋sto przed weselem, cho膰 si臋 wszyscy raduj膮, Mila, co tak za
kmiecia i艣膰 pragn臋艂a, czu艂a jak膮艣 trwog臋, a Doman, cho膰 j膮 znajdowa艂 pi臋kn膮,
gniewa艂 si臋 na siebie, 偶e go serce gdzie indziej ci膮gn臋艂o. 呕al mu by艂o jej i siebie.
Ale c贸偶? s艂owo si臋 rzek艂o... musia艂o si臋 odby膰 wesele, jak zapowiedziano. Stary
Mirsz te偶, cho膰 nie przeciwi艂 si臋 doli, chodzi艂 chmurny, chata mu opustosze膰
mia艂a ze szcz臋tem. Bracia te偶 milczeli pos臋pni.
Po cichu za w臋g艂ami m贸wili sobie:
- Woleliby艣my, aby posz艂a za swoim, za zdunem... Kto wie, jaki j膮 tam los czeka
i ile ich tam jest?
W przeddzie艅 wesela wszystko by艂o pogotowiu. Chata wybielona, wymieciona,
wykadzona ja艂owcem i 艂adanem, posypana kosa膰cem, u drzwi powieszano wianki,
wszystkie naczynia postawiono nowe. Oko艂o dziewczyny, jak zwykle zas臋pionej i
smutnej, kr臋ci艂y si臋 druhny weso艂e i przybrana macierz stara. Strojn膮 by艂a Mila
na ten dzie艅 ostatni w najcie艅sze p艂贸tno, w najpi臋kniejsze pier艣cienie i kolce,
kt贸re od ojca mia艂a; dziewicze kosy pozaplatane starannie raz ostatni j膮 zdobi艂y.
W chacie ju偶 od rana nie ustawa艂y pie艣ni na chwil臋, bo ka偶da godzina tych dni
uroczystych mia艂a swoj膮, kt贸r膮 od艣piewa膰 musiano.
Przed przybyciem m艂odego zacz臋to ju偶 korowaj miesi膰, placek weselny, na kt贸rego
przyj臋cie piec si臋 dopala艂 jasno i weso艂o.
Dziewcz臋ta ko艂o dzie偶y sta艂y i sypa艂y w ni膮 siedem miarek m膮ki jak 艣nieg bia艂ej,
la艂y mi贸d, la艂y wod臋 kryniczn膮, a ka偶demu sypaniu i laniu ka偶demu nowa pie艣艅
towarzyszy艂a, co je t艂umaczy艂a.
W takt potem pie艣ni bia艂ymi r臋kami ciasto ugniata艂y niewiasty 艣miej膮c si臋 i
偶artuj膮c z narzeczonej smutnej, w kt贸rej smutek udany nie bardzo kto wierzy艂,
cho膰 oczy mia艂a naprawd臋 zap艂akane.
Z pie艣ni膮 si臋 odby艂 taniec wko艂o dzie偶y, w kt贸rej ciasto ros艂o, z pie艣ni膮 pocz臋to
lepi膰 misternie korowaj 艣wi臋ty, ofiarny, na kt贸rym spleciona kosa panny m艂odej
siedzia艂a i ptaszki, i pozatykane ga艂膮zki zielone, jag贸dki czerwone, k艂osy
dojrza艂e... Wszystko to by艂y god艂a dziewictwa, m艂odo艣ci, wesela, kt贸re si臋 z tym
dniem ofiary ko艅czy艂o, a poczyna艂o od niego 偶ycie trudu, 艂ez i pracy, kt贸re
jedna mi艂o艣膰 mia艂a os艂odzi膰.
Gdy korowaj by艂 sko艅czony, ulepiony, ustrojony, z now膮 pie艣ni膮 do pieca go
niesiono uroczy艣cie, rzucaj膮c z nim razem kokotki z ciasta urobione, ptaszki
po艣wi臋cone b贸stwu 偶ywota - 呕ywii.
Zamkni臋to na贸wczas piec, przy kt贸rym starsze niewiasty pozosta艂y na stra偶y, a
pann臋 m艂od膮 posadzono uroczy艣cie na ulu zas艂anym r臋cznikami i druhny pocz臋艂y
nuci膰 sm臋tny 艣piew po偶egnalny, zamykaj膮cy w sobie ca艂e dzieje m艂odo艣ci, 偶al po
domowych progach, 藕r贸dle, z kt贸rego wod臋 czerpa艂a, ogr贸dku, gdzie rut臋 sadzi艂a,
po dobrych braciach, po ojcu i macierzy kochanej, po z艂otych dniach majowych.
Mili p艂yn臋艂y zn贸w 艂zy z ocz贸w, gdy jej kosy rozplatano. Pana m艂odego nie by艂o
jeszcze, spodziewano si臋 go, wygl膮dano co chwila. Brat miejsce jego zasiada艂
przy siostrze jako dawny jej str贸偶, opiekun i obro艅ca ze krwi prawa.
Zmierzcha艂o ju偶, gdy zat臋tnia艂o na drodze i - p艂aszcz膮c w d艂onie druhny wo艂a膰
zacz臋艂y:
- Ksi臋偶yc jedzie m艂ody!
Ksi臋偶ycem dnia tego by艂 Doman, kt贸remu sze艣ciu m艂odzie偶y na koniach
towarzyszy艂o, w ko艂pakach futrzanych z pi贸rami, w pasach kowanych, w opo艅czach
suto bramowanych, z r臋cznikami bogato szytymi przez ramiona.
Pan m艂ody, cho膰 blady jeszcze, kras膮 i odzie偶膮 wszystkich przechodzi艂. Konia pod
sob膮 siwego mia艂 z d艂ug膮 grzyw膮, okrytego suknem czerwonym, kt贸remu na 艂bie
艣wieci艂 czub b艂yszcz膮cy. Pas na nim ca艂y by艂 z k贸艂ek z艂ocistych, pod szyj膮
zapinka 艣wiec膮ca, u boku l艣ni膮cy miecz, na g艂owie czapka z pi贸rem i 艂a艅cuszkiem.
Na stajanie od chaty pu艣cili si臋 ku niej czwa艂em, a gdy u progu stan臋li, a偶
ziemia zat臋tnia艂a.
Broniono im przyst臋pu zrazu, niby naje藕d藕com i gwa艂townikom, co na cudze dobro
czyhali, nie dawano im przej艣膰 progu, musieli si臋 spiera膰, opowiada膰 i okupi膰.
Dopiero ich przepuszczono, gdy podarki dali. Doman wiele ich wi贸z艂 z sob膮, a gdy
z krasnej chusty wysypa艂 u n贸g m艂odej, dziewcz臋tom si臋 a偶 zaiskrzy艂y oczy. By艂y
tam zamorskie, z dala przywiezione klejnoty, pier艣cienie, naszyjniki,
naramienniki, korony na g艂ow臋, szpilki i para gar艣ci pieni膮偶k贸w srebrnych i
dro偶sze nad nie mo偶e paski malowane, pstre wst臋gi, kt贸re tylko z Winedy
dostawano, dok膮d nie ka偶dy wiedzia艂 i przeby膰 m贸g艂 drog臋. By艂 i kubek jakby
z艂oty i naczy艅ko przezroczyste z drogiego kamienia, kt贸remu si臋 wszyscy
dziwowali, bo by艂o niby z lodu, a s艂o艅ce na wskro艣 przez nie patrza艂o.
Tymi darami okupi艂 sobie m艂ody miejsce przy dziewczynie, kt贸rego mu brat
ust膮pi艂. A tu偶 i korowaj wynoszono, i rozg臋 weseln膮 zielon膮, ca艂膮 we wst臋gi
przybran膮, w blaszki, pi贸ra i strz臋pki, z szytym r臋cznikiem krasnym.
I znowu brzmia艂a pie艣艅 na p贸l 偶a艂osna, p贸艂 weso艂e, 偶al za domem, za swoimi,
przysz艂o艣ci obawa, przeczucia pracy ci臋偶kiej, modlitwy do bog贸w i wr贸偶by.
Wtoczyli si臋 te偶 zaraz za m艂odym do 艣wietlicy dwaj g臋艣larze i dudarz z kobz膮 -
grajki weselne, co i pie艣niom wt贸rowa膰, i pie艣niami kierowa膰, i do skoku
przygrywa膰 umieli.
Chata ju偶 pe艂na by艂a, jak nabi艂. Mirsz stary cz臋stowa艂 i prosi艂, bracia z
dzbankami chodzili i poili, piwo i mi贸d nalewano nieustanie. A 偶e w izbie
miejsca wkr贸tce nie sta艂o, ch艂opcy i dziewcz臋ta ko艂o wiedli w podw贸rku, gdzie i
g臋d藕ba usiad艂a na przyzbie.
Pie艣ni a pie艣ni la艂y si臋 jedna po drugiej.
艢piewano za m艂od膮, za braci, za m艂odego - prze艣piewano tak niemal noc ca艂膮.
Nocka by艂a letnia, gwia藕dzista, ksi臋偶ycowa, ciep艂a, nikomu si臋 spa膰 nie chcia艂o.
Starzy chyba, siedz膮c, zdrzemn臋li si臋 po miodzie na 艂awach, drudzy na trawach
pod drzewami, a g臋d藕ba nie ustawa艂a. Co jeden przerwa艂, to poczyna艂 drugi.
M艂ody siedzia艂 przy Mili, a patrza艂 na ni膮 i wzdycha艂, tej serce bi艂o ze
strachu. A! tamtych dni, gdy si臋 jej ptaszkiem z chaty furkn膮膰 chcia艂o, o tym
smutku i obawie poj臋cia nie mia艂a. Sk膮d偶e si臋 teraz wzi臋艂y te 艂zy i ta trwoga?...
Doman te偶 pasem si臋 bawi艂, na 艣cian臋 patrza艂, milcz膮c si臋 niby u艣miecha艂, a
gdzie by艂 my艣lami, o tym nikt nie wiedzia艂.
Tymczasem druhny nuci艂y:
- 呕egnaj mi, progu domowy, 偶egnaj ogr贸dku ruciany, stude艅ko, w kt贸rej ja wod臋
czerpa艂am dla mojej trz贸dki. 呕egnaj mi, siostro kochana, 偶egnaj, m贸j bracie
rodzony, i tobie, ojcze m贸j siwy, do n贸g upadam, sp艂akana... W 艣wiat id臋, obcy
mnie wiedzie, wianek m贸j z strumieniem p艂ynie, kuku艂ka wr贸偶y na brzozie, 艂zy z
ocz贸w cisn膮 si臋 gorzkie... Ojcze m贸j, bracia rodzeni, kiedy ja zn贸w was zobacz臋?
Tam mi obarcz膮 ramiona, nikt nade mn膮 nie zap艂acze...
T臋tni droga, lasy gwarz膮, potok szumi na dolinie... Brz臋czy co艣, huczy co艣, kto艣
do chaty p臋dzi... Ksi臋偶ycowe lice, oczy ma jak gwiazdy, kr贸lewicz to pan - po
nasz膮 dziewczyn臋. Ca艂y w z艂ocie, w jasnej szacie, przy nim dru偶by kr贸lewicze,
z艂otem, srebrem przepasani, jak jab艂uszka malowani. Hej! otw贸rzcie chaty wrota,
dru偶yna jedzie od z艂ota po dziewczyn臋, po malin臋... Dary ojcu wielkie wioz膮,
bratu, siostrom i macierzy... Nie p艂acz, otrzyj oczy czarne, wianuszek mu oddaj
rada... Malowany dw贸r u niego, z艂ote progi, srebrne statki... A! ja p艂acz臋, 艂zy
mi bieg膮, nie b臋dzie mi jak u matki...
O s艂o艅ca wschodzie ruszy艂 ca艂y poch贸d na uroczysko pod d臋by 艣wi臋te; stary ojciec
mia艂 im tam pob艂ogos艂awi膰. Dru偶by na konie posiadali, pann臋 m艂od膮 na w贸z
wsadzono, ca艂y suknem okryty, ca艂y kwiatami obwieszony. Za nim jecha艂y, nuc膮c a
zawodz膮c, druhny, go艣cie, t艂um ciekawy.
U starego d臋bu m艂odzi szli po kolei wszystkich prosi膰 o b艂ogos艂awie艅stwo, padli
ojcu do n贸g, przybranej matce, wszystkim stoj膮cym doko艂a a偶 do ma艂ych dzieci.
Potem za r臋ce si臋 pobrawszy, ko艂aczem si臋 艂amali, w艂o偶ono im korony na g艂owy,
pili z kubka jednego, d艂o艅 w d艂oni siedem razy d膮b 艣wi臋ty obeszli doko艂a i
ojciec ich trzykro膰 ziarnem obsypa艂, a poza nimi staj膮ca dru偶yna ci膮gle pie艣ni
nuci艂a weselne.
Wylano bogom ofiar臋, odp臋dzono czary i uroki, kadzono zielem, rzucano li艣膰mi,
kropiono wod膮 i orszak ca艂y nazad si臋 pu艣ci艂 do chaty.
Tu zabrzmia艂y pie艣ni nowe a inne. Dziewcz臋ciu rozplatano w艂osy, kos臋 dziewicz膮
obci臋to i g艂ow臋 czepcem os艂oniono, a gdy bia艂a namitka otoczy艂a czo艂o m艂odej,
艂zy si臋 z jej ocz贸w rzuci艂y 偶a艂osne, 艣piewy rozleg艂y t臋skne i bolej膮ce. 呕egna艂y
j膮 dru偶ki dziewice, ale g臋艣larz g艂o艣niej w struny uderzy艂 i p艂aczu s艂ycha膰 nie
by艂o.
Do skok贸w stawa膰 musieli weselni i na gwa艂t si臋 weseli膰, aby wiecz贸r ten z艂膮 dla
偶ycia nie by艂 wr贸偶b膮.
Zanucono pie艣ni chmielne, bo te偶 chmiel w g艂owach panowanie swe rozpoczyna艂. -
Chmielu, ty psotniku, co ty robisz z ludzi, dziewic膮 sz艂a z chaty, m臋偶atk膮 si臋
zbudzi... Chmielu ty, m贸j chmielu, jak ty psujesz g艂owy, 艣wiat by艂 wczoraj
czarny, dzisiaj mi r贸偶owy... Chmielu, co po tyczce zwijasz si臋 do g贸ry,
chcia艂oby si臋 z tob膮 tak uczepi膰 kt贸rej... Dziewcz臋ta, dziewcz臋ta, uciekajcie z
drogi, chmiel idzie, pan idzie, popodcina nogi... O chmielu, o chmielu, cudowne艣
ty ziele, przez ci臋 jest szcz臋艣liwych i biednych jest wiele. Chmielu ty weselny,
kr贸lu nasz i panie, niechaj cho膰 do jutra trwa twe panowanie.
O chmielu!...
Ca艂膮 tak noc t臋tnia艂a od skok贸w chata Mirszowa, t臋tnia艂o i rozlega艂o si臋
podw贸rko, niekt贸rzy znu偶eni, na przyzbie spocz膮wszy ledwie, wracali pi膰 i
skaka膰. Ju偶 m艂odzi byli na 艣wironku w 艂o偶nicy, a piwo i mi贸d bez ustanku
kr膮偶y艂y. Kto przypad艂, ten sam sobie do woli czerpa艂 z kadzi, bo w taki dzie艅
ka偶dy go艣ciem by艂 mi艂ym. Kupy te偶 tych, co szli na Lednic臋, z ciekawo艣ci膮
zwraca艂y si臋 ku chacie, stawa艂y, zbli偶a艂y, dudarz gra艂, a g臋艣larze 艣piewali.
Ju偶 s艂o艅ce wstawa膰 mia艂o, gdy ujrzano z pola spiesznym krokiem id膮c膮 o kiju
star膮 bab臋. Stawa艂a niekiedy, ogl膮da艂a si臋 jakby przel臋k艂a, podnosi艂a kij i
wo艂a艂a co艣 przera藕liwym g艂osem, ale s艂贸w dos艂ysze膰 nie by艂o mo偶na, bo i dudarz
gra艂 dono艣nie, i g臋艣larze 艣piewali, a m艂odzie偶 hasaj膮c pokrzykiwa艂a.
Wied藕ma coraz 偶ywiej biec zacz臋艂a zdyszana, poznano w niej z dala Jaruh臋. - Co
jej jest? - zawo艂a艂 stary Mirsz - leci jakby oszala艂a...
- E! ona tak zawsze! - 艣mieli si臋 inni - lubi piwo, a chmiel z ni膮 czyni, co
chce, gotowa jeszcze p贸j艣膰 w skoki...
A Jaruha sz艂a, bieg艂a, ogl膮da艂a si臋 poza siebie strwo偶ona i kijem k臋dy艣
pokazywa艂a. W艂os mia艂a rozwiany w nie艂adzie, bielizn臋 pomi臋t膮 i zdart膮, nogi
pokrwawione. Dobieg艂szy zdyszana pod same wrota, krzykn臋艂a:
- Uciekajcie! Uciekajcie! Jedzie, toczy si臋 smok, gadzina! Pomorcy id膮! Wrogi
tu偶, za mn膮 w 艣lad...
Us艂yszeli wszyscy, ale nikt nie chcia艂 wierzy膰 w艂asnym uszom i szalonej
kobiecie. - Tuman si臋 toczy, dymy k艂臋bi膮 - t臋tni ziemia. Uciekajcie, uciekajcie,
komu 偶ycie mi艂e. Ludzie, ratujcie si臋. Pomorcy id膮!
Podnios艂a r臋ce obie do g贸ry krzycz膮c i upad艂a zm臋czona. Stary Mirsz popatrza艂 w
dal mucz膮cy i wpad艂 do chaty.
- Kto 偶yw, na konie! - zawo艂a艂. - Jaruha przybieg艂a z wie艣ci膮, nawa艂a Pomorc贸w
si臋 toczy. Ucieka膰! Stara oszala艂a mo偶e, mo偶e stado owiec za Pomorc贸w wzi臋艂a.
Niech kto jedzie, podpatrzy. Tumany jakie艣 wida膰 w dali.
Pop艂och pad艂 na tanecznik贸w, jak gdy kania si臋 nad stadem kuropatw uwiesi, ale
g艂owom zagrzanym nie bardzo si臋 wierzy膰 chcia艂o. M臋偶niejsi si臋 ku drzwiom
rzucili, a dziewcz臋ta i niewiasty do komory - krzyki zast膮pi艂y 艣piewy,
g艂o艣niejsze od nich.
Doman te偶 wypad艂 z chaty za r臋k臋 wiod膮c Mil臋 przestraszon膮 i p艂acz膮c膮, kt贸ra
czo艂o i oczy tul膮c w d艂onie wo艂a艂a:
- O dolo偶 moja - o dolo!
W podw贸rku zwijaj膮c si臋, wszyscy jak poszaleli wo艂ali g艂osami r贸偶nymi: - Niemcy
- Kaszuby - wrogi!
M艂odzie偶 bieg艂a po konie na pasz臋. Ale c贸偶 mog艂a ta ma艂a garstka przeciwko
nawale nieprzyjaciela, o obronie my艣le膰 by艂o niepodobna, chyba o ucieczce
jednej. Parobczak, kt贸ry pierwszy 艣wierzop臋 star膮 pochwyciwszy u p艂ota na
wzg贸rze si臋 dosta艂, zobaczy艂 tuman w dali, us艂ysza艂 szcz臋k i wrzaw臋 i nawr贸ci艂
wnet, wo艂aj膮c.
- Id膮, id膮!
G艂owy tracili wszyscy - nie by艂o czasu prawie pomy艣le膰 o schronieniu si臋
gdziekolwiek, chyba na ostr贸w, na Lednic臋 - a tu ju偶 cz贸艂na, jakie by艂y u
brzeg贸w, pierwsi, co ich dopadli, pozajmowali i zamiast wiose艂 chwyciwszy
偶erdzie - odbijali na g艂臋bin臋.
Doman do szopy bieg艂 po siwego, Mila za nim z rozpuszczonym w艂osem, bez wianka,
r臋ce 艂ami膮c, we 艂zach ca艂a.
Nie my艣l膮c ju偶 o drugich m膮偶 j膮 wp贸艂 chwyci艂 i na konia rzuci艂, skoczy艂 na艅 sam,
wybieg艂 przed chat臋, obejrza艂 si臋 krzycz膮c na swoich:
- Za mn膮, druhy!
Dru偶by te偶 konie prowadzili i jak kto sta艂, jakiego kto dopad艂, uciekali.
Niewiasty bieg艂y nad brzeg r臋ce 艂ami膮c i padaj膮c. Cz贸艂en brak艂o. Niekt贸re z nich
艣mia艂o rzuca艂y si臋 w wod臋 i p艂yn臋艂y.
W wirze tym i pop艂ochu - kto gdzie m贸g艂, szuka艂 kryj贸wki my艣l膮c o sobie. Mirsz
stary mia艂 jam臋 w ziemi wygrzeban膮, do kt贸rej wnij艣cie by艂o skryte, przy
ludziach zdradzi膰 jej nie chcia艂, z synem tylko, zobaczywszy Domana
uciekaj膮cego, spojrzeli po sobie, zawr贸cili si臋 gdzie艣 ku szopom i znikli. Nie
pierwsz膮 to napa艣膰 podobn膮 stary zdun w kopalnej jamie, kt贸rej szyja dobrze by艂a
zakryt膮, przesiedzia艂 bezpieczny.
Za g贸r膮 coraz silniej t臋tnia艂o i dzikie s艂ysze膰 si臋 dawa艂y okrzyki. Chmura
Pomorc贸w i Kaszub贸w lecia艂a z tumanem kurzawy, p臋dz膮c nad jezioro. Niekiedy z
tego ob艂oku miga艂y g艂owy i dzidy.
Jaruha zm臋czona, jak martwa le偶a艂a na ziemi dysz膮c si艂 ostatkiem. Chata, przed
chwil膮 brzmi膮ca weselem, sta艂a otwarta i pusta. Z korowajem ob艂amanym na stole,
z kadziami piwa i beczkami nie dopitego miodu. W podw贸rku nie by艂o 偶ywej duszy -
psy u wr贸t ujada艂y.
Jedni koni dopad艂szy, ratuj膮c siebie i niewiasty, gnali czwa艂em po brzegu
jeziora, drudzy czekali wroga, aby dopiero gdy bli偶ej naskoczy, rzuci膰 si臋 wp艂aw
i pr贸bowa膰 uj艣膰 艣mierci lub niewoli.
Po wrzaskach nast膮pi艂o milczenie, straszniejsze od nich jeszcze.
Gdzie i jak kto m贸g艂, kry艂 si臋, tuli艂, pe艂za艂, przypada艂. Starsze niewiasty,
opuszczone, w kupk臋 si臋 zbiwszy u wierzb sta艂y na stoku nad wod膮. W dali ju偶
wida膰 by艂o dru偶yn臋 Domana i bia艂e szaty Mili, kt贸re oko艂o siwego wiewa艂y,
wiatrem rozd臋te. Za nimi tuman kurzu p臋dzi艂 i uchodz膮cych zdradza艂.
Z dzikim wrzaskiem pu艣cili si臋 ze wzg贸rka Pomorcy w pogo艅 za uciekaj膮cymi,
siek膮c konie i 艣cigaj膮c ich zapalczywie. Drudzy ju偶 otaczali chat臋 i zagrod臋
zagarniaj膮c, co 偶ywego znale藕li. Psy u wr贸t, jedyni str贸偶e, le偶a艂y pozabijane.
Reszta ludzi u brzegu stoj膮ca plusn臋艂a w jezioro, zbieg艂a w trzciny i sitowia.
Do tych Pomorcy strzela膰 zacz臋li, kilka pocisk贸w utkwi艂o w nich, krzyki s艂ysze膰
si臋 da艂y, znikli. Pozostali odsuwali si臋 od brzegu, kt贸ry g臋sto obsadzili
najezdnicy.
Z Mirszowej chaty oberemkami wynoszono 艂upy i wiano m艂odej, podarki m艂odego,
nagromadzone mienie starego zduna A 偶e garnk贸w bra膰 nie my艣leli - pocz臋li je z
gniewem t艂uc i o 艣ciany rozbija膰, pokrzykuj膮c za ka偶dym uderzeniem.
Wzg贸rze ca艂e, jak zajrze膰, przez wrog贸w by艂o zaj臋te. W艣r贸d t艂umu ich dw贸ch
m艂odych dow贸dc贸w wida膰 by艂o na koniach, oko艂o kt贸rych, cze艣膰 im oddaj膮c, drudzy
si臋 obracali. Po strojach za Niemc贸w ich wzi膮膰 by艂o mo偶na i Niemcami te偶 byli
otoczeni, rozst臋powa艂 si臋 im t艂um, a gdy z koni pozsiadali, szli z dworni膮 do
pustej chaty.
Oba z jasnymi w艂osy, twarzami bladymi, czarnymi oczyma, podobni do siebie jak
rodzeni, rodzonymi te偶 byli. Synowie Pepe艂ka Chwo艣ciska szli znowu, mszcz膮c si臋
i rodzic贸w, i niedawnej kl臋ski. Za nimi na powrozie ci膮gniono starca z siw膮
brod膮, kt贸ry g臋艣l臋 potrzaskan膮 w r臋ku trzyma艂. Pochwycono go gdzie艣 na drodze, a
Niemcy 艣lepych tych pie艣niarzy nie cierpieli, bo oni 艣piewali o starych,
lepszych czasach. G臋艣larz szed艂 niemy, ze spuszczon膮 g艂ow膮, pop臋dzany kijami i
biczami, nie st臋kaj膮c, nie p艂acz膮c, nie ogl膮daj膮c si臋 na tych, co 艣miej膮c si臋 i
ur膮gaj膮c mu, smagali.
Na pustej 艂awie, na kt贸rej niedawno panna m艂oda siedzia艂a, zrobiono miejsce
kneziowym synom. Tymczasem dwornie pl膮drowa艂a po chacie, wynosz膮c, co gdzie
by艂o. Grabiono jedne sprz臋ty, drugie m艂odym znoszono. Starszyzna zm臋czona
czerpa艂a chciwie resztki piwa, z zak膮tk贸w dobywano poznajdywane placki i mi臋siwo
na misach.
Stary g臋艣larz pad艂 u progu, ale go za sznur wci膮gni臋to do izby. Brodaty,
obwieszony kawa艂kami 偶elaza ch艂op, z oczyma zbiela艂ymi przyst膮pi艂 do starca i
kopn膮艂 go nog膮. Chciano z niego doby膰 wie艣ci o bogatym chramie i skarbach na
ostrowiu; gro偶ono mu obwieszeniem i targano.
- Ka偶cie wiesza膰! - wo艂a艂 stary.
Chciano wiedzie膰, ilu ludzi, jaka stra偶 na Lednicy broni przyst臋pu do kontyny,
jak si臋 najbezpieczniej dosta膰 do niej.
-Ptakiem dolecie膰, ryb膮 dop艂yn膮膰 - j臋cza艂 szydersko stary.
Badano o najbogatsz膮 w okolicy zagrod臋, o najliczniejsze stada, ale starzec
j臋cza艂 tylko, nie odpowiada艂, chyba szyderstwy. Zacz臋to go nielito艣ciwie smaga膰.
艢mia艂 si臋 i 艣piewa艂 razem, g艂osem jakim艣 strasznym - a偶 oprawcom r臋ce dr臋twia艂y.
- O dolo偶 ty nasza - o dolo! Wesele i gr贸b. Warzyli wesele, pogrzeb zgotowali. O
dolo偶 ty nasza, o dolo! Smagajcie, a 偶ywo, niech dusza wyleci z cia艂a, pr臋dzej,
do艣膰 si臋 nabola艂a! O 艁ado! Kolado! Kupa艂o! pom贸偶cie jej z cia艂a.
Jakby nie czuj膮c ju偶 krwawego smagania stary przyczo艂ga艂 si臋 do wiadra z wod膮,
nachyli艂 je do ust r臋kami obiema i pi膰 pocz膮艂. Zamierzy艂 si臋 na艅 jeden z
oszczepem i strzyma艂.
Ci膮gniono do chaty po艂apanych u brzeg贸w, powi膮zanych, p艂acz膮cych. Starszyzna
niemiecka otaczaj膮c m艂odych pan贸w naradza艂a si臋. Spocz膮膰 tu chcieli
napl膮drowawszy, o Lednicy nie my艣l膮c, bo na ni膮 przeprawa by艂a trudn膮, a napa艣膰
niebezpieczn膮.
Radzili tak jeszcze, gdy w podw贸rzu weso艂e zabrzmia艂y okrzyki. Stoj膮cy we
wrotach wo艂ali:
- Wiod膮 ich! prowadz膮!
Niekt贸rzy biegli ku brzegowi. Kupa ludzi, co si臋 w pogo艅 pu艣ci艂a, ci膮gn臋艂a
rannego Domana, kt贸rego pochwycono w ucieczce. Siedzia艂 na koniu na wp贸艂
skr臋powany sznurem, a przed nim le偶a艂 trup m艂odej 偶ony, w kt贸rej piersi tkwi艂
oszczep krew z niej stygn膮ca p艂yn臋艂a. Lice mia艂a bia艂e - 偶ycie ju偶 z niej
uciek艂o. Doman z臋bami przytrzymywa艂 j膮 za koszul臋, bo r臋kami skr臋powanymi nie
w艂adn膮艂, sam by艂 okryty krwi膮, ranny, ale nie zdawa艂 si臋 czu膰 b贸lu.
Ludzie go wnet z konia 艣ci膮gn臋li, ale, rozerwawszy sznury, trupa pochwyci艂 z
sob膮; chcieli mu go odebra膰, lecz 艣ciska艂 tak silnie, i偶 we dwu i trzech zm贸c go
nie potrafili - pad艂 z nim razem na ziemi臋.
Po sukni i z twarzy 艂atwo w nim zamo偶nego w艂adyk臋 poznali i z chaty wyszli do艅
synowie Chwostka, a z nimi Niemcy, ciekawie obst臋puj膮c rannego.
Jeden z knezi贸w schyli艂 si臋 nad nim pi臋艣膰 podnosz膮c.
- Psi synu - zawo艂a艂 - gdy nasz gr贸d palono, gdy naszych zabijano, ty艣 tam tak偶e
by膰 musia艂, przewodzi艂e艣 mo偶e zb贸jom!
Drugi nagli膰 pocz膮艂, aby m贸wi艂, kto na gr贸d prowadzi艂, kto knowa艂. Gro偶ono
艣mierci膮.
Doman, nic nie odpowiadaj膮c, na trupa patrza艂 niemy. Stali tak nad nim, to
popychaj膮c go, to uderzaj膮c, to naradzaj膮c si臋 z sob膮, a chc膮c koniecznie dosta膰
j臋zyka. L臋kali si臋 mo偶e, aby ich znowu nie zaskoczono, ale nieszcz臋艣liwy pan
m艂ody usta 艣cina艂 i s艂owa z niego doby膰 nie by艂o mo偶na
- My艣my kneziowie wasi! - wo艂a艂 m艂odszy.
Doman dopiero g艂ow臋 podni贸s艂 i popatrza艂 ob艂膮kanym wzrokiem.
- Z waszego rodu 偶aden u nas knia偶y膰 nie b臋dzie! - zamrucza艂 - niedoczekanie
wasze! Wy艣cie wrogi i zb贸je, nie wam panowa膰, gadzin plemi臋! Przekle艅stwem
sko艅czy艂 i zmilcza艂. Kazali go wlec precz i odeszli gniewni. Zn臋cali si臋 Niemcy
nad nim d艂ugo, ale 艣cierpia艂 wszystko. Zwi膮zanego, wraz z innymi poprowadzono do
brzegu, gdzie ju偶 gromada innych le偶a艂a.
Pod wierzb膮 Mirszow膮 pad艂 na ziemi臋 wysilony. R臋ce mia艂 skr臋powane, nogi wolne.
Wieczorem trup zabitej Mili sam le偶a艂 u brzegu. Doman pe艂zn膮艂 do wody, gdy stra偶
si臋 pospa艂a, rzuci艂 si臋 w jezioro i znikn膮艂.
ROZDZIA艁 25
Na ostrowiu, na Lednicy, u brzegu sta艂 mnogi lud patrz膮c i przys艂uchuj膮c si臋 w
milczeniu.
Od dalekiego l膮du wiatr mu przynosi艂 wrzaski i dym, w kt贸rym czu膰 by艂o pal膮ce
si臋 zagrody, od l膮du woda nios艂a mu trupy, kt贸re podp艂ywa艂y do ostrowu, jakby o
pogrzeb prosi艂y.
P艂yn臋艂y w wiankach zielonych dziewcz臋ta, jak na wesele poubierane, i niewiasty
starsze w namitkach bia艂ych, kt贸re woda porozwi膮zywa艂a, i dzieci ze 艣ci艣ni臋tymi
r膮czkami a straszliwie otwartymi oczkami 艣lepymi. Mrok pada艂, na l膮dzie tylko
ognie wida膰 by艂o i dym, kt贸ry pod wiecz贸r roz艣ciela艂 si臋 jak chusty sine.
Stali na brzegu wszyscy, z chramu wybieg艂szy, i Wizun na kiju sparty, i
siwow艂osa Nenia, i Dziwa z twarz膮 blad膮, i str贸偶ki od zniczowego ogniska, przy
kt贸rym jedna ledwie zosta艂a. Stali milcz膮cy, patrzeli a s艂uchali - i co
przyp艂yn膮艂 trup, wiatrem gnany do brzegu, to si臋 nachyla艂 kto艣 ku niemu, czy
swojego nie pozna.
Przyjd膮 Pomorcy? Napadn膮 艣wi臋ty chram? Rzuci膰 go i ucieka膰 czy pozosta膰 i da膰
si臋 pozabija膰 u ognia 艣wi臋tego?
My艣leli tak wszyscy, a nikt powiedzie膰 i zapyta膰 nie 艣mia艂. 呕aden jeszcze z
naje藕d藕c贸w nie o艣mieli艂 si臋 nigdy na Lednic臋. Niejeden raz ognie wida膰 by艂o i
s艂ycha膰 wrzaski - przecie偶 odci膮ga艂y wrogi, jak przysz艂y, cho膰 skarby chramu ich
n臋ci艂y.
Na ostrowiu ludu by艂o do艣膰 do brania w niewol臋, a na obron臋 ma艂o. Niewiast
najwi臋cej, dziewcz膮t, niedo艂臋偶nych starc贸w i dzieci. W kontynie or臋偶 by si臋
znalaz艂, w szopach by艂o go dosy膰 zabranego na wojnach i posk艂adanego w ofierze,
ale kt贸偶 go mia艂 wzi膮膰? Za s艂abe by艂y d艂onie.
Wszyscy na starego Wizuna pogl膮dali, kt贸ry na pag贸rku sta艂, na kiju si臋 opar艂,
patrza艂 i milcza艂. Chcieli mu wyczyta膰 z twarzy, co my艣la艂 - a twarz mia艂 jakby
zamarz艂膮 z b贸lu i skrzep艂膮. Nie drgn膮艂 w niej marszczek, nie poruszy艂y si臋 usta,
oczy os艂upia艂e nie mrugn臋艂y nawet ani si臋 艂z膮 zwil偶y艂y.
Cho膰 wiecz贸r nic ju偶 dostrzec nie dozwala艂, stali tak jeszcze, patrzeli ci膮gle
na Wizuna i ku l膮dowi. Wtem na fali co艣 plusn臋艂o.
Ryba to si臋 rzuci艂a, czy cz艂owiek ratowa艂? Mrok widzie膰 nie dawa艂. Co艣 jasnego
wyst膮pi艂o z fali i znik艂o. Porusza艂a si臋 woda. Cz艂owiek p艂yn膮艂 powoli, os艂ab艂y.
Wizun z pag贸rka zszed艂 i zbli偶y艂 si臋 ku brzegowi, tu偶 - oczy jego dopiero teraz
patrze膰 zacz臋艂y, jakby rozezna膰 chcia艂.
Wida膰 by艂o ponad wod膮 g艂ow臋 obmok艂膮, d艂ugim w艂osem okryt膮... P艂ywak zbli偶a艂 si臋
ju偶 ku wyspie. Jeszcze chwila, a mia艂 do l膮du przyp艂yn膮膰 - lecz zda艂o si臋, 偶e mu
si艂 brak艂o.
Wizun sam rzuci艂 si臋 pr臋dko ku wodzie - wszed艂 w ni膮 po kostki, po kolana - r臋ce
wyci膮gn膮艂; topielec si臋 zbli偶a艂, rzuci艂 si臋 ku niemu jakby wysi艂kiem ostatnim i
za d艂o艅 wyci膮gni臋t膮 pochwyci艂.
Starzec ci膮gn膮艂 go na suchy brzeg, ale ju偶 omdla艂ego. Nadbieg艂 pos艂ugacz
-pochwycono go dysz膮cego jeszcze - lecz jakby u艣pionego ze znu偶enia. Krew zg臋s艂膮
na nim wida膰 by艂o i rany sine... Wizun przykl臋kn膮艂 nad nim.
- Doman! Dziecko moje! 呕yjesz ty? - zawo艂a艂.
Oczy si臋 otworzy艂y tylko i zamkn臋艂y. Podniesiono go i na sukni, kt贸r膮 Wizun
zwl贸k艂 z siebie, z艂o偶ono na murawie - drug膮 opo艅cz膮 okryto. Stary kl臋cza艂 wci膮偶
przy nim. Z dala przypatrywa艂y si臋 niewiasty.
Dziwa, kt贸rej imi臋 Domana w uszach zabrzmia艂o - zbli偶y艂a si臋 te偶 trwo偶liwie.
Wizun zawo艂a艂 na ni膮, aby poda艂a ciep艂ego napoju.
Dysza艂 ju偶 ledwie topielec, m贸wi膰 nie m贸g艂, ale 偶y艂. Wizun, schylony nad nim, z
wody go ociera艂 i d艂o艅mi ogrzewa艂 w艂asnymi.
Ruszyli wszyscy do ratunku, stara Nania pobieg艂a te偶 ziela zgotowa膰, kt贸re by
偶ycie przywr贸ci膰 mog艂o.
Z wolna topielec jakby ze snu si臋 przebudza艂 - kl臋k艂a przy nim Dziwa poj膮c go
sama, zapomniawszy o sobie i o wstydzie. Przysz艂a siwow艂osa Nania, Domen
otwiera艂 oczy, ale powieki opada艂y mu znu偶one.
Wzi臋to go ju偶 noc膮 na nosze z ga艂臋zi i niesiono do Wizuna chaty. Stary odst膮pi艂
mu pos艂ania i na 艂awie usiad艂 przy nim. Sam poobwi膮zywa艂 mu rany. Przy chramie
zawsze dla chorych ziela wszelkiego by艂a si艂a, Wizun zna艂 leki stare, spodziewa艂
si臋 wi臋c dawnego swego wychowanka ocali膰. Orze藕wiony, napojony, usn膮艂 mocnym
snem - do rana.
Opatrzywszy go Wizun znowu poszed艂 czuwa膰 u brzegu. Po 艣mia艂ych Pomorcach
wszystkiego si臋 spodziewa膰 by艂o mo偶na, nawet napadu nocnego gar艣ci jakiej na
Lednic臋.
Nikt te偶 spa膰 si臋 nie k艂ad艂 do rana - siedzieli czatuj膮c u brzegu. Na brzask si臋
mia艂o i cisza panowa艂a doko艂a, na jeziorze nie wida膰 ju偶 by艂o p艂ywaj膮cych
trup贸w, na l膮dzie pogas艂y ognie, gdy Wizun, kt贸ry czuwa艂 z oczyma wlepionymi w
jezioro, spostrzeg艂 przy s艂abym 艣wietle poranka jakby plamk臋 czarn膮 na
ja艣niej膮cej topieli... Posuwa艂a si臋 ona z wolna ku ostrowiu.
P艂yn膮艂 kto艣 od l膮du, lecz z wolna, jakby go sama fala nios艂a, bo wiatr d膮艂 z
tamtej strony. Czasem cz贸艂enko stan臋艂o, to znowu p臋dzone podmuchem zawr贸ci艂o si臋
i p艂yn臋艂o dalej.
