167

Żołnierze przeciw ekumeniakom Święta Wielkanocne to szczególnie trudny okres dla tak zwanego „dialogu z judaizmem”, forsowanego u nas, zwłaszcza przez duchownych, co to ongiś „bez swojej wiedzy i zgody”... Nawiasem mówiąc, trudno zgadnąć, z kim właściwie ten „dialog” się toczy, kto konkretnie przemawia w imieniu „judaizmu”. W Kościele katolickim sytuacja jest jasna: Roma locuta, causa finita. A w judaizmie? Przecież co rabin to „judaizm”. W tej sytuacji jest oczywiste, że ten cały „dialog” sprowadza się do mizdrzenia się salonowych ekumeniaków, którzy skaczą przed Żydami z gałęzi na gałąź. Ale mniejsza o to, bo nadchodzi Wielkanoc, a wraz z nią – najtrudniejszy moment dla „dialogu z judaizmem”, cokolwiek by on nie oznaczał. Chodzi oczywiście o fragment Ewangelii św. Mateusza opowiadający, jak to żołnierze pilnujący grobu Jezusa zameldowali arcykapłanom i starszym ludu, co się tam wydarzyło, zaś tamci – „po naradzie” - więc początkowo się wahali – przekupili żołnierzy by puścili w świat wersję o wykradzeniu zwłok i obiecali, że „pomówią” z namiestnikiem, czyli Piłatem, żeby nie karał ich za spanie na warcie. Z tego fragmentu Ewangelii wyraźnie wynika, że o ile przedtem można jeszcze zakładać dobrą wiarę u arcykapłanów i starszych ludu, to OD TEJ PORY judaizm wygląda na zwyczajny i świadomy PRZEKRĘT – chyba, że koloryzował św. Mateusz. Ale czyż Kościół katolicki może dopuścić możliwość, że któryś z ewangelistów koloryzował, zwłaszcza w takiej sprawie? Jasne, że nie może. No to jak z tego wybrnąć, jak głosić Ewangelię o Zmartwychwstaniu, a jednocześnie ekumenicznie pić Żydom z dzióbków na eleganckich sympozjonach? Z pomocą przychodzą krętacze, zwani dla niepoznaki teologami. Oczywiście i tutaj panuje ścisła hierarchia; jedni krętacze uchodzą za proroków większych, inni – za mniejszych, a jeszcze inni trudnią się sprzedawaniem tej tandety na straganach. Jeden z takich straganów uruchomiła „Gazeta Wyborcza”, gdzie urzęduje rzucony na odcinek religijny red. Janu Turnau. Podpierając się autorytetem proroków większych np. dominikanina, mianowanego później przez Jana Pawła II kardynałem Iwo Congara i mniejszych, jak np. Hansa Kunga twierdzi on, że Zmartwychwstanie nie było faktem historycznym. Pusty grób nie jest bowiem żadnym historycznym dowodem. To rzeczywiście prawda, ale w takim razie co ze Zmartwychwstaniem? Zdarzyło się, czy nie? Jeszcze Mniejszy Prorok wykombinował to sobie następująco: „Historycznie można tylko stwierdzić najgłębsze przekonanie uczniów, że Zmartwychwstałego w sposób nadzwyczajny spotkali”. Tak jest w książce „Nie wstydzę się Ewangelii” ks. Michała Czajkowskiego. No, proszę! Nie tylko „najgłębsze przekonanie”, ale w dodatku „w sposób nadzwyczajny”... Po przełożeniu tych aktów strzelistych na język potoczny widać wyraźnie, że Przewielebny delikatnie daje do zrozumienia, że jak tam naprawdę było, to diabli wiedzą, zaś uczniom tak się tylko wydawało. Żeby nie było wątpliwości, wtóruje mu sam Hans Kung twierdząc, że Zmartwychwstanie było „akcją realną” , ale tylko dla kogoś, kto chce być nie tylko neutralnym obserwatorem, ale kto z wiarą się w nią angażuje. Słowem – realności Zmartwychwstania można doświadczyć tylko subiektywnie, a i to pod warunkiem uprzedniego wprawienia się w rodzaj rauszu. No tak, rzeczywiście, wszystko się zgadza; po odpowiedniej dawce LSD ludzie nie takie rzeczy widywali. W takiej sytuacji przed dialogiem z judaizmem rysują się rzeczywiście obiecujące perspektywy. To znaczy – rysowałyby się, gdyby nie ci cholerni żołnierze z Ewangelii św. Mateusza, no i – niestety – arcykapłani i starsi. Już tam ani żołnierze, ani tym bardziej – arcykapłani i starsi nie angażowali się „z wiarą” w to całe Zmartwychwstanie, przynajmniej w tym znaczeniu, o jakim bredzi Kung. Przeciwnie – woleliby, żeby go w ogóle nie było. Jednak wdrożeni w rzymskich legionach do żelaznej dyscypliny żołnierze zameldowali arcykapłanom, co widzieli NAPRAWDĘ. Co ciekawsze – ci również natychmiast w to uwierzyli, bo czyż w przeciwnym razie daliby żołnierzom „sporo pieniędzy” i w dodatku obiecali, że załatwią sprawę z Piłatem, który, dowiedziawszy się, że zasnęli na warcie, bez ceregieli kazałby żołnierzy zaćwiczyć na śmierć? W rzymskim wojsku nie było żartów - w odróżnieniu od obyczajów panujących w naszej armii, gdzie nawet w elitarnym przecież GROM-ie oficerowie pozywają dowódców przed niezawisłe sądy. No a Piłat? Uwierzyłby handełesom? Oczywiście, że by nie uwierzył, przeciwnie – natychmiast zacząłby się zastanawiać, dlaczegóż to tak zależy im na uchronieniu żołnierzy od kary i jeśli nie wdrożyłby surowego badania, o co NAPRAWDĘ tu chodzi, to tylko za potężną łapówkę. Mówiąc krótko – handełesy również narażały się na oskarżenie o zorganizowanie spisku z udziałem żołnierzy, które Piłat chętnie by im spreparował, choćby dla satysfakcji za upokorzenie, jakiego doznał podczas procesu Jezusa, kiedy to został publicznie postraszony groźbą donosu do podejrzliwego Tyberiusza. Teraz to on miał ich w garści, niczym Miller Michnika, kiedy ten przez 6 miesięcy cicho siedział z nagraniem Rywina, niby to prowadząc „dziennikarskie śledztwo” – a za spiskowanie z wciąganiem żołnierzy z pewnością już pospadałyby głowy. Jeśli zatem w tej sytuacji handełesy zdecydowały się na „pomówienie” z Piłatem, to tylko dlatego, że musiały być jak najbardziej przekonane o „realności” Zmartwychwstania, które jednak zdecydowani byli za wszelką cenę ukryć. Widać wyraźnie, że w konfrontacji z tym fragmentem Ewangelii św. Mateusza wszystkie ekumeniczne sofizmata krętaczy większych, mniejszych i całkiem małych, to zwyczajny Scheiss – bo PIERWSZE („kiedy one – tzn. niewiasty – SM – szły”, czyli dopiero wracały od grobu) świadectwo o WYDARZENIU jakie miało miejsce wokół grobu Jezusa dali właśnie żołnierze – a więc nie żadni uczniowie, co to niby mieli mieć „przekonanie”, że „w sposób nadzwyczajny” itd. - a którzy wtedy chyba jeszcze o niczym nie wiedzieli. Czy przypadkiem nie te ekumeniczne sofizmata miał na myśli św. Paweł, jeszcze w głębokiej starożytności przestrzegając, że „gdyby Chrystus nie zmartwychwstał – próżna byłaby nasza wiara”? Skoro w samym Kościele katolickim podważany jest historyczny charakter Zmartwychwstania, to nic dziwnego, że na Zachodzie pustoszeją kościoły. U nas wygląda to lepiej, bo jeszcze w czasach saskich w „laikacie” ugruntowała się dewocja obyczajowa („ukrajemy szyneczki, umaczamy w chrzanie; jakżeś dobrze uczynił, żeś zmartwychwstał, Panie”), podobnie, jak i po stronie przewielebnego duchowieństwa („Boga chwal, sztukę mięsa wal – ot, co jest!”), a do tego głęboka wiara nie jest koniecznie potrzebna. Zresztą – jaka tam „głęboka wiara” – jeśli jej przedmiotem miałyby być jakieś halucynacje uczniów – bo inaczej załamie się dialog z judaizmem? Gdy chrześcijaństwo podbijało Europę, wybitni ludzie Kościoła inaczej myśleli: „dla dobra przecież naszej wiary, dzięki której RÓŻNIMY SIĘ (podkr. SM) od pogan, Żydów i heretyków...”? – pisał w Liście V do papieża Bonifacego IV w początkach VII wieku św. Kolumban. Wcale nie chciał być taki sam, jak wszyscy. SM

