Krótki przewodnik po aferze hazardowej Bomba CBA na początek kampanii prezydenckiej No to mamy kampanię prezydencką. Rozpoczęła się w pierwszym możliwym terminie, gdy studenci wrócili z wakacji. Pierwsze jej strzały oddała PiS-owska "Rzeczpospolita". Gazeta opublikowała tajne stenogramy z podsłuchów, które Centralne Biuro Antykorupcyjne założyło dwóm dolnośląskim biznesmenom.
Zbycho i Rycho Ci biznesmeni to Ryszard Sobiesiak (Casino Polonia i Golden Play) i Jan Kosek (PRU Filmotechnika, Casino Centrum ATT), właściciele firm zarabiających na hazardzie. To oni, według relacji "Rzeczpospolitej", mieli lobbować u polityków Platformy Obywatelskiej na rzecz korzystnych dla nich przepisów. Chodziło o zmiany w ustawie o grach losowych i o to, by nie znalazły się w nich zapisy opodatkowujące maszyny o niskich wygranych. Według CBA, z tych nowych podatków budżet zyskałby 460 mln zł rocznie. Zdaniem właścicieli maszyn, nie zyskałby nic - gdyż obłożony podatkiem biznes przestałby być opłacalny. "Salony" tej wątpliwej rozrywki trzeba zatem byłoby zamknąć. Gra toczyła się więc w mniejszym stopniu o budżetowe pieniądze, bo nie sposób ich obliczyć, w większym zaś o pieniądze konkretnych biznesmenów. Czy będą zarabiać, czy nie. I biznesmeni ci, będący w znakomitej komitywie ze Zbigniewem Chlebowskim, naciskali, by ustawa była dla nich korzystna. O tym wiemy właśnie ze stenogramów nagranych rozmów (niektóre pochodzą sprzed ponad roku, z lipca 2008), które opublikowała "Rzeczpospolita". Oto fragmenty:
"Ryszard Sobiesiak: Cześć Zbyszek.Zbigniew Chlebowski: Cześć Rysiek.
R.S.: Co tam? Jesteś na Dolnym Śląsku?Z.Ch.: Tak, prawdziwą wojnę stoczyłem w czwartek...
R.S.: No coś tam słyszałem, z Mirkiem rozmawiałem, udało się coś, myślisz?Z.Ch.: W ogóle to wyprostowałem, wiesz, nie chcę mówić przez ten... (...)
R.S.: No wiem, no k... no przecież, no ja chciałem się, chciałem właśnie zapytać, co tam, jest jakaś szansa? No bo wiesz, k... daj spokój, mam nadzieję, że tam ze mną już będzie wszystko w porządku, nie?Z.Ch.: Z tobą na... na dziewięćdziesiąt procent, Rysiu, że załatwimy. Tam walczę, nie jest łatwo, tak ci powiem. (...)
Z.Ch.: Ja ci powiem szczerze, Rysiu... ja już nie mam siły sam walczyć z tym wszystkim... jakby Grzegorz, Mirek trochę pomogli mi... przecież wiesz, biegam z tym sam... blokuję tę sprawę dopłat od roku... to wyłącznie moja zasługa".
Lud to kupi Stenogramy to na razie właściwie jedyny "uzysk" CBA. Pokazują one Zbigniewa Chlebowskiego, który obiecuje biznesmenowi korzystne dla niego załatwienie sprawy. I tyle. To i dużo, i mało. Dla sądu - mało. CBA nie przedstawiło innych materiałów, z których wynikałoby, że lobbing Chlebowskiego był skuteczny, że to on blokował niekorzystne dla hazardowego biznesu zapisy. Nie wiemy też, zakładając, że Chlebowski zaangażowany był w sprawę, czy otrzymywał od biznesmena jakieś korzyści materialne, czy też czynił to z wewnętrznego przekonania. Nie wiemy też, na ile te rozmowy były szczere, a na ile było to oganianie się polityka od natrętnego przedsiębiorcy. Wiemy jedynie, że ustawa dotyczyła wielkich pieniędzy i że nie tylko wspomniani biznesmeni byli jej kształtem zainteresowani. No i wiemy, że zmiany, o które zabiegał właściciel Casino Polonia, nie zostały wprowadzone. Ale dla politycznej gry te stenogramy to aż nadto. Bo w polityce nie ma domniemania niewinności, jest za to domniemanie winy. Chlebowskiemu można więc postawić takie zarzuty, z których nie będzie mógł się przekonująco wytłumaczyć. Bo czegóż się dowiadujemy? Że nowelizacja ustawy przeciąga się w rządzie ponad rok. Że odpowiednie zapisy raz się tam pojawiają, a innym razem giną. Że między Ministerstwem Sportu a Ministerstwem Finansów mamy jakąś dziwną grę. Że sprawą interesuje się poseł. Fakt, że wpływowy, bo szef klubu PO i szef Komisji Finansów Publicznych. Że omawia jej kształt z biznesmenem, z osobą żywotnie zainteresowaną. Chwali się temu biznesmenowi, że blokuje niekorzystne dla niego zapisy. Innymi słowy - można mniemać, że interesuje go nie dobro publiczne, tylko dobro biznesmena. Nieciekawy, delikatnie mówiąc, jest też sam język rozmowy. Każdy to widzi - Chlebowski jest umoczony w ustawę po uszy. A być może i inni politycy PO, z ministrem sportu Mirosławem Drzewieckim na czele? Widzimy też nieakceptowany społecznie zwyczaj - że oto ktoś bogaty zakulisowo zmienia ustawę, żeby zarabiać jeszcze więcej. I że wspólnikiem tego bogatego jest ważny polityk rządzącej partii.
To kompromituje Platformę. Jarosław Kaczyński może zatem wołać, że oto mamy aferę Rywina bis albo coś jeszcze gorszego. To jest pytanie - woła - w jakiej jesteśmy epoce: przedrywinowej czy porywinowej?
Oczywisty scenariusz Mamy więc ułożony scenariusz najbliższych dni. Jarosław Kaczyński doskonale przecież wie, dzięki czemu zdobył władzę. A zdobył ją, gdy Polska pogrążyła się w amoku prawdziwych lub rzekomych afer - Rywina, starachowickiej, orlenowskiej. Gdy w mediach królował przekaz, że Polską rządzą sitwy, że na szczytach władzy panoszy się korupcja. W takiej atmosferze partia, która obiecuje, że zrobi z tym porządek, jest akceptowana. W obecnej Polsce, naszej małej stabilizacji, PiS nie ma czego szukać. Dlatego racją stanu tej partii jest odbudowa owej całkiem niedawnej atmosfery.PiS i prezydent Lech Kaczyński robią zatem i będą robić wszystko, by sprawę nagłaśniać. Bo tylko tak mogą powalczyć o prezydenturę. Będą wołać o komisję śledczą, będą wysuwać kolejne oskarżenia, można w ciemno obstawiać, że twarz zlanego potem i przestraszonego Zbigniewa Chlebowskiego będzie ważnym elementem ich reklamowych spotów. PiS zrobi wszystko, by zbudować obraz Polski jako kraju przeżartego korupcją, w którym skorumpowani politycy (z PO) zblatowani są z biznesem, a może i z gangsterami. PiS w całej sprawie ma jeszcze jeden punkt zaczepienia - otóż szef CBA Mariusz Kamiński informował premiera o podsłuchach. Parę tygodni po tej rozmowie biznesmeni przestali rozmawiać przez telefon, a jeden z nich napomknął, że interesuje się nim CBA. Czy ktoś ich ostrzegł? PiS nie ma wątpliwości - biznesmeni zostali ostrzeżeni, oczywiście przez polityków PO, i jest to afera równa aferze starachowickiej, która pogrążyła swego czasu SLD. Nie ma wątpliwości - ten wątek PiS też będzie mocno eksploatowało. A Platforma? Jej reakcję też łatwo przewidzieć. Premier Tusk ujawnił już dokumenty związane z przygotowywaniem ustawy. Dowiedzieć się z nich możemy, że premier domagał się, by ustawę napisano szybko, bez udziału lobbystów. Premier musi bowiem pokazać, że on w całej sprawie jest czysty. Racją stanu PO jest poza tym niedopuszczenie do komisji śledczej, bo Platforma wie, co taka komisja by robiła. Niezależnie od tego, czy wina liderów była wielka, czy też prawie żadna, komisja poprzez przesłuchania, insynuacje, przecieki budowałaby obraz PO i Donalda Tuska jako ekipy zepsutej i skorumpowanej.Skoro jednak nie będzie komisji śledczej, Platforma będzie musiała coś zrobić, by przekonać wyborców, że zarzuty PiS są bezpodstawne i że normalne procedury sprawę wyjaśnią. Z jednej strony, będziemy więc świadkami szumu informacyjnego, ujawniania kolejnych dokumentów i pism. Z drugiej - premier i ludzie PO będą powtarzać: Lech Kaczyński rozpoczął kampanię wyborczą, wykorzystuje w niej CBA, polityczny cel przysłonił mu dobro Polski. No i, co oczywiste, Chlebowski zostanie gdzieś głęboko schowany, by ludzie o nim jak najszybciej zapomnieli. Tak jak swego czasu po sprawie Anny Jaruckiej schowany został płk Konstanty Miodowicz.
Będą gonić króliczka? Która z wersji zwycięży? Czy ta, którą forsuje PiS, czy wersja Platformy? Do tej pory Platformie udawało się płynnie omijać przeszkody, przed którymi stawiała ją opozycja. Platforma rządziła, a jej notowania nie tylko nie spadały, ale wręcz rosły. Co szefów PiS doprowadzało do białej gorączki, a PiS-owskie partyjne szeregi przyprawiało o ból głowy. Zderzali się ze ścianą - prosty argument "kto nie za Platformą, ten wzmacnia PiS" królował. Kończył dyskusję. Niektórzy publicyści i politolodzy zaczęli już budować modele Polski jako kraju rządzonego przez partię dominującą i wieszczyć rządy PO na lata. Teraz, po tym jak w Polskę poszedł przekaz, że szefowie Platformy kombinowali coś z ustawą, tak żeby 400 mln zł nie trafiło do budżetu, raczej już nie są tak pewni swoich prognoz. Afera hazardowa Platformy nie obali, ale na pewno nią zachwieje. W interesie Kaczyńskich i PiS leży, by było o niej jak najgłośniej - i PiS-owi wystarczy siły, by ją podtrzymywać. By tydzień po tygodniu kruszyć PO. Ciekawe więc, jak Platforma będzie próbowała przełamać tę grę. Czy jakąś inną sensacją? Ciekawe jest też, co pocznie z Mariuszem Kamińskim, któremu zarzuty postawić ma prokuratura w Rzeszowie.Jeżeli teraz, w tym szumie, Donald Tusk wyrzuci Kamińskiego, prezydent Kaczyński i PiS będą wołać, że to zemsta i strach PO przed człowiekiem, który ujawnia korupcyjne powiązania polityków Platformy. A jeżeli go nie wyrzuci - to jaka jest gwarancja, że za miesiąc nie odpali kolejnej bomby? Donald Tusk ma ból głowy...
Bond IV RP Tak czy inaczej możemy się spodziewać serii potyczek na linii PO-CBA. I oskarżeń CBA o to, że trwoni państwowe pieniądze na akcje, które nie mają jakiegokolwiek uzasadnienia, a są wymierzone w politycznych przeciwników. Te oskarżenia nie wyglądają na wyssane z palca - opisy kolejnych "operacji" CBA budzą, delikatnie mówiąc, zdumienie. Oto bowiem w gazetach czytamy o wyczynach agenta CBA przedstawiającego się jako Tomasz Małecki. Agent żyje jak James Bond - jeździ porsche cayenne (cena 400 tys. zł), udaje bardzo bogatego zagranicznego przedsiębiorcę, więc - oczywiście - musi żyć na odpowiedniej stopie. Mieć odpowiednie garnitury, zegarki, apartamenty, no i szeroki gest (ale wiadomo, że nie swoje wydaje się łatwo). Agent CBA obraca się w sferach ludzi ekranu, różnych celebrytów. I po dwóch latach takiego życia, łatwego, przyjemnego i za państwowe pieniądze, "złowił" Weronikę Marczuk-Pazurę. Która miała przyjąć 100 tys. zł za pomoc w kupnie prywatyzowanych Wydawnictw Naukowo-Technicznych (według wersji CBA). Ta historia dobrego świadectwa CBA nie wystawia. Po pierwsze, agent przez miesiąc generował większe koszty niż te 100 tys. zł. Po drugie, co go skłoniło, by działać wśród ludzi mediów? To nie jest grupa, która zarządza państwowym majątkiem czy stanowi ustawy. Co więc CBA tu robiło? Werbowało? Pewnie werbowało... Jeszcze bardziej dziwacznie brzmią informacje o akcji wymierzonej w Jolantę Kwaśniewską. W tej akcji z kolei CBA założyło, że Kwaśniewscy są właścicielami domu, który oficjalnie posiadają ich bliscy znajomi. Agent CBA, po wielu miesiącach zabiegów, zaprzyjaźnia się więc z owymi znajomymi, a potem proponuje, że odkupi od nich dom. Licząc, że zaniosą oni pieniądze Kwaśniewskim, w specjalnie przygotowanej, nasyconej szpiegowską aparaturą teczce. Cała sprawa skończyła się tym, że agent dom kupił, za 1,5 mln zł, ale sprzedający nie chciał przyjąć teczki w podarunku. Więc panowie zaczęli się szarpać. - Weź teczkę! - wołał agent. - Nie chcę - odpowiadał sprzedający. I zaniósł pieniądze, w swojej teczce, do swojego domu... CBA jest więc właścicielem nieruchomości w Kazimierzu i nie za bardzo wie, co z tym fantem zrobić. Jak więc ocenić tę akcję? Zaangażowanie milionów złotych, agentów, szpiegowskiej aparatury, żeby "złapać" Kwaśniewską? Bo Mariusz Kamiński wyobraził sobie, że Kwaśniewscy kupili dom na tzw. słupa i że ten "słup" przyniesie im pieniądze w teczce? Ta operacja pokazuje nie tylko defekt wyobraźni szefa CBA, ale i to, że IV RP, Rzeczpospolita kaczystowska, w której rzucano na politycznych przeciwników prokuratorów, agentów, dziennikarzy i szpiegowską aparaturę, ma się wciąż bardzo dobrze. Może więc rację ma Lech Wałęsa, który powiedział, że ostatnie wydarzenia to efekt błędów Tuska? Że to efekt tego, że nie wyrzucił Mariusza Kamińskiego, choć SLD mu to proponował, i nie sprawdził, czym tak naprawdę zajmuje się CBA. Nie wiemy przecież, jakie stenogramy, zebrane przez agentów tej instytucji, zostaną w ciągu najbliższych miesięcy rzucone na stół. To znaczy - podesłane zaprzyjaźnionym mediom. Tak czy inaczej mamy sytuację nieciekawą. Mało ciekawie wyglądają stenogramy, których bohaterem jest Zbigniew Chlebowski, jeszcze parę dni temu szef klubu parlamentarnego PO, człowiek odpowiadający za legislacyjną aktywność posłów Platformy. Ale jeszcze mniej ciekawie wyglądają kulisy całej afery - przekazany "Rzeczpospolitej" stenogram czy historia operacji wymierzonej w Jolantę Kwaśniewską. Walka z przeciwnikami za pomocą agentów i ich prowokacji. I słabo skrywana radość braci Kaczyńskich, że oto udało się ważnego polityka Platformy złapać za rękę.
Oto wybór naszych czasów. Robert Walenciak
Kilka wątpliwości wokół zeznań Zbysia Przesłuchanie Zbigniewa Chlebowskiego nie należało, wbrew opiniom niektórych, do klęski komisji śledczej. Nawet, jeśli zdarzały się utarczki, brak konsekwencji w pytaniach i pozwalanie świadkowi na głupie wywody (choćby o znajomości z Kempą), znowu dało się wyłapać kilka spraw, o których wcześniej nie wiedzieliśmy. Pojawia się w związku z tym kilka pytań, które śledczy muszą zadać przy kolejnym przesłuchaniu
Znajomość z Sobiesiakiem Chlebowski w tej kwestii po prostu popłynął. Z jednej strony usłyszeliśmy, że Zbysiu nie zna Rysia, znajomość z nim jest luźna, dotyczy paru spotkań. Przy innej okazji b. poseł PO z pełną powagą odpowiada, że Sobiesiak jest z natury bardzo otwartym człowiekiem. Wiadomo też, iż biznesmen skierował również do Chlebowskiego prośbę załatwienia córce pozycji w spółce Totalizatora Sportowego. Najbardziej nurtuje mnie błaha kwestia, skąd Zbysiu wie, że Sobiesiak jest już w Polsce i miał zeznawać w prokuraturze? Przecież nikt w mediach o tym nie wspominał, śledczy z komisji też wyglądali na zdziwionych. Zachodzi podejrzenie, że Chlebowski w ostatnim czasie kontaktował się z biznesmenem. Czy poseł spotykał się w ciągu ostatnich miesięcy z Sobiesiakiem, rozmawiał przez telefon - a jeśli tak, to czy przedmiotem rozmowy było przesłuchanie na komisji śledczej? Ciekawi mnie, czy Chlebowski jest dalej na podsłuchu? Choć wątpię, to jednak byłaby to jedna z dróg do sprawdzenia wątpliwości przy tej kwestii przez służby i prokuraturę.
Blokowanie dopłat Chlebowski w stenogramach mówi wprost, że "blokuje od roku". Zapewne chodzi o dopłaty, choć Zbysiu nie potrafił tego wyjaśnić. Ba, okazuje się, że niczego nigdy nie blokował, a kiedy komisja śledcza drążyła temat, ten wyznał: oszukałem Sobiesiaka. Zrobił biznesmena po prostu w bambuko, choć sam jasno nie potrafi odpowiedzieć, w jakiej kwestii.
Spotkanie na cmentarzu Zbysiu, już po przecieku, spotkał się z Rysiem na cmentarzu koło Wrocławia. Opowiedział przy tym kolejną bajkę o tym, jak to złapał gumę i stąd tak wszystko się potoczyło. Oczywiście nie potrafił wyjaśnić, od kogo wyszła inicjatywa spotkania. Cały czas bronił biznesmena, robił z odbiorców idiotów, kiedy twierdził, że przecież chodziło o ratowanie budżetu państwa. Przy tym dowiedzieliśmy się, że cmentarz to miejsce jak każde inne do spotkań.
Analizy ws. Dopłat Chlebowski jest przekonany, że dopłaty w ustawie hazardowej spowodowałyby straty w skarbie państwa. Posłużył się analizami, sporządzonymi przez m.in. PAN, Politechnikę Warszawską. I tutaj Kempa błysnęła - Zbysiu nie potrafił odpowiedzieć, na czyje zlecenie zostały one wykonane. Analizy posiadało również Ministerstwo Finansów. W tej kwestii był bardzo zdenerwowany i momentami wydzierał się na Kempę.
Dziwne gry Ministerstwa Finansów W wywiadach Zbysiu wskazywał na bliżej nieznane "dziwne gry Ministerstwa Finansów". W "Polsce" wyjaśnił: "Wiecie, co chciało zrobić Ministerstwo Finansów? Przekazać udzielanie koncesji na prowadzenie salonów i kasyn wójtom, burmistrzom i prezydentom. Sam uświadamiałem, że jeżeli dzisiaj minister finansów wydaje te koncesje, organizuje konkursy i są zarzuty o korupcję, to co będzie, gdy 2500 wójtów, burmistrzów i prezydentów będzie przyznawać koncesje bez jakichkolwiek ograniczeń". Podczas przesłuchania, Chlebowski wyraźnie zaprzeczał swoim słowom, a wywiad np. w "Gazecie Wyborczej" uznał za nieautoryzowany i zmanipulowany.
Sylwester w Zieleńcu Chlebowski nie pamięta, kto z kolegów klubowych spędził Sylwestra 2008/2009 w Zieleńcu u Rysia. To dziwne, bo ja przynajmniej 3 ostatnie powitania Nowego Roku doskonale pamiętam. Sylwester u biznesmena, któremu załatwia się koncesję na działalność w biznesie hazardowym, musi się pamiętać nawet, jeżeli na drugi dzień dolegał ostry kac.
Skazanie Sobiesiaka Sobiesiak został skazany w 2008r. za korupcję. Chlebowski zna, jak sam twierdzi, biznesmena od 5-6 lat. Załatwiał dla niego koncesję, walczył o wstrzymanie dopłat do hazardu. I nie wiedział, że jego znajomy ma taką skazę na życiorysie - żałosne.
Spotkanie z Kapicą Czy spotkanie z wiceministrem finansów, o którym mówi tajemnicza notatka, odbyło się naprawdę 27 sierpnia, czy może wcześniej? Kapica w dokumencie i zeznaniach sprecyzował, że rozmowa ze Zbysiem miała miejsce po głosowaniu Senatu ws. poprawek do ustawy o służby celnej w tymże dniu, po godzinie 14. Kataryna ustaliła, że głosowanie w tej sprawie istotnie miało miejsce, ale w godzinach 20.35-20.42. Dzień wcześniej poprawkami zajmowała się komisja Chlebowskiego. Kiedy więc dokładnie odbyło się spotkanie Zbysia z Kapicą? Jeżeli w zeznaniach Chlebowski często zasłaniał się niepamięcią w kwestiach oczywistych, motał się w powyższych kwestiach, doprawdy nie wiem, o jakie zmiażdżenie komisji śledczej chodzi. Trzeba przyznać, że ktoś psychicznie go podbudował i przygotował do kontrataku. Często bywał pewny siebie i odpowiadał z dumą o ratowaniu budżetu państwa i spisku CBA z PiS. Ale w rzeczach najważniejszych precyzyjnych zeznań nie ma. W wielu kwestiach, jakie omówiłem, Zbysiu sam sobie przeczy. Pewien jest tylko tego, że nie był źródłem przecieku. Ale o to nikt, poza logikiem Urbaniakiem, go nie podejrzewał. Przesłuchania Mira nie będzie, bo świadek zmaga się z jakąś chorobą. To zapewne odmiana filipińskiej - związana ze strachem przed kompromitacją, bo obrona sprawy Totalizatora Sportowego i Sobiesiakowej jest niemożliwa. gw1990
WICEPREMIER PAWLAK - WIĘZIEŃ BEZ DYLEMATU Zbalansowana i zabezpieczająca interesy obu stron - tak wicepremier i minister gospodarki Waldemar Pawlak oceniał w grudniu ub. roku umowę z Rosjanami, w sprawie dostaw gazu do Polski. Dowiedzieliśmy się również, jakoby Polska i Rosja uzgodniły już w Moskwie treść porozumienia międzyrządowego. Kilka dni później Pawlak miał już całkowicie odmienne zdanie, co do przyszłości kontraktu i stwierdził że „wynegocjowane już międzyrządowe porozumienie w sprawie dostaw gazu z Rosji do Polski nie trafi na posiedzenie rządu, zanim nie będzie wiążących uzgodnień między firmami - PGNiG i Gazpromem”. W dwa dni po tej wypowiedzi – 20 grudnia 2009 roku – Pawlak nie miał już żadnych wątpliwości, że za fiasko kontraktu gazowego odpowiada najbliższe otoczenie premiera Tuska i nazywał działania urzędników premiera sabotażem. „Doszło do sabotażu, odpowiedzialne za niego osoby zostały już usunięte, teraz zajmie się nimi prokurator – grzmiał wicepremier. Pisałem o sprawie obszernie w tekście „GAZOWY GAMBIT CZY GRA NA KRAWĘDZI”? twierdząc, że Waldemar Pawlak poszukuje wygodnego pretekstu, dającego mu możliwość wycofania się z kompromitujących uzgodnień z Rosjanami. Rzeczywistym powodem odstąpienia od podpisania kontraktu, była kwestia należności Gazpromu za tranzyt gazu przez polski odcinek rurociągu Jamał-Europa,. Od czterech lat Gazprom kwestionował wysokość taryf EuRoPol Gazu, które zatwierdzano zgodnie z polskim prawem. Rosjanie nie płacili w całości rachunków za tranzyt rosyjskiego gazu do Niemiec , a nawet doprowadzili do unieważnienia przez sądy taryf EuRoPol Gazu z kilku lat. W efekcie dług Gazpromu wobec polskiej firmy wzrósł do 410 milionów dolarów, czyli ponad 1,2 miliarda złotych. Na tę kwotę składa się 350 mln dolarów, których domagamy się od Rosjan z tytułu tranzytu w latach 2006 – 2009, oraz 60 mln dolarów z tytułu odszkodowania za gaz nie dostarczony w 2009 roku. Jeszcze na początku ubiegłego roku Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo zamierzało złożyć w tej sprawie pozew do sądu. Pozwanym miał być jednak nie bezpośrednio Gazprom, lecz RosUkrEnergo - szwajcarska spółka związana z rosyjskim koncernem. RUE – zgodnie z umową zawartą z PGNiG – miało przesłać nam bowiem w 2009 r. ponad 18 proc. potrzebnego Polsce surowca. W efekcie kryzysu gazowego, który wybuchł w Europie, dostawy te nie zostały zrealizowane, a RUE nie wywiązało się z kontraktu. W marcu ub roku Gazprom przejął zobowiązania RUE, a PGNiG nie wystąpiło na drogę sądową, licząc, że tym razem Rosjanie prześlą nam brakujące ilości gazu. Jednak Gazprom nie wywiązał się z ustaleń dotyczących ilości gazu i nie zapłacił nam odszkodowania. Spór pozostał więc nierozstrzygnięty. Ponieważ międzyrządowe porozumienie w sprawie kontraktu gazowego zawiera zapis o uregulowanych sporach – jego podpisanie – w sytuacji, gdy nie rozwiązano kwestii zadłużenia Gazpromu, mogłoby doprowadzić do oskarżenia ministra Pawlaka o złożenie fałszywego oświadczenia. W tej sytuacji, wicepremier rządu posłużył się medialnym wybiegiem – zrzucając odpowiedzialność za stan sprawy na urzędników kancelarii premiera i równie propagandowym odwołaniem, do oczekiwań „wiążących uzgodnień między firmami - PGNiG i Gazpromem”. Fikcja teorii rozwiązania sprawy rosyjskiego długu na poziomie obu firm polega na tym, iż głównym udziałowcem spółki PGNiG jest Skarb Państwa, który od kwietnia 2009 roku posiadał 84,75% akcji spółki. To zatem, co uzgodni zarząd PGNiG zależy wyłącznie od stanowiska polskiego rządu – co oznacza, że rzekome kwestie biznesowe są przede wszystkim sprawą politycznej decyzji. Jeszcze w grudniu ubiegłego roku, Pawlak pytany o rozwiązanie sporu o stawki tranzytowe deklarował :„trzeba je w sposób uczciwy i rzetelny rozliczyć, podchodząc biznesowo, a nie ideologicznie”. Spójrzmy zatem, jaki biznes proponuje polskim podatnikom „pragmatyczny” wicepremier – minister przemysłu. W wywiadzie udzielonym „Rzeczpospolitej” z dn.19 stycznia br. Pawlak pytany o należności Gazpromu wobec EuRoPol Gazu, odpowiada: „Obecnie te negocjacje utknęły w punkcie bardziej symboliki politycznej niż biznesu. Patrząc na sprawę tylko w kategoriach politycznych, można było się porozumieć już dawno. I to nawet tak, że jeśli teraz my poczynilibyśmy ustępstwo, to może wkrótce udałoby się z drugiej strony osiągnąć coś innego”. Naciskany na udzielenie odpowiedzi, czy to oznacza, że PGNiG może odpuścić i zgodzić się, by Rosjanie nie zapłacili części zaległych kwot za tranzyt gazu – wicepremier, z właściwą sobie precyzją wypowiedzi zwraca uwagę na ...czasochłonność procesów sądowych w tej sprawie i wyznaje: „Warto pamiętać, że sąd uznał w ub.r. cześć tych kwot i to tylko za 2006 r. Jeżeli w tym tempie miałyby postępować sprawy sądowe, to w tym roku będziemy mieć wyrok dotyczący 2007 r. I tak dalej możemy czekać na kolejne, a tymczasem dodatkowego gazu z Rosji potrzebujemy już teraz. W obecnej sytuacji warto się zastanowić, czy wraz z dyskusją o zaległych kwotach nie porozmawiać o przyszłych rozliczeniach. Może, odpuszczając w jednym miejscu, moglibyśmy zyskać np. obniżkę ceny za przyszłe dostawy gazu. Nawet gdyby to była obniżka tylko o 1 proc., to przedkłada się na miliony dolarów, tym samym uzyskalibyśmy wyrównanie starych zaległości z lat 2006 – 2008.” (podk.moje) Wypowiedź Pawlaka została natychmiast podchwycona przez prasę rosyjską i już następnego dnia dziennik „RBK-daily" partner niemieckiego "Handelblatt" poinformował, że Polska gotowa jest umorzyć dług Gazpromu. Cytowani przez "RBK-daily" eksperci obliczyli, że 1 proc. zniżki dla strony polskiej może kosztować Gazprom około 15 mln dolarów. Dziennik podał także , że "w Gazpromie odmówiono skomentowania propozycji pana Pawlaka, przekazując jedynie, że negocjacje dotyczące polityki taryfowej EuRoPol Gazu, operatora gazociągu Jamał-Europa, trwają". Z wyliczenia podanego przez rosyjską gazetę wynika zatem, że biznesowa propozycja wicepremiera o rezygnacji z roszczeń wobec Gazpromu, w zamian za 1 procentową obniżkę ceny gazu – spowoduje, iż cały dług rosyjskiego koncernu wobec Polski (zakładając stabilność cen i nie naliczanie odsetek) zostałby spłacony w czasie najbliższych 27 lat. Nie trzeba być ekonomistą, by dostrzec absurdalność tej propozycji w stosunku do rzeczywistej skali zadłużenia Gazpromu oraz zrozumieć, że w praktyce oznacza ona umorzenie ogromnej kwoty długu rosyjskiej firmy. Projekt Pawlaka został przekazany ministrowi skarbu – który odpowiada za negocjacje PGNiG z Gazpromem, a wicepremier nie omieszkał się pochwalić, że „gdyby to wyłącznie ode mnie zależało, to dawno byśmy załatwili sporne kwestie i pewnie nawet mieli tańszy gaz. W takim biznesie jak gazowy, gdy relacje są długo- terminowe, raz jedna raz druga strona ma problem, który chce rozwiązać. Warto patrzeć w dłuższej perspektywie, a nie doraźnie – na zasadzie, kto komu jednorazowo ustąpi czy dokuczy.” Wiele wskazuje, że nim wicepremier podzielił się z dziennikarzami swoim doskonałym pomysłem, już przystąpiono do jego realizacji. 19 stycznia odbyło się posiedzenie rady nadzorczej spółki EuRoPol Gaz, podczas którego - za sprawą głównych udziałowców – PGNiG i Gazpromu – dokonano rewolucji kadrowej w zarządzie spółki. Na trzy miesiące zawieszono w czynnościach prezesa Michała Kwiatkowskiego i dwóch jego zastępców Jurija Kałużskiego i Jerzego Tabakę. Anonimowy przedstawiciel PGNiG poinformował, że „te osoby nie były w stanie ze sobą współpracować. Na zewnątrz przedstawiali rożne stanowisko w imieniu jednej firmy, nie sposób było dłużej tego tolerować.” Nietrudno dociec z jakich powodów pozbyto się Michała Kwiatkowskiego. To on właśnie - już w grudniu 2009 kategorycznie odmówił ministrowi skarbu państwa wyrażenia zgody na umorzenie długu Gazpromowi i w piśmie do ministra Grada domagał się, by rosyjska firma spłaciła należności wobec EuRoPol Gazu. W piśmie Kwiatkowskiego miało się również znaleźć ostrzeżenie, że pójście na kompromis z Gazpromem oznaczała złamanie polskiego prawa. Chodzić może o art. 585 kodeksu spółek handlowych, który członkom zarządu, czy rady nadzorczej spółki zabrania działań na jej niekorzyść, grożąc kara 5 lat pozbawienia wolności. Zdaniem Janusza Kowalskiego, byłego członka zespołu ds. dywersyfikacji nośników energii w MG, kwestionowanie suwerennego prawa polskiego organu administracji centralnej, czyli prezesa URE, do ustalania wysokości taryf na terytorium Polski oraz rezygnacja z choćby części z należnego długu, to nic innego jak właśnie działanie na szkodę spółki. Odwołanie Kwiatkowskiego, usuwało zatem główną przeszkodę w rezygnacji z dochodzenia roszczeń spółki i otwierało drogę do upragnionego przez Pawlaka kompromisu. W komunikacie rady nadzorczej EuRoPol Gazu, informującym o zmianach stwierdza się, że „takie zmiany w składzie Zarządu gwarantują sprawne uporządkowanie nierozwiązanych dotychczas kwestii EuRoPol Gazu w duchu przygotowywanego porozumienia międzyrządowego”. W miejsce odwołanych osób, rada nadzorcza oddelegowała tymczasowo do zarządu spółki: Michała Szubskiego ( szefa PGNiG) który będzie pełnił obowiązki prezesa, Aleksandra I. Miedwiediewa (szefa Gazpromu), który będzie pełnił obowiązki wiceprezesa Zarządu i Mirosława Dobruta, jako członka Zarządu. Ten skład zarządu firmy gwarantuje, że będzie odtąd działać w „duchu porozumienia międzynarodowego” – czyli reprezentować w interesach rosyjski punk widzenia. Można się zastanawiać – czy i jakie gwarancje otrzymał obecny prezes EuRoPol Gazu, jeśli mając świadomość potencjalnego oskarżenia o działania na niekorzyść spółki, podjął się wypełnienia misji? Warto też zauważyć, że takie rozstrzygnięcie pozwala ministrowi Pawlakowi na wykonanie medialnego gestu Piłata i zrzucenie odpowiedzialności za rezygnację z roszczeń wobec Gazpromu na „biznesowe uzgodnienia na poziomie firm”. Niewykluczone, że propagandowy projekt pod nazwą „Waldemar Pawlak blog” ma na celu zapewnienie szefowi ludowców własnej osłony medialnej, na wypadek oskarżeń o działanie wbrew polskim interesom. Okazuje się jednak, że strona rosyjska nie doceniła historycznej pragmatyki wicepremiera. Tuż po posiedzeniu rady nadzorczej EuRoPol Gazu (której przewodniczy Aleksander Miedwiediew) odbyło się spotkanie szefa Gazpromu z Waldemarem Pawlakiem i ministrem Aleksandrem Gradem. Już sama koncepcja takiego spotkania wskazuje na rzeczywisty układ sił i obnaża rolę polskich ministrów, wobec szefa rosyjskiej firmy. Wygląda bowiem na to, że to Miedwiediew udzielił audiencji Pawlakowi i Gradowi, by po przejęciu władzy w EuRoPol Gazie wysłuchać polskich propozycji. Polskim ministrom wydawało się, zapewne, że skoro rada osiągnęła porozumienie w sprawie zmian w zarządzie spółki, to dobrze rokuje rozmowom o należnościach za tranzyt. Tymczasem spotkanie z szefem Gazpromu miało charakter kurtuazyjny i ze strony rosyjskiej padła jedynie deklaracja, że rozmowy o głównym problemie będą kontynuowane. W komunikacie Gazpromu możemy przeczytać, iż "omówiono dalsze kroki dotyczące pakietowego uregulowania otwartych problemów rosyjsko-polskiej współpracy w sferze gazowej". W języku konkretów może to oznaczać, że Gazprom chce większych ustępstw i oczekuje od strony polskiej akceptacji rosyjskiego modelu rozwiązania kwestii zadłużenia. Jestem przekonany, że nie są bezpodstawne oczekiwania. Wicepremier Pawlak, który w przekazie medialnym kreuje się na silnego, odważnego gracza użył w jednym z komentarzy, zamieszczonych na swoim blogu odwołania do teorii gier „zaczynając od optymalnych strategii w "dylemacie więźnia". Odwołał się zatem do gry, w której każdy z graczy może zyskać oszukując przeciwnika, ale stracą obaj - jeśli obaj będą oszukiwać. „Dylemat więźnia” opiera się na pewnego rodzaju wymuszonej współpracy, zakłada jednak, że obie strony – stojąc przed trudnym wyborem – mają jednakowe prawa i startują z równorzędnych pozycji. Tymczasem - o jakiej równorzędności możemy mówić w przypadku kontraktu gazowego z Rosją, skoro polski rząd udzielił już zgody na przejęcie władzy nad EuRoPol Gazem, zabiega o pozbycie się kontroli nad spółką Gas Trading, chce wyrzucenia Gudzowatego, a wicepremier tego rządu zaproponował „wyrównywanie” miliardowych strat w 27 – letniej perspektywie 1 procentowego upustu? To, co do tej pory w negocjacjach z Rosją zaprezentował „pragmatyk” Pawlak przypomina bardziej stan permanentnej kapitulacji, niż jakąkolwiek „teorię gier”. Jedyną troską wicepremiera, wydaje się zapewnienie sobie i swojemu ugrupowaniu osłony medialnej - na wypadek politycznej wpadki, a cała „gra” Pawlaka dotyczy tumanienia i zwodzenia polskiego społeczeństwa. Wobec prawdziwego „dylematu więźnia”, pan premier okazuje się więźniem bez dylematu. ŚCIOS