Dnia艂o - wkr贸tce stary ju偶 m贸g艂 dostrzec ponad w膮t艂ym cz贸艂enkiem podobnym do
niecki zgarbion膮, jakby u艣pion膮 posta膰 kobiec膮, p艂acht膮 okryt膮. Ze znu偶enia zna膰
drzema艂a w tym cz贸艂enku, kt贸re jej 偶ycie ocali艂o - daj膮c mu si臋 nie艣膰, gdzie
dola wiod艂a. Tak z wolna, ju偶 nade dniem jasnym skorupka ta do l膮du przybiwszy
zacz臋艂a si臋 ko艂ysa膰, stan臋艂a... Kobieta siedz膮ca w niej przebudzi艂a si臋,
obejrza艂a, podnios艂a, p艂acht臋 zgarn臋艂a, kij z cz贸艂na doby艂a i niepewnym krokiem
chc膮c si臋 na l膮d dosta膰, upad艂a.
By艂a to nieszcz臋艣liwa Jaruha, kt贸rej Pomorcy nie zabili - ocala艂a jako wied藕ma,
kt贸rej czar贸w si臋 l臋kano. Noc膮 jaki艣 zapomniany cz贸艂enek postrzeg艂szy na brzegu
siad艂a we艅, odepchn臋艂a si臋 kijem i powierzy艂a wiatrom i wodzie.
Upad艂szy starucha odzyska艂a si艂y troch臋 i przytomno艣ci, orze藕wi艂a j膮 woda, kt贸r膮
obmok艂a - podnios艂a si臋 rozgl膮daj膮c doko艂a. Wizun wsta艂, pozna艂a go zaraz,
podnosz膮c r臋ce sz艂a z wolna ku niemu.
- 呕ywie, b贸stwo moje, od 艣mierci mnie uratowa艂o. Ju偶, ju偶 Marena chwyta艂a za
gard艂o chc膮c ci膮gn膮膰 do Jamy, a 呕yw偶e, dobra macierz, p艂aszczem swoim okry艂a i
stare ko艣ci ocala艂y.
- Du偶o ludu zgin臋艂o? - zapyta艂 Wizun.
- Du偶o? Tyle, ile go by艂o... Zgin臋li wszyscy... Widzia艂am trupa tej, co wczoraj
by艂a dziewczyn膮, a umar艂a oczepiona!... Oszczep jej w piersi wbili. Zgin膮艂
m艂ody, pogin臋li dru偶bowie, dru偶ki, do psa wybili wszystkich do nogi.
Potrz膮sa艂a g艂ow膮 starucha, patrz膮c w ziemi臋 i ocieraj膮c twarz zmok艂膮. - Spalone
chaty?
- W popiele wszystko... w popiele... Krukom biesiada, a ludziom 偶a艂oba i 艂zy -
westchn臋艂a.
- Poci膮gn臋li dalej? - pyta艂 Wizun.
Nato pytanie Jaruha nie umiej膮c odpowiedzie膰 zrazu, palcem si臋 zacz臋艂a bi膰 w
czo艂o - sama z sob膮 bieduj膮ce, aby my艣li zebra膰 rozprz臋g艂e.
- Le偶a艂am zabita na ziemi, gdy mnie 呕ywie p艂aszczem swym odzia艂o... nie
widzia艂am nic, nie dysza艂am nic... Szumia艂o d艂ugo ko艂o mnie, deptali nogami.
Czekajcie!... c贸偶 si臋 sta艂o?... Ha! nad ranem, nad ranem co艣 ich nastraszy艂o.
Bogunki i wodnice wyst臋powa膰 zacz臋艂y z jeziora, wiatr zad膮艂 i p臋dzi艂 ich
precz... Ruszyli si臋, zawyli i dalej z 艂upem poci膮gn臋li, a trupy zostawili na
brzegu. O! trupy bielej膮 jak kwiatki wiosn膮 na 艂膮ce... Poszli, poszli - ju偶 ich
nie ma, ale kt贸偶 wie, czy nie wr贸c膮?
Wizun l偶ej troch臋 odetchn膮艂, lecz czy starej Jaru偶e, kt贸rej si臋 w g艂owie
miesza艂o, uwierzy膰 by艂o mo偶na?
Pytana, coraz inaczej rozpowiada艂a... Potem i g艂osu jej zabrak艂o, siad艂a na
trawie przy drzewie, g艂ow臋 o pie艅 opar艂a, twarz p艂acht膮 przykry艂a i usn臋艂a.
Tymczasem i drugi cz贸艂en nadp艂ywa艂. Wi贸z艂 on starego parobka, kt贸ry w trzcinach
si臋 schowawszy, po szyj臋 w wodzie stoj膮c do rana, dopiero o brzasku znalaz艂
艂贸dk臋 jak膮艣, by na niej do ostrowu dop艂yn膮膰.
Ten opowiada艂, 偶e Pomorcy z艂upiwszy i spaliwszy okolic臋, nastraszeni jak膮艣
wie艣ci膮 w nocy im przyniesion膮, nazad do swoich las贸w pierzchn臋li. S艂ysza艂 on,
偶e tratwy i cz贸艂na wi膮za膰 chcieli, aby si臋 dosta膰 na Lednic臋 po skarby, ale ich
sp艂oszy艂 goniec, kt贸ry od granicy bie偶a艂. U jeziora nie zosta艂y w istocie tylko
popio艂y i gruzy a stratowana ziemia i nie pogrzebane trupy.
Uspokojony, poszed艂 Wizun do chramu i do swojego chorego, ale ten spa艂 jeszcze -
a dobudzi膰 si臋 go by艂o trudno. Stary wi臋c nagotowawszy strawy siad艂 czeka膰,
a偶eby sam z tego snu wyszed艂. Niekiedy tylko r臋k臋 mu k艂ad艂 na czole i sercu,
czo艂o by艂o gor膮ce i serce bi艂o 偶ywo. Rany si臋 pozamyka艂y i przysch艂y.
Z po艂udnia ci臋偶kim westchnieniem zbudzi艂 si臋 Doman, chcia艂 podnie艣膰 - nie m贸g艂,
nie wiedzia艂, gdzie by艂, i dopiero Wizuna mowa pami臋膰 mu z wolna przywr贸ci艂a.
Ten je艣膰 i pi膰 kaza艂 mu nie pytaj膮c ju偶 o nic - a po wypoczynku dopiero usta
otworzy膰 pozwoli艂.
Jak przez sen pami臋ta艂 Domen wesele swoje - pop艂och nag艂y, ucieczk臋 z Mil膮,
pogo艅 za sob膮, 艣mier膰 dziewcz臋cia, potem niewol臋 -.zn臋canie si臋, ostatni wysi艂ek
dla ocalenia i walk臋 z wod膮, kt贸r膮 cho膰 os艂ab艂y potrafi艂 zwyci臋偶y膰, dostaj膮c si臋
do ostrowu. Przypomnia艂 sobie, jak w gor膮czce rozpaczliwej broni艂 si臋 艣mierci,
zdr臋twieniu, jak fale unosi艂y go i rzuca艂y, jak ton膮艂 i dobywa艂 si臋 z topieli,
a偶 nareszcie u brzegu ujrza艂 nad sob膮 znan膮 twarz starego Wizuna... O smutnym
weselu swym Doman m贸wi膰 nie umia艂. Wizun nie chcia艂 s艂ucha膰.
- Wydychaj no chorob臋, si艂 nabierz - rzek艂 Wizun - potem na ko艅 wszyscy i
Pomorcom da膰 nauk臋!
My dzi艣 pszczo艂y w ulu bez macierzy, nie ma prowadzi膰, nie ma kaza膰 komu,
zginiem, gdy tak potrwa d艂u偶ej!
Leszk贸w nie chcieli - niech wezm膮, kto z brzegu, bez g艂owy si臋 nie ostaniemy.
Wyrocznie rzek艂y: wybierzcie ma艂ego, wybierzcie pokornego, ubogiego
wybierzcie... Ani tego dnia, ani nast臋pnego Doman powsta膰 nie m贸g艂, pali艂o go
pragnienie, snem gor膮czkowym usypia艂, budzi艂 si臋 z krzykiem i drzema艂 znowu.
Wizun przychodzi艂, przesiadywa艂, oddala艂 si臋. Dwa razy, gdy spa艂 Doman, do chaty
podkrad艂a si臋 Dziwa, pods艂uchiwa艂a pode drzwiami, uchyli艂a je ostro偶nie, dysz膮c,
偶e usypia艂, popatrza艂a na twarz blad膮 i pierzchn臋艂a zarumieniona i przel臋k艂a.
L臋ka艂a si臋, aby jej kto nie schwyci艂 tu, a widzie膰 go pragn臋艂a, wstyd jej by艂o
samej siebie.
Trzeciego dnia podni贸s艂szy si臋 siedzie膰 m贸g艂 i by艂 spokojniejszy. Dziwa si臋 ju偶
nie pokazywa艂a. Nad wieczorem na ni膮 kolej przypad艂a zanie艣膰 straw臋 dla chorego
i starego... zawaha艂a si臋, strach bra艂 i ochota razem. Wizuna w艂a艣nie w domu nie
by艂o, gdy przysz艂a, a Doman siedzia艂 sam... Obaczy艂 przez okienko, jak
pierzchn臋艂a z sieni.
- Dziwa! Dziwa! - zawo艂a艂 - ran臋 by艣 mi opatrzy艂a, 艣wie偶ym li艣ciem ob艂o偶y艂a,
gdyby艣 lito艣膰 mia艂a.
- To偶 ci Wizun czyni sam! - odpowiedzia艂a z dala chc膮c uj艣膰. - Staremu si臋 r臋ce
trz臋s膮! - odpar艂 Doman.
Dziwa chcia艂aby by艂a p贸j艣膰 i waha艂a si臋 - a偶 Wizun nadci膮gn膮艂. Doman ujrzawszy
go pro艣b臋 powt贸rzy艂.
- A id藕偶e mu r臋k臋 przewi膮za膰! - rozkazuj膮co rzek艂 stary - nie czyja to sprawa,
tylko niewiast by膰 powinna.
Dziwa us艂ucha膰 musia艂a i razem ze starym do chaty wesz艂a, zap艂oniona ca艂a. Doman
siedzia艂 na 艂awie w koszuli i siermi臋偶ce, a na piersiach, gdzie si臋 p艂贸tno
rozchyli艂o, dziewcz臋 postrzeg艂o szerok膮 blizn臋, t臋, kt贸r膮 mu jej w艂asna r臋ka
zada艂a. Zda艂o si臋 nawet dziewczynie, 偶e j膮 mo偶e ods艂oni艂 tak umy艣lnie. W
milczeniu, pos艂uszna, przyst膮pi艂a do r臋ki i pr臋dko 艣wie偶e li艣cie babki
przy艂o偶ywszy, cofn臋艂a si臋 co 偶ywo, a za drzwi wyszed艂szy, jak strza艂a pobieg艂a
do chramu.
Wizun w twarz patrza艂 Domanowi - oba niemym wzrokiem niby si臋 co艣 sobie powiada膰
zdawali.
- Dziewka si臋 ciebie boi - rzek艂 Wizun - a ty, niepoczciwy, znowu patrzysz na
ni膮.
- Zapomnia艂bym mo偶e, gdyby mnie tu ta nieszcz臋sna woda nie przynios艂a!
-odpowiedzia艂 Doman.
- Dola - szepn膮艂 Wizun.
- Dola - powt贸rzy艂 Doman i zamilkli, stary co艣 poprawi膰 poszed艂 w k膮tku, jakby
chcia艂 ukry膰 wyraz swej twarzy.
Nazajutrz, gdy Doman spr贸bowa艂 wynij艣膰 i usi膮艣膰 w progu, nie pokaza艂a si臋 ju偶
dziewczyna ani tu, ani oko艂o chaty. Obiecywa艂 sobie, 偶e za dni par臋 ozdrowieje,
si艂 nabierze i b臋dzie m贸g艂 do domu powr贸ci膰.
Tymczasem zapad艂 zn贸w gorzej, do p贸藕nej nocy przesiedziawszy na ch艂odnym wietrze
i rosie, stary go do 艂贸偶ka po艂o偶y艂 z gor膮czk膮. 呕al mu si臋 go zrobi艂o, gdy potem
ujrza艂 os艂ab艂ym i z 偶alu mo偶e sam zapad艂, skar偶y艂 si臋, 偶e go po ko艣ciach 艂ama艂o.
Dziw臋 tego dnia wezwano do dwu chorych, aby im pos艂ugiwa艂a. Nie wymawiaj膮c si臋
bardzo od tego, zobaczywszy Domana chorym, zaj臋艂a si臋 nim w milczeniu,
troskliwie, unikaj膮c tylko wzroku i nie rozpoczynaj膮c rozmowy. Doman te偶 mo偶e
rad temu, 偶e przyby艂a, p艂oszy膰 jej nie chc膮c, siedzia艂 milcz膮cy. Dopiero
wychodz膮ce we drzwiach dziewcz臋 podnios艂o na艅 oczy nie艣mia艂e, zapar艂o drzwi
pr臋dko i uciek艂o.
Jaruha od owego poranku ci膮gle po wyspie b艂膮dzi艂a. By艂o jej tu dosy膰 dogodnie,
bo pielgrzymi ci膮gle jej potrzebowali i karmili, a od chramu te偶 co艣 dawano. Gdy
nie by艂o co innego do roboty, zwi膮zawszy miot艂臋 zamiata艂a oko艂o tyn贸w i przy
progach. Nagada膰 si臋 by艂o z kim, pob艂膮ka膰, cho膰 ciasno, mog艂a do woli na
ostrowiu, a sypia艂a pod drzewem, okryta p艂achtami, do czego z dawna by艂a
przywyk艂膮.
Ciekawo艣膰 prowadzi艂a j膮 po wszystkich zak膮tkach. Z kolei siada艂a na 艂膮ce przy
gromadkach, u brzegu jeziora sama jedna pod star膮 wierzb膮 lub na progu kt贸rej
chaty.
Tego dnia zobaczywszy Dziw臋 wychodz膮c膮 od Wizuna, zachcia艂o jej si臋 tak偶e
zajrze膰 do mieszkania starego.
Otworzy艂a drzwi, Doman siedzia艂 na po艣cieli, zacz臋艂a mu si臋 przypatrywa膰 pilno.
Widz膮c, 偶e jej wnij艣膰 nie broni, powoli do izby si臋 wsun臋艂a.
- A! a! - rzek艂a oswoiwszy oczy z mrokiem, kt贸ry w chacie panowa艂 - ty to
jeste艣, com ja ci ran臋 goi艂a, co ci 偶onk臋 zabili! No - szkoda jej! ho偶a by艂a i
weso艂a jak szyczygie艂ek, aleby jej u ciebie nie by艂o tak dobrze jak w domu.
- Czemu? - spyta艂 Doman.
- Co wy bohatery, 偶upany - m贸wi艂a stara - wy niewiastami teracie, u was jest ich
zawsze dosy膰! E? wszak偶e to ciebie Wiszowa c贸rka by艂a tak uk艂u艂a? - doda艂a
艣miej膮c si臋 Jaruha. - Doman si臋 wzdrygn膮艂. - A ona ci teraz ziele nosi!
. - Nie ple膰, babo - zawo艂a艂 - nie wspominaj!
- Ona tu jest i panuje - m贸wi艂a baba - jej si臋 nie chcia艂o u was garnki pomywa膰,
woli z za艂o偶onymi r臋kami przy ogniu siedzie膰 - ci膮gn臋艂a powoli Jaruha - bo te偶
to kmiecia c贸ra, a dla tych to i knezia ma艂o. R膮czki maj膮 bia艂e, co pracowa膰 nie
umiej膮, i oczki czarne, co pogardliwie patrz膮...
M贸wi膮c zacz臋艂a si臋 przypatrywa膰 Domanowi, kt贸rego blad膮 twarz obla艂 nag艂y
rumieniec.
- A c贸偶? tu na ostrowiu musieli艣cie z ni膮 zrobi膰 zgod臋 - zapyta艂a
- Ma艂o co j膮 widzia艂em - z pozorn膮 oboj臋tno艣ci膮 doda艂 Doman i zamilk艂. Stara,
niby zamy艣liwszy si臋, sama dla siebie, stukaj膮c kijem w takt pie艣ni, 艣piewa膰
zacz臋艂a chrypliwym g艂osem:
Oj - chodz臋 ja chodz臋
Jak bia艂a lelija,
Gdzie si臋 nie obr贸c臋,
Wiatrek mn膮 powija...
Wyjd臋 na policzko,
Za艣piewam se jeszcze...
Spojrz臋 na s艂oneczko,
Wysoko my jeszcze...
Lec膮 ptacy, lec膮,
Daleko, daleko,
Niech m贸j smutek wezm膮
I niech z nim uciek膮...
- Albo i to... dola - doda艂a prze艣piewawszy - 偶eby was tu woda jej pod nogi
przynios艂a... Lepiej by ju偶 wam by艂o nie spotka膰 si臋 z sob膮... a to si臋 tobie
blizna jeszcze otworzy膰 gotowa, gdy si臋 zbli偶y dziewka, co ran臋 zada艂a... Bo
m贸wi膮 tak, 偶e nie pomszczona krew rzuca si臋, gdy ten, co j膮 przela艂,
podejdzie... A ona te偶 zna膰 si臋 was boi, chodzi jak ziele mrozem zwarzone...
I trz臋s艂a g艂ow膮 Jaruha, a gdy Doman milcza艂, ci膮gn臋艂a znowu dalej:
- Czy ona wam teraz zbrzyd艂a? No, powiedzcie... przyznaj si臋! Gdyby艣cie jeszcze
do niej lgn臋li... hm... to moja sprawa dziewuchom do ch艂opc贸w, a ch艂opcom do
dziewcz膮t pomaga膰... Stara baba, kt贸ra w 偶arnach nie miele, rady by cho膰
popatrze膰, jak si臋 m膮ka robi! Znalaz艂oby si臋 zi贸艂ko, spos贸b, urok... musia艂aby
ona wam by膰 pos艂uszn膮 i p贸j艣膰, gdzie by艣cie jej kazali, jak bym ja jej
zada艂a!... Wy sobie my艣licie mo偶e, 偶em ja niewarta psa, kiedy w takich 艂achach
po 艣wiecie si臋 w艂贸cz臋... a ja si臋 z takimi znam, co wiele mog膮... I jak zawo艂am,
przychodz膮 do mnie, a jak ka偶臋, robi膮, co im powiem.
Potem ciszej mrucza艂a babina:
- Mnie si臋 zmory boj膮 i latawice... ja jak tupn臋 nog膮, musz膮 mi krasnalki obuwie
wi膮za膰! o! O! Podziomki truchlej膮, gdzie ja si臋 poka偶臋, mary i nocnice p艂osz臋,
bo ja sama wied藕ma jestem!
Doman milcza艂, a偶 nierych艂o si臋 ozwa艂 oboj臋tnie:
- A c贸偶 wy na to mo偶ecie, gdy dziwka bogom 艣lubowa艂a?3 Nie chce ona nikogo...
Roz艣mia艂a si臋 Jaruha.
- Hej! hej! - zawo艂a艂a - 艣lubowa艂y, 艣lubowa艂a niejedna, a ma艂o to ich posz艂o od
tego ognia w chramie do tamtego, co si臋 w chacie pali? Niechby tylko chcia艂a,
nikt jej nie zabroni, byle do chramu okup da膰! Wizun ich ma dosy膰 na pos艂ug臋...
Doman patrza艂 i s艂ucha艂 z coraz wi臋ksz膮 uwag膮. - Ja j膮 wam nam贸wi臋!... -
zamrucza艂a Jaruha. - Nie mo偶e to by膰! - 偶ywo odpar艂 Doman.
- Mo偶e! ja wiele znam - 艣mia艂a si臋 stara - cho膰 popr贸buj臋... - Mia艂aby艣 chleb do
偶ywota na stare z臋by - rzek艂 ch艂opak.
- Tsyt! ja ju偶 z臋ba ani jednego nie mam - 艣mia艂a si臋 wied藕ma - co mi po suchym
chlebie? Nie ugryz臋! Trzeba mi mleka, w kt贸rym bym go rozmoczy膰 mog艂a, i kawa艂ka
mi臋sa, bo z tego posi艂ek najlepszy... a zjad艂szy popi膰 musz臋, na dobry sen,
ju艣ci nie wod膮. Staremu ona niedobra.
- Wszystko by艣 to mia艂a - odpar艂 Domen - i ko偶uch na zim臋, ale to by膰 nie mo偶e.
Jaruha z 艂awki wsta艂a, zbli偶y艂a si臋 do 艂贸偶ka, r臋k膮 pomarszczon膮 pog艂adzi艂a po
g艂owie chorego.
- Nie 艣piesz no si臋 domu, je艣li j膮 chcesz mie膰... ja wiele znam...
To m贸wi膮c zacz臋艂a piosenk臋 nuci膰 i wysun臋艂a si臋 z chaty wprost do kontyny. Nie
wesz艂a jednak do 艣rodka, podnios艂a r贸g sukiennej zas艂ony, zajrza艂a, spu艣ci艂a j膮
i siad艂a czatowa膰 na jednym z kamieni. Wiedzia艂a, 偶e tamt臋dy dziewcz臋ta
przychodzi膰 musia艂y po wod臋. Spod n贸g tymczasem zrywa艂a zio艂a i trawy,
przebiera艂a je starannie i w p臋czki wi膮偶膮c do torby wsuwa艂a.
D艂ugo tu siedzie膰 musia艂a, nim kt贸ra艣 z dziewcz膮t na pytanie odpowiedzia艂a jej,
偶e stara Nania wys艂a艂a Dziw臋 dnia tego, aby w ogr贸dku r贸偶ne zio艂a zrywa艂a, kt贸re
w chramie na wianki i kadzenie dla chorych by艂y potrzebne. Jaruha dopiero nad
wieczorem, dowiedziawszy si臋 o tym, poci膮gn臋艂a do sadu za chramem.
By艂 to niewielki pola kawa艂ek, p艂otkiem ogrodzony, bo nie ka偶demu wchodzi膰 tam
wolno by艂o, kilka starych wierzb i olch ros艂o pod okopem, kt贸ry go opasywa艂. W
po艣rodku by艂y zielone grz臋dy, a na nich pozasiewane zio艂a: macierzanka, smlot,
bo偶e drzewko, biedrzeniec, przest臋py, wrotycze, dziewi臋ciosi艂y.
Dziewcz臋 ju偶 uzbierawszy to, co jej nakazano, siedzia艂o na wale, uk艂ada艂o
obrywaj膮c suche li艣cie i wi膮偶膮c p臋czki. Jaruha zza p艂otu ukaza艂a si臋 zagaduj膮c:
- C贸ru艣 moja, a to bym ci pomog艂a...
Dziewcz臋 g艂贸wk膮 oboj臋tnie rzuci艂o, ale stara wesz艂a z wolna, na ziemi usiad艂a,
nie proszona wzi臋艂a si臋 do kupek le偶膮cych na ziemi bardzo pr臋dko i zr臋cznie
sk艂ada膰 je i wi膮za膰 zacz臋艂a.
Milcza艂a z pocz膮tku, wpatrywa艂a si臋 w jej twarz, mrucz膮c co艣 niewyra藕nie.
- O! o! - rzek艂a w ko艅cu - ja bym tu na Lednicy nie wy偶y艂a... Ciasno, cicho,
艣wiata nie wida膰 jak w kleci.
Dziwa wi膮za艂a trawy i nic nie m贸wi艂a.
- Przy ogniu musicie si臋 piec, dym oczy wygryza. Krasy waszej szkoda... - coraz
偶ywiej i 艣mielej ci膮gn臋艂a. - Wy si臋 tu m臋czycie, dziewucho!... O! o! ja
znachorka jestem, ja wiem wszystko i znam... i przez gz艂o widz臋, co si臋 w
cz艂owieku dzieje... Tak! tak!
Dziewczyna, zarumieniona mocno, spojrza艂a boja藕liwie. - A c贸偶 wy we mnie
widzicie? Co? co?
- Co ja widz臋... co艣... ono si臋 dopiero zawi膮zuje... poczyna - m贸wi艂a dalej
Jaruha - ale trawa byle z ziemi wylaz艂a, pr臋dko ro艣nie... Nie darmo tu dola
znowu Domana przynios艂a! Co komu przeznaczone, to nie minie...
Na wspomnienie Domana rzuci艂a si臋 Dziwa, spu艣ci艂a g艂ow臋 ku trawom i przebiera膰
je pr臋dko zacz臋艂a, a stara widzia艂a dobrze, 偶e co je uk艂ada膰 mia艂a, to miesza艂a
coraz gorzej.
- Znacie wy bajk臋 o pi臋knej kr贸lewnie? - rzek艂a.
Dziewcz臋 nie 艣miej膮c jeszcze podnie艣膰 ocz贸w g艂ow膮 tylko, milcz膮c, potrz臋s艂o,
jakby m贸wi艂o, 偶e jej nie zna, a Jaruha tak dalej ci膮gn臋艂a:
- Jednego czasu by艂a na 艣wiecie bardzo pi臋kna dziewka u kr贸la, kt贸ry j膮 kocha艂
nad 偶ycie. Co tylko chcia艂a, to mia艂a, ptasiego mleka nawet jej nie brak艂o... A偶
gdy wyros艂a, a ojciec m贸wi膰 zacz膮艂, 偶e czas za m膮偶 i艣膰, wr臋cz mu powiedzia艂a, 偶e
nie p贸jdzie za nikogo, tylko za takiego, kt贸ry od niej rozumniejszy i
zr臋czniejszy b臋dzie, a jej si臋 upodoba.
Wi臋c nad dworem kr贸lewskim z艂ote ko艂o przybito i zacz臋li do niej jecha膰 w swaty,
i jechali kr贸lowie, panowie, kmiecie, 偶upany, kneziowie, ch艂opaki dorodne,
krasne, ale gdzie!... wolno艣膰 jej by艂a mi艂a, 偶adnego nie chcia艂a.
Jeden by艂 za du偶y, to go obrem przezywa艂a; drugi za ma艂y, to go krasnalkiem
zwa艂a; ten by艂 za czerwony, tamten za blady, jeden za m膮dry, drugi za g艂upi...
dosy膰, 偶e si臋 nie spodoba艂 偶aden.
Po ogr贸dku sobie chodz膮c kwiatuszki zbiera艂a, piosenki 艣piewa艂a, z ludzi si臋
艣mia艂a, w boki si臋 bra艂a i powtarza艂a:
- Nie b臋dzie mnie mia艂 偶aden! Nie b臋dzie!
Przyjecha艂 kt贸ry, wydziwia艂a srodze. Jednemu kaza艂a sobie przynie艣膰 wody
偶ywi膮cej, kt贸rej smok o siedmiu g艂owach pilnowa艂. Ten poszed艂 po wod臋 ze z艂otym
dzbanuszkiem i nie wr贸ci艂; smok go po艂kn膮艂, a dzbanuszek sam do dworu
przyp艂yn膮艂.
Drugiego pos艂a艂a po z艂ote jab艂ka na g贸r臋 lodowat膮, ten jecha艂, jecha艂, wpad艂 w
przer臋bl臋 i ryby go zjad艂y, tylko pi贸rko od ko艂paka pod dw贸r przyp艂yn臋艂o.
Trzeciego wyprawi艂a, aby jej gwiazd na sznurek naniza艂, do noszenia na szyi; ten
polecia艂 wysoko i s臋py go rozszarpa艂y, co pilnuj膮 nieba, tylko sznurek kra艣ny
upad艂 pode dworem.
A偶 si臋 wybra艂 w swaty do niej kr贸lewicz Si艂a; czarownik wielki; ten gdy j膮
zobaczy艂, serce mu si臋 zagotowa艂o i rzek艂 sobie:
- Bym i 偶ycie postrada艂, to j膮 musz臋 mie膰!
Kr贸lewna, jak go tylko zobaczy艂a, srodze si臋 ul臋k艂a, pocz臋艂a bardzo dr偶e膰 i
p艂aka膰.
Kaza艂a mu zaraz i艣膰 za morze i przynie艣膰 tego ziela, co umar艂ych od偶ywia, do
kt贸rego dost膮pi膰 nie mo偶na, ino przez p艂omienie, a woda ich 偶adna nie gasi.
Kr贸lewicz zaraz ptakiem si臋 sta艂, polecia艂 za morze, z g贸ry na ziele pad艂,
dzi贸bem je pochwyci艂, uszczkn膮艂 i przyni贸s艂 ga艂膮zk臋. W艂a艣nie by艂 kr贸lowi synek
zmar艂 i smutek we dworze wielki by艂, przy艂o偶yli ziele do serca, a偶 ch艂opak
wsta艂, oczy przetar艂 i zawo艂a艂:
- Dawajcie je艣膰, bo mi si臋 bardzo dobrze spa艂o. A kr贸l szcz臋艣liwy u艣ciska艂 go i
zawo艂a艂 do c贸rki:
- Inaczej ju偶 nie mo偶e by膰, musisz mi zaraz za niego i艣膰. Kr贸lewna zap艂aka艂a
gorzkimi 艂zami.
- Kiedy musz臋, to p贸jd臋 - rzek艂a - ale nie inaczej, a偶 mu si臋 ja siedem razy
schowam i siedem mnie razy wyszuka. Dopiero b臋d臋 jego.
By艂a bowiem wied藕ma wielka, a mog艂a siebie i drugich przemienia膰, jak si臋 jej
zechcia艂o; ale kr贸lewicz te偶 czarownik by艂 jeszcze wi臋kszy i umia艂 tak si臋
przerzuci膰, jak zapragn膮艂.
Drugiego dnia, przez okienko otwarte, kr贸lewna polecia艂a go艂膮bk膮 po dworze,
zamiesza艂a si臋 w stado i z ptastwem lata艂a... A 偶e ptaki czu艂y w niej innego
ducha, 偶e nie swoj膮 im by艂a, co si臋 do gromady zbli偶y艂a, stado si臋 zaraz
rozsypywa艂o, a ona siedzia艂a jedna. Kr贸lewicz si臋 jastrz臋biem uczyni艂 i pogoni艂
za ni膮. Ul臋k艂a si臋 go strasznie, usiad艂a na ziemi, przemieni艂a w dziewczyn臋.
Patrzy, jastrz膮b przy niej kr贸lewiczem stoi i za r膮czk臋 j膮 bierze...
Posz艂a wi臋c gniewna, zamkn臋艂a si臋 w komorze, p艂aka艂a, my艣la艂a nock臋 ca艂膮, nade
dniem do ogr贸dka si臋 wsun臋艂a, usiad艂a na grz膮dce i lilij膮 zakwit艂a.. Wszystkie
lilije ko艂o niej jak 艣nieg bia艂e, ona jedna, 偶e krew mia艂a, wi臋c na grz膮dce
r贸偶owia艂a..
Kr贸lewicz z ojcem id膮 do ogrodu... bieduje bardzo, gdzie jej teraz szuka膰, jak
j膮 znale藕膰?
Stan臋li jako艣 przy grz臋dzie, przy lilii; gdy si臋 do niej zbli偶yli, bia艂a lilija
ze strachu jeszcze mocniej pokra艣nia艂a
Kr贸lewicz zaraz pozna艂 j膮 po rumie艅cu, r臋k臋 przy艂o偶y艂 do 艂odygi - a偶 tu panna
stoi i p艂acze.
- Pozna艂e艣 mnie dwa razy, nie odgadniesz raz trzeci.
I do komory leci, zasuwa si臋, na 艂贸偶eczku siad艂a, p艂acze, p艂acze, a偶 z 艂ez
strumyk p艂ynie. My艣la艂a, my艣la艂a, p艂aka艂a noc ca艂膮, nad rankiem okno odsun臋艂a i
z艂ot膮 muszk膮 wylecia艂a.
Leci, leci, ale strach jej wielki. Ptaszki za muszkami lataj膮, tylko co j膮 kt贸ry
nie dzi贸bnie. Kr贸lewicz mo偶e podpatrywa艂, mo偶e mu kto podszeptywa艂, przemieni艂
si臋 w strasznego paj膮ka, zasnu艂 w powietrzu paj臋czyn臋 ogromn膮 i czeka. Wr贸ble
muszk臋 nap臋dzi艂y i w siatk臋 mu wpad艂a... paj膮k do niej... kr贸lewna stoi i
p艂acze.
- O dolo偶 ty moja, dole艅ko!
A paj膮k j膮 za bia艂膮 r膮czk臋 trzyma.
- O! ja nieszcz臋艣liwa! Pozna艂 mnie trzy razy, co ja teraz poczn臋, gdzie ja si臋
ukryj臋...
Znowu idzie do komory, siad艂a na 艂贸偶eczku, g艂ow臋 nakry艂a i p艂acze a zawodzi. -
Dolo偶 ty moja, doleczko!
Siostry do niej pukaj膮, przysz艂y i powiadaj膮:
- Pop艂y艅 ty rybk膮 za morze... morze szerokie, g艂臋bokie morze... nie znajdzie tam
ciebie...
A ona zawodzi:
- Pozna艂 mnie trzy razy, co ja poczn臋 teraz, gdzie ja si臋 ukryj臋?... W morzu s膮
potwory i boj臋 si臋 morza...
P艂aka艂a noc ca艂膮, a gdy rozednia艂o, na brzeg morza bieg艂a; nie widzia艂a, jak
kr贸lewicz patrza艂 zza drzewa.
Plusn臋艂a w wod臋 rybk膮 z艂ot膮, a on tu偶 w srebrn膮 si臋 przemieni艂. Gdzie si臋 z艂ota
rybka obr贸ci, srebrna goni za ni膮. Uderzy艂y si臋 g艂owami; s艂yszy kr贸lewna s艂owa:
- Czwarty艣 raz przegra艂a i musisz by膰 moj膮!
Gdy te s艂owa us艂ysza艂a, panna do brzegu p艂yn臋艂a i bieg艂a do malowanego dworu,
zamyka si臋 w komorze i p艂acze.
P艂acze znowu noc ca艂膮, nade dniem si臋 namy艣li艂a. U brzegu nad wod膮 tyle
kamuszk贸w le偶y... kt贸偶 mnie tam pozna膰 mo偶e, gdy ja si臋 bia艂ym kamuszkiem
po艂o偶臋?... Polecia艂a na brzeg do 艣witu, w kamyczek si臋 obr贸ci艂a 艣liczny i le偶y.
Kr贸lewiczowi pi膮ty raz ju偶 bardzo by艂o odgadn膮膰 trudno, rozpacza艂 strasznie.
Gdzie tu jej szuka膰, w powietrzu, na ziemi, w wodzie, pod ziemi膮, czy nad
ziemi膮? Szed艂 tedy na brzeg morza chc膮c si臋 topi膰. Chodzi, chodzi, narzeka, r臋ce
艂amie, wtem na kamyk nast膮pi艂 przypadkiem... a jakie oczko 艣liczne!... Schyli
si臋 do kamyka, a tu panna wykrzyka i z ziemi wstaje z sukni膮 przydeptan膮, bo j膮
nog膮 ucisn膮艂.
- Znalaz艂em ci臋 pi膮ty raz... musisz by膰 moj膮 - wo艂a kr贸lewicz.
- Do siedmiu daleko! B臋dziesz mnie mia艂 za si贸dm膮 g贸r膮 i za si贸dm膮 rzek膮!
Panna do dworu gniewna bie偶y, a偶 na ziemi w komorze le偶y... tak si臋 smuci, tak w
艂zach p艂ynie. Postrzeg艂a myszk臋 na pod艂odze, jak si臋 zwin臋艂a i do dziurki
schowa艂a, i my艣li:
- Myszk膮 si臋 stan臋... skryj臋 si臋 w nor臋, tam on mnie nie wyszuka.
Ale wr贸bel na oknie siedzia艂, s艂ysza艂, jak szepta艂a, polecia艂 do kr贸lewicza,
usiad艂 mu na ramieniu i szczebiocze:
- Panna myszk膮 si臋 sta艂a... w dziurk臋 ma艂膮 schowa艂a! Kr贸lewicz w kotka burego
si臋 odmieni艂, siad艂 i czatuje.
Myszce je艣膰 si臋 zachcia艂o, pr贸szynki od korowaja pod sto艂em le偶a艂y, ledwie
g艂贸wk臋 pokaza艂a, kotek drog臋 zast臋puj膮c:
- A tu艣!
Zl臋k艂a si臋 kr贸lewna, aby jej nie po艂kn膮艂, nie schwyci艂, a偶 tu s艂yszy te s艂owa: -
Pozna艂em ci臋 sz贸sty raz... moj膮 musisz by膰 teraz...
Pad艂a panna na ziemi臋 i p艂acze:
- Nieszcz臋艣liwa godzina... dolo偶 moja, doleczko... co ja poczn臋 z nim?
Na si贸dmy raz zesz艂y si臋 wszystkie siostrzyce i druhny, i czarownice, radz膮,
radz膮 ca艂y wiecz贸r i noc ca艂膮, dnie膰 zaczyna i nic nie uradzi艂y... Kr贸lewna z
p艂aczu i ze wstydu si臋 zachodzi. Wola艂aby ju偶 by艂a od razu za niego i艣膰, ni偶
siedem razy si臋 sroma膰, a 贸smy w niewol臋 popa艣膰.
W okienku 艣wita. Co tu pocz膮膰, gdy s艂onko wnijdzie?... Musi si臋 przemieni膰! A
s艂onka tylko nie wida膰!... Radzi艂y siostry, radzi艂y, a偶 si臋 kr贸lewna zmieni艂a w
star膮 偶ebraczk臋, pomarszczon膮, 偶贸艂t膮, straszn膮 jak ja i posz艂a 偶ebra膰 na
go艣ciniec. M贸wi艂a sobie:
- Nie pozna mnie...
Stoi, stoi na drodze, jedzie kr贸l na koniku... co za baba stoi?
Kaza艂 da膰 jej mi艂osierdzie, pojecha艂. My艣li sobie panna: - Ojciec w艂asny nie
poznaje! Wygrana moja...
Jedzie pan brat, jedzie, spojrza艂 na staruch臋 i roz艣mia艂 si臋: - A! co za
ropucha... sp臋dzi膰 mi j膮 z drogi...
Panna si臋 odst膮pi艂a i raduje:
- Nie pozna艂 mnie w艂asny brat... Wygrana moja...
Jedzie kr贸lewicz na siwku, w boki si臋 wzi膮wszy, i piosenk臋 nuci. Ko艂paczek na
ucho w艂o偶y艂, w艂osy mu wiatr z艂ote rozwiewa... Nic si臋 nie frasuje. Patrzy,
偶ebraczka stara stoi... rzuca jej pier艣cie艅 z艂oty.
Wtem panna ze trwogi, cho膰 jej teraz pozna膰 nie m贸g艂, p艂acht臋 sobie na twarz
zaci膮gn臋艂a pr臋dko. Tym si臋 zdradzi艂a. Patrzy panicz i wnet do niej przyskoczy i
podgl膮da jej w oczy... Ocz贸w odmieni膰 nie mog艂a, 艣wieci艂y jak dwa s艂oneczka...
Porwa艂 j膮 wp贸艂, na konika rzuci艂.
- Pozna艂em ci臋 si贸dmy raz, musisz moj膮 by膰 teraz...
I sprawi艂 kr贸l wesele, na kt贸rym ja te偶 by艂am, mi贸d, piwo pi艂am - doko艅czy艂a
Jaruha. - H臋! h臋? Co komu przeznaczone, nie minie!
Dziwa s艂uchaj膮c u艣miechn臋艂a si臋 i zamy艣li艂a.
- Mo偶e - doko艅czy艂a - tak to b臋dzie i z Domanem, pr贸偶no od niego ucieka膰! W
malowanym dworze by艂oby lepiej ni偶 na Lednicy, na ostrowiu... Rzuciwszy to
s艂贸wko Jaruha wsta艂a pr臋dko, zanuci艂a i posz艂a. Wiedzia艂a, 偶e si臋 ziarno rzuca w
ziemi臋 i le偶e膰 musi czasem d艂ugo, nim zejdzie.
Dobrej my艣li, pod艣piewuj膮c posz艂a wr贸偶y膰 pielgrzymom, leczy膰, zamawia膰, okurza膰,
byle si臋 za to posili膰 i napoi膰.