To już jest czarna godzina? Antoni Słonimski wspomina, jak w początkach II wojny światowej paryski komitet pomocy rozdzielał uchodźcom zapomogi. Zgłosiła się również pewna starsza już Żydówka i po zapomogę wyciągnęła dłoń, na której każdy palec ozdobiony był złotym pierścionkiem z brylantami. – Pani z takimi brylantami po zapomogę? – zdumiał się wypłacający. – Te brylanty, to na czarną godzinę – odparła kobieta. – To już jest czarna godzina – odpowiedział i pieniędzy nie dał. Właśnie rząd, a konkretnie – pan minister Rostowski, rozpoczął molestowanie prezesa NBP pana Sławomira Skrzypka, żeby na ratowanie budżetu przekazał 20 mld złotych zysku banku. Pan Skrzypek twierdzi jednak, że zysku jest tylko 4 mld i tyle może przekazać. Z kolei Rada Polityki Pieniężnej twierdzi, że zysk NBP wynosi 8 mld złotych. „Kto winowat iż nich, kto praw – sudit’ nie nam” – powiada rosyjski bajkopisarz Kryłow w bajce o łabędziu, szczupaku i raku – natomiast warto zwrócić uwagę, iż osoby zajmujące się w naszym państwie finansami najwyraźniej nie potrafią policzyć do 20, skoro podają aż trzy wersje wysokości zysku NBP. Nie da się ukryć, że dobrze to nie wygląda, zwłaszcza, że uratować budżet mogłoby dopiero 20 miliardów, a nie 4. Wprawdzie oczywiście wiemy, że pod kierownictwem pana ministra Rostowskiego finanse naszego państwa są w znakomitym stanie, no i w ogóle – jak w niedawnym podsumowaniu 2 lat działalności rządu poinformował nas premier Tusk – że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej, ale tak naprawdę to chyba nadchodzi czarna godzina. Może nawet już nadeszła? SM

Cieszę się – bo się pomyliłem Prorokowałem niedawno, że po utworzeniu UE szybko nastąpi tworzenie euro-armii i euro-policji. Ponieważ zaś utworzenie euro-armii jest z powodów formalnych trudne, przekonany byłem (jak zresztą zdecydowana większość komentatorów sceny unijnej), że do tego celu zostanie wykorzystana Unia Zachodnio-Europejska – która, w odróżnieniu od Wspólnoty Europejskiej, miała prawo posiadać siły zbrojne. Tymczasem UZE została właśnie rozwiązana! Co oznacza, że w UE narastają siły przeciwne integracji. Coraz częściej też mówi się, że błędem było stworzenie €uro. I przebąkuje się nawet, że UE wkrótce się rozpadnie. To byłoby też wbrew moim przepowiedniom – bo ja liczyłem, że ten potworek kilka (do dziesięciu nawet) lat przetrwa. Będę się cieszył, jeśli termin ten okaże się znacznie krótszy. JKM

W tym oszustwie jest metodaNIE” na pierwszej stronie wywala odkrycie: ”Bagno pod Rostowskim”. Po czym dobrze i przekonująco dokumentuje nową aferę – polegającą na tym, że MinFin do szkolenia personelu zatrudnił Europejski Instytut Administracji Puublicznej (EIPA) – płacąc za godzinę szkolenia w problematyce euro-finansów dwa do czterech razy drożej niż polska konkurencja. Podawane fakty każdemu formaliście jeżą włosy na głowie: zamówienie było bez przetargu (co jest dozwolone, ale nieetyczne) zamawiały usługi EIPA osoby, które przedtem pracowały w EIPA – lub po załatwieniu tego zamówienie zaczęły pracować w EIPA– krótko pisząc: kumpelstwo co się zowie. A kosztowało to 8 mln złotych. Nie wiem, co na to prokuratura – ale ja bym wziął pod uwagę dwie hipotezy:

