447

Rewolucja na placach Hiszpanii Wirusy przenoszą się szybko. Nie trzeba ptasiej grypy, ale trzeba ożywczej rewolucji. Od szeregu dni place wielu miast Hiszpanii i Portugalii wypełniają tłumy ludzi. Skandują hasła „Prawdziwa demokracja teraz!”. Obrazy przenoszone są telefonami komórkowymi za pomocą Twittera, ludzie zwołują się SMS-ami. Wszystko przypomina obrazy, jakie towarzyszyły nam przez tygodnie w północnej Afryce. Oczywiście rząd wydał zakaz demonstracji, szczególnie w najbliższą wyborczą niedzielę, co zostało zbiorowo wygwizdane. Ludzie demonstrują przeciwko biedzie, bezrobociu, które w Hiszpanii dotyka ponad 40% młodych ludzi, arogancji i ignorancji władzy. Demonstranci w obliczu wyborów komunalnych w najbliższą niedzielę zapowiedzieli, że placów nie opuszczą. Kamery przynoszą obrazy powszechnego poruszenia. Tu można obserwować największy plac Madrytu – La Puerta del Sol (Brama Słońca):

http://www.ustream.tv/channel/motionlook

Ruch protestacyjny nazywa się „Democracia Real Ya!“ (Prawdziwa demokracja teraz!), połączyło się w nim ponad 200 grup i grupek, które chcą mieć wpływ na niedzielne wybory do władz samorządowych i komunalnych. Członkowie tych grup są bardzo zróżnicowani i odzwierciedlają największych przegranych obecnego systemu: studentów, bezrobotnych, przeciwników globalizacji, zadłużonych, rencistów, lewicę, konserwatystów, wierzących, ateistów – słowem wszystkich. Przemówienia na placach dotyczą miejsc pracy, mieszkań, na które byłoby ludzi stać, korupcji oraz „nowego systemu politycznego”. Uczestnicy ruchu nazwali siebie: „Oburzeni” (Los Indignados), i na Twitterze nazywają swój protest „Spanish Revolution“. Wściekłość tłumu skierowana jest przeciwko rządowi socjalisty Zapatero i jego partii (PSOE), ale i przeciwko konserwatywnej partii opozycyjnej, ludowej (PP). „Nie wybierajcie ich!“ – to hasło powtarzane jest wszędzie w rozmaitych formach i wariantach. Protestujący nie zamierzają opuścić swoich miejsc do niedzieli wieczora. Przemoc jest w tych dniach zdecydowanie wykluczona. „Chcemy zmobilizować całe cywilne społeczeństwo w pokojowy sposób” – mówi rzecznik ruchu, bezrobotny adwokat Fabio Gándara (26). Podobnie jest w tych dniach w Portugalii. W Grecji od wielu tygodni trwają krwawe walki demonstrantów z policją. Knebel w mediach światowych nie pozwala nam dowiedzieć się prawdy. Ale my wszystkie kneble i kajdany potrafimy zerwać.

Impulsy Światła z Hiszpanii – 15.05.2011. Hiszpanie budzą się ze snu. Czas na nas.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/

Władza maca granicę Subotnik Ziemkiewicza Nie sądzę, aby najazd ABW na internautę można było wytłumaczyć czyjąś nadgorliwością. Polska prokuratura sama z siebie, gdyby uwolnić ją spod jakichkolwiek wpływów, najchętniej tylko by umarzała. Nawet w poważnych sprawach, gdzie nie ma wątpliwości, że zostało popełnione przestępstwo i gdzie są osoby poszkodowane − jak na przykład w sprawie pobicia w pociągu przez lewacką bojówkę narodowców jadących na manifestację w Święto Niepodległości. Obowiązek „ścigania z urzędu” znieważenia dygnitarzy państwowych, nakładany na nie przez wciąż obowiązujące peerelowskie prawo, organa ścigania od lat, mówiąc dosadnie, zlewały z piątego piętra. Lecha Kaczyńskiego można było publicznie lżyć od najgorszych, drzeć z niego łacha na wszelkie sposoby, publicznie i pod nazwiskiem, i nikt nie ruszał palcem. Zresztą w wypadku jego poprzedników było tak samo, z jednym bodaj wyjątkiem, gdy Cejrowski nazwał „tłustym pulpeciarzem” Kwaśniewskiego. A tu nagle prokuratura „otrzymała doniesienie”, i tak po prostu z sumienności wysłała ABW na „sprawdzenie”. Bez określonych zarzutów, ot tak, „w sprawie”, żeby po prostu pomachać facetowi przed nosem bronią, potupać mu bladym świtem po sypialni podkutymi buciorami − postraszyć, krótko mówiąc. Okazać, że państwo wprawdzie nic nie może tam, gdzie powinno, ale żeby komuś, kto sobie robi jaja z władzy w internecie, dać wycisk, ma jeszcze dość siły. Ktoś sobie musiał zadać sporo trudu. Uruchomić cała maszynerię, znaleźć po adresie IP określoną osobę… Dziennikarka, która zaginęła z górach, pół roku rozkładała się w krzakach, bo policja nie mogła znaleźć w sobie sił i woli, żeby wysłać kogoś do ich przeszukania. A tu ni stąd ni zowąd, na podstawie doniesienia takiego samego, jak setki innych doniesień, które dotąd nieodmiennie lądowały w koszu, uruchamia się najpierw machinę biurokratyczną, a potem uzbrojonych osiłków od wyważania drzwi. Ja pomijam kwestię, że gdyby w ogóle poważnie traktować przepisy o znieważaniu urzędu prezydenckiego, to pierwszym aresztowanym powinien być Bronisław Komorowski, który deprecjonuje i ośmiesza ten urząd każdym swoim kolejnym żartem, złotą myślą i publicznym wystąpieniem. Zauważmy tylko pewną sekwencję zdarzeń: próba cichego wprowadzenia do ustawodawstwa przepisu umożliwiającego cenzurę Internetu, pobicie protestujących w Warszawie przez Straż Miejską, mandaty karne za nazwanie Tuska matołem… Jestem przekonany, że te zdarzenia nie są przypadkowe. Władza maca, jak daleko może się posunąć. Jestem przekonany, że w tej chwili piarowskie hufce Tuska badają i sprawdzają pilnie, jakie są reakcje społeczeństwa. Jeśli im wyjdzie, że oburzenie nie wykracza poza żelazny elektorat antykomunistyczny i aktyokrągłostołowy, na który i tak Partia i stronnictwa sojusznicze liczyć nie mogą, to pójdzie sygnał, że do rządowych socjotechnik izolowania opozycji można także wprowadzić budzenie w obywatelach lęku przed narobieniem sobie kłopotów. Żeby na przyszłość spękali, jak po wizycie osiłków z ABW spękał i zamknął stronę właściciel szyderczego serwisu. A jeśli się okaże, że straty przewyższają zyski − będziemy mieli powtórkę z nieudanego, (choć nie do końca nieudanego) ocenzurowania netu. Pan premier się odetnie i cała sprawa zostanie sprowadzona do przesadnej służbistości jakiegoś prokuratorzyny z Tomaszowa, który publicznie zostanie pouczony, a po cichu pochwalony albo i nagrodzony. Tym, którym moja teza wyda się nazbyt spiskowa, radzę zwrócić uwagę na skorelowanie z działaniami władzy propagandy „prywatnych i komercyjnych” koncernów medialnych. To tak działa. Proszę wybaczyć przykład drastyczny, bo nie porównuję oczywiście wydarzeń, tylko mechanizm, ale − zanim księdzem Popiełuszką zajął się Piotrowski, najpierw zajął się nim Urban. Obelgi o „demonach politycznej wścieklizny wypuszczanych spod ornatu”, obłożenie kapłana anatemą, pogardą, niejako oddzielenie go w największym możliwym stopniu od ewentualnego współczucia czy wsparcia, stanowiło wstęp do uderzenia. Tą samą metodą, testowy atak ABW przychodzi po fali inspirowanej przez wspomniane koncerny histerii, że „coś z tym chamstwem trzeba zrobić” i „nie można pozwolić żeby bezkarnie delegitymizowano i lżono demokratyczną władzę”. Proszę wybaczyć, że przywołam niedawne wydarzenia. Mieliśmy w ciągu trzech dni aż cztery „przełamujące newsy” o przypadkach zgonów po zażyciu dopalaczy, i na trzeci dzień w reakcji na te straszliwe zdarzenia premier zaczął okazywać srogość. A potem, kiedy już rzecz ucichła, okazało się, że wszystkie cztery sprawy, które tak w porę się nadarzyły premierowi, zostały dosłownie wystrugane z banana, że w każdym wypadku domniemany związek zmarłego z dopalaczami był nader dyskusyjny albo zgoła zupełnie wyssany z palca. Można oczywiście wierzyć, że kilka redakcji zupełnie spontanicznie się pomyliło i „podkręciło” w ten sam sposób temperaturę serwisów, a premier błyskawicznie zareagował na nastroje społeczne, choć jeszcze dwa dni wcześniej niczego w sprawie dopalaczy nie planował. Ja nie wierzę.Tak samo nie wierzę, żeby była przypadkiem zbieżność pomiędzy tonem establishmentowych mediów a wysyłanymi przez władzę sygnałami, by każdy, kto się chce wyłamać ze stada lemingów, lepiej się dobrze zastanowił, czy nie narobi sobie przykrości. Wbrew stereotypowi nie jesteśmy narodem odważnym, i władza analizująca badania i sondaże o tym wie. Dyskretnie utrzymywana atmosfera niejasnego zagrożenia związanego z byciem „pisowcem” może pewną część obywateli skutecznie utrzymać w bierności, powstrzymać przed otwartym krytykowaniem władzy. Tak samo − jak to wtedy ujmował Kolega Kierownik z monologów Jacka Fedorowicza − „zabezpieczali biedocie stracha” komuniści w schyłkowym „prylu”, który państwo Tuska pod wieloma względami bardzo przypomina.Z jednej strony mamy rekordową skalę podsłuchów, zupełnie otwarte sekowanie opozycyjnych dziennikarzy czy próbę przejęcia na rympał kontroli nad krytycznym wobec rządu dziennikiem, zastraszanie organizatorów spotkań z ludźmi niemile widzianymi przez establishment i utrudnianie obywatelskiej aktywności całą gamą drobnych administracyjnych szykan, w rodzaju, na przykład, uniemożliwienia wynajęcia sali; no i mandaty oraz najścia ABW ze straszeniem trzema latami więzienia za znieważanie władzy. Z drugiej zaś chór usłużnych propagandystów, który zawczasu przygotowuje odpowiedni medialny background do kolejnej wojenki premiera. W zmarniałym, niszowym „Tygodniku Powszechnym”, wydawanym dziś przez grupę ITI, nazwany zostałem właśnie − na podstawie cytatów zaczerpniętych z mojej powieści (!) − „gazetowym bandytą”. Może to warte uwagi: to, czym się zajmuję, to nie dziennikarstwo, tylko „gazetowy bandytyzm”. W tym samym czasie Piotr Zaremba, akurat jeden z najmniej pyskatych i najbardziej merytorycznych przeciwników medialnego salonu, okrzykniety został przez jego czołowych funkcjonariuszy zupełnie bez jakichkolwiek racjonalnych podstaw antysemitą. Niby mieści się to w logice dotychczasowej propagandy, ale zarazem − może pokazywać jej nową, jakość. Nie chcę wyciągać wniosków zbyt daleko idących z czegoś, co może jest tylko zwykłym chamstwem wysługujących się władzy miglanców, ale przecież, jeśli, tak hipotetycznie, test wykonany na wydawcy strony antykomor.pl uzna władza za udany i zapragnie z kolei sprawdzić, jak daleko może się posunąć w uprzykrzaniu życia opozycyjnym dziennikarzom, to, proszę zauważyć − już są podstawy dyskursu, którym Adam Michnik i jego konstable będą się wtedy mogli posłużyć: Wolność słowa to rzecz święta, ale przecież nie dla antysemitów. Władza nie ogranicza dziennikarstwa, walczy tylko z „gazetowym bandytyzmem”. Tak jak nie walczy z kibicami, tylko z „bandytami stadionowymi”. Żeby te niewesołe rozważania zakończyć czymś śmiesznym; nazajutrz po spektakularnym wykonaniu przez ABW prokuratorskiego zlecenia na blogera gazeta najbardziej ze wszystkich lizusowska wobec rządu zamieszcza obszerny wybór wygłaszanych przez bliskiego jej mecenasa Widackiego przestróg przed „machiną napędzaną lizusostwem i serwilizmem, podłością i głupotą”, jaką są służby specjalne i prokuratura. Nie, nie, zupełnie nie to, co Państwo być może sądziliście. Otóż z kontekstu nadanego materiałowi przez gazetę wynika, że oficerowie służb i prokuratorzy mogą w każdej chwili zacząć prześladować niewinnych ludzi po to, by się podlizać tak, zgadła Pani, brawo! − Jarosławowi Kaczyńskiemu!!! I każdej chwili może dojść do prześladowania politycznych przeciwników PiS, JEŚLI RZĄD NATYCHMIAT Z TYM CZEGOŚ NIE ZROBI! Podczas gdy władza testuje, gdzie jest granica przyzwolenia społecznego − „Trybuna Salonu” zdaje się testować, czy w ogóle jest coś takiego, jak bzdura zbyt wielka i zbyt bezczelna, żeby jej czytelnik ją kupił. Szkoda pracy, od razu można powiedzieć: nie, czegoś takiego nie ma. RAZ

22 maja 2011 "Nie wierzę w żadne państwo" - powiedziała swojego czasu pani Danuta Olewnik- Cieplińska, siostra zamordowanego Krzysztofa Olewnika. Przyznam się państwu, że ja też nie wierzę nie tylko w „ żadne”, ale w ogóle w państwo, w którym żyjemy, państwo korupcji, kłamstwa, gdzie władza robi prawie wszystko przeciw ludziom w nim mieszkającym. Robi z ludźmi co chce, podaje informacje, które trzeba sprawdzać i analizować, żeby dowiedzieć się jakiejkolwiek prawdy, dezinformuje, narzuca ”prawdę’ w każdej dziedzinie,, które jest władzy potrzebna przeciw nam. I codziennie wbija do głów” prawdy” ustalone wcześniej a potrzebne do zniewalania człowieka, Żeby nie myślał samodzielnie. Na naszych oczach powstaje państwo totalitarne, zakłamane, wrogie wolności człowieka. Uchwalają jakieś idiotyczne ustawy, które po wielokroć nowelizują, tworząc legislacyjne bagno, w którym będą żyć nasze dzieci i wnuki. Mniejsza o nas.. Ja przynajmniej mam bliżej niż dalej.. Zastanowiła mnie również postawa pana Włodzimierza Olewnika, ojca Krzysztofa Olewnika po zakończeniu prac Komisji śledczej ds. Krzysztofa Olewnika, w której to postawie wyraził zadowolenie z wyników prac Komisji(????) A co było zadowalającego w zakończeniu prac Komisji, oprócz samego zakończenia i nie narażania na dalsze wydatki podatnika polskiego? Czy Komisja cokolwiek wyjaśniła? Przecież pan Olewnik mówił, wcześniej, że zrobiły to służby specjalne- i miał rację. I jaki postęp w tej sprawie zrobiła Komisja sejmowa.. Zebrała wszystkie fakty, o których wcześniej pisała prasa, i wyraziła zadowolenie ze swojej pracy.. Matactw w sprawie było, co niemiara, łącznie z samobójstwami. Służby zawsze mają ludzi do mokrej roboty, których

czyni się bezkarnymi w zamian za inwigilacyjną pracę.. Jak trzeba i sprawy śmierdzą publicznie, to się ich usuwa- i tyle. Czyżby pan Włodzimierz Olewnik zmienił zadnie, a jeśli zmienił, to pod wpływem, czego? Z tymi samobójcami to jest tak, jak napisał po oględzinach samobójcy jeden z policjantów, wtedy zwanych milicjantami, ale nie w sprawie Krzysztofa Olewnika, ale wcześniej w poprzedniej komunie.. Napisał był tak: „Po przybyciu na miejsce i znalezieniu wiszących na drzewie zwłok Michała B. stwierdziliśmy w obecności dwóch obiektywnych świadków, że samobójca nie żyje i samobójstwo zakończyło się dla niego śmiertelnie”(????) Gdyby nie zakończyło się śmiertelnie – to nie byłoby samobójstwa, ale próba samobójstwa.. Ale to zupełnie, co.. Tak jak ci obiektywni świadkowie.. I pomyślcie państwo, gdyby nie wielkie pieniądze pana Włodzimierza Olewnika, pies z kulawą nogą by się nie zainteresował tą sprawą. Ile trzeba mieć pieniędzy, żeby prowadzić walkę o sprawiedliwość z własnym państwem opartym od fundamentów na niesprawiedliwości.. Jak sam okup, który przepadł, to 300 000 dolarów czy euro?.(!!!!) Kto go ma? Inny policjant, zwany w poprzedniej komunie milicjantem, w Federacji Rosyjskiej też będą obecnie policjanci, choć nic się specjalnie nie zmieni, łapówki będą kręcone nadal, tak jak lody pani posłanki Beaty Sawickiej z Platformy , że tak powiem Obywatelskiej, w swoim opisie morderstwa napisał był tak:” Uszkodzenie ciała miał w okolicach potylicznych głowy. Powstały na skutek działania tępego, twardego narzędzia. Mogły powstać w wyniku upadku z wysokości własnego wzrostu”(???) Pewnie, że można upaść z wysokości własnego wzrostu, jak najbardziej.. I z wysokości własnego zarostu.. I z wysokości zawartości własnego portfela.. O wolności słowa panującej w Polsce przekonał się student z Tomaszowa Mazowieckiego prowadząc serwis AntyKomor.pl. Nie zdążył wstać o 6 rano, gdy Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego zawitała do jego domu. Nie wiem, czy go obudzili, czy już nie spał, bo gdyby przeszli do mnie, jestem już na ogół na nogach o 4.. Nie musieliby mnie budzić.. Kiedy przyjdą nocą, kolbami w drzwi załomocą.. Zastanawiam się, w jaki sposób ukryć te prawie 1500 moich felietonów, które napisałem od prawie pięciu lat pisząc je codziennie, a które tak naprawdę wymierzone są w ustrój, w którym żyjemy, i często w ludzi, którzy go budują.. Można mnie oskarżyć o szerzenie” mowy nienawiści”, bo jest taki zapis w Kodeksie Karnym, a wszystko może być „ mową nienawiści ”może o „ rasizm”, albo „antysemityzm”, chociaż ani rasistą ani antysemitą nie jestem.. Może o „ kłamstwo oświęcimskie”- tak jak dr Dariusza Ratajczaka, którego ciało znaleziono pod jednym z marketów w Opolu, pomiędzy siedzeniami samochodu. Sam się tam włożył przed popełnieniem samobójstwa.. I sprawy dalej się nie prowadzi.. Dajcie mi człowieka, a paragraf szybko znajdą.. I nie ma ludzi niewinnych- są tylko źle przesłuchani, jak twierdził sowiecki Beria.. I dlatego tworzą tyle tych paragrafów.. Żeby na każdą okoliczność był odpowiedni.. Bo człowiek nie może być wolny- ma być zniewolony.. Na razie paragrafy.. A dalej? Różnice pomiędzy rządzącymi a rządzonymi będą narastały.. Bo władza chce, czego innego niż naród – chce nad nim panować, pod hasłami wolności i demokracji no i praw człowieka. Bo narasta socjalizm i rządy biurokracji.. Ile już firm zniszczyła biurokracja, ile ludzi skrzywdziła, ile majątków skonfiskowała? Muszę powoli zastanowić się gdzie ukryć swoje felietony, ale tak, żeby ustrzec się kontroli krzyżowych.. U rodziny i znajomych nie mogę- jak będą chcieli dowiedzą się, z kim mam kontakt.. I zrobią przeszukania wszędzie.. A chciałbym w przyszłości, co poniektóre wydać w formie książkowej.. Zawsze znajdzie się czytelnik, który poczuje się „ urażony” treściami, które wypisuję.. Chociaż nie będą jego dotyczyły.. Ośmiu agentów Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego przeciw 25 letniemu studentowi o szóstej rano.. Bo nie można było go wezwać w trybie bardziej spokojnym, w celu wyjaśnienia sprawy.. Dlaczego tylko ośmiu? Można było posłać cały pluton, albo kompanię.. Niech student wie, kto tu ma siłę.. I niech nie uprawia satyry przeciw prezydentowi.. Widać, że władzy powoli się nie podoba satyra.. I nie chodzi o satyrę na leniwych chłopów.. Władza pracuje pełną parą. Ale nie w tym kierunku pożądanym, pracuje w kierunku likwidacji tradycji, prawa rzymskiego, wywracania wszystkiego do góry nogami.. Wprowadza na wyższy poziom postępu zacofane masy.. I w kierunku likwidacji państwa polskiego.. Wielu już to widzi, ale jeszcze nie ma świadomości pełni rzeczywistości.. Wielu się odsuwa, nie słuchając i nie oglądając, bo już ma dość tej zmasowanej propagandy, tych ględzących rzeczników od wszystkiego, tych wbijających do głów „ nowych wartości”, tych zamulających rzeczywistość płatnych funkcjonariuszy państwa prawnego i demokratycznego.. Ciekawe, dla jakich służb pracuje” internauta”, który złożył zawiadomienie przeciw studentowi, że potrafił zmobilizować ośmiu funkcjonariuszy państwa prawnego i demokratycznego z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, w tym jednego w stopniu podpułkownika? To świadczy o powadze sprawy.. Bo prawda jest najgorszą bronią przeciw władzy, a przy tym jest bardzo ciekawa. Jedynie prawda jest ciekawa. Pobożność kapłana nie mierzy się długością przerw w jego modlitwach.. Pobożność mierzy się stosunkiem do wytrwałości wobec zasad, które kapłan, jako Sługa Boży reprezentuje.. Podobnie z władzą.. Jej wiarygodność mierzy się stosunkiem do sprawiedliwości na gruncie, której powinna stać.. Obecna władza nie posiada wiarygodności, bo nie stoi na gruncie sprawiedliwości.. Plasuje się poza sprawiedliwością.. Kiedyś, gdy w Europie panowały monarchie- to był sygnał do obalenia króla.. Władza powinna być sprawiedliwa.. Bo sprawiedliwość państwo umacnia.. Niesprawiedliwość państwo osłabia. Nie wspominając już o operetkowym państwie, które posyła ośmiu funkcjonariuszy, żeby zastraszyć studenta.. Państwo ma jeszcze kilka innych służb: CBŚ, CBA, AW, SWW, SKW, funkcjonariuszy Urzędu Skarbowego , Straż Graniczną, Służby Celne. I jeszcze tworzą kolejna przybudówkę specjalną przy Centralnym Biurze Śledczym.. Wkrótce utoniemy w służbach.. Jak to w państwie policyjnym.. Czy będzie można w ogóle pisać, że Polska to państwo policyjne? Może do Kodeksu wprowadzą zapis o „ kłamstwie państwa policyjnego”.. Bo państwo polskie to demokratyczne państwo prawa.. Tak jest wpisane do Konstytucji, która nie jest już najwyższym prawem, choć tak jest wpisane w Konstytucji, bo najwyższym prawem są dyrektywy europejskie płynące z naszego nowego państwa... Kłamstwo goni kłamstwo.. I nie wolno sprzeciwiać się kłamstwu.. Bo odpowiadać można będzie wkrótce za ”kłamstwo kłamstwa”.. I jak tu nie pisać prawdy? WJR

Dziennikarz Klaudiusz Wesołek, tryb nakazowy i prześladowane media Kilka dni temu NowyEkran podniósł, że aresztowanie Klaudiusza Wesołka jest kolejnym przypadkiem celowego atakowania w Polsce niezależnych dziennikarzy. W stosunku do Wesołka zastosowano tryb nakazowy, instytucję rodem z PRL.

Za co skazano Klaudiusza Wesołka? Klaudiusz Wesołek, twórca prywatnej telewizji internetowej TVG-9 – jak już pisałam poprzednio – został skazany 17 grudnia 2009 r. wespół z członkami Akcji Alternatywnej Naszość za „zakłócanie sesji rady miasta krzykiem, śpiewem oraz wymuszaniem uległego zachowania na przewodniczącym rady miasta”.

20 marca 2009 roku Naszość demonstrowała w sopockim magistracie podczas debaty dotyczącej odwołania Jacka Karnowskiego, prezydenta Sopotu oskarżanego o korupcję. Członkowie Naszości w przebraniu piratów próbowali m.in. wręczyć prezydentowi Karnowskiemu papugę, która miałaby być mu wkrótce potrzebna, skandując „Jacek Karnowski największym piratem morskim”. Dziennikarzom rozdawano oświadczenie, iż „pływając po morzach i oceanach słyszeli dużo o sławnym mieście Sopot, gdzie pod rządami rozbójnika płoną dyskoteki i przypłynęli by udzielić wsparcia bratu w rozbójniczym procederze – Jackowi Karnowskiemu”. Klaudiusz Wesołek nie demonstrował wespół z Naszością, a jedynie jej akcję filmował. Mimo to został również skazany na podstawie takiego samego zarzutu, jak organizatorzy happeningu. Wyrok wydano w trybie nakazowym. Zdaniem Sądu „okoliczności czynu i wina obwinionego nie budzą wątpliwości” Uczestnicy akcji i Klaudiusz Wesołek zostali skazani za wykroczenie z art. 51 § 1 kw: Art., 51. § 1. Kto krzykiem, hałasem, alarmem lub innym wybrykiem zakłóca spokój, porządek publiczny, spoczynek nocny albo wywołuje zgorszenie w miejscu publicznym, podlega karze aresztu, ograniczenia wolności albo grzywny. W wyroku Sąd zasądził 30 godzin ograniczenia wolności polegającej na bezpłatnej pracy na rzecz sopockiego Zakładu Oczyszczania Miasta. Zgodnie z orzeczeniem Sopockiego Sądu Rejonowego (sygn. akt II W 594/09) na podstawie materiału dowodowego dostarczonego przez Policję „okoliczności czynu i wina obwinionego /Klaudiusza Wesołka/ nie budzą wątpliwości”. Jest to stwierdzenie zdumiewające, bo nawet technicznie nie jest możliwe, aby filmowiec mógł jednocześnie uczestniczyć w akcji, którą rejestrował. Taka jest zwykle wartość dowodowa materiałów przygotowywanych przez Policję. Skazani członkowie „Naszości” podeszli do wyroku z humorem. Postanowili się od niego odwołać, a po Świętach Bożego Narodzenia w 2009 r. urządzili w Poznaniu ćwiczenia terenowe w sprzątaniu, na które zaprosili także poznańskich dziennikarzy. Jeden z poznańskich kontenerów na śmieci przy ul. Bukowskiej, stał się „tymczasowym domem” skazańców. Wznosili stosowne hasła, m.in. „Z nowym rokiem – z nowym wyrokiem”, „Jestem szczurem śmietnikowym – taki wyrok jest sądowy”, „Nie boimy się tej zimy! Cały Poznań oczyścimy!”, „Dla niego łapówa, mieszkanie w kamienicy! Dla nas za karę sprzątanie ulicy!”, „Jacek Karnowski – najczystszy prezydent polski”, etc.

Klaudiusz Wesołek postanowił nie odwoływać się od wyroku. Wystąpił z wnioskiem o ściganie przestępstwa sądowego (fałszywego oskarżenia) do Ministerstwa Sprawiedliwości. Żadnej wiążącej odpowiedzi nie otrzymał, a wyrok w międzyczasie się uprawomocnił.

Tryb nakazowy, czyli relikt PRL Tryb nakazowy wyrokowania należy do tzw. postępowań szczególnych w postępowaniu karnym. Postępowanie nakazowe regulują przepisy art. 500-507 Kodeksu postępowania karnego. Sprawa musi kwalifikować się do rozpoznania w postępowaniu uproszczonym oraz być na tyle nieskomplikowana, że przeprowadzenie rozprawy nie jest konieczne. Wyrok jest wydawany na posiedzeniu bez udziału stron przez sąd rejonowy w składzie jednego sędziego. Oskarżonemu i oskarżycielowi przysługuje prawo wniesienia do sądu sprzeciwu w terminie 7 dni od daty doręczenia wyroku nakazowego. Nakaz karny traci wówczas moc, a sprawa podlega rozpoznaniu na zasadach ogólnych. Jeżeli sprzeciwu nie wniesiono lub sprzeciw cofnięto do czasu odczytania aktu oskarżenia na rozprawie głównej wyrok nakazowy staje się prawomocny. Funkcją takiej konstrukcji jest stworzenie prawnej możliwości przypisania oskarżonemu odpowiedzialności karnej (ustalenia winy i określenia kary) z pominięciem form procesowych związanych z rozprawą. W rezultacie dochodzi do praktycznego wyłączenia publiczności, kontradyktoryjności (możliwości toczenia sporu przed Sądem) i bezpośredniości postępowania. Uzasadnieniem wprowadzenia postępowania nakazowego do procesu jest postulat uproszczenia i przyspieszenia postępowania karnego w sprawach z zakresu drobnej przestępczości w celu zaoszczędzenia sił i środków niezbędnych do zwalczania przestępczości groźniejszej. Aby wyrok mógł być wydany w trybie nakazowym muszą być spełnione określone warunki:

okoliczności czynu i wina oskarżonego nie budzą wątpliwości w świetle zebranych dowodów,

oskarżony pozostaje na wolności,

sprawa toczy się z oskarżenia publicznego,

oskarżony ukończył 17 lat, nie jest głuchy, niemy lub niewidomy, ani też nie zachodzi uzasadniona wątpliwość, co do jego poczytalności. A więc w postępowaniu nakazowym nie może być w żaden sposób naruszone prawo do obrony oskarżonego. Wybitni specjaliści prawa karnego dobitnie podkreślają, że w postępowaniach szczególnych nadrzędną pozycję zachowuje – jak w postępowaniu zwyczajnym – zasada trafnej reakcji karnej. Zarówno ustawodawca przy tworzeniu postępowań szczególnych, jak i podmiot stosujący prawo przy jego wykładni nie mogą popadać w przekonanie, że ekonomika i szybkość postępowania mają pierwszeństwo nad innymi zasadami procesowymi, w tym nad zasadą trafnej reakcji karnej (sprawca czynu zabronionego powinien ponieść sankcję karną w sposób proporcjonalny do tego czynu). W postępowaniu nakazowym wszak rezygnuje się – jak wyżej podano – z niektórych gwarancji procesowych dla oskarżonego (M. Cieślak, Polska procedura…, s. 213-214; A. Gaberle, Postępowania szczególne…, s. 16).

Jak powszechnie wiadomo, postępowanie przyspieszone wykorzystywane było, zwłaszcza w latach osiemdziesiątych, jako instrument walki politycznej. Tryb przyspieszony był krytykowany w literaturze przede wszystkim ze względu na niewystarczające zabezpieczenie prawa do obrony. Postępowanie to często łączyło się z naruszeniem podstawowych praw człowieka. Tym bardziej dziwić musi przywrócenie tego trybu w niewiele zmienionym kształcie w 2006 r. W sprawie Klaudiusza Wesołka w oczywisty sposób nastąpiło naruszenie praw obywatela. Oskarżono osobę, która nie uczestniczyła w ogóle w akcji happeningowej. Budzi wątpliwość skierowanie przez prezesa sądu w Sopocie sprawy do rozpoznania w trybie nakazowym. Tryb ten jest trybem fakultatywnym, a nie obligatoryjnym. To prezes Sądu, a nie oskarżyciel publiczny (w tym przypadku Policja) decyduje o tym, w jakim trybie rozpoznawana jest sprawa. Wydaje się oczywiste, że w kwestii publicznych akcji protestacyjnych Sąd winien badać sprawę podczas procesu, a nie zaocznie, m.in. po to, aby poznać motywy oskarżonych. Błąd Sądu Rejonowego w Sopocie w tej sprawie był rażący i trudno się ustrzec wrażenia, że był celowy. Chciano zapobiec badaniu motywów protestu w sposób publiczny. Opinia publiczna nie miała się dowiedzieć, jakie intencje przyświecały organizatorom happeningu skierowanego przeciwko prezydentowi Karnowskiemu. Sąd w Sopocie tkwił nadal w swoim błędzie nawet wówczas, gdy dowiedział się, że Policja pomówiła niewinnego człowieka – Dariusza Wesołka, którego jedyną „winą” było to, że akcję Naszości zarejestrował na filmie. Po ponad dwóch latach od zdarzenia i po prawie półtora roku od wydania wyroku nakazowego, bezpodstawny nakaz karny zamieniono Wesołkowi na dwutygodniowy areszt. Do aresztu porwano go z mieszkania przed samymi Świętami Wielkanocnymi. To hańba dla sopockiego Sądu Rejonowego i jego Sądów zwierzchnich. Nie chcemy takich orzeczeń w polskim wymiarze sprawiedliwości!!!