Dziwa w ogr贸dku siedzia艂a, r臋ce opu艣ci艂a, oczy w ziemi臋 wlepi艂a, powtarza艂a po
cichu:
- Przeznaczone nie minie!...
ROZDZIA艁 26
Spokoju nie by艂o u Polan贸w od Kaszub贸w i Pomorc贸w, kt贸rych podprowadzali i
zmawiali Leszkowie. Zaledwie odp臋dzono jedn膮 gromad臋, wpada艂a druga, ka偶da z
nich coraz g艂臋biej si臋ga艂a i niszczy艂a. Ludzie nie wiedzieli, gdzie ich szuka膰.
Raz si臋 wdarli od p贸艂nocy, to znowu od wschodu... z prawej, to z lewej granicy,
gdzie si臋 ich nie spodziano.
A starszyzna si臋 tymczasem na wiece ci膮gle to pod gr贸d, to na uroczyska po
lasach zwo艂ywa艂a, radzi艂a, swarzy艂a i z niczym precz jecha艂a. Knezia sobie
wybra膰 nie umieli. Nie by艂o komu rozkazywa膰 ni kogo s艂ucha膰, ni komu dowodzi膰 a
wrog贸w odpiera膰.
Ludzie si臋 zabrali i do dom贸w pr臋dko rozbiegli.
Niebezpiecze艅stwo gna艂o w lasy, g艂贸d z nich wygania艂; spasione i stratowane pola
sta艂y od艂ogiem.
By艂o i takich wielu, co ju偶 Chwostka 偶a艂owali. Myszkowie dobrzy byli do
obalenia, ale si臋 do budowania nie zdali.
Ledwie jeden zb贸r rozszed艂 si臋 daremnie, gdy ju偶 wici na drugi s艂ano. T艂umnie
gromadzono si臋 na niekt贸re, na inne ledwie kilku si臋 przywlok艂o, a po granicy
miecz i ogie艅 buja艂y, jako chcia艂y.
Zwo艂ywano starych. - Rad藕cie. - Starszyzna st臋ka艂a i rozpowiada艂a, jak to ono za
dawnych czas贸w bywa艂o.
- Starzy do niczego - m贸wiono - m艂odszych 艣ci膮gn膮膰 potrzeba.
Zbierali si臋 m艂odsi, o wojnie i o 艂owach prawi膮c dzie艅 zmarnowali... pod wiecz贸r
piosnki 艣piewali o dziewcz臋tach.
Gdy Leszk贸w nap艂yn臋艂o du偶o, Myszkowie szli precz, kiedy si臋 tych wi臋cej
艣ci膮gn臋艂o, Leszk贸w dru偶yna swoich odci膮ga艂a.
Co pocz膮膰 by艂o, nie wiedziano, a przecie co艣 trzeba by艂o poczyna膰.
Jednego wieczora, gdy si臋 na Chwostkowym grodzisku znowu wiec ko艅czy艂
narzekaniem daremnym, spostrze偶ono jad膮cych ku niemu dw贸ch obcych ludzi, a ci,
co u Piastuna byli na postrzy偶ynach, poznali w nich tych samych, z kt贸rymi tam
biesiadowali.
A 偶e w艂a艣nie je艣膰 mieli i posila膰 si臋 po ca艂odziennym wo艂aniu i st臋kaniu,
wyszed艂 jeden z Myszk贸w ku nim i w go艣cin臋 ich do wsp贸lnego ogniska zaprosi艂.
Zsiedli wi臋c z koni i przyszli do gromady, pozdrawiaj膮c j膮 w imi臋 Boga jedynego.
Zastawiono przed nimi ko艂acze i mi臋siwo, piwo i mi贸d. Mi臋sa jednak tyka膰 tego
dnia nie chcieli i chleba tylko u艂amawszy, po trosze si臋 piwa napili.
M艂odszy z nich, widz膮c zas臋pione twarze i oblicza chmurne, zapyta艂, jaka by by艂a
przyczyna, 偶e w tych mirach pola艅skich takie panowa艂o zamieszanie, a oni te偶
sami tak byli utrapieni.
- Jak偶e inaczej ma by膰 - odezwa艂 si臋 艢cibor stary. - Oto艣my jednego z艂a pozbyli,
a drugiego napytali. Nie chcieli艣my niewoli, a nasta艂o zamieszanie. Zrzucili艣my
z tego grodu plemi臋 z艂e, kt贸re nas n臋ka艂o, a innego sobie dobra膰 nie umiemy.
Ziemie nasze niszcz膮 wrogowie, my si臋 im skutecznie obroni膰 nie umiemy...
- Zaprawd臋 - odezwa艂 si臋 m艂odszy z go艣ci - jest to wielkie z艂o, 偶e maj膮c wojn臋,
wodza nie macie... Przejechali艣my ziem wiele, od Dunaju pocz膮wszy po 艁ab臋 i
Odr臋, a nigdzie艣my nie znale藕li ziemi, gdzie by knezia lub kr贸la, albo wodza i
g艂owy nie by艂o. Sasi i Frankowie naciskaj膮 nas wsz臋dzie, broni膰 si臋 im trzeba
albo, jak Obodryci, trzyma膰 z nimi przeciw swoim, lub ze swoimi wi膮za膰 przeciw
nim... Inaczej p贸jd膮 zemie w niewol臋... Czym偶e si臋 to dzieje - zapyta艂 go艣膰 - 偶e
wodza sobie wybra膰 nie mo偶ecie?...
- Tym - rzek艂 艢cibor - i偶 ka偶dy z nas chcia艂by nim by膰... i ka偶dy si臋 l臋ka, aby
gdy r贸wny mu wczoraj nim zostanie, jutro go nie n臋ka艂.
My艣la艂 troch臋 m艂odszy z go艣ci.
- Je偶eli mo偶niejsi si臋 nie godz膮 - rzek艂 - jedni drugim zazdroszcz膮c i l臋kaj膮c
si臋 siebie, dlaczeg贸偶 by艣cie ze krwi waszej, ubogiego a ma艂ego cz艂owieka dla
jego poczciwo艣ci wynie艣膰 nie mieli?
Umilkli wszyscy, a zdziwili si臋 mocno, i偶 obcy im t臋 sam膮 rad臋 dawali, kt贸r膮
przyniesiono od wyroczni. Spojrzeli po sobie i 艢cibor zapyta艂:
- Czy wam to wyrocznia te偶 powiedzia艂a jaka, 偶e ma艂ego wybra膰 mamy? - Nie -
odpar艂 m艂odszy - ale kto ubogi by膰 umia艂 pokorny i zacny, ten w szcz臋艣ciu i
wyniesion sprawiedliwym by膰 potrafi...
A starszy doda艂:
- Wszak偶e ubogim jest i ten, kt贸ry nas czasu postrzy偶yn syna swojego przyjmowa艂
u siebie, przecie go wszyscy szanujecie. A czemu by i ten waszym kneziem nie
mia艂 by膰?... Rozum ma po temu.
- Piastun!... - zawo艂ali wszyscy razem - Piastun!...
I jakby dopiero teraz przejrzeli jasno, wszyscy pocz臋li m贸wi膰 o nim, chocia偶
mi臋dzy kmieciami jednym z najubo偶szych by艂.
Poniewa偶 noc nadchodzi艂a, obcy podr贸偶ni, wkr贸tce potem po偶egnawszy obraduj膮cych,
jechali stamt膮d precz, gospody sobie szukaj膮c.
Gromada d艂ugo naradza艂a si臋 po cichu i st膮d wprost niekt贸rzy na ko艅 siad艂szy do
chaty Piastuna jechali.
Stary w艂a艣nie we wrotach sta艂, stado z pola wracaj膮ce ogl膮daj膮c, kt贸re r偶a艂o na
widok pana. Patrza艂, jak si臋 do matek cisn臋艂y 藕r臋bi臋ta, jak m艂odzie偶 mi臋dzy sob膮
gzi艂a si臋 i gryz艂a. Od bytno艣ci dw贸ch obcych i upadku Pepe艂ka sm臋tne i dziwne
my艣li przechodzi艂y mu po g艂owie.
艢cibor, Bolko i jeden z Myszk贸w, przybywszy pod wrota, z koni zsiedli i weszli
do zagrody pozdrawiaj膮c starego gospodarza.
- Radem go艣ciom - rzek艂 do nich weso艂o - chod藕cie odpocz膮膰 pod strzech膮, ale was
uraczy膰 czym nie bardzo b臋d臋 mia艂. W domu u mnie pustki... dop贸ki si臋 co艣 nie
zbierze, ubogim chlebem si臋 prze艂amiemy... Czy z dobr膮 przynajmniej jedziecie
nowin膮, czy艣cie nam pana dali?
Ci westchn臋li spogl膮daj膮c po sobie.
- Pana dot膮d nie mamy, swobody a偶 nadto. Tymczasem pomorskie wilki g艂odne kraj
nam niszcz膮, ani si臋 im op臋dzi膰... Ledwie tchniemy. Leszki pozosta艂e coraz nam
nowych na karki 艣ci膮gaj膮... Czas schodzi marnie.
Wtem Bolko wtr膮ci艂:
- A wy, barci waszych patrz膮c, z nami nawet na rad臋 i艣膰 nie chcecie? Siwe s艂owo
wasze wag臋 by mia艂o u ludzi.
- C贸偶 s艂owo pomo偶e tam, gdzie ju偶 krew m贸wi艂a, a tej nie pos艂uchano? -ozwa艂 si臋
Piastun cicho. - Jam cz艂ek ma艂y i ubogi.
S艂owa te z jego ust pos艂yszawszy ci, co Wizuna wyroczni臋 s艂yszeli i rad臋 go艣ci
obcych, spojrzeli po sobie, jak gdyby dola sama przez usta jego przem贸wi艂a:
- Jam cz艂ek ma艂y i ubogi!
Jakby trwoga jaka艣 ich ogarn臋艂a, zda艂o im si臋, wol膮 by艂o niebios i bog贸w, aby
ten, a nie kto inny, zosta艂 wybrany.
- Jutro - zawo艂a艂 Bolko - tera藕niejszego wiecu dzie艅 ostatni... Nie mo偶e to by膰,
a偶eby艣cie wy nie poszli z nami. Przybyli艣my tu po was, musicie i艣膰, wo艂aj膮 was
wszyscy... Je偶eli wy nie p贸jdziecie, rozpe艂znie si臋 znowu wiec, a narzekanie
b臋dzie wielkie...
Stary nic nie odpowiedzia艂.
Siedzieli jeszcze powzdychiwaj膮c, gdy w progu blady jeszcze i s艂aby ukaza艂 si臋
Doman, kt贸ry z Lednicy powraca艂.
Wida膰 po nim by艂o, co przeby艂, cho膰by nie m贸wi艂 nic. Zas艂yszano tu ju偶 co艣 o
jego losie i wszyscy obst膮pili go zaraz, dopytuj膮c, co si臋 z nim dzia艂o, a jak
od Pomorc贸w ocala艂.
Zacz膮艂 im opowiada膰, jako mu wesele sprawiano, a ledwie 偶e si臋 ono sko艅czy艂o,
gdy Pomorcy z Leszkami wpadli. Obna偶y艂 blizny, kt贸re mu pozosta艂y od strza艂 i od
sznur贸w, jakimi go kr臋powano do ko艣ci, pocz膮艂 si臋 burzy膰 i wyrzeka膰 o pomst臋
nawo艂uj膮c.
Pytaniom nie by艂o ko艅ca, jak uj艣膰 potrafi艂 i ocale膰. Ledwie wierzy膰 chciano, i偶
o swej sile m贸g艂 potem na ostr贸w dop艂yn膮膰. Drudzy o Pomorc贸w, ich si艂y, o
Leszk贸w i o Niemc贸w badali, jak oni byli zbrojni, czy si臋 na kraj odgra偶ali. Na
wszystko Doman odpowiada膰 musia艂, staraj膮c si臋 t膮 偶膮dz膮 zemsty, jak膮 w sercu
mia艂, natchn膮膰 drugich. Roz偶arzyli si臋 te偶 i odgra偶a膰 pocz臋li.
Doman tak偶e wo艂a艂, i偶 pilno by艂o wodza wybiera膰 i 偶e najgorszy nawet lepszy by艂
od 偶adnego.
- Je偶eli pr臋dko go nie obierzecie - doda艂 - ka偶dy o sobie pami臋ta膰 b臋dzie.
Pozbieraj膮 si臋 kupy zbrojne i kto silniejszy si臋 poczuje, drugich za 艂eb
pochwyci. Ja sam ludzi, jakich mam, 艣ci膮gn臋 do jednego, niech pola ja艂owiej膮,
niech zdychaj膮 stada, niech je wilcy wyjedz膮. Nam trzeba i艣膰 na tych, co nas
n臋kaj膮, do ich gniazda, i wydusi膰 tam to plemi臋, aby艣my raz pokoju za偶yli.
D艂ugo tak gwarzono u ogniska, a potem pok艂ad艂szy si臋 przy nim na ziemi spali. Z
brzaskiem dnia po cichu Piastun sobie kobia艂k臋 szykowa艂 do lasu, gdy Bolko i
艢cibor, postrzeg艂szy to, wzi臋li go pod r臋ce.
- Ty musisz by膰 dzi艣 z nami - rzekli mu. - Gromada si臋 tego domaga, a jej
pos艂usznym by膰 trzeba. Niechaj i Doman jedzie z nami, aby okaza艂 rany i
powiedzia艂, co jego oczy widzia艂y.
Chcia艂 si臋 jeszcze stary opiera膰.
- Jam do pszcz贸艂, nie do wiec贸w zdatny - m贸wi艂.
Ale to nie pomog艂o; upominali si臋 wszyscy g艂o艣no, ulec wi臋c musia艂. Pobudzono
tych, kt贸rzy spali, i wszyscy na ko艅 siedli jecha膰 do grodu. A 偶e czelad藕
Piastuna ju偶 si臋 o brzasku do roboty rozesz艂a, na koniu wi臋c z nimi jecha艂
Ziemek m艂ody, syn gospodarza, aby mia艂 staranie o ojcowskiej 艣wierzopie.
Pod wie偶膮 obozem le偶eli wiecuj膮cy; by艂o ich tego dnia dosy膰 i coraz nowi jeszcze
przybywali.
Grodzisko, na kt贸rego 偶u偶lach i gruzach trawa ju偶 porasta艂a, wygniecione by艂o i
jak tok ubite przez nieustannie obraduj膮cych, a jednak ze zbor贸w tych nic dot膮d
nie wysz艂o.
Pos艂uch o Niemcach i gro偶膮cym znowu naje藕dzie nap臋dzi艂 starszyzn臋 niecierpliw膮.
Niekt贸rzy przybywali ze skargami, bo si臋 im ju偶 Pomorcy dali we znaki. Szukali
oni najmo偶niejszych dwor贸w i napadali na nie najcz臋艣ciej, ubogim 艂atwiej z
dobytkiem do las贸w schroni膰 si臋 by艂o.
Ko艂em ju偶 le偶eli wszyscy, gdy 艢cibor, Bolko, Myszko, Piastun i Doman
nadci膮gn臋li. Zobaczywszy starca, kt贸ry w prostej siermi臋dze przychodzi艂, tkni臋ci
wyroczni wspomnieniem i przez cze艣膰 dla siwych jego w艂os贸w powstali.
Wnet go zaproszono do ko艂a, miejsce mu czyni膮c i wo艂aj膮c:
- Rad藕cie nam, ojcze, ratujmy si臋, bo oto giniemy! M贸wili艣my ju偶 wiele, m贸wcie
wy, niech us艂yszym, co nam przynosicie.
Zewsz膮d si臋 g艂osy podnios艂y ku niemu, a偶eby pierwszy m贸wi膰 poczyna艂.
- Aza偶 nie wiecie, co czyni膰? - zawo艂a艂. - Ja wam nowego nie powiem nic. Zgody
potrzeba i pr臋dkiego wyboru. Litujmy si臋 sami siebie a dzieci naszych. 艁adu nie
mamy, nie艂ad panem. 艁ad czy艅cie.
Milczenie si臋 sta艂o d艂ugie.
Wtem jeden ze starszyzny, kt贸rego zwano Krakiem, a mia艂 by膰 starego
kneziowskiego rodu, powsta艂 z ziemi, czapk臋 uni贸s艂 do g贸ry i wykrzykn膮艂 piersi膮
ca艂膮: - Ten nam kneziem b臋dzie! Piastuna wybieramy!
Ucich艂o chwil臋, a potem wnet buchn臋艂o ze stron wszystkich: - Piastuna obieramy!
- Kneziem Piastun. Krew nasza!
I nie by艂o ani jednego, kt贸ry by nie powt贸rzy艂 tego okrzyku, jednego, co by mu
si臋 sprzeciwi艂.
Stary cofn膮艂 si臋, r臋kami jakby odpychaj膮c od siebie g艂osy, kt贸re si臋 rozlega艂y
coraz silniej, a coraz rado艣niej.
- Jam bartnik, cz艂ek prosty i ubogi - zawo艂a艂 - ja lud藕mi rz膮dzi膰 nie umiem.
Stary jestem, d艂o艅 mam s艂ab膮. Wybierajcie innego - nie czy艅cie szyderstwa ze
mnie.
To m贸wi膮c i gdy t艂um si臋 艣ciska艂 a miesza艂, stary skin膮艂 na syna, kt贸ry z dala z
ko艅mi sta艂. Nim si臋 opatrzono, co chce uczyni膰, i zdo艂ano zapobiec temu,
wy艣lizn膮艂 si臋 im z r膮k, gdy s膮dzili, 偶e ku innym idzie okrzykuj膮cym go gromadom.
W mgnieniu oka, zanim pomy艣lano, by go zatrzyma膰, ju偶 dopad艂 konia i wraz z
synem w czwa艂 ku zagrodzie swej polecia艂. Rzucili si臋, kto 偶y艂, do koni, lecz
nim je po艂apano, Piastun ju偶 dosy膰 odbieg艂 daleko, a 艣wierzopa, czuj膮c domow膮
zagrod臋, czwa艂em ku niej zd膮偶a艂a. Na贸wczas ujrzano widowisko osobliwe: stu mo偶e
je藕d藕c贸w w pogo艅 biegn膮cych za obranym kneziem, gdy reszta pozosta艂a na
grodzisku poprzysi臋ga艂a, i偶 z niego nie znijdzie dop贸ty, dop贸ki kne藕 im zwr贸cony
nie b臋dzie i zmuszony do przyj臋cia wyboru.
Biegli wi臋c 艣cigaj膮cy co tchu, nie trac膮c z oka Piastuna, i uda艂o si臋 im tylko
syna, kt贸rego ko艅 mniej by艂 r膮czy, w r臋ce pochwyci膰 przera偶onego pogoni膮, gdy偶
nie wiedzia艂, dlaczego ich 艣cigano, i o ojca a siebie si臋 l臋kaj膮c 艂zami si臋
zalewa艂.
Piastun, pierwszy dopad艂szy do kraju lasu, znik艂 w nim z ocz贸w kmieci, kt贸rzy go
pochwyci膰 chcieli. Zwolnili wi臋c kroku wiod膮c z sob膮 syna, a spodziewaj膮c si臋,
i偶, w zagrodzie i ojca znajd膮.
Przybywszy do dworu na pr贸偶no pytali, nie wiedzia艂 o nim nikt, gdy偶 nie
zatrzymuj膮c si臋 w domu, wprost do lasu uciek艂 i skry艂 si臋 w nim, pu艣ciwszy tylko
siw膮, kt贸ra swoim obyczajem do wr贸t przysz艂a i g艂ow臋 na nich po艂o偶ywszy r偶a艂a,
aby j膮 do zagrody wpuszczono.
Wielki 偶al ogarn膮艂 wszystkich na grodzisku, gdy si臋 o znikni臋ciu Piastuna
dowiedzieli - lecz, jak zrazu postanowili, tak dotrzyma膰 chcieli i nie rusza膰 z
miejsca, dop贸ki by obranego nie znale藕li. Ci, co najlepiej lasy i okolic臋 znali,
wnet poszli na zwiady w puszcz臋 s膮dz膮c, i偶 艂atwo zbiega wynajd膮. Min膮艂 jednak
dzie艅 jeden, drugi i trzeci, a Piastuna nie by艂o. Powracali z pogoni za nim
kolej膮 wszyscy, przyznaj膮c, i偶 tak si臋 ukry艂, 偶e go wyszuka膰, a nawet na 艣lad
trafi膰 nie mogli.
A ci, co tak pragn臋li w艂adzy, dziwili si臋, i偶 by艂 cz艂owiek ubogi, kt贸ry od niej
ucieka艂 i ofiarowanej przyj膮膰 nie chcia艂.
Coraz to kto艣 sam lub w kilku ich sz艂o po lasach za Piastunem, zawsze
nadaremnie. M艂odego tylko syna, jakoby zak艂adnika, trzymano s膮dz膮c, 偶e 艂atwiej
tym sposobem ojca starego, kt贸ry do jedynaka przywi膮zanym by艂, do powrotu
zmusz膮.
Lecz ani w lesie znale藕膰, ani go w zagrodzie, oko艂o kt贸rej czatowano, przydyba膰
nie mogli.
Up艂yn臋艂o tak ca艂ych sze艣膰 dni, gdy oko艂o grodziska zjawi艂a si臋 w臋druj膮ca
wiecznie Jaruha.
Od czeladzi, kt贸ra przy koniach sta艂a, dowiedziawszy si臋, 偶e Piastun uszed艂 w
lasy i w nich si臋 ukrywa艂, roz艣mia艂a si臋 starucha, nie wierz膮c temu, 偶eby ludzi
tylu w pogo艅 za nim posy艂anych z niczym wr贸ci艂o.
Sz艂a zatem do 艢cibora i starszyzny, kt贸rzy na ni膮 i patrze膰, i m贸wi膰 z ni膮 nie
chcieli.
- A ja go tu przyprowadz臋 - rzek艂a. - Las贸w pewnie lepiej nie zna nikt ode mnie,
com nieraz obok z nied藕wiedziem pod k艂od膮 nocowa艂a; przede mn膮 si臋 on nie
skryje, ja go znajd臋.
Tym bardziej 偶e si臋 z niej 艣miano, starucha si臋 upar艂a i艣膰, Piastuna szuka膰, a
偶e tak pewn膮 siebie si臋 by膰 zdawa艂a i drudzy pomy艣leli w ko艅cu, 偶e bez przyczyny
to by膰 nie mo偶e, m艂odszych dwu z dala za ni膮 poci膮gn臋li.
Jak dzie艅, z grodziska ruszy艂a Jaruha wprost si臋 ku lasom kieruj膮c z takim
bezpiecze艅stwem, jakby zawczasu wiedzia艂a, gdzie ma szuka膰 kryj贸wki starego
bartnika. Id膮cy za ni膮 z trudno艣ci膮 mogli pod膮偶y膰 i przedrze膰 si臋 przez g膮szcze,
w艣r贸d kt贸rych ona dr贸偶yny przez zwierza dzikiego wydeptane zna艂a jak swe w艂asne.
W wielu miejscach puszcza, jak zasiekami, zawalona by艂a po艂amanymi wichrem i
staro艣ci膮 drzewami, kt贸re ca艂e wa艂y nieprzebyte stanowi艂y, poros艂e g臋stymi
chwasty i puszczaj膮cymi si臋 na pr贸chnie krzewami. Przebywa膰 by艂o trzeba moczary,
gni艂e strumienie le艣ne, niziny wod膮 zzielenia艂膮 zalane. Spod st贸p wyskakiwa艂y
sp艂oszone dzikie stworzenia, z trawy nagle do g贸ry podnosi艂y g艂owy w臋偶e ogromne.
呕aden z nich jednak nie rzuci艂 si臋 na Jaruh臋, kt贸ra do nich jakimi艣 dziwnymi
przemawia艂a s艂owami.
Oko艂o po艂udnia stara na k艂odzie siad艂a spocz膮膰, dobywszy z torby kawa艂ek chleba
spo偶y艂a go, da艂a nogom si臋 wyprostowa膰 i sz艂a znowu. Las podnosi艂 si臋 nieco ku
g贸rze i sk艂ada艂 z nadzwyczajnej wielko艣ci d臋b贸w, lip i grab贸w, podszytych
leszczyn膮, kt贸ra tak偶e do niezwyk艂ej wysoko艣ci si臋 wznosi艂a. Uszed艂szy nim kawa艂
drogi ujrzeli jakby wa艂 stary, zielon膮 okryty traw膮, poros艂y r贸wnie偶 drzewy,
kt贸re wiek jego znaczy艂y. W艣r贸d niego by艂o jedno wnij艣cie na stare hradyszcze.
Jaruha wsun臋艂a si臋 nim rozgl膮daj膮c doko艂a, a id膮cy za ni膮 w 艣lad zatrzymali
podgl膮daj膮c.
W rogu, gdzie si臋 dwie 艣ciany wa艂贸w schodzi艂y z sob膮, by艂 sza艂as, a w nim na
suchym z li艣ci pos艂aniu ujrzeli Piastuna, kt贸ry z 艂yka wi膮za艂 proste obuwie,
jakiego na贸wczas najubo偶si u偶ywali...
Jaruha wesz艂a, a Piastun poruszy艂 si臋 jakby przel臋k艂y, gdy j膮 zobaczy艂.
Stan臋艂a naprzeciw niego spieraj膮c si臋 na kiju.
- Tom was przecie znalaz艂a - rzek艂a - a pora! Tam si臋 ludzie rozbijaj膮 czekaj膮c,
a ma艂y Ziemko p艂acze, bo go jakby w niewoli trzymaj膮! Zlitujcie si臋 nad
dzieckiem waszym a wracajcie.
Piastun, nie odpowiadaj膮c, r臋k膮 jej wskaza艂, a偶eby zamilk艂a, gdy tu偶 i pos艂ani
Bolko z Sobies艂awem weszli na hradyszcze, k艂aniaj膮c si臋 kneziowi...
Ujrzawszy ich, r臋ce za艂ama艂 stary.
Jeste艣my po was pos艂ani - rzekli - wszystek zb贸r czeka na was, ludzie prosz膮,
wracajcie, gdy taka bog贸w wola. My bez was st膮d nie p贸jdziemy. Zbli偶ywszy si臋
tedy prosi膰 go zacz臋li usilnie, aby woli gromady zado艣膰uczyni艂. Nie rzek艂 ju偶
nic, tylko:
- P贸jd臋 z wami.
Jaruha siedz膮ca na ziemi 艣mia艂a si臋 z rado艣ci.
- A tom ja was, mi艂o艣ciwy panie, zdradzi艂a - rzek艂a. - Niechaj ludzie znaj膮, 偶e
baba co艣 mo偶e. Chodziliby miesi膮c i nie znale藕li was, gdyby nie ja.
Gdy Bolko, Sobies艂aw i Piastun szli razem nazad, bo si臋 ju偶 im ani opiera艂, ani
sprzeciwia艂, starucha siad艂a na hradyszczu, porozwi膮zywa艂a nogi i sama jedna
zosta艂a tu spoczywa膰.
Nie l臋ka艂a si臋 tak samo zwierza dzikiego, jak w臋偶贸w i wszelkiego stworzenia.
Wygodnie umie艣ciwszy si臋 zaraz w opuszczonym sza艂asie, przygotowywa艂a do
noclegu.
Piastun sam poprowadzi艂 swoich towarzysz贸w ku zagrodzie przez 艂膮k臋, na kt贸rej
stado z pastuszkiem znalaz艂szy, konie z niego dla po艣piechu wzi臋li. Lecz dla
g膮szczy w lesie po艣pieszy膰 nie mog膮c, ku nocy dopiero w zagrodzie Piastuna
stan臋li, sk膮d Sobek sam przodem na grodzisko ruszy艂 oznajmuj膮c, i偶 knezia
znale藕li i jutro go przywiod膮.
Milcz膮c przesiedzia艂 ca艂y wiecz贸r gospodarz na 艂awie. O dniu Bolko, wstawszy
wcze艣nie, ju偶 by艂 na stra偶y. Piastun te偶, nie przeciwi膮c si臋, na konia siad艂 i
jechali. Na p贸艂 drogi do grodu starszyzna by艂a wysz艂a na spotkanie.
- Mi艂o艣ciwy panie - zawo艂a艂, r臋ce ku niemu wyci膮gaj膮c, Krak - przecz nas
opu艣ci艂e艣? Wszak ci to wol膮 by艂o bog贸w, aby艣 nam panowa艂 i rozkazywa艂. Na was
jednego zgodzi艂y si臋 gromady.
- Nie czu艂em si臋 na si艂ach i nie czuj臋 - m贸wi艂 Piastun - trwoga mnie ogarnia.
Ulitujcie si臋 nade mn膮. Wiem w ub贸stwie, co czyni臋 i jak id臋; gdy mi moc dacie,
azali ja sam znam, na co j膮 obr贸c臋?
Wo艂anie wielkie go zag艂uszy艂o: - Piastun! Piastun!
Wtem t艂um si臋 rozst膮pi艂 i dwaj owi go艣cie nieznani, kt贸rych przyjmowa艂 w
zagrodzie, stan臋li przed nim. Zbli偶ali si臋 z u艣miechem i pok艂onem.
- Przychodzimy jeszcze raz, aby m臋偶owi sprawiedliwemu w imi臋 Boga jedynego
przynie艣膰 b艂ogos艂awie艅stwo.
Krzyki znowu i im m贸wi膰 nie da艂y, wesele sta艂o si臋 w t艂umach. Myszkowie, kt贸rzy
zna膰 przygotowany mieli ko艂pak kneziowski z pi贸rem, przecisn膮wszy si臋 przez
ci偶b臋 przynie艣li go Piastunowi - m艂odszy z go艣ci, uczyniwszy nad nim znak, na
siwe w艂osy starca go na艂o偶y艂.
I znowu wrzawa powsta艂a, rado艣膰, g艂osy, wo艂ania. Starzec sta艂 zamy艣lony, niemal
smutny.
A gdy si臋 do艅 cisn臋li wszyscy - rzek艂:
- Widzieli艣cie sami, 偶e w艂adzy nie pragn膮艂em anim si臋 jej dobija艂. Kazali艣cie mi
j膮 wzi膮膰, bior臋, dzier偶y膰 b臋d臋 tak, aby 艂ad krzewi艂a, aby sprawiedliwo艣膰 nios艂a,
a je艣li surowym by膰 zmusicie mnie, b臋d臋 nim; pomnijcie, 偶e艣cie mnie zmusili do
tego.
- Rozkazuj i rz膮d藕! - zacz臋to wo艂a膰 ze wszech stron - niech b臋dzie -jako
rzekniesz - niech b臋dzie.
Jeszcze raz okrzykni臋to kneziem Piastuna, 艢cibor mu rzek艂 k艂aniaj膮c si臋 do
kolan:
- Czuwaj nad nami, jake艣 nad pszczo艂ami swymi mia艂 piecz臋. Gwar wielki wrza艂
doko艂a.
Ujrzano, 偶e obrany miecza nie mia艂, 艢cibor wnet sw贸j odpasa艂 i na znak w艂adzy
w艂asnymi r臋kami go Piastunowi na biodrach zawiesi艂. Drugi lask臋 bia艂膮 da艂 w
d艂onie. Proszono znowu go艣ci obcych, aby miecz i lask臋 b艂ogos艂awili, i uczynili,
jak 偶膮dano, oczy podnosz膮c ku niebu, sk艂adaj膮c r臋ce i szepcz膮c co艣 po cichu.
T艂um mia艂 ich za jakich艣 wr贸偶bit贸w z daleka.
Piastun wci膮偶 jeszcze, jakby przel臋k艂y tym, co si臋 sta艂o, nie wierz膮c uszom
w艂asnym i oczom, d艂ugo w niepewno艣ci milcza艂. Szepn膮艂 wreszcie do otaczaj膮cych:
- Wola bog贸w i wasza niech si臋 stanie. Jako艣cie mnie wybrali, tak pomoc mi
winni艣cie.
Jak do ojca cisn臋li si臋 do艅 wszyscy wyrzucaj膮c mu, i偶 zbieg艂 od nich i opiera艂
si臋 woli losu. Po raz pierwszy w jednym kole Leszkowie i Myszki, ocieraj膮c si臋 o
siebie, w zgodzie, razem okrzykiwali nowego pana.
Tymczasem oswobodzony syn Piastun贸w przybieg艂, ojcu do n贸g przypadaj膮c i r臋ce
jego ca艂uj膮c, i uczuwszy si臋 oswobodzonym chwyci艂 konia, aby do matki z wie艣ci膮
dobr膮 po艣pieszy膰.
Stara Rzepica w艂a艣nie po wyje藕dzie m臋偶a u dzie偶y stan臋艂a, gdy Ziemek wpad艂 do
zagrody weso艂y zwiastuj膮c jej, 偶e ojcu kneziowsk膮 czapk臋 na g艂ow臋 w艂o偶ono, 偶e mu
przypasano miecz i dano lask臋 bia艂膮 i 偶e mu si臋 wszyscy do n贸g k艂aniali.
Rozp艂aka艂a si臋 niewiasta r臋ce 艂ami膮c a czuj膮c, 偶e si臋 ich swobodne, ciche 偶ycie
ko艅czy艂o, a pe艂na trosk i niewoli s艂u偶ba ci膮g艂a rozpoczyna艂a. 艁zy jej z oczu
pociek艂y, dzieci臋 przytuli艂a do siebie, nie m贸wi艂a nic, a pozna膰 艂acno by艂o, 偶e
nie pociech臋, ale smutek i trosk臋 widzia艂a przed sob膮.
Otar艂szy 艂zy fartuchem, poca艂owa艂a Ziemka w czo艂o i na powr贸t do dzie偶y swej
sz艂a, bo膰 w domu chleba teraz wi臋cej ni偶 kiedy by艂o potrzeba.
Godzina jedna i druga zesz艂y na oznakach rado艣ci - szli potem na gr贸d znowu i
radzi膰 chcieli, a raczej o rozkazy pyta膰, co poczyna膰.
- Dzi艣 jedno jest do czynienia - odpar艂 Piastun - kto 偶yw i silem na ko艅 niech
siada. Dop贸ki wojna w domu, nic nie ma pilniejszego nad ni膮. Na ko艅 wi臋c, kto
mo偶e. Starszyzna ludzi niech zbiera pod stanice i przywodzi.
Za czym wo艂a膰 zacz臋to z okrzykami wielkimi:
Na ko艅!
To by艂o pierwsze s艂owo i rozkaz nowo obranego pana. Wnet powo艂a艂 do siebie
osobno starszyzn臋, naznaczaj膮c rad臋 do boku swego, postanowi艂 wojewod贸w po
mirach i okolicach.
Wtem, gdy tak na gruzach grodu Pepe艂k贸w rozrz膮dza艂 kne藕 - zawo艂a艂 kto艣, a偶eby
grodzisko, teraz do zgliszcza tylko podobne, opasa膰 na nowo tynem, odbudowa膰 je
i w nim panu obranemu uczyni膰 dw贸r, jaki dla knezia przysta艂.
- Nie - rzek艂 Piastun - miejsce to jest nieszcz臋艣liwe i splugawione, nie chc臋
siedzie膰 tam, gdzie wspomnienia Chwostka i zgliszcza sta艂yby mi臋dzy mn膮 a wami.
Tam b臋dzie gr贸d m贸j i stolica nowa, gdzie pierwsze odniesiemy zwyci臋stwo.
Niechaj tu sto艂b pusty na wieki zostanie 艣wiadcz膮c, jak niecnota ginie marnie...
niech chwastem zarasta plugawe 艣mietnisko.
Wieczorem nie sam ju偶, ale liczn膮 otoczony dru偶yn膮, kt贸ra go opuszcza膰 nie
chcia艂a, powr贸ci艂 Piastun do chaty swej, 偶egnany znowu przeci膮g艂ymi okrzykami.
Obcy go艣cie, kt贸rzy mu b艂ogos艂awili, w艣r贸d zamieszania powszechnego znikli i nie
postrze偶eni. Kazano ich szuka膰 wsz臋dzie, lecz nikt si臋 nie postrzeg艂 ani si臋
opatrzy艂, kiedy i jak si臋 wysun臋li i znikli.
Gdy orszak prowadz膮cy obranego knezia stan膮艂 u wr贸t zagrody, zap艂akana jeszcze
wysz艂a przeciwko panu swojemu Rzepica. Los dawnych knezi贸w serce jej trwo偶y艂,
schyli艂a si臋 ku ziemi i 艣ciskaj膮c nogi zachodzi艂a si臋 od p艂aczu.
- Kne藕no mi艂o艣ciwa - podnosz膮c j膮 rzek艂 stary - gotuj co masz najlepszego, staw
sto艂y i kadzie, aby ci, co mnie wynie艣li, z g艂odem nie odeszli od progu. By艂oby
si臋 jednak sta艂o to, czego si臋 l臋ka艂 ubogi cz艂ek, gdyby od rana, jak skoro wie艣膰
posz艂a po 艣wiecie bia艂ym, 偶e Piastuna obrano, nie pospieszyli kmiecie z darami,
aby ich krwi pan wstydu nie mia艂. Wiedzieli bowiem, 偶e ubogim by艂. Komory wi臋c
pe艂ne by艂y i na niczym nie zbywa艂o.
T艂umy z okolicy, dwor贸w s膮siednich i chat jak po drodze ju偶 wita艂y kr贸la -
bartnika, tak teraz oblega艂y zagrod臋, okrzykuj膮c go nieustannie, cisn膮c si臋 do艅
i uwa偶aj膮c za dziw dziw贸w wyb贸r nowego pana, kt贸rego im wyrocznie naznaczy艂y.
Obcych owych go艣ci jako pos艂a艅c贸w bo偶ych g艂oszono.
Pozapalano stosy 艂uczywa jak w noc Kupa艂ow膮 i dzie艅 uczyniono 艣wi膮tecznym, bo
przyni贸s艂 z sob膮 nadziej臋 pokoju i zgody... Ca艂膮 noc do bia艂ego dnia m艂odzie偶 z
偶agwiami biega艂a, budz膮c po dworach weso艂膮 nowin膮 i co chwila nadbiegali kmiecie
pozdrawiaj膮c pana i okrzykuj膮c. Przez nich potem wici na wsze strony rozsy艂ano,
aby ktokolwiek oszczep m贸g艂 d藕wign膮膰, stawi艂 si臋 pod swego wojewod臋 z rodem i
czeladzi膮.
Chwytaj膮c i mieniaj膮c po pastwiskach konie, lecieli parobczaki z wiciami od
dworu do dworu, od chaty do chaty.
Cicha zagroda starego bartnika dzie艅 i noc teraz wrzawy by艂a pe艂na. St膮d
wyruszyli tysi膮cznicy, setnicy, dziesi臋tnicy, starszyzna wyznaczona do dzielnic,
zwo艂ywa膰 i dobiera膰 lud wszelki.
Nie up艂yn臋艂o wi臋cej nad 膰wier膰 miesi膮ca, gdy ponad jeziorem tysi膮ce m艂odzie偶y
szeroko obozem le偶a艂o. Tych Piastun co dzie艅 sam z wojewodami dzieli艂, ustawia艂,
opatrywa艂 i zach臋ca艂 do boju.
Pomorcy z Kaszubami i Niemcami na czele, zniszczywszy wszerz i wzd艂u偶 niema艂膮
kraju przestrze艅, z 艂upem i niewolnikami wr贸cili wprawdzie spod Lednicy,
obawiaj膮c si臋 zasadzki i utraty grabie偶y, ale wiedziano dobrze, i偶 Leszkowie nie
wyrzekli si臋 praw swoich i zemsty, kt贸rej pragn臋li.
Zwykle id膮ce za 艂upie偶膮 kupy cofa艂y si臋 ob艂adowane ni膮 w lasy, aby spocz膮wszy i
pozbywszy si臋 ci臋偶aru, na nowo rozpocz膮膰 najazd, nowych sobie przybrawszy
ochotnik贸w.
M艂odzi synowie Chwo艣ciska cofali si臋 tak z gar艣ci膮 najemnika na Pomorze, ale
ci膮gle czynnymi byli i nowe zaci膮gi sprowadzali.