23 stycznia 2010 Kłamstwo i niewola doskonale sobie idą w parze... tym bardziej, że być może- kłamstwo przestało- według norm postępu moralnego- być wstrętne, bo- być może- za słabo kochamy prawdę. A prawda jest jedna! Zsuwamy się po równi pochyłej degeneracji niemalże w każdej dziedzinie naszego życia . Państwo jest niesprawne, rosną długi i podatki i kosmiczne marnotrawstwo, które widać gołym okiem na każdym kroku… Według „Dziennika Gazeta Prawna”, uruchomiony 1 września ubiegłego roku przez Platformę Obywatelską i Polskie Stronnictwo Ludowe system dozoru elektronicznego, zapoczątkowany w ramach rządów kontynuacji przez Prawo i Sprawiedliwość i osobiście przez pana Zbigniewa Ziobrę- okazał się niezwykle kosztownym niewypałem. Pomijając już fakt kompletnego nonsensu wypuszczania z więzień więźniów, którzy z elektronicznymi bransoletkami będą paradować na wolności. Przecież głównym celem uwięzienia przestępców, jest pozbawienie ich wolności, a nie pozwalanie, po popełnieniu przez nich przestępstwa, żeby mogli sobie spacerować, ale nie w spacerniaku reglamentowanym kubaturą więzienia, ale po ulicach- tyle, że w bransoletkach. No i co z tego, że w bransoletkach elektronicznych ? A czy to przeszkodzi przestępcy popełnić kolejne przestępstwo- tyle , że w sposób monitorowany i bardzo kosztowany dla nas podatników.? Tyle „ dobrego” zapoczątkował walczący z przestępczością i bardzo „surowy” pan minister Zbigniew Ziobro z Prawa i Sprawiedliwości,, który de facto –liberalizował prawo karne, a nie je-zaostrzał. Tak jak nieoceniony Ludwik Dorn, obecnie z Polski Plus, całe życie walczący o władzę dla siebie i niewolę dla nas, popierając nasze wejście do Unii Europesjkiej, pilotujący dotacje dla partii politycznych i zapoczątkowujący- jako minister MSWiA- nowe dowody osobiste z naszymi danymi zakodowanymi w mikroprocesorze. Będzie nowy , nowocześniejszy sposób kształtowania naszej niewoli.. Do niezależnych sądów wpłynęło już ponad 300 wniosków o przeniesienie skazanego do aresztu domowego, ale bransoletki elektroniczne dostało na razie 18 skazanych(???). Apolityczne Ministerstwo Sprawiedliwości opanowane przez Platformę Obywatelską- też apolityczną,, kontynuując apolityczny pomysł pana Zbigniewa Ziobry z apolitycznej partii o nazwie Prawo i Sprawiedliwość, zapowiada, że do 2012 roku pomysł obransoletkowania ma objąć cały kraj, a w bransoletkach na nogach ma paradować 7,5 tys. skazanych. Oczywiście warunkiem koniecznym umieszczenia skazanemu bransoletki na nodze jest warunek, żeby skazany miał nogę.. Bo bez nogi ani rusz. Ani nogi- ani bransoletki elektronicznej. Do tej pory władza sprawiedliwie ludowa i demokratyczna wyciągnęła z naszych kieszeni 25 milionów złotych na zorganizowanie aresztów domowych, a w najbliższym czasie wyda jeszcze 200 milionów, a potem może i więcej. W miarę zwiększania ilości bransoletek na rynku więziennym i domowym w ramach poprawiania losu nieszczęsnym przestępcom, którzy nie skrzywdzili się sami, ale winno jest otoczenie w którym żyli i przez nie zostali skrzywdzeni. System monitoringu paradujących w bransoletkach pozwoli monitorującym doznać niezapomnianych emocji , porównywalnych z emocjami podczas oglądania Wielkiego Brata
Bo Wielki Brat czuwa i w tym czuwaniu jest jakiś majestat. Wieczna wigilia szykuje się w państwie ludowo- demokratycznym, bo wigilia- to jak wiadomo- czuwanie. Co mówił kat, ustawiając skazańca pod stryczkiem? - Głowa do góry! Kara śmierci zniesiona, instytucja kata zlikwidowana, mordercy hulają bez bransoletek. Żyć i nie umierać! Więźniowie będą mieli na nogach bransoletki elektroniczne, a my więźniowie państwa socjalistycznego- będziemy mieli zamiast bransoletek, dowody osobiste z czipami, już od roku 2011, bo wtedy ma ruszyć akcja wymiany dowodów osobistych, potrzebnych nam jak psu piąta noga. Ale będą to dowody osobiste nowej generacji orwellowskiej kontroli nad nami. Tym bardziej, że 31 grudnia 2007 roku zakończono operację wymiany starych, książeczkowych dowodów osobistych, na nowe plastikowe dokumenty z dziesięcioletnią datą ważności, które – zresztą ludowa władza- reklamowała jako lepsze i nowocześniejsze. Z ta nowoczesnością to jakaś lipa zupełna, bo ma ona służyć jedynie zwiększaniu państwowej kontroli nad nami.. A do cholery z taka nowoczesnością… Wszystkiemu jest winien oczywiście minister ludwik Dorn i jego pies Saba, który nie dożył( nie dożyła) tej chwalebnej chwili. A klasyk marksizmu –lenininizmu, pan Aleksander Kwaśniewski, mówił panu Dornowi:” Panie Ludwiku Dorn i ty psie Sabo, nie idźcie tą drogą”. Ale pan Dorn , nie posłuchał i zapoczątkował wprowadzanie dowodów osobistych i oczipowanych. Zwiększając nad nami kontrolę w ramach naszej wolności jaka jest nieodłączną cechą demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego i tak dalej. A przecież nawet ślepy by już zauważył, po dwudziestu latach budowy demokracji socjalistycznej i totalnej, że demokracja jest prostym zaprzeczeniem wolności człowieka, bo opiera się na przegłosowywaniu i zamienianiu w gruzowisko wszystkiego co moralne, etyczne i wolnościowe.. I ten proces udowodniania i udowadniania, że władza jest ponad nami będzie wdrażany z całą konsekwencją demokracji i demoludycznego państwa prawa, co oznacza coś zupełnie innego, niż państwo prawa. Państwo prawa – to sztywne zasady, a demokratyczne państwo prawa… Sami państwo widzicie! Burdel i serdel! Przypominam młodszym moim czytelnikom, że w dowodzie osobistym z PRL-u, takim zielonym, w twardych okładkach, było zapisane, że jest on ważny bezterminowo.. Demokratyczna III RP miała ten zapis w nosie, łamiąc prawo i przymuszając do wymiany” obywateli’ III Rzeczpospolitej na dowody plastikowe, pakując w wymianę miliony złotych, zamiast po prostu dowody osobiste zlikwidować, jako pomysł socjalizmu sowieckiego. Zlikwidować dowody, jak totalitarna władza nie chce nawet zlikwidować obowiązkowego meldowania się, w ramach rozbudowy wolności obywatelskich. I nawet rzecznik Rzecznika Praw Obywatelskich nie reaguje! Za to zareagował podczas Wigilii, karmiąc biednych i głodnych i mówiąc, że „ każdy się może najeść do syta”(??) W Wigilię bożego Narodzenia do syta.(???). Do syta następnego dnia, bo wtedy człowiek niesyty znowu jest głodny.. Rzecznik musiałby organizować Wigilię Bożego Narodzenia każdego dnia. Bo socjalistyczna władza nie mogła poczekać aż do wymarcia właścicieli zielonych dowodów i dopiero wtedy wymieniać, jeśli tak bardzo chce.. Tylko łamiąc prawo – wymieniała! W nowych dowodach jest zapisane, że są ważne 10 lat! Ale teraz mają być czipowane.. I znowu złamią prawo? Chyba, że obecnego ministra MSWiA, pana Millera rozboli gardło, tak jak pana Drzewieckiego, który z tego powodu nie zjawił się na kolejnym odcinku satyrycznej i teatralnej Komisji Hazardowej.. A wolnego rynku w branży hazardowej nie zrobią i już! Będą powoływać kolejne komisje.. Mącić, zamazywać, rozbawiać i… tak nikomu z biesiadników Okrągłego Stołu włos okrągłostołowy z głowy nie spadnie.. I jeszcze ten mróz, bo o odwilży nie ma na razie mowy.. Jak to jeden chłop pańszczyźniany socjalizmu powiedział pod Białymstokiem? - Ale mróz! Pewnie Ruskie znowu otwarły granice.. W końcu wszystkiemu jest winien Putin z Miedwiediewem, to chyba jasne! Tylko jak na razie sami sobie fundujemy niewolę opartą na kłamstwie.. WJR
Pan Bóg jest na wakacjach W 1978 roku pracowałem przy winobraniu we Francji z grupą hippisów z różnych krajów, którzy włóczyli się po Europie, tu i ówdzie nawet pracując, dla rozmaitości. Oczywiście bez przesady, podobnie jak pewien mój znajomy, który wyznawał zasadę pracy „do pierwszej krwi”; jak tylko doznał jakiegoś, nawet drobnego skaleczenia, natychmiast pracę przerywał. Wśród tej grupy wyróżniał się niejaki Jorko, bodajże Grek o bardzo rewolucyjnych poglądach. Któregoś dnia wdałem się z nim w rozmowę i kiedy zachwalał mi zalety proletariackiej rewolucji, zwróciłem mu uwagę, że podczas rewolucji nie byłoby świeżych bagietek. Nieprzyjemnie zaskoczony zażądał wyjaśnień, więc wyjaśniłem, że skoro rewolucja jest taka pociągająca, to chyba nie odmówiłby sposobności zaznania tej rozkoszy również piekarzom. A kiedy piekarze włączyliby się do rewolucji, to przecież nie tak, że jak gdyby nigdy nic, po staremu piekliby swoje bagietki. W rezultacie bagietek mogłoby zabraknąć, przynajmniej na pewien czas. Jorkę taka możliwość najwyraźniej bardzo zaniepokoiła, co utwierdziło mnie w podejrzeniach, że ci wszyscy płomienni rewolucjoniści, to w gruncie rzeczy pokojowe pieski. I nie trzeba było długo czekać na konfrontację z tak zwanym życiem. Umowa z naszym patronem obejmowała również zakwaterowanie i wyżywienie. Tedy nasi hippisi wykombinowali sobie, że w niedzielę zrobią sobie wolne, ale na posiłki zgłoszą się jak najbardziej. Kiedy zakomunikowali to patronowi, ten zapytał o przyczynę strajku. Wyjaśnili mu więc, że jako pobożni chrześcijanie pragną niedzielę spędzić na modlitwie i kontemplacji. Ale francuskiego chłopa wykiwać w ten sposób niepodobna! Patron nasz, nawet fizycznie podobny do Cyrana de Bergerac, odparł, że w tę niedzielę wszelka modlitwa jest bezcelowa, ponieważ „Pan Bóg jest na wakacjach”. Przypomniała mi się ta scena podczas lektury znakomitej książki Warrena H. Carrolla „Historia chrześcijaństwa”, której I tom ukazał się niedawno nakładem wydawnictwa „Wektory”. Charakterystyczny dla autora jest sposób traktowania procesu dziejowego. Historia jest procesem celowym, chociaż jego uczestnicy wcale nie muszą zdawać sobie z tego sprawy. Wynika z tego, że Pan Bóg nigdy nie korzysta z wakacji, przeciwnie – w sposób niesłychanie dyskretny aranżuje historyczne procesy, w których pracowicie krzątają się bohaterowie, „bez swojej wiedzy i zgody” wypełniający plan doprowadzony do każdego stanowiska pracy. Ten punkt widzenia nadaje książce wyjątkową spoistość i logikę; wprawdzie potomstwo Abrahama tworzy „naród wybrany”, ale kiedy zaczyna flirtować z politeizmem, czyli – jak to się dawniej w Polsce mawiało – „bisurmanić” – poddawane jest bezceremonialnym operacjom przeczyszczającym, które przywracają je do pionu, przypominając, że warunkiem sine qua non politycznej obietnicy jest bezwarunkowe posłuszeństwo. Ale ta polityczna obietnica nie jest celem samym w sobie, tylko rodzajem przynęty, dzięki której religia monoteistyczna znalazła nieprzejednanych wyznawców. Nawet dotkliwe polityczne klęski stanowią tylko dodatkową okazję do wydarzeń cudownych w rodzaju dekretu perskiego władcy Cyrusa, wydarzeń. Realizacji przeznaczenia służą również, a może nawet przede wszystkim wydarzenia również z tak zwanego świeckiego punktu widzenia, stanowiące milowe kroki w historii świata. Na przykład imperium Aleksandra Wielkiego było jedynie koniecznym etapem, dzięki któremu na ogromnych obszarach Azji i Afryki doszło do ujednolicenia języka oraz podniesienia poziomu kultury i w ten sposób przygotowany został grunt pod zasiew Ewangelii, głoszonej, jak wiadomo, przede wszystkim „poganom”, posługującym się językiem greckim. Podobnie etapem koniecznym było zwycięstwo Rzymu nad Kartaginą w wojnach punickich, bo dzięki temu zwycięstwu, chociaż „świat widział wiele potwornego zła, nigdy jednak rytualna ofiara z dzieci nie była już społeczną i religijną normą”. Nawet obecnie, w czasach masowych aborcji, nie sposób stawiać tutaj znaku równości. Aborcje są „morderstwami w ciemnościach”, w Kartaginie natomiast mordowano dzieci „w pełnym świetle piekielnych płomieni”. Wreszcie zwycięstwo nad Kartaginą otworzyło przez Rzymem możliwość władania całym ówczesnym światem, dzięki czemu ówczesny świat miał poznać chrześcijaństwo. I chociaż Rzym upadł w 476 roku, to przecież nie całkiem, bo po dziś dzień pozostał stolicą chrześcijaństwa, które podbiwszy Europę, za sprawą wielkich odkryć geograficznych, handlu oceanicznego i kolonizacji nie tylko rozprzestrzeniło się na obszar całego świata, ale niesiona przez nie etyka wyznaczyła standardy cywilizacyjne. Z tego punktu widzenia warto spojrzeć na Europę po Reformacji, a zwłaszcza – po Rewolucji Francuskiej, której ważnym celem było zdetronizowanie chrześcijaństwa – oraz na Unię Europejską, która myśl przyświecającą Rewolucji Francuskiej w widoczny sposób kontynuuje. Nie od rzeczy będzie również podjęcie próby zinterpretowania ostatnich 200 lat europejskiej historii, a zwłaszcza – historii XX wieku z dwoma gigantycznymi eksperymentami socjalistycznymi: bolszewizmem i hitleryzmem. Jaką rolę można przypisać im w procesie dziejowym; czy zamykają jakiś jego etap, czy przeciwnie – dopiero otwierają? Czy Unia Europejska ze swą niechęcią do chrześcijaństwa i forsowaniem marksizmu kulturowego jest już tylko postacią trupiego wzdęcia, czy nowego początku? Czego to może być koniec, a czego początek w sytuacji, gdy narodziny XXI wieku po Chrystusie zostały obwieszczone odgłosami wojny religijnej? Jakie stanowisko zajmie w tej wojnie Europa? Czy padnie ofiarą pełzającego podboju, a nawet nie tyle podboju, co własnego zwątpienia i zniechęcenia do ideałów, jakie kiedyś ją stworzyły, czy też podda się kuracji przeczyszczającej, która pozwoli jej powrócić do korzeni? A może Europa spełniła już swoją misję dziejową i teraz asystujemy już tylko agonii, z której wcale nie musimy zdawać sobie sprawy, podobnie, jak generałowie dzielący między siebie imperium Aleksandra Wielkiego, czy rzymscy wodzowie wojujący z Hannibalem wcale nie wiedzieli, że torują tylko drogę chrześcijaństwu? Oczywiście takie rozważania nie muszą niczemu służyć, w odróżnieniu od przekomarzań w sejmowych komisjach śledczych, których uczestnicy, a nawet obserwatorzy są autentycznie przekonani, że tworzą tę najważniejszą Historię, a przynajmniej przy jej tworzeniu asystują, nie dopuszczając w ogóle do siebie myśli, że tylko statystują w dramacie o nieznanym jeszcze zakończeniu. Bo chyba jakieś zakończenie jest przewidziane? SM
Alarm Ministerstwo Prawdy alarmuje, że rolnicy „unijne dopłaty” zamieniają na dobra cywilizacji, kupując sobie mikrofalówki, telewizory, robiąc zakupy itd. Ba, rolnicy na dodatek, domagają się jeszcze większych dopłat – od czego siwieje niejeden funkcjonariusz MP zatroskany o racjonalne wydawanie pieniędzy europodatników. Ja to rozumiem, co innego bowiem, gdy standard życia polepszają sobie eurokraci czy ludzie „zaangażowani w projekty unijne” (tam to dopiero są szybkie, duże i łatwe pieniądze – widziałem, jak się zmieniła „jakość egzystencji” osób obracających się w tej sferze), ale żeby tak rolnik miał sobie w mikrofali bigos grzać i jeszcze oglądać telewizję satelitarną, zamiast w polu własnymi ręcami glebę zasiewać w nadwiślańskim regionie ku chwale „UE”? Najwyraźniej rolnicy nie zrozumieli określeń „modernizacja” oraz „konkurencyjność” i wzięli to zbyt dosłownie, a zamiast inwestować w „park maszynowy”, zainwestowali w wyposażenie domu. Hm, może te pieniądze były takiej wielkości, że na zakup nowoczesnych maszyn już niekoniecznie wystarczało? A może zwyczajnie modernizowanie rolnictwa jest utrudnione z o wiele poważniejszych powodów, takich jak brak dróg (kto jeździ po wsiach wie, jak one wyglądają), brak nowoczesnej infrastruktury, brak Internetu (50% Polaków), dumping stosowany przez zagraniczną konkurencję (wspieraną dotacjami od wielu lat), wakacje podatkowe hipermarketów, import z Chin, biurokracja, nepotyzm, korupcja, mafia itd. Najzabawniejsze jest jednak ta socjalistyczna wiara, że jak się ludziom da pieniądze, to oni będą je inwestować, tak jak kapitalista ryzykuje swym kapitałem, pomnażając go w rozmaitych operacjach na rynku.Zgodnie z takim rozumowaniem, im więcej się ludziom da pieniędzy, tym szybciej pojawią się przeróżne inwestycje, a kraj wydźwignie się z dziadostwa w okamgnieniu. Nie muszę chyba dodawać, jak głupie jest to myślenie i jak odległe od jakichkolwiek wolnorynkowych realiów. W „UE” zresztą strategia działania na zasadzie błędnego koła jest doprowadzona do perfekcji – wielkie sieci sklepów stosują dumping, w związku z tym rolnikom przestaje się opłacać produkowanie określonych rzeczy, wobec tego domagają się dopłat, by móc sprostać warunkom nieuczciwej konkurencji. To zaś z kolei prowadzi do tego, że podatnicy z jednej kieszeni płacą za produkty o sztucznie zaniżonych cenach w hipermarketach, ale za to z drugiej kieszeni dofinansowują rolników, tak więc z pozoru podatnicy zyskują (niskie ceny), choć tak naprawdę nic nie zyskują (dotacje), zaś rolnicy z pozoru wychodzą na swoje (dotacje), ale tak naprawdę sieciom nie są w stanie stawić czoła (dumping plus „limity produkcji”, „kwoty mleczne” i inne bzdury). No i tak ganiać się można w nieskończoność. Najlepiej na tym wychodzą oczywiście pośrednicy. Nic więc dziwnego, że w Polsce, gdzie hipermarketom oferuje się od lat wakacje podatkowe (ja sam chętnie bym na takie wakacje poszedł), rolnikom pozostaje inwestowanie w dobra konsumpcyjne – te przynajmniej jakoś będą się w życiu przydawać, zwłaszcza gdy cała ta „polityka rolna” eurokratów skończy się tym, że w regionach gospodarczo słabszych unijnego superpaństwa, a takim na pewno jest region nadwiślański, zwyczajnie rolnictwo będzie stopniowo upadać. Oczywiście region regionowi nierówny – co innego Polska B, a co innego np. „ziemie tymczasowo pod administracją polską”. Z czasem część ziem służących wcześniej rolnikom posłuży jako tereny pod rozmaite inwestycje, jak nie handlowe, to turystyczne i mieszkaniowe, i już, a żywność będziemy kupować od niemieckich czy francuskich producentów, szczególnie kiedy się okaże, że jest tańsza niż żywność „w nieopłacalny sposób” produkowana w Polsce. Zwolennicy „wolnego rynku” w jego unijnym, socjalistycznym wydaniu, będą nas w swych ekspertyzach zapewniać, że to przecież naturalne, że „chcemy kupować i kupujemy taniej”, nawet jeśli dotacje dla tamtejszych rolników będą pochodzić także z naszych kieszeni. Poza tym bezrobotnym rolnikom czy bankrutom będzie można proponować pracę w branż turystyczno-hotelarskiej albo przy budowie dróg, których wciąż nie ma, lecz przecież kiedyś zaczną powstawać. FYM
CZYM JEST PRAWICA? Czym jest prawica? Na to proste pytanie odpowiedź jest oczywista, jeśli będziemy operowali pojęciami rodem z XIX w. Ale jeśli będziemy chcieli uwzględnić obecny dostrzegalny upadek myśli prawicowej i degradację samej formacji prawicowej, to ta odpowiedź nie będzie już taka łatwa i oczywista. Tak jak nie można mówić o jednej prawicy, czy o jednej polityce prawicowej, tak również nie da się zdefiniować prawicowości w jednej, krótkiej formule, która nie będzie wzbudzała wątpliwości czy zastrzeżeń, począwszy od samych zainteresowanych – ludzi prawicy.
Dekadencja prawicy Przede wszystkim mamy dziś wiele nieporozumień dotyczących pojęcia "prawica". Pierwszym zjawiskiem, na które należy zwrócić uwagę, jest relatywizacja tego pojęcia w obszarze formacji prawicowych, co prowadzi do całkowitego zapętlenia w myśleniu i działaniu. Należy pamiętać, że mamy różne prawice, które różnie pojmują prawicowość, często bardzo różnie rozkładając akcenty ideowo-programowe. To prowadzi do sporów ideowych, a w konsekwencji do sporów politycznych między prawicą integralną, narodową, konserwatywno-liberalną czy antykomunistyczną (przy założeniu, że ta ostatnia też mieści się w szerokim pojęciu prawicy). W tych sporach dochodzi do gorszącego zjawiska licytowania się, kto jest mniej prawicowy lub bardziej prawicowy i prześcigania się w oskarżeniach o zdradę prawicowych ideałów. To sprawia, że prawica, która i tak jest słaba, zamiast łączyć się wobec wspólnych wrogów (liberałów i postkomunistów), dla realizacji wspólnych celów, popada w głębokie podziały, co pogłębia jej rozproszenie. Nie ma jednak wątpliwości, że obok „pychy” prawicy „prawdziwej” do relatywizacji pojęcia „prawicowości” przyczynia się faktyczne zjawisko „pragmatycznego” wpisywania do programów partyjnych haseł lewicowych (socjalizm w gospodarce, demokracja, biurokracja itd.), a z drugiej strony rezygnowania z haseł prawicowych (świętość własności, niskie podatki, bezwzględna ochrona życia poczętego itd.) przez formacje odwołujące się coraz bardziej nieśmiało do tradycji prawicowej, które uczestniczą w życiu politycznym systemu demokratycznego. Dlaczego tak się dzieje? System demokratyczny, a szczególnie zjawisko demokracji medialnej wymusza sięganie po lewicowe formy walki politycznej (populizm) i zabieganie o szerszy elektorat, niż tylko prawicowy, który – mam tu na myśli świadomych, zadeklarowanych wyborców prawicowych – jest w gruncie rzeczy dość elitarny. Zatem mamy zjawisko odchodzenia od pojęcia „prawicowości” i rezygnacji z różnych programowych deklaracji prawicowych ze względu na zabieganie przez partie nominalnie prawicowe o centrowy i bezideowy elektorat, który jest coraz szerszy. A jest on szerszy z jednej strony właśnie dlatego, że prawicowość jest skutecznie „rozmywana” i „rozmiękczana” w programach partii nielewicowych, a z drugiej strony dlatego, że postępuje generalnie proces wypłukiwania idei z polityki, co pogłębia analfabetyzm ideowo-polityczny przeciętnego wyborcy, który – takie jest założenie demokracji medialnej – dokonując wyboru przy urnie ma kierować się emocjami a nie rozumem, ulotnymi hasłami a nie ideami i programami partii. Zatem lewicowo-populistyczne instrumenty walki politycznej spowodowały de facto wykluczenie z polityki idei wyższych. To sprawia, że mamy do czynienia z upadkiem formacji prawicowych i myśli prawicowej. Partie coraz rzadziej odwołują się w nazwach do prawicowych etykiet, a w programach do haseł integralnie prawicowych, a jeśli to czynią, przeważnie wypadają na margines życia politycznego. Prawdziwa prawicowość nie jest dziś popularna, nie jest chwytliwym hasłem. Staje się faktycznie „klubowa”. Jest najwyżej pewnym świadectwem stania „przy na pół zdeptanych sztandarach”. Dlatego częściej spotykamy ją w obszarze kultury niż w polityce. Ale, co gorsze, różne kluby integralnie konserwatywne nie chcą podjąć się odpowiedzialnego zadania inspirowania i ideowego „zapładniania” formacji „prawicowych”, które utrzymują się na fali bieżącej polityki demokratycznej kosztem olbrzymich kompromisów (cena, jaką się płaci za możliwość rządzenia). Przez swoją bezwzględną krytykę, nie uwzględniającą otaczającej nas rzeczywistości, kluby te rwą ostatnie nici łączące je z prawicą parlamentarną. Degradując „prawicę” sejmową, prawica pozasejmowa sama pozbawia się realnego wpływu na rzeczywistość polityczną. Tym samym faktycznie pogłębia kryzys prawicy i polityki prawicowej. Po tych kilku krytycznych uwagach o zjawiskach, z którymi mamy do czynienia w naszym życiu publicznym (politycznym) i o dekadencji prawicy, postarajmy się teraz uchwycić istotę samej prawicowości.
Prawicowość a konserwatyzm Aby zidentyfikować treść pojęcia „prawica” i nadać mu rzeczywistą treść, trzeba odwołać się do tradycyjnego pojmowania prawicy, do jej genezy i źródła, do jej w sensie teoretycznym najczystszej postaci: do KONSERWATYZMU. Czym jest konserwatyzm? Nie ma jednej definicji konserwatyzmu, jak nie ma jednej polityki konserwatywnej, jak nie ma jednej prawicy. Konserwatyzm narodził się jako odpowiedź na ideologie lewicowo-liberalne, głównie był reakcją na oświeceniowe hasła i praktykę społecznej równości w XVIII i XIX w. Był odpowiedzią na różne zjawiska rewolucji, aż stał się antytezą lewicowości, socjalizmu, komunizmu i liberalizmu. W ciąg dwóch wieków konserwatyzm rozwinął się do jednej z najpełniejszych, a także najbardziej konsekwentnych i rozsądnych doktryn politycznych. (Nie jest ideologią, gdyż jest odzwierciedleniem natury, a nie intelektualnym projektem ludzkiego rozumu.) Nie ma wątpliwości, że konserwatyzm jest orientacją intelektualną i filozoficzną. Światopogląd konserwatywny jest zakorzeniony – z jednej strony – w Tradycji, a z drugiej – w wartościach ponadczasowych, głównie religijnych. Choć odwołuje się do idei wyższych, nie jest idealistyczny, choć głosi hasła moralnej czystości, ma świadomość grzechu pierworodnego i rozdwojonej natury człowieka. Choć chce silnego państwa, zawsze był orędownikiem wolności. Konserwatyzm jest także postawą zachowawczą, która każe pielęgnować to, co dobre i sprawdzone. Jak pisze Roger Scruton, konserwatyzm jest za zmianą, ale pod warunkiem, że zmiana jest również ciągłością. Jednym słowem konserwatyzm jest esencją prawicowości – bez konserwatyzmu nie ma prawdziwej prawicy. Mamy różne historyczne odmiany konserwatyzmu: „konserwatyzm ewolucyjny” (Edmund Burke, Alexis de Tocqueville), „tradycjonalizm” (Joseph de Maistre, Louis de Bonald, Karl Ludwig von Haller), „rewolucyjny konserwatyzm” (Ernst Junger, Oswald Spengler, Carl Schmitt). W XX wieku ukształtowały się różne „neokonserwatyzmy” (np. amerykański). W Polsce mieliśmy swój konserwatyzm, ukształtowany w XIX wieku w każdym z trzech zaborów, a zdeterminowany naszą sytuacją narodu bez państwa. W zaborze pruskim było to przede wszystkim odwołanie do „ultramontanizmu”. W zaborze rosyjskim trzema główni przedstawicielami działania i myślenia konserwatywnego byli – z jednej strony reakcyjni margrabia Aleksander Wielopolski i Henryk Rzewuski, a z drugiej reprezentant „białych” Ludwik Górski. W zaborze austriackim występowała cała plejada konserwatystów, począwszy od Antoniego Zygmunta Helcla przez konserwatywno-liberalnych Stańczyków, po „konserwatyzm szlachecki” Podolaków, W okresie międzywojennym polscy konserwatyści czerpali głównie z dorobku Akcji Francuskiej i piśmiennictwa Charlesa Maurrasa, który reprezentował „konserwatyzm integralny”, swoistą mieszankę „tradycjonalizmu” i „nacjonalizmu”. Pozwolę sobie w tym miejscu odwołać do jednego z głównych konserwatystów tamtego okresu, współzałożyciela Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego Konstantego hr. Broel-Platera, który tak oto trafnie, a esencjonalnie ujął w 1932 r., czym jest czysty konserwatyzm: „Cztery nienaruszalne kanony dogmatyczne zakonu zachowawczego to: 1/ ustalenie i utrzymanie tradycji narodowej; 2/ urobione i utrwalone pojęcie stosunku i szacunku względem władzy; 3/ łączność z organizacją kościelną i poddawanie się chrześcijańskiej dyscyplinie; 4/ ścisłe stosowanie się do reguł etyki”. Zatem konserwatyzm doktrynalny opiera się na czterech filarach: Tradycji, Autorytecie, Religii i Etyce. Każda współczesna prawica powinna o tych słowach-kluczach konserwatyzmu pamiętać i przekuwać na różne postulaty programowe.
Oblicza polskiej prawicy Obecnie, odwołując się do tradycyjnych pojęć, można dostrzec trzy nurty konserwatywne wśród polskiej prawicy: 1/ konserwatystów-tradycjonalistów (ultrakonserwatystów), 2/ liberalnych konserwatystów (neokonserwatystów), 3/ narodowych konserwatystów.
1/ Pierwszy nurt konserwatywny, najmniej liczny, jest też najsłabiej upolityczniony. To elitarne grono, ten swoisty „zakon ducha”, pielęgnujący „błękitny kwiat ideału”, odwołuje się do całej spuścizny doktryny konserwatywnej, ale za najważniejsze jej elementy uznaje religię katolicką i silne Państwo. Jak pisał Thomas Stern Eliot, tacy konserwatyści skupiają się w małych kręgach (klubach), złączonych nie tyle wspólnotą politycznych programów, co zespolonych zbliżonym poczuciem smaku, podobną wrażliwością etyczną i estetyczną. Jeśli nie udzielają się czynnie w polityce, to dlatego, że nie lubią wiecowego tonu i obrzydzenie ich ogarnia na myśl o kubłach pomyj, co dzień wylewanych w polityce demokratycznej na duszę społeczeństwa. Jednak czasem się zdarza, że do polityki wchodzą, wnosząc do niej niedzisiejsze hasła czystości i moralności w życiu publicznym, choć świadomi, że człowiek jest słaby, skażony grzechem pierworodnym. Ponadto podnoszą postulat silnej władzy opartej na autorytecie i stojącej na straży prawa. Ten nurt można znaleźć w Prawicy RP, a jego odpryski są dostrzegalne w Prawie i Sprawiedliwości.
2/ Drugi nurt wydaje się bardziej liczny, bo skupia ludzi, którzy nie gardzą polityką, ale którzy często w polityce demokratycznej odnaleźć się nie mogą, bo wciąż nie potrafią wyzbyć się krępującej ich mentalności konserwatywnej. Dla nich główne hasła to własność prywatna i gospodarka rynkowa, walka z biurokracją i etatyzmem państwowym. Neokonserwatyści ci starają się pogodzić interes człowieka i Polaka, ludzkości i ojczyzny. Wbrew głoszonym hasłom o realizmie politycznym często brak temu nurtowi właściwego rozpoznania rzeczywistości politycznej w państwie demokratycznym, które jest dla nich obcym ciałem. Najbardziej charakterystyczne dla tego nurtu jest konserwatywne skrzydło Unii Polityki Realnej. Również do konserwatywnych-liberałów można zaliczyć Kazimierza M. Ujazdowskiego i część polityków Polska Plus (choć posłowie Libicki i Tomczak należą do pierwszego nurtu). Resztówki tej formacji ideowej można też odnaleźć w „morzu liberalizmu” Platformy Obywatelskiej.
3/ Trzeci nurt jest wybitnie polityczny, co umożliwia połączenie dwóch tradycji: narodowo-demokratycznej i konserwatywnej. Charakteryzuje go szacunek dla tradycji i autorytetów, głęboka religijność, uznanie hierarchicznej struktury społecznej przy jednoczesnym podkreślaniu zasad dobra wspólnego i pomocniczości. Ci konserwatyści krytykują tendencje centralistyczne ultrakonserwatystów, a jednocześnie przestrzegają przed liberalnym fetyszem indywidualizmu, tak bliskim liberalnym konserwatystom. Choć narodowi konserwatyści są za ewolucyjnością zmian, potrafią być dynamiczni i pragmatyczni w działaniu, bo pomimo konserwatywnych poglądów nie mają konserwatywnej mentalności. Nie są elitarystami. Głównym akcentem w ich polityce ostatnich lat był sprzeciw wobec tendencji unifikacyjnych, które występują w procesie integracji europejskiej. Do tego nurtu zaliczam tych polityków, którzy odwołują się do tradycji endeckiej. Dziś przeważnie są poza polityką, a wcześniej byli w Zjednoczeniu Chrześcijańsko-Narodowym, Lidze Polskich Rodzin i różnych stronnictwach narodowych. Personifikacją tego kierunku w ostatnich latach był Roman Giertychem. Pamiętajmy jednak, że w okolicach prawicy sytuują się także politycy: A. katoliccy („fundamentaliści”) i B. niepodległościowo-antykomunistyczni. Do pierwszych zaliczam głównie działaczy różnych organizacji katolickich, w tym związanych ze środowiskiem Radia Maryja. Drugi nurt reprezentuje orientacja „piłsudczykowska”, mająca swoją genezę w dawnym KPN-ie lub w środowisku Porozumienia Centrum. O tych kręgach politycznych możemy mówić, że należą do centro-prawicy. I choć właśnie tym formacjom centro-prawicowym najczęściej stawiany jest zarzut zdrady prawicy, to należy pamiętać, że nigdy one nie były prawicą integralną i nie były zakorzenione intelektualnie w myśli konserwatywnej. Formacje centrowe (lecz antylewicowe) weszły w naturalny sojusz z prawicą konserwatywną jak „legioniści” Józefa Piłsudzkiego z wileńskimi „żubrami” w II Rzeczypospolitej. Wtedy był to Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, dziś to Prawo i Sprawiedliwość. Bowiem w demokracji medialnej, gdzie króluje populizm i powierzchowność, gdy mamy upadek myśli prawicowej i prawicowych formacji politycznych, gdy ludzie nie rozumieją, co to prawica i prawicowość, jedynie oparty na kompromisie sojusz formacji centrum i prawicy daje realną szansę na pokonanie liberalnej lewicy i realizację choćby części haseł prawicowych (konserwatywnych). Dziś nie ma innej drogi i długo nie będzie. Artur Górski
Niektóre porównania Ludzie otyli są wyśmiewani dziś bardziej, niż np. homosie. Mimo to nie robią jakichś „Parad otyłości” i nie domagają się „równych praw” - czyli np. prawa do zajmowania w pociągach i samolotach dwóch miejsc; za tą samą opłatą – oczywiście.
Co jeszcze bardziej zdumiewające: ONI chcą przemocą zmuszać ludzi otyłych, by się odchudzali. Karać rodziców za to, że dopuścili do otyłości dzieci, zakazywać jedzenia w barach McDonaldsów... A gdyby ktoś zaproponował, by karać rodziców, którzy dopuścili do tego, że ich dziecko wyrasta na homosia? Zakazywać działalności klubów „gejowskich” - by ta chorobliwa przypadłość się nie szerzyła...
To by dopiero był wrzask! A w czym nieco odmienne zaspokajanie potrzeb seksualnych jest gorsze od nieco odmiennego zaspokajania potrzeb pokarmowych – że ONI nie chcą ludziom „pomagać”? JKM
24 stycznia 2010 Urzędnicy jako organizatorzy życia... - nigdzie się nie sprawdzają, ale za to wszędzie organizują. I jak pisał Walerian Kalinka:’ Realizacja socjalizmu jest w zasadzie niepodobna, bo sprzeciwia się ludzkiej naturze”. Może się sprzeciwia, ale czy jest niepodobna?Mimo, że jest niepodobna, budowa socjalizmu robi postępy wraz z wprowadzeniem demokracji, zarówno nowych jak i pogłębianiu – starych. Czy ktoś kiedyś słyszał, żeby monarcha interesował się na przykład piciem czy paleniem swoich podddanych?