Appendix: O Klaudiuszu Wesołku w Encyklopedii Solidarności

Wesołek Klaudiusz, ur. 11 IV 1968 w Gdańsku. Ukończył III LO w Gdyni (1986). Od 1985 członek Federacji Młodzieży Walczącej w III LO, współorganizator tzw. przerw milczenia, kolporter podziemnych wydawnictw, m.in. pisma „Monit” (we współpr. z Maciejem Nowickim). Od 1986 członek Ruchu Wolność i Pokój, współredaktor pisma „A Cappella” (od 2 nr-u, 1986), 16 XI uczestnik pielgrzymki do grobu Ottona Schimka w Machowej, 16 XII współorganizator manifestacji w obronie Świadków Jehowych i in. więźniów sumienia przed Halą Olivia (przed koncertem Rock dla Pokoju); Wiosną 1988 współorganizator happeningu Topienie Marzanny z kukłą symbolizującą gen. Wojciecha Jaruzelskiego, zatrzymany, przetrzymywany w AŚ KW MO; w V i VIII współorganizator (wraz z in. członkami WiP, FMW) Grupy Pomocy Strajkowej dla strajkujących robotników Stoczni Gdańskiej im. Lenina, drukarz ulotek, plakatów, zaangażowany w zaopatrywanie stoczniowców w żywność. W 1988 współzałożyciel Klubu Więźnia Granic (wraz z Krzysztofem Galińskim, Wojciechem Błażkiem, Adamem Jagusiakiem, Małgorzatą Tarasiewicz), 11 XI współorganizator (wraz z W. Błażkiem) demonstracji w urzędzie paszportowym pn. Paszport dla Każdego, zatrzymany na 48 godz., skazany przez Kolegium ds. Wykroczeń na 30 dni prac społecznych, po zignorowaniu tej kary skazany na 15 dni więzienia; Uczestnik wielu happeningów, m.in. koncertu kapeli Zbuntowana Publiczność na festiwalu zorganizowanym przez Krzysztofa Skibę w Łodzi, dwóch Hyde Parków: w Białogórze (1988), w Lubieszowie (1989). W VI 1988 współautor (wraz z Januszem i Cezarym Waluszkami, Wojciechem Mazurem, Krzysztofem Galińskim) manifestu Międzymiastówki Anarchistycznej: „Ruch Anarchistyczny – Tak!”, przez krótki okres działacz MA. W 1993 absolwent Wydz. Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego, nast. studiów podyplomowych: ochrona środowiska na Academica Istropoliotana w Bratysławie (1994), międzynarodowe prawo w zakresie ochrony środowiska na University of Washington w Seattle (1997). 1989-1990 w NZS na UG, członek Komisji Międzyuczelnianej, współredaktor (wraz z Bogdanem Kunachem, Maciejem Barańczykiem, Piotrem Owczarkiem, Jackiem Molestą, Klaudią Moszczyńską) pisma „Albo” W 1991 współzałożyciel (wraz z Mariuszem Romanem, Andrzejem Czaplickim) Wolnego Syndykatu Studentów, współredaktor pisma „Via Spei”. 1994-1996 pracownik firmy ZWIK w Gdańsku, do 1995 dodatkowo specjalista ds. importu w firmie MOD-TAP w Starogardzie Gdańskim. 1998-2000 pracownik Gospodarstwa Pomocniczego Kancelarii Premiera RP: naczelnik Wydziału Prawno-Organizacyjnego GP, nast. specjalista w Wydziale Poligraficznym; I-III 2000 zatrudniony, jako specjalista w Departamencie Systemu Informacji Ministerstwa Spraw Zagranicznych, 2000-2001 pracował nad promowaniem rządowych ośrodków wypoczynkowych w Internecie. Od 2001 utrzymuje się z prac dorywczych. Prowadzi prywatną Niezależną Telewizję Internetowaą TVG-9. Nagrodzony odznaką Zasłużony Działacz Kultury (2001), medalem Za Udział w Strajku 1988 (2008).

Wyroki po 1989 r. w 1994 roku skazany na grzywnę za obrzucenie farbą konsulatu ZSRR (w roku 1991) i miesiąc aresztu za niestawienie się na sprawie, skazała go sędzia Beata Majkowska 7 kwietnia 2004 roku Sąd Rejonowy w Gdyni wydaje wyrok nakazowy i uznaje Klaudiusza Wesołka winnym dwukrotnego znieważenia prokuratora IPN w trakcie wykonywania obowiązków służbowych (prokurator Piotr Niesyn odmówił ścigania byłych funkcjonariuszy WUSW w Gdańsku, którzy bezprawnie wpływali na Kolegium ds. Wykroczeń w Gdańsku na szkodę Klaudiusza Wesołka, więc ten zdenerwował się i nazwał prokuratora „szują”). Wesołek zostaje skazany na 4 miesiące ograniczenia wolności i 20 godzin prac społecznych miesięcznie przez asesor Ilonę Kordulską. 4 czerwca 2004 r., pod nieobecność oskarżonego, (który był w tym czasie w Norwegii) odbywa się rozprawa. Podczas rozprawy dochodzi do prób ustalenia przez sędziego Radosława Wyrwasa tożsamości osób, które przyszły do sądu, jako publiczność. Sąd skazuje Wesołka na 10 miesięcy ograniczenia wolności i 20 godzin prac społecznych miesięcznie. Wesołek nie stawiał się na nie, dlatego zamieniono je na 5 miesięcy pozbawienia wolności. W czerwcu 2006 Klaudiusz Wesołek zostaje skazany na rok więzienia w zawieszeniu na trzy lata za naruszenie nietykalności cielesnej asesora Wyrwasa.

Źródło: także tutaj

Oświadczenie Prezesa IPN Janusza Kurtyki z 22.01.2010 r. Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Gdańsku w 2002 roku prowadziła postępowanie sprawdzające, dotyczące przekroczenia uprawnień przez byłych funkcjonariuszy WUSW w Gdańsku poprzez bezprawne wpływanie na Kolegium ds. Wykroczeń w Gdańsku na szkodę Klaudiusza Wesołka. Zawiadomienie złożył poszkodowany opierając się na materiałach archiwalnych, które wcześniej otrzymał z IPN. W lutym 2003 roku prokurator OKŚZpNP w Gdańsku Piotr Niesyn wydał postanowienie o odmowie wszczęcia śledztwa. Z kolei Klaudiusz Wesołek 7 kwietnia 2003 r. złożył odwołanie od tego postanowienia do OKŚZpNP w Gdańsku. W odwołaniu znalazły się obraźliwe stwierdzenia w stosunku do prokuratora Niesyna, co ten ostatni uznał za zniewagę. W efekcie przełożony prokuratora Niesyna 11 kwietnia 2003 r. złożył zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa z art. 226 § kk (tj. znieważenia funkcjonariusza publicznego w związku z pełnieniem obowiązków służbowych) przez Klaudiusza Wesołka. W lutym 2005 r. w celu zwrócenia uwagi na całą sprawę Klaudiusz Wesołek przeprowadził w siedzibie Oddziału IPN w Gdańsku „strajk głodowy”. O stanie sprawy na bieżąco informowane było ówczesne kierownictwo IPN w Warszawie. Po zmianie na stanowisku Dyrektora Głównej Komisji, prokurator Piotr Niesyn z dniem 19 grudnia 2008 roku przeszedł w stan spoczynku i dziś nie pracuje w IPN.

Obecnie prokuratorzy GKŚZpNP IPN w Warszawie w trybie nadzoru służbowego ponownie sprawdzają, czy decyzja prok. Niesyna o odmowie wszczęcie śledztwa z 28 lutego 2003 r. była zasadna i czy śledztwo to może być wszczęte.

Pracownika IPN powinna cechować empatia i zrozumienie emocji ofiar systemu komunistycznego, nawet jeśli subiektywnie niekiedy czuje się obrażony. Jego zadaniem musi być zrozumienie i rozładowanie tych emocji, bowiem są one wynikiem autentycznej krzywdy. Z tych względów reakcja prok. Piotra Niesyna jest trudna do zaakceptowania, nawet jeśli pod względem formalnoprawnym nic jej nie można zarzucić. Oświadczam kategorycznie, iż nie identyfikuję się z postawą prok. Niesyna z 2003 r. Jej efektem jest obecnie krzywda człowieka już raz skrzywdzonego przez system komunistyczny. Zamierzam zwrócić się do Ministra Sprawiedliwości Prokuratora Generalnego, aby w trybie art. 567 § 1 kodeksu postępowania karnego rozważył wszczęcie z urzędu procedury zmierzającej do ułaskawienia Pana Klaudiusza Wesołka, skazanego prawomocnym orzeczeniem Sądu Rejonowego w Gdyni. /Janusz Kurtyka, prezes IPN/

Sprawę wznowiono, dzięki czemu Klaudiusz Wesołek nie musiał odsiadywać pięciu miesięcy więzienia (spędził w nim 2 tygodnie). Ustrój się zmienił, metody te same.

Rebeliantka, http://rebeliantka.nowyekran.pl

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

Znany krakowski działacz społeczny Tadeusz Chołda zagrożony psychiatrykiem! O sprawie Tadeusza Chołdy odbywającego wyrok 8 miesięcy więzienia już pisaliśmy, powstał też reportaż 11 Minut. Przypomnę, że Tadeusz Chołda był organizatorem wielu akcji przeciwko bezprawiu. Dał się poznać, jako bardzo dobry organizator i działacz społeczny i polityczny. Pisano o nim w prasie. Uczestniczył także aktywnie w akcji antyszczepionkowiej w 2009 roku, dzięki czemu Polska zaoszczędziła kilkaset milionów dolarów. Robił w Polsce to, co w Zachodniej Europie robiła dziennikarka austriacka Jane Burgermeister, którą również próbowano ubezwłasnowolnić poprzez umieszczenie w szpitalu psychiatrycznym – nie udało się to tylko dzięki poparciu opinii publicznej. W postępowaniu przeciwko Tadeuszowi Chołdzie widać działalność podobnych sił jak w przypadku dziennikarki austriackiej. Tak, więc i tu musimy zrobić wszystko by Tadeusz Chołda nie znalazł się pod igłą następców doktora Mengele. Nie jest tajemnicą, że właśnie w szpitalach psychiatrycznych umieszczano opozycję polityczną w nazistowskich Niemczech i stalinowskiej Rosji. Jest bardzo niepokojące, że Polska zbliża się do standardów tych krajów, że bezkarni i niekontrolowani przez jakiekolwiek instytucje sędziowie mogą swoimi zarządzeniami ubezwłasnowolniać obywateli RP. Będąc w psychiatryku, Tadeusz Chołda będzie praktycznie zostany pozbawiony możliwości obrony i kontaktu ze światem zewnętrznym. Nie będzie mógł też ujawnić sobie tylko znanych faktów na temat nieprawidłowości czy może nawet przestępstw, jakie były dokonane przez jego oskarżyciela – krakowskiego adwokata oraz Sąd. Aby zapobiec nieuzasadnionemu uwięzieniu Tadeusza Chołdy w więziennym szpitalu psychiatrycznym na Montelupich w Krakowie, powinniśmy od razu zaapelować w listach otwartych do organizacji międzynarodowych zajmujących się prawami człowieka. Polska idzie, bowiem prostą drogą do stalinizmu, a ten wiemy, czym się skończył. Stowarzyszenie Przeciw Bezprawiu, które się ujęło za Tadeuszem Chołdą nie otrzymało na razie żadnego wyjaśnienia, jakie są efekty działań urzędów, do których się zwrócono.Dlatego też apel w.s. Tadeusza Chołdy zamieścił portal Stowarzyszenia

www.aferyibezprawie.org

Alarm na forach internetowych. Obawiamy się o życie i zdrowie Tadeusza Chołdy. Nie wiemy, czym mogą faszerować w zakładzie psychiatrycznym zdrowego człowieka, wmawiając mu psychiatryczną chorobę. Zwracamy się do wszystkich, aby wstawiali tą wiadomość na swoich indywidualnych tablicach oraz grupach na FB oraz wysyłali e- maile do Rzecznika Praw Obywatelskich – na formularzach skargowych. Proponowana treść poniżej. W dniu 19 maja 2011 r. zarządzeniem sędziego Sądu Okręgowego w Krakowie – Bogusława Kleszcza ( sygn. V. KOW 339/11/PR), Tadeusz Chołda został skierowany do zakładu karnego na oddział psychiatryczny – w Krakowie ul. Montelupich 7.

UZASADNIENIE Badający go lekarz ze specjalnością psychiatrii na terenie dotychczasowego zakładu karnego w Nowej Hucie, wykluczył upośledzenie psychiczne w zakresie psychozy i upośledzenia umysłowego. Niemniej jednak wg. zarządzenia sędziego B. Kleszcza, nie można wykluczyć urojenia niektórych faktów, a ich wykrycie nie jest możliwe w badaniach ambulatoryjnych ZK w Nowej Hucie. Dalej ten znakomity sędzia pisze: „W powyższej sytuacji, istnieje niemożność dalszego odbywania kary pozbawienia wolności w zwykłym zakładzie karnym i zarządza przeniesienie Tadeusza Chołdy do szpitala psychiatrycznego w Zakładzie Karnym w Krakowie, ul. Montelupich 7″, w którym przetrzymuje się osoby z najcięższymi wyrokami. Na czy ma polegać to tzw. urojenie niektórych faktów? Ano na tym, że Tadeusz Chołda od 2004 r. głośno i otwarcie mówi, że wydany na niego wyrok 8 miesięcy pozbawienia wolności, do którego doprowadził znany adwokat krakowski, jest niezgodny z prawem. A kwestionowanie wyroku najjaśniejszego sądu RP, to urojenia faktów. Zatem uważajcie obywatele RP, nie krytykujcie wyroków naszych Sędziowskich Bożków, bo znajdziecie się w zamkniętym psychiatryku poddani badaniom pod kontem urojenia faktów. Pan Tadeusz Chołda w dniu 24 maja miał stawać przed Sądem Penitencjarnym, w związku z wnioskiem o przedterminowe zwolnienie. Odsiedział, bowiem już połowę kary i wniosek taki mógł złożyć. Zamiast rozpatrzyć wniosek SSO Bogusław Kleszcz zarządził umieszczenie go w najcięższym zakładzie karnym. Adres skargi elektronicznej do RPO:

https://www.rpo.gov.pl/wniosek/index.php?jezyk=0&poz=2

Zwracamy się z protestem oraz żądaniem natychmiastowej kontroli przez RPO rzeczywistych przyczyn i powodów zarządzenia Sądu Okręgowego w Krakowie z dnia 19 maja 2011 – sygn. akt V KOW 339/11/ PR dotyczącego umieszczenia zdrowego człowieka – p. Tadeusza Chołdy w Zakładzie Karnym w Krakowie, ul. Montelupich 7 – na oddziale psychiatrycznym. Tadeusz Chołda traktowany jest jak więzień polityczny z czasów stalinowskich.

Zob. też:

Czy polski sąd wsadzi Tadeusza Chołdę na dalsze lata do więzienia?

LINCZ NA CHOŁDZIE – BĘDZIEMY KOCZOWAĆ POD RPO, Rozmowa z J. Jachnikiem

Jerzy Jachnik: wszczęliśmy skargę o postępowanie dyscyplinarne

http://monitorpolski.wordpress.com

I żył długo i szczęśliwie Przez dziesięciolecia wierzyliśmy, że Adolf Hitler popełnił samobójstwo w berlińskim bunkrze. Tymczasem niedawno świat obiegła informacja na temat ujawnionych przez FBI dokumentów, według których przywódca III Rzeszy dokonał swojego żywota w Argentynie, długo po zakończeniu II Wojny Światowej. Jak było naprawdę? W zasadzie od zakończenia II wojny światowej po świecie krążyły bardziej lub mniej potwierdzone informacje na temat domniemanej śmierci Hitlera. Przez wiele lat powszechnie uważano, że Adolf Hitler i Ewa Braun popełnili samobójstwo. Przekonanie to opierało się na zeznaniach tych osób, które znajdowały się w bunkrze pod Kancelarią Rzeszy. Na odgłos strzału mieli oni wejść do gabinetu Hitlera. Według zeznań kamerdynera Lingego, potwierdzonych przez Axmanna i Günschego, adiutanta wodza, Hitler i Ewa Braun siedzieli na sofie. Pistolet miał leżeć na podłodze u stóp mężczyzny. Z prawej skroni Hitlera miała wyciekać krew. Na stoliku obok można było dostrzec ampułki z trucizną. Ewa Braun, leżąca z podkulonymi nogami na kanapie, miała przegryźć jedną z nich. Podobno zapach cyjanku potasu w pomieszczeniu był wyjątkowo silny. Wydawało się oczywiste, że Hitler strzelił sobie w głowę, zaś Ewa, na której ciele nie było ran, połknęła truciznę. Ciała zawinięto w koce, wyniesiono z gabinetu i przekazano dwóm oficerom SS, którzy zabrali je w stronę zapasowego wyjścia z bunkra. Reszta miała się odbyć w całkowitej tajemnicy, dlatego zadbano, aby w korytarzach nie było nikogo. Zwłoki złożono w leju po bombie, oblano benzyną i podpalono.

Skąd pewność, że tak było? Pojawiły się pewne wątpliwości, co do prawdziwości zeznań świadków. 2 maja walki w Berlinie zostały zakończone. W radzieckiej niewoli znaleźli się Kempka, Linge, Axmann – osoby, które były najbliżej Hitlera, gdy ten miał popełnić samobójstwo. Oczywiście Rosjanie doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jak ważni ludzie znaleźli się w ich rękach. Przesłuchania z pewnością były bardzo dokładne. Obecnie wiemy już na pewno, że Linge kłamał. Jeżeli Hitler strzeliłby sobie w głowę, to ślady krwi musiałyby znajdować się na ścianie. Tak jednak nie było, co doskonale widać na zdjęciach zrobionych przez Rosjan. W 1993 roku ujawniono protokół z sekcji zwłok Hitlera. Zawiera on stwierdzenie, że między zębami wodza znaleziono szkło i że ślady cyjanku potasu odkryto w jego organach wewnętrznych. Druga sprawa: w Państwowym Archiwum w Moskwie znajduje się fragment czaszki Hitlera. W jej przedniej części widać otwór po kuli. Czaszka jest bardzo zniszczona i nie można w chwili obecnej stwierdzić, czy jest to otwór wylotowy czy wlotowy. Jeżeli prawdziwa jest ta druga możliwość, oznacza to, że lufa broni, z której oddano strzał, znajdowała się w ustach lub pod brodą zabitego. Jeżeli jednak jest to otwór wlotowy, to nie może budzić wątpliwości, że strzelał ktoś inny.

Jak więc mogło się to odbyć? Przeanalizujmy inną wersję wydarzeń. Przyjmijmy, że Linge wszedł do gabinetu Hitlera i zobaczył, iż ten klęczy na podłodze i toczy pianę z ust. W dłoni trzyma pistolet. Cyjanek, który zażył przed momentem, nie zadziałał. Na prośbę wodza Linge wyjął z jego ręki pistolet i strzelił mu z góry w głowę. Następnie ułożył zwłoki na kanapie przy ścianie i wyszedł z pokoju

Co przemawia za takim rozwojem wypadków? Hitler brał bardzo dużo leków. Nie powinno to dziwić, jeśli weźmie się pod uwagę ogromne napięcie, w jakim żył pod koniec wojny. Gdy cyjanek nie zadziałał, nie miał już dość siły, aby do siebie strzelić, i to Linge go dobił. Osoby badające zwłoki zwróciły uwagę na fakt, że odłamki szkła z fiolki z trucizną między zębami, wskazują, że ta została skruszona, a nieprzegryziona. Oczywiście można przyjąć założenie, że Hitler mógł rozkruszyć ampułkę w palcach, a następnie wsypać truciznę do ust, należy jednak pamiętać, że cyjanek działa natychmiastowo i Hitler nie miałby czasu, aby sięgnąć po pistolet, włożyć lufę w usta lub przyłożyć ją do głowy i wypalić. Niewykluczone, zatem, że Hitler nie popełnił samobójstwa, lecz został zamordowany. Jeśli chodzi o to, co stało się z Ewą Braun, to, kiedy w połowie lat 90 opublikowano wyniki sekcji zwłok kobiety, oczywistym stało się, że nie była to Ewa Braun, lecz osoba, która zginęła na skutek trafienia odłamkami. Wydaje się, że już po jej śmierci przebrano ją w niebieską sukienkę Ewy. Przerobiono też uzębienie tej osoby powszechnie wiadomo, że badanie uzębienia jest jednym z podstawowych działań podejmowanych podczas identyfikacji zwłok. Czyżby chodziło o powstrzymanie pościgu za autentyczną Ewą Braun, która żywa opuściła bunkier? Rosjanie początkowo nie podawali do wiadomości, że odnaleźli zwłoki Hitlera i jego żony. 9 czerwca 1945 roku marszałek Gieorgij Żukow, dowódca wojsk, które zajęły schron pod Kancelarią Rzeszy stwierdził: „Nie zidentyfikowaliśmy zwłok Hitlera”. Mógł odlecieć z Berlina w ostatnim momencie. Jeszcze 16 lipca Stalin powiedział prezydentowi Trumanowi, że uważa, iż Hitler cały i zdrowy przebywa w Hiszpanii lub Argentynie. Nie sprecyzował jednak, dlaczego tak sądzi. Należy również wspomnieć, że we wrześniu 1945 roku Rosjanie wydali oświadczenie, w którym twierdzili, że nie odnaleziono śladów ciał Adolfa Hitlera i Ewy Braun.

Co się z nimi, zatem stało? 30 kwietnia o świcie wystartował z Tiergarten mały samolot i skierował się do Hamburga. W kabinie miejsce zajęli trzej mężczyźni i kobieta. Ustalono również, że z Hamburga, tuż przed zajęciem portu przez Brytyjczyków, wypłynął duży okręt podwodny. Na jego pokładzie rzekomo znajdowały się tajemnicze osoby, a wśród nich była kobieta. Niewykluczone, że jednym z mężczyzn był Adolf Hitler, a kobietą jego żona Ewa Braun.

Zob. też: Co łączy Hitlera i tybetańskich mnichów?

http://strefatajemnic.onet.pl/teorie-spiskowe/

Gajowy wie, jak było naprawdę, ale nie powie. – admin.

Premier Tusk tropi wrogów gazu łupkowego Premier Tusk w czasie pobytu w Gdańsku 13 maja powiedział: „Już ja wiem, kto lobbuje przeciwko wydobyciu gazu łupkowego. Proszę nie mówić, że Europa. Tylko są ludzie, instytucje, interesy, które potrafią także w Europie stworzyć skuteczny lobbing. Ale my będziemy postępowali wedle własnego rozeznania”. Takie wypowiedzi z cyklu „widzę wrogów dookoła”, „wiem, ale nie powiem” – są standardem w naszej polityce. I to ponad partyjnymi podziałami. Zamiast tworzyć warunki do działalności obywateli, politycy tworzą atmosferę podejrzliwości i stygmatyzowania tych, którzy mają odmienne opinie, a nawet interesy. Można i tak, tylko, że to ma wspólnego z powagą urzędu i wyzwaniami, przed jakimi stoi Polska wobec rewolucji gazu łupkowego. Premier rządu nie powinien rzucać w powietrze podejrzeń, tylko odpowiedzieć sobie i obywatelom, na strategiczne pytania. Po pierwsze, co będziemy mieli z tych łupków (o ile gaz da się wydobyć…), jako społeczeństwo. Bo dzisiejszy model nie daje im nic oprócz ekologicznych obaw i uciążliwości. Ani pieniędzy porównywalnych z modelem amerykańskim dla właścicieli gruntów (ok 20% wartości gazu pobiera właściciel gruntu, jako royalty), ani jako społeczność. Tu przypomniałbym jedynie, że sto lat temu, w okresie kolonialnego wyzysku Półwyspu Arabskiego, podatki dla państwa wynosiły ok 12% wartości wydobytej ropy. Jakie są podatki na gaz? Jaki model gospodarczy zastosujemy, czy będzie to jedynie szerokie otwarcie drzwi na zagraniczne firmy, które zagospodarują złoża. Na to się dzisiaj zanosi. Czy raczej stworzymy własny przemysł wydobywczy nasze rodzime surowce powtarzając sukces Norwegii, która stworzyła od zera świetny przemysł naftowy – i jako zintegrowaną firmę Statoil i jako wiele przedsiębiorstw serwisowych. Ale Norwegia podjęła na samym początku strategiczne decyzje – zupełnie odmienne od polskich. Nie mam ciętości pióra ani ochoty na przygryzanie Panu Premierowi. Świetnie to robi Robert Gwiazdowski i nie mam zamiaru go naśladować. Ważniejsza jest odpowiedź na powyższe strategiczne pytania. A zamiast tego z jednej strony jesteśmy ogłuszani coraz bardziej „optymistycznymi” szacunkami, na ile lat tego gazu starczy z polskiej, a nie rosyjskiej, ziemi, a z drugiej sianiem atmosfery podejrzeń przez premiera rządu. Sytuacja dość niepoważna. Myślę, że spece od PR-u powinni ustąpić miejsca specjalistom od większych problemów niż słupki poparcia w sondażach. Bo już kiedyś ci specjaliści Premierowi polskiemu rządu podsuwali ploty z magla, które mogły działać tylko chwilę, ale wyglądały od początku niepoważnie: Premier Tusk mówił 6 listopada 2007 r. o rurociągu Nord Stream: „Ten projekt nie był dobrze przygotowany i mam nadzieję, odbieram takie sygnały (…), że w najbliższym czasie gospodarze będą skłonni do głębokiej korekty. [...] kandydat na premiera stwierdził, że na podstawie informacji pochodzących od partnerów w basenie Morza Bałtyckiego można stwierdzić, iż w najbliższym czasie nieprzymuszeni przez nikogo gospodarze tego projektu będą skłonni do bardzo głębokiej jego korekty.” Tusk nie podał szczegółów, ale powołał się materiały, z którymi się zapoznał, a dotyczą one aspektów gospodarczych, finansowych, ekologicznych oraz politycznych. Z materiałów tych wynika jednoznacznie, że wątpliwości, sceptycyzm Polski w tym zakresie są w pełni uzasadnione – powiedział Tusk” Czy ten doradca jeszcze u Premiera pracuje? I to on podsyła takie gnioty? Andrzej Szczęśniak

Pomoc tylko dla spółek Prezydent Komorowski w ubiegłym tygodniu podpisał ustawę o przekształcaniu szpitali w spółki prawa handlowego. Podpisał bez mrugnięcia okiem – tak jak było do przewidzenia. Słowa minister zdrowia, że miał jakieś wątpliwości, były zwykłym krygowaniem. Ewa Kopacz doskonale wiedziała, że partyjny kolega zgodzi się na wszystko. A PO tylko na to czekała. Ma być lepiej – w szpitalach-spółkach – dla pacjentów, personelu i organów założycielskich, bez zadłużenia, z szacunkiem dla chorych. Jednak to tylko sprzedawana Polakom wizja PO – o swój los drżą pracownicy i pacjenci wielu placówek w kraju. Jeśli bowiem samorządy nie zdecydują się pokryć długów szpitali, będą musieli dokonać przekształcenia. Potem, gdy nie będą mogły poradzić sobie z zadłużonymi placówkami, ogłoszą ich upadłość. “Nierentowne” szpitale ze sprzętem, budynkami i terenami przejmą ci, którzy na to czekają. Opowieści wyśmianej przez własną partię Beaty Sawickiej stają się jawą…

Według wielu lekarzy to skok na polskie szpitale Ustawa o działalności leczniczej, pod którą tak lekko podpisał się prezydent RP, zakłada, że samorządy, które nie przekształcą szpitali w spółki, będą musiały pokryć ich ujemne wyniki finansowe w ciągu trzech miesięcy od upływu terminu zatwierdzenia sprawozdania finansowego. W przypadku niewywiązania się z tego obowiązku samorządy w ciągu 12 miesięcy będą zmuszone do zmiany formy organizacyjno-prawnej szpitala (przekształcenie szpitala w spółkę kapitałową lub jednostkę budżetową) lub jego likwidacji. Ustawa Kopacz uniemożliwia też tworzenie nowych samodzielnych publicznych zakładów opieki zdrowotnej (SPZOZ), z wyjątkiem przypadku powstania nowego zakładu w drodze połączenia, co najmniej dwóch innych. Oznacza to, że nowo powstałe szpitale będą musiały być spółkami. Rząd zachęca: samorządy, które zdecydują się na przekształcenie, będą mogły skorzystać z umorzenia zobowiązań publicznoprawnych. Podmioty tworzące szpitale-spółki otrzymają także dotację w wysokości wartości umorzonych w wyniku ugody kwoty głównej lub odsetek z tytułu zobowiązań cywilnoprawnych oraz wynikających z zaciągniętych kredytów bankowych pozostałych do spłaty. Co z tymi, którzy jednak będą starali się pokryć zadłużenie szpitala? Na pewno na pomoc państwa, a więc na pieniądze podatników, nie mają co liczyć. Ustawa zostawia ich samym sobie, jeśli nie spełnią oczekiwania Kopacz i PO. I choć nie ma mowy o obligatoryjnym przekształcaniu w spółki, to, jakie inne wyjście będą mieć te organa założycielskie, które zechcą ratować swój szpital, a brakuje im na to środków? Ustawa jest częścią pakietu ustaw zdrowotnych przygotowanych przez Ewę Kopacz i wg niej uzdrawiających polską służbę zdrowia. Wg wielu lekarzy to skok na polskie szpitale – o przyszłość ponadstuletniej placówki pediatrycznej boją się w Łodzi. Tu szpital im. Korczaka z atrakcyjną działką i secesyjnymi pawilonami już dawno przez PO przygotowywany był “dla kogoś”. Przez duże zainteresowanie mediów – m.in. artykuły w “NP” – placówkę udało się uratować. Co teraz? Zadłużyć można celowo. Stąd droga do upadłości już niedaleka. I zdaje się, że tylko o to chodziło Ewie Kopacz i PO. Anna Skopińska

Ekipa Tuska przywiedziona przed sąd

1. Wczoraj Sąd Okręgowy w Krakowie przyjął do rozpatrzenia pozew zbiorowy 17 mieszkańców Sandomierza przeciwko Skarbowi Państwa w związku ze szkodami, jakie spowodowała w ich mieniu majowa i czerwcowa powódź 2010 roku. Mimo sprzeciwu przedstawiciela Prokuratorii Generalnej reprezentującego Skarb Państwa i przedstawiciela wojewody świętokrzyskiego, sąd uznał, że sprawa spełnia wszystkie przesłanki warunkujące rozpoznawanie jej w postępowaniu grupowym i jeżeli odwołanie pozwanych zostanie oddalone, sąd rozpocznie postępowanie rozpoznawcze w tej sprawie. Poszkodowani wnoszą o odszkodowania sumarycznie w wysokości 9,3 mln zł, przy czym najniższe wynosi 99 tys. zł, a najwyższe 1,6 mln zł i dotyczy przedsiębiorcy, któremu powódź zniszczyła cała firmę. Teraz do pozwu będą się mogli dołączyć kolejni poszkodowani z tej okolicy, którzy ucierpieli w wyniku tej samej fali powodziowej.