Ludzie na zwiady wyprawieni za rubie偶e przynie艣li wie艣ci, 偶e si臋 nowa gotowa艂a
wyprawa.
Teraz si臋 jej ju偶 nie l臋kano, owszem 偶膮dano prawie, maj膮c czym napastnika
osaczy膰 i zwalczy膰. Droga, kt贸r膮 on chodzi艂, spustoszon膮 by艂a, nowej wi臋c szkody
uczyni膰 nie m贸g艂, a w lasach spodziewano si臋 go oskoczy膰 i wymordowa膰 do nogi.
Synowie Chwostka mogli te偶 艂atwo wpa艣膰 w r臋ce.
ROZDZIA艁 27
Wyb贸r Piastuna w dni kilka po ca艂ej rozszed艂 si臋 ziemi, podawano sobie wie艣膰 o
nim z zagrody do zagrody. Dziwili si臋 wszyscy, a im dalej od Gop艂a, tym powie艣膰
o osobliwszej bog贸w wyroczni i woli inaczej by艂a opowiadan膮. Wierzyli wszyscy,
i偶 to by艂o zrz膮dzeniem woli, kt贸ra 艣wiatem rz膮dzi. Obcy ludzie jacy艣, nieznani,
przyszli jakby umy艣lnie zes艂ani rzuci膰 s艂owo, mo偶ni nie mogli im si臋 sprzeciwi膰;
jednym g艂osem i wol膮 wywo艂ano starego bartnika z lasu, uciekaj膮cego pochwycono i
zmuszono do panowania.
Leszkowie tylko i ci, co im sprzyjali, a krwi膮 byli zwi膮zani, nie 艣miej膮c nic
rzec smucili si臋 bardzo. L臋kali si臋 ci, co do ich rodu nale偶eli, aby ich nie
wyt臋piono i zemsty nad nimi nie szukano.
Na wiecach p贸藕niejszych Mi艂osz stary, g艂owa rodu, nie pokazywa艂 si臋 wi臋cej. Ze
艣lepym Leszkiem swym zamkn膮艂 si臋 w osamotnionym grodzie, obstawi艂 stra偶膮,
podwoi艂 za艂og臋 - siedzia艂 cicho. Starzec teraz jedn膮 tylko 偶y艂 nadziej膮, 偶e si臋
po o艣lepionym dzieci臋ciu potomka doczeka i we wnuku na nowo odrodzi.
Dla Leszka wyszukano 偶ony; stara macierz sta艂a si臋 piastunk膮 dwojga dzieci,
czuwaj膮c ci膮gle nad nimi. Dano mu dziewcz臋 pi臋tnastoletnie, a 偶e 艣lepota i jego
uczyni艂a dziecinnym, bawi艂o si臋 ich dwoje pod d臋bami starymi przy matce, jak
gdyby zaledwie rozpoczynali 偶ycie. Leszkowa 偶ona, kt贸r膮 Bie艂k膮 nazywano, 艣lepemu
swemu siedz膮cemu przy niej 艣piewa艂a, on gra艂 na g臋艣li, a matka stara bajki im o
bohaterach prawi艂a, i tak dnie schodzi艂y powoli.
Ojciec ukryty przys艂uchiwa艂 si臋 czasem weso艂emu gwarowi smutnej pary, nie
pokazuj膮c si臋 i nie mieszaj膮c do rozmowy, aby s艂owem jakim nieostro偶nym bole艣ci
i nieszcz臋艣cia nie przypomnia艂. Os艂odzi膰 chciano 偶ycie biednemu kalece, dla
kt贸rego 艣wiat ca艂y by艂 w jednym g艂osie i sercu jednym.
Dni tak p艂yn臋艂y nie postrze偶one, jedne za drugimi, wszystkie do siebie podobne;
rzadko g艂os obcego cz艂owieka u wr贸t si臋 odzywa艂, rzadziej jeszcze wpuszczono
kogo do grodziska. Starszyzna z Bumirem kilka razy domaga艂a si臋 widzenia z
Mi艂oszem. Raz jeden tylko wpu艣ci膰 ich kaza艂, powiedzia艂, 偶e do niczego miesza膰
si臋 nie chce, i odprawi艂, a gdy potem z naleganiem wr贸cili, ju偶 im nawet wr贸t
nie otworzono.
Jednego z pierwszych dni, gdy po obiorze Piastuna Leszkowie si臋 niepokoi膰
zacz臋li o siebie - zastukano do wr贸t gwa艂townie; by艂o z po艂udnia.
Stary Mi艂osz le偶a艂 pod d臋bem na uboczu, za drugim Leszko z Bie艂k膮 siedzieli o
gruby pie艅 oparci, stara matka by艂a z nimi. Do Bie艂ki z d臋b贸w stadem zlatywa艂y
si臋 go艂臋bie, a ona je, rzucaj膮c ziarno, karmi艂a. Przy Leszku le偶a艂y psy jego,
kt贸re on pie艣ci膰 lubi艂. U n贸g starego Mi艂osza wyci膮gni臋ty mrucza艂 nied藕wied藕
jego nieodst臋pny i dwie sroczki domowe skaka艂y. Gdy u wr贸t ha艂as si臋 da艂 dysze膰,
go艂臋bie pierzchn臋艂y na drzewa, psy szczekaj膮c i ujadaj膮c si臋 zerwa艂y i
nied藕wied藕 pocz膮艂 mrucze膰, cho膰 mu si臋 艂ba z ziemi podnie艣膰 nie chcia艂o, sroki
narobi艂y wrzasku, biegaj膮c i podskakuj膮c po ziemi, to przysiadaj膮c na ga艂臋ziach.
Tymczasem str贸偶 u bramy wylaz艂 na pomost g贸rny i przypatrywa艂 si臋, kto
przybywa艂.
Sta艂o tam dw贸ch ludzi opo艅czami lichymi otulonych, wygl膮daj膮cych biednie i
ubogo, z pozas艂anianymi twarzami. Przed chwil膮 stra偶 chodz膮ca na wa艂ach ujrza艂a
ich szybkim krokiem wychodz膮cych z lasu, gdzie zapewne konie zostawi膰 musieli,
bo w zaro艣lach co艣 miga艂o.
Str贸偶 nie m贸g艂 dopatrzy膰 twarzy, lecz z ruch贸w i g艂osu domy艣la艂 si臋 m艂odych
ludzi. Oba niecierpliwie domagali si臋, aby ich dla rozmowy do Mi艂osza
wpuszczono. Od藕wierny im odm贸wi艂.
- Kne藕 chory - do niego nie wpuszczaj膮 nikogo. Na pr贸偶no napierali si臋 i 艂ajali,
nie pomog艂o nic.
W ostatku jeden z nacieraj膮cych tak do bramy zdj膮艂 z palca pier艣cie艅 i ukazuj膮c
go rozkaza艂 str贸偶owi, aby natychmiast ni贸s艂 ten znak do pana.
Przez otw贸r zasuwany we wrotach uj膮wszy pier艣cie艅, kt贸ry by艂 przepo艂owiony i na
palcu 艂a艅cuszkiem si臋 trzyma艂 tylko; str贸偶 powl贸k艂 si臋 pod d臋by do pana i bij膮c
mu czo艂em odda艂 do r臋ki.
Mi艂osz popatrza艂, westchn膮艂, co艣 jak 艂za potoczy艂a mu si臋 po policzkach i
brodzie, skin膮艂 na 偶on臋, aby dzieci precz do dworu odwiod艂a, i kaza艂 wpu艣ci膰
tych go艣ci.
Pierzchn臋艂o wszystko z podw贸rza, psy nawet powlek艂y si臋 za Leszkiem. Odsuni臋to
dr膮gi, otwarto wrota i dwaj przybyli weszli z wolna. Tu偶 za wa艂em zmieni艂y im
si臋 zaraz postawy i twarze. Stali tam wprz贸d skurczeni i pokorni, tu si臋 im
wyprostowa艂y barki, podnios艂y czo艂a, za艣wieci艂y oczy.
Byli to Leszek i Pepe艂ek, dwaj synowie Chwostka.
Ogl膮daj膮c si臋 niemal pogardliwie doko艂a, zbli偶a膰 si臋 pocz臋li do Mi艂osza, kt贸ry
si臋 nieco podni贸s艂, gdy ich zobaczy艂, ale nie wyszed艂 na spotkanie. Oczy tylko
zwr贸ci艂, by si臋 im przypatrzy膰 z daleka. Gdy przed nim stan臋li, r臋k膮 ich powita艂
i czeka艂.
Natenczas starszy si臋 odezwa艂 do niego:
- Dostali艣my i my si臋 do was kneziu, z niebezpiecze艅stwem 偶ycia, bo my,
tutejszego pana dziedzice, jak zwierz dziki jeste艣my 艣cigani. Wy tu jeste艣cie
zamkni臋ci, nie chcecie broni膰 praw swego rodu... Przyszli艣my was zmusi膰, aby艣
szed艂 nam pomaga膰 i da艂 ludzi.
Mi艂osz si臋 popatrza艂 gro藕nie na obu.
- Wy? Mnie? Zmusi膰? - j臋kn膮艂 powoli.
- Tak - ci膮gn膮艂 dalej starszy - tak, ja po ojcu odziedziczy艂em w艂adz臋... cho膰
m艂ody, panem jestem i nad krajem, i nad wami. Przynajmniej rodowi w艂asnemu i
krwi nie dam si臋 przeciwko sobie podnosi膰.
Mi艂osz s艂ucha艂, niekiedy mu oczy b艂ys艂y - nied藕wied藕 u n贸g jego le偶膮cy, g艂os
obcy i ludzi czuj膮c nowych, mrucza艂 dziko. Zdawa艂 si臋 czeka膰 tylko skinienia,
aby si臋 rzuci膰 na nich.
- My musimy - ci膮gn膮艂 starszy - i ziemi臋 nasz膮, i gr贸d odzyska膰. Wszyscy
Leszkowie musz膮 p贸j艣膰 z nami. T臋 czer艅 i t艂uszcz臋, co podnosi g艂owy, trzeba
zgnie艣膰 i wyt臋pi膰, wybi膰 i sp臋ta膰.
M贸wi艂 powoli, przestaj膮c co chwila i wyczekuj膮c, azali nie odezwie si臋 Mi艂osz.
Kne藕 milcza艂.
- Przyszli艣my oba zapyta膰 was, czy z nami trzymacie, czy z t膮 czerni膮 i
ch艂opstwem?
W starym Mi艂oszu widocznie si臋 gotowa艂o i burzy艂o ju偶 co艣, cho膰 wstrzymywa艂 si臋
z mow膮. Niekiedy oczy z krwawymi powieki podnios艂y si臋 i w膮s siwy zak膮sa艂, r臋ka
wychud艂a, ogromna, jakby z samych ko艣ci z艂o偶ona, kt贸r膮 na kolanach trzyma艂,
dygota艂a niecierpliwie.
Na ostatnie pytanie wyzywaj膮co rzucone buchn膮艂 nareszcie. R臋ka si臋 podnios艂a.
- Z wami ani z nimi trzyma膰 niechc臋 - krzykn膮艂 gwa艂townie - zna膰 was nie chc臋,
nie znam. Stoi was tu dw贸ch zdrowych i 偶ywych przede mn膮, a gdzie synowie
moi?... Jake艣cie si臋 o艣mielili wnij艣膰 tu... wy... Wiecie, 偶e ojciec mojego syna
zabi膰, drugiego o艣lepi膰 kaza艂? Przyszli艣cie mi przypomnie膰, 偶e ja krwi dzieci
moich winienem jednego z was kaza膰 艣ci膮膰 tu - zaraz, a drugiego wy艂upi膰 oczy i
rzuci膰 je psom.
Obaj synowie Chwostka sczerwieniwszy si臋 chwycili bezmy艣lnie za miecze u pasa -
spojrzeli po sobie strwo偶eni nieco.
Stary te偶 patrza艂 na ich twarze m艂ode, kwitn膮ce, na oczy ich jasne, i gniew a
偶al opanowa艂y go coraz mocniej. M艂odzi kneziowie milczeli.
- Wy mnie - tu, na moim podw贸rku przychodzicie rozkazywa膰, mnie zmusza膰! Wy...
mnie!...
Starszy z gniewu pokra艣nia艂 ca艂y.
- Mam to prawo, co ojciec! - zawo艂a艂 nog膮 tupi膮c w ziemi臋 i czo艂o dumnie
podnosz膮c do g贸ry. - Wo艂am was na wojn臋 za nasz i wasz w艂asny r贸d. Ojciec m贸j
kaza艂 zabi膰 syna twojego, bo mu si臋 burzy艂 i powstawa艂; o艣lepi艂 drugiego, bo
szed艂 za nim i robi艂 to偶 samo... 艂aska, 偶e mu 偶ycie zostawi艂.
Mi艂osz nagle d藕wign膮艂 si臋 z ziemi, r贸g mia艂 za pazuch膮, podni贸s艂 go do ust i
zatr膮bi艂.
Ze wszystkich stron podw贸rza czelad藕 si臋 zbiega膰 zacz臋艂a.
Chwostka synowie niepewni, co si臋 stanie, d艂o艅mi tylko cisn臋li miecze, ramieniem
do ramienia si臋 przyparli, twarze im poblad艂y nieco.
Przodem bieg艂 stary smerda kneziowski, oczyma przera偶onymi patrz膮c, co si臋 z
panem jego dzia艂o. Mi艂osz sta艂 i dr偶a艂, r臋k臋 wyci膮gn膮艂 ku m艂odym i, ukazuj膮c
ich, wo艂a膰 pocz膮艂 g艂osem zmienionym:
- Zwi膮za膰 tych ludzi... i rzuci膰 do lochu! Do lochu!
- Nas! wi膮za膰? - wrzasn膮艂 starszy, rzucaj膮c si臋 ku Mi艂oszowi - ty by艣 艣mia艂? -
Sami艣cie szukali tego, oddali艣cie si臋 mi w r臋ce, abym pom艣ci艂 syn贸w moich...
Krew ich 偶膮da waszej... Jeden z was zginie, o艣lepnie drugi.
Odwr贸ci艂 si臋, ludziom nadbiegaj膮cym r臋k膮 ich wskazuj膮c: - Zwi膮za膰 ich!... Do
ciemnicy!
W mgnieniu oka czelad藕 si臋 na knezi贸w rzuci艂a, ci barkami opar艂szy si臋 o siebie,
dobyli miecz贸w i stawali do obrony. Wtem jeden z pacho艂k贸w rzuci艂 si臋 na ziemi臋
i za nogi chwyciwszy obali艂 m艂odszego, drudzy za r臋ce ich ju偶 chwytali.
Powsta艂 krzyk i wo艂anie. Zwi膮zano obu mimo oporu le偶膮cych na ziemi.
Ze dworu na ha艂as ten powybiega艂y niewiasty, s艂u偶ba, z najdalszych k膮t贸w
wysypywa艂o si臋, co 偶y艂o, psy ujada膰 zacz臋艂y, nied藕wied藕 zarycza艂 spinaj膮c si臋 na
艂apy. Dwu knezi贸w wiedziono do ciemnicy.
By艂a to nie izba, ale jama na p贸艂 w wa艂ach, wp贸艂 pod ziemi膮 wygrzebana, dylami
ostawiona, ciemna, kt贸r膮 drzwi ci臋偶kie zamyka艂y jak studni臋. D艂uga szyja od
wnij艣cia schodzi艂a w d贸艂 do wilgotnej pieczary.
Chwostka syn贸w na r臋ku nios膮c, popychaj膮c, ci膮gn膮c, pomimo rzucania si臋 i oporu
rzucono do g艂臋bi i natychmiast zawalono drzwi, na kt贸re ci臋偶ki kamie艅 si臋
potoczy艂.
Wrzawa nagle usta艂a. Stary Mi艂osz pocz膮艂 chodzi膰 po podw贸rzu, koszul臋 szarpi膮c
na piersi, dysz膮c i j臋cz膮c straszliwie, tar艂 czo艂o i 艂ama艂 d艂onie; wiatr d艂ug膮,
siw膮 brod臋 mu rozwiewa艂.
Zdawa艂 si臋 walczy膰 z sob膮. Niekiedy wypogadza艂a mu si臋 twarz, to dzicza艂a, to
zasmuca艂a i rozja艣nia艂a. My艣la艂 o pom艣cie za w艂asne dzieci, ale ci, na kt贸rych
chcia艂 si臋 pom艣ci膰, to by艂y wnuki jego, sieroty bez ojca i matki.
Gdy Mi艂osz rzuca艂 si臋 tak, zbieraj膮c si臋 co chwila zawo艂a膰 Hul臋 dla spe艂nienia
wyroku, we dworze mimo ciszy panowa艂 niepok贸j i trwoga.
Ludzie knezia poznali dzieci ostatniego pana i cho膰 spe艂nili na nich, co im
rozkazano, przera偶eni byli, przel臋kli tym, co uczyni膰 musieli.
Lito艣膰 si臋 w nich obudzi艂a.
Wszystek dw贸r Leszk贸w trzyma艂 sercem z ich spraw膮. Niewolniczo pos艂uszny,
niewolniczo te偶 przywi膮zany by艂 do pan贸w. Szemrano dziwnie, z dala spogl膮daj膮c
na Mi艂osza, kt贸ry wielkimi krokami pod d臋bami chodzi艂, sam co艣 m贸wi膮c do siebie.
Hula, kt贸rego te偶 Obrem zwano, sta艂 ju偶 z dala, czuj膮c, 偶e mo偶e by膰 potrzebnym.
Sam kne藕 Mi艂osz wzrost mia艂 ogromny i si艂臋. Niejeden r贸d w贸wczas ni膮 s艂yn膮艂, ale
Hula, oprawca, wszystkich we dworze przechodzi艂 wzrostem i moc膮. M贸wiono, 偶e by艂
potomkiem tego rodu Obr贸w, co niegdy艣 byli ujarzmili Duleb贸w i zn臋cali si臋 nad
nimi, niewiasty ich do woz贸w sobie wprz臋gaj膮c, a偶 p贸ki z tych nieszcz臋艣liwych
zrodzeni w艂a艣ni ich potomkowie nie zwyci臋偶yli i nie odegnali precz najezdnik贸w.
Hula Obr zaledwie na p贸艂 by艂 cz艂owiekiem, wi臋cej ob艂askawionym zwierz臋ciem, jak
nied藕wied藕, co si臋 u n贸g starego Mi艂osza wylegiwa艂. Do 偶adnej izby wnij艣膰 nie
m贸g艂, p贸ki si臋 nie nagi膮艂 na po艂y; w贸z z sianem bra艂 na barki i nosi艂 go, jak
drugi wi膮zk臋 siana. Zwierz mu si臋 nie opar艂 偶aden, a ludzi gni贸t艂 w gar艣ci jak
s艂om臋. Ca艂y g臋stym w艂osem obros艂y, ledwie potrzebowa艂 okrycia. 呕ywi艂 si臋
najcz臋艣ciej mi臋sem surowym, a zim膮 sypia艂 w 艣niegu. Najokrutniejszy spe艂ni膰
rozkaz by艂o dla艅 najmilsz膮 zabawk膮.Zamiast mowy mruczeniem jakim艣 si臋 odzywa艂
niezrozumia艂ym i 艣miechem. Na grodzie Hula zast臋powa艂 wielu, bo ani ko艅
zdzicza艂y, ani 偶adne stworzenie strasznym mu nie by艂o, byle je m贸g艂 pochwyci膰.
Kne藕 ju偶 oczy zwraca艂 na Obra, a ten sta艂 niespokojnie spogl膮daj膮c ku niemu;
skinienia mu tylko by艂o potrzeba - czeka艂.
Trzy razy Mi艂osz g艂ow臋 ku niemu sk艂oni艂, a s艂owo mu na ustach zamiera艂o. Wtem do
wr贸t gwa艂townie si臋 dobija膰 pocz臋to i wo艂anie za nimi s艂ysze膰 si臋 da艂o, aby
knezi贸w wydano.
Stra偶, nad bram臋 wyszed艂szy, ujrza艂a z lasu ci膮gn膮cy oddzia艂 silny, kt贸ry si臋
powi臋ksza艂 coraz. Po strojach i or臋偶u pozna膰 by艂o 艂atwo Niemc贸w, Pomorc贸w,
Kaszub贸w i domownik贸w Leszk贸w, zmieszanych z nimi. Krzyki coraz silniejsze
s艂ycha膰 by艂o, domagaj膮ce si臋 knezi贸w.
Mi艂osz mia艂 ochot臋 kaza膰 Obrowi zdusi膰 obu i trupy ich wyrzuci膰 za wrota. Co
chwil臋 t艂um oblegaj膮cy rosn膮艂, oddzia艂 w lasach ukryty na dane has艂o 艣ci膮ga艂 si臋
i zewsz膮d opasywa艂, grodzisko. Stoj膮cy na przedzie gro藕no dopominali si臋 dwu
pan贸w swoich. Za艂oga, kt贸ra powybiega艂a na okopy, obyczajem 贸wczesnym pocz臋艂a
rozmow臋 i 艂ajanie wzajemne.
Starszy smerda z przera偶eniem spojrzawszy, co si臋 pod zamkiem dzieje, pobieg艂 do
Mi艂osza, aby mu oznajmi膰, 偶e ca艂e wojsko u wr贸t sta艂o, 偶e obroni膰 mu si臋 nie
b臋dzie podobna. Ale stary, nie ul膮k艂szy si臋 wcale, s艂ug臋 przekle艅stwem odegna艂.
Nadbieg艂a 偶ona, przyszed艂 o艣lep艂y Leszek do ojca, nikt z rozw艣cieczonym starcem
m贸wi膰 nie m贸g艂. Przypomnienie dzieci pragnienie zemsty zaostrza艂o. Nie 艣mia艂
jednak wyda膰 rozkazu, kt贸ry mu b艂膮dzi艂 po ustach.
Wiecz贸r tymczasem zapada艂, mrok nadszed艂 i stoj膮cy poza okopami, ci膮gle
wykrzykuj膮c, pocz臋li si臋 k艂a艣膰 obozem pod grodziskiem. Z obu stron nie
rozpocz臋to krok贸w zaczepnych, nie rzuci艂 si臋 nikt, bluzgano tylko nawzajem
wszetecznymi s艂owy.
Noc nadesz艂a czarna, kt贸rej gwiazdy rozja艣ni膰 nie mog艂y. Kne藕 nic nie powiedzia艂
jeszcze, lecz Obr zawo艂any sta艂 za nim i patrza艂 mu w oczy.
Smerda ju偶 noc膮 przyszed艂 nad wrota i krzykn膮艂 starszy藕nie, domagaj膮cej si臋
wydania Leszk贸w, 偶e je艣li si臋 na gr贸d targn膮, g艂owy ich natychmiast spadn膮. Mimo
ciemno艣ci ca艂a za艂oga uzbrojona na wa艂ach si臋 roz艂o偶y艂a. Byli to ludzie, co od
dziad贸w w s艂u偶bie u rodu Leszk贸w, z niewolnik贸w porodzeni, nawykli do nich,
patrzali na to, co si臋 dzia艂o, starych 偶a艂uj膮c czas贸w. Ci, kt贸rych teraz mia艂
Mi艂osz, pami臋tali ojca Pepe艂ka i s艂u偶b臋 swoj膮 na jego dworze.
Mi艂osz surowy by艂, obawiano si臋 go, 偶ycie tu by艂o n臋dzne i niezno艣ne. U wr贸t
noc膮 zacz臋艂y si臋 nieznacznie z 艂aja艅 szepty i namowy do zdrady.
Gdy Mi艂osz jeszcze, chodz膮c z dala, burzy艂 si臋 bij膮c sam z sob膮, co pocznie,
pom艣ci si臋 czy pu艣ci wolno, ludzi mu przekupywano, aby otworzyli wrota
oblegaj膮cym.
Nad ranem wszystko ucich艂o, zda艂o si臋, 偶e z obu stron znu偶one gromady posn臋艂y,
gdy cicho rozwar艂y si臋 wierzeje i gromadka zbrojnych,. a za ni膮 ca艂y t艂um g臋sty
wpad艂 i wtoczy艂 si臋 na podw贸rze. Chrz臋st wr贸t, kt贸re cisn膮c si臋 z艂amano, obudzi艂
starego Mi艂osza.
Gdy on z Obrem i gar艣ci膮 wiernych ludzi, kt贸rych mia艂 przy sobie, posuwa艂 si臋 z
oszczepem ku wnij艣ciu, gr贸d ju偶 by艂 w r臋ku Pomorc贸w i Niemc贸w, z wrzaw膮 i
krzykami biegn膮cych w podw贸rze i zalewaj膮cych grodzisko. Kto艣 odwali艂 kamie艅 od
lochu, w kt贸rym zamkni臋to m艂odych knezi贸w, i wypu艣ci艂 ich z ciemnicy.
Ci偶ba zdzicza艂a rzuci艂a si臋 r偶n膮膰 i mordowa膰 m艣ciwie. Pierwszy Mi艂osz stary pad艂
przebity dzid膮. Stoj膮cy przy nim Obr kilku ludziom, porwawszy ich, czaszki o
pnie d臋b贸w podruzgota艂, ale i jego w ko艅cu przywali艂a kupa nadci膮gaj膮cych
Pomorc贸w i na ziemie obalonego zamordowa艂a. Inni wpadli do dworu, gdzie ani
niewiastom, ani dzieciom nie przepuszczono pl膮druj膮c razem, zabieraj膮c 艂upy,
nimby kto ognia podrzuci艂.
Ranek wsta艂 nad krwawym polem, trupami zas艂anym; zdrajcy nawet, co wrota
otworzyli, gdy si臋 rozw艣ciek艂a ci偶ba, pozabijani zostali, nie 偶ywiono nikogo.
Dzicz pijana 艣piewa艂a i cieszy艂a si臋 swojemu zwyci臋stwu.
Dwaj synowie Chwostka stali pod d臋bami w艣r贸d trup贸w, bladzi i przera偶eni jeszcze
niebezpiecze艅stwem, z kt贸rego ocaleli, i nieszcz臋艣ciem, jakiego ich zuchwalstwo
sta艂o si臋 przyczyn膮.
Z dniem dopiero postrzegli si臋, i偶 Bumir i inni Leszkowie, krewni ich, kt贸rzy im
towarzyszyli, opu艣cili ich i znikli.
Zrozumieli, 偶e to zwyci臋stwo i pomsta krwaw膮 by艂a kl臋sk膮.
Ostatni, co im posi艂kowali, odst膮pili od nich. Zostali sami z gar艣ci膮 Niemc贸w i
z najemnikami, kt贸rzy si臋 na nich te偶 rzuci膰 mogli.
Podw贸rze zamkowe wygl膮da艂o straszliwie, jak pobojowisko. Kupami le偶a艂y
rozrzucone cia艂a odarte. W艣r贸d nich osobno wida膰 by艂o siwobrodego Mi艂osza, star膮
jego 偶on臋, 艣lepego Leszka, pobite psy, zgniecionego Obra, nied藕wiedzia, w kt贸rym
tkwi艂o kilka oszczep贸w. Wysoko na d臋bu ga艂臋ziach lata艂y pop艂oszone go艂臋bie i
dwie sroki skrzecza艂y.
Resztki za艂ogi, kt贸ra si臋 po zak膮tach skry艂a, wyci膮gano i wi膮zano. Kaszuby
skr臋powan膮 powrozami Bie艂k臋, we 艂zach, pokrwawion膮, ocaliwszy prowadzili w
ofierze zwyci臋zcom. Pad艂a biedna przy trupie Leszka na ziemi臋, twarz zakrywaj膮c
r臋kami, i rycza艂a p艂aczem okropnym, grobowym.
Dzicz ju偶 wyci膮ga艂a precz juczne konie, 艂upami i zdobycz膮 obci膮偶one, wy艣piewuj膮c
rado艣nie.
W艣r贸d starych d臋b贸w p艂on臋艂y spustoszone dwory. Dawano rozkazy do pochodu, t艂um
powoli wylewa艂 si臋 z okop贸w na r贸wnin臋.
D艂ugim sznurem p艂yn膮艂 przez wrota, wchodz膮c i nikn膮c w g艂臋bi lasu. Naprz贸d si臋
cisn膮艂 t艂um g臋sty, potem przerzedzone kupy, na ostatku pijana ci偶ba po kilku i
pojedyncze zb贸je, kt贸rzy si臋 schwycon膮 zdobycz膮 dzieli膰 nie chcieli.
Ostatni jeszcze przeci膮gn膮艂 wybit膮 przez pole drog膮 i znikn膮艂 w lesie.
Z drugiej strony, z g膮szczy 艣lepy g臋艣larz wyszed艂 z ch艂opi臋ciem, kt贸re go ku
okopom wiod艂o milcz膮ce. Wiatr ni贸s艂 mu spalenizn臋 ze zgliszcza. Stan膮艂 we
wrotach, kij jego dotkn膮艂 le偶膮cego trupa, ch艂opak przytuli艂 si臋 do艅 dr偶膮cy i
p艂aka艂.
- Stary Mi艂osz le偶y z piersi膮 rozbit膮... 艣lepy Leszek zakrwawiony... trup na
trupie... 偶ywego nikogo...
G臋艣larzowi zadr偶a艂y nogi, siad艂 na kamieniu we wrotach. D艂o艅 jego sama strun
szuka艂a, ale usta pie艣ni wyj膮kn膮膰 nie umia艂y - zawodzi艂 tylko.
- Gdy na gniazdo piorun pada, czego grom w nim nie wybije, to si臋 samo w nim
zajada i sw膮 w艂asn膮 krew wypije... Kiedy na r贸d wyrok padnie, 偶e ma sczezn膮膰
marnie z ziemi, brat na brata r臋ce k艂adnie, ojciec 偶re si臋 z dzie膰mi swymi. Bez
pogrzebu w polu le偶膮, krucy cia艂a poszarpali... ko艣ci ich wiatr poroznosi i
pami臋膰 ich wsi膮knie w ziemi臋...
ROZDZIA艁 28
Gdy si臋 ju偶 na wypraw臋 przeciwko Pomorcom wybierano, rozproszonego ich
niewolnika, w poprzednich zabranego potyczkach, Piastun kaza艂 sp臋dzi膰 do grodu
nad Gop艂o i zamkn膮膰 na wie偶y, bo tam go naj艂atwiej strzec by艂o. Pilnowa膰 je艅c贸w
po zagrodach nie bardzo by艂o komu, a trafia艂o si臋 cz臋sto, 偶e i w dyby pozabijani
na polach si臋 rozkuwali, szli w lasy i przekradali si臋 do swoich, prowadz膮c ich
potem tym bezpieczniej, 偶e tu drogi i osady poznali.
Ludek, Wisz贸w syn, wys艂a艂 te偶 z innymi i Niemca swego, Hengona, kt贸rego zabra艂
by艂 z sob膮. Ten, 偶e si臋 tu ju偶 dawniej w艂贸czy艂 po zagrodach, zna艂 je dobrze, u
Piastuna te偶 bywa艂; wyprosi艂 u czeladzi, co go prowadzi艂a, 偶eby mu przed knezia
pozwoli艂a i艣膰 wprz贸dy i do niego przem贸wi膰. Strasznie mu si臋 na wie偶yc臋 z
mot艂ochem i艣膰 nie chcia艂o.
Zr臋czny Niemiec ufa艂 w to, i偶 j臋zykiem i uk艂adn膮 postaw膮 wyprosi si臋 u niego.
Gdy go skr臋powanego przyprowadzono, pad艂 naprz贸d przed starym na kolana 偶al膮c
si臋, i偶 mu si臋 tu od wszystkich straszna krzywda dzia艂a, 偶e go Pomorcy naprz贸d
spokojnie powracaj膮cego zabrali gwa艂tem z sob膮, podejrzewaj膮c, 偶e Polanom
sprzyja, 偶e potem w ich obozie uj臋ty zosta艂 w niewol臋 i pos膮dzony niewinnie o
prowadzenie Pomorc贸w.
- Ja nie wojuj臋 z nikim, niczyim nieprzyjacielem nie jestem - m贸wi艂 Hengo wielk膮
udaj膮c pokor臋 - 偶on臋 mia艂em z waszego rodu i mowy. Moja sprawa zamiana i
zarobek, ludziom s艂u偶臋, wojny si臋 l臋kam, mienia ca艂ego pozby艂em, na 偶ebraka
wyszed艂em. Litujcie si臋, panie, nade mn膮!
Wys艂uchawszy 偶al贸w Piastun odpowiedzia艂 spokojnie, i偶 wojna ma prawa swoje, kraj
si臋 broni膰 musi i bezpiecze艅stwo swe opatrywa膰. - Gdyby ci臋 puszczono wolno -
doda艂 - a uchodz膮c trafiliby艣cie na Niemc贸w, pytaliby was, co si臋 u nas dzieje,
musieliby艣cie swoim wyzna膰, wszystko, a nas zdradzi膰. Lepiej wi臋c dla ciebie i
dla nas, aby艣 tu zosta艂, dop贸ki si臋 wojna nie sko艅czy.
Hengo pocz膮艂 b艂aga膰 i zaklina膰, 偶eby go przynajmniej na sto艂b nie sadzono, gdzie
sroga n臋dza panowa膰 musia艂a, wola艂 w dybach czy w 艂ykach, cho膰by zwi膮zany, mle膰
gdzie w 偶arnach na zagrodzie.
A 偶e Niemiec p艂aka膰 umia艂 i czyni膰 si臋 niewinnym, serce starego skruszy艂.
Pozwoli艂 mu u siebie w chacie pozosta膰, wymagaj膮c tylko przysi臋gi na Boga,
kt贸rego Hengo wyznawa艂, i偶 ucieka膰 nie b臋dzie. Hengo, palce na krzy偶 z艂o偶ywszy,
kl臋kn膮艂 i przysi膮g艂, 偶e si臋 z zagrody nie ruszy.
Drugiego dnia n臋dzny 贸w jeniec wojenny ju偶 co艣 poczyna艂 mienia膰, bo cho膰 go ze
wszystkiego niemal odarto, w 艂achmanach odzie偶y znalaz艂y si臋 jakie艣 cudownie
ocalone resztki, i ju偶 niewiastom kolce ofiarowa艂, a m臋偶czyznom ma艂e no偶yki,
kt贸re nie wiedzie膰 sk膮d dobywa艂.
Niewiele na to zwa偶ano. Ucieka膰 nie my艣la艂 w istocie, owszem, wciska艂 si臋, gdzie
by艂o najludniej, do wszelkich pos艂ug ofiarowywa艂, a ci膮gle si臋 tym przechwala艂,
偶e mia艂 偶on臋 z tej krwi i mowy, co Polanie, i syna z niej. G艂osi艂 si臋 przeto
przyjacielem. Na Pomorc贸w i Kaszub贸w strasznie wygadywa艂, dziko艣膰 im i 艂upiestwo
zadaj膮c. Czyni艂 si臋 te偶 u偶ytecznym tym, 偶e miecze i no偶e lepiej ni偶 inni
ostrzy膰, z艂amane na nowo oprawia膰 umia艂 i w czysto艣ci trzyma膰.
Zg艂aszali si臋 do niego ludzie r贸偶ni, s艂u偶y艂 ochotnie ka偶demu, a bra艂, co mu
dano, cho膰by ma艂o wart膮 sk贸reczk臋 jagni臋cia.
Raz, gdy pod szopk膮 zaj臋ty by艂 swym rzemios艂em, nadszed艂 do艅 przyby艂y tego dnia
po rozkazy knezia Dobek, pozna艂, a zobaczywszy oko艂o majsterstwa, bardzo bola艂,
偶e takiego s艂ugi pod r臋k膮 nie mia艂, bo w domu wiele by艂o niezdarnego 艂omu, z
kt贸rym ludzie nie wiedzieli, co poczyna膰.
- A czemu艣cie mnie wzi膮wszy nie zatrzymali sobie? - odezwa艂 si臋 Niemiec. - Teraz
chybaby艣cie poprosili mi艂o艣ciwego pana, 偶eby mnie do was na czas pu艣ci艂 pod
przysi臋g膮, ja bym porobi艂, co potrzeba.
Sta艂o si臋 tedy, 偶e Hengo, przysi臋g臋 powt贸rzywszy, gdy i Dobek zar臋czy艂, i偶 go
sam pilnowa膰 ka偶e, dosta艂 pozwolenie jechania z nim. Wsadzono go z ty艂u na konia
za jednym z czeladzi i tak si臋 na nowy dw贸r dosta艂.
Tu dziwne znalaz艂 偶ycie, inne ni偶 u pospolitych kmieci贸w po zagrodach. Dobek z
dzieci艅stwa wojakiem by艂 z upodobania, a cho膰 znaczne ziemie mia艂 pod sob膮, sam
si臋 nimi ani rol膮, ani stadnin膮, ani barciami swymi nie zajmowa艂.
Mia艂 do tego w艂odarz贸w, bartnik贸w, stadnik贸w, pos艂ugacz贸w, a sam tylko 偶ycia
za偶ywa艂. Nie by艂 te偶 偶onatym, chocia偶 kobiet dw贸r by艂 pe艂en, kt贸re mu 艣piewa膰 i
skaka膰 musia艂y, gdy rozkaza艂.
W polu i na 艂owach szalony i niespracowany, gdy do domu przyby艂, zwyk艂 by艂 przy
ogniu legiwa膰 albo pod drzewem na murawie. Kubek pe艂ny przy nim musia艂 sta膰, a
weso艂ki mu prawili ba艣nie albo kobiety gadkami i pie艣niami bawi艂y.
Ca艂e godziny i dnie schodzi艂y tak na wylegiwaniu si臋 i na 艣miechu, potem nagle
na ko艅 si臋 zrywa艂, w las prowadzi艂 swych ludzi z sob膮 i dni kilka o ch艂odzie i
g艂odzie poluj膮c, do dworu ani zajrza艂. Z ka艂u偶y got贸w by艂 si臋 napi膰 i lada czym
pokarmi膰.
Tak samo, gdy na wypraw臋 ci膮gn膮艂, dobry by艂 do napa艣ci gwa艂townej, ale nigdzie
nie strzyma艂 d艂ugo.
Przyjacielem te偶 umia艂 niekiedy by膰 takim, 偶e 偶ycie stawi艂 dla druha, a gdy
najmniejsza wa艣艅 por贸偶ni艂a go z bratem, ubi膰 by艂 got贸w na razie... i potem
偶a艂owa膰. Cho膰 tak gwa艂towny i dziwaczny, Dobek razem przebieg艂ym by艂 bardzo;
zatai膰 si臋 umia艂 do czasu, z cz艂owieka wyci膮gn膮膰, a samemu si臋 przyczai膰 cicho.
Z tej strony ma艂o go kto zna艂 opr贸cz w艂asnych ludzi.
Hengo, poznawszy si臋 z nim, pocz膮艂 bardzo mu si臋 przypatrywa膰 bacznie, po drodze
nie spu艣ci艂 go z oka ni z ucha, postrzega艂 pilno, a gdy do dworu przybyli, zda艂o
si臋 Niemcowi, i偶 go ju偶 ca艂ego mia艂.
Pocz臋艂o si臋 to od tego, i偶 gor膮co si臋 zabra艂 do czyszczenia, naprawiania i
ostrzenia. Wszystek 艂om le偶膮cy w komorze przyprowadzi艂 do dobrego stanu. W kilka
dni, cho膰 艂aman膮 mow膮, umia艂 Dobka tak zabawi膰, i偶 si臋 o niego upomina艂 i z k膮ta
go sobie wyci膮gn膮膰 kaza艂. Prawi艂 mu, jak to po 艣wiecie cale inaczej ni偶 u Polan
by艂o, jak tam ludzie 偶yli, jak si臋 niewiasty nosi艂y, jak si臋 wojacy uzbrajali,
jak panom by艂o wygodnie. Umia艂 to wszystko w takim 艣wietle przedstawi膰, i偶 Dobka
ochota bra艂a niezmierna widzie膰 te ciekawo艣ci.
Urabia艂 go tak powoli Niemiec powolnym znajduj膮c, zachodzi艂 z r贸偶nych stron,
szczeg贸lnie gdy ani bab, ani czeladzi nie by艂o, co by pods艂uchiwa艂a rozmow臋.