W Wielkiej kiedyś Brytanii zorganizowano Wielką Akcję Liczenia Wypitego Alkoholu(???) pod nazwą „Drinkawere”. Akcja ma nauczyć Brytyjczyków odpowiedzialnego picia alkoholu, bo Brytyjczycy- jak wszyscy ludzie żyjący w urzędowym socjalizmie są dla socjalistów Wielkimi Dziećmi, jak Wieka kiedyś Brytania, gdy była światowym mocarstwem Wielka Niańka, pardon- Wielki Brat- patrzy. Organizuje, kontroluje, poucza.. Na razie tylko zwraca uwagę… na odpowiedzialne picie alkoholu. A ile pamiętam- G. Orwell- za kołnierz nie wylewał. Lubił wypić! I jakie to jest odpowiedzialne picie alkoholu? Jednemu wystarczy setka, a inny potrzebuje- dwa litry! Każdego będą uczyć indywidualnie? Czy zastosują zasadę odpowiedzialności zbiorowej? Bo akcję Odpowiedzialnego Palenia Papierosów już zakończyli.. Jest zakaz palenia papierosów w miejscach publicznych.. Będzie zakaz nieodpowiedzialnego picia w ogóle - znając życie w demokratycznych państwach prawa. A u nas jeden Ukrainiec , którzy przyjechał do Polski i zagospodarował się na jednej z podlubelskich wsi jako dentysta, ale przyjechał mając prawo do bycia piekarzem, bo na taką pracę zgodę(!!!) dało mu demokratyczne państwo polskie, został złapany przez policję i grożą mu kary więzienia. Złapać go nie było trudno, bo posiadał gabinet dentystyczny i świadczył usługi okolicznym mieszkańcom w zakresie wymiany plomb, za jedyne 30 złotych, podczas gdy w Lublinie taka wymiana kosztuje- bagatela!- 100 złotych(!!!). Plus dojazd i zmarnowany czas. Biedni ludzie mieli okazję zainstalować sobie plombę za 30 złotych, ale demokratyczne państwo prawa, w zasadzie lewa, uważa inaczej.. Ono decyduje, przy pomocy różnych Rad Aptekarskich, Lekarskich, Dentystycznych- jak i gdzie „obywatele” mają się leczyć, w tym leczyć zęby. Propaganda natychmiast przyszła w sukurs demokratycznemu państwu lewa, nagłaśniając fakt, że piekarz- dentysta miał starą maszynę do borowania zębów, pamiętającą jeszcze Związek Radziecki( ciekawe jak ją przemycił do demokratycznego państwa lewa?)i lampę do oświetlania podniebienia pacjenta, taką zwykłą, jaką ja mam przy pisaniu felietonów ciemnym rankiem. Nie wiem , czy nie będą musiał- jak państwo demokratyczne i prawne okrzepnie jeszcze bardziej i uorwellizuje się namiętnie-- sobie kupić takiej nowoczesnej, ale za to atestowanej przez Radę Lamp Felietonowych.. A jaką mam mieć? Dentystyczną? Dentysta ma lampę i tyle! A jaka ona jest? Jak pasuje pacjentom, dentysta w jej świetle robi zęby dobrze i tanio, to co powinno to obchodzić demokratyczne państwo lewne? To powinna być sprawa pomiędzy pacjentem a dentystą. A jednak demokratyczne państwo to obchodzi i wysyła przeciw uczciwemu człowiekowi policję dentystyczną, bo policji myśli- na razie jeszcze nie ma. To znaczy są zalążki tzw. poprawności politycznej, która każe nam myśleć tak, jak ma być prawidłowo i po linii.. Ale jeszcze do turmy za niepoprawne myślenie nie wrzucają.. Zresztą nałożyłoby się bransoletkę elektroniczną na nogę lub na rękę i myślało nadal po swojemu.. Trzeba byłoby wyprażyć mózgi „obywatelom”, żeby im zmienić całkowite myślenie, bo totalitaryzm socjalistyczny będzie chciał robić swoje, ale i tak „będzie się sprzeciwiał naturze ludzkiej”. Ale jak natura ludzka nie zgadza się z wymyśloną teorią nieludzką- to tym gorzej dla natury ludzkiej, a mniej gorzej dla teorii nieludzkiej. A ponieważ mamy demokrację, to wcześniej czy później skończy się to jatką, bo jak twierdził Carl von Clausewitz, wojna domowa jest kontynuacją parlamentaryzmu, tak jak w ogóle wojna jest przedłużeniem polityki.. W końcu misi nastąpić przesilenie.. Przychodzi Eskimos do baru i mówi: - Kelner, whisky! - Z lodem? - Tylko mnie nie wkurzaj.. Wkurzony jest też rząd Malawi, bo rozdawane przez niego „ za darmo” leki na AIDS są wykorzystywane przez miejscową ludność do wytwarzania alkoholu, tradycyjnego trunku z łusek kukurydzy, znanego jako kochasu i jako karma dla drobiu. Rząd Malawi ostrzega miejscową ludność, że podejmie kroki( nie powiedział jeszcze jakie) przeciwko osobom wykorzystującym medykamenty w niewłaściwy sposób. Bo jak ktoś nie jest chory na AIDS , a ma pomysł jak wykorzystać lek” za darmo” to nie może. Musi zachorować na AIDS- wtedy może spokojnie używać leków na AIDS. Nie wiem co to za leki, ale do tej pory najlepsze leki na AIDS- to były prezerwatywy.. One też mogą służyć do wytwarzania alkoholu! Następnym krokiem rządu Malawi będzie wprowadzenie kontroli na lekami leczącymi AIDS.. I powołanie Policji Leków AIDS. Widzicie państwo wszędzie jest tak samo, niezależnie od szerokości geograficznej.. Wszędzie ten sam socjalizm kontrolowany i kontrolujący życie człowieka! U nas też wiele rzeczy rozdaje się „ za darmo”. Jeszcze nie rozdaje się leków na AIDS.. I za „ darmo” będziemy nadal oglądać telewizję i słuchać radia tzw. publicznego, bo do Warszawy przyleciał wiceprzewodniczący Europejskiej Unii Nadawców, która to Unia, interesuje się państwowymi mediami w Polsce, zwanymi publicznymi. Bo prywatne- nie są publiczne, a jakie? Europejskiej Unii Nadawców chodzi o” misję”, żeby ta „ misja” była zgodna z misją ogólnoświatowej lewicy, która to” misja” ma nas przekonać we wszystkich sprawach, które lewica światowa, chce nam narzucić jako prawdę objawioną lewicy. Bo Europejska Unia Nadawców zajmuje się na razie nadawcami państwowymi i ich skupia w walce o dominację nad umysłami milionów ludzi, tworząc międzynarodówkę rządowych nadawców. Bo misyjność telewizji państwowych i radiofonii państwowych zsadza się na posłuszeństwie rządom, propagowaniu w sposób zakamuflowany i często umiarkowany- najnowszych trendów i pomysłów lewicy. W przeciwieństwie do takiej TVN, która polityczną poprawność propaguje nachalnie i z przytupem. W prawie każdym dzienniku musi być coś o pokrzywdzonym psie i o przemocy w rodzinie, o bitych dzieciach, o niszczeniu środowiska przez człowieka.. Wiceprzewodniczący Europejskiej Unii Nadawców przekonywał, że najlepszym sposobem utrzymania mediów „publicznych” jest abonament, który to abonament- każdy kto posiada telewizor lub radio- powinien płacić.. Bo to jest tak naprawdę podatek od posiadania telewizora i radia..Miliony Polaków już tego nie robią- stąd te akcje! Bo jak skontrolować miliony ludzi, czy posiadają w domu odbiornik telewizyjny czy radiowy?.. Potrzeba byłoby do takiej akcji tysiące strażników mediów publicznych, wielkiego hałasu, kontroli i bezprawnych rewizji w domach.. Albo wystawienia milionów nakazów prokuratorskich dotyczących przeszukania.. To dałoby się robić, ale należałoby zatrudnić setki nowych prokuratorów.! I pomyśleć, że w takim ZSRR wystarczył jeden prokurator Andrzej Wyszyński... No i kilkudziesięciu do przemocy, pardon- pomocy. Ojciec krzyczy na synów: - Nigdy nie mówcie tak do matki! Syn odpowiada: - Przecież ty tak mówisz… - Tak, ale to nie jest moja matka! „Wolny rynek”, gdy go organizują urzędnicy, w tym urzędnicy Europejskiej Unii Nadawców, nie jest wolnym rynkiem.. Jest niewolnym rynkiem zorganizowanym przez biurokrację zniewalającą nas… I jeszcze zorganizowali konferencję w polskim Sejmie, przybywając w tej sprawie z całego świata. Tak bardzo im sprawa „publicznych mediów” leży na sercu, które mają- jak wiadomo- po lewej stronie.. A mnie marzyłby się rynek wolnych mediów, uwolniony spod jurysdykcji wszelkich rad w tym Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, której misyjność wpisana jest do polskiej konstytucji. Tak wielka to jest waga! WJR
Czuma blokuje wyjaśnienia w sprawie Zirajewskiego. Platforma nie chce rozmawiać o zgonie świadka w sprawie zabójstwa gen. Marka Papały. Sekcja zwłok Artura Zirajewskiego, głównego świadka w sprawie śmierci komendanta głównego policji gen. Marka Papały, niczego nie wyjaśniła - mówił wczoraj na posiedzeniu sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka zastępca prokuratora generalnego Jerzy Szymański. Końcowy raport ma być gotowy nie wcześniej niż przed końcem lutego. Przeprowadzenie różnych badań, m.in. toksykologicznych, wymaga więcej czasu. Dyskusję na temat przyczyn śmierci Zirajewskiego próbował wczoraj zablokować poseł PO Andrzej Czuma, były minister sprawiedliwości. To, że na skutek zatoru płucnego, a więc ostrej niewydolności krążeniowo-oddechowej, doszło do zgonu osadzonego, jest tylko wstępnym orzeczeniem. - Co do tego zakrzepu musi zostać sporządzona kompleksowa opinia i tylko o takiej możemy mówić, gdyż jakieś cząstkowe opinie nic nie wyjaśniają - tłumaczył Szymański. Jak powiedział Stanisław Chmielewski, szef ministerialnego nadzwyczajnego zespołu do zbadania okoliczności zgonu Zirajewskiego, zlecono wykonanie 8 opinii, co ma zostać zrealizowane do końca stycznia. Uznał on, że ujawnianie ewentualnych informacji odnośnie do pojawiających się hipotez śledczych jest praktycznie niemożliwe. Chmielewski sprostował również informacje dotyczące szpitala, w którym przebywał Zirajewski przed powrotem do aresztu śledczego. Otóż nie był to szpital MSWiA, lecz Pomorskie Centrum Toksykologii. Podczas posiedzenia komisji doszło do kilku spięć. Jak zwykle bardzo aktywny był poseł Andrzej Czuma (PO). Zaraz po rozpoczęciu drugiego punktu obrad złożył w sprawie dotyczącej okoliczności śmierci Artura Zirajewskiego - świadka w sprawie zabójstwa generała Marka Papały - wniosek formalny o skreślenie z porządku dziennego posiedzenia tego właśnie punktu. Motywował to faktem, że raporty ministra sprawiedliwości są w przeważającej części dostępne i wszyscy posłowie mogą się z nimi zapoznać, a także tym, że spośród wnioskodawców, a więc klubu Prawa i Sprawiedliwości, na sali zostały tylko dwie osoby. Za skandaliczny uznała ten wniosek Marzena Wróbel (PiS), która pytała Czumę, czego obawia się w związku z tą kwestią i dlaczego stawia wniosek o zamknięcie dyskusji. - Dlaczego nie mielibyśmy rozmawiać na temat kolejnej skandalicznej śmierci osoby, która odgrywała wielką rolę w śledztwie dotyczącym śmierci byłego szefa policji Marka Papały. Nierozwiązanie tej sprawy od wielu lat jest kompromitacją polskiego wymiaru sprawiedliwości - tłumaczyła. Posłanka zastanawiała się także, czy powołanie przez ministra specjalnego zespołu mającego zbadać okoliczności śmierci Artura Zirajewskiego, nie jest sposobem na to, aby niczego się nie dowiedzieć i niewiele rozwiązać. - Boję się udziału w głupkowatych debatach - odpowiedział Czuma. Zbigniew Girzyński (PiS) zauważył, że komisja najpóźniej do 8 lutego, a więc w ciągu 30 dni od otrzymania wniosku, musiałaby zebrać się na posiedzeniu, a to nie byłoby łatwe. Apelował w związku z tym do Czumy o wycofanie wniosku, który po krótkiej dyskusji został przez posła zmodyfikowany. Ostatecznie, w związku z brakiem możliwości przedstawienia szczegółowych informacji na temat przebiegu śledztwa, posłowie postanowili przesunąć posiedzenie. Ma się ono odbyć w połowie lutego. Po regulaminowym przedstawieniu przez Marzenę Wróbel wniosku dotyczącego prośby o zwołanie posiedzenia komisji, które miałoby być poświęcone analizie przyczyn śmierci Artura Zirajewskiego, posłowie jednogłośnie zagłosowali za przerwaniem posiedzenia i dokończeniem go po 9 lutego, zgodnie z wcześniej ustalonym terminem. Posłowie PiS zarzucali ministrowi sprawiedliwości, że nie dotarły do nich materiały dotyczące wstępnych ustaleń w związku ze śmiercią Zirajewskiego. W odpowiedzi Stanisław Chmielewski odparł, że posiada kopię pisma datowanego na 14 stycznia, które 15 stycznia zostało wysłane na ręce przewodniczącego komisji Ryszarda Kalisza. Na posiedzeniu komisji niemal w komplecie stawił się zespół mający wyjaśnić okoliczności śmierci skazanego. Obecni byli: zastępca prokuratora generalnego Jerzy Szymański, dyrektor generalny Służby Więziennej płk Kajetan Dubiel, naczelny lekarz więziennictwa dr Leszek Markuszewski, sekretarz zespołu Monika Zawadzka, przedstawiciel Departamentu Legislacyjnego Ministerstwa Sprawiedliwości prokurator Grażyna Stanek. Zabrakło jedynie prokuratora Krzysztofa Parchimowicza. Zgon Artura Zirajewskiego ps. "Iwan" nastąpił 3 stycznia 2010 roku. Po sekcji zwłok biegli orzekli, iż przyczyną śmierci był zator tętnicy płucnej. W związku z tym minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski zarządzeniem z 4 stycznia 2010 r. powołał zespół nadzwyczajny do wyjaśnienia okoliczności zgonu Artura Zirajewskiego. Zespół ten 8 stycznia przedstawił ministrowi wstępne ustalenia dotyczące okoliczności śmierci. Zirajewski był kluczowym świadkiem, który bezpośrednio za śmierć szefa policji Marka Papały obciążał Edwarda Mazura, polonijnego biznesmena. Mateusz Dąbrowski
Platforma straszy "kaczyzmem". Niebywale prymitywna kampania pod szyldem PO w internecie. Po ostatnich wyborach parlamentarnych prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński narzekał, że to m.in. szeroko zakrojona kampania medialna "Zmień kraj. Idź na wybory" sprawiła, że Platforma Obywatelska zdobyła więcej głosów niż PiS. Przed czekającymi nas na jesieni wyborami samorządowymi i prezydenckimi na razie żadnej społecznej kampanii telewizyjnej nikt nie rozpętał, ale na szeroką skalę zaczyna się organizować kampania w internecie. Na bardzo modnym ostatnio serwisie społecznościowym facebook.com powstała grupa pod nazwą "Zrobimy wszystko, aby PiS nie wrócił już do władzy! Kampania Społeczna". Do wczoraj liczyła ponad 4,2 tys. członków. Twórcy grupy precyzują, co legło u podstaw jej powołania: "W związku ze zbliżającymi się wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi wyrażamy swój sprzeciw wobec PiS. Mając w pamięci traumatyczne doświadczenia dwóch lat rządów Lecha i Jarosława Kaczyńskich, zrobimy wszystko, by następnych wyborów już nie wygrali. Naszym celem jest utworzenie szerokiej platformy społecznej, która odegra istotną rolę w polskim Internecie. Zapraszamy do współpracy wszelkie serwisy i portale, które uderzają w podobny ton. Niech działa nasza synergia!". Na stronie internetowej grupy znajdziemy np. filmiki, zdjęcia i grafiki mające na celu wyśmianie polityków Prawa i Sprawiedliwości. A także dyskusje. Wiele wypowiedzi nie nadaje się jednak do zacytowania ze względu na - łagodnie mówiąc - wulgarny i szyderczy język. Skierowana przeciw Prawu i Sprawiedliwości inicjatywa trafiła najwyraźniej na bardzo podatny grunt. Chociaż grupa powstała w połowie stycznia, to zapisały się do niej ponad cztery tysiące użytkowników serwisu facebook.com. Jedną z członkiń grupy jest posłanka Platformy Obywatelskiej Agnieszka Pomaska. W dyskusji czytamy m.in. słowa podziękowania za powołanie do życia tak "cennej" inicjatywy. "Dobrze, że powstała ta grupa - pisze jeden z dyskutantów - bo czułem się trochę zaniepokojony ostatnią ofensywą nazikaczystów. Cieszy mnie też, że znajdują się w Polsce ludzie, którzy potrafią myśleć samodzielnie i nie dają się zwieść propagandzie". Inny głos w tej sprawie [zachowana pisownia oryginalna tego i kolejnych wpisów - przyp. red.]: "Sedrecznie polecam tę cenną inicjatywę. Skończymy wreszcie w widmem nadchodzącego katolandu administrowanego przez Kaczyńskich i Rydzyka!". Pojawiają się też pierwsze pomysły, co zrobić, aby PiS do władzy nie wróciło. Jeden z uczestników dyskusji zaproponował taką oto receptę: "(...) elektorat pisu nalezy odwieść od głosowania, nie zachęcić do głosów na inną partię, bo to niemożliwe, ale zniechęcić do głosowania w ogóle. Musicie w nich uderzyć ich własnymi argumentami, tylko wtedy możecie dać im do myślenia. 'Argumenty' w stylu 'faszyzm, ciemnogród' to tylko i wyłącznie paliwo które zachęca ich do zagłosowania. Najlepsza metoda: walić w nich traktatem lizbońskim brzed którym bronili się rękami i nogami, bełkotali że kaczyński ich obroni - nie obronił, ochoczo podpisał. Kolejna sprawa - nienawidzą Żydów, więc wyraźnie im tłumaczyć że kaczyński publicznie świętował z Żydami hanukę. (...)".Oprócz wpisów siejących nienawiść znajdziemy jednak także głosy pełne ironii i dystansu. W dyskusji zatytułowanej "Obawiam się PiS, ponieważ..." ktoś odpowiedział: "Ponieważ obawiać sie PIS jest bardzo modnie. W moich ulubionych mediach tak mówią i pisza ,więc to musi być prawda. PIS to zło, ale czemu to nie wiem tak naprawdę. Nie stać mnie na merytoryczną dyskusję. Polityka mnie interesuje, a Kaczyńscy są brzydcy. Tyle wiem. Powtarzam argumenty zasłyszane w TVN24 i wyczytane w GW. Ktoś kiedyś mi powiedział, że inteligencja brzydzi sie PIS-em i ja tak robię, bo przecież jestem inteligentny prawda?". Artur Kowalski
Między ładem a chaosem Dzieje ludzkie są ciągłym zmaganiem się ładu, porządku, prawa i harmonii z bezładem, chaosem, bezprawiem i dysharmonią. Ostatecznie zwycięża czynnik pierwszy, lecz jest ustawicznie atakowany przez czynnik drugi, który dziś w świecie zdaje się wzmagać. Jest zastanawiające, że najstarsze znane religie stworzenie świata rozumiały jako wprowadzenie porządku w wieczny chaos. Starogreckie słowo "chaos" znaczyło nie tylko bezładną mieszaninę elementów materii, lecz także coś więcej: ciemną próżnię, nierozum, brak prawdy oraz piekło zła. Dla chrześcijaństwa zatem chaos to również grzech.
Chaos zamiast prawdy Ciekawe, że cała historia myśli ludzkiej postępuje jakby wahadłowo: od form pozytywnych, twórczych, obiektywnych, prawdziwych, do form negatywnych, niszczących, subiektywistycznych, fałszywych, niedorzecznych i wszystko kwestionujących. I oto formy negatywne ostatnio ogromnie się nasiliły w myśli dziedziczonej po przestępczych ideologiach. Nastąpiło coś zaskakującego na "salonach" euro-atlantyckich: kult chaosu, nieładu, nielogiczności, nieprawdy i pęd za nieokiełznanymi żądzami. Tym samym są pomniejszane lub w ogóle odrzucane: ład, rozumność, logika, prawda, dobro wyższe, piękno, sprawiedliwość, religia, moralność, budowanie doskonałej osobowości, miłość społeczna, panowanie nad sobą, rodzina, wyższe uczucia, ideały. Jest to chyba najgłębszy chaos w dziejach ducha ludzkiego, bo zło zdobyło ogromną siłę przeciwko dobru dzięki technice, która choć sama w sobie jest czymś wspaniałym, to przecież ma też ogromną siłę rażenia, jeśli jest użyta przez złych ludzi. Nie zawsze i nie wszystkie owe formy negatywne są dostępne. Bywają też niekiedy skrywane starannie przed "zwykłymi" ludźmi, ale siła rażenia tych środków, nawet w ręku małej grupy złych, może być ogromna. Chodzi tu głównie o reżyserię życia umysłowego i duchowego przez niektóre znieprawione grupy inteligencji, twórców kultury i przez media. Oto niektóre dolegliwości powodowane dziś nasileniem się wszędobylskiego chaosu.
Nieustający rytm aferalny Po odrzuceniu religii, klasycznej moralności i obiektywnych praw w UE nie radzą sobie z aferami, korupcjami, przestępstwami i ogólną dewaluacją życia. Wybitniejsi dziennikarze ciągle o tym wszystkim piszą, zwłaszcza u nas, ale od końca lat 80. ubiegłego wieku nic się właściwie nie zmienia. Toteż dziś człowiek piszący o tym wszystkim poważnie i z pozycji etycznych tylko się "ośmiesza". Ale jakiś melancholik chciałby może jeszcze popatrzeć, jak kłębią się u nas nieustannie, aż monotonnie, przeróżne aferalne przejawy chaosu. Przyzwyczailiśmy się już do nich: mafia paliwowa, węglowa, osoczowa, afera hazardowa, afery gruntowe po PGR, sprawa metra w Warszawie, afery mostowe, stoczniowe, lekowe, złe funkcjonowanie różnych agend rządowych, afera cukrownicza tak, że już musimy sprowadzać cukier z Niemiec, szkodliwe dla nas interpretacje prawa unijnego i nieznajomość prawa polskiego u naszych urzędników, dzika prywatyzacja niektórych szpitali, głównie w Warszawie, współpraca niektórych polityków z biznesem, niemożność obniżenia przywilejów emerytalnych ludziom, którzy niszczyli naszą niepodległość, astronomiczne pensje szefów banków i firm państwowych, obsadzanie przez koalicję stanowisk swoimi ludźmi, którzy odpadli w konkursie, afera z prywatyzacją Giełdy Papierów Wartościowych, wyścigi po nagrody pieniężne z Niemiec za poddawanie im Polski, wyrzucenie Mariusza Kamińskiego za ujawnienie afery rządowej, tolerowanie dawania wielkich pieniędzy za zohydzanie innych partii i Kościoła, wstrzymanie badań mammograficznych dla chorych kobiet, wielkie okrawanie budżetów szpitali, także dziecięcych, afery w przetwórstwie żywności, tolerowanie wyzysku chłopów, którzy otrzymują ok. 6 proc. wartości swych produktów, narzucanie Polsce GMO, próby likwidacji wielu szkół, bibliotek i aptek na wsiach, likwidowanie przez MSZ licznych polskich placówek dyplomatycznych i kulturalnych na świecie (ostatnio w Bułgarii), obostrzanie formalności przez naszych urzędników w staraniach o dotacje unijne, próby ograniczania immunitetu sędziowskiego zamiast lustracji, zablokowanie przez Krajową Izbę Komorniczą prac nad ustawą obniżającą niebotyczne zarobki komorników, coraz wyraźniejsze próby sekularyzacji niektórych ważnych świąt kościelnych... I tak można by jeszcze wyliczać. Dodam tylko coś o uniwersytetach. Otóż w ramach planów liberalnej prywatyzacji państwa zgłoszono niedawno projekt, żeby sprywatyzować również wszystkie wyższe uczelnie państwowe. I tu powtarzają się niedorzeczne plany utworzenia tylko czterech "flagowych" uniwersytetów w Polsce. Projektuje się znieść przewody habilitacyjne i profesorskie, pozostawiając tylko egzaminy belfrowskie i nominacje. Zamiast rektora i senatu uniwersytetem miałby kierować menedżer bez stopni naukowych, doświadczony np. w prowadzeniu rzeźni. W ogóle uniwersytet, także czysto badawczy, miałby być jednostką biznesową. Uniwersytety "nieflagowe" miałyby rangę właściwie akademii, prawie "pierwszomajowej". Te cztery flagowe to: warszawski, krakowski, poznański i wrocławski. To jest geniusz liberalizmu! Polska ma być jedynie robotnicza i rzemieślnicza, bez wybitniejszych umysłowości i osobowości. Jeśliby tacy się mieli pojawić, to będą reglamentowani.
Katolicyzm wybiórczy Chaos umysłowy liberalizmu wpływa coraz wyraźniej na poglądy katolików polskich. Mamy wiele wybitnych osobowości, które przyjmują naukę katolicką wybiórczo, jedno przyjmują, drugie odrzucają arbitralnie, albo naukę katolicką uważają za czysto prywatną, a na forum publicznym głoszą chaos liberalistyczny. Przy tym przy braku wyraźnego głosu Kościoła jedni i drudzy często uważają się za wzorowych katolików integralnych. Oto np. dyrektor programowy kanału religia.tv Szymon Hołownia udzielił wywiadu "Polskiej Gazecie Krakowskiej" (9.12.2009) pt. "Nikt nie ma monopolu na zbawienie", gdzie głosi pewne poglądy dla katolika błędne. Pomijam już to, że naukę ewangeliczną wykłada komicznie, mówiąc np., że "Kościół to wspólnota wątpiących", a nie wierzących, oraz rzuca pyszałkowate obelgi pod adresem hierarchii: "Kościół sobie nie poradzi z grzechami duchownych". Zatrzymam się natomiast na tezie pseudodogmatycznej: "Szanse na zbawienie ma każdy, nie wiązałbym tego z przynależnością do Kościoła katolickiego. To są sprawy między człowiekiem a Bogiem. Oczywiście, gdyby ktoś był złym człowiekiem, to będzie miał kłopoty. Nikt nie ma monopolu na zbawienie, to pewne". Z całości wynika, że albo zbawia każda religia, albo że nie zbawia żadna, tylko moralność. Bóg nie daje łaski zbawienia, np. przez Kościół, lecz zbawienie zależy od człowieka, takie N-Hartmanna "samozbawienie" (autosoteria). A jeśli zasady owej moralności nie wywodzą się z nauki religijnej, to jaka to moralność decyduje? Może socjalistyczna? Owszem, Sobór Watykański II również powtórzył prawdę, że dzięki wysokiej moralności mogą się zbawić także ateiści, ale i oni zbawiają się przez Chrystusa i Kościół, choć o tym nie wiedzą. Jeśliby zbawiała sama moralność, i to bez pomocy łaski Bożej, to nie trzeba by było żadnej religii, a nawet religia mogłaby przeszkadzać. Autor tych wypowiedzi powinien wiedzieć, że głosi herezję pelagianizmu z V wieku i niektórych sekt protestanckich, które odrzucają więzi kościelne. W każdym razie mamy przykład, jak działa chaos religijny w TVN. Inny przykład wybiórczości i przez to błędności religijnej daje ks. kanonik Roman Indrzejczyk, kapelan prezydenta, w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" z 24.12.2009 r. pt. "Ksiądz od liniowej roboty". "Jak to możliwe - pytają "kulturalnie" panie Agnieszka Kublik i Monika Olejnik, miotając jednocześnie obelgi i kalumnie na o. Tadeusza Rydzyka za jego poprawność wiary i patriotyzm - żeby o. Rydzyk, człowiek pozbawiony tolerancji, ksenofob, anty-Europejczyk, nawołujący do nienawiści, przyciągający frustratów i wzmacniający te negatywne uczucia - rządził już 18 lat Radiem Maryja i tyloma duszami Polaków?". Ksiądz kanonik odpowiada potwierdzająco: "Nie wiem". I dopełnia to swoim wierszem: "Ważna persona nie musi przepraszać (...) a wszystko, co czyni, jest zawsze poprawne (nawet doskonałe) i jedynie słuszne. Dobrze mu się wiedzie, uznaniem się cieszy, stał się jak wyrocznia i wszystko mu wolno. Kogo chce potępi - może też obrazić, kogo chce popiera... Zdobył taką władzę". Co z postawą księdza kapelana, który zgadza się z pluciem na prawowiernego i patriotę, i co z logiką, gdy zarzuca o. Tadeuszowi Rydzykowi potępianie innych, sam go gwałtownie potępiając? Może to nie jest kapelania prezydenta polskiego? Na temat in vitro ksiądz kapelan odpowiada: "Konkretnego człowieka wysłucham i zgodzę się z nim. Nie potępiam". Otóż co innego jest nie potępiać, jeśli ktoś żałuje, a co innego jest zgadzać się z grzechem. Chrystus nie potępił kobiety cudzołożnej, żałującej, ale powiedział: "Idź, lecz odtąd już nie grzesz" (J 8, 5). Co do krzyży. Autor wywiadu powiada: "Jestem przeciwnikiem każdej wojny, także o krzyże w szkole. Zarazem jestem przeciwnikiem zdejmowania krzyży, tam gdzie są one uświęcone tradycją". Zaraz? To decyduje nie sens krzyża, tylko czas jego zawieszenia? Jak ktoś dawniej zawiesił, to niech wisi, ale teraz to już nie może wieszać? I mówi dalej: "Teraz byłoby niemądrze, gdyby w nowych publicznych miejscach na siłę krzyże wieszać". Przy tej okazji ocenia negatywnie wezwanie księży biskupów do obrony krzyża. I kończy, jak pan Hołownia, na herezji pelagiańskiej: "Do nieba idzie każdy człowiek, który Boga nie wyklucza. Zbawienie osiąga każdy, kto chce zbawienie osiągnąć". Oto jak daleko wkracza chaos religijny. Przy tej okazji chcę zaznaczyć, że dziś bardzo szeroko rozpowszechniło się przekonanie, że katolicka nauka o grzechu jest już przestarzała. Dziś każdy człowiek może sobie stworzyć swoją własną religię i moralność, nie potrzebna mu ani Ewangelia, ani Kościół. "Ja uważam - powiada pewna osoba - że Bóg miłosierny za grzechy nie może karać i człowiekowi nie trzeba ani pokuty, ani innych sakramentów". Co na to odpowiedzieć? Jest to właśnie głęboki chaos. Tak! Przypomina mi się pewien studencki kawał z czasów Gomułki: Czym się różni Pan Bóg od Gomułki? Pan Bóg jest nieograniczenie miłosierny, a Gomułka jest niemiłosiernie ograniczony.
Krzyż w Europie Wielu ludzi niezorientowanych sądzi, że trzeba bronić krzyża jako symbolu, tradycji, znaku kultury europejskiej. Nie! Chodzi tylko o obronę wiary w żywego Boga i w Kościół katolicki. Jest znamienne, że od dawna narody katolickie były nienawidzone przez niekatolików. Odnosi się to m.in. i do Polski. Dobrze to ilustrował jeszcze list antykatolickiego lorda angielskiego Olivera Cromwella (zm. 1658) skierowany do króla szwedzkiego Karola X Gustawa (zm. 1660) po jego najeździe na Królestwo Polskie: "Gratuluję (...) że Król wyrwał papiestwu 'ten zgniły ząb' - katolicką Polskę" (za Andrzejem Kozieleckim). Bardzo podobnie odnosi się do Polski katolickiej również dziś wielu polityków i intelektualistów zachodnich. Ostatnio wchodzimy i my na wokandę w Europie, zwłaszcza po wyroku Europejskiego Trybunału Praw Człowieka 3.11.2009 r. w sprawie krzyża we włoskiej szkole. W tym kontekście musiała zareagować i Polska. Episkopat polski zabrał zdecydowany głos w obronie krzyża. Sejm polski podjął zdecydowaną większością głosów uchwałę o poszanowaniu symbolu krzyża. Ale dziwne, że powstał pewien problem w naszym Senacie. Oto klub PiS wydał 17.12.2009 r. swoją analogiczną uchwałę, ale już z wnioskiem senatora Zbigniewa Romaszewskiego i senatora Ryszarda Bendera, że w przypadku ewentualnej takiej decyzji co do Polski polskie władze rozważą możliwość wypowiedzenia jurysdykcji Trybunału, co jest prawnie możliwe. Niestety, tutaj klub PO ciągle się waha, czy uchwałę PiS poprzeć dla uzyskania poparcia całego Senatu, i swoje głosowanie ciągle odkłada z jakichś względów dyplomatycznych. I tak mamy tu znowu katolicyzm wybiórczy. Jednak duch nieodpowiedzialnego Trybunału przenika już powoli do Polski, jacyś uczniowie, część polityków lewicy zaczynają przebąkiwać, że należy zdjąć krzyże z budynków publicznych. Pani prezydent Warszawy dopuściła do usunięcia krzyży przydrożnych postawionych w miejscach śmiertelnych wypadków samochodowych. Jest to coś bardzo demonicznego. Przecież nawet w PRL zdarzało się, że jakiś jeden czy drugi sekretarz partyjny nie chciał wyrzucić krzyża. Także Parlament Europejski 18.01 br. odrzucił wniosek o obronę krzyża, większość opowiada się za poddaniem religii ateizmowi politycznemu. Tymczasem pewne siły starają się przeciwstawić chrześcijańskiej Europie islam, choć staje się on problemem także dla ateistów europejskich. Tymczasem islam napływa do Europy szeroką falą, tym bardziej że po tłumieniu chrześcijaństwa wytwarza się pustka (kard. Miroslav Vlk, "Nasza Polska", 12.01.2010). Jednocześnie muzułmanie zagrażają szczytom społecznym w Europie od strony demograficznej. Populacja islamska szybko rośnie, stratedzy świata euroatlantyckiego myślą więc coraz częściej o zahamowaniu wzrostu ludności w ogóle, na całym świecie. Uważają, że świat nie wytrzyma już 7 mld ludzi. Żądają więc obniżenia liczby mieszkańców ziemi, najpierw do 5 mld, a potem do 2 czy do 1 mld ("Der Spiegel", 10.12.2009). Liczą na to, że da się powstrzymać przyrost także ludności muzułmańskiej. Jednak w Europie muzułmanie powoli wygrywają. Chrześcijanie przy tej schyłkowej cywilizacji są słabi religijnie i nie chcą mieć dzieci, liberalistyczna kultura europejska tworzy zabójczy klimat przez swój ateizm. W UE co 9 minut jest popełniane samobójstwo, w sumie ok. 34 tys. rocznie. Miliony dzieci są zabijane w łonach matek, bo dziecko przeszkadza w luksusowym życiu. Z racji negatywnych elementów cywilizacji mamy w Europie ok. 40 mln ludzi z różnymi zaburzeniami psychicznymi. I liczba tych chorych rośnie niemal geometrycznie. W Polsce obecnie wynosi ok. 1,5 miliona. Chaos duchowy w Europie prowadzi demonicznie do szczególnego upodobania w bluźnierstwach i profanacji świętości. Jest coraz więcej tego przykładów. Tu przypomnę, że u nas już w sierpniu 1994 r. tygodnik "Wprost", rzekomo w obronie ekologii, zamieścił obraz Matki Bożej Częstochowskiej z Dzieciątkiem w maskach. I katolicy nie mogli się obronić. Sprawa albo nie była przyjmowana, albo przemilczana, albo kilkakrotnie umarzana itd., aż trafiła do Europejskiej Komisji Praw Człowieka (dziś Trybunał), która w roku 1997 ujawniła swoją ideologię. "Przypomniała, że członkowie wspólnoty religijnej muszą tolerować i akceptować negowanie ich przekonań religijnych, a nawet propagowanie zasad wrogich ich wierze" (za Teresą Dobowską). W ogóle pseudoartyści znajdują upodobanie w bezczeszczeniu świętości chrześcijańskich, nie naruszając żydowskich ani muzułmańskich, bo się boją. Ateiści, wiedząc, jakie Jan Paweł II ma znaczenie dla Kościoła powszechnego i Kościoła w Polsce, umyślnie niejednokrotnie znieważali i zniesławiali Papieża w mediach i katolicy nie mogli żadnej sprawy wygrać w atmosferze ideologii liberalnej. Można tu przypomnieć, że proces przeciwko tygodnikowi "Nie" wytoczony przez ks. prałata dr. Zdzisława Peszkowskiego, prowadzony przez mecenasa Tadeusza Szymańskiego, toczył się kilkanaście lat przy najrozmaitszych wykrętach ze strony prokuratur i sądów, aż dopiero w roku 2009 zakończył się nałożeniem jakiejś kary pieniężnej, ale znowu nastąpiło odwołanie do Trybunału w Strasburgu. Można przewidzieć, jakim wyrokiem to się zakończy. Katolicy w dziedzinie prawnej i społecznej podlegają na forum publicznym UE jakiejś segregacji, podobnej do rasowej. Ciągły chaos polityczny w Polsce Społeczeństwo polskie po roku 1989 jest w większości jakieś martwe politycznie, a i aktywna mniejszość jest bardzo rozbita. Partiom politycznym brak przede wszystkim mocnych i jasnych koncepcji i programów. Zamiast mocnych idei mamy najczęściej tylko jakieś zawołania, jak na hucznym weselu. Na początku dosyć zwarty i ideowy był blok wywodzący się z dawnych partyjnych "puławian", zwanych też "Żydami". Ale szybko rozminął się ze społeczeństwem jako całością. Reszta to były efemerydy. Ciekawe, że nie udało się zdobyć większego znaczenia grupie pułkowników "postnatolińskich", którzy chcieli wiązać socjalizm z ludzką twarzą z Narodem Polskim i tradycją. Może warto tu przypomnieć ich program, bo jest mało znany:
- odkłamanie historii z czasów okupacji bolszewickiej;
- poparcie dla Kościoła polskiego;
- polskie interpretowanie podstawowych pojęć nowego ustroju, jak: demokracja, pluralizm, wolność, dialog, tolerancja, współpraca;
- utrzymanie trojakiej własności: prywatnej, spółdzielczej i państwowej;
- odrzucenie globalizmu, globalizacji, kosmopolityzmu, internacjonalizmu i uszczuplania suwerenności na rzecz Wspólnoty Europejskiej;
- zachowanie silnej władzy centralnej i sprawnych służb prawnych;
- otwarcie na Europę i świat, ale i tworzenie silnego bloku słowiańskiego;
- rozwój przemysłów i gospodarstw rodzinnych na wsi;
- wzmocnienie dyscypliny prawnej, moralnej i gospodarczej, m.in. zakaz aborcji i nieznoszenie kary śmierci.