2. Poszkodowani podnoszą dwie grupy zarzutów. Pierwsza odnosi się do zaniedbań inżynieryjno-technicznych, źle utrzymywanych i zbyt niskich wałów przeciwpowodziowych, zrośniętego międzywala i braku melioracji. Druga grupa zarzutów dotyczy źle zorganizowanej chaotycznej i spóźnionej akcji ratunkowej tj. zbyt późnego ogłoszenia alarmu, zbyt późnego wezwania wojska na ratunek i innych zaniedbań. Jeżeli postępowanie rozpoznawcze się rozpocznie to sad powinien zbadać jak wyglądały nakłady budżetowe na ochronę przeciwpowodziową w roku 2009 i 2010. Od wdrożenia reformy administracyjnej w 1998 roku za tę ochronę realizują Wojewódzkie Zarządy Melioracji i Urządzeń Wodnych będące jednostkami samorządów województw, ale pieniądze na ten cel przekazują wojewodowie z budżetu państwa. W roku 2009, a szczególnie w roku 2010 wydatki budżetowe na ten cel zostały znacznie ograniczone i stanowiły zaledwie 20-30% tego, co wydawano zapobieganie powodziom w latach ubiegłych. W procesie prac nad budżetem na 2010 rok odbył swoisty medialny spektakl. Premier wzywał kolejnych ministrów i w świetle kamer żądał od nich oszczędności, grożąc nawet odwołaniem tym, którzy przyszli do niego bez propozycji cięć wydatków. Ucierpiały wtedy i wydatki na ochronę przeciwpowodziową. Część mediów wtedy się zachwycała, jakiego zdecydowanego mamy premiera, jak świetnie sobie radzi ze zmniejszaniem deficytu budżetowego w czasie kryzysu jak wreszcie potrafi przywołać swoich ministrów do porządku. Ale za pół roku, kiedy wiele terenów zostało zalanych ze względu na zaniedbania w ochronie przeciwpowodziowych już nikt nie pamiętał, co było jedną z głównych przyczyn aż takich rozmiarów szkód powodziowych. Oczywiście trzeba zastrzec, że przy tych rozmiarach opadów deszczu jak na wiosnę 2010 roku powódź i tak by pewnie wystąpiła, ale gdyby nakłady na ochronę przeciwpowodziową były utrzymane na wcześniejszym poziomie, a nawet zostały zwiększone w związku z napływem dużych środków europejskich, to zapewne straty, jakie poniósł nasz kraj, byłyby znacznie mniejsze.

3. Straty powodziowe oszacowane przez rząd wyniosły ponad 12 mld zł ( w infrastrukturze i w mieniu prywatnym), a po roku udało się państwu przekazać poszkodowanym i samorządom niewiele ponad 2 mld zł, co oznacza, że tylko niewielka część infrastruktury przeciwpowodziowej została do tej pory odbudowana. Obecna sytuacja w naszych finansach publicznych, mimo że na ochronę przeciwpowodziową mogą być wykorzystane także środki europejskie, nie nastraja optymistyczne. W przypadku kolejnej powodzi znowu okaże się, że zaniedbania w infrastrukturze przeciwpowodziowej są ogromne. Dojdą także wielomilionowe odszkodowania wyprocesowywane przez poszkodowanych w ramach pozwów grupowych i to nie tylko w Sandomierzu, ale w całej Polsce. To tylko kwestia czasu. Pozwanym jest Skarb Państwa. Ale przecież zapłacą je wszyscy, którzy płacą do podatki do budżetu państwa. Za niefrasobliwość ekipy Tuska zapłacimy niestety my wszyscy. Zbigniew Kuźmiuk

Nasz wywiad. Eryk Mistewicz o doniesieniu na fałszywe konto Komorowskiego: „Mainstream medialny czuje się zagrożony" wPolityce.pl: Twitterowicze, użytkownicy coraz bardziej popularnego portali, wzburzyli się „donosem" – jak to określają - jednego z portali, Kampanii Na Żywo Tomasza Machały, do Kancelarii Prezydenta. Na to, że na Twitterze działa konto podszywające się pod konto prezydenta Komorowskiego. Eryk Mistewicz (konsultant polityczny, twórca strategii marketingu narracyjnego, popularyzator Twittera w Polsce) : To dziś odgrzewana i dawno już wyśmiana przez wszystkich sprawa. Igor Janke na łamach „Rzeczpospolitej" przed kilkoma miesiącami zbudował tekst tylko i wyłacznie z wpisów z tego rzekomego konta Pana Prezydenta. Dla wszystkich, absolutnie wszystkich na Twitterze, jest jasne, że nie jest to konto prezydenta. Swoją drogą szkoda, że młodzi demokraci prowadzący konto Bronisława Komorowskiego zaprzestali swej pracy po wygraniu wyborów. Ale to wybór Kancelarii Prezydenta. Nikt nie ma wątpliwości, że kabaretowe wpisy nie mogą pochodzić od Bronisława Komorowskiego, podobnie jak nikt nie może mieć wątpliwości, że wpisy pojawiające się po każdej Radzie Ministrów i w zabawny sposób opisujące kulisy pracy najbliższego otoczenia szefa rządu nie są przecież dziełem jednego z najbardziej wpływowych ministrów w KPRM. Ale też dobrze, że od kilku dni na Twitterze pojawił się Paweł Graś, rzecznik prasowy rządu, obsługujący konto @PawelGras jak najbardziej osobiście, z telefonu komórkowego. Dobrze, że na Twitterze są dziś posłowie, senatorowie, ministrowie, ale i członkowie opozycyjnych „gabinetów cieni". Radzą sobie lepiej i gorzej. Budują tam, jak mówił Pan w napisanej wspólnie z Michałem Karnowskim, bestsellerowej „Anatomii władzy" „swoje małe kościoły". Tak. Rozmawiają ze zwolennikami i przeciwnikami, krótko i nie zabierając nikomu czasu będąc ograniczonymi do 140 znaków, kwintesencjonalnie komentują najnowsze wydarzenia, opisują transfery swoich kolegów, komentują zachowania swoich liderów, kształtowanie się list wyborczych. Ich „followersi" mają okazję uzyskania dostępu – z pierwszej ręki – do „kuchni polityki". Politykom nie jest już potrzebny dziennikarz, aby do nich zadzwonił, nie jest potrzebna konferencja prasowa. Jeśli coś się dzieje, polityk wyjmuje z kieszeni swoje własne medium – Twitter w telefonie komórkowym – i wpisuje, co się stało, co się wydarzy, co ciekawego przeczytał, z kim się spotkał i co z tego wynika. I nie ma siły, nie ma żadnej siły, aby ten wpis nie rezonował, nie rozchodził się, nie był „wykopywany", nie był „lajkowany", nie trafiał do coraz większej grupy odbiorców. Media, tradycyjne media, nie mają wyjścia. Dziś wpisy z Twittera Radka Sikorskiego, Ewy Kopacz, Pawła Poncyljusza, Bartosza Arłukowicza, Marka Jurka, Agnieszki Pomaski, Adama Bielana i wielu wielu innych bywa, że wchodzą na „medialną agendę dnia". W przypadku marszałków województw i znanych samorządowców, Twitter ma dla nich już często większe znaczenie niż ich własne wydawnictwa. Na Twitterze są publicyści wszystkich najpoważniejszych tytułów, swoje konta prowadzą wszystkie poważne media, od TVN24 i Rzeczpospolitej począwszy, na Radio Maryja kończąc. To oczywiście medium niszowe, niesilące się na rywalizację z masową „Naszą Klasą", inaczej budujące swoją pozycję w Internecie, coraz bardziej wpływowe, grupujące elitę pokolenia. Kradzież tożsamości w Internecie, – bo to jak rozumiem jest zarzut formułowany wobec Twittera - to jednak zjawisko poważne. Nie można tego lekceważyć. Inna rzecz czy to dziennikarze powinni składać donosy. Oczywiście. Zresztą w kolejnych krajach – także ostatnio w Polsce - to kwestia regulowane prawem. Ale też specjaliści zajmujący się ochroną wizerunku osób publicznych doskonale wiedzą, jak sobie poradzić z tym problemem. Zapewniam, że konto „prawdziwego" ministra Pawła Grasia na Twitterze będzie miało już wkrótce więcej „followersów" niż podróbka ministra Igora Ostachowicza. Wcześniej byli już na Twitterze fałszywy Jarosław Kaczyński, fałszywy Marek Migalski, fałszywy Andrzej Olechowski, fałszywy Janusz Palikot, fałszywy Jan Maria Rokita. Zresztą, ciekawe było obserwować, jakie nazwisko wydaje się być „na topie", co świadczy moim zdaniem o sile tych polityków, jako swoistych marek. I ich szybkim, czasami jak w przypadku Marka Migalskiego, bardzo szybkim przemijaniu, roztrwonieniu kapitału społecznego zainteresowania. I wszyscy wiedzieli, że mamy do czynienia z kontami fałszywymi? Rozróżniali je od prawdziwych? Oczywiście, dla użytkowników Twittera było to całkiem naturalne. Ostrzeżenia przed „f..." (fałszywkami - sporo w języku Twittera jest spolonizowanych anglicyzmów) pojawiają się często, niezależnie czy mamy do czynienia z Twitterem w Polsce, w Stanach, w Wielkiej Brytanii, we Francji, Niemczech, Rosji czy innym kraju. Proszę pamiętać, że w przypadku Twittera mamy do czynienia z nowym medium, nowymi regułami, nowym ekosystemem. Wchodząc tam i podglądając, bez założenia konta, niewiele zrozumiemy. Siłą Twittera są rekomendacje. Ich siła jest tak wielka, że nie zaczynam śledzić np. polityka (precyzyjnie: nie dopisuję go do mojej listy „followersów") zanim nie zostanie mi on zarekomendowany przez osobę na Twitterze, do której zyskałem już, korzystając z tego miejsca w sieci, zaufanie. Najczęściej jest to partyjny kolega nowego Twitterowicza, dziennikarz lub asystent, którzy uczestniczą we wprowadzaniu nowego użytkownika. Pomagamy zakładać nowe konta wielu osobom, wiadomo, więc, na kogo orientować się, aby wiedzieć czy jest to konto przez kogoś, do kogo mamy zaufanie, „autoryzowane". Chce, więc pan powiedzieć, że właściwie, więc problemu nie ma? Sprawa jest znana od wielu miesięcy, wynika ze specyfiki tego medium, użytkownicy wiedzą, że mają do czynienia z „fałszywkami". Do tego, jak stało się to w przypadku fałszywego konta Andrzeja Olechowskiego, polityk może w prosty sposób doprowadzić do zamknięcia konta, skąd, więc problem? Mam wrażenie, że to szerszy problem, niż tylko atak przypuszczany dziś na Twitter. Nie zdziwię się, jeśli wprowadzenia ograniczeń w funkcjonowaniu Twittera pierwsi zażądają nie politycy, którzy jakoś sobie tu radzą, coraz zresztą lepiej, ale ci dziennikarze i te media, które mają dziś przekonanie, że sprawowali rząd dusz, że kontrolowali, pouczali, mówili, edukowali, sprawiali i budowali, którzy grali politykom a politycy tańczyli tak, jak oni im zagrali, nie mówiąc już o szacunku czytelników, i nagle mają problem za sprawą takich właśnie dziwnych urządzeń. Tego całego cholernego Internetu, jakiejś cudacznej sieci psującej ich świat. Kluczem do zrozumienia tego, co się dzieje dziś w mediach, jest zaufanie odbiorców. Zaufanie, którego nie zdobywa się raz na zawsze. O to zaufanie ludzi, o wiarygodność, walczą dziś „Gazeta Wyborcza" i „Rzeczpospolita", Polsat News i TVN24, „Newsweek" (tak, nawet kultowy w Ameryce „Newsweek”, tytuł z wielką tradycją, który nie powinien przecież o nic walczyć, bo wydawało się jeszcze niedawno, że będzie miał ugruntowaną pozycję na wieki wieków) i Radio Maryja, ale też poszczególni nadawcy informacji. I nie jest już dziś tak bardzo ważne, czy nadawcą tym jest dziennikarz mający legitymację prasową, czy polityk pod imieniem i nazwiskiem występujący, czy polityk działający tu pod pseudonimem, czy też pracownik naukowy zajmujący się biochemią, a więc daleki od polityki, ale potrafiący w niesamowicie kwintesencjonalny sposób zaprezentować porywający, prawdziwy content. Jeśli mam wątpliwości, co do intencji nadawcy informacji czy jego wiarygodności, po prostu naciskam przycisk i już: nie ma go w moim „timeline”, czyli wśród osób obserwowanych. W poniedziałek w tygodniku „Uważam Rze" piszę o tym, co się dzieje z wiarygodnością mediów tradycyjnych. Polecam ten tekst, który redakcja zatytułowała „Dziennikarze sami zabijają dziennikarstwo". Także w kontekście tego, co tak bardzo poruszyło dziś Twitterowiczów. Atak na Twitter odbiera, więc Pan, jako obronę mediów tradycyjnych? Staram się zrozumieć. Rozumiem, więc zaniepokojenie właścicieli dorożek konnych pojawieniem się samochodów. Na początku wyśmiewali, potem próbowali niszczyć, wprowadzać restrykcje, zakazywać. Może tylko właściciele dorożek konnych nie byli tak wpływowi, nie mieli tak dobrych relacji ze światem polityki, dlatego nie wywalczyli dla siebie okresów ochronnych, jak byśmy dziś powiedzieli: ceł na sprowadzane samochody. Ale też dziś politykom tak bardzo dziennikarze nie są potrzebni, jak w czasach dorożek konnych i trwających po siedem godzin przemówień, które ktoś musiał „przetłumaczyć ludowi". Informacja od polityków, o politykach, coraz częściej przepływa ponad pośrednikami informacjami. Bez ich dorożek też sobie dziś jakoś poradzą. O tym piszę w najnowszym "Uważam Rze". Bardzo uważnie obserwuję to, co dzieje się na styku mediów tradycyjnych i świata Internetu w różnych krajach. Wbrew pozorom walka ta nie toczy się między politykami a użytkownikami Internetu, lecz między tymi, którzy dotychczas chcieli określać się, jako Mainstream Medialny, sytuowali się ponad politykami i ponad wyborcami „wiedząc lepiej". To ich władza jest dziś władzą zagrożoną. Stąd podkupowanie bloggerów, zakładanie różnorakich stron „Twitterowopodobnych", naśladownictwo, ale też i ordynarne „fałszywki", aby tylko utrzymać rząd dusz. To ciekawe zjawisko, bardzo ciekawa walka dwóch światów. Jak jednak napisał Al Gore w „The Assault on Reason": „Internet rewitalizuję rolę obywateli w polityce. W nieograniczony sposób wymieniają dziś oni między sobą idee i poglądy. To niesamowite wzmocnienie demokracji". I tego się trzymajmy. I oczywiście, jakże by inaczej, zapraszam na Twitter: www.twitter.com/erykmistewicz.>

zespół wPolityce.pl

Mamy pretensje do Rosjan O łamaniu polsko-rosyjskich ustaleń, prowokacji MAK i o tym, że nie możemy nic na Moskwie wymusić - mówi prof. Marek Żylicz Raport MAK o katastrofie smoleńskiej nas nie wiąże – mówi prof. Marek Żylicz, doradzający rządowi ekspert prawa międzynarodowego

autor: Jakub Ostałowski

źródło: Fotorzepa

Raport MAK o katastrofie smoleńskiej nas nie wiąże – mówi prof. Marek Żylicz, doradzający rządowi ekspert prawa międzynarodowego

Arkadiusz Jaraszek: Jak pan napisał niedawno w swoim artykule w "Państwie i Prawie", na mocy półformalnego zawartego w trybie doraźnym porozumienia rząd Polski i Rosji zdecydowały o tym, że badanie przyczyn katastrofy smoleńskiej będzie prowadzone w oparciu o załącznik 13 do konwencji chicagowskiej. Czy była to słuszna decyzja? prof. Marek Żylicz, ekspert prawa międzynarodowego, z którego opinii korzystał rząd: - Była to najlepsza decyzja, jaką można było podjąć w tamtym czasie. W przypadku braku jakiejkolwiek umowy to Rosjanie mieliby wszystkie i wyłączne kompetencje do badania przyczyn tej katastrofy. Wypadek, bowiem nastąpił na ich terytorium. Gdyby nie było porozumienia, całkowicie bylibyśmy skazani na łaskę Rosjan i to oni decydowaliby, do jakich dowodów nas dopuścić, a do jakich nie. Porozumienie ministrów obrony z 1993 r. zapewniało tylko dostęp do dokumentów. Podważanie tego nieformalnego porozumienia między Polską i Rosją i stosowania aneksu 13 do konwencji chicagowskiej jest, więc wbrew naszym interesom.

To jednak na podstawie tego załącznika 13 strona rosyjska samodzielnie zdecydowała, że badania będzie prowadził MAK. Było to niezgodne z zawartym porozumieniem polsko-rosyjskim. Załącznik 13 wymagał, bowiem, żeby instytucja prowadząca badania była niezależna. Tymczasem MAK jest organem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo lotów, a więc nie korzysta z tej niezależności. To prawda. Dekrety rosyjskie o wykonywaniu obu tych funkcji przez MAK były zdecydowanie nieprawidłowością w realizacji postanowień załącznika 13.

Dlaczego zatem strona polska nie zareagowała stanowczo na podjęcie tej decyzji i nie wyraziła np. swojego sprzeciwu? Niestety, w Rosji nie ma innego organu aprobowanego przez organizację międzynarodową ICAO upoważnionego do badania takich wypadków. Polska nie mogła mieć żadnego wpływu na to, kogo Rosja wyznaczyła do prowadzenia takich badań. Rząd polski mógł jednak oczekiwać, że wyznaczona organizacja będzie przestrzegać aneksu 13. Historia pokazała, że tak się nie stało i pod tym względem mamy do Rosji uzasadnione pretensje.

Czyli nawet, jeśli Rosjanie złamali postanowienia załącznika 13, Polska nie mogła się od tego w żaden sposób odwołać? Nie może i nie potrzebuje. W stosunkach międzynarodowych nie ma żadnego nadrzędnego systemu egzekwowania realizacji umów zawieranych między dwoma państwami. Albo realizacja tych umów jest wymuszana siłą, albo państwa realizują je ze swojej własnej, nieprzymuszonej woli i w dobrej wierze. Jednak raport MAK nie jest wiążącą Polskę decyzją i odwołanie byłoby bezprzedmiotowe.

Raport MAK, który za katastrofę w całości obciąża polską stronę, a także niedopuszczenie do wszystkich dowodów płk. Edmunda Klicha, przedstawiciela Polski akredytowanego przy MAK, pokazują, że po stronie rosyjskiej dobrej woli zabrakło. Prawdopodobnie MAK dopuszczał nas tylko do tych dowodów, które nie były niewygodne dla strony rosyjskiej. Warto jednak zwrócić uwagę, że bez względu na to, czy byłby to MAK czy inna rosyjska organizacja, Polska mogłaby się jedynie domagać udostępnienia dokumentów i innych dowodów, ale nie moglibyśmy skutecznie wymusić realizacji tego żądania. Jest to dużą wadą prawa międzynarodowego, że nie daje możliwości stronom wymuszenia czegokolwiek w braku międzynarodowo ustalonych sankcji.

Czy można, zatem powiedzieć, że od samego początku Polska była skazana na to, że badanie przyczyn tej katastrofy będzie leżało w rękach Rosjan, a my będziemy mogli jedynie ich prosić o to, żeby dopuścili nas do swoich badań i dowodów? Nie prosić, a żądać. Oczywiście nie mogliśmy liczyć na to, że badania będą leżały w naszych rękach. Nie można jednak powiedzieć, że Polska oddała śledztwo Rosjanom, bo nie można komuś przekazać praw, których się nie posiada, a myśmy nie mieli prawa prowadzenia badań na terytorium Rosji. Porozumienie z 1993 r. nie dawało nam też niezbędnych uprawnień. Natomiast Rosjanie zgodzili się na stosowanie aneksu 13 do konwencji chicagowskiej, który miał nam zapewnić pełny dostęp do ich badań.

Ale przecież polscy przedstawiciele takiego dostępu nie mieli. Faktycznie nie mieliśmy pełnego dostępu, ale tylko, dlatego, że MAK nie wykonał tego, co wynikało z załącznika 13 do konwencji.

Skoro strona rosyjska nie wykonała zawartego porozumienie, to, dlaczego polski rząd nie oprotestował działań MAK i ustaleń poczynionych przez tę organizację? Oczywiście moglibyśmy odwoływać się do ICAO o wiążącą interpretację załącznika 13. I tylko tyle. Trzeba jednak pamiętać, że żadna sporna sprawa zgłoszona do ICAO w ciągu ostatnich 60 lat nie zakończyła się wyrokiem czy decyzją. Każda po wielu latach była umarzana. Nawet jednak gdyby taka decyzja ICAO zapadła, to i tak nie zmusiłoby to Rosjan do wydania nam jakiegokolwiek dokumentu czy dowodu.

Mamy, więc związane ręce i nawet odwołanie do międzynarodowych organizacji nie pomoże. Nawet międzynarodowi specjaliści z zakresu lotnictwa są zgodni, co do tego, że międzynarodowy arbitraż w lotnictwie jest w ogóle nieskuteczny. Jedyną korzyścią dla strony skarżącej jest nagłośnienie swojego stanowiska. Ale to możemy zrobić innymi drogami, także w ICAO.

MAK przygotował, więc swój raport, który winę za tę katastrofę całkowicie zrzuca na Polskę, a nasz rząd nie może go skutecznie podważyć na arenie międzynarodowej. - Raport MAK nas nie wiąże. Mamy przygotować własny raport i go nagłośnić na arenie międzynarodowej. Jeżeli w mediach zagranicznych uda nam się nagłośnić, że raport rosyjski zawierał braki i nieścisłości, to będzie to dla nas pewna satysfakcja. Z mojego doświadczenia negocjacyjnego wiem, że występowanie w trybie spornym do jakiejkolwiek organizacji międzynarodowej, np. ICAO, jest środkiem ostatecznym i niekoniecznie najskuteczniejszym.

Co pan przez to chce powiedzieć? Na razie trwają rozmowy z Rosją. Teraz ważne jest dla Polski to, żeby uzyskać od strony rosyjskiej to, czego nam jeszcze brakuje. Do tej pory nie uzyskaliśmy wszystkich dowodów i powinno nam zależeć na tym, żeby zostały one możliwie szybko nam dostarczone. Po ostatnich wydarzeniach, np. przesłuchaniach prowadzonych przez polskich prokuratorów widać, że rząd rosyjski rozumie, że MAK naruszył warunki porozumienia i teraz stara się to naprawić np. poprzez przekazywanie nam kolejnych dowodów.

Tylko, że te negocjacje z Rosjanami są mało skuteczne. Zgłosiliśmy przecież wiele uwag do wstępnej treści raportu MAK, ale nie zostały one uwzględnione i MAK ogłosił własny raport z pominięciem naszych spostrzeżeń. To prawda, większości naszych uwag nie uwzględnił. Ale właśnie tym strona rosyjska nas zaskoczyła, była to swego rodzaju prowokacja ze strony MAK. Nie wiem, dlaczego w ten sposób MAK chciał Polsce "dołożyć".

Czy to nie potwierdza zdania tych, którzy uważają, że od samego początku strona rosyjska nie miała dobrej woli, żeby rzetelnie i obiektywnie wyjaśnić przyczyny tej katastrofy? Być może najpierw ją miała, a później przestała ją mieć. To jednak nie jest ważne. Teraz najważniejsze jest dla nas to, żeby uzupełnić zgromadzone przez nas dowody i wydać własny raport pokazujący wszystkie okoliczności i możliwe przyczyny wypadku z 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku.

Do tego potrzebne są nam np. zapisy czarnych skrzynek czy zbadanie wraku samolotu. Rosjanie do tej pory nie przekazali nam tych dowodów. Co prawda powoli, ale Rosjanie przekazują nam kolejne dowody. Z całą pewnością po zakończeniu rosyjskiego śledztwa otrzymamy także oryginały czarnych skrzynek i szczątki samolotu. Według załącznika 13 powinny być zwolnione po zakończeniu badań lotniczych, jednak Rosjanie czekają jeszcze na zakończenie badań prokuratury Już teraz jednak bez tych dowodów na podstawie publicznie znanych faktów można ocenić, że niestety zbyt wiele błędów poprzedzających katastrofę leżało po stronie polskiej.

To gdzie popełniliśmy błędy? Z całą pewnością w przygotowaniu tego lotu i w wyszkoleniu pilotów. Postępowanie załogi także było niezgodne z procedurami, bo np. licencja pilota nie pozwalała mu na zejście poniżej pułapu 120 metrów. Błędów i uchybień po naszej stronie była cała masa.

A co z uchybieniami po stronie rosyjskiej? W większości już je znamy, chociaż mogą się ujawnić nowe fakty po skompletowaniu dowodów i z całą pewnością ich dokładna analiza znajdzie się w polskim raporcie.

Co zarzucimy w nim Rosjanom? Pewnie błędem Rosjan było nie zamknięcie lotniska i dla nas nie ma istotnego znaczenia, kto podjął taką decyzję - czy był to kontroler na wieży, jego przełożony w Smoleńsku czy może ktoś z Moskwy. Zapewne w raporcie wykażemy Rosjanom więcej błędów. Na szczegóły musimy jednak poczekać do publikacji naszej wersji raportu.

Co się stanie po ogłoszeniu przez polski rząd naszego raportu? Zapewne będzie on rozmijał się z ustaleniami Rosjan. Opinia międzynarodowa pozna, więc dwie odrębne wersje przyczyn tej katastrofy, a w obiegu prawnym będą funkcjonowały dwa różne raporty. Tak może będzie, jeżeli obie te wersje trafią do ICAO. Jeszcze nie wiadomo, w jakim trybie, bowiem ICAO zajmuje się wyłącznie statkami powietrznymi cywilnymi, a lot do Smoleńska wykonywał samolot państwowy. Powinno nam jednak zależeć na tym, żeby nagłośnić naszą wersję raportu, a nie wszczynać spór z Rosjanami przed ICAO.

Rosjanie przygotowali, więc nieprawdziwy raport, a załącznik 13 do konwencji chicagowskiej nie daje nam żadnej możliwości jego zaskarżenia i odwołania się od jego treści. My nie mamy możliwości i potrzeby odwoływania się od treści raportu MAK, bowiem nie jest on decyzją wiążącą. Możemy natomiast nagłośnić swoją wersję wydarzeń i powiedzieć opinii publicznej, że Rosjanie opublikowali niezgodny z wymaganiami międzynarodowymi raport bez próby uzgodnienia z nami. Może to również podważyć aprobatę ICAO dla MAK.

Nie pomoże to jednak w dojściu do prawdy i pokazaniu światu, jakie były prawdziwe przyczyny katastrofy z 10 kwietnia 2011 r. w Smoleńsku. Prawda o okolicznościach i złożonych przyczynach katastrofy bedzie tak czy inaczej wyjaśniona. Ważne będzie sformułowanie wniosków na przyszłość. A czy ważne jest poznanie nazwiska generała z Moskwy, który powiedział dowódcy na lotnisku, żeby pozwolić nam lądować. No nie. Ważne jest to, że lot był źle przygotowany, piloci złamali procedury przy próbie wylądowania, a Rosjanie niesłusznie nie zamknęli lotniska. I w oparciu o tę wiedzę powinniśmy wyciągać wnioski zmierzające do zapobiegania podobnym wypadkom w przyszłości. W innym trybie będą wyciągane wnioski dotyczące odpowiedzialności politycznej i ewentualnej odpowiedzialności karnej. Arkadiusz Jaraszek rp.pl

Aneks 13, czyli wielka niemoc Ludzie zasadniczo dzielą się na tych, którzy przed konfrontacja z silniejszym zakładają możliwość wzięcia po d*** oraz na tych, którym taka możliwość przychodzi do głowy, kiedy już pod d**** wezmą. Tych drugich jest oczywiście znacznie więcej. Nie wiem czy dla czytelników będzie jasne, czemu akurat to przyszło mi do głowy podczas lektury wywiadu z prof. Markiem Żyliczem, z którym dla „Rzeczpospolitej” rozmawiał Arkadiusz Jaraszek*, ale postaram się to jakoś zbornie wytłumaczyć. A może i samo wyjdzie… Po kontrowersyjnym przecieku z wystąpienia pana Żylicza przed sejmowym zespołem doradzający rządowi ekspert zaczął bez kontrowersji. Zapewnił solennie, że konwencja chicagowska „- Była to najlepsza decyzja, jaką można było podjąć w tamtym czasie. W przypadku braku jakiejkolwiek umowy to Rosjanie mieliby wszystkie i wyłączne kompetencje do badania przyczyn tej katastrofy. […]Gdyby nie było porozumienia, całkowicie bylibyśmy skazani na łaskę Rosjan i to oni decydowaliby, do jakich dowodów nas dopuścić, a do jakich nie.” Można powiedzieć, że na tym koniec optymistycznych wieści, które pan profesor ma dla czytelników całą resztę wywiadu sprowadzić, bowiem można do jego utyskiwań na to, że… Rosjanie, w trakcie badań, zdecydowali…, do jakich dowodów nas dopuścić a do jakich nie. Gdyby próbować znaleźć jakieś usprawiedliwienie dla tej niezbyt komfortowej dla „strony polskiej”, czyli ekipy Tuska sytuacji, w jaką zabrnęła ona w tej całej sprawie najlepiej pasowałby tu następujący fragment „Rząd polski mógł jednak oczekiwać, że wyznaczona organizacja będzie przestrzegać aneksu 13. Historia pokazała, że tak się nie stało i pod tym względem mamy do Rosji uzasadnione pretensje.” I to „rząd polski mógł jednak oczekiwać” pozwoliłem sobie na samym początku wyrazić w sposób może mniej wyszukany. Dla wielu, niebędących nie tylko profesorami Żyliczami, ale nawet osobami po jakimś szczątkowym kursie prawa międzynarodowego od początku jasnym było, że opieranie fundamentalnej dla nas sprawy na tym, że rząd „mógł oczekiwać” jest chyba największym dowodem albo na złą wole albo naiwność (czy tam nawet głupotę) osób odpowiadających za tę sprawę. W kwestii realistycznej oceny tego, jak nas potraktują oficjalne czynniki rosyjskie zainteresowani sprawą „amatorzy” na głowę pobili naszą zawodową dyplomację. Właściwie chyba „zawodową”. Wbrew dobrym chęciom, które skupił pan profesor na próbach pokazania naszych działań w jak najlepszym świetle żadna niemal z kwestii, poruszonych w wywiadzie nie daje naszej stronie szans obrony. Tak jest i z kwestią powierzenia badania katastrofy MAK bez żadnego wpływu z naszej strony czy wyciszonej w Polsce kwestii ewentualnego odwołania. W tej akurat sprawie wystarczyło spokojnie i ze zrozumieniem przeczytać konwencję by nie mieć wątpliwości, jakie bzdury opowiadali ci, którzy z takim przekonaniem zapewniali, że od niekorzystnego dla nas raportu MAK to my się, ho ho, odwołamy. Bo odwołać to myśmy się mogli wcześniej albo i wtedy, gdy już było „po herbacie” od przyjętych procedur a nie od treści raportu. Dość zabawną, o ile w tej sprawie można doszukać się czegokolwiek zabawnego, puentą tego, jak mogli i jak zachowywali się nasi przedstawiciele w śledztwie jest stanowcza opinia pana profesora Żylicza, który na pytanie „Czy można, zatem powiedzieć, że od samego początku Polska była skazana na to, że […] będziemy mogli jedynie ich prosić o to, żeby dopuścili nas do swoich badań i dowodów odpowiada stanowczo „Nie prosić, a żądać.” Aż się chce dopisać wykrzyknik, którego pan profesor nie dodał zabawne jest to, że wcześniej przyznał „Prawdopodobnie MAK dopuszczał nas tylko do tych dowodów, które nie były niewygodne dla strony rosyjskiej. Warto jednak zwrócić uwagę, że bez względu na to, czy byłby to MAK czy inna rosyjska organizacja, Polska mogłaby się jedynie domagać udostępnienia dokumentów i innych dowodów, ale nie moglibyśmy skutecznie wymusić realizacji tego żądania”. Jednym słowem mogliśmy nawet nie żądać, ale wręcz straszyć bombardowaniem rosyjskich miast! Z takim samym skutkiem jak żądać. Czy tam prosić… Wypadałoby jakoś to wszystko podsumować. Powiem tyle, że warto przeczytać wywiad. I to jeszcze, że na jakieś inne podsumowanie brak mi słow.