Dobkowi pod lipami k艂adziono sk贸ry, na kt贸rych si臋 wyci膮ga艂; mi贸d maj膮c pod r臋k膮
i tak na brzuchu le偶膮c, gadek lub pie艣ni s艂ucha艂.
Gdy inni si臋, zabawiaj膮c pana, zm臋czyli, podkrada艂 si臋 Niemiec. Pr贸bowa艂 zrazu
tak nie艣mia艂o co艣 przeb膮kiwa膰 o Niemczech, obyczajach swojego kraju, a Dobek
ciekaw, do czego idzie; puszcza艂 go, jeszcze mu dopomagaj膮c. Czu艂, 偶e to nie
daremne. Niemcowi za艣 zdawa艂o si臋, 偶e na prostaka trafi艂.
- 艢wiat to cale u nas inny - prawi艂 Hengo. - Takim ludziom, jak mi艂o艣膰 wasza,
tam by 偶y膰, tu ci臋偶kie 偶ycie bardzo, g艂贸d nierzadki, napa艣ci, wojny, ludzie si臋
rozbiegaj膮 po lasach - niczego dosta膰, nic zobaczy膰, ino ziemia, woda i lasy. Tu
wszyscy ludzie jakby r贸wni 偶yj膮 - pan贸w nie ma, niewolnika ma艂o. Kneziom nawet
gromady wielkiej woli nie daj膮, a tam u nas wojownik panem. Kr贸lewskie,
cesarskie dwory od z艂ota, srebra i drogich kamieni 艣wiec膮 - domy z muru, z
ciosu... wspania艂e i rozkoszne.
Dawa艂 mu Dobek m贸wi膰, jeszcze go zach臋caj膮c. - Praw no, praw - ciekawym s艂ucha膰.
- U nas ludzie, tak jak zwierz臋ta rozpierzch艂e, po lasach nie siedz膮, do kupy
si臋 pod grody z domami zbieraj膮... Kamienice buduj膮 wielkie i w 艣rodku jasne...
Chramy bo偶e wynios艂e i z艂ociste. Pij膮 tam i jedz膮 inaczej. Niewiasta, gdy si臋
ustroi, dziesi臋膰 si臋 razy pi臋kniejsz膮 jeszcze wydaje. Gdyby艣cie zobaczyli miasta
nasze, z podziwu by艣cie krzykn臋li. Rzemie艣lnicy te偶 u nas z kruszcu, co zamy艣l膮,
zrobi膰 umiej膮.
Tak mu to wszystko zachwala艂, 偶e si臋 Dobek a偶 z ziemi podnosi艂 s艂uchaj膮c, oczy
mu si臋 pali艂y, szczeg贸lniej gdy opisywa膰 zacz膮艂, jak tam rycerze chodzili
zbrojni, obwieszeni 艂a艅cuchami, jakie nosili 偶elazne zbroje i tarcze malowane,
na ko艂pakach 偶elazo, a gz艂a z 艂usek 偶elaznych. Opowiada艂 te偶 dziwy o kobietach
jak 艣nieg bia艂ych, z oczyma jak w臋giel czarnymi, kt贸re przedziwnie na g臋艣lach
gra艂y i 艣piewa艂y.
Dobek si臋 pociesza艂 tym, 偶e to wszystko i u Polan by膰 mia艂o, ale my艣la艂, na co
Niemiec tak nastawa艂 chwal膮c mu swoje kraje? Nie by艂o to bez przyczyny.
- By艂oby to i u Polan pewnie - m贸wi艂 Hengo - ale wy tego sami nie chcecie.
Mieli艣cie knezi贸w spokrewnionych z niemieckimi, kt贸rzy by byli ten sam porz膮dek
i tu zaprowadzili, ano ich precz wyrzucili艣cie i natomiast wybrali艣cie prostego
kmiecia.
Dobek teraz zrozumia艂 dobrze, do czego mowa zmierza艂a i 偶e Niemiec zdrajca go
pr贸bowa艂; uda艂 wi臋c, i偶 i on podobnie my艣la艂, doda艂 nawet, 偶e wyb贸r Piastuna
przyj膮艂 jako inni, chocia偶 m贸g艂 mu by膰 nie bardzo wygodnym.
- Kmie膰 kmieciowi r贸wny - rzek艂 - je艣li mogli go wybra膰, czemu偶 nie mnie?
Niemcowi zda艂o si臋, 偶e go ju偶 ma w gar艣ci ca艂ego, z wolna wi臋c popuszcza膰 coraz
zacz膮艂 j臋zykowi wodze, na stron臋 Leszk贸w go nawracaj膮c, czemu tamten si臋 nie
przeciwi艂. Prawi艂 o dworze te艣cia Chwo艣cikowego, jaki on pi臋kny by艂, ilu przy
nim rycerzy si臋 znajdowa艂o, jakie 偶ycie weso艂e wiedziono.
Dobek, mu wci膮偶 potakuj膮c zdradliwie, przodem go puszcza艂.
Nazajutrz sam ju偶 zagadn膮艂 o to, a Hengo bez obawy ple艣膰 zacz膮艂, namawiaj膮c na
stron臋 m艂odych knezi贸w.
Wiec贸w nie by艂oby 偶adnych, a pos艂usze艅stwo i 艂ad wyborny...
Dobkowi niekiedy, s艂uchaj膮c, pi臋艣膰 艣wierzbia艂a, ale go ci膮gle poduszcza艂
pr贸buj膮c, jak te偶 zajdzie daleko. Hengo si臋 po cichu przyzna艂, 偶e by艂 w s艂u偶bie
u dziada m艂odych Pepe艂k贸w - odwa偶y艂 si臋 nawet szepn膮膰, i偶 Dobek widzie膰 by si臋 z
nimi powinien, a wzi膮膰 ich stron臋 i drugich namawia膰, za co by mu si臋 potem
wielkie ziemi obszary dosta艂y, osypy z nich i daniny.
- A jak偶e si臋 to dobi膰 do nich? - spyta艂 chytry bobek.
- Gdyby tylko mi艂o艣膰 wasza chcia艂a to uczyni膰 - szepn膮艂 Niemiec - znale藕liby艣my
sposoby.
Nastr臋cza艂a si臋 tedy zr臋czno艣膰 pozna膰 bli偶ej nieprzyjaciela przed wojn膮 i Dobek,
kt贸ry lubi艂 osobliwe wyprawy, nie m贸g艂 si臋 strzyma膰, aby nie zapragn膮膰 dokaza膰
tego, co nikt. Obawy nie zna艂, tylko za zdrajc臋 uchodzi膰 mu si臋 nie chcia艂o.
Trzeciego dnia pod pozorem my艣listwa z domu wyruszy艂 nic nie m贸wi膮c Niemcowi i
pobieg艂 Piastuna si臋 radzi膰, co mia艂 czyni膰. Powr贸ci艂 z postanowieniem, aby
korzysta膰 z Niemca, przekra艣膰 si臋 do obozu nieprzyjaciela i - co mo偶na - w nim
wypatrzy膰.
Nazajutrz Hengo i on naradzali si臋 na osobno艣ci, tak aby ich nie pods艂uchano.
Dobek starost臋 swojego zawo艂a艂 i w domu pilnowa膰 poleci艂 - sam na ko艅 siad艂,
dawszy Niemcowi drugiego, i w lasy ruszyli nie opowiadaj膮c si臋 nikomu, dok膮d i
po co.
Cieszy艂 si臋 Niemiec nie domy艣laj膮c, jakie mu niebezpiecze艅stwo grozi艂o, i uszy
nabijaj膮c Dobkowi tym, 偶e on u m艂odych knezi贸w b臋dzie r臋k膮 praw膮, panem na ich
dworze, 偶e pozyszcze bogactwa wielkie, we藕mie ich krewn膮 za 偶on臋, byle stale z
nimi trzyma艂 i drugich te偶 do tego po cichu nak艂ania艂, aby kmiecia rzuciwszy
dawnych pan贸w si臋 j臋li. Dobek milcz膮c g艂ow膮 potakiwa艂, a co si臋 w nim dzia艂o,
tego z ocz贸w nie mo偶na by艂o wyczyta膰. Czasem si臋 tylko uko艣nie spojrzawszy
u艣miecha艂.
Jechali tak lasami przedzieraj膮c si臋, po uroczyskach pustych nocuj膮c, dni kilka,
a偶 wjechali do puszczy na granicy pomorskiej ziemi. Tu Hengo zna艂 dro偶yny lepiej
jeszcze, wiedzia艂, gdzie szuka膰 ludzi, a przez nich do obozu Pepe艂k贸w trafi膰 ju偶
by艂o 艂atwo.
W艂a艣nie tam jeszcze na Kaszub贸w i inne gromady ludzi nawyk艂ych do napa艣ci i
wojny czekano, gdy Hengo z Dobkiem manowcami ku obozowisku si臋 zbli偶yli. Dwaj
m艂odzi kneziowie z wujem Klodwigiem stali na granicy w lesie, kt贸ry zwano
Puszcz膮 Dzik膮.
Miejsce na ob贸z wybrane samo przez si臋 by艂o obronne, bo je dwie rzeczki,
sp艂ywaj膮ce si臋 tu, w wid艂ach obejmowa艂y, a z dala szerokie otacza艂y b艂ota. Na
starym horodyszczu porozbijane by艂y sza艂asy i namioty p艂贸cienne. Niema艂a
zbrojnych ludzi kupa ju偶 si臋 tu zebra艂a, inni przyci膮gali.
Gdy si臋 u stra偶y stoj膮cej na w膮skiej haci wiod膮cej do obozu opowiedzieli - wzi膮艂
ich jaki艣 starszy i do m艂odych pan贸w prowadzi艂. Dla knezi贸w w po艣rodku
horodyszcza napr臋dce by艂a sklecona szopa, na nieociosanych s艂upach oparta, lada
jako deskami i ga艂臋藕mi pokryta, kt贸rej 艣ciany p艂otami i oponami ostawiono.
Kr臋ci艂o si臋 oko艂o niej rycerstwo po niemiecku odziane, w sukniach pstrych,
naszywanych, z 偶elazem u pasa, a niekt贸rzy i na g艂owie je mieli. Dzidy te偶
nosili okute 偶elazem, niekt贸rzy z proporczykami, chocia偶 na kamiennych m艂otach i
obuchach nie zbywa艂o.
Dopiero pod szop臋 wszed艂szy, k臋dy m艂odzi kneziowie z niemieckim swym krewniakiem
siedzieli na pie艅kach suknem poprzykrywanych, Dobek m贸g艂 dostrzec istotnej
r贸偶nicy, tej, o kt贸rej mu Hengo prawi艂 tyle - i owego bogactwa, jakie mu
opisywa艂.
Na deskach pozbijanych, kt贸re za st贸艂 s艂u偶y艂y, postrzeg艂 naczynia kowane
z艂ociste i opony czerwone szyte we wzory, na samych te偶 odzie偶 misternie szyt膮,
obszywan膮 i bramowan膮. Oba suknie mieli niebieskie do kolan, blaszkami
z艂ocistymi po brzegach naszywane, p艂aszcze spinane na ramionach kolcami grubymi,
na nogach obis艂膮 odzie偶 sznurami pi臋knie obj臋t膮 i sk贸rznie te偶 ozdobne.
Czemu najwi臋cej si臋 dziwi艂 i czego im najbardziej zazdro艣ci艂 Dobek, to miecz贸w
prostych, d艂ugich, z kruszcu 艣wietnego, pas贸w do nich sadzonych i stoj膮cych z
dala u 艣cian tarczy guzami nabijanych, spod kt贸rych sk贸r prawie wida膰 nie by艂o.
Inne, czerwono malowane, l艣ni艂y doko艂a pr臋tami z kruszcu do nich poprzybijanymi.
Na g艂owach te偶 mieli kneziowskie czapki poz艂ociste, kunsztownie wyrobione.
Pe艂no tu by艂o Dobkowi nie znanego sprz臋tu, kt贸rego on nawet, w prostocie swej,
u偶ytku odgadn膮膰 nie umia艂.
Gdy weszli, a Hengo przypad艂 do ziemi, czego Dobek wcale na艣ladowa膰 nie my艣la艂,
stoj膮c i rozgl膮daj膮c si臋 swobodnie - pocz臋艂o si臋 naprz贸d d艂ugie, niezrozumia艂e
szwargotanie. Niemiec zaleca艂 tego, kt贸rego tu przyci膮gn膮艂, jako sw膮 wielk膮
zdobycz i zas艂ug臋, za kt贸r膮 mu si臋 znaczna nagrody nale偶a艂a. Wuj i m艂odzi
kneziowie l臋ka膰 si臋 zdawali, a偶eby przyby艂y nie okaza艂 si臋 szpiegiem i zdrajc膮,
podes艂anym, aby ich si艂y obliczy艂 i da艂 o nich zna膰 Polanom.
Dopiero po d艂ugiej z Hengiem rozmowie Leszek starszy, kt贸ry j臋zyka lackiego
niezupe艂nie zaby艂 jeszcze, do Dobka si臋 zacz膮艂 odzywa膰, jak膮 to srog膮
niewdzi臋czno艣ci膮 nar贸d si臋 ich ojcu wyp艂aci艂 za tyle dobrodziejstw, kt贸re
otrzyma艂 od niego, jak oni oto teraz u swoich nawet zamiast pomocy znale藕li si臋
prze艣ladowani i w niebezpiecze艅stwie 偶ycia b臋d膮c Ledwie je ochronili, przez co
dziad ich, Mi艂osz, zgin膮艂, 偶e zostali zmuszeni szuka膰 poparcia od rodziny matki
lub sobie zakupywa膰 je, aby powr贸ci膰 do dziedzictwa swojego.
Zatem drugi z nich z Klodwigiem wujem kl膮膰 zacz臋li okrutnie Polan贸w, pi臋艣ciami w
st贸艂 wal膮c i odgra偶aj膮c si臋 w艣ciekle.
Dobek s艂ucha膰 musia艂 cierpliwie, nic nie mog膮c odpowiedzie膰. Sta艂 prawie niemy,
dop贸ki rozmowa spokojniejsz膮 si臋 nie sta艂a, a panowie nie ostygli.
Starszy z艂agodniawszy zacz膮艂 go namawia膰, aby i on, i przyjaciele, kt贸rych m贸g艂
przeci膮gn膮膰, na stron臋 ich przeszli, Klodwig powt贸rzy艂 to po niemiecku, a Hengo
t艂umaczy艂 dodaj膮c od siebie obietnice 艂ask wielkich.
- Z was jednego - m贸wi艂 wuj - cho膰by艣cie z nami szli, pociechy jako 偶ywo mie膰
nie b臋dziemy, chybaby艣cie nam drog臋 ukazywali, a do tego mamy ludzi. Z dwojga
r膮k, cho膰by najdzielniejszych, pomoc ma艂a. Je偶eli ochot臋 macie, inaczej nam
pos艂u偶y膰 powinni艣cie.
Powracajcie nazad do domu, we藕mijcie dow贸dztwo, ci膮gnijcie z lud藕mi na wypraw臋
przeciw nam, sta艅cie na ty艂ach. Gdy do bitwy przyjdzie, rzucicie si臋 na nich z
jednej, my z drugiej strony. We藕miemy ich w kleszcze, aby nic nie usz艂o. Innych,
co przedniejszych, nam贸wcie, aby to偶 samo uczynili.
Dobek, cho膰 w nim wrza艂o i kipia艂o, s艂ucha艂 cierpliwie. Pocz臋li go obietnicami
obsypywa膰, przyrzeczono mu ziemi wiele; w艂adz臋, namiestnictwo, skarby znaczne, a
gdy Hengo co艣 podszepn膮艂 艣miej膮c si臋, nawet mu pann臋 niemieck膮, pokrewn膮, za
偶on臋 obiecano, z posagiem, kt贸rego by na dziesi臋膰 woz贸w nie zabra艂.
Dobek tylko s艂ucha艂, k艂ania艂 si臋, na Niemca swego spogl膮daj膮c z ukosa, i cho膰 go
gniew dusi艂 za gard艂o, zm贸g艂 si臋, aby przyj膮膰 te 艂aski, jak by艂o potrzeba.
Posadzili go potem z uprzejmo艣ci膮 wielk膮 na 艂awie podle siebie i zacz臋li go
poi膰.
Leszek pier艣cie艅 z palca zdj膮wszy da艂 mu go na znak przymierza, drugi mieczem
pi臋knym obdarzy艂, a trzeci, chc膮c te偶 hojnym by膰, kubek mu kruszcowy, przepiwszy
nim do niego, podarowa艂.
Dopiero gdy mi贸d i wino przyniesiono, a przy uczcie podochocili sobie, Dobek si臋
na lepsz膮 my艣l zdoby艂 i ciesz膮c si臋 w duchu, 偶e Niemc贸w w pole wyprowadzi艂,
pocz膮艂 rozprawia膰 przedrwiwaj膮c, jakby g艂uptaszkiem by艂. Leszek, czego nie
rozumieli, innym t艂umaczy艂.
Tak oko艂o dzbank贸w czas przeszed艂 do wieczora niemal, a w umowie stan臋艂o, i偶
Dobek mia艂 powraca膰 do domu, o dow贸dztwo si臋 zg艂osi膰 koniecznie (kt贸re mu te偶
nale偶a艂o) i innych na stron臋 Leszk贸w przeci膮ga膰. Wszystko to, p贸艂g臋bkiem
wprawdzie, Dobek przyrzeka艂. Czeka艂 tylko, rych艂oli si臋 wyrwie, aby si臋 obozowi
cokolwiek przypatrzy膰.
Tak obdarzonego i podochoconego Hengo potem zaprowadzi艂 pod sza艂as na
horodyszczu zawczasu dla nich opr贸偶niony i tu go na spoczynek z艂o偶ywszy sam
jeszcze do swoich powr贸ci艂.
Mia艂 Dobek czas i zr臋czno艣膰 przypatrzy膰 si臋 temu, czego by艂 ciekawy, gdy偶
zewsz膮d go obozuj膮cy otaczali. Z miejsca, na kt贸rym sza艂as sta艂, wojsko doko艂a
roz艂o偶one wida膰 by艂o, jazd臋, kt贸rej znaczna cz臋艣膰 mia艂a odzie偶 z 偶elaznych 艂ubek
i blach, i piechot臋, z tarczami, uzbrojon膮 w dzidy, oszczepy, miecze i obuchy.
Nade wszystko tu podziwia艂 porz膮dek wojenny, kt贸rego u Polan nie znano. Wszystek
ten lud, jak niewolnik贸w, starszyzna ostro trzyma艂a, a za najmniejsz膮 win臋
jednych pr臋tami smagano, drugich obarczano ci臋偶arami. Byli i tacy, co w dybach
za przest臋pstwa chodzi膰 musieli. Obchodzi艂a si臋 z nimi starszyzna jak z je艅cami,
a gdy kt贸ry z sotnik贸w hukn膮艂, dr偶a艂o przed nim, co 偶y艂o. Zmiarkowa艂 Dobek, 偶e
cho膰 taki wojak nie by艂 pewny czasu pora偶ki, wojn臋 nim prowadzi膰 艂atwiej by艂o,
gdy偶 do czasu ze strachu by艂 pos艂uszny.
Z miejsca, na kt贸rym sza艂as sta艂, liczb臋 wojska nie艂atwo rozpozna膰 by艂o, ale nie
zda艂a mu si臋 zbyt znaczn膮: zbroj膮 tylko i or臋偶em Polan przechodzi艂a.
Gdy Dobek dobrze si臋 ju偶 by艂 przyjrza艂 ludziom i porz膮dkowi, p贸藕no w noc
nadci膮gn膮艂 do艅 Hengo i przy nim si臋 na stra偶y po艂o偶y艂, dopytuj膮c si臋 ciekawie,
jak mu si臋 tu podoba艂o. Dobek, cho膰by by艂 mia艂 ochot臋 w miejscu go ubi膰, chwali艂
m艂odych pan贸w, i偶 g艂adcy byli, pi臋kni, ochoczy i weseli. Z przyj臋cia si臋 niby
wielce radowa艂, a Hendze obiecywa艂 sowit膮 nagrod臋.
Podarki, kt贸re dla niepoznaki przyj膮膰 musia艂, jak ogniem go piek艂y.
W obozie knezi贸w m艂odych wiedziano ju偶, i偶 Piastun z ca艂膮 si艂膮 d膮偶y艂 ku granicy,
aby przeciw nim stan膮膰 i zaprze膰 im drog臋, zaraz te偶 nazajutrz i oni wys艂a膰
mieli go艅c贸w po ludzi zaci臋偶nych i wyprzedzi膰 go chcieli napa艣ci膮 niespodzian膮.
Nazajutrz rano bardzo, z nikim si臋 ju偶 nie widz膮c i nie 偶egnaj膮c nikogo, Hengo i
Dobek ruszyli przez ob贸z nazad ku lasom, przy czym tak si臋 pokierowa艂 Dobek, aby
si臋 jeszcze piechocie i je藕dzie przypatrzy膰. Hengo mia艂 mu wsz臋dzie towarzyszy膰.
Wzi膮艂 z sob膮 r贸偶nych dar贸w dosy膰, aby nimi do pozyskania wi臋cej ludzi Dobkowi
dopomaga膰. Zarania tego dnia gromady niekt贸re ju偶 si臋 w obozie rusza艂y, a te
mia艂y przodem i艣膰, drudzy z posi艂kami wnet ci膮gn膮膰 za nimi, chciano bowiem
koniecznie wprz贸d wkroczy膰 od pomorskiej granicy, nimby si臋 do niej Polanie
zbli偶yli.
Ruch by艂 wielki, ochota dzika i odgra偶ania si臋 straszne. Dobek przerzynaj膮c si臋
przez kupy tego mot艂ochu musia艂 si臋 tego nas艂ucha膰 za wiele i ledwie mog膮c
powstrzyma膰 od okazania gniewu, konia tylko par艂, by co rych艂ej znale藕膰 si臋 na
swobodzie.
Min膮wszy ob贸z i pola wjechali nareszcie w lasy. Hengo skorym by艂 wielce do
rozmowy, Dobek milcza艂 pos臋pnie. Pier艣cie艅 na placu go piek艂, miecz u boku
zawadza艂, kubek za nadr膮 go dusi艂 - tak mu pilno by艂o pom艣ci膰 doznan膮 zniewag臋.
Do nocy odjechali od obozowiska daleko, o znalezienie drogi ju偶 si臋 Dobek nie
obawia艂 - my艣la艂 tylko, co z Niemcem zrobi膰.
Przebi膰 go mieczem by艂o nader 艂atwo, ale rozbola艂emu cz艂owiekowi tej zemsty by艂o
za ma艂o.
Gdy noc膮 ju偶 stan臋li na nocleg i konie p臋ta膰 przysz艂o, aby je pu艣ci膰 na pasz臋,
Dobek si臋 zakr臋ci艂 powiadaj膮c, 偶e postronki zagubi艂, a kilka tylko p臋czk贸w
zapa艣nego 艂yka znalaz艂o si臋 u siod艂a. Niemiec cz艂owiek zawsze przezorny, sw贸j
sznur mocny ofiarowa艂, ale Dobkowi wyda艂 si臋 on za cienkim.
We dw贸ch wi臋c wzi臋li si臋 z niego grubszy skr臋ci膰 - Hengo pomaga艂 ochoczo. Ogie艅
ju偶 by艂 wielki pod starym d臋bem rozpalony i plun膮艂 jasno.
Bardzo zr臋cznie p臋tl臋 spl贸t艂szy Dobek milcz膮c przyst膮pi艂 do Niemca i nim si臋 ten
postrzeg艂, zarzuci艂 mu j膮 pod pachy. Wzi膮艂 to sobie za 偶art Hengo, nie
domy艣laj膮cy si臋 jeszcze niebezpiecze艅stwa, gdy drugi koniec sznura przez ga艂膮藕
przerzuciwszy chwyci艂 Dobek i szarpn膮wszy nim, ju偶 krzycz膮cego Niemca nad ogniem
zawiesi艂, skr臋powanego tak silnie, i偶 si臋 wywin膮膰 nie m贸g艂. Sznur potem Dobek
umocowa艂, a sam nieco opodal spokojnie si臋 po艂o偶y艂 na trawie, ogie艅 tylko
podk艂adaj膮c, aby Hengo upiek艂 mu si臋 偶ywcem.
Sta艂o si臋 to tak szybko, i偶 Hengo, ra偶ony nagle, przytomno艣膰 prawie utraci艂.
Dobek zbyt by艂 wzburzony, aby nawet m贸g艂 艂aja膰 - iskrzy艂y mu si臋 oczy, le偶a艂,
patrza艂 i nasyca艂 si臋.
J臋cz膮cym g艂osem Niemiec si臋 艣mierci wyprasza艂, lecz nie otrzyma艂 s艂owa
odpowiedzi, ogie艅 tylko podk艂ada艂 Dobek coraz silniejszy, rzucaj膮c we艅, co m贸g艂
艣ci膮gn膮膰 ga艂臋zi. Dym i p艂omie艅, coraz si臋 wy偶ej podnosz膮c, ju偶 zdrajc臋
ogarnia艂y. J臋cza艂 coraz s艂abiej i sznur poruszany okr臋ca艂 si臋 z nim w艣r贸d
p艂omieni.
Tymczasem, gdy j臋ki ustawa膰 zacz臋艂y, m艣ciciel konie oba na powr贸t 艣ci膮gn膮艂 z
paszy, pok艂ad艂 艂adunek na nie, na艂o偶y艂 uzdy i wyczekiwa艂 tylko, rych艂oli Hengo w
m臋czarniach skona, aby si臋 od trupa oddali膰.
Miotaj膮c si臋 jeszcze Hengo coraz s艂abszym odzywa艂 si臋 g艂osem.
Oczekiwanie znu偶y艂o zna膰 Dobka, bo chwyciwszy oszczep, rzuci艂 nim w piersi i
dobi艂 nieszcz臋艣liwego.
Odszed艂 potem od ogniska, a wkr贸tce cia艂o urwane z ga艂臋zi膮 pad艂o w ogie艅, 偶ar i
iskry rozpryskuj膮c doko艂a, obj臋艂y je p艂omienie. Najmniejszej ju偶 w膮tpliwo艣ci nie
by艂o, i偶 Hengo od偶y膰 nie mo偶e, skoczy艂 wi臋c Dobek na ko艅 splun膮wszy na trupa i
szybko si臋 oddali艂.
L偶ej mu si臋 potem zrobi艂o, a 偶e noc dosy膰 jasna dozwala艂a ci膮gn膮膰 dalej, ledwie
cokolwiek koniom na polance spocz膮wszy ruszy艂 艣piesz膮c nie do domu, ale na prost
ku jezioru Lednicy, gdzie si臋 spodziewa艂 znale藕膰 w pochodzie ju偶 wojewod贸w i
ziemie.
Kto by go by艂 ujrza艂 na贸wczas p臋dz膮cego niecierpliwie ku swoim z wie艣ciami,
jakie zdoby艂 na wyprawie - my艣la艂by, 偶e go j臋dze i wi艂y lasami gna艂y, tak pilno
mu by艂o co najpr臋dzej dosta膰 si臋 do Piastuna i swojej gromady.
Ze wszystkich pola艅skich mir贸w co do oszczepu i procy zdatnym by艂o - Piastun
naprz贸d zebra艂 u Gop艂a. Tu mnogi ten lud tysi膮cznikom, setnikom, dziesi臋tnikom
rozkazawszy podzieli膰, nad oddzia艂ami stawi膮c dow贸dc贸w, wojewod贸w, kt贸rzy jemu
tylko winni byli pos艂usze艅stwo, Piastun zebra艂 wojsko daleko liczniejsze, ni偶
obrona wymaga艂a. A cho膰 wojakiem nie by艂, ale prostym bartnikiem, z rojami tymi
tak sobie umia艂 poradzi膰, i偶 po raz pierwszy, zamiast kup bez艂adnie
rozbiegaj膮cych si臋 po lasach i polach, z艂o偶y艂 wojsko, kt贸re i Niemcom mog艂o by膰
gro藕nym.
Uzbrojenie te偶, cho膰 proste, lepszym teraz by艂o, bo wojewodowie i ich
tysi膮cznicy sami ka偶dego opatrywali, aby z go艂ymi nie szed艂 r臋kami. Ci, kt贸rym
koni nie stawa艂o, szli pieszo, uzbroiwszy si臋 w ci臋偶sze oszczepy, pociski i
tarcze.
Poniewa偶 innej zbroi na ciele nie mieli, tarcze te s艂u偶y艂y w zast臋pstwie.
Sporz膮dzono ich mnogo艣膰 wielk膮 z kory lipowej i drzewa, jakich d艂ugo potem
jeszcze u偶ywano.
Jesiennego dnia wyst膮piwszy na pag贸rek, gdy wszystek lud ju偶 z wojewodami sta艂 w
polu, a ka偶dy mir i ziemia ze swymi bogi i stanicami na wysokich dzidach
wetkni臋tymi - rozezna膰 by艂o mo偶na i policzy膰 - uradowa艂 si臋 Piastun w duszy:
gromady w 艂adzie sta艂y i weso艂ymi g艂osy mu odpowiada艂y.
Rozkazanie tedy sz艂o po wszech ziemiach, aby Mi臋dzyrzeczanie, Kujawiacy,
Pozna艅czycy, Bach贸rcy z innymi ci膮gn臋li w porz膮dku pod swymi wojewodami,
posuwaj膮c si臋 trzema drogami ku granicy. Jedne o drugich ziemie wiedzie膰 mia艂y,
nie przeszkadzaj膮c sobie w ci膮gnieniu i pastwiskach, a nie pustosz膮c w艂asnego
kraju. I艣膰 mieli w cicho艣ci, nie rozbiegaj膮c si臋, aby nieprzyjaciel zawczasu si臋
o nich nie dowiedzia艂, nie uszed艂, nie osaczy艂, zasadzki nie mia艂 czasu
zgotowa膰. Sam Piastun z synaczkiem, kt贸rego mimo lat m艂odych do wojny zaprawia艂,
szed艂 w po艣rodku, aby w艂asnymi na wszystko patrze膰 oczyma
Ujrzano te偶 rzecz osobliw膮, i偶 wojewodami mianowa艂 ludzi, kt贸rzy si臋 tego nie
spodziewali, a tych, co nimi chcieli by膰, pomin膮艂.
O Dobku jeden on wiedzia艂, gdzie si臋 znajdowa艂, drudzy r贸偶nie przeb膮kiwali, dano
wi臋c zast臋pstwo drugiemu.
Gdy si臋 to dzia艂o, a wszystkie si艂y 艂aw膮 wielk膮 sun臋艂y si臋 ku granicom, jednego
wieczora stan臋li na nocleg pod lasem. Piastun z synem i kilku starszyzny u ognia
grza膰 si臋 usiedli. Piekli sobie na drewienkach mi臋so zabitego koz艂a i gwarzyli
po cichu, gdy niespodzianie zaszele艣cia艂o niedaleko i kne藕 ujrza艂 stoj膮cego
przed sob膮 Dobka z blad膮 twarz膮, poruszonego wielce, widocznie wysilonego
podr贸偶膮, bo si臋 na nogach chwia艂 stoj膮c.
- Dobek! - spojrzawszy na艅 zawo艂a艂 Piastun, jakby o niczym nie wiedzia艂. -
Gdzie偶e艣 to bywa艂? Co si臋 dzia艂o z tob膮? Ludzie si臋 o was troskali, czy
nieszcz臋艣cia jakiego nie mieli艣cie?
- Dzia艂o si臋 zaprawd臋 ze mn膮 - rzek艂 Dobek - co trudno z dala odgadn膮膰, czemu by
uwierzy膰 trudno, ale si臋 przecie nic z艂ego nie sta艂o. Wracam oto wprost z obozu
Leszk贸w w Puszczy Dzikiej, tak jako mnie widzicie, jeszcze 艣mierdz臋 Niemcami.
Wszyscy krzykn臋li zdziwieni, a Dobek opowiada膰 zacz膮艂:
- Wzi膮艂em u was, mi艂o艣ciwy panie, Niemca do naprawy miecz贸w takiego, kt贸ry o
ma艂o mnie samego nie popsu艂. Chytra gadzina chcia艂a mnie dla Leszk贸w i do zdrady
nam贸wi膰. Wtedym za wiedz膮 wasz膮 uda艂, 偶e si臋 bior臋 na w臋d臋, jecha艂em z nim a偶 na
granic臋 pomorsk膮 do obozowiska Leszk贸w. Dobrze by艂o podpatrzy膰 z bliska, jakie
si艂y maj膮 i co my艣l膮. Sta艂o si臋 tak, 偶e mnie przypu艣cili do siebie, a do zdrady
namawia膰 j臋li: udawa膰 musia艂em j臋zyk sobie k膮saj膮c, 偶e im sprzyjam.
Przepatrzy艂em ich zbroje, ludzi i wojsko. Chcieli mnie przekupi膰 darami - doda艂
rzucaj膮c z kolei pod nogi Piastunowi pier艣cie艅, miecz i kubek - oto one s膮.
Obietnic mi nie 偶a艂owali. Wyrwa艂em si臋 im, spatrzywszy wszystko - i otom ja
jest.
Tchn膮艂 mocno Dobek dziko rzucaj膮c oczyma.
- A Niemiec, co z wami by艂? Co si臋 z nim sta艂o? - zawo艂a艂a starszyzna. - Ju偶em
go nie m贸g艂 d艂u偶ej 艣cierpie膰 przy sobie - odpar艂 Dobek. - Na noclegu dla wilk贸w
upiek艂em go na gor膮cych w臋glach, aby smaczniej im je艣膰 by艂o, inaczej by go mo偶e
nie chcia艂y.
S艂uchali wszyscy w podziwieniu wielkim, nim si臋 posypa艂y pytania - jak Pomorcy,
jak Niemcy, jak ca艂y ob贸z nieprzyjacielski by艂 zbrojny, co m贸wili, jak i dok膮d
ci膮gn膮膰 my艣leli.
Opowiedzia艂 Dobek, i偶 艣pieszyli posi艂ki zbiera膰, zwyk艂膮 drog膮 ku Lednicy maj膮c
ci膮gn膮膰, dok膮d ju偶 przodownik贸w wysy艂ano, aby Polanom drog臋 zabiegli od granicy.
Z drugiej wi臋c strony tak偶e nad膮偶a膰 by艂o potrzeba, aby si臋 im nie da膰 wy艣cign膮膰.
Z tego, co Dobek widzie膰 m贸g艂 i miarkowa膰, z tego, co s艂ysza艂, ca艂a Leszk贸w
dru偶yna zebranej przez Piastuna sile r贸wna膰 si臋 nie mog艂a, or臋偶em tylko straszn膮
by艂a. Serca nabra艂a starszyzna i wielkiej do boju ochoty, i jak na brzask kazano
da膰 zna膰 do ci膮gni臋cia w cicho艣ci ku jezioru, ku Lednicy.
ROZDZIA艁 29
Lasami, polami, ost臋py posuwa艂y si臋 gromady zbrojne ku jezioru w takim
milczeniu, jakby zwierza sp艂oszy膰 si臋 obawia艂y. A sta艂o si臋, zrz膮dzeniem
dziwnym, 偶e cho膰 wojewodowie ma艂o o sobie wiedzieli w pochodzie, z r贸偶nych stron
ci膮gn膮c -o jednym dniu i godzinie wyszli z okalaj膮cych puszcz na r贸wnin臋. Mog艂o
si臋 to nazwa膰 wr贸偶b膮 szcz臋艣liw膮 i gdyby nie nakazane milczenie rado艣膰 by by艂a z
piersi wyrwa艂a im okrzyk wielki.
Piastun ze wzg贸rza ogl膮dn膮膰 m贸g艂, jak miry i ziemie sz艂y w porz膮dku i jedne przy
drugich si臋 k艂ad艂y.
Tu postanowiono zatrzyma膰 si臋 do jutra, czeka膰 na nieprzyjaciela, a je偶eliby nie
nadszed艂, sun膮膰 zast臋pem wielkim ku puszczy od Pomorza.
Nie by艂o jeszcze po艂udnia, dzie艅 jesienny ni skwarny, ani zimny, po ch艂odnej
nadchodzi艂 nocy, w lasach sta艂a jeszcze na li艣ciach rosa, w polu weso艂o 艣wieci艂o
s艂o艅ce. Ze trzech stron 艣ci膮ga艂y si臋 miry i szykowa艂y powoli, gdy stoj膮cy na
wzg贸rzu postrzegli u skraju las贸w poruszaj膮ce si臋 gromady, kt贸re naprzeciw nich
wyst臋powa艂y z puszczy.
Byli to Leszkowie i ich si艂y.
Nie spodziewali si臋 znale藕膰 Polan w gotowo艣ci przeciw sobie i pierwsze ich kupy
z las贸w wychodz膮ce, ujrzawszy ob贸z roz艂o偶ony na r贸wninie, stan臋艂y wryte.
Zmieszali si臋 widocznie naje藕d藕cy, obiega膰 zacz臋li ko艅mi na boki, rozpatruj膮c
si臋 w sile nieprzyjaciela. Nad obu zast臋pami wielka, uroczysta panowa艂a cisza.
Polanie, wcale nie ul臋k艂szy si臋 wroga, nie ruszyli si臋 nawet z miejsc swoich.
Pomorcom te偶, cho膰by si臋 byli mo偶e cofn臋li radzi, uchodzi膰 za p贸藕no ju偶 by艂o.
Na tej wi臋c dolinie nad Lednic膮 do stanowczej rozprawy przyj艣膰 mia艂o mi臋dzy
Leszkami a kmieciami. M艂odzi kneziowie, ufni w Niemc贸w, kt贸rych z sob膮 mieli, w
or臋偶 i w to mo偶e, i偶 Dobek im zdrad臋 przyrzeka艂, kazali swoim dalej wysuwa膰 si臋
na pole. Gromada ta, zrazu niewielka, w oczach Piasta rosn膮膰 pocz臋艂a, rozci膮ga膰
si臋, zwi臋ksza膰 i posuwa膰 naprzeciw Polan; on z wojewodami swoimi sta艂 a patrza艂,
nie wydaj膮c jeszcze rozkaz贸w.
Zrazu w cicho艣ci stoj膮cy Leszkowie, wnet ubezpieczeni przewag膮, w kt贸r膮 ufni
byli, dali has艂o do okrzyk贸w, kt贸re bitw臋 poprzedzaj膮c s艂u偶膮 do strwo偶enia
przeciwnika. Dziki wrzask rozni贸s艂 si臋 ponad szeregami. Polanie cicho stali
jeszcze.
Obok Piastuna sze艣ciu wojewod贸w, starc贸w z brodami bia艂ymi i siwymi, patrza艂o w
milczeniu, jak tam zast臋p naje藕d藕c贸w r贸s艂, wyci膮ga艂 si臋, rozdyma艂 i odgra偶a艂.
Ze starc贸w pierwszym by艂 艢cibor, kt贸ry lud prowadzi艂 od Warty, dorodny, m臋偶ny i
silny - m膮偶 do rady i do boju, milcz膮cy, wytrwa艂y, twardy dla siebie i dla
ludzi. Siedzia艂 na koniu, przygarbiony nieco, a 偶e czapki nigdy nie zwyk艂 by艂
nosi膰, g臋sty i bujny w艂os ogromny wiatr mu, jak grzyw臋, rozwiewa艂. Odkryta
pier艣, poros艂a g臋stym w艂osem, nosi艂a 艣lady blizn starych.
W r臋ku mia艂 dzid臋 okut膮 偶elazem, a na szyi obr臋cze miedziane dawne, kt贸re
dziadom jeszcze s艂u偶y艂y.
Drugi przy nim, jak on, prawie bia艂y, w kt贸rego w艂osach jasne jeszcze, dawniej
rude w艂osy pasami si臋 przebija艂y, rumiany i 艣wie偶y na twarzy, cho膰 latami od
艢cibora by艂 starszy, zwa艂 si臋 Nagim. Na g艂owie mia艂 czapk臋 z wilczej paszcz臋ki.
Gor膮ce w nim krew ruchami niecierpliwymi gra艂a. Oczyma wodzi艂 to po swoich, to
po wrogach, usta miota艂y przekle艅stwa i obelgi. Gdyby on rozkazy dawa艂, ju偶 by
si臋 rzuci艂 na Pomorc贸w nie daj膮c im czasu rozwin膮膰. W r臋ku miota艂 oszczepem,
jakby mu pali艂 d艂onie. Podrzuca艂 go i chwyta艂, a ko艅 pod nim, jakby z panem czu艂
jedno, podskakiwa艂 do g贸ry i ledwie go napr臋偶ona uzda utrzyma膰 mog艂a.
Za nim sta艂 Luty, Mi臋dzyrzeczan wiod膮cy, suchy, blady, wysoki, prawie bez w艂os贸w
na brodzie i g艂owie, 偶贸艂tej sk贸ry, oczu ma艂ych, czarnych i niskiego czo艂a.
艁owiec to by艂, tak jak wojak zapalczywy, i niejeden raz na swoj膮 r臋k臋 z gar艣ci膮
ma艂膮 wdziera艂 si臋 od granicy Pomorzan we wn臋trzno艣ci im, 艂upi膮c nielito艣ciwie.
Ten do dzidy nie bardzo by艂 nawyk艂y, obuch ogromny mia艂 w r臋ku, a siekier臋 u
pasa, bo wodzowie owych czas贸w nie tylko rozkazywali wojskom, ale sami przodowa膰
im do walki musieli.
Czwarty by艂 Bolko Czarny, kt贸remu nazwanie to zosta艂o z czas贸w, gdy w艂os i brod臋
mia艂 krucz膮. Dzi艣 oboje na p贸艂 siwizna obj臋艂a. Na ma艂ej g艂owie, w kt贸rej oczy,
nos i usta pod zasklepionym siedzia艂y czo艂em, k臋dzierzawy w艂os nastrz臋pia艂 si臋
wysoko - kr臋py by艂 i szeroki a silny. Ogorza艂膮 twarz ledwie w艣r贸d zarostu
dojrze膰 by艂o mo偶na. Bolko Czarny rzadko usta otwiera艂, m贸wi艂, gdy by艂 zmuszony,
kr贸tko a nakazuj膮co. M膮偶 by艂 do pracy, nie do s艂owa i s艂ucha膰 te偶 pr贸偶nych
wyraz贸w nie lubi艂, ale go nikt nie widzia艂 doma ni za domem z za艂o偶onymi r臋kami.
Gdy czyni膰 co nie mia艂, cepy struga艂.
Z drugiej strony sta艂 Myszko, zwany Kulikiem, jak wszyscy z tego rodu wyros艂y
bujno, zdr贸w, gor膮cy do boju i do rozprawy na j臋zyki, uparty przy swoim, ale
nieustraszonego m臋stwa. Znano go, 偶e gdy si臋 przy czym upar艂, a rzek艂, i偶 tak
by膰 ma, nie cofn膮艂 si臋, cho膰by 偶yciem przysz艂o p艂aci膰. W zgodzie z nim d艂ugo
trwa膰 by艂o trudno, lecz komu braterstwo przyrzek艂 raz, strzyma艂 je we wszystkim
i do ko艅ca. Nigdzie mu weselej nie by艂o jak tam, gdzie si臋 bi膰 miano. I teraz
te偶 usta mu si臋 艣mia艂y jak do najmilszej s艂odyczy, bo wiedzia艂, 偶e krwi
zakosztuje.
Na ostatek najm艂odszy z wojewod贸w, Poraj, konia pod sob膮 ledwie utrzyma膰 mog膮c,
patrza艂 ku Piastunowi, czekaj膮c rych艂oli rzecze, aby lud szed艂 na spotkanie. By艂
to m膮偶 w sile wieku, dziwnie zr臋czny, z koniem jakby zros艂y, z oczyma
b艂yszcz膮cymi ogniem weso艂ym, z usty u艣miechni臋tymi, strojny pi臋knie, bo si臋
lubi艂 ubiera膰 i b艂yskotkami obwiesza膰. Wsz臋dzie, gdzie wszed艂, rad by艂 pierwszym
by膰 i stara艂 si臋 o to, potu i trudu nie 偶a艂uj膮c. Kilka razy ju偶 szepn膮艂
kneziowi, 偶e godzi艂oby si臋 da膰 znak do boju, lecz Piastun nie 艣pieszy艂,
rozpatrywa艂 si臋 w tej sile, kt贸ra ci膮gle z lasu p艂yn膮c mno偶y膰 si臋 jeszcze nie
przestawa艂a, jakby j膮 puszcza na zawo艂anie rodzi艂a.
Po namy艣le zwr贸ci艂 si臋 kne藕 nareszcie, wejrzeniem zdaj膮c pyta膰, co pocz膮膰 maj膮 -
czeka膰li, a偶 si臋 Pomorcy rzuc膮 pierwsi, i odpiera膰 czy i艣膰 na nich 艂aw膮 ca艂膮?
Dwa zast臋py sta艂y na dwu wzg贸rzach, w po艣rodku kt贸rych by艂a dolina. Nieznaczny,
prawie wysch艂y strumie艅 kr臋to bieg艂 jej 艣rodkiem. 呕aden z wojewod贸w ze s艂owem
si臋 nie wyrywa艂, gdy o krok贸w kilkana艣cie ujrzano zd膮偶aj膮cego ku nim Wizuna, z
dzid膮 okowan膮 w r臋ku. Szed艂 ra藕no, weso艂o, jakby odm艂odzony i wysiad艂szy
zaledwie z 艂odzi, po艣piesza艂 z twarz膮 jasn膮 ku wodzom.
- Z chramu id臋 od ognia i wyroczni! - zawo艂a艂. - Nios臋 wam wr贸偶b臋 dobr膮! Pyta艂em
los贸w przez ogie艅, przez wod臋, przez ptasi lot, przez wosk lany i dym 艣wi臋tego
ogniska... odpowiedzia艂y mi, 偶e wroga zguba czeka!
Spojrzyjcie! oto nad g艂owami waszymi ptak si臋 unosi jak go艂膮b bia艂y, a tam pod
lasem g臋ste kruk贸w wida膰 stada!... 艁ado! Kolado! - krzykn膮艂. - Id藕cie na nich!
nast臋pujcie!... Niech ich noga st膮d nie ujdzie. 艁ado! na nich!...
Za Wizunem i wodzowie, i bli偶sze szeregi ten okrzyk wr贸偶by szcz臋艣liwej
powt贸rzy艂y.
Piastun r臋k膮 wskazywa艂 ku lasom.
艢cibor natychmiast z lud藕mi stoj膮cymi po lewicy ruszy艂 okalaj膮c nieprzyjaciela
od lewego boku. Luty poszed艂 z prawego, Bolko Czarny z nim pod膮偶a艂, Myszko za
pierwszym, Poraj i Nagi oko艂o Piastuna zostali w po艣rodku. Gromady ochotnie, jak
jeden cz艂owiek, pocz臋艂y si臋 rusza膰 i kupi膰, podnoszono stanice, tysi膮cznicy i co
dorodniejszy lud na czo艂o wychodzi艂, tarcze chwytano z ziemi, oszczepami
naje偶a艂y si臋 szeregi.
- 艁ado!... - wo艂ali wszyscy.
Z przeciwnej strony rozezna膰 ju偶 by艂o mo偶na przodem jad膮cych trzech wodz贸w w
p艂aszczach czerwonych i czapkach poz艂ocistych, a przy nich 偶elazem obwieszanych
Niemc贸w, kt贸rzy r臋kami wskazywali co艣, wywijaj膮c na prawo i lewo. Za nimi w
jedn膮 gromad臋 zbity t艂um miesza艂 si臋 i rozsypywa艂, jeszcze nie podzielony.
Niemcy, a tych odr贸偶ni膰 by艂o 艂atwo, stali przy m艂odych kneziach w liczbie
niewielkiej, za nimi zwijali si臋 Pomorcy z 偶elaznymi mieczami i p臋kami sznur贸w u
pasa, przeznaczanymi do wi膮zania niewolnika i 艂upu.
Gdy Polanie rusza膰 si臋 zacz臋li, wo艂aj膮c: 艁ado! Pomorcy te偶 posun臋li si臋 naprz贸d
z okrzykiem, kt贸rego rozezna膰 nie by艂o mo偶na. Dowodz膮cy w pluszczach czerwonych
skryli si臋 razem z Niemc贸w orszakiem w 艣rodek szyk贸w, a na prz贸d wyskoczyli co
najzajadlejsi, nawykli do wypraw Pomorcy. Wywijaj膮c mieczami i dzidami pocz臋li
biec, jakby wyzywali Polan, kt贸rzy czekali na nich u pochy艂o艣ci wzg贸rza.
Wysch艂y strumie艅, ciek膮cy w dolinie resztk膮 wody, dzieli艂 ich we dwa zast臋py.
艢cibor i Luty rozst膮piwszy si臋 szeroko zabiegli Pomorcom z bok贸w. Z las贸w ju偶
nie by艂o wida膰 wyrastaj膮cych si艂 nowych, ostatnie wysun艂y si臋 nie艣mia艂o i
dogna艂y tych, co je poprzedzili.
Wrzawa zwiastuj膮ca spotkanie ros艂a coraz, 艂ajano si臋 psami i gadzinami,
padalcami i 艣cierwem zgni艂ym, najobrzydliwszymi wyrazy... id膮cy przodem pluli na
siebie i pi臋艣ci pokazywali, a gdy z obu stron rozjuszenie wzros艂o do sza艂u,
pierwsze m艂oty g艂ucho po tarczach zad藕wi臋cza艂y; ci, co stali w pierwszych
szeregach, zwarli si臋, naskoczyli na siebie i zmieszali wnet w jedn膮 g膮szcz
ludzk膮, w kt贸rej wrog贸w od swoich rozezna膰 nie by艂o podobna.
Z tych przodownik贸w wkr贸tce powsta艂 tylko wa艂 dogorywaj膮cych trup贸w, kt贸ry
dalszym drog臋 hamowa艂. Na ziemi le偶膮cy jeszcze si臋 dusili i mordowali, gdy偶 ju偶
drudzy, depcz膮c ich i biegn膮c po nich, now膮 rozpoczynali walk臋.
Luty, kt贸ry z boku swych ludzi prowadzi艂, najrzawszy przeciw sobie na koniu
siedz膮cego Klodwiga, wprost si臋 przebi艂 przez ci偶b臋 na niego i spad艂 na艅
jastrz臋biem. Po czapce i p艂aszczu pozna艂 w nim wodza. Obuch podni贸s艂szy do g贸ry,
zwijaj膮c nim rzuci艂 si臋 na Niemca; ten z koniem z miejsca, na kt贸rym sta艂,
zerwa艂 si臋 szybko, zabieg艂 i mieczem uderzy艂 Lutego po obna偶onym karku. Krwawa
pr臋ga pokaza艂a si臋 na szyi, ale krew nie trys艂a, a Luty swym obuchem w piersi
zmierzywszy Klodwigowi z konia go na ziemi臋 zwali艂.
Niemcy krzykn臋li z przera偶eniem, ca艂膮 gromad膮 otaczaj膮c Lutego, kt贸ry obuchem na
wsze strony wywijaj膮c obrania艂 si臋 im zajadle. Siek艂y go ich miecze, nie mog膮c
zada膰 ran wi臋kszych nad pierwsz膮. Zda艂o si臋, 偶e stwardnia艂ej sk贸ry jego 偶elazo
nawet wzi膮膰 nie mog艂o, bliznami zaledwie j膮 znaczy艂o.
Z po艣rodka tej gromady, kt贸ra go opad艂a, Luty cofa膰 si臋 musia艂, a Klodwiga
konaj膮cego porwali na r臋ce towarzysze. Ustami la艂a mu si臋 krew.
Bolko Czarny tak偶e wpar艂 si臋 we 艣rodek razem z Myszkiem, goni膮c za m艂odymi
Pepe艂kami. Lecz przera偶eni losem Klodwiga Niemcy i dw贸r okr膮偶yli Leszk贸w i murem
ich opasywali.
Buta i w艣ciek艂o艣膰 Pomorc贸w wnet jako艣 ostyga膰 zacz臋艂y, gdy przy pierwszym
starciu nie z艂amali nieprzyjaciela. Bili si臋, ale zarazem cofali, gdy gromady
Polan nast臋powa艂y i par艂y silnie, a z obu bok贸w zaj膮wszy wzg贸rza, 艣ciska艂y ich
coraz cia艣niej. Droga swobodna ku lasom zw臋偶a艂a si臋 co chwila. Leszkowie ujrzeli
z przestrachem, 偶e dwie gromady ju偶 prawie kraj lasu zajmowa艂y. Pomorcy coraz
偶ywiej te偶 cofa膰 si臋 zaczynali.
W samym 艣rodku pobojowiska najzajadlejsza toczy艂a si臋 walka; tu zwarli si臋
ludzie, kt贸rym nie sz艂o o zwyci臋stwo, ale tylko o to, by si臋 nasyci膰 mogli i
namordowa膰.
Doko艂a nich trupy le偶a艂y okopem krwawym, razem z ko艅mi zmieszane cia艂a ludzi, w
kt贸rych tkwi艂y potrzaskane pociski. Ku rzeczce ciek艂y st膮d w臋偶ykami jakby czarne
strumyki krwi zag臋s艂ej. Tu zaci臋ta walka nie ustawa艂a. Je艣li j膮 przerwa艂a chwila
znu偶enia, wnet powraca艂a w艣ciek艂o艣膰. Wida膰 by艂o z tych kup martwych cia艂
wstaj膮ce nagle trupy, kt贸re 偶ycie odzyskiwa艂y, aby si臋 z now膮 zajad艂o艣ci膮 rzuci膰
na nieprzyjaciela i lec znowu zgniecione. Konie gryzy艂y si臋 z sob膮 i napada艂y
w艣ciek艂e na ludzi, psy Pomorc贸w i kneziowskie wy艂y, rzucaj膮c si臋 na wojak贸w, i
pada艂y przebijane oszczepami.
S艂o艅ce si臋 ju偶 dawno ku zachodowi chyli艂o, wrzawa i b贸j trwa艂 jeszcze, ale
Pomorc贸w niedobitki ju偶 tylko cofa艂y si臋 coraz 偶ywiej, coraz widoczniej chc膮c
ucieka膰 na lasy. Leszkowie z obawy, aby ich nie pochwycono, ju偶 przodem z ma艂膮
gar艣ci膮 uszli nie postrze偶eni. Dla reszty droga by艂a zaparta. Luty biegn膮cych
spycha艂 nazad ze wzg贸rza w pobojowisko, ze wszech stron obejmowali ich Polanie.
Niewolnika bra膰 cale nie chciano, pocz臋艂a si臋 wi臋c dzika rze藕 a rozbijanie tej
gar艣ci rozpaczliwie broni膮cych si臋 ludzi, kt贸rym czaszki trzaska艂y m艂oty, a
oszczepy piersi.
Ca艂a dolina i dwie wzg贸rz贸w pochy艂o艣ci okryte by艂y cia艂ami, a gdy mrok pad艂, nie
sta艂o ju偶 walczy膰 komu ani kogo zabija膰. Starszyzna konno je藕dzi艂a po polu, a
gromady upojone sza艂em dobija艂y tych, co jeszcze drgali i j臋czeli.
Ostatnie brzaski wieczora przera偶aj膮cy obraz o艣wieca艂y, pola zastane pobitymi,
kt贸rych 艣mier膰 chwyci艂a w r贸偶nych walki wysi艂kach. Jedni twarz膮 le偶eli na ziemi,
drudzy ku niebu zwr贸con膮, jakby si臋 jeszcze d藕wign膮膰 chcieli, sparci na r臋kach
skostnia艂ych, z nogami podniesionymi w g贸r臋. Gdzieniegdzie wr贸g le偶a艂 razem z
tym, co go dobi艂, nie mog膮c wyrwa膰 si臋 z ostatniego u艣cisku. Nad wiel膮 sta艂y
wierne konie w膮chaj膮c trupy i szukaj膮c poleg艂ych pan贸w.
Piastun i krwawi wojewodowie patrzeli na wzg贸rza; kupy otaczaj膮ce ich, podnosz膮c
zbroczone d艂onie, okrzykiwa艂y zwyci臋stwo.
Gdy noc zapad艂a, Polanie roz艂o偶yli ogniska i pie艣ni 艣piewa膰 zacz臋li. Gromady
czeladzi z 偶agwiami w r臋kach obchodzi艂y pobojowisko odzieraj膮c pobitych.
Nie 艣pieszono grzeba膰, aby i ptakom niespokojnie unosz膮cym si臋 g贸r膮 da膰 si臋
napa艣膰 do syta.
Wyszed艂 p贸藕niej ksi臋偶yc zza chmur i za艣wieci艂 nad szerokim trup贸w polem. Zda艂o
si臋, 偶e trupy powstan膮, gdy promienie blade pocz臋ty je wydobywa膰 z ciemno艣ci,
ale pozosta艂y martwe, a z lasu wilcy ci膮gn臋li na biesiad臋, wyj膮c z daleka i
upominaj膮c si臋 o cz臋艣膰 swoj膮.
U ognia zasiad艂 Piastun otoczony wojewodami. Radzili, co poczyna膰, i艣膰 dalej,
czy spoczywa膰?
Stary kne藕 d艂ugo, wedle obyczaju swego, s艂ucha艂, co m贸wili inni, nie 艣piesz膮c ze
s艂owem. Gdy ko艂em obieg艂y g艂osy, rzek艂 w ostatku:
- Dwu z wojewod贸w p贸jd膮 pogoni膮 za zbiegami i pomszcz膮 najazd na Pomorcach. Tego
starczy dla grozy... My tu, gdzie nam bogi da艂y zwyci臋stwo, na ko艣ciach
naje藕d藕c贸w za艂o偶ym gr贸d, stolic臋, a nazwany b臋dzie Kne藕nem. Jutro pogrzebiemy
cia艂a, aby nie kazi艂y powietrza i ziemi, a gdy lud spocznie, wnet grodzisko
obsypywa膰 i budowa膰 pocz膮膰 trzeba.
Uradowani wszyscy powt贸rzyli okrzykiem: - Kne藕no! - a wojewodowie stali, jeden
przed drugim dobijaj膮c si臋 tego, by na Pomorze i艣膰 mogli. Ka偶dy z nich co艣 mia艂
za sob膮 i o ma艂o do sporu nie przysz艂o, gdy Piastun rozstrzyg艂 rozkazem, aby
Luty i Bolko Czarny ruszyli nazajutrz sami. Umilk艂a reszta, cho膰 zazdrosnym na
nich patrza艂a okiem.
Przy ognisku na uboczu le偶a艂 ranny Dobek, przy nim stali Ludek, Wisz贸w syn, i
Doman. Z zajad艂o艣ci膮 wielk膮 walczy艂 on dnia tego i nabi艂 wrog贸w kupy, ale jeden
z nich, ju偶 obalony, ostatnim wysi艂kiem oszczep mu wrazi艂 w nog臋. Cho膰 z rany
zaraz wyj臋to drzewce, rana zosta艂a g艂臋boka, noga by艂a poszarpana, a li艣cie i
huba przyk艂adane krwi nawet ca艂kiem zatamowa膰 nie mog艂y. Le偶a艂 blady, sycz膮c
tylko z b贸lu, ale twarz mu si臋 艣mia艂a i oczy b艂yska艂y rado艣ci膮, a gdy s艂ab艂 na
chwil臋, rze藕wi艂a go wnet my艣l, 偶e si臋 przecie pomszczono na dziczy, kt贸ra kraj
niszczy艂a.
- Hej - odezwa艂 si臋 Doman - tu le偶e膰 na wygonie i na trupy patrze膰 niezdrowo.
Wizun ju偶 na ostr贸w powr贸ci艂, dzid臋 we krwi zmaczawszy, zawieziemy ci臋 do niego,
na ostr贸w. On ci rany lepiej opatrzy i 艣wi臋t膮 wod膮 zaleje... Mnie tam tak
uratowano 偶ycie. Ja ci臋 powioz臋 i wios艂ami robi膰 b臋d臋.
Sambor, kt贸ry za Ludkiem sta艂, odezwa艂 si臋 te偶:
- I mnie by艣cie wzi臋li, ja mu b臋d臋 g艂ow臋 na kolanach trzyma艂:
Wszyscy si臋 doko艂a na ostr贸w prosili: Doman, Ludek, Sambor, a wszystkich ich tam
ci膮gn臋艂a Dziwa, kt贸r膮 radzi zobaczy膰 byli.
- Ja bym rad jecha艂 - rzek艂 brat Ludek - ale mnie serce zaboli widzie膰 tam
siostr臋 rodzon膮 do ognia przykut膮, gdy gdzie indziej by panowa艂a doma... Nie
pojad臋, pozdr贸wcie j膮 ode mnie... A ty, Domanie?
- Ja pojad臋 - zawo艂a艂 Doman - pojad臋. Rani艂a ona mnie i krew moj膮 przela艂a, ale
gdym potem ranny i chory przyp艂yn膮艂, ratowa艂a mnie i piel臋gnowa艂a.
- Pozdr贸wcie j膮 ode mnie! - powt贸rzy艂 Ludek. - Ode mnie, od braci, od si贸str i
艣cian, i progu, i ogniska domowego.
Dobek nie rzek艂 nic, wzi臋to go na r臋ce i do cz贸艂na niesiono. Doman sam g艂ow臋
jego po艂o偶y艂 na swych kolanach, Samborowi, kt贸ry nogi otula艂, zostawiwszy
wios艂o. Pop艂yn臋li powoli. Noc by艂a jasna: widzieli, jak w promieniach ksi臋偶yca
bogunki si臋 po wodzie rzuca艂y, jak z dala nad powierzchni膮 jeziora ich g艂贸wki
wyskakiwa艂y nikn膮膰, gdy si臋 zbli偶ali, jak bia艂e ich r臋ce nad wod膮 zbiera艂y
warkocze, z kt贸rych krople spada艂y jasne; zda艂o im si臋, 偶e 艣piew ich s艂yszeli, a
przyp艂yn膮wszy bli偶ej, znajdowali tylko zmarszczon膮 powierzchni臋 i wir, w kt贸ry
j膮 tanecznice wprawi艂y.
Pokaza艂 si臋 wreszcie ostrowu brzeg i drzewa, a nad chramem dymu s艂up
czerwieniej膮cy w oddali i chat czerwone okienka, a na 艂膮ce obozy ludzi, co si臋
tu przed Pomorcami schronili, a bitw臋 s艂yszeli tylko w wichr贸w szumie.
Gdy cz贸艂en si臋 zbli偶a膰 do brzegu, czeka艂a na艅 ciekawa gromada, w艣r贸d niej Dziwa,
patrz膮ca w dal, jakby si臋 kogo spodziewa艂a
Doman pierwszy pozna艂 j膮, nim zobaczy艂.
- Ona stoi tam! - zawo艂a艂. - Dziwa! Dziwa! Kt贸ra偶 by inna wzrost ten mia艂a? Tak
g艂ow臋 nios艂a? Tak kr贸lowa艂a jak ona?...
Cz贸艂en si臋 ju偶 zary艂 w piasek.
Sambor skoczy艂 na l膮d, aby go wyci膮gn膮膰. Dziwa przyst膮pi艂a ku nim, nie zdumiona
wcale, spokojna, jakby si臋 spodziewa艂a i przeczuwa艂a.
Gdy Sambor do n贸g jej przypad艂 r膮bek sukni ca艂uj膮c, przyj臋艂a go u艣miechem.
Domana rumie艅cem, a nad Dobkiem schyli艂a si臋 ciekawie, gdy j臋kn膮艂 z b贸lu. Sta艂
tu i Wizun, i stara Nania, i dziewcz膮t str贸偶ek kilkoro.
Wr贸偶bit, kt贸ry zawczasu przed bitwy ko艅cem powr贸ci艂 do chramu, w ofierze nios膮c
w艂贸czni臋 krwaw膮, nie pyta艂 o jej dalsze losy. Patrza艂 dumnie i zwyci臋sko. -
Pobili艣my ich! - zawo艂a艂 Doman powstaj膮c z cz贸艂na. - Dobrze艣cie nam wywr贸偶yli.
Niewielu z nich 偶ywymi usz艂o... pad艂 w贸dz jeden, ale Leszkowie uciekli w lasy...
Wizun nie s艂ucha艂 prawie, schyli艂 si臋 do rannego patrz膮c, gdzie go wr贸g
skaleczy艂. Dobek wskaza艂 mu na nog臋.
- A ty... gdzie mu ten raz odda艂e艣? - zapyta艂.
- Le偶y on tam w polu i krucy si臋 ciesz膮... gard艂o da艂 pod tym samym niemieckim
mieczem, kt贸rym mnie obdarzyli.
- Nie艣cie go do 藕r贸d艂a 艣wi臋tego - rzek艂 starzec - woda go sama uleczy, gdy ten,
co rani艂, nie 偶yje...
Wzi臋to wi臋c Dobka unosz膮c go pod r臋ce i szli wszyscy, a Dziwa im przodowa艂a.
Niekiedy obejrza艂a si臋 za siebie i rumieni艂a spotykaj膮c 艣cigaj膮cy wzrok Domana.
W milczeniu zbli偶yli si臋 ku chacie Wizuna i chramowi. Tu, na tym samym miejscu,
gdzie wprz贸dy le偶a艂 Doman, z艂o偶ono rannego, a Dziwa pobieg艂a zaczerpn膮膰 wody, bo
do 藕r贸d艂a przyst臋p by艂 trudny.
Doman wymkn膮艂 si臋 zaraz za ni膮; sta艂a u 藕r贸d艂a zadumana, poprawuj膮c kosy i
wianek, gdy nadchodz膮cego ujrza艂a. Lice jej pokra艣nia艂o, zwr贸ci艂a si臋, spu艣ci艂a
oczy.
- Ja wam czerpa膰 pomog臋, ja za was wod臋 zanios臋 - szepn膮艂 Doman za dzbanek
chwytaj膮c.
Nie odpowiedzia艂a mu nic, oczy jej przebieg艂y po jego twarzy i zawstydzony wzrok
pad艂 na ziemi臋.
- Co ludzie pomy艣l膮, co powiedz膮 - zamrucza艂o dziewcz臋 - gdy was tu zobacz膮?
- 呕e ja wam od brata przynios艂em pozdrowienie... Ludek kaza艂 rzec wam od siebie
dobre s艂owo i od braci, i od si贸str pozdrowi膰, od 艣cian, progu i ogniska.
Westchn臋艂a Dziwa.
- Im t臋skno wszystkim za wami...
Ci膮gle, s艂uchaj膮c, odwraca艂o si臋 dziewcz臋, potem, jakby co rychlej uj艣膰 chcia艂o
od rozmowy, pochwyci艂o dzbanek z wod膮 i pocz臋艂o i艣膰 偶ywo, nie 艣miej膮c obejrze膰
za siebie.
Ze spuszczon膮 g艂ow膮, 艣piesz膮c, biegn膮c, wraca艂a do Wizuna chaty, gdzie oko艂o
艂o偶a pe艂no by艂o ludzi. Stara Nenia ran臋 obwi膮zywa艂a, Wizun zio艂a dobywa艂; wesz艂a
z wod膮 艣wi臋tego 藕r贸d艂a, ust膮pili wszyscy, zmacza艂a chust臋 i milcz膮c po艂o偶y艂a na
ranie.
- Rych艂o b臋dziecie zdrowi - szepn臋艂a po cichu, u艣miechaj膮c si臋 do niego. - A
teraz spoczywajcie tylko...
Wizun te偶 na drzwi wskazywa艂 i wszyscy wychodzi膰 zacz臋li. Dziwa znik艂a pierwsza,
tak 偶e i Doman nawet nie dostrzeg艂, kiedy mu si臋 wymkn臋艂a.
Nie m贸g艂 te偶 odej艣膰, bo ko艂em otaczali go nagl膮c, dopytuj膮c, badaj膮c, aby m贸wi艂
im o zwyci臋stwie, jak si臋 potykano i wielu zgin臋艂o.
Siad艂 wi臋c na kamieniu pod chat膮 i gdy go ko艂em otoczono, pocz膮艂 powie艣膰 o
bitwie, jak si臋 wszystkie ziemie zesz艂y cudownie ze stron r贸偶nych o jednej
godzinie, jak wr贸g nieopatrzny sam wpad艂 im w r臋ce, jak szli warcz膮c do boju, a
m艂oty o tarcze uderza艂y i miecze, o obr臋cze miedziane, jak wojewodzie sami cud贸w
dokazywali, lud prowadz膮c za sob膮...
- Gdy艣my ich zewsz膮d obj臋li i 艣cisn臋li jak w膮偶 pier艣cieniem - m贸wi艂 - nie mieli
gdzie uchodzi膰, bronili 偶ycia, musieli bi膰 si臋 w艣ciekle. Padali jak snopy,
walili si臋 jak drzewa, j臋czeli jak zwierz dziki, gdy go oszczep dobija. Nie
chcieli艣my je艅c贸w, padli wszyscy bez ma艂a, ledwie kto 偶ycie wyprosi艂.
R臋ce nam ju偶 z艂o偶one nie艣li, aby艣my im wk艂adali p臋ta, k艂adli si臋 do n贸g, bij膮c
g艂owami o ziemi臋... nie pomog艂o... czaszki ich p臋ka艂y jak orzechy, krew la艂a si臋
jak deszczu potoki... p艂yn臋艂a do strumienia, a ze strumienia do jeziora, kt贸re
si臋 zarumieni艂o od brzegu.
Opowiada艂 Doman, jak bia艂y ptak unosi艂 si臋 nad Piastuna g艂ow膮, a czarne kruki
nad Leszkami, jak wilkom i psom g艂odnym na noc zostawiono cia艂a... m贸wi艂,
ustawa艂, a s艂uchaj膮ca ci偶ba wo艂a艂a:
- Jeszcze, m贸w jeszcze, m贸w wi臋cej!...
P贸藕no w noc m贸g艂 zamilkn膮膰 Doman, a bogom chc膮c jeszcze z艂o偶y膰 obiat臋 do chramu
poszed艂, u ognia mo偶e spodziewaj膮c si臋 zobaczy膰 dziewk臋, kt贸ra mu z ocz贸w
znik艂a. Ale tu jej ju偶 nie by艂o. Stara Nenia z siwymi w艂osami bacznie go tylko
艣ledzi艂a nie ust臋puj膮c i kroku.
Wyszed艂 wi臋c Domen z chramu na 艂膮k臋 i ci膮gn膮艂 ku brzegowi, aby si臋 w cz贸艂nie
po艂o偶y膰, gdy za sob膮 szelest pos艂ysza艂.
艢miej膮c si臋 sz艂a za nim stara Jaruha. Widz膮c, 偶e stan膮艂 i zwr贸ci艂 si臋 ku niej,
zatrzyma艂a si臋 tak偶e, potrz膮saj膮c g艂ow膮.
- Ci膮gnie was tu, ci膮gnie... - mrukn臋艂a - oj, wiem ja co! A com obieca艂a,
pami臋tacie, dotrzymam. Umiem zaczyni膰 i odczyni膰, paneczku... umiem...
- A c贸偶e艣cie zaczynili dla mnie? - odpar艂 Doman. - Dziewka ta ode mnie ucieka,
jak bywa艂o!...
- Oj, oj! - zawo艂a艂a stara - a tego偶 to wy nie rozumiecie, 偶e kt贸ra ucieka,
chce, by j膮 goniono?
Zbli偶y艂a si臋 do艅 ogl膮daj膮c doko艂a, jakby si臋 l臋ka艂a by膰 pods艂uchan膮, d艂oni膮
zas艂oni艂a usta, a w ucho mu rzuci艂a:
- Ju偶 teraz, jak j膮 porwiecie, nie b臋dzie si臋 opiera艂a, nie skaleczy... - A
jak偶e ja j膮 od chramu porwa膰 mog臋? - zapyta艂.
- Bywa艂o i to... bywa艂o! - rzek艂a Jaruha. - Popytajcie Wizuna. Zabierali mu
str贸偶ki kneziowie, brali je i kmiecie, a do chramu si臋 okupywali.
Ledwie doko艅czywszy tych s艂贸w Jaruha obejrza艂a si臋 niby przel臋k艂a, palce
po艂o偶y艂a na ustach, p艂acht臋 zasun臋艂a na czo艂o, skry艂a si臋 w zaro艣la i znik艂a.
Domen zadumany powl贸k艂 si臋 do cz贸艂na, leg艂 w nim, ale sen przez ca艂膮 noc ocz贸w
mu stuli膰 nie chcia艂. Nade dniem wyrwa艂 si臋 niespokojny ku kontynie.
U s艂upa przy malowanym tynie z dala stoj膮c膮 spostrzeg艂 Dziw臋. Nie widzia艂a go,
g艂ow臋 mia艂a spuszczon膮, r臋ce zwis艂e i cicho 艣piewa艂a sobie:
- Latka moje, latka m艂ode i pi臋kna uroda posz艂y z wiatry, posz艂y z wod膮,
sp艂yn臋艂y jak woda. Zak艂adajcie siwe konie, zak艂adajcie gniade, usi臋d臋 ja i
pogoni臋 lata moje m艂ode. I dogna艂a m艂ode lata na kaliny mo艣cie, wracajcie si臋 mi
ze 艣wiata, cho膰by do mnie w go艣cie.
Coraz ciszej brzmia艂a stara ta dziewicza piosenka i rozp艂yn臋艂a si臋 nuceniem
t臋sknym. Doman si臋 zbli偶a艂 ostro偶nie, nie postrze偶ony, a偶 zakaszla艂, aby na艅
zwr贸ci艂a oczy.
I podnios艂a je, jakby si臋 go tam spodziewa艂a, zarumieniona nieco a smutna.
Fartuszek przy艂o偶y艂a do ust, wzrok si臋 jej niby b艂膮ka艂, jakby go nie chcia艂
spotyka膰, a nie ucieka艂a.
Zbli偶y艂 si臋 pozdrawiaj膮c j膮 weso艂o.
- Gadk臋 bym wam powiedzia艂 - odezwa艂 si臋 - gdyby艣cie jej pos艂ucha膰 chcieli.
- Jak膮偶? - spyta艂a.
- O was i o mnie - rzek艂 ch艂opak. - Co by to by艂o, gdybym ja za was okup z艂o偶y艂,
a was z Lednicy zabra艂 do mojej 艣wietlicy? No偶a bym nie mia艂 u pasa, czym by艣cie
si臋 wy bronili?
Zarumieniona Dziwa spu艣ci艂a oczy, potrz臋s艂a g艂ow膮.
- Nie mo偶e by膰, co nie mo偶e - odezwa艂a si臋 cicho - nie mo偶ecie wy tego! - A
jakby si臋 sta艂o?
Gdy Doman podni贸s艂 oczy odpowiedzi czekaj膮c, dziewczyny nie by艂o u tynu,
wcisn臋艂a si臋 do chramu, siad艂a na kamieniu, serce r臋k膮 cisn臋艂a, na ognisko
patrza艂a, a poza siebie rzuca艂a okiem strwo偶onym. Doman przez szpar臋 mi臋dzy
opon膮 a s艂upem, przyleg艂szy blisko do 艣ciany, patrzy艂 na ni膮 d艂ugo, potem w r臋ce
uderzaj膮c odskoczy艂.
- Bywa艂o to nieraz... sta膰 si臋 mo偶e teraz... Nie p贸jdzie po dobrej woli, ale mi
nie b臋dzie krzyw膮... Bez niej mi 偶y膰 trudno.
W piersi si臋 d艂oni膮 bi艂.
- Stanie si臋, co si臋 stanie, musz臋 j膮 mie膰! Krwi膮-m j膮 moj膮 zap艂aci艂!
Zerwa艂 si臋 do cz贸艂na i艣膰 nie patrz膮c ju偶 przed siebie, gdy siln膮 d艂oni膮 Wizun go
za rami臋 pochwyci艂.
- Co si臋 ty wijesz i kr臋cisz?
- Jeszcze mi wczorajsza bitwa szumi w g艂owie... ot... i r贸偶ne sprawy, o kt贸rych
noc膮, gdym usn膮膰 nie m贸g艂, ludzie prawili. Prawda to, stary, 偶e kneziowie
Leszkowie dziewki od ognia porywali?
Wizun g艂ow膮 rzuci艂.
- 呕e si臋 to i kmieciom trafia艂o? - doda艂 Doman. Stary milcza艂 i wyczekawszy
rzek艂 ponuro:
- 殴li ludzie 藕le robili, co za dziw? A tobie co po tym? - A co im si臋 sta艂o za
to? - Pyta艂 Doman.
Popatrzali sobie w oczy. Wizun kijem bi艂 w ziemi臋, patrza艂 po niebie i po
s艂o艅cu.
- Tobie pora powraca膰 - rzek艂 - nie czas ba艣nie prawi膰. Odwr贸ci艂 si臋 i odszed艂.
Zerwawszy li艣膰 z drzewa, Doman za nim popatrza艂 prawie szydersko.
W cz贸艂nie na艅 Sambor czeka艂. P艂yn臋li wi臋c na powr贸t w milczeniu oba, tylko si臋
mierz膮c oczyma, a Doman w duchu powtarza艂:
- Musisz by膰 moj膮!
ROZDZIA艁 30
Z dala ju偶 wida膰 by艂o, jak gromady trupy uk艂ada艂y stosami i pag贸rki z nich
ros艂y, kt贸re mogi艂ami pokrywano. Roili si臋 tam ludzie, a cho膰 praca smutn膮 by艂a,
艣piewali pie艣ni, wznosili okrzyki.
- Gdzie odgr贸偶ki wasze, o rodzie zb贸jecki? Gdzie wasze zwyci臋stwo i 艂upy a
je艅ce? Gar艣膰 ziemi na oczy, oszczep w piersi si臋 t艂oczy, to wasza zap艂ata...
呕ony stoj膮 w progu, na powr贸t czekaj膮, wypatruj膮 oczy, wyp艂acz膮 藕renice. Wr贸c膮
wilko艂akami krew ssa膰 ze swych braci.
I sypali, 艣piewaj膮c, mogi艂y, mieniaj膮c si臋 ca艂y dzie艅, sypali drugi, sypali
trzeci, a偶 ziemia lito艣ciwa wszystkich pokry艂a. Na stosach poczestnych spalono
Polan, kt贸rych cia艂a osobno z艂o偶ono.
Gdy pole oczyszczone zosta艂o, a wiatr odni贸s艂 dymy ze zgliszcz贸w, u brzeg贸w
jeziora zebra艂 Piastun wojewod贸w i starszyzn臋.
- Gdzie pierwsze zwyci臋stwo, tam b臋dzie stolica, tam gr贸d... takom rzek艂, tak
si臋 stanie.
Ano jeszcze nie pora okopy sypa膰 i drzewo zwozi膰, p贸ki nasi nie powr贸c膮 pomst臋
wzi膮wszy.
Nie pora okopy sypa膰 i drzewo w zr膮b k艂a艣膰, dop贸ki Leszk贸w nie pobierzemy w
niewol臋, aby nas s膮siad贸w nie zmawiali.
Niech gromady spoczn膮, niech dzidy nowe i oszczepy zasmol膮... Naszych nie wida膰
od granicy, p贸jdziemy i my na Pomorze i na Leszki. Wol臋 kneziowsk膮 przyj臋to
ochotnie, do oszczep贸w j臋li si臋 wszyscy. W chacie Mirszowej, znowu napr臋dce
skleconej z nie dopalonych szcz膮tk贸w, go艣ci艂 kne藕 - bartnik u starego zduna.
Stali tak dzie艅 i dwa, a na trzeci wojewodowie przyszli si臋 opowiedzie膰, i偶
艂odzie i oszczepy do pochodu gotowi. Czwartego rano ruszy膰 mieli.
We wszystkich ziemiach i gromadach z Leszk贸w nie by艂o nikogo, ani Bumir, ani
偶aden spowinowacony z nimi na wojn臋 przeciw synom Chwostka ci膮gn膮膰 nie chcia艂.
Zostawiono ich w pokoju, krew swej krwi nie bije.
O 艣witaniu czwartej doby, gdy na obozowisku gwarno by膰 poczyna艂o, ze wzg贸rza od
las贸w ukaza艂a si臋 dru偶yna w kilkana艣cie. koni. Bumir przodem jecha艂, a za nim
Leszkowie.
艢ci艣ni臋ci w kupk臋, posuwali si臋 milcz膮cy, z pochmurnymi czo艂ami, oczyma
spuszczonymi, nie pozdrawiaj膮c nikogo. Nikt te偶 ich s艂owem ni r臋k膮 nie wita艂.
Obejrzawszy si臋 woko艂o dojechali do chaty, przy kt贸rej wojewodowie ju偶 na
koniach stali. Tu zatrzymawszy si臋 zsiedli.
Czterej wojewodowie zmierzyli ich oczyma srogimi, ale Bumir te偶 wzroku nie
spu艣ci艂. Skin膮艂 na swoich i ko艂pak贸w nie zdejmuj膮c weszli do chaty, w kt贸rej
Piastun za sto艂em siedzia艂 chleb 艂ami膮c czarny.
Stan臋li przed nim rz臋dem, Bumir na przodzie.
- Znacie nas - rzek艂. - Leszki jeste艣my, dawni jak wy na tej ziemi ojczyce. - A
dzi艣 kmieci, jeszcze starszych na tej ziemi ojczyc贸w, nieprzyjaciele - odrzek艂
Piastun.
Bumir tchn膮艂 ci臋偶ko.
- Nie m贸w tak - zacz膮艂 z dum膮 - krew nasz膮 przelewali艣cie wy pierwsi. - Nie,
my艣my w艂asn膮 m艣cili - m贸wi艂 Piastun spokojnie - przelewa艂 j膮 Leszek, Pepe艂ek
stary i m艂ody... napili si臋 jej du偶o, nime艣my j膮 pom艣ci膰 mogli. Bumir popatrza艂
na swoich.
- Gorzej ni偶 krew, wy nam wiece nasze, zbory i swobody wzi膮膰 chcieli艣cie, a tych
my odebra膰 nie damy. Po ojcach to spu艣cizna.
- Piastunie - odezwa艂 si臋 Bumir porywczo - my do was idziem dzi艣 nie z wa艣ni膮,
nie z gniewem a 偶alami, ale z pokojem.
- M贸wcie, z czym idziecie - rzek艂 kne藕.
- Pok贸j niesiemy i zgod臋 - ci膮gn膮艂 Bumir. - Mie艣cili艣my si臋 od wiek贸w na ziemi
jednej, 偶yli z sob膮 i 艂膮czyli. Sta艂o nam dla wszech powietrza, wody i chleba.
Chcecie Leszk贸w r贸d wyt臋pi膰 i wygubi膰 do szcz臋tu? M贸wcie!
- Leszki nas z obcymi naje偶d偶aj膮 - rzek艂 Piastun. - Pocz臋li sobie synowie
Pepe艂ka jak wrogi, wojujemy jak z wrogami.
- Ojca m艣cili i matk臋, a krew rodzica 艣wi臋t膮 jest dla dzieci - m贸wi艂 Bumir. -
Maj膮 ju偶 dosy膰 tej, kt贸r膮 przelali? - spyta艂 Piastun.
- My pok贸j niesiemy - powt贸rzy艂 Bumir - pok贸j uczy艅my i poprzysi臋偶my sobie na
ogie艅 艣wi臋ty, na "kamie艅 w wod臋". Leszkowie i kmiecie niech 偶yj膮 w zgodzie.
Dajcie powr贸ci膰 Pepe艂ka synom i siedzie膰 na swej ziemi i nam te偶 wszystkim, co
do ich rodu nale偶ym, mir dajcie..
Zaduma艂 si臋 Piastun g艂臋boko.
- A dlaczego wy prosicie za nich? - nie ci, co nam wprz贸dy wojn臋 i niepok贸j
nie艣li?
- Przyjd膮 i oni - rzek艂 pr臋dko Bumir.
- Niech przyjd膮 swobodnie - niech stan膮 przede mn膮 i starszyzn膮, i kmieciami,
niech rzekn膮, czego chc膮. Nie z艂o偶y si臋 mir, damy im odej艣膰 ca艂ym. Dzi艣 i艣膰
mieli艣my ku granicy - stoimy tu i czeka膰 b臋dziemy, je偶eli mir i zgoda z nimi
przyj艣膰 maj膮.
Bumir r臋ki chcia艂 na to, co m贸wi艂 Piastun, i kne藕 mu r臋k臋 da艂 przy 艣wiadkach. -
Id藕cie - rzek艂 - i przywied藕cie ich.
Z tym odeszli Leszkowie w pokoju, na ko艅 siedli i jechali w艣r贸d ludzi nie
zaczepiani r臋k膮 ni s艂owem.
Piastun za nimi wyszed艂 w podw贸rko ku wojewodom.
- Widzieli艣cie ich - rzek艂 - zgod臋 nam przynosz膮, rad藕cie, co czyni膰 mamy. Szmer
powsta艂 mi臋dzy starszyzn膮 i wojewodami.
Zapale艅szym wojny si臋 chcia艂o, innym kary srogiej na ca艂ym rodzie, niekt贸rzy ani
s艂owu, ani przysi臋dze wiary nie dawali.
Zas臋pi艂y si臋 twarze na sam膮 t臋 wzmiank臋, aby wojsko od pochodu wstrzyma膰,
czekaj膮c na obozowisku.
Piastun po raz pierwszy spotka艂 si臋 z lud藕mi, co inaczej chcieli ni偶 on poczyna膰
- rzek艂 jednak spokojnie:
- Wstrzymamy poch贸d - a gdy przyjd膮 Leszkowie, rad藕cie wszyscy - ja s艂ucha膰 b臋d臋
i wybior臋, co s艂uszna.
Pos艂a艅c贸w wnet rozpuszczono po obozie i ludzie zn贸w przy ogniskach si臋 pok艂adli,
ale mrucza艂o wielu. Z wojewod贸w 偶aden nierad by艂 zgodzie, Myszkowie j膮trzyli
przeciw Leszkom, zemsty si臋 ich na sobie obawiaj膮c. Piastun milcza艂.
Dzie艅 jeden i dwa, i trzy nikogo nie by艂o; zwi臋ksza艂o si臋 szemranie, wielu
odzywa艂o si臋, i偶 Leszkowie na czasie tylko zyska膰 chcieli i k艂amstwem starego
bartnika podeszli.
Kilku z wojewod贸w i starszyzn wyrzuty pocz臋li robi膰 kneziowi, i偶 si臋 da艂
oszuka膰, ale na to nie odpowiada艂. Domagano si臋 rozkaz贸w do wyst膮pienia w pole,
rzek艂 im kr贸tko i spokojnie, 偶e sta膰 b臋d膮, p贸ki on im i艣膰 nie ka偶e.
Pi膮tego poranku ju偶 nie male艅ka gromadka, ale orszak okaza艂y Leszk贸w na drodze
od lasu si臋 ukaza艂. Nie艣li stanic臋 swoj膮 z potwor膮 smocz膮 nad g艂owami. 艢rodkiem
jechali Leszek i Pepe艂ek, dwaj bracia - odziani skromnie i bez oznak
kneziowskich, za nimi Bumir i co by艂o do krwi i rodu nale偶膮cego. Ci膮gn臋li tak
powa偶nie, w milczeniu, 艣ci艣ni臋t膮 艂aw膮 jedn膮 a偶 pod chaty, tu stan臋li gromadnie w
milczeniu.
Z dala ich ju偶 ujrzawszy Piastun wojewod贸w zwo艂a艂 i starszyzn臋. Sam wdzia艂
siermi臋g臋 star膮, miecz tylko przypasawszy do boku.
A 偶e do rady ko艂em zasiada膰 by艂o potrzeba, kaza艂 dla siebie, jak panna m艂oda, na
pami臋膰, 偶e bartnikiem by艂, ul postawi膰 wywr贸cony na siedzenie.
Wojewodowie za艣 wdzieli ka偶dy z sukni i or臋偶a, co kto najlepszego mia艂. Z
dzidami w d艂oni, w ko艂pakach, opo艅czach, przy mieczach i obuchach otoczyli
knezia doko艂a. Z obu stron nieufnie, d艂ugo niech臋tnymi mierzono si臋 oczyma.
Leszkowie powoli podszed艂szy stan臋li, a Bumir przed nich do rozmowy wyst膮pi艂. -
Oto jeste艣my - zacz膮艂 - przychodzimy z mirem i zgod膮.
- Rad藕my, jako je uczyni膰 mamy - odpar艂 Piastun - niechaj starszyzna daje swe
g艂osy.
Jeszcze po sobie patrzali, gdy z drugiej strony przez ci偶b臋 nagromadzon膮, kt贸ra
si臋 temu widokowi przypatrywa艂a ciekawie, przecisn臋li si臋 dwaj go艣cie obcy, ci
sami, co ju偶 po trzykro膰 w stanowczych zjawiali si臋 chwilach, zbli偶aj膮c si臋 z
poszanowaniem do Piastuna.
Ten ujrzawszy ich powsta艂 z ula, na kt贸rym siedzia艂, wita膰 ich id膮c. Zdumieni,
pocz臋li go pyta膰 zaraz, co to by艂a za narada i zbiegowisko.
- Wa艣艅 to domowa dwu rod贸w na jednej ziemi siedz膮cych - odezwa艂 si臋 kne藕 stary.
- Du偶o ona ju偶 nas krwi kosztowa艂a. Dzi艣 Leszkowie nam pok贸j nios膮 i zgod臋,
偶膮daj膮c miru i r臋ki.
- A wy? - zapyta艂 go艣膰 m艂odszy.
- Starszyzna radzi膰 b臋dzie - wnijd藕cie, usi膮d藕cie, s艂uchajcie, a g艂osy swe
dajcie...
Szli tedy pobratymcy owi do ko艂a, kt贸rych gdy poznano i przypomniano, wszyscy
ich uprzejmie witaj膮c cieszyli si臋 z m臋偶贸w onych do swej rady.
Odezwali si臋 potem najgor臋tsi, kt贸rym s艂owo usta pali艂o, ze s艂owami gro藕by i
wyrzut贸w przeciw Leszkom, ciskaj膮c im w oczy win臋 ojca i zarzucaj膮c, 偶e znowu
sobie panowanie przyw艂aszczy膰 chcieli.
Niekt贸rzy, szczeg贸lniej z Myszk贸w, wyst臋powali gwa艂townie, niepomiarkowanie,
z艂o艣膰 sw膮 wywieraj膮c na nienawistny r贸d. Zacz臋li j膮trzy膰 a podpala膰, twarze
blad艂y i r臋ce drga艂y u miecz贸w, gdy w艣r贸d wrzawy m艂odszy z go艣ci wsta艂 i prosi艂,
aby mu jako druhowi s艂owo rzec by艂o wolno.
- Jeste艣my go艣cie i przychodnie - rzek艂 - ale w waszej mowie wsp贸lna wszystkim
nam matka przemawia do wn臋trzno艣ci ka偶dego z nas. M臋偶owie zacni, uspok贸jcie
serca wasze, podajcie sobie d艂onie, przebaczcie urazy, zapomnijcie krzywd,
偶yjcie zgodnie. Sami m贸wicie, 偶e szeroka ziemia wszystkim starczy i wykarmi.
Macie wsp贸lnych nieprzyjaci贸艂 obcej mowy i plemienia, przeciwko kt贸rym broni膰
si臋 powinni艣cie. Komu偶 na korzy艣膰 p贸jd膮 wa艣nie i walki, je偶eli nie wrogom,
kt贸rzy z nich b臋d膮 korzysta膰? Nie lepiej偶e poda膰 sobie d艂onie? Broni膰 wsp贸lnymi
si艂ami! Uczy艅cie pok贸j i zgod臋, uczy艅cie!
M贸wi艂 tak d艂ugo i gor膮co go艣膰 obcy, a cho膰 zrazu starszyzna si臋 burzy艂a i
szemra艂a, mia艂 taki dar trafiania do duszy, i偶 si臋 ludzie z wolna u艣mierzali,
uspokajali, 艂agodnieli i z lica im ju偶 wida膰 by艂o, 偶e si臋 sk艂aniali do
przejednania.
I rzek艂 Bolko Czarny pierwszy:
- Niechaj wi臋c stanie zgoda i mir mi臋dzy nami, ale jak膮偶 nam dacie za艂og臋 i
pewno艣膰, 偶e dochowacie miru, gdy my go wam przyrzeczemy? Dziadowie lub stryjowie
niemieccy Pepe艂k贸w zm贸wi膮 si臋 jutro na nas, gdy lud rozpu艣cim, i wojn臋 nam
wnios膮...
- Siedzimy i my, a siedzie膰 b臋dziemy rozbrojeni w艣r贸d was - odezwa艂 si臋 Bumir -
g艂owy nasze ka偶dego czasu s膮 za艂ogiem.
- Kt贸偶 zar臋czy - doda艂 Myszko - 偶e miasto braterstwa, kt贸rego 偶膮dacie dzi艣,
jutro nie zapragniecie panowania?
- Uczynimy uroczyst膮 przysi臋g臋 na "kamie艅 w wod臋" - odpar艂 Bumir. - C贸偶 wi臋cej
da膰 mo偶emy nad s艂owo, g艂owy i przysi臋g臋?
Sz艂y narady i powtarza艂y si臋 g艂osy ro偶ne, a Piastun s艂ucha艂 w milczeniu i go艣cie
obcy tak偶e, dop贸ki si臋 nie przebra艂o s艂贸w i przypomnie艅 gorzkich.
Natenczas wsta艂 z kmiecia kne藕 i rzek艂:
- Id藕my wi臋c do jeziora 艣wi臋tego, niech ka偶dy z nas we藕mie kamyk na znak
przysi臋gi i rzuci go wobec bog贸w na dno wody m贸wi膮c, jak zwykli byli ojcowie
nasi: "Jak kamie艅 w wod臋, niech przepadn膮 w niepami臋膰 wa艣nie i nieprzyja藕nie
nasze".
Jak kamie艅 w wod臋!
- Jak kamie艅 w wod臋! - zawo艂ali uroczy艣cie Leszkowie wszyscy g艂osem jednym.
Wojewodowie i starszyzna milcza艂a, lecz kne藕 spojrza艂 na nich nakazuj膮co i
odezwa艂 si臋 bior膮c kamyk u n贸g sowich:
- Id藕my wszyscy.
Ruszyli wi臋c Leszkowie przodem, za nimi wojewodowie i Piastun ze starszyzn膮
pochodem uroczystym nad brzeg jeziora nios膮c wszyscy kamyki w r臋kach, a
przyszed艂szy nad wod臋, gdy kne藕 pierwszy kamie艅 rzuci艂, cisn臋li je wszyscy z
okrzykiem wielkim i radosnym, kt贸rym si臋 rozleg艂a okolica.
Zacz臋to potem d艂onie sobie podawa膰 i sta艂a si臋 chwila wesela, gdy posz艂a wie艣膰
po gromadach, 偶e wojny nie b臋dzie wi臋cej, a zgoda i pok贸j panowa膰 maj膮 u Polan,
mi臋dzy Leszkami i kmieciami na dawnym zakonie 偶y膰 maj膮cymi po bratersku.
Synowie Chwostkowi, cho膰 im bolesn膮 i upokarzaj膮c膮 by艂a ta zgoda, bo dawniej
panuj膮c, dzi艣 si臋 k艂ania膰 musieli i ulega膰 - przyj臋li j膮 i milczeli. Inaczej r贸d
by si臋 ich wyrzek艂 ca艂y.
呕ywili te偶 mo偶e jak膮艣 nadziej臋, i偶 rzeczy si臋 p贸藕niej lepiej dla nich obr贸c膮.
Leg艂o wszystko, jak sta艂o, obozem nad jeziorem, a czelad藕 pos艂ano po dworcach
kmiecych, aby ze stad i kom贸r, co potrzeba dla uczty wsp贸lnej przywioz艂a.
艢wi臋to zgody razem i zak艂adziny grodu obchodzi膰 miano. Pierwszego dnia czekali
wszyscy w polu, sza艂asy i szatry skleciwszy, drugiego dopiero uroczysto艣膰
rozpocz膮膰 si臋 mia艂a. S艂ano wi臋c po g臋艣larzy i 艣piewak贸w starych, i wr贸偶bit贸w, po
Wizuna na Lednic臋 i ogie艅 艣wi臋ty dla zapalenia pierwszego ogniska, po wod臋 ze
藕r贸d艂a 艣wi臋tego. A gdy si臋 to dzia艂o, jak po dwakro膰 wprz贸dy, i teraz znikli nie
postrze偶eni go艣cie obcy.
Nadszed艂 tedy dzie艅 zak艂adzin grodu, a s艂o艅ce wsta艂o jasne i weso艂e, aby mu
przy艣wieca膰. Piast ze starszyzn膮, wojewodami, g臋艣larzami i wr贸偶bitami wyci膮gn膮艂
w pole, gdzie, starym obyczajem, par膮 wo艂贸w czarnych obora膰 miano granice
przysz艂ego grodu.
Lecz sta艂o si臋, 偶e gdy o wszystkim zawczasu miano staranie, o wo艂ach, i p艂ugu
nie pami臋ta艂 nikt i teraz dopiero postrze偶ono, i偶 ich brak艂o. Frasunek by艂
wielki. Wtem, gdy si臋 tak rozbiegaj膮 na wsze strony oczyma szukaj膮c cz艂owieka,
co by zaradzi艂 na to, patrz膮, na polu stoi bezpa艅ski p艂ug nowy, par膮 wo艂贸w
czarnych zaprz臋偶ony i czeka na pana, przewr贸cony do g贸ry.
Przyszed艂 tedy do艅 ze 艣piewaj膮cymi pie艣ni g臋艣larzami Piast i starszyzna, kmiecie
z Leszkami pomieszani - uj膮艂 go w r臋k臋, odwr贸ci艂, zapu艣ci艂 w ziemi臋, a wo艂y,
jakby na艅 czeka艂y tylko, i艣膰 pocz臋艂y wolnym krokiem odwalaj膮c skib臋 czarn膮 i
l艣ni膮c膮.
Wtem, jak owego dnia walki, dwa ptaki bia艂e ukaza艂y si臋 wysoko, lec膮c nad g艂ow膮
orz膮cego, a dwa bociany, z obu stron p艂uga id膮c, towarzyszy艂y mu nie trwo偶膮c si臋
ani 艣piewem, ani gromadami ludu. Szli wszyscy za p艂ugiem Piastunowym i
kneziowsk膮 pierwsz膮 skib膮, kt贸r膮 wyorawszy na staj臋, najstarszemu po sobie odda艂
kne藕 p艂ug rzek膮c:
- Skiba moja pierwsz膮 niech b臋dzie, ale nie jedyn膮; niech si臋 wszelka si艂a
sk艂ada na gr贸d i stolic臋; niech ka偶dy do p艂uga r臋ki przy艂o偶y, aby robota by艂a
zgodn膮 i siln膮.
- 艁ado! - wykrzykn臋艂y gromady.
Wzi膮艂 tedy najstarszy z wojewod贸w p艂ug naprz贸d po kneziu, po nim drudzy a偶 do
ostatniego, dalej, kto chcia艂 i m贸g艂 si臋 docisn膮膰, cho膰 na chwil臋 p艂uga dotyka艂.
Tak oborano doko艂a gr贸d przysz艂y, zostawuj膮c tylko miejsce jedno na wrota.
Na wzg贸rzu nad jeziorem zapalono ogie艅 艣wi臋ty z Lednicy przyniesiony, gdzie ju偶
przywiezione podwaliny na przysz艂y dw贸r kneziowski z艂o偶one by艂y. A by艂o
obyczajem prastarym, i偶 dla odegnania z艂ych duch贸w ofiar膮, domy, dwory i chaty
zawsze "na g艂owy" zak艂adano. Komu na inn膮 nie sta艂o, koguta zabija艂 pod pierwsz膮
belk臋.
I tu wi臋c dwunastu je艅c贸w niemieckich sta艂o ju偶 w pogotowiu da膰 g艂owy pod
podwaliny, gdy ujrzano, i偶 w miejscu, kt贸re odkopano, le偶a艂a moc wielka ludzkich
ko艣ci, co za najlepsz膮 wr贸偶b臋 og艂osi艂 Wizun i 偶ycia je艅c贸w nie potrzebowano,
gdy偶 ofiar臋 sam los Kne藕nu ju偶 przed laty zgotowa艂.
Pad艂y wi臋c belki na to zgliszcze prastare i zr膮b si臋 zarysowa艂 na ziemi. W
po艣rodku jego ju偶 wystawiony by艂 st贸艂, r臋cznikami szytymi pokryty, chleb le偶a艂
na nim, aby go doma nie brak艂o. Gdy zr膮b za艂o偶ony zosta艂 i progi, a pierwszy
cz艂owiek mia艂 je przest膮pi膰, wp臋dzono przodem barana i tego u progu zabito na
ofiar臋, po czym wszed艂 bezpiecznie kne藕, a za nim starszyzna. Zacz臋to cz臋stowa膰
wszystkich, ktokolwiek przyszed艂, karmiono i pojono dzie艅 ca艂y i noc ca艂膮 przy
艣piewaniu pie艣ni i rado艣ci wielkiej.
Nazajutrz gromady wojsk rozpuszcza膰 zacz臋to po dworach i chatach, odprawia膰
wojewod贸w z nimi, zostawuj膮c tylko ma艂膮 cz臋艣膰 dla obrony nowego grodu i osoby
nowego knezia. Sz艂y one 艣piewaj膮c po lasach i b艂ogos艂awi膮c pok贸j, kt贸ry po
najazdach i burzy za艣wita艂.
Oko艂o grodu natychmiast ludzie si臋 krz膮ta膰 zacz臋li, wznosi膰 szybko chaty i
budowa膰. Nie tylko dla knezia, ale dla dru偶yny jego stawa艂y dwory nad Jeleniem i
w pobli偶u zamku, tak 偶e w oczach prawie ros艂a nowa osada, kt贸ra ju偶 tu raz
niegdy艣 wedle poda艅 istnie膰 mia艂a.
Piastun za艣, dop贸ki dw贸r dla艅 nie by艂 sko艅czony, w prostym sza艂asie przebywa艂,
do starej swej chaty le艣nej doje偶d偶aj膮c niekiedy, po kt贸rej t臋skni艂 zawsze. Gdy
wreszcie dach stan膮艂 i drzwi zawrze膰 by艂o mo偶na, a na ognisku nanieci膰 ognia,
przywieziono znad Gop艂a wszystkie mienie Piastunowe na gr贸d nowy, aby pierwsze
ub贸stwo jego i prostota obyczaju zawsze jemu i potomstwu przypomina艂a, i偶 ze
stanu kmiecego wyniesionym zosta艂.
Chocia偶 p艂aszcz kneziowski i czapk臋 w艂o偶y艂 stary, w komorze swej siermi臋g臋
wiesza艂, aby m贸g艂 na ni膮 patrze膰, pod oknem malowanego dworu ul kaza艂 postawi膰,
aby mu jego barcie le艣ne przypomina艂. A na wiosn臋 sta艂a si臋 rzecz dziwna:
bocian, kt贸ry na chacie starej mieszka艂, gniazdo na dworcu za艂o偶y艂.
Syna te偶 jedynego, Ziemowita, tak chowa艂 ojciec, aby obyczaju ziemia艅skiego nie
zapomina艂 i na r贸wni z ubogimi m贸g艂 偶ycie ma艂ym op臋dza膰 - pracy, g艂odu, znoju i
zimna si臋 nie l臋kaj膮c.
Pozostaje nam tylko dopowiedzie膰 o losach Domana i Dziwy, kt贸re si臋 te偶 wkr贸tce
rozstrzygn臋艂y.
Gdy si臋 kmiecie po dworach rozjechali, a Doman te偶 powr贸ci艂 do siebie - chodzi艂
d艂ugo a my艣la艂, co ma pocz膮膰, aby albo z serca zby膰 dziewczyn臋, albo j膮 znowu
porwa膰 i uwie藕膰, a w domu pani膮 uczyni膰.
Dobek le偶a艂 jeszcze na Lednicy ze sw膮 ran膮, powoli do zdrowia i si艂 przychodz膮c;
zajrze膰 wi臋c do niego mia艂 pow贸d druh i nikt tym odwiedzinom dziwi膰 si臋 nie
m贸g艂. Lecz nie wybra艂 si臋 sam... Najodwa偶niejszych z czeladzi swojej dobra艂
kilku i kaza艂 jecha膰 z sob膮.
W艂a艣nie Kne藕no i gr贸d 艣ci膮gn臋艂y tam na brzegi znaczny nap艂yw ludu, cie艣li i
robotnika. Piastun te偶 doziera艂, jak si臋 osada wznosi艂a. Przybywszy wi臋c Doman
znalaz艂 wi臋cej 艣wiadk贸w, ni偶 mu by艂o potrzeba, i musia艂 szuka膰 brzegu dalej
samotniejszego, sk膮d by na Lednic臋 pop艂yn膮艂.
Dobrano mi臋dzy wzg贸rzami jeziora 艂ach臋 okryt膮 trzcinami i zaro艣lami, w艣r贸d
kt贸rych konie stan臋艂y. Rybacy cz贸艂en dostarczyli i Doman dnia jednego pod
wiecz贸r pu艣ci艂 si臋 samosz贸st na Lednic臋, ludziom wprz贸dy nakazawszy, co czyni膰
maj膮. Przybito w takim miejscu poza chramem, gdzie rzadko kto dop艂ywa艂 - i tu
ludzie cz贸艂na w trawach wysokich pochowali, a Doman pieszo naprz贸d uda艂 si臋 do
chaty Wizuna.
Ten, skoro go spostrzeg艂, wsta艂, r臋ce do艅 wyci膮gn膮艂, bo kocha艂 zawsze wychowa艅ca
i radowa艂 mu si臋 wielce. Nie w膮tpi艂 te偶, i偶 przyby艂 dla zobaczenia Dobka, kt贸ry
cho膰 jeszcze dobrze nog膮 nie w艂ada艂, na pr贸g ju偶 m贸g艂 wynij艣膰 i o kiju si臋
przechadza膰.
Gdy si臋 potem stary oddali艂, Doman przyzna艂 si臋 przyjacielowi, z czym przybywa艂.
- Starego - rzek艂 - gdy powr贸ci, zabawiajcie, a cho膰by艣cie krzyk jaki us艂yszeli,
starajcie si臋, aby rych艂o za mn膮 pogoni膰 nie m贸g艂, dop贸ki 艂odzie moje nie odbij膮
od brzegu. Z艂o偶臋 okup do chramu za ni膮, jakiego za偶膮daj膮, a wzi膮膰 j膮 musz臋.
Krwi膮 j膮 sobie kupi艂em.
Poniewa偶 ku wieczorowi si臋 mia艂o, szed艂 wi臋c Domen do chramu, gdzie si臋 Dziw臋
znale藕膰 spodziewa艂, bo najcz臋艣ciej przy ogniu przesiadywa艂a.
Tu jej nie by艂o.
Wybieg艂 wi臋c co rychlej, szukaj膮c u wyj艣cia oko艂o ogr贸dka, niemal ca艂y ostr贸w
przetrz膮saj膮c, a nie 艣miej膮c jednak nikogo zapyta膰 o ni膮.
Ju偶 mrok pada膰 zaczyna艂, gdy w ko艅cu z dala postrzeg艂 j膮 id膮c膮 nad brzegiem
jeziora i po艣pieszy艂 do niej Doman. Poznawszy go chcia艂a zrazu Dziwa
przy艣pieszy膰 kroku, aby si臋 z nim sam na sam nie spotyka膰, ale ch艂opak tak
zr臋cznie zaszed艂 jej drog臋, 偶e mu si臋 wymkn膮膰 nie mog艂a.
Wola艂a tedy stan膮膰, aby mu nie okaza膰, 偶e si臋 go l臋ka艂a: Doman podszed艂 do niej
nie witaj膮c nawet, jakby j膮 wczoraj dopiero widzia艂.
Z艂o偶y艂o si臋 tak szcz臋艣liwie, i偶 w艂a艣nie od miejsca tego nie opodal sta艂y ukryte
艂odzie; przyst膮piwszy wi臋c Doman w milczeniu - my艣la艂 ju偶 tylko, jakby j膮 w
tamt膮 pokierowa膰 stron臋, aby nie obawiaj膮c si臋 pogoni m贸g艂 j膮 schwyciwszy do
艂odzi zanie艣膰, nimby ludzie nadbiegli.
- Po Dobka przyby艂em tu - odezwa艂 si臋 weso艂o - ale on biedny, jeszcze si臋 nie
wyliza艂 z rany. 殴le艣cie go tu pilnowali.
- Pilnowa艂 go stary Wizun, Nenia i ja - odezwa艂a si臋 cicho Dziwa - ale ran臋 mia艂
srog膮, mo偶e od jadowitego oszczepu, kt贸ra si臋 d艂ugo goi膰 nie chcia艂a.
- Moja, cho膰 na piersi, daleko si臋 rychlej zamkn臋艂a! - rzek艂 Domen. Dziwa oczy
spu艣ci艂a i zamilk艂a. On zbli偶y艂 si臋 ku niej - zacz臋艂a si臋 wi臋c cofa膰 ku brzegowi
i szli tak kilka krok贸w. Strach jaki艣 widocznie j膮 ogarnia膰 zaczyna艂 - ogl膮da艂a
si臋, czy kto nie nadejdzie i kt贸r臋dy by od niego uciec mog艂a. Tymczasem sz艂a nad
brzegiem a on coraz przysuwa艂 si臋 bli偶ej.
O kilka krok贸w postrzeg艂 Doman g艂ow臋 jednego z ludzi swych, kt贸ry ostro偶nie
podni贸s艂szy si臋 z sitowia, podgl膮da艂 i s艂ucha艂 - kto si臋 zbli偶a艂.
Doko艂a jako艣 pusto by艂o i w chwili gdy Dziwa, uni贸s艂szy nieco fartuch, pu艣ci膰
si臋 mia艂a ucieka膰, Doman przyskoczy艂, porwa艂 j膮 wp贸艂, podni贸s艂 od ziemi, a cho膰
krzykn臋艂a, wo艂aj膮c ratunku, bieg艂 z ni膮 wprost do cz贸艂na swego.
Ludzie ju偶 gotowi czekali. Przez wod臋 rzuci艂 si臋 ku nim, nios膮c j膮 na ramionach
艂ami膮c膮 r臋ce, skoczy艂 do cz贸艂na, kt贸re przymocowane by艂o do dw贸ch maj膮cych je
ci膮gn膮膰 za sob膮 - i kaza艂 odbija膰 od brzegu.
Dziwa oczy zakrywszy p艂aka艂a, ale si臋 nie wyrywa艂a Domanowi; upad艂a na dno 艂odzi
os艂aniaj膮c twarz ze wstydu.
Pierwszy jej krzyk zna膰 pos艂ysza艂a Nenia, gdy偶 wnet zjawi艂a si臋 u brzegu, gdy
ju偶 o mroku cz贸艂na ze trzcin i zaro艣li na czyste wody wyp艂ywa艂y. Nie mog艂a
dostrzec nic z dala opr贸cz 艂odzi, kt贸re szybko ucieka艂y. Sta艂a wi臋c s艂uchaj膮c i
patrz膮c na pr贸偶no - gdy i stary Wizun, czego艣 si臋 domy艣laj膮cy mo偶e, nad膮偶y艂.
Ten bystrym okiem wnet dopatrzy艂 i odgad艂, co si臋 sta艂o, i kij podni贸s艂, gro偶膮c,
do g贸ry. Ale cz贸艂na p臋dzi艂y, co starczy艂y wios艂a, i wkr贸tce znik艂y w mroku
wieczora. Noc膮 ju偶 Doman dowi贸z艂 narzeczon膮 do l膮du. P艂aka艂a ci膮gle, milcza艂a,
ale si臋 nie opiera艂a temu, co za dol臋 i przeznaczenie swe uwa偶a艂a. Wi贸z艂 j膮 wi臋c
z sob膮 na koniu - nie do w艂asnego dworu, ale do chaty Wisz贸w, cho膰 nic nie m贸wi艂
jej o tym.
Z domu rodzicielskiego bra膰 j膮 chcia艂, aby nie m贸wiono, 偶e porwa艂 dziewk臋 po
rozb贸jniczemu. Gdy nad ranem zza 艂ez patrz膮c ujrza艂a Dziwa znan膮 okolic臋, usta
jej si臋 roz艣mia艂y i zap艂akane powesela艂y oczy. Spojrzeniem cichym podzi臋kowa艂a
Domanowi.
Ranek by艂 jesienny, ch艂odny, gdy u wr贸t zagrody stan臋li.
Na podw贸rku u studni czerpa艂a wod臋 呕ywia i bratowe, we drzwiach Ludek sposobi艂
si臋 wyj艣膰 na 艂owy. Gdy ujrzeli nadje偶d偶aj膮cych i poznali Domana wioz膮cego
niewiast臋 z twarz膮 zakryt膮, wszyscy si臋 ku nim rzucili.
Wtem Dziwa skoczy艂a na ziemi臋 i zapomniawszy o wszystkim, r臋ce podnosz膮c wita膰
zacz臋艂a swoich, rozrzewniona i szcz臋艣liwa. Dwie siostry rzuci艂y si臋 sobie na
szyj臋 z krzykiem rado艣ci - bratowe cisn臋艂y si臋 j膮 wita膰 - brat bieg艂 pyta膰, co
si臋 sta艂o.
Doman zsiad艂 u wr贸t.
- Ludku, bracie - rzek艂. - Siostr臋 wam odwo偶臋, los mi j膮 przeznaczy艂, moj膮 by膰
musi, ale j膮 chc臋 mie膰 z r膮k waszych i spod ojcowskiej strzechy. Sprawcie wi臋c
wesele i pob艂ogos艂awcie!
Dziwa twarz zarumienion膮 tuli艂a na siostry ramionach, p艂acz膮c i 艣miej膮c si臋
razem. Ludek z drugim bratem, kt贸ry wybieg艂 z chaty, w r臋ce klaskali.
Przysz艂y wi臋c wpr臋dce swaty, sproszono dru偶b贸w, przyjecha艂 w kr贸lewskim orszaku
pan m艂ody, sprawiono wesele, na kt贸rym siedem dni go艣cie jedli, pili, 艣piewali,
skakali i weselili si臋.
I ja tam by艂em, mi贸d, piwo pi艂em, bo ka偶da stara ba艣艅 tak si臋 przecie ko艅czy膰
powinna.
DOPISEK. DZIEJOWE LEGENDY
Jak trudne s膮 do opowiedzenia dzieje dzieci臋cego wieku cz艂owieka, tak i
pierwszych dni, tych tajemniczych, wzrostu i rozwijania si臋, kt贸re 艣wiadk贸w, co
by je wypowiedzieli, nie maj膮. Jak dzieci臋 po przyj艣ciu na 艣wiat ro艣nie
olbrzymio i si艂 nabywa szybko, tak nar贸d w艣r贸d tych mrok贸w pierwobytu, obdarzony
jeszcze ca艂膮 pot臋g膮 z kolebki wyniesion膮, niepoj臋tym sposobem kszta艂tuje si臋 do
przysz艂ych swych los贸w.
Nic te偶 trudniejszego, jak podnie艣膰 zas艂on臋 okrywaj膮c膮 pierwociny bytu narodu.
Te chwile ma艂o po sobie pomnik贸w zostawiaj膮 i 艣lad贸w. Analogia tylko,
por贸wnanie, pewne sta艂e prawa, kt贸rym byt ludzko艣ci podlega, co艣 o tym dozwalaj膮
wnioskowa膰.
Z rodzin urastaj膮 rody, plemiona, gminy, narody wreszcie, ale tajemniczy proces
ten nie dozwala si臋 do艣ledzi膰 faktycznie i embriologia narodu pozostanie zawsze
tylko prawdopodobie艅stwem i hipotez膮.
Dzieje S艂owian w og贸lno艣ci d艂ugo s膮 prawie nieprzebit膮 mg艂膮 okryte, nie zna ich
nikt, nikt o nich nie wspomina. W tej ciszy, w艣r贸d kt贸rej pewne wskaz贸wki tylko,
pewne cechy charakterystyczne widocznie si臋 istnienia ich domy艣la膰 ka偶膮, na tych
samych ziemiach, na kt贸rych p贸藕niej wyst臋puj膮 - rosn膮 niezliczone plemiona
jednej krwi i mowy; to nieznane i ukryte, to fa艂szywie do innych zaliczane.
W Herodotowej Scytii czu膰 S艂owia艅szczyzn臋 spowini臋t膮, widzimy j膮 tak samo daleko
p贸藕niej zagarni臋t膮 Germani膮 Tacyta. Nie jest to bez znaczenia.
Gdy plemiona i narody inne dobijaj膮 si臋 s艂awy i rozg艂osu, S艂owianie chc膮 spokoju
i kryj膮 si臋, w domowym ognisku znajduj膮c wszystko, co ich 偶ycie stanowi.
Zupe艂nie zgodne z tym ich charakterem w przesz艂o艣ci jest pierwsze zjawienie si臋
w dziejach.
Pos艂uchajmy tego 艣wiadectwa o nich, kt贸re ma w sobie co艣 mistycznie
przejmuj膮cego, gdy zwa偶ymy, 偶e to jest pierwsze objawienie si臋 S艂owian 艣wiatu.
Oko艂o roku 629 pisze Teofilakt Simokata: "Nast臋pnego dnia zosta艂o przez stra偶
kr贸lewsk膮 schwytanych trzech m臋偶贸w, rodem S艂owian (Sklabenoj). Nie mieli oni
przy sobie 偶adnego 偶elaza ani 偶adnej broni, ale nie艣li w r臋kach g臋艣le, zreszt膮
za艣 niczego przy sobie nie mieli. Zatem kr贸l (cesarz grecki Maurycy) rozpytywa艂
ich o narodzie i gdzie sobie obra艂 siedziby, i dlaczego uwijaj膮 si臋 oko艂o
rzymskich granic. Oni za艣 odpowiedzieli, 偶e s膮 rodem S艂owianie, 偶e zamieszkali
na kra艅cu Oceanu Zachodniego i 偶e Chagan (chan Awar贸w) a偶 do owych to stron
wyprawi艂 pos艂y celem pozyskania posi艂k贸w wojennych, zasy艂aj膮c w艂adcom narodu
liczne dary. Ci tedy w艂adcy dary przyj臋li, ale przymierza zawrze膰 nie chcieli
twierdz膮c, i偶 uci膮偶liwa im jest daleko艣膰 pochodu; i pos艂ali tych w艂a艣nie teraz
pojmanych do Chagana, 偶eby si臋 przed nim uniewinni膰. Jako偶 w pi臋tnastu
miesi膮cach dokonali tej podr贸偶y. Ale Chagan, niepomny na prawo pos艂贸w,
postanowi艂 przeszkodzi膰 ich pochodowi do kraju. Oni za艣, nas艂uchawszy si臋 o
narodu rzymskiego - tak z bogactw, jak z ludzko艣ci - najwi臋kszej s艂awie (jak to
艣mia艂o rzec si臋 godzi), skorzystali z dogodnej chwili i uszli do Tracji. M贸wili
dalej, 偶e chodz膮 z g臋艣lami, gdy偶 nie przywykli przypasywa膰 miecz贸w, poniewa偶
kraj ich nie zna 偶elaza i dozwala im przeto 偶y膰 w pokoju i zgodzie, graj膮 tedy
na g臋艣lach, nie umiej膮c uderza膰 w tr膮by. Bo komu obca jest wojna, s艂uszna,
m贸wili, a偶eby taki podoba艂 sobie w 膰wiczeniach muzycznych. S艂ysz膮c to samow艂adca
polubi艂 nar贸d i go艣cinnym przyj臋ciem zaszczyci艂 ich, samych jednych spomi臋dzy
wszystkich barbar贸w, kt贸rzy si臋 z nim zetkn臋li, a podziwiaj膮c ich wzrost i
dorodno艣膰 cia艂a, odes艂a艂 ich do Heraklei".
W tak idealnym 艣wietle zjawia si臋 nam po raz pierwszy to plemi臋 Slowian, nie
znaj膮ce miecz贸w, z pie艣ni膮 i g臋艣l膮 id膮ce przez 艣wiat i 偶ycie do chana Awar贸w, na
dw贸r cesarza Maurycego.