Jednakże grupa ta nie stworzyła własnej partii, a władzę mogłaby zdobyć tylko przez zamach stanu, co było niemożliwe. Są pewne uporządkowania w dziedzinie instytucji i urzędów, ale mgła jak mleko zalega na ekranie idei, celów, koncepcji i programów społeczno-politycznych. Liberalizm jest ubogi w wyższe myśli. Toteż u nas nikt nie wie, jaką budujemy kulturę materialną i duchową. Nie ma pełnej koncepcji gospodarczej, buduje się raczej na fundamentach dawnych utopii. Mało kto rozumie, jaki mamy ustrój, jakie wartości mają partie polityczne, które zresztą ciągle się przepoczwarzają. Nikt nie wie na dobre, kogo mamy wybierać i kim jest ten, kogo wybraliśmy. Nawet najbardziej wnikliwi obserwatorzy nie wiedzą do końca, kto u nas pociąga za sznurki - czy partie, czy rząd, czy jakieś czynniki ponad- lub ponadpaństwowe, czy wreszcie układy; jakie są mechanizmy naszej zależności od instytucji unijnych; jak się ustosunkować do nowych zjawisk itd. Jedno tylko widać coraz wyraźniej: słabnie pozycja bardzo twórczych obywateli, zwłaszcza patriotów i katolików. "To bardzo smutne - pisze pewien patriota - że autentyczni Polacy błąkają się po podrzędnych stanowiskach, do tego jeszcze wielu ulega modnej dziś poprawności politycznej - nie mają nic do powiedzenia w kierowaniu Krajem i trwamy w tej coraz większej beznadziei". U samych podstaw naszego chaosu państwowego leży problem: czy mamy jeszcze suwerenność, czy już nie, czy mamy jeszcze coś z autonomii w UE, czy już w sprawach podstawowych nie. Ratyfikacja traktatu lizbońskiego była niewątpliwie niezgodna z naszą Konstytucją. Artykuł 90 ust. 1 naszej Konstytucji mówi: "Rzeczpospolita Polska może na podstawie umowy międzynarodowej przekazać organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencje organów władzy publicznej w niektórych sprawach". Według tego przekazaliśmy coś z kompetencji "organizacji międzynarodowej", ale nie UE, która nie jest organizacją, lecz podmiotem państwowym, a następnie mogliśmy przekazać jakieś kompetencje w "niektórych sprawach", ale nie w podstawowych (Z. Podkański). Obawiamy się, że ostatnie dwa projekty zmiany Konstytucji, peowski i pisowski, mają na celu raczej zalegalizowanie oddania suwerenności niż dokonanie zmian ustrojowych, czyli może chodzić o lepsze przypodobanie się kochance brukselskiej. Niestety, i u niektórych polskich eurodeputowanych występuje nieraz rezygnacja z polskiego interesu na rzecz ideologii liberalistycznej Zachodu. Wystarczy przypomnieć, że kiedy ustalano w UE języki oficjalne, kongresowe, to przyjęto tylko pięć: angielski, francuski, hiszpański i włoski, a zostały pominięte języki słowiańskie. W głosowaniu, m.in. z inicjatywy Zdzisława Podkańskiego, za językiem polskim zabrakło czterech głosów, a wielu Polaków głosowało przeciwko. Społeczeństwo nasze raczej nie wie, że europoseł ma zapomnieć o swoim kraju i głosować według dyscypliny partii europarlamentu, ale poseł rozumny nie może głosować w tak istotnej sprawie przeciwko swojej Ojczyźnie i wyborcom swego państwa. To znowu jest jakiś wielki chaos mentalny i moralny w UE. I wreszcie trudno wytłumaczyć racjami obiektywnymi rosnące, z wewnątrz i z zewnątrz, zarzuty natury historycznej przeciwko Polsce. Zapewne jakieś ośrodki robią to z zemsty. Nasi odmieńcy lub pseudokatolicy ciągle atakują i niszczą Kościół w Polsce, wciągając w to nawet niektórych nieroztropnych duchownych. Okazuje się dziś, że zachwyty pod adresem Jana Pawła II były tylko grą, żeby pogrążyć Kościół w Polsce. W aspekcie bardziej politycznym Rosja uważa, że Polska - historycznie - napadała na nią i grabiła jej ziemie. Niektórzy Niemcy uznali ostatnio, że Polska sprowokowała Hitlera do wojny, a potem zabrała wiele ziem niemieckich, okrutnie prześladując ich ludność. Litwini mają żal za Unię Lubelską, że Polacy ich zdominowali, zabrali im ziemie ruskie, w roku 1920 zabrali Wilno i stąd nawet na obchody rocznicy bitwy pod Grunwaldem, jak na razie, Polaków nie zapraszają. Ukraińcy głoszą, że od XVII wieku Polacy palili ich wsie, mordowali starców, kobiety i dzieci, a w czasie ostatniej wojny Armia Krajowa urządziła ludobójstwo na ziemiach ukraińskich, a po wojnie wysiedlono na zachód niewinnych ludzi. Czesi oskarżają nas o to, że w roku 1938 odebraliśmy im Zaolzie, które oni zajęli w roku 1920, w czasie nawałnicy bolszewickiej na nas, no i że napadliśmy na nich w roku 1968. Ostatnio Anglicy kręcą film, że Wiedeń w roku 1681 wyzwoliły same wojska niemieckie i austriackie, a Polacy z królem Janem III Sobieskim stanowili małą liczbę ludzi papieskich i zgodnie z polskim duchem katolickim obrabowali namioty Kara Mustafy przeznaczone jako łup wojenny dla cesarza Leopolda I. Obraz Jana Matejki to megalomańska mitografia polska. Żydzi uparcie głoszą, że bez pomocy katolickiej Polski Niemcy by ich nie wymordowali, a przy tym nasze kolejne rządy wszystkich przepraszają za polskość i za nasz katolicyzm, biją czołem i obiecują, że się nas i siebie wyrzekną. To jest dopiero chaos patologiczny. Trzeba nam budzić nadzieję i rozwijać działania wprowadzania ładu w całe nasze życie polskie, choć okazuje się to bardzo trudne i bodajże niemożliwe bez jakiegoś przewrotu. Ale każda forma patriotycznej i religijnej organizacji i pracy będzie jakimś pokonywaniem chaosu na danym odcinku, aż do wprowadzenia ładu w całe życie polskie. Ciągle istnieje jednak lęk, żeby nie było tak jak w pewnej dyskusji w TV o sytuacji w Polsce. - W sumie jest jednak źle - orzekł jeden dysputant. - A będzie jeszcze gorzej - szybko dorzucił drugi. Co prowadzący dyskusję spuentował: "I tym optymistycznym akcentem kończymy nasz program. Dziękujemy państwu za uwagę". Tak! Najwyższy ład wprowadza w życie Bóg i Kościół Boży. Ks. prof. Czesław S. Bartnik
Przeciek, czyli chore państwo Mariusz Kamiński, zeznając przed komisją śledczą, wskazał miejsce i moment, w którym - jego zdaniem - doszło do słynnego przecieku w aferze hazardowej. Z jego wypowiedzi wynika, że albo premier, albo minister Jacek Cichocki są odpowiedzialni za przepływ informacji w niepowołane ręce, przez co akcja CBA spaliła na panewce. Dzięki temu być może nie zostali złapani biznesmeni lobbujący na rzecz rozwiązań korzystnych dla hazardu u mających ogromne wpływy w państwie polityków PO. Mariusz Kamiński przy okazji ujawnił, kim jest słynny "Rycho", znany z pikantnych rozmów telefonicznych z ówczesnym szefem Klubu Parlamentarnego PO Zbigniewem Chlebowskim. Według byłego szefa CBA, Urząd Ochrony Państwa zaczął interesować się Ryszardem Sobiesiakiem jeszcze w połowie lat 90. Był on wtedy podejrzewany o "pranie brudnych pieniędzy i korupcję". W drugiej połowie lat 90. interesowała się nim policja w związku z jego "intensywnymi" kontaktami z zorganizowanymi grupami przestępczymi. Kamiński dodał, że wymiar sprawiedliwości "dopadł" Sobiesiaka w 2005 roku, kiedy został on skazany za przestępstwa korupcyjne. Sensacje ujawnione w trakcie prac komisji hazardowej oraz porażające fakty dotyczące piramidalnych zaniedbań i błędów podczas identyfikacji ciała Krzysztofa Olewnika pokazują, że afera Rywina, która kilka lat temu wstrząsnęła Polską, niczego nie nauczyła przedstawicieli tzw. Elit politycznych. Szczególnie zbrodnia na Krzysztofie Olewniku unaocznia, jak organy ścigania i wymiar sprawiedliwości w Polsce były całkowicie nieskuteczne, niekompetentne, stronnicze, a mafia i typki spod ciemnej gwiazdy przenikały struktury państwa. Do morderstwa syna biznesmena doszło w czasach afery Rywina i rządów postkomunistów, ale wyjaśnianie tej najlepiej świadczącej o patologii trawiącej nasze państwo sprawy odbywało się, gdy formalnie SLD już nie rządził... Zeznania składane przed obiema komisjami śledczymi obnażają kryminogenne mechanizmy funkcjonowania naszego państwa. Polską nie rządzą ci, którzy są do tego umocowani na mocy Konstytucji i praw obowiązujących w Rzeczypospolitej, ale postacie, które mają znajomości oraz odpowiednie "dojścia" i tworzą pajęczynę układów i wzajemnych zależności. Charakterystyczna jest historia Dariusza Drzewieckiego, brata drugiego bohatera afery hazardowej Mirosława Drzewieckiego, byłego ministra sportu. Według jednej z gazet, 9 kwietnia 2009 roku brat ówczesnego ministra - w przeszłości skazany na półtora roku w zawieszeniu za cztery przestępstwa - proponował austriackiej spółce (która w Polsce prowadzi projekty budowlane za prawie 30 mld euro) załatwienie kontraktów na Orliki, budowę stadionów na Euro 2012 i odcinka autostrady A2. Dariusz Drzewiecki poinformował ich, że ma pod kontrolą urzędników, oraz zapewnił, że mogą liczyć na dodatkowy zarobek za dodatkowe, nieplanowane prace. Ciekawe, że przedstawiciele firmy teraz wypowiadają się w mediach w sprawie oferty brata ministra, gdy Austriacy utracili kontrakt na budowę fragmentu autostrady A1. Im więcej takich informacji, tym bardziej powszechne jest przekonanie, że Polska "nierządem stoi", a rządzący nie są w stanie uzdrowić chorego państwa. Problemem Polski jest konieczność odbudowy moralności w życiu publicznym i głęboka modernizacja państwa, bo Rzeczpospolita znalazła się na bezdrożu, a politycy traktują Polskę jak prywatny folwark. Dziś nie jest potrzebne przelewanie z pustego w próżne, lecz konstruktywny plan naprawy oraz wiarygodni i nieuwikłani w minione dwudziestolecie rządzący, którzy będą w stanie wprowadzić go w życie. Jan Maria Jackowski
Kamiński okłamał Tuska? Zeznaje świadek Kapica Sławomir Nowak: Mariusz Kamiński kłamał premierowi, okłamał premiera mówiąc mu, że zniknęły dopłaty z ustawy hazardowej, nie zniknęły. Nigdy nie usunięto od 2008 roku, nie usunięto dopłat z ustawy hazardowej, Kamiński kłamał intencjonalnie, zastawiając pułapkę na premiera, przecież to jest oczywiste. Teza, że Kamiński okłamał premiera mówiąc o zniknięciu dopłat zdaje się stawać osią narracji Platformy, warto więc sprawdzić co na ten temat zeznał Jacek Kapica, człowiek od którego faktycznie zależało jak ostatecznie będzie wyglądał projekt ustawy.
Jacek Kapica: Stąd z jednej strony mieliśmy alternatywę pozostawienia dopłat przy poszukiwaniu innego uzasadnienia, na przykład ogólnych celów sportowych i zmniejszenia budżetu ministerstwa sportu lub szukania innych rozwiązań podwyższenia opodatkowania. (...) Jak państwo sami wiecie, czytając tą dokumentację, bardzo wrażliwą i kontrowersyjną kwestią była kwestia dopłat. (…) I w sytuacji, w której byliśmy w lipcu, braku uzasadnienia, mogliśmy rozpatrywać z ministrem finansów albo pozostawienie dopłat z szukaniem innego uzasadnienia, albo pójście w kierunku podwyżki podatków o co najmniej 80 bądź 100%, tak, bo takie jest, takie było pole, z przeznaczeniem tych środków do budżetu państwa, a nie dla ministra sportu, który ich nie chce, tych pieniędzy. Ja przyznam się szczerze,wtedy skłaniałem się ku temu drugiemu rozwiązaniu , bo mając doświadczenie pracy w Ministerstwie Finansów, trudno mi było sobie wyobrazić, że minister finansów da pieniądze komuś, kto ich nie chce. (…) W związku z tym raczej miałem zamiar rekomendować ministrowi finansów podwyżkę opodatkowania podatku ryczałtowego, taką, która by odpowiadała mniej więcej 40% podatku od gier, czyli na poziomie co najmniej 360 euro. Taki był mój zamysł. Czy trzeba bardziej wiarygodnego źródła, że Kamiński się nie pomylił, a pismo Drzewieckiego z 30 czerwca 2009 w praktyce oznaczało, że dopłat nie będzie? Kamiński zeznawał, że choć w sierpniu nie było jeszcze projektu bez dopłat, była już polityczna decyzja o rezygnacji z nich. I Kapica to potwierdza, i jest to świadek w tej kwestii najbardziej wiarygodny bo to on zdecydowałby o tym co zaproponować w odpowiedzi na pismo Drzewieckiego. Prace nad ustawą miały się zakończyć we wrześniu, pod koniec czerwca Drzewiecki wycofał się z jej najbardziej kontrowersyjnego zapisu. Gdyby nie urlopy, najpierw Rostowskiego, a potem Kapicy, konsekwencją pisma Drzewieckiego byłaby propozycja Kapicy aby zamiast wprowadzenia dopłat zwiększyć podatek ryczałtowy. I taka propozycja zostałaby we wrześniu przyjęta przez rząd, bo Kapica był jedynym, który do tej pory forsował dopłaty, gdyby on z nich zrezygnował - a sam mówi, że taki właśnie miał zamiar - dopłat by nie było. To więc to nie Kamiński okłamał Tuska, ale Nowak okłamuje opinię publiczną. Była polityczna wola Drzewieckiego, było jego pismo, po urlopie Kapicy byłaby zaś poprawka w ustawie. Zeznania Kapicy potwierdziły jak bardzo realna - właściwie przesądzona - była w tamtym czasie zmiana ustawy po myśli lobby hazardowego. Zeznania Cichockiego potwierdziły natomiast, że żadnej pułapki na Tuska nie było, ale o tym w kolejnym wpisie, bo nie ma jeszcze stenogramów a ja nie mam siły przebijać się przez kilkugodzinne przesłuchanie. Jeśli jednak całe jest równie ciekawe jak pierwsza godzina, to naprawdę sporo się już wyjaśniło. Kataryna
Kluczenie Kapicy wskazuje ważny wątek W "aferze hazardowej" kluczowe są te dokumenty, których intencję i datę wytworzenia znamy, oraz ci świadkowie, którzy nie są stroną w sprawie. Takich świadków mieliśmy do tej pory trzech i w ich zeznania warto się uważnie wczytać. Chciałam wrócić do zasygnalizowanego we wcześniejszym wpisie wątku, na który niechcący zwrócił moją uwagę Kapica usiłując od niego uciec. Konfrontacja zeznań Kapicy, z dokumentami wytworzonymi przez niego samego jeszcze wtedy kiedy nic nie wskazywało, że kiedyś będzie z tego jakaś afera, wypada bardzo ciekawie. Wróćmy zatem do 17 lipca 2008, kiedy odbyło się posiedzenie Komitetu Rady Ministrów, po którym Adam Szejnfeld przysłał pismo wnioskujące o rezygnację z dopłat.
Pismo Hirszel do Berka z 17 lipca W piśmie tym Hirszel wymienia, co Komitet właśnie rozpatrywał, ani słowem nie wspomina jednak o jakichkolwiek uwagach czy wnioskach Ministerstwa Gospodarki.
Pismo Kapicy do Tuska z 28 lipca W swojej notatce dla premiera, Jacek Kapica przedstawia premierowi założenia ustawy, tłumaczy o co chodzi z dopłatami, wyjaśnia sprawę pisma Szejnfelda, oraz konkluduje wnioskiem, że nadal uważa wprowadzenie dopłat za zasadne.
Jacek Kapica: Przedstawiając powyższe informuję, iż ww. projekt ustawy był przedmiotem obrad stałego Komitetu Rady Ministrów, w dniu 17 lipca 2008. Po posiedzeniu Komitetu Rady Ministrów, w dniu 18 lipca 2008 do Ministerstwa Finansów wpłynęła uwaga Ministra Gospodarki, iż wprowadzenie 10-procentowych dopłat w zakresie m.in. salonów gier, automatów o niskich wygranych czy kasyn gry może pogorszyć warunki ekonomiczne tej działalności.
Pismo Kapicy do Hirszel z 13 sierpnia W piśmie przewodnim do nowego projektu ustawy, uwzględniającego już niektóre uwagi zgłoszone w trakcie Komitetu 17 lipca, Kapica w taki sposób relacjonuje uwagi Szejnfelda.
Jacek Kapica: Ponadto w związku z przekazanym pismem Ministra Gospodarki (...) z dnia 17 lipca 2008 zawierającym uwagi do dopłat zawartych w projekcie z dnia 26 czerwca 2008 ustawy o zmianie ustawy o grach losowych i zakładach wzajemnych oraz niektórych innych ustaw, które wpłynęło po terminach przewidzianych przy procedowaniu przez Komitet Rady Ministrów uprzejmie informuję, iż co następuje. W trakcie posiedzenia Komitetu Stałego Rady Ministrów w dniu 17 lipca 2008 Ministerstwo Gospodarki nie zgłaszało uwag w tym zakresie. Nie przedstawiało ich na wcześniejszym etapie procedowania. Mamy więc trzy pisma z lipca i sierpnia 2008 przedstawiające przebieg posiedzenia Komitetu i podjęte na nim ustalenia, ze wszystkich wynika, że Adam Szejnfeld swoje pismo wysłał już po posiedzeniu Komitetu, na którym Ministerstwo Gospodarki nie zgłaszało żadnych uwag odnośnie dopłat. W notatce dla premiera Kapica twierdzi nawet, że pismo Szejnfelda dotarło dopiero nazajutrz po posiedzeniu Komitetu. Wątpliwości nie pozostawia także przesłane komisji "kalendarium Arabskiego", w którym informacja o piśmie Szejnfelda jest opatrzona czerwonym zdaniem "Uwaga która wpłynęła po zakończeniu obrad komitetu w dniu 17.07.2008". A co Kapica zeznał pytany o to przez komisję śledczą?
Jacek Kapica: Z tego, co pamiętam, pan minister Adam Szejnfeld podniósł te uwagi ustnie na komitecie. Z dokumentacji, którą państwo też macie, jak zobaczycie……jest metryczka faksowa. Dokument wpłynął do komitetu o godz. 14.04, czyli w trakcie jego trwania, i, podejrzewam, dlatego został, istnieje informacja, że wpłynął po komitecie, ponieważ obsługa komitetu była na posiedzeniu komitetu. I z tego, co pamiętam, pan minister Szejnfeld podniósł te uwagi, a potem cała dokumentacja w momencie, kiedy... potem tej dokumentacji nadano normalny tryb procedowania, jakby dokument wpłynął na komitet. (...) Czyli wniósł, minister gospodarki wniósł uwagę na posiedzeniu komitetu, ustnie. (...) Wpłynęła w trakcie posiedzeń komitetu i została podniesiona przez członka Rady Ministrów, przedstawiciela Ministerstwa Gospodarki w trakcie posiedzenia komitetu. Kataryna
Drobne uwagi do zeznań Kapicy Sprzeczność między notatką dla premiera i innymi dokumentami wytworzonymi na bieżąco, a zeznaniami przed komisją jest oczywista. I dziwna. Bo przecież Kapicy nie można nic zarzucić, on akurat nie ma powodu kręcić. Dlaczego więc uznał (sam lub przez kogoś namówiony), że w tak błahej sprawie trzeba zrobić wszystko, żeby odwrócić uwagę od pisma Szejnfelda, nawet gdyby trzeba było w tym celu zaprzeczać własnym pismom, własnej notatce do premiera, oficjalnemu kalendarium Arabskiego, sejmowej wypowiedzi Boniego na ten temat? Gdyby chodziło tylko o spóźnione pismo Szejnfelda, nie miałoby to sensu bo Szejnfeld mógłby się stosunkowo łatwo wykręcić - po prostu nie zdążył w terminie wysłać, ot i cała jego wina. Chyba więc nie chodzi tylko o to, żeby przesunąć w czasie o te kilka godzin uwagi Szejnfelda i tak zresztą nieuwzględnione przez Kapicę. O co więc może chodzić? Moim zdaniem o to, co poprzedziło notatkę dla premiera. Oto co Kapica zeznał na jej temat: Jacek Kapica: Z wnioskiem o sporządzenie notatki zwrócił się do mnie pan minister Nowak telefonicznie, prosząc o przedstawienie informacji dotyczącej realizacji projektu ustawy, realizacji procesu legislacyjnego projektu ustawy o grach i zakładach wzajemnych również w kontekście wprowadzenia tam dopłat. Telefon został wykonany kilka dni wcześniej, 23 czy 25, to państwo mogą sprawdzić w billingach. Wygląda więc na to, że wkrótce po posiedzeniu z 17 lipca, na którym nie rozpatrywano uwag Szejnfelda, bo zostały one zgłoszone już po posiedzeniu i odrzucone przez Kapicę, ktoś próbował jeszcze odkręcić sprawę, interweniując u samej góry. Nie jestem pewna czy akurat u Tuska, Nowak co prawda dzwonił w imieniu premiera, ale nie wiadomo czy premier o tym wiedział. Z notatką z 28 lipca 2008 wiąże się jeszcze jedna rozbieżność między zeznaniami Kapicy a dokumentami, a konkretnie "kalendarium Arabskiego" przysłanym komisji śledczej. W kalendarium tym wymienione jest spotkanie 4 sierpnia poświęcone notatce, którego opis jest w niej bardzo różny od tego jak przedstawił ją komisji Kapica. Podobnie różny opis - zbieżny z "kalendarium Arabskiego" a sprzeczny z zeznaniami Kapicy - przedstawił posłom 8 października Michał Boni, inny uczestnik sierpniowej narady.
Kalendarium Arabskiego: W sierpniu 2008 r. odbyło się w KPRM robocze spotkanie z działem PanaMinistra J. Kapicy, Pana Ministra S. Nowaka, Pana Ministra Z. Derdziuka oraz Pana Ministra M. Boniego poświęcone analizie wniosków wynikających z ww. notatki. Konkluzja spotkania – stały komitet RM w okresie powakacyjnym tj. na początku września jak najszybciej zamknie prace nad projektem i rekomenduje Radzie Ministrów wprowadzenie dopłat do gier.
Jacek Kapica: Nie było to spotkanie dotyczące analizy wniosków. Była to krótka odprawa przedposiedzeniem komitetu Rady Ministrów, gdzie minister Derdziuk jako przewodniczący komitetu oznajmił mi, że skieruje projekt ustawy o Służbie Celnej do zaopiniowania do Kolegium ds. Służb Specjalnych, a pan minister Boni, odnosząc się czy mając na uwadze notatkę, stwierdził, że projekt ustawy o grach i zakładach wzajemnych powinien być prowadzony bez... niezwłocznie czy bez opóźnień. Tu też zasadnicza rozbieżność. Tym ciekawsza, że Kapica nie ma żadnego powodu, żeby kręcić. Żadnego. Wygląda jednak na to, że próbuje na siłę odwrócić uwagę od kogoś, kto w tamtym czasie wykazywał ponadstandardowe zaangażowanie w odkręcenie ustaleń komitetu, a jego efektem mogła być właśnie prośba o notatkę dla premiera, i późniejsze spotkanie 4 sierpnia.A to by kazało szukać sojuszników Sobiesiaka - świadomych lub nie - całkiem blisko premiera. Kataryna
Jeszcze o przesłuchaniu Zbigniewa Chlebowskiego… Dziękuję za komentarze. I proszę o zrozumienie. Komisja pracuje w tak zawrotnym tempie, że czas na refleksje i wpisy po przesłuchaniach się kurczy. Ale będę się starała nadrabiać zaległości tak szybko, jak to tylko możliwe. Na początek – uzupełnienie w temacie dopłat, bo to ważne, a pominęłam. Zbigniew Chlebowski zeznał, że poprosił ministra Kapicę o wyliczenia dotyczące alternatywnych rozwiązań, czyli: ile skarb państwa zarobiłby na dopłatach, a ile na podwyższeniu podatku zryczałtowanego (miesięcznie, od automatu). Analizowano różne wersje i analizy wykazały, że bardziej opłacalne są dla budżetu państwa dopłaty. Wtedy – jak mówi Chlebowski – Kapica go przekonał. To było podczas ich spotkania na przełomie marca i kwietnia 2009: Kapica pokazał mi wyliczenia. Nie zmieniłem zdania, ale Kapica mnie przekonał, że więcej pieniędzy będzie z dopłat niż z podwyżki podatku. To było jedno z naszych ostatnich spotkań. Wyliczenia wskazywały na to, że – by uzyskać porównywalne wpływy do wpływów z dopłat – należałoby podnieść podatek ryczałtowy o 80%. Kapica przekonał Chlebowskiego, ale Chlebowski zdania nie zmienił. Przyznam, że to ciekawa konstrukcja myślowa. Słyszałam dziś Andrzeja Stankiewicza z „Newsweeka”, który mówił, że wszystkie opinie, na które w temacie dopłat powoływał się poseł Chlebowski (m.in. PAN, AGH, Politechniki Warszawskiej) powstały na zlecenie organizacji, której wiceprezesem jest Jan Kosek, czyli – jak sądzę - Związku Pracodawców Prowadzących Gry Losowe i Zakłady Wzajemne. Chlebowski miał się nimi wspierać podczas wywiadu, który ukazał się w „Newsweeku” 4 listopada 2009. To pewnie dlatego Chlebowski na pytanie posłanki Kempy: kto zlecił te ekspertyzy? Odpowiadał tak: ja nie zlecałem żadnej ekspertyzy, nie pamiętam, od kogo dostałem te ekspertyzy. Kłania się strategia, o której pisałam na początku poprzedniego wpisu: tam, gdzie mogę mieć kłopot, nie pamiętam… To, kto zlecił ekspertyzy oczywiście tych ekspertyz nie przekreśla, ale woła o ekspertyzy alternatywne. Żeby móc mówić o ekspertyzach jednoznacznie wskazujących na… Tak sądzę. Ciekawe, co o tych ekspertyzach myślałoby ministerstwo finansów, gdyby je miało. Być może miało, skoro branża od miesięcy protestowała przeciwko dopłatom.
KAMIŃSKI – OCHRONIARZ ZŁA Zbigniew Chlebowski po godzinie opowiadania o tym, jak zawsze dbał o interes państwa i jak – także rozmawiając z Sobiesiakiem i Koskiem o dopłatach – myślał o tym, że godzą one nie tyle w branżę hazardową, ile w państwową kasę, ruszył do ataku. Wyciągnął analizę CBA dotyczącą Totalizatora Sportowego i czasów Prawa i Sprawiedliwości i zagrzmiał, że to tym właśnie powinno się zająć wtedy CBA. Pytał, dlaczego wtedy CBA nie założyło żadnych podsłuchów, mimo że w tle pojawiały się gigantyczne pieniądze (…) czy ówczesny szef Biura był ochroniarzem osób i działań opisanych w tej analizie. Przekaz był prosty: tutaj mowa jest o czynach (ustawa napisana przez Totalizator Sportowy, napisana tylko po to, by prywatna firma mogła zarobić na wideoloteriach miliony), a ja tylko mówiłem. I nic z tego nie wynikało. Ja jestem niewinny, a Mariusz Kamiński teraz zmanipulował materiały na mnie, a wtedy był ochroniarzem zła. O analizie CBA powiedziano już sporo. Kamiński ciągle twierdzi, że to był materiał roboczy, oparty na przekazach medialnych i anonimach, który nie kończył się wnioskiem, że istnieje korupcyjne zagrożenie. Stąd, CBA się tym nie zajęło. Moim zdaniem, CBA miało tam co sprawdzać. Zarzuty były bardzo poważne. Chyba nikt z posłów nie zapytał Kamińskiego, w jaki sposób zostały zweryfikowane informacje zawarte w analizie, to znaczy, na jakiej podstawie CBA uznało doniesienia medialne, anonimowe oraz inne (jak twierdzi bezwartościowe) za niegroźne. Ale my teraz nie o tym. Bo to wszystko nie zmienia faktu, że Zbigniew Chlebowski użył słabego argumentu. Byli gorsi. Tak to zabrzmiało. A CBA nie reagowało jak trzeba. To raczej argument przeciwko CBA niż za Chlebowskim. Nawet posłowie Platformy mówili mi, że Chlebowskiemu zabrakło pokory. Bo nie jest tak źle, jak wydawało się na początku, ale nie jest też dobrze. A Zbigniew Chlebowski zrobił z siebie bohatera, który walczył o dobro Polski i który zapłacił za to najwyższą polityczną cenę.
31 SIERPNIA 2009 A podsłuchane rozmowy nie są powodem do dumy. Zwłaszcza, że kiedy komisja pytała o szczegóły, poseł Chlebowski unikał jednoznacznych odpowiedzi, zasłaniał się niepamięcią. Tak było przy cytacie z marca 2009 o blokowaniu sprawy dopłat od roku, o czym już pisałam. Tak było przy opisie spotkania 31 sierpnia 2009. Kamiński mówi nieprawdziwie, że 31 sierpnia 2009 umawiałem się przez pośredników na spotkanie. To nie jest prawda – poseł Chlebowski umiejętnie opowiada posłom z komisji półprawdę. Umówił się sam. Z własnego telefonu, ale przemawiał spotkanie znajomy ordynator. Dlaczego? Na to pytanie posłowie nie uzyskali odpowiedzi. Dlaczego? Poseł Chlebowski uparcie twierdził, że już na to pytanie odpowiadał. Odpowiadał, ale nie odpowiedział.
31 sierpnia 2009 r. Ryszard Sobiesiak rozmawia z Józefem Forgaczem, dolnośląskim onkologiem, bliskim współpracownikiem Sobiesiaka i znajomym Chlebowskiego. J. F.: Rysiu, dzwonił nasz kolega (Chlebowski – red.) i prosił, bym ci przekazał... prosił o dyskrecję i żebym przekazał ci, że to spotkanie o 15 z Marcinem w Marcinkowicach (chodzi o Marcinowice – red.) na CPN. R. S.: Nie o 15.30?
J. F.: O 15. R. S.: Ale kiedy dzwonił?
J. F.: Przed chwilą do mnie dzwonił, powiedział, żebym nie gadał i żebym przekazał ci informację, żeby dyskrecję zachować. Następnie agenci CBA śledzący Sobiesiaka zaobserwowali jego spotkanie z Chlebowskim na cmentarzu w pobliżu stacji benzynowej w Marcinowicach. Nie dowiedzieliśmy się, dlaczego pan ordynator mówi o Marcinie, skoro chodzi o spotkanie ze Zbigniewem. I dlaczego to on to spotkanie w takiej tajemnicy przekłada. Czy coś się wydarzyło między momentem, kiedy Zbigniew Chlebowski zadzwonił do Ryszarda Sobiesiaka, żeby się z nim umówić, a tym, w którym zaprzyjaźniony ordynator dzwoni do Sobiesiaka, by to spotkanie przełożyć. Chyba, że ta rozmowa w ogóle nie dotyczy Chlebowskiego, ale to raczej mało prawdopodobne, bo choć nie zgadza się imię, to zgadza się cała reszta. Tego też się nie dowiedzieliśmy. Dowiedzieliśmy się za to, że Zbigniew Chlebowski umówił się z Sobiesiakiem na spotkanie we Wrocławiu o godz. 15.30, dzwoniąc do niego z własnego, prywatnego telefonu. Kamiński nie wspomniał o tym, bo nie pasuje mu to do teorii o przecieku – mówił Chlebowski. I pytał: Gdybym miał wtedy jakąkolwiek wiedzę na temat akcji CBA, to czy dzwoniłbym do pana Sobiesiaka z własnego telefonu, umawiałbym się na cmentarzu, w miejscu publicznym (...) wiedząc, że i tak agenci będą w pobliżu tego miejsca? To o tyle ciekawe, że w analizie CBA jest napisane, że o 9:55 to Sobiesiak dzwoni do Chlebowskiego i prosi o spotkanie. Chlebowski zeznał, że to on dzwonił do Sobiesiaka z własnego telefonu komórkowego, gdy podróżował po Dolnym Śląsku swoim samochodem. Potem - jak mówił - zmienił się jego kalendarz i poprosił wspólnego znajomego – ordynatora - by powiadomił Sobiesiaka o zmianie planów i przeniesieniu spotkania na stację benzynową do Marcinowic. Dlaczego? To pytanie pozostało bez odpowiedzi. Chlebowski opowiadał za komisji, że kiedy jechał na stację uznał, że pojedzie jeszcze na cmentarz, gdzie pochowana jest jego siostra. Kiedy kierował się w stronę grobu, zobaczył Sobiesiaka. Podeszliśmy do grobu mojej siostry, a po modlitwie, wracając do samochodu, odbyliśmy krótką rozmowę. To nie jest tak, jak powiedział pan Kamiński, że umówiliśmy się na cmentarzu, biegaliśmy między nagrobkami i rozmawialiśmy Bóg wie o czym. Gdybym chciał załatwiać jakieś sprawy z panem Sobiesiakiem, na pewno nie umawiałbym się w miejscu publicznym, które znajduje się przy głównej drodze krajowej Wrocław-Jelenia Góra. O czym więc rozmawiali? Chlebowski zeznał, że prawdopodobnie na temat Czorsztyna. Ale dodał: Chciałbym wyraźnie podkreślić, że z tą sprawą nie miałem nic wspólnego. Nawet sugestie CBA, abym gościł gdzieś tam w Niepołomicach, w pięknym mieście niedaleko, rozmawiał z działaczami PO, to są insynuacje (...) wiem, że w tej sprawie prowadzone jest postępowanie i jestem pewny, że w tym postępowaniu okaże się, jaką rolę pełniła moja osoba. Sobiesiak w rozmowie z innym znajomym mówi, że o 15:30 może wyłączyć telefon, bo będzie się widział z gościem, który dla tych twoich z Legnicy ma coś pomóc dalej. Ten znajomy to Ryszard Bedryj, wrocławski mecenas. W tej rozmowie pada też hasło KGHM. O te szczegóły dopytywał poseł Arłukowicz. Odpowiedź brzmiała: nie pamiętam. To, że ktoś inny przemawia spotkanie nie musi być okolicznością obciążającą. Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego Chlebowski na to pytanie nie odpowiedział.
O STENOGRAMACH Zbigniew Chlebowski nie pamiętał też kontekstu ani okoliczności innych podsłuchanych rozmów. - 20 lipca 2008 roku - prawdziwą wojnę stoczyłem w czwartek - posłanka Kempa zwracała uwagę, że trzy dni wcześniej, w czwartek 17 lipca, obradował Komitet Stały Rady Ministrów, to wtedy wiceminister gospodarki Adam Szejnfeld zgłosił uwagi do projektu ustawy o grach i zakładach wzajemnych, dotyczące dopłat. Chlebowski odpowiedział: Nie jestem w stanie przypomnieć sobie szczegółów rozmów, co do których nie przywiązywałem wagi, tym bardziej, że te rozmowy nie rodziły żadnych konsekwencji, nie rodziły podejmowanych przeze mnie żadnych działań.
- ciąg dalszy tej samej rozmowy - W ogóle to wyprostowałem, wiesz, nie chcę mówić przez ten... – dopytywał poseł Stefaniuk. Także o pierwszą część dotyczącą wojny. Chlebowski odpowiedział: Fantazje nas w prywatnych rozmowach ponoszą. Nie ma przecież wojny, żyjemy w czasach pokoju. Jedyna rozmowa, jaka się toczyła w lipcu dotyczyła spółki Golden Play i Filmotechniki…
- ciąg dalszy - Nie dają wsparcia. W poprzedniej rozmowie ja go prawie przekonałem do takich rzeczy, że wiesz... on ze mną gadał śmiesznie, bo ja mówię, gdybyście wydali odmowną decyzję, to ja rozumiem, ale... – dopytywała posłanka Kempa. Chlebowski uchylał się od odpowiedzi. Tłumaczył: nie pamiętam, to nie miało dla mnie znaczenia. Odpowiadam tak jak potrafię. Na ile mam wiedzy. Nie mam zamiaru fantazjować, bo takie są pani oczekiwania…
- 25 sierpnia 2008 - Z tobą na... na 90 procent, Rysiu, że załatwimy. Tam walczę, nie jest łatwo, tak ci powiem. Chlebowski mówił: Ta barwna rozmowa na pewno nie dotyczyła ustawy hazardowej. To już wiemy. Dlaczego mówił załatwimy, a nie załatwię? Mówiłem tylko w swoim imieniu.
- 10 marca 2009 - Ja ci powiem szczerze, Rysiu... ja już nie mam siły sam walczyć z tym wszystkim... jakby Grzegorz, Mirek trochę pomogli mi... przecież wiesz, biegam z tym sam... blokuję tę sprawę dopłat od roku... to wyłącznie moja zasługa. Chlebowski odpowiedział: ja nigdy nie blokowałem w Parlamencie żadnej sprawy. Nigdy nie blokowałem żadnego projektu. Słowa nierozważne, niefrasobliwe. Nigdy by mi nawet do głowy nie przyszło, żeby blokować przepisy, które były korzystne dla budżetu… Jeśli nie pomyliłam się w notatkach (i stenogramy to potwierdzą), to ja już nie rozumiem, czy Zbigniew Chlebowski uważa dopłaty za korzystne czy niekorzystne dla budżetu? Brzmi to dość abstrakcyjnie. A notatki raczej robię dokładne…
- 29 sierpnia 2009 r. do Ryszarda Sobiesiaka dzwoni Andrzej Stoch, małopolski biznesmen. Stoch w rozmowie dotyczącej małopolskiej PO pyta o spotkanie Chlebowskiego z Drzewieckim i jego wyniki. Sobiesiak odpowiada: W tym tygodniu mieli się spotkać. (...) Wiesz, ja tam miałem... – jak się spotkamy, to ci powiem – z Magdą miałem w Warszawie gdzieś tam ją włożyć, nie chciałem do nich kur... dzwonić, bo zaczęli gdzieś pisać, gadać głupoty... Dzisiaj jest sobota, no to może dzisiaj wieczorem albo jutro rano zadzwonię do tego do domu i zapytam, co jest grane. Dowiedzieliśmy się tyle, że Zbigniew Chlebowski z Mirosławem Drzewieckim nigdy na temat ustawy hazardowej. To ważne. To dużo. Ale za mało, żeby wyjaśnić, czy w stenogramach naprawdę nic się nie kryje.