* http://www.rp.pl/artykul/107684,662224.html

rosemann - blog

Szachrajstwa wyborcze Platformy "Warszawa jest podzielona na okręgi jednomandatowe. Wawer i Białołęka „znalazły się” na lewym brzegu Wisły i to bez żadnych racjonalnych przesłanek, poza rankingami wykonanymi przez Platformę Obywatelską pod swoim kątem. Być może porażka PO na Ursynowie spowodowała, że chcą teraz do tego okręgu dołączyć Wawer; możliwe, że nie są pewni Żoliborza skoro chcą włączyć tam Białołękę…" Ze Zbigniewem Romaszewskim, wicemarszałkiem Senatu rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz

- Podczas poniedziałkowej konferencji sprzeciwiał się Pan planom prywatyzacji Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej, popularnego SPEC-u, ale czy prywatna własność nie będzie gwarantem lepszego zarządzania tym przedsiębiorstwem? - Teza, że prywatna własność będzie lepiej zarządzana w przypadku SPEC nie jest prawdziwa i wynika z zabobonów współczesnych czasów, jakoby prywatyzacja była lekiem w każdej sytuacji. W tym przypadku nie chodzi o handel ziemniakami czy pietruszką, gdzie konkurencja istotnie ma duże znaczenie. Tutaj mamy do czynienia z infrastrukturą liniową, która jest naturalnym środowiskiem monopolu. W moim przekonaniu sprzedawanie monopolu jest rzeczą karygodną. Monopolista będzie miał nas na smyczy i będzie mógł podyktować każdą cenę, jaką sobie tylko zamarzy, a my będziemy musieli płacić, bo nie będziemy mieli alternatywy. W dodatku wartość SPEC określona w budżecie Warszawy na 2011 roku, jako dochód miasta jest poniżej wartości księgowej. Chybiony jest także argument o rzekomym wzroście zdolności kredytowej spółki po przejęciu przez prywatnego inwestora. SPEC nie ma obecnie żadnych zobowiązań długoterminowych, a jego możliwości zadłużania na ponad 1 miliard złotych rocznie wystarczyłyby w zupełności na planowane inwestycje.

- Czy uda się zorganizować w tej sprawie przynajmniej referendum wśród mieszkańców stolicy? - To jest nasze główne założenie, ale zobaczymy czy projekt się powiedzie. Do zrealizowania tego celu potrzebna jest zbiórka 140 tysięcy podpisów przez dwa miesiące przez powołany do tego celu komitet. Jesteśmy zdecydowani i zdeterminowani, aby do referendum doprowadzić.

- W kwietniu Sejm uchwalił ustawę o Systemie Informacji Oświatowej, która zakłada, że obok danych o szkołach czy nauczycielach, znajdą się w nim m.in. dane indywidualne o uczniach, w tym dane wrażliwe (np. opinie psychologa, informacje o stopniu niepełnosprawności). Dlaczego porównał Pan zbieranie takich danych w SIO do utopijnego świata Orwella? Skąd aż takie mocne przyrównanie? - Wielki Brat musi mieć dokładnie odnotowanych wszystkich i to próbuje się w Polsce przeprowadzić. Zaczyna się jakieś szaleństwo. W czasach PRL naprawdę nieźle musiałem się napracować, zanim SB zdecydowało się założyć mi teczkę. A teraz taki mały człowiek się rodzi, skończy 5 lat i od razu ma teczkę, gdzie zaczyna mu się wpisywać: jak długo się moczył w nocy, czy korzystał z pomocy psychologicznej itp., Dlaczego to ma się ciągnąć za dzieciakiem od 5 roku życia do czasu zakończenia przez niego edukacji tylko, dlatego, że pani minister potrzebuje tych danych do naliczenia dotacji? Przecież można te osoby policzyć anonimowo i na tej podstawie naliczyć dotację. Do tego wystarczy wiedza o tym, ilu uczniów jest w danej szkole. Mamy do czynienia ze świadomą rozbudową kontroli ministerstwa edukacji, które boi się, że szkoły mogłyby występować o zbyt duże dotacje na dzieci niepełnosprawne, dzieci trudne, czy z ADHD. Na szczeblu centralnym takie dane nie są potrzebne. Jeśli byłaby wola rodziców to owszem, mogą porozumieć się z wychowawcą, ten z dyrektorem. Jeżeli będą nauczyciele i dyrektorzy z prawdziwego zdarzenia to ministerstwo nie jest w tym wszystkim potrzebne.

- Wspomniał Pan o rozciąganiu kontroli ministerstwa, które jest formą kontroli państwa nad obywatelami, tutaj nawet małymi dziećmi. Czy nie są to dokładnie takie same zarzuty, jakie właśnie rządząca Platforma Obywatelska stawia Prawu i Sprawiedliwości, czyli inwigilację czy obsesyjne monitorowanie obywateli? - Na pomysł takiej ustawy nikt w PiS-ie by nie wpadł. Trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś z Prawa i Sprawiedliwości zaproponowałby ustawę mówiącą o centralnym, podkreślam – centralnym, zakładaniu teczek na dzieciaki od 5 roku życia, by w tych dokumentach wszystko o nich wynotowywać. To jest nie tylko gruba przesada, ale zastępowanie oświaty biurokracją. To nie wyraz zwiększonej troski o dzieci i rodzinę, ale jedynie chęć podporządkowania dzieci i rodziny wszechpotężnemu państwu.

- Oskarżył Pan Platformę Obywatelską o manipulacje w nowym Kodeksie Wyborczym. Myśli Pan, że ordynacja, termin wyborów, ale i inne sprawy, takie jak chociażby zasady prezentacji partii politycznych w mediach publicznych zdominowanych przez partie koalicyjne, że cała ta machina wyborcza będzie ustawiona pod PO? - Nie rozumiem, dlaczego wybory mają być dwudniowe. Każdy, kto uczył się języka polskiego potrafi odróżnić liczbę pojedynczą od liczby mnogiej. W Konstytucji jest napisane jednoznacznie, że wybory odbywają się w dniu, a nie w dniach. Jeśli już Platforma Obywatelska chce robić więcej dni wyborów, to powinna pójść tropem Łukaszenki i zorganizować wybory, które będą trwały siedem dni. Wtedy są zupełnie inne możliwości sprzyjające fałszowaniu wyników. Po co zatrzymywać się w pół drogi. Może rządzący zechcą pójść na całość?

- Sprzeciwiał się Pan również propozycji jednomandatowych okręgów do Senatu. Pan jednak zdecydował się już na start w Warszawie. - Warszawa jest podzielona na okręgi jednomandatowe. Wawer i Białołęka „znalazły się” na lewym brzegu Wisły i to bez żadnych racjonalnych przesłanek, poza rankingami wykonanymi przez Platformę Obywatelską pod swoim kątem.

Być może porażka PO na Ursynowie spowodowała, że chcą teraz do tego okręgu dołączyć Wawer; możliwe, że nie są pewni Żoliborza skoro chcą włączyć tam Białołękę… Trudno to inaczej wytłumaczyć. Zdecydowałem ubiegać się o mandat senatorski w okręgu złożonym z dzielnic: Targówek, Praga Północ, Praga Południe, Rembertów i Wesoła. Liczę na poparcie mieszkańców prawej – dosłownie i w przenośni - części Warszawy.

- Powiedział Pan 8 kwietnia, że "W przededniu rocznicy katastrofy o jej przyczynach wiemy niewiele więcej niż rok temu". Wierzy Pan, że po tak długim czasie zasypywania tropów lub przynajmniej drastycznych zaniedbań możliwe jest jeszcze poznanie prawdy o 10 kwietnia? - W tej sprawie jestem pesymistą. Od maja 2010 roku było wiadomo, że w kwestii ewentualnego zamachu nie będą prowadzone żadne badania, bo od razu uznano taką hipotezę za niemożliwą. Nie przedstawiono oczywiście żadnych argumentów, dlaczego hipoteza zamachu nie miałaby być brana na poważnie pod uwagę. Pozostają jeszcze kwestie techniczne. Ta kupa metalu, wrak tupolewa, który leży pod plandeką i niszczeje, nie pozwoli na potwierdzenie jakichkolwiek przypuszczeń. Jeśli będą przesłanki, że zawiodły jakieś elementy samolotu, to w sposób jednoznaczny nie będziemy w stanie tego udowodnić. Ten samolot po powrocie z naprawy w ciągu jednego roku miał aż siedem usterek. Siedem! Gdyby pan redaktor miał w swoim samochodzie siedem usterek pod rząd to też zapewne uznałby pan, że coś z tym autem trzeba zrobić. W przypadku tupolewa naprawa była atestowana przez Międzynarodowy Komitet Lotniczy (MAK), który prowadził śledztwo będąc przecież sędzią we własnej sprawie. To wszystko jest nie tylko gorszące, ale też po prostu nielogiczne. Niestety, na takie postępowanie rząd Tuska wyraził zgodę.

Kogo mamy za Prezydenta? Prezydent Komorowski mimo tego, że uczestniczył wczoraj w niezwykle ważnej uroczystości 90 rocznicy III Powstania Śląskiego na Górze Świętej Anny, nie uniósł się ponad partyjne podziały, tylko zaatakował Prawo i Sprawiedliwość, a co gorsza gloryfikował Niemców walczących z polskimi powstańcami. Wprawdzie atakując PiS nie uczynił tego, wprost ale powiedział o partiach politycznych, które przeciwstawiają śląskość polskości. Przed paroma tygodniami sprawa ta była przedmiotem burzy medialnej po opublikowaniu przez PiS „Raportu o stanie Rzeczypospolitej”. Media wyrwały jedno zdanie z rozdziału zatytułowanego „Wstydliwy Naród Polski” i mimo tego, że w raporcie opisywano krytycznie koalicję Platformy z Ruchem Autonomii Śląska w samorządzie województwie śląskiego, kłamliwie przypisały PiS-owi przeciwstawianie śląskości polskości. Prezydent Komorowski zamiast podkreślić znaczenie III Powstania Śląskiego dla ostatecznego zespolenia Śląska z macierzą i uwypuklenia roli jego przywódcy Wojciecha Korfantego, choćby przez zaproszenie na uroczystość wnuka jego brata Bronisława Korfantego tak się składa senatora PiS ostatnich 2 kadencji, zdecydował się na połajanki wobec największej partii opozycyjnej. Niestety nic takiego nie miało miejsca, nie padło również ani jedno krytyczne słowo odnoszące się do działalności RAŚ w tym także w samorządzie województwa śląskiego. A jest się, czym niepokoić. Niedawno w wywiadzie dla Rzeczpospolitej lider RAŚ Jerzy Gorzelik mówił wprost „ moją ojczyzną nie jest Polska tylko Górny Śląsk”, a także, „że w warstwie językowej bliżej mu do Polaków, ale jeżeli chodzi o inne element kultury to bliżej mi do kultury niemieckiej”. Mówił też o konieczności usunięcia książek Sienkiewicza z kanonu lektur obowiązkowych, jako polskiego nacjonalisty. Stawiał wprost kwestię autonomii Śląska i twierdził, że do roku 2020 Śląsk będzie regionem autonomicznym przy poparciu jak się to ujmuje „środowiska Platformy”, bo nie wie czy do tego czasu ta partia przetrwa. Człowiek o takich poglądach przy akceptacji Platformy jest członkiem zarządu województwa śląskiego i odpowiada na Śląsku za edukację i kulturę. Ma tym samym ogromny wpływ na to, do kogo i na jakie cele trafiają olbrzymie pieniądze zarówno te z budżetu województwa jak i jeszcze większe pieniądze europejskie. Przy pomocy tych środków wspierane są zarówno instytucje zajmujące się edukacją i kulturą w tym regionie, ale także większość organizacji pozarządowych, stowarzyszeń i fundacji, które działają w tych obszarach. Tak naprawdę w obecnym systemie finansowania edukacji czy kultury żadne większe wydarzenie edukacyjne czy kulturalne niezależnie od tego, przez kogo jest organizowane, nie może się odbyć, jeżeli nie ma wsparcia finansowego samorządu województwa. To Platforma włożyła w ręce RAŚ ogromną ilość instrumentów w tym tak ważnych jak instrumenty finansowe przy pomocy, których można „niezwykle wydajnie” kształtować świadomość mieszkańców województwa śląskiego. Lider RAŚ, więc nie blefuje mówiąc, że już za 8 lat Śląsk będzie regionem autonomicznym ze wszystkimi tego konsekwencjami. Prezydent Komorowski nie tylko tego nie potępił, a wręcz poparł stwierdzając, że „ta ziemia i dziś potrzebuje wspólnego działania jej mieszkańców. Krzepiąca idea i krzepiąca w coraz większą siłę, samorządności, jest najlepszym miejscem takiego obywatelskiego, śląskiego spotkania i aktywności”. Czy nie jest to zachęta do separatyzmu wypowiedziana przez strażnika Konstytucji RP, w której zapisana jest integralność terytorialna naszego kraju? Na koniec było jeszcze gorzej, Prezydent wręcz zrównał heroizm powstańców śląskich z postawą tych, którzy walczyli o przyłączenie Śląska do Niemiec. Powiedział, bowiem „szanujemy tutaj również wybory tych, którzy stanęli po drugiej stronie zmagań”. Prezydent Komorowski przeczytał swoje wystąpienie z kartek, więc trudno podejrzewać jakakolwiek pomyłkę. Takie wystąpienie przygotowali doradcy, a Prezydent je zaakceptował. Za klasykiem zapytam, kogo więc mamy za Prezydenta? Zbigniew Kuźmiuk

Przebierańcy, a niewypędzeni To my zostaliśmy wypędzeni z własnych domów, mieszkań i ograbieni. Rozkradziono i zagospodarowano cały nasz majątek. Tymczasem wielu Niemców wmówiło sobie, że zostali poszkodowani. Z Benedyktem Wietrzykowskim, prezesem Stowarzyszenia Gdynian Wysiedlonych, rozmawia Bogusław Rąpała

Erika Steinbach, która właśnie przyjechała z wizytą na Pomorze, określa siebie i innych Niemców, którzy uciekli w czasie II wojny światowej przed Armią Czerwoną na Zachód, mianem wypędzonych. Ma do tego prawo - Oczywiście, że nie! Jej rodzice przybyli na Pomorze z Niemiec. Warto pamiętać, że jej ojciec – Wilhelm Karl Hermann, urodził się 29 stycznia 1916 r. w Hanau koło Frankfurtu nad Menem. Nie jest tak, jak teraz perfidnie tłumaczy jego córka, że pochodził ze Śląska. W 1941 r. jako podoficer Wehrmachtu został skierowany do służby w jednostce pomocniczej na lotnisku w Rumi, gdzie zamieszkał na kwaterze. Natomiast matka – Erika z domu Grote, która urodziła się 27 stycznia 1922 r., przyjechała do Rumi, miejsca narodzin Eriki Steinbach, z Berlina. Tu zawarli związek małżeński. Sama Erika Steinbach urodziła się 25 lipca 1943 roku. Zatem kiedy opuszczała Polskę, miała zaledwie półtora roku. Jej ojciec był wówczas na froncie. Erica Hermann wyszła za mąż za dyrygenta Helmuta Steinbacha, który – w przeciwieństwie do niej – nie jest aktywny politycznie. Moim zdaniem, działalność, jaką prowadzi szefowa Związku Wypędzonych, jest niemalże chorobliwa.

Wersja historii budowana i forsowana przez Związek Wypędzonych spotyka się z pozytywnym odbiorem w Niemczech. Dlaczego? - Ponieważ wielu Niemców wmówiło sobie, że zostali poszkodowani. A przecież nie jest winą Polaków to, że układ po II wojnie światowej został zawarty ponad naszymi głowami i granice naszego kraju przeniesiono za Odrę i Nysę. Ci Niemcy, którzy określają się teraz, jako wypędzeni, mieli szansę na rehabilitację i przyjęcie polskiego obywatelstwa.

Nie musieli przed Polakami uciekać. - Nie musieli. Jeśli mieli czyste ręce i czyste sumienia, mogli pozostać.

Jednak nie skorzystali z tej możliwości… - Woleli wyjechać do Niemiec, a teraz nas oczerniają. Co ciekawe, nie zostali na terenach późniejszych Niemiec Wschodnich, ale powędrowali dalej, prawie pod granicę z Francją. A przecież wielu spośród 2 mln członków Związku Wypędzonych zostało zrehabilitowanych.

Kogo zatem powinno określać się mianem wypędzonych, ewentualnie wysiedlonych? - Ja reprezentuję Stowarzyszenie Gdynian Wysiedlonych. To my zostaliśmy wypędzeni z własnych domów, mieszkań i ograbieni. Jak to wyglądało, można sobie wyobrazić na podstawie wspomnień niektórych Niemców z tamtego okresu, którzy podają, że w polskich domach, które sobie zawłaszczyli, zastali ciepłe śniadania. Rozkradziono i zagospodarowano cały nasz majątek. Kiedy nastąpił odwrót Niemców pod Stalingradem i klęska Hitlera była już przesądzona, maszyny z naszych fabryk, sklepów i warsztatów wywieziono do Niemiec.

Jaką metodą posługuje się Związek Wypędzonych? - Metodą nielegalną, która nie przynosi chwały. To metoda podstępu, grania na ludzkich sumieniach i ludzkim cierpieniu.

Na dodatek jest to metoda małych kroków. Najpierw wysuwa się z pozoru niegroźne postulaty, a potem następują konkretne roszczenia majątkowe. - W miejscowości Narty koło Szczytna toczy się teraz spór, w którym obywatelka Niemiec żąda milionów złotych od Polski za dom i ziemię pozostawione przez jej rodziców. Rząd Edwarda Gierka postawił warunek, że jeśli jakiś Niemiec chciał wyjechać za granicę, musiał zrzec się własności na rzecz Skarbu Państwa. Błąd i zaniechanie urzędników w tamtym czasie polegały na tym, że wydawali paszporty bez spełnienia tego warunku i nie zaktualizowali ksiąg wieczystych. Kolejny przykład to sprawa domu w Gdańsku przy ulicy Polanki. Polacy przez tyle lat dbali o niego, utrzymywali go, konserwowali i płacili podatki, a efekt jest taki, że przyjeżdża teraz z Niemiec jakiś powinowaty i chce to zagarnąć.

To rzeczywiście absurdalne sytuacje. A przede wszystkim bardzo niesprawiedliwe. - Powiem więcej, dochodzi nawet do jeszcze większych absurdów. Niektórym nieuczciwym Niemcom na Śląsku hitlerowski rząd w czasie wojny odbierał majątki za niepłacenie podatków czy niewywiązywanie się z innych zobowiązań. I jeśli przykładowo istniała fabryka mydła będąca własnością Niemca, która została mu odebrana z wyżej wymienionych powodów, to teraz jacyś jego spadkobiercy chcą ją odzyskać, powołując się na koligacje rodzinne, pomimo że już dawno została zlikwidowana i upaństwowiona przez III Rzeszę, co jasno wynika z akt. Takie postępowanie jest perfidne i bardzo denerwujące. Bo te tereny zawsze były rdzennie polskie. A Niemcy po prostu byli najeźdźcami. Wykorzystywali Polaków, jako tanią siłę roboczą. Ludzie kontyngentami musieli dostarczać produkty rolne, które szły na utrzymanie Wehrmachtu.

Czy te działania spotykają się z właściwą odpowiedzią ze strony Polski? - Nasz rząd nic nie robi w kwestii obrony Polaków i ich własności. Pozwala “hasać” na polskich terenach i polskich majątkach takim właśnie przebierańcom, jakimi są “wypędzeni” pokroju Eriki Steinbach. A tymczasem Polakom, którzy byli represjonowani najpierw przez Niemców, a potem przez komunistów, teraz próbuje odbierać się ich domy.

Jak w takim razie powinna wyglądać odpowiedź polskich polityków i historyków? - Po pierwsze, powinna być stanowcza. W tej stanowczości na pierwszym planie powinna być prawda. Jakiś czas temu ukazała się książka “Gdynia 1939-1945 w świetle źródeł niemieckich i polskich. Aresztowania – Egzekucje – Wysiedlenia ludności cywilnej narodowości polskiej”, autorstwa dwóch pracownic IPN, dr Elżbiety Rojowskiej i dr Moniki Tomkiewicz. W niemieckich archiwach autorki odnalazły materiały, z których wynika, że pozostawione przez represjonowanych Polaków mienie zostało potraktowane, jako porzucone. Na takiej podstawie prawa własności do tych majątków otrzymali Niemcy, którzy tutaj przybyli. Po wojnie, zamiast wykreślić z dokumentów nazwiska Niemców i przywrócić majątki prawdziwym, prawowitym właścicielom, jakimi byli Kowalscy, Nowakowie czy Zielińscy, w księgach wieczystych pozostawiono nazwiska niemieckie.

Czyli jest to w jakiejś mierze zaniedbanie naszej administracji państwowej? - Niestety tak. Tym sposobem w księgach wieczystych miasta Gdyni nadal figurują nazwiska niemieckich właścicieli, którzy de facto przejęli mienie pozostawione na skutek przymusowego wysiedlenia, a nie, dlatego, że zostało ono porzucone. I teraz przyjeżdża jakiś obywatel Republiki Federalnej Niemiec i mówi: “Mój dziadek mieszkał w Gdyni i miał tutaj działkę”. Istnieją biura prawnicze, które specjalizują się w wyszukiwaniu takich przypadków w księgach wieczystych. Kiedy udaje się im coś znaleźć, odnajdują daną rodzinę w Niemczech i oferują jej swoje usługi, które mają pomóc w odebraniu własności Polakom.

Pan bardzo angażuje się w odkłamywanie takiej wersji historii, jaką reprezentuje Erika Steinbach. - Tak, bo jestem Polakiem z krwi i kości. Urodziłem się w Gdyni i całe życie tu mieszkałem. Jako wysokiej klasy specjalista w branży portowo-morskiej (shippingu) miałem wiele ofert wyjazdu do pracy za granicę, ale nie skorzystałem z nich. Bo tutaj jest moja ziemia i tutaj jest moje miejsce. Dziękuję za rozmowę.

Steinbach wini polskich nacjonalistów Największe niemieckie gazety i agencje informacyjne szeroko komentują wizytę szefowej Związku Wypędzonych (BdV) w Polsce. “Die Welt” umieścił we wczorajszym wydaniu obszerny wywiad z Eriką Steinbach. Niemieckojęzyczny portal www.polen.pl posunął się nawet do porównania jej przyjazdu do Polski z majową wizytą w Warszawie prezydenta USA. Autor artykułu stwierdza, że obydwie wizyty wywołują dużo kontrowersji i dyskusji. Dla niemieckich mediów nie ma wątpliwości, że wizyta Steinbach w Polsce jest wyjazdem służbowym w ramach pełnienia przez nią funkcji rzecznika frakcji chadeckiej ds. praw człowieka i pomocy humanitarnej w Bundestagu. Niemieckie “Die Welt” cytuje wypowiedź burmistrz Rumi Elżbiety Rogali-Kończak, która przypomniała, że “rodzina Steinbach nie miała w Rumi żadnego majątku i nie została wypędzona”. Na temat możliwości spotkania z szefową BdV pani burmistrz miała odpowiedzieć, że “spotkanie takie powinno się rozpocząć na miejscowym cmentarzu, gdzie pogrzebanych jest ok. dwóch tysięcy polskich żołnierzy poległych wskutek niemieckiej napaści w 1939 roku, – ale Steinbach odmówiła spotkania na cmentarzu”. Przewodnicząca BdV planowała złożenie kwiatów pod tablicą upamiętniającą niemieckie ofiary zatopienia w 1945 roku statków “Wilhelm Gustloff”, “Steuben” i “Goya”. Redemptoryści, którzy są gospodarzami kościoła Ludzi Morza, nie zgodzili się na tę wizytę. Ale “Deutsche Welle” na swoich stronach internetowych informuje, że “proboszcz Marek Mirus powiedział, że kościół nie może być zamknięty dla człowieka, który ma potrzebę modlitwy za zmarłych, ale zaraz dodał, iż dotyczy to wizyt prywatnych, a nie politycznych”. W wywiadzie dla “Welt am Sonntag” Steinbach stwierdziła, że wie, iż jest nielubiana w Polsce, ale nie przez wszystkich, lecz tylko przez polskich nacjonalistów z polskiej prawicy. Natomiast liberalny rząd Donalda Tuska zdecydowanie osłabił takie ostre tony. Jej zdaniem, pokolenie młodych Polaków nie ma problemów z odbiorem jej osoby. Według Steinbach, żądania, aby polska mniejszość w RFN miała prawa adekwatne do przywilejów Niemców mieszkających w Polsce, są nierealne i wysuwane wyłącznie przez obóz nacjonalistyczny. Szefowa wypędzonych twierdzi, że za Odrą nie ma w ogóle polskiej mniejszości. - Moim zdaniem, wizyta Eriki Steinbach w Polsce jest z jej strony prowokacją, a ona sama powinna być w Rumi uznana za persona non grata – mówi senator Dorota Arciszewska-Mielewczyk. – Jeżeli polski rząd nie reaguje i daje przyzwolenie na pewne zachowania Steinbach, to takie są tego skutki – dodaje.

Waldemar Maszewski

PRAWICOWY KOD IGORA JANKE Od dawna podejrzewałem, że redaktor Igor Janke jest stronnikiem PiS-u i wykonuje dobrą robotę na rzecz partii Kaczyńskiego. Już przed rokiem w tekście „JAK IGOR JANKE KOMOROWSKIEGO ZDEMASKOWAŁ” sygnalizowałem, że w osobie dziennikarza „Rzeczpospolitej” znajdujemy skrytego wyznawcę konserwatywnych poglądów i dobroczyńcę „zadeklarowanych wyborców Kaczyńskiego”. Nietrudno było się tego domyśleć po lekturze artykułu „Komorowski tłumów nie porwie” z 28 marca 2010 roku, w którym Janke, w sposób wielce inteligentny przemycił treści kompromitujące kandydata PO na prezydenta i objawił nam plany środowiska Platformy. Obawiałem się nawet, że tak obcesowe wyjawienie istoty przekazu, może zaszkodzić popularnemu dziennikarzowi i postawi go w mocno niekorzystnym położeniu. Na szczęście niszowy charakter mojego bloga i ogólne przeświadczenie o „teoriach spiskowych” Ściosa, uchroniły pana Igora od przykrości, jakie mogły go spotkać po ujawnieniu prawdziwych intencji. Co jednak począć, gdy redaktor Janke ponownie opublikował artykuł, w którym aż roi się od doskonale zakamuflowanych, propisowskich stwierdzeń? Jak nie wykorzystać tej sytuacji, by udowodnić niedowiarkom, że wśród dziennikarzy „Rzeczpospolitej” mamy gorliwych sprzymierzeńców, którzy pod szatą politpoprawnej bezstronności noszą zbroje żołnierzy Kaczyńskiego i gorące serca po prawej stronie? Byłoby też aktem niewdzięczności nie docenić tych wysiłków lub przemilczeć głos naszych dobrodziei. Powiedzmy, zatem otwarcie, że w nowym artykule dziennikarza „Rzeczpospolitej” zatytułowanym „Naród Kaczyńskiego” otrzymaliśmy niezwykle głęboką wręcz filozoficzną analizę polskiej rzeczywistości. Nieczęsto w polskiej publicystyce pojawiają się teksty tak doniosłe i wnikliwe, a jednocześnie pisane prostym i przystępnym językiem. Z tym większym zaskoczeniem przyjąłem głosy krytyczne wobec artykułu. Można je wyjaśnić, gdy pochodziły ze strony zwolenników obozu rządowego. Czym jednak - jeśli nie brakiem zrozumienia, wytłumaczyć nieżyczliwe reakcje blogerów prawicowych i nierozumne pretensje pod adresem autora? Najwyraźniej wielu z nich żyje w świecie łatwych stereotypów lub zapomniało o niezastąpionej w trudnych czasach umiejętności czytania „między wierszami”. A tymczasem, już sam tytuł publikacji nie pozostawia wątpliwości, że autor należy do grona dziennikarzy prawicowych i swoim piórem służy dobrej sprawie. Bo czy można dobitniej przedstawić w dwóch słowach koncepcję identyfikacji zwolenników Jarosława Kaczyńskiego, jako przedstawicieli narodu? W samym tekście artykułu bez trudu dostrzeżemy, że wskazane zostały wszystkie cechy przynależne wspólnocie narodowej, a zatem język, kultura, system wartości i poczucie odrębności, – bez których istnienie narodu byłoby niemożliwe.

To twierdzenie o kolosalnym znaczeniu i konsekwencjach. Jeśli bowiem Igor Janke nazwał ów „lud pisowski” narodem i trafnie przypisał mu „własne więzi społeczne, symbole i tradycje”, – o jakiej wspólnocie narodowej mógł napisać? Nie sposób przecież przypuszczać, by w obrębie jednej zbiorowości, jednej kultury i historii mogły istnieć dwa narody. Skoro, więc autor mówi o „narodzie Kaczyńskiego” i nazywa go „odrębnym światem, z własnym systemem wartości, własnymi emocjami, wiarą, własnymi bohaterami, symbolami, rytuałami. I wrogami.” – czy może mieć na myśli jakikolwiek inny naród niż polski? Niepodobna sądzić, że używając tego terminu Janke potraktował go niczym epitet lub mianem narodu określił grupę ludzi, którymi gardzi lub wobec których żywi niechęć. Jestem przekonany, że gdyby miał takie intencje, użyłby właściwego słowa „sekta” i w czytelny sposób ujawnił swój stosunek wobec 6 milionów Polaków – wyborców PiS-u. Znając bezkompromisowość i odwagę autora – nie wątpię, że tak właśnie by postąpił.