Ten sam charakter dawnej spo艂eczno艣ci s艂owia艅skiej, mi艂uj膮cej pok贸j i nie
wprawnej do wojny, potwierdza Jornandes pisz膮c o nich armis disperiti.
W tej ciszy i przy tych 艣piewach wyrabia si臋 tam idealna jaka艣 spo艂eczno艣膰,
kt贸rej instytucje, p贸藕niej zetkni臋ciem si臋 z innymi narodami nadwer臋偶one i
zepsute, zdradzaj膮 w艂a艣ciw膮 i wielce rozwini臋t膮 cywilizacj臋. Im g艂臋biej si臋gamy
w ten mityczny byt, tym idealniejszym si臋 on przedstawia.
Wiara w jednego Boga, ma艂偶e艅stwo, czysto艣膰 obyczaj贸w, poszanowanie w艂asno艣ci
posuni臋te do tego stopnia, i偶 domy nie potrzebowa艂y zamkni臋cia, go艣cinno艣膰
nieograniczona, patriarchalne rz膮dy, organizacja gmin i po艂膮czenie ich z sob膮
rodzajem federacji, wszystko to na dnie starej S艂owia艅szczyzny dotykalnie jest
widoczne. Wojny, potrzeba obrony od nieprzyjaciela, przypasanie or臋偶a do boku,
wciskanie si臋 obcych poj臋膰 i obyczaju, jak tylko wyszczerbi艂y ten ca艂y w sobie
organizm s艂owia艅ski, natychmiast nast臋puje proces rozk艂adu jego, psucie si臋 i
wyrabianie czego艣, co musi si臋 stosowa膰 do bytu, do temperatury, jaka
S艂owia艅szczyzn臋 otacza. Zostaj膮 tylko szcz膮tki dawnej organizacji, kt贸ra
postradawszy si艂臋 samoistn膮 do dalszego wyrabiania si臋, przechodzi膰 musi
przesilenie nowej metamorfozy.
Odosobnienie tylko, w jakim owi S艂owianie z g臋艣lami 偶yli, dozwala艂o im zgodnie z
ich natur膮 wyrabia膰 si臋 i tworzy膰 sobie cywilizacj臋 w艂asn膮; zetkni臋cie z obcymi
zmienia warunki.
Nie ma najmniejszej w膮tpliwo艣ci, 偶e pierwsze chwile takiego przesilenia w
narodowym organizmie s膮 zawsze upadkiem i os艂abieniem, abdykacj膮 i chwilowym
ob艂臋dem.
W ca艂ej walce S艂owia艅szczyzny, szczeg贸lniej z plemionami germa艅skimi, widzimy w
niej zabytek starego organizmu - kt贸ry nieprzyjaciele nawet wynosz膮 wysoko - i
jako pierwszy skutek nowej cywilizacji: obezw艂adnienie, chorob臋, upadek. Trac膮
oni to, co wyrobili w sobie sami, a nie mog膮 od razu przyswoi膰 tego, co im w
formie ma艂o poj臋tnej i do ich natury nie zastosowanej przychodzi.
Ci ludzie g臋艣li, nie znaj膮cy 偶elaza, przez d艂ugie wieki zdradzaj膮 w sobie swe
pochodzenie, pozostaj膮 marzycielami, a daj膮 si臋 podbija膰, zawojowywa膰 i
ujarzmia膰. W p贸藕niejszych wiekach plemiona s艂owia艅skie r贸偶ne ulegaj膮 wp艂ywom
s膮siedztw rozmaitych, klimatu, warunk贸w 偶ycia i kszta艂tuj膮 si臋 odr臋bnie.
S艂owia艅szczyzna dzieli si臋 na niezliczone nie narody, ale grupy drobne, kt贸re
potrzeba obrony skupia w ma艂e ca艂ostki. Jest to w艂a艣nie ta epoka tajemnicza, w
kt贸rej si臋 tworz膮 pierwiastki Lechi臋 sk艂ada膰 maj膮ce.
U tej drugiej kolebki Polski panuje ta sama ciemno艣膰, kt贸ra okrywa pocz膮tki
S艂owia艅szczyzny. Tu i tam podanie, legenda, to jest poezja, stanowi materia艂
dziejowy. Drugim jest to, co si臋 odgrzebuje z ziemi po mogi艂ach, cho膰 tu epok臋
zabytk贸w oznaczy膰 stanowczo bardzo trudno.
Prawie a偶 do tej chwili, gdy si臋 Lechia ochrzczona ukazuje po raz pierwszy w
walce i przymierzu z Germanami, nie mamy o niej tylko podania ciemne. Podania te
nawet czerpa膰 ju偶 dzi艣 musimy nie u 藕r贸d艂a, z ust ludu, kt贸ry o nich zapomnia艂,
ale z kart kronik, co je napisa艂y niewiernie, staraj膮c si臋 stworzy膰 co艣 poj臋ciom
swojego wieku odpowiedniego.
Godz膮 si臋 na to wszyscy badacze nasi, i偶 podania o pierwotnych dziejach narodu
s膮 mieszanin膮 rozmaitego pochodzenia 偶ywio艂贸w sklejonych w nieforemn膮 ca艂o艣膰.
Mo偶na z nich jednak co艣 wydoby膰, tak jak z grobowych szcz膮tk贸w...
Nie ma w膮tpliwo艣ci, i偶 dzieje Leszk贸w, Popiel贸w, podania o Wandzie, Krakusie
itp. odnosz膮 si臋 do pewnych zwrot贸w i stanowczych zmian z przesz艂o艣ci narodu, a
raczej cz臋艣ci jego sk艂adowych, gdy偶 przed Piastem i jego potomstwem nie istnieje
ani poj臋cie ca艂o艣ci jakiej艣 pa艅stwowej. W g艂臋bi puszcz, w ciszy las贸w tworz膮 si臋
dopiero ma艂e grupy pierwotne, kt贸rych po艂膮czenie ma stanowi膰 p贸藕niejsze pa艅stwo
Boles艂awowskie.
Kronikarze nie umiej膮 nawet zrazu jednostajnie nazwa膰 kraju, kt贸ry z kolei
Polan贸w, Lach贸w i Lech贸w przybiera uni膮. Gdy nagle za Mieszka i Boles艂awa, syna
jego, wyst臋puje to pa艅stwowo na karty dziejowe, pojmujemy 艂atwo, 偶e to zjawienie
si臋 jego poprzedzi膰 musia艂o wewn臋trzne urabianie si臋, kt贸re mu da艂o si艂臋 偶ycia
D艂ugosz, kt贸ry w pi臋tnastym wieku wed艂ug idei 贸wczesnych uk艂ada艂 dzieje polskie,
spisa艂 i uporz膮dkowa艂 podania poprzedzaj膮ce epok臋 historyczn膮, r贸wnie swobodnie
i bez krytyki, jak p贸藕niejsze przedstawi艂 w 艣wietle swojego czasu. Nie mo偶na mu
tego mie膰 za z艂e, bo ka偶demu pokoleniu zdawa膰 si臋 musi, i偶 ono jest w posiadaniu
prawdy wy艂膮cznym.
Dla D艂ugosza wi臋c podanie najstarsze poczyna si臋 od Lecha, od niego idzie
nazwisko ziemi, Lechii i Lechit贸w. Wie jednak D艂ugosz, 偶e rozmaite plemiona
spokrewnione z Lechitami, a raczej do nich nale偶膮ce, r贸偶nymi si臋 imionami od
miejscowo艣ci zwa艂y.
Ten mityczny Lech D艂ugosza schodzi bezdzietnie. Nie wiadomo w艂a艣ciwie, kiedy
istnia艂, jak d艂ugo r贸d jego panowa艂, dosy膰, 偶e zgas艂 bezpotomnie.
Po tych pierwszych rz膮dach monarchicznych, a raczej patriarchalnych ojca rodu i
narodu, kt贸ry rodzin膮 rozrodzon膮 w艂ada艂, nast臋puj膮 rz膮dy gminow艂adne tak zwanych
dwunastu wojewod贸w.
Podanie stanowi膮ce rz膮dy patriarchalne w pocz膮tku, a po nich 贸w rz膮d ma艂ych
jednostek gminow艂adny, nie jest wcale w niezgodzie z natur膮 rzeczy. Takim
porz膮dkiem owszem musia艂 si臋 odbywa膰 贸w proces tworzenia narodu. Dwunastu
wojewod贸w, naczelnik贸w mir贸w, gmin itp. w wyk艂adzie pragmatycznym D艂ugosza
niew艂a艣ciw膮 przybieraj膮 fizjognomi臋.
Wtr膮cony po nich Krak, kt贸ry widocznie jest pochodzenia czeskiego, nie ma
zwi膮zku z legend膮 lechick膮. S艂u偶y on w budowie podaniowych dziej贸w do zwi膮zania
Lechii ze S艂owia艅szczyzn膮 i charakter powie艣ci o nim zupe艂nie jest odmienny.
Miesza si臋 w niej ba艣艅 ludowa s艂owia艅ska, potargany jaki艣 poemat stary, z
wysi艂kiem niedo艂臋偶nym do historycznego odcechowania epoki. Krak panuje zarazem
Polanom i Czechom i zak艂ada Krak贸w, kt贸ry pierwotne Gniezno wydziedzicza. 呕ycie
ca艂e skupia si臋 w tym mie艣cie polsko-czeskim. Ale na Wawelu pod zamkiem, w
jaskini zjawia si臋 potw贸r nies艂ychanej wielko艣ci, bajeczny smok (olophagus),
kt贸ry po艂yka bydl臋ta i trzody, i ludziom nie przepuszcza.
"Gdy za艣 d艂ugim zmorzony g艂odem - pisze D艂ugosz - nie znajdowa艂 przygodnej albo
podrzuconej sobie pastwy, wtedy z dzik膮 w艣ciek艂o艣ci膮 w dzie艅 bia艂y i na jawie,
wypadaj膮c z 艂o偶yska i zion膮c z paszczy przera藕liwe ryki, rzuca艂 si臋 na
najro艣lejsze bydl臋ta, konie, wo艂y zaprz臋偶one do wozu lub do p艂u偶yny, dusi艂 je i
d艂awi艂, niemniej srogi po偶erca ludzi, kt贸rzy 艂akomstwu jego uj艣膰 nie
po艣pieli..."
Wszyscy mieszka艅cy trwog膮 przej臋ci chc膮 opuszcza膰 Krak贸w. Krak wpada na my艣l
nakarmienia potwora 艣cierwem wype艂nionym siark膮 i pr贸chnem, woskiem i 偶ywic膮, w
kt贸re nieco zapuszczono ognia. Smok po偶era 艂akomie rzucon膮 mu pastw臋 i
p艂omieniem w trzewiach dr臋czony zdycha. Krak, wybawiwszy tym sposobem kraj od
kl臋ski, panuje w艣r贸d szcz臋艣liwo艣ci i pokoju, a lud, po zgonie, wdzi臋czny sypie
mu mogi艂臋 na g贸rze Lassocie pod Krakowem tak膮 w艂a艣nie, jak dawnym swym w艂adcom
pod star膮 Upsal膮 w Szwecji sypa艂 nar贸d na pami膮tk臋. Z tej to mogi艂y zrodzona
jest legenda o Kraku. Dlaczego jedna z trzech c贸rek pozosta艂ych po Kraku panuje
potem oddzielnie w Czechach, podanie nie t艂umaczy. Jest to znowu w臋ze艂, kt贸ry ma
艂膮czy膰 Kraka i Polsk臋 ze S艂owia艅szczyzn膮 i legend膮 ju偶 posiadaj膮c膮 prawo
obywatelstwa.
Z trzech c贸rek Kraka widzimy tylko dwie wyst臋puj膮ce w podaniu, Libusz臋 i Wand臋.
Opr贸cz tego zostawia on dwu syn贸w: Kraka i Lecha, kt贸rych by mo偶na uwa偶a膰 za
przedstawicieli dw贸ch p贸藕niej po艂膮czonych dzielnic, chrobackiej i lechickiej.
Zazdrosny Lech zg艂adza zdradziecko starszego brata, Kraka, r膮bie cia艂o jego na
cz臋艣ci i zasypuje piaskiem udaj膮c, jakoby go zwierz dziki rozszarpa艂 na 艂owach.
Panuje wi臋c Lech op艂akawszy 艂zy fa艂szywymi brata, a nawet panowanie jego trwa
lat wiele, ale w ko艅cu zbrodnia si臋 wydaje, znajduj膮 jej dowody i Polacy
str膮conego ze stolicy skazuj膮 na wieczne wygnanie. Inna legenda opowiada, 偶e
wcale nie ukarany, w zgryzotach sumienia, bezpotomnie dokona艂 偶ywota.
Bratob贸jstwo to, w pie艣niach starych powtarzaj膮ce si臋, ma charakter ludowej
powie艣ci. Godna uwagi, 偶e w daleko p贸藕niejszej legendzie o 偶ywocie 艣w.
Stanis艂awa powtarza si臋 to roz膰wiartowanie cia艂a na cz臋艣ci.
Jako spadkobierczyni po bracie wyst臋puje c贸rka Kraka, Wanda, o kt贸rej powie艣膰
utworzona, mimo p贸藕niejszych dodatk贸w, ma cechy podania mogilnego i pierwotnie
by艂a pewnie utworem ludowym. Legenda ma w sobie tyle wdzi臋ku, 偶e n臋ci艂a ju偶
nieraz poet贸w, ale sprowadzenie tej powietrznej postaci na ziemi臋 zawsze j膮
umniejsza i odbiera jej urok, jaki ma w powie艣ci ludu. Wanda nie chce zna膰,
m臋偶a, pragnie pozosta膰 swobodn膮 i parti膮 swych los贸w, dziewictwo swe 艣lubuje
bogom. O granic臋 panuj膮cy ksi膮偶臋 Alleman贸w, Rytogar, znakomity rodem i bogactwy,
wysy艂a pos艂y prosz膮c o r臋k臋 Wandy, kt贸ra dziewos艂臋by te z odmow膮 odsy艂a.
Rytogar, nie mog膮c jej sk艂oni膰 inaczej do po艣lubienia, wkracza z ogromnym
wojskiem w granice. Wanda staje na czele si艂 swych i przyjmuje wyzwanie.
Jeszcze raz Rytogar stara si臋 j膮 sk艂oni膰 do zam臋艣cia, a D艂ugosz wie nawet, jak
wymownie przemawiali jego pos艂owie i jak pi臋knie im odpowiada艂a kr贸lowa. Potem
tr膮by daj膮 has艂o do boju, ale Niemcy, przypatrzywszy si臋 pi臋knej kr贸lowej, z
zabobonnym strachem pierzchaj膮 przed tym zjawiskiem. Wanda zwyci臋偶a ich pot臋g膮
niewie艣ciego, dziewiczego swojego wdzi臋ku. Rytogar, nie mog膮c ich sk艂oni膰 do
bitwy, z rozpaczy, po pi臋knym monologu sam si臋 mieczem przebija. Wanda, z
Niemcami zawar艂szy przymierze, przez dni trzydzie艣ci obchodzi zwyci臋stwo i
dobrowolnie siebie na ofiar臋 bogom po艣wi臋ca rzucaj膮c si臋 do Wis艂y. Zw艂oki jej
wydobyte z wody lud pogrzeba艂 nad D艂ubni膮, o mil臋 od Krakowa, sypi膮c jej tak膮
jak ojcu mogi艂臋.
W wyrobieniu kunsztownym powie艣ci o Wandzie zna膰 p贸藕niejsze czasy, mnogie
szczeg贸艂y i upi臋kszenia; niew膮tpliwie jednak jest to podanie stare, popsute tymi
ozdobami misternymi, jakie mu narzucono.
Powracaj膮cy po zgonie Wandy znowu wojewodowie doskonale oznaczaj膮, gdzie
powie艣ci wci艣ni臋te zosta艂y, powie艣ci mogilne, kt贸re kronikarze z ust ludu
wzi膮wszy, pos艂u偶y膰 si臋 nimi chcieli do zwi膮zania dziej贸w tych bajecznych z
podaniami s艂owia艅skimi, a mianowicie czeskimi.
W rozwoju narodu wracaj膮ce gminow艂adne rz膮dy wojewod贸w do rzeczywisto艣ci nas
zbli偶aj膮. Na tle tej prawdy wyst臋puje znowu nie ju偶 chrobacko-czeska, ale
lechicka powie艣膰, niemniej wygl膮daj膮ca podaniowo jak poprzednie:
Napa艣ci nieprzyjaci贸艂 - m贸wi podanie - W臋gr贸w i Morawian zmuszaj膮 Polan贸w do
szukania sobie wodza "By艂 na贸wczas - pisze D艂ugosz - mi臋dzy Polakami rycerz
dzielny, imieniem Przemy艣l (imi臋 jest lechicko-czeskie, a raczej
staro-s艂owia艅skie), wy膰wiczony w 偶o艂nierce i nad stan sw贸j 艣wiadomy sztuki
wojennej, a wy偶szy dowcipem i przemys艂em ni偶 znakomitym rodem, kt贸ry opr贸cz tego
da艂 si臋 by艂 pozna膰 z poczciwo艣ci i wielu zacnych przymiot贸w, a st膮d wielk膮 mia艂
u ludzi wzi臋to艣膰. Osobliwsze wi臋c w rodakach wzbudza艂 zaufanie, 偶e z wrodzony
zdatno艣ci膮 艂膮czy艂 wpraw臋 nabyt膮 w licznych przygodach i bitwach. Ten
postrzeg艂szy, 偶e nieprzyjaciel poczyna艂 sobie niedbale i nieostro偶nie, wzi膮艂
przed si臋 zamys艂 wi臋cej dowcipny ni偶 艣mia艂y... Z pierwszym brzaskiem
wschodz膮cego s艂o艅ca kaza艂 na wzg贸nach przeciwleg艂ych obozom nieprzyjacielskim
porozwiesza膰 w wielkiej ilo艣ci b艂yszczad艂a (?) do szyszak贸w podobne, na kt贸re
gdy uderzy艂y promienie s艂oneczne, nieprzyjaciele tak si臋 przerazili, 偶e czym
pr臋dzej za bro艅 porwawszy, bez nale偶nego szyku i porz膮dku, bie偶eli 艣lepo i
zapalczywie w t臋 stron臋, gdzie mniemane 艣wieci艂y he艂my, chciwi nowego nad
Polakami zwyci臋stwa".
D艂ugosz opisuje obszernie, jak Przemys艂aw, wwi贸d艂szy tym sposobem nieprzyjaciela
w zasadzk臋, napad艂 na艅 i pobi艂. Za to szcz臋艣liwe zwyci臋stwo Przemys艂aw
okrzykni臋ty jest kr贸lem i nazwany Leszkiem.
Ca艂a ta powie艣膰 zdradza jak膮艣 fabrykacj臋 potrzebn膮 do po艂膮czenia znowu legendy z
Leszkami i Lechem pierwotnym.
Na dnie podania jest jaka艣 g艂ucha tradycja o panowaniu Lech贸w plemienia czy
stanu nad krajem. Godna uwagi tylko, 偶e tradycja o prostym pochodzeniu
Przemys艂awa wspomina i 偶e poczucie narodowe ci膮gle podnosi zas艂ug臋 nad krew, jak
p贸藕niej w legendzie o Pia艣cie.
Przemys艂aw tak偶e jest ubogim 偶o艂nierzem, niewielkiego rodu. Ludowego tu
pierwiastka nie czu膰 bardzo, raczej kronikarsk膮 robot臋 i niezbyt foremn膮.
Ten Przemys艂aw Leszek zmiera znowu bezpotomny; przyszyty jest na tle
gminow艂adztwa dwunastu wojewod贸w jak fantastyczna jaka艣 ozdoba, dla
przypomnienia Leszk贸w.
Nast臋puj膮 wybory nowego kr贸la (w czym ju偶 zna膰 jagiello艅skiej epoki
rzeczypospolitej natchnienie). Kandydaci do korony zjawiaj膮 si臋 w wielkiej
liczbie, rodz膮 si臋 wsp贸艂zawodnictwa i niesnaski, wyb贸r trudny, dla unikni臋cia
wi臋c ich "po d艂ugich sporach (D艂ugosz) zgodzono si臋 dla skr贸cenia rozruch贸w na
taki 艣rodek, aby obrano s艂up za met臋, do kt贸rej by wszyscy ubiegaj膮cy si臋 o
panowanie, w pewnym oznaczonym czasie, na koniach r贸偶nej ma艣ci i r贸偶ne maj膮cych
odmiany 艣cigali si臋 r膮czym p臋dem w zawody, a kto by w tym wy艣cigu pierwszy
stan膮艂 u s艂upca, temu, bez wzgl臋du na stan, lecz wskutek szybszego biegu,
przyzna膰 miano godno艣膰 ksi膮偶臋c膮". Wy艣cigi te mia艂y si臋 odby膰 w pobli偶u Krakowa
nad Pr膮dnikiem, na darni膮 pokrytej r贸wninie. S臋dziami mia艂a by膰 starszyzna
wybrana ku temu. Przebieg艂y m艂odzieniec, imieniem Leszek, w nocy drog臋 ponatyka艂
偶elaznymi kolcami, kt贸re po wierzchu przysypa艂 piaskiem, z boku dla siebie
zostawiaj膮c sobie tylko wiadom膮 艣cie偶k臋. Zdrad臋 t臋 odkryli dwaj m艂odzi, kt贸rzy
pieszo chcieli si臋 zabawi膰 biegaj膮c do mety - ale o tym nikomu zna膰 nie dali.
Wy艣cigi naznaczone zosta艂y na dzie艅 15 pa藕dziernika i ogromne t艂umy ludu zebra艂y
si臋 na nie. D艂ugosz powiada, 偶e dla starszyzny urz膮dzone by艂y 艂awice, a
widzowie, gor膮co przej臋ci, wcze艣niej ju偶 zajmowali si臋 wypadkiem gonitwy. Zaraz
w pocz膮tku konie innych zapa艣nik贸w poranione pada膰 zacz臋艂y, gdy tymczasem
Leszek, kt贸ry opr贸cz tego konia: swojego podku艂, wiadom膮 艣cie偶k膮 pierwszy:
do艣cign膮艂 mety i za s艂up pochwyci艂.
Razem z nim wszak偶e pieszo i 贸w, co odkry艂 zdrad臋, w艣r贸d 艣miech贸w powszechnych
doszed艂 do s艂upa. (Leszek mia艂 jab艂kowitego konia, o tym na pewno wie D艂ugosz).
Zdrada i kolce wyda艂y si臋, Leszka rozszarpano, a pieszy 贸w, skromny ch艂opak,
zosta艂 okrzykni臋ty.
Legenda, w kt贸rej jest wzmianka o podkutym koniu, zdaje si臋 wskazywa膰 czasy, gdy
ju偶 heraldycy ow膮 tak pospolit膮 w herbach polskich podkow臋 czuli si臋 w obowi膮zka
wyt艂umaczy膰. Dziwnie niezr臋cznie 艣ci膮ga si臋 to wszystko do Leszk贸w. Przemys艂aw
przezwany jest Leszkiem, ten, kt贸ry zdrad膮 dobiega do s艂upa, Leszkiem si臋 zowie
i 贸w ubogi ch艂opak takie otrzymuje to miano "by艂o bowiem - dodaje D艂ugosz - w
owym czasie powszechne i nadawano je ksi膮偶臋tom wysadzonym do rz膮d贸w jakoby miano
godno艣ci".
Ciekawa to tradycja o znaczeniu wyrazu, a r贸wnie zajmuj膮ca jest powie艣膰
D艂ugosza, kt贸ry charakterystyk臋 kre艣li Leszka tego z wielkimi szczeg贸艂ami.
Przyznaje mu przymioty nadzwyczajne, rycerskie zdolno艣ci, zaprowadzenie 膰wicze艅
wojskowych, skromno艣膰 obyczaju i sta艂膮 pami臋膰 swojego ubogiego pochodzenia.
"Cz臋sto na zebraniach publicznych - pisze - gdy konieczno艣膰 wymaga艂a przybrania
si臋 w szaty ksi膮偶臋ce, dawn膮 grubo tkan膮 kierej臋 i przyodziewek lichy, w kt贸rym
by艂 wzi臋ty na stolic臋 pa艅stwa, w miejscu najwidoczniejszym rozwiesi膰 kaza艂, aby
oczom jego obecne przypomina艂y mu pierwotnego stanu prostot臋".
Nie zdaje偶 si臋, 偶e to wprost z bajki wyj臋ty szczeg贸艂 o jakim艣 biedaku, o jednym
z kilku braci, co skromno艣ci膮 sw膮 na wywy偶szenie zas艂u偶y艂?
Od tego to Leszka drugiego, przez syna jego, pochodzi艂 Popiel (Pompilius).
Podanie m贸wi, i偶 by艂 prawym synem Leszka III z 偶ony jego, a 偶e opr贸cz niego z
na艂o偶nic dwudziestu zosta艂o po nim inne potomstwo: Boles艂aw, Ka藕mirz, W艂adys艂aw,
Wratys艂aw, Oddon, Barwin, Przybys艂aw, Przemys艂aw, Jaksa, Semian, Ziemowit,
Ziemiomys艂, Bogdal, Spicygniew, Spycymir, Zbigniew, Sobies艂aw, Wizymir,
Czestmir, Wis艂aw.
Imiona te tak偶e zdaj膮 si臋 by膰 przez heraldyk贸w dla wywod贸w rodzin szlacheckich
stworzone, co w Jaksie, Wizymierze, Barwinie i innych widocznie si臋 czu膰 daje.
Potomstwo mia艂o si臋 rozsi膮艣膰 na Rugii u Po艂ab贸w, Obotryt贸w, Kaszub贸w itp.
Historia Popiel贸w nader obszernie i z wielkimi szczeg贸艂ami przez D艂ugosza jest
obrobion膮. Zmusi艂a potrzeba przenie艣膰 ju偶 stolic臋 z Krakowa do Gniezna i
kronikarz przechodzi tu, a raczej przeskakuje, znajduj膮c naturalnym, 偶e si臋
okolice g贸rzyste sprzykrzy艂y Popielowi, a wreszcie i Gniezno tak偶e, sk膮d wynosi
si臋 do Kruszwicy. Po tym Popiele, kt贸ry si臋 nie ws艂awi艂 niczym, nast臋puje
jeszcze jeden Popiel, kt贸rego dwudziestu stryj贸w (dwadzie艣cia plemion
s艂owia艅skich) osadzaj膮 na pa艅stwie.
M艂ody 贸w dziedzic wielkich przodk贸w okazuje zaraz za m艂odu jak najgorsze
sk艂onno艣ci, a D艂ugosz znowu charakteryzuje go jak najdobitniej m贸wi膮c, 偶e "goni艂
za nieprzyzwoit膮 zabaw膮 i rozpust膮, zajmowa艂 si臋 urz膮dzaniem biesiad,
przeci膮g艂ych pijatyk, hulanek i ta艅c贸w, rad pilnowa艂 wianeczk贸w, a nie broni".
Opr贸cz tego gnu艣nym by艂 do boju i zniewie艣cia艂ym. za co go Chwostkiem, to jest
nikczemn膮 istot膮, przezwano. O偶eniono go z ksi臋偶niczk膮 niemieckiego rodu, z
s膮siedztwa, wielkiego pochodzenia, powabn膮, ale dumn膮 i chciw膮, kt贸ra naturalnie
m臋偶a opanowa艂a. Przyj艣cie na 艣wiat dw贸ch syn贸w, Lecha i Popiela, wzmog艂o jeszcze
jej znaczenie i przewag臋...
Stryjowie na pr贸偶no starali si臋 upad艂ego tak nisko synowca pod藕wign膮膰, nie
wymogli na nim nic, a zjednali sobie nienawi艣膰 偶ony jego, kt贸ra obawiaj膮c si臋,
aby oni kiedy w miejsce jej syn贸w nie doszli do rz膮d贸w, namawia膰 m臋偶a zacz臋艂a na
zg艂adzenie ich ze 艣wiata. D艂ugosz umie艣ci艂 z tego powodu ca艂膮 jej przemow臋 do
m臋偶a wielce przekonywaj膮c膮 i dowodz膮c膮, 偶e koniecznie pozby膰 si臋 stryj贸w
powinien.
Przebieg艂a niewiasta postawi艂a na swoim, Popiel udaje ci臋偶k膮 chorob臋 i stryj贸w
do siebie zaprasza, a niby czuj膮c si臋 bliskim zgonu, 偶膮da, aby z nim razem
styp臋, to jest uczt臋 pogrzebow膮 odbyli.
Udawane j臋ki i rozpacze nad jakoby ju偶 umieraj膮cym ksi臋ciem mia艂y by膰 tak
rozrzewniaj膮ce, 偶e "nawet pos膮gi spi偶owe zdobi膮ce zamek kr贸lewski na tak
rzewliwe p艂acze i narzekania 艂zawym potem sp艂yn臋艂y". Te pos膮gi spi偶owe na zamku
Popiela s膮 zaprawd臋 rzecz膮 osobliw膮.
Odbyto wi臋c 贸w jaki艣 obrz臋d pogrzebowo-religijny, a potem zastawiono hojn膮
biesiad臋. Komedia owej choroby, rozpaczy, polecania pozosta膰 maj膮cej wdow膮 偶ony
opiece stryj贸w, przeci膮ga si臋 d艂ugo. "W ci膮gu tych rozm贸w - powiada D艂ugosz,
kt贸ry uk艂ada powie艣膰 sw膮 nie sk膮pi膮c szczeg贸艂贸w - s艂o艅ce pocz臋艂o blask sw贸j
usuwa膰 z niebokr臋gu, a Popiel sko艅czy艂 ju偶 gr臋 ca艂膮 kuglarstwa, kt贸re przebieg艂a
偶ona jego dla podej艣cia stryj贸w i pan贸w wymy艣li艂a. Stryjowie te偶 i panowie
dope艂niwszy tego wszystkiego, co przy umieraj膮cym lub zmar艂ym ksi膮偶臋ciu czyni膰
si臋 zwyk艂o, czekali, wed艂ug upewnienia o objawionym bog贸w wyroku, ostatecznej
zgonu chwili. Wtedy Popiel, na po偶egnanie niby ze stryjami i starszyzn膮, ka偶e
przez s艂ugi poda膰 sobie miodu, aby przy ostatnim u艣cisku zatwierdzi膰 spe艂nieniem
czary um贸wione z nimi przymierze. Mia艂 za艣 puchar z艂ocisty, przemy艣ln膮 i
pracowit膮 robot膮 ryty misternie, a podstawiony zr臋cznie przez kr贸low臋, w kt贸rym
nap贸j, acz w niewielkiej ilo艣ci podany, pieni艂 si臋 i burzy艂 tak, i偶 z po艂owy
naczynia wyst臋puj膮c z szumem do g贸ry, po zdmuchnieniu piany opada艂 i wraca艂
stopniami do r贸wnowagi, jak to widzimy na wrz膮cym ukropie, gdy si臋 spod niego
ogie艅 usunie. Nap贸j 艣miertelny ws膮czony do tego pucharu podano najpierw kr贸lowi
Popielowi, aby go pokosztowa艂, a drudzy uwa偶ali za czysty i zdrowy. Kr贸l udaje,
jakoby pi艂 do obecnych pan贸w, a zdmuchn膮wszy pieniste be艂ty podnosz膮ce si臋 偶e
艣rodka naczynia wypr贸偶nia je na poz贸r; rzeczywi艣cie ani dotkn膮艂 si臋 usty, a tym
mniej pokosztowa艂 napoju, pozosta艂膮 za艣 po艂ow臋, kt贸ra mocn膮 zaprawiona by艂a
trucizn膮, ka偶dy ze stryj贸w, daj膮c poca艂owanie kr贸lowi, spe艂nia艂 po kolei".
Przywiedli艣my tu ca艂y ten ust臋p, aby o powie艣ci D艂ugosza da膰 wyobra偶enie.
Stryjowie szalej膮 z b贸lu i umieraj膮, a Popiel 艣mier膰 t臋 og艂asza jako zas艂u偶on膮
kar臋 za zbrodni臋 knowan膮 przeciw bratankowi.
Zakazuje opr贸cz tego cia艂a ich chowa膰, sam za艣 dalej wiedzie 偶ycie rozpustne,
zastawia biesiady, zalewa si臋 winem i wonno艣ciami, upaja rozkosz膮. Tymczasem z
trup贸w stryj贸w wyl臋ga si臋 mn贸stwo nies艂ychane myszy, kt贸re napadaj膮 Popiele i
jego rodzin臋 "biesiaduj膮cego przy stole". S艂u偶ba na pr贸偶no je odp臋dzi膰 si臋
stara, kupami nachodz膮, dniem i noc膮 nie daj膮 im spoczynku, rzucaj膮 si臋 nawet na
odp臋dzaj膮ce stra偶e, przeciskaj膮 przez na艂o偶one dla odstraszenia ich ogniska.
Popiel chroni si臋 na statku w艣r贸d jeziora, potem do "drewnianej wie偶y", zewsz膮d
wod膮 otoczonej, myszy p艂yn膮 za 艂odzi膮, p臋dz膮 na wie偶臋, zjadaj膮 dzieci w oczach
rodzic贸w, potem 偶on臋, na ostatek Popiela, kt贸rego tak na drobniuchne kawa艂eczki
roznios艂y, i偶 szcz膮tku najmniejszego z niego nie zosta艂o. Nast臋puje pogrzeb
reszty cia艂 stryj贸w i zwo艂anie zjazdu do Kruszwicy dla obioru nowego kr贸la.
Zrodzi艂y si臋 tu ze wsp贸艂zawodnictw niezgody i zatargi, potworzy艂y stronnictwa.
Nie chciano nikogo z zohydzonej wybra膰 rodziny. Tymczasem s膮siedzi najazdem kraj
trapili.
W takim to po艂o偶eniu kraju Opatrzno艣膰 znowu nastr臋cza, jak w kilku poprzednich
powie艣ciach, cz艂owieka niskiego, pospolitego stanu, dla uratowania go... Piast,
wedle opowiadania kronikarza, nazwany tym imieniem dla wzrostu niskiego i kr臋pej
a silnej budowy cia艂a - by艂 cz艂owiekiem prostych obyczaj贸w i wrodzonej
poczciwo艣ci, ubogim, 偶yj膮cym z kawa艂ka roli, kt贸r膮 uprawia艂. 呕ona jego, r贸wnie
poczciwa, zwa艂a si臋 Rzepica. Mieli tylko jednego syna.
Jeszcze za 偶ycia Popiela raz dwaj nieznani pielgrzymi na pr贸偶no prosz膮c o
schronienie u ksi臋cia, gdy go im odm贸wiono, udali si臋 do chaty Piasta. Tu ich
go艣cinnie przyj臋to s膮dkiem miodu i utuczonym prosiakiem, kt贸re przygotowane by艂a
dla uraczenia s膮siad贸w zaproszonych na postrzy偶yny syna. Uboga ta uczta, jak w
Kanie galilejskiej, sta艂a si臋 cudown膮 pomno偶eniem za spraw膮 pielgrzym贸w napoju i
mi臋siwa. Synowi nadali oni imi臋 Ziemowita. D艂ugosz widzi w nich anio艂贸w albo
aposto艂贸w Jana i Paw艂a, gdy偶 sami, zapytani, mieli si臋 tymi nazwa膰 imionami.
Oznajmuj膮 oni Piastowi o przysz艂ym jego wyborze - i upewniaj膮, 偶e t艂um
zg艂odnia艂y zebranych na wiec nakarmi i napoi... To nakarmienie i napojenie...
(wielce charakterystyczne, gdy si臋 wspomni sejmy p贸藕niejsze) sk艂ania umys艂y do
wyboru ubogiego Piasta... Wzbrania si臋 on przyj膮膰 w艂adz臋, a偶 nareszcie ulega
wyra藕nemu zrz膮dzeniu Opatrzno艣ci.
Piast, jak 贸w Leszek, co sukni臋 kaza艂 rozwiesza膰 swoj膮 dla przypomnienia mu
ub贸stwa, wzi膮艂 z sob膮 swoje chodaki z kory d臋bowej urobione, kaza艂 je zachowa膰 w
pa艂acu i wszystkim potomkom pokazywa膰, aby si臋 wyrzekli pychy i pr贸偶no艣ci...
Na tym si臋 ko艅cz膮 legendy poprzedzaj膮ce dzieje pewniejsze u D艂ugosza, legendy
ju偶 u niego tak wype艂nione, tak pe艂ne drobnych rys贸w dobitnych, jak gdyby
czerpane by艂y z jakiego艣 藕r贸d艂a prastarego, kt贸re z tak膮 barw膮 je przechowa艂o.
Trudno zaprawd臋 dzi艣 oznaczy膰, co kiedy do opowiada艅 ludu s艂u偶膮cych im za t艂o i
podstaw臋 przyros艂o. W wielu epizodach wida膰 heraldyczne przyrostki, powie艣ci z
czas贸w rycerskich, mo偶e Krzywoustego, w innych p贸藕niejsze jeszcze tkaniny, na
ostatek r臋k臋 historyka, kt贸ry upi臋ksza, wype艂nia, rozszerza, dramatyzuje te
ba艣nie stare, a zarazem zaciera ich pierwotn膮 prostot臋.
Skuba, kt贸ry Krakowi dopom贸g艂 do zatrucia smoka, Jaksa, stryj Popiela - s膮 to
postacie z legend herbowych pobrane. Powie艣ci o wy艣cigach Leszka, o Przemys艂awie
i he艂mach widocznie s膮 ju偶 nowsze, same szczeg贸艂y w nich to po艣wiadczaj膮.
D艂ugosz szukaj膮cy znaczenia moralnego w tych opowiadaniach nadaje im barw臋, jak膮
maj膮 ca艂e jego dzieje.
Ba艣艅 u niego staje si臋 histori膮 buduj膮c膮, wykazuj膮c膮, 偶e sprawiedliwo艣膰 bo偶a
艣ciga winnych, 偶e kara nigdy nie mija wyst臋pku, pr臋dzej czy p贸藕niej, a cnota
zostaje nagrodzona.
Ca艂o艣膰 tych legend, jak si臋 z pierwszego wejrzenia na ca艂y ich ci膮g przekona膰
艂atwo, nader nieforemnie si臋 sk艂ada. Usi艂owanie po艂膮czenia ich z jak膮艣
chronologi膮, z dziejami pewniejszymi innych pa艅stw, nie wytrzymuje najbardziej
pob艂a偶aj膮cej krytyki. Szczeg贸艂y niemal jedne powtarzaj膮 si臋 kilkakro膰, scena
przenosi si臋 z Krakowa do Gniezna i z Gniezna do Krakowa bez widocznej
przyczyny. Leszkowie znikaj膮 i wracaj膮. Jawnym jest, 偶e podanie o mogi艂ach Kraka
i Wandy i czeskie tradycje zosta艂y wszyte w miejscu dowolnym.
Pomimo to wszystko w legendach tych nie tylko imiona, ale g艂贸wnie rysy poda艅
ludu jeszcze dzi艣 s膮 widoczne. Na pr贸偶no by tylko usi艂owa艂 kto z tej tkaniny
potarganej i sklejonej dowolnie stworzy膰 ci膮g艂e nast臋pstwo wypadk贸w.
Leszkowie i ich panowanie, rz膮d gminow艂adny pierwotny, obalenie ksi膮偶臋cej w艂adzy
Lech贸w przez kmieci贸w, kt贸rych Piasta przedstawia, s膮 jedynymi jasnymi
pozosta艂o艣ciami historycznymi, kt贸re maj膮 znaczenie.
W tym wszystkim pe艂no jednak poezji, pe艂no pomys艂贸w pi臋knych, na kt贸re si臋
sk艂ada艂y wieki, i warto艣膰 artystyczna tego p艂odu wyobra藕ni i natchnienia
narodowego jego niezaprzeczon膮. One s膮 tym kwiatem wyros艂ym na mogi艂ach, kt贸ry
co艣 przecie ma w sobie z cia艂 i ducha szcz膮tk贸w pokrytych nimi...
KONIEC
3