1) Znam całą masę hochsztaplerów, którzy organizują rozmaite „szkolenia”, na których „szkoleni” nie są niczego uczeni, bo sami wiedzą więcej od tych szkoleniowców. Jeśli urzędnicy administracji mieli być szkoleni w tym, jak dopasowywać pisanie budżetu do wymogów Brukseli, to całkiem możliwe, że lepiej było zapłacić cztery razy tyle komuś, kto czegoś nauczy – niż płacić taniej polskim cwaniakom. Jednak „NIE” podaje, że „Kontrola (…) przeprowadzona przez Kancelarię Prezesa Rady Ministrów wykazała, że szkolenia te były prowadzone przez EIPA nieprofesjonalnie, nierzetelnie, nieprzejrzyście, nieskutecznie i piekielnie drogo” (do 3798 zł za osobo-dzień!!!). Hmmm... Przejdźmy do drugiej hipotezy:

2) Zarzuty „NIE” są bezsensowne – bo EIPA w ogóle nie miała nikogo niczego nauczyć. EIPA jest zapewne jedną z licznych instytucyj powołanych w jednym-jedynym celu: by przeprowadzać pranie unijnych pieniędzy. Wygląda to tak: III RP wykłada 4 mln i UE wykłada 4 mln. EIPA je inkasuje, wypłaca swoim wykładowcom (zasłużonym towarzyszom walki o utworzenie UE – oczywiście!) 1 milion, płaci podatek w Polsce 1 mln, i odprowadza do kasy UE zysk 6 mln... Po co to wszystko? Jak to, po co? Po to, by wykazać, że Unia dofinansowała Polskę! No, i dać zarobić zasłużonym towarzyszom... Jeśli tak jest, to oczywiście robienie jakich-ś przetargów jest bez sensu – podobnie jak i kontrolowanie, czy szkolenia było prowadzone z sensem. Ważne, by odfajkować, że Polska wzbogaciła się o 1800 przeszkolonych urzędników (Jest postęp? Jest!) a w Brukseli odnotować, że UE pomogła biednej Polsce wyjść z zacofania. A za rok KE zmieni sposób księgowania – i znów będzie można Polaków (i innych) szkolić... Tak samo było za PRLu, więc ja w tę drugą hipotezę wierzę... JKM

03 kwietnia 2010 W Polsce polityka to nowela.. Pan Donald Tusk, podczas kampanii  demokratycznej do  demokratycznego parlamentu w 2007  roku, w  sprawie  zagęszczania radarami polskich dróg przez Prawo i Sprawiedliwość powiedział:” Tylko facet bez prawa jazdy może sądzić, że stawianie fotoradarów może zastąpić budowanie nowych dróg”(????). O ile pamiętam, za rządów Prawa Jazdy, pardon- Prawa i Sprawiedliwości, pan Jarosław Kaczyński, który rzeczywiście nie posiada prawa jazdy, postawiono ponad 100 niepotrzebnych fotoradarów, niepotrzebnych z punktu widzenia kierowców, a potrzebnych jak najbardziej biurokracji, która przy ich pomocy łata  rosnące wydatki, które dynamicznie generuje, pogrążając nasz kraj w  olbrzymim marnotrawstwie. W końcu, jak nie ma prawa jazdy, to nie przeszkadzają mu radary.. Pojedzie sobie tramwajem, autobusem lub pociągiem. Nie przeszkadza to również  panu Donaldowi, po przejęciu władzy nad nami , kontynuować „dzieła” stawiania  kosztownych radarów, których liczba za kilka lat ma przekroczyć tysiąc, ale tym razem, pani Alicja Tysiąc nie ma z tym nic wspólnego. Ona tylko chciała pozbyć się swojego dziecka. A gdy państwo polskie,  wtedy jeszcze  suwerenne, chciało jej w tym przeszkodzić, musiało zapłacić 25 000 euro na  życzenie, superpaństwa- jakim jest Unia Europejska, którego częścią po 1 grudnia 2009 roku jest już  Polska. I jeszcze dostanie  dodatkowe 30 000 złotych  w nagrodę za uniemożliwienie zabicia swojego dziecka.. Co za czasy, co za obyczaje..- chciałoby się powiedzieć. Teraz zamiast dróg pan Donald Tusk stawia radary, tak jakby  niebudowanie dróg nie było wystarczającym powodem ograniczenia prędkości na drogach  już istniejących. Plus setki tysięcy dziur też już istniejących, jeszcze bez Polski Plus.. Jak napisał Francis Bacon, jeden z największych filozofów, o którym się innym filozofom nie śniło, doradca prawniczy króla Jakuba I, prokurator, twórca teorii indukcji eliminacyjnej:” Marnymi są odkrywcami ci, którzy sądzą, że nie ma lądu, ponieważ  nie widzą nic prócz morza”(!!!) Przy okazji: czy to on napisał te wszystkie dzieła Shakespeara, czy może ktoś inny… Takie chodzą od lat słuchy! W każdym razie najgorsze z tych dzieł to chyba „Kupiec Wenecki”, bo o niego toczą boje  Żydzi międzynarodowi, że jest za bardzo antysemicki.. No to zmienić treść i po krzyku! W końcu jakieś Ministerstwo Prawdy jest! I Prawo i Sprawiedliwość także.. No i prawda musi w końcu zatriumfować.. A że było to 400 lat temu? Wtedy było to kłamstwem, a teraz chodzi o prawdę.. Niech nareszcie ona wypłynie.. No właśnie, morza co prawda nie ma w Warszawie, ale tam rządzi Platforma Obywatelska pod światłym kierownictwem pani Gronkiewicz-Waltz i ma morze możliwości jeśli chodzi o sprawowanie władzy.. Radarów co prawda zainstalowali mało , ale za to słupków ograniczających parkowanie i  maszyn- bandytów  do wyłudzania pieniędzy od właścicieli samochodów  bardzo wiele.. Całe centrum już jest omaszynowane i zbandytyzowane. Za tamtej komuny można było sobie swobodnie postawić fiata, czy to dużego czy to małego.. Nawet  dacię, trabanta czy poloneza.. Ja miałem akurat dacię rumuńską na licencji francuskiej.. I stawiałem gdzie chciałem. Nikt mnie nie ścigał, że nie kupiłem parkingowego biletu.. Bo nie było tego nonsensu! Pod tym względem czułem się człowiekiem wolnym! W tej komunie nabudowali parkometrów, nastawiali betonowych słupków, wpychają idiotyczne bus pasy, gnieżdżąc jeszcze bardziej prywatny ruch samochodowy i uprawiając propagandę, że samochody zanieczyszczają miasto.. Teraz stoi się w niepotrzebnych korkach, pali niepotrzebnie benzynę i czeka na… kolejny bus pas. Platforma Obywatelka i „ liberalna” tarza w pierzu i w smole kierowców. Jeśli chodzi o strefę parkowania to już są plany jej rozszerzenia...(???). Tak jak pisałem jakiś czas temu. Bo socjaliści nigdy nie spoczną, dopóki nie dopną swego.. Jak już raz zaczęli wprowadzać ograniczenia- będą one kontynuowane. Właśnie rozszerzą strefę parkowania o  Muranów i jeszcze jakąś dzielnicę.. A potem dalej i dalej i dalej, aż do rogatek miasta.. Żeby zostawiać samochody przymusowo na wybudowanych przez miasto parkingach i jeździć  państwowymi tramwajami i autobusami.. Po bus pasach i tramwaj- pasach.. W ścisku i tłoku.. Ale za to kolektywnie! Precz z indywidualizmem samochodowym! Tylko socjalistyczni dygnitarze będą w przyszłości jeździli po  Warszawie samochodami.. A i opłata za dzierżawę wieczystą wzrosła w Warszawie o średnio 2000%(!!!!) W innych częściach kraju- jak podało państwowe radio- aż o 5600%(!!!). To są dopiero rządy i dyktatura biurokracji socjalistycznej, która głownie zajmuje się rabowaniem tzw. obywateli, a tak naprawdę niewolników państwa socjalistycznego.. Jedyne prawo jakie mamy – to płacić! I to coraz więcej i więcej.. I nie jest prawdą, co napisało jakieś dziecko w szkole, że:” Jan Christian Andersen nie miał rodziców, urodził się u obcych ludzi”(???) Miał- tak jak każdy z nas rodziców! Tak jak myśmy kiedyś mieli wolność, jako naturalne prawo człowieka, które każdemu z nas dał sam Pan Bóg.. Socjaliści to prawo nam odbierają, krok po kroku, systematycznie i metodycznie.. I ta nowomowa – trawa, ciągle towarzysząca naszemu życiu w socjalizmie biurokratycznym i nowomownym.. „Doskonalenie zawodowe kadr wykonujących zadania związane ze stosunkami międzyludzkimi na poziomie……” i tak dalej. I zgodnie z zasadą socjalistyczną; krowę należy doić, ale nie karmić. W czasach, gdy Polska przynależała do wielkiej rodziny państw socjalistycznych, ale tych wschodnich, teraz przynależy do rodziny socjalistycznych państw zachodnich, jeden starszy pan przechodził obok sklepu, przed którym uformowała się kolejka, przystanął i pyta ostatniego stojącego w kolejce: - A co tam takiego przywieźli? - Zegarki ze Związku Radzieckiego- odpowiada zapytany. - A to ja też stanę. Może mój przywieźli..(???) Teraz jest to samo, ale dzisiaj rzucają dotacje  europejskie i nie rozdają zegarków, i też formują się kolejki- tyle, że zachodnie. Ludzie stoją po nocach, żeby coś dostać” za darmo”. Wcześniej zapłaciwszy europejską składkę, na europejską biurokrację.. I też są społeczne kolejki... Samo poszerzenie strefy parkowania będzie kosztowało warszawiaków 5 milionów złotych, co nie jest sumą zawrotną na przykład w porównaniu do dotacji, jaką dostał prywatny stadion Legii, na poziomie prawie 500 milionów  złotych(!!!!) „Podatki to największe marnotrawstwo na Ziemi”- ktoś słusznie zauważył. Gdzie biurokracja wetknie swoje brudne lepkie palce- marnotrawstwo zapewnione.. Pieniądze w rekach samorządowców i rządowców  są jak heroina w rękach narkomana.. Ale zawsze trzeba mieć nadzieję, że któryś kolejny Boży dzień zacznie się normalnie.. Czego życzę wszystkim moim czytelnikom , także tym, którzy od ponad trzech lat śledzą ze mną socjalistyczne zmiany, które zachodzą na naszych oczach.. Budowa państwa totalitarnego  według wzorów G. Orwella trwa nieprzerwanie z domieszką zmodyfikowanych   dialogów z książki Dołęgi Mostowicza” Kariera Nikodema Dyzmy… Wszystkim moim czytelnikom życzę radości ze Zmartwychwstania Pańskiego, spokojnych Świąt, Zdrowia i wszelkiej odporności na nonsensy dnia codziennego, które przetrzymaliśmy do tej pory- to Bóg pozwoli nam je przetrzymywać nadal. W Nim pokładam jedynie nadzieję.. Nic nie jest wieczne, oprócz Boga, a wiara w  Zmartwychwstanie Polski pomoże nam trwać. Wszelkich Łask i Błogosławieństwa Bożego.. WJR

Palikot - Schetyna: ostatnie starcie Czy Grzegorz Schetyna obroni na krajowym kongresie swoją pozycję w Platformie Obywatelskiej? Janusz Palikot zrzuca winę za słaby wynik prawyborów na Grzegorza Schetynę i żąda jego dymisji z funkcji sekretarza generalnego PO. Jednak powodem ataku jest to, że Schetyna wspiera "antypalikotową" opozycję w okręgu lubelskim, o czym świadczą wyniki wyborów władz partii w Lublinie. Do ostatecznego starcia polityków może dojść podczas majowego kongresu Platformy. Donald Tusk w spór oficjalnie się nie miesza i zachowuje dyplomatyczne milczenie. Niewykluczone jednak, że gdy sytuacja będzie temu sprzyjać, odsunie Schetynę W przeszłości nie brakowało ostrych starć słownych między byłym wicepremierem i szefem klubu parlamentarnego PO a "lubelskim baronem" Platformy. Posłowie przyznają, że zważywszy na pewną autonomiczną pozycję Janusza Palikota w partii, tylko on mógł tak otwarcie ostro krytykować Grzegorza Schetynę. To, na co pozwalał sobie Palikot, innego platformersa już dawno zaprowadziłoby na polityczne zesłanie. Teraz jednak wzajemne spory obu panów wydają się dużo poważniejsze. Oto bowiem ledwie minęło kilkanaście godzin od ogłoszenia wyników prawyborów, a już Palikot przestał celebrować to partyjne święto i otwarcie wezwał do odsunięcia Schetyny od sterów w partii. - To, że mieliśmy tak niską frekwencję w prawyborach [niespełna 48 proc. - przyp. red.], to wina zaniedbań ze strony Grzegorza Schetyny. Zamiast zajmować się sprawami organizacyjnymi w partii, poświęcił się pracy w rządzie - grzmiał Janusz Palikot, twierdząc, że sekretarz generalny PO nie powinien być ministrem spraw wewnętrznych i administracji oraz wicepremierem. Obie funkcje sprawował w rządzie Donalda Tuska przez dwa lata (2007-2009). Palikot idzie zresztą dalej, żądając rozliczenia i partyjnego ukarania Schetyny. A najlepszym na to sposobem byłoby niepowierzanie mu ponownie na majowym kongresie funkcji drugiej osoby w PO - sekretarza generalnego. Wściekły Schetyna nie może wdeptać Palikota w ziemię, jak zapewne zrobiłby w przypadku wielu innych posłów, ale zdecydowanie nie zgadza się z zarzutami "posła z Lublina", twierdząc, że nie Palikot odpowiada za frekwencję w regionach, tylko ich liderzy. I wytyka Palikotowi, iż w Lublinie frekwencja wyniosła tylko 45 proc., a na jego Dolnym Śląsku przekroczyła 50 procent. Tak więc za prawybory trzeba rozliczyć nie Schetynę, ale Palikota. W całym sporze jednak, jak wynika z naszych rozmów z działaczami PO, prawybory są tylko pretekstem do starcia. Prawdziwe jego źródła tkwią w walce o wpływy w partii.

Osłabić Palikota - Janusz zapewne nie zaatakowałby aż tak ostro przewodniczącego klubu, gdyby nie to, że Schetyna skonsolidował antypalikotową opozycję w regionie - usłyszeliśmy od jednego z działaczy lubelskiej PO. - Na spotkaniach rad powiatowych i miejskich partii doszło do rywalizacji stronnictw Palikota i opozycji, a w kilku przypadkach okazało się, że ta opozycja jest silniejsza niż Janusz przypuszczał - wyjaśnia. Klasycznym przykładem jest tu zjazd miejski PO w samym Lublinie, gdzie szefem partii został Jacek Sobczak, wicemarszałek województwa lubelskiego, uważany za oponenta Palikota. Na Sobczaka zagłosowało aż 107 delegatów, podczas gdy popierana przez szefa regionu Henryka Strojnowska, wicewojewoda lubelski, dostała tylko 61 głosów. Palikot oficjalnie mówi, ze Sobczak to także jego człowiek, ale tajemnicą poliszynela jest, że wicemarszałek należy do tej drugiej grupy. Nic więc dziwnego, że Janusz Palikot, który twardą ręką stara się trzymać stery partii w swoim regionie, poczuł wzrastające zagrożenie. Wie, że źródłem siły opozycji może być wsparcie ze strony sekretarza generalnego PO. Teoretycznie to każdy z regionalnych szefów powinien mieć decydujący głos w sprawach partyjnych na swoim terenie, to do niego powinni lgnąć członkowie PO, jeśli chcą robić karierę polityczną, mieć dobre miejsca na listach w wyborach samorządowych i parlamentarnych. - Ale Schetyna przekonał opozycjonistów, że nie muszą się obawiać Palikota. Bo to on jako sekretarz generalny Platformy ma nie mniejszy wpływ na kształt list wyborczych. I nawet jeśli Palikot będzie chciał ich usunąć z list, kierownictwo PO może tę decyzję zmienić - tłumaczy "Naszemu Dziennikowi" działacz Platformy z lubelskiego. Rzeczywiście, nieraz już bywało, że Tusk i Schetyna ingerowali w kształt regionalnych list wyborczych, dość przypomnieć umieszczanie "spadochroniarzy" spoza PO na czołowych miejscach list w regionach podczas ubiegłorocznych wyborów do Parlamentu Europejskiego. Palikotowi w Lublinie też wstawiono taką osobę - prof. Lenę Kolarską- Bobińską. I dlatego przeciwnicy szefa regionu nie mają nic do stracenia: u Palikota i tak są przegrani, a Schetyna może im rzeczywiście pomóc. Taki przebieg wydarzeń doprowadził ekscentrycznego wiceprzewodniczącego klubu do furii. Nieukrywający swoich emocji Palikot ostro ruszył na Schetynę. Wie, że teraz ma wyjątkową szansę na usunięcie czy raczej zniszczenie pozycji politycznej byłego wicepremiera. Okazja taka, jeśli Schetyna jednak wygra, może się już nigdy nie powtórzyć... Ale jeden z senatorów PO jest przekonany, że gra Palikota ma mniej misterny charakter. Nie chodzi mu o usunięcie Schetyny, ale o wzmocnienie własnej pozycji w aparacie PO. - W końcu, kto inny odważyłby się tak otwarcie zaatakować przewodniczącego klubu? I na tym Janusz będzie bazował, oczywiście licząc na to, że Grzesiek zawrze z nim rozejm i nie będzie pod nim dołków kopał - mówi senator. Choć większość opinii wskazuje jednak na głębsze podłoże sporu.

Co zrobi Tusk? Według naszych rozmówców z PO, Janusz Palikot twierdzi, że jego uderzenie w Schetynę było przemyślane, a co więcej, pomaga on tylko Donaldowi Tuskowi "w rozliczeniu winnych klęski frekwencyjnej w prawyborach". Nie wiadomo, ile jest w tym prawdy, bo premier milczy, przyglądając się walce swoich partyjnych bonzów. Może być w tym jednak sporo prawdy, bo i w słowach Schetyny wyczuwa się niepewność. - Nie Palikot powoływał mnie na to stanowisko i nie on mnie będzie odwoływał - twierdzi sekretarz generalny. Ale pospiesznie dodaje, że ma umowę z Donaldem Tuskiem, która stanowi, iż przewodniczący zgłosi jego kandydaturę na sekretarza generalnego podczas kongresu krajowego PO i nie ma przesłanek niedotrzymania umowy przez premiera. Wszystko rzeczywiście wydaje się teraz znajdować w rękach premiera, gdyż zgodnie ze statutem Platformy to jej przewodniczący przedstawia kandydata na sekretarza generalnego. Nie wiąże on Tuskowi w tej sprawie rąk - może wskazać, kogo chce. Oczywiście, jeśli premier chciałby pozbawić Schetynę tej funkcji, nie może mu demonstracyjnie pokazać drzwi podczas kongresu, ale musi mieć do tego wiarygodny pretekst, bo inaczej tysiące członków partii i miliony Polaków byłyby świadkami najostrzejszego w historii konfliktu wewnętrznego PO. - Ale jeśli ataki na Schetynę będą częste i celne, i więcej osób zacznie go obarczać współodpowiedzialnością za organizację prawyborów, Tusk zyska wygodny pretekst, aby poprosić sekretarza, żeby "odsunął się na pewien czas w cień". Z takiego zesłania oczywiście Schetyna by nie wrócił, a premier mógłby wybrać sobie bardziej "sterowalnego" i oddanego sekretarza generalnego - mówi nam jeden z posłów Platformy. Palikot jest na tyle sprytny, że stara się pokazać, iż nie działa sam, że nie jest zawieszony w próżni. Zgłosił nawet kandydatów na nowego sekretarza generalnego, a wśród nich jest m.in. Sławomir Nowak, były szef gabinetu politycznego premiera. I tak powszechnie wiadomo, że Nowak, łagodnie mówiąc, nie lubi się ze Schetyną. To on miał m.in. stać za różnymi akcjami w przeszłości, których cel stanowiło osłabienie wpływów byłego wicepremiera. To Nowak miał być źródłem choćby przecieków do mediów o dymisji Schetyny z rządu w związku z aferą hazardową. - W rozmowach z posłami i senatorami Nowak nie zgłaszał pretensji do objęcia teraz stanowiska sekretarza generalnego, ale gdyby się taka okazja nadarzyła, to pewnie skrzętnie by z niej skorzystał - powiedział poseł PO. I dlatego, choć Sławomir Nowak nie przyszedł Palikotowi z pomocą w atakach na Schetynę, nie można wykluczyć, że grają w jednej drużynie. Dlatego nasi rozmówcy spodziewają się, iż na majowym kongresie Janusz Palikot może przypuścić frontalny atak na Schetynę, torując Nowakowi drogę do partyjnych zaszczytów. Z punktu widzenia Tuska, jego dawny minister stanowiłby wzorzec sekretarza generalnego: jest lojalny i oddany, wręcz do przesady, bo w pochwałach Nowaka dotyczących premiera wazelina przebija w każdym niemal słowie. Problemem jest jednak to, że Nowak ma niewielu zwolenników wśród działaczy ugrupowania. Co więcej, przede wszystkim premier nie ma pewności, w jaki sposób na tak istotne zmiany we władzach Platformy zareaguje partyjny aktyw. Wiele będzie zależało od składu nowych władz regionalnych i delegatów na zjazd krajowy. Gdyby bowiem na sali przeważyli zwolennicy Schetyny, Tusk nie zaryzykuje z nim starcia. Jeśli jednak przewodniczący klubu będzie miał za mało szabel, może mieć trudności z obroną stanowiska. Dlatego tak ważne w Platformie są zjazdy powiatowe, a zwłaszcza regionalne, które wyłaniają delegatów na kongres krajowy. Krzysztof Losz

Drzewiecki: Polska to dziki kraj. Zabito mi matkę Były minister sportu Mirosław Drzewiecki powiedział w  wyemitowanej w czwartek w TVN24 rozmowie, że jest "dowodem na to, że Polska jest w dalszym ciągu dzikim krajem". Drzewiecki - jak mówi - gardzi polityką i zapewnia, że zawsze działał zgodnie z prawem. Rozmowa z Drzewieckim została nagrana na Florydzie. B. minister sportu podkreślał, że cieszy się, iż "nie musi konfrontować się z tym wszystkim, co się w Polsce dzieje". - To mi przypomina zamierzchłe, stare czasy, kiedy można było powiedzieć - dajcie mi człowieka, a coś się na niego znajdzie - powiedział. Według b. ministra sportu, to co obecnie dzieje się w Polsce "jest obrzydliwe". Nazwisko Drzewieckiego w ostatnich miesiącach najczęściej pojawia się w kontekście tzw. afery hazardowej. W związku z tą sprawą w październiku 2009 r. Drzewiecki został odwołany z funkcji ministra sportu. Według materiałów CBA Drzewiecki oraz były szef klubu PO Zbigniew Chlebowski mieli lobbować na rzecz biznesmenów z branży hazardowej, przede wszystkim Ryszarda Sobiesiaka. Obaj temu zaprzeczali. - Ja jestem dowodem na to, że Polska jest w dalszym ciągu dzikim krajem. Zabito mi matkę, taka jest prawda. W związku z tym nie mam odrobiny dobrych emocji do ludzi, którzy to zrobili. Na całe szczęście wiem - bo wierzę w Boga - że jest piekło, że ci ludzie trafią do piekła - mówił Drzewiecki. Matka Mirosława Drzewieckiego zmarła na początku października 2009 r., w kilka dni po ujawnieniu tzw. afery hazardowej.

Drzewiecki podkreślał, że gardzi polityką. - Jestem 20 lat w parlamencie i nigdy nie myślałem, że polityka jest takim okrutnym zwierzakiem, który potrafi zjadać ludzi po prostu. Gardzę tym, gardzę polityką - powiedział.

Jestem Mirek Drzewiecki i będę robił, co będę chciał - Zawsze działałem zgodnie z prawem, w związku z tym nie muszę się o nic martwić. Nikt nie ma prawa deptać mojego honoru i moich marzeń, bo jestem Mirek Drzewiecki i mogę robić, co będę chciał. Nikt nie będzie mnie przepytywał na żadne okoliczności. Mogę się przyjaźnić z kim chcę, i wara wszystkim od tego. Jak zapowiedział, nigdy nie zapomni tego, co zrobiono jemu i jego rodzinie. - Ci wszyscy dziennikarze, którzy się dopuścili kłamstw, oszczerstw, będą za to wszystko odpowiadali - podkreślił Drzewiecki. Jak mówił, poświęci następnych parę lat swojego życia na to, "aby dojść do satysfakcji i prawdy, by ci wszyscy, którzy świadomie kłamali za to przepraszali i płacili pieniądze".

Afera hazardowa to fikcja stworzona przez pana Kamińskiego Były minister sportu oświadczył, że tzw. afera hazardowa to "fikcja stworzona przez pana (Mariusza) Kamińskiego (b. szefa CBA)". Jak ocenił, "gdyby pan Sobiesiak był człowiekiem, który by produkował wędliny, nie byłoby afery Sobiesiaka". Ostrymi słowami Drzewieckiego na temat polskiej polityki nie jest zdziwiony polityk PO Sławomir Nowak. - Ja się nie dziwię Drzewieckiemu, że dzisiaj jest bardzo rozgoryczony, zwłaszcza, że przeżył tragedię osobistą - powiedział w TVN24. Ale - jak podkreślał Nowak - "polityka bywa brutalna i trzeba sobie zdawać z tego sprawę, jeśli chce się w to angażować". INTERIA.PL/PAP

To on zastąpi Mira Skompromitowany były minister sportu Mirosław Drzewiecki zastanawia się nad złożeniem mandatu poselskiego. Jeśli to zrobi, a powinien jak najszybciej, to w sejmowych ławach zastąpi go łódzki radny John Abraham Godson. Będzie pierwszym czarnoskórym parlamentarzystą w historii Polski - informuje "Super Express".

Choć mieszka w Polsce zaledwie od 17 lat, a obywatelstwo ma od 2000 roku, czuje się o wiele większym patriotą od Mira, który ojczyznę nazywa "dzikim krajem". - Polska to piękny kraj wspaniałych ludzi - mówi Godson. - Na pewno nie jest to dziki kraj - dodaje. Pochodzący z Nigerii radny osiedlił się w Polsce w 1993 roku. Przygodę z polityką rozpoczął od najniższego szczebla. Zasiadał w  radzie osiedla, na którym mieszka. W 2006 roku bez powodzenia startował w wyborach do Rady Miasta Łodzi. Został radnym dwa lata później, gdy zwolnił się jeden z mandatów. W 2007 roku z ramienia Platformy Obywatelskiej wystartował w wyborach do Sejmu. Choć był przedostatni na liście, wśród przedstawicieli PO zajął wysokie 7. miejsce. Głosowało na niego 3807 łodzian. Wówczas mandatu posła nie uzyskał, bo do Sejmu weszli kandydaci z pierwszych pięciu miejsc. Kiedy jedna z posłanek, Joanna Skrzydlewska (33 l.), dostała się do Parlamentu Europejskiego, na jej miejsce do Sejmu wszedł Jarosław Stolarczyk (38 l.), a Godson przesunął się na pierwsze miejsce w kolejce. - Jest jeszcze za wcześnie, by mówić o tym, że zostanę posłem - mówi. - Zresztą dywagacje o rezygnacji Mirosława Drzewieckiego w jego trudnej sytuacji są nietaktem. Nie chcę, żeby nas skłócono. Byłbym jednak zaszczycony, gdybym został posłem. Prywatnie Godson ma żonę i czwórkę dzieci. Jest pastorem Kościoła Bożego w Chrystusie.

RMF: Bezpłatny urlop Drzewieckiego to fikcja Mirosław Drzewiecki będzie musiał pożegnać się z pieniędzmi otrzymanymi z Sejmu w czasie urlopu, który miał być bezpłatny - deklaruje szef klubu Platformy Obywatelskiej Grzegorz Schetyna. Jak ujawnili reporterzy RMF FM, były minister sportu dostaje miesięcznie prawie 13 tysięcy złotych, mimo że od tygodni liderzy PO zapewniali: urlop Drzewieckiego nie obciąża kieszeni podatnika. Poseł, który w Sejmie nie pojawia się od pół roku, pobiera ponad 10 tysięcy złotych uposażenia, a z powodu urlopu może najwyżej stracić dietę - 2,5 tysiąca złotych. Tymczasem na stronie internetowej Mirosława Drzewieckiego od 12 marca (dopiero!) można przeczytać komunikat: Biuro Poselskie Mirosława Drzewieckiego oświadcza, iż pan Mirosław Drzewiecki od lutego br. do dnia 19 marca br. pozostaje na bezpłatnym urlopie od wykonywania obowiązków poselskich. Określenie urlop bezpłatny niedwuznacznie sugeruje, że pracownik nie otrzymuje podczas jego trwania wynagrodzenia. Tymczasem zapytane o to Biuro Prasowe Sejmu przekazało informację, że poseł Mirosław Drzewiecki pobiera uposażenie poselskie od 1 lutego 2010 r. Co więcej, pobiera też dietę poselską. Mirosław Drzewiecki zrezygnował wprawdzie z diety i uposażenia, zrobił to jednak w piśmie, dotyczącym urlopu, choć wypłata uposażenia wymaga wypełnienia i  podpisania odpowiedniego formularza. Rzeczywiście był na urlopie (nazywanie go "bezpłatnym" jest jednak nadużyciem) - z  ważnych przyczyn poseł może zwrócić się o udzielenie urlopu od wykonywania obowiązków poselskich, nie powinien on jednak być dłuższy niż 14 dni. Z informacji RMF FM wynika, że Mirosław Drzewiecki z przysługującego mu "urlopu poselskiego" korzystał w tym roku już trzykrotnie. Akurat w dniach posiedzeń Sejmu: od 9 do 12 lutego - 4 dni, od 17 do 19 lutego - 3 dni oraz od 3 do 19 marca. Wtedy już suma wykorzystanych dni urlopu przekroczyła 14 dni, a art. 7 pkt. 10 Regulaminu Sejmu mówi wprost: Za czas trwania urlopu dłuższego niż 14 dni nie wypłaca się diety poselskiej. Jak dotąd jednak, jak informuje Biuro Prasowe Sejmu - dieta wypłacana jest w całości. Korzystanie z urlopu akurat w dni posiedzeń Sejmu wyraźnie świadczy o intencji mieszczenia się jak najdłużej w wymiarze owych 14 dni. Punkt 1 Art. 7 Regulaminu Sejmu mówi: Posła obowiązuje obecność i czynny udział w posiedzeniach Sejmu oraz organów Sejmu, do których został wybrany. Jedynym obowiązkiem poselskim Mirosława Drzewieckiego było uczestnictwo w  posiedzeniach Sejmu, bo do żadnych organów Sejmu nie został wybrany - nie jest członkiem żadnej komisji. Wykorzystywanie urlopu w  odcinkach, odpowiadających posiedzeniom Sejmu, pozwoliło mu więc spędzić miesiąc na Florydzie - bez żadnego wpływu na dochody: był przecież na urlopie poselskim. Mirosław Drzewiecki straci najwyżej dietę, która jest jedną czwartą uposażenia posła. Na razie jednak i dietę (ponad 2,5 tysiąca złotych), i uposażenie (ponad 10 tysięcy złotych miesięcznie) pobiera od lutego bez żadnych potrąceń Politycy PO się tłumaczą. Dość pokrętnie Pikanterii sprawie dodaje fakt, że od kilku tygodni liderzy PO zapewniali, iż urlop byłego ministra nie obciąża budżetu państwa. Teraz na swoje usprawiedliwienie mieli niewiele, a to, co mówili, było dość dziwne. Sławomir Rybicki twierdził na przykład w rozmowie z dziennikarzem RMF FM Tomaszem Skorym, że Drzewiecki pewnie nie ma świadomości, że co miesiąc na jego konto wpływa z Sejmu kilkanaście tysięcy złotych. - Jestem głęboko przekonany, znając posła Drzewieckiego, że w jego przypadku nie chodzi o to, żeby mieć kolejny tysiąc złotych, tylko rzeczywiście potrzebuje tego urlopu - przekonywał. Szef klubu Platformy zareagował z kolei dość gwałtownie - od negacji po potrzebę wyjaśnienia sprawy z byłym ministrem. - To jest kwestia jego deklaracji. Jeżeli te pieniądze rzeczywiście wpłynęły - a będę osobiście to sprawdzał - na pewno odeśle to i przekaże na jakiś cel charytatywny - zadeklarował Grzegorz Schetyna. Poselskie zarobki składają się z dwóch części; diety i uposażenia. Uposażenie otrzymują tzw. posłowie zawodowi, którzy nie zarabiają w inny sposób (np. otrzymując pensję ministra). Uposażenie jest określone jako równowartość zarobków podsekretarza stanu, i wg informacji ze strony internetowej Sejmu wynosi obecnie 10 278,10 zł. Dietę (w wysokości 25 proc. uposażenia, a więc 2569,53 zł) otrzymują wszyscy posłowie, niezależnie od tego, czy są posłami zawodowymi, czy korzystają z innych dochodów. RMF

Rozzuchwaleni zdobywcy Kilkanaście lat temu w rozmowie ze śp. Bronisławem Geremkiem, bardzo wysokiego szczebla „mistrzem” Wielkiego Wschodu Francji, wyraziłem zaniepokojenie coraz bardziej nasilającą się agresją ze strony tej organizacji, zajmującej się budową Unii Europejskiej – koniecznie socjalnej i laickiej. Pan Profesor westchnął i powiedział: „Niech się Pan tak bardzo nie obawia – bo, widzi Pan: my umiemy zdobyć władzę, ale nie bardzo umiemy ją utrzymać”. Wtedy myślałem, że po prostu kilimkiem rzuca, chcąc mnie uspokoić. Dziś podejrzewam, że była to szczera troska. Bo widzimy, co się dziś dzieje. To prawda, że Wielki Wschód i podobne bratnie organizacje jak pijawki opanowały instytucje unijne. Jednak zająwszy je, popadły w tryumfalizm. Zaczęły pospiesznie i na siłę wprowadzać w życie swoje chore pomysły: ujednolicenie wszystkiego, budowa państwa „sprawiedliwości społecznej” (czyli: komunistycznego), walkę o prawa feminazistek czy (tfu!) „gejów”... A ponadto: stwierdziwszy, ile to można ukraść, mając władzę, zaczęli dokonywać rabunków wręcz gigantycznych. Takich afer nie było nigdy! ICH pomysły, jak wyłudzić pieniądze od podatników są imponujące – a na czele niewątpliwie stoi „walka z Globalnym Ociepleniem” - która miałaby kosztować (na razie...) ok. 2 bilionów €uro. Przypomnijmy też sobie, jak szybko ONI reagują: nie minęły dwa dni o ogłoszeniu przez Waszyngton, że w Stanach jest kryzys, i USA chcą wydać $800 miliardów na „walkę z tym kryzysem” a ONI połapali się, ile przy tym można zmalwersować – i ogłosili, że w Europie „walka z kryzysem” będzie musiała pochłonąć 1,2 biliona €uro. I pochłonęła. Jakieś 5%-10% przylepiło się IM do paluszków, niewątpliwie. Efektem jest to, co się dziś w Europie dzieje. Podwyżki podatków dają, zgodnie z przewidywaniami ekonomistów, skutki ponure. Gospodarka unijna siada, jak rozduszony karaluch. Zwłaszcza: w €urolandii. Jak czytam: „W strefie euro w lutym bezrobotnych było 15,75 mln osób, 61 tys. więcej niż w styczniu. W różnych krajach strefy euro bezrobocie jest na różnym poziomie i wynosi od 4% w Holandii do 19% w Hiszpanii. W całej UE bezrobocie wyniosło w lutym 9,6%. Z kolei inflacja w lutym w strefie euro była najwyższa od 15 miesięcy i wynosiła 1,5%.” Bezrobociem w Hiszpanii nie ma co się przejmować: ludzie tam pracują w turystyce – która rozwija się głównie w miesiącach letnich. A w ogóle wskaźnik bezrobocia wiele nie mówi o rozwoju kraju: w każdej chwili można wszystkich bezrobotnych pozatrudniać na państwowych posadach – i liczba bezrobotnych spadnie do zera. Tyle, że gospodarce to nie pomoże – lecz nawet bardzo zaszkodzi... To właśnie zaszło w Grecji: stworzyła ogromną liczbę posad w biurokracji. Obecnie kryzys rozlewa się coraz szerszą falą no południu Unii – mówi się o Hiszpanii, Portugalii. Następna w kolejce jest Francja. Niech ci, którzy od wielu lat zachwalają nam €uro – teraz przeproszą. Bo okazało się, że nasza złotówka ochroniła nas przed skutkami kryzysu. I nadal osłania przed skutkami kryzysu w Grecji. A słabe gospodarki Hiszpanii i Portugalii zaczynają się chwiać. Ja pamiętam dokładnie, co się działo, gdy Hiszpanię i Portugalię przyjęto do Wspólnoty Europejskiej. Jak to nam te dwa kraje zachwalano – jaki to postęp, jak rośnie dobrobyt... Tymczasem w chwili śmierci śp. gen. Franciszka Bahamonte Franco Hiszpania nie była zadłużona – a Portugalia w dniu śmierci śp. Antoniego Salazara miała nