LIST OTWARTY DO JAROSŁAWA KACZYŃSKIEGO Szanowny Panie Prezesie, pozwalam sobie na wysłanie do Pana listu w tej właśnie otwartej formie, bowiem chciałbym, iżby sprawy, o których będzie tutaj mowa, mogły stać się tematem powszechnej w naszej partii dyskusji. Uznałem bowiem, że strategia PiS po wyborach prezydenckich prowadzi nas prostą drogą do klęski wyborczej w nadchodzącej elekcji samorządowej i przyszłorocznej elekcji parlamentarnej. Proszę potraktować ten list jako dramatyczną próbę podjęcia debaty nad możliwością uniknięcia obu tych przegranych, które byłby już piątą i szóstą z rzędu przegraną naszej formacji w konfrontacji z PO. Polska nie zasłużyła na tak kiepskie rządy jak obecne. Gabinet Donalda Tuska jest słaby, niekompetentny, ślamazarny, inercyjny, stagnacyjny i gnuśny. Ale może taki być, albowiem nie musi się obawiać opozycji. Nie musi obawiać się przegranej, bowiem w trzy lata po wygranych przez siebie wyborach dystans pomiędzy Platformą a nami jest wciąż dokładnie taki sam, jak w dniu elekcji parlamentarnej w 2007 roku (PO nadal ma około 40% poparcia społecznego, a my około 30%). Co więcej, Platforma może liczyć na to, że wygra przyszłoroczne wybory i będzie współrządzić z PSL lub, co jeszcze gorsze, z SLD. Kiedy słyszę, że władze PiS cieszą się, że nam poparcie …. nie spada, to mam wrażenie dyskomfortu, bowiem przy tak słabych rządach, jak obecnie (co dostrzegają już prawie wszyscy), największa partia opozycyjna powinna cieszyć się zaufaniem większości Polaków. Tak jednak nie jest. I jest to, w dużej mierze, Pana wina. To Pan zajmuje w rankingach braku zaufania do polityków jedne z najwyższych lokat. Obaj wiemy, że nie jest to sprawiedliwe, ale też obaj musimy uznawać fakty społeczne (nawet takie, jak błędne mniemania) za byty rzeczywiste. Trochę pachnie to heglizmem z jego rozumnością rzeczywistości, ale jedno pozostaje prawdą – partia, której lider króluje w rankingach polityków o najniższym zaufaniu społecznym, nie ma szans na wygraną. Nie da się zwyciężyć bez swojego lidera, lub wbrew społecznej opinii o nim. Był jednak czas, gdy był Pan politykiem lubianym i cenionym – to okres przed 2005 rokiem i czas ostatniej kampanii wyborczej. Pomijając wyjaśnienie przyczyn popularności w tym pierwszym okresie, chciałbym zwrócić Pana uwagę na czas sprzed 4 lipca b.r. Zyskiwał Pan sympatię społeczną i zaufanie, ludzie zaczynali widzieć Pana taki, jakim Pan jest w rzeczywistości, a nie Pana karykaturę. Z każdym tygodniem zdobywał Pan co raz to nowych wyborców. I nagle, po dniu wyborów, to się załamało. Przegraliśmy nie dlatego, że nasza kampania była zła. Nawet nasi przeciwnicy polityczni twierdzą, że była ona o wiele lepsza, niż kampania naszych głównych konkurentów. Przegraliśmy dlatego, że mieliśmy do odrobienia zbyt wielką stratę. Startowaliśmy z bardzo niskiego poziomu i nie udało się nam odrobić 30-procentowej straty do Bronisława Komorowskiego, z którą mieliśmy do czynienia na początku kampanii. Ale warto zadać sobie pytanie o to, dlaczego ten dystans był tak duży? Dlaczego musieliśmy startować z poziomu około 12% poparcia dla Pana? Czy to nie za Pana sprawą? Przegraliśmy wybory prezydenckie nie z Bronisławem Komorowskim, ale z PO. Tym bardziej jest to bolesne, bowiem oznacza, że nawet tak słaby i krytykowany kandydat pokonał Pana w wyścigu o najwyższy urząd w państwie. Czy nie jest to niepokojące? Czy nie powinno to zaalarmować i zastanowić całej naszej formacji? Co jednak otrzymujemy w zamian za to? Pana nieprzyjście na zaprzysiężenie nowej głowy państwa. Pana stwierdzenie, że ten wybór dokonał się przez nieporozumienie. Pana żądanie przesłuchania prezydenta przez prokuraturę. Ogromny kapitał ludzkiego zaufania, który zgromadził Pan w ciągu ostatnich miesięcy, jest obecnie trwoniony. Ci, którzy na nas zagłosowali po raz pierwszy, zastanawiają się, czy dobrze zrobili. Nie poznają Pana i nie poznają partii, która jeszcze nie tak dawno potrafiła z uśmiechem i merytorycznie rozprawiać się ze swoimi przeciwnikami politycznymi, stosować polityczne jujitsu, a dzisiaj znowu pokazuje swoją naburmuszoną twarz, znowu karci i poucza, znowu jest synonimem obciachu. Zdaję sobie sprawę z tego, że wiele zależy od mediów i że zdecydowana ich większość sprzyja PO. Ale po pierwsze, można owe media obchodzić. A po drugie, nie można z nimi wojować. Co do pierwszej uwagi – z mediami można grać i mediami można grać. To nie wymaga nawet specjalnego geniuszu. Można odpowiednimi działaniami i środkami zmusić media do pokazywania naszego przekazu, bez względu na sympatie czy antypatie owych mediów. I w naszej partii jest wiele takich osób, które nieźle sobie z tym radzą i mają tę umiejętność grania z mediami. Jednak dla Pana tego typu osoby są, jak się Pan wyraził, niepewne i niesprawdzone w bojach. Naprawdę dobre relacje z mediami i pewien talent w kontaktowaniu się nimi powinny polityka dyskredytować? A może raczej odwrotnie – powinny być jedną z jego największych zalet? Pan nie lubi mediów i media nie lubią Pana, ale czy nie powinno być tak, że politycy z naszej partii, którzy mają umiejętność komunikowania się z mediami, powinni być promowani, a nie prześwietlani pod względem lojalności i wierności? Co do drugiej kwestii – nie może być tak, że atakuje Pan dziennikarzy personalnie, że poucza ich Pan, że zarzuca im Pan pisanie haniebnych bzdur i hiperoportunizm, że odnosi się Pan do ich życia osobistego. Zwłaszcza jeśli dotyczy to dziennikarzy, którzy na dźwięk słowa „PiS” nie toczą piany z ust. Jak mamy wygrywać wybory, jeśli Pan jest na stałej wojnie ze światem mediów? Jak mamy zwyciężać, jeśli kolejne stacje radiowe i telewizyjne są obiektem naszych ataków? Czy wyobraża Pan sobie Donalda Tuska rugającego szefów największych mediów? Żyjemy w czasach telekracji i czy nam się to podoba czy nie, musimy z tego wyciągać wnioski. Musimy nasz komunikat wyborczy, strategię i taktykę podporządkowywać wymogom współczesnego świata, który jest światem mediów. Inaczej pozostaniemy na wieki wieków pozycją – co prawda, mającą moralną i polityczną rację, ale jednak tylko opozycją. Panie Prezesie, Pana odwaga, upór, niezłomność, przenikliwość polityczna, charyzma i prawość powodują to, że dzisiaj jesteśmy największą partią opozycyjną w Polce. Ale Pana osobowość, charakter, temperament i sposób prowadzenia partii powodują, że na zawsze możemy pozostać w tej roli. Niezwykle Pana cenię i szanuję, ale nie potrafię przejść obojętnie wobec faktu, że jest Pan zarówno naszym największym kapitałem, jak i największym obciążeniem. Bez Pana nie przetrwamy, z Panem nie wygramy. Doprecyzujmy – z takim Panem, jak obecnie. Bo, przypomnijmy, w czasie ostatniej kampanii wyborczej pokazał Pan, że potrafi Pan zyskiwać dla nas nowych wyborców, potrafi Pan uruchamiać ludzi, którzy w tym zbożnym dziele mogą być użyteczni, potrafi Pan porozumiewać się z elektoratem ponad głowami mediów. Mam wrażenie, że utrzymanie tamtego języka, tamtego stylu i sposobu komunikowania się z wyborcami gwarantowały nam zwycięstwo w najbliższej elekcji parlamentarnej. Że skazani bylibyśmy na sukces, a Pan już mógłby się przygotowywać do ponownego objęcia funkcji premiera. Że nieunikniony byłby koniec republiki kolesiów z PO. Jednak stało się inaczej – ludzie odpowiedzialni za relatywny sukces, jakim był Pana wynik w wyborach prezydenckich, są odsunięci na boczny tor. Główną twarzą PiS stał się Antoni Macierewicz, a naszym głównym przekazem medialnym – wyjaśnienie tragedii smoleńskiej i walka o krzyż. Chciałbym być dobrze zrozumiałym – wyjaśnienie przyczyn katastrofy smoleńskiej uważam za jedno z najbardziej priorytetowych wyzwań stojących przed państwem polskim, ale nie może to być nasz jedyny przekaz medialny (a tak, niestety, teraz jest). Cenię także posła Macierewicza, ale elektorat, dla którego jest on atrakcyjny, już mamy. Jego osoba nie przynosi nam dzisiaj żadnych zysków. Co więcej, organizowanie przez niego prawie codziennych konferencji i wskazywanie na nich winnych katastrofy, wzmacnia wrażenie, iż ta kwestia jest jedyną, na której nam naprawdę zależy oraz obniża wartość ostatecznego raportu zespołu parlamentarnego, którym on kieruje. Raportu, który może okazać się wielce kłopotliwy dla obecnie rządzących, ale nim dojdzie do jego opublikowania wszyscy w kraju już będą mieli wyrobione na ten temat zdanie i niestety okopią się w tej kwestii w swoich politycznych sympatiach. Gdyby więc kwestia katastrofy i krzyża była lepiej prowadzona, gdyby była uzupełniana o przebijające się do mediów nasze komunikaty o podwyższaniu podatków przez obecny rząd, o uzależnianiu nas od rosyjskiego gazu, o mizerii kolejny reformatorskich ustawek – wówczas dzisiaj nie cieszylibyśmy się, że „nam nie spada”, ale radowalibyśmy się przewagą sondażową nad PO i perspektywą przejęcia władzy i wprowadzania naszego programu. Panie Prezesie, jako się rzekło, żyjemy w czasach mediatyzacji polityki, dlatego tak ważne są nie tyle programy, manifesty, dokumenty ideowe, co image, wizerunek, opinia, przekonanie. Można nad tym ubolewać, ale trzeba brać to pod uwagę. Dzisiaj to nasi polityczni przeciwnicy mają opinię nowoczesnych, wykształconych, kulturalnych, sprawnych. Że bardzo często jest to przekonanie błędne? Cóż z tego… Cóż zresztą z tego, że my niesprawiedliwie mamy łatkę ludzi chamskich, prymitywnych, niewykształconych, zacofanych i niesprawnych? Najważniejszym w czasach polityki mediatyzowanej jest wizerunek liderów politycznych poszczególnych formacji. Dlatego tak istotnym jest to, co Pan mówi, jak się Pan zachowuje, co Pan robi. Nie przeszliśmy jeszcze jako partia procesu depersonalizacji, więc tym bardziej ważna jest Pana rola. We współczesnej polityce ludzie często głosują na partię, bo wybierają jej lidera. Nie inaczej jest w naszym przypadku – zdecydowana większość wyborców PiS to ludzie, którzy głosują na Pana i dla Pana. Ale nie możemy stać się ugrupowaniem zwycięskim jeśli poprzestaniemy tylko na tym, jeśli ograniczymy się jedynie do ekspozycji Pana i ludzi do Pana się upodabniających. Partia nie może przypominać grupy nieodróżnialnych od siebie agentów Smithów z Matrixa, którzy byli multiplikacją jednego człowieka. A Pan nie może ogrywać roli Herbertowskiego Damastesa z przydomkiem Prokrustes. Musimy być wielobarwni, wielopłaszczyznowi, wielogłosowi. Jak obecnie PO lub, jeśli Pan woli, jak PiS w czasie, gdy wygrało swoje pierwsze i ostatnie wybory. W 2005 roku byliśmy formacją otwartą i szeroką, zawierającą w sobie różne nurty i różnych ludzie. Byliśmy partią akceptującą wielorakość i wielonurtowość. Dziś taką formacją, aż do przesady, aż do parodii, jest Platforma – od Danuty Hubner po Mariana Krzaklewskiego (z wysuniętymi przyczółkami w postaci Włodzimierza Cimoszewicza i Romana Giertycha). A my? Jesteśmy partią coraz bardziej się zawężającą, coraz bardziej ekskluzywną. Co z tego, że za chwilę dołączy do nas trzech czy czterech polityków, których wcześniej się Pan pozbył? Co z tego, że jednego doktora zastąpi Pan innym, a jedną panią – drugą panią? Faktem pozostaje, że jesteśmy od pięciu lat ugrupowaniem coraz bardziej się zawężającym. Dlaczego nie jesteśmy w stanie akceptować odmienności i inności u naszych polityków? Dlaczego nie przyciągamy nowych środowisk? Nie wszyscy są tak doskonali, jak Pan. I piszę to bez zbędnej dawki ironii. Ja naprawdę uważam, że jest Pan doskonalszy ode mnie, że Pana życie jest bardziej oddane krajowi i Pana zachowania są bardziej kulturalne i godne szacunku, niż moje. Ale czy to oznacza, że Polska z moich marzeń jest gorsza niż Pańska? I czy to oznacza, że nie mogę być pomocnym PiS-owi w zdobyciu władzy i w jej sensownym, sprawiedliwym i uczciwym sprawowaniu? Czy nie za łatwo pozbywamy się cennych osób, nie pozyskując w zamian nowych? Czy nie mogliśmy wybaczyć Marcinkiewiczowi jego infantylności, Sikorskiemu jego pozerstwa, Dornowi jego arogancji, Zalewskiemu jego gaskonady, Jurkowi radykalizmu, a Ujazdowskiemu miłości własnej? Czy ci ludzie dzisiaj nie przynosiliby nam zysku i nie wspomagali nas w dziele odzyskania władzy? Czy wszyscy oni musieli zostać naszymi zaprzysięgłymi wrogami? Czy nie może Pan akceptować ludzi z ich słabostkami i po prostu śmiać się tego, zamiast oburzać i publicznie defenestrować? Czy musiał Pan publicznie mnie obrazić raz to odmawiając mi zdolności moralnych, raz to kwestionując przymioty mojego intelektu? Donald Tusk nigdy nie powiedział publicznie podobnych słów pod adresem senatorów Misiaka i Piesiewicza czy posłów Chlebowskiego i Drzewieckiego (a chyba zrobili gorsze rzeczy, niż krytyka swego szefa). Czy Jarosław Gowin został kiedyś przez Tuska choć w połowie tak brutalnie potraktowany, publicznie, jak ja przez Pana? Tylko jako formacja otwarta na ludzi i ich przywary, na nowe środowiska i ich różnorodność, na krytykę i dyskusje wewnętrzną, możemy odzyskać władzę i odsunąć od niej tych nieudaczników w PO. Panie Prezesie, również stosunki w partii, do której co prawda nie należę, ale znam chyba nieźle, wymagają Pana interwencji i zmiany dotychczasowych formuł i zwyczajów. Nie może być tak, że po najwyższe stanowiska można sięgnąć z dnia na dzień i z dnia na dzień także je stracić, tylko dlatego, że taka jest Pana wola. Partia musi być zarządzana jak nowoczesna korporacja, z jasnymi kryteriami awansu i degradacji, z systemem kar i nagród, z transparentnymi mechanizmami zarządzania i kontroli. Nie może się opierać tylko i wyłącznie na Pana decyzjach i na Pana woli. To demotywuje ludzi naprawdę ambitnych i chcących coś sensownego robić, a promuje polityków potulnych, biernych i mających czas na wysiadywanie przed Pana gabinetem i zawracanie Panu głowy plotkami i donosami na innych. Partia zarządzana jak folwark przez surowego ekonoma, a nie jak nowoczesna korporacja, nie ma szans w walce o władzę. A nawet jakby ową władzę przez przypadek zdobyła, to napotka ogromne problemy z jej sprawowaniem, albowiem będzie musiała na gwałt szukać nowych Neztlów, Kornatowskich i Kaczmarków. PiS musi zacząć być nowoczesną, demokratyczną, otwartą, zdepersonalizowaną, pluralistyczną, otwartą na dyskusję, mającą jasne kryteria awansu partią polityczną. Czy tak będzie, zależy wyłącznie od Pana. Szanowny Panie Prezesie, niech wolno mi będzie na końcu tego listu na kilka słów natury osobistej. Przed ponad rokiem otrzymałem od Pana możliwość startu do Parlamentu Europejskiego. Chyba nieźle ją wykorzystałem, bo otrzymałem drugi wynik wśród polityków PiS (po Zbigniewie Ziobro), zdobywają prawie 113 tysięcy głosów. Przez ostatni rok ciężko pracowałem, co udokumentowałem w sprawozdaniu wysłanym do Pana oraz opublikowanym na moim blogu. Zawsze będę Panu za to wdzięczny – nie tylko za to, że w ciężkiej dla mnie sytuacji na uczelni dał mi Pan szansę na inne życie i na bardzo godne utrzymanie się. Będę Panu zawsze wdzięczny za to, że tym samym dał mi Pan możliwość oglądania polityki z bliska, już nie tylko jako widz, ale także jako uczestnik. Dzisiaj troszkę podśmiewuję się z moich dawnych kolegów naukowców, kiedy niezdarnie próbują zrozumieć coś, co dla mnie – dzięki właśnie uczestnictwu w polityce – jest oczywistością. To ogromny dar i raz jeszcze mogę Panu powiedzieć – dziękuję. Ale zapraszał mnie Pan do przyłączenia się do Pana obozu politycznego, jak mniemam, dlatego, że widział Pan we mnie osobę, która potrafi odważnie bronić swoich racji, która nie ulega szantażowi silniejszych i bardziej wpływowych, która ma ochotę i odwagę myśleć samodzielnie. Proszę więc dzisiaj nie mieć do mnie pretensji, że właśnie w ten sposób próbuję pomagać PiS-owi i Panu. Nie najmowałem się do tej pracy jako tępa pałka lub szczekający pies, ale jako samodzielnie myślący człowiek, z podobnymi jak Pan ideałami. Widziałem w swoim życiu profesorów, którzy oddawali swoje niemałe zdolności intelektualne na całkowity użytek politykom i nie mam zamiaru iść ich śladem. Nie potrafię, ale przede wszystkim, nie chcę zrzec się zdolności do myślenia i krytycznej analizy. Nie potrafię i nie chcę zawierzyć w czyjś geniusz i ślepo za nim podążać. Dlatego proszę nie mieć do mnie pretensji, że myślę i że tymi przemyśleniami dzielę się publicznie. I proszę mnie za to nie nazywać osobą, która postępuje niedobrze, by nie rzec niegodnie. Bo godności mi nie brak – co zresztą jest chyba po części przyczyną tego, ze nasze osobiste relacje nie są takie, jakich obaj byśmy sobie życzyli. To już ostatnia moja publiczna krytyka taktyki naszej partii po wyborach prezydenckich. Jeśli uzna Pan zawarte w tym liście uwagi za sensowne i zasadne, to będę się cieszył, jeśli wraz z innymi osobami będę mógł podzielić się z Panem także refleksjami nad tym, jak tym negatywnym zjawiskom przeciwdziałać i jakie przedsiębrać środki, by wygrać następne wybory (z oczywistych względów uwag tych nie mogłem zawrzeć w publicznym i otwartym liście, bowiem tego typu kwestie winny być przedmiotem debat zamkniętych). Jeśli jednak uzna Pan ten list za kolejny przejaw niemoralności lub bezrozumności z mojej strony, z niepokojem i w smutku będę oczekiwał na wyniki PiS w wyborach samorządowych i parlamentarnych. Ale będę za Pana trzymał kciuki. Mimo wszystko. Z poważaniem Marek Migalski
Migalski chce być w Partii Mediów Małp Kłopotka Migalski „Zdaję sobie sprawę z tego, że wiele zależy od mediów i że zdecydowana ich większość sprzyja PO. Ale po pierwsze, można owe media obchodzić. A po drugie, nie można z nimi wojować. Co do pierwszej uwagi – z mediami można grać i mediami można grać. To nie wymaga nawet specjalnego geniuszu. Można odpowiednimi działaniami i środkami zmusić media do pokazywania naszego przekazu, bez względu na sympatie czy antypatie owych mediów. I w naszej partii jest wiele takich osób, które nieźle sobie z tym radzą i mają tę umiejętność grania z mediami. Jednak dla Pana tego typu osoby są, jak się Pan wyraził, niepewne i niesprawdzone w bojach. Naprawdę dobre relacje z mediami i pewien talent w kontaktowaniu się nimi powinny polityka dyskredytować? A może raczej odwrotnie – powinny być jedną z jego największych zalet? Pan nie lubi mediów i media nie lubią Pana, ale czy nie powinno być tak, że politycy z naszej partii, którzy mają umiejętność komunikowania się z mediami, powinni być promowani, a nie prześwietlani pod względem lojalności i wierności? „ …(źródło)
Mój komentarz Kłopotek w jednym z wywiadów, chyba z Rymanowskim powiedział niechcący o swojej wnikliwej, mądrej obserwacji. „My politycy jesteśmy małpami w waszym cyrku, w cyrku mediów. Szkoda, że Migalski myli dwie rzeczy. Bycie w mediach nie oznacza, że ma się coś mądrego do powiedzenia, że ma się podejście do mediów. Oznacza jednie, że jest się dal tych mediów użytecznym. Media starają się być czymś w rodzaju super partii , która obsadzającej stanowiska liderów, posłów we wszystkich partiach. Dobierają ich pod względem z góry założonych kryteriów. Z Platformy dobierają lojalnych w stosunku do partii i wodza polityków. Jakoś nie widać lansowania platformianego Migalskiego. Zresztą media nie lansują polityków wyrazistych, niezależnych, mających własne poglądy, politycznych intelektualistów .. Bezpłciowy Oleksy, Kłopotek, Kalisz, Michał Kamiński, Cymański. Grzeczni, błyskotliwi, bez wizji politycznej, tacy w konwencji kabaretu politycznego. Media kreują swoją własną listę polityków ze wszystkich opcji politycznych. Nazwalałem tą partię mediów na cześć Eugeniusza Kłopotka „Partią Mediów Małp Kłopotka” Partia ta ma za zadanie chronić interesy mediów oraz ich mocodawców. I teraz Migalski domaga się aby PiS przystał na to by media kreowały listę jego liderów , a tym samym wewnętrzną strukturę i politykę partii. Media nie chcą Kaczyńskiego i Macierewicza, nie chcą Mariusza Kamińskiego (CBA), to trudno. Usunąć ich a na czele partii postawić tych, których media zaakceptują. Migalski jest wykorzystywany przez media. Grają nim, bo jest niezależny, żyje złudzeniami że w systemie wodzowsko oligarchicznym generowanym przez system wyborów proporcjonalnych można grać inaczej niż w gangu partyjnym. Cymański startował do Parlamentu Europejskiego „z piątego miejsca, a dzięki temu, że powtarzał w kabarecie politycznym Moniki Olejnik „siódmym dniu tygodnia” same oczekiwane przez nią banały, został przez nią wypromowany i wszedł do Europarlamentu. Problemem PiS nie jest Kaczyński, ale system wyborczy proporcjonalny, dzięki któremu oligopol kilku właścicieli koncernów medialnych jest potężną siła polityczną, siłą przycinającą i przykrawająca polską scenę polityczną wg własnych potrzeb. Ciekawe jak często media pokazywałyby, lansowały Migalskiego gdyby zaproponował demonopolizację rynku mediów, chociażby rozdział i zakaz kapitałowych powiązań firm posiadających stacje telewizyjne, radiowe, i portale internetowe. Oj szybciutko by się okazało, że jego umiejętność komunikowania się z mediami spadłaby do … zera Migalski powinien pamiętać, że „łaska pańska na pstrym koniu jeździ”. Media upieką przy sztucznym podsycanym przez siebie konflikcie Migalskiego z Kaczyńskim dwie pieczenie. Osłabią Kaczyńskiego z jednej strony, z drugiej wyeliminują z życia politycznego inteligentnego, błyskotliwego polityka, europosła PiS Marka Migalskiego. Marek Mojsiewicz
Między Kaczyńskim a Migalskim Marek Migalski, do niedawna jeszcze czołowy wodzirej reklamujący Kaczyńskiego na przedwyborczych wiecach, postanowił dać świadectwo prawdzie i opowiedzieć światu jaki ten Kaczyński jest naprawdę. Co za ulga, że nie został prezydentem! Przecież jeśli jest taki, jakim go opisał Migalski, to się do tego absolutnie nie nadawał. Zaczynam podejrzewać, że zaangażowanie PiSowców w jego kampanię i entuzjazm z jakim promowali tę kandydaturę miał bardzo prozaiczny powód - była to jedyna szansa na pozbycie się Kaczyńskiego z PiSu. To co Migalski pisze o dzisiejszym PiSie i Kaczyńskim, to rzeczy w większości dość oczywiste dla większości obserwatorów. Jeszcze bardziej jednak oczywiste jest to, że forma jaką wybrał, nie służy szukaniu rozwiązania problemu, bo w taki sposób problemów się nie rozwiązuje, nawet z mniej czułymi na swoim punkcie ludźmi. List Migalskiego, nawet gdyby był dużo bardziej delikatny, nie miałby szans powodzenia, bo jedyne co można nim osiągnąć to dalsze zamknięcie się Kaczyńskiego i jego najbliższej świty. Każdy by się zamknął po czymś takim. Lub odszedł. Ten list nie ma, i w żadnych okolicznościach by nie miał, szansy na rozpoczęcie dialogu z Kaczyńskim o zmianie w partii. Jest za to dobrym punktem wyjścia do rozpoczęcia dialogu z partią o zmianie Kaczyńskiego. I myślę, że tym właśnie jest - próbą wywołania wewnątrzpartyjnej - tym razem publicznej, bo że takie się toczą w podgrupach, po cichu, jestem pewna - dyskusji o konieczności pozbycia się Kaczyńskiego. Migalski zrobił to co zazwyczaj robi Palikot - uderzył Kaczyńskiego w najczulszy punkt, w nadziei na jego gwałtowną reakcję, która zmobilizuje przeciwko Kaczyńskiemu biernych dotychczas kontestatorów. Idealnie - z punktu widzenia Migalskiego i jego sojuszników (bo raczej nie jest to solowy spontan) - byłoby więc, gdyby Kaczyński teraz Migalskiego wyrzucił, albo co najmniej publicznie zrugał, na tyle ostro, żeby musieli się w jego obronie odezwać partyjni koledzy. No i oczywiście dziennikarze, którzy już się nie mogą doczekać nowego tygodnia, bo znowu mogą poświęcić się wyłącznie rozstrząsaniu problemu Kaczyńskiego, jako, że większych chwilowo - co ja mówię! od dawna! - Polska nie ma. A nawet jeśli ma, to obawiam się, że po tylu latach kręcenia się wokół Kaczyńskiego, dziennikarze nie bardzo są w stanie przerzucić się na inne tematy. A jak już się porządnie zagotuje, może wreszcie coś się zmieni. Kaczyński nie wytrzyma i odejdzie, albo jego wewnątrzpartyjna opozycja się policzy, zbierze na odwagę i wreszcie coś zrobi zamiast jęczeć po kątach. Nie bez znaczenia pewnie są przyjazne gesty jakie wobec pisowskich antykaczystów wykonuje podobno Schetyna. To musi rozpalać ich wyobraźnię. Zamiast bycia wiecznie obciachową opozycją, pojawia się realna - lub na taką wyglądająca - szansa na odpuszczenie, a może nawet w niedalekiej perspektywie udział w rządzeniu, jak za rok Platformie przyjdzie wybierać z kim jeśli nie z SLD. Taki kontekst dzisiejszego listu Migalskiego - choć nie tylko on - sprawia, że chociaż z diagnozą pewnie bym się zgodziła, na "reformatorskie" wysiłki Migalskiego patrzę bez nadziei, i na pewno bez sympatii. Bez nadziei, bo - powtarzam - list Migalskiego nie jest próbą uzdrowienia sytuacji w PiSie, ale wyłącznie wezwaniem do publicznego obgadywania Kaczyńskiego, jakby można jeszcze było o nim powiedzieć coś czego byśmy nie wiedzieli. I jakby do obgadywania Kaczyńskiego trzeba było kogokolwiek zachęcać. Bez nadziei także dlatego, że jeśli się buntownikom uda wypchnąć Kaczyńskiego z PiS, to wyłącznie po to, żeby stworzyć partię jeszcze mniej wartą głosu, bo nie różniącą się od Platformy w definiowaniu priorytetów, a te będą - tak jak Platformie - dyktować sondaże. Jeśli Migalski żałuje odejścia Marcinkiewicza i Sikorskiego, dzisiaj, gdy już świetnie wiemy co obaj sobą politycznie reprezentują, to tylko dlatego, że są medialni. Bo wyłącznie taka jest ich wartość - i dla PiSu, i dla Platformy. Tęsknota za Marcinkiewiczem i Sikorskim to wyłącznie tęsknota za pustym pijarem, bez treści, ale gwarantującym sympatię mediów. Tymczasem ja z każdym dniem "nowego" politycznego życia obu panów, utwierdzam się w przekonaniu, że akurat za nimi nie ma powodu tęsknić, bo ich miejsce jest w partii bezideowej. PiS nie umie wykorzystać swoich zasobów, ale wcale nie wtedy gdy pozwala odejść takim politycznym wydmuszkom jak Marcinkiewicz, czy kameleonom jak Sikorski, ale wtedy gdy nie daje okazji do rozwinięcia skrzydeł takim politykom jak Ołdakowski czy Kowal, autentyczne skarby. To jakie błędy kadrowe wytyka Kaczyńskiemu Migalski jest dla mnie znamienne, bo widzi je wyłącznie tam, gdzie strata była tylko wizerunkowa. Jeśli ktoś uważa, że Migalski miał prawo wierzyć, że publikując ten list - taki list - wykonuje gest, którego efekty mogą być pozytywne i sprowokować szczerą wewnątrzpartyjną dyskusję z Kaczyńskim (a nie o Kaczyńskim), to zamieniam się w słuch, bo ja sobie tego nie wyobrażam. Ale może nie znam Kaczyńskiego (bo nie znam), może faktycznie ten list miał szansę stać się początkiem czegoś pozytywnego, tylko mi wyobraźni nie starcza i widzę w nim wyłącznie polityczną ilustrację znanego przysłowia o pochyłym drzewie i kozach. Migalski wypuścił próbny balon, od stopnia zachwytu jego listem (czy będzie to tylko ogromny entuzjazm, czy pełna ekstaza), zależą dalsze kroki buntowników. Pochowani po kątach, knujący do tej pory w milczeniu, będą się teraz wsłuchiwać w reakcje i kalkulować, czy już można wystąpić otwarcie, czy na ostateczne rozwiązanie trzeba jeszcze poczekać. Bez względu na to, jak się to wszystko dalej potoczy, wybór między Kaczyńskim a Migalskim to kiepski wybór. Kaczyński, jeśli się nie otrząśnie (piszę bez złośliwości, w przeciwieństwie do większości, nie zapominam, że Kaczyński naprawdę ma się z czego otrząsać), być może będzie dożywotnio szefem największej partii opozycyjnej, być może nawet będzie ona miała spore poparcie, ale dla obywatela będzie bezużyteczna, zajmując się tylko sobą, lub kolejnymi podrzucanymi przez władzę tematami zastępczymi. Dla wyborcy nie będzie miało większego znaczenia ile osób będzie pobierać poselską dietę za coraz bardziej jałowe tkwienie na marginesie polityki. A jeśli się Migalskiemu uda i poderwie do boju wystarczająco licznych buntowników, żeby Kaczyńskiego obalić? Cóż, zyskamy opozycję, której już się nie odmawia racji bytu, ale równie bezużyteczną. Bo jakoś nie wierzę, że Migalski i jego koledzy będą umieli zbudować coś, co jakościowo będzie od PiSu lepsze i - to ważniejsze - skuteczniejsze. Bo to, że będzie bardziej lubiane mi nie wystarcza. Szkoda, że mam wrażenie, że dla wielu już tylko o to toczy się gra. Mam więc mieszane uczucia. Z jednej strony zgadzam się z diagnozą, bo sytuacja jest beznadziejna, z drugiej zaś - nie mam za grosz zaufania do intencji kogoś kto wybrał taką formę. Ale jakaś część mnie nie miałaby nic przeciwko temu, żeby Kaczyński odszedł. W sumie skoro i tak niewielki pożytek jest i będzie z PiSu (niezależnie od personaliów), to chciałabym się przynajmniej przekonać na co stać ludzi, których możliwości najwyraźniej przerasta bezpośrednia, szczera rozmowa z szefem. Którego dopiero co nam z takim zaangażowaniem wciskali. Może więc Kaczyński powinien odejść i dać się młodym gniewnym sprawdzić? Może faktycznie bez niego PiS święciłby triumfy? Osobiście wątpię, bo przy wszystkich wadach Kaczyńskiego, to jego w polityce brakowałoby dużo bardziej niż wszystkich jego krytyków razem wziętych. I to właściwie jedyny powód dla którego trudno jest mi obserwować to co się dzieje z rozbawieniem, na jakie cała ta sytuacja zasługuje. Szkoda Polski, zbiorowym wysiłkiem wszystkich polityków PiSu, zostanie na lata pozbawiona opozycji, a ta, przy tych rządach, i przyszłych rządach PO-SLD, jest potrzebna jak nigdy dotąd. Kataryna
W obronie Migalskiego Marek Migalski wybrał najbardziej kontrowersyjny sposób wzbudzenia fermentu w ugrupowaniu, z którego listy wszedł do Parlamentu Europejskiego (ale którego członkiem nie jest): opublikował list otwarty do prezesa Kaczyńskiego. Reakcja była szybka – niektórzy, np. Kataryna, uznali, że to całkowicie kontrproduktywny sposób działania, do tego bardzo nieelegancki. Kataryna sądzi, że metoda, jaką zastosował Migalski, świadczy, iż nie chodzi o rozpoczęcie dyskusji, ale po prostu o pozbycie się z partii Kaczyńskiego. Dodaje, że taki sposób działania nie budzi jej uznania. Nie zgadzam się z taką oceną, za to zgadzam się w dużym stopniu z Migalskim i jego oceną sytuacji. Mój sprzeciw wywołują pojedyncze ustępy jego listu – uważam np., że wskazywanie na Sikorskiego czy Marcinkiewicza jako osoby, z którymi można było iść dalej, jest błędem i tu zgadzam się z Kataryną, że obaj dowiedli, iż nie warto było na nich stawiać. Z przywołania akurat tych przykładów nie wyprowadzałbym jednak wniosku, że Migalski ma obsesję na punkcie czystej medialności. Sądzę, że sięgnął po historie najjaskrawsze z publicystycznego zapału. Znamienne, o czym dalej wspomina Kataryna: że pretensję do Kaczyńskiego można mieć raczej o niewykorzystywanie ludzi takich jak Kowal czy Ołdakowski (zresztą też bezpartyjny). Otóż to: dlaczego na pierwszej linii ląduje Marek Kuchciński czy Antoni Macierewicz, a wspomniani politycy są schowani daleko? To od zawsze problem z dobieraniem ludzi przez prezesa PiS: wierność i sprawność organizacyjna jest kryterium naczelnym, intelekt, wiedza, własne zdanie raczej obciążają. Czy Migalski przygotowuje przewrót? Wątpię. Wbrew temu, co pisze Kataryna, w PiS żaden przewrót nie ma szans powodzenia. Sam Migalski przyznaje, że partia jest zbyt spersonalizowana i uznaje to za niedobry stan rzeczy – w tej kwestii także się z nim zgadzam. Ale tak jest: jedynym politykiem o liczącym się nazwisku, który mógłby zamachnąć się na prezesa, jest Zbigniew Ziobro, ale i on jest dziś cieniem dawnego siebie. Teza Kataryny, że to początek pozbywania się Kaczyńskiego z PiS jest całkowicie nietrafiona, choć trafione jest stwierdzenie, że wiele osób uznałoby, iż dodatkową korzyścią z wygranych przez Kaczyńskiego wyborów prezydenckich byłoby jego ustąpienie z funkcji lidera partii. Przyznaję całkiem otwarcie, że ja także na to liczyłem i uważałem, że byłby to dodatkowy, bardzo istotny bonus z wygranej Kaczyńskiego. Są oczywiście w PiS osoby, które Migalskiego popierają. Sądzę, że europosłowi chodzi nie o to, żeby zmontować wewnątrz partii frondę, ale żeby obudzić poważny ferment i ośmielić te osoby do głośnego wyrażania swojego zdania. Bo oczywiście sam Migalski na pewno nie liczy na to, że po takim wystąpieniu Kaczyński z troską pochyli się nad jego tezami. Pytanie tylko, czy był inny sposób. Kataryna dość naiwnie zakłada, że przecież mógł Migalski pójść do Kaczyńskiego i pogadać z nim w ciszy jego gabinetu. Otóż problem polega na tym, że nie mógł. Jedynym miejscem, gdzie istnieje możliwość wejścia w spór z prezesem PiS przez osoby spoza jego bliskiego kręgu jest Rada Polityczna. Ale Migalski do niej nie należy, a rada jest tak skonstruowana, że poważna kontrowersja, dotycząca linii strategicznej nie ma tam szans na zaistnienie. Owszem, sposób, do jakiego uciekł się Migalski, jest kontrowersyjny. Owszem, list już został wykorzystany przez przeciwników (vide strony Gazeta.pl). I co z tego? Jak słusznie zauważa Kataryna, w Kaczyńskiego wali się i tak. List Migalskiego nie czyni już właściwie różnicy, może natomiast być impulsem potrzebnym z punktu widzenia wewnętrznej gry w partii. Na Twitterze i Facebooku po publikacji listu rozgorzała dyskusja, w której padały argumenty moim zdaniem poniżej pasa: że Migalski niczego nie dokonał, a się wymądrza, że jest tylko politologiem i nie ma pojęcia o praktyce, że paktuje ze Schetyną itd. Nie muszę chyba pisać, że to wszystko odnoszenie się do osoby, a nie do argumentów. Tych powtarzał nie będę, bo – jak napisałem – niemal ze wszystkimi się zgadzam. Wątek o grze z mediami to zresztą niemal powtórzenie mojego tekstu z „Rzeczpospolitej”. Jest wreszcie pytanie, na które Kataryna i inni krytycy Migalskiego nie odpowiadają: co w takim razie robić? Jeśli idee, jakie przyświecają Kaczyńskiemu, są dla kogoś ważne, jeśli ten ktoś jest zaangażowany w prace tej partii, jeśli z rozpaczą patrzy na trwonienie dorobku kampanii wyborczej i jeśli sposób kierowania ugrupowaniem wyklucza bezpośrednie wpłynięcie na lidera – to co? Odejść w geście protestu, ale bez słowa publicznego wytłumaczenia? Czekać biernie na katastrofę? Radzę uważnie czytać list Migalskiego. Ja wyczytuję w nim prośbę do człowieka, bez którego PiS nie istnieje i który jest symbolem tej partii, do szanowanego i bystrego polityka, bardzo krajowi potrzebnego, żeby dopuścił do siebie myśl, iż może się mylić. Tylko tyle. Czy to naprawdę zbyt wiele? Warzycha
Samotny prezes i jego bezwolne dzieci Wokół Jarosława Kaczyńskiego jest coraz mniej ludzi, którzy są w stanie powiedzieć mu coś innego niż: "Tak, panie prezesie" – pisze publicysta "Rzeczpospolitej". List Marka Migalskiego do Jarosława Kaczyńskiego to pierwszy tak spektakularny przejaw wewnętrznego konfliktu w PiS. Napięcie jednak rosło od pewnego czasu, choć przed europosłem z Katowic nikt swoich emocji publicznie pokazywać nie chciał. Z zimnej kalkulacji? Ze strachu? A może raczej z poczucia bezradności?
Między Antygoną a Kreonem Niezwykle silna reakcja na opublikowany na blogu tekst Migalskiego (w ciągu dnia na innych blogach Salonu24 powstało prawie 100 tekstów na ten temat!) pokazała, jak bardzo niezwykłe jest to, że ktoś ośmielił wprost wypowiedzieć inne zdanie niż Jarosław Kaczyński. Dotąd tego nie było. Od momentu zakończenia kampanii prezydenckiej niezadowoleni, których w PiS jest przecież niemało, milczą. W partii, jak wiadomo, są dwie grupy. Ich przedstawiciele w prywatnych rozmowach mówią o sobie wrogim językiem. Nierzadko gorzej nawet niż o kolegach z Platformy. Z pogardą. "Kudłacze, taliban, koniunkturaliści, tchórze" – to typowy zestaw inwektyw. Jeszcze nigdy w Prawie i Sprawiedliwości podział nie był tak głęboki. Bo też nigdy jeszcze partia nie znalazła się w tak trudnej i dziwnej sytuacji. Zwroty dokonywane przez prezesa nie są nowością, ale ten zwrot – wykonany po miękkiej kampanii – jest wyjątkowo gwałtowny i dla wielu osób bolesny. Dokonał się on bowiem po kampanii uznanej powszechnie za udaną. Trudno się więc dziwić, że w partii jest wielu zdezorientowanych. "Nie wiem, o co Jarosławowi chodzi" – tę odpowiedź słyszę najczęściej od polityków PiS, kiedy pytam o motywy zmiany retoryki po 4 lipca. Bo tak nagły zwrot trudno tłumaczyć wyłącznie racjonalną decyzją o zmianie taktyki. – Proszę zrozumieć, on w trakcie kampanii pracował po 16 godzin dziennie, nie miał czasu na myślenie, na przypominanie o bólu, na dostrzeżenie braku bliskich mu osób i rozważanie, skąd się to wzięło. Teraz zeszła mu adrenalina. Dzisiaj pracuje po sześć godzin, ma więcej czasu, wraca do pustego mieszkania i dociera do niego, co się stało. I budzi się w nim gniew – mówi osoba z bliskiego otoczenia prezesa. Ludzki, zrozumiały gniew. Na spotkaniach partyjnych kilka razy powiedział, że w życiu zostało mu tylko działanie publiczne. Wszyscy jednak zadają sobie pytanie: czy Jarosław Kaczyński chce jeszcze prawdziwej polityki? Czy chce jeszcze walczyć o władzę, czy też już tylko upamiętnić brata i wyjaśnić przyczyny katastrofy. Tego nie wie nikt. Bo czym innym jest uprawianie polityki, posługując się racją moralną, a czym innym samo niesienie racji moralnej. Czym innym, kiedy racja moralna staje się jedynym celem, a czym innym, kiedy jest środkiem do osiągnięcia celu. Jeden z moich rozmówców używa efektownego porównania. – Jarosław Kaczyński jest dziś antyczną postacią wyjętą z dramatu Sofoklesa. Pytanie, czy ma być Antygoną, która chce sama pochować brata i wypełnić słuszną, ale prywatną misję, czy Kreonem, który powinien myśleć w kategoriach państwa.
Trzeba mieć cojones W PiS wszystko zależy od Jarosława Kaczyńskiego. Dziś jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Bo kampania poszła dobrze. Choć tak naprawdę zwycięstwa Jarosława chciał pewnie tylko jego sztab. I może jeszcze Zbigniew Ziobro, który mógł powalczyć o prezesurę. Wszyscy inni bali się tego, co będzie "po". Kto przejmie schedę, kto zdobędzie władzę w partii. Za dużo niewiadomych. PiS bez ojca byłby zupełnie nowym ugrupowaniem. Jakim? Nie wiadomo. Ale Jarosław Kaczyński nie wygrał. I już od poniedziałku po ogłoszeniu wyników do jego gabinetu zaczęli pielgrzymować ci, którzy uważali, że miękka kampania była błędem, i ci którzy chcieli odzyskać utracone pole. Jacek Kurski czy Zbigniew Ziobro, którzy podczas kampanii zostali odsunięci, byli zwolennikami innej koncepcji. Teraz forsują swoje koncepcje i liczą, że oni zajmą ważniejsze fotele przy prezesie. – Te wybory można było po prostu wygrać. Jarosław chciał mówić o Smoleńsku, ale oni (liberałowie – red.) w obawie przed mainstreamem mediów od tego go odwiedli. Gdyby mówił od początku – wygrałby. A tak mamy i przegrane wybory, i nie zbliżyliśmy się do wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Dopuściliśmy też do tego, że zaraz po wyborach poparcie się rozjechało – mówi zwolennik ostrej kampanii. Jak opowiadają osoby z bliskiego otoczenia Kaczyńskiego sympatyzujące z liberałami, prezes zaakceptował wprawdzie miękką linię kampanii, ale "bardzo się męczył, że nie ruszał sprawy Smoleńska. Po zmianie retoryki Kaczyńskiego część partii wpadła w euforię. – W polityce trzeba mieć cojones – mówią. Wewnętrzna rewolucja zaczęła się już w powyborczy poniedziałek. Do siedziby PiS ściągnęli zwolennicy twardej linii, a wykończeni kampanią sztabowcy w większości się tam nie pojawili. Potem Paweł Poncyljusz poszedł na operację, Joanna Kluzik-Rostkowska wyjechała z rodziną na wakacje, a Zbigniew Ziobro i Jacek Kurski zaczęli przekonywać prezesa, że linia kampanii była błędna. Jarosław Kaczyński niemal od razu przyjął ich wersję. – Zrozumiał, że w kampanii zdradził Leszka – mówi jeden z "twardych". – Cnota stracona, srebrników (w innej wersji – rubli) nie ma – miał obwieścić na jednym z zamkniętych partyjnych spotkań szef partii. Twórcy kampanii zostali odsunięci. W ścisłych władzach partii został zakon PC i Zbigniew Ziobro. Joanna Kluzik-Rostkowska dostała propozycję pozostania jedną z wiceprzewodniczących, ale całe jej środowisko uznało, że byłaby kwiatkiem do kożucha. Uzgodnili więc, że propozycji przyjmować nie powinna. Jarosław Kaczyński poczuł się tą decyzja urażony. Posiedzenie szerokich władz partii, na którym omawiano kampanię, było dla liberałów i ich zwolenników szokiem. Szefowa kampanii była roztrzęsiona, o czym opowiadali w regionach posłowie z dalszych sejmowych ław. "To dla nas już koniec, koniec w PiS" – mówiła po tym spotkaniu rozemocjonowana mało znana działaczka partii z jednego z regionów, zwolenniczka miękkiej linii.
Wojenna retoryka Ale wielu lokalnych działaczy jest zadowolonych. Byli przyzwyczajeni do ostrego języka i trwania w zwarciu. Ich zdaniem jedynie twarda polityka jest skuteczna i tylko tak można odnieść sukces. Podobnie jak Kaczyński dobrze się czują w retoryce wojennej. Dodatkowo przekonuje ich to, że za tym twardym językiem stoją bliskie im wartości. To ich odróżnia od zdemoralizowanej – jak uważają – Platformy Obywatelskiej. Potem było jeszcze głosowanie na marszałka Sejmu. W klubie nie ogłoszono oficjalnie dyscypliny partyjnej, ale na rozdanych kartkach napisano, że PiS głosuje przeciw Grzegorzowi Schetynie. Jednak spora część polityków PiS wstrzymała się od głosu, a część w ogóle nie włożyła karty do głosowania do czytnika. I wybuchał awantura. Prezes się wściekł, bo sporo osób z klubu nie sprzeciwiło się wyborowi tego, który – jego zdaniem – współodpowiada za "nastrój, który doprowadził do katastrofy samolotu". Wściekli są posłowie, którzy głosowali zgodnie z własnymi poglądami: – To bez dyskusji mamy głosować za dawnym peerelowskim dziennikarzem Wenderlichem na wicemarszałka, a musimy głosować przeciw facetowi, który był w NZS, a wcześniej w Solidarności Walczącej? – pytają. Obawy o to, czy część polityków nie zostanie usunięta z partii, narastają. – Co jakiś czas Jarosław lubi kogoś się pozbyć, by pokazać, kto rządzi. Wywołuje przestrach, bo każdy chce znaleźć się na liście wyborczej – słyszę od jednego polityka. Czy pierwszą ofiarą będzie Marek Migalski, który formalnie członkiem PiS nie jest? Tego nikt nie wie, bo nikt nie wie, co dziś siedzi w głowie prezesa. Prezes zaś jest nienaruszalny. Na jego obalenie nie ma szans. Walka idzie zatem o to, kto usiądzie najbliżej niego i czyj pomysł na uprawianie polityki zwycięży. Kto jest dziś największym wygranym? Na pewno spokojniejsi są politycy z zakonu PC, niesłusznie chyba nazywani talibami. Na pewno mocniejsi są Joachim Brudziński i Jacek Kurski. Marek Kuchciński Mariusz Błaszczak, Krzysztof Jurgiel, Wojciech Jasiński weszli bądź wrócili do najbliższego otoczenia prezesa. Wzrosła też pozycja Zbigniewa Ziobry. Został sam w wąskim gronie wiceszefów partii, do którego doszusowała niespodziewanie związana z nim Beata Szydło. Został szefem regionu małopolskiego, jego człowiek będzie kandydatem na prezydenta Krakowa. Znów jest bliżej prezesa, znów pojawia się publicznie. Jego przeciwnicy twierdzą jednak, że to zwycięstwo pozorne, bo teraz prezes po prostu ma go na oku.
Wszyscy natomiast zgadzają się co do jednego. Prawdziwym zwycięzcą tej wewnątrzpartyjnej rozgrywki został Antoni Macierewicz. To on prowadzi dziś sprawę najważniejszą dla Kaczyńskiego – wyjaśnianie przyczyn katastrofy Smoleńskiej. Im większą wiedzę zbierze, tym cenniejszy będzie dla prezesa, tym bardziej mu niezbędny i tym trudniejszy do odsunięcia na bok.
Co zrobi prezes Przed wyborami nikt nie wiedział, co się stanie z partią. Gdyby Jarosław Kaczyński wygrał, zostawiłby partię. Gdyby spektakularnie przegrał, jego pozycja mogłaby osłabnąć, a ruchy odśrodkowe mogłyby być silne. Ale Jarosław przegrał, zdobywając najlepszy w historii partii wynik – 8 milionów głosów. Trudno sobie wyobrazić, by kiedykolwiek mógł mieć silniejszą pozycję. Hegemonem w PiS był zawsze. Teraz jego władza jeszcze się wzmocniła. Tyle że wokół niego jest coraz mniej ludzi, którzy są w stanie powiedzieć mu coś innego niż: Tak, panie prezesie. Kilka lat temu na spotkaniach czołówki partyjnej toczyły się burzliwe dyskusje. Jarosław decydował, ale ścierały się różne racje. Dziś on nie ma partnerów. Nie ma nikogo, kto mu powie: "zatrzymaj się". Został sam. Sam ze swoim bólem, ze swoim emocjami. Sam ze swoją siłą i swoim słabościami. I co najważniejsze – sam z politycznymi decyzjami. W takiej sytuacji zawsze łatwiej o błędy. Jarosław Kaczyński sam zbudował tę partię i sam do takiej sytuacji doprowadził. Najbardziej zadziwiające jest to, jak bardzo na każdy jego gest, zmarszczenie brwi czy zmianę emocji czeka ogromna rzesza ludzi, całkowicie od niego uzależnionych. To dlatego list Migalskiego wywołał taki szok. Bo dorośli politycy Prawa i Sprawiedliwości sprawiają wrażenie niezdolnych do buntu czy samodzielnego działania dzieci. Jarosław Kaczyński sprawił, że przestali być samodzielni. Ci, którzy są z nim od dawna (jak ludzie z zakonu PC), zawdzięczają mu wszystko i dobrze wiedzą, że bez niego zginą. Ci, którzy chcieliby, żeby partia działała inaczej, są jak sparaliżowani. Wszyscy uważają, że ma moralną rację i siłę. Boją się go, ale też rozumieją coraz mniej.
– Może we wrześniu Jarosławowi coś się odmieni? – powtarzają. – Może znowu zmieni język? Może coś nam da? Zamarli w oczekiwaniu na to, co zrobi prezes. Igor Janke
Wielki Wschód Janusza Korwin-Mikkego Pan Janusz Korwin-Mikke, znany przedstawiciel myśli konserwatywno-liberalnej, od dłuższego czasu zdaje się pełnić funkcje bacznego obserwatora wolnomularstwa. Nawet kiedyś w swoim tygodniku „Najwyższy Czas” prowadził rubrykę pod tytułem „Obseratorium Masonerii”, gdzie skrupulatnie prezentował czytelnikom materiały na temat sztuki królewskiej znalezione w internecie, opatrując je swymi interesującymi komentarzami. Pan Janusz, choć jak deklaruje sam masonem nie jest, obecnie zdaje się patrzeć dużo przychylniej na ruch wolnomularski niż wcześniej zwykł był to czynić. Dodajmy, że nawet w swych wypowiedziach podkreśla różnice między prawdziwym, w swoim mniemaniu, wolnomularstwem regularnym, związanym z UGLE, a – jak to często zwykł określać – pseudomasonerią reprezentowaną przez Wielki Wschód Francji, który jest według niego podporą eurosocjalizmu. No cóż, na samym początku pragnąłbym zaznaczyć, iż szanuję poglądy Pana JKM, zwłaszcza że nie jest odosobniony w swoich opiniach na to, co jest a co nie jest masonerią. Z pewnością z tym, że WWF masonerią nie jest, zgodziłyby się całe rzesze wolnomularzy, zwłaszcza adeptów lóż regularnych z krajów anglosaskich. Stąd też nie to stanowi przedmiot mojej polemiki. Problem leży w tym, że Pan Janusz od dłuższego czasu rozpowszechnia nieprawdziwe informacje o Wielkim Wschodzie Polski i Wielkim Wschodzie Francji. Robił to wcześniej w prasie i w telewizyjnych wywiadach, robi to też aktualnie na swoim oficjalnym blogu. I dlatego warto coś nie coś w tej materii napisać, zwłaszcza że nikt do tej pory nie uraczył byłego prezesa UPR wyczerpującą polemiką. Polemikę mą mam zamiar oprzeć na analizach konkretnych cytatów. Za przykład niech posłuży wypowiedź z programu „Warto rozmawiać” pt. „Czym jest masoneria dzisiaj?” , prowadzonego przez Jana Pospieszalskiego. Został on wyemitowany 6 marca 2006 r. w TVP2 o godz. 22:40. Ze strony Janusza Korwin-Mikkego, mniej więcej począwszy od 24 minuty programu, padły m.in. takie słowa, które pozwoliłem sobie opatrzyć numerami, żeby móc się lepiej do nich odnieść:
[1] Natomiast czymś innym jest Wielki Wschód Francji (...) Otóż to jest lewicowa, tajna bojówka międzynarodówki socjalistycznej – upolityczniona organizacja. I tutaj trzeba by powiedzieć jedną rzecz.
[2] Pan Kuncewicz tutaj mówił... Drogi Piotrze, ja Ci powiem, ja mam informacje z Francji, co mówią o Was. Otóż w Polsce powstał taki Wielki Wschód, niby lewicowy; on legalnie... półlegalnie działał za komuny i tam brali w nim udział ludzie, którzy chcieli naprawić Polskę metodami tajnymi. On nie jest dobrze widziany w Paryżu.
[3] Mogę Ci powiedzieć, że ludzie w Paryżu – mam znajomych w Paryżu, którzy znają masonów – i powiedzieli mi, że opinia o Was jest taka, że za 1000 Euro zrobicie wszystko, prawda. Taka jest opinia o Wielkim Wschodzie.
[4] Natomiast poza tym Wielkim Wschodem Polski, legalnie zarejestrowanym, istnieją ludzie, którzy należą do Wielkiego Wschodu, zarejestrowani we Francji, którzy w ogóle nie są zarejestrowani w Polsce. I to jest niebezpieczna organizacja, która tutaj działa w Polsce.
[5] I teraz powiem jedną rzecz. Najważniejszy moment, gdzie ta organizacja przeniknęła... bo najbardziej podatne kto jest na masonerię? - tajne służby, które działają podobnie. Otóż kiedyś w roku 1991 r., ten łajdak prof. Kozłowski, wpuścił do archiwów MSW komisję, która składała się z 4 ludzi: Pana Michnika, Pana Prof. Krolla, Ajnenkiela, Holzera – wszystkich ludzi podejrzewanych o to, że należą do Wielkiego Wschodu. (...) Masoneria uzyskała dostęp... bo co oni robili przez 4 miesiące w tych archiwach? (...) Co najmniej większość z tych ludzi – nie mogę zagwarantować, że wszyscy – byli przedstawicielami Wielkiego Wschodu Francji.” [śmiech Piotra Kuncewicza i Wojciecha Giełżyńskiego - dop. KW]
Pozwolę sobie teraz skomentować to w poszczególnych punktach:
1. Lewicowe sympatie nadsekwańskiego Wielkiego Wschodu rzecz jasna nie są żadną tajemnicą. Oczywistym jest, że organizacji tej faktycznie zdecydowanie bliżej do socjaldemokratów i lewicujących liberałów niż do konserwatystów czy chadeków. Tak jest zwłaszcza we Francji (poza nią również, ale też nie wszędzie), a jest to wynikiem wszystkich tych zawiłości, które zaszły w kraju nad Sekwaną. Pamiętać należy jednak, że w Wielkim Wschodzie obowiązuje zakaz agitacji politycznej na rzecz konkretnej partii - przestrzegać tego muszą zarówno loże, jak i obediencja. Na pewno jednak GOdF jest niekwestionowanym liderem wolnomularstwa liberalnego i pokrewnego, nawet jeśli organizacje te, nie pozostające w stosunkach z UGLE, mają nieco inny od Wielkiego Wschodu profil. Różnice dzielące poszczególne obediencje nieregularne (np. Wielką Lożę Francji, Wielki Wschód Francji, Wielką Lożę „Opera”, Wielkie Przeorstwo Galów czy zakony Memphis-Misraim) stanowią temat na odrębny wykład, którym nie będę się zajmował. W każdym razie zalecałbym dużą ostrożność w zbyt pochopnym przypinaniu łatek typu „przybudówki WWF”, jak często Pan Janusz czyni to w swych publikacjach. Rzecz również w tym, iż określenie „bojówka” nie jest właściwe, zwłaszcza jeśli przyjrzymy się definicji słownikowej tego określenia: „Oddział zbrojny organizacji konspiracyjnej”. Otóż W.W.F. działa jawnie, otwarcie podejmując deklaracje, a poza tym nie prowadzi żadnych oddziałów zbrojnych ani nie podejmuje skrytobójczych zamachów niczym wenty karbonariuszy. Jeśli Pan Korwin-Mikke dysponuje odmiennymi informacjami i dowodami, zachęcam do o ich przedstawienia, tylko bardzo prosimy w formie konkretnej – bez ogólników i frazesów.
2. Bardzo chciałbym wiedzieć, z jakiego źródła Pan JKM zaczerpnął wieści, iż Wielki Wschód Polski działał w czasach PRL? – ta informacja była zresztą powielana przez niego wielokrotnie wcześniej. Nie wiem, jacy byli to informatorzy, co taką rewelację przekazali Panu Korwin-Mikkemu, ale najwyraźniej musieli być niezbyt wiarygodni i rzetelni, skoro ich informacje mijają się z faktami historycznymi. Muszę w tym miejscu rozczarować Pana JKM: za tzw. komuny nie było w Polsce żadnego Wielkiego Wschodu! Wielki Wschód Polski powstał dużo później, bo... w 1997 r. i aż dziwne, że Pan Janusz nie sięgnął chociażby do książek Ludwika Hassa czy Norberta Wójtowicza, żeby się coś niecoś o tym dowiedzieć. W związku z powyższym wyłożę poniżej krótko i zwięźle, jak to z tymi Wielkimi Wschodami u nas było. Tekst ten stanowi fragment dłuższego opracowania na temat historii Wielkiego Wschodu w Polsce, który nie zostało jeszcze opublikowane. Specjalnie dla Pana Janusza wklejam ważniejsze fragmenty: „W czasach PRL doszło w latach 60. do jednego tylko spotkania między Wielkim Mistrzem WWF a Władysławem Gomułką, gdzie padła propozycja reaktywacji lóż, jednakże nic z tego nie wyszło, bo tow. Wiesław ani myślał dać zgody na stowarzyszenie, którego w Moskwie nie było. Polska stała się po raz drugi obiektem zainteresowań Wielkiego Wschodu Francji, lecz dopiero w maju 1990 r., kiedy odwiedził ją przedstawiciel WWF z Lille, nie kryjąc w wywiadzie prasowym zamiaru powołania lóż. Pod koniec sierpnia tego roku zorganizowano większe spotkanie w warszawskim Klubie Lekarza, z którego wyselekcjonowano kandydatów do dalszych rozmów na temat możliwości wstąpienia. Oprócz tego ruszyła kolejna jeszcze inicjatywa w Lille, gdzie 24 listopada 1990 r. inicjowano pewną liczbę Polaków do powołanej jeszcze w tym samym dniu tymczasowej loży WWF „l'Esperance” („Nadzieja”), której światła miały w późniejszym czasie zostać przeniesione z Francji do Polski. W tydzień później Wielki Wschód Francji powiększył znów swe szeregi o kolejnych polskich adeptów dzięki niezależnej inicjatywie warsztatu „Victor Schoelcher” z Paryża. Loża ta – w porozumieniu z centralą paryską – utworzyła 1 grudnia 1990 r. w Warszawie prowizoryczną lożę „Wolność Przywrócona”, dokąd przyjęto m.in. osoby skierowane z Klubu Lekarza. Wiosną następnego roku, odwiedził Polskę Wielki Mistrz WWF, Jean Robert Ragache i w dniu 26 kwietnia 1991 r. wniósł światło do loży „Wolność Przywrócona”. Inicjatywa z Lille również zadbała o powołanie do życia placówki na terytorium RP i 9 listopada 1991 r. światła „l'Esperance” zostały przeniesione do Warszawy, gdzie nastąpiła uroczysta instalacja loży „Nadzieja”. Krótko po tym, gdy liczba adeptów rytu szkockiego rektyfikowanego zwiększyła się, powołano 2 maja 1992 r. do życia kolejną lożę, lecz tym razem w Katowicach – „Jedność”. Następnie 31 października 1992 r. zapalono światła loży w Krakowie, której dano nazwę „Gabriel Narutowicz”. W dniu 21 maja 1993 r. powstała w Warszawie loża „Trzech Braci”, kolejny warsztat rytu francuskiego, zaś 5 dni później wniesiono światło do loży „Tolerancja” w Mikołowie. W rok później, w dniu 11 marca 1994 r., również w stolicy, założona została loża rytu francuskiego „Europa”. Taki stan rzeczy powodował, że w lutym 1997 r., goszczący w Polsce przedstawiciele Wielkiego Wschodu Francji zapowiedzieli powołanie niezależnej polskiej obediencji. 13 lipca 1997 r. nastąpiło zapalenie świateł Wielkiego Wschodu Polski, 28 dnia tego miesiąca złożono w sądzie warszawskim wniosek rejestracyjny, zaś 14 listopada 1997 r. Sąd Wojewódzki dokonał rejestracji Stowarzyszenia „Wielki Wschód Polski”. Do nowej obediencji przystąpiły wszystkie polskie loże Wielkiego Wschodu Francji poza krakowskim „Gabrielem Narutowiczem”, który zresztą w jakiś czas później, z własnej inicjatywy, w dniu 26 kwietnia 2002 r. zainaugurował powstanie kolejnej polskiej loży WWF – „Ignacy Paderewski” na Wschodzie Poznania.” Tyle jeśli chodzi o fakty, które zresztą łatwo zweryfikować m.in. zaglądając do publikacji znanych polskich masonologów, czego – jak rozumiem – Pan Korwin-Mikke wcześniej nie uczynił, a do czego gorąco go zachęcam. W każdym razie Pan Janusz może teraz dostrzec czarno na białym, że wszystkie loże Wielkiego Wschodu Polski były poprzednio warsztatami Wielkiego Wschodu Francji, powołanymi po 1989 r., zaś niezależna polska obediencja liberalna nie została utworzona w czasach PRL lecz w 1997 r. Sam Wielkie Wschód Francji w Polsce to obecnie wyłącznie loże „Narutowicz” i „Paderewski”, które jak dotąd do WWP nie przystąpiły. Innego WWF w naszym kraju nie ma.
3. Pan Janusz Korwin-Mikke powołuje się na jakieś opinie, na dodatek nie z pierwszej ręki, lecz pochodzące od osób, które rzekomo znają jeszcze inne osoby będące masonami. I taki łańcuszek najwyraźniej powoduje, że jakość przekazanych informacji nie jest zbyt wysoka, stąd też trudno się dziwić plotkom o 1000 Euro, skoro jeszcze inne mówią o Wielkim Wschodzie Polski w czasach PRL. Zatem i jedne i drugie można włożyć pomiędzy bajki. Nawiasem mówiąc redakcja WWW też zna osoby, które znają jeszcze inne osoby i tamte osoby mówią że... etc. Tyle że my takich spekulacji powielać nie zamierzamy.
4. No cóż, tutaj niejako odsyłam do punktu 2. Wszystkie loże Wielkiego Wschodu Polski, przed jego utworzeniem w 1997 r., były lożami Wielkiego Wschodu Francji, a tym samym – posługując się logiką Pana Janusza – były tak samo niebezpieczne, jak obecnie są „Gabriel Narutowicz” oraz „Ignacy Paderewski”. Warto tu jeszcze dodać, że Pan Janusz w kilka lat później dalej powtarza te rewelacje, tak pisząc na swoim blogu w artykule pt. („Kobiety na stanowiskach, giełda, kapitalizm i takie rzeczy” z dn. 2 grudnia 2008 r.:
PS: Flagowy samolot polskiej floty powietrznej utknął na lotnisku w Ułan-Bator z powodu panującej tam temperatury -2ºC. Pan Prezydent poleciał do Japonii wyczarterowanym tubylczym. To o czymś mówi.JKM) „Przecież sto razy pisałem, że „Wielki Wschód” to w ogóle nie jest masoneria, tylko tajna bojówka socjalistów; że „Wielki Wschód Polski” jest z trudem tolerowany przez „Wielki Wschód Francji”, a jego wpływy w Polsce są żadne. Przy okazji jakiś pomór ich dotknął: w kwietniu zmarł „Wielki Mistrz” Piotr Kuncewicz, w lipcu były „Wielki Mistrz” Zbigniew Gertych... Niebezpieczni dla Polski i świata są mistrzowie z „Wielkiego Wschodu Francji” - Polacy (często: polscy Żydzi), z „Wielkim Wschodem Polski” nie mający żadnych kontaktów. Niedawno był pogrzeb jednego z nich, zginął w wypadku samochodowym...” Warto by w nawiązaniu do tej wypowiedzi podkreślić, że polski Wielki Wschód nie jest „z trudem tolerowany” przez Paryż. Między obydwiema obediencjami istnieją braterskie i trwałe stosunki, ich przedstawiciele stale się odwiedzają, czemu trudno się zresztą dziwić, skoro Wielki Wschód Francji był w 1997 r. założycielem Wielkiego Wschodu Polski. Co się tyczy relacji WWP z dwiema lożami WWF w Polsce, które nie przystąpiły dotąd do Wielkiego Wschodu Polski, to jest to sprawa bardzo zawiła, jednak muszę Pana Janusza po raz kolejny rozczarować, że kontakty oficjalnie również między tymi placówkami istnieją, a i odwiedziny braci mają od czasu do czasu miejsce. JKM zapomniał też dodać, że polski Wielki Wschód ma już nowego Wielkiego Mistrza, którym jest Waldemar Gniadek, o którym jeszcze wspomnę. Ostatnie zdanie cytatu pozwoliliśmy sobie skomentować przy okazji pktu 5.
5."Komisja Michnika" od samego początku budzi emocje. Pan Janusz Korwin-Mikke poszedł jeszcze dalej i usiłuje powiązać jej dzieje z tajnymi rzekomo wpływami Wielkiego Wschodu Francji w Polsce. Rozumiem, że zarówno rok 1991, jak i wspomniane 4 miesiące były tylko przejęzyczeniem, bowiem z tego co się orientuję „komisja Michnika” rozpoczęła swoje prace w kwietniu 1990 r. a zakończyła je w czerwcu 1990 r. Już na pierwszy rzut oka dziwnie się składa, że organizacja rzekomo posiadająca swoje wtyczki w ministerstwach, w sferach nauki i w parlamencie, penetrująca tajne archiwa, w ogóle nie istnieje w tym czasie w Polsce, a tylko kilku wysłanników powoli i nie zawsze skutecznie próbuje coś robić, werbując w krótki czas później oficjalnie kandydatów przez Klub Lekarza. Dziwne też jest również to, że nic nam nie wiadomo o przynależności członków ww. komisji do Wielkiego Wschodu Francji, tak samo jak nic nie wiemy o wielkowschodniej aktywności śp. Bronisława Geremka, choć Pan Janusz niedawno na swoim blogu (artykuł „Jeszcze o emeryturach i korespondencja w/s Wielkiego Wschodu” z dn. 25 października 2008 r.)
Teraz z mojego listu do p.Winnickiego: „A, zapomniałem dodać: w Polsce istnieje »Wielka Loża Narodowa Polski«, przyznająca się (z wzajemnością, ma patent) do United Great Lodge of England - ale jak najbardziej otrzymująca stosunki z WWPolski, jak i - podejrzewam - GOdF. Nie tylko się od nich nie odcinają, jak Pan - ale publicznie mówią o "poszanowaniu" itd. współpracują, spotykają się... (...) W Polsce zresztą WWP to śmieszna organizacja, rzeczywiście - ale ludzie pokroju śp.prof.Geremka z GOdF śmieszni nie są... W końcu mają kopie wszystkich najważniejszych akt z archiwum SB..." (Tu do tych, co tego nie wiedzą: w 1989 roku p. Krzysztof Kozłowski - szef UOP z ramienia „Tygodnika Powszechnego”, uważanego za agendę GOdF w Kościele katolickim - wpuścił był do archiwum SB „Komisję Michnika”, składającą się z samych osób podejrzewanych o przynależność do GOdF. Ta komisja spędziła tam – bez żadnej kontroli – 6 tygodni. Twierdzę, że stąd pochodzi polityczna siła „skromnego redaktora” Adama Michnika – i dlatego jest On tak fanatycznym przeciwnikiem lustracji: bo po ujawnieniu akt nie mógłby już nikogo szantażować) I odpowiedź p. Krzysztofa Winnickiego, Wielkiego Sekretarza loży „Kościuszko”, (№ 1085 w :.W :.L stanu Nowy Jork): „Proszę Pana, w USA Wielki Wschód nigdy nie istniał i nie istnieje. Nawet jeśli są w jakiś sposób zorganizowani, to jest to tak mikroskopijna grupka ludzi (jeśli chodzi o członkostwo), że mija się ją jak mrówkę w lesie ukrytą pod liściem. Moje opinie o Wielkim Wschodzie nie są opiniami, tylko faktami. Kiedyś, na takim forum masońskim - "Pod gęsią i rusztem", dokładnie opisałem (z przytoczeniem treści edyktów najstarszych i największych obediencji tego świata) proces wykluczenia GOdF z wolnomularstwa. Obecnie, kiedy komunizm przestał już być czymś nośnym, a neosemantyzm święci tryumfy, GOdF oficjalnie na swoich sztandarach głosi laicyzację, czyli ateizację (w końcu u nas w USA też panuje taki dziwny neosemantyzm - zamiast komuniści, mówimy liberałowie albo demokraci). Kiedyś, w zamierzchłych czasach, gdy byłem nowojorskim przedstawicielem kwartalnika "Brulion", to w tym kwartalniku, w numerze 13 - zimą 1990 (jeszcze ukazywał się jako wydawnictwo bezdebitowe) - przedrukowano wywiad z wielkim mistrzem GOdF, Rogerem Leray („Le Nouvel Observateur” z 19-X-1989 r.). Wielki Mistrz bez wahania mówił o zaangażowaniu GOdF w politykę i jednoznacznie opowiadał się po [stronie] jedynej słusznej linii politycznej: "... ale nie rozumiem, jak można być zarazem konserwatysta i masonem. To jednak się zdarza." Dobre, nie? A na pytanie: "Czy można być masonem i komunistą zarazem?" odpowiedział: "Tak, są masoni-komuniści." Tak się jednak składa, że mason nie może być komunistą, bo komunizm to ateizm, a już Anderson w swoich "Konstytucjach" napisał, że masonem nie może być głupi ateista. [Po polsku brzmi to dwuznacznie. ŚP.Jakóbowi Andersonowi chodziło o to, że głoszenie ateizmu jest głupotą – a nie, że mądry ateista jednak masonem być może. Mason nie może być ateistą – a w masonerii skandynawskiej: musi nawet być chrześcijaninem – uw. JKM] Co do kontaktów między WWP a WLNP - to nie sądzę, żeby były inne niż towarzyskie. Jestem pewien, że inne być nie mogą, bo to wykluczałoby WLNP z wolnomularskiego kręgu. Wzajemnego wizytowania się w lożach na pewno nie ma. Tego jestem pewien. Sądzę, że sytuacja w Polsce po względem wolnomularskim jest skomplikowana na tyle, na ile sami wolnomularze ją sobie komplikują. Przeciętny zjadacz chleba - tak jak przeciętny wikary, proboszcz a nawet biskup - nie odróżnia nas od francuskich przebierańców w fartuszkach, więc i nam się obrywa. Zupełnie bez racji i bez sensu”. No, tak: p.Krzysztof Winnicki już po dwudziestu latach pobytu w USA myśli, że w Europie jest tak samo... JKM). „W Polsce zresztą WWP to śmieszna organizacja, rzeczywiście - ale ludzie pokroju śp. Prof. Geremka z GOdF śmieszni nie są... W końcu mają kopie wszystkich najważniejszych akt z archiwum SB..." ...zaś w tekście z dn. 23 października 2008 r. pt. („Sarközy buduje socjalizm - a mason lekce sobie waży Wielki Wschód” dodał jeszcze, że: Gdy JE Mikołaj Sarközy de Nagy-Bocsa został prezydentem Francji frajerzy-prawicowcy się cieszyli, frajerzy lewicowcy się martwili – a ja ostrzegałem: nie wiem, czy facet należy do „Wielkiego Wschodu Francji” (GOdF - taka lewacka para-masoneria) – ale jako minister spraw wewnętrznych RF oświadczył, że „GOdF może czuć się w moim gabinecie, jak u siebie w domu”. Francja będzie więc nadal budowała socjalizm – jak za śp. Franciszka Mitterranda czy p.Jakóba Chiraca. I oto p.Prezydent Republiki ogłosił, że ma zamiar znacjonalizować trochę banków i przemysłu, a resztę uzależnić od siebie dając im pieniądze podatników. O dziwo okazało się, że nawet w bratnich Niemczech nie wszystkim się to podoba. Oto p.Józef Ackermann, prezes Deutsche Banku, potępił tę ideę i oznajmił, że „wstydziłby się brać pieniądze od państwa”. Na co z furią zareagowali niemieccy komuniści (ukrywający się chwilowo pod nazwami „socjal-demokraci” i „chadecy”). Rzecznik rządu RFN, p.Tomasz Steg, »określił wypowiedź p.Prezesa jako "zdumiewającą, niezrozumiałą i nie do zaakceptowania", bo: "Kto w tej sytuacji występuje o pomoc państwa, wcale nie działa niegodnie, ale odważnie i odpowiedzialnie"« a p.Piotr Steinbrück, MinFin RFN, „wezwał zaś Ackermanna, by ten jednoznacznie oświadczył, że popiera program ratunkowy. (...) Szef Deutsche Banku ugiął się pod wpływem krytyki i wydał oświadczenie, w którym zapewnił, że popiera działania rządu. Zaznaczył jednocześnie, że jego bank nie potrzebuje pomocy państwa”. (za: http://biznes.onet.pl/0,1848032,wiadomosci.html – informację podrzucił p.Henryk Stawiarski i inni). Tę bezczelność można wyjaśnić tylko tym, że p.Ackermann jest Szwajcarem – a więc, w odróżnieniu od typowych szwabów i żabojadów: odpowiedzialnym i uczciwym człowiekiem. Co prawda jako prezes DB zarabia rocznie ponad 12 mln €urosów – ale zapewne trochę na czarną godzinę odłożył (w DB – czy w jakimś szwajcarskim banku?) i gwiżdże sobie na to, że Go wyrzucą z posady. Bo wyrzucą niemal na pewno. Rady nadzorcze nie lubią zadzierać z rządami. Wygląda na to, że w Ameryce zupełnie nie orientują się w tym, co wyrabia się w Europie. Parę tygodni temu dałem Państwu link do strony Wielkiej Loży Stanu Nowy Jork – a ponieważ zauważyłem, że na stronie ubyło kilka szczegółów, zwróciłem się z zapytaniem o to do p.Krzysztofa Winnickiego, Wielkiego Sekretarza Loży Kościuszko w Nowym Jorku właśnie. W korespondencji poskarżyłem się na to, co wyrabia w Europie GOdF – na co odpowiedział mi listem, który pozwolił mi zacytować: »Wie Pan, Wielki Wschód Francji nas tyle obchodzi co nic. To nie jest wolnomularstwo, tylko przybudówka partii komunistycznej. Wolnomularstwo polityką się nie zajmuje, a Wielki Wschód został ponad sto lat temu definitywnie i bezpardonowo usunięty z wolnomularskiej społeczności. Oni nie mają wstępu do lóż wolnomularskich – a, że też paradują przystrojeni w podobne rekwizyty... Przebierańców nie brakuje na tym świecie. Osobiście sądzę, że w Polsce Wielki Wschód jest na pewno medialny, ale nic więcej. A im więcej się o nich mówi, tym więcej to kanapowe towarzystwo utwierdza się w swojej "ważności".« Niestety: tak to wygląda z perspektywy USA, gdzie lóż GOdF jest bodaj 5 – a w masonerii nowojorskiej (to DUŻE miasto...) Loża Kościuszko ma numer 1085. W Europie (na kontynencie!) jest zupełnie inaczej; w Polsce Wielka Loża Narodowa ledwo istnieje, WWP dużo wrzeszczy (ale medialny nie jest) – za to ludzie GOdF (nie wiem, kto im teraz przewodzi w miejsce śp.Bronisława Geremka...) - to potęga. JKM) „W Europie (na kontynencie!) jest zupełnie inaczej; w Polsce Wielka Loża Narodowa ledwo istnieje, WWP dużo wrzeszczy (ale medialny nie jest) – za to ludzie GOdF (nie wiem, kto im teraz przewodzi w miejsce śp. Bronisława Geremka...) - to potęga.” Czy biorąc pod uwagę fakty historyczne i twierdzenie Pana Janusza Korwin-Mikkego można by domniemywać, że dawne akta SB powędrowały z Warszawy (skąd były zabrane) do Krakowa, gdzie wciąż WWF funkcjonuje, zaś warszawscy i śląscy bracia z Wielkiego Wschodu Francji utworzyli sobie w 1997 r. śmieszną organizację WWP? Tak by z powyższej wypowiedzi wynikało. Chyba że Pan JKM posiada informację o jeszcze innym, supertajnym i potężnym Wielkim Wschodzie Francji, tylko gdzie szukać jego śladów? Co się tyczy Wielkiej Loży Narodowej Polski, to z tego co wiem miewa się całkiem dobrze i tworzy nowe loże. Kończąc szczegółową analizę wypowiedzi z programu TVP2 pozwolę sobie omówić jeszcze jedną ważną kwestię, którą Pan Janusz Korwin-Mikke stale powtarza, a mianowicie że WWP to coś w rodzaju „organizacji byłych komunistów-naprawiaczy”. Za przykład niech posłuży nam poniższa jego opinia z artykułu z dn. 1 grudnia 2008 r. pt.( „Co ma wspólnego Wenus – i giełda – z gospodarką?” : Najprostsza odpowiedź brzmi: NIC. Nic - w sensie obiektywnym. Natomiast gospodarka nie jest odbiciem obiektywnych wzorów matematycznych. Gospodarka – to decyzje miliardów ludzi. Jeśli więc ludzie uważają, że giełda wpływa na gospodarkę – to giełda będzie wpływać na gospodarkę. Podam przykład: czy ruchy planety Wenus mają wpływ na gospodarkę? Obiektywnie: nie mają. Jeśli jednak miliony ludzi uwierzą, że wejście Wenus w znak Skorpiona przez peryhelium Merkurego (wiem: świadomie piszę nonsensy – ale jak to ładnie brzmi...) powoduje korzystny klimat dla inwestycyj – to ruch Wenus w sposób bardzo istotny będzie wpływał na gospodarkę! Bardzo wiele osób uważa, ze giełda ma wpływ na gospodarkę – i wstrzymują się nie z zakupami akcyj, lecz z realnymi inwestycjami – i TO może istotnie spowodować drobny kryzys. Drobny – bo żyjemy w okresie nadprodukcji, i jeśli zamknęłaby się połowa fabryk na świecie, to nawet tego nie dostrzeglibyśmy. Przynajmniej: przez kilka pierwszych tygodni. Giełda to wynaturzenie gospodarki, to coś głęboko sprzecznego z kapitalizmem. Istotą kapitalizmu jest bowiem kapitalista – właściciel firmy, który w ciągu 10 sekund jest w stanie firmę np. zlikwidować; albo przenieść do Chin. Natomiast ”akcjonariusz” nie ma z właścicielstwem wiele wspólnego – bo żadnej decyzji o firmie nie podejmuje. Niektórzy trzy razy dziennie zmieniają status „współwłaściciela” firmy ABCD na „współwłaściciela” EFGH i „współwłaściciela” i JKLM – ale co to ma wspólnego z kapitalizmem? „Współwłaściciele” ABCD, którzy kupili akcje po $20 mogą, usłyszawszy o kryzysie, zacząć je sprzedawać po $18. Na co inni „współwłaściciele”, obawiając się dalszego spadku, mogą zacząć je sprzedawać po $15, $10, $5 albo wręcz $1. Ale jaki to ma wpływ na gospodarkę? Żaden. Firma ABCD nadal produkuje, zatrudnia tych samych ludzi, sprzedaje tym samym ludziom po tej samej cenie... Jednocześnie wzbogaciła się „cała Polska” - bo może kupić akcje ABCD po $1 zamiast po $20. Jeśli tego ludzie nie robią – to ich problem. Ale nie można pisać, ze rozsypanie złota na ulicach nie powoduje wzbogacenia się kraju – tylko dlatego, że nikt się nie chce po nie schylić. Oczywiście – może być odwrotnie. Akcje firmy ABCD mogą dojść do $100 za akcję. Co również w żadnym stopniu nie przekłada się na status firmy ABCD
Piszę to, bo {~tom} (i kilka innych osób) pisze: I co: nadal Pan się upiera przy tym, że kryzysu nie ma? Ha-ha, trzeba było być ślepym, żeby nie przewidzieć tego kryzysu po tak olbrzymich spadkach na giełdzie. Tylko trzeba wiedzieć, że giełda wyprzedza to co się dzieje w realnej gospodarce o jakieś kilka miesięcy!!! Już odpowiedziałem. I zadaję pytanie: czy po olbrzymiej hossie na giełdzie widział Pan jakiś nagły wzrost gospodarki? PS. Zapomniałem wyjaśnić, dlaczego w PolSat NEWS nie rozmawialiśmy o masonerii. Otóż legalny eksponent W:.L:.Narodowej Polski, jej Honorowy Wielki Mistrz, p.prof.Tadeusz Cegielski, nie miał czasu – natomiast przedstawiciele „Wielkiego Wschodu Polski” odmówili dyskusji ze mną (o tyle rozsądnie, że ja nie tylko nie lubię „Wielkiego Wschodu”, ale publicznie przypominam, że jest to komunistyczna jaczejka, a nie masoneria – co odstrasza im członków). Proszę może zaczerpnąć z obiektywnego źródła: http://wolnomularstwo.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=260&Itemid=40
Z tej (wyraźnie umierającej) strony można się dowiedzieć, że „Wielki Wschód Polski” podjął decyzję o przyjmowaniu kobiet i tworzeniu lóż męskich, kobiecych i mieszanych. JKM) „PS. Zapomniałem wyjaśnić, dlaczego w PolSat NEWS nie rozmawialiśmy o masonerii. Otóż legalny eksponent W:.L:.Narodowej Polski, jej Honorowy Wielki Mistrz, p. prof. Tadeusz Cegielski, nie miał czasu – natomiast przedstawiciele „Wielkiego Wschodu Polski” odmówili dyskusji ze mną (o tyle rozsądnie, że ja nie tylko nie lubię „Wielkiego Wschodu”, ale publicznie przypominam, że jest to komunistyczna jaczejka, a nie masoneria – co odstrasza im członków).” Dodajmy, że JKM wcale nie jest odosobniony w swoich opiniach. Swego czasu na forum „Pod Gęsią i Rusztem” pewien przedstawiciel ultraortodoksji masońskiej wygłosił podobne stwierdzenie: „Ja osobiście mam mało szacunku dla organizacji reprezentowanej przez tych panów [WWP – dop. KW], bo dla mnie – przynajmniej w polskim wymiarze – zamienili podstawowe organizacje partyjne na loże, a egzekutywy na wyższe ciała niby-masońskie. Jaki był ich cel, że pozakładali te swoje francuskie loże? Sami wiedzą najlepiej.” No cóż, nie da się ukryć, że do Wielkiego Wschodu Polski należeli i należą byli działacze PZPR – Zbigniew Gertych czy Andrzej Nowicki to najlepsze przykłady. Nie oznacza to jednak, że jest to organizacja po pierwsze opanowana przez post-PZPRowskich dygnitarzy, a po drugie będąca na służbie PRL-owskiej ideologii. Piszę o tym nie przez przypadek, bowiem dziwnym trafem składa się, że mam przed sobą listę pierwszych 12 osób, inicjowanych w grudniu 1990 r. do nowo utworzonej loży Wielkiego Wschodu Francji „Wolność Przywrócona” (późniejsza loża-matka Wielkiego Wschodu Polski) i jakoś nie mogę tam odnaleźć tych partyjnych działaczy. Również dziwne jest to, że na czele ów „komunistycznej jaczejki” staje człowiek będący działaczem antykomunistycznej opozycji w czasach PRL i bynajmniej nie sympatyzujący z opcją lewicową. Mowa o Waldemarze Gniadku, którego biogram jest dostępny na naszej stronie. (Waldemar Gniadek Wielkim Mistrzem Wielkiego Wschodu Polski XI Konwent Wielkiego Wschodu Polski zebrany w dniu 16 listopada 2007 r. wybrał na stanowisko Wielkiego Mistrza Br. Waldemara Gniadka. Na Konwencie dokonano uroczystego wręczenia dokumentu założycielskiego dla Trójkąta Wolnomularskiego "Jedność" na Wschodzie Trójmiasta, który podjął kroki w kierunku budowy na Wschodzie Trójmiasta loży WWP. 17 listopada przy obecności Zastępcy Wielkiego Czcigodnego Wielkiej Kapituły Generalnej Rytu Francuskiego WWF Jean Pierre Lefevre oraz Zastępcy Wielkiego Mistrza Wielkiego Wschodu Francji Xaviera Le Bris została erygowana Wielka Kapituła Generalna Rytu Francuskiego Wielkiego Wschodu Polski, jako ciało niezależne od WWP, gdzie mistrzowie WWP mogą zdobywać inne stopnie wtajemniczenia. Pierwsza grupa braci została jednocześnie inicjowana do II Porządku Rytu Francuskiego (odpowiednik 14. stopnia RSDiU). Wielki Wschód Polski wkracza na nową ścieżkę swego rozwoju, zapraszając wszystkich wolnomularzy do wspólnego rozkrzewiania ideałów Wolności, Równości i Braterstwa w Polsce i na świecie. Waldemar Gniadek - nota biograficzna Ur. 14 czerwca 1962 w Warszawie. Pseudonim Kuzyn. 1982-86 studiował na Wydziale Melioracji Wodnej Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, 1986-90 historię i prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Wydawca i kolporter wydawnictw niezależnych. 1983-91 szef Oficyny Wydawniczej Pokolenie. Od 1984 w Studenckich Grupach Oporu, od 1985 w Grupach Oporu „Solidarni". Po 1990 roku przedsiębiorca, właściciel drukarni. Jeszcze jako uczeń ósmej klasy szkoły podstawowej zrywał przed 1 maja 1977 czerwone szturmówki, niszczył i zamalowywał plakaty propagandowe. Wiosną 1981 w Technikum Elektronicznym im. Marcina Kasprzaka założył szkolne Autonomiczne Zrzeszenie Uczniów Twórczych. Tolerowana przez władze organizacja uczniów, korzystając z poparcia nauczycielskiego NSZZ „Solidarność”, kolportowała wśród rówieśników książki i prasę niezależną, zorganizowała koncert Jacka Kaczmarskiego. Zgromadzone jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego do wydania wierszy Kaczmarskiego papier i materiały poligraficzne Gniadek i jego koledzy wykorzystali w marcu i kwietniu 1982 do druku drugiego i trzeciego numeru „Pętli”. Gazeta składała się głównie z przedruków z prasy podziemnej, najczęściej kolportowano ją w szkołach i rozkładano na przystankach autobusowych. Po swym debiucie poligraficznym wiosną 1982 roku założyli obejmującą kilka warszawskich szkół Bibliotekę Wydawnictw Niezależnych. W styczniu 1983 wydrukowaną w 500 egzemplarzach broszurą Stanisława Piłki Dlaczego i jak wywołać wojnę rozpoczęło działalność jedno z większych wydawnictw podziemnych - Oficyna Wydawnicza Pokolenie. W lutym 1983, korzystając z pomocy Wydawnictwa CDN, Pokolenie wydało w pięciotysięcznym nakładzie swą pierwszą książkę - Ruch pokoju a Związek Radziecki Władimira Bukowskiego. „Nie mieliśmy konkretnego programu politycznego, chcieliśmy tylko dokuczyć bolszewikom” - wspomina dziś Gniadek. Jesienią 1984, po śmierci ks. Jerzego Popiełuszki, wraz z grupą studentów kilku uczelni warszawskich tworzył Studenckie Grupy Oporu (rozrzucanie ulotek, udział w demonstracjach), które już w następnym roku weszły w skład zorganizowanych przez Teodora Klincewicza Grup Oporu „Solidarni". Wtedy też Pokolenie współpracowało z Oficyną Wydawniczą Rytm, wspólnie wydając książkę Bohdana Cywińskiego Doświadczenie polskie (1986). Gniadek zajmował się nie tylko drukowaniem - odpowiadał również za akcje uliczne i kolportaż wydawnictw. W drugiej połowie lat 80. wokół wydawnictwa skupiła się grupa działaczy Niezależnego Zrzeszenia Studentów (choć sam Gniadek do Zrzeszenia nie należał) z Robertem Kwiatkowskim, Tomaszem Ziemińskim i Piotrem Skwiecińskim na czele. Przez „firmę” przewinęło się blisko sto osób, a Pokolenie miało na swym koncie niemal 150 publikacji, a także druk prasy niezależnej (m.in. „Aneks”, „Wezwanie”). Część tytułów drukowana była dzięki „dojściom” do państwowych drukarni. Dobrze zakonspirowane wydawnictwo przetrwało bez większej wpadki, a stojący na jego czele Gniadek nigdy nie był represjonowany.
źródło: Robert Mazurek, [w:] Opozycja w PRL. Słownik biograficzny 1956-89. Tom 2, Warszawa 2002.
Po 1989 r. Waldemar Gniadek prowadził agencję wydawniczą, a następnie, do dnia dzisiejszego, drukarnię. Pasjonuje się numizmatyką, bronioznawstwem oraz końmi arabskimi. Zajmuje się historią sztuki, której materialnych wytworów jest zaangażowanym kolekcjonerem.
Waldemar Gniadek - nota wolnomularska Do wolnomularstwa został inicjowany 14 stycznia 1995 r. w loży „Puszkin” na Wschodzie Paryża należącej do Wielkiej Loży Francji (Ryt Szkocki Dawny i Uznany). Od 2004 r. związany z lożą „Wolność Przywrócona” na Wschodzie Warszawy należącej do Wielkiego Wschodu Polski, gdzie uzyskał stopień czeladnika (25 styczeń 2005) oraz mistrza (8 lutego 2005). W loży „Wolność Przywrócona” pełni funkcję I Dozorcy. 19 grudnia 2006 r. został inicjowany w loży „Sokrates” w Dolinie Warszawy do I Porządku Rytu Francuskiego, z tytułem „Mistrza Wybranego” (odpowiednik 9. stopnia Rytu Szkockiego Dawnego i Uznanego). 17 listopada 2007 r., na jubileuszowym zebraniu loży „Sokrates”, przy obecności Zastępcy Wielkiego Czcigodnego Wielkiej Kapituły Generalnej Rytu Francuskiego Wielkiego Wschodu Francji – Jean Pierre Lefevre, oraz Zastępcy Wielkiego Mistrza Wielkiego Wschodu Francji - Xaviera Le Bris, został inicjowany do II Porządku Rytu Francuskiego, z tytułem „Wielkiego Wybranego” (odpowiednik 14. stopnia RSDiU). Na X Konwencie WWP, w dniu 18 listopada 2006 r., został wybrany Zastępcą Wielkiego Mistrza ds. Wewnętrznych. Po śmierci Wielkiego Mistrza WWP, Piotra Kuncewicza, pełnił obowiązki przewodniczącego Rady Zakonu WWP. Na XI Konwencie WWP, w dniu 16 listopada 2007, został wybrany Wielkim Mistrzem Wielkiego Wschodu Polski. Wraz z Tadeuszem Cegielskim wydaje pismo o tematyce wolnomularskiej - „Ars Regia”.) Zastanawiam się, w jaki sposób Pan Janusz i inni wyjaśnią te paradoksy. Komunistyczny epitet nie dotyczy zresztą tylko Wielkiego Wschodu Polski. O tym, jak duży jest poziom niewiedzy na temat wolnomularstwa liberalnego wśród adeptów regularnych lóż anglosaskich i ich sympatyków niech świadczy wypowiedź Krzysztofa Winnickiego, sekretarza Loży „Kościuszko” w Nowym Jorku, który tak się wyraził o WWF: (Sarközy buduje socjalizm - a mason lekce sobie waży „Wielki Wschód” Gdy JE Mikołaj Sarközy de Nagy-Bocsa został prezydentem Francji frajerzy-prawicowcy się cieszyli, frajerzy lewicowcy się martwili – a ja ostrzegałem: nie wiem, czy facet należy do „Wielkiego Wschodu Francji” (GOdF - taka lewacka para-masoneria) – ale jako minister spraw wewnętrznych RF oświadczył, że „GOdF może czuć się w moim gabinecie, jak u siebie w domu”. Francja będzie więc nadal budowała socjalizm – jak za śp.Franciszka Mitterranda czy p.Jakóba Chiraca. I oto p.Prezydent Republiki ogłosił, że ma zamiar znacjonalizować trochę banków i przemysłu, a resztę uzależnić od siebie dając im pieniądze podatników. O dziwo okazało się, że nawet w bratnich Niemczech nie wszystkim się to podoba. Oto p.Józef Ackermann, prezes Deutsche Banku, potępił tę ideę i oznajmił, że „wstydziłby się brać pieniądze od państwa”. Na co z furią zareagowali niemieccy komuniści (ukrywający się chwilowo pod nazwami „socjal-demokraci” i „chadecy”). Rzecznik rządu RFN, p.Tomasz Steg, »określił wypowiedź p.Prezesa jako "zdumiewającą, niezrozumiałą i nie do zaakceptowania", bo: "Kto w tej sytuacji występuje o pomoc państwa, wcale nie działa niegodnie, ale odważnie i odpowiedzialnie"« a p.Piotr Steinbrück, MinFin RFN, „wezwał zaś Ackermanna, by ten jednoznacznie oświadczył, że popiera program ratunkowy. (...) Szef Deutsche Banku ugiął się pod wpływem krytyki i wydał oświadczenie, w którym zapewnił, że popiera działania rządu. Zaznaczył jednocześnie, że jego bank nie potrzebuje pomocy państwa”.
(za: http://biznes.onet.pl/0,1848032,wiadomosci.html – informację podrzucił p.Henryk Stawiarski i inni).
Tę bezczelność można wyjaśnić tylko tym, że p. Ackermann jest Szwajcarem – a więc, w odróżnieniu od typowych szwabów i żabojadów: odpowiedzialnym i uczciwym człowiekiem. Co prawda jako prezes DB zarabia rocznie ponad 12 mln €urosów – ale zapewne trochę na czarną godzinę odłożył (w DB – czy w jakimś szwajcarskim banku?) i gwiżdże sobie na to, że Go wyrzucą z posady. Bo wyrzucą niemal na pewno. Rady nadzorcze nie lubią zadzierać z rządami. Wygląda na to, że w Ameryce zupełnie nie orientują się w tym, co wyrabia się w Europie. Parę tygodni temu dałem Państwu link do strony Wielkiej Loży Stanu Nowy Jork – a ponieważ zauważyłem, że na stronie ubyło kilka szczegółów, zwróciłem się z zapytaniem o to do p.Krzysztofa Winnickiego, Wielkiego Sekretarza Loży Kościuszko w Nowym Jorku właśnie. W korespondencji poskarżyłem się na to, co wyrabia w Europie GOdF – na co odpowiedział mi listem, który pozwolił mi zacytować: »Wie Pan, Wielki Wschód Francji nas tyle obchodzi co nic. To nie jest wolnomularstwo, tylko przybudówka partii komunistycznej. Wolnomularstwo polityką się nie zajmuje, a Wielki Wschód został ponad sto lat temu definitywnie i bezpardonowo usunięty z wolnomularskiej społeczności. Oni nie mają wstępu do lóż wolnomularskich – a, że też paradują przystrojeni w podobne rekwizyty... Przebierańców nie brakuje na tym świecie. Osobiście sądzę, że w Polsce Wielki Wschód jest na pewno medialny, ale nic więcej. A im więcej się o nich mówi, tym więcej to kanapowe towarzystwo utwierdza się w swojej "ważności".« Niestety: tak to wygląda z perspektywy USA, gdzie lóż GOdF jest bodaj 5 – a w masonerii nowojorskiej (to DUŻE miasto...) Loża Kościuszko ma numer 1085. W Europie (na kontynencie!) jest zupełnie inaczej; w Polsce Wielka Loża Narodowa ledwo istnieje, WWP dużo wrzeszczy (ale medialny nie jest) – za to ludzie GOdF (nie wiem, kto im teraz przewodzi w miejsce śp.Bronisława Geremka...) - to potęga. JKM) „Wie Pan, Wielki Wschód Francji nas tyle obchodzi co nic. To nie jest wolnomularstwo, tylko przybudówka partii komunistycznej. Wolnomularstwo polityką się nie zajmuje, a Wielki Wschód został ponad sto lat temu definitywnie i bezpardonowo usunięty z wolnomularskiej społeczności.” Cytat ten pochodzi z listu, który Pan Janusz Korwin-Mikke opublikował na swoim blogu za zgodą swego rozmówcy. Wyraźnie widać, że sekretarz loży „Kościuszko” idzie w swych sądach – bezpodstawnych zresztą – jeszcze dalej niż Pan JKM, bowiem pisze już nie o Wielkim Wschodzie Francji jako o przybudówce partii socjalistycznej (jak to zwykł czynić Pan Korwin-Mikke) lecz komunistycznej. (sic!) Nie posądzam tu autora o ignorancję; przypuszczam, że raczej wypowiedź ta była skutkiem totalnego braku wiedzy o środowisku francuskiego wolnomularstwa. Nawiasem mówiąc mógłbym dodać, że proces usuwania WWF ze światka regularnej masonerii był nieco dłuższy i nie od razu po 1877 r. wszystkie obediencje zerwały z nim kontakty (także te, które miały świadomość zmian, które wprowadził np. Wielka Loża „Alpina”). Ale ten wątek pozostawię sobie na inną okazję. Rozmówca Janusza Korwin-Mikkego podaje również sprzeczną informację odnośnie Wielkiego Wschodu w USA, (Teraz z mojego listu do p. Winnickiego: „A, zapomniałem dodać: w Polsce istnieje »Wielka Loża Narodowa Polski«, przyznająca się (z wzajemnością, ma patent) do United Great Lodge of England - ale jak najbardziej otrzymująca stosunki z WWPolski, jak i - podejrzewam - GOdF. Nie tylko się od nich nie odcinają, jak Pan - ale publicznie mówią o "poszanowaniu" itd. współpracują, spotykają się... (...) W Polsce zresztą WWP to śmieszna organizacja, rzeczywiście - ale ludzie pokroju śp.prof.Geremka z GOdF śmieszni nie są... W końcu mają kopie wszystkich najważniejszych akt z archiwum SB..." (Tu do tych, co tego nie wiedzą: w 1989 roku p.Krzysztof Kozłowski - szef UOP z ramienia „Tygodnika Powszechnego”, uważanego za agendę GOdF w Kościele katolickim - wpuścił był do archiwum SB „Komisję Michnika”, składającą się z samych osób podejrzewanych o przynależność do GOdF. Ta komisja spędziła tam – bez żadnej kontroli – 6 tygodni. Twierdzę, że stąd pochodzi polityczna siła „skromnego redaktora” Adama Michnika – i dlatego jest On tak fanatycznym przeciwnikiem lustracji: bo po ujawnieniu akt nie mógłby już nikogo szantażować) I odpowiedź p.Krzysztofa Winnickiego, Wielkiego Sekretarza loży „Kościuszko”, (№ 1085 w :.W :.L stanu Nowy Jork): „Proszę Pana, w USA Wielki Wschód nigdy nie istniał i nie istnieje. Nawet jeśli są w jakiś sposób zorganizowani, to jest to tak mikroskopijna grupka ludzi (jeśli chodzi o członkostwo), że mija się ją jak mrówkę w lesie ukrytą pod liściem.Moje opinie o Wielkim Wschodzie nie są opiniami, tylko faktami. Kiedyś, na takim forum masońskim - "Pod gęsią i rusztem", dokładnie opisałem (z przytoczeniem treści edyktów najstarszych i największych obediencji tego świata) proces wykluczenia GOdF z wolnomularstwa. Obecnie, kiedy komunizm przestał już być czymś nośnym, a neosemantyzm święci tryumfy, GOdF oficjalnie na swoich sztandarach głosi laicyzację, czyli ateizację (w końcu u nas w USA też panuje taki dziwny neosemantyzm - zamiast komuniści, mówimy liberałowie albo demokraci). Kiedyś, w zamierzchłych czasach, gdy byłem nowojorskim przedstawicielem kwartalnika "Brulion", to w tym kwartalniku, w numerze 13 - zimą 1990 (jeszcze ukazywał się jako wydawnictwo bezdebitowe) - przedrukowano wywiad z wielkim mistrzem GOdF, Rogerem Leray („Le Nouvel Observateur” z 19-X-1989 r.). Wielki Mistrz bez wahania mówił o zaangażowaniu GOdF w politykę i jednoznacznie opowiadał się po [stronie] jedynej słusznej linii politycznej: "... ale nie rozumiem, jak można być zarazem konserwatysta i masonem. To jednak się zdarza." Dobre, nie?
A na pytanie: "Czy można być masonem i komunistą zarazem?" odpowiedział: "Tak, są masoni-komuniści." Tak się jednak składa, że mason nie może być komunistą, bo komunizm to ateizm, a już Anderson w swoich "Konstytucjach" napisał, że masonem nie może być głupi ateista. [Po polsku brzmi to dwuznacznie. ŚP.Jakóbowi Andersonowi chodziło o to, że głoszenie ateizmu jest głupotą – a nie, że mądry ateista jednak masonem być może. Mason nie może być ateistą – a w masonerii skandynawskiej: musi nawet być chrześcijaninem – uw. JKM] Co do kontaktów między WWP a WLNP - to nie sądzę, żeby były inne niż towarzyskie. Jestem pewien, że inne być nie mogą, bo to wykluczałoby WLNP z wolnomularskiego kręgu. Wzajemnego wizytowania się w lożach na pewno nie ma. Tego jestem pewien. Sądzę, że sytuacja w Polsce po względem wolnomularskim jest skomplikowana na tyle, na ile sami wolnomularze ją sobie komplikują. Przeciętny zjadacz chleba - tak jak przeciętny wikary, proboszcz a nawet biskup - nie odróżnia nas od francuskich przebierańców w fartuszkach, więc i nam się obrywa. Zupełnie bez racji i bez sensu”. No, tak: p.Krzysztof Winnicki już po dwudziestu latach pobytu w USA myśli, że w Europie jest tak samo... JKM) pisząc następująco: „Proszę Pana, w USA Wielki Wschód nigdy nie istniał i nie istnieje. Nawet jeśli są w jakiś sposób zorganizowani, to jest to tak mikroskopijna grupka ludzi (jeśli chodzi o członkostwo), że mija się ją jak mrówkę w lesie ukrytą pod liściem.” Spieszę oznajmić, że w USA Wielki Wschód jak najbardziej istnieje, a od pewnego czasu ma nawet własną, niezależną obediencję. Faktem jest, że liczba członków w porównaniu do regularnej masonerii amerykańskiej jest niewielka, ale jak zapewniał mnie Brand Smith – Wielki Sekretarz Grand Orient of the United States of America – nowej obediencji zależy bardziej na jakości niż na ilości. Tak na marginesie warto wspomnieć, że w USA jest w tej chwili sytuacja tak samo dziwna jak w Polsce. Z jednej strony istnieje Wielki Wschód USA, który otrzymał patent od Wielkiego Wschodu Francji, a z drugiej strony cały czas niezależnie funkcjonuje 5 lóż WWF, które się do amerykańskiego Wielkiego Wschodu z jakichś powodów nie przyłączyły. Na pewno Pan Krzysztof Winnicki ma jednak rację co do jednej sprawy: „Co do kontaktów między WWP a WLNP - to nie sądzę, żeby były inne niż towarzyskie. Jestem pewien, że inne być nie mogą, bo to wykluczałoby WLNP z wolnomularskiego kręgu. Wzajemnego wizytowania się w lożach na pewno nie ma. Tego jestem pewien.” Odpowiedź ta dotyczy tego, co JKM zasugerował Panu Winnickiemu w swoim liście. (Teraz z mojego listu do p.Winnickiego: „A, zapomniałem dodać: w Polsce istnieje »Wielka Loża Narodowa Polski«, przyznająca się (z wzajemnością, ma patent) do United Great Lodge of England - ale jak najbardziej otrzymująca stosunki z WWPolski, jak i - podejrzewam - GOdF. Nie tylko się od nich nie odcinają, jak Pan - ale publicznie mówią o "poszanowaniu" itd. współpracują, spotykają się... (...) W Polsce zresztą WWP to śmieszna organizacja, rzeczywiście - ale ludzie pokroju śp. prof. Geremka z GOdF śmieszni nie są... W końcu mają kopie wszystkich najważniejszych akt z archiwum SB..." (Tu do tych, co tego nie wiedzą: w 1989 roku p.Krzysztof Kozłowski - szef UOP z ramienia „Tygodnika Powszechnego”, uważanego za agendę GOdF w Kościele katolickim - wpuścił był do archiwum SB „Komisję Michnika”, składającą się z samych osób podejrzewanych o przynależność do GOdF. Ta komisja spędziła tam – bez żadnej kontroli – 6 tygodni. Twierdzę, że stąd pochodzi polityczna siła „skromnego redaktora” Adama Michnika – i dlatego jest On tak fanatycznym przeciwnikiem lustracji: bo po ujawnieniu akt nie mógłby już nikogo szantażować) I odpowiedź p.Krzysztofa Winnickiego, Wielkiego Sekretarza loży „Kościuszko”, (№ 1085 w :.W :.L stanu Nowy Jork): „Proszę Pana, w USA Wielki Wschód nigdy nie istniał i nie istnieje. Nawet jeśli są w jakiś sposób zorganizowani, to jest to tak mikroskopijna grupka ludzi (jeśli chodzi o członkostwo), że mija się ją jak mrówkę w lesie ukrytą pod liściem. Moje opinie o Wielkim Wschodzie nie są opiniami, tylko faktami. Kiedyś, na takim forum masońskim - "Pod gęsią i rusztem", dokładnie opisałem (z przytoczeniem treści edyktów najstarszych i największych obediencji tego świata) proces wykluczenia GOdF z wolnomularstwa. Obecnie, kiedy komunizm przestał już być czymś nośnym, a neosemantyzm święci tryumfy, GOdF oficjalnie na swoich sztandarach głosi laicyzację, czyli ateizację (w końcu u nas w USA też panuje taki dziwny neosemantyzm - zamiast komuniści, mówimy liberałowie albo demokraci). Kiedyś, w zamierzchłych czasach, gdy byłem nowojorskim przedstawicielem kwartalnika "Brulion", to w tym kwartalniku, w numerze 13 - zimą 1990 (jeszcze ukazywał się jako wydawnictwo bezdebitowe) - przedrukowano wywiad z wielkim mistrzem GOdF, Rogerem Leray („Le Nouvel Observateur” z 19-X-1989 r.). Wielki Mistrz bez wahania mówił o zaangażowaniu GOdF w politykę i jednoznacznie opowiadał się po [stronie] jedynej słusznej linii politycznej: "... ale nie rozumiem, jak można być zarazem konserwatysta i masonem. To jednak się zdarza." Dobre, nie? A na pytanie: "Czy można być masonem i komunistą zarazem?" odpowiedział: "Tak, są masoni-komuniści." Tak się jednak składa, że mason nie może być komunistą, bo komunizm to ateizm, a już Anderson w swoich "Konstytucjach" napisał, że masonem nie może być głupi ateista. [Po polsku brzmi to dwuznacznie. ŚP.Jakóbowi Andersonowi chodziło o to, że głoszenie ateizmu jest głupotą – a nie, że mądry ateista jednak masonem być może. Mason nie może być ateistą – a w masonerii skandynawskiej: musi nawet być chrześcijaninem – uw. JKM]
Co do kontaktów między WWP a WLNP - to nie sądzę, żeby były inne niż towarzyskie. Jestem pewien, że inne być nie mogą, bo to wykluczałoby WLNP z wolnomularskiego kręgu. Wzajemnego wizytowania się w lożach na pewno nie ma. Tego jestem pewien. Sądzę, że sytuacja w Polsce po względem wolnomularskim jest skomplikowana na tyle, na ile sami wolnomularze ją sobie komplikują. Przeciętny zjadacz chleba - tak jak przeciętny wikary, proboszcz a nawet biskup - nie odróżnia nas od francuskich przebierańców w fartuszkach, więc i nam się obrywa. Zupełnie bez racji i bez sensu”. No, tak: p.Krzysztof Winnicki już po dwudziestu latach pobytu w USA myśli, że w Europie jest tak samo... JKM) Brzmiało to konkretnie tak: „A, zapomniałem dodać: w Polsce istnieje »Wielka Loża Narodowa Polski«, przyznająca się (z wzajemnością, ma patent) do United Great Lodge of England - ale jak najbardziej otrzymująca stosunki z WW Polski, jak i - podejrzewam - GOdF. Nie tylko się od nich nie odcinają, jak Pan - ale publicznie mówią o "poszanowaniu" itd. współpracują, spotykają się... (...)" Tu mogę jednak Pana Janusza uspokoić. Nic takiego między WWP i WWF a WLNP nie ma miejsca. Sygnalizowałem już to 3 lata temu na forum „Pod Gęsią i Rusztem”, pisząc w poście z dnia 7 marca 2006 r., że: „WLNP przestrzega zasady i na płaszczyźnie rytualnej nie kontaktuje się z nieregularnymi. Kontakty prywatne, towarzyskie nie są chyba jednak zabronione, tak jak nie są zabronione kontakty z profanami.” Pan JKM może zatem spać spokojnie i w tej akurat kwestii zaufać całkowicie Panu Krzysztofowi Winnickiemu. Chciałbym też, korzystając z okazji rozwiać wątpliwości Pana Janusza Korwin-Mikkego odnośnie tego, co powiedział w dalszej części (ok. 65 minuty) programu „Warto rozmawiać”: „Na stronach włoskiej masonerii – nie Wielkiego Wschodu tylko włoskiej masonerii – jest podane, że pół roku temu ksiądz katolicki wstąpił do masonerii. Nie wiem, czy jest to prawdziwa informacja.” Panie Januszu, jak najbardziej jest to informacja prawdziwa, z tym że muszę tu zaraz napomnieć, iż we Włoszech obowiązuje nas nieco inna terminologia. Tam przez długi czas to Wielki Wschód Włoch był jedynym przedstawicielem regularnego wolnomularstwa w tym kraju (na początku lat 90. miał miejsce rozłam), zaś nurt liberalny reprezentowała począwszy od lat 70. XX w. przede wszystkim Wielka Loża Włoch (tzw. Piazza del Gesu) , obecnie przyjmująca zarówno mężczyzn jak i kobiety. Do tej ostatniej wstąpił ów ksiądz, Rosario Francesco Esposito, który potem został zawieszony jako kapłan przez Watykan. Więcej informacji na ten temat w artykule pt. („Włochy: kapłan katolicki został wolnomularzem” 85-letni ksiądz Rosario Francesco Esposito z Towarzystwa św. Pawła (paulistów) wstąpił do Wielkiej Loży Włoskiej . W ceremonii, która odbyła się niedawno w rzymskiej siedzibie tej organizacji przy Piazza del Gesu wzięło udział blisko czterysta osób. W długim okolicznościowym przemówieniu nowy mason wyraził przekonanie, że "niemożność pogodzenia katolicyzmu i masonerii należy do przeszłości". W swych wcześniejszych publikacjach pisał, że: "Z nastaniem Jana XXIII i Soboru, wspólnota kościelna przekształciła się w prawdziwy warsztat, w którym kamieniarze, rzeźbiarze i artyści wszelkiego rodzaju, architekci i kapelani oddają się mozolnej pracy, której celem jest zbudowanie nowej świątyni przyszłości". Informując o tym wydarzeniu, rzymski dziennik "La Repubblica" przypomina, że w latach pięćdziesiątych XX wieku ks. Esposito SSP wraz z nieżyjącym już jezuitą Giovannim Caprile na życzenie Kongregacji Świętego Oficjum (dzisiejsza Kongregacja Nauki Wiary) badał możliwość odwołania ekskomuniki nałożonej na masonerię w 1917. Nastąpiło to w 1983 roku, wraz z ogłoszeniem nowego Kodeksu Prawa Kanonicznego. Ale prawie jednocześnie ówczesny prefekt Kongregacji, kard. Joseph Ratzinger, oświadczył, że stanowisko Kościoła wobec wolnomularstwa nie uległo zmianie. Ks. Esposito próbował wpłynąć na taką postawę, wydając kilka książek na temat masonerii, a w końcu sam został masonem - kończy rzymski dziennik. [Na podstawie: La Repubbica/KAI/racjonalista.pl]) oraz („Watykan suspenduje księży należących do Masonerii”. Potwierdził to monsignor Gaianfranco Girotti, przewodniczący Penitencjarii Apostolskiej, przypominając w Radiu Watykańskim negatywną ocenę Kościoła w stosunku do stowarzyszeń masońskich, wyrażoną w dokumencie Kongregacji Doktryny Wiary, 26 listopada 1983 roku. Biskup, w przeszłości bliski współpracownik Josepha Ratzingera w Kongragacji Doktryny Wiary, przypomniał również, że nadal obowiązują sankcje przewidziane dla kapłanów, którzy wstępują do Lóż. Ostatnio kapłan włoski, ks. Rosario Esposito, złamał obowiązujące normy dotyczące niezgodności między przynależnością do Masonerii i kapłaństwem katolickim i powszechnie oczekuje się, by zostały wszczęte czynności prawne wspomniane przez monsignora Girottiego. Niezgodność dotyczy również świeckich. "Mason - oświadczył monsignor Girotti - nie jest ekskomunikowany, ale znajduje się w stanie grzechu ciężkiego, dlatego nie może przystępować do sakramentów, tak więc Kościół uważa, że znajduje się on w nieregularnej relacji w stosunku do Magisterium Kościoła". Nie zgadzając się częściowo z tym poglądem, Giuseppe Ferrari, krajowy sekretarz GRIS, Społeczno-Religijnej Grupy Badawczej i Informacyjnej, kilka dni temu zorganizował Kongres na temat Kościół i Masoneria. "Uważam - tłumaczył na falach Radia Watykańskiego - iż należy postępować drogą dialogu i odnaleźć wspólne podstawy dla współpracy, oraz realizację wspólnych inicjatyw i bitew, szczególnie w zakresie ochrony życia, godności osoby ludzkiej, ochrony przyrody i tym podobnych". [www.kataweb.it, tłum. T.Mondan]). Podsumowując chciałoby się rzec, iż Pan Janusz Korwin-Mikke należy do publicystów i polityków, którzy mają wyjątkowy dar pobudzania do refleksji: potrafią ukazać problem z odmiennej strony, nierzadko odsłaniając paradoksy, co jest niewątpliwie bardzo cenne i oryginalne. Nawet nie zgadzając się z autorem, można dzięki jego wywodom spojrzeć na sprawę szerzej. Tak jest m.in. przy lekturze wielu felietonów Pana JKM, stąd też niżej podpisany bardzo lubi je czytać (ma nawet pokaźną ich kolekcję), choć oczywiście nie zgadza się ze wszystkim, co one zawierają. Umiejętność rozróżnienia ziarna od plew jest niezwykle istotna i okazała się bardzo pomocna m.in. przy analizowania tekstów Pana Janusza poświęconych masonerii. Nawiasem mówiąc Pan Korwin-Mikke, pisząc o masonerii popełnia nieścisłości tylko w paru miejscach, a sprostowanie tego zajęło kilka stron. W niczym nie przebije jednak pseudonaukowych wywodów dr. Stanisława Krajskiego, których sprostowanie wymagałoby wręcz napisania grubej książki, jeśli nie pracy naukowej o błędach metodologicznych i teoriach spiskowych. Jeszcze jedno tytułem zakończenia: Pan Janusz Korwin-Mikke napisał o naszej stronie internetowej (Zapomniałem wyjaśnić, dlaczego w PolSat NEWS nie rozmawialiśmy o masonerii. Otóż legalny eksponent W:.L:.Narodowej Polski, jej Honorowy Wielki Mistrz, p.prof.Tadeusz Cegielski, nie miał czasu – natomiast przedstawiciele „Wielkiego Wschodu Polski” odmówili dyskusji ze mną (o tyle rozsądnie, że ja nie tylko nie lubię „Wielkiego Wschodu”, ale publicznie przypominam, że jest to komunistyczna jaczejka, a nie masoneria – co odstrasza im członków). Proszę może zaczerpnąć z obiektywnego źródła:
http://wolnomularstwo.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=260&Itemid=40
Z tej (wyraźnie umierającej) strony można się dowiedzieć, że „Wielki Wschód Polski” podjął decyzję o przyjmowaniu kobiet i tworzeniu lóż męskich, kobiecych i mieszanych) jako „wyraźnie umierającej”. Otóż z radością oznajmiam, iż ten czas kryzysu portal ma już za sobą i obecnie dalej publikuje nowe informacje, a niniejszy tekst polemiczny jest dobrym dowodem jego żywotności.
UZUPEŁNIENIE z dnia 9 kwietnia 2009 r.: Pan Janusz Korwin-Mikke zamieścił (Wielki, wirtualny, Wschód W niedzielę wieczorkiem obiecałem odpowiedzieć p.Karolowi Wojciechowskiemu, przedstawicielowi Wielkiego Wschodu Polski, który w przyjaznym tonie polemizuje z moimi tezami na temat WW - przy okazji zamieszczając parę sprostowań. Proszę więc to sobie (jeśli ktoś tego nie zrobił...) najpierw przeczytać: http://wolnomularstwo.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=419&Itemid=1
- a oto moja odpowiedź. Czuję się cokolwiek oszołomiony długością tej – rzeczowej zresztą – polemiki. Oczywiście głęboko wierzę, że jej Autor ma lepsze ode mnie wiadomości o aktualny stanie WW w Polsce – lub gdzie indziej. Stąd te poprawki przyjmuję i za nieścisłości przepraszam (ale np. chyba jest jasne, że słowo „bojówka” użyłem w sensie bojówki intelektualnej?). Natomiast co do spraw zasadniczych pozostaję przy swoim zdaniu – co uzasadniam:
1) Jeśli WM WL WWP, jak twierdzi mój Protagonista, rozmawiał ze śp. tow. „Wiesławem” - to znaczy, że WW w Polsce istniał. Tyle, że był w stanie „uśpienia”. Ale niektórzy – w tym WMistrz WLNP - idą dalej. Oto: http://arsregia.pl/?m=tekstdruk&id=16
fragment wywiadu p.Jana Tomasz Lipskiego z p.prof.Tadeuszem Cegielskim: W dyskusji na łamach pisma „Ars Regia”, poświęconej książce Ludwika Hassa o polskiej masonerii XX w. zaznaczyła się różnica zdań między Panem a Wielkim Mistrzem Januszem Maciejewskim w sprawie loży „Kopernik”, działającej potajemnie w czasach PRL. Dla Maciejewskiego była to masoneria w pełnym znaczeniu tego słowa, dla Pana nie. Między innymi dlatego, że nie stosowała w pełni masońskiej obrzędowości. Janusz Maciejewski jest szczególnie przywiązany do duchowości wolnomularskiej...
2) Odróżnijmy trzy warstwy WW: (A) ludzi z kręgów partyjnej nomenklatury gospodarczej (znałem; nie wiem, jak to wyglądało formalnie!), którzy chcieli wykorzystać masonerię (i kluby „Rotary”!!) do zbliżenia Polski do Zachodu (to oni, jako „komuniści” byli/są „z trudem tolerowani przez Paryż”); (B) zaciąg w formie ogłoszeń gazetowych po 1989 roku; (C) wreszcie: ludzi w ogóle Braciom i Mistrzom WWP nieznanych – a należących bezpośrednio do WWFrancji (GOdF). Np. śp.Bronisław Geremek.
3) Plotki – plotkami; jednak człowiek, który mi to opowiadał, to wysokiej klasy intelektualista; nie wiem, czy sam należy do GOdF – ale na pewno 80% Jego znajomych należy.,..
4) Powtarzam: chodzi o ludzi, którzy nie należą do żadnej z lóż WWP.
5) Mój Polemista udaje, że nie rozumie... Co do „szukania śladów masonerii”: nikt jeszcze chyba nie widział elektronów – ale ich istnienie dobrze tłumaczy pewne zjawiska. To samo i tu... Jeśli p. Wojciechowski zapewni mnie, że Bronisław Geremek nie był członkiem GOdF, tylko należał do – bo ja wiem: jakichś tajnych „Illuminatów” - to uwierzę. Spytam tylko: „A skąd Pan wie, że prof. Geremek do GOdF nie należał?”
6) Nie wiem, czy te pięć lóż GOdF w USA z tych samych powodów nie są włączone w struktury Wielkiego Wschodu Stanów Zjednoczonych, co w Polsce. Podejrzewam jednak, że tam też są ludzie bardzo wpływowi – a nie fatygujący się uczęszczaniem na lożowe imprezy z udziałem naiwnych, mieszających wapno bosą nogą...
7) „Piazza del Gesù” zapewne to teraz loża obrządku „Droit Humain”? Tak, „DH” JEST przybudówką GOdF - która dzięki temu może mieć członkinie-kobiety, sama nie kalając się przyjmowaniem ich do lóż (bo nie chce jeszcze i tym odejściem od Konstytucji Andersona drażnić masonerii). Przy okazji polecam ciekawy artykuł: http://it.wikipedia.org/wiki/P2
8) P. dr Stanisław Krajski ma istotnie oryginalny styl traktowania danych – ale to chyba trochę głupio wyśmiewać „teorie spiskowe” będąc samemu masonem czy pseudo-masonem?
9) Trudno się dziwić, że ks.Rosario Francesco Esposito został zawieszony – skoro wstąpił był do organizacji obłożonej interdyktem (jak się wydaje Kościół Rz.-kat słabo odróżnia WW od „regularnych”)
10) Bardzo mi miło, że portal WWP ożywił się. Zawsze jest trochę więcej do poczytania...
A teraz dwie uwagi poza polemiką:
Pierwsza: zdaje się, że „masoneria liberalna” twardo opowiada się za d***kracją? Jeśli tak, to niech przyjmie do wiadomości, że w d***kracji najłatwiej zbija się punkty wyborcze atakując rozmaite mniejszości, zwłaszcza intelektualistów – np. masonerię...
Druga: w trakcie pisania tej polemiki przyszła mi do głowy pewna hipoteza, którą rozwinąłem (i za jakiś tydzień podam na blogu): że jest bardzo prawdopodobne, że braciszkowie z WW stali za tą aferą z GLOBCIem – za którą niewątpliwie tysiące aferzystów powinno wylądować w kryminale! W końcu ktoś ją z'organizował – a zmalwersowano tu sumy dziesiątki tysięcy razy większe, niż ukradła sławetna loża P2!JKM) który ma stanowić odpowiedź na moją polemikę, do której zresztą - co mu się chwali - podał na swoim blogu odnośnik. Przeczytajcie to sobie, Drodzy Czytelnicy i rozważcie sami. Z mojej strony pozwolę sobie dopowiedzieć jeszcze parę akapitów, choć nie za dużo, żeby czasu cennego ze swego życia więcej nie tracić. Znając styl Pana Janusza Korwin-Mikkego, innej odpowiedzi spodziewać się nie można było, co więcej niektóre z "genialnych wywodów" Pana JKM - np. dalsze dywagacje o śp. Panu Bronisławie Geremku łatwo było przewidzieć. Gdybym się założył, zakład bym wygrał. Mimo to nie będę gratulował Panu Januszowi niskiego kalibru erystycznych zdolności zaciemniania sprawy i przekręcania czyichś wypowiedzi, tak samo jak upartej ignorancji dla faktów historycznych. Pomijam już fakt, że pisząc w ten sposób stawia on pod znakiem zapytania powagę swojej odpowiedzi, jak i swej osoby w ogóle. Cóż mogę jeszcze dodać? Szkoda, że mój polemista nie doczytał, że pomiędzy 1989 r. a 1997 r. nie było w naszym kraju Wielkiego Wschodu Polski, lecz wyłącznie kilka lóż Wielkiego Wschodu Francji, z których większość dopiero w 1997 r. założyła WWP. Szkoda, że nie doczytał, iż w czasach PRL w ogóle nie działał żaden Wielki Wschód - czy to Francji czy to Polski. Szkoda, że nie doczytał, że z Gomułką rozmawiał przebywający z wizytą w Polsce Wielki Mistrz Wielkiego Wschodu Francji, a nie Wielkiego Wschodu Polski i że żadnych lóż WW wtenczas nie powołał. Szkoda, że uparcie miesza Czytelnikom w głowach, pisząc o tajnej loży "Kopernik" w kontekście Wielkiego Wschodu, podczas gdy ona była kontynuatorką przedwojennej WLNP i nie miała nic wspólnego z jakimiś komunistami-naprawiaczami. Szkoda też, że ignoruje fakt, iż aktualnie loże WWF i WWP jak najbardziej się uznają i odwiedzają. I tak dalej, i tak dalej... W przeciwnym wypadku zauważyłby przynajmniej, iż jego wywody na temat WW straciły swoją "solidną" podstawę. Generalnie cała niemal odpowiedź Pana JKM jest ewidentnym dowodem na to, że nie przeczytał on dokładnie tego, co napisałem wcześniej (do książek Hassa czy Wójtowicza tym bardziej nie zajrzał, a wystarczyło przestudiować chociażby ten artykuł), bądź też nie zrozumiał albo zwyczajnie nie chciał zrozumieć. Jak przypuszczam najbardziej prawdopodobny jest wariant ostatni. Wstyd byłoby mu się po prostu przyznać, iż jego teorie wyssane są z palca i nijak mają się do rzeczywistości. Ale skoro mu z tym dobrze... Można co prawda wybaczyć Panu Januszowi ogólną niewiedzę na temat obediencji liberalnych albo np. brak orientacji co do tego, iż Wielkie Loże mieszane są niezależne od Droit Humain. Ten ostatni ma zresztą we Włoszech Federację, która nie ma nic wspólnego z Wielką Lożą Piazza del Gesu, nota bene wywodzą się z męskiej Wielkiej Loży Narodowej Włoch (rozłamy i fuzje we Włoszech to temat na odrębny tekst). Nawiasem mówiąc Loża P2, do której Pan Janusz zamieścił link, to była placówka podległa przez długi czas regularnemu Wielkiemu Wschodowi Włoch, tak że sugerowałbym następnym razem większość ostrożność przy zbyt pochopnym wklejaniu linków, bo strzela Pan w bramkę regularnej masonerii. Lecz cóż począć zwłaszcza z "argumentami" podanymi w pkt. 2, 3, 4 i 5 mojego polemisty? Gdyby Pan Janusz pisał w Prima Aprillis, to można by zrozumieć, ale dziś mamy 9 kwietnia, a zatem... Cóż, postanowiłem pójść śladem śp. prof. Wacława Wilczyńskiego, który (było to na łamach tygodnika "Wprost", latem 1998 r.) na pewne wywody polemizującego z nim (aczkolwiek w nieco innym temacie) Pana JKM, odpowiedział krótko: "pozostawiam bez komentarza". I ja też tak postąpię, bo - jak wspomniałem - czasu na prostowanie kolejnych przeinaczeń Pana JKM marnować nie zamierzam. Co się zaś tyczy tego, czyja (moja czy Pana Janusza) argumentacja była lepsza, bardziej logiczna i spójna - niech rozsądzą Nasi Czytelnicy, czytając wszystkie te zapiski raz jeszcze. Jak przypuszczam zdecydowana większość z nich nie będzie miała z tym problemu. Wirtualny Wschód Wolnomularski). JKM
Krzyże, mogiłki i inne takie... Jeszcze nie przyschła sprawa krzyża na warszawskim Krakowskim Przedmieściu (a nie przyschła, bo co i rusz, a to agent bezpieki rzuci słoikiem, a to drugi przyjdzie z granatem...), a już Władzuchna otwiera nowy front walki: o "pomnik" dwudziestu czerwonoarmistów z 1920 roku! Przecież to jawna prowokacja. Żołnierzy niezwyciężonej Czerwonej Armii zginęło wtedy ponad 50 000 (i ze 100 000 zmarło na różne choroby!), i takie mogiłki, jak ta pod Ossowem, można czcić codziennie przez dziesięć lat. Im chodzi o jedno: by ludzie spierali się o krzyże, o mogiły, o homosiów i (tfu!) "gejów", byle tylko nikt nie interesował się tym, ile oni kradną z naszych podatków, o ile je podwyższają, i ile chcą ukraść na Euro 2012. To takie zagrywki: śp. Lech Kaczyński udawał, że nie chce podpisać Traktatu Lizbońskiego, PO udaje, że jest "liberalna", SLD udaje, że jest lewicowy, PSL udaje, że broni rolników... Ludzie: nie dajcie się nabierać "Bandzie Czworga!"
Czy Unia Europejska jest państwem? Na ten temat trwała przed dwoma dniami dyskusja. Bo i sytuacja jest cokolwiek kuriozalna: Unia Europejska od 9-XII-2009 jest państwem de iure - jednak jak ognia unika stwierdzenia tego jasno! Przyczyna jest oczywista: poszczególne państewka UE mają jeszcze własne siły zbrojne - więc dopóki nie wyrwie się im tych zębów, należy unikać przypominania, że właśnie utraciły niepodległość. W tej chwili nie mamy legalnych metod odrzucania ustaw z Brukseli; możemy jednak postawić wojska w stan pogotowia i powiedziec IM, że mamy ICH w nosie. Chyba nie zaatakują... Strasznie cenią życie każdego żołnierza.
Czy Unia zdoła stworzyć państwo de facto? ŚP.Bronisław Geremek., pseudo-mason wysokiego - bardzo wysokiego - szczebla powiedział mi kiedyś: "Niech się Pan tak bardzo nie martwi - bo my umiemy zdobyć władzę, ale nigdy nie umiemy jej utrzymać". Jest duża szansa, że miał rację - i wskazują na to liczne objawy. Jesli natomiast UE umocni się i stanie się państwem de facto, to jestem absolutnie przekonany, że tak jak Hitler zamordował Röhma, jednego z b-ci Strasserów (drugi zdążył zwiać do Szwajcarii...) i rozwiązał socjalistyczną SA, jak Piłsudski po zdobyciu władzy posłał do Diabła PPS i KPP, jak Stalin wymordował bolszewików - tak i w UE ktoś odsunie od władzy tych kretynów i złodziei od GLOBCia, zakazu żarówek, popierania (tfu!) "gejów" itd. - i zaprowadzi przyzwoitą dyktaturę. JKM
Tajemnica podwyżki VAT-u W zeszłym tygodniu, konkretnie 16 sierpnia na stronie internetowej Ministerstwa Finansów (www.mf.gov.pl) pojawił się komunikat następującej treści: „Szacunkowe dane o wykonaniu budżetu państwa za okres styczeń-lipiec 2010 roku. W okresie styczeń-lipiec 2010 roku oszacowano: dochody budżetu państwa na kwotę 139.602,6 mln zł, wydatki budżetu państwa na kwotę 174.548,9 mln zł, deficyt budżetu państwa na kwotę 34.946,3 mln zł.” Biorąc pod uwagę fakt, że zgodnie z ustawą budżetową w roku 2010 państwo ma złupić podatnika na 249 miliardów złotych, a wydać 301,2 miliarda, być może właśnie ten komunikat zawiera prawdziwą przyczynę podwyżki VAT. Otóż jeżeli przyjrzymy się podanym przez MinFin liczbom, od razu widzimy, że dochody są o sześć miliardów mniejsze od oczekiwanych po siedmiu miesiącach, a wydatki niemal zgodne z oczekiwaniami. Oczywiście wpływ na tę sytuację ma pewnego rodzaju sezonowość w łupieniu podatnika, która sprawia, że nie w każdym miesiącu przebiega ono na taką samą skalę, nie mniej jednak tendencja jest wyraźna. Jeśliby się utrzymała, na koniec roku dochody byłyby o 10 miliardów mniejsze od zakładanych. Jeśli wydatki by się nie zmniejszyły, oznaczałoby to, że zamiast zaplanowanego deficytu w wysokości 52 miliardów, mielibyśmy deficyt na poziomie 62 miliardów. Premier Tusk poinformowany o takim stanie rzeczy przez swojego ministra nie wahał się długo i najwyraźniej postanowił po prostu „załatać dziurę budżetową”, w przeciwnym bowiem razie mogłoby dojść do zbliżenia się deficytu do poziomów, których zgodnie z polską konstytucją przekroczyć nie można. A ich przekroczenie groziłoby być może nawet upadkiem rządu. Czy jednak premier Tusk rzeczywiście musiał podnosić podatki? Oczywiście nie. Na str. XX e-wydanie zamieszczamy podpowiedź Marka Łangalisa, który opisuje, w jaki sposób można szybko i sprawnie obniżyć wydatki o 70 miliardów złotych, co zlikwidowałoby nie tylko deficyt, ale także doprowadziło do spłaty zadłużenia. I to w ramach demoliberalnego status quo! Ale to oczywiście plan minimum. Jeśliby podejść do sprawy po wolnościowemu, wydatki budżetu można spokojnie obniżyć o 200 miliardów złotych, czyli o dwie trzecie! Janusz Korwin-Mikke powiedział mi kiedyś, że jest przekonany, iż mimo wszystko Donald Tusk jest liberałem. Jeśliby przyjmować za poważną zasadę „po czynach ich poznacie”, trzeba by chyba tę teorię uznać mimo wszystko za bardzo ryzykowną. A przy okazji: zastanawiające jest, jakim cudem doszło do tego, że deficyt budżetu państwa na poziomie ponad 20 proc. przychodów rocznie uznaje się nie tylko za rzecz normalną, nieistotną, a wręcz potrzebną? Sommer
Polscy “liberałowie” przy korycie a VAT Na początek zagadka: „Bardziej prorynkowy, prokapitalistyczny system w Europie trudno sobie wyobrazić” – o jakim kraju mówi Marek Belka, szef NBP? Estonia? Irlandia? Słowacja? – nie! Polska. Choć prima aprilis rzadko kiedy przypada na środek sierpnia, redakcja „Polityki” pozwoliła sobie na absurdalny żart. Nie dość, że Belka po anzelmiańsku wychwalał polski koncesjonowany kapitalizm jako najlepszy z możliwych („Polska odniosła sukces w transformacji. To sprawiło, że proste reguły, według których ją przeprowadzono, zdominowały polski dyskurs ekonomiczny. Prosty liberalizm zdominował debatę.”), to jeszcze zakazał Jackowi Żakowskiemu „słuchania głupot” o tym, że „państwo dusi przedsiębiorczość”. Innymi słowy, jest tak dobrze, że w Łomży powstają wieżowce wyższe niż w Dubaju, a wynędzniała i bezrobotna młodzież z Wysp Brytyjskich przyjeżdża nad Wisłę szukać pracy. Kto wie, co Jacek Żakowski widzi przez różowe szkiełka swych okularów, ale „liberał” Belka? Drugi z „liberałów” – Michał Boni zawstydził nas niedawno hasłem: „Więcej Finlandii w Irlandii”. Co prawda Irlandia do liderów wolnorynkowych przemian ostatnio nie należy, ale muszą Państwo przyznać, są to słowa dość zaskakujące jak na „liberała”. Skandynawia liderem wolnego rynku! – gdyby odpowiednio uzasadnić tę tezę w sposób teoretyczny, p. Boni mógłby nawet pokusić się o Nobla w dziedzinie ekonomii. Za przejaw prawdziwego geniuszu „liberalnego” należy uznać także omawiany ostatnio przez Jana Krzysztofa Bieleckiego pomysł nacjonalizacji banku BZ WBK. Jako prawdziwy „liberał” – od kilku lat zarządzający największym państwowym bankiem PKO – w celu dalszej transformacji ustrojowej zaproponował przywrócenie w posiadanym obecnie przez Irlandczyków banku struktury własnościowej jak z czasów Hilarego Minca.
Masz ci, Polsko, szczęście do leseferystów z krwi i kości! W udzielonym niedawno wywiadzie Bielecki doliczył się jedynie 600 firm do sprywatyzowania, choć przy ewentualnym (nie daj Boże!) przejęciu BZ WBK będzie ich już 601. No to jak z tą prywatyzacją – robimy ją czy nie? A może bank ten należy sprywatyzować ponownie, tym razem będąc bogatszym o doświadczenie „dzikiego kapitalizmu”? Do całej tej szajki liberałów i panoszącej się wokół zarazy ultra-wolnorynkowego neoliberalizmu zaliczmy jeszcze – wedle wskazań „Polityki” – Leszka Balcerowicza. Co prawda rozgłasza wszem i wobec, że kryzysy biorą się wprost z działalności państwa, ale nikt tego wątku nie podejmuje. Ów niemalże austriacki zapał wyraźnie jednak traci na sile, gdy idzie o recepty, jakie Balcerowicz proponuje na nadchodzący kryzys finansów publicznych. Zamiast zwiększania podatków „geniusz ekonomii” znad Wisły proponuje zwiększanie… dochodów państwa. W sytuacji, gdy wszystkie dochody państwa pochodzą z podatków, zadanie to wydaje się co najmniej niemożliwe. W rzeczy samej, mowa o dochodach państwa z podatków stanowi niezgrabny, aczkolwiek często dziś nadużywany pleonazm. Balcerowiczowi nie w smak jest nacjonalizacja BZ WBK, gdyż – jak deklaruje – zupełnie niepotrzebne jest zwiększanie udziału państwa w gospodarce. W zamian proponuje (uwaga, uwaga!), aby dywidenda z zysków PKO trafiła wprost do skarbu państwa. Czyli posługując się prostym językiem, Pan Balcerowicz sprzeciwia się zwiększaniu udziału państwa w gospodarce (poprzez przejęcie prywatnego banku) i proponuje w zamian zwiększenie udziału państwa w gospodarce (poprzez powiększenie ogólnego budżetu kosztem zdecentralizowanego budżetu jednego z państwowych banków). Współczuję studentom Profesora, bo jak tu zrozumieć sposób, w jaki biegną jego myśli? Ale „liberałów” mamy w Polsce, jak się okazuje, jeszcze więcej. „Liberalny” premier, „liberalny” minister finansów, „liberalna” partia rządząca. Gdzie kucharek sześć…Co mogła przynieść ta „liberalna” burza mózgów? Podwyżkę VAT do 23%! Przy takich posunięciach obecnego rządu Jarosław Kaczyński zaczyna powoli urastać do roli obrońcy wolnego rynku. Premier Tusk wyraził nawet obawę, że obecna podwyżka podatku może nie być ostatnią – „liberalizm” widać jeszcze nie może w pełni rozwinąć swych skrzydeł. Skoro w Polsce tak się rzeczy mają, pragnę wszystkim oświadczyć, że jestem socjalistą i że socjalizm to najlepszy sposób na uczynienie wszystkich szczęśliwymi. Skoro „liberałowie” chcą podwyżki podatków, proponuję ich obniżenie; jeśli proponują nacjonalizację BZ WBK, jestem za jego prywatyzacją. Skończmy wreszcie z tym ohydnym neoliberalizmem i zbudujmy prawdziwy socjalizm oparty na własności prywatnej i ograniczaniu roli państwa! Zaprzestańmy kultu ultra-liberalnych ideologów oraz wolnorynkowych fetyszy! Skoro Związek Radziecki zaprowadził w Polsce liberalizm, w którym wciąż tkwimy, czas wreszcie na socjalizm. Aby uniknąć losu bezwiednie oddanej liberalizmowi Grecji, która ciągle zwiększała deficyt budżetowy, powinniśmy obrać zdecydowany kurs ku realnemu socjalizmowi; a nawet, nie bójmy się tego słowa, komunizmowi! W sytuacji osaczenia i zdominowania sceny politycznej przez takie liberalne partie jak: PO, PiS, SLD czy PSL, należy powziąć zdecydowane kroki w kierunku obalenia obecnych struktur władzy i wprowadzania ustroju wolnego od „liberalnych” zabobonów spod znaku Lenina. Jakub Wozinski
Chiny są już drugą gospodarką świata W ostatnim tygodniu po ogłoszeniu przez Japonię wyników gospodarczych za drugi kwartał 2010 roku (wzrost PKB 0,1 % za kwartał i spodziewany roczny 0,4%), stało się jasne że już w tym roku Chiny staną się drugą gospodarką świata (wg nominalnej wielkości PKB). Wydarzeniem tym nie ma się jednak co ekscytować, gdyż było to praktycznie pewne od kilkunastu miesięcy. Chiny dość dobrze radzą sobie z kryzysem i co chwila wychodzą na prowadzenie: a to jako największy eksporter globu (wyprzedziły na początku roku Niemcy), a to jako największy konsument stali i energii czy największy rynek samochodowy świata. Ponieważ wiele wskazuje na to, iż obecny trend utrzyma się jeszcze przez kilka najbliższych lat, mamy właściwie gwarancje, że co kilka miesięcy będziemy słyszeć o kolejnych zmianach na prowadzeniu. Niczego jednak nie umniejszając przy chińskim potencjale (jest to kraj o dziesięciokrotnie liczniejszej populacji niż Japonia), wypracowanie nieznacznie większego produktu krajowego nie jest niczym sensacyjnym. Oczywiście takie wydarzenia kochają media, jak również chińskie władze, gdyż w systemie autorytarnym takie prestiżowe sukcesy umacniają legitymacje. A jeśli spojrzeć na dochód per capita, Chiny znajdują się dopiero na 124 miejscu i z wynikiem 3,600 USD są ponad dziesięciokrotnie biedniejsze właśnie od Japonii (32 miejsce, 37,800USD) i prawie 12 razy biedniejsze od USA (17 miejsce, $42,240 – wg parytetu siły nabywczej te różnice są znacznie mniejsze).
Chińska ciężarówka Sytuację w Chinach można porównać do jazdy ciężarówką, która zjechała na lewy pas, wyprzedza Japonię i przed nią już tylko Stany Zjednoczone. Do wyprzedzenia USA jednak daleka droga, a inżynierowie delegujący do tego globalnego wyścigu rozpędzoną chińską maszynę będą musieli poradzić sobie na kolejnych odcinkach z wieloma problemami. Pierwszy to surowce. Chiny konsumują bowiem coraz więcej energii, a wszystko to przy kurczących się globalnych zasobach. By zaspokoić apetyty i utrzymać tempo potrzeba siedmiu nowych Arabii Saudyjskich. Pekin o surowce walczy twardo i bezwzględnie, rozpychając się łokciami po całym świecie. W samej Afryce, skąd pochodzi ok. 1/3 chińskiej ropy (większość z Angoli i Sudanu) w latach 1990-2007 wymiana handlowa wzrosła dwudziestokrotnie. Na Czarnym Lądzie obecnych jest już około 800 chińskich korporacji, które przy poparciu i we współpracy z państwem chińskim budują w Afryce infrastrukturę, udzielają wsparcia kredytowego i politycznego, a wszystko to w celu pozyskania paliwa dla chińskiej ciężarówki. Dzieje się to często w sposób iście makiaweliczny (jak w Sudanie) – budzący niepokój, a nawet zgorszenie w wielu kręgach na Zachodzie. Globalną stacją benzynową żyjącą z handlu paliwa dla Chin stała się nie tylko Afryka, ale chociażby Kazachstan czy Wenezuela, która może się dzięki temu uniezależnić od USA. Ale czy chińskiej ciężarówce wystarczy paliwa, a zespołowi chińskiemu uda się nadal organizować solidnych dostawców, a w przyszłości utrzymywać ich u władzy na terytoriach z benzyną? Czy odcięty od dostaw pojazd nie stanie na poboczu, a kierowca nie będzie bezradnie machał rękami, wzywając pomocy? Kolejne dwa problemy to silnik i groźba awantury, a nawet krwawej bójki miedzy pasażerami samochodu. Wśród ekonomistów trwają niekończące się spory, czy można nazwać chiński model socjalistycznym, czy kapitalistycznym. Do tej pory bowiem nie było w wyścigu zespołu stosującego taki silnik. Dlatego odpowiedniej nazwy dla tego modelu nie ma i wydaję się, iż dopiero w przyszłości historia znajdzie dla tej hybrydy odpowiednie miano. Niewątpliwie jest to gospodarka, w której ostatnie słowo należy do rządu. Obarczona jest ona zatem wszystkimi słabościami gospodarki planowanej: pieniądze wydawane są nieefektywnie, kreują sztuczny popyt, istnieje korupcja (oczywiście cały czas zwalczana, czasami nawet wyrokami śmierci), a gospodarka nie rozwija się tak szybko jakby mogła (trudno w przypadku Chin w to uwierzyć, ale tak jest). Z drugiej strony pragmatycznie tolerujący swobodną działalność gospodarczą rząd ma wiele instrumentów, które pozwalają mu kreować korzystne dla kraju reguły gry, co w czasach globalizacji jest atutem nie do pogardzenia, gdyż decyduję o suwerenności. Autorytaryzm polityczny, kontrola własnej waluty (i manipulowanie nią w taki sposób, by w zależności od potrzeb wspierać własnych eksporterów lub importerów) i udziały w największych bankach, które pozwala kształtować ich politykę kredytową, a zatem (poniekąd sztucznie) decydować o kształcie chińskiej gospodarki i kierować nią zgodnie z racją stanu (oczywiście teoretycznie – gdyż racją stanu jest to, co zdecyduje w danej chwili chiński rząd).
Wracając do metafory wyścigu, kierowca chińskiej ciężarówki dysponuję pojazdem bardziej sterownym, nie musi ulegać ani zaleceniom innych uczestników ruchu, którzy będą instalowali w jego pojeździe tachometry nakazujące postój i odpoczynek po kilku godzinach jazdy, ani własnych pasażerów.
Kierowca decyduje Paradoks polega na tym, że to może być jego największą konstrukcyjną słabością, gdyż ogranicza łączność z własną załogą. W innych zespołach, kierowcy wykonują bowiem to, czego oczekują od nich pasażerowie, nawet jeśli są to infantylne zachcianki, a niektórzy aczkolwiek nieliczni, ale głośni, wpływowi i zdeterminowani pasażerowie mogą nawet wymuszać (powołując się np. na prawa człowieka), by co pół godziny stawać na papierosa lub siusiu. W Chinach nic takiego nie przejdzie. Jednak proces podejmowania decyzji jest niejasny, a większe szanse na korzystne wyroki mają Ci, którzy siedzą blisko kierowcy. Dostęp do niego jest często kupowany, choć karane jest to egzekucjami na najbliższych postojach. Kierujący nie zawsze jednak słyszy, co mówią i co myślą pasażerowie z tyłu ciężarówki i jeśli pojawi się poważny problem, który w porę nie zostanie rozpoznany, pasażerowie mogą zaatakować kierowcę albo pokłócić się miedzy sobą i rozpocząć bitwę na pokładzie rozpędzonego samochodu. Zwłaszcza że w chińskiej ciężarówce nieliczna elita siedzi z przodu samochodu, za nią na miejscach pasażerskich powiększająca się klasa średnia, ale z tyłu na plandece miliony biedaków (którym i tak się bardzo poprawiło w ostatnich 30 latach i dla których cały czas montowane są nowe fotele), ale z którymi praktycznie pasażerowie z przednich miejsc nie mają żadnych wspólnych tematów do rozmów i z którymi łączy ich jedynie wspólna przeszłość i fakt, że znaleźli się ponownie w jednym samochodzie. Wielu z tych siedzących na przedzie mieszkańców Wschodu, jak np. Szanghajczycy, bardziej zależy od sytuacji w innych zespołach, których akcje wykupili: Amerykanie, Euroland, Japonia, niż od tego, co zrobi tył ciężarówki. Wielu z nich jeździ po świecie i bywa na stażach w innych zespołach. Nieźle zarabiają i cieszą się, że pracują dla bardzo szybkiego teamu. Ale zdarza się, iż uważają, że kierowca jest w stosunku do nich zbyt surowy, nie daje za wiele swobody, za bardzo ogranicza. Jeśli sytuacja na torze zacznie być niekorzystna, mogą wraz z innymi przypominającymi rosyjskich oligarchów przedstawicielami kapitału, którzy już obiecali sponsoring na następne sezony, próbować zastąpić lub wymienić kierowcę. A to nie koniec problemów z pasażerami. W tym samym pojeździe jadą i mniejszości narodowe i Hanowie, bogaci i biedni, ludzie z różnych szerokości geograficznych o odmiennych zwyczajach i mentalności. Może się zdarzyć tak, ze pobiją się miedzy sobą, a kierowca będzie musiał zatrzymać pojazd, by próbować ich rozdzielać, lub w ogóle porzucić auto i uciekać. Wreszcie sytuacja międzynarodowa – czyli co zrobią inne zespoły na torze. Wszyscy chcieliby na chińskim wzroście korzystać, ale boją się nowego hegemona. W tym zwłaszcza najbardziej zagrożeni azjatyccy sąsiedzi. Jedyny team, którego samochód jedzie przed Chinami, czyli USA – mimo iż ma bardzo sympatycznego i lubianego na całym świecie kierowcę i być może dlatego jadący znacznie wolniej – ma wciąż olbrzymią przewagę praktycznie pod każdym względem. Teoretycznie nie może zajechać Chinom drogi, gdyż to groziłoby wypadnięciem z toru przez oba pojazdy. Ale czy będzie cierpliwie wyczekiwać na defekt rywala, którego oddech czuje już na plecach, a jeśli nie, czy ma się przyglądać się, jak jadąca lewym pasem chińska ciężarówka wyprzedza go około 2030 roku? A obawiająca się Chin Rosja, która po tym wyścigu może być sprzedana i wielu z członków jej załogi może przejść do zespołu chińskiego? Czy inne ekipy skorzystają ze wsparcia Unii Europejskiej preferującej „bezpieczną” jazdę i domagającej się zmiany reguł gry, tak by porzucono brutalną rywalizację, a zawody rozstrzygano notami sędziów za walory artystyczne i estetyczne? Jak zakończy się ten wyścig? Czy chińska ciężarówka utrzyma fantastyczne tempo i niezagrożona będzie zmierzać do mety, na której pojawia się już pisany chińskimi znakami napis Pax Sinica – czyli chiński świat? Czy może stanie na poboczu z braku paliwa, awarii silnika lub wyląduję na najbliższym zakręcie w rowie po gwałtownej awanturze, co spowoduje olbrzymi karambol i na torze pojawi się karetka pogotowia, a wszyscy inni kolejnych kilka okrążeń przejadą w bardzo wolnym tempie? Usiądźmy wygodnie w fotelach, by obserwować fascynujący wyścig naszych czasów. Wyścig na miarę XXI wieku! Radoslaw Pyffel
CHCIELI OTRUĆ ANNĘ WALENTYNOWICZ Pion śledczy IPN w Warszawie skierował akt oskarżenia do Sądu Okręgowego w Radomiu przeciw czterem funkcjonariuszom SB. Chodzi o sprawę tajnej operacji przeprowadzonej w październiku 1981 r., mającej na celu otrucie Anny Walentynowicz. 23 sierpnia 2010 r. prokurator Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie skierował do Sądu Okręgowego w Radomiu akt oskarżenia przeciwko Tadeuszowi G., Markowi K. i Wiesławowi S. Esbecy oskarżeni są o udział w opracowaniu i wdrożeniu kombinacji operacyjnej zmierzającej bezpośrednio do podstępnego podania działaczce NSZZ „Solidarność”, Annie Walentynowicz środka farmakologicznego o nazwie „Furosemidum” za pośrednictwem tajnego współpracownika posługującego się pseudonimem „Karol” w celu co najmniej ograniczenia możliwości poruszania się przez wymienioną i uniemożliwienia jej odbywania spotkań z załogami zakładów pracy. Prokurator IPN twierdzi, że oskarżeni działali na szkodę interesu prywatnego Anny Walentynowicz usiłując tym samym narazić ją na bezpośrednie niebezpieczeństwo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu albo utraty życia, albowiem jednorazowe podanie 160-200 mg „Furosemidum” mogło spowodować objawy zatrucia wywołane odwodnieniem i zaburzeniami elektrolitowymi przejawiające się spadkiem ciśnienia krwi prowadzącym do zapaści oraz zaburzenia rytmu serca i osłabienie mięśni, zaś większej dawki nawet śmierć, którego to zamiaru nie osiągnęli z uwagi na wcześniejszy od zakładanego wyjazd Anny Walentynowicz z Radomia. Według IPN - esbecy sprzeniewierzyli się ponadto ustawowemu obowiązkowi troski o życie i zdrowie obywateli ciążącemu na funkcjonariuszach Milicji Obywatelskiej, co stanowiło zbrodnię komunistyczną w formie stosowania represji wobec jednostki oraz zbrodnię przeciwko ludzkości w postaci poważnego prześladowania osoby z powodu przynależności do określonej grupy politycznej. Oskarżeni nie przyznają się do popełnienia zarzucanych im czynów. Anna Walentynowicz - legendarna działaczka "Solidarności" - zginęła 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem.
(wg, Niezależna.pl, ipn.gov.pl, "Rzeczpospolita")
Katolicy w polityce czy polityka w katolikach? Coraz więcej znaków, że także w Polsce politycy dominujących partii bardziej chcą wiarę włączać do swoich planów – niż kształtować swe plany według wiary. Czy jesteśmy przygotowani na uchwycenie tego zjawiska i właściwą jego ocenę? Mam wrażenie, że nie – że dominuje zachwyt, jeśli „ktoś liczący się” zechce zrobić pod adresem Kościoła jakiś uprzejmy gest, zwykle bez podejmowania żadnych konkretnych zobowiązań w akcji politycznej. Co za naiwność! Walka za wiarę zwykle wzmacnia wiarę – dlatego walki z reguły nie trzeba się bać, i chrześcijaństwo się jej nie boi. Natomiast zgoda na to, by wiara była traktowana jako jedynie paliwo dla realizowania innych wartości, niekiedy wzniosłych – tak jak zgoda na to, by np. krzyż był gdzieś głównie substytutem pomników stawianych ludziom – na dłuższą metę osłabia wiarę, gdyż zastępuje jej nadprzyrodzoną treść czysto ludzkimi ambicjami, wyczerpuje jej kredyt zaufania w konfliktach, dla których religia jest amunicją, a nie busolą. Lekcja Prymasa Tysiąclecia jest tak samo ważna i w tych okolicznościach: ktokolwiek chciałby wstępować na ołtarz zamiast Chrystusa – temu trzeba by powiedzieć jasno, choć czasem nie bez życzliwości: Non possumus! Nie możemy na to pozwolić. A swoją drogą – jak coraz częściej okazuje się, że brak nam w naszej katolickiej formacji, takiej obejmującej przynajmniej inteligencję i liderów opinii, jakiejś przyzwoitej teologii politycznej. Mamy wciąż – to różnica np. względem Zachodu – duży kapitał masowego identyfikowania się z Kościołem, po części potwierdzanego przez szczerość osobistej religijności; natomiast brak, jakże mocno brak katolickiego pojmowania polityki, i to w realiach obecnego ustroju demokratycznego! Myślałem o tym przeglądając książkę Denis Sureau pt. „Pour une nouvelle theologie politique” – książkę Francuza, lecz opisującą interesujące próby tworzenia chrześcijańskiej teologii politycznej przez autorów anglosaskich. Podziwu godne próby: opisywani autorzy, należący do nurtu tzw. „radykalnej ortodoksji”, imponują swobodą myśli, umiejętnością sięgania do tradycji teologicznej, świeżością
spojrzenia na Vaticanum II, niezależnością w podejściu do dogmatów liberalizmu, przekraczaniem wielu powierzchownych podziałów (w rodzaju „konserwatyści” i „progresiści”). Kłopot wielu cenionych autorów czy to anglosaskich, czy to francuskich, polega na tym, że stanowią oni elitę, która nie może odwołać się ani do instynktu katolickiego swoich społeczeństw (gdyż są już w skali masowej zdechrystianizowane), ani – na ogół – do kościelnego „rządu dusz” (w epoce posoborowej został on naruszony wieloma dwuznacznościami). A u nas w Polsce? A u nas mamy nadal masowość katolicyzmu i – przynajmniej – wciąż świeżą tradycję udziału hierarchii w kształtowaniu myślenia o Rzeczypospolitej. To jednak za mało – uruchomić te potencjały. Ich istnienie sprawia zresztą, że ewentualna nowa chrześcijańska refleksja o polityce nie byłaby może skazana na czysto akademickie rozważania. Byłoby źle zaniedbać tę szansę, dopóki jeszcze jest. Paweł Milcarek
Nad Miastem Ruin Nie zdawałem sobie sprawy. Pomimo pokaźnego ładunku książek o Powstaniu Warszawskim, jakie udało mi się połknąć, pomimo wielu publikacji, które czytałem, zdjęć, albumów i filmów dokumentalnych, jakie widziałem na ten temat, a nawet pomimo bardzo sugestywnych komiksów, jakie pojawiły się ostatnio muszę się przyznać, że nie byłem przygotowany na ten materiał. Do Muzeum Powstania Warszawskiego zabrałem kilka dni temu mojego 17-letniego syna i jego kolegę. Byliśmy tam już wcześniej, ale teraz głównym celem było „Miasto Ruin” – szeroko nagłaśniana trójwymiarowa wizualizacja wojennych zniszczeń Warszawy. Jak podaje firma Platige Image – twórca projektu na zlecenie Muzeum Powstania Warszawskiego – realizacja tej animacji trwała ponad dwa lata i wymagała m.in. stworzenia 63 tys. ręcznie wymodelowanych ruin budynków, nad którymi pracowała ekipa 30 grafików. Wszystko z zachowaniem szczegółów. Dwa miesiące nieprzerwanej pracy komputerów trwało uzyskanie ostatecznego rezultatu na ekranie. Jak wypowiadają się Ryszard Mączewski i dr Krzysztof Jaszczyński z fundacji Warszawa1939.pl. którzy nadzorowali merytorycznie powstawanie projektu rekonstrukcja została przeprowadzona z zachowaniem szczególnej dbałości o odwzorowanie kształtu powojennej stolicy: Zgodnie z założeniami miasto miało zostać „zbudowane” na ortofotomapie wykonanej w 1945 r. natomiast jego wygląd powstać na podstawie licznych zdjęć wykonywanych po II wojnie światowej dokumentujących zniszczenia wojenne poszczególnych fragmentów miasta, w szczególności ponad 600 sowieckich zdjęć lotniczych. Wśród materiału ikonograficznego, do którego dotarliśmy, a który stał się bazą do stworzenia przez grafików ze studia Platige Image trójwymiarowych modeli poszczególnych warszawskich kamienic znalazły się zarówno publikowane w różnych książkach i czasopismach powojenne zdjęcia lotnicze, powojenne zdjęcia wykonywane przez fotografów stojących przed zniszczonymi obiektami jak i przedwojenne zdjęcia przedstawiające Warszawę.
To jednak co w Internecie jest tylko suchym tekstem mającym wywołać zainteresowanie, w rzeczywistości wywołuje wrażenie, które nie ma nic wspólnego z odbiorem dzieła filmowego lub konsumpcją projektu graficznego.Te aż 5 i tylko 5 minut trójwymiarowej projekcji jest, bowiem jak smagnięcie biczem po twarzy. Jak kubeł zimnej wody, który spłukuje wszystko, co dodatkowe, co nierealne, co oklepane. Do tego momentu nie zdawałem sobie sprawy jak historia wygląda z bliska. Nie zdawałem sobie sprawy co nam Szwaby z Ruskimi zrobili. Gdy załozyłem gogle przed ekranem dostałem raz za razem serię bolesnego zrozumienia. Nagle (będę pisał za siebie, bo nie wiem, co poczuł 17-to latek) znalazłem się w Liberatorze, który nadlatywał do Warszawy od południa, wzdłuż Wisły. Zobaczyłem miasto szare, całkowicie spalone, martwe. Od razu dwa spostrzeżenia: zawalone mosty i obcość obrazu. Znam Warszawę, mieszkam w niej od wielu, wielu lat, ale nic nie mogłem poznać. I nie tylko, dlatego, że zburzona – po prostu kompletnie inne miasto, z inną topografią, charakterem, innym duchem. Obce i zniszczone, ale jakby bardziej swojskie, polskie, moje. Trudno to wyrazić. To ten niuans bliski każdemu patriocie i miłośnikowi historii, jaki obecny jest w odbiorze chociażby fragmentu, zniszczonej, zdewastowanej części uzbrojenia będącego, autentycznym świadkiem historii i uczestnikiem prawdziwych walk, który się zachował wśród gleby i krwi, a całym czołgiem, działem, armatką stojącymi jako eksponat będącymi doskonałą, ale jednak tylko repliką. Odtworzeniem, tego, co zniszczone, co autentyczne. Tu widziałem autentyczne miasto i prawdziwego ducha miasta, w którym żyję dzisiaj. I pomimo, że ten film jest tylko animacją, repliką to nagle sam się poczułem jakbym żył współcześnie w replice Warszawy, która już Warszawą nie jest, która jest następcą prawnym, uzurpatorem, matrioszką tego Miasta, które wtedy zostało zabite. Ale lecimy. Gdzieś nad zawalonym Mostem Kierbedzia odbijamy od Wisły i skręcamy w lewo. Morze kikutów, wypalonych domów, jakichś kamienic bez dachu, pokościołów i ścian jak rzeszoto wciska w fotel. Jak to możliwe by zniszczyć tak kompletnie dorobek setek lat. Kultura, sztuka, ludzie – wszystko sprowadzone do lasu kamieni, labiryntu na Szczelińcu Wielkim. Kościotrup Warszawy. Ale oto, nagle na wprost i lekko po lewo widzę coś, co oddala tamte myśli a wyciska łzy. W samym środku miasta pojawia się wielka, wyrównana jak walcem łacha piachu. Nie widzę tam żadnych ruin, złamanego fragmentu domu, nie ma nawet śladu ulicy. Wielki nieregularny plac NICZEGO. Cała dzielnica (jak cały Pruszków czy może nawet Kalisz). Wygląda jak epicentrum wybuchu bomby atomowej – tyle, że trochę za mało regularne i kanciaste. Płaskie pole z niewielkimi kopczykami kamieni. To Getto. A raczej miejsce, gdzie wcześniej ono było zanim Niemcy nie wywieźli wszystkich Żydów i nie wymordowali tych. Którzy postanowili umrzeć godnie. To dopiero przykład szwabskiej zaciekłości, organizacji i logistyki. Żadnej tam hitlerowskiej i nazistowskiej. Ideologie nie mają organizacji. Niemcy najpierw opróżnili z ludzi wszystkie zawszone i podeszłe grzybem kamienice Getta. Starcy, Kobiety, Dzieci oraz wszyscy mężczyźni, co dali się złapać zostali wywiezieni i zagazowani oraz spaleni. Tych, którzy zostali próbując zabrać ze sobą kilku szkopów zmasakrował Jurgen Stroop ze swoimi bandziorami. Zwyrodnialcy mówili po niemiecku, łotewsku lub ukraińsku, mieli swoje rodziny, żony dzieci, zmartwienia i marzenia, ale odsunęli te sprawy na bok by ze szmaiserem i z granatami w ręku, lub lepiej, z miotaczem ognia łazić od kamienicy do kamienicy i wykurzać podludzi oraz wypalać oficyny. Gdy getto padło zaczęła się systematyczna robota eliminacji wszelkiej pozostałości treści z tego miejsca. Mój teść, który jako dziecko pamięta tamte czasy, opowiadał mi jak teren po Getcie Niemcy zamienili w olbrzymi plac rozbiórki, przypominający plac budowy. Oprócz komand palących mury, okna, wnętrza, dachy i piwnice pojawiły się buldożery i ekipy budowlane. Państwo Niemieckie zarządziło podciągnięcie wąskotorowej linii kolejowej, by ładować gruz na wywrotkowe wagoniki i wywozić poza teren okupowanej Warszawy. Koparki, spychacze i dźwigi pracowały dzień i noc likwidując żydowskie kamieniczki, polskie zabytki, warszawską kulturę i rozszarpując serca Warszawiakom. Czy potraficie sobie wyobrazić, co czuli pozostali mieszkańcy Warszawy, gdy widzieli jak metodycznie i skutecznie niszczone jest ich miasto? Czy wyobrażacie sobie, co musieli czuć ludzie, którzy nagle się przekonali naocznie (widząc to dzień w dzień, a myśląc o tym także w nocy), że może zniknąć kilkaset tysięcy ludzi a pozostałe po nich ruiny miasta, ruiny, ale wciąż Miasto, można wskutek diabelskiego planu zamienić w proch, niebyt, ugór, zlikwidować miejsce tak, jakby go tam nigdy nie było? Jakby nigdy nie było podwórek na ulicy Miłej, latarenek na Stawkach, sklepików na Konwiktorskiej. Jak musiały krwawić Warszawskie serca widząc taką grozę i żyjąc obok niej, jeżeli ja, pięciominutowy świadek jej animacji poczułem się tak, jakby śmierć przeszła koło mnie? Czy po takim świadectwie, pokazie likwidacji nie tylko ludzi, ale i przestrzeni po nich (a nawet czasoprzestrzeni) mamy prawo zastanawiać się, czy Powstanie musiało wybuchnąć? Czy w ogóle, wśród takich doświadczeń, wśród takiego gniewu i żyjącego przykładu losu tych, co nie podjęli walki, (bo jednak Żydów walczyła tylko garstka) mogło nie być Powstania Warszawskiego? Czy ten krzyk rozpaczy i wrzask odwetu mógłby nie zabrzmieć, nawet gdyby rozkaz nie padł? Nagle, w ułamku sekundy, zrozumiałem, że losy Warszawy po prostu musiały się tak potoczyć, a nie inaczej, jak potoczyły się 1 sierpnia. Wtedy, siedząc przed tym ekranem, sam miałem ochotę wygarnąć z Wisa w ryj bezczelnej Stainbach i cycatej Merkel, za to, że nie tylko Niemcy nigdy nie zapłacili nam złamanego grosza za zarżnięcie Polski i jej Stolicy, ale dziś mają czelność czegokolwiek się domagać od Polaków i robić znów biznesy z Ruskimi, ponad naszymi głowami. Samolot okrążył tymczasem dziurę po Getcie od strony Żoliborza. Ujrzałem po lewo coś jak jedne wielkie wykopaliska. Jakby ktoś z bardzo rozbudowanej piwnicy zdjął strop. Odkryte podziemia rzymskiego Coloseum, lub odtworzony fragment Pompei. Co to jest? Zrozumiałem za chwilę, gdy powyżej ujrzałem kopczyk ze znanym kształtem z tysięcy fotografii. To pozostałość po Zamku Królewskim, więc to wcześniej to… Starówka. Stare Miasto bez jednego dachu, bez kawałka zachowanej w całości ściany. Taki rozbudowany wszerz zamek Ogrodzieniec. Tyle, że tamten niszczał sto lat wskutek bandyckiego systemu podatkowego zanim zamienił się w kupę gruzu. Panowie Szlachta tak w XVII w. zdewastowali cały szlak Orlich Gniazd, zrywając dachy zamków na swoim terenie by nie musieć płacić podymnego. Bo podymne, aż do 1775 r. płaciło się nie od komina, lecz od dachu. Resztę robiły deszcze i mróz. Czasy jednak poszły naprzód i tadam (!), w 1944 r. Niemcom wystarczyło już tylko kilka miesięcy by najstarszą, najbardziej zwartą i zabytkową część Warszawy zamienić w ruinę. Ten naród filozofów i miłośników własnej historii bez skrupułów oddał mocz na miejsce, gdzie przez prawie 70 lat królowała saska dynastia Wettynów. Kątem oka próbuję dojrzeć miejsce gdzie wybuchł czołg-pułapka, podstawiony powstańcom przez szwabów. Niestety nie potrafię znaleźć okolic Podwala i Długiej. Umknęło. Ale wypatruję dalej. Znów nie poznaję. Jakże ta Warszawa była inna. Zabudowane centrum. Co to za ogród? Saski. Nomen omen. Poznałem, bo znajdował się niemal na linii Karowej, bardzo charakterystycznie zawiniętej ulicy. Potem pozostałość Kościoła Św. Krzyża i ulica Świętokrzyska. Przecina inną. To pewnie Marszałkowska. Jakże cieniutkie obydwie, jak schowane, ledwie smugi. I co najważniejsze, bez tego wielkiego stalinowskiego wypierdu. Prawdziwe Miasto Warszawa. Tyle, że martwe, zabite, zniszczone do podszewki. Gdy lecimy dalej wzdłuż Traktu Królewskiego nad kamienicami, to widać ich fundamenty. Widać od zewnątrz. Przez dachy i piwnice. Siedzę wciśnięty w okrągłą poduszkę. Czuję, że czas się kończy, bo znów znajomo, oś Alei Ujazdowskich tak wtedy jak i teraz rozdwaja się na Belwederską i Al. Szucha. Gdyby nie brak Trasy Łazienkowskiej to byłoby całkiem znajomo. Jednak zamiast Łazienek wypalone krzaki, a Mokotów zupełnie inny. Tyle, że też zniszczony. Jak zwykle, ledwo kamień na kamieniu. Warszawa zostaje za mną. Nasuwa mi się jeszcze jedno skojarzenie: bruk z czaszek oczodołami do góry. Jeszcze w czasie Powstania nie były to czaszki ale twarze. Konkretne, walczących ludzi i tych ukrywających się przed skurwielami od Oskara Dirlewangera. Twarze młodych dziewcząt, które dopadnięte zostały, gwałcone i rżnięte na pół (od podbrzusza po piersi) przez bestie Bronisława Kamińskiego. Rozwalonego w końcu przez kumpli SS-manów za niesubordynację. Gdy szwaby zamieniały polskie twarze, twarze Warszawiaków w trupie czaszki, inne, czerwone skurwysyny stały już za Wisłą i czekały, aż dzieło gwałcenia, rżnięcia, palenia i burzenia Warszawy zostanie dokończone. Czekali i uniemożliwiali pomoc. A czekać trzeba było długo, bo i robota wielka to była. Jakbyśmy dzisiaj powiedzieli: Poważny Projekt. Zabić, spalić, wykastrować, zniszczyć Stolicę Polski, w której przed wrześniem 1939 mieszkało 1.300.000 mieszkańców to przedsięwzięcie, że hoho. Project Monster. Godny Niemieckiej organizacji. Gdy Powstanie upadło wciąż stało jeszcze 90% budynków znajdujących się na zewnątrz byłego getta. Teraz każdy trzeba było zidentyfikować, przeszukać, opróżnić z rzeczy wartościowych, pod każdy wysłać kilkuosobowy patrol z 2-3 miotaczami ognia, środkami wybuchowymi i minami, a potem poświęcić kilka godzin każdemu budynkowi, każdej kamieniczce, kościołowi, urzędowi, sklepikowi by załatwić sprawę. A do roboty jest rozległe miasto, jedne z największych w Europie Środkowej. Jaki to wysiłek? Jaka kasa? Ile środków ludzkich, sprzętu, amunicji, paliwa i trotylu przydatnych na wojnie? I kurwa po co? No, niech mi jakiś Niemiec współczesny odpowie, znający mentalność swojego narodu i będący bliżej mentalności Niemców lat 40-tych: Kurwa, po co to robili? Bo rozkaz Hitlera? Śmiech na sali, ileż to rozkazów Hitlera nie wypełniono od Stalingradu? By Warszawa nie została twierdzą? Ależ sami nie mieli zamiaru jej bronić, a z ruin, jakie zostawili, (bo jednak zostawili kikuty ruin, a nie klepisko jak po getcie) można tak samo się bronić lub tak samo atakować, jak i z zachowanych domów. Co było przyczyną tak naprawdę tej zemsty na pozostałych murach? Gdy film się kończył zrozumiałem chyba jak było naprawdę. To nie mógłby być pusty rozkaz. Hitler nie zostawiłby takiej grupy żołnierzy w Warszawie i nie dał im tyle wyposażenia, tylko po to by pokazać, jakimi Niemcy potrafią być barbarzyńcami. Nie tylko bestiami postępującymi według swojej antropologicznej i chorej logiki, ale też barbarianami ponad miarę, ponad zdrowy rozsądek. Egzekutorami murów. Nie niemożliwe, ten naród jest zbyt pragmatyczny. Moim zdaniem po prostu dogadał się Skurwysyn Czarny ze Skurwysynem Czerwonym. Dla jednych i drugich wyznawców lewackiego porządku świata i mocarstwowych aspiracji Polska i Polacy byli przecież nieustającą przeszkodą. Jedni potrzebowali PR-u, a drudzy czasu. Obydwaj potrzebowali trupa Polki, trupa Warszawy i upokorzonych, zgnębionych Polaków. Tak na przyszłość, na wszelaki słuczaj. Bolszewia Ruska więc dostała zastrzyk popagandowy mieniąc się dobrem i wyzwolicielem walczącym z hitlerowskim barbarzyństwem, Fryce z hakenkrojcem mogli się oderwać spokojnie od przeciwnika i umocnić na Odrze, oraz Wale Pomorskim. Co więcej, myślę, że ten deal został klepnięty już na początku wybuchu Powstania. Zgasł film, zapalono światła. Sięgnąłem po okulary do 3-wymiarowego obrazu i zorientowałem się, że łzy, które być może pojawiły się wcześniej już wyschły. Teraz byłem tylko zaszokowany i wściekły. - I jak? – zapytałem wychodzącego z pokazu syna. - Fajne!
Łażący Łazarz
Europejska dyplomacja nie dla Polaków Ogłoszony dzisiaj raport Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych o kształcie Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych oraz przemówienie prezydenta Komorowskiego, wygłoszone po zaprzysiężeniu – co mają ze sobą wspólnego? Z raportu PISM wynika, że wśród zapełnionych już 115 stanowisk ambasadorskich, żadne nie przypadło Polakowi. W „Rzeczpospolitej” Mikołaj Dowgielewicz twierdzi, że stało się tak niejako „z rozpędu”, ponieważ mowa o stanowiskach ambasadorskich, które powstały jako następstwo przedstawicieli Komisji Europejskiej w różnych państwach, a konkursy na te posady były organizowane według niekorzystnych dla nas zasad. Czy tak jednak być musiało? ESDZ została w traktacie lizbońskim opisana w sposób tak ogólnikowy, że jej dokładny organizacyjny kształt był przedmiotem wielu mozolnych negocjacji. Część z nich toczyła się w okresie, gdy w Polsce trwały przygotowania do kampanii wyborczej. Radosław Sikorski nie znalazł wtedy czasu na spotkanie z innymi ministrami spraw zagranicznych, bo był niezwykle zajęty promowaniem własnej osoby przed partyjnymi prawyborami. Jego rzecznik tłumaczył potem lekceważąco, że spotkania były nieoficjalne i nie zapadały na nich żadne formalne decyzje. Trudno te tłumaczenia określić inaczej niż jako rżnięcie głupa. Ostatecznie mamy w ESDZ pozycję słabszą niż nawet o wiele mniejsze Litwa i Węgry, którym udało się już zdobyć po jednym ambasadorskim stanowisku. Zgodnie z głoszonymi od dawna priorytetami polskiej polityki zagranicznej, potwierdzanymi także, choć warunkowo, przez PO, szczególnie powinny nas interesować przedstawicielstwa za naszą wschodnią granicą. Tych jednak oczywiście nie dostaliśmy. Nie dostaliśmy w ogóle nic. Jaki ta smutna i kompromitująca dla naszego MSZ sytuacja ma związek z przemówieniem Bronisława Komorowskiego? Otóż nowy prezydent oznajmił w nim, że Polska jest krajem szanowanym. W domyśle – odmiennie niż za czasów rządów PiS. Komorowski, świadomie lub nie, dokonał tutaj bardzo znaczącej manipulacji, na której opiera się zresztą cała polityka zagraniczna ekipy Tuska. Manipulacja ta polega na utożsamieniu zewnętrznych gestów sympatii, czyli „poklepywania po plecach”, z szacunkiem i siłą państwa na scenie międzynarodowej. To utożsamienie oczywiście całkowicie fałszywe. Te dwie sprawy – oznaki sympatii i nic nie kosztujące gesty oraz faktyczne znaczenie państwa – nie tylko nie są tożsame, ale często wręcz całkowicie rozłączne. Prawdziwy szacunek, jakim cieszy się państwo, oraz jego faktyczną siłę mierzy się wymiernymi skutkami jego działań, choćby w wymiarach finansowym czy personalnym. Z tego punktu widzenia sytuacja z ESDZ jest świadectwem naszej bezsilności i bardzo niskiej oceny w oczach najsilniejszych państw UE. Świadczy też o tym, że tak reklamowana przez Sikorskiego i Tuska polityka układności i płynięcia z głównym nurtem nic kompletnie nie daje. Z kolei zewnętrzne gesty sympatii są stosowane w dwóch przypadkach: wobec najmocniejszych przez słabych (tu rząd Tuska ma spore osiągnięcia w stosunkach polsko-niemieckich i zwłaszcza ostatnio polsko-rosyjskich) oraz wobec słabych przez silnych dla ugruntowania w nich przekonania, że idą właściwą drogą i ugaszenia ewentualnych wątpliwości u rządzących, gdyby przyszło im do głowy, że może za łatwo ustępują. Jeśli ktoś potencjalnie może sprawiać kłopoty, bo rządzi krajem dużym i teoretycznie ważnym, ale tych kłopotów nie sprawia, rezygnuje z własnych interesów, kładzie uszy po sobie – cóż łatwiejszego niż dać mu coś na osłodę, choćby jakąś nagrodę Karola Wielkiego, powiedzieć parę miłych słów – jaki to jest europejski, dojrzały, obliczalny i w ogóle o niebo lepszy niż ci jego straszni poprzednicy. I tak właśnie jest z Polską. Łukasz Warzecha
Amerykanie nie zostawiliby śledztwa Rosjanom Precedens amerykańskiego śledztwa w sprawie katastrofy w Dubrowniku potwierdza, że gospodarzem postępowania może być kraj, do którego należał rozbity samolot. Przypadek badania katastrofy lotniczej amerykańskiego sekretarza ds. handlu Ronalda Browna w Chorwacji z 1996 roku jest kolejnym dowodem na to, że w szczególnych sytuacjach do wyjaśnienia przyczyn wypadku dopuszczani są – w roli gospodarzy śledztwa – przedstawiciele innych państw niż to, w którym doszło do zdarzenia. Ponadto Amerykanie w krajach, gdzie znajdują się ich bazy wojskowe, zastrzegają sobie prawo do wyłącznego badania wypadków lotniczych. O tym, że w szczególnych przypadkach katastrof lotniczych, takich jak śmierć przywódców państw lub wysokich urzędników, praktykuje się szeroki udział innego państwa w dociekaniu przyczyn wypadku, świadczą działania podjęte po śmierci amerykańskiego sekretarza ds. handlu Ronalda Browna. Urzędnik leciał wraz z delegacją 34 amerykańskich biznesmenów maszyną CT-43, wojskową wersją boeinga 737. Samolot uderzył w górskie zbocze przy podejściu do lądowania na lotnisku w Cilipi pod Dubrownikiem. Miejsce katastrofy niemal natychmiast zabezpieczył amerykański helikopter wojskowy, jeszcze przed rozpoczęciem akcji podejmowania wraku rozbitego CT-47. Dochodzenie prowadziły amerykańskie agencje: Narodowa Komisja Bezpieczeństwa Lotów, Federalny Zarząd Lotnictwa, przy współpracy z Chorwacką Agencją Lotniczą. Wojskowi i cywilni eksperci przesłuchali ponad 150 świadków, zgromadzono ponad 3,2 tys. stron zeznań. Samolot ten, podobnie jak samolot prezydencki, który uległ katastrofie pod Smoleńskiem, wchodził również w skład formacji wojskowych (stacjonujących w bazie Ramstein w Niemczech). Śledztwo nadzorował Pentagon i Departament Obrony. Chorwaci umożliwili Amerykanom m.in. analizę pokładowych i naziemnych radarów. Sprawdzono taśmy magnetyczne i oprzyrządowanie do ewidencji statków powietrznych. Podpułkownik Sławomir Schewe z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu informuje, że Stany Zjednoczone w każdym kraju, w którym posiadają swoje bazy wojskowe, zawierają dwustronne umowy dające im wyłączność w badaniu wypadków lotniczych amerykańskich samolotów. – Amerykanie gwarantują sobie, że sami sprawują wymiar sprawiedliwości wobec swoich żołnierzy – wyjaśnia ppłk Schewe w rozmowie z “Naszym Dziennikiem”. Jak wskazują prawnicy, prawo międzynarodowe pozwala na badanie przyczyn katastrofy lotniczej na terytorium obcego państwa przez służby polskie. Mówi o tym konwencja chicagowska o ruchu lotniczym z 1944 roku (ICAO). Przewidują to także wewnętrzne polskie przepisy, jak art. 135 ustawy Prawo lotnicze i uszczegóławiające rozporządzenia ministra obrony narodowej z 2004 roku oraz ministra transportu z 2007 roku. To ostatnie rozporządzenie dopuszcza uczestniczenie przedstawicieli “państw obcych (…) w badaniu prowadzonym” przez Komisję Badania Wypadków Lotniczych. Przepis ten opiera się właśnie na Konwencji ICAO. Przewodniczący tej komisji może także “wyznaczyć pełnomocnego przedstawiciela w celu uczestniczenia w badaniu zdarzenia lotniczego prowadzonego przez organy państw obcych”.
Co prawda konwencja ICAO reguluje ruch cywilny, ale poza tym, że samolot prezydencki należał do jednostki wojskowej, trudno uznać, by przelot miał charakter wojskowy. W przestrzeni powietrznej jako samolot pasażerski Tu-154M oznaczony był kodem cywilnym. Polscy prokuratorzy wojskowi podkreślają, że polskie śledztwo prowadzi prokuratura wojskowa tylko z tej racji, że pilotami byli żołnierze. Ale jak podkreśla zastępca wojskowego prokuratora garnizonowego we Wrocławiu ppłk Kazimierz Haładaj, właściwość prokuratury wojskowej podległa tu ograniczeniom i kończy się, gdy pojawiają się kwestie o charakterze cywilnym. Podpułkownik Schewe dodaje, że ogólnych umów regulujących ruch samolotów stricte wojskowych praktycznie nie ma, zazwyczaj regulują to umowy dwustronne. Po wypadku pod Smoleńskiem strona polska oparła się jednak tylko na wynikach postępowania rosyjskiego na podstawie Europejskiej konwencji o pomocy prawnej w sprawach karnych z 1959 roku. Jednak jak wskazują prawnicy, jej zapisy nakładają duże ograniczenia. Na przykład w art. 3 konwencja stwierdza, że można się domagać tylko kopii żądanych akt lub dokumentów, a przekazanie oryginałów zależy od uznania władz kraju, który jest ich dysponentem. Z kolei art. 6 mówi, że państwo, do którego kieruje się tzw. wniosek rekwizycyjny (o udzielenie pomocy prawnej), może “odroczyć przekazanie przedmiotów, akt lub dokumentów, o których przekazanie się wnosi, jeżeli są one niezbędne dla celów toczącego się postępowania karnego”. Ponadto przedmioty i dokumenty te powinny być “możliwie najszybciej zwrócone”, chyba że dane państwo “zrzeknie się tego prawa”. Zenon Baranowski
Akcja ratownicza trwała 10 minut Z Tomaszem Hypkim, sekretarzem Krajowej Rady Lotnictwa, rozmawia Paweł Tunia Na podstawie dotychczasowej wiedzy można ustalić, czy samolot Tu-154M z polską delegacją na pokładzie rozpadł się już w powietrzu, czy dopiero na ziemi? – Najprawdopodobniej momentem, który doprowadził do katastrofy, było uderzenie lewym skrzydłem o drzewo i prawdopodobne uszkodzenie, a nawet odłamanie tego skrzydła, bo jego fragment leżał dużo wcześniej niż reszta konstrukcji. Mogło to spowodować obrót na plecy całego samolotu, który uderzył w ziemię, będąc już kołami do góry, stąd koła są w niezłym stanie, a kadłub, co widać na zdjęciach, został zmiażdżony w sposób zupełnie nieprawdopodobny.
Syreny zawyły o 8.56, ale jeden z dziennikarzy wiedział o katastrofie 16 minut wcześniej. Jak ważne dla ustalenia przyczyn tragedii są te różnice czasowe? – Spekulacje co do czasu nie mają znaczenia. Byłoby to ważne, gdyby do wypadku doszło w jakiejś puszczy, z dala od ludzi, natomiast tutaj świadków wydarzenia było wielu, a czy mieli lepiej lub gorzej ustawione zegarki, to już jest inna sprawa. Pierwszy raport, który złożono oficjalnie w sobotę wieczorem premierowi Władymirowi Putinowi, mówił, że do katastrofy doszło o 10.50, o 10.51 rozpoczęła się akcja ratownicza, a zakończono ją o 11.01 (czasu rosyjskiego). Rosjanie, moim zdaniem, od początku podawali czas prawidłowy. Polacy podawali, jak sądzę, czas, kiedy dotarła do nich informacja, czyli 6 minut później. Według mnie, jest to jednak odwracanie uwagi od kluczowych spraw, bo gdyby to wydarzyło się na jakimś odludziu i miało jakieś znaczenie, to warto by ten temat drążyć, natomiast działo się to na oczach wielu świadków, nie była to więc katastrofa tajna.
Według Międzypaństwowego Komitetu Lotnictwa, z zapisu czarnych skrzynek wynika, że system TAWS samolotu Tu-154M był włączony. Podczas lądowania 1,5 godziny wcześniej samolotu JAK nie było problemów z odczytem wysokości na podstawie jednostek ciśnienia podanych mu z wieży, tymczasem w przypadku Tu-154M mogło dojść do niedokładności. Jak to wytłumaczyć? – To nie ma znaczenia, bo tam znajdował się radiowysokościomierz, w tym przypadku najważniejszy przyrząd, który bardzo precyzyjnie powinien podawać wysokość nad poziomem ziemi. Ciśnieniomierz aerodynamiczny jest z natury rzeczy dosyć niedokładny. Wymaga precyzyjnego skalibrowania w dwóch miejscach: na ziemi i w samolocie, i to już wprowadza duże niedokładności. Obiekt jest w ruchu i właściwe ustalenie parametrów ciśnieniowych nie jest proste. Tutaj trzeba uwzględnić m.in. prędkość własną samolotu, temperaturę powietrza. Poleganie na wysokościomierzu ciśnieniowym jest ryzykowne. Kiedy nie było radiowysokościomierzy, to tego używano, ale teraz wszędzie jest elektronika. W Tu-154M są oba urządzenia. Jedna ze spekulacji, dlaczego samolot się rozbił, jest taka, że leciał wzdłuż wąwozu, radiowysokościomierz mógł mu nadawać wysokość nad ziemią prawidłowo, i on prawidłowo schodził, tylko że zmienił się profil ziemi, który się podniósł. Wtedy gdy wyszedł z wąwozu, był już za nisko. Jednak są to jedynie spekulacje. Dziękuję za rozmowę.
Domaganie się prawdy nie jest antyrosyjskie Z prof. Romualdem Szeremietiewem, wiceministrem i p.o. ministrem obrony narodowej w rządzie Jana Olszewskiego, wykładowcą Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, rozmawia Jacek Dytkowski Gdyby miał Pan możliwość zadania pytań prowadzącym śledztwo w sprawie katastrofy prezydenckiego samolotu, o co by Pan dopytywał? – W miarę upływu czasu pytań jest więcej, a nie mniej. To bardzo niepokojące. Katastrofa prezydenckiego samolotu jest przecież wydarzeniem bez precedensu. Polska otrzymała ciężki cios, a opinia publiczna coraz mniej wie na ten temat. Jedna kwestia dotyczy przebiegu zdarzenia, a więc wypadku i oceny sytuacji na lotnisku, które przyjmowało ten samolot. W tej kwestii rzeczywiście trzeba współpracować z Rosjanami. Natomiast druga okoliczność, którą może ustalić strona polska bez konieczności badania i współpracy z Rosjanami, to kwestia, w jaki sposób została zorganizowana wyprawa do Smoleńska w Polsce. Słyszałem już oskarżenia tego typu, że to Kancelaria Prezydenta tym się zajmowała. Wniosek z tego miałby płynąć taki, że skoro tak było, a oni zginęli, “to nie ma o czym mówić”. Tymczasem zapomina się o tym, że wykonywała lot jednostka, która podlegała Bogdanowi Klichowi, ministrowi obrony narodowej. Ponadto ten samolot miał bardzo wyraźne zadania do wykonania, mianowicie odpowiadał za transport najważniejszych osób w kraju. Oznacza to, że ta tragedia ma skutki znacznie dalej idące, jeśli chodzi o bezpieczeństwo, funkcjonowanie i prestiż państwa, niż – przepraszam, że tak powiem – normalna katastrofa lotnicza, gdzie giną przypadkowi pasażerowie samolotu. To była specjalna misja i w Polsce zlecono jej realizowanie i ochronę właśnie MON.
Z wiadomym skutkiem… – Na ministrze obrony narodowej ciąży odpowiedzialność, aby ta jednostka funkcjonowała w sposób właściwy, loty odbywały się całkowicie bezpiecznie, piloci zostali należycie przeszkoleni oraz by był zapewniony odpowiedni sprzęt. Tymczasem wszystkie te elementy były, najdelikatniej mówiąc, nieodpowiednie. Można tu jeszcze dyskutować, na ile zawinił obecny minister, a w jakim stopniu jego poprzednicy. Dlaczego nie kupiono nowych samolotów, dlaczego piloci z doświadczeniem podawali się do dymisji, rezygnowali z pracy itd.?
Wcześniejsza delegacja z premierem Donaldem Tuskiem była dobrze przygotowana… – Naturalnie, ale proszę pamiętać, że strona rosyjska przyjmowała ją jako delegację oficjalną. W związku z tym o bezpieczeństwo na lotnisku zadbały służby rosyjskie. Przylatywał Władimir Putin, premier Rosji, więc nie sądzę, żeby tam w tak lekkomyślny sposób traktowano podróże najwyższych urzędników państwowych, jak to się stało w przypadku polskim. Te przygotowania nie odbyły się w odniesieniu do lotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim, ponieważ Rosjanie traktowali go jako wizytę prywatną.
Czyli część odpowiedzialności spada na MON? – Absolutnie. Uważam, że tutaj nie ma dyskusji. Należy zbadać, jak minister i podległe mu jednostki wykonali swoje zadanie. Przypominam, że w jego dyspozycji są służby tajne, które odpowiadają m.in. za ochronę naszych żołnierzy – a byli oni na pokładzie razem ze zwierzchnikiem sił zbrojnych – również poza granicami kraju.
Jakie minister Klich miał możliwości zapewnienia bezpieczeństwa? – Jeżeli minister chciał właściwie wykonać swoje obowiązki i wiedział, że taki lot jest planowany, a lotnisko, na którym ma wylądować delegacja polska z prezydentem na czele, nie jest najwyższej jakości portem lotniczym, to należało wcześniej wysłać odpowiednią ekipę ludzi, którzy sprawdziliby, jakie są warunki na miejscu. Chodzi przecież o bezpieczeństwo państwa – czyli rzecz najważniejszą. Co więcej, sądzę, że strona rosyjska nie przeszkadzałaby w tym zakresie, a nasi specjaliści powinni być obecni przy obsłudze lotniska, kiedy samolot lądował. Natomiast my nawet nie wiemy, czy ambasador czekał tam na prezydenta! Kto w ogóle na niego czekał? Kiedy dowiedzieliśmy się, że nastąpiła katastrofa? Teraz na przykład okazuje się, że inny był termin tego zdarzenia, niż wcześniej podawano. Są to problemy wskazujące na to, iż mamy do czynienia z co najmniej lekkomyślnym bałaganem. Nie ulega dla mnie jednak wątpliwości, że jest to skandaliczne zaniedbanie obowiązków. I teraz pytanie jest takie: czy premier Donald Tusk jest w stanie podjąć działania, zbadać i wyjaśnić tę sprawę opinii publicznej, czy też nie.
W 2008 r. rozbił się samolot CASA z oficerami lotnictwa na pokładzie… – Po tym wypadku minister Klich powiedział, że zmiany już nastąpiły i teraz wszystko jest w porządku. Procedury są zachowane, przestrzegane. Nawet sugerował, że MON jest gotowe udzielić tych rozwiązań innym resortom. Tymczasem katastrofa samolotu z prezydentem świadczy o nieodpowiedzialności ministra. To przekroczyło wszystkie możliwe standardy i granice dopuszczalności. Nie może tak postępować ważny urzędnik w państwie.
Jak Pan ocenia niepodjęcie starań o przejęcie śledztwa w sprawie katastrofy? – Niebezpieczne jest, że władze polskie nie odgrywają aktywnej roli w tym śledztwie. Wyraźnie godzą się na to, co robią Rosjanie, i mam wrażenie, że dają sobie wmówić wszystkie argumenty, które są po stronie rosyjskiej, żeby nie podejmować tutaj żadnych działań. Dochodzi do sytuacji, że domaganie się prawdy na temat rzeczywistych przyczyn katastrofy niekiedy jest traktowane jako próba nawoływania do waśni i skłócenia z Rosjanami. A przecież nie ma to z tym nic wspólnego. Wiadomo, że odpowiedzialni mogą być także po stronie rosyjskiej. A jeżeli naprowadzanie samolotu było wadliwe, urządzenia sygnalizacyjne informujące o lotnisku były w fatalnym stanie i jeśli miało to wpływ na przebieg katastrofy – wtedy należy to ustalać czy też nie? I kto ma zbadać tę sprawę? Przecież wiemy, że sugestia, iż winny jest pilot, pojawiła się ze strony rosyjskiej zaraz po katastrofie. Było to później powtarzane przez wszystkie agencje prasowe.
Dziękuję za rozmowę.
Amerykanie wysłaliby własną ekipę ratunkową Istotne jest zebranie wszystkich odłamków. Oglądałem w swojej karierze ok. 250 miejsc różnych wypadków lotniczych, mój zespół projektował urządzenie do lokalizacji miejsca wypadku lotniczego. Określenie położenia różnych elementów samolotu pozwala na ustalenie sposobu przebiegu wypadku. Zabezpieczenie tego materiału jest kluczowe dla wyjaśnienia przyczyn tragedii Z inż. Krzysztofem Zawitkowskim, byłym prezesem amerykańskiej publicznej spółki giełdowej Axyn Corporation budującej centra dowodzenia i zarządzania kryzysowego dla rządów USA, Kanady i innych państw oraz dla instytucji publicznych, byłym wiceprezesem Zarządu Głównego Kongresu Polonii Kanadyjskiej oraz doradcą premiera Kanady Joego Clarka ds. krajów komunistycznych, rozmawia Paweł Tunia Jaka byłaby reakcja władz USA w przypadku katastrofy samolotu z prezydentem Stanów Zjednoczonych na pokładzie na terytorium obcego państwa? - Natychmiast wprowadzony zostałby stan wyjątkowy w służbach odpowiedzialnych za bezpieczeństwo kraju, a być może także na jakimś określonym terenie USA lub nawet całego państwa. Wszystko zależy od tego, na terenie jakiego kraju doszłoby do katastrofy. Załóżmy, że samolot prezydencki leciałby z Indii i rozbiłby się nad terytorium Egiptu, kraju zaprzyjaźnionego z USA. Wówczas stan wyjątkowy objąłby lokalny teren, przykładowo obszar Waszyngtonu i instytucje zarządzania kryzysowego. Stan taki miałby na celu chronić główny ośrodek decyzyjny kraju i osoby pretendujące do sukcesji po prezydencie. W krajach takich jak USA czy Kanada ta sukcesja władzy jest ściśle określona, od razu wiadomo, że jeśli prezydent nie może pełnić swojej funkcji z jakichkolwiek powodów, natychmiast władzę przejmuje wiceprezydent. Po nim z kolei przewodniczący większości w Senacie.
Jakie kroki podjęto by, gdyby do wypadku samolotu doszło na terytorium Rosji? - Jeśli wypadek miałby z kolei miejsce w sytuacji lotu do Rosji i rozbiłby się na terenie Rosji, wtedy w USA natychmiast ogłoszony byłby stan najwyższej gotowości bojowej, a sojusznicy z NATO zostaliby zawiadomieni o tym, co się stało i jakie kroki w tej sprawie podejmują Stany. Podobnie gdyby lot odbywał się do państwa, które jest w nieprzyjaznych stosunkach z USA, np. do Libii. Wówczas także od razu zawiadomiony byłby prezydent Libii o wysłaniu do tego państwa z USA specjalnej ekipy ratunkowej z zaznaczeniem, że w żadnym wypadku nie wolno nikomu dotykać bez obecności Amerykanów czegokolwiek w miejscu katastrofy. Miejsce na pewno otoczone zostałoby przez władze lokalne odpowiednią ochroną. Po przyjeździe Amerykanów teren na pewno zostałby zabezpieczony, obfotografowany, gruntownie zbadany, w obecności oczywiście służb państwa, na terenie którego wydarzenie miałoby miejsce, i najprawdopodobniej zaproszono by przedstawicieli tego kraju do wglądu w prowadzone śledztwo. Jednak nie mieliby oni dostępu do żadnych materiałów czy urządzeń stanowiących jakąś wartość z punktu widzenia bezpieczeństwa USA.
Śledztwo byłoby wyłącznie w rękach USA? – Oczywiście, to Amerykanie prowadziliby śledztwo. Wiele czynności wykonywaliby zapewne sami, a inne przy udziale lokalnych władz, bo trzeba na przykład zabezpieczyć teren. Wyobrażam sobie, że Rosja, Libia czy jakiekolwiek inne państwo musiałoby ten porządek respektować. A wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby prezydent USA leciał nad Koreą Północną i samolot ten spadłby… Wówczas USA najprawdopodobniej rozpoczęłyby działania wojenne przeciwko Korei Północnej. Zaproponowałyby jej wysłanie swoich oddziałów, by zabezpieczyć teren katastrofy, a gdyby się na to nie zgodziła, doszłoby zapewne do konfliktu zbrojnego. USA zawiadomiłyby Rosję i Chiny, że taki krok podejmują, dodając, że nic ich nie powstrzyma.
W czyim posiadaniu znalazłby się wrak i ciała ofiar? - Amerykanie nie pozwoliliby niczego dotknąć. Dlatego że przed badaniem nie ma pewności, co i jak się stało. Istotne byłoby zbieranie wszystkich odłamków, bo one świadczą o tym, jakiego rodzaju wypadkowi uległ samolot. Oglądałem w swojej karierze ok. 250 miejsc różnych wypadków lotniczych i mój zespół projektował urządzenie do lokalizacji miejsca wypadku lotniczego. Przyznaję, że określenie położenia różnych elementów samolotu pozwala na ustalenie sposobu przebiegu wypadku. Zabezpieczenie tego materiału jest kluczowe dla wyjaśnienia przyczyn tragedii. To zrobiliby Amerykanie sami.
Jakie konkretne ekspertyzy zostałyby zlecone? - Na pewno po “złożeniu samolotu” ustalono by, jakie są ubytki, i określono kierunek dalszych analiz. Załóżmy, że samolot z jakichś powodów przełamał się w powietrzu, to ustalono by, czy nie nastąpiła jakaś eksplozja. Amerykanie sami prowadziliby badania i analizy, dopuszczając w jakimś stopniu stronę np. rosyjską, bo zapewne chciałaby mieć pewność, aby bezpodstawnie nie zrzucano winy na nich. To amerykańscy lekarze dokonywaliby analizy ciał ofiar. Podejrzewam, że do tej pory zrobiono by już symulację komputerową wypadku, to przecież nie jest takie trudne. Na pewno szczególnej analizie poddano by salonkę prezydenta, w której on przebywał, bo była ona wzmocniona, by dać prezydentowi i ludziom tam siedzącym szanse na przeżycie. Przy szybkości pojazdu ok. 157 km/h, jak podawano w mediach, salonka powinna przetrzymać to uderzenie. Badaniu na pewno zostałaby poddana czarna skrzynka. Amerykanie musieliby mieć jej oryginał w swoich rękach. Po katastrofie Tu-154M ta skrzynka jest w dobrym stanie. Aby ją zniszczyć wskutek uderzenia, trzeba by się naprawdę napracować. Nagrania z kokpitu mogą być zniekształcone szumem, ale dobrze byłoby ich wysłuchać, także tych z części pasażerskiej. To wszystko razem z parametrami technicznymi lotu musi do siebie pasować. Nie ma takiej możliwości, aby tylko na podstawie nagrania głosowego wyciągać wnioski na temat lotu samolotu, dlatego Amerykanie musieliby dysponować oryginałem czarnej skrzynki, by wszystko odtworzyć. Brak skrzynki dowodziłby co najmniej nieprzyjaznego stanowiska danego państwa w stosunku do USA. Dziękuję za rozmowę.
Ekolodzy: Nie pytajmy ludzi o zgodę Międzynarodowe lewackie organizacje ekologiczne proponują uchwalenie komunistycznej z ducha ustawy, która pozbawi samorządy prawa do wyrażania zgody na poszerzenie granic parku narodowego Ekolodzy znaleźli sposób, jak bez liczenia się z opinią mieszkańców i lokalnych władz powiększać granice parków narodowych. Przedstawiciele międzynarodowych lewackich organizacji ekologicznych zbierają podpisy pod projektem ustawy, która pozbawiłaby samorządy prawa głosu w sprawie poszerzenia istniejącego parku lub powstania nowego. Aktywnie w tych działaniach wspiera ich SLD. Władze samorządowe nazywają ten projekt powrotem do komuny, gdy państwo nie zważało na opinię społeczeństwa, tylko wprowadzało w życie swoje pomysły. Greenpeace, World Wildlife Found (WWF), Ogólnopolskie Towarzystwo Ochrony Ptaków i Pracownia na rzecz Wszystkich Istot proponują, aby lokalne władze samorządowe pozbawić prawa weta w sprawie poszerzania granic parków narodowych. Obecnie nie można powiększyć parku, jeśli nie zgodzą się na to gminy, których ta sprawa dotyczy. Ekolodzy zaczęli działać, gdy się okazało, że gminy leżące w okolicach Białowieskiego Parku Narodowego nie zgadzają się na jego powiększenie, bo taka decyzja spowodowałaby negatywne skutki dla gospodarki i mieszkańców. Teraz samorządowcy nazywają projekt ustawy zamachem na demokrację. – To oburzające i bulwersujące. Wydaje się, jakbyśmy się cofnęli co najmniej o 20 lat. To jest powrót do komuny – powiedział nam Albert Litwinowicz, wójt Białowieży. – To jest nieczysta chęć ubezwłasnowolnienia mieszkańców, pozbawienia ich prawa do wpływu na sprawy, które ich jak najbardziej dotyczą – dodaje wójt gminy, która skutki planowanego przez Ministerstwo Środowiska poszerzenia Białowieskiego Parku Narodowego może odczuć najdotkliwiej. Podobną ocenę działań członków międzynarodowych organizacji ekologicznych zaprezentowali podczas konferencji w podlaskim urzędzie marszałkowskim przedstawiciele innych zainteresowanych sprawą samorządów. Wójt gminy Narewka Mikołaj Pawilcz mówił, iż – jego zdaniem – liderzy organizacji ekologicznych wysunęli niebezpieczną dla mieszkańców gmin inicjatywę, bo ich problemy ekologów nie interesują. – Mieszkańcy przecież nie są nieczuli czy niewrażliwi na problem ochrony środowiska. W puszczy dziś nic złego się nie dzieje, a organizacje ekologiczne próbują ubezwłasnowolnić mieszkańców – dodał wójt Narewki. Również Olga Rygorowicz, wójt Hajnówki, wyraziła głębokie zaniepokojenie inicjatywą ekologów. Swoje działania członkowie organizacji ekologicznych starają się usprawiedliwić tym, że mieszkańcy skorzystają na tym, iż park narodowy zostanie powiększony. – Parki narodowe na całym świecie ściągają wielu turystów, co daje lokalnym społecznościom możliwość utrzymywania się z turystyki – twierdzi Dariusz Szwed, współprzewodniczący Zielonych 2004. Co innego natomiast twierdzą przedstawiciele puszczańskich gmin, którzy obawiają się spadku ruchu turystycznego po powiększeniu obszaru Białowieskiego Parku Narodowego. Wynika to z prawa, które nie pozwala ludziom wchodzić na tereny parku objęte ścisłą ochroną, a tych terenów po powiększeniu będzie znacznie więcej. Zdaniem przedstawicieli puszczańskich samorządów, mówienie o korzyściach płynących z powiększenia BPN to zwykłe “mamienie opinii publicznej w Polsce i za granicą”. Ludzie dobrze pamiętają powiększenie parku w 1996 roku i twierdzą, że przyniosło ono im o wiele więcej strat niż pożytku. Mieszańcy się przekonali, iż powiększenie oznacza trudniejszy dostęp do drewna opałowego, zwolnienia z pracy w licznych tu zakładach branży drzewnej, a także wyniszczenie Puszczy Białowieskiej. Wójt Białowieży przekonuje, że tam gdzie swoją działalność prowadzą Lasy Państwowe, stan lasu jest lepszy niż w Parku Narodowym, gdzie tak naprawdę żądzą ekolodzy. – Na razie za wcześnie na poszerzanie parku, gdyż wszystko wskazuje na to, iż puszcza bez człowieka ginie – mówi dr Włodzimierz Poskrobko, wybitny znawca Puszczy Białowieskiej. Samorządy podkreślają, że państwo do tej pory nie wywiązało się z obietnic składanych w 1996 roku, a mimo to składane są nowe. – Procesy negocjacyjne związane z poszerzeniem parku w 1996 roku pokazały słabą realizację zadań, do jakich zobowiązało się ministerstwo wraz z Narodowym Funduszem Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. To budzi w nas uzasadnione obawy dotyczące możliwości realizacji obecnego programu inwestycyjnego – tłumaczy Albert Litwinowicz. Ministerstwo 14 lat temu obiecało gminom m.in. gazociąg, który umożliwiłby ogrzewanie domów czystym paliwem. Obietnicy tej nie spełniło, do dziś nie ma żadnych sygnałów, by w ogóle rząd zamierzał to zrobić. W staraniach o zebranie podpisów pod projektem zmiany ustawy o ochronie przyrody członków międzynarodowych organizacji ekologicznych aktywnie wspiera SLD. Katarzyna Piekarska, wiceprzewodnicząca SLD, na konferencji zorganizowanej w Sejmie zapowiedziała, że jeżeli akcja zakończy się niepowodzeniem i nie uda się zebrać wymaganych 100 tys. podpisów pod projektem ustawy ekologów w ciągu 90 dni, to SLD złoży w Sejmie własny projekt w tej sprawie. Również poseł Bartosz Arłukowicz zapowiedział poparcie akcji ekologów. Adam Białous
Sieci chroniące ludzi złe, bo… zabijają rekiny i płaszczki Ekologiści żądają od władz Nowej Południowej Walii likwidacji sieci chroniących australijskie plaże przed rekinami. Powód? Giną przez nie niewinne zwierzęta. - Zarówno z naszych, jak i rządowych badań wynika, że sieci zabijają liczne zwierzęta morskie – twierdzi Michael Kennedy z organizacji Humane Society International. – Trudno uzasadnić konieczność ich dalszego wykorzystywania – dodaje. Przypomina, że wśród prawie 4 tys. zwierząt, które straciły życie, ponieważ zaplątały się w sieci chroniące plażowiczów, większość stanowią płaszczki a także „niegroźne” gatunki rekinów. Rekiny białe i tygrysie to zaledwie 4 proc. wszystkich schwytanych. Z tego powodu Kennedy uważa, że sieci powinny zniknąć z wód terytorialnych Nowej Południowej Walii. Innego zdania jest minister odpowiedzialny m.in. za rybołóstwo, Steven Whan. Przypomina, że w Oceanie Spokojnym są rekiny i że nie ma w tej chwili innego, bardziej skutecznego sposobu walki z tym zagrożeniem dla turystów. Fronda.pl
Do sprzedaży milion ha? Premier Tusk i wicepremier Pawlak chcą łatać dziurę budżetową sprzedażą ziemi Lider Polskiego Stronnictwa Ludowego, minister gospodarki Waldemar Pawlak, powiedział, że rząd, którego jest wicepremierem, nie musi szukać pieniędzy na łatanie dziury budżetowej – wystarczy sprzedać ziemię rolną należącą do państwa. Po co podnosić podatki, jeżeli pieniądze leżą wprawdzie nie na ulicy, ale niewiele dalej – w Agencji Nieruchomości Rolnych? Z ziemi tam zgromadzonej, można byłoby uzyskać, przez pstryknięcie palcem, co najmniej 15 mld zł. – To, co mówi Pawlak, budzi śmiech i zdumienie na wsi – napisała “Gazeta Wyborcza”, która chyba Pawlaka nie lubiła, zanim się urodził, przytaczając komentarze rolników w rodzaju: chłop urwał się z choinki? Niby ze wsi, ale gada jak miastowy, bez sensu. Wyliczenie, ile pieniędzy “na łatanie dziury” rząd Platformy Obywatelskiej i PSL mógłby mieć ze sprzedaży ziemi rolnej sporządzono, nie zadając sobie specjalnego trudu: ANR w ub. roku dysponowała ponad dwoma milionami hektarów, średnia cena hektara wynosiła ok. 15 tys. zł, po przemnożeniu wychodzi 30 mld zł.
Od 2016 r. pełny luz na kupowanie Jednakże nie całą ziemię z zasobów ANR można sprzedać – jej część użytkują dzierżawcy na podstawie długoletnich umów, zawartych z agencją rządową, do ok. 600 tys. ha zgłoszono roszczenia reprywatyzacyjne, powiedzmy, że z tych dwóch milionów ha, upłynniona zostanie połowa. I z tego wyłania się niezła kasa. Premier Donald Tusk zapalił się do pomysłu i powiedział po posiedzeniu rządu trzy tygodnie temu, że jeśli o niego chodzi, zgłasza pełną determinację, by plany szybkiej sprzedaży ziemi w Polsce stały się faktem. Projekt nowelizacji ustawy o gospodarowaniu nieruchomościami skarbu państwa, który dotyczy szybkiej sprzedaży państwowej ziemi rolnikom, jest w Sejmie od lutego. Od 2016 r. każdy obywatel Unii Europejskiej będzie mógł w Polsce kupować ziemię bez ograniczeń, skończy się wtedy dwunastoletni, niezupełny szlaban na zakup i dzierżawę ziemi przez cudzoziemców, taki jest zapis w traktacie akcesyjnym wejścia Polski do Wspólnoty. Niech więc, póki czas kupi ją polski rolnik, potem może sprzedać z zyskiem, bo ceny ziemi za pięć i pół roku pójdą w górę – proponuje PSL elektoratowi, który już tak stopniał, że go prawie nie widać. Tylko że w małych i średnich gospodarstwach, do których właścicieli PSL się zwraca, panuje bieda. Wicepremier Pawlak uważa, że każde niewielkie gospodarstwo powinno dokupić, chociaż hektar ziemi, a jeśli nie ma pieniędzy, po co są banki i kredyty? Już widzimy, jak banki gonią za takimi pożyczkobiorcami! Ludzi nie urządzają kredyty nawet rozłożone na wiele lat.
Po 1000 dniach rządu wieś w potężnej dekoniunkturze Teraz ziemię mogą kupować cudzoziemcy, starając się o zezwolenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Robią to niechętnie, mając w perspektywie kupno bez żadnych zezwoleń. Młodzież wyjeżdża ze wsi za granicę i podejmuje tam prace najczęściej nieatrakcyjne, od których stronią miejscowi. Ilu żołnierzy wysłanych do Afganistanu ma wiejskie korzenie? Wątpliwe, czy ci ludzie na polską wieś kiedyś wrócą, bo po co, jeśli ani hodowla, ani uprawy nie przynoszą w małym gospodarstwie godziwego zysku za ciężką pracę. Po 1000 dniach rządu premiera Tuska i ludowca Pawlaka efekt jest taki, że wieś “wpadła w potężną dekoniunkturę”, to znaczy bieda tam jest jeszcze większa niż była. PSL forsuje taką nowelizację ustawy, według której sprzedaż państwowej ziemi rolnej dotyczyłaby właścicieli małych i średnich gospodarstw, z pominięciem tych, które już mają po 500 i więcej ha. Farm powyżej 100 ha powstało 6–7 proc. Powierzchnia średniego gospodarstwa w Polsce nie dochodzi do 9 ha (średnia unijna – 17 ha). Według Głównego Urzędu Statystycznego, gospodarstw rolnych mamy ok. 2 mln 57 tys., z czego 1 mln 808 tys. to są gospodarstwa powyżej jednego hektara, rolnictwo mamy rozdrobnione, a polskie władze niejeden raz przyrzekały komisarzom w Brukseli, że z tym skończą.
“Sól ziemi” bez ducha Boryny W konstytucji jest zapis, że podstawą ustroju rolnego w Polsce jest gospodarstwo rodzinne. Dr Ludwik Staszyński w swojej kolejnej ciekawej książce poświęconej wsi (“Wieś na wstecznym biegu”) uważa, że ten konstytucyjny zapis wziął w łeb. Nie zważając na koszty społeczne, prowadzona jest nachalna polityka koncentracji ziemi w rolnictwie. Ustawa o kształtowaniu ustroju rolnego z kwietnia 2003 r. mówi, że za gospodarstwo rodzinne uważa się takie, w którym łączna powierzchnia użytków nie przekracza 300 ha! W UE za takie gospodarstwa uważa się najczęściej gospodarstwa nieprzekraczające 50 ha. Dopuszczono u nas możliwość powiększenia gospodarstw przez zakup gruntów z zasobów państwowych do 500 ha. Staszyński podaje definicję własną, według niego prawdziwe gospodarstwo rodzinne powinno być oparte głównie na bezpośredniej pracy właściciela i jego rodziny, a uzyskane z tego dochody – podstawą jej utrzymania. Ale kijem Wisły nie zawróci, chociaż Małgorzata Olesińska, tak jak Staszyński optymistka, zamieszkała we wsi Franciszków w gminie Tłuszcz, podbudowała autora, chwaląc publikację, że jest potrzebna i takich rzetelnych książek nie ma. Napisała swoją, wiele mówiącą recenzję: “polski chłop, sól polskiej ziemi, jest solą w oku niektórych ludzi od dawna. Szkalowany za przywiązanie do żywicielki, tradycji i Kościoła. Mimo postępującej demoralizacji trwa jeszcze na swoim. Walczy. Przetrwał carat, faszyzm, komunę, jest nadzieja, że dzisiejszej demokracji też się nie da”. Niestety wieś, jeśli może, sprzedaje hektary, nie ma już duszy Boryny. Nieraz we wsi z rolników pozostał tylko sołtys, reszta to działkowicze w letniskowych i całorocznych domach. Tam, gdzie rosły ziemniaki, a nawet pszenica, jak Polska długa i szeroka w lecie rozstawione są leżaki i grile, na dawnych łąkach nie pasą się już krowy, ale biegają miejskie psy. L. Staszyński, syn przedwojennych nauczycieli wiejskich, z troską i żalem pisze o tym, że rolnik rugowany jest z ziemi, a polityka rolna państwa winna nieopłacalności produkcji wpędza go w biedę, “niewolę naszych czasów”. W sklepach i marketach wszystkiego mamy w bród, konstatuje autor “Wsi na wstecznym biegu”, ale mało kto zdaje sobie z tego sprawę, że co czwarty plasterek kiełbasy czy szynki, co czwarty kilogram wieprzowiny w ub. roku pochodził z Europy Zachodniej. Import nie byłby potrzebny, gdyby towarową produkcję żywca wieprzowego podjęły na powrót gospodarstwa rodzinne. Dla wielu grup społecznych żywność jest za droga, mleka spożywamy mniej od 30 do 90 proc. niż w większości państw europejskich. Produkcja mleka zmniejszyła się u nas o jedną czwartą, spożycie zmalało o 39 proc.
Jest zainteresowanie Holendrów, Niemców, Duńczyków… Na początku transformacji państwowa agencja przejęła 4,7 mln ha ziemi po byłych Państwowych Gospodarstwach Rolnych i Państwowym Funduszu Ziemi. Sprzedawano ziemię każdemu, kto chciał i to po zawrotnie niskich cenach (wg książki L. Staszyńskiego), licząc w nowych złotych za 1 ha w 1990 r. płacono 440 zł, w 1991 r. – 880 zł, 1992 r. – 1240 zł, 2000 r. – 4786 zł… Dodajmy do tego, że grunty sprzedawane były “w cenie” razem z budynkami, inwentarzem, zakładami takimi jak np. gorzelnie. Z tego, co nam wiadomo, część tego dobytku przejęli na początku tzw. cinkciarze, czyli ludzie nielegalnie handlujący walutą w czasach Peerelu. Najlepsze kawałki ziemi przeszły w ręce nowych właścicieli i dzierżawców do 1995 r. ANR sprzedała do zeszłego roku 2,7 mln ha i wydzierżawiła, często spółkom polsko-zagranicznym, w których Polacy często stanowią tylko atrapę – 1,7 mln ha. Minister rolnictwa Marek Sawicki, zastrzegając, że nikt nie chce naruszyć okresu dzierżawnego, zaznaczył, że nie może być tak, by ziemia należąca do państwa, w praktyce była własnością dzierżawców i żeby to oni dyktowali warunki. – Państwo skutecznie przez 20 lat wyzbywało się władztwa nas swoją własnością i dziś trzeba ją przywrócić – powiedział. Ziemi rolnej na świecie nie przybywa i będzie drożała. Naszą interesują się m.in. farmerzy z Holandii, Niemcy, Duńczycy, Irlandczycy – i nie tylko oni.
Wiesława Mazur
24 sierpnia 2010 NIeoczekiwana zmienność miary.. Jeden z czołowych wolnomularzy amerykańskich, Albert Pike napisał był swojego czasu, że: ”Ze wszystkich sposobów kierowania ludźmi jakie znam, najbardziej efektywnym jest ukryta tajemnica”(!!!). Nawet w demokracji amerykańskiej? Którą zakładali Ojcowie Założyciele- w której jak wieść niesie, z 56 Ojców Założycieli - 53 było wolnomularzami… Zresztą wystarczy obejrzeć jednodolarówkę.. Statuę Wolności też ufundowali wolnomularze i umieścili ją wodzie przy wejściu do Nowego Yorku.. Pogańska bogini trzyma w ręku płonącą pochodnię.. Wolność oświecająca świat. Nawet pan Joseph Pulitzer zebrał na jej instalację 100 000 dolarów. I przez wiele lat Stany Zjednoczone były wzorem państwa wolności.. Ale to się zmieniło! Dzisiaj 35 milionów Amerykanów korzysta z kuponów na posiłki, 18 milionów domów stoi pustych, 39 milionów Amerykanów pozostaje bez pracy, 150 milionów żyje w ponadstresie, a 60% Amerykanów żyje od pierwszego do pierwszego.. Nie wspominając o długach. Dwa biliony dolarów długu publicznego i drugie tyle dolarów fruwających po świecie bez żadnego pokrycia.. I stawia się meczety swoim wrogom.. Jeśli wierzyć propagandzie, która twierdzi, że WTC- to robota muzułmanów. .I to w miejscu, gdzie miał być pomnik ofiar ataku z 11 września.. A u nas tylko 425 tysięcy osób zarejestrowało się w urzędach pracy w I kwartale 2010 roku. I mamy obecnie zarejestrowanych 1,8 miliona bezrobotnych, co wcale nie musi oznaczać bezrobocia. Oznacza tylko tyle, że zarejestrowało się 1,8 miliona bezrobotnych. Ludzie z różnych powodów się rejestrują: mają na przykład „darmowe” ubezpieczenie no i parę groszy do całości tego co zarabiają poza mackami Lewiatana, zwanego państwem demokratycznym. Z wyliczeń waszyngtońskiego Cato Institiute wynika, ze Polska jest najbardziej zadłużonym krajem w Unii Europejskiej. Instytut wyliczył, że obecne i przeszłe zobowiązania polskich finansów publicznych wynoszą ponad 1500% PKB(!!!!) Kilka lat temu, niemieckie biura podróży reklamowały Polskę dla Niemców chcących przyjechać do Polski na urlop pod hasłem:” Przyjedź do Polski. Twój samochód już tu jest”! Teraz nie trzeba jeździć do Grecji.. Jak tak dalej pójdzie- Grecja będzie w Polsce.. Jeszcze trochę rządów zadłużaczy.. ”Greku , przyjedź do Polski. Grecja już tu jest!”. I niech rząd nie udaje Greka, przynosząc nam ciągle dary.. Najbardziej boję się Greków, którzy przynoszą właśnie dary.. Z pewnością stanie się coś złego.. - Panie doktorze, po czym poznać, że u pacjenta rozwija się skleroza. - Bo wczoraj panu o tym mówiłem.. Nie tylko skleroza, ale również głuchota.. Socjalny rząd nie słyszy co mówią różni specjaliści i analitycy rynkowi; że zadużanie przekroczyło już ramy zdrowego rozsądku. I kombinuje jak tu zwiększyć swoje wydatki, a ograniczyć becikowe.. I żeby więcej wpływało z podatku ZUS. Bo chodzi o to, żeby płacić, ale nigdy nie pobierać. Bo ZUS , po” reformie” przestanie w ogóle wypłacać. To znaczy urzędnicy tam pracujący powinni pobierać. Im się należy… Oni są solą tej ziemi, a ci co wpłacają całe lata- nawozem. ZUS będzie tylko pobierał, i żeby nikt z wpłacających nie dożył emerytury… To byłby ideał! Ale wiadomo- ideał może sięgnąć bruku… Tak jak bruku sięgnęła sytuacja przed Pałacem Namiestnikowskim w sprawie Krzyża. Nie ,nie chodzi mi o sam Krzyż- bo to jest prawa politycznie wykorzystywana przez obie strony pozorowanego sporu. Ale o pana Włodzimierza Kaczanowa, który tam tego Krzyża broni. Dociekliwi w tej sprawie dziennikarze, w innych sprawach są jakby mniej dociekliwi, dociekli, że pan Włodzimierz jest ojcem słynnej na całą Polskę pani Marianny Rokity Pauliny Kaczanow. Mającym słabą pamięć czytelnikom przypominam, że jest to ta pani, która 14 listopada 2003 roku, brała udział w biciu rekordu seksualnego w ramach tzw.Oficjalnych Seksualnych Mistrzostw Świata w Warszawie - i zdobyła zasłużone - pierwsze miejsce w tych „zawodach”(???). Pokonała wszystkie „rywalki” i 759 facetów, którzy jej w tej seksualności pomagali.. I to wszystko działo się w ciągu jednego dnia! Wiem to z prasy - bo przy tym nie byłem! Jeszcze trochę czasu upłynie, a zawody seksualne zaistnieją jako dyscyplina sportowa, bo tolerancja, bo dyskryminacja, bo nowoczesność.. Pani Marianna Rokita Paulina Kaczanow, był kiedyś dziennikarką i publicystką, ale rzecz jej się znudziła i postanowiła wziąć udział w zawodach seksualnych.. I wygrała! Wcześniej na Śląsku - bo stamtąd pochodzi, a konkretnie z Sosnowca (Dziewczyna z Sosnowca) - była członkinią Unii, za przeproszeniem Wolności. Była też rzecznikiem kampanii do Senatu pana profesora Zbigniewa Religi, którego jedynym zmartwieniem - przez całe polityczne życie - było podniesienie nam składki zdrowotnej, czyli podatku na państwowosocjalistyczną służbę zdrowia, niezależnie, czy ktoś się w niej leczy - czy też nie.. Fundament socjalizmu, czyli państwowe leczenie musi być - i już! Pani Marianna była też asystentką posła Jerzego Wierchowicza z Unii Wolności. Współpracowała z „Trybuną Śląską”, „Wprost”, „ Pani” i szczególnie antycywilizacyjną - „Fakty i Mity”. Tam to dopiero dają czadu przeciwko Kościołowi Powszechnemu, i mówią - że oni są jedynie antyklerykalni(!!!). Jak już ośmieszą księży, proboszczów i biskupów - część wiernych odejdzie od Kościoła, bo o to chodzi - to wtedy przypuszczą szturm na samą wiarę.. Taki jest plan! Dawniej - za tamtej komuny - to pismo nazywało się „Argumenty” i było wydawane przez Towarzystwo Krzewienia Kultury Świeckiej i pisywał w nim, nieżyjący już pan profesor Bronisław Geremek.. Jest to obskurne pismo wymierzone przeciwko cywilizacji łacińsko-chrześcijańskiej.. Z panią Marianną Rokitą związany był „partnersko” pan redaktor Jerzy S. Mac, też redaktor tygodnika „Wprost”, ale odszedł z niego po roku 2002, przeniósłszy się do „Faktów i Mitów”, ale tam pisywał pod pseudonimem.. Wstydził się – czy co? W 1996 roku zniknął na kilka tygodni, była wielka sensacja, nawet ktoś podpalił mu drzwi mieszkania.. Nie wiem, kto - nie śledziłem dalej tej sprawy. W każdym razie jedno warte – drugiego. Pan Jerzy Mac pisywał scenariusze do filmów pornograficznych, choć wydaje mi się, że teksty tam są zbędne, wystarczy sama akcja i emocje do bólu. Co on tam pisywał? Miał też swoją rubrykę w „Słowie Żydowskim”. W „Faktach i Mitach” pisywał pod pseudonimem Jakub Diamant.. Pani Marianna Rokita Paulina Kaczanow ma firmę pornograficzną, ale ostatnio widziano ją w Brukseli w Parlamencie Europejskim.. Może będą jakieś zmiany w ustawodawstwie liberalizującym sprawy seksualne.. Bo mało tego świństwa i obsceniczności.. w naszym życiu? Niemiecki „Fakt” zestawił na pierwszej stronie pana Włodzimierza Kaczanowa, jako obrońcę Krzyża, z jego córką, szerzącą zło i pornografię. Ale czy ojciec, może odpowiadać z a prowadzenie się swojej - już dorosłej córki? Na pewno jako ojciec chciał dobrze - ale córce bliżej było do cór Koryntu.. Tak nieraz bywa jak rozum zwiedzie.. Każdy dostał od Pana Boga, i rozum i wolną wolę.. Żeby mógł wybierać, i nie mówić na Sądzie Ostatecznym, że wybrano za niego.. Odpowiedzialność ponosi wyłącznie ona, a nie ojciec.. WJR
Zaskakujące zeznania świadka katastrofy w Smoleńsku Z treści nieujawnionych dotąd zeznań naocznego świadka katastrofy w Smoleńsku, do których dotarł “Dziennik Gazeta Prawna”, wynika iż nie było przygotowanego planu awaryjnego lądowania prezydenckiego samolotu. Wszystko dlatego, że oficer Federalnej Służby Ochrony tuż przed katastrofą Tu-154 przekonywał polskich dyplomatów, że samolot odleci na zapasowe lotnisko. Dariusz Górczyński, były naczelnik w departamencie spraw wschodnich polskiego MSZ, 5 kwietnia przyjechał do Smoleńska i Katynia, by dopilnować przygotowań do oficjalnej wizyty premiera Donalda Tuska i wizyty delegacji Lecha Kaczyńskiego. Podczas przesłuchania przyznał prokuratorom, że podczas rekonesansu nie sprawdzał lotniska w Smoleńsku przed wizytą prezydenta. Górczyński opowiedział o wydarzeniach z lotniska tuż przed katastrofą, gdy w specjalnym namiocie czekał na przylot prezydenta z przedstawicielami rosyjskiego rządu oraz z Pawłem Kozłowem – oficerem Federalnej Służby Ochrony odpowiedzialnym za bezpieczeństwo Lecha Kaczyńskiego. Rosyjski oficer, powołując się na kontrolerów lotu z lotniska, utrzymywał do ostatniej chwili, że Tu-154M zostanie wysłany na jedno z zapasowych lotnisk. Ze stenogramów rozmów załogi z kontrolerami wiadomo jednak, że Rosjanie nie rozkazali odlecieć na inne lotniska. Jedynie ostrzegli, że nie ma warunków do lądowania. A polecenie odejścia padło sekundę przed katastrofą. wp.pl/RWW
Tolerancja dla Żydów w Polsce i nietolerancja gdzie indziej Artykuł jest napisany dla Polaków, nie dla Żydów. Polacy powinni znać prawdę. Żydzi i tak jej nie uznają, choćby ich przywalić dowodami. Nie bawmy się w dyskusje z nimi, to strata czasu i nerwów. – admin.
Kłamstwa antysemityzmu Polska nazywana krajem pogromów w XIX wieku była kolebką 1/3 światowej populacji Żydów. Od 1340 do 1772 populacja Żydów w Polsce wzrosła 75-krotnie. Polska zapewniała im nie tylko schronienie ale też i możliwości rozwoju podczas gdy ze wszystkich innych krajów ich wypędzano. Słynny myśliciel żydowski Isserless napisał „Jeśliby Bóg nie dał nam takiego kraju za schronienie los Izraela byłby nie do zniesienia” Gdzie tu brak tolerancji ?!?!?!?! (Encyklopedia Białych Plam PWE)
Czy ktoś słyszał o Słowackim antysemityzmie? Słowacja, jako jedyny kraj w Europie płaciła Niemcom za deportację Żydów. III Rzesza otrzymywała za każdego deportowanego Żyda tzw. opłatę przesiedleńczą w wysokości 500 marek od osoby, która miała pokryć koszty „osiedlenia się Żydów w ich nowych domach w Polsce”
Marcin Luter – antysemita Czytelnicy-protestanci łączący zazwyczaj początki antysemityzmu ze średniowiecznym katolicyzmem i Inkwizycją będą zapewne zdziwieni dowiadując się, iż pierwszym wpływowym i namiętnym antysemitą w Niemczech był Marcin Luter. Podał on proste rozwiązanie „zagadnienia żydowskiego”: należy Żydów wyrzucić z Niemiec. „Otwórzmy im bramy miasteczek i drogi – pisze Luter – …są oni dla nas takim ciężarem, jak zaraza, morowe powietrze i nieszczęście…”. Tym, którzy odmówiliby opuszczenia kraju, Luter zaleca „aby do rąk młodych i silnych Żydów i Żydówek włożyć cepy, topory, motyki, łopaty, wrzeciona i kądziele i zmusić ich do zarabiania na chleb powszedni w pozie czoła, tak jak to nakazano wszystkim potomkom Adama”. Proponuje dalej „…spalenie synagog, szkół, rozbicie i zniszczenie domostw… umieszczenie Żydów pod dachami stajen, jak Cyganów, aby żyli w niewoli i nędzy, dlatego, że zawsze skarżą się na nas, lamentując do Boga.” [...]. (Martin Gardner „Pseudonauka i pseudouczeni”, wyd. PWN 1966 r., nad. Andrzej Kurowski)
Arabowie a Izraelczycy Powstanie współczesnego państwa Izrael było przygotowywane przez 200 lat, kiedy to Żydzi wykupywali ziemię. Kraj ten od pierwszych wieków po Chrystusie należał do Arabów. Jednak powolne wykupywanie ziemi zaowocowało w końcu stworzeniem mniejszości, a potem większości żydowskiej. Czy można się dziwić Arabom że się wściekali i dalej wściekają? Z drugiej jednak strony Izrael to dawny kraj Żydów do którego wrócili.
Rudnicki o polskiej tolerancji A. Rudnicki stwierdził, że „od stuleci świat sprowadzał z Polski rabinów, filozofów, kaznodziejów, kantorów. Prawdziwe żydostwa żyło w Polsce, Polska była jego Ziemią Obiecaną” (Encyklopedia Białych Plam PWE)
Żydzi o polskiej tolerancji
Lewin z nowojorskiego uniwersytetu żydowskiego stwierdził że polskie ustawodawstwo wobec Żydów mogłoby stanowić wzór dla ustawodawstwa czasów nowożytnych. (Encyklopedia Białych Plam PWE)
Żydowski historyk o polskiej tolerancji B. Lotvinoff ocenił że, Polska uratowała Żydów od całkowitego wyniszczenia (Encyklopedia Białych Plam PWE)
Polska tolerancja dla Żydów Polska przyznała unikalną w skali europejskiej autonomię Żydów zezwalając nawet na własny Sejm (tzw. waad). Mimo to przy niemal całkowitej swobodzie istniał specjalny system korumpowania polskich posłów i dygnitarzy prezentami. System ten był kontrolowany i prowadzony przez waad. Prowadzono specjalne buchalterie a do kontaktów były wyznaczone specjalne zaufane osoby. (Encyklopedia Białych Plam PWE)
Tylko Polska pomagała Żydom We wszystkich krajach Niemcy W czasie wojny wyłapywali Żydów. Ale tylko w Polsce wprowadzili zbiorową odpowiedzialność za ich ukrywanie – rozstrzeliwali całą rodzinę.
Danina krwi i wdzięczność Polacy uratowali 300-400 tysięcy Żydów – za co Niemcy rozstrzelali 150.000 Polaków. Dzisiaj Żydzi twierdzą że Polacy wymordowali kilka milionów Żydów.
Polska przyjmowała Żydów Rzekomo antysemicka Polska w okresie międzywojennym przyjęła i dała obywatelstwo 615.000 żydowskim imigrantom z hitlerowskich Niemiec i bolszewickiej Rosji (dane z książki urzędnika II RP od spraw osadnictwa żydowskiego Stefana Nowickiego pt. „Wielkie nieporozumienie”, Sydney 1970)
Polacy dla Żydów Wśród uhonorowanych medalem „Sprawiedliwy wśród narodów świata” (za pomoc Żydom w czasie wojny) najwięcej jest Polaków. Na liście Europejczyków ponad 90% to nazwiska polskie. W Polsce działała jedyna organizacja skupiająca się wyłącznie na pomocy Żydom. W pomocy dla nich brały udział nierzadko osoby, które przed wojną znane były ze zdecydowanych nastawień antyżydowskich. (Encyklopedia Białych Plam PWE) Za: http://www.okiem.pl/ojczyzna/antysemityzm.htm Marucha
1944: Stalin i Warszawa Książka reklamowana jest jako rewelacja, ma być koronnym dowodem na winę Stalina w odniesieniu do Powstania Warszawskiego. Autorem jest mieszkający w Polsce historyk rosyjski Nikołaj Iwanow. Czy rzeczywiście książka jest aż tak rewelacyjna, odkrywa coś zupełnie nowego? I tak, i nie. Przede wszystkim tajemniczą postacią jest sam autor. Nigdzie nie znajdziemy w książce jakiejkolwiek informacji na jego temat, żadnej notki biograficznej, żadnej informacji jaki jest jego dotychczasowy dorobek naukowy, gdzie pracuje, jak znalazł się w Polsce? Przyznam, że to od razu wzbudza nieufność. Tajemniczość ta musi mieć jakąś przyczynę. Może Iwanow to pseudonim, może on sam uznał, że pisanie na takie tematy jest niebezpieczne? A może taki autor w ogóle nie istnieje? Zgromadzony przez autora materiał wskazuje, że miał on dostęp do archiwów rosyjskich (Centralne Państwowe Archiwum Rosyjskiej Federacji i Archiwum Ministerstwa Obrony Rosyjskiej Federacji). Nie wiemy, kiedy dokonał kwerendy, czy już jako historyk mieszkający w Polsce czy też jeszcze mieszkając w Rosji. Mówiąc otwarcie, szereg materiałów do jakich miał dostęp rzuca nowe światło na omawiany problem, choć nie byłbym aż takim entuzjastą, jak niektórzy recenzenci, którzy piszą o epokowym odkryciu cynizmu Stalina. O tym, że Stalin był cynicznym graczem wiadomo od wielu lat, także to, że nie zdecydował się udzielić powstaniu pomocy z pobudek politycznych. Nie są znane wszystkie aspekty związane z jego ówczesną polityką, ale generalna ocena sformułowana jest od lat. Iwanow niczego więc nie odkrywa. Jego pierwsze ustalenie, jakiemu warto poświęcić trochę uwagi – związane jest ofensywą I Frontu Białoruskiego. Autor ustalił, że zgodnie z rozkazami z lipca 1944 r. celem tej ofensywy było zdobycie Warszawy przy pomocy manewru oskrzydlającego. Do dnia 5-8 sierpnia Front miał zająć pozycje wyjściowe do operacji warszawskiej. Gdyby nie niemieckie przeciwuderzenie rozpoczęte 31 lipca 1944 r., plan byłby realizowany. Iwanow wyraźnie bagatelizuje jednak znaczenie niemieckiego uderzenia na przedpolu warszawskim, pisząc niemal, że nie miało ono prawie żadnego wpływu na sytuację. Uważa nawet, że meldunek „Montera” o sowieckich czołgach na Targówku wcale nie był błędny. Być może, jednak z punktu widzenia czysto wojskowego, wybuch powstania w dniu 1 sierpnia był fatalnym błędem. To właśnie te kilka dni, w czasie których Niemcy powstrzymali marsz I Frontu Białoruskiego – było decydujące. Oznaczało bowiem, że Rosjanie nie wejdą do Warszawy ani 5, ani 10, ani nawet 15 sierpnia. W tym czasie Stalin dokonał politycznej analizy sytuacji, dochodząc do przekonania, że powstanie jest wywołane przeciwko niemu. Uzyskał więc niezbędny czas do namysłu. Gdyby powstanie wybuchło w czasie trwania operacji warszawskiej, tzn. po sforsowanie przez Rosjan Wisły pod Magnuszewem i Bugo-Narwi pod Serockiem i obejściu Warszawy od północy – wtedy KG AK naprawdę postawiłaby Stalina przed wielkim dylematem, co zrobić z Warszawą i „londyńskimi” Polakami. Iwanow tymczasem rozprawia się z polskim historykiem Tadeuszem Sawickim, który stoi na stanowisku, że po niemieckim uderzeniu I Front Białoruski nie był przez pewien czas zdolny do wielkiej ofensywy. Wedle Iwanowa sowiecka 2. Armia Pancerna prawie nie poniosła strat i była zdolna niemal z marszu dalej atakować. Wydaje mi się to naciągane, a celem tego zabiegu jest udowodnienie założonej z góry tezy. Owszem, autor ma rację, że I Front Białoruski dosyć szybko mógł wznowić operacje zaczepne, ale na pewno nie od razu. Autor przypomina znany już polskim historykom plan Georgija Żukowa i Konstantego Rokossowskiego z 8 sierpnia, który zakładał wznowienie operacji zajmowania Warszawy, a nawet dotarł do nowych okoliczności z tym związanych, jednak cały wywód podporządkowany jest poszukiwaniu rozkazu Stalina o „zatrzymaniu” ofensywy na wieść o wybuchu powstania. Takiego rozkazu nie znalazł. Wydaje się, że ofensywę I Frontu Białoruskiego zatrzymali jednak Niemcy w pierwszych dniach sierpnia, a potem Stalin po prostu nie nakazał jej wznowienia, odrzucając plan Żukowa i Rokossowskiego. W tym miejscu warto wspomnieć o bardzo interesującym ustaleniu Iwanowa. Chodzi o słynne audycje Radiostacji Kościuszko (podległej PKWN-owi), które w lipcu nawoływały do rozpoczęcia walki w Warszawie. Potem fakt ten stał się argumentem obrońców decyzji o wszczęciu powstania. Stalin był wściekły, kiedy się o tym dowiedział. Nakazał dochodzenie, kto jest za to odpowiedzialny. Okazało się, że rosyjski cenzor zezwolił na nie – uznając, że są słuszne. Audycje były wyrazem propagandy PKWN, który uważał, że Warszawa wkrótce będzie zajęta i może to nastąpić nawet przy udziale AL. Po wybuchu powstania audycje uznano jednak za błąd i przejaw nadgorliwości PKWN. Ciekawe, że już w czasie trwania powstania w PKWN pojawiła się koncepcja namówienia Stalina do udzielenia pomocy Warszawie, co byłoby wielkim zyskiem politycznym dla PPR. Po kilku tygodniach trwania walk nastroje ludności i części oddziałów AK uległy pogorszeniu, wypatrywano wybawienia ze wschodu. Kierownictwo PPR z Gomułką na czele uznało, że zajęcie Warszawy, jej ocalenie, znacząco poprawiło by notowania AL i obozu opowiadającego się za skierowaniem polityki polskiej na pozycje prosowieckie. Jak się wydaje były to założenia słuszne, ale Stalin wykazywał wtedy skrajną nieufność i nie zdobył się na zmianę swojego postępowania. Bardziej ufał raportom szefa ds. politycznych I Frontu Białoruskiego gen. Konstantego Tielegina, który nastrajał go skrajnie negatywnie do AK i jej dowództwa (te raporty – wedle autora – przyczyniły się walnie do klęski powstania). Warto wspomnieć jeszcze o tym, że Iwanow udowodnił, że plan operacji desantowej 1. Armii Wojska Polskiego nie był samodzielnym wyskokiem gen. Zygmunta Berlinga, lecz został zaakceptowany przez K. Rokossowskiego i oczywiście Stalina, a jego pomysłodawcą był gen. Michał Rola-Żymierski. Wyjaśniono także rolę słynnego kpt. Konstantego Kaługina, którego długo uznawano za człowieka NKWD. Tymczasem jego zaangażowanie w sprawę udzielenia pomocy powstaniu było autentyczne, problem w tym, że jako były własowiec nie miał ani krzty zaufania ze strony swoich nowych (starych) przełożonych. W AK traktowano go jak niemal oficjalnego wysłannika strony sowieckiej – tak jednak nie było. Na koniec uwaga ogólna. Narracja Iwanowa nacechowana jest sporym ładunkiem emocji, autor nie ukrywa, że pisze jako Rosjanin, który ma poczucie winy i chce się z tym podzielić z czytelnikiem polskim i rosyjskim. Ideologizacja wywodu jest widoczna prawie na każdej stronie tekstu. Często jest to trochę nieznośne – Iwanow używa sformułowań charakterystycznych dla historyków IPN, pojawiają się zaklęcia i slogany, które obniżają poziom tej pracy. Tak, jakby autor bał się zarzutu, że w tej sprawie mataczy i próbuje coś usprawiedliwić. To sprawia, że mimo wszystko nie jest w stanie rozwikłać wszystkich zakamarków polityki Stalina i odpowiedzi na kluczowe pytanie – czy gdyby Stanisław Mikołajczyk jasno zadeklarował w Moskwie, że zgadza się na linię Curzona jako wschodnią granicę Polski i nie wracał już do Londynu – przekonałby Stalina do pomocy Warszawie? I czy nie było to konieczne wcześniej, na przełomie 1943 i 1944 roku. Jan Engelgard
N. Iwanow, „Powstanie Warszawskie widziane z Moskwy”, Kraków 2010, ss.298.
SOBIES-SOWA-BOND... PO mediach publicznych czas na internet! Niniejszy post jest wynikiem dyskusji wokół tekstu blogera Jaacek2, który opisał rzekome zbiorowe samobójstwo w Dopiewie k. Poznania. Cały tekst okazał się jedną wielką nieprawdą, ale zdążył roznieść się po internecie... jednych wprawiając w osłupienie, innych w gniew a jeszcze inni wyrażali wprost swoje wątpliwości. Sam autor popełnił drugi tekst, w którym przyznał się do nieprawdziwości przekazywanych informacji oraz przeprosił blogerów (Źródło). Nie chciałbym odnosić się teraz do prawdopodobieństwa rzeczywistego wystąpienia okoliczności (osób), którym autor Jaacek2 zawierzył pisząc jednak ową nieprawdę. Powstrzymam się też od krytyki samego autora i nie będę zastanawiał się nad prawdziwymi bądź ukrytymi celami opublikowania tak niewiarygodnej historii. Pozostawiam to jego sumieniu. Tak naprawdę tylko on wie, czy został oszukany, zażartowano z niego, dał się - mówiąc kolokwialnie - wkręcić... czy też był to tekst z założenia prowokacyjny i ośmieszający sferę blogerską. W tej chwili to nie ma znaczenia - tekst funkcjonował (do czasu jego usunięcia przez autora) na forach uważanych za prawicowe lub niezależne (s24, BM24, niepoprawni) całą dobę a jego treść będzie można jeszcze długo znaleźć w internecie i wykorzystywać w różnych celach. Teraz jedynie - ku zastanowieniu - chciałbym zaapelować do wszystkich blogerów i komentatorów o roztropność, rozwagę oraz SPRAWDZANIE informacji wykorzystywanych w swoich postach i komentarzach. Odnosi się to szczególnie do zdarzeń zaskakujących, mało prawdopodobnych lub wielce istotnych merytorycznie w znaczeniu oddźwięku społeczno-politycznego i takich, na temat których trudno znaleźć źródłowe potwierdzenie. Jako blogerzy możemy oczywiście prowadzić własne blogerskie śledztwa, poszukiwać informacji, publikować rzeczy przemilczane w oficjalnych mediach, wysnuwać własne hipotezy (nawet nierealne), ale winniśmy jasno określać przedmiot i charakter swoich postów: jeżeli mówimy o faktach to należy podawać źródła, jeżeli są to tylko przypuszczenia lub political fiction to należy to określić w tekście, itd... Nie mamy niestety (lub stety) takich możliwości jakie są udziałem ludzi pracujących w zawodzie dziennikarza i często właśnie opieramy się jedynie na źródłach wtórnych (czyli przetworzonych - np. publikacja, książka, artykuł prasowy, informacja z TV lub internetu... czyli korzystamy z danych z "drugiej ręki") a nie na źródłach pierwotnych (konkretne osoby, wywiady bezpośrednie, dane i dokumenty prokuratorskie, policyjne, sądowe, itd). Ja na przykład często otrzymuję (szczególnie ostatnio i po publicznym podaniu mego adresu poczty elektronicznej) e-maile z zaskakującymi informacjami z prośbą o ich nagłośnienie. Już trochę żyję na tym świecie, więc do każdej takiej informacji podchodzę a'priori z ostrożnością i wstępną nieufnością. Z całą odpowiedzialnością mogę Was zapewnić, że publikując niektóre z nich bez weryfikacji i sprawdzenia już dawno bym się skompromitował jako wiarygodny bloger - chociaż wyglądały na prawdopodobne. W takiej sytuacji kompromitacja mojej osoby (bez żadnej z mojej strony skłonności mitomańskich) w jakiś sposób również kompromituje jednocześnie określone portale internetowe (gdzie publikuję lub agreguję swoje teksty) a także innych blogerów-komentatorów. Pragnę - ze szczególnym naciskiem - zwrócić Wam wszystkim uwagę, że sfera internetowo-blogerska pozostała chyba ostatnim medium (po przejęciu przez PO mediów publicznych) nie zawłaszczonym przez obecnie rządzące Polską służby specjalne z kręgów WSI (GRU) i ABW (UB, KGB, FSB). W Polsce mamy chyba nigdzie na świecie niespotykaną (oprócz krajów typowo totalitarnych) sytuację całkowitego monopolu tzw,: "czwartej władzy", czyli mediów. Mało tego... Obecnie Polska jako niby kraj demokratyczny jest tak naprawdę państwem, gdzie z powodzeniem możemy zaryzykować stwierdzenie, że nie ma prawie żadnego trójpodziału władzy lub realnie ono zanika - zarówno władza ustawodawcza, jako i wykonawcza oraz sądownicza skupiona jest wokół totalitarnego i jednego ośrodka władzy, jednej opcji politycznej oraz jednego antypolskiego środowiska decyzyjnego. Jest to kuriozum wśród krajów mieniących się demokratycznymi, gdzie pluralizm jest jednym z podstawowych warunków ich funkcjonowania a działania na rzecz rodowitych mieszkańców danego kraju winny być priorytetem (zobacz mój post: Monopol medialny zsowietyzowiałych PO-wców! Nam zostaje a'la konspiracja!) Internet powstały jako wolny od cenzury (i tani) "ośrodek" przekazywania informacji, komunikowania i pozyskiwania wiedzy dotąd opierał się próbom ocenzurowania (choć mamy już przykłady udanych prób jego kontroli: Chiny, Białoruś - zobacz mój post: CZY ŁUKASZENKO KONSULTUJE SIĘ Z TUSKIEM?). Zawłaszczenia (ocenzurowania) internetu już nasz Słoneczny Donald Struś Strachliwy próbował wprowadzić ustawowo. Nie udało mu się (po negatywnej reakcji internautów wyrażonej w sławnej już debacie... będącej tak naprawdę sondą opinii publicznej i informacją PO o zamiarach rządu dotyczących cenzury prewencyjnej w sici), ale nie łudźmy się - takie próby będą w najbliższym czasie ponawiane i zapewne wprowadzone (dla zorientowania się w całości sprawy - zobacz interwencje na BM24: Zbiór tekstów (cenzura) i Losy rejestracji mediów w internecie ważą się w Sądzie Najwyższym oraz post Andrzeja Leji w s24: FYM-owi, Ściosowi, ŁŁ i mnie grozi rok więzienia!). CBA uzyskała takie możliwości infiltrowania Polaków o jakich nawet "nie śniło się" M. Kamińskiemu i J. Kaczyńskiemu (zobacz w interii: Partia Tuska spuszcza CBA ze smyczy). ABW tak naprawdę kontroluje obecnie NASK (dyrektorem tej najważniejszej dla polskiego internetu instytucji jest Michał Chrzanowski, do niedawna dyrektor bezpieczeństwa teleinformatycznego i informacji w ABW - zobacz na portalu wyborczabiz: Z ABW na fotel prezesa NASK?), zdarzają się już przypadki kasowania kont na wordpressie (chyba nicponia, jeżeli się nie mylę) oraz blokowania lub likwidacji kont np. s24. Nie wspominam o onecie, wp czy nawet interii, gdzie cenzura obowiązuje od lat! W takiej sytuacji (zarzucając na razie ustawową kontrolę internetu) najprostszą metodą zdezawuowania wiarygodności sfery blogerskiej jest jej ośmieszenie w opinii publicznej. Jest to dla Chłopców tym istotniejsze, iż np. w sprawie tragedii smoleńskiej to właśnie blogerzy nie pozwolili zamieść sprawy "pod dywan" (np. fenomenalny pomysł Białej Księgi Smoleńskiej z pytaniami na jej temat... owa księga stała się zapewne podstawową lekturą wśród ewentualnych winnych tragedii jak i ją badających, czyli prokuratur i zespołu Macierewicza). Dla Chłopców musiał być to w sumie zaskakujący policzek - tym bardziej, że wśród analiz przyczyn owej tragedii naprawdę niektórzy blogerzy wykazali się dociekliwością oraz umiejętnościami przewyższającymi zdecydowanie owe cechy oficjalnych dziennikarzy śledczych i prokuratorów (abstrahuję od ewentualnych przyczyn takiego zachowania oficjeli, np. w postaci: braku śniadania lub rozterki - czy na śniadanie jajecznica czy łosoś?). Obecnie też to właśnie w internecie ukazuje się wiele artykułów na temat WSI, SOWY i ich powiązań z nowym prezydentem i np. Palikotem. To w internecie szczegółowo omawia się tragiczną sytuację gospodarczą Polski... Po wyborach prezydenckich nastąpił zmasowany atak na sferę blogerską i na fora prawicowe (np. sprawa Łażącego Łazarza, którego - moim zdaniem - chciano albo zastraszyć, albo skompromitować za artykuł "Gruppenfurer KAT", którym musiał trafić w samo sedno "pierwszego i drugiego dna" tragedii smoleńskiej). ŁŁ zachował się w sumie dobrze, bo zatopił sprawę zanim Chłopcy mogli ją wykorzystać. Ale przecież można też skompromitować fora prawicowe i sferę blogerską okrężnie... nie koniecznie atakując od razu znanych powszechnie autorów, ale dezawuując określone fora poprzez zamieszczanie absurdalnych i prowokacyjnych tekstów mniej znanych (lub podstawionych) blogerów, które to teksty w kolejnym etapie stać się mogą dowodem dla szerokiego pospólstwa (szczególnie "lemingowego) śmieszności i braku wiarygodności sfery blogersko-internetowej. Warto więc obserwować te próby "testowania sposobu "rozpracowania" blogerów" (jak celnie to określił w jednym z komentarzy bloger sportpomnikow), bo będą one coraz częstsze, bardziej skondensowane i przejawiać się będą w różnych formach: od ataków bezpośrednich na konkretnych blogerów i fora internetowe, poprzez próby zidentyfikowania, "kanalizowania" i neutralizacji aktywnych blogerów prawicowych aż do prowokacji, trollowania, ośmieszania i skompromitowania całej sfery blogerskiej. Gdy to nie pomoże Chłopcom pozostaną drastyczne metody (strona nie istnieje, blog został usunięty, itd). W każdym, nawet najdrobniejszym przypadku jakiejkolwiek cenzury, ataku lub prowokacji solidarnie winniśmy (niezależnie od naszych poglądów) bronić naszej wolności wypowiedzi i wolności internetu! Oczywiście nie można popadać w paranoję spisków (o czym pisała elig na BM24: Pewna cecha sowieckiej mentalności), ale trzeba wiedzieć, że odpowiedzialność za nasze pisanie i jego publikowanie obecnie jest dużo większa niż kiedyś... Warto o tym pamiętać również dlatego, że tzw.: "anonimowość" w sieci stała się tak naprawdę FIKCJĄ! a służby specjalne zbierając o nas różne informacje bardzo łatwo są w stanie określić kim jesteśmy, gdzie mieszkamy czy gdzie pracujemy... choćbyśmy sobie wymyślili najbardziej wyszukanego i karkołomnego słownie nicka! Można oczywiście bronić swojej anonimowości używając np. programów do maskowania adresu IP (vide JAP czy TOR: tu i tu), ale przecież używamy też komórek, adresów e-mailowych, nawigacji GPS, kart kredytowych, dokonujemy zakupów w internecie... itd... Poza tym - jakbyśmy cały czas myśleli o inwigilacji to przecież objawy "manii prześladowczej" byłyby niemal pewne a życie stałoby się wprost udręczeniem... Musimy jednak mieć świadomość, że skończyły się czasy "radosnej internetowej i nieodpowiedzialnej twórczości", szczególnie dla nas... opozycjonistów wobec obecnej totalitarnej władzy w Polsce... ZOSTAW ZA SOBĄ MĄDROŚCI ŚLAD... krzysztofjaw
Arabski udaje Niemca! "- Czy ktoś z członków komisji chce jeszcze zadać pytanie? Nikt się nie zgłasza. W związku z tym stwierdzam, że zakończyliśmy zadawanie pytań panu posłowi Chlebowskiemu." Pamiętamy? To mogło być śmieszne,gdyby nie chodziło o poważną sprawę państwową,gdzie najwyżsi urzędnicy w państwie urządzają wespół w zespół hucpę na cmentarzu by moc pieniędzy dla kolesiów i siebie móc wzmóc! Uwaga podaje z ostatniej chwili; Бронислав Комаровский jest posiadaczem pięciorga dzieci! "Bardzo chętnie bym panu dzisiaj udostępnił wszystkie moje billingi"-zapewniał D.Tusk na próbie generalnej kabaretu kumisji hazardu śp. Zbigniewowi Wassermanowi! Upłynęło od tych zapewnień wiele wody w Wiśle i na scenę wychodzi Arabski,który oznajmia,ze nie zna prywatnego numeru Donusia Tuska i Sławusia Nowaku! "Arabski nie odbierał od nas telefonu. Nie odpowiedział też na pytania przesłane na piśmie." „W aktach osobowych nie ma informacji o prywatnym numerze stacjonarnym i komórkowym” – tak Tomasz Arabski tłumaczył prokuraturze, dlaczego nie przesyła także numerów prywatnych szefa rządu. Z tych samych powodów Arabski odmówił podania telefonu domowego Sławomira Nowaka, byłego szefa gabinetu politycznego premiera." Śmieszne? Tragikomiczne! Jak cała ta Platforma...z rezydentem specjalistą od WSI Бронислав Комаровский! Dziś zdajemy sobie sprawę szczególnie z nieodpowiedzialnych poczynań tego rządu do byłego prezydenta ś.p.Lecha Kaczyńskiego i jakie katastrofalne skutki miały "zabawy" Arabskiego!
Uwaga,prosze o uwage; Бронислав Комаровский ma pięcioro dzieci! "Postawą Kancelarii Premiera jest oburzona Beata Kempa, posłanka PiS z komisji śledczej: – To wygląda na utrudnianie postępowania przez ministra Arabskiego. Ciężko uwierzyć, że szef Kancelarii Premiera nie zna prywatnych numerów Donalda Tuska. Zwłaszcza że panowie znają się prywatnie od lat." Właśnie dlatego,ze się znają może Arabski udawać Niemca,ze on przecież czytać umie,a jeśli w aktach nic nie ma, to co on jest winny??!Jak ci wszyscy Miro, Zbycho, Grzesiu oni tez nic nie wiedzą! Oni są jak niewinni czarodzieje! Uwaga,to już pewne; Бронислав Комаровский potwierdza ,ze ma w domu pięcioro dzieci! "Zdaniem Beaty Kempy z PiS-u brak wszystkich billingów Tuska i Nowaka sprawi, że bardzo trudno będzie wyjaśnić, czy i jak doszło do przecieku w sprawie afery hazardowej."
http://www.rp.pl/artykul/526352_Problem_z_billingami_Tuska.html
I o to chodzi,i o to chodzi w całej tej sprawie!Jeszcze kilka dni i sprawa się rozmyje jak bańki mydlane puszczane przez wszystkie media związane z WSI.Przecież tu chodzi o dobro chłopów i robotników ogłupianych przez wrogo nastawiony element reprezentowany przez żyjącego jeszcze Jarosława Kaczyńskiego!I prosze za mną spiewac na melodie cała sala śpiewa z nami. Cała Polska bawi sie z nami, Oglądając kabaret i skecze Tuska A ten kabaret jest kabaretem nad kabarety, Co się pamięta latami. Gdzieś Białoruś przegania nas w oddali, A tu kryzys, a zabawa jest z nami. Raz się żyje, zapalmy skręta jeszcze raz, Na ten klimat z WSI w sam raz. Panie Arabski i kilku tych ważnych z Platformy Obywatelskiej czytajcie, to o Was i dla Was te słowa: "Gnijesz, rozpadasz się! – ryknął. – Wiesz, czym jesteś? Worem gnoju. A teraz obróć się i jeszcze raz popatrz w lustro. Widzisz tę ohydę? To właśnie ostatni człowiek. Tak wygląda ludzkość, jeśli ty ją reprezentujesz." Rok 1984-O'Brien do Winstona w Ministerstwie Miłości Nawet nie trzeba nic zmieniać w nazwie ministerstwa !!! Бронислав Комаровский nie zajmuje się Gruzja,bo w domu ma pięcioro dzieci! Бронислав Комаровский kandydując na rezydenta chciał prawdopodobnie polepszyć rodzinie warunki sanitarne.Buda Ruska nie posiada takiej toalety jaką posiada pałac !W czasie remontu pałacu wymieniali muszle klozetowe...na większe!A może się mylę?Społeczeństwo i tak jest szczęśliwe,bo drogi do pałacu są już wybudowane.To dobra wiadomość dla powodzian z Bogatyni i innych terenów,które miał przyjemność odwiedzać Бронислав Комаровский! - Być może to był mój błąd, spojrzałem nie na ten telefon co trzeba - wyjaśni nam za jakiś czas Arabski! Errata
"WN": Prawda o katastrofie może być gorzka dla Polski Prawda o katastrofie smoleńskiej może być gorzka dla Polski - informuje dziennik "Wriemia Nowostiej", zaznaczając, że zasugerował to szef MSWiA Jerzy Miller. Rosyjska gazeta powołuje się na wypowiedź Millera przytoczoną przez "Newsweek Polska". "Powiem całą prawdę, do dna" - cytuje "Wriemia Nowostiej" słowa szefa MSWiA.
Dziennik wyjaśnia, że w Polsce dochodzenie w sprawie katastrofy, oprócz prokuratury wojskowej, prowadzi komisja rządowa, którą kieruje Miller. "O ile członkowie komisji rządowej starają się ustalić przyczyny katastrofy, o tyle prokuratorzy wojskowi są bardziej nastawieni na wskazanie winnych tragedii" - pisze "Wriemia Nowostiej". "Polska prasa zwraca uwagę, że między śledczymi różnych komisji istnieje niezdrowa konkurencja, której rezultatem jest wzajemna nieufność" - dodaje gazeta. "Wriemia Nowostiej" odnotowuje, że "oprócz tego 'niezawisłe śledztwo' wszczęli posłowie opozycyjnej partii Prawo i Sprawiedliwość". "Utworzyli już swoją komisję pod przewodnictwem Antoniego Macierewicza, który kilka lat temu oszołomił opinię publiczną oświadczeniem, iż większość ministrów spraw zagranicznych postkomunistycznej Polski, to 'moskiewscy agenci'" - przekazuje dziennik. "Wriemia Nowostiej" podaje, że "teraz członkowie 'komisji Macierewicza' uważają oficjalne śledztwo za mistyfikację". "Sam przewodniczący uznał przekazane przez stronę rosyjską (w zeszłym tygodniu) dokumenty za 'kpinę z państwa polskiego i pana premiera (Donalda) Tuska'" - pisze gazeta.
INTERIA.PL/PAP
Kiedy banknot 100 zł wart jest 700 zł? – Zawsze warto oglądać banknot, który wyjmujemy z bankomatu – twierdzi kolekcjoner Paweł P. – Może się okazać, że pospolite 100 zł warte jest 600 lub 700 zł. Nikt by się nie domyślił, że Paweł P., prowadzący sieć sklepów z obuwiem, czterdziestokilkuletni facet z Wrocławia, jest jednym z największych kolekcjonerów pieniędzy papierowych w Polsce. Swoją przygodę z numizmatyką zaczynał od monet, kiedy jako dziecko znalazł u babci w ogródku na Karłowicach kilka franków z czasów Napoleona III. Na banknoty przerzucił się jako dojrzały mężczyzna. Jego zdaniem do inwestowania w pieniądze papierowe potrzebna jest większa wiedza. Ale pasja daje więcej satysfakcji. Jest też bardziej dochodowa. Prawdziwy kolekcjoner rzadko sprzedaje banknot taniej, niż kupił. Jak podkreśla P., wymiar finansowy pasji jest ważny, ale nie najważniejszy. – Ogromną frajdę daje samo obcowania z rzadkim przedmiotem – twierdzi P. – Każdy ma swoją historię. Dotykanie banknotu i oglądanie ma coś z magii. Wyzwala wyobraźnię i pozwala… przenieść się w czasie. Ale zarobek też się liczy. Aby był możliwy konieczne jest jednak gromadzenie wiadomości o poszczególnych banknotach, seriach, charakterystycznych oznaczeniach itp.
Przewaga wiedzy To dzięki pilnemu studiowaniu katalogu kolekcji Lucowa, największego i najlepiej opisanego zbioru pieniądza papierowego w Polsce, udało się P. zrobić interes życia. Na jednej z aukcji stacjonarnych (w realu) udało mu się dostać niespotykanie rzadki banknot. – Kupowałem pospolite pieniądze z czasów okupacji – opowiada P. – Nagle spostrzegłem rarytas, w katalogu Lucowa opisany jako niezwykle rzadki. Zapytałem właściciela, ile chce za niego. Stwierdził, że nie wie co to i odda go za darmo, jako gratis do pozostałych zakupów. Banknotem było 50 marek z 1919 roku. Na rynku znajduje się tylko kilkadziesiąt sztuk tego pieniądza. Został wyemitowany przez Bank dla Polski Zachodniej, lokalną instytucję utworzoną na fali euforii po zwycięstwie powstania wielkopolskiego. Później po włączeniu regionu do RP bank centralny nie zgodził się na produkcję lokalnych banknotów. Większość została zniszczona. Pewna część przetrwała w słabych stanach zachowania. Numizmat P. był w stanie dobrym, choć nie doskonałym. Na serwisie aukcyjnym Allegro, który jest największym i niezwykle popularnym wśród kolekcjonerów miejscem spotkań i nieustającego handlu, poszedł za 1200 zł. Inwestowanie w stare banknoty może być bardzo opłacalne. Powodów jest kilka. Najważniejszym jest bardzo ograniczona podaż tego typu przedmiotów. Z natury ich produkcja, podobnie jak dzisiaj, podlegała reglamentacji. Większość nakładów została skierowana do obiegu, co sprawiło, że w dobrych stanach zachowały się nieliczne sztuki. Jest bardzo małe prawdopodobieństwo, że w najbliższych latach zostanie odkryte źródło, które mogłoby podnieść podaż i w rezultacie zachwiać rynkiem. W dodatku te najbardziej poszukiwane numizmaty skupowane są natychmiast przez zapalonych kolekcjonerów, których zamiarem nie jest pozbycie się ich w przyszłości.
Doskonały stan Trudno znaleźć banknoty w doskonałym stanie zachowania, które w ciągu ostatnich kilku lat nie zyskały na wartości. Ich ceny rosną od 15 do ponad 100 proc. rocznie. Jak rozpoznać taką „perełkę”? Numizmatycy kierują się oznaczeniami opracowanymi przez IBNS (International Bank Note Society). Doskonały stan to UNC (od ang. uncirculated), inaczej zwany bankowym, nieobiegowym. To papier, który nigdy nie był na rynku. Zaraz po zejściu z maszyny drukarskiej został odłożony w bezpiecznym miejscu i w doskonałych warunkach przechowywany był do dzisiaj. Nie posiada wad i śladów użytkowania, takich jak zagięcia, załamania, naddarcia, przetarcia itp. Rogi ma ostre. Nie został dotknięty przez chorobę (nie rozwinęły się na jego powierzchni np. mikroskopijne zarodniki grzybów w postaci rdzawych plamek). Kolejne stany zachowania dopuszczają coraz większą ilość wad. W najgorszym, siódmym stanie (P od ang. Poor – słaby), określanym jako zły, banknot jest bardzo zniszczony, częściowo nieczytelny. Fragmenty, zwłaszcza przy rogach, ma oderwane. Może być posklejany, mieć ubytki papieru lub dziury.
Im rzadszy, tym lepszy Rzadkie, wydrukowane w niewielkich nakładach, numizmaty dużo szybciej zyskują na wartości niż pospolite. Weźmy uważany za jeden z najpiękniejszych banknotów 20-lecia, wydrukowany w drukarni Waterlow and Sons Ltd. w Londynie według projektu nieznanego autora, nominał 1000 zł, z datą 28 lutego 1919 roku. Pieniądz ten – prawdopodobnie z powodu zbyt wysokiej wartości nominalnej – nie został wprowadzony do obiegu. W dodatku podczas transportu morskiego w niewyjaśnionych okolicznościach zaginęło 4 tys. sztuk o ogromnej wartości 4 mln zł. Pewna ilość banknotów „wypłynęła” podczas wojny 1939 roku. Były rozdawane żołnierzom jako żołd. W idealnym stanie do dzisiaj ocalało jedynie kilkadziesiąt sztuk. Idealne egzemplarze stosunkowo trudno spotkać. Cztery lata temu wyceniane były na 2,5 tys. zł. Obecnie ich cena przekracza 3,5 tys. zł, co znaczy, że zyskały ok. 40 proc. wartości. Ale większe zyski przyniosła inwestycja w niepozorny, by nie powiedzieć „brzydki”, wyprodukowany na szarym papierze w Paryżu, a zaprojektowany przez francuskiego grafika Eugene’a Gaspé banknot o nominale 2 zł. W sumie wyprodukowano go 20 mln sztuk, więc dość dużo. Jednak obecnie, z powodu niskiego nominału, trudno odnaleźć egzemplarz w idealnym stanie. Dlatego od 2003 roku jego wartość wzrosła o ponad 100 proc. Siedem lat temu jego najdroższa odmiana wyceniana była na 2 tys. zł. Obecnie – na ponad 4 tys. zł.
Fałszywki w cenie Wysokie ceny osiągają fałszerstwa i błędnodruki. W cenie są na przykład podrabiane pieniądze okupacyjne przeznaczone do sfinansowania podziemnej walki z okupantem, produkowane w Londynie albo przez krajowy ruch oporu (tzw. komórkę PWB 17, wykorzystującą do produkcji oryginalne, wynoszone ze skarbca banku emisyjnego tzw. numeratory, czyli trudne do podrobienia stemple, za pomocą których wybijane są oznaczenia serii i numery banknotów). Fałszowane były banknoty o większych nominałach: 100 i 500 zł. Były to fałszerstwa niemal doskonałe. Od oryginałów różniły się kilkoma szczegółami, które miały pozwolić osobom wtajemniczonym na rozpoznanie pieniędzy pochodzących z podziemnej drukarni. Dla osób postronnych były jednak nie do odróżnienia. Fałszerstwo zostało odkryte przez okupanta. Duża część nakładu została zdjęta z rynku i zniszczona. Dlatego egzemplarze, które ocalały (szczególnie te w idealnym stanie), uzyskują w stosunku do oryginału dużo wyższe ceny. I tak np. obiegowe, oryginalne banknoty z nominałem 500 zł wyceniane są na ok. 300 zł. Londyńskie, wychwycone przez okupanta, fałszerstwo (ze stemplem banku) kosztuje powyżej 2,5 tys. zł. Nieostemplowane egzemplarze fałszywek w stanie UNC są tak rzadkie, że praktycznie bezcenne.
Współczesne perełki A co ze wspomnianymi na początku współczesnymi banknotami obiegowymi o wartości kolekcjonerskiej kilka razy wyższej? Dużo więcej na rynku warte niż nominał są egzemplarze z niskim numeratorem. Na wartości także zyskują „papiery” z numeratorem charakterystycznym, rzadko spotykanym, np. same szóstki, piątki, jedynki. Cenniejsze są także numeratory tzw. radarowe, czyli pokazujące tę samą cyfrę podczas czytania zarówno z lewa, jak i z prawa. Ale na serwisach aukcyjnych można spotkać obecne, polskie pieniądze w cenie znacznie przekraczającej nominał, które wyróżnia od egzemplarzy pospolitych np. seria zastępcza (szczególnie zaczynające się literami ZA i YA). To emisje wyjątkowe, w krótkich seriach uruchamiane przez Narodowy Bank Polski, w celu pokrycia wycofanych z obiegu na skutek zniszczenia egzemplarzy. Banknoty tych serii o nominale 100 zł, będące w idealnym stanie, dają astronomiczne przebicie. Można je całkiem legalnie sprzedać za 500–700 zł. Banknoty 200-złotowe wyceniane są natomiast na 1200 zł. Najcenniejsze 50-złotówki (serii zastępczej YA) można sprzedać za kwotę aż 14 razy większą od nominału (700 zł). – Osobom postronnym może wydawać się absurdem, gdy ktoś gotowy jest za banknot 100 zł zapłacić 500–700 zł, ale dla prawdziwego kolekcjonera są rzeczy ważniejsze niż cena – twierdzi P. Przemysław Puch
Rozpad PiS , rozpad Platformy, Chaos w Polsce Kutz obwieścił wszem i wobec ,że Platforma się rozpadnie, media wykorzystują Migalskiego do rozbicia PiS .Rozpad PiSu i upadek Kaczyńskiego , rozpad Platformy i upadek Tuska oznacza chaos na polskiej scenie politycznej na cztery , a może nawet osiem lat . Kilka małych partyjek mających poparcie po kilkanaście procent budujących rozdrobniony do granic śmieszności Sejm , karuzela koalicji i premierów, korupcja , bezwład państwa, zarzucenie jakichkolwiek planów modernizacyjnych. Taki mamy scenariusz , taki właśni obrót sytuacji przewidywałem kilka miesięcy temu. Z tym że zakładałem ,że rozpad PiS u nastąpi po przegranych wyborach prezydenckich / tekst ten napisałem jeszcze przed katastrofą smoleńska / i parlamentarnych. Zakładałem , że po dwóch przegranych młode wilki rzucą się do gardła posiwiałemu basiorowi , przygarbionemu ciężarem dwóch klęsk Kaczyńskiemu. Nie sądziłem, że młodym wilkiem który rzuci wyzwanie będzie Migalski. Dwa lata temu, kiedy Tusk miał około 70 procent poparcie społecznego wieszczyłem ,że nie będzie kandydatem Platformy na prezydenta, oraz że zostanie doprowadzony do upadku. Jest duże prawdopodobieństwo ,że Tusk po klęskach gospodarczych, budżetowych nie poprowadzi Platformy do wyborów parlamentarnych . Ktoś go zastąpi . Być może lansowany prze media na prezydenta Sikorski. Napisałem tekst parę miesięcy temu o negatywnych skutkach dla Polski upadku Tuska . Jednak pozbawiona Tusk i jego Grupy / otaczającej Tuska oligarchii Platformy / Platforma rozpadnie się po zwycięskich dla niej wyborach . Duży udział będzie tutaj miała partia Palikota . Media przy jej pomocy wyeliminują prorosyjską SLD , do tego Komorowski , który będzie budował swoją rozbijającą od środka Platformę koterię. Tusk , aby temu zaradzić próbował zburzyć niezależną , demokratyczną prezydenturę , zrobić z prezydenta popychadło rządu . Doprowadzić do wybierania prezydenta przez Zgromadzenie Narodowe . W Polsce mamy jak go nazwał Śpiewak system oligarchiczno wodzowski . Generuje go postkomunistyczna , szkodliwa dla Polski Konstytucja. Oligarchiczny urząd premiera, będące jarmarkiem z demokracji wybory proporcjonalne . Silna władza negatywna prezydenta , bez realnej władzy wykonawczej . To tylko główne wady strukturalne fasadowo demokratycznej Konstytucji . Chaos polityczny, pogłębiona słabość międzynarodowa, spadnięcie na podrzędną pozycję w Unii. Korupcja polityczna, korupcja gospodarcza skutkująca pogorszeniem sytuacji polskich kapitalistów , małych oligarchów , a wzmocnieniem pozycji koncernów zagranicznych , zarzuceni modernizacji technologicznej, edukacyjnej, generalni cywilizacyjnej Polski . Tym będzie skutkowało rozbicie dwóch ośrodków wodzowsko oligarchicznych skupionych wokół Kaczyńskiego i Tuska Spektakularna klęska polskiego rządu w grach o obsadę stanowisk w nowo powstającej unijnej dyplomacji to tylko przedsmak tego , co będzie gdy zapanuje Chaos Polityczny. Gdy usunie sie Tuska i Kaczyńskiego , gdy rozbije się PiS i Platformę . Słabość Polski to efekt struktury Traktatu Lizbońskiego , którego fanatycznymi zwolennikami są Komorowski, Tusk i Sikorski , oraz pasywnej , obronnej w stosunku do Unii postawy Kaczyńskiego .Zbudowałem koncepcję polityczną ,która radykalni wzmocniłaby pozycje Polski i Polaków w Unii, oraz pozwoliłaby na realizację celów polityki jagiellońskiej i polskiej polityki wschodniej . Sytuacja fatycznego poniżenia Polski poprzez mające wiodącą role w Unii Traktatu Lizbońskiego Niemcy ( Rokita Traktat Lizboński nazwał majstersztykiem politycznym niemieckiego mocarstwa ) zepchnięcie jej do roli nawet nie drugorzędnej, ale marginalnej nie miałaby miejsca. Idee tą nazwałem z wrodzoną sobie skromnością „ Doktryną Mojsiewicza„ szkic tutaj Marek Mojsiewicz
Kim pan jest, doktorze Sorge? Z obfitości serca usta mówią i chociaż dyplomacja uchodzi za sztukę ukrywania, a nie ujawniania prawdziwych myśli i zamiarów, to przecież bywa tak, że nawet zawodowym kłamcom mimowolnie wypsnie się ziarenko prawdy. Cóż dopiero w przypadku konfabulanta – amatora? Adam Grzymała Siedlecki przytacza w swoich wspomnieniach rozmowę Juliana Klaczki z hrabiną Sobańską na temat tajemniczej D.D., do której, ponoć nie bez powodzenia, wzdychał Adam Mickiewicz. Hrabina Sobańska wprawdzie przyznała, że przyjaźniła się z D.D. – ale stanowczo zapowiedziała, że za nic nie zdradzi jej tożsamości. Tedy Klaczko poprosił ją, by opowiedziała, w jaki sposób między Wieszczem, a ową D.D. „doszło”. Hrabina nie zgodziła się, ale na pocieszenie zaproponowała, że opowie, jak to najpierw miedzy nimi „nie doszło” zanim potem „doszło”. Otóż „młody człowiek”, czyli Wieszcz, prawie pewien sukcesu, dla podkreślenia swojej światowości, wysmarował sobie włosy pomadą. - I kiedy pochylił się nad już mu ulegającą D.D. – ciągnęła hrabina Sobańska – zaleciało od niego wonią tak nieznośnie taniego gatunku pomady, że to MNIE po prostu zniechęciło. – Ją, pani hrabino, ją – wtrącił Klaczko. – Co? A tak, ją, oczywiście, że ją! Skoro zdarzają się takie freudowskie pomyłki, to warto rozebrać z uwagą słowa wypowiedziane przez - jeszcze prezydenta-elekta Bronisława Komorowskiego w rozmowie z funkcjonariuszami „Głosu Cadyka”, czyli „Gazety Wyborczej”. W rozmowie wydrukowanej 12 lipca br. prezydent-elekt Bronisław Komorowski, w odpowiedzi na uwagę rozmówcy na temat krzyża stojącego naprzeciw Pałacu Namiestnikowskiego, powiedział m.in.: „Pałac jest sanktuarium państwa. Krzyż upamiętniający ofiary tragedii smoleńskiej postawiono w nastroju żałoby lecz żałoba minęła i trzeba te sprawy uporządkować. We współdziałaniu z władzami kościelnymi zostanie przeniesiony w inne, bardziej odpowiedni miejsce”. Zwróćmy uwagę, że nie mówi on o swoich nadziejach, czy zamiarach – tylko INFORMUJE swoich rozmówców, co będzie. Nawet w tym nie byłoby nic dziwnego, gdyby prezydent-elekt zapowiadał, co ON SAM zrobi. Tymczasem było akurat odwrotnie; prezydent-elekt informuje swoich rozmówców o „współdziałaniu” z bliżej nieokreślonymi „władzami kościelnymi” i że w efekcie owego „współdziałania” krzyż „zostanie przeniesiony”. Wynika z tego, że był pewien, iż dojdzie do „współdziałania” z „władzami kościelnymi” w celu usunięcia krzyża sprzed Pałacu Namiestnikowskiego. Skąd ta pewność, skoro w tym czasie żadne zapewnienia o „współdziałaniu” w tym względzie ze strony „władz kościelnych” nie zostały złożone, bo nie doszło jeszcze do negocjacji? Rozpoczęły się one bowiem, jak wiadomo, dopiero 13 lipca, a porozumienie zawarte zostało dopiero 21 lipca. 16 lipca Jarosław Kaczyński oświadczył, że jeżeli prezydent Komorowski usunie krzyż, który stoi przez Pałacem Prezydenckim, to można powiedzieć, „że będzie zupełnie jasne, kim jest”. Domyślam się, że dla Jarosława Kaczyńskiego jest to jeszcze niezupełnie jasne. Może zatem jakieś światło rzuci na to odpowiedź na pytanie, skąd prezydent-elekt mógł mieć takie wiadomości. Pierwsza możliwość jest taka, że prezydenta-elekta wspierały proroctwa. Zostawmy ją jednak na sam koniec, kiedy wykluczymy wszystkie inne możliwości. Jedną z nich musimy wykluczyć choćby z uprzejmości wobec prezydenta-elekta – że mianowicie nie wiedział, a powiedział. Skoro tak, to znaczy, iż prezydent-elekt 10 lipca musiał WIEDZIEĆ, że po pierwsze – rozpoczną się rozmowy z „władzami kościelnymi”, po drugie – że te rozmowy doprowadzą do „współdziałania”, którego efektem – po trzecie – będzie usunięcie krzyża sprzed Pałacu Namiestnikowskiego. O ile nawiązanie takich rozmów mogło być następstwem jego własnego polecenia – chociaż nie jest to takie oczywiste, bo 8 lipca zrezygnował on z funkcji marszałka Sejmu, a tym samym przestał pełnić obowiązki prezydenta i aż do 6 sierpnia NIE MÓGŁ wydawać żadnych poleceń pełniącemu obowiązki szefa Kancelarii Prezydenta Jackowi Michałowskiemu – o tyle nie mógł wiedzieć, czy te rozmowy – nawet rozpoczęte z polecenia pełniącego obowiązki prezydenta Grzegorza Schetyny – doprowadzą ze strony „władz kościelnych” do „współdziałania” w postaci zgody na usunięcie krzyża i ceremonialnego wykonania tego usunięcia. A jednak 10 lipca poinformował funkcjonariuszy „Głosu Cadyka” o tym wszystkim, jako rzeczy uzgodnionej. Skąd zatem wiedział, skoro wiedzieć nie mógł? Zanim przyjmiemy, że prezydenta-elekta wspierały proroctwa, musimy rozważyć jeszcze jedną możliwość – że mianowicie został o tym wszystkim POINFORMOWANY przez Siły Wyższe w postaci Wojskowych Służb Informacyjnych, do których ma nieustający sentyment – zresztą z widoczną wzajemnością. W takim jednak przypadku Siły Wyższe musiały mieć pewność, że w sprawie usunięcia krzyża „władze kościelne” dadzą namówić się na „współdziałanie”. Taką pewność mogłyby mieć tylko w jednym przypadku: że jakiś wysoki przedstawiciel „władz kościelnych” pozostaje względem nich w stosunku służbowej zależności. Byłaby to sytuacja podobna do tej z roku 1720, kiedy to Rosja i Prusy uzgodniły blokowanie każdej próby powiększenia armii w Polsce. Takie uzgodnienie można było traktować poważnie tylko w sytuacji, kiedy zarówno Rosja, jak i Prusy przy pomocy swoich, wysoko uplasowanych agentów, mogły stwarzać w Polsce fakty dokonane. Czy to jednak w ogóle jest możliwe? Wprawdzie okazało się, że niektórzy hierarchowie – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” odbywali bliskie spotkania III stopnia z przedstawicielami Sił Wyższych, ale to za komuny, a nie teraz, kiedy Wojskowych Służb Informacyjnych przecież już „nie ma”! Zatem ze względów kurtuazyjnych tę możliwość musimy taktownie wykluczyć. W takim razie pozostaje jedyne wyjaśnienie – że prezydenta-elekta Bronisława Komorowskiego wspierają proroctwa. Na razie fałszywe, ale nie bądźmy nadmiernie wymagający. SM
CZY POWSTANIE PARTIA PREZYDENCKA? „Ludzie o ostrym języku, o ostrym stylu uprawiania polityki, najlepiej wyrażają różne wątpliwości, różne zagrożenia i poglądy. To już jest kwestia taktyki politycznej” – przypomniał w maju br. Bronisław K., odnosząc się do wizerunku publicznego Janusza Palikota. Choć media starannie omijają ten niewygodny temat, faktem jest, że tych dwóch polityków od dawna tworzy nierozłączny tandem, a Janusz P. jest alter ego człowieka pełniącego dziś funkcję prezydenta. Nie popełni błędu ten, kto wypowiedziach Janusza P. odczyta autentyczne, choć skrywane poglądy Bronisława K. „To już jest kwestia taktyki politycznej” – jak zapewniał ten ostatni. Związki obu przyjaciół są tak mocne, że w marcu Bronisław K. nie wahał się zagrozić wycofaniem z prawyborów, jeśli Platforma wyrzuci ze swoich szeregów lubelskiego posła. Sytuacja wyglądała na tyle komicznie, że w ówczesnych wypowiedziach Janusza P. pojawił się nawet element moralnej refleksji: „Bronisław Komorowski wstawił się za mną. Powiedział premierowi, że jeżeli wyrzuci mnie z partii, to on wycofa się z prawyborów” - mówił w Kontrwywiadzie RMF FM Janusz P. i dodał: „Uświadomiłem sobie, że postawiłem Komorowskiego w niezręcznej sytuacji.[...] Najważniejsze jego przedsięwzięcie polityczne w życiu ja stawiam przez swój brak odpowiedzialności - trzeba tak to nazwać w tym kontekście - stawiam na szali naszej znajomości, naszej przyjaźni kilkunastoletniej. Czy mogłem zrobić coś gorszego swojemu przyjacielowi?” – biadał P. Gdy w trakcie kampanii prezydenckiej kandydat PO przyznał, że Janusz P. pomaga mu w kampanii, nie angażując się jednak medialnie, wyznanie to stanowiło tylko potwierdzenie oczywistego faktu. Podobnie, jak obecność P. podczas narad w domu Bronisława K., w ścisłym gronie TuskKomorowski-Palikot. To P. przez cały okres poprzedzający wybory był głównym promotorem kandydatury obecnego prezydenta, a nawet można mu przypisać jej „ojcostwo” – o czym dziś niewielu zdaje się pamiętać. Już w wywiadzie dla RMF FM z 28 maja 2008 roku Janusz P. ujawnił, że „gdyby Donald Tusk nie zdecydował się kandydować, to najbardziej prawdopodobnym kandydatem jest Bronisław Komorowski”. Mając na uwadze powyższe fakty, czy można sądzić, by obecna inicjatywa posła z Lublina – powołania nowej formacji politycznej – była oderwana od planów jego przyjaciela? Czy nie mamy raczej do czynienia z próbą utworzenia zaplecza politycznego Bronisława K i budową partii prezydenckiej? Byłoby to działaniem mocno usprawiedliwionym, jeśli pamiętać, że formuła Platformy ulega powolnemu, lecz nieuchronnemu rozkładowi, podobnie jak było to w przypadku innych grup politycznych ( Unia Wolności, KLD) powołanych dla ochrony interesów establishmentu III RP. Istniejące wewnątrz partii poszczególne frakcje i ujawniane niekiedy ostre konflikty świadczą, że PO nie stanowi już monolitu na którym mógłby oprzeć się Bronisław K., a przede wszystkim, może nie spełniać oczekiwań środowiska stojącego za tą prezydenturą. W tekście STRATEGIA NOŻYCZEK postawiłem hipotezę, że nowa prezydentura będzie realizowana w interesie grupy rządzącej, poprzez rozgrywanie rzekomych antynomii. Koncepcja „strategii nożyczek” jest niezwykle korzystna dla ludzi samej Platformy i środowisk stojących na jej zapleczu. Pozwala bowiem na usprawiedliwianie niepopularnych decyzji, ale też na tuszowanie nieróbstwa i błędów, poprzez rozgrywanie rzekomych konfliktów na linii Pałac Prezydencki – rząd. Mając w ręku wszystkie, najważniejsze narzędzia władzy środowiska te ze względów taktycznych nie mogą nawet forsować obrazu monolitu, który zostałby wykorzystany przez opozycję do rozliczania grupy rządzącej z wyborczych obietnic. O wiele korzystniejsze jest stworzenie mitu o dwóch, niezależnych, a czasem skonfliktowanych ośrodkach oraz generowanie rzekomych sporów. Pomiędzy tak działającymi „nożycami” znajdzie się nieświadome gry społeczeństwo, skazane na infantylne oceny medialnych analityków. Pomysł Janusza P. nie stoi w sprzeczności ze „strategią nożyczek”, jeśli służy pozornej polaryzacji sceny politycznej i prowadzi do powstania „nowej” (a zatem nieobciążonej bagażem Platformy) partii. Trafne mogą być oczekiwania, że w jej szeregach znajdą się różnego rodzaju środowiska lewicowe, a mając w pamięci doskonałe relacje P. z Andrzejem Olechowskim wolno spodziewać się również akcesu tego polityka. Ponieważ jeszcze do niedawna, to Andrzej Olechowski spełniał funkcję „koordynatora” linii politycznej PO, dyscyplinując tę partię groźbami powołania nowych formacji – jego obecność w „nowej” strukturze miałaby pewien wymiar symboliczny. Adresatem oferty będzie także elektorat Grzegorza Napieralskiego, co pozwoliłoby utworzyć faktyczną koalicję z SLD – czyli zrealizować pomysł Janusza P. z czerwca br. Nieprzypadkowy wydaje się czas, w jakim pojawił się pomysł lubelskiego posła. Do wyborów parlamentarnych pozostaje jeszcze rok, który przy wsparciu propagandy medialnej można wykorzystać na budowę „nowej” partii. Korzyści, jakie Bronisław K. może odnieść z przebudowy sceny politycznej wydają się oczywiste. Przede wszystkim, stałby się patronem „nowej” formacji i mógł liczyć na jej wsparcie we wszystkich przedsięwzięciach. Stworzyłby groźną dla PO alternatywę, wymuszając tym samym na liderach PO ustępliwość oraz „linię polityczną” zgodną z oczekiwaniami zaplecza prezydenckiego. Uzyskałby realne narzędzie władzy oraz wpływy na bieżącą politykę, mogąc kontrolować poszczególne decyzje grupy rządzącej. W tle koncepcji Janusza P. trzeba widzieć efekt zmian, jakie zaszły wśród środowisk decydujących o kształcie polskiej sceny politycznej. Ich najbardziej spektakularnym przejawem była wymuszona (moim zdaniem) rezygnacja Donalda Tuska z prezydentury i wystawienie kandydatury Bronisława K. Okoliczności związane z tragedią z 10 kwietnia oraz wygrana patrona Wojskowych Służb Informacyjnych pozwalają przypuszczać, że to właśnie środowisko uzyskało dziś największy wpływ na sprawy polskie. Pytaniem otwartym pozostaje, czy w tej sytuacji doszło do „historycznego kompromisu”, w którym pogodzono interesy decydentów. Warto bowiem pamiętać, że „ojcami” Platformy byli ludzie cywilnej bezpieki – Departamentu I MSW, zaś Bronisław K. jest człowiekiem za którego plecami znajdziemy środowisko służb wojskowych, wywodzące się głównie z Zarządu II Sztabu Generalnego WP. Niewykluczone, że realizacja koncepcji Janusza P. może prowadzić do powolnego wygaszania „projektu PO” i budowy w jego miejsce kolejnej mutacji partyjnej, reprezentującej interesy grup zarządzających III RP. Aleksander Ścios
NOBEL PRIZE-WINNING LOGICIAN „Nobel Prize-winning economist”, wielokrotnie cytowany przeze mnie (od czasu gdy został „alterglobalistą”) Pan Profesor Joseph Stiglitz, powiedział Bloombergowi, że ograniczenie przez rządy krajów euro „wysoko rentownych” (high-return) inwestycji jest zwykłą głupotą (really foolish).
Co prawda Pan Profesor nie wyjaśnił jakie to „wysoko-rentowe” inwestycje rządów miał na myśli, ale skoro modne i zasadne (bez sarkazmu) jest inwestowanie w kapitał ludzki, to można sobie wyobrazić takąż „wysoko-rentowną” inwestycję rządu Grecji w premie dla urzędników, którzy trzy razy w tygodniu punktualnie przychodzili do roboty. Niepokój Pana Profesora wziął sie stąd, że w gospodarce strefy euro, która rozwijała się w drugim kwartale 2010 roku w tempie najszybszym od czterech lat, pojawiają się sygnały o spowolnieniu tempa wzrostu. Pan Profesor nie zechciał się jednak podzielić z czytelnikami i widzami Bloomberga receptą na to, skąd rządy mają wziąć środki na te „wysoko-rentowne” inwestycje. Czyżby od tychże czytelników i widzów w postaci zwiększonych podatków? Bo przecież „zwiększanie płynności” przez banki emisyjne nie zaowocowało „trwałym wzrostem”! Przede wszystkim jednak Pan Profesor nie wyjaśnił skąd, u licha, wziął się ten kryzys, skoro rządy nie przejmowały się dotąd poziomem deficytu, którym teraz zaczęły się przejmować? Zgodnie z logiką to ten kryzys w ogóle nie powinien sie zdarzyć. Ale przecież Pan Profesor nie został „Nobel Prize-winning logician” tylko „economist”. Gwiazdowski
1. Najwyższa Izba Kontroli na mój wniosek, inspirowany skargami wyborców, wpadła na dłużej niż dzień do Tomaszowa (Mazowieckiego) i skontrolowała jego władze. Wyniki kontroli zjeżają włosy. NIK wyczuła nieprzyjemny zapach, wskazujący na możliwość korupcji w Tomaszowie. NIK nie jest sądem, nie wydaje wyroków, więc nierzadko owija sprawy w bawełnę. W Tomaszowie jednak sprawy zabagniły się tak dalece, że NIK wali prosto z mostu - wydawaniu decyzji o warunkach zabudowy mogły towarzyszyć zjawiska o charakterze korupcyjnym. I kieruje sprawę do CBA i do prokuratury.
2. Zarzuty NIK dotyczą w pierwszym rzędzie dziwnych działań władz miasta obecnej kadencji ale i poprzedniej, z planem zagospodarowania przestrzennego. W październiku 2005 roku Rada Miasta jednego dnia przyjęła gotowy plan, a równocześnie przyjęła zmiany w studium do tego planu. Procedura taka wykluczała wymagane prawem uzgodnienia planu. Na dodatek plan zawierał cały szereg wad, na przykład nie określał wysokości zabudowy, był przedmiotem wielu skarg i w 2007 roku uchwała o jego przyjęciu została uchylona przez sąd administracyjny. 185 tysięcy złotych wydane na opracowanie planu poszło w błoto, do tego jeszcze zmarnowane 31 tysięcy złotych wydanych na zbędne zmiany w planie. W obecnej kadencji w bólach rodzi się kolejna wersja planów i studiów zagospodarowania przestrzennego. kosztująca miasto prawie 600 tysięcy złotych. Tym razem błędy wytknął wojewoda, który stwierdził nieważność uchwały o przyjęciu studium zagospodarowania, bo dokumentacja ekofizjograficzna była nieaktualna. Bałagan z planem powodował wydłużenie postępowań administracyjnych o ustalenie warunków zabudowy, ponad dwie trzecie decyzji w tych sprawach wydawane było z przekroczeniem terminów ustawowych.
3. NIK wykazała, ze w Tomaszowie sa równi i równiejsi wobec prawa. Najrówniejsza okazała sie firma, która - zapewne czysty przypadek - należała do przewodniczącego rady miasta. Firma ta kupiła od Starostwa Tomaszowskiego ponad hektar gruntu nad malownicza rzeka Wolbórką. Kupiła niedrogo jak na grunty miejskie, płacąc po 26 złotych za metr, bo miasto broniło doliny Wolbórki i nikomu nie pozwalała się nad nią budować, nawet Zarząd Powiatu nie wskórał, żeby mozna tam było budować domy mieszkalne, choć pięć razy się starał. A firma przewodniczącego - co za zbieg okoliczności - dostała zezwolenie i wybudowała nad Wolbórką ponad sto mieszkań. Chwała, że wybudowała, tylko że dlaczego inni nie mogli budować? Nie wspomnę, że dzięki budowie wartość tanio kupionego gruntu wzrosła wielokrotnie. To właśnie na tle tej sprawy nich wspomniała o możliwości korupcji. Prokuratura i CBA sprawdzają, czy słusznie. Nabywcom mieszkań nad Wolbórką wypada życzyć, żeby ich ta piękna rzeczka nie zatopiła.
4. Na tym nie koniec szczęśliwej ręki firm przewodniczącego. Gdy budowała pawilon handlowo usługowy, urzędowi miasta nie przeszkadzało, że działka nie miała odpowiedniego uzbrojenia, w szczególności brak możliwości odbioru ścieków przez sieć miejska. NIK podała przykłady odmowy decyzji w innych podobnych sprawach, gdy podobne braki w uzbrojeniu terenu urzędowi przeszkadzały, zresztą słusznie. Urząd Miasta, który niektóre sprawy o ustalenie warunków zabudowy potrafił prowadzić ponad rok, w przypadku firmy przewodniczącego tak się sprężył, że decyzje wydał na dwa dni przed złożeniem pisemnego wniosku o jej wydanie.
5. Do równiejszych należała też inna firma, o nazwie SC, która chciała budować w Tomaszowie kompleks handlowo usługowy, wielki - 36 tysięcy metrów kwadratowych. Dostała pozytywne warunki zabudowy, mimo że było to niezgodne z obowiązujących wówczas studium zagospodarowania przestrzennego. Decyzje uchyliło Samorządowe Kolegium Odwoławcze. Po uchyleniu wiceprezydent miasta wydał warunki zabudowy ponownie. W tym samym czasie inne wnioski, dotyczące pawilonów kilkadziesiąt razy mniejszych nie zostały uwzględnione, a na przeszkodzie stanął brak planu zagospodarowania przestrzennego. Małym pawilonom brak planu przeszkadzał, wielkiemu kompleksowi nie przeszkadzał.
6. Tomaszowskie władze kończą kadencję w atmosferze skandalu. Jeśli mimo to zechcą ponownie kandydować - niech mieszkańcy Tomaszowa dobrze się zastanowią. Zarzuty NIK wyglądają poważnie i oby następnej kadencji nie skracał prokurator. PS. Dziękuję wszystkim osobom, które zwróciły moją uwagę na nieprawidłowości w mieście, w następstwie czego zdecydowałem się wystąpić o kontrolę NIK. Dziękuję Marcinowi Witko, radnemu Powiatu Tomaszowskiego, którego wykazał w bezkompromisowość i dociekliwość w ujawnianiu nieprawidłowości w działaniu władz Tomaszowa i który publicznie je piętnował, zanim jeszcze zostały potwierdzone przez NIK. PS. PS. Pełne wyniki kontroli są wyeksponowane na stronie internetowej NIK www.nik.gov.pl Janusz Wojciechowski
Wprost 2020 Tempo Tomasza Lisa budzi zdumienie. „Wprost” pod jego kierunkiem w kilka tygodni przekształcił się w homo-tygodnik kultowy wśród homoseksualistów i feministek. I mam wrażenie, że w homo-zaangażowaniu i promowaniu zabijania wyprzedził już nie tylko „Gazetę Wyborczą”, ale nawet TOK FM (z niezawodnymi Kubą Janiszewskim i Anną Laszuk). A żeby to zobaczyć wystarczy sięgnąć po ostatni numer. A w nim homo-spowiedź Jacka Poniedziałek (czyli wszyscy partnerzy i partnerki aktora). Reportaż o homoseksualistach, którzy poślubiają lesbijki (w obawie przed społeczeństwem oczywiście). Materiał o turystyce aborcyjnej z jasną sugestią, że trzeba w Polsce umożliwić mordowanie dzieci. I wreszcie felieton Magdaleny Środy, która rozprawia się z obrońcami życia… Jak tak dalej pójdzie, to za lat dziesięć „Wprost” będzie wyglądał tak.
Zoo-spowiedź Zdziśka Wtorka. O pierwszych doświadczeniach seksualnych z końmi i kozami ze znanym aktorem rozmawia Regina Bim. – To się zaczęło bardzo normalnie. Oglądałem z kolegą książkę do biologii i zachwyciły mnie krowie wymiona. Takich nigdy nie widziałem. A do tego te narządy klaczy. To naprawdę było coś – zapewnia aktor, który żali się, że społeczeństwo wciąż nie rozumie jego orientacji i wyśmiewa się z zoofilii. Dalej „Ślub w obórce” reportaż o tym, jak to biedni zoofile zmuszeni są do zawierania związków partnerskich z kolegami, by móc wspólnie zajmować się swoimi żółwiami i chomikami. A wszystko po to, by uniknąć podejrzliwych spojrzeń i móc kontynuować karierę w sklepach zoologicznych… Każdy z nich zaś chciałby „wyjść z obórki” (tak za lat dziesięć zapewne nazywać się będzie wyznanie zoofilii. I wreszcie „Uciec od fikcji”, czyli materiał o konieczności wprowadzenia eutanazji dla 70-latków. Jego autorka przekonuje, że brak prawa w tej kwestii komplikuje młodym ludziom życie. Muszą oni wynajmować Ukraińców czy Rosjan, by ci załatwili sprawę. Czasem robią to oni w sposób nieodpowiedni i krwawy. A do tego Polska traci na tym interesie, bowiem płatni zabójcy (ops przepraszam fachowcy od eutanazji) nie płacą u nas podatków. Smutne jest również to, że muszą zajmować się oni swoim fachem potajemnie i nie wiadomo, na ile są skuteczni. A na deser profesor Piątek, która zapewnia, że fakt, że w Polsce nadal nie ma prawa eutanazyjnego jest tylko kwestią władzy starych nad młodymi. – To ci starcy sprawiają, że młodzi ludzie nie mogą się uwolnić. To oni wymagają opieki za wychowanie. A przecież człowiek ma prawo do wolności. I państwo powinno mu to zapewnić, tak by nie musiał się on męczyć z ojcem czy matką (cóż to zresztą za przestarzałe określenia)… – przekonuje prof. Piątek. Nie wierzycie, że tak będzie? Przekonamy się… I oby nie było gorzej. Tomasz Terlikowski
Francuska kolej zapłaci Żydom haracz? Sprawa odszkodowań dla organizacji żydowskich od francuskich kolei – SNCF za przewożenie w czasie drugiej wojny Żydów do obozów od kilku lat przycichła. Teraz zapowiada się jednak odświeżenie sporu. Żydowskie organizacje czekały dość cierpliwie, aż nadarzy się okazja do rewindykacji, a taka okazja właśnie się nadarzyła. Chodzi o kontrakt dla SNCF w Kalifornii, gdzie Francuzi mieliby zbudować do 2020 roku superszybką kolej TGV. W parlamencie Kalifornii znalazł się tymczasem projekt ustawy miejscowego polityka-demokraty, Boba Blumenfielda, który chce, by każde konsorcjum ubiegające się o kontrakt na budowę linii kolejowej Los Angeles-San Francisco przedłożyło wyjaśnienia ich ewentualnej roli w transportowaniu więźniów do obozów koncentracyjnych w latach 1942-1944. Rzecz dotyczy, rzecz jasna, francuskiej SNCF, która wg Blumenfielda: „odmawia przyjęcia odpowiedzialności za swoją rolę w Holokauście”. Przedstawiciel SNCF w USA – Denis Douté – odpowiedział, że jego firma jest otwarta na propozycje i preferuje „przejrzystość” w wyjaśnianiu wszelkich kwestii. Do tej pory próby skarżenia SNCF rozbijały się o wyroki sądów. Skazujący wyrok z 2006 roku został zakwestionowany przez sąd apelacyjny, który uznał, że francuska kolej nie działała niezależnie i była kontrolowana przez okupanta. Na te orzeczenie powołał się też Douté, który przypomniał, że organizacją transportów więźniów zajmowali się Niemcy. Francuski dyrektor dodał, że „rola SNCF ograniczała się do doprowadzania pociągów do granicy, a w żadnym przypadku nie do samych obozów koncentracyjnych”. Powołał się też na działalność wspólnej francusko-izraelsko-amerykańskiej komisji, która rozpatruje ponad 20 tys. wniosków o odszkodowania ze strony deportowanych. Chodzi tu o roszczenia deportowanych opiewające na sumę ponad pół miliarda dolarów. Blumenfield nie przyjmuje tych wyjaśnień i niezależnie od działań międzypaństwowych żąda konkretów ze strony samej firmy. Mają to być przeprosiny i odpowiednie odszkodowanie. Władze Kalifornii zajmą się jego projektem 31 sierpnia. Gdyby ustawę przegłosowano „przejrzystość historyczna” firm stanie się jednym z elementów oceny oferty przetargowej. Francuzom pozostanie zbilansowanie zysków i ewentualnych odszkodowań. Projekt budowy szybkiej kolei w Kalifornii wycenia się na sumę 43 miliardów dolarów. Nie wykluczone więc, że ów haracz opłaci się mimo wszystko zapłacić!
Bogdan Dobosz
Bez orzełka i bez munduru Naczelna Prokurata Wojskowa nie wie, czy ciała oficerów zostały pochowane w mundurach - Na czapce mego męża nie było orzełka, po guzikach – także z orzełkiem – pozostały w mundurze tylko otwarte dziury – ujawniają wdowy po generałach, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. Czy emblematy zostały zerwane celowo? Rodziny nie wiedzą. Nikt im tego nie wyjaśnił. Tak samo jak kwestii, czy ciała polskich oficerów zostały pochowane w mundurach. Wymaga tego ceremoniał wojskowy. Wątpliwości pozostają – trumny z ciałami ofiar nie były otwierane po przylocie do kraju. Jak podkreślił jeden z rozmówców “Naszego Dziennika”, przynajmniej w jednym przypadku mundur został zwrócony rodzinie z oderwanymi dystynkcjami. A ich wygląd wskazywał na to, że pagony zostały oderwane ręcznie. Z informacji, do jakich dotarł “Nasz Dziennik”, wynika, że na niektórych czapkach generalskich nie było orzełków. Orzełek jest haftowany, przymocowany nad otokiem za pomocą małych drucików wszytych w czapkę od spodu. Rodziny zastanawiają się, czy został on brutalnie zerwany, czy odpadł w czasie zderzenia tupolewa z ziemią. Podobnie zastanawiające jest to, co się stało z guzikami, których zabrakło przy jednym z mundurów generalskich. Na nich również znajdował się emblemat orzełka w koronie. Zdaniem rodzin, nawet gdyby te guziki się stopiły, powinna pozostać w mundurze ich stalowa końcówka. Tymczasem po guzikach pozostały w mundurze tylko duże dziury, co w opinii rodzin wskazuje na to, że mogły zostać oderwane ręcznie. Jak zauważył płk Tadeusz Nierebiński, inspektor sanitarny Wojska Polskiego, marynarki oficerskie praktycznie się nie zachowały. Według jego relacji, w całości, razem z pagonami, zachował się tylko jeden mundur – śp. gen. Franciszka Gągora, szefa Sztabu Generalnego WP; został on poddany renowacji w Muzeum Wojska Polskiego. W odpowiedzi na pytanie, czy prokuratura wie, co stało się z dystynkcjami, płk Jerzy Artymiak, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej, zapewnił tylko, że wszystkie wątki, które są związane z wyjaśnieniem przyczyn katastrofy i zgonu ofiar, są i będą badane “nawet w najdrobniejszym szczególe”. Artymiak nie był wczoraj w stanie odpowiedzieć, czy ciała oficerów, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej, zostały ubrane w mundury wojskowe. Wymaga tego regulamin wojskowy. – To nie jest pytanie do prokuratury. Organizacja pogrzebu, transportu, odebrania zwłok na terenie Federacji Rosyjskiej, przygotowanie pochówku – tym zajmowało się MSWiA w porozumieniu z MSZ – mówi. Przedmioty pozostałe po katastrofie – chodzi o worki z rzeczami, a właściwie ich strzępami, które w Rosji oddzielono od ciał ofiar (np. części ubrań zabrudzonych krwią, kamizelek kuloodpornych funkcjonariuszy BOR, bielizny) trafiły do Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim. Wojskowy inspektor sanitarny z Wojskowego Ośrodka Medycyny Prewencyjnej w Modlinie po pobraniu próbek nakazał zutylizować niektóre elementy odzieży i bielizny, uznając je za tożsame z zakaźnymi odpadami medycznymi, które stwarzają potencjalne zagrożenie dla życia i zdrowia. Decyzję tę zakwestionował jednak komendant główny Żandarmerii Wojskowej, który uznał, że o decyzji w sprawie utylizacji nie zostały poinformowane wszystkie podmioty prawne, czyli w tym wypadku – rodziny ofiar. Decyzję, by rzeczy tych nie niszczyć, wydał płk Tadeusz Nierebiński. O zajęcie się kwestią kilkudziesięciu worków z resztkami odzieży ofiar katastrofy wnioskowała też Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie, która zwróciła się do Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie z wnioskiem o ich zutylizowanie. Zdaniem prokuratury, nie mają one żadnego znaczenia dla toczącego się śledztwa. Sąd jednak uznał, że przesłanki, na które powoływała się prokuratura (śledczy powoływali się na przepis kodeksu postępowania karnego – art. 232a, mówiący, że sąd może zarządzić zniszczenie przedmiotów stwarzających niebezpieczeństwo dla życia lub zdrowia i ewentualne zagrożenie epidemiologiczne) nie zachodzą, i zabronił ich zniszczenia. Ostatecznie komendant główny Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim zdecydował o odesłaniu wszystkich rzeczy “na przechowanie” prywatnej firmie utylizacyjnej z Rzeszowa, FUH Eko-Top Sp. z o.o. Znajdują się one tam od maja. Jak zauważył w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” płk Nierebiński, rzeczy są przechowywane w foliowych worach. Nadzór nad nimi sprawuje Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Jak zaznaczył płk Artymiak, wszelkie decyzje dotyczące tych przedmiotów leżą w gestii prokuratora. Jednak w związku z tym, że Wojskowy Ośrodek Medycyny Prewencyjnej skierował sprawę do głównego inspektora sanitarnego, GIS ma wydać decyzję, czy stanowią one zagrożenie epidemiologiczne i czy nakaże ich zniszczenie. W tej kwestii prokurator może tylko zastosować się do decyzji sanepidu. Eko-Top informuje, że pojemniki są zamknięte i zaplombowane przez zleceniodawcę. Spółka nie odpowiedziała nam na pytanie, w jakim stanie te szczątki ubrań się znajdują.
Rodzin nikt nie pytał Jak zauważa mecenas Rafał Rogalski, pełnomocnik rodzin Lecha i Marii Kaczyńskich, Krzysztofa Putry, Przemysława Gosiewskiego i Aleksandry Natalli-Świat, rodziny ani ich pełnomocnicy nie zostali poinformowani o tym, gdzie te rzeczy się znajdują. – Ponieważ rodziny o to nie pytały – komentuje płk Nierebiński. Sprawa bulwersuje rodziny ofiar. - To są dowody rzeczowe, które przechowuje jakaś prywatna firma z Rzeszowa. Przekazały je tam władze wojskowe. Nie wiemy, w jakich warunkach znajdują się teraz ubrania naszych bliskich, wiem tylko, że są pod jurysdykcją cywilną GIS – mówi Andrzej Melak, brat śp. Stefana Melaka. Podkreśla, że zniszczenie tych rzeczy byłoby ogromnym ciosem dla rodzin ofiar. Są one dla nich ostatnimi, arcycennymi pamiątkami po zmarłych. - Prokuratura tłumaczyła, że rzeczy te nie stanowią dowodu w sprawie. Przed miesiącem rozmawiałam na ten temat z prokuratorem Ireneuszem Szelągiem, który powiedział mi, że ubrania zostały przekazane do jakiejś firmy z Rzeszowa. Zastanawia mnie to, w jakich warunkach te rzeczy są przechowywane. Obawiam się o to, jak ta firma je potraktowała. Bo Rosjanie – jeszcze mokre – zapakowali je w worki na śmieci. Kiedy te rzeczy wróciły do Polski, ubrania musiały już być zapleśniałe. Te rodziny, które zażądały zwrotu ubrań z Moskwy, otrzymały je, i żadna epidemia nie wybuchła – ironizuje Beata Gosiewska, żona byłego wicepremiera i posła PiS Przemysława Gosiewskiego. – Słyszałam też, że Rosjanie, którzy byli obecni przy identyfikacji zwłok, zachęcali rodziny, by zostawili te rzeczy do spalenia w Moskwie. Dla mnie mają one też ważne znaczenie jako dowód i ślad, który może pomóc w wyjaśnieniu przyczyny śmierci mojego męża – tłumaczy Gosiewska. Argumentację tę podtrzymują mecenasi rodzin. – Podczas identyfikacji zwłok przy każdym ciele ubrania były zapakowane w oddzielny worek. Po przekazaniu tych rzeczy do Mińska Mazowieckiego wszystko to zostało wyłożone na stoły. Nie poinformowano nas jednak, czy przeprowadzono ich dokładną segregację, tak by ewentualnie rodziny mogły znaleźć rzeczy swoich bliskich. Nie rozumiem, dlaczego tych rzeczy nie można było oddać rodzinom, które by te ubrania wyczyściły lub nawet same zutylizowały – w tym wypadku byłaby to jednak ich osobista decyzja. Tymczasem podjęto ją za nich – powiedział w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” Bartosz Kownacki, pełnomocnik rodziny Tomasza Merty, Sławomira Skrzypka, Bożeny Mamontowicz-Łojek i Grażyny Gęsickiej. – Rodziny, którymi się opiekuję, chcą odzyskać teraz te ubrania, zupełnie niepotrzebnie powstała sytuacja konfliktowa, której można było uniknąć. Ponadto te rzeczy mogą stanowi dowód w sprawie ustalenia przyczyn katastrofy – dodaje mecenas. Podobnego zdania jest Antoni Macierewicz, szef Parlamentarnego Zespołu ds. Wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej. – Po co ten cały absurd? Mam wrażenie, że te rzeczy chce się po prostu zniszczyć. Bo dlaczego nie oddano ich po prostu rodzinom ofiar? – zastanawia się poseł.
“Zakaźne odpady” Decyzję o ich utylizacji podjęła jeszcze w maju wojskowa prokuratura prowadząca śledztwo w sprawie katastrofy prezydenckiego samolotu. Uzasadniano, że fragmenty ubrań ofiar nie mają “żadnego znaczenia dla toczącego się śledztwa”. Prokuratura ponadto powoływała się na decyzję wojskowego inspektora sanitarnego, który uznał je za “zakaźne odpady medyczne”. Ze względów formalnych sąd cofnął tę decyzję, ponieważ nie powiadomiono o niej rodzin ofiar. W ślad za tym decyzję o utylizacji wycofał główny wojskowy inspektor sanitarny płk Tadeusz Nierebiński. Rzeczy zdążyły trafić do rzeszowskiej spalarni odpadów medycznych i przemysłowych Eko-Top. Wówczas prokuratura poleciła jej “przechowywanie bez określenia terminu”. Jak poinformowano nas w Eko-Top, są one złożone w magazynie w szczelnie zamkniętych pojemnikach. Gdy zapytaliśmy, czy są przechowywane w obniżonej temperaturze, pracownik odpowiedział, że nie wie, ponieważ nie widział tych kontenerów. Co dalej stanie się z tymi rzeczami? – Zabezpieczone w firmie utylizacyjnej, oczekują na decyzję właściwego miejscowego cywilnego inspektora sanitarnego – informuje nas płk Jerzy Artymiak z prokuratury wojskowej. - Żadna informacja o tym do nas nie trafiła, to nie należy do naszej właściwości – informuje Dorota Gibała, rzecznik Państwowej Inspekcji Sanitarnej w Rzeszowie. Odsyła do Wojskowej Inspekcji Sanitarnej w Krakowie. Tam słyszymy analogiczne stwierdzenie o braku właściwości. – Teren firmy Eko-Top nie jest terenem wojskowym, nie mam żadnej informacji, żebyśmy mieli podejmować decyzje w tym względzie – słyszymy w Wojskowym Ośrodku Medycyny Prewencyjnej w Krakowie. Prokuratura wojskowa nadal podtrzymuje opinię o konieczności utylizacji tych szczątków. Podobnie jak główny inspektor sanitarny Wojska Polskiego. – Prokurator zwolnił je z czynności śledczych – podkreśla Nierebiński. Zwraca uwagę, że są to strzępki ubrań zabrudzone krwią itp., niemające żadnej wartości materialnej i dowodowej. Pełnomocnicy już zapowiadają zaskarżenie każdej decyzji o utylizacji. – Gdy inspektor sanitarny uzna, że to powinno być zutylizowane, to będziemy to skarżyć – zapowiada Kownacki. Dodaje, że przewiduje pewne wnioski dowodowe związane z przechowywanymi rzeczami, ale nie chce zdradzać szczegółów. Zapytaliśmy w prokuraturze, czy ewentualnie inni pełnomocnicy wystosowali podobne wnioski. – Nie znam takich wniosków ze strony pełnomocników rodzin – mówi Artymiak. Jednak jak zwraca uwagę Kownacki, początkowo rzeczy przywiezione z Moskwy i Smoleńska były posegregowane i przyporządkowane każdej z osób. – Natomiast później resztę rzeczy, których nie zwrócono rodzinom, włożono do kilku worków i nie przetrzymywano w obniżonej temperaturze, przez co zaczęły gnić – mówi. Nierebiński przyznaje, że wszystko zostało wymieszane. – To zaniedbania żandarmerii – ocenia adwokat. Międzypaństwowy Komitet Lotniczy przedstawi dziś w Moskwie dokumenty znalezione na miejscu katastrofy polskiego Tu-154M pod Smoleńskiem. Materiały te zostaną później przekazane akredytowanemu przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym przedstawicielowi Polski Edmundowi Klichowi. Anna Ambroziak
Współpraca Zenon Baranowski
WSI – REAKTYWACJA Jedną z pierwszych decyzji prezydenta Komorowskiego było zlecenie Biuru Bezpieczeństwa Narodowego przygotowania zmian systemowych przeobrażających wojskowe służby specjalne – SKW i SWW. Nasi informatorzy twierdzą, że w praktyce chodzi o to, by do służby mogli wrócić byli żołnierze WSI. Według naszych rozmówców z BBN, podjęte prace, które mają być zwieńczone wniesieniem przez prezydenta Bronisława Komorowskiego do Sejmu ustaw reformujących służby specjalne, w rzeczywistości mają jeden cel: umożliwić prezydentowi jak największy wpływ na służby specjalne i jednocześnie maksymalnie ograniczyć nadzór nad nimi premiera. W dokumentach BBN, do których dotarła „Gazeta Polska”, jest mowa o służbach wojskowych i cywilnych, które mają być gruntownie przebudowane i w których najważniejsze funkcje będą pełnić ludzie zaakceptowani przez prezydenta. Z dokumentu wynika m.in; że jeśli zmiany zostaną wprowadzone w życie, obecne specjalne służby wojskowe wrócą do statusu Wojskowych Służb Informacyjnych.
Dukaczewski otwiera szampana Prezydencki BBN był pierwszym urzędem, w którym wynik wyborów przełożył się natychmiast na konkretne decyzje. 7 lipca br. szef BBN gen. Stanisław Koziej wydał polecenie opracowania projektu założeń włączenia Służby Wywiadu Wojskowego (SWW) oraz Służby Kontrwywiadu Wojskowego (SKW) w strukturę Sił Zbrojnych RP. Przypomnijmy, że byłby to powrót do krytykowanego rozwiązania sprzed 2006 r., kiedy to WSI były w strukturze Sił Zbrojnych. To dlatego po rozwiązaniu WSI nowo utworzone, zweryfikowane służby wojskowe przeszły pod nadzór ministra obrony narodowej. I chociaż w dokumentach, do których dotarła „GP”, znalazło się zastrzeżenie, że „reforma nie powinna jednak być zbliżeniem do rozwiązań, które funkcjonowały w WSI”, po dokładnym przeczytaniu projektu założeń nie ma wątpliwości, że faktycznie jest to powrót do zasad obowiązujących podczas funkcjonowania WSI. Tylko że pod zmieniona nazwą. A chodzi głównie o odtworzenie układu personalnego w służbach wojskowych. Obecnie niemal całe kierownictwo wojskowych służb specjalnych to funkcjonariusze, którzy nie pracowali wcześniej w WSI. Po zmianach planowanych przez BBN stanowiska obsadzone obecnie przez funkcjonariuszy będą mogli pełnić wyłącznie żołnierze zawodowi, co umożliwi powrót do służby byłych żołnierzy WSI.
Prezydencka układanka Taką możliwość sygnalizował już były szef WSI Marek Dukaczewski. W wywiadzie dla „Polski The Times” tuż przed pierwszą turą wyborów prezydenckich stwierdził, że Komorowski ma jego głos, a po jego wygranej Dukaczewski otworzy szampana. „Bronisław Komorowski ma sympatię środowiska WSI?” – dociekali przeprowadzający wywiad dziennikarze. „Tak, bo konsekwentnie i odważnie, mimo ataków z różnych środowisk, również swojego, kategorycznie mówił, że był przeciwny likwidacji WSI i uzasadniał dlaczego. Pokazał, że ma kręgosłup” – odpowiedział Dukaczewski. Według niektórych komentatorów to przypomnienie zasług Komorowskiego dla WSI z ust Dukaczewskiego nie było przypadkowe – było wręcz demonstracją „wiemy o tobie wszystko”. W tym samym wywiadzie, na pytanie „Prezydentem zostaje Bronisław Komorowski i prosi Pana o pomoc. Pomożecie?”, Dukaczewski stwierdził: „Gdyby ktokolwiek chciał skorzystać z naszej rady, z naszych opinii czy ekspertyz, absolutnie jesteśmy otwarci, żeby taką wiedzą służyć. Ale nie sądzę, żeby ktokolwiek wyraził zainteresowanie pracą czy powrotem do służb. To jest zamknięty etap”. Teraz pojawia się szansa, żeby – jak to ujął Marek Dukaczewski – służyć wiedzą zdobytą przez WSI. Przecież to właśnie Marek Dukaczewski pracował w BBN za czasów prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, który teraz doradza Bronisławowi Komorowskiemu. Aktualnie w BBN trwają „prace reorganizacyjne”, nad którymi czuwa Marek Cieciera, bliski i zaufany współpracownik Radosława Sikorskiego, byłego ministra obrony narodowej w rządzie PiS. Reorganizacja daje swobodę w przeprowadzeniu czystek kadrowych. Marek Cieciera zna się doskonale ze Stanisławem Koziejem, z którym pracował w czasie, gdy obaj byli zawodowymi żołnierzami, a później razem pracowali w resorcie obrony narodowej – Stanisław Koziej był wiceministrem obrony narodowej za czasów Sikorskiego.
BBN zaprzecza, ale prace trwają Z dokumentów, do których dotarła „GP”, wynika, że prace nad projektem reformy służb specjalnych cały czas trwają. Joanna Kwaśniewska, obecna rzeczniczka prasowa BBN, pytana przez nas, stwierdziła, że w Biurze nie jest przygotowywany projekt ustawy dotyczącej SKW i SWW. „Ponieważ jest Pani trzecim dziennikarzem, który w przeciągu miesiąca skierował do Biura pytania w tej sprawie, mam prawo przypuszczać, że jest Pani celowo manipulowana i dezinformowana w ramach szerszej kampanii mającej na celu dyskredytowanie pracy BBN” – napisała rzecznik Kwaśniewska. W dalszej części e-maila pani rzecznik napisała, że w „BBN, które jest instytucją analityczno-ekspercką, toczą się przeróżne prace dotyczące szeroko pojętego bezpieczeństwa narodowego, w tym oczywiście także związane ze służbami specjalnymi (...)”. W pierwszej części dokumentu, w którym opisano założenia dotyczące reformy służb specjalnych, na samym początku przypomniano, czym były Wojskowe Służby Informacyjne, z powołaniem się na konkretne akty prawne. „Jako uzasadnienie utrzymania integralnej więzi z Siłami Zbrojnymi RP wskazano polską tradycję wojskową (Oddział II Sztabu Głównego w okresie II Rzeczpospolitej Polskiej), wzory zagraniczne oraz fakt pełnienia służebnej roli wobec potrzeb Sił Zbrojnych RP” – czytamy w dokumencie BBN. Nie ma w nim ani słowa przypomnienia o tym, że WSI były służbami wojskowymi, które po okresie PRL nie przeszły żadnej weryfikacji i faktycznie były to te same służby i ludzie funkcjonujący w III RP pod szyldem Wojskowych Służb Informacyjnych, nie ma ani słowa o uwikłaniu żołnierzy WSI w rozmaite, nie zawsze zgodne z prawem interesy. Nie przypomniano także rzeczy najważniejszej: że wielu żołnierzy WSI (a przede wszystkim niemal wszyscy dowódcy) przeszli szkolenie w ZSRR na kursach GRU lub KGB, co znalazło potwierdzenie w dokumentach i zostało opublikowane w Aneksie do raportu o weryfikacji WSI.
Specsłużby według BBN W założeniach do reformy służb specjalnych rozważane jest m.in. połączenie Służby Wywiadu Wojskowego oraz cywilnej Służby Wywiadu. Jako model najbardziej optymalny dotyczący służb specjalnych przyjmuje się, że Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego powinna podlegać ministrowi spraw wewnętrznych, a nie jak obecnie bezpośrednio premierowi. Zadania ABW miałyby się ograniczyć do spraw ochrony kontrwywiadowczej oraz do zagrożeń terrorystycznych. Do Centralnego Biura Antykorupcyjnego przekazano by w całości uprawnienia zajmowania się przestępstwami korupcyjnymi – nastąpiłoby przejęcie tych uprawnień z ABW, CBŚ policji, Straży Granicznej. CBA, jako jedyna struktura uprawniona do zajmowania się przestępstwami korupcyjnymi w sferze cywilnej, miałoby podlegać bezpośrednio komendantowi głównemu policji (a nie premierowi, jak obecnie). Natomiast wszystkimi sprawami korupcyjnymi w wojsku zajmowałoby się SKW włączone – według założeń – w Siły Zbrojne, nad którymi zwierzchnictwo ma prezydent RP. Z dokumentów, do których dotarła „GP”, wynika, że zupełnie nową rolę otrzymałoby Kolegium ds. Służb Specjalnych, które aktualnie jest organem opiniodawczo-doradczym w sprawach programowania, nadzorowania i koordynowania działalności służb specjalnych. Według projektu BBN, Kolegium przejęłoby z ABW i SKW „zadania ochrony państwa oraz wykonywanie funkcji krajowej władzy bezpieczeństwa w zakresie ochrony informacji niejawnych w stosunkach międzynarodowych”. „Model ten wydaje się najbardziej optymalnym, gdyż eliminuje wady dotychczasowych rozwiązań prawnych. Proces jego wdrażania powinien być jednak ewolucyjny (stopniowy), gdyż wymaga dużych zmian prawnych, ale i bardzo głębokich organizacyjnych” – napisano w projekcie BBN. Dorota Kania