Tym bardziej, nie sposób dopatrywać się perfidnego szyderstwa. Autor należy, bowiem do ludzi szanujących system prawny i odnoszących się z atencją nawet do przeciwników politycznych i musi pamiętać, że polskie prawodawstwo przewiduje karę 3 lat pozbawienia wolności za znieważanie narodu. Nie przypuszczam również, by dziennikarz „Rzeczpospolitej” nie rozumiał definicji tego słowa lub przypisywał mu znaczenie inne, niż wynika z wiedzy na poziomie gimnazjalnym. Musimy, zatem przyjąć, że pisząc o „narodzie Kaczyńskiego”, Igor Janke pisał o narodzie polskim i świadomie utożsamił wyborców PiS-u z Polakami. Ta, jakże ważna konstatacja najwyraźniej umknęła uwadze większości odbiorców, to zaś pozbawiło ich zdolności prawidłowego odczytania kodu autora. Janke pisze przecież wyraźnie: „Naród Kaczyńskiego ma też inną rzecz niezbędną, aby czuć silną wspólnotę. Wspólnego, śmiertelnego wroga – Donalda Tuska. To symbol całego zła, sprawca wszelkich nieszczęść”, wskazując tym samym na inną właściwość, niezbędną dla istnienia narodu. To przecież poczucie odrębności wyznacza granice tego, kim jesteśmy, do jakiego kręgu kultury należymy i co identyfikujemy, jako nasze. Wskazanie wrogów, nazwanie obcych - pełni ważną funkcję i buduje grupową solidarność. Jest konieczne, by świat stał się uporządkowaną rzeczywistością, a nie chaosem przypadkowych, nienazwanych relacji. Jeśli nawet Janke – chcąc osiągnąć mocniejszy efekt, wyolbrzymia rolę formalnego przywódcy grupy rządzącej, to przecież trafnie dostrzega w nim wroga „narodu Kaczyńskiego” – narodu polskiego. Bezbłędnie autor artykułu wskazuje na odwiecznych wrogów Polski – Niemców i Rosjan – pisząc, iż Donald Tusk jest „sojusznikiem obu mocarstw. Los Berlina i Moskwy jest bliższy jego sercu niż los Warszawy i Gdańska.” Jest to teza bliska wszystkim Polakom, oceniającym okres rządów obecnej ekipy, jako czas wasalizacji oraz niszczenia i dezintegracji państwa. Zdaniem Jankego, ta odważna konkluzja jest konieczna, by pokazać rzeczywistą dychotomię My – Oni, poprzez którą odnajdujemy autentyczną narodową tożsamość. Temu również służy mocno podkreślana przez autora odrębność „narodu Kaczyńskiego” w obszarze niezależnej kultury, posiadania wolnych mediów, „filmowców, autorów kilku ważnych filmów dokumentalnych” - tego, co Janke, używając czytelnego kodu, nazywa „drugim obiegiem”. Czy nie na takiej samej podstawie identyfikowaliśmy się, jako naród w okresie PRL-u, tworząc wolny od komunistycznego kłamstwa własny świat kultury? Konsekwencje myśli autora „Rzeczpospolitej” sięgają jednak znacznie dalej. Bo skoro w obrębie jednej historii, kultury i tradycji nie mogą istnieć dwa narody, a naród Kaczyńskiego jest narodem polskim – powstaje pytanie:, kim są pozostali, kim są ludzie identyfikujący się z grupą rządzącą? Jakie miano przypisać wszystkim, którzy znaleźli się poza wspólnotą, tak wyraziście opisaną przez Igora Janke? Autor nie udziela nam odpowiedzi wprost, jednak umieszcza w swoim tekście wskazówki pozwalające samodzielnie ustalić odpowiedź na to pytanie. „Ten naród – pisze Janke - można było zobaczyć 10 kwietnia tego roku na Krakowskim Przedmieściu. Silnie przeżywający, składający hołd swoim bohaterom, jednoczący się wobec własnej martyrologii i wspólnego wroga”. I dalej – „Mitem założycielskim jest ich śmierć w katastrofie smoleńskiej oraz wspomnienie niezwykłych pierwszych dni po tragedii. Jednak ważne dla budowania tożsamości tego narodu były też późniejsze reakcje władz państwa i stolicy, ich niechęć wobec krzyża, pomnika, a nawet wobec palenia zniczy i układania kwiatów upamiętniających ofiary.” Nie sposób wyrazić tego jaśniej. Śmierć w katastrofie smoleńskiej ponieśli najważniejsi przedstawicie narodu – dowódcy polskiej armii, reprezentanci parlamentu, szefowie instytucji państwa. Śmierć poniósł prezydent, którego Konstytucja RP nazywa „najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej i gwarantem ciągłości władzy państwowej”. Ocena wymiaru tej tragedii poprzez pryzmat sympatii i poglądów politycznych bądź dostrzeganie w niej wyłącznie aktu zagłady oponentów – jest nie tylko nieludzkie, ale przede wszystkim antypaństwowe i antynarodowe. Naród polski nie może, zatem godzić się na degradowanie znaczenia tej tragedii, na niszczenie dobrego imienia ofiar, na walkę z pamięcią o nich i z prawdą o ich śmierci. Ta martyrologia jest integralnym elementem polskości, przynależąc do niej w równym stopniu, jak pamięć o ofiarach Katynia i kto ją podważa, musi podważać całą historyczną pamięć Polaków. Gdy Janke pisze o ”niechęci władz państwa wobec krzyża, pomnika, a nawet wobec palenia zniczy i układania kwiatów upamiętniających ofiary”, czy nie wskazuje nam działań niezgodnych z polską tradycją? W tej tradycji nie ma miejsca na drwiny ze zmarłych rodaków. Nie ma miejsca na podważanie prawa do dochodzenia prawdy o śmierci osób bliskich. Nie ma miejsca na zakazywanie czci zmarłym. Ci, którzy tak czynią, sami stawiają się poza tradycją narodową i ujawniają elementarny brak więzi z polskością. Są tylko bękartami w granicach naszej ojczyzny. Apatrydami i ludźmi bez ziemi. Są obcymi, – których należy się pozbyć, by odzyskać Polskę. Nie ma wątpliwości, że dla Igora Janke jest tylko jedna Polska i tylko z nią utożsamia „naród Kaczyńskiego”. Wyraźnie widzimy, że tragedia smoleńska nie rozbiła nas na „dwie Polski”, nie przecięła linią politycznych podziałów. Obnażyła to tylko, co ukrywano przez dziesięciolecia i odsłoniła prawdę, której bano się wykrzyczeć. Nie sposób przecież trafniej, niż czyni to Janke wskazać jakichkolwiek innych „więzi społecznych, symboli i tradycji” utożsamianych z polskością. Autor nawet nie próbuje tego zabiegu, pozostawiając nienazwaną tę część społeczeństwa, która nie należy do „ludu pisowskiego”. Ta nieokreśloność i przemilczenie stanowi w istocie najmocniejszy akt oskarżenia. Mam nadzieję, że redaktor Janke zechce mi wybaczyć demaskację jego poglądów – tak bliskich i zbieżnych z moimi ocenami polskiej rzeczywistości. Ponownie liczę, że ukazanie prawdziwego oblicza dziennikarza „Rzeczpospolitej” nie sprowadzi na niego problemów, jakie pod rządami obecnego układu dotykają niezależnych, prawicowych publicystów. Myśli Igora Janke były jednak nazbyt cenne, by zaniechać egzegezy tekstu i nie ukazać jego autentycznej głębi. Uczyniłem to również w przeświadczeniu, że w osobie pana Janke znajdujemy sprzymierzeńca i orędownika dobrej sprawy. Odwaga, z jaką wpływowy publicysta „Rzepy” obnaża realia III RP, pozwala upatrywać w nim rzecznika naszych interesów. Zachęcam, zatem wszystkich, by skorzystali z tej odważnej postawy dziennikarskiej i kierowali do Igora Janke apele o zadawanie rządzącym pytań, na które od ponad roku nie możemy otrzymać odpowiedzi. Dotyczą one przede wszystkim obszaru związanego z tragedią smoleńską, w tym decyzji podjętej przez Donalda Tuska o oddaniu całego śledztwa w ręce Rosji i zawartej w tej sprawie umowy z płk Putinem. Kto, jeśli nie autor „Narodu Kaczyńskiego”, mógłby mieć odwagę, by zadać te pytania rządzącym? W kim innym moglibyśmy upatrywać rzecznika interesów narodowych? Igor Janke wie przecież, że nie jesteśmy już „ani zastraszeni, ani zahukani”. Jesteśmy „pewni siebie i gotowi na długi marsz”, w którym mamy prawo oczekiwać, że dziennikarze staną po naszej stronie i nie zasłużą na miano bękartów. Aleksander Ścios

O szczęśliwa wino! „Tusku matole! Twój rząd obalą kibole!” – wykrzykiwali kibice demonstrujący w Białymstoku przeciwko zamykaniu stadionów. Miejscowy policmajster („policmajster powinność swej służby zrozumiał”) najwyraźniej zwietrzył okazję do awansu, bo zarządził masowe zatrzymania demonstrujących pod zarzutem „demonstracyjnego okazywania w miejscu publicznym lekceważenia narodu polskiego, Rzeczypospolitej Polskiej lub jej naczelnych organów”. Jestem całkowicie przekonany, że autor tej kwalifikacji prawnej nie był w momencie jej sporządzania pijany. To wszystko z lizusostwa i nadgorliwości. Jakże inaczej wytłumaczyć sytuację, gdy wykrzykującym „Tusku matole!” stawia się zarzut „ demonstracyjnego lekceważenia narodu polskiego”? Przecież Donald Tusk nie jest „narodem polskim” W ogóle nie jest żadnym „narodem”, tylko pojedynczą osobą, – o czym policja nie może nie wiedzieć, bo przecież każdy policjant potrafi zliczyć do trzech, a cóż dopiero – do jednego? Nie jest również Rzeczpospolitą Polską, – bo konstytucja powiada, że Rzeczpospolita Polska jest „demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. Czy Donald Tusk jest „demokratycznym państwem prawnym”? W żadnym wypadku! Państwo musi mieć pewne artybuty, jak np. terytorium, ludność i władzę. Czy Donald Tusk ma terytorium? Nic na ten temat nie wiadomo. Może ma jakieś nieruchomości, ale żeby uznawać je za „terytorium”, to gruba przesada. Ludność? Czy Platformę Obywatelską można uznać za „ludność” Donalda Tuska? Z pozoru może na to wyglądać, ale warto zwrócić uwagę, że o przynależności jakiejś ludności do państwa decyduje obywatelstwo. Czy członkowie Platformy obywatelskiej są obywatelami Donalda Tuska? W żadnym wypadku. Gdyby byli obywatelami Donalda Tuska nie mogliby być ani posłami, ani senatorami Rzeczypospolitej Polskiej. Może mogliby zostać ministrami, bo w naszym nieszczęśliwym kraju zdarzało się już, że ministrami zostawali np. poddani brytyjscy. Wreszcie władza. Czy Donald Tusk jest władzą? Formalnie tak, – ale w takim razie dlaczego nie wolno mu było zdymisjonować ministra Aleksandra Grada, kiedy ten w wyznaczonym przez Donalda Tuska terminie nie znalazł inwestora strategicznego dla stoczni? Dlaczego Donald Tusk zrezygnował z kandydowania w wyborach prezydenckich, – chociaż wszyscy wiedzą, że bardzo chciał? Czy opinia publiczna zna odpowiedzi na te pytania? A jakże! Wygląda, zatem na to, że wszyscy skazani jesteśmy na domysły, ale skoro już jesteśmy skazani, to nie żałujmy sobie, domyślajmy się! Ja na przykład się domyślam, że Donald Tusk jest postawiony pod władzą Sił Wyższych. Skoro tak, to znaczy, że sam żadną władzą nie jest, to chyba jasne? Wreszcie – czy Donald Tusk „urzeczywistnia zasady sprawiedliwości społecznej”? Wolne żarty! No dobrze, – ale skoro tak, skoro ani nie ma terytorium, ani nie ma ludności, ani nie ma władzy, ani nawet nie urzeczywistnia zasad sprawiedliwości społecznej to znaczy, że Donald Tusk nie jest również Rzeczpospolitą Polską. Więc może Donald Tusk jest „naczelnym organem” Rzeczypospolitej Polskiej? Też nie jest, bo według konstytucji organem takim jest prezydent i Rada Ministrów, a premier ją tylko „reprezentuje”, – ale na miłość Boską – przecież nie wobec kibiców! Wygląda, zatem na to, że policja w Białymstoku lekce sobie waży obowiązujące prawo, tylko, podobnie jak za cara i za komuny – podlizuje się każdemu, kto może komendantowi zapewnić awans. Okazuje się, że mimo sławnej transformacji ustrojowej, jaką pod nadzorem generała Czesława Kiszczaka i wojskowej razwiedki przeprowadzili agenci i pożyteczni idioci, kontynuacja jest większa, niż komukolwiek mogłoby się wydawać i gdyby tak dzisiaj jakimś cudem zmartwychwstał Józef Stalin, to nie ulega dla mnie wątpliwości, że cała policja natychmiast przestawiłaby się na myślenie po stalinowsku bez potrzeby zmieniania jakiejkolwiek ustawy czy nawet rozporządzenia. A wszystko, dlatego, że kibice sprofanowali redaktora Adama Michnika, przypominając przy pomocy olbrzymiego transparentu, skąd wyrastają mu nogi. Takie to ci świętokradztwo, – ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. O szczęśliwa wino, dzięki której mogliśmy przecież poznać nie tylko prawdziwą hierarchię władzy w naszym nieszczęśliwym kraju, ale również – zorientować się, że dyspozycyjność tak zwanych „organów” jest dzisiaj taka sama, jak za czasów Feliksa Dzierżyńskiego i gdyby tak zaszła potrzeba, gdyby tylko Siły Wyższe dały cynk, to nasz nieszczęśliwy kraj spłynąłby krwią wrogów ludu, na których jakieś paragrafy przecież by się znalazły. Nie jest to zresztą jedyne świętokradztwo, jakiego świadkiem był nasz nieszczęśliwy kraj. Oto 11 kwietnia, podczas spotkania zorganizowanego przez studentów KUL na temat jego filmu o eugenice, Grzegorz Braun odpowiadając na pytanie któregoś z uczestników spotkania powiedział, że JE abp Józef Życiński był „kłamcą i łajdakiem”, po czym opinię tę o nieboszczyku uzasadnił. Odpowiedź najwyraźniej publiczności przypadła do gustu, o czym świadczyły tzw. burnyje apłodismienty. Aliści ponad miesiąc później, dokładnie w dniu, gdy na skutek jakiegoś niedostatku koordynacji, państwowa telewizja puściła ów film, „Gazeta Wyborcza” podniosła niebywały klangor z powodu obrazy majestatu nieboszczyka, a właściwie – NIEBOSZCZYKA. Na znak dany przez tresera, władze KUL, z Jego Magnificencją, ks. prof. Wilkiem na czele, natychmiast zaczęły posłusznie skakać z gałęzi na gałąź, wykazując się nie tylko świetną znajomością całego stalinowskiego repertuaru w postaci zbiorowych protestów, zastosowania zasady odpowiedzialności zbiorowej (J.M. zawiesił kolo naukowe historyków na cały rok) i „świergolenia”, – ale również wzbogacając go o elementy dawniej nieznane w postaci solennego nabożeństwa ekspiacyjnego. Czy NIEBOSZCZYK został dzięki temu udobruchany i przebłagany – tego nikt nie może być pewnym, więc na wszelki wypadek świętokradztwo Grzegorza Brauna napiętnował również zarząd warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej.

Pikanterii dodaje okoliczność, że zarządowi temu przewodniczy pani Joanna Święcicka, nee Szyrówna – córka odwiecznego wicepremiera w okresie PRL, a wcześniej – dąbrowszczaka, którego Ojciec Narodów wysłał był do Hiszpanii, by tam zadawał dzięgielu m.in. „reakcyjnemu klerowi”. Widać wyraźnie, że inteligencja katolicka w Polsce trafiła wreszcie pod właściwe kierownictwo. Takie to ci historia zatoczyła koło. I dopiero na tym tle możemy ocenić postęp, jaki dokonał się w naszym nieszczęśliwym kraju od czasów Bolesława Prusa, który w zapomnianej już dzisiaj powieści „Placówka” wkładał w usta księdza proboszcza taką oto samokrytykę: „Otom dobry pasterz. Moje owce gryzą się jak wilki; Niemcy ich trapią, Żydzi im radzą…” – i tak dalej. Dzisiaj Żydzi nikomu już nie „radzą”, tylko bezceremonialnie tresują mniej wartościowy naród tubylczy i to nie tylko jakichś szaraczków, ale najbardziej utytułowane elity. Jeszcze tylko kibice próbują się odgryzać, ale policja, zwłaszcza w Białymstoku, już tam sobie z nimi poradzi i kiedy po jesiennych wyborach powołany przez izraelski rząd Zespół Zadaniowy do wyszlamowania Europy Środkowej przystąpi do działania, nikt już nie będzie mógł pisnąć słowa protestu. Czy można oczekiwać czegoś więcej? Może jeszcze radosnego „świergolenia”, więc pewnie doczekamy i tego. SM

Dziecko Korwin-Mikkego i szympansicy! Portal GOVER.pl zamieścił wywiad ze mną n/t (tfu!) „gejów” i homosiów: Moje wypowiedzi są absolutnie wierne – tyle, że jakiś chochlik komputerowy zeżarł wszystkie (!!) nawiasy, co uczyniło niektóre trudniej zrozumiałymi. Poprawiłem jeszcze tuzin błędów ortograficznych – i zamieszczam tu. Proponuję jednak wejść na GOVER.pl i zobaczyć, co tamtejsi komentatorzy wypisują.

http://www.gover.pl/gover-extra/szczegoly/guid/korwin-mikke-malzenstwo-homosiow-jest-jak-malzenstwo-impotenta

Korwin-Mikke: Małżeństwo homosiów jest jak małżeństwo impotenta

Olga Semeniuk: W rozmowie z serwisem GOVER.pl Janusz Korwin-Mikke tłumaczy, czym różni się gej od homoseksualisty i wyjaśnia, dlaczego nie popiera pomysłu homoseksualnych związków partnerskich.

GOVER: Co Pan sądzi o projekcie legalizacji związków partnerskich homoseksualistów? Czy to jest zwykła obietnica przedwyborcza? Janusz Korwin-Mikke: O pomyśle małżeństw homosiów proponuję rozmawiać na drugi dzień po tym, jak Wimbledon dopuści pary homosiów do turnieju mixt. To jest nonsens, o nonsensach nie rozmawiam wcale.

A co z prawami homoseksualistów? Czy, według Pana, są one dostatecznie duże na gruncie prawnym i gospodarczym? Czy homoseksualiści nie są, Pana zdaniem, w Polsce dyskryminowani? Nie ma w Polsce żadnych przepisów, które dyskryminują homoseksualistów – tak, że nie wiem, o co chodzi.

Jeśli spojrzymy na sprawę od strony zawierania umów materialnych, związanych z pobieraniem kredytów czy przejmowaniu majątku po śmierci małżonka, jak z tej perspektywy wygląda sytuacja homoseksualistów? Mogą założyć spółkę cywilną, która może nazywać się „Małżeństwo Kowalskiego z Wiśniewskim”. Żaden problem. Jednak celem tzw. „gejów”, (bo trzeba stanowczo odróżnić (tfu!) „gejów” od homosiów!) jest zupełnie, co innego.

Proszę o rozwinięcie definicji geja i homoseksualisty. Homoś to człowiek, który ma oryginalne zwyczaje para-seksualne. Pani nie widzi demonstracji homosiów na ulicach – podobnie jak nie ma demonstracji np. zwolenników miłości po francusku. Natomiast (tfu!) „geje” to ludzie, którzy być może wcale nie są homoseksualistami. Np. słynne „Tatułki” - duet Rosjanek udających dla rozgłosu lesbijki. Oni czasem udają homosiów, żeby uzyskać dotacje z Unii Europejskiej czy innych organizacji, których celem jest zniszczenie społeczeństwa. Tak samo, jak działacz związkowy nie musi być robotnikiem i w nosie ma dobro robotników, tak (tfu!) „geje” często udają homosiów dla pieniędzy. Ich celem jest własny dobrobyt i zniszczenie „patriarchalnego społeczeństwa”. W mojej wypowiedzi należy jasno oddzielić (tfu!) gejów od homoseksualistów.

Czy pomysł legalizacji projektu ustawy, który wyszedł z inicjatywy SLD, potrzebny jest społeczeństwu czy wychodzi z potrzeb homoseksualistów? Ani-ani. Celem Lewicy jest rozbicie tradycyjnego społeczeństwa. Chce niszczyć wszystko, co przez 4000 lat stworzyła cywilizacja. Taka „rewolucja kulturalna”. Najpierw zniszczyli kapitalizm używając do tego celu robotników, (którzy na tym stracili!) – obecnie chcą zniszczyć rodzinę używając homosiów, jako „zastępczy proletariat”. Inaczej musiałbym sądzić, że SLD zgłupiało. Homosiów w Polsce jest 0,5% – 1% - z czego może, co dwudziesty chce „zawrzeć homo-małżeństwo” - a ogromna większość normalnych ludzi jest przeciwko tej komedii. Normalny homoseksualista nie demonstruje po ulicach, tylko robi prywatnie to, co lubi.

Czyli, według Pana, celem ustawy o legalizacji związków homoseksualnych jest ogłupienie społeczeństwa? Rozbicie społeczeństwa – tak, jego zniszczenie. Chcą ośmieszyć instytucję małżeństwa. Małżeństwo, w odróżnieniu od spółki cywilnej, jest związkiem powołanym tylko i wyłącznie w celu posiadania dzieci. To bardzo szczególny rodzaj związku. Np. Kościół Katolicki, jeśli okaże się po ślubie, że któreś z małżonków było bezpłodne, uważa małżeństwo za nieważne od samego początku. Nie to, że „unieważnia”: ono jest po prostu nieważne. Celem małżeństwa jest płodzenie dzieci – i tylko z tego powodu małżeństwa mają, (moim zdaniem: niesłusznie!), pewne przywileje. Jeśli nie mogę mieć dzieci, to nie mogę wchodzić w związek małżeński. W związku z tym małżeństwo homosiów czy impotentów jest prawnym absurdem. I nie ma tu zresztą żadnej dyskryminacji homoseksualistów, ponieważ dwaj mężczyźni heteroseksualni też nie mogą zawrzeć małżeństwa.

Czy na dzień dzisiejszy para homoseksualna może adoptować dziecko? Oczywiście, że nie. Jak mogą adoptować dziecko, skoro dziecko musi mieć matkę i ojca?!? Ja plus szympansica też nie możemy zaadoptować dziecka. Chociaż, być może, pod opieką moją i szympansicy dziecku byłoby dobrze. Tyle, że nie nazywamy tego „adopcją”, a „opieką”.

Czyli, według Pana, model: ojciec i matka jest nie do zastąpienia i nie ma żadnych substytutów? Nie, może być substytut - możliwe są bardzo różne substytuty. Zdarzało się nawet, że i wilczyca zastępowała dziecku matkę. To jest możliwe, – ale opieki basiora i wadery nie nazywamy „adopcją”; nie legalizujemy tego.

Na ten sam temat będzie przeprowadzona rozmowa z Robertem Biedroniem, zwolennikiem legalizacji związków homoseksualnych i osobą, która aktywnie walczy z homofobią. Co Pan myśli o jego działalności? Rozmawiałem z p. Biedroniem. Są ludzie, którzy żyją z walki z antysemityzmem. Są ludzie, którzy żyją z walki z Żydami. Pan Biedroń natomiast żyje z walki z homofobią. Dostaje dotacje na to. Podejrzewam, że On wcale nie jest homoseksualistą – podobnie jak pp. Bogusław Bagsik i Andrzej Gąsiorowski tylko udawali Żydów. Ale – kto to wie? Na pewno nie będę sprawdzał... JKM

Internauci! Nie dajcie się wpuszczać w maliny! Jak donosi „Rzeczpospolita”:

http://www.rp.pl/artykul/10,661531_ABW_wkracza__bo_serwis_parodiowal_prezydenta.html

ABW o 6.tej rano (!) wkroczyła do mieszkania p. Roberta Frycza z Tomaszowa Mazowieckiego, który prowadził stronę AntyKomor.pl . Przestraszony człowiek zlikwidował serwis. Nie znam zawartości tej strony, a jestem zdecydowanie przeciwny ośmieszaniu i obrażaniu Głów Państw – jednak żyjemy w d***kracji i jeśli Głowy Państw angażują się w bieżącą politykę, to podlegają krytyce. Nie wiem, czy ów człowiek przekroczył granice przyzwoitości. Zwracam jednak uwagę, że pp. gen. Wojciech Jaruzelski, Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski i (zwłaszcza) śp. Lech Kaczyński – byli ośmieszani i obrażani w stopniu często te granice wyraźnie przekraczającym. Reżym wyraźnie sztywnieje: im głupiej postępuje, tym bardziej pragnie, by traktować go poważnie. Podobnie jak PZPR:, gdy w 1976 roku wyraźnie zaczęła słabnąc przeprowadziła wpisanie swojej „kierowniczej roli” do konstytucji. Tę „kierowniczą rolę” zlikwidował dopiero p. gen. Jaruzelski internując 13-XII-1981 kierownictwo PZPR razem z kierownictwem „Solidarności”. Część polityków sądzi, że to prowokacja: akcja zrobiona na ciche zlecenie PiS. Bo rzeczywiście PiS natychmiast dało p. Fryczowi adwokata (NB. p. mec. Bartosza Kownackiego od „rodzin smoleńskich”!!!) a p. Zbigniew Ziobro (CEP) zagrzmiał domagając się prawa do wolności słowa. Tak nawiasem: natychmiast znalazłem w Sieci wypowiedzi p. Ziobry - z czasów, gdy był On ministrem sprawiedliwości – potępiające tygodnik „Tageszeitung” za porównanie b-ci Kaczyńskich do kartofli. Gdyby redaktorzy tego pisma wpadli w łapki siepaczy p. min. Ziobry – mieliby się z pyszna. Ja sądzę, że tę polityczną burzę w szklance wody wywołano to, by ludzie – tu: internauci - mieli czym się zająć, zamiast dyskutować o katastrofie finansowej, nadciągającym bankructwie ZUS lub o – nie daj Boże – protestach w Hiszpanii. JKM

Choroby polskiego katolicyzmu, Gdy obserwowałem nastroje i opinie towarzyszące beatyfikacji Jana Pawła II, przypomniała mi się teza Georga F. W. Hegla, że istotą chrześcijaństwa nie jest kult Boga, lecz człowieka. Innymi słowy: pod postacią Boga – bytu rzekomo urojonego – człowiek czci samego siebie. Dlatego Bogu ludzie przypisują ludzkie cechy, a nawet wygląd. Pogląd ten przejął następnie Marks, twierdząc, że religia z jednej strony jest reakcyjna – Kościół broni tradycyjnego status quo, – ale z drugiej strony jest rewolucyjna, ponieważ Bóg stanowić by miał urojony obraz człowieka doskonałego, szczęśliwego, bez ograniczeń materialnych i klasowych. Ta stara teza heglowsko-marksowska, tak znakomicie wyłuszczona przez Alexandre’a Kojève’a, przypomniała mi się, gdy pooglądałem sobie nastrój panujący w czasie beatyfikacji Jana Pawła II. Znakomicie skwitowała to w telewizji młoda dziewczyna, którą spytano na placu Świętego Piotra w Rzymie, co ją skłoniło do tego, aby przyjechać i wziąć udział w uroczystościach beatyfikacyjnych. Odpowiedziała, że chciała podziękować Janowi Pawłowi II za to, że „pokazał, co to znaczy być w pełni człowiekiem”. Jako żywo, – jako katolik rzymski – nigdy bym się nie spodziewał, że Kościół beatyfikuje ludzi za to, że są „w pełni ludźmi”. Zawsze mi się wydawało, że beatyfikacja jest uznaniem, iż ktoś nie chciał właśnie być „człowiekiem”, wraz ze wszystkimi ludzkimi przywarami i wadami, czyli odrzucił człowieczeństwo po to, aby żyć Bogiem, z Boga i dla Boga. Oczywiście ktoś powie, że nie posiadam dostatecznej „formacji posoborowej”. Faktycznie, nie posiadam ani dostatecznej, ani w ogóle takiej „formacji” – i dlatego nie jestem w stanie zrozumieć sposobu myślenia ludzi, którzy chcą, aby Jan Paweł II był nie tylko błogosławionym, lecz wręcz świętym za to, że „pokazał, co to znaczy być w pełni człowiekiem”. Nie jestem także w stanie zrozumieć tych moich rodaków – wcale licznych, – którzy przekształcają chrześcijański monoteizm w monolatrię (religię narodową). Wedle tej cudacznej „teologii”, Jan Paweł II miałby być największym papieżem w historii, największym autorytetem moralnym, religijnym i politycznym tylko, dlatego, że był… Polakiem. Miałem w ręku jedną książkę czcigodnego księdza-profesora pisującego w „Naszym Dzienniku”, który postawił tezę, że Polacy są nowym narodem wybranym, a które to „wybraństwo” ogłosił światu Jan Paweł II. Wbrew pozorom ten szokujący pogląd jest dosyć popularny. Widywałem już nawet studentów, którzy uważali, że nauczanie Jana Pawła II jest ważniejsze niż wszystkich innych papieży – tak panujących przed nim, jak i Benedykta XVI, – ponieważ „był Polakiem”. Tysiące dzieci uczy się dziś w Polsce, że Jana Pawła II kochać należy i szanować o wiele mocniej niż innych biskupów Rzymu, bowiem „był Polakiem”. Wedle tej cudacznej teorii, Benedykta XVI należy także poważać, gdyż był współpracownikiem „Papieża-Polaka”, więc współpracując z nim, „pewnie dużo się nauczył”. Gdyby nie to, Benedykt XVI byłby tylko papieżem „niemieckim”. Można powiedzieć, że ten idiotyczny pogląd stanowi specyficzną polską mutację heglizmu – chrześcijaństwo miałoby wyrażać nie tylko zawoalowany kult człowieka, lecz wyidealizowany kult Polaków. Kolejną chorobą polskiego katolicyzmu (czy to jest jeszcze katolicyzm?) jest jego „kaczyzacja”. To z kolei jest heterodoksja „toruńska”, polegająca na głoszeniu tezy, że nie jeden, lecz dwóch ludzi wyraziło mesjański charakter polskiego narodu i jego specyficzny, wybrany przez Boga charyzmat. Ludźmi tymi mieli być Jan Paweł II i Lech Kaczyński. Nic to, że ten ostatni, co rusz był w opozycji do nauczania tego pierwszego (choćby kwestia zapłodnienia in vitro). Mimo to odnoszę wrażenie, że „kaczyści” i „wojtylianie” – przypominając znane scholium Nicolasa Gomeza Davili – „mogliby wymieniać się personelem”. Oba kulty – „wojtylian” i „kaczystów” – łączy, bowiem ta sama romantyczna mentalność, objawiająca się absolutnie irracjonalnym stosunkiem do rzeczywistości, która pojmowana jest na sposób mistyczny i arozumny. Rzeczywistość nie jest pojmowana, lecz przeżywana, a jej istota zawiera się w symbolach wyrażanych przez wspomnianych dwóch wielkich ludzi, którym nadano status profetyczny. Wojtylianie-kaczyści mają histeryczny stosunek do rzeczywistości, cechujący się z jednej strony egzaltacją i nadmierną uczuciowością, a z drugiej strony charakterystycznym (typowo polskim) poczuciem, że wszyscy na około są źli i krzywdzą nas. Niemcy, Rosjanie, komuniści, Żydzi, kapitaliści skrzyknęli się, aby udręczyć Naród Polski, który cierpi. Polacy są „Chrystusem narodów”, który został ukrzyżowany i cierpi za wyzwolenie i narodziny nowego lepszego świata. Stąd religia tych ludzi jest wyznaniem klęski. Co gorsza, jest rozkoszowaniem się własną klęską, porażkami, nieudolnością i nieporadnością, ponieważ cierpienie miałoby być wskazówką wybraństwa. Mesjasz cierpiał, więc i mesjasz zbiorowy musi cierpieć, ujawniając tym samym swój wyższy względem ciemiężców status moralny. Zwycięstwo polityczne i materialne nie jest znakiem błogosławieństwa Boga, lecz darem diabła. Tylko pokonani, zwyciężeni w świecie materialnym osiągają „zwycięstwo moralne”. Bóg nie jest po stronie zwycięskich legionów, lecz pobitych, skatowanych, uciemiężonych. Polska miałaby być jedną wielką „Golgotą”, na której nikczemni słudzy diabelscy pomordowali nowy naród wybrany przez Boga. Martyrologia kościuszkowców, powstańców listopadowych i styczniowych, żołnierzy poległych w czasie II wojny światowej, ofiar Katynia i obozów koncentracyjnych winna złączyć się z ofiarami nowej „Golgoty Wschodu”, czyli Lechem Kaczyńskim i pozostałymi ofiarami „zamachu”. Wszyscy ci pomordowani (wliczając w to 96 „zamordowanych” z 10 kwietnia) stanowią dowód polskiego cierpiętnictwa i znak wybrania przez Boga. A wyraził to wszystko pontyfikat Jana Pawła II i prezydentura (a przede wszystkim „męczeńska” śmierć) Lecha Kaczyńskiego. Wszystko fajnie, ładny mit religijno-polityczny. Ale co to do cholery ma wspólnego z katolicyzmem rzymskim?!