O RYSZARDZIE SOBIESIAKU Przyznaje, że go zna. Od kilku lat. Że dwa razy gościł w jego ośrodku w Zieleńcu. Zaznaczył, ze to najpiękniejsza miejscowość na Dolnym Śląsku. Jeździli tam – jak mówił – prezydenci Kwaśniewski i Wałęsa. Zawsze płacił za siebie. Nie wypiera się także znajomości z Janem Koskiem, którego bardzo szanuje. Opowiedział komisji o tym, że Jan Kosek jest umierający i że kiedy składali sobie życzenia na Boże Narodzenie Kosek miał powiedzieć, że chciałby przed śmiercią jeszcze tą całą sprawę wyjaśnić. Chyba wszystkim zrobiło się wtedy nieswojo. Chlebowski nie musiał tego opowiadać. Ale najwyraźniej chciał. Pytanie, po co. Zostawię bez odpowiedzi. Z Ryszardem Sobiesiakiem spotkał się, jak zeznał, kilka razy. Po pytaniach posła Sekuły przyznał, że pił z nim i Koskiem wódkę. O czym rozmawiali? Nie tylko o ustawie hazardowej. O co prosił Sobiesiak? – dociekał poseł Neumann. Chlebowski odpowiadał: Golden Play, rozmawialiśmy o ustawie hazardowej, o rozporządzeniu ministra finansów. Czasami prosił o różne sprawy. Rozmawialiśmy na temat Czorsztyna, inwestycji w Zieleńcu. Ja przed tym nie uciekam. Jednocześnie zapewniał, że nigdy za tymi prośbami nie szły jego czyny, innymi słowy, że nic nie załatwił. Poseł Neumann dopytywał, czy Sobiesiak prosił o pomoc także innych polityków. Zbigniew Chlebowski mógł wtedy powiedzieć, że oczywiście tak: To jest człowiek, który jest w stanie rozmawiać z każdym o wszystkim. Jestem pewny, że jeśli spotykał się z innymi politykami, to rozmawiał także o ustawie hazardowej. Kto jeszcze zna Sobiesiaka? Jerzy Szmajdziński, Adam Lipiński, Ryszard Czarnecki – wymieniał Chlebowski, podpytywany przez posła Neumanna. Czarnecki – jak mówił – miał nawet pracować w jednej z jego firm. Zaznaczył jednak, że są to informacje zasłyszane. Czarnecki skomentował, że Chlebowski kłamie. Dowiedzieliśmy się, że Ryszard Sobiesiak jest już w kraju, że kilka dni temu zeznawał w prokuraturze i że zaraz potem zadzwonił do Chlebowskiego, co spowodowało, że posłowi spadł kamień z serca. Bo – jak mówił – bez zeznań Sobiesiaka nie mógłby się oczyścić, a tak ma nadzieję, że także przed komisją śledczą Sobiesiak wyjaśni, że żadnej afery nie było. I jeszcze jedno, Chlebowski pytany, czy wiedział o tym, że Sobiesiak miał wyrok za korupcję, odpowiedział, że dowiedział się z mediów. To może zastanawiać, bo przecież ministerstwo finansów nie przedłużyło zezwolenia dla Golden Play także dlatego, że Sobiesiak miał wyrok na koncie. Nie wiem, czy chodziło tylko o jego wyrok, ale jednak. I skoro Chlebowski interweniował w tej sprawie, to chyba pytał, dlaczego to zezwolenie nie zostało przedłużone?
SPOTKANIE PREMIERA Z DRZEWIECKIM 19 SIERPNIA Na pytanie, kiedy się o nim dowiedział, odpowiedział, że na pewno nie przed 26 sierpnia. Kiedy? Nie pamięta.
WYWIADY PRASOWE Poseł Arłukowicz przypominał posłowi Chlebowskiemu, co mówił w różnych wywiadach. Pytał m.in. o wywiad dla ”Gazety Wyborczej”, który ukazał się 2 października 2009. Pyta Renata Grochal: Ale w stenogramach mówi pan, że "Miro i Grześ nie dają wsparcia". Co to za osoby? - Mam wielu kolegów o imieniu Grześ, Miro, z wieloma kolegami w klubie rozmawiam, podobnie jak z ministrami. Nie chodzi o Mirosława Drzewieckiego i wicepremiera Grzegorza Schetynę?- Nie wiem, w jakim kontekście padają te słowa. W kontekście ustawy hazardowej, którą opiniował minister sportu.- Przedstawiałem swoje uwagi również Grzegorzowi Schetynie i ministrowi sportu. Ale to były luźne rozmowy niemające nic wspólnego z wywieraniem nacisków. Jakie uwagi przedstawiał Schetynie i Drzewieckiemu? Dziś mówi, że nigdy z nimi o ustawie hazardowej nie rozmawiał… Zbigniew Chlebowski odpowiada: Zeznaję pod przysięgą. To była krótka rozmowa po konferencji, nie autoryzowałem. Ważne jest to, co mówię dzisiaj. Kolejny wywiad. Tym razem dla „Newsweeka”, 4 listopada 2009, pytają Andrzej Stankiewicz i Piotr Śmiłowicz: Newsweek: Przecież żaden resort nie pozbywa się dobrowolnie pieniędzy. A tu coś takiego miało miejsce. Dopuszcza pan możliwość jakiegoś wpływu lobbingowego na Drzewieckiego? Zbigniew Chlebowski: Nie. Powiem coś przewrotnie. Mam największy żal do ministra finansów.
Newsweek: Dlaczego? Zbigniew Chlebowski: Uważam, że toczyły się jakieś gry w Ministerstwie Finansów, które toczą się tam zresztą od kilkunastu lat. To w Ministerstwie Finansów ścierają się przecież różne interesy.
Newsweek: Kwestionuje pan uczciwość wiceministra Kapicy? Zbigniew Chlebowski: Nie. Ale skoro w ministerstwie rodzi się pomysł dopłat, wideoloterii czy oddania hazardu samorządowcom, to czy to jest wina Chlebowskiego i Drzewieckiego? Nie, to jest wina autora ustawy – ministra finansów. Dziś poseł Chlebowski nie ma już żalu do ministra finansów. Nie ma też wiedzy o grach w ministerstwie finansów. Ale przyznaje, że tym razem wywiad autoryzował. Znowu powiedział więc coś, czego tak naprawdę nie myślał? Jak w podsłuchanych rozmowach…Na koniec, przekaz najwyraźniej miał być taki: nie robiłem niczego, czego nie robią inni: spotykałem się z przedstawicielami różnych branż, inni też tak robią, interweniowałem w ich sprawach, inni też tak robią (tutaj Chlebowski przypomniał posłance Kempie 70 interpelacji poselskich, nie zważając na to, że interpelacja to jednak coś innego niż nieformalna rozmowa z wiceministrem po rozmowie przy wódce z biznesmenem skazanym za korupcję), znam Sobiesiaka, inni też go znają i też mu pomagają. I jeszcze, wprawdzie warto poczekać na stenogramy, które precyzyjnie pokażą różnicę, ale warto zwrócić uwagę, że Zbigniew Chlebowski raz podkreśla, że ustawa nie dotarła do Sejmu i że gdyby dotarła, to zamawiałby do niej ekspertyzy i zgłaszał uwagi, a tak – tego nie robił. To jak czytać jego spotkania z Kapicą? Kapica mówi, że nie miały one charakteru konsultacji, że Chlebowski miał prawo pytać w ramach ustawy o wykonywaniu mandatu posła i senatora. Z drugiej strony mówi, że Chlebowski szukał możliwości odejścia od dopłat. I proponował podwyższenie podatku ryczałtowego, co Chlebowski sam podkreślał mówiąc, że to jego autorski pomysł. To próbował wpłynąć na kształt ustawy czy nie? Traktujmy się poważnie. Ostrzegał, że dopłaty to zły pomysł, a podatek dobry i miał nadzieję, że wiceminister tego nie uwzględni? I już zupełnie na koniec, Zbigniew Chlebowski żalił się, że kiedy Jan Kosek powiedział w TVN24, że tylko ktoś, kto nie zna przewodniczącego Chlebowskiego może mu zarzucić, że z nim można coś załatwić, stacja wyemitowała to tylko raz i nikt tego potem już nie powtórzył. Ja nie mówię, że Chlebowski czerpał korzyści z tego, że obiecywał pomoc. Oprócz jednej wpłaty na kampanię (wpłacał Jan Kosek), zgodnie z prawem, w 2005 roku, nikt mu niczego nie udowodnił. Ale Chlebowski obiecywał pomoc i próbował coś załatwiać. Pytanie, czy to, że nie załatwił, bo się nie udało jest okolicznością na tyle łagodzącą, by robić z siebie dziś bohatera i ofiarę CBA. Brygida Grysiak
Przesądy intelektualistów Jest rzeczą zdumiewającą, że ulubionym zajęciem inteklektualistów jest "walka z przesądami". Także: uczynienie życia "bardziej racjonalnym". Nie zdają sobie przy tym sprawy, że to, co oni uważaja za "racjonalne myslenie" to zwykły przesąd. Ot, weźmy przykład - ktory opisałem w "Dzienniku Polskim" p/t: Nauka to potęgi klucz Intelektualiści usiłują przekonać wszystkich, że wiedza - to potęga. To w myśl tego hasła pod przymusem zagania się oporne dzieci do szkół... Gdyby takiego intelektualistę spytać: "Co jest ważniejsze: wiedza - czy pistolet?" - na pewno z dumą powiedziałby, że wiedza. Być może, gdyby znalazł się na muszce colta, zmieniłby zdanie, ale tylko na chwilę. Otóż ten intelektualista zazwyczaj protestuje przeciwko temu, by ludzie mieli prawo mieć broń palną. Nie zdając sobie sprawy, że jeśli wiedza jest ważniejsza, to uzbrojenie w nią L**u jest znacznie niebezpieczniejsze!
Dziś ONI zmajstrowali świat, w którym każda ciekawa, niepokorna myśl jest natychmiast rozstrzeliwana salwami bredni i rechotu, oddawanymi przez tryumfujący, bezczelny i pewny siebie motłoch. Bo to on ma rację, bo jego jest więcej! A że umie czytać i pisać, to jest "wykształcony". Jeśli myśl może przetrwać, to tylko wtedy, gdy pod zwałami bredni nie zostanie rozpoznana. Ale korzyść z tego marna. To samo dotyczy polityki. Za "komuny" każda ciekawa książka wzbudzała ogromne zainteresowanie - i była zagrożeniem dla ustroju. Dziś te ciekawe książki czyta 5000 ludzi. a 35 milionów oglada reżymową lub bezpieczniacką telewizję - i to oni "decydują". JKM
Pytanie do przeciwników kary śmierci Przypuśćmy, że w Polsce popełnia się rocznie 300 morderstw - czyli zabójstw dokonanych podstępnie i świadomie. Przypuśćmy, że po przywróceniu normalności, czyli ponownym wprowadzeniu kary śmierci, będzie się rocznie wieszać, jak za PRLu, 15 morderców (pozostałych albo się nie schwyta – albo sądy wynajdą jakieś okoliczności łagodzące, powezmą wątpliwość co do osoby sprawcy lub tp.). W wyniku tego rocznie będzie się mordować tylko 250 osób – bo część potencjalnych morderców jednak będzie się bała grożącej kary śmierci. Czy, przy takich założeniach – karę śmierci należy przywrócić – czy nie? (Powtarzam: przy takich założeniach; proszę się nie fatygować twierdzeniami, że po wprowadzeniu kary śmierci liczba morderstw nie spadnie w ogóle – lub, że spadnie o 150; to jest pytanie warunkowe, mające sprawdzić postawę przeciwników kary śmierci) Więc jak: przywrócić – czy nie? JKM
25 stycznia 2010 Odpowiedzialność a władza sądzenia... Pewnego razu zapytano spacerującego angielskiego filozofa, pana Bertranda Russella, czy gotów byłby umrzeć za swoje przekonania, za które niektórzy byliby gotowi umrzeć. Angielski filozof pomyślawszy chwilkę odpowiedział: - Oczywiście, że nie! Mogę się w końcu mylić. Natomiast przewodniczący Mao był konkretniejszy w swoich wypowiedziach, mniej subtelny i wyrafinowany, ale za to bardziej dosadny- ten za swoje idee byłby gotów umrzeć Co prawda miliony ludzi złożonych na ołtarzu fałszywej i utopijnej idei lewicowej, kosztowało tylko ze dwadzieścia milionów … Ale czego się nie robi, żeby sprawdzić, czy coś co nie powinno działać- zadziała. Bo jak powiedział:” Z tego, że po jedzeniu trzeba się w…..ć, nie wynika, że jedzenie jest stratą czasu”(???). Jaki łebski ten morderca rewolucyjnie- kulturalny? Nas na razie nie będą mordować, tymczasem ujajają przepisami, kontrolami i podwyższonymi opłatami. W takiej na przykład Warszawie, gdzie „ liberalnie” rządzi „liberalna” Platforma Obywatelska, pani prezydentowa Hanna Gronkiewicz- Waltz, która marnuje miliony złotych na fanaberie swoje i swoich urzędników , potrzebuje na gwałt pieniędzy, tak jak pewien rolnik potrzebował –byka na gwałt. Ale trzeba przyznać bierze odważnie byka socjalizmu za rogi i nie cacka się z warszawiakami, przyciskając ich horrendalnymi opłatami, których już niektórzy nie są w stanie zapłacić. Chodzi o tzw. wieczyste użytkowanie, które zamiast zlikwidować, jako absurd socjalistyczny, z którego jedynie urzędnicy czerpią korzyści- nakręca spiralę podwyżek do granic zupełnego absurdu, podnosząc opłaty za użytkowanie wieczyste cząstkowych udziałów w terenie pod domami, kamienicami i blokami, o kilkaset procent- a nawet o dwa tysiące(!!!). To jest dopiero sposób na wywłaszczenie mieszkających w Śródmieściu Polaków. Na razie kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców przestało płacić, ale akcja wysiedlania ma objąć kolejne dzielnice Warszawy. Oblicza się , że po zakończonej akcji, wysiedleniem zagrożone będzie 100 000 Warszawiaków(???) No i potrzebne było otaczanie kordonami całych dzielnic i wywożenie budami.. Wystarczy podnieść podatki do granic nieprzyzwoitości i ludzie sami się wyniosą, robiąc miejsce dla innych, tymczasem bardziej zamożnych.. Bo najlepszym sposobem na zniszczenie miasta są podatki, nie licząc oczywiście bombardowania dywanowego. „Sytuacja, gdy obywatele nie płacą obowiązkowych danin na rzecz państwa( w tym przypadku samorządu)- jest zła. A gdy nie robią tego masowo, to jest ona tragiczna i trzeba się zastanowić, dlaczego tego nie robią”- mówi radny SdPl.- Bartosz Dominiak. Odpowiadam panu, panie radny… Bo już nie mają pieniędzy, tak ich obrabowujecie od dwudziestu lat tzw. przemian, czyli budowy socjalizmu w wersji europejskiej, bardziej rabunkowej.. Miliony Polaków już nie mają pieniędzy, bo obdzieranie ze skóry trwa nieprzerwanie. To premier Donald Tusk, premier –filozof, zadał publicznie sobie i nam pytanie:” Dlaczego szklanka do połowy pełna jest do połowy pusta”??? Bo do połowy pusta jest jednocześnie do połowy pełna- panie premierze. Tak jak kancelista premiera, pan Sławomir Nowak zdenerwowany powiedział:” Stronnictwo Demokratyczne gromadzi ludzi, których jedyną motywacją jest powrót do żłoba (??) I dlatego na nich należy wysyłać państwowe służby specjalne, żeby im się do żłoba odechciało? A ci co są przy żłobie- to co? Kto na nich napuści służby? Nawet jak ktoś ma okulary plusowe, to musi widzieć minusy tej sytuacji… Czy państwo sobie wyobrażacie wzrost opłat za użytkowanie wieczyste z 200 złotych rocznie do 3000 złotych??? I do tego jak się ma 1200 złotych emerytury???? Ale budowa socjalizmu biurokratycznego wymaga ofiar i jest zawsze zorganizowana na stertach z ludzkich ciał- co słusznie zauważyła Ayn Rand. Deficyt dla miasta Warszawy ostatnio uchwalony, to 2 miliardy złotych i skądś te pieniądze trzeba wziąć. A skąd najlepiej? Z kieszeni tych, którzy jeszcze coś posiadają.. Wydrenować do reszty, obrabować i powiększyć armię bezdomnych, a potem udawać, że ich los jest dla władzy najważniejszy, ustawiając dla nich koksowniki na ulicach, żeby się mogli ogrzać.. To jest zbrodnia na polskim nardzie- nie waham się użyć takiego sformułowania. To jest tyrania władzy pozbawionej odpowiedzialności , bo sumienia już dawno władza nie ma.. Doprowadzanie ludzi do rozpaczy ciągłymi podwyżkami podatków, niemiłosierne wyciąganie z nich pieniędzy dla potrzeb biurokracji i budowy kolejnych muzeów głupoty za setki milionów złotych. Marnotrawstwo, marnotrawstwo i jeszcze mówi się o kolejnych milionach wynagrodzeń na sumę 50 milionów złotych dla darmozjadujących urzędników wypełniających szczelnie warszawskie urzędy.. Pani Gronkiewicz-Waltz, z Platformy Obywatelskiej za odliczanie czasu do północy przez panią Latoyę Jackson, zapłaciła z budżetu miasta Warszawy- uwaga! – 300 000 złotych(???). Sama się przy tym prezentując.. I to nie jest szaleństwo? Ale w nim jest metoda na zagnębienie Warszawiaków.. Czy Warszawę czeka Powstanie Warszawskie II, gdy władza gnębi lud.? Znowu będą musieli chwytać za broń i zdobywać przyczółki za pomocą visów. Życie pod okupacją urzędników nie jest łatwe.. niby nie strzelają i nie wyaresztowują, ale taką prowadzą walkę o pokój, że kamień na kamieniu nie pozostanie.. W tym bałaganie demokratycznym pogubili się też radni z warszawskiej dzielnicy Praga- Północ, cofając się w czasie do grudnia 2006 roku. Okazało się bowiem, że dotąd obradowali nielegalnie(???). Więc 165 uchwał trzeba było podjąć od nowa. W świetle wyroków sądów administracyjnych wszystkie ich decyzje z trzech ostatnich lat są wadliwe prawnie. Ale co tam! W ciągu trzech godzin odgłosowali, to co przegłosowali w ciągu ostatnich trzech lat- i te wszystkie uchwały są ważne! Choć przez ostatnie trzy lata obowiązywała nieważność, więc wstecznie odgłosowali – i już! Demokracja ma swoje dobre strony… Nie dość, że można przegłosować co się chce i kiedy się chce, to jeszcze można sobie pofolgować wstecznie, jak się komu podoba.. Przypomnę co pisał o demokracji Fryderyk Schiller, w swoim dramacie” Dymitr”: „Cóż to jest większość? Większość to głupota. Rozum był zawsze w mniejszości! (…) Lecz głosy trzeba ważyć, a nie liczyć. Państwo, gdzie rządzi większość i głupota Prędzej czy później musi upaść!”. My tu gadu gadu o demokracji, a prokuratura interesuje się Zakładem Inwestycji Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego, który to Zakład zarządza ponad miliardem euro przekazywanym Polsce przez NATO. Śledztwo w tej sprawie prowadzi Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Według prokuratury mogło tam dojść do wielkich nadużyć.. A jak wielkich – dowiemy się zapewne wkrótce! Mały chłopiec miał iść z klasą na koncert do filharmonii Spóźnił się kilka minut. - Siadaj, Grają IX symfonię Beethovena- cichutko mówi do niego wychowawczyni. - Jak to dziewiątą? Przez osiem minut zdążyli zagrać osiem??? Jest wiele rzeczy, które socjaliści zrobili już przez lata budowy marnotrawnego socjalizmu.. O większości się nie pamięta.. Ale całość widać doskonale! I coraz bardziej! WJR
Kilka słów o zeznaniach Jerzego Jaskierni Jest czwartek. Wczesny wieczór. Trwa przesłuchanie Zbigniewa Chlebowskiego. Wiadomo, że jeszcze potrwa. Jerzy Jaskiernia czeka na swoją kolej. Część posłów (także Platformy) prosi przewodniczącego, żeby przesłuchanie Jaskierni przełożyć. Na przykład na środę. Pojawił się nawet pomysł, żeby zrezygnować z przesłuchania Elżbiety Jakubiak i na jej miejsce zaprosić Jaskiernię, ale… Jaskiernia nalega. Chce zeznawać. Bez względu na porę. Jerzy Jaskiernia wie, co robi. Przesłuchanie zaczęło się o 21:20. Skończyło – przed północą. Śledczy nie mieli już siły pytać (posłowie PiS wyszli w proteście przeciwko skandalicznej organizacji pracy komisji), dziennikarze nie mieli siły notować. Jeden z najciekawszych świadków, choć z innej niż Chlebowski i Drzewiecki opowieści, ze spokojem przekonywał komisję, że wszystko, o czym kilka lat temu pisała prasa, wszystko, co badała prokuratura, to stek kłamstw i pomówień. Mówił: rozpuszczano te brednie, ten idiotyzm, że przewodniczący klubu SLD wziął 10 mln dolarów łapówki (...) Ktoś celowo rzucał kolejne mity, intrygi, insynuacje, żeby sparaliżować prace nad nowelą. Takie miałem wrażenie, że dla kogoś ta ustawa jest bardzo niewygodna i uznał, że metodą dywersji, pomówień wytworzy się wokół niej taki klimat… Klimat wokół ustawy w tamtym czasie rzeczywiście był nieciekawy. Nie tylko dziennikarze zapewne świetnie pamiętają, jak tuż po wybuchu afery Jerzy Jaskiernia zaprzeczał nawet temu, że Maciej Skórka był jego społecznym asystentem. Miał być jedynie znajomym, z którym Jaskiernię połączyła… miłość do piłki nożnej. Niestety dla Jaskierni Kancelaria Sejmu wkrótce potwierdziła, że Skórka został zarejestrowany przez posła Jaskiernię jako jego asystent 23 października 2001 roku. Miał stałą przepustkę. I wiadomo, że chętnie z niej korzystał (któryś z dzienników policzył, że w 2003 roku był w Sejmie 15 razy). Kim jest Maciej Skórka? Najkrócej mówiąc, przedsiębiorcą, który zbił fortunę na jednorękich bandytach.(Kariera Macieja Skórki Absolwent AWF, szermierz, biznesmen. Zaczynał od handlu butami, ale naprawdę wielkie pieniądze i sławę zdobył w biznesie jednorękich bandytów. Jesienią 2001 r. wśród jego znajomych gruchnęła wieść - Maciek idzie do polityki. Wtedy właśnie został społecznym asystentem posła SLD Jerzego Jaskierni. Miesiąc temu trafił na pierwsze strony gazet za sprawą afery wokół ustawy o grach losowych. Ujawniliśmy, że posłowie SLD, w tym Jaskiernia, zabiegali o przepisy korzystne dla automatów do gier, tzw. automatów o niskich wygranych. W poprzedniej kadencji Sejmu, gdy rząd Buzka chciał te automaty zdelegalizować, posłowie SLD i PSL zaproponowali ich legalizację. Kiedy im się to nie udało, blokowali prace nad przepisami godzącymi w automaty. Odkąd SLD jest przy władzy, politycy Sojuszu "poprawili" przepisy o automatach. Zadbali o niezbyt dotkliwe podatki dla tej branży. Właścicielem tysięcy takich automatów był Maciej Skórka, od wielu lat znajomy, a od jesieni 2001 r. asystent Jaskierni. W latach 2001 i 2002 Skórka miał stałą przepustkę do Sejmu wystawioną na wniosek klubu SLD. W roku 2003, gdy ustawę o grach zmieniono na korzyść branży automatowej, wchodził do Sejmu 15-krotnie na przepustki jednorazowe. Ujawniliśmy, że również inni "władcy automatów" mieli związki z politykami SLD. Łącznikiem między jednymi a drugimi mógł być Wiesław Huszcza, kontrowersyjny biznesmen, b. skarbnik PZPR i SdRP, dobry znajomy Skórki. Ujawniliśmy także, że już trzy lata temu świadek koronny "Masa", opisując związki gangu pruszkowskiego z biznesem automatów, wspomniał o powiązaniach największych polskich firm automatowych z SLD. Firmy te miały płacić gangsterom po 50 tys. dolarów miesięcznie za ochronę i jednocześnie finansować Sojusz. "Masa" wymienił nazwę jednej z takich firm: Nowapol. Ustaliliśmy, że jej prezesem i właścicielem był Skórka.Prokuratura nadal sprawdza, czy to możliwe, by jacyś posłowie wzięli łapówkę za blokowanie niekorzystnych i promowanie korzystnych przepisów dla branży jednorękich bandytów. Kilka dni temu umorzono jeden z wątków tej sprawy. Prokuratura uznała, że nie ma dowodów, by taką łapówkę miał wziąć Jerzy Jaskiernia.
Jestem tylko doradcą Dziś Nowapol już nie istnieje. - Gdzie pan pracuje? - zapytałem Macieja Skórkę.- W tym kraju nie zajmuję się niczym. Jestem doradcą w zagranicznej firmie. Nic więcej nie powiem. Skórka nie chce się spotkać. Przyznaje, że jest znajomym Jaskierni, ale zdecydowanie zaprzecza, by był jego asystentem. Przyznaje też, że doradzał mu w sprawie ustawy o grach losowych. Sugestie o łapówce za tę ustawę ucina - to nieprawda, nie ma dowodów. Bardzo natomiast chwali korzystne dla swej branży przepisy - uchwalone głównie za sprawą posłów SLD. Zapewnia, że przyniosą "niewyobrażalne" dochody budżetowi państwa.- Zawsze robił wrażenie osoby energicznej - wspomina znajomy Skórki. - Uprawiał szermierkę. Studiował na warszawskiej AWF, ale studiów nie skończył. Być może właśnie stąd zna Huszczę. Były skarbnik SdRP jest absolwentem tej uczelni. Na początku lat 90. Skórka wziął się do handlu butami. Założył spółkę z kolegą. Wozili buty z Hiszpanii, Włoch, nawet z Chin. Jego dziewczyna do dziś ma ekskluzywny sklepik z markowym hiszpańskim obuwiem w centrum Warszawy. Koleżankom chwali się, że kupują u niej gwiazdy świata mediów. Do hazardu trafił dzięki grze w squasha. Grywał w hali AWF. Fanem squasha był hiszpański biznesmen Antonio Grau Manchon, "Toni" - jeden z twórców polskiego rynku "automatów o niskich wygranych". Zatrudnił on Skórkę w swojej spółce, która otworzyła pierwszy w Polsce salon bingo. Wśród pionierów polskiego biznesu automatowego byli też Holender Arno van Dorst i dwaj inni obywatele Niderlandów, kilku przedsiębiorców z Poznania: Zbigniew Stępniak, Stanisław Hołysz i Stanisław Rozmiarek, a także wrocławski biznesmen Zbigniew P. - oskarżony właśnie przez prokuraturę o nielegalny hazard, wiceprezes cichej izby gospodarczej założonej przez bonzów rynku automatów. W grupie wielkopolskiej był też poznański adwokat Marek Żołtko, znany z korzystnych dla właścicieli automatów poprawek do ustawy o grach napisanych dla posłanki SLD Anity Błochowiak.
Urodziny w hotelu Sobieski Pod koniec 1996 r. nazwisko Skórki zaczyna się pojawiać we władzach dwóch spółek, które wykorzystując lukę prawną, wstawiały automaty do knajp w całym kraju. Były to wspomniany już warszawski Nowapol i poznański Arbitex - w sumie miały co najmniej 3 tys. automatów. - To wtedy Skórka zaczął zarabiać gigantyczne pieniądze - opowiada jego znajomy. Rozbudował swoją willę w podwarszawskich Łomiankach. Na terenie posesji wybudował basen. Podczas wypraw na narty w Alpy zatrzymywał się w luksusowych hotelach, a nie - jak wcześniej - w tańszych pensjonatach. Na letnie wakacje zabierał dziewczynę i dzieci do Meksyku, a nawet na Wyspę Wielkanocną. Kupił sobie posiadłość w Hiszpanii, drugi dom dla rodziców w Łomiankach, ładne mieszkanie dla rodziców swojej dziewczyny. Jeśli wierzyć znajomym Skórki, chętnie pokazuje on swoje bogactwo. - Przesiadywał w hotelu Sobieski. Potrafił krzyknąć w restauracji do kelnera, żeby cała sala słyszała: "Panie Tomku, pan da to wino za 2 tys.". Chwalił się znajomościami z politykami SLD i Wiesławem Huszczą. Hotel Sobieski to jego ulubione miejsce. Jesienią 1998 r. urządził tam 29. urodziny. - Pamiętam tę imprezę - mówi jeden z zaproszonych gości. - Było jakieś 150 osób. Słyszałem, że przygotowano osobny stolik dla polityków SLD. Występowali Norbi i zespół Bajm. Piosenkarz Norbi ("Dziewczyny są gorące") pamięta te urodziny: - Znam Maćka Skórkę, byliśmy razem na wakacjach w Hiszpanii, ale zanim Skórka wybudował tam dom. Nie pamiętam, czy w Sobieskim byli politycy, zresztą ja się polityką nie interesuję. Ale pamiętam, że imprezę prowadził "Siara". "Siara" to filmowa rola Janusza Rewińskiego (postać gangstera w komedii "Kiler"). Satyryk, przed laty poseł Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, przypomina sobie imprezę, bo tylko dwa razy w życiu występował z Bajmem. Nie miał jednak pojęcia, że to były urodziny Skórki. Polityków nie pamięta. Muzycy Bajmu w ogóle nie pamiętają tego koncertu. Czy rzeczywiście byli tam politycy SLD? Żaden z tych, których zapytaliśmy, nie potwierdził. Jerzy Jaskiernia mówi, że chętnie by poszedł, ale go nie zaproszono. Poseł i sekretarz stanu w kancelarii premiera Marek Wikiński - który opóźniał w Sejmie ustawę niekorzystną dla automatów, a potem walczył o niski ryczałtowy podatek dla nich - mówi, że w Sobieskim go wtedy nie było, a jeśli ktoś twierdzi inaczej, to kłamie. - Nie było mnie tam - mówi również wiceminister finansów Wiesław Ciesielski. Wiosną 2000 r., gdy był opozycyjnym posłem, Ciesielski próbował zerwać posiedzenie sejmowej komisji pracującej nad nieprzychylnymi automatom przepisami. Protestował mianowicie, że za późno na to posiedzenie zaproszono "cichą" izbę gospodarczą Skórki i van Dorsta. Zaś Marek Wagner - który poparł wtedy protest Ciesielskiego - zachęca nas: - Łapcie tych z SLD, co byli na urodzinach Skórki. Inne sytuacje towarzyskie Generał Andrzej Kapkowski, szef UOP za rządów SLD, przyznał, że w 2000 r. gościł w willi Skórki w Łomiankach na chrzcinach jego syna Kacpra.- Byli tam politycy? - zainteresowaliśmy się.- Prawie nie - uśmiechnął się Kapkowski.- To znaczy, że był Jaskiernia...- To pan powiedział - oznajmił generał. Kapkowski poznał Skórkę przy okazji spotkania towarzyskiego, niewykluczone, że przez polityków SLD albo Huszczę - tego Kapkowski nie pamięta. Na początku grudnia generał był na głośnych imieninach Huszczy w lokalu przy alei Szucha. Kapkowski powiedział nam, że nie wie, czym się Skórka zajmuje, i że nigdy nie rozmawiał z nim o automatach do gier.Również na imprezie towarzyskiej generał poznał Arno van Dorsta: - To taki wysoki Holender zawsze otoczony pięknymi kobietami. Rafał Zasuń, Marcin Rybak, Wojciech Cieśla). Polecam fragment: Skórka nie chce się spotkać. Przyznaje, że jest znajomym Jaskierni, ale zdecydowanie zaprzecza, by był jego asystentem. Przyznaje też, że doradzał mu w sprawie ustawy o grach losowych. Sugestie o łapówce za tę ustawę ucina - to nieprawda, nie ma dowodów. Bardzo natomiast chwali korzystne dla swej branży przepisy - uchwalone głównie za sprawą posłów SLD. Zapewnia, że przyniosą "niewyobrażalne" dochody budżetowi państwa. Dziś wiemy, że dochody, które zasiliły budżet nie były „niewyobrażalne”. Jak wynika z raportu NIK (pisałam o nim nie tak dawno, link poniżej), w 2004 roku stanowiły zaledwie kilkanaście procent tego, co ministerstwo finansów szacowało, że do budżetu wpłynie. O tym, jak przez lata funkcjonował system kontroli jednorękich bandytów niech świadczą pierwsze ustalenia białostockiej prokuratury (jak donosiły media, większość zarekwirowanych automatów pozwalało wygrywać więcej niż pozwala na to ustawa, a podatek to ciągle ryczałt od automatu, nie od wygranych). Wszystko za sprawą „nieszczelnych” kontroli, ale też niedopowiedzeń w ustawie (brak jasnego zapisu, że wygrane nie mogą się kumulować). O tym, że ustawa została „skaleczona” zbyt niskim podatkiem dla jednorękich bandytów (zamiast 200 euro proponowanych przez rząd na początek 50 euro, stawka krocząca do 125 euro w 2006 roku) mówił przed komisją wiceminister finansów w rządzie Leszka Millera Jacek Uczkiewicz: Zostawmy spór o to, kto zgłosił poprawkę (różne dokumenty różne w tej sprawie mają zdanie), Jaskiernia przed komisją też przesądzać tego nie chciał. Powiedział za to coś, co mnie w tym kontekście zainteresowało. Mianowicie, że w ramach interwencji, które napływały do klubu SLD, 5 grudnia 2002 roku napłynęła też analiza Izby Producentów i Operatorów Urządzeń Rozrywkowych, z której wynikało, że wprowadzenie podatku 50 euro byłoby racjonalne. Ciekawe dlaczego? Dla branży to był podatek marzenie. Rozumiem, że podobne analizy przekonały Jerzego Jaskiernię i innych posłów. Zresztą, nie tylko SLD. By zachęcić „jednorękich” do wyjścia z szarej strefy. Wracając do artykułu „Gazety Wyborczej”, Skórka powiedział wtedy dziennikarzom także coś, co stoi w sprzeczności z tym, co wtedy mówił Jerzy Jaskiernia i co powtórzył przed komisją śledczą: że doradzał mu w sprawie ustawy o grach losowych. Jaskiernia twierdził i twierdzi nadal, że Skórka w sprawie ustawy o grach mu nie doradzał i że nigdy nie lobbował na rzecz umieszczenia w tej ustawie rozwiązań korzystnych dla właścicieli automatów o niskich wygranych. Przyznał jedynie, że zdawał sobie sprawę z tego, iż Skórka opowiadał się za legalizacją gier na automatach. Jaskiernia zeznał, że zdawał sobie sprawę także z innej opisywanej szeroko przez prasę okoliczności: ze znajomości swojego asystenta z lobbystą związanym z producentami automatów do gier Holendrem Arno van Dorstem. Przyznał, że Skórka przedstawił mu van Dorsta. Wiedział, czym Holender się zajmuje, ale – jak mówił - szczegółowej wiedzy na ten temat nie miał. Z tym panem nic mnie nie łączyło ponad to, że został mi przedstawiony; nie zwracał się do mnie w żadnej sprawie, dlatego też nigdy bliżej nie zanalizowałem, czym się zajmuje… - mówił Jaskiernia. Ale, co ciekawe, chwilę później podzielił się z komisją taką refleksją: Miałem wrażenie, że ma on wiedzę porównawczą na temat tego, jak tego typu działalność jest rozwiązywana w innych państwach; miał pewną wiedzę porównawczą, która mogła być w określonych sytuacjach przydatna, gdyby ktoś próbował się zastanawiać jak to rozwiązać w Polsce. Albo mnie się wydaje albo Jerzy Jaskiernia sam sobie zaprzeczył. Skoro nic go nie łączyło z tym panem i nie analizował bliżej, czym ów pan się zajmuje, to skąd powziął wrażenie o jego wiedzy porównawczej, która mogłaby być przydatna komuś, kto by się zastanawiał nad tym, jak sprawę rozwiązać w Polsce? Pytanie ważniejsze, czy komuś się ta wiedza oby na pewno nie przydała? Bo ostateczny kształt ustawy przydał się Holendrowi i Skórce na pewno. Jeden cytat z powyższego artykułu: 10 kwietnia 2003 r. - Sejm uchwala ustawę legalizującą automaty o niskich wygranych. Jedną z pierwszych firm, która dostała zezwolenie na wstawianie tych automatów, jest Victoria Serwis - powiązana z Arno van Dorstem i Maciejem Skórką. Prokuratura badała sprawę. I łapówki, i nieprawidłowości przy pracach nad ustawą. Śledztwa zostały umorzone w związku z brakiem dostatecznych danych uzasadniających podejrzenie popełnienia przestępstwa. Dla zainteresowanych – szczegóły prowadzonych śledztw oraz powodów umorzenia. Proszę pozwolić, że zagłębiać się w sprawę nie będę, bo była już tyle razy opisywana, że nic nowego nie wymyślę. A zeznania Jerzego Jaskierni przełomu nie przyniosły. Przyniosły zapewnienie byłego barona SLD, że miał w pracy parlamentarnej taką żelazną zasadę, że jeżeli ktoś zgłaszał chęć interweniowania w proces ustawodawczy, musiał to zrobić na piśmie. Zapewnił przy tym komisję, że przejrzał dokumentację z tamtego okresu i wśród podmiotów, które interweniowały w proces ustawodawczy w obszarze zainteresowania komisji śledczej nie było Macieja Skórki. Rozumiem, że van Dorsta też tam nie było. Kamień z serca. Posłowie śledczy zapewne odetchnęli z ulgą… Także dlatego, że po prawie czternastu godzinach przesłuchiwania świadków, mogli położyć się spać. Ps. Dla zainteresowanych: „Biała Księga” z prac nad ustawą z 2003 roku jest na stronach komisji hazardowej. Brygida Grysiak
Prawica na drodze do Natolina. Pan prof. Adam Wielomski zaapelował na łamach „Najwyższego Czasu!” (nr 04, 2009) do „kolegów z PiS – u” aby odstąpili od wystawienia Lecha Kaczyńskiego jako kandydata na prezydenta w tegorocznych wyborach. Swoją prośbę motywuje m.in. tym, że sondaże publikowane przez media nie dają obecnemu prezydentowi żadnych szans. Szczególnie celuje w tym, zacytowana również przez Wielomskiego, „Gazeta Wyborcza”. Według sondażu opublikowanego w tym właśnie niezależnym medium, Lech Kaczyński przegrywa w drugiej turze nawet z Jerzym Szmajdzińskim. Dla Adama Wielomskiego taki sondaż to wystarczający powód aby położyć krechę na kandydaturze Kaczyńskiego. Wygląda na to, że lider zachowawczych monarchistów, będący jednocześnie doktorem habilitowanym nauk politycznych daje się wodzić za nos specom od tworzenia sondaży. A przecież publikowane w zeszłym tygodniu prognozy wyborcze, w których Lecz Kaczyński przegrywa ze wszystkimi pozostałymi kandydatami mogłyby pójść krok dalej. Widać, zespoły badawcze kierowane przez majorów Lesiaków czy pułkowników Molibdenów nie chcą jeszcze pokazać swych pełnych możliwości w kreowaniu polityki sondażowej. Można by pokazać społeczeństwu, że Lech Kaczyński przegrywa nie tylko ze Szmajdzińskim, ale nawet – dajmy na to – z Eugeniuszem Kłopotkiem, Kubą Wojewódzkim, Ędwardem Ąckim czy Joanną Senyszyn. Ale co tam osoby realne. Taki wzorcowy sondaż mógłby pokazać, że Lech Kaczyński przegrywa w drugiej turze z człowiekiem widmo – everymanem. Tu w miejsce zdjęcia konkurenta obecnego prezydenta wkleiłoby się zaciemnione kontury tajemniczego kandydata Nemo. Wtedy Polacy nie mieliby już żadnych złudzeń, że Lech Kaczyński jest skończony i pan prof. Wielomski nie musiałby apelować do „kolegów z PiS”. Dodatkową ciekawostką jest fakt, że pan Wielomski nie podaje na czyją to korzyść miałby Lech Kaczyński ustąpić. Kto miałby być tym naturalnym liderem w wyborach na prawicy? Wiemy, że na pewno nie Marek Jurek a to ze względu na swoje „judeochrześcijaństwo”. Nasi zachowawczy – monarchiści są uczuleni na wszystko co ma konotację z „judeo”, więc Jurek odpada. Mimo, że z innych względów byłby dla Wielomskiego strawny. Np. kwestia Jaruzelskiego. To właśnie dzięki postawie m. in. Marka Jurka jako posła sejmu kontraktowego, ten wybitny przedstawiciel polityki realnej w Polsce (a raczej w Kraju Nadwiślańskim) został wybrany prezydentem. Jednak co tam polityka realna, skoro mamy do czynienia z „judeo”. A zatem na czyją korzyść powinien ustąpić Kaczyński? Na pewno nie Kornela Morawieckiego. To w końcu także socjalista, „solidaruch” (tyle, że walczący – to jeszcze gorzej niż ten kompromisowy) i „jakobin”. O takich postaciach jak Zbigniew Ziobro czy były szef CBA nie wspominam aby nie wywołać migotania przedsionków u naszych „prawdziwych” prawicowców. Więc kto? Kto na prawicy jest w stanie w tym roku zebrać chociaż jedną czwartą głosów złego Lecha? Adam Wielomski apeluje wzorem „klasyka” aby PiS „nie szedł tą drogą”, czyli odstapił od Lecha Kaczyńskiego jako kandydata. Należy jednak przyjrzeć się jaką drogą kroczy sam Adam Wielomski oraz środowisko zachowawczo – wolnorynkowe. W tym samym „Najwyższym Czasie!” redaktor naczelny tego tygodnika (oraz inni publicyści) ubolewa nad wydawaniem publicznych pieniędzy na takie inwestycje jak muzea. Chodzi głównie o budowę muzeum Żydów polskich, ale możemy się domyśleć, że państwo w ogóle nie ma finansować z podatków takich przedsięwzięć. Jednak budowę muzeum Żydów popierał Lech Kaczyński jeszcze jako prezydent Warszawy, więc zarzut ten jest niejako elementem kampanii antykaczystowskiej prowadzonej przez skupioną wokół „NCz!” prawicę zachowawczo - wolnorynkową. Zastanawia mnie ten żydowski akcent w bieżącej walce. Czyżby w środowisku „prawdziwej” prawicy do głosu doszła frakcja neonatolińska? Dzieje ludności żydowskiej stanowią cześć naszej historii. Historii Rzeczypospolitej Obojga Narodów (a naprawdę Wielu Narodów). Nie widzę nic niestosownego w tym, aby państwo polskie wspierało budowę muzeum dziejów tej mniejszości. To, że pewne żydowskie środowiska zajmują się upokarzaniem Polski i wyłudzaniem od naszego państwa pieniędzy, nie może mieć wpływu na naszą politykę historyczną i kulturalną. Budowa takiego muzeum w Polsce to doskonały przykład polityki realnej, tak hołubionej przez „prawdziwą” prawicę. Zadaje kłam propagandzie antypolskiej, głoszącej, że Polacy to urodzeni antysemici. To jasny przekaz idący na zachód – Polska dba o pamięć o swych współobywatelach. Odnoszę wrażenie, że środowisko „prawdziwej” prawicy idzie drogą przedwojennej młodej endecji. Tacy narodowcy jak Jędrzej Giertych, czy Adam Doboszyński (o ONR owcach nie wspominając) atakowali rządzącą sanację o sprzyjanie Żydom, czy wręcz prowadzenie polityki prożydowskiej. Ta prożydowskość sanacji przejawiała się między innymi w tym, że tworzono w Polsce obozy szkoleniowe dla żydowskich bojowników, mających w przyszłości walczyć o żydowskie państwo w Palestynie. Robiono to właśnie w imię Realpolitik – kiedy Żydzi będą mieli własne państwo, będą emigrować z Polski, tym samym kwestia żydowska, tak problematyczna dla endecji, rozwiąże się sama. Dla młodych endeków jednak sama myśl o współpracy z Żydami była nie do przyjęcia więc walili w sanację i jej żydowską politykę jak w bęben. Podobnie jak dzisiejsi zachowawczy – wolnorynkowcy walą w politykę pisowską. Czy już niedługo do obozu jednoczącej się „prawdziwej” prawicy zaproszony zostanie również Leszek Bubel? Cytowany już wcześniej Adam Wielomski często stawia swoim czytelnikom za wzór do naśladowania politykę Putina wobec żydowskich oligarchów. Po okresie jelcynowskiego rozpasania i rozkradzenia majątku rosyjskiego, oligarchowie mieli być wzięci za mordę przez byłego prezydenta i zmuszeni do uległości. Wielomski nie dodaje tylko, że to rozkradanie majątku dokonane przez żydowskich oligarchów nastąpiło z woli byłych sowieckich służb i skończyło się wraz ze zmianą etapu dziejowego. Nie wszystkich jednak oligarchów wzięto za mordę, gdyż taki np. Roman Abramowicz działał sobie najspokojniej dalej jako gubernator Czukotki, podczas gdy innych putinowska oprycznina ładowała za kratki. Teza o dobrym Putinie i złych oligarchach to niestety bajeczki neonatolińczyków. Najciekawsze jest jednak to, że gdy Putin łamał kręgosłupy złym oligarchom (oraz zabierał im majątki) był chwalony przez naszych zachowawców. Kiedy to samo w Polsce usiłował zrobić Jarosław Kaczyński – zmusić rodzimych „biznesmenów” ze słynnym „największym płatnikiem” do służenia państwu polskiemu – doczekał się tylko niewybrednej krytyki. Łukasz Kołak
W szaleństwie Sekuły jest metoda. W sejmowych kuluarach komisję hazardową określa się mianem "latającego cyrku Mirka Sekuły". Z posłem Zbigniewem Wassermannem, członkiem sejmowej komisji śledczej badającej aferę hazardową, rozmawia Anna Ambroziak Dziś ma zapaść decyzja o terminie przesłuchania premiera Donalda Tuska.- Mimo wielokrotnych nalegań ponawianych od wielu tygodni, przewodniczący Mirosław Sekuła nie chce słyszeć moich wniosków o udostępnienie komisji najważniejszych dowodów akt prokuratorskich śledztw afery Chlebowskiego i Sobiesiaka, przecieku z kancelarii premiera oraz billingów połączeń telefonicznych, nadto stenogramów z podsłuchów rozmów telefonicznych. Wygląda to na utrudnianie postępowania komisji, moim zdaniem nawet ma charakter działań o charakterze przestępczym. Na poniedziałek Sekuła zaprosił na spotkanie z komisją prokuratorów. Oni - jego zdaniem - mają zadecydować o odblokowaniu tych dowodów. Od tej decyzji uzależniony został termin przesłuchania premiera Donalda Tuska. Niewątpliwie jednak przewodniczący Sekuła kompromituje swoim działaniem Sejm, komisję, ale też własne kwalifikacje. Jego decyzje dotyczące absurdalnego sposobu prowadzenia prac przez komisję dają podstawy do przyjęcia tezy o celowym udaremnianiu możliwości wyjaśniania całej tej sprawy.
Sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych Jacek Cichocki zeznał, że premier Tusk znał przed 16 września treść pisma o "przecieku", które przesłał mu ówczesny szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego Mariusz Kamiński...- Zdumiewająca była bezczynność zarówno niekompetencyjnego sekretarza Cichockiego, jak i samego premiera Donalda Tuska. Tusk zachował się jak Miller w sprawie Lwa Rywina i nie tylko nie zawiadomił prokuratury, ale zdymisjonował szefa CBA, który ujawnił aferę hazardową i przeciek.
Jak dotąd żadne z przesłuchań komisji nie przyniosło przełomu w badaniu afery hazardowej. Dlaczego?- Nie da się prawdy o bezprawnych działaniach przykryć treningiem i najgrubszą nawet warstwą pudru. Gratuluję Platformie wzorca uczciwości i etyczności w osobie Zbigniewa Chlebowskiego. Oni grają nam na nosie, bo wiedzą, że nie mamy dostępu do najważniejszych dokumentów, że wyrzucono nas na miesiąc z prac nad tą sprawą, że przesłuchania prowadzone są tak, że nie można się do nich i następnych przygotować.
Były minister sportu Mirosław Drzewiecki nie stawił się w piątek przed komisją, jak twierdził - z powodu choroby. Nie przedstawił jednak zwolnienia lekarskiego. O czym to świadczy?- Wszystko wskazuje na to, że Drzewiecki "spietrał" i mógł się obawiać, że jego zeznania będą sprzeczne z zeznaniami Chlebowskiego. Zadecydowano więc, że musi się do nich lepiej przygotować. Platforma Obywatelska kompromituje sposób wnioskowania o przesunięcie przesłuchania, a Sekuła zachował się jak chłopiec na posyłki. Podobnie postąpili Zbycho i Miro wobec Sobiesiaka.
Ale Pan również wnioskował wcześniej o przesunięcie przesłuchania Chlebowskiego i Drzewieckiego.- Dlatego że ich przesłuchanie bez dostępu do akt prokuratorskich, billingów i stenogramów z podsłuchów mijało się z celem. Nie można byłoby im wykazać, że działali wspólnie z rekinami rynku hazardowego w celu usunięcia z ustawy hazardowej niekorzystnych dla nich zapisów np. o dopłatach, co jest przecież istotą całej tej afery.
O kierowaniu komisją przez Sekułę krąży już powiedzenie "latający cyrk Sekuły"... Zrobiło się to popularne po jego skandalicznym zachowaniu w trakcie przesłuchania Chlebowskiego, kiedy zakończył posiedzenie komisji, mówiąc do pustych ścian...- Mogę tylko powtórzyć, że w szaleństwach Sekuły może być metoda na niedopuszczenie do ujawnienia prawdy o aferze hazardowej Mira, Zbycha, Grzesia. Chciałbym też zaznaczyć, że fatalnym, niespotykanym w innych komisjach standardem tej komisji jest prowadzenie przesłuchań bez obecności ekspertów, szczególnie prawników, co pozwala Sekule na podejmowanie bezpodstawnych decyzji, zwłaszcza dotyczących prawidłowego zadawania pytań, prawidłowego przesłuchania, sposobu prowadzenia prac komisji oraz na przykład decyzji o naszym, tj. moim i poseł Kempy, wykluczeniu. Platforma ma zbyt wiele do stracenia, aby zaryzykować prawidłowe funkcjonowanie tej komisji. Liczy na to, że na manipulacji ocenami prac komisji mniej straci niż na ujawnieniu przez nią prawdy. Dziękuję za rozmowę.
Brat ministra załatwi wszystko Brat ministra sportu Mirosława Drzewieckiego skazany za trzy oszustwa, podrobienie dokumentu i podejrzany o przywłaszczenie maszyn z leasingu proponował austriackiej firmie załatwienie rządowych kontraktów. Jak zaczęły się kontakty Dariusza Drzewieckiego z Alpine Bau? Ustaliliśmy, że pod koniec marca albo na początku kwietnia 2009 r. do szefostwa austriackiej firmy Alpine Bau zgłosiło się dwóch pośredników. Nie udało nam się ustalić ich nazwisk. Wiemy, że obaj byli Austriakami. Nasi rozmówcy opisują ich jako „ludzi z kontaktami”. Pośrednicy przedstawili propozycję: pomoc w interesach w Polsce. Pomagać ma brat urzędującego ministra sportu.
Obroty na miliard euro Alpine Bau ma w Polsce sporo pieniędzy do zarobienia – i je zarabia. Jej roczne obroty w Polsce to około miliarda euro. Wiosną 2009 r. już buduje autostradę A1 (kontrakt wygrała w 2007 r.), startuje do konkursu na budowę Stadionu Narodowego, stadionu na Euro 2012 w Gdańsku, stadionów piłkarskich w Poznaniu i Krakowie. W ostatnim czasie było o niej głośno, gdy 15 grudnia 2009 r. Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad zerwała z Alpine umowę na budowę autostrady A1. Firma miała wybudować odcinek autostrady do granicy z Czechami w Gorzyczkach, ale według GDDKiA miała zbyt duże opóźnienia i wykonała zaledwie połowę prac.
Brat ministra z Łodzi Austriaccy pośrednicy, którzy rozmawiają z Alpine, już na początku poinformowali, że działają na zlecenie brata ministra z Łodzi. Co tajemniczy biznesmen proponuje budowlanej firmie? Pomoc w prowadzeniu projektów. I spotkanie. Alpine się zgadza. Dlaczego? Uwe Meyer, jeden z menedżerów Alpine: – Takich ludzi przychodzi do nas mnóstwo. I zwyczajowo się z nimi spotykamy, bo mogą mieć ciekawe propozycje. 8 kwietnia w słynnym łódzkim Grand Hotelu na ulicy Piotrkowskiej spotyka się sześciu mężczyzn. Alpine reprezentują Uwe Meyer, główny koordynator budowy A1, i Peter Russegger, szef czeskiej odnogi firmy. Po drugiej stronie stolika siadają człowiek przedstawiony jako Dariusz Drzewiecki, brat ministra, i jego dobrze mówiący po niemiecku wspólnik (nie wiemy, kim jest i jak się nazywa). Oprócz nich – dwaj austriaccy pośrednicy. Spotkanie w Grand Hotelu trwa krótko. Biznesmeni z Łodzi nie chcą tu rozmawiać. Proponują restaurację vis a vis, do której wystarczy przejść przez ulicę – z tradycyjnym polskim jedzeniem. Kilka lat temu w tym miejscu lokal pod nazwą Restauracja Wiedeńska prowadziła żona ministra sportu Mirosława Drzewieckiego. Wtedy Dariusz Drzewiecki – jak twierdzą jego znajomi – bywał tu kilkanaście razy dziennie. Dziś lokal należy do jednego z byłych wspólników Mirosława Drzewieckiego.
Wyrok za oszustwa Rozmowa (częściowo po polsku, częściowo po niemiecku) jest rzeczowa. Dariusz Drzewiecki nie wspomina, że jeszcze pół roku wcześniej ukrywał się przed wierzycielami, a w lutym 2009 r. został skazany na półtora roku w zawieszeniu za cztery przestępstwa (trzy oszustwa i jedno podrobienie dokumentu). W kwietniu 2009 r. miał też status podejrzanego o przywłaszczenie maszyn, które wziął w leasing dla swojej restauracji. Kilka lat wcześniej nazwisko Dariusza Drzewieckiego pojawiło się w zeznaniach świadków w sprawie tzw. łódzkiej ośmiornicy. Pod koniec lat 90. miał załatwiać pożyczki od bossów gangu.
Budowa orlików Drzewiecki powołuje się na swoje wpływy w urzędach. Obiecuje załatwić kontrakty na budowę orlików, stadionów (nadzoruje je jego brat) i autostrady A2. Warunek: Alpine zawiąże z nim spółkę. Firma nie chce współpracy z bratem ministra. Do powstania spółki ostatecznie nie dochodzi. Alpine Bau (jej odnoga niezwiązana z budową dróg) miesiąc po spotkaniu w Łodzi wygrywa kontrakt na budowę Stadionu Narodowego za 1,2 mld zł. Przez kilka tygodni próbowaliśmy znaleźć w Łodzi Dariusza Drzewieckiego. Zapadł się pod ziemię. Komórka, której używał rok temu, jest wyłączona. Jego byli adwokaci nie wiedzą, gdzie go szukać. Pod adresem, pod którym jest zameldowany na ulicy Jaracza w Łodzi, od dawna nikt nie bywa. Jego przyjaciel, łódzki restaurator Azade Hamad, jeszcze rok temu spędzał z nim sylwestra. Dziś mówi: – Od pół roku nie wiem, gdzie jest Darek. Mirosław Drzewiecki, były minister sportu, nie odbiera telefonów od dziennikarzy. W tej sprawie więcej jest pytań niż odpowiedzi: kim byli austriaccy pośrednicy? Kim był wspólnik Drzewieckiego? Dlaczego Austriacy podjęli się rozmów z nieznanymi w branży biznesmenami? Dlaczego nie zawiadomili o niedwuznacznej propozycji prokuratury, policji czy CBA? Skąd mieli pewność, że rozmawiali z bratem ministra sportu? Czy Dariusz Drzewiecki namówił w końcu kogoś na spółkę joint venture? Dwa tygodnie temu Uwe Meyer z Alpine Bau zgodził się na spotkanie z reporterem DGP. Nie odpowiedział na większość pytań. Potwierdził jednak dokładnie taki przebieg wypadków, jaki odtworzyliśmy. Potwierdził też, że zarząd Alpine Bau dysponuje służbową notatką sporządzoną po spotkaniu z Dariuszem Drzewieckim.
Alpine kontra GDDKiA Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad zerwała umowę z firmą Alpine Bau 15 grudnia 2009 r. Alpina budowała 18-kilometrowy odcinek autostrady A1 do granic z Czechami. GDDKiA zarzuca Austriakom gigantyczne opóźnienia – prace powinny być zaawansowane w 85 proc. (oceniono je na zaledwie 50 proc.). Kontrole stwierdziły, że na placu budowy pracowało zbyt mało ludzi, brakowało sprzętu, a robotnicy nie mieli uprawnień do obsługi maszyn. Alpine odrzuca zarzuty. Według niej doszło do opóźnień, bo z placu trzeba było usunąć kilkaset niewybuchów, a GDDKiA tak przygotowała projekt jednego z mostów, że zbudowanie go groziło katastrofą. Wyrzucenie wykonawcy z budowy autostrady to wypadek bez precedensu. Sąd Okręgowy w Warszawie kilka dni temu pozwolił Alpine zostać na placu budowy o miesiąc dłużej, niż chciała tego GDDKiA. Alpine wciąż prowadzi rozmowy o powrocie na A1, ale już oficjalnie zapowiada złożenie pozwu przeciwko Generalnej Dyrekcji. Będzie się domagała odszkodowania za bezzasadne zerwanie umowy. Wartość kontraktu opiewała na 273 mln euro. GDDKiA zapowiada z kolei, że Alpine Bau może być obciążone karą umowną w wysokości 15 proc. wartości kontraktu. Wojciech Cieśla
Tusk coraz bardziej jak Obama Do tej pory nasi niemieccy sąsiedzi zadowalali się wskazywaniem, kto jest polskim nacjonalistą, populistą i antysemitą, teraz – jak widać – uznali, że powinni też wyznaczać, kto zasługuje na miano polskiego patrioty – pisze filozof społeczny. Nad Wisłę dotarła radosna wiadomość znad Renu o przyznaniu Donaldowi Tuskowi nagrody imienia Karola Wielkiego. Odnieśliśmy kolejny sukces. Od tej chwili jeszcze śmieszniejsze i bardziej pretensjonalne wydają się marketingowe pomysły politycznego konkurenta premiera, kandydata na prezydenta RP Tomasza Nałęcza, który ukazał się Polakom na plakatach wyborczych obok Baracka Obamy. Tymczasem wyraźnie rzuca się w oczy realne podobieństwo Tuska do Obamy. Tak jak Obama dostał Pokojową Nagrodę Nobla, tak teraz uhonorowano Donalda Tuska nagrodą Karola Wielkiego za zasługi dla Europy. Przy okazji dowiedzieliśmy się od rzecznika jury (Karlspreis-Direktorium), że Donald Tusk to nie tylko wielki Europejczyk (nie wiadomo więc, dlaczego protestowano w Niemczech przeciw proponowanemu przez PO systemowi pierwiastkowemu, a jeszcze wcześniej tak denerwowano się obroną traktatu nicejskiego), ale i polski patriota. Jürgen Linden, rzecznik jury przyznającego tę nagrodę, do którego należą m.in. burmistrz Akwizgranu, przedstawiciele wszystkich partii z Nadrenii-Westfalii, ale także Hans-Gert Pöttering, poprzednik Jerzego Buzka na stanowisku przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, stwierdził: „Tusk to postać symbolizująca przezwyciężenie nacjonalistycznych tendencji, które znowu się pojawiły przede wszystkim w Europie Wschodniej”. Do tej pory nasi niemieccy sąsiedzi zadowalali się wskazywaniem, kto jest polskim nacjonalistą, populistą i antysemitą, teraz – jak widać – nie rezygnując z walki z nacjonalizmem, uznali, że powinni pójść jeszcze dalej i wyznaczać, kto zasługuje na miano polskiego patrioty. Rzecznik pochwalił starania Tuska „o pojednanie i współpracę Polski z jej europejskimi sąsiadami”. Nie uszło jednak uwadze jury, że ostatnio stosunki polsko-niemieckie zostały zmącone sporem o Centrum przeciwko Wypędzeniom i Erikę Steinbach. Ale dzieje się to wbrew polskiemu premierowi, bo Tusk „chce odsunąć na bok owe mącące sprawy i zbudować dobre stosunki sąsiedzkie”. Przy okazji przypomniano w radiu Deutsche Welle, że „jego rodzina należy do słowiańskiej mniejszości kaszubskiej i w czasie II wojny światowej przeżyła roboty przymusowe i pobyt w obozach koncentracyjnych”. O tym, czy ktoś został wypędzony, nie poinformowano. Tak jak taktownie nie wspomniano, w jakim państwie żyła ta mniejszość. Wręczenie nagrody nastąpi 13 maja, gdy polska kampania prezydencka będzie w pełni. W najbliższym czasie można się spodziewać dalszych nagród i wyróżnień dla Donalda Tuska. Skądinąd, gdy w czasie kampanii prezydenckiej Obama postanowił wygłosić przemówienie przed Bramą Brandenburską, martwiono się w Niemczech, czy nie będzie to odebrane jako mieszanie się w sprawy amerykańskie i opowiedzenie się za jednym z kandydatów. Ostatecznie pod naciskiem kanclerz Angeli Merkel przemówienie odbyło się w innym, mniej prestiżowym miejscu. Teraz zatroskanych głosów nie słychać. Czyżby Donald Tusk rzeczywiście zrezygnował z ubiegania się o prezydenturę?
Zdzisław Krasnodębski
Podłość roku Donald Tusk dostał właśnie niezwykle prestiżową Nagrodę Karola Wielkiego. Przyznawana jest w Akwizgranie od 1988 r. za "zasługi na rzecz jedności europejskiej". Dostali ją m.in.: Bronisław Geremek, Tony Blair, Bill Clinton, György Konrád, Valéry Giscard d'Estaing, Pat Cox, Javier Solana czy Angela Merkel. Nagroda dla Tuska jest wyróżnieniem dla Polski i Polaków. W uzasadnieniu Kuratorium Towarzystwa Przyznającego Nagrodę Karola Wielkiego Akwizgranu przytoczono słowa Jana Pawła II opisujące ponowne zjednoczenie Europy: "Europa znów oddycha obydwoma płucami". To, że było to możliwe, "wiąże się w sposób wybitny z umiłowaniem wolności przez naród polski, bo to właśnie naród polski sprzeciwiał się zawsze nienaturalnemu podziałowi naszego kontynentu". Nagradzający wyróżniają Tuska jako "jednego z czołowych bojowników o wolność, demokrację i prawa człowieka, który nigdy nie ugiął się przed komunistycznym reżimem, a także przekonanego i przekonującego Europejczyka, który potrafi wzbudzić -zwłaszcza u młodego pokolenia -zachwyt Europą" - czytamy w uzasadnieniu. Jednak Zdzisław Krasnodębski we wczorajszej "Rzeczpospolitej" przekonuje w płomiennym tekście, że premier Donald Tusk w żadnym wypadku nie zasługuje na tę nagrodę. "Nasi niemieccy sąsiedzi zadowalali się wskazywaniem, kto jest polskim nacjonalistą, populistą i antysemitą -jak widać - uznali, że powinni też wyznaczać, kto zasługuje na miano polskiego patrioty" - oburza się Krasnodębski. Czyli dla Krasnodębskiego Tusk patriotą w żadnym wypadku nie jest. Na tej nucie grało już w 2005 r. PiS. Jacek Kurski, bulterier braci Kaczyńskich, odpalił wówczas prawdziwą bombę: dziadek Tuska był w Wehrmachcie. O tym, że został tam wcielony przymusowo, że uciekł do aliantów, gdy tylko nadarzyła się okazja, Kurski milczał. Teraz także Krasnodębski wydaje świadectwa moralności, kto w Polsce jest patriotą, a kto chodzi na cudzym pasku (w domyśle niemieckim) i dostaje za to nagrody. Insynuacje Krasnodębskiego idą jeszcze dalej - Niemcy najwyraźniej bardzo chcą, by prezydentem Polski został ktoś taki jak Tusk, dlatego dają mu szanse zabłyśnięcia przy okazji odbierania nagrody. Ma to nastąpić 13 maja, w samym środku kampanii prezydenckiej. To, że nagroda tradycyjnie jest wręczana w dniu Wniebowstąpienia Pańskiego, dla Krasnodębskiego się nie liczy. Publicysta "Rzeczpospolitej" demaskuje też Tuska jako fałszywego Europejczyka. O tym, że Tusk Europy nie lubi, ma niby świadczyć to, że PO broniła traktatu nicejskiego czy korzystnego dla Polski systemu pierwiastkowego. Tylko co ma piernik do wiatraka? Co w tym dziwnego, że politycy w Polsce starali się walczyć o jak najlepsze dla nas, choć czasami nierealne, rozwiązania w ramach Unii? Co gorsza, Krasnodębski sam sobie zaprzecza: skoro Tusk był za czymś, co nie podobało się nawet nad Renem, to może jednak jakąś tam sympatię do własnego kraju czuje? Zapewne dla Krasnodębskiego polskimi patriotami są wyłącznie bracia Kaczyńscy i ci, którzy ich popierają. A jednym z niewielu "prawdziwych" Europejczyków jest zwlekający z podpisaniem traktatu lizbońskiego Lech Kaczyński. Jednak sugerowanie, że urzędujący premier reprezentuje obce interesy, bo inaczej nagrody by nie dostał - jest po prostu niegodne. Krasnodębskiemu należy się nagroda za podłość roku. Agata Nowakowska
Odpowiedź laureata Niezależnie od różnic poglądów politycznych wszystkim Polakom powinno zależeć na tym, aby Polska nie była traktowana przez potężnego sąsiada jak Bantustan. Widać jednak redaktorom „Gazety Wyborczej” to nie przeszkadza – pisze filozof społeczny. W miarę podnoszenia się poziomu wykształcenia w Polsce nie tylko zmniejsza się czytelnictwo gazet i zdolność wymawiania nosówek (nawet Zbigniew Chlebowski mimo makijażu i treningu psychologicznego nie oduczył się mówić „som” i „którom”), ale również umiejętność zrozumienia prostych tekstów. Zapewne wyjaśnia to ów zastój czytelnictwa. Trudno czerpać wiedzę i przyjemność z lektury, jeśli łączy się to z nadmiernym, nie zawsze uwieńczonym sukcesem, wysiłkiem. Wystarczy więc obraz, happening lub obrzucanie się wyzwiskami. Gorzej, gdy kłopoty ze zrozumieniem słowa drukowanego pojawiają wśród ludzi pióra. Oto jedna z najbardziej rozpoznawalnych publicystek, a przy tym etyczka i polityczka, z mojego krytycznego opisu stanu polskiej inteligencji wyciągnęła wniosek, że sądzę, iż intelektualiści w żadnym razie nie powinni bezpośrednio wkraczać do polityki. Problem polega natomiast na tym, że w Polsce niemal każdy uważa się za kompetentnego do zajmowania się polityką, że uchodzi ona za dziedzinę życia społecznego niewymagającą żadnej wiedzy czy umiejętności. Wejście w politykę prowadzi też najczęściej do dostosowania się do niskich jej standardów, a nie do ich zmiany, oraz do zaniedbywania właściwych zadań inteligencji – tworzenia oryginalnych dzieł i idei.
Łopatą do głowy W rezultacie mizeria polskich uniwersytetów jest na pewno nie mniejsza niż mizeria polskiego państwa. I tylko fakt, że w polskiej polityce osiąga się sukces, demonstrując gadżety z sex shopu, może wyjaśnić aprioryczne przekonanie, że twórczyni niezapomnianej Beby Mazeppo, którą dopiero student Wolfgang uwolnił od absorbującej anomalii anatomicznej, swoim udziałem w życiu politycznym od razu podniesie jego standardy. Mój artykuł z „Rzeczpospolitej” o decyzji przyznania Nagrody Karola Wielkiego Donaldowi Tuskowi spotkał się z zainteresowaniem „Gazety Wyborczej” i komentarzem w stylu Stefana Niesiołowskiego („Podłość roku”, Agata Nowakowska, 21 stycznia 2010 r.). Dziennikarka tej gazety, która zawrzała oburzeniem, nazywa mój tekst płomiennym, choć miał być ironiczny, i nie zauważa, że nie zajmowałem się w nim roztrząsaniem kwestii, czy Donald Tusk jest patriotą czy nie, ani nawet – jak wielkim jest on Europejczykiem. Ponieważ „Gazeta” jest opiniotwórcza, zwłaszcza w starszych kohortach inteligencji, i kiedyś była „etosowa”, postaram się jeszcze raz wyjaśnić, o co chodzi. Tym razem łopatą do głowy. Może się uda. Inaczej nie będę mógł przyjąć proponowanej przez autorkę prestiżowej nagrody, na pewno bardziej pochlebnej niż doroczne wyróżnienia dla dziennikarza roku. Chodziło przede wszystkim o to, że Nagroda Karola Wielkiego zostanie wręczona w połowie maja w czasie trwania kampanii prezydenckiej w Polsce. Nie przypuszczam, by jury nie zdawało sobie z tego sprawy. Trudno więc nie uznać jego decyzji za próbę wpływania na polskie wybory. Uważam, że jest to nie do przyjęcia. Jeśli jury chciało nagrodzić Tuska, mogło to zrobić w poprzednim lub przyszłym roku. Niezależnie od różnic poglądów politycznych wszystkim Polakom powinno zależeć na tym, aby Polska nie była traktowana przez potężnego sąsiada jak Bantustan. Widać jednak redaktorom „GW” to nie przeszkadza. Oczywiście, jeśli jurorzy wiedzą już, że Tusk nie zgłosi swojej kandydatury, moje zastrzeżenia są bezprzedmiotowe.
Kompetencja orzekania Pisałem też, że wypowiedzi po ogłoszeniu decyzji, w tym cytowane przeze mnie wypowiedzi rzecznika jury, wzmacniają wrażenie, że chodzi o decyzję, za którą stoją motywy polityczne. I to w nich podkreśla się przynależność rodziny premiera RP do „słowiańskiej mniejszości” i jej losy wojenne, pomijając bardziej skomplikowane ich aspekty. Na przykład biskup Heinrich Mussinghoff z Akwizgranu stwierdził nie tylko, że inaczej niż jego poprzednik na stanowisku premiera Tusk już w czasach „Solidarności” na początku lat 80. działał na rzecz budowy demokratycznych struktur w swojej ojczyźnie, ale również, że „interesujące jest to, że jest on Kaszubem i już dlatego rozumie mniejszości”. Nie wydaje mi się, by biskupowi chodziło o mniejszość polską w Niemczech. Nieukrywam też, że wolałbym, by nasi niemieccy sąsiedzi nie przypisywali sobie kompetencji orzekania, kto jest polskim patriotą, i mniej energicznie zajmowali się zwalczaniem polskiego nacjonalizmu, który definiują tak, jak im jest wygodnie. Kiedyś przejawem polskiego nacjonalizmu była na przykład walka o system nicejski i system pierwiastkowy. Przypomnijmy więc, o co chodziło: „Wprowadzony tam [w Nicei] system podejmowania decyzji wyrastał z przekonania, że w rozszerzonej Unii dawne państwa unijne powinny podzielić się władzą z nowymi uczestnikami. Stąd mocna pozycja nie tylko Polski, ale także małych państw. Takie rozwiązanie to wyraz rozsądku, europejskiej solidarności i politycznej dalekowzroczności. Bo jeśli chcemy, by integracja się powiodła, by w przyszłości UE stanowiła kontynentalną wspólnotę dostatnich i wolnych społeczeństw, to dziś musi ona nie tylko uwzględniać dążenia wielkich i bogatych państw, ale również brać pod uwagę marzenia, lęki oraz bariery gospodarcze czy psychologiczne swych mniejszych i biedniejszych członków... Niemcy i Francja, wyrzekając się części wpływów, współtworzyły kompromis na miarę historycznego wydarzenia, jakim jest rozszerzenie UE. Ich samoograniczenie władzy niosło przesłanie, że godzą się, by integracja nowej Unii uwzględniła różne możliwości swych członków... Projekt podziału władzy w europejskiej konstytucji przywraca Francji i Niemcom... dominującą pozycję w Unii. Co gorsza, umożliwia marginalizację nowych członków”.
Stan amnezji Powyższy tekst zatytułowany „Dlaczego walczymy o Niceę” ukazał się nie w „Naszym Dzienniku”, lecz w „Gazecie Wyborczej” w październiku 2003 roku. Jego autorami byli Adam Michnik i Marek Beylin. Niestety, to, co tak doskonale rozumieli w roku 2003, zapomnieli dokumentnie parę lat później. Obawiam się, że dopiero w stanie obecnej amnezji mogliby uchodzić za „wielkich Europejczyków” i „zachwycać młodzież”. Zdzisław Krasnodębski
Odebrać prawo głosu. Prof. Z. Krasnodębski popełnia błąd podejmując próbę polemiki z ludźmi z Ministerstwa Prawdy. Im wcale nie zależy na rzeczowej debacie, tylko na zmonopolizowaniu wpływu na opinię publiczną, wobec tego jedynym ich zadaniem jest stałe „wypieranie” z przestrzeni społecznej jakichkolwiek środowisk, głosów czy nawet idei, które godzą w ten konstruowany od 20 lat salonowy monopol. Poza tym uznanie, że ludzie z MP mogą być uznani za prawomocni uczestnicy takiej debaty, zupełnie bezzasadnie legitymizuje tychże ludzi po dwóch dekadach ich destrukcyjnego działania socjotechnicznego, które wymierzone było w kształtowanie się polskiej świadomości narodowej i odbudowywanie się więzi narodowych. Budowa „społeczeństwa obywatelskiego” lansowana przez MP miała na celu transformację nie tylko stosunków własnościowych i podstaw ustrojowych (od komunizmu do neokomunizmu, czyli kapitalizmu politycznego), ale transformację świadomości Polaków, tak by wyzbyli się przywiązania do katolickiej, narodowej, a szczególnie antykomunistycznej tradycji i stali się z jednej strony „ludźmi bez ziemi”, „mieszkańcami euroregionu”, „tubylcami”, „obywatelami unii”, „obywatelami świata”, z drugiej zaś, zbiorowiskiem osób pozbawionych etycznego i narodowego kośćca, myślącymi w kategoriach relatywistycznych, dostosowywanych do aktualnego salonowego zapotrzebowania na klisze pojęciowe. Owszem, trzeba piętnować kłamstwa MP oraz całą nową inżynierię dusz, w jakiej wyspecjalizowali się funkcjonariusze MP, ale pod żadnym pozorem nie powinno się wchodzić z tymi środowiskami w dyskusję, tak jak nie wchodzi się w dyskusję z czerwonymi. Jak wiemy zresztą doskonale ludziom z MP jest bliżej do czerwonych niż do kogokolwiek innego, więc te różnice między różowymi a czerwonymi się już od lat zacierają, nie tylko ze względu na wspólnotę interesów i na więzy światopoglądowe, lecz i przez podobne, konsekwentnie antytradycjonalistyczne podejście do współczesnej Polski. Z tego też powodu Krasnodębski nie ma co oczekiwać, że ludzie z MP będą nagle wykazywać się z pojmowaniem tego, co piszą konserwatyści, tudzież racji zgłaszanych przez konserwatystów („kłopoty ze zrozumieniem słowa pisanego pojawiają się wśród ludzi pióra”), ponieważ zadaniem funkcjonariuszy MP nie jest zagłębianie się w teksty i idee konserwatystów, lecz ich (i tekstów, i idei, i samych konserwatystów) systematyczne zwalczania lub dezawuowanie (gdy zwalczyć się nie da). Dla tych z MP przekaz konserwatywny to jest coś takiego jak dla komuchów komunikaty nadawane przez „bibisyna”, „Głos Waszyngtonu” czy RWE, w związku z tym jedyną strategią do przyjęcia w sporze z konserwatystami jest zagłuszanie lub dezinformowanie. Nie znaczy to, rzecz jasna, że środowiska konserwatywne powinny przyjąć podobną postawę wobec ludzi z MP. Przeciwnie, należy precyzyjnie opisywać i dokumentować spektakularne przejawy kłamstwa, głupotę, złą wolę i destrukcyjną działalność tego środowiska (zaznaczam, że nie mam na myśli wyłącznie „GW” i mediów okołoagorowych, bo komunistyczna „Polityka” to także ludzie z MP, choć z dłuższymi tradycjami, jeśli chodzi o dezinformację i wysługiwanie się władzy), uważam jednak, iż nie powinno się wchodzić w debatę z tymi środowiskami, gdyż w ten sposób winduje się je na pozycję, na którą nie zasłużyły. Samo zresztą dostrzeżenie, iż dla ludzi z MP Polska jako bantustan, a ściślej, protektorat niemiecki, to szczyt marzeń, wystarczy, by odmówić owemu środowisku jakiegokolwiek prawa do uczestniczenia w poważnej, sensownej debacie, którą prowadzą od lat Polacy zatroskani o kształt państwa. FYM
"WYKOSIMY WSZYSTKICH LACHÓW PO WARSZAWĘ" Banderowcy wpadają do domu sąsiadów. Cała rodzina jeszcze śpi. Rodzice zostają zakłuci jeszcze w łóżku. Córka posiekana nożami. Wnętrzności wypływają na wierzch. Najmłodszy syn umiera przybity do podłogi drewnianym kołkiem w brzuch. Ukraińscy partyzanci zajęli całą wieś. Biją, rąbią siekierami, nożami, mordują. Prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko nadał przywódcy OUN-UPA Stepanowi Banderze tytuł bohatera narodowego. Środowiska kresowe i kombatanckie protestują przeciwko decyzji ustępującego prezydenta. "Hańba Baderze! Hańba Juszczence! Hańba tym polskim politykom, którzy bezmyślnie popierali Juszczenkę" - napisał na swoim blogu ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Podobnego zdania jest europoseł PiS Tomasz Poręba, członek delegacji Parlamentu Europejskiego ds. relacji ze Wschodem Euronest: "To bolesna decyzja dla Polski i Polaków, którzy tak mocno wspierają Ukrainę w jej aspiracjach europejskich" - mówił "Rz". "Bandera otrzymał tytuł Bohatera Ukrainy za okazanie niezłomnego ducha w służbie idei narodowej, bohaterstwo i poświęcenie w walce o niezależne państwo ukraińskie”" – napisał prezydent Juszczenko w dekrecie. „Trzysta lat” Zdobywaj, zdobywajmy sławę! Wykosimy wszystkich Lachów po Warszawę... Ukraiński narodzie. Zdobywaj, zdobywajmy siłę! Zarżniemy wszystkich Lachów do mogiły… Ukraiński narodzie.
Nie ma ucieczki Górna kolonia, gmina Ludwipol. 26 czerwca 1943 r. późne popołudnie. Regina Falkowska, 14-letnia dziewczynka, bawi się w ogrodzie za domem. Rodzice i jej rodzeństwo odpoczywają w środku. Cały tydzień pracowali na polu. Są właścicielami niewielkiego gospodarstwa rolnego. Często przy pracy pomagają im znajomi z okolicznych ukraińskich wiosek. Regina mieszka tutaj od urodzenia jak jej rodzice. Odgłos strzału przerywa beztroską zabawę. Słychać przerażające krzyki ludzi. Dziewczynka nie wie co robić. Ze strachu nie może się poruszyć. „Wszystkie podwórka były gęsto zapełnione banderowcami – bili, rąbali siekierami, nożami, mordowali w okrutny sposób” – wspomina. Nie pozostawiają nikogo przy życiu. Słyszy głos swojego stryja. Krzyczy, aby uciekała. Dobiega do niego. Nie mają gdzie się skryć. Banderowcy są już wszędzie. Biegną w kierunku lasu. Nagle tuż przed nimi pojawia się postać. Regina widzi lufę kierowaną w jej stryja. Dziewczynka bez zastanowienia uskakuje w bok. Chowa się w niewielkiej szczelinie między skałami. Huk. Jej stryj pada. „Jeszcze chwilę jęczał z bólu, a potem skonał. Było to tuż koło mnie” – opowiada. Ściemnia się. Banderowcy szukają dziewczynki. Bez skutku. Następnego dnia, wychodzi z kryjówki. Biegnie do domu. Po drodze nie spotyka nikogo żywego. „Pomordowani leżeli jak snopy na polu” – wspomina. Wszystkie domy i budynki zostały całkowicie spalone. Głucha cisza. Szuka swojej rodziny, ale bez skutku. Cała wieś została dosłownie wybita. Ucieka na pole. Czeka do wieczora. Spotyka sąsiadów, którym udało się schronić. Razem z nimi idzie w kierunku Starej Huty gdzie stacjonuje oddział samoobrony. Na miejscu dostaje ubranie i jedzenie. Wraz z polskimi partyzantami wraca do swojej rodzinnej wsi w poszukiwaniu ocalałych. Rodzice i brat leżą zamordowani i porzuceni na drodze. Siostra została żywcem spalona w stodole. Regina o losach swojej rodziny dowiaduje się od swojego sąsiada, który był naocznym świadkiem tych strasznych wydarzeń. Podczas napadu banderowców jej rodzina chowa się w piwnicy. Ich dom zaczyna płonąć. Rodzice z dziećmi uciekają w kierunku lasu. Nie udaje im się ukryć. Na miejscu zostają zamordowani. Jej siostra wraz z ich sąsiadami zostają zamknięci w stodole. Banderowcy podkładają ogień. Kilka polskich rodzin zostaje spalonych żywcem. 14-letnia Regina przyłącza się do polskich partyzantów. Później odnajduje ją wujek, z którym wyjeżdża na ziemie odzyskane.
Zaplanowane ludobójstwo W roku 1943 roku już nie stosuje się propagandy dla uzasadnienia eksterminacji polskiej ludności. Upowcy mieli prosty i jasno wyznaczony cel. Chcieli Ukrainy czystej rasowo, bez „obcego elementu”. Polacy nie pasowali do tej koncepcji. Za rzekome lata okupacji ukraińskiej ziemi ludność polska miała spotkać straszna kara. Komandyr Borysten 2 września 1943 roku wydaje rozkaz pierwszej grupie UPA. „Oddział Komandyra Worona ma zlikwidować polskie osiedla: Górne, Ostry, Róg, Zgoszcz, wszystkie w gminie Włodzimierzec”. Polskie wsie miały szansę przetrwać, jeżeli w ich pobliżu stacjonowały oddziały polskiej partyzantki. W przeciwnym wypadku takie osiedla były kompletnie niszczone, a i ich ludność mordowana.
Na rzeź was błogosławię Konstanty Jeżyński, 17-letni chłopak, mieszka z rodziną we wsi Aleksandrówka. Do szkoły chodzi razem z kolegami Ukraińcami. Jego sąsiedzi są mili i bardzo przyjaźni. Po 1939 roku, gdy Związek Radziecki zagarnia Wołyń, zaczynają się prześaldowania Polaków. Jednak są to działania głównie ze strony Moskali. Nie ma to wpływu na kontakty Konstantego z ukraińskimi kolegami. Ich to nie dotyczy. Sytuacja ulega zmianie w roku 1942. Nowy niemiecki okupant obiecuje wyzwoloną Ukrainę. Powstaje ukraińska administracja, policja, narodowy bank ukraiński w Łucku. Sąsiedzi dyskretnie ostrzegają rodzinę Konstantego, aby jak najszybciej wyjechała. Z okolicznych wiosek zaczynają dochodzić słuchy o licznych zbrodniach dokonanych na niewinnych Polakach. Jednak nikt do końca nie chce im wierzyć. Pewnego razu Konstanty stoi z kolegami w cerkwi. Słucha przemówienia popa. „Bracia chrystijany Ukraińcy, waszym obowiązkiem jest rżnąć Polaków, a będzie niepodległa Ukraina. I na tę rzeź was błogosławię” – słyszy. Biegnie do domu. Opowiada o wszystkim rodzicom i sąsiadom. We wsi nastaje poruszenie. W tym samym czasie do Aleksandrówki przyjeżdząją Niemcy. Organizują łapanki, a innych zabijają na miejscu. Konstanty zostaje schwytany. Dzięki pomocy znajomych Ukraińców udaje mu się wkrótce uciec. 15 lipca 1943 roku członkowie UPA wyrzynają całe wsie polskie w okolicach Łucka. „Bratu mojemu zawiązali drut kolczasty wokół szyi, przywiązali do siodła końskiego i tak powlekli do pobliskiego lasu” – opowiada. Banderowcy nie oszczędzają nikogo. Ginie każdy, kto nie jest czystej krwi Ukraińcem, a nawet ich sprzymierzeńcem. Całym sąsiedztwem wstrząsa tragiczna wiadomość. Sąsiadka Konstantego zostaje zamordowana przez swojego męża Ukraińca, a wraz z nią ich dzieci. Tylko dlatego, że była Polką. Podobne incydenty zdarzają się w każdym mieszanym małżeństwie. Syn, ojciec, mąż, morduje całą swoją rodzinę i przyłącza się do ukraińskich partyzantów. We wsi organizowana jest samoobrona. Werbuje się ochotników, zbiera broń. W przygotowaniach bierze czynnie udział rdzenna ukraińska ludność. Za taką pomoc ich też czeka tragiczna śmierć. Banderowcy próbują atakować kilkakrotnie. Bez większych efektów. Zaczynają mordować Polaków pojedynczo. Jednak falę terroru udaje się przetrzymać. „Do dziś nie mogę zrozumieć i mam żal do tych Ukraińców mego pokolenia, co mają zbroczone polską krwią ręce” - mówi.
Krzywdzeni po dziś dzień Cała obecna sytuacja dotycząca zbrodni sprzed ponad 60 lat jest niesamowicie zadziwiająca. Na Ukrainie powstają pomniki upamiętniające zbrodniarzy, którzy są wychwalani i określani jako bohaterowie. 12 sierpnia 2006 roku z okazji zjazdu OUN prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko pisze: „UON może być chwalebnym przykładem dla wielu politycznych i społecznych sił Ukrainy”.
Jeśli nie jesteś z nami… Niedziela, 11 lipca 1943 roku. Pada deszcz. Ojciec Józefa Ostrowskiego, nastoletniego chłopaka, nie obawia się partyzantów z UPA. Owszem, jest Polakiem, jednak urodził się na Wołyniu i mieszka tu całe swoje życie. Nawet jego syn Józef nie umie poprawnie mówić po polsku. Każdy dzień przynosi informacje o kolejnych rzeziach na Polakach. Banderowcy mogą zjawić się o każdej porze. Ojciec Józefa przez chwilę waha się, czy nie wyjechać, jak jego sąsiedzi. Jednak do pozostania namawiają go ukraińscy znajomi, którzy zapewniają, że żadna krzywda mu się nie stanie. Ranek. Banda Ukraińców napada na polską wieś Gucin. Wpadają do domu sąsiadów. Cała rodzina jeszcze śpi. Rodzice zostają zakłuci jeszcze w łóżku. Córka posiekana nożami. Wnętrzności wypływają na wierzch. Najmłodszy syn umiera przybity do podłogi drewnianym kołkiem w brzuch. Józefa budzi krzyk. Ojciec każe mu uciekać do pobliskiego lasu. Sam pakuje najpotrzebniejsze rzeczy i szykuje się do ucieczki. Matka i młodsza siostra płaczą. Sąsiedzi z gospodarstwa obok kryją się w stodole. Mają dwójkę synów. Ze starszym Józef chodzi do szkoły. Młodszy ma zaledwie rok. Banderowcy przeszukują ich dom. Wybiegają na podwórko. Muszą znaleźć każdego Polaka. Dziecko zaczyna płakać. Matka próbuje je uciszyć. Za późno. Partyzanci zamykają stodołę i podkładają ogień. Józef jest już za domem. Czeka na rodzinę. Banderowcy przychodzą i po nich. Wyciągają jego ojca, matkę i siostrę z domu. Na ich podwórze przybiegają ukraińscy sąsiedzi. Wstawiają się za jego ojcem. Józef ukrywa się w ogrodzie. Jego rodzina zostaje spalona żywcem. Sąsiadów bandyci przywiązują do drzew, obcinają im – jako zdrajcom - kończyny. Kilka godzin później jest już po wszystkim. Banderowcy wsiadają na furmanki i jadą dalej. Pozostawiaja za sobą spalone domy i ciała pomordowanych.
Wołyń i akcja „Wisła” Jakakolwiek próba odkrywania prawdy o mordach dokonanych na Wołyniu jest natychmiast wyciszana przez porównywanie ich z akcją „Wisła”. Jest to pewne umowne rozwiązanie w budowaniu dobrej atmosfery międzynarodowej, oczywiście o ile jest co porównywać. Polacy i Ukraini mogliby usiąść sobie wspólnie do stołu i przeprosić nawzajem za tamte zbrodnie. Jednak w kontekście tych konkretnych wydarzeń strona Polska nie ma za co przepraszać. Każdy, kto choć trochę zna się na liczbach, przyzna, że były to tragedie, których porównywanie jest bardzo krzywdzące. Z oficjalnych danych wiadomo, że na Wołyniu wymordowano ponad 120 tysięcy Polaków. Podczas akcji „Wisła”, mającej na celu jedynie przesiedlenie ludności, a nie jej eksterminacje, zginęło natomiast 2 tysiące osób. W głównej mierze byli to członkowie UPA, próbujący zbrojnie wystąpić przeciwko polskiej władzy. Śmierć każdego człowieka jest prawdziwą tragedią i licytowanie jest troszkę nie na miejscu. Jednak przemilczenie i udawanie, że na Wołyniu nic się nie stało, jest prawdziwym skandalem. Tomasz Zdunek
Normalne stosunki biznesu z polityką Media z oburzeniem opisują pomoc udzielaną przez urzędników i polityków firmie Winterpol budującej w Sudetach ośrodek wypoczynkowy z nowoczesnymi wyciągami. Jedna z gazet podkreślała, że wyciągi mają podgrzewane siedzenia, co dziennikarzom wydaje się okolicznością szczególnie obciążającą. Dzięki przychylności rozmaitych instytucji formalności przy budowie były załatwiane od ręki, a czasami urzędnicy akceptowali dokonane wcześniej przez inwestora działania, wydając stosowne decyzje z datą wsteczną. Dla skrupulatnego kontrolera była to zatem samowola budowlana legalizowana dopiero po fakcie. Taką interpretację przedstawił podczas przesłuchania przed komisją śledczą Mariusz Kamiński, który nie posiadał się z oburzenia dlatego, że inwestycja powstała w rekordowym tempie. Nie jestem naiwny i rozumiem, że pomoc urzędników udzielona właścicielom spółki Winterpol nie musiała być bezinteresowna. Zapewne nie wszystkim biznesmenom sprzyjają w tym samym stopniu, co jest niesprawiedliwe i wypacza rynkową konkurencję. A jednak nie potrafię wykrzesać z siebie oburzenia, jakim pałają niektórzy dziennikarze i były szef CBA na biznesmena, który skrupulatnie i skutecznie zabiega o swoje interesy. Dzięki temu powstał wspaniały ośrodek wypoczynkowy o standardach zbliżonych do europejskich. Czy za dużo mamy takich ośrodków w Polsce? To, że biznesmen działa także w branży hazardowej, nie ma tu nic do rzeczy. Jego celem jest osiąganie zysku. Jeśli państwo uznaje hazard za legalny, dlaczego mamy go potępiać? Moralistom oburzającym się na samowolę budowlaną legalizowaną wstecznie umknął oczywisty fakt, że przepisy krępujące w Polsce inwestora są szczególnie uciążliwe. Polska od lat zajmuje dalekie miejsce na międzynarodowych listach krajów przyjaznych biznesowi. Załatwienie wszystkich zezwoleń wymaganych przy takiej budowie, jaką realizuje Winterpol w Sudetach, bez przyjaznego wsparcia urzędników wymagałoby kilku lat, a być może byłoby w ogóle niemożliwe. Znam wiele przypadków, gdy inwestor na decyzje urzędów czeka w nieskończoność, aż cały plan biznesowy bierze w łeb. Wiadomo - w interesach czas to pieniądz. Mariusz Kamiński, zamiast oburzać się na biznesmena, który coś zdziałał wbrew polskiej biurokracji, powinien oburzać się na biurokrację, która hamuje przedsiębiorców i zmusza ich do działań moralnie dwuznacznych. Czy można mieć za złe biznesmenowi, że - mówiąc potocznie - chodzi za swoimi sprawami? Że dopinguje urzędników, stara się zaprzyjaźnić z osobami mającymi wpływ na decyzje? Przecież tak się dzieje na całym świecie. Czy jest czymś niezwykłym spotkanie premiera Francji z przedsiębiorcami z branży turystycznej, czy amerykański sekretarz ds. energii (minister energetyki) nie spotyka się z prezesami wielkich koncernów, czy sekretarz skarbu unika spotkań z bankowcami, czy burmistrz niemieckiego miasteczka unika kontaktów z największym lokalnym pracodawcą? A w Polsce od kilku lat panuje absurdalna atmosfera podejrzliwości w kontaktach polityków z biznesem. To jest właśnie nienormalne. Witold Gadomski
Każdy milion trzeba ukraść Komentarz Witolda Gadomskiego “Normalne stosunki biznesu z polityką”, napisany w obronie Ryszarda Sobiesiaka, to prawdziwy rarytas dla czytelników zbierających wypowiedzi, w których środowisko “Gazety Wyborczej” odsłania swój prawdziwy sposób myślenia. Czołowy “liberał” gazety wprawdzie “nie jest naiwny” i domyśla się, jakie musiały być przyczyny niezwykłej życzliwości urzędów dla szemranego biznesmena, ale “nie potrafi wykrzesać z siebie oburzenia”, a “moralistów”, którzy się oburzają, oskarża o uleganie histerii. Przecież w efekcie mamy piękny obiekt sportowy, pisze, a to wartość każąca na domniemaną korupcję machnąć ręką. W końcu, sugeruje Gadomski, mamy taką biurokrację i takie prawo, że uczciwie nic się zbudować nie da. Owszem, mamy takie prawo i biurokrację, o jakich pisze Gadomski. Nie przypadkiem. Tak zbudowano III RP celowo, w interesie wpływowych sitw i mafii – tak aby uczciwie się tu interesów robić nie dało, a w każdym razie, aby było to skrajnie trudne, by każdy dorabiający się dużych pieniędzy musiał się uwikłać i “zblatować”. Środowisko Michnika zaś dorabiało do tego procesu ideologiczną podkładkę, suflując cyniczne: “pierwszy milion trzeba ukraść”. Ludzie, którzy na kapitalizm nawrócili się dopiero w Magdalence, nie rozumieją, że kapitalizm sprawdza się i daje cywilizacyjny rozwój tylko wtedy, gdy jest oparty na uczciwych regułach. Jeśli zaś pozwoli się komuś ukraść pierwszy milion, to również drugi, piąty i 20. będzie on chciał ukraść, zamiast męczyć się uczciwą pracą. W tym celu owe pierwsze miliony wydaje głównie na korumpowanie urzędników i polityków – i zamiast kapitalizmu powstaje republika bananowa. Niestety, przez 20 lat pseudoliberałowie z Czerskiej nic nie zrozumieli i niczego się nie nauczyli. RAZ
Człowiek przebrany za Boga Współczesna religia, nieuchronnie „zmodernizowana” w ciągu dwustu lat wojny ze świecką nowoczesnością, chętnie używa dzisiaj argumentów humanistycznych. Od teleewangelistów amerykańskiej moralnej większości po Marka Jurka, Tomasza Terlikowskiego, abp. Michalika czy abp. Życińskiego. Nikt nie mówi już o przeciwstawieniu doskonale dobrej woli Boga grzesznej woli człowieka. Mówi się o obronie (ludzkiego) życia poczętego, obronie człowieka i jego podmiotowości, obronie humanizmu przed późną nowoczesnością, zdehumanizowaną w swoich niektórych przejawach. Współczesna „zmodernizowana” religia coraz chętniej mówi też o obronie „cywilizacji życia” (ludzkiego życia) przeciwko „cywilizacji śmierci”. W tym języku polityczny Bóg ma nawet czasami ratować świecką liberalną demokrację przed ateistycznymi ideologiami epoki „buntu mas”. Spór mógłby nawet być interesujący, mógłby stanowić wyzwanie dla humanistów, którzy zbyt często zapominają o religijnych genealogiach swego dzisiejszego świeckiego światopoglądu, gdyby nie to, że polityczny fundamentalizm („zmodernizowana” religia) używa całej tej humanistycznej „brikolerki” językowej zupełnie cynicznie. Cynicznie w sensie Sloterdijkowskim, to znaczy do refleksyjnej, samoświadomej walki o panowanie. Humanistyczne argumenty są tutaj wyłącznie przejęciem retorycznego wyposażenie wroga, aby wroga na jego własnym polu pokonać, aby mu zamknąć gębę. Test na cynizm tego „humanistycznego” języka jest prosty i każdy może go przeprowadzić na własną rękę. Sam przeprowadzałem go wielokrotnie, w rozmowach z Markiem Jurkiem, Tomaszem Terlikowskim i wieloma innymi kolegami dawnymi lub obecnymi. Jeśli rzeczywiście chodzi tu o obronę czującej istoty – embriona, płodu - przed zabiciem jej w piątym, szóstym, siódmym miesiącu, np. przed rozszarpaniem jej brudnymi szczypcami w brudnej piwnicy, ze wszystkimi tego konsekwencjami, także dla matki, to może by tak zalegalizować aborcję do dwudziestego, do szesnastego, choćby do dwunastego tygodnia. Jeśli jednak Marek Jurek czy Tomasz Terlikowski są autentycznie tak wrażliwi na los istoty obdarzonej już pierwocinami układu nerwowego, to może zgodzą się na legalizację pigułki wczesnoporonnej? Pigułki, która w ciągu dwudziestu czterech czy czterdziestu ośmiu godzin po zapłodnieniu niszczy zarodek o niewyodrębnionych jeszcze tkankach. Tak samo zupełnie „naturalnie” (to słowo ważne dla „zmodernizowanej” religii, więc je tu użyjmy) niszczą go organizmy wielu kobiet. Jeżeli jednak okazywało się, że wrażliwość Jurka czy Terlikowskiego jest już skrajnie buddyjska czy wręcz dżinistyczna (radykalnie wyznawcy dżinizmu odgarniali za swojej drogi najdrobniejsze nawet owady), wówczas proponowałem im dotowanie środków antykoncepcyjnych, żeby uniknąć pojawienia się zygoty, zarodka, który ktoś mógłby chcieć później usunąć. Jako zwolennik konserwatywnej modernizacji boję się modernizacyjnej przemocy związanej z politycznym przełamywaniem status quo, byłem więc gotów sprzymierzyć się z moimi prawicowymi rozmówcami praktycznie na każdym poziomie przedstawionych tutaj negocjacji. Wsparłbym ich z całą mocą retorycznej agresji, do jakiej przecież jestem zdolny, na poziomie walki o zakaz aborcji, gdyby zgodzili się na legalizację pigułki wczesnoporonnej. Jeśli nie daliby mi takiej możliwości, to podążyłbym za nimi jeszcze dalej - wsparłbym ich na poziomie walki z pigułką aborcyjną, gdyby zgodzili się na antykoncepcję dotowaną przez państwo. Jednak za każdym razem, kiedy im to proponowałem, kiedy pytałem ich o zdolność negocjacyjną na gruncie tej samej wszechogarniającej wrażliwości, która ich rzekomo wypełnia, słyszałem od nich gromkie i jednoznaczne „nie”. Marek Jurek czy Tomasz Terlikowski wchodząc do polityki, stają – w swoim rozumieniu – po stronie Boga przeciwko człowiekowi. Oczywiście dialektyczne popisy można ciągnąć, i twierdzić, że stając po stronie Boga stają także po stronie człowieka, bo biorąc pod uwagę nasz upadek i grzeszność tylko Bóg wie, co jest dla człowieka dobre… Ale w istocie chodzi właśnie o polityczny wybór Boga przeciwko człowiekowi, którego Jurek, Terlikowski i wielu innych realnie i na poważnie dokonało. Rzecz w tym, że polityczny wybór Boga przeciwko człowiekowi przed paroma wiekami był uczciwszy, ponieważ był bardziej naiwny niż dzisiaj. Dzisiaj wybór został wielokrotnie objaśniony i „odczarowany” zarówno przez lewicowców, jak i prawicowców, przez zwolenników Oświecenia i przez jego zażartych wrogów, przez Woltera i przez de Maistre’a, przez Schmitta i przez Badiou… I trudno już udawać, iż nie wiemy, że Bóg żądający niekontrolowanej, niekwestionowanej i nienegocjowanej władzy nad człowiekiem w polityce, to w istocie występujący w Jego imieniu człowiek żądający niekontrolowanej, niekwestionowanej i nienegocjowalnej władzy nad drugim człowiekiem. Zachód jakiś czas temu wyszedł z cyklu wojen religijnych „naiwnych”, prowadzonych w obrębie samego chrześcijaństwa, wyjątkowo brutalnych nawet na tle XX-wiecznych wojen ideologicznych. Nie widzę powodu, aby udawać, że możemy do tej epoki bezrefleksyjnie powrócić. I posługiwać się Bogiem w polityce, jakbyśmy nie pamiętali, że to narzędzie, w momencie, kiedy bierzemy je do ręki, staje się arcyludzkie. Marek Jurek i Tomasz Terlikowski są tylko ludźmi, poprzez użycie Boga, poprzez powołanie się na Jego autorytet, żądającymi pełnej, nienegocjowalnej i niekontrolowanej władzy nad innymi ludźmi. Co więcej, nawet Jan Paweł II, Benedykt XVI, abp Michalik, abp Życiński, abp Muszyński czy abp Dziwisz są jedynie ludźmi posługującymi się pojęciem Boga, aby w pewnym wybranym przez siebie obszarze żądać nienegocjowanej i niekontrolowanej władzy nad innymi ludźmi. Wypada szanować gigantyczny dorobek Kościoła w dziedzinie cywilizacyjnej, ale żaden fakt, żadna epoka w fascynującej historii tej instytucji nie pozwala stwierdzić, że Kościół jest czymś więcej niż jedną z instytucji ziemskich, wymagających takich samych świeckich narzędzi kontroli zewnętrznej i samokontroli, jak każda inna ziemska instytucja. Nic w zachowaniu hierarchów takich jak Wielgus, Życiński, Paetz, Michalik czy Dziwisz nie każe nam odwoływać się do hipotezy Ducha Świętego. Do objaśniania ich motywacji wystarczy – przy całym, szacunku dla nich i poszanowaniu ich godności - świecka psychologia, socjologia i politologia. Wystarczą Marks, Weber, Freud czy Pareto, podczas gdy przywołanie Anioła Ślązaka czy św. Jana od Krzyża będzie tu po prostu klasycznym błędem metodologicznym polegającym na niezastosowaniu brzytwy Ockhama. Zupełnie innym problemem jest używanie Boga przez polityków jawnie niewierzących. Np. propozycja konstytucji przedstawiona przez, moim zdaniem, niewierzącego Jarosława Kaczyńskiego, a firmowana przez, moim zdaniem, niewierzącego Ryszarda Legutkę (ten wybitny filozof jest europarlamentarzystą PiS-u i członkiem powołanego przez tę partię zespołu pracy państwowej, nie zdystansował się do PiS-owskiego projektu konstytucji, więc go akceptuje, a być może nawet jest jego współautorem). Bóg nie jest ani źródłem, ani adresatem tego projektu. Jego źródłem są polityczne namiętności i trzeźwe diagnozy Jarosława Kaczyńskiego, a adresatem czysto ludzka polityka. Nawet nie parlament, bo Kaczyński nie ma zamiaru o uchwalenie takiej konstytucji nawet się starać, ale elektorat Jurka, słuchacze Radia Maryja, widzowie Telewizji Trwam i sam szef tych mediów. Kaczyński naprawdę był bardziej uczciwy światopoglądowo wyrzucając Marka Jurka z PiS-u, niż pastiszując go dzisiaj w swoim projekcie konstytucyjnym. Wygląda na to, że przy całym moim faryzeizmie i grzeszności jestem w porównaniu z Jarosławem Kaczyńskim czy Ryszardem Legutką i tak zbyt przepełniony Bojaźnią Bożą, aby z aż taką ostentacją używać do doraźnej walki partyjnej (i ryzykować zużycie) tych resztek Bożego Imienia, jakie pozostały nam w późnej nowoczesności, nie wchłonięte jeszcze przez sekularyzację. Gdybym miał dzisiaj na polu politycznym krzyknąć: „do mnie wyznawcy Maryi i Jezusa, do mnie, a nie do Platformy Obywatelskiej!”, to przy całym moim poczuciu odłączenia i izolacji od sacrum jednak bym się zakrztusił i chyba szlag by mnie trafił (pewna forma samoukarania się człowieka, który choćby otarł się o powagę doznania religijnego). Jarosław Kaczyński i Ryszard Legutko muszą być ludźmi nieporównanie bardziej niewierzącymi ode mnie, skoro takiej politycznej funkcjonalizacji Boga przyszło im dokonywać bez żadnego widzialnego oporu ze strony ich ciała, umysłu czy duszy. Oczywiście, nie udawajmy niewiniątek, żyjemy przecież w codziennej rzeźni naszej peryferyjnej polityki. Użycie Boga Wszechmogącego przeciwko PO, a także w celu negocjowania z Tadeuszem Rydzykiem i okradzenia Marka Jurka z resztek jego elektoratu, nie jest w tym świecie jedyną zbrodnią czy wykroczeniem. Nie mogę udawać, że zapomniałem o takich rozrywkach, jak użycie haseł w rodzaju „ciemnogród” albo „zabierz babci dowód” - brutalnych form dystynkcji społecznej i przemocy symbolicznej - do mobilizowania inteligenckiego elektoratu przeciwko prawicy. U nas na peryferiach nie ma niewinności (tak samo zresztą, jak nie ma jej w centrum, choć tam brutalność stanu naturalnego jest jednak nieco bardziej spętana przez instytucje, prawo czy językową poprawność). Tu wojna jest jednak bardziej brutalna, i to po wszystkich jej stronach. I oczywiście Jarosław Kaczyński, wielokrotnie potraktowany brutalnie i nieuczciwie, może uważać, że także on ma dzisiaj prawo do wszystkiego, np. do użycia Boga w celu odzyskania politycznej władzy nad ludźmi. Ale przy tej okazji warto powtórzyć banał, że człowieka przywołującego dzisiaj w polityce Boga, obojętnie, czy ten człowiek nosi moherowy beret, filcowy kapelusz czy biskupią tiarę, opromienia jedynie ciemne światło polityczności, a nie jasny blask Ducha Świętego. Cezary Michalski
Imponderabilia Michalskiego Sądziłem, że nieco więcej upłynie w Wiśle wody, nim C. Michalski wróci do przestrzeni publicznej, ale najwyraźniej uznał, iż odczekał swoje (rzecz się odleżała) i po przeprowadzonej wedle najlepszych zamordystycznych wzorców, rozprawie z kataryną, może uznać się za pełnoprawnego uczestnika debaty w Polsce i jakby nigdy nic zabrać się za „imponderabilia”, czyli np. za wytykanie „katolickim fundamentalistom”, takim jak M. Jurek czy T. Terlikowski, że są bardziej po stronie Boga niż „człowieka”.
To wszystko zaś na łamach komunistycznej „Krytyki Politycznej”, która, jak wiemy, komunistyczna nie jest, tak jak nie jest komunistyczna komunistyczna „Polityka”, bo i – jak wiemy skądinąd – w Polsce nie było żadnego komunizmu, choć gdyby tak wziąć to twierdzenie ze śmiertelną powagą, to i obalenia komunizmu nie było (to ostatnie zaś głoszą z kolei antykomunistyczne oszołomy, więc coś z tą logiką nie tak). Lepszego miejsca Michalski znaleźć sobie nie mógł, bo „GW” jest już gwiazdą schodzącą z rynku medialnego, zaś „KP” tą wschodzącą, dlatego ta pierwsza gwiazda różowym światłem emanuje, zaś ta druga czerwonym jak się patrzy. A gdzie jak nie w środowisku zdrowych, młodych, krzepkich neomarksistów się lepiej o imponderabilia zawalczy? Wprawdzie „KP” to ostatnio czepiło się mocno nowego proletariatu, tj. „mniejszości seksualnych” wykluczanych wciąż i wciąż przez polskiego kołtuna, w związku z tym Michalski taką tematykę powinien podjąć, no ale może zdoła to zrobić następnym razem. Nie żądajmy od razu wszystkiego. Może jest tak, że Michalski nie uważa, iż zrobił cokolwiek złego? No bo że uważa, iż zrobił coś dobrego, to byłoby mi ciężko uwierzyć. Może też Michalski nie pamięta? Więc ja mu przypomnę. Michalski wraz z paroma jeszcze kolesiami z „branży medialnej” strzelił z armaty do wróbla, co uznał za wielkie bohaterstwo. Jeśliby patrzeć od strony zasług dla zamordyzmu w Polsce, tego zamordyzmu, na rzecz którego pracują dniem i nocą funkcjonariusze Ministerstwa Prawdy już od 20 lat, to faktycznie Michalski ma nieocenioną zasługę. Odstrzelić bowiem zwykłego obywatela wyłącznie za to, że zabrał krytyczny głos w debacie publicznej, to jest nie byle co i żywię graniczące z pewnością przekonanie, że za poprzedniego reżimu, to Michalski mógłby nawet order za to dostać „za ofiarność i odwagę”, jaki przyznawano co dzielniejszym oficerom MO. Ze swoim strzelaniem jednak Michalski się nieco przeliczył i spóźnił, ponieważ akurat kataryny (wtedy gdy urządzono z nią wojnę) nikt z głową na karku (no może poza jakimiś kompletnymi matołami, tych wszak w Polsce znajdzie się w każdej sferze) za wroga publicznego nie uważał. W ten sposób zatem dokonał Michalski symbolicznego „desantu” na zupełnie zdemilitaryzowany obszar. Tym samym jednak wykazał, że bliżej mu do zamordyzmu aniżeli do jakiegokolwiek porządnego światopoglądu. Ta lekcja historii pozostanie bezcenna dla wszystkich, którzy śledzą rozwój polskiego konserwatyzmu, ponieważ dowiodła, iż w jego kręgach kryją się częstokroć ludzie, którzy nie powinni w tychże kręgach nigdy być. Ktoś może być inteligentny, przenikliwy i nawet oczytany, ale zarazem zwyczajnie podły i bezwzględny. Taki zaś człowiek na miano konserwatysty w żaden sposób nie zasługuje, ponieważ konserwatysta nie tylko głosi pochwałę pewnych zasad dotyczących międzyludzkiego porządku, ale i sam te zasady stara się w swoim życiu kultywować. Nie chodzi mi o to, że konserwatysta musi być osobą świętą (choć dążenie do świętości każdy katolik ma wpisane w swoje credo; nie każdy jednak konserwatysta jest katolikiem, jak wiemy), ale o to, iż dokładnie wie, że pewne rzeczy zwyczajnie nie uchodzą – zaś gdy zdarza mu się popełniać błędy, to umie je naprawiać i dokonywać zadośćuczynienia. Jeśli ktoś łamie zasady, a jednocześnie nie widzi w tym najmniejszego problemu, to nie zasługuje na jakiekolwiek poważne potraktowanie i trzeba się od takiego człowieka trzymać jak najdalej, jako kogoś pozbawionego twarzy i honoru. Za takiego uważam Michalskiego, który, jak pokazuje czas, ani nie poczuwa się do żadnej winy, ani też żadnej skruchy nie wyraża. Przeciwnie, włączył się w prace neomarksistów i z nowej, tym razem, czerwonej ambony nowe homilie chce wygłaszać. Jest to dla mnie tak żałosne, że aż wstrętne. FYM
O przesądach technokratów Do tej pory było raczej tak, że intelektualiści potępiali Mamonę – natomiast technokraci głęboko wierzyli, że jeśli jest w państwie jakiś problem, to należy na jego rozwiązanie poświecić więcej pieniędzy – i wszystko zostanie rozwiązane. Otóż takie przekonanie jest również zabobonem. Piszę to, ponieważ uparty {artagnan} po odpadnięciu od jednych blanków zaatakował również z drugiej strony: Zdecydowanie chciałbym zaprotestować nie tyle [przeciw] stwierdzeniu, że im więcej wykształconych tym gorzej się dzieje w państwie polskim - ale znaczeniu, że niby mamy w kraju więcej wykształconych ludzi. To prawda, że magistrów jest obecnie coraz więcej, ale jakie oni prace piszą... A wszystko z dość prozaicznej przyczyny: od kilkunastu lat pracownicy wyższych uczelni mają głodowe pensje. Doktor po studiach możne liczyć na uczelni, czy instytucie na około 1,5 tys. zł, adiunkt i dr hab. ok. 2,5 tys. zł, a profesor ok. 3 tys. zł. Przez te działania większość ludzi nauki dawno już pouciekała z uczelni (przy okazji postuluję, aby tytuły i stopnie naukowe można było dostawać tylko i wyłącznie w instytutach, gdzie raczej dobre badania się prowadzi - a nie na uczelniach!). Z czego by wynikało, że należy podnieść zarobki na uczelniach, a sytuacja się od razu poprawi.
Otóż: nie koniecznie. Może się nawet pogorszyć. Akurat parę dni temu pisałem tu właśnie, że płacenie za dużo za pracę może spowodować pogorszenie sytuacji. Jak raz pasuje to do tego problemu. Wyjaśniłem (17-I-2010) dlaczego – i nie będę powtarzał. Nie muszę zresztą, bo teza {artagnan}a jest sfalsyfikowana w praktyce. Otóż w Stanach Zjednoczonych pracownicy nauki (proszę wybaczyć: „uczonymi” trudno ich nazywać...) zarabiają o wiele, wiele więcej od pracujących w Polsce. I gdzie – pytam – jest większy procent naukawców broniących tezy o GLOBCIu: w USA – czy w Polsce? A naukawców domagających się interwencji państwa w gospodarkę i wrzucania bilionów by „ratować nas przed KRYZiem?” A z kolei: ile wielkich odkryć powstało dzięki ludziom żyjącym raczej w biedzie, niż w luksusach? Problem polega na tym, że gdy uczonym zaczniemy oferować pieniądze, to te pieniądze musi dać KTOŚ. Ten KTOŚ jednak zna się na nauce nieskończenie gorzej od uczonego. By więc otrzymać pieniądze uczony nie musi wcale odkrywać niczego nowego – a nawet gorzej: jeśli zaproponuje {artagnan}owi, że obali teorię Wielkiego Wybuchu, to {artagnan} mu tych pieniędzy nie da – bo byłoby to sprzeczne z jego stanem wiedzy, a więc „nieracjonalne”. W efekcie jeśli pieniądze jako bodziec w ogóle działają, to odciągają ludzi od pracy naukowej i skierowują na sztukę pisania prac pod tych KTOSiów – by wydębić od nich te pieniądze. Prawdziwi uczeni, oczywiście, tym się nie zajmują – natomiast „naukawcy” oczywiście tak. Jest ich coraz więcej (forsa ich przyciąga!), obrastają w znaczenie, w pieniądze, to oni są teraz „najważniejszymi uczonymi” - i, rzecz jasna, prawdziwych uczonych muszą tępić, jako nieuczciwą konkurencję. Nie, iżby świadomie działali przeciwko nauce, nie: po prostu zaczynają pogardzać każdym, kto nie ma wysokich dochodów, nie jest zapraszany na Ważne Konferencje transmitowane przez telewizję, nie ma dużo prac cytowanych w Science Citations Index... A uczony ich nie ma, bo jego prac naukawcy nie czytają; kto by czytał prace ludzi nieważnych? (Ba! {Plrc} wspomniał o p.Andrzeju Wilesie – który, w zgoła nie „fermatowski” sposób, udowodnił ponoć Wielkie Twierdzenie Fermata). Zajrzałem do Wikipedii – i z przerażeniem stwierdziłem, że wikipedyści uważaja, iż Jego wielkim osiągnięciem było, że pokazał się w BBC, a parę stacji telewizyjnych w USA zrobiło z Nim wywiady!!! Niestety: Arystoteles już wywiadu TV nie udzieli...) Co gorsze: jeśli tacy skorumpowani naukawcy opanują jakąś dziedzinę, to następuje jej śmierć: naukawcy nie dopuszcza konkurentów w walce o pieniądze sponsorów (czy państwa) bo wtedy już tylko one się liczą. Polecam książkę „Przewodnik stada” p.Konstancji Heleny Trimmer-Willisowej („Connie Willis”). Wreszcie słowo o praktyce. Dopóki nie ma d***kracji, nauka, nawet zdeprawowana pieniędzmi, nadal może istnieć. W Polsce jest paradoksalnie o tyle dobrze, że naukawcy walczą o niezbyt duże pieniądze, w wyniku czego nie mają o wiele lepiej od (nielicznych) prawdziwych uczonych. W Stanach Zjednoczonych hochsztaplerów wyspecjalizowanych w walce o pieniądze jest wielokrotnie (procentowo) więcej niż w Polsce – bo tam to się bardzo opłaca... jednak „na ilość” prawdziwych uczonych jest tam znacznie więcej. I powstaje pytanie: czy lepiej jest mieć 1000 hochsztaplerów i dwóch uczonych – czy milion hochsztaplerów – i pięciu uczonych? Gdy pojawia się d***kracja – tych pięciu czy nawet stu uczonych musi siedzieć jak myszy pod miotłą. Ot, taki p.prof. Wawrzyniec Henryk Summers (obecnie załapał się na szefa Krajowej Rady Gospodarczej , NEC; co sądzę o Jego teoriach gospodarczych, to sądzę...) został większością głosów w 2005 wyrzucony z prezesury Uniwersytetu Harvarda, bo ośmielił się powiedzieć, że mniejsza liczba kobiet wśród profesury spowodowana jest przyczynami naturalnymi ("the different availability of aptitude at the high end" ) a nie „dyskryminacją”. Ale nawet gdyby nie było d***kracji: czy Polskę stać na utrzymywanie miliona dobrze zarabiających hochsztaplerów, by dochować się pięciu wybitnych uczonych? JKM
Projekt konstytucji PiS Prawo i Sprawiedliwość przedstawiło właśnie swój projekt konstytucji. Oceny polityków i dziennikarzy odnoszą się zwykle do prezydenckiego charakteru tego projektu. Ja jednak, znając naszych (anty)kolegów z PiS, najpierw zajrzałem sobie do praw obywatelskich, aby zobaczyć, co ta socjalistyczna partia proponuje w kwestii prawa własności. Oto skutki małej kwerendy poszczególnych artykułach projektu dotyczących własności prywatnej, swobody używania jej i zasad wolnorynkowych:
1. Panujący w Polsce system ekonomiczny nazwany został mianem „społecznej gospodarki rynkowej” (art. 4 ust. 1 pkt 4). Stwierdzenie to jest dosyć ogólnikowe i można z niego wyprowadzić właściwie każdy system ekonomiczny – od wolnorynkowego, po oparty na społecznej nauce Kościoła, aż po socjaldemokratyczny. Uściślenie tego problemu przynoszą dopiero następne fragmenty projektu.
2. Wśród zadań państwa wymieniono „przeciwdziałanie bezrobociu, bezdomności i innym postaciom wykluczenia społecznego” (art. 4 ust. 7). Budzi nasze szczere wątpliwości, czy zadaniem państwa jest „przeciwdziałanie bezrobociu, bezdomności”, szczególnie, że wedle art. 4 ust. 2 Rada Ministrów winna raz w roku składać Prezydentowi, Sejmowi i Senatowi sprawozdanie (między innymi) z tegoż „przeciwdziałania”. Artykuł ten ma wyraźnie charakter reliktu mentalności PRL.
3. Jeszcze bardziej dziwić musi w ustach ekspertów i polityków PiS przyjęte określenie „wykluczenie społeczne” – jakże charakterystyczne dla pseudosocjologicznego żargonu współczesnej socjaldemokratycznej czy nawet neomarksistowskiej lewicy. Użycie takiego terminu musi prowadzić do pytania: kto pisał ten projekt i kto go zatwierdził jako oficjalny dokument partii mieniącej się prawicową?
4. Zaniepokojenie budzić musi zapis: „Własność zobowiązuje. Korzystanie z niej nie może szkodzić dobru wspólnemu ani prawnie chronionym dobrom innych osób” (art. 42 ust. 2). Stwierdzenie to w sposób absolutnie radykalny sprzeciwia się podstawowemu dla kapitalizmu rozumieniu własności jako „prawa do swobodnego użytkowania własności z wyłączeniem osób trzecich”, jakie znajdujemy w wolnorynkowych systemach prawnych od czasu Kodeksu Napoleona (słynny art. 544 Kodeksu: La propriété est le droit de jouir et de disposer des choses de la manière la plus absolue, pourvu qu’on n’en fasse pas un usage prohibé par la loi et le règlement). Projekt nie precyzuje, kto będzie egzekwował „zobowiązania” wynikłe z posiadania własności ani na czym one dokładnie polegają, acz z ogólnej koncepcji konstytucji wynika, że będzie się tym zajmowało centralistyczne i etatystyczne państwo. Ono także będzie – jak możemy się spodziewać – definiowało, na czym to „zobowiązanie” będzie polegać, czyli, innymi słowy, jak bardzo własność jednostki zostanie ograniczona, a jej mienie narażone na interwencje i zabór ze strony „osób trzecich”. W końcu do tych ostatnich zalicza się także państwo!
5. Projekt konstytucji PiS – i to wymaga szczególnego podkreślenia i napiętnowania – nie uznaje własności prywatnej jako zasady nienaruszalnej. Art. 42 stanowi, że „każdy ma prawo do własności oraz prawo dziedziczenia”. Z tekstu tego nie wynika, że własność każdego obywatela jest chroniona. Państwo chroni jedynie „zamachy” na „mienie” (art. 4 ust. 1 pkt 1), czyli chroni własność indywidualną przed bezprawnym zaborem przez inne osoby fi zyczne lub prawne. Projekt nic nie wspomina jednak o ochronie własności prywatnej przed samym państwem. Ze stwierdzenia, że „każdy ma prawo do własności”, nie wynika koniecznie nienaruszalność własności prywatnej. Wydaje się, że można ten zapis interpretować w duchu redystrybucjonistycznym – tak jak to czyniła niekomunistyczna lewica w XIX wieku, np. Pierre Proudhon – każdy z nas ma prawo do posiadania własności, a więc ci, którzy są jej pozbawieni (np. z powodu złego gospodarowania środkami finansowymi), winni ją otrzymać. Pytanie: od kogo? Kto ma ją dać? Kogo należy, w celu redystrybucji, własności pozbawić? Na te pytania projekt nie daje odpowiedzi, ale zapis ten brzmi wyjątkowo groźnie dla własności prywatnej każdego obywatela.
6. Nie do przyjęcia jest zapis proponowanego art. 51, który – wbrew ekonomicznemu rozsądkowi – sztucznie próbuje podtrzymywać wegetację zetatyzowanego systemu tzw. publicznej opieki zdrowotnej. Proponowany artykuł w praktyce uniemożliwia jakąkolwiek – tak konieczną i pilnie potrzebną – prywatyzację tego sektora usług.
7. Mało nam tu wyjaśnia posługiwanie się przez projektodawców terminem „prawa człowieka” (art. 17 ust. 1) bez sprecyzowania, o jakie prawa konkretnie chodzi. Niewiele z nich zresztą przyjdzie przy ochronie własności, gdyż współczesna interpretacja praw człowieka głęboko odeszła od pierwotnego modelu liberalnego na rzecz socjalnego (np. prawo własności nie jest już dziś zaliczane do „praw człowieka”). Reasumując nasze spostrzeżenia na temat projektu konstytucji PiS: wyraźnie widać przechylenie w kierunku socjaldemokratycznej koncepcji gospodarki, o charakterze roszczeniowym, gdzie centralistyczna struktura reguluje gospodarkę i zapewnia dobrobyt obywatelom. Własność prywatna nie jest chroniona, a zamiast niej występuje nieokreślone powszechne „prawo do własności”, które można rozmaicie interpretować. Model ten kompletnie nie przystaje do wyzwań nowoczesnej kapitalistycznej gospodarki. Jest to koncepcja socjalna, bliska temu, co głosi współczesna zachodnia lewica. W projekcie zwraca uwagę skrajna skąpość zabezpieczenia klasycznych liberalnych praw obywatelskich, w tym podstawowego z nich – prawa własności, o którym bardzo ogólnikowo i podejrzanie wspomina tylko art. 42. Jedyną starannie chronioną formą własności prywatnej jest – nie wiemy, dlaczego – „nienaruszalność mieszkania” (art. 30, ust. 1). Dlatego też zapisy projektu konstytucji PiS w omawianych kwestiach trudno uznać za odpowiadające standardom nowoczesnej formacji prawicowej. Adam Wielomski
Po co rozwiniętej d***kracji wybory? Posiadacze dzieci doskonale wiedzą, że jeśli dziecko nie chce zjeść np. marchewki, a bardzo nie lubi szpinaku, to należy je spytać: „Czy wolisz marchewkę – czy szpinak?”. Dziecko wybierze marchewkę – i potem je ją już z mniejszymi oporami, bo to jest „jego wybór”. Dokładnie to samo czynią cwaniacy z „naszej klasy politycznej”: dają ludziom do wyboru np. JE Lecha Kaczyńskiego i JE Donalda Tuska, ludzie na któregoś z rozpaczy zagłosują – i już ponad połowa tzw. elektoratu nie będzie tak bardzo opozycyjna. Po to – i tylko po to – istnieją w „rozwiniętej d***kracji” wybory. Gdyby wybory mogły coś zmienić, na pewno zostałyby zakazane. Ciekawe, że pobieżne sondaże wskazują, że w II turze pokonałbym dość wyraźnie p. Lecha Kaczyńskiego – a wcale nie tak wysoko przegrałbym z p. Donaldem Tuskiem. Oczywiście nie dlatego, że ludzie nagle pokochaliby program p/n „Wolność i Praworządność” (większość ludzi wcale nie chce Wolności – tylko pełnego żłobu – i wcale nie chce Praworządności, tylko znajomego sędziego i krewniaka-urzędnika…), lecz dlatego, że prawie połowa nienawidzi p. Donalda Tuska, a jeszcze większa, że tak powiem, połowa nienawidzi p. Lecha Kaczyńskiego. Więc ONI postarają się, bym – jeśli oczywiście w tych wyborach wystartuję – do drugiej tury nie wszedł. Bo – proszę zapamiętać: głos na mnie – to głos przeciwko całemu temu skorumpowanemu do cna systemowi, przeciwko tej bandzie „d***kratów”, która przekłada na oślep wajchy w sterówce okrętu „Polonia” – który wskutek tego porusza się na wodzie jak pijany. Tak musi być, gdy jedna partia ciągnie jedną wajchę, a druga inną – w drugą stronę. Problem zaś w tym, że ONI „muszą rządzić” – czyli majdrować wajchami – by usprawiedliwić swoje pensje i brać za konkretne działania łapówki. Ktoś ma kochankę w Pernambuco, więc daje sternikowi w łapę, by ten skręcił na Zachód – i statek skręca. Nikt nawet nie wie czasem: dlaczego? Dopiero potem wychodzi na jaw, że np. w tej całej „aferze hazardowej” chodziło o ekspresowe przepchnięcie punktów o video-loteriach i Totalizatorze. PP. Sobczak & Szpak (felietoniści Angory) mieli do mnie lekką pretensję, że posądziłem Ich o to, iż chcą, by WCzc. Zbigniew Chlebowski nadal rządził – podczas gdy Oni chcą Go usunąć od władzy. No, tak – ale napisali, iż jest źle, że p. Chlebowski pobiera dietę i pensję posła, choć nic nie robi. Ja na to zauważyłem tylko, że lepiej, że bierze te pieniądze i nic nie robi, niż gdyby brał te pieniądze i układał jakieś ustawy! Chodzi o styl myślenia. Ludzie np. często mówią: „Ci posłowie to nic, tylko o Katyniu i Oświęcimiu – a wzięliby się za gospodarkę”. Jest dokładnie odwrotnie: módlmy się, by Senat i Sejm zajmowały się wyłącznie sprawą Katynia i Oświęcimia – bo żadnej krzywdy ofiarom Czerwonych już wyrządzić nie zdołają – a gospodarce mogą. I wyrządzają. 95% ustaw „gospodarczych” pogarsza naszą sytuację; te „dobre” 5% – to ustawy kasujące poprzednie ustawy… I nie jest to wina akurat polskiego parlamentu – lecz d***kracji w ogóle. Już śp. Herbert Spencer, najwybitniejszy socjolog angielski, zauważył, że wszystkie ustawy wydane w latach 1800-1820 przez Parlament Zjednoczonego Królestwa zostały w latach 1820-1840 odwołane jako zbędne lub szkodliwe… z wyjątkiem tych, które kasowały ustawy wcześniejsze. Przyczyną nie jest głupota polskich senatorów lub posłów. Już Arystoteles zauważył, że „d***kracja jest najgorszym z możliwych ustrojów, bo rządzą hieny wybierane przez osły”. Co prawda, nie wyobrażał sobie zapewne aż TAKIEJ głupoty i TAKIEJ korupcji, jakie panują dziś – no, ale w Atenach prawo głosu miało tylko 15% ludzi… dziś MUSI więc być siedem razy gorzej! JKM
WESOŁEK JAK ROBIN HOOD Prokuratura wystąpiła o wstrzymanie wykonania kary więzienia przez Klaudiusza Wesołka. Jego wypuszczenia chce też prezes IPN Janusz Kurtyka. Jak informowaliśmy, działacz opozycji demokratycznej z czasów PRL trafił do więzienia za rzekome znieważenie prokuratora na podstawie... niekonstytucyjnego przepisu. - Prokuratura Okręgowa w Gdańsku wystąpiła 22 stycznia o wznowienie postępowania w sprawie pana Wesołka oraz wstrzymanie wykonania kary – mówi Niezależnej.pl prokurator Katarzyna Szeska, rzecznik Prokuratury Krajowej. Sprawą zająć ma się teraz Sąd Okręgowy w Gdańsku. O bulwersującej sprawie pisała „Gazeta Polska” w artykule „Ministrze sprawiedliwości, uwolnij Klaudiusza Wesołka”. Zwróciła ona uwagę, że Wesołek siedzi za czyn, który nie jest przestępstwem. Artykuł 226 kodeksu karnego dotyczy znieważenia funkcjonariusza publicznego, w tym prokuratora. Trybunał Konstytucyjny stwierdził jednak w 2006 roku, że ścigać można z niego tylko te osoby, które znieważyły prokuratora w czasie wykonywania obowiązków służbowych, a nie np. w pisemnej skardze na niego. A taka właśnie stała się powodem kłopotów Wesołka.
Nieudolna sprawiedliwość, przewrażliwieni urzędnicy Sprawa oburzyła byłych członków Ruchu Wolność i Pokój, w którym działał w czasach PRL Wesołek. – To skandal, Klaudiusz poszedł do więzienia, bo domagał się, by urzędnik państwowy wykonywał obowiązki, za które mu płacą – mówi Niezależnej.pl Marek Kurzyniec, w latach 80 działacz WiP. – Ta sprawa to część szerszego, niebezpiecznego zjawiska – ograniczania wolności wypowiedzi i chronienia urzędników przed krytyką za pomocą represji – uważa Kurzyniec. Na popularnym portalu Tezeusz.pl przeciwko represjom wobec Wesołka zaprotestował inny weteran WiP - jezuita, filozof i teolog Andrzej Miszk. Klaudiusza Wesołka pamiętam jako zwariowanego i inteligentnego zadymiarza z Trójmiasta, związanego z młodą opozycją lat 80-tych: z Federacją Młodzieży Walczącej i Ruchem "Wolność i Pokój". Właśnie w jego domu w Gdańsku spotkaliśmy się z Jackiem Kuroniem – wspominał wspólną działalność przed 1989 rokiem. W wolnej Polsce Klaudiusz Wesołek stał się Robin Hoodem walczącym samotnie z korupcją polityków i postkomunistycznymi układami w państwie - czytamy. Zdaniem Miszka „razi dysproporcja między skutecznością polskiego wymiaru sprawiedliwości w karaniu za błahostki ofiar systemu komunistycznego, a jego nieudolnością w karaniu winnych rzeczywistych przestępstw funkcjonariuszy ówczesnego reżimu. Nawet jeśli Klaudiusz Wesołek zachowuje się niekonwencjonalnie, wyraźnie widać, że jest zdesperowaną ofiarą nieudolności polskiego wymiaru sprawiedliwości i przewrażliwienia urzędników IPN na punkcie własnej godności. Ofiara biurokracji, a wcześniej komuny, która przez lata bezskutecznie dochodzi swych praw do prawdy i sprawiedliwości, ma prawo być zdesperowana i zdolna do używania obraźliwych epitetów, choć nie należy tego pochwalać”. Podobnie rzecz ocenił inny z ówczesnych liderów WiP, Wojciech „Jacob” Jankowski. Wszystkie te sprawy i rewizje były kompletną farsą, nawet w świetle ówczesnego prawa. Za oskarżyciela robił ubek, "obrońcą" w sądzie wojskowym był oficer podległy sędziemu, nawet za publiczność robili ubecy, bo tych, którzy chcieli się przyjrzeć rozprawom, nader często zamykano "profilaktycznie" na komendzie – napisał. To wyjątkowe obrzydlistwo i groźny dla nas wszystkich - "obywateli-petentów" - precedens. Na koń! I protestujmy, jak się da. Howgh! – zaapelował. Przypomnijmy: w 2003 roku Wesołek postanowił obejrzeć własną teczkę w IPN-ie. Oprócz zabawnych informacji o rozpracowywaniu topienia marzanny-Jaruzelskiego z 1988 roku znalazł tam notatkę, potwierdzającą sterowanie przez Służbę Bezpieczeństwa formalnie niezawisłym wymiarem sprawiedliwości PRL. Powiadomił o tym prokuraturę IPN, kierowanego wówczas przez Leona Kieresa. Ale prokurator Piotr Niesyn odmówił wszczęcia śledztwa w tej sprawie. Wobec nieskuteczności drogi odwoławczej, Wesołek napisał skargę na Niesyna, w której napisał:
1) Prokurator IPN jest, moim zdaniem, ALBO esbecką szuja, która przyszła do IPN, aby "chronić kolesi"
2) ALBO kieruje się fałszywie rozumianą "solidarnością zawodowa", która każe mu za wszelką cenę bronić przedstawicieli "wymiaru sprawiedliwości", jakikolwiek on był czy jest.
3) ALBO i jedno i drugie.
Za to sąd w osobie asesora Radosława Wyrwasa wydał na niego wyrok skazujący: miał on znieważyć prokuratora w związku z pełnieniem przez niego obowiązków służbowych w napisanej przez siebie skardze na jego czynności, to jest dopuścić się czynu z artykułu 226 § 1 kk. Za to w 2004 roku skazany został na karę 10 miesięcy ograniczenia wolności, z obowiązkiem wykonywania pracy na cele społeczne. Ponieważ Wesołek nie zgadzał się z wyrokiem, odmówił jej wykonania. Dwa lata później okazało się, że miał rację. 11 października 2006 r. Trybunał Konstytucyjny uznał, że przepis, jakiego wobec niego użyto, może naruszać aż cztery artykuły konstytucji.
Kurtyka: nie identyfikuję się z postawą prokuratora Niesyna Po ujawnieniu sprawy Wesołka głos w tej sprawie postanowił zabrać prezes IPN Janusz Kurtyka. Napisał oświadczenie, w którym stwierdził: „Pracownika IPN powinna cechować empatia i zrozumienie emocji ofiar systemu komunistycznego, nawet jeśli subiektywnie niekiedy czuje się obrażony. Jego zadaniem musi być zrozumienie i rozładowanie tych emocji, bowiem są one wynikiem autentycznej krzywdy. Z tych względów reakcja prok. Piotra Niesyna jest trudna do zaakceptowania, nawet jeśli pod względem formalnoprawnym nic jej nie można zarzucić. Oświadczam kategorycznie, iż nie identyfikuję się z postawą prok. Niesyna z 2003 r. Jej efektem jest obecnie krzywda człowieka już raz skrzywdzonego przez system komunistyczny”. Kurtyka zapowiedział też wniosek o wszczęcie procedury ułaskawiającej wobec Wesołka. Korneliusz Plewa
Rak socjalizmu pośród norweskich fiordów W 1968 roku na wodach terytorialnych Norwegii odkryto bogate złoża ropy i gazu. Tamto wydarzenie poratowało nie tylko państwowy system przymusowych ubezpieczeń społecznych, ale cały kraj, który od lat trzydziestych żyje pod nieustannym jarzmem socjaldemokratów. Socjaldemokratyczna Skandynawia stanowi dla całego świata realizację odwiecznej idei państwa szczęścia i dobrobytu. Wedle tego wyobrażenia, żyjący na zimnej północy Norwegowie już dawno porzucili wojowniczą naturę swych przodków – wikingów – i postanowili zająć się budowaniem ekologiczno-demokratycznej oazy dostatku. Taki obraz kraju nad fiordami można utrzymać, opierając się jedynie na doniesieniach mainstreamowych mediów. Dogłębna analiza zjawisk w nim zachodzących przynosi całkowicie odmienny obraz. Polacy znają Norwegię głównie dzięki państwowemu koncernowi Statoil (ponad 70% udziałów Lewiatana). Zajeżdżając na stację paliw tej firmy, powinniśmy jednak pamiętać, że popieramy… państwowy monopol. Po fuzji z innym państwowym molochem, Hydro, Statoil stał się jednym ze światowych liderów przemysłu paliwowego. Ów norweski Orlen kontroluje ok. 70% zasobów ropy na Morzu Północnym. Na szczęście wydobyciem zajmują się także inne firmy, takie jak Shell, Phillips czy BP. Na wydobywaną ropę nakładany jest specjalny podatek, który zasila norweski ZUS – Statens Pensjonskasse. Sumy z niego uzyskiwane są na tyle potężne, że państwo stworzyło nawet specjalny fundusz inwestycyjny, który (paradoksalnie niestety) osiąga całkiem dobre rezultaty. Nieustanny światowy popyt na ropę naftową sprawia, że zyski czerpane z jej eksploatacji bardzo sprawnie utrwalają strukturę własnościową gospodarki – podobną do tej, którą mamy w Polsce. Niemal każda branża norweskiej gospodarki do złudzenia przypomina sytuację znaną nam z Polski. Odpowiednikiem polskiej TP SA jest norweski Telenor, obsługujący linie stacjonarne. Telefonie komórkowe są zazwyczaj prywatne. Norweskie PKP – Norges Statsbaner – posiada tylko jednego konkurenta, który przewozi klientów na odcinku lotnisko – centrum miasta w stołecznym Oslo. Marzeniem większości młodych Norwegów jest dostanie się na jeden z licznych państwowych uniwersytetów. Norweski NFZ (Regionalt Helseforetak) to niekończące się kolejki do specjalistów – prywatne gabinety przyjmują klientów od zaraz. Skandynawski LOT, czyli SAS, zarządzany jest przez pakiet kontrolny rządów Norwegii, Danii i Szwecji. Istnieje co prawda kilku prywatnych przewoźników (np. Norwegian.no), ale obsługa lotnisk i całej infrastruktury i tak należy do państwa – poprzez firmę Avinor. Monopol pocztowy na przesyłki mniejszego kalibru, tak jak w Polsce, trzyma należący do Lewiatana Posten Norge. Rynek mediów telewizyjnych posiada podobna strukturę co u nas, z dominacją państwowej NRK. Państwo zachowuje niemal identyczny jak w Polsce zakres własnościowy także w wielu innych dziedzinach, takich jak produkcja energii elektrycznej czy wydobycie węgla. Powstaje zatem pytanie: skoro w Polsce po 1989 roku nastała socjaldemokracja będąca niemal idealną kopią tej praktykowanej w Norwegii, to czemu nadal jesteśmy w porównaniu do tego kraju tacy biedni? Bogactwa naturalne nie są wcale odpowiedzią (przynajmniej nie jedyną!). Najbogatszym w surowce krajem na świecie jest Rosja, która zamożnością obywateli pochwalić się bynajmniej nie może. Aby zrozumieć przyczyny bogactwa Norwegii, należy cofnąć się nieco w przeszłość oraz zwrócić uwagę na czynniki zazwyczaj lekceważone. W latach 1814-1905 Norwegia stanowiła część Szwecji, która może się dziś poszczycić najdłuższym w historii, obok Szwajcarii, okresem neutralności. Norwegia – tak jak niegdyś Stany Zjednoczone, przed nastaniem rządów obłudników w stylu Woodrowa Wilsona czy Franklina Roosevelta – praktykowała politykę izolacjonizmu. II wojna światowa, w czasie której doszło do stosunkowo niewielkiej (w porównaniu do reszty Europy) liczby nalotów i zniszczeń, była pierwszym dla Norwegii konfliktem zbrojnym od czasów wojen napoleońskich. Korzystny dla całego świata okres wiary w szkodliwość wojny dla gospodarki był zatem dla całej Skandynawii wydłużony o kilkadziesiąt lat. Norwegia uniknęła hekatomby ludnościowej I wojny, a II wojna światowa nie zakończyła się destrukcją kraju. Norwedzy, mimo swej niezachwianej wiary w socjalizm, nigdy nie przeszli, tak jak ponad pół Europy, procesu nacjonalizacji dóbr na wschodnioeuropejską skalę. Odbiciem tego jest choćby zakres prywatnej własności lasów, która w przypadku Norwegii grubo przekracza 60%, podczas gdy w Polsce jest to jedynie ok. 17%. Norwegia nigdy nie nacjonalizowała prywatnych gruntów rolnych, jezior ani zasobów mieszkaniowych. Jej bogactwo powstało głównie w latach poprzedzających dojście do władzy socjaldemokratów. Monarchia szwedzka, której częścią przez wiele lat była Norwegia, w latach 1870-1950 szczyciła się najwyższym na świecie wzrostem dochodu per capita na świecie. Dojście do władzy Partii Pracy doprowadziło do spadku bogactwa mieszkańców Norwegii. Szczęśliwie dla władzy odkrycie ropy w latach sześćdziesiątych zmieniło nieco sytuację i pozwala zakamuflować wiele palących problemów. Świat nie chce jednak widzieć prawdziwej sytuacji Norwegii, wskazując na jej trzecie miejsce wśród najzamożniejszych krajów świata. Warto zwrócić uwagę, że w przypadku kraju posiadającego jedynie niecałe 4,8 mln mieszkańców ropa i gaz pełnią rolę listka figowego dużo skuteczniej niż w Brazylii czy w Rosji. Gdyby pozbawić Norwegię przemysłu związanego z ropą (wytwarzającego jedną czwartą PKB), otrzymalibyśmy kolejną Szwecję lub Danię – kraje nadal bogate, ale znajdujące się w wieloletniej stagnacji, potężnie zadłużone i nękane bezrobociem. Prawdziwy obraz Skandynawii i Norwegii to społeczeństwo zapatrzone w ideały socjalizmu, które nigdy nie miało do czynienia z gwałtami Armii Czerwonej. Norwegów nie przeraża to, że struktura własnościowa w ich kraju nie odbiega zanadto od krajów byłego bloku komunistycznego. Są przyzwyczajeni do bogactwa, ale zupełnie nie rozumieją mechanizmów, które je spowodowały. Oklaskiwani przez opinię światową wierzą, że jedyną drogą do dobrobytu jest państwo opiekuńcze. Norwegowie wprawdzie nie weszli do Unii Europejskiej, ale praktykowany w niej ogólny trend „zrównywania w dół” jest ściśle powiązany z naturą Skandynawów. Jak głosi „prawo Jantego”, mieszkańcy Północy mają zakorzenione w sobie dążenie do niewyróżniania się. Bycie innym, bycie lepszym jest postrzegane jako występek. Najlepiej w ten skrajnie egalitarny model wpisuje się socjaldemokracja – prąca ku parytetom, subwencjom i instytucjom welfare state. Przyczyną tego egalitaryzmu jest także tradycyjny w Skandynawii protestantyzm, który od zawsze postulował posłuszeństwo wobec władzy (Norwedzy nadal utrzymują państwowy kościół z królem jako jego głową i biskupami mianowanymi przez parlament). Rzecz jasna, społeczeństwo znacznie się zeświecczyło, ale kilkusetletnią tradycję niełatwo jest wyplenić. W naszych rozegalitaryzowanych czasach na ironię zakrawa fakt, iż cały świat równa do Norwegów, których główną ambicją jest równanie do innych… Jakub Wozinski
Socjaliści coraz modniejsi W związku z nadzwyczajnie srogą zimą, która nawiedziła północną półkulę naszego globu, mogliśmy przynajmniej na kilka tygodni odetchnąć od propagandy globalnego ocieplenia, bo trudno zmarzniętych, często pozbawionych prądu i wody lub uwięzionych przez zaspy śnieżne ludzi straszyć skutkami upałów i suszy. Oczywiście dzień robi się już coraz dłuższy, więc jest tylko kwestią tygodni, jak zrobi się cieplej i trzódka Ala Gore’a znowu zacznie nas straszyć ociepleniem klimatu, które czasami skutkuje jego oziębieniem, ale na razie jest jeszcze trochę czasu, aby zastanowić się nad innymi problemami. Mamy, jak wiadomo, tzw. rok wyborczy, który skłania do przemyśleń na temat stanu polityki i osób ową politykę realizujących lub do tego aspirujących. W czasie, kiedy Polacy, jak co roku, trwali w nastroju świątecznym, odbywały się m.in. wybory prezydenckie w Chorwacji, które zdecydowanie wygrał niejaki Ivo Josipović. Josipović lata 80. szczęśliwie przetrwał w Związku Komunistów Chorwacji, by następnie zapisać się do obozu socjaldemokratów. Przez następne lata udzielał się jako ekspert w różnych organizacjach afiliowanych przy instytucjach unijnych, by wreszcie dać się namówić na powrót do socjaldemokratów. Powrót zwieńczony zresztą ostatnim sukcesem wyborczym, który osiągnął, głosząc hasło borby protiv korupcije i kriminala.
Nieformalni sprzymierzeńcy Widać więc, że jego kariera nieco przypomina polityczną biografię np. Włodzimierza Cimoszewicza, także „niezależnego” komunisty, tzn. pardon – oczywiście, że nie komunisty, ale socjaldemokraty zatroskanego o „czyste ręce” naszej władzy. Cimoszewicz podobno jeszcze nie dał się namówić do prezydenckiego wyścigu, ale już oświadczył, że nawet nie startując, zrobi wszystko, aby „zablokować” Kaczyńskiego. Wprawdzie ci, którzy znają lepiej obecnego prezydenta, świadczą, że tym, który najskuteczniej blokuje Kaczyńskiego, jest sam Kaczyński, ale przecież od przybytku głowa nie boli, zwłaszcza że mogą się jeszcze objawić siły gotowe poprzeć obecnego prezydenta. Zresztą z kandydatury Cimoszewicza Kaczyńscy wydawali się zadowoleni, mniemając – zapewne słusznie – że jeśli komuś będzie ona odbierała głosy, to raczej konkurentom obecnego prezydenta. Także na łamach sprzyjającej Kaczyńskim „Rzeczpospolitej” Cimoszewicz wyjawił, iż „nie wyklucza, że Tusk nim gra”, ale on i tak będzie „balansował” pomiędzy Olechowskim a Szmajdzińskim, do których W związku z nadzwyczajnie srogą zimą, która nawiedziła północną półkulę naszego globu, mogliśmy przynajmniej na kilka tygodni odetchnąć od propagandy globalnego ocieplenia, bo trudno zmarzniętych, często pozbawionych prądu i wody lub uwięzionych przez zaspy śnieżne ludzi straszyć skutkami upałów i suszy. Oczywiście dzień robi się już coraz dłuższy, więc jest tylko kwestią tygodni, jak zrobi się cieplej i trzódka Ala Gore’a znowu zacznie nas straszyć ociepleniem klimatu, które czasami skutkuje jego oziębieniem, ale na razie jest jeszcze trochę czasu, aby zastanowić się nad innymi problemami. mu „jednakowo blisko”. Zapewne z tego powodu, że jeden był i jest nadal prominentnym działaczem postkomuny, a drugi był (chociaż kto wie…) agentem wywiadu – i to nawet o co najmniej dwóch pseudonimach. Ta sama „Rzeczpospolita” od pewnego czasu z pozornie niezrozumiałych względów miała też dużo rewerencji dla politycznych i nader obszernych komentarzy Pawła Piskorskiego zamieszczanych na tychże łamach, którego nagle wziął również w obronę sam Jarosław Kaczyński, upatrując w nękaniu Piskorskiego przez organy ścigania przejawu narastającej walki przedwyborczej. Pewnie miał zresztą rację, tak samo jak prawie pewne jest to, że nagły ukłon PiS-owskej prawicy w stronę Piskorskiego ma swoje źródło także w fakcie, że działania tego „złotego chłopca” są konkurencyjne wobec jego dawnej partii, czyli PO. Jednym słowem: wróg mojego wroga jest moim sprzymierzeńcem.
Urodzaj na lewicy Ale wracając do kandydatów na prezydenta, to jest ich już kilku (trzech oficjalnych – Nałęcz, Szmajdziński i Olechowski, a dwóch wyczekujących na dogodny moment na ogłoszenie decyzji – Kaczyński i Tusk), przy czym zgodnie z tendencją światową, wszyscy jacyś tacy lewicowi, co najwyżej – stosując przez analogię kryteria wymyślone niegdyś przez przedwojennego socjalistę Adama Próchnika – jedni mają białe podniebienia, a inni czarne. Chociaż… Profesor Tomasz Nałęcz, stylizujący się na polskiego Obamę, zapewne gotów sam poczernić sobie nie tylko podniebienie, ale i całą facjatę. Dla Polski ważne okażą się także wybory prezydenckie na Ukrainie, które – patrząc na przedwyborcze notowania kandydatów – bezlitośnie zweryfikują mrzonki prowadzonej w ostatnich latach przez prezydenta Kaczyńskiego polityki jagiellońskiej lub – jak to też inaczej nazywano jeszcze przed wojną – polityki prometejskiej. Data wyborów ukraińskich zbiega się z obchodzonym wtedy w Polsce Dniem Judaizmu, ale w rzeczywistości również i tamtejsi faworyci – pomijając nawet fakt koloru ich podniebienia – reprezentują lewicę, a co najwyżej niektórzy są jeszcze dodatkowo socjalistami narodowymi. W ten marsz lewicy do władzy wpisuje się także hasło kampanii prezydenckiej wygranej przez wspomnianego wcześniej Ivo Josipovicia, które brzmiało „Nova pravednost”, co tłumaczy się jako „Nowa sprawiedliwość”. Jak widać, po „sprawiedliwości społecznej” przyszedł czas na „nową sprawiedliwość”, a znając zamiłowanie i dryg tubylczych pracowników przemysłu rozrywkowego do kopiowania zagranicznych formatów, wkrótce jakaś odmiana tej „nowej sprawiedliwości” zagości i na tutejszych salonach. Bo ludziom trzeba dawać cały czas poczucie jakiejś zmiany, nowości i idącej za ta nowością nowej nadziei, choćby za tą zmianą stały cały czas te same osoby, które na korytarzach sejmowych albo w telewizyjnych studiach zdążyły się już nawet zestarzeć. Szmajdziński jeszcze parę lat temu mógłby, idąc za przykładem profesora Nałęcza, stylizować się na polskiego Kennedy’ego, a dzisiaj już niestety szósty krzyżyk na karku – co zauważyła niezastąpiona posłanka Senyszyn, wyrokując, że kandydat przypomina już raczej „Gregory Pecka, i to z daleka”.
Potrzeba konserwatywnej reakcji W wyborach prezydenckich w Polsce w 2005 roku brało udział 14 kandydatów. Niektórzy z nich jak byli nieznani wtedy, tak pozostali szczęśliwie zapomniani do dzisiaj. Jak pamiętamy, 70 proc. wszystkich głosów w pierwszej turze zgarnęli Tusk z Kaczyńskim, z których pierwszy jest dzisiaj premierem, a drugi prezydentem. Prezydent Kaczyński we wszelakich sondażach (oprócz tych robionych na zamówienie PiS, ale tak utajnionych, że nikt ich nie zna – kłania się słynne Jarosława Kaczyńskiego: „gdybyście wiedzieli to, co ja…”) przegrywa ze wszystkimi kandydatami – nawet z takimi czysto potencjalnymi – i akurat w tym przypadku można założyć, że te opinie w miarę dobrze odzwierciedlają stan rzeczywisty. Kaczyński, wbrew różnym martyrologicznym wytłumaczeniom, dostał w 2005 roku silny mandat do rządzenia wsparty sprzyjającym układem w parlamencie i telewizji publicznej. Wszystko to zostało przeputane – i to w taki sposób, że budziło często zdumienie i zażenowanie samych zwolenników tego obozu politycznego. Co ciekawe, w takich ważnych sytuacjach jak negocjowanie, a następnie ratyfikowanie traktatu lizbońskiego, można było zauważyć, jakby prezydent nie był samodzielny w swoich stanowiskach, a jedynie powtarzał mantry od dawna słyszane na politycznych salonach. Tak samo jak jego brat, który jako premier oddał władzę i de facto przegrał przyspieszone wybory jedynie po to, aby usunąć z parlamentu Samoobronę i LPR, jakby obawiając się tych ugrupowań właśnie w kontekście niechybnej debaty nad ratyfikacją traktatu konstytucyjnego. W tej sytuacji trochę zaskakująco brzmią głosy wypowiadane niekiedy z prawej strony politycznej sceny, a kontestujące nadchodzące wybory jako mało istotne z uwagi na coraz mniejszą rolę naszego kraju wobec decyzji zapadających w Brukseli. „Jesteśmy mali, ale jesteśmy”; „trzeba iść, żeby dowiedzieć się, dokąd można zajść”; „nie próbując, nigdy nie dowiemy się, co można było zrobić” – te i wiele innych sloganów można jeszcze przytaczać na zanegowanie tego rodzaju defetyzmu, przedstawianego często przewrotnie jako rodzaj powrotu do pracy organicznej. Oczywiście nie można – tak jak to czynią niekiedy stronnictwa prawicowe – zajmować postawy dobrego prawodawcy, który czeka, aż ludzie się na nim poznają, popadając z czasem w rozgoryczenie przekraczające granice sekciarstwa. Ale doświadczenie historyczne uczy, że jedynie praca polegająca na „wychowaniu” sobie elektoratu oraz jednoczesne prowadzenie akcji politycznej mogą przynieść wyborcze sukcesy. Istnieje potrzeba pokazania, że w ostatnim dwudziestoleciu żaden rząd nie realizował polityki wolnorynkowej i nie było jeszcze prezydenta, który wyznawałby konserwatywne wartości. Wydaje się, że przykładów na to nie brakuje, jedynym problemem są natomiast ludzie – nie tylko wyborcy, ale także polityczni działacze, ich dobra wola i umiejętności. Krzysztof M. Mazur