Adam Wielomski

Orły contra Budionny Na początku 1920 roku polskie lotnictwo dysponowało zaledwie 130 w większości przestarzałymi samolotami. W styczniu 1920 roku zakupiono 15 włoskich myśliwców Balilla, na wiosnę dotarło do Polski 30 samolotów podarowanych przez Wielkiej Brytanii, a lipcu 75 maszyn Bristol Fighter F2B zakupionych w Anglii. Za cenę ogromnego wysiłku udało się na wiosnę 1920 roku wystawić 20 eskadr. Niestety, nikt nie przewidywał bojkotu dostaw materiału wojennego do polskich przez niemieckich i czeskich robotników. To właśnie oni, ulegając sowieckiej propagandzie, pokrzyżowali plany dalszego wzmocnienia polskich skrzydeł i w znacznej mierze przyczynili się do kryzysu materiałowego latem 1920 roku. Podstawowym błędem było odrzucenie propozycji Szefa Lotnictwa gen. Gustawa Macewicza zorganizowania dwóch silnych grup lotniczych: jednej myśliwskiej, złożonej z 4 eskadr i drugiej wywiadowczo-bombowej, również cztero-eskadrowej. Zaprzepaszczono w ten sposób możliwość operacyjnego użycia i skoncentrowania lotnictwa. Zamiast tego poszczególne eskadry rozproszono na szerokim froncie, gdzie przeważnie były używane do rozpoznania, łączności i bombardowania. Przydział eskadr do poszczególnych dowództw armii był często przypadkowy lub wynikał z dawnych układów personalnych. Mimo oficjalnego zjednoczenia lotnictwa we wrześniu 1919 roku dywizje wielkopolskie zawsze miały wsparcie swoich eskadr. Powodowało to absurdalne sytuacje – 14 DP (1 Wlkp.) miała aż 2 pełnowartościowe eskadry, podczas gdy cała armia gen. Listowskiego dwie, słabiutkie eskadry. W czasie wyprawy kijowskiej polscy lotnicy przede wszystkim wykonywali loty rozpoznawcze. Niejednokrotnie też bombardowano i ostrzeliwano napotykane kolumny wroga, rozrzucając przy okazji ulotki i przepustki „w plien”. Pracę lotników docenił w rozkazie pochwalnym z 15 maja, Naczelny Wódz Józef Piłsudski pisząc, iż „lotnictwo, zarówno bojowe jak i wywiadowcze w całym okresie przygotowawczym i w okresie ofensywy samej, pomimo wszystkich braków i trudności technicznych, z jakimi musiało się borykać, pracowało w pełni poświęcenia, spełniając dobrze wszystkie swe zadania w służbie bojowej, wywiadowczej i łączności, nie zawiodło moich oczekiwać, zawsze chętnie podejmując każdą bez względu na trudność powierzoną pracę”. Oprócz kłopotów sprzętowych, brakowało przede wszystkim wyszkolonych obserwatorów. Na wakujące miejsca zabierano ochotników spośród personelu naziemnego. Skompletowane w ten sposób załogi siłą rzeczy nie mogły być zgrane, co pociągało za sobą zagrożenie życia, dla improwizowanej załogi. Umiejętności ochotników ograniczały się tylko do lepszego bądź gorszego zrzucania bomb, o celnym strzelaniu z karabinów maszynowych, bądź o nawigacji nie można było marzyć. To bagatelizowanie operacyjnego użycia lotnictwa i złe rozmieszczenie eskadr zemściło się ostatecznie podczas rajdu Armii Konnej Budionnego. W końcu maja 1920 roku Sowieci rozpoczęli ofensywę na Ukrainie, poważnie zagrażając polskiej 3 armii. Gen. Rydz-Śmigły nie posiadał dostatecznych rezerw, aby przeszkodzić bolszewikom w forsowaniu Dniepru na północy. Zdecydował się, więc na użycie lotnictwa, któremu nakazano opóźnianie przepraw wszelkimi środkami. V Dyon nękał przez całe dnie bolszewików, zrzucając bomby i ostrzeliwujące ich ogniem karabinów maszynowych. Sowieci byli tak zaskoczeni tymi nalotami, że dowództwo zwróciło się o przysłanie agitatorów partyjnych, gdyż żołnierze na skutek ciągłych nalotów „są zdemoralizowani i nie zdradzają chęci do walki”. Loty prowadzone od świtu do zmierzchu bardzo wyczerpywały załogi, które wykonywały 2-3 loty dziennie. W akcji tej zginęło 2 lotników, 3 odniosło rany, a 15 samolotów zostało zniszczonych lub poważnie uszkodzonych. Budionny miał w swojej armii grupę lotniczą, wyposażoną w 15 dobrych maszyn. Brakowało jednak wyszkolonych pilotów, brak fachowości zastąpiono ideologicznym przygotowaniem – 80% personelu latającego i 70% naziemnego stanowili członkowie partii komunistycznej. W efekcie dowódca konnej armii nie dysponował informacjami ze zwiadu lotniczego, nie mógł tez wykorzystywać samolotów do celów łącznikowych. Przerwanie frontu przez armię konną Budionnego i wyjście na polskie tyły, zapoczątkowało nowy, bardzo trudny okres w działalności eskadr frontu ukraińskiego. Lotnicy byli zmuszeni do ciągłych przebazowań, a faliste tereny południowej Ukrainy nie pozwalały na łatwe znalezienie odpowiednich miejsc na nowe lotniska polowe. Brakowało także sprzętu do przewodu uszkodzonych maszyn. W tej sytuacji znacznie więcej samolotów stracono z powodu braku dobrze zorganizowanej ewakuacji, niż podczas działań bojowych. V Dyon znakomicie rozpoznał zamiary Budionnego, dzięki temu udało się Polakom przerzucić szosa kijowsko-żytomierska konwój kilkuset samochodów dosłownie pod nosem sowieckiej kawalerii. Ruch na szosie trwała prawie przez cała dobę i nie był osłaniany przez oddziały bojowe. Dzięki łączności lotniczej ze sztabem frontu wojska polskie wyszły z przygotowanego kotła, co miało kapitalne znaczenie dla dalszego przebiegu wojny. Również słynna eskadra kościuszkowska starała się opóźniać posuwanie się bolszewickich kolumn. „Ataki nasze były tak pomyślane – wspominał kpt. Cooper - że potrafiliśmy zdziesiątkować przednią kolumnę i powstrzymać ja na pewien czas”. Niestety, samymi tylko atakami lotniczymi nie sposób było zatrzymać wroga. Prowadzone w ciężkich warunkach odwrotu rozpoznania i loty szturmowe doprowadziły do kompletnego wyczerpania sił eskadry, która została w czerwcu 1920 roku odesłana do Lwowa w celu dokonania uzupełnień. Na początku lipca, gdy Budionny zdobył Równe, dowództwo frontu ukraińskiego widząc w samolotach ważny sposób rozpoznania przeciwnika, zaczęło się domagać wzmocnienia swych sił lotniczych. Szef frontu – mjr Kutrzeba – w swej depeszy do Naczelnego Dowództwa pisał: „mam jeszcze jedną prośbę, lotników, lotników, lotników….. oddam całą dywizję każdy jak dostanę 20 aparatów i ręczę, że Budionny za tydzień przestanie istnieć…. Zamiast poboru nowych roczników kawalerii zaangażowałbym cyrkowców amerykańskich, japońskich, którzy by rzucali bomby na Budionnego”. Również Rydz-Śmigły apelował: „na gwałt przysyłajcie aeroplany. Nie żałować pieniędzy na zakup na wielką skalę”. W rezultacie tych ponagleń wystawiono w połowie lipca ad hoc zespół złożony z dwóch eskadr: 7 „kościuszkowskiej” oraz 21, który miał pomóc lokalizować i zwalczać nieuchwytnego Budionnego. Dokładne określenie położenia Konnarmii pomogło wciągnąć ją w uporczywą bitwę pod Brodami. Niestety nie obyło się bez ofiar, gdyż oddziały Budionnego udoskonaliły swój system obrony przeciwlotniczej, opierając go na krzyżowym ogniu karabinów maszynowych. Zestrzelony został kpt. Cooper, który dostał się do niewoli, z której jednak uciekł i przedarł się przez Rygę do Polski. Ranni zostali mjr Faunt de Roy oraz kpt. Crawford, którzy cudem uniknęli niewoli. 15 lipca 1920 zginęła mieszana polsko-amerykańska załoga – por. Skarżyński – kpt. Kelly z 21 eskadry. Zginął także ppor. Jakubowski z tej samej eskadry. Z walk tych obie eskadry wyszły bardzo osłabione, nierzadko w stanie szczątkowym, jednak ich działalność pozwoliła polskiego dowództwu na utrzymanie łączności z rozproszonymi, własnymi jednostkami oraz opóźnienie ofensywy Konnarmii. Dużym błędem było utworzenie dopiero 10 lipca specjalnej lotniczej grupy szturmowej, Gdyby taką grupę utworzono wcześniej i zwiększono liczbę eskadr w jej skład wchodzących, przebieg walk na Ukrainie mógłby przybrać mniej dramatyczny obrót. Możliwości ku temu były, gdyż III Dyon cały swój wysiłek kierował na drugorzędnym kierunku Odessy, nie biorąc prawie wcale udziału w walkach z Budionnym. W okresie maj-lipiec 1920 roku lotnicy Konnarmii w lotach bojowych spędzili 5 godzin miesięcznie. W tym samym czasie niektórzy polscy piloci potrafili wylatać 6-8 godzin dziennie. W tym samym czasie doszło jedynie do czterech spotkań w powietrzu, z czego dwa zakończyły się walką. W jednej z nich mjr Kossowski uszkodził bolszewicki samolot, zmuszając go do lądowania. W czasie sierpniowych walk o Lwów, w jego obronie uczestniczyły 4 eskadry, dysponujące około 30 zużytymi samolotami. Niektórzy piloci eskadr myśliwskich, cztero- a nawet pięciokrotnie wznosili się w powietrze, wspomagając polską piechotę. Samoloty atakowały od świtu do późnego zmierzchu. 17 sierpnia na 19 samolotach wykonano 69 lotów bojowych, zrzucając 4000 kg bomb. W tym dniu Budionny posunął się naprzód zaledwie o 3 km, dzięki czemu polska 6 armia zdążyła skoncentrować się pod Lwowem. Bolszewicy doceniali role polskiego lotnictwa. Izaak Babel w swoim „Dzienniku 1920” napisał: „Polacy bronią się w główniej mierze akcjami lotnictwa, aeroplany staja się groźne… daleki i jakby zwolniony terkot karabinów maszynowych, panika w taborach, lecą wciąż lotem koszącym, chowamy się nimi”. W depeszy z 18 sierpnia Budionny podkreślał, iż „zuchwale zniżając samoloty, nieprzyjaciel ostrzeliwał nasze oddziały i zarzucał je bombami. Wojska atakowane z powietrza nie mniej niż trzy razy na dzień mają ogromne straty w ludziach i koniach. W jednej tylko 6 DK w dniu 17 VIII zabito i zraniono przeszło stu ludzi i sto koni.. Jedno z natarć 6 DK odparto wyłącznie za pomocą płatowców”. Po zakończeniu walk o miasto, lwowskie eskadry zakończyły swą działalność z powodu całkowitego zużycia sprzętu. W linii pozostało zaledwie 13 sprawnych samolotów. Jednak w czasie bitwy pod Komarowej, oddziały gen. Rómmla wspierały 3 maszyny 7 eskadry „kościuszkowskiej”. Tylko brak większej liczby samolotów sprawił, iż nie udało się koordynować działań polskich jednostek i przetrzebiona I Konna uszła jednak na wschód.

Wybrana literatura:

Ku czci poległych lotników. Księga pamiątkowa

M. Biernacki – Działania Armii Konnej Budionnego

T. Kutrzeba – Wyprawa kijowska

I. Babel – Dziennik 1920 r.

R. F. Karolevitz i R. S. Fenn - Dług honorowy

Godziemba's blog

SB nadal rządzi Polską Gruba kreska prezesa Mazowieckiego umożliwiła (zgodnie z planem?) powrót koterii SB do władzy. Dopomógł w tym prezydent Komorowski, który reanimował znajdującą się w agonii lewicę, z Jaruzelskim w roli ikony. Jerzy Jachowicz, dziennikarz śledczy, przegrał proces z pułkownikiem SB, Ryszardem Bieszyńskim. Siepacz reżimu poczuł się urażony artykułem Jachowicza "Macki sięgnęły Ameryki", z 2007 roku, zamieszczonym w "Dzienniku". Jachowicz pisał tam o zaangażowaniu

SB w osobie Bieszyńskiego w aferze wokół zabjstwa gen. Papały. To mniej więcej tak, jakby dziennikarz w RFN został skazany w procesie z pułkownikiem Gestapo za ujawnienie afery kryminalnej z jego udziałem. W Polsce nie uznano jednak SB za organizację przestępczą, jak

Gestapo - oficerowie SB, a także, co znaczniejsi agenci, cieszą się opieką ze strony władz. Na domiar złego pan prezydent jest powiązany rodzinnie ze środowiskiem ubeckim. Czy Trybunał w Strassburgu zmieni orzeczenie przeciwko dziennikarzowi? Czy Jachowicz trafi za kratki? Post scriptum: pewnej pikanterii tej sprawie dodaje fakt, że adwokat skazanego prawomocnie dziennikarza zwrócił się o ułaskawienie Jachowicza do p. prezydenta Komorowskiego.

Jan Bogatko

Mamy równych i równiejszych Obsesji w unijnej polityce obserwujemy tak wiele, że gdyby chcieć je opisać trzeba by napisać księgę, nie felieton. Dlatego w swej diagnozie zajmę się tylko najczęściej przejawiającymi się typami obsesji, ograniczając się – ze względu na rozmiar felietonu – tylko do trzech. Wszyscy są równi: kultury, które wniosły wiele do rozwoju cywilizacji i takie, o których nie da się wiele powiedzieć nie tylko dobrego, ale w ogóle czegokolwiek. Równi są wybitni pisarze i grafomani, malarze sztalugowi i graficiarze, zanieczyszczający ulice naszych miast. Nawet brzydota i piękno też powinny mieć równy dostęp do wystawowych salonów i państwowych dotacji. Brzydota ma, jak się wydaje ostatnio, nawet spore preferencje. W końcu, tyle stuleci była w sztuce dyskryminowana!... Skoro już jesteśmy przy (zaprzeszłej, niestety!) dyskryminacji brzydoty, to obsesja niedyskryminacji przebija się chyba jeszcze silniej w działaniach unijnych polityków. Jest sprawą oczywistą, że napływ nielegalnych imigrantów ma miejsce przede wszystkim z biednego, (bo źle rządzącego się) Południa. Mieszkańców Azji, Bliskiego Wschodu i Afryki łatwo jest odróżnić nawet na oko. Ale dlatego, jakiś antydyskryminacjonista zauważył kilkanaście lat temu, że na lotniskach krajów Unii częściej przeprowadza się kontrolę osobistą ciemnoskórych pasażerów. Uniósł się w swej urażonej antydyskryminacyjnej godności, a że był Europosłem (oj, chyba o jedną literę za dużo!), więc zażądał powołania specjalnej grupy do badania, czy nie dyskryminuje się pasażerów na lotniskach. Grupa dostała, więc, pieniądze z Komisji Europejskiej i członkowie tej – jak się nazwali Kangaroo Group – latali przez wiele miesięcy po unijnej Europie, śledząc przejawy niedyskryminacji. Te obsesje nie są zresztą nieobecne i w Stanach, gdzie podobnych wyborów można dokonywać w ramach ochrony przed muzułmańskimi terrorystami. Ale obawa przed pozwaniem linii lotniczych o dyskryminację powoduje, iż na amerykańskich lotniskach równo każe się np. ściągać buty umięśnionym trzydziestolatkom (niezależnie od koloru skóry) i osiemdziesięcioletnim babciom, które z widocznym (i słyszalnym często) wysiłkiem dokonują tych uciążliwych dla nich operacji. Można by mieć nadzieję, że sędziowie Trybunału Sprawiedliwości, ludzie wykształceni oraz – jak należałoby oczekiwać – zrównoważeni i rozsądni nie będą podlegać owym bzdurnym w tylu przypadkach antydyskryminacyjnym obsesjom. Próżne nadzieje! Rzeczniczka Trybunału uznała niedawno, że wyższe stawki ubezpieczenia samochodów dla młodych mężczyzn niż dla młodych kobiet są przejawem dyskryminacji mężczyzn. Wszyscy, więc oczekują teraz głupiej decyzji Trybunału w tej sprawie. Głupiej, bo różnice wynikają ze znacznie wyższej częstotliwości powodowania wypadków samochodowych przez młodych mężczyzn niż przed młode kobiety. Składka ubezpieczeniowa musi być zgodna z ekonomiką wypadkowości. Jeśli ktoś częściej powoduje wypadki, powinien płacić wyższą składkę. Proste, ale nie dla unijnych obsesjonatów antydyskryminacji. Obsesjonatów nie interesuje zresztą druga strona medalu, mianowicie, że w wyniku takiego wyroku młode kobiety i inni kierowcy będą subsydiować młodych mężczyzn. Bo za niższe składki jednych zapłacą wyższymi składkami inni. Ale o tym – cicho sza! Dyskryminacja finansowa, to rzecz wstydliwa, o której nie wypada mówić, bo można by dojść do wysoce niepoprawnych politycznie wniosków. Np. dlaczego subsydiuje się jednych obywateli kosztem drugich (bo to też dyskryminacja!), albo, dlaczego różni podatnicy płacą różne stawki tego samego podatku PIT. Podobno wszyscy są równi. Jan Winiecki

Jeden procent dla naszych Argument o prawie do różnorodności podnoszony jest, tylko, gdy za publiczne pieniądze chce ktoś promować dewiacje, bluźnierstwa lub pornografię. Wystarczy jednak, że udostępni się salę na spotkanie z kimś, kogo kapturowy sąd salonu nazwie faszystą, a zaczyna się festiwal darcia szat – pisze publicysta "Rz" Państwowy mecenat nad kulturą działa tak – by się odwołać do historycznego przykładu, – że Salieri prosperuje, triumfuje na salonach i pławi się w pochwałach, a Mozart zdycha z głodu, bo komponował, zamiast pracować nad zobowiązaniem sobie autorytetów z rozmaitych doradzających Najjaśniejszemu Panu komitetów i kapituł. Zważywszy, że Salierich jest zawsze znacznie więcej niż Mozartów, trudno się dziwić, iż system taki dla większości artystów (nie mówiąc już o tzw. działaczach kultury) jest wielką, nadrzędną wartością i broniąc go albo żądając jego wprowadzenia, zawsze gotowi są wypisywać potężne epistoły, sygnować listy i petycje, tudzież osobiście gardłować na kongresach. W naszym kraju doprowadziło to do poważnej kompromitacji środowisk twórczych, albowiem u zarania gospodarczej transformacji opowiedziały się one stanowczo i jednoznacznie za siłami "odpowiedzialnymi i reformatorskimi", a z kolei owe siły na sztandary wzięły sobie gorliwą pochwałę wolnego rynku w jego regulowanej, nomenklaturowej wersji, wynegocjowanej w ramach historycznego kompromisu "pieniądze za władzę". Fakt, iż na liberalizm nawróciły się gwałtownie środowiska ukształtowane w kulcie "sprawiedliwości społecznej", a o ekonomii mające pojęcie mgliste, sprawił, iż liberalna retoryka w ich wykonaniu nabrała, jak to zwykle u słabo zorientowanych w świeżo przyswojonych dogmatach neofitów, charakteru szczególnie kategorycznego, agresywnego. Agresja ta objawia się od lat kilkunastu rzucaniem gromów na "roszczeniową mentalność" Polaków, zwłaszcza, gdy ktoś gdzieś protestuje przeciwko zamykaniu zakładów, utracie miejsc pracy i bezpieczeństwa socjalnego, gdy zgłasza żądania płacowe czy socjalne postrzegane, jako zagrożenie dla hołubionego przez postpeerelowską "obrazowanszczinę" wizerunku III RP, jako państwa "bezprzykładnego historycznego sukcesu". Czasem surowo, czasem dobrotliwie, ale nieodmiennie stanowczo prości obywatele naszego państwa pouczani są od lat, że domaganie się czegokolwiek od rządu to bardzo brzydki nawyk z dawno i bezpowrotnie minionej epoki. Że świadczy o anachroniczności, niezdolności dostosowania się do praw nowoczesności i o przynależności do szczęśliwie zanikającej już grupy społecznej starych, niewykształconych i nieradzących sobie.

Rozdwojenie jaźni Kiedy jednak sprawa dotyczy nie jakichś tam rolników czy stoczniowców, ale samych elit – to mają one do powiedzenia dokładnie tyle samo co Lepper, choć oczywiście znacznie lepszą polszczyzną. Cała neoliberalna retoryka niknie bez śladu, nikt nie próbuje tłumaczyć, że pojęcia w rodzaju "strategicznych branż" czy "priorytetowych zadań państwa" to "socjalistyczna mitologia"; staje się oczywiste, że kultura to podstawa, że na kulturę pieniądze się znaleźć "muszą". I nie jest to wcale ze strony "autorytetów" postawa roszczeniowa, ale głęboka i mądra troska o przyszłość. Proszę posłuchać: "państwo odpowiada za współtworzenie odpowiedniej infrastruktury i ładu krajobrazu kulturowego", "finansowanie to najmniej, co państwo może zrobić", kultura "powinna być priorytetem władzy publicznej realizowanym przez nowoczesne programy kulturalne", "władza publiczna wspiera także twórczość krytyczną, eksperymentalną oraz skierowaną do osób o różnym światopoglądzie oraz tworzy warunki dla rozwoju talentów oraz prowadzenia działalności artystycznej". Wszystko to cytaty z tzw. paktu dla kultury, czyli deklaracji programowej odbytego niedawno Kongresu Obywateli Kultury, przedstawianego, jako kolejny wielki akt postępu po Kongresie Kobiet. I tak jak tamten wprowadził do debaty publicznej "parytety", tak ten wprowadza hasło "jeden procent z budżetu na kulturę". Kuriozalnym przykładem tego rozdwojenia reformatorskiej jaźni jest alarmistyczna reakcja "Gazety Wyborczej" na zapowiedź postawienia przez ministra skarbu w stan upadłości Państwowego Instytutu Wydawniczego. O dziwo, nie powierzono tematu redaktorowi Gadomskiemu, by wyjaśnił zaniepokojonym czytelnikom, że stan likwidacji nie oznacza bynajmniej zaorania i zburzenia zasłużonego wydawnictwa, a wręcz przeciwnie, jest dla niego wielką szansą; że cenne składniki kapitału zostaną wreszcie racjonalnie zagospodarowane i zrestrukturyzowane wydawnictwo, uwolnione od gorsetu absurdalnych ekonomicznie struktur peerelowskiego molocha, zacznie znowu jak za swych najlepszych dni wydawać znakomite książki, czego ostatnio nie robiło zajęte administrowaniem mieszkaniami i nieruchomościami. Tym razem, zamiast wolnorynkowej katechezy redakcyjnego specjalisty od takich spraw, "Gazeta Wyborcza" rzuciła na pierwszą stronę artykuł swego recenzenta teatralnego, z którego wynika jednoznacznie, że PIW absolutnie nie może "przestać istnieć". Szczególną cechą tego tekstu jest, że autor wcale nie próbuje negować argumentów ministerstwa. No, może poza podniesieniem faktu, iż wprawdzie firma ma 7 milionów długu, ale przecież w ostatnim roku uzyskała dodatni bilans w wysokości 15 tysięcy złotych. Zabrakło wyliczenia, że idąc tą drogą, wydobędzie się z zadłużeniu już za nieco tylko ponad cztery i pół stulecia. "Gazeta" jednak nie wdaje się w szczegóły. Generalnie argumentem rozstrzygającym, dlaczego PIW nie wolno traktować jak byle stoczni, jest opinia Beaty Stasińskiej – "wydawcy, współtwórczyni ruchu Obywatele Kultury", a więc, jak można się domyślać, także współautorki cytowanych wyżej mądrości z deklaracji programowej tego ruchu.

W imię ideolo Nie znam pani Stasińskiej osobiście, ale usłyszałem o niej dość dawno temu, kiedy pracowała w jednym z wyróżniających się wówczas wydawnictw prywatnych. Znany autor powieści kryminalnych, potem scenarzysta popularnego serialu, który wydał tam kilka doskonale przyjętych przez rynek książek, opowiadał mi z niejakim zdumieniem, jak pani Stasińska zażądała od niego generalnej przeróbki kolejnej powieści, a wobec odmowy zerwała umowę wydawniczą. Jedynym tego powodem był fakt, że uznała powieść za prawicową, – co było o tyle zaskakujące, że autor żadnych deklaracji partyjnych czy ideowych nigdy nie składał. Ale o niedopuszczalnej prawicowości dzieła stanowił fakt, iż wynikało z niego, że kara śmierci powinna być. Znając taką relację o odrzuceniu w imię ideolo murowanego bestsellera, nie zdziwiłem się wcale, gdy czas jakiś potem macierzyste wydawnictwo postanowiło pani Stasińskiej podziękować za współpracę. Płomiennie wystąpiła wtedy w jej obronie "Gazeta Wyborcza", mimo iż szło o wydawnictwo prywatne – a przecież, gdy mowa na przykład o propagandowym zaangażowaniu komercyjnych mediów, ta sama gazeta ucina wszelką krytykę argumentem, że prywatnym wolno robić, co chcą. Jestem przekonany, iż o zaangażowaniu gazety w tę sprawę nie decydowała bynajmniej zbieżność, skądinąd nieprzypadkowa, nazwisk pani redaktor Stasińskiej i pana redaktora Stasińskiego, ale raczej właśnie opisana tu umiejętność wcielania w życie zasady, iż – raz jeszcze odwołam się do wiekopomnego dorobku Kongresu Obywateli Kultury – "wskaźniki ekonomiczne nie mogą być jedynym kryterium inwestowania w dobra kultury".

Jedynie słuszna kultura w kryzysie Skupiam uwagę na współorganizatorce kongresu nie dla tanich złośliwości. Otóż opowieść znajomego pisarza nie była jedyną tego rodzaju sprawą, z jaką się zetknąłem. Praktyka funkcjonowania "opiniotwórczych elit", znane mi zachowania konkretnych osób, które angażują się w akcję wymuszania na państwie, „co najmniej 1 procentu na kulturę”, (co skądinąd premier Tusk im właśnie obiecał, ale dopiero w roku 2015 – słabo to przystaje do wypowiedzi ministra Rostowskiego, ale premier nie takie rzeczy już obiecywał, wiele ze znacznie bliższym terminem realizacji), każe nader podejrzliwie traktować frazesy o wspieraniu z publicznych środków "różnorodnych" inicjatyw i światopoglądów. Jak dotąd jest żelazną regułą, że argument o prawie do różnorodności podnoszony jest, tylko, gdy za publiczne pieniądze chce ktoś promować dewiacje, bluźnierstwa lub pornografię. Wystarczy jednak, że nawet bez zaangażowania jakichkolwiek pieniędzy publiczna instytucja (a nawet uczelnia prywatna) odpłatnie udostępni salę na spotkanie z kimś, kogo kapturowy sąd salonu nazwie faszystą lub uzna jego poglądy za skandaliczne, a autorytety rozpoczynają festiwal darcia szat i zastraszania decydentów, aby nie ważyli się już nigdy więcej. Ta praktyka daje mi prawo twierdzić, że bynajmniej nie idzie tu o wydobycie z państwa pieniędzy na wspieranie działalności kulturalnej w ogóle, ale na wspieranie tych środowisk, które do kultury mają podejście jedynie słuszne i używają jej do wychowywania mas w takim że duchu. Wyraźne wzmożenie oczekiwań państwowej opieki wiązałbym zaś z wyraźnymi oznakami zmiany gustu polskiego odbiorcy dóbr kultury. Wcześniej środowiska te też oczywiście chętnie brały pieniądze publiczne, ale traktowały je jako dodatkowe, w przekonaniu, że jako wybór "młodych, wykształconych z wielkich miast" zawsze będą popularni – bo "buraki" przecież nie czytają, a na dodatek wymierają. Nagle zaczyna wyglądać na to, że jest odwrotnie. Mityczni "młodzi wykształceni" okazują się w większości widownią Wojewódzkiego i krajowych "komedii romantycznych" (Bóg jeden wie, co koszarowe wice na tematy moczopłciowe mają niby wspólnego z romantyzmem) o intelektualnej sprawności Dominika Tarasa. Tymczasem konkurencję na rynku zaczynają wygrywać pisma adresowane do "buraków", a "literatura IV RP" sprzedaje się znacznie lepiej niż promowane nachalnie dzieła laureatów Nike. W tej sytuacji wołanie o państwowe wsparcie dla kultury musiało przybrać na sile.

Dobry premier Na sam koniec pozwoliłem sobie zachować przezabawny, a jakoś niezauważony detal całej sprawy. Oto swą obronę PIW pointuje "Gazeta Wyborcza" informacją, że pod listem w obronie zbankrutowanego wydawnictwa przed likwidacją podpisał się sam premier Tusk! Premier rządu podpisujący list protestacyjny przeciwko decyzji własnego ministra to doprawdy błazenada i kuriozum na skalę światową. Pomijając już, że to ten sam premier od awantur arabskich ze stocznią, takie zachowanie rządzącego polityka można tłumaczyć tylko na dwa sposoby. Albo jest – jak mam to ująć delikatnie? – skrajnie niepoważny, albo skrajnie lekceważąco traktuje całą tę inicjatywę i jej autorów. Możliwe oczywiście, że łączą się tu harmonijnie oba motywy. Ulubiona gazeta środowisk twórczych oczywiście wcale się nad tym nie zastanawia. Cieszy się ufnie i beztrosko, że dobry premier obiecał pomóc. RAZ

Kamiński chce wyjaśnień: mafijne pieniądze, narkotyki, korupcja? Finansowanie Platformy Obywatelskiej z mafijnych pieniędzy, posiadanie i używanie narkotyków przez Mirosława Drzewieckiego, współpraca funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego z organizacjami przestępczymi oraz korupcja w sądownictwie – to najważniejsze kwestie, jakie podniósł były szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego Mariusz Kamiński w liście do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta. Cała rozmowa w tygodniku Uważam Rze - jutro w kioskach, już dziś w Internecie Kamiński pytał Seremeta, czy śledztwa te, podjęte w czasach, kiedy on był jeszcze szefem CBA, są kontynuowane i jaki jest ich stan.

Tygodnik „Uważam Rze" dotarł do dwóch listów, jakie Kamiński skierował do Seremeta. Pierwszy nosi datę 9 grudnia 2010 r., drugi pochodzi z 18 lutego tego roku. Jest odpowiedzią na pismo prokuratora generalnego, w którym prosił on o bardziej szczegółowe informacje. Uznaliśmy, po dokładnym sprawdzeniu, że informacje te są na tyle poważne i istotne dla opinii publicznej, iż w imię interesu publicznego poprosiliśmy Mariusza Kamińskiego o rozmowę na ten temat, argumentując, że posiadamy listy, a wolelibyśmy poznać jego wersję w bezpośrednim wywiadzie.

W pana liście do prokuratora Seremeta najbardziej szokująca jest historia zarzutów wobec Mirosława Drzewieckiego. Świadek obciąża go kontaktami ze światem przestępczym. Tym świadkiem jest Piotr K., pseudonim Broda. Latem 2009 r. odbyło się kilka spotkań prokuratorów Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach i przedstawicieli kierownictwa CBA. Podczas tych spotkań zostaliśmy poinformowani, iż kandydat na świadka koronnego Piotr K. złożył zeznania obciążające urzędującego wówczas ministra sportu Mirosława Drzewieckiego. Z zeznań tych miało wynikać, że Drzewiecki utrzymywał przestępcze kontakty z gangsterami z grupy pruszkowskiej. Sprawa dotyczyła jego zaangażowania w proceder legalizowania pieniędzy mafii, czyli prania brudnych pieniędzy. Z informacji tych wynikało również, że część tych środków została przeznaczona na nielegalne finansowanie Platformy Obywatelskiej. Warto zwrócić uwagę, że w pierwszych latach XXI w., a tego okresu dotyczą zeznania, PO dopiero rozpoczynała działalność, nie dysponowała funduszami pochodzącymi z budżetu państwa, a Drzewiecki był jej skarbnikiem.

Co dalej stało się z tą sprawą? W październiku 2009 r. zostałem odwołany. „Broda" został świadkiem koronnym na początku 2010 r. Śledzę kroniki policyjne i wiem, że co pewien czas zatrzymywane są kolejne osoby związane z gangiem pruszkowskim. Jednak pomimo upływu półtora roku, wedle mojej wiedzy, w wątku, którym miało zająć się CBA, czyli udziału w czynach przestępczych polityków, nie dzieje się nic. Moim zdaniem z punktu widzenia oceny stanu demokracji w naszym kraju wyjaśnienie tej sprawy jest kluczowe. W przeciwnym razie nasze państwo będzie po prostu bananową republiką.

Próbował pan rozmawiać na temat uwikłań Drzewieckiego z premierem Tuskiem? Informacje o Drzewieckim wynikające z zeznań „Brody" otrzymałem od prokuratorów katowickich latem 2009 r., na kilka tygodni przed moim odwołaniem. Było to już po tym, jak przekazałem premierowi wiedzę na temat afery hazardowej. Jak wiecie, premier po tym spotkaniu „nie miał już dla mnie czasu". Następna zaś rozmowa z Donaldem Tuskiem dotyczyła odwołania mnie z funkcji - rozmawiali Cezary Gmyz i Piotr Zaremba.

23 maja, 2011 Jeśli nic nie widać, można sobie wyobrazić wszystko... - tak łatwo, jak na przykład budżetowy 1 procent z podatków, które premier Donald Tusk postanowił przeznaczyć na kulturę A będzie tego w granicach 3 miliardów złotych 200 milionów(!!!) żywej gotówki, której brakuje na wszystko, oprócz ma się rozumieć rozwoju demokracji biurokratycznej, nowej burżuazji demokratycznej, która na fali demokratycznych przemian rozwija się w najlepsze, obok oczywiście naszego kraju, który przy okazji też się rozwija, i to w tempie 4 z groszami procent rocznie. Jeśli wierzyć tym, którzy publikują taki procent rozwoju.. Już na pewno znajdujemy się w pierwszej dziesiątce krajów świta, jeśli chodzi o rozwój gospodarczy, tak jak kiedyś - w czasach Edwarda Gierka - byliśmy dziesiątą potęgą świata, tyle, że w drugiej setce.. Bo ci, co publikowali te wiadomości też byli po drugiej setce.. Za to w pierwszym szeregu propagandy.. Strach pomyśleć jakby się rozwijał nasz zbiurokratyzowany kraj, gdyby nie musiał dźwigać na swoim grzebiecie tego olbrzymiego balastu biurokratycznego na wszystkich poziomach demokratycznego rozwoju. Prawdopodobnie wtedy rozwijalibyśmy się na poziomie 10 może 12 procent.. Czyli tyle, ile rozwoju mają rocznie Chiny.. Ale pan premier Donald Tusk i jego przyjaciele z ruchu społecznego Obywatele Kultury, reprezentowanego między innymi przez panią Agnieszkę Holland, pana Krzysztofa Krauzego i pana Krzysztofa Warlikowskiego, podpisali w Warszawie” Pakt dla Kultury”. Dokument zakłada właśnie podwyższenie wydatków na kulturę do 1% budżetu państwa w perspektywie do 2015 roku. Jego powstanie „ zainicjował nieformalny i dobrowolny ruch obywatelski na rzecz zmiany zasad zarządzania i finansowania kultury”. Acha… Nie dość, że” nieformalny” to jeszcze’ dobrowolny”(???) Ale ci, co będą płacić te 3 miliardy 200 milionów w perspektywie do 2015 roku będą płacić formalnie i pod przymusem.. Z nimi, żadnego paktu pan premier Donald Tusk nie będzie zawierał.. Zabiera im i już! Jak to w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej i kulturowej sprawiedliwości.. Bo przy pomocy, kogo - pan premier- będzie realizował rewolucję kulturową w Polsce, jak nie przy pomocy „obywateli kultury”? I jakim prawem Kaduka, pan premier w ogóle rozmawia z” nieformalnym” ruchem obywateli kultury, których celem nie jest żadna kultura, tylko dojenie budżetu państwa demokratycznego? Jeden z amerykańskich senatorów konserwatywnych powiedział kiedyś, że jak słyszy słowo „ kultura”, natychmiast odbezpiecza pistolet.. Widać poskutkowało, bo do tej pory w USA nie ma Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, żeby różni tacy przeróżni „ twórcy kultury” ciągnęli pożytki finansowe na bazie i nadbudowie. Kultura ma być prywatna i samofinansująca się lub sponsorowana prywatnie, a nie żeby różni tacy i inni podczepiali się pod budżet, żeby sobie podoić i potworzyć różne takie i inne.. Za [pieniądze biedaków, którzy zresztą tych kulturalnych cudów nie oglądają. Bo nie mają czasu pracując w pocie czoła i padając ofiarą rabunku państwowego.. Bo czy facet stojący na rękach w przybytku kultury, to jest kultura czy może jakieś wariactwo zorganizowane pod szyldem kultury, żeby omamić patrzących, a przy okazji wydoić kulturalnie i bez ręcznej walki określone pożytki płynące z kultury.?. Bo człowiek kulturalny nie staje na rękach w towarzystwie, jak ma zdrowe nogi. Nie żebym miał coś przeciw stawaniu na rękach.. Ale dlaczego za pieniądze wspólne? I dlaczego pozostali uczestnicy życia” społecznego” nieuczestniczący w życiu „ kulturalnym” muszą finansować rewolucję kulturową oparta na marksizmie kulturowym? Tak naprawdę przeciw sobie. Tak wygląda idea uprzywilejowanej redystrybucji na płaszczyźnie emocjonalnej perswazji.. Przy okazji redystrybucji pan nieżyjący już, Bertrand de Jouvenel stawiał pytanie, czy redystrybucja jest grabieżą czy ignorancją? Moim zdaniem grabieżą na pewno, ale czy ignorancją? Raczej świadomym działaniem mającym określony skutek. W przypadku „ kultury” skutkiem ma być w przyszłości przewrócenie resztek cywilizacji łacińskiej do góry nogami, za pieniądze tych, którzy tej cywilizacji przewracać nie chcą.. Wlewać destrukcyjnego ducha przy pomocy kultury i demokracji.. Socjalizm kulturowy jest sposobem na rozkład narodu, tak jak film.. Jak twierdził Lenin, ich duchowy przywódca, jest to” największa ze sztuk?(!!!) Oczywiście trafiają się odstępstwa od reguły.. Na wojsko i policję( oprócz drogówki spełniającej rolę fiskalną) pieniędzy nie ma.. Ale dla nauczycieli i na kulturę – są. Czy to nie znak czasu.?. Gdy policjant zarabia więcej od nauczyciela, to jest to państwo policyjne- zdaniem wyżej wymienionego osobnika o „bliżej nieokreślonych objawach psychicznych”, jak uważał profesor Zdziechowski. Bo upaństwowieni i niesamodzielni nauczyciele wraz z propagandą kulturową są podporą planów władzy wobec umysłów naszych dzieci, coraz bardziej zniewalanych i zaśmiecanych postaciami i pojęciami z arsenału lewicowej demagogii.. Oczywiście w państwie policyjnym policjant niekoniecznie musi zarabiać więcej od nauczyciela.. Może zarabiać mniej, ale wykonywać wytyczne państwa policyjnego charakteryzującego się odbieraniem człowiekowi wolności pod pretekstem bezpieczeństwa.. Bo albo wolność, albo totalne bezpieczeństwo, czyli więzienie, gdzie kratami są paragrafy.. W przyszłości bransolety elektroniczne.. Bo kto panuje nad przeszłością, panuje nad teraźniejszością, a kto panuje nad teraźniejszością, panuje nad przyszłością.. Dlatego pan premier musi inwestować w „ kulturę”, czyli narzędzie propagandy lewicy wymierzonej przeciw naszym umysłom.. Wszędzie muzea sztuki nowoczesnej, seriale, w których aż przelewa się z namiaru propagandy i komisarze kultury.. Rewolucja bez komisarzy z pewnością się nie uda.. Bo” kadry decydują o wszystkim”- tak twierdził Lenin, a nie Stalin- jak kiedyś usłyszałem z ust pana Marka Borowskiego z Socjaldemokracji Polskiej.. Stalina nie lubi, ale Lenina - jak najbardziej.. Chociaż to obaj zbrodniarze.. Dlaczego akurat lubi Lenina i Trockiego? Tak jak ci z „ Krytyki Politycznej” też lubią Lenina, a nie Stalina. Który realizował w życiu dzieło Lenina Wydają nawet j książki o nim, i to na rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej w Warszawie?!!!) A przecież propagowanie komunizmu jest w Polsce zakazane w myśl art. 13 Konstytucji, który mówi wyraźnie: „Zakazane jest istnienie partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także tych, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść rasową i narodowościową, stosowanie przemocy w celu zdobycia władzy lub wpływu na politykę państwa albo przewiduje utajnienie struktur lub członkostwa”. Jakie to jest państwo faszystowskie? Nie przypadkiem takie, które inwigiluje i kontroluje, przejmując funkcje, które powinny należeć do ludzi a nie do państwa? Milion bilingów rocznie? Czy przypadkiem Polska nie jest już państwem faszystowskim, omnipotentnej i wszechwiedzącym biurokratycznie? Czy nie harcują w nim tajne służby, utajnione jak najbardziej i strukturalnie i członkowie, do tego różni ludzie powiązani tajnie lub pól tajnie z różnymi gremiami zachodnimi i wschodnimi? A zdobywanie władzy przemocą medialną - w celu zdobycia władzy, której to raz dobytej nigdy nie oddadzą? Czy to wszystko nie zaprzecza artykułowi 13 Konstytucji? I znowu Konstytucja sobie, a życie sobie.. Jak za Stalina. Co innego na wizji, a co innego na fonii.. Komunizm poprzedni przepoczwarzył się w pełzający komunizm europejski.... I dlatego nakłady na „ kulturę” muszą wzrosnąć… Na razie do poziomu 3 miliardów 200 milionów. Bo propaganda jest fundamentem demokratycznego państwa prawnego.. Na razie jesteśmy gdzieś pomiędzy anarchią a Lewiatanem.. Bliżej Lewiatana.. I wlewają destrukcyjnego ducha przy pomocy demokracji w nasze umysły.. A gdy się umysły napełnią… Może w kierunku Hiszpanii, gdzie młodzi ludzie nawołują, żeby nie głosować na dwie główne partie establishmentowe, które zdegradowały Hiszpanię do roli żebraka europejskiego. Ja apeluję! Nie głosujemy na cztery partie establishmentowe, które doprowadziły Polskę na skraj bankructwa.. A miliony Polaków wypędziły za chlebem.. PO, PiS, SLD i PSL… To naprawdę jest banda czworga.. Po jej usunięciu Chiny zaczęły się normalnie rozwijać, nieprawdaż? I też przeżyły „ rewolucję kulturalną”, na którą rząd chiński przeznaczał bajońskie sumy.. WJR

Rząd wprowadził kolejny podatek tylnymi drzwiami „To jest nowy, dokuczliwy podatek, który wyciągnie z kieszeni Polaków kolejne miliardy złotych. Do tego wprowadzany tylnymi drzwiami” – powiedział poseł Bogusław Kowalski (PiS) podczas dyskusji w Katolickim Radio Podlasie z udziałem posła Stanisława Żmijana (PO), wiceprzewodniczącego Komisji Infrastruktury i Euzebiusza Gawrysiuka, sekretarza stowarzyszenia międzynarodowych przewoźników.

Audycja była poświęcona wchodzącemu w życie od 1 lipca br, rozporządzeniu Rady Ministrów, którym wprowadza się nowe opłaty drogowe na wybranych odcinkach autostrad, dróg ekspresowych i krajowych. „Opłaty dotyczące największych samochodów ciężarowych, tzw. tirów, wzrosną sześciokrotnie. To radykalnie podniesie koszty transportu, a przez to spowoduje wzrost cen towarów. Poza tym wiele polskich firm transportowych upadnie, bo nie wytrzyma konkurencji z zagranicznymi przewoźnikami” – stwierdził E. Gawrysiuk. Według posła B. Kowalskiego najbardziej bulwersujące jest poszerzenie katalogu pojazdów objętych opłatami na małe ciężarówki, obsługujące np. bieżące zaopatrzenie handlu i usług oraz na transport pasażerski. „Zamiast wspierać rozwój transportu zbiorowego, to się okłada go dodatkowym podatkiem. To wbrew generalnej polityce transportowej w Polsce i w UE. Dodatkowo uderzy w ludzi najmniej zarabiających. Codziennie dojeżdżających do pracy i do szkoły w dużych miastach” – powiedział poseł Kowalski. Jego zdaniem kuriozalne jest włączenie do płatnego systemu obwodnic miast, które oprócz tranzytu obsługują również ruch lokalny. Przeczy to sensowi budowy obwodnic, które z definicji powinny wyprowadzać jak najwięcej ruchu z centrum miasta. Po wprowadzeniu opłat znaczna część tego ruchu wróci do miast i na lokalne drogi. Poseł Kowalski poinformował o rozpoczęciu akcji „Nie dla płatnych” obwodnic i wezwał do obywatelskiego protestu w tej sprawie. Poseł Żmijan bronił decyzji rządu tłumacząc, że są potrzebne pieniądze na rozwój sieci drogowej, ale zgodził się z rozmówcami, że w paru punktach postanowienia rozporządzenia są kontrowersyjne i wymagają ponownej analizy.

B. Kowalski

Najście ABW za satyrę z Komorowskim Z Robertem Fryczem, autorem serwisu internetowego AntyKomor.pl, rozmawia Maciej Walaszczyk.

Pewnie się Pan nigdy nie spodziewał, że zostanie zbudzony rano przez grupę realizacyjną Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego? - To zdarzyło się pierwszy raz w moim w życiu i jestem tym zszokowany. Jeśli już czegoś mógłbym się spodziewać, to wezwania na policję czy na przesłuchanie do prokuratury. Ale nigdy nie przypuszczałem, że zakończy się to wizytą ABW, która ma się zajmować ściganiem prawdziwych przestępców, którzy np. planują zamachy terrorystyczne. Nie uważam, bym zasługiwał na wizytę ABW. Tym bardziej że nie mam, jak się okazało, statusu podejrzanego.

Jak zareagowała rodzina? - Mój ojciec, który jest chory, poważnie zareagował na to, co się stało. Dziś mogę go tylko przeprosić. Moja siostra nie mogła o czasie wyjść do pracy.

Jak to wyglądało? - Rano, w środę, 18 maja, do mojego domu zapukali funkcjonariusze ABW. Drzwi otworzył im ojciec, z którym mieszkam. Jako że nie mam głębokiego snu, szybko zorientowałem się, że chodzi o mnie, bo dopytywano się o moje imię i nazwisko. Po kilku chwilach na moim łóżku siedział agent ABW z legitymacją i pismem z prokuratury w ręku, na którym zobaczyłem, że chodzi o sprawę publicznego znieważenia prezydenta RP.

U Pana w domu był tylko ten funkcjonariusz? - Do mojego domu weszło 8 osób, m.in. 3 informatyków, 3 funkcjonariuszy ABW, i do tego policjanci. Wszyscy z bronią. Osoba, która koordynowała ich akcje, była w randze podpułkownika. To nie był jakiś pierwszy lepszy oficer. Gdy zorientowałem się, że chodzi o stronę internetową, którą prowadzę, zdeklarowałem im pomoc. Wskazałem laptopa, który leżał na biurku, jako urządzenie, na którym powstała strona internetowa AntyKomor.pl.

Został on Panu odebrany? - Tak, komputer został zarekwirowany wraz z zewnętrznym twardym dyskiem, z którego korzystałem, oraz inne nośniki danych, jak płyty CD i dyskietki. Potem nastąpiło przeszukanie mieszkania, przeglądanie biurka, wieży hi-fi, łóżka. To, co mnie zdziwiło, to fakt, że postanowiono także przeszukać piwnicę. Panowie zakończyli czynności po trzech godzinach.

Kiedy wpadł Pan na pomysł założenia tej strony internetowej? Po co ona w ogóle powstała? - Pomysł na zbudowanie tej strony internetowej zrodził się przed drugą turą wyborów prezydenckich w sierpniu ubiegłego roku. Jej celem był protest przeciwko działaniom, które podejmowały osoby krytycznie nastawione do PiS, jego elektoratu i przywódców. Chciałem w ten sposób zaprotestować, że przyczepianie się do jakichś naprawdę mało ważnych rzeczy jest śmieszne, jest niewarte uwagi, tym bardziej, że dotyczy to naszego prezydenta. To był protest przeciw wszystkim tym, którzy przez lata obrażali śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Przyznam, że nie znałem jej zupełnie. Miała wielu odwiedzających? - Rzeczywiście nie była jakoś super popularna jak duże serwisy internetowe. Mój serwis miał odsłony rzędu 300-400 osób dziennie. No, chyba, że ktoś zamieścił link do jakiegoś ciekawego artykułu na wykop.pl, wtedy notowałem może 600 odsłon więcej.

Ale te 300-400 osób odwiedzało ją na początku czy też w ostatnim czasie? - Mniej więcej ta sama liczba osób, która spędzała na niej średnio około 2,5 minuty. A więc akurat tyle, by zapoznać się z treścią i napisać komentarz.

Co właściwie zawierała? - Była w 100 proc. satyryczna – treści, które zawierała, miały wywoływać uśmiech na twarzy, sprawić, że odwiedzający ją przemyśli bieżące wydarzenia na podstawie trochę przejaskrawionego opisu. Moim celem nie było obrażanie prezydenta.

A co mogło tam obrażać głowę państwa? - Domyślam się, że niemal na pewno chodziło o gry, które zamieściłem. Zostały one przesłane przez internautów, którzy mają zdanie podobne do mojego. Opierały się one na pomyśle, który wpisywał się w konwencję strony AntyKomor.pl.

Na czym one polegały? - „Komor-killer” czy „Komor-szoter” to takie gry, które od lat funkcjonują w internecie, np. o Saddamie Husajnie czy bin Ladenie. „Komor-killer” polegał na tym, że do postaci z głową Bronisława Komorowskiego leciała jakaś rakieta lub spadał na nią jakiś przedmiot. „Komor-szoter” polegał na tym, że klikając myszką, można było strzelać do prezydenta, ale trzeba było uważać, by nie kliknąć na zdjęcie jego żony. To takie gry satyryczne, których w internecie jest cała masa. W czasach prezydentury Lecha Kaczyńskiego można było znaleźć znacznie gorsze, ocierające się o pornografię i bardzo wulgarne gierki i nikt ich nie ścigał.

Denerwowały Pana? - Bardzo mnie irytowały. Dlatego moja strona była protestem wobec tych, którzy wytykali prezydentowi Kaczyńskiemu każdą najmniejszą rzecz i wpadkę. I to samo robiłem ja. Zdjęcia, filmy i wiadomości, które zamieszczałem, były znalezione w sieci. Agregowałem je i segregowałem, widząc, że wpisują się w konwencję serwisu, umieszczałem je. Administrowałem również komentarzami. Zdarzały się m.in. takie komentarze, w których pisano do mnie, że co innego „obrażać Kaczyńskiego”, a co innego „Pana prezydenta Bronisława Komorowskiego”.

Zdecydował się Pan jednak na zamknięcie prowadzonej przez siebie strony. Został Pan do tego zmuszony? - Nikt na mnie nie naciskał. Wystraszyłem się działań podjętych przez ABW i prokuraturę. Uświadomiłem sobie, że nie mam żadnych szans w starciu z machiną pod tytułem prawnicy prezydenta czy ABW. Nie widziałem innej możliwości obrony, uznałem to za słuszne działanie. Sądziłem, że jeśli szybko zamknę tę stronę, to ten, kto w swoim subiektywnym odczuciu uznał, że znieważyłem prezydenta, przychylniej będzie patrzył na tę sprawę. W moim odczuciu oczywiście nie uważam, bym go znieważył. Nie spodziewałem się również, że po tym wszystkim, co się stało, otrzymam tak ogromną pomoc i wyrazy sympatii. Dla mnie jest to niezwykle budujące. Dziękuję za rozmowę.

http://www.naszdziennik.pl/

Żal tylko, że Robert Frycz narażał się dla PiS, które różni się od PO jedynie retoryką… – admin.

Hiszpania: tłum okupuje centrum Madrytu i Barcelony, rewolta? MadrytGran_Via_400x400Manifestanci, którzy okupują plac Puerta del Sol w Madrycie w proteście przeciwko bezrobociu i klasie politycznej, postanowili przedłużyć ten protest, co najmniej o tydzień. Za przedłużeniem protestu głosowano poprzez podniesienie ręki. Część z około 30 tysięcy zgromadzonych była za jeszcze dłuższą okupacją placu Puerta del Sol. Na budynkach otaczających plac wisiały odręczne znaki i hasła: “Jedz bogaczy” i “Powstańcie, ludy Europy”. Ruch kontestacji M-15, który narodził się 15 maja poprzez apele w sieciach społecznościowych i zgromadził ludzi na Puerta del Sol, szybko objął centra innych miast Hiszpanii, w których na ulice wyszło kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W Barcelonie, drugim, co do wielkości mieście Hiszpanii, zgromadzeni na Plaza de Catalunya postanowili kontynuować protesty i zwołać wielka demonstrację na 15 czerwca. Manifestacje odbywały się w sobotę i niedzielę pomimo zakazu zgromadzeń politycznych z uwagi na wybory regionalne i lokalne, które wyłonią regionalnych premierów i burmistrzów oraz będą najważniejszym sprawdzianem dla rządzących socjalistów przed wyborami w marcu 2012 r. W sytuacji głębokiego kryzysu ekonomicznego i największego w Europie, ponad 20-procentowego bezrobocia wszystkie sondaże wykazują ogromny spadek popularności rządu premiera Jose Luisa Rodrigueza Zapatero. On sam zapowiedział, że nie będzie ubiegał się o urząd premiera po wyborach parlamentarnych w 2012 roku.

http://mercurius.myslpolska.pl/

Nas dziwi, iż Zapatero w ogóle mógł dojść do władzy w katolickiej Hiszpanii, ale zdziwienie znacznie maleje, gdy sobie przypomnimy, jakie to egzemplarze dochodziły do władzy w katolickiej Polsce. – admin.

22 rodzaje tajnej broni Żydów The 22 secret weapons of the Jews

http://jewise.wordpress.com/the-22-secret-weapons-of-the-jews-2/

Hoff, tłumaczenie Ola Gordon

Kiedy powiesz, że istnieje żydowski spisek, wielu spojrzy na ciebie z uśmiechem i zapyta: Jak mogą to robić, skoro Żydów jest bardzo niewielu, a poza tym Żydzi są tacy sami, jak my! Mam bardzo proste pytanie: Czy wiesz, że Żydzi mają 22 rodzaje tajnej broni? Jest dwadzieścia milionów Żydów na całym świecie i 6 miliardów nie-Żydów; Żydzi to 0.33 proc ludności Ziemi, to znaczy jeden Żyd przypada na 300 nie-Żydów. Jeśli zmniejszyć skalę całej sprawy do jednego Żyda na 300 nie-Żydów, pytanie brzmi: czy ten jeden Żyd może kontrolować 300 nie-Żydów, a jeśli tak, to jak to robi? Ten artykuł ma wyjaśnić, jak jeden Żyd może kontrolować 300 nie-Żydów. Powodem tego jest, że Żydzi mają 22 rodzaje tajnej broni, o której żaden z 300 nie-Żydów nie ma pojęcia.

Część I – Głupota i ignorancja Czy wiesz, jak wielu z 300 nie-Żydów przestało czytać ten artykuł po przeczytaniu słowa „Żydzi” w jego nagłówku? Moja ocena jest taka, że ​​co najmniej 50 procent z 300 nie-Żydów przestało go czytać po prostu po jego pierwszym zdaniu, po nagłówku. Konsekwencją tego jest to, że co najmniej 50 procent z 300 nie-Żydów może w ogóle nie mieć pojęcia, jak działają 22 rodzaje tajnej żydowskiej broni. Dlaczego przestali czytać? Bo są głupi. Zatem jeśli masz JEDNEGO Żyda, który wie, czego chce i 22 rodzaje tajnych broni do swojej dyspozycji – i co najmniej 150 głupich nie-Żydów na 300 – jak myślisz, kto ma przewagę? Głupi nie-Żydzi? - Ale nie jestem głupi, pomyślisz, bo dotarłeś tutaj i chcesz wiedzieć, jak działają 22 rodzaje tajnej żydowskiej broni. Jeśli dotarłeś do tego miejsca, nie jesteś głupi, – ale jesteś ignorantem. To nie zbrodnia, to nic złego, że jesteś ignorantem: skąd możesz wiedzieć o czymś, czego nigdy ci nie powiedziano? Pragniesz dowiedzieć się o 22 rodzajach tajnej broni żydowskiej i zrozumieć, że może istnieć żydowski spisek, więc nie jesteś głupi. Przepraszam, ale to nie wystarcza, a wiesz, dlaczego? Bo jeśli jesteś ciemny czy głupi, dla Żyda jesteś głupi, tak czy owak. Ten artykuł jest o faktach, więc spójrzmy na fakty. Pięćdziesiąt procent z 300 nie-Żydów to głupcy, a druga połowa to ignoranci. Powiedzmy, że przeczytasz ten artykuł do ostatniego słowa: czy wtedy będziesz w stanie wyjaśnić, jak i dlaczego działa żydowski spisek? Najprawdopodobniej nie. Powód tego jest bardzo prosty, aby móc wyjaśnić jak i dlaczego działa żydowski spisek, trzeba mieć głęboką, bardzo głęboką wiedzę na temat sposobu myślenia Żydów oraz jak korzystają z 22 rodzajów tajnej broni do podporządkowania sobie 300 nie-Żydów – głupich i nie głupich. Załóżmy, że jesteś inteligentny, powiedzmy nawet, że jesteś najmądrzejszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi i wiesz wszystko, co trzeba wiedzieć o Żydach i żydowskim spisku: jak możesz zmusić 150 głupich, by cię wysłuchali? Głupi zakończyli czytać ten artykuł po nagłówku. Dobrze, zapomnijmy o 150 głupich, masz 150 ignorantów, których możesz obudzić, zajmijmy się ignorantami. Czy masz pojęcie, ile pytań ma ignorant? Niezliczenie dużo, wierz mi, bo rozmawiałem z wieloma ludźmi twarzą w twarz o Żydach i żydowskim spisku – nieświadomi mają pytania i mają prawo do uzyskania odpowiedzi. A czy wiesz, co musisz zrobić? Nigdy przenigdy nie może zabraknąć ci języka w gębie. Mnie go nie brakuje, – dlatego, że poświęciłem wiele, wiele tysięcy godzin, by to wszystko pojąć. Ilu z tych 150 ignorantów ma na to czas? Załóżmy, że dokształcasz się sam, i masz już fakty, i nigdy nie czujesz się oniemiały, i masz na wszystko odpowiedzi. Wtedy masz 150 głupich i 149 ignorantów, a to jest tylko pierwszy z 22 rodzajów tajnej broni Żydów. Jak myślisz, kto ma przewagę? Głupi i ignoranci?

Część II – Dwulicowość Każdy Żyd ma dwie twarze: może włączyć jedną twarz dla ciebie i nawet nie zauważysz, że to zrobił. Jest to łatwe, bo kiedy jest ok by być Żydem, jest dumnym Żydem. Kiedy zaś dla Żyda nie jest dobrze być Żydem, to nie jest Żydem: teraz jest Amerykaninem (lub przedstawicielem innej narodowości), któremu „przytrafiło się” mieć dziedzictwo żydowskie, a cokolwiek zrobił Żyd, nie ma nic wspólnego z tym, że jest Żydem. Wielu Żydów otrzymało nagrodę Nobla, więcej niż jakakolwiek inna grupa. Jeśli zapytasz Żyda, dlaczego tak jest, Żyd powie Ci z wielką dumą, że dlatego, iż są Żydami. Wtedy Żyd jest dumnym Żydem. Lecz gdy Żyd zostanie złapany i udowodniono mu dokonanie przestępstwa, to wiesz, co powie dumny Żyd? Powie, że to, iż jest Żydem nie ma nic wspólnego z tym, że jest przestępcą, tylko tak po prostu „przytrafiło mu się” żydowskie dziedzictwo. Kiedy jest dobrze by być Żydem, Żyd jest dumnym Żydem, ale gdy nie jest dobrze być Żydem, niegdyś dumny Żyd, który chwalił się tym, że jest Żydem, teraz zaprzecza jakimkolwiek związkom żydowskim – a nawet, jeśli udowodnisz, że jest Żydem, powie ci po prostu, że „przytrafiło mu się” żydowskie dziedzictwo. To zwykła dwulicowość. Głupiec i ignorant faktycznie pomaga Żydom, bo nie rozumie, że Żyd ma dwa oblicza. Jeden przykład: w latach 1917 – 1990 Sowietami rządzili Żydzi. Żydzi próbowali przejąć Rosję w 1881 roku, a następnie ponownie w 1905 i w końcu przejęli ją w 1917 roku i zmienili jej nazwę na Sowiety. Sowietami rządzili Żydzi do 1990 roku. Jest łatwe do udowodnienia, sami Żydzi to mówią, że Żydzi byli władcami Sowietów oraz że Żydzi stali za zamachami w latach 1881, 1905 i 1917. Łatwo jest udowodnić, że Żydzi popierali Sowiet i wszystkie masowe zbrodnie dokonane w imię komunizmu. Czy wiesz, co wszyscy Żydzi i wszyscy głupi i ignoranccy nie-Żydzi powiedzą, kiedy zrozumieją, że jest to fakt, którego nie można obalić? Powiedzą, że to nie miało nic wspólnego z Żydami, im tylko „przytrafiło się” żydowskie dziedzictwo. Żydzi, którzy kierowali Sowietem, sami zidentyfikowali się, jako Żydzi. Czy wiesz, w jaki sposób ci Żydzi zidentyfikowali się, jako Żydzi? Wszyscy zmienili swoje nazwiska, aby ukryć to, że byli Żydami. „The Encyclopedia Judaica na s. 793 ujawnia, że Międzynarodówka Komunistyczna faktycznie poleciła Żydom zmianę nazwisk, żeby „nie potwierdzać prawicowej propagandy, która przedstawiała komunizm, jako obcy, żydowski spisek”

http://www.white-history.com/hwr61i.htm

Mam kopie każdej strony Encyclopedia Judaica z 1971 roku, hasło „komunizm” i wszystkie jej fragmenty w linku są poprawne. Gdyby ich żydowskość była bez znaczenia, dlaczego pozmieniali swoje nazwiska? Będąc Żydami i zmieniając nazwiska sami zidentyfikowali się, jako Żydzi. To nie ja mówię, że są Żydami – to oni mówią, że są Żydami i w ten sposób wiesz, że Żyd jest Żydem, gdy identyfikuje się, jako Żyd, oraz że Żydzi, którzy rządzili Sowietem, wszyscy zidentyfikowali się sami, jako Żydzi. Pierwszą ustawą uchwaloną w Sowiecie była kara śmierci za fałszywe oskarżenia przez „antysemitów”. Kto – oprócz Żydów – może wymyślić takie absurdalne prawo, które mówi, że każdy, kto odpowie impertynencko Żydowi powinien być zgładzony? Jeśli nadal nie rozumiesz, to jesteś albo głupi, albo ciemny, a dla Żyda nie ma znaczenia, czy jesteś ignorantem czy głupkiem, tylko, dlatego, że nie rozumiesz, że Żyd ma dwie twarze. Większość ludzi nie może rozpoznać Żyda, nawet, kiedy Żyd mówi im prosto w twarz, że jest Żydem, identyfikuje się, jako Żyd, a ty nie rozumiesz, że Żyd mówi, że jest Żydem. Jak myślisz, kto ma przewagę? Głupi i ignorant?

Część III – Kto umie pisać, a kto tylko czytać? Jeśli dasz milion dolarów jakimś ludziom i powiesz, że mogą zatrzymać pieniądze, jeśli odczytają ci tabliczkę nazwą ulicy, niektórzy nie potrafią tego zrobić, gdyż nie umieją czytać. Ale z wyjątkiem tych nielicznych, każdy mężczyzna i kobieta w świecie zachodnim umie czytać. Jeśli masz jednego Żyda, który umie pisać i 300 nie-Żydów, umiejących tylko czytać, to jak myślisz, kto będzie miał największy wpływ na społeczeństwo: jeden Żyd, który umie pisać, czy 300 głupich i ignorantów nie-Żydów, umiejących tylko czytać? Nie wszyscy potrafią pisać, ale większość potrafi napisać listę zakupów, czy nawet pisać pamiętnik, ale to nie jest pisanie, tylko bazgranie. Pisz, to, co masz w głowie. Myślę tu o napisaniu na jakiś skomplikowany temat i wyjaśnieniu całej sprawy w 10 zdaniach, które zrozumie większość czytelników. Jeśli potrafisz to zrobić, umiesz pisać. Ja potrafię pisać, potrafię wyjaśnić bardzo skomplikowane sprawy w 10 zdaniach, ale ile osób umie to robić? Głupi i ignoranccy nie-Żydzi? Szacuję, że tylko 1 na 10.000 Nie-Żydów potrafi pisać. Głupi w najlepszym przypadku potrafi nabazgrać listę zakupów, ignoranci potrafią nagryzmolić pamiętnik, więc ilu pozostaje, by pisać o prawdziwych sprawach i powiedzieć ci o 22 rodzajach tajnej broni Żydów? Potrafię pisać, a jedyne, co masz zrobić, by to potwierdzić, to przeczytać to, co napisałem do tej pory. Potrafię pisać, ale nie mogę nic opublikować w żadnej gazecie. Jedynym sposobem, byś mógł przeczytać mój artykuł, to albo, kiedy wręczę ci go osobiście, albo, kiedy znajdziesz go w Internecie. Szansa, bym spotkał cię osobiście jest bardzo mała, a że będę miał przy sobie kopię artykułu jeszcze mniejsza. Nigdy nie przeczytasz tego artykułu w żadnym znaczącym dzienniku. Więc sam widzisz: czy jesteś głupcem, czy ignorantem, nie ma znaczenia. Kiedy umrzesz, Żyd nadal będzie miał 22 rodzaje tajnej broni i 99,99999999 procent wszystkich nie-Żydów nie będzie miało o niej pojęcia. Do tej pory ujawniłem trzy z nich, trzy rodzaje żydowskiej tajnej broni i mówiąc uczciwie:, kto będzie miał przewagę, głupi i ignoranccy nie-Żydzi, czy Żyd posiadający 22 rodzaje tajnej broni i który wie czego chce? Potrafisz tylko czytać, a nawet, jeśli umiesz pisać, nie możesz nic opublikować.

Część IV – Monopol i bojkot Powód, dlaczego nie opublikujesz jest taki, że wszystkie „media” w zachodnim świecie są własnością garstki Żydów. To nie jest tajemnicą, Żydzi chwalą się, że są właścicielami wszystkich „mediów” w świecie zachodnim. To, że garstka Żydów posiada wszystkie „media” nie jest tajemnicą. Tajemnicą jest to, że nawet jeśli udowodnisz na podstawie wyłącznie żydowskich źródeł, że taka jest prawda, głupi i ciemny nie-Żyd powie ci: jakie to ma znaczenie, że wszystkie „media” należą do Żydów? Powodem, dlaczego to ma znaczenie jest fakt, że ​​bardzo niewielu Żydów posiadło MONOPOL, a kiedy masz monopol, możesz BOJKOTOWAĆ. Spójrzmy na fakty uzyskane do tej pory: 50 procent wszystkich ludzi stanowią głupi, 50 procent ignoranci, i bardzo, bardzo niewielu umie pisać, a niewielu nie-Żydów umiejących pisać nie opublikują, gdyż garstka Żydów, do których należą „media” bojkotuje garstkę nie-Żydów umiejących pisać. Kto ma przewagę: głupi czy ignorant, czy nawet garstka nie-Żydów umiejąca pisać, czy Żyd?

Za http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

Król Czesław i szulerzy Okrągłego Stołu Obrady Okrągłego stołu były pierwszymi w Europie Środkowowschodniej pertraktacjami partii rządzącej (PZPR), pozaparlamentarnej „nielegalnej opozycji” i strony kościelnej. Posiedzenie inauguracyjne odbyło się 6 lutego, 1989 choć rozmowy nt. zwołania OS trwały już od sierpnia 1988 roku. Obrady trwały do 5 kwietnia 1989 roku, zakończone podpisaniem „historycznego dokumentu” jak podają encyklopedie. W ogóle oficjalna wersja obowiązująca mówi jak wiadomo o tym, iż był to przełomowy moment w historii kraju. Wersja lansowana przez „różowy Salon” i wtłaczana siłą do głów. Każdy, kto dostrzega prawdę i głośno o niej mówi zaraz jest obiektem drwin, obelg, szykan… Popularnie zwany jest oszołomem, psycholem itp itp. A co na ten temat powiedział czołowy różowy „licencjonowany opozycjonista” Adam Michnik? Proszę bardzo: „Dla mnie relatywizmem moralnym jest kompletne zapominanie o tym, czym był dla Polski Okrągły Stół. To jest dla mnie niemoralne.(…) Jeżeli 1989 r. to był spisek, to najszlachetniejszy spisek w moim życiu. Przecież Okrągły Stół pozwolił Polsce wyjść z dyktatury – bez ofiar, szubienic, plutonów egzekucyjnych. Gdy po śmierci pójdę na Sąd Ostateczny, św. Piotr spyta mnie:, – Co dobrego, synu, zrobiłeś? A ja odpowiem: – Mojego synka Antosia i Okrągły Stół.”

A zobaczmy, kto m.in brał udział tym „szlachetnym spisku”: Aleksander Kwaśniewski, Czesław Kiszczak, Stanisław Ciosek, Leszek Miller, Zbigniew Sobotka, Stefan Bratkowski, Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk, Bronisław Geremek, Aleksander Hall, Jacek Kuroń, Jarosław Kaczyński, Tadeusz Mazowiecki, Adam Michnik, Lech Wałęsa, ks. Alojzy Orszulik, Jerzy Urban. No patrząc na takie nazwiska jak Kwaśniewski, Kiszczak, Ciosek, Miller, Geremek, Mazowiecki, Michnik, Wałęsa czy Urban to trzeba chyba stworzyć nową definicję słowa „szlachetny”. „(…) cały ten okrągły stół był zmontowany przez polską bezpiekę. W dalszym ciągu żyjemy w tym samym ustroju, jest tylko inna fasada, przemalowana z czerwonej na różową.” (J.K. Mikke) Cóż, choć nie we wszystkim zgadzam się z p. Mikke to tutaj utrafił w samo sedno. Otóż tzw. „gruba kreska” a więc oddzielenie całej przeszłości komunistów sprawiła, że ich zbrodnie zostały nierozliczone. Pozwolono im na to a warunkiem była zgoda ówczesnych władz na przeprowadzenie „demokratycznych wyborów”, w których „całkowite zwycięstwo „odniosła „opozycja”. Choć w ich przypadku można napisać, że zwycięstwo odniosła licencjonowana opozycja. Opozycja trzymana na sznurkach przez „czerwońców”, którzy tylko pozornie usunęli się w cień. W rzeczywistości poruszali i poruszają z tylnych siedzeń marionetkami. Czerwoni zamienieni na różowych. I jeszcze raz J.K. Mikke: „Po drugie, – co to jest „zasiedli z NAMI”? (do rozmów przy okrągłym stole), Z jakimi „nami”? Zasiedli ze swoimi agentami troskliwie wybranymi przez p. gen. Czesława Kiszczaka – oraz z reprezentantami eurolewicy, żydokomuny i czego tam jeszcze chcieć. Ponieważ a (…) nie zaliczamy się do żadnej z tych dwóch kategoryj, – więc skąd ten zwrot „z nami”? Ani Adam Michnik, ani p. Lech Wałęsa MNIE nie reprezentowali!!!” Okrągły Stół był „picem”, bajeczką dla naiwniaków. To, co podpisano i „ustalono” podczas obrad w rzeczywistości było przyjęte i zaklepane dużo dużo wcześniej.

Jan Olszewski: „Podstawowe zasady tej nowelizacji nie były zresztą przedmiotem obrad „okrągłego stołu”, bo te rozstrzygnięcia nastąpiły już w chwili otwarcia inauguracyjnego posiedzenia tego gremium. Zarys zmian systemu politycznego PRL, w sposób precyzyjny, choć wyrażony w obrzędowej nowomowie, przedstawił w powitalnym przemówieniu gospodarz „okrągłego stołu” gen. Czesław Kiszczak. A pierwsze słowa w odpowiedzi Wałęsy: Tak, przyjmujemy propozycje – przesądzały sprawę. Podstawowe kwestie zostały, zatem uzgodnione wcześniej, a spektakularne pertraktacje przy „okrągłym stole” dotyczyły już spraw drugorzędnych.” Posłuchajmy, co jeszcze ciekawego powiedział A. Michnik: „Napisano wiele kłamstw i bredni na temat „zmowy Okrągłego Stołu”, „zdrady w Magdalence” czy też „porozumienia czerwonych z różowymi. Rzadko, kiedy opinie cywilizowanego świata tak bardzo różnią się od opinii zacietrzewionych polityków i publicystów w Polsce.” Cóż, wolę być zacietrzewiony niż ogłupiony panie Adamie. A pro po Pana Adama, to dla tych, którzy nie wiedzą albo wolą nie wiedzieć ten „bohater opozycji” 13 kwietnia 1992 roku we francuskiej telewizji apelował: „Odpieprzcie się od generała”. Tak, od generała Jaruzelskiego. Owszem to ten, który wprowadził wbrew obowiązującemu prawu Stan Wojenny. Ten, który z kolesiami ma udział w smierci m.in 44 robotników z Wybrzeża (1970). Dla wszystkim sceptyków w tej sprawie – Jaruzelski piastował wtedy stanowisko szefa MONu a więc musiał wiedzieć (i wydawać) rozkazy. Ciągnie swój do swego? (Adaś i Wojtuś). Najwyraźniej. Obrońca zbrodniarzy się znalazł… Za głównego organizatora obrad uznaje się Czesława Kiszczaka. Głównego odpowiedzialnego za śmierć górników w „Wujku”. Ostatnio tegoż Czesława sąd od zarzutów uniewinnił. I mamy przykład „układania się bandytów z bandytami” jak powiedział o Okrągłym Stole Waldemar Łysiak. Jak wspominałem Okrągły Stół za sprawą „grubej kreski” stał się początkiem różowego zepsucia, które oglądamy do dzisiaj. I dlatego nasza polityka (również zagraniczna) wygląda tak jak wygląda. Rosjanie robią, co chcą, służby się panoszą. Niezależnie od tego, kto jest u władzy, czuc swąd przeszłości. Jest to przykre a dla niektórych niewygodne, ale niestety prawdziwe. Dawni przywódcy partyjni, ich bracia, matki, ciotki, wujkowie itp. podostawali ciepłe posadki, z których dotąd nie da się ich wyplenić. Emerytowani „partyjniacy” mają takie emerytury, że „głowa mała” a dawne ofiary przymierają głodem w barakach z dykty. Oto nasze „korzystne historyczne porozumienie”. I to było prawdziwe, jedno z podstawowych założeń i ustaleń.

MY WAM CZĘŚCIOWĄ WŁADZĘ, WY NAM STANOWISKA I NIETYKALNOŚĆ. Smutne, ale czas przyjąć do wiadomości jak w rzeczywistości było i jest… micho18

Pewniki A. Macierewicza spod namiotu Widzę, że na SG nie ma czegoś, co chyba warto umieścić - kompendium tego, co pod namiotem... Kompendium, by zachęcić do zajrzenia głębiej NE. Min. A. Macierewicz podał pod namiotem 5 pewników dotyczących Smoleńska:

1. W przygotowaniach do wizyty L. Kaczyńskiego w Katyniu w dniu 10 kwietnia 2010 roku złamano wszelkie możliwe przepisy.

2. Od 10 km przed progiem pasa startowego, na którym mieli pierwotnie lądować, polscy piloci byli wprowadzani w błąd, bo podawano im fałszywe informacje.

3. Kapitan Protasiuk w zgodzie z przepisami, we właściwym momencie podjął decyzję odlotu. W momencie, próby uruchomienia urządzeń automatycznie umożliwiających odlot, te nie zadziałały. Wtedy drugi pilot próbował ręcznie wyprowadzić samolot, ale wówczas przerwany został dopływ zasilania do wszystkich urządzeń.

4. Przez około 4 dni bezpośrednio po katastrofie procedury wyjaśniające prowadzone były zgodnie z umową z 1993 roku (to umowa zdecydowanie korzystniejsza dla Polski). Zmienił to tajny pakt pomiędzy Tuskiem i Putinem.

5. Kopie tzw. czarnych skrzynek są sfałszowane.

AnnaZofia

Zagłuszane pytanie, Kiedy słyszę chóry oburzenia tak głośne, jak w wypadku wypowiedzi Grzegorza Brauna o śp. abp Życińskim, zawsze podejrzewam, że chodzi o coś innego, niż się wydaje, i że krzyk ma coś zagłuszyć. Otóż, jak sądzę, prawdziwym powodem szoku nie jest to, że Braun powiedział, co powiedział. Reżyser od dawna słynie z tzw. niewyparzonej gęby, żywiołowo odmawiał na przykład śp. Lechowi Kaczyńskiemu patriotyzmu, jako temu, który podpisał traktat lizboński. Nie lubię i nie popieram tego sposobu ekspresji, bo wierzę, że argumenty są skuteczniejsze od obelg. Ale też przesadny, moim zdaniem, radykalizm zachowań reżysera nie ujmuje wartości jego filmom, odważnym i zmuszającym przez swą bezkompromisowość do myślenia; może nawet przeciwnie. Z artystami często tak bywa, że ich ludzkie wady warto ścierpieć, bo zyskuje na nich twórczość. Prawdziwym szokiem musiał być jednak dla salonów fakt, że grube obelgi pod adresem nieżyjącego arcybiskupa sala przyjmowała z aprobatą, wręcz oklaskami. Sala wypełniona przecież nie jakimiś skinami, troglodytami czy zeskleroziałymi kolporterami „list Żydów”, ale studentami KUL. A więc wychowankami postponowanego arcybiskupa. Salon nie zadaje sobie oczywiście pytania, dlaczego postać w jego ujęciu tak jednoznacznie świetlana budzi tak zajadłą niechęć wśród młodych katolickich intelektualistów. Może bliski michnikowszczyźnie arcybiskup cierpi niezasłużenie, może niezasłużenie spada na niego irytacja zachowaniami kogoś innego. A może płaci za zaangażowanie, które często prowadziło go do mylenia moralistyki z polityką, a homilii z gazetowymi pamfletami? Zamiast pryncypialnie się drzeć: hańba, ocenzurować, zakazać, ukarać! – mądrzej by może było zastanowić się nad odpowiedzią na to zawisłe nad sprawą pytanie:, „dlaczego?”. RAZ

Wywiad, którego szukałem Znalazłem i publikuję. Wspomniałem o nim w komentarzu do artykułu No.comment pt. Kolejna ofiara Tupolewa. Nie zamieszczam żadnego zdjęcia. Wywiad jest niektórym blogerom znany. Osobiście mogłem posłuchać Pana Dudy przy okazji emisji filmu "Mgła". Myślę, że wiele wyjaśnia w kontekście zapytań i nieścisłości. Ciężko o tym wszystkim normalnie myśleć. Do czego doszliśmy, jako Naród, jako Polacy? Kamienie wołać będą...

Z Andrzejem Dudą, ministrem w Kancelarii Prezydenta śp. Lecha Kaczyńskiego, rozmawia Anna Ambroziak

źródło: http://www.bibula.com/?p=32961)

Nie poleciał Pan do Smoleńska razem z delegacją prezydencką, dlaczego? - Wszyscy wiedzieliśmy, że bardzo wiele osób chce towarzyszyć panu prezydentowi w tej delegacji, a liczba miejsc w samolocie jest przecież zawsze ograniczona. Jeszcze w środę, czyli 7 kwietnia rano, na zebraniu kierownictwa Kancelarii Prezydenta minister Jacek Sasin prosił, by, kto może, zrezygnował z lotu i ustąpił miejsca w samolocie. Były one potrzebne dla różnych zasłużonych i znaczących osób, które bardzo chciały lecieć. Nigdy nie zapomnę tej sytuacji, bo wtedy zgłosił się minister Aleksander Szczygło i powiedział, że może zrezygnować, a potem zaczął się śmiać i stwierdził, iż żartuje, że to nie wchodzi w grę, bo przecież jest szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego i byłym ministrem obrony narodowej, a z panem prezydentem lecą najważniejsi generałowie i jest oczywiste, że on też musi tam być. Tak samo stanowczo sprawę postawił Paweł Wypych. Zapewniał, że jego obecność jest konieczna, bo tam, w Katyniu, będą wywiady, które on umówił, jako de facto rzecznik prasowy pana prezydenta. To obrazuje problem, jaki rzeczywiście był z miejscami w tym samolocie. Nawet minister Jacek Sasin pojechał do Katynia samochodem w czwartek. Ja nie mogłem tego zrobić, bo jeszcze w piątek załatwiałem w Warszawie ważne sprawy służbowe. W piątek wieczorem z listy pasażerów skreślono jeszcze dyrektora Kazimierza Kuberskiego - współpracownika ministra Mariusza Handzlika, by zrobić miejsce dla prezes Naczelnej Rady Adwokackiej Joanny Agackiej-Indeckiej.

Jak dowiedział się Pan o katastrofie? - W sobotę rano byłem już w domu, w Krakowie. Koło godziny dziewiątej zadzwoniła do mnie znajoma, powiedziała: "Andrzej...", i się rozpłakała. Zdumiony zapytałem, co się stało, i wtedy powiedziała mi, łkając, że rozbił się samolot z panem prezydentem. Nie mogłem w to uwierzyć. Opowiadała mi później, że kilkakrotnie powiedziałem: "To niemożliwe, niemożliwe!". Pobiegłem włączyć telewizor, właśnie podawano pierwsze informacje o katastrofie. Za chwilę rozdzwoniły się telefony, dzwonili znajomi, rodzina. Trudno to opisać. Ja sam dzwoniłem do ministra Macieja Łopińskiego, do minister Małgorzaty Bochenek, minister Bożeny Borys-Szopy i do ministra Jacka Sasina. Musieliśmy ustalić, jaka jest rzeczywiście sytuacja, i podzielić czynności. Maciej Łopiński był w Trójmieście i w pośpiechu przygotowywał się do wyjazdu do Warszawy. Obie panie były w Warszawie, więc od razu pojechały do Pałacu Prezydenckiego. Jacek Sasin był w Smoleńsku. Pozostawaliśmy ze sobą w stałym kontakcie.

Co Panu wiadomo na temat rozdzielenia wizyt premiera Donalda Tuska i delegacji prezydenckiej? - Informacja o rozdzieleniu obchodów katyńskich na polskie i rosyjskie, a przede wszystkim o udziale premiera Donalda Tuska w tych ostatnich, była dla nas czymś bardzo zaskakującym. Również dla pana prezydenta. Najpierw wielkim zaskoczeniem było to, że jest jakieś zaproszenie ze strony premiera Putina dla premiera Tuska, który zresztą natychmiast to zaproszenie przyjął. Każdy, kto zna się na obrocie międzynarodowym, wie o tym, że na pewno taki akt musi być wcześniej uzgadniany. Nie ma takiego obyczaju w polityce, by zapraszać premiera jakiegoś państwa ot, tak sobie, bez wcześniejszego uzgodnienia na drodze dyplomatycznej. To zawsze poprzedzone jest rozmowami. Tymczasem do pana prezydenta nie dotarły żadne sygnały ze strony rządu w tej sprawie. Premier i minister spraw zagranicznych mają przecież konstytucyjny obowiązek współdziałania z prezydentem w sprawach międzynarodowych, a nikt nie uprzedzał, że toczą się jakieś rozmowy z Rosjanami, a zwłaszcza, że podjęto jakieś uzgodnienia na poziomie międzyrządowym. My mogliśmy tylko obserwować w mediach, jak pomiędzy rosyjskim i polskim rządem zostaje ta cała sprawa rozegrana. Pierwsze zaskoczenie - czyli zaproszenie dla premiera Tuska i fakt, że on je od razu przyjmuje, choć jeszcze wtedy nie podaje, w jakim terminie. A potem drugie zaskoczenie - że te uroczystości odbędą się 7 kwietnia. To właśnie był moment, kiedy oficjalnie doszło do rozbicia obchodów katyńskich na te rosyjskie, zaplanowane na 7, i na polskie, których data, czyli 10 kwietnia, była już wcześniej ustalona i ogłoszona przez Radę Pamięci Walk i Męczeństwa.

Dezawuowanie pozycji prezydenta miało miejsce również podczas organizowania tych uroczystości? - Z panem prezydentem ani premier Tusk, ani minister Sikorski niczego w tej sprawie nie ustalali, nie informowali o planowanych działaniach i uzgodnieniach ze stroną rosyjską. Ujawnili to dopiero w mediach i dobrze pamiętam z tamtego czasu różnego rodzaju wypowiedzi ministra Sikorskiego, marszałków Komorowskiego czy Niesiołowskiego w stylu:, po co ten prezydent chce tam lecieć, przecież nie ma zaproszenia; po co on się tam wpycha; to niezręczność dyplomatyczna, itp. Te wypowiedzi były absolutnie skandaliczne i godziły w polską rację stanu. Wrażenie było jednoznaczne. Oto politycy obozu rządzącego skwapliwie wykorzystują działania Rosjan do zwalczania polskiego prezydenta, głowy naszego państwa.

Jaki był konkretny cel Pańskiego wyjazdu do Moskwy? - Poleciałem tam razem z minister Bożeną Borys-Szopą, by towarzyszyć trumnie z ciałem pani prezydentowej w jej podróży do Polski. Zdawałem sobie sprawę z tego, że powinniśmy wszystkiego na miejscu dopilnować. Do Moskwy lecieliśmy wojskową CASĄ razem z żołnierzami kompanii honorowej Wojska Polskiego. Z nami leciały trumny, spośród których wybraliśmy tę dla pani prezydentowej. Przylecieliśmy do stolicy Rosji ok. godziny 23.00. Polskie służby konsularne proponowały nam udanie się do hotelu, nie zgodziłem się na to, chciałem jechać prosto do prosektorium. Uważałem, że tam powinniśmy być i osobiście pilnować, by wszystko odbyło się prawidłowo i we właściwym czasie.

Był Pan przy identyfikacji ciała pierwszej damy? - Nie. Kiedy razem z minister Bożeną Borys-Szopą przybyliśmy do Moskwy, na miejscu był już brat pani prezydentowej pułkownik Konrad Mackiewicz. To on poprzedniego dnia zidentyfikował ciało śp. Marii Kaczyńskiej. W czasie naszego pobytu w Moskwie ciało było już przygotowywane przez odpowiedni personel do złożenia w trumnie. Nie brałem udziału w tych czynnościach, włączyła się w nie tylko Bożena, jako kobieta. Poprosiliśmy też, by umożliwiono nam pożegnanie się z naszymi przyjaciółmi, z Władysławem Stasiakiem, Pawłem Wypychem, Mariuszem Handzlikiem, Basią Mamińską, Kasią Doraczyńską i innymi. Jak się okazało, nie było to wcale takie proste.

To znaczy? - Nic nie dało się z Rosjanami jednoznacznie ustalić. Wszystko było na zasadzie "zaraz, zaraz, za chwilę, później". Zanim dopuszczono nas do miejsca, gdzie znajdowały się ciała naszych przyjaciół, była już 6.00. Trwało to wszystko blisko sześć godzin! Nie robiło to dobrego wrażenia, ale zachowaliśmy spokój. Znajdowaliśmy się w specyficznym stanie psychicznym, byliśmy strasznie rozbici, wyciszeni. Wreszcie poproszono nas, byśmy zjechali windą do piwnic budynku. Pamiętam wąski korytarz, takie przejście. W głębi były duże sale, w których - jak nam powiedziano - dokonywano wstępnych czynności przy zwłokach. Podłoga w tym korytarzu była mokra, na ścianach białe kafelki, w powietrzu unosiła się wilgoć. Na trzech metalowych wózkach przywieziono zwłoki Pawła Wypycha, Władka Stasiaka i Kasi Doraczyńskiej. Opisane, już po identyfikacji. Kasia była przykryta prześcieradłem i wyglądała, jakby spała. Nie było widać żadnych uszkodzeń. Ciała Władka i Pawła były w czarnych foliowych workach. Stanęliśmy nad nimi. Odmówiłem modlitwę. Na pożegnanie położyłem na każdym z nich rękę i odeszliśmy. Nigdy nie zapomnę tamtej chwili.

W trakcie pobytu w Moskwie zauważył Pan, by Rosjanie w jakikolwiek sposób utrudniali pobyt rodzinom ofiar? Na przykład kwestię identyfikacji ciał? - Osobiście tego nie widziałem. O problemach w relacjach rodziny - Rosjanie słyszałem od samych rodzin. Jedna z osób, nazwiska nie będę podawał, mówiła mi, że była w Moskwie traktowana w sposób szokujący, że kilkakrotnie stwierdzano, iż protokół z jej zeznaniami jest wadliwy, i kazano zeznawać ponownie.

Podawano konkretny powód? - Podobno raz protokół został podpisany nie tym kolorem długopisu, co trzeba, innym razem rzekomo źle się podpisała. Tak jakby próbowano "złapać" ją na jakichś rozbieżnościach w zeznaniach albo stopniowo chciano uzyskać jakieś dodatkowe informacje. Trudno mi powiedzieć, bo nie mam doświadczenia śledczego. W każdym razie osoba ta była wstrząśnięta zachowaniem rosyjskich funkcjonariuszy i tym, o co ją pytali.

Kiedy wylecieli Państwo z Moskwy? - Nasz wylot był planowany chyba na godzinę 7.00 czasu polskiego. O ile pamiętam, koło godz. 5.00 powiedziano nam, że trumna z ciałem pani prezydentowej jest już przygotowana. Przywieziono ją i ustawiono na marmurowym katafalku w jednej z sal. Najpierw wszedł tam brat pani prezydentowej. Przez chwilę był sam, a potem poprosił do środka nas, Bożenę i mnie. Pomodliliśmy się chwilę i pożegnaliśmy z panią prezydentową. Następnie zaprosiłem naszych żołnierzy, którzy w obecności pułkownika Konrada Mackiewicza zalutowali i zamknęli trumnę. W rozmowach z Rosjanami stanowczo żądałem, by trumnę zamykali polscy żołnierze i żeby był przy tym obecny wyłącznie brat pani prezydentowej. Wcześniej doszło do zgrzytu, bo Rosjanie chcieli, by ciało zostało złożone do trumny, którą oni przygotowali. Podpierali się przy tym argumentem, że taka jest też decyzja ministra Tomasza Arabskiego. Nie zgodziliśmy się na to, bo specjalnie z Polski przywieźliśmy trumnę, taką o tradycyjnym wyglądzie, i chcieliśmy, by w niej spoczęło ciało pierwszej damy. Tak też się stało. Z Moskwy wylecieliśmy z niewielkim opóźnieniem. Była piękna pogoda, niebo błękitne, ani jednej chmurki. Promienie słońca wpadały przez okienka i oświetlały trumnę okrytą biało-czerwoną flagą, stojącą samotnie na środku pokładu samolotu. Pamiętam, że przelatywaliśmy nad lotniskiem w Smoleńsku i miałem takie specyficzne uczucie wielkiego żalu, ale zarazem spokoju. Odczuwałem wtedy wielką ulgę, że pani prezydentowa jest już z nami, że wkrótce znajdzie się przy panu prezydencie. Dziś może brzmi to nieracjonalnie, ale tak było. Nigdy nie zapomnę też lądowania w Warszawie. Piloci tak posadzili samolot, że nawet nie poczuliśmy, kiedy koła dotknęły płyty lotniska. Nie było nawet najmniejszego wstrząsu. Gdy samolot się zatrzymał, podszedłem do pilotów, którzy wciąż siedzieli za sterami, i podziękowałem im za to. Żaden z tych młodych oficerów nie odwrócił głowy. Myślę, że byli wzruszeni chwilą i jako żołnierze nie chcieli tego pokazać. Byłem wtedy i wciąż jestem pewien, że to lądowanie to był ich hołd dla pary prezydenckiej. To było ogromnie przejmujące. Nie będę ukrywał, że miałem wtedy łzy w oczach i dziś krew się we mnie burzy, gdy słyszę, jak depcze się dobre imię załogi, która zginęła pod Smoleńskiem, generała Błasika i innych polskich pilotów.

Uczestniczył Pan w uroczystościach pogrzebowych pary prezydenckiej. Zaszła tam pewna sytuacja: rodzina prezydenckiej pary była jeszcze w krypcie wawelskiej, kiedy rozpoczęło się składanie kondolencji na ręce jeszcze wtedy marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego, premiera Donalda Tuska i ministra Radosława Sikorskiego... - Wiem o tym z relacji ministra Sasina, osobiście tego nie widziałem. Przebiegiem uroczystości pogrzebowych kierował od strony dyplomatycznej polski ambasador w Paryżu Tomasz Orłowski. Z punktu widzenia protokolarnego to on musiał dać sygnał do rozpoczęcia składania kondolencji. Nie wykluczam jednak, iż mógł działać pod presją ministra Sikorskiego lub premiera Tuska.

Były też problemy, jeśli chodzi o rezerwację miejsc przy ołtarzu w bazylice Mariackiej dla najbliższych współpracowników Lecha Kaczyńskiego. - Dotyczyło to grupy najbliższych współpracowników pana prezydenta, w sumie kilkunastu osób. Nie przewidziano dla nas miejsc, było natomiast 37 albo 38 miejsc przeznaczonych dla przedstawicieli rządu. Tak naprawdę tylko, dlatego udało się nam usiąść blisko ołtarza, że nie zjawili się tego dnia przedstawiciele kilku delegacji zagranicznych.

Nie pracuje Pan już w Kancelarii Prezydenta. To była Pańska decyzja? - Nie pracuję. W dniu ogłoszenia oficjalnych wyników wyborów prezydenckich przez Państwową Komisję Wyborczą, dosłownie godzinę później, złożyliśmy nasze dymisje w gabinecie marszałka Komorowskiego. Każdy z nas sam zdecydował o rezygnacji i podpisał odpowiednie oświadczenie. Mogę, więc śmiało powiedzieć, że podanie się do dymisji było moją decyzją. Nie widzieliśmy możliwości dalszej pracy w kancelarii...

My to znaczy, kto? - Całe kierownictwo kancelarii pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, czyli minister Jacek Sasin, minister Maciej Łopiński, minister Małgorzata Bochenek, minister Bożena Borys-Szopa i ja. Następnego dnia zostaliśmy zawiadomieni przez ministra Michałowskiego, że nasze dymisje zostały przyjęte i są już akty odwołania, które możemy odebrać. Udaliśmy się, więc razem do budynku Kancelarii Prezydenta przy ul. Wiejskiej, gdzie minister Michałowski wręczył każdemu z nas odpowiedni dokument.

Ale przecież to prezydent wręcza odwołania. - Marszałek Komorowski tego nie zrobił, ale to nie było dla nas istotne. Na dokumencie widnieje jego podpis, jako tymczasowo wykonującego obowiązki prezydenta.

Minister Michałowski był wtedy p.o. szefem kancelarii? - Tak i nie waham się powiedzieć, że powołanie go na tę funkcję zaraz po katastrofie było nadużyciem ze strony marszałka Komorowskiego. Regulamin kancelarii mówił, wprost, iż w przypadku nieobecności szefa kancelarii wszystkie jego obowiązki przejmuje jego zastępca. Zastępcą szefa kancelarii, czyli ministra Władysława Stasiaka, był Jacek Sasin, który zresztą w kilka godzin po katastrofie wylądował już w Warszawie. Nie było, więc żadnej merytorycznej przesłanki, by obowiązki szefa kancelarii przekazywać innej osobie, zwłaszcza komuś, kto nigdy wcześniej w tym urzędzie nie pracował. To była decyzja czysto polityczna. Chodziło wyłącznie o przejęcie kontroli nad kancelarią, a nie o zapewnienie jej sprawnego funkcjonowania.

Ruletka z obsadą najważniejszych stanowisk w Polsce ruszyła, jeszcze zanim odnaleziono ciało pana prezydenta... - Niestety, to prawda. Niedługo po katastrofie, już około godz. 11.00, zadzwonił do mnie minister Lech Czapla, wtedy p.o. szef Kancelarii Sejmu. Poinformował mnie, że za chwilę marszałek Komorowski zamierza wygłosić oświadczenie, iż przejmuje do tymczasowego wykonywania obowiązki prezydenta. Zapytałem go, na jakiej podstawie to ma nastąpić. Minister Czapla powiedział, że tak przewiduje Konstytucja RP w wypadku śmierci prezydenta. Zapytałem go więc, czy są tej śmierci pewni, czy ktoś widział ciało pana prezydenta albo czy mają jakąś oficjalną notę dyplomatyczną ze strony rosyjskiej, która by to potwierdzała. Na co otrzymałem odpowiedź: "No, niech pan nie żartuje. Przecież wszyscy o tym wiedzą, to jest oczywiste". Na co ja znowu zadałem pytanie:, „Na jakiej podstawie wiedzą, na podstawie tego, co mówi się w telewizji?". Przecież to nie było źródło informacji, które można w sensie prawnym uwzględnić. Jeżeli już, to w tamtym momencie można było podejrzewać, że pan prezydent nie może wykonywać tymczasowo swoich obowiązków, bo nie wiemy, co się z nim stało i gdzie jest. Ale wtedy stosuje się inny tryb konstytucyjny i o przejęciu obowiązków prezydenta decyduje Trybunał Konstytucyjny, a nie marszałek. Powiedziałem też ministrowi Czapli, że jeśli w tym stanie wiedzy i dowodów marszałek Komorowski samodzielnie przejmie władzę, twierdząc, że nastąpiła śmierć pana prezydenta, będzie to naruszenie Konstytucji. Wtedy minister Czapla bardzo gwałtownie zakończył ze mną rozmowę. Między mną a współpracownikami marszałka Komorowskiego było jeszcze tego dnia kilka innych rozmów. Cały czas mówiłem im, że dopóki nie ma pewności, iż pan prezydent nie żyje, marszałek nie może samodzielnie przejąć obowiązków głowy państwa do wykonywania. Koło godz. 14.00 ponownie zadzwonił do mnie minister Czapla, który powiedział, że otrzymali już pismo od prezydenta Miedwiediewa zawierające informację o śmierci prezydenta RP pana Lecha Kaczyńskiego. Mówił też, że dodatkowo odbyła się rozmowa telefoniczna z prezydentem Miedwiediewem. Wiem, że potem kilkakrotnie domagano się od szefa Kancelarii Sejmu, a nawet od prezydenta Komorowskiego, by ujawniono opinii publicznej ten dokument. Do tej pory jednak tego nie zrobiono.

Dziękuję za rozmowę.

Ale bardziej szukałem wypowiedzi min. Andrzeja Dudy przed Komisją Sejmową. Ze względu na drastyczny temat i potrzebę szacunku dla pamięci Ofiar, podaję tylko link do blogu FYM'a, kóry wypowiedź umieścił w swej analizie.

http://freeyourmind.salon24.pl/290804,identyfikacja-2

Yurko


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
446 447
SHSBC (#) 1 447
447 ac
447 (2)
447
447
447
20 Slowacki Krol Duchid!447
447
447
447

więcej podobnych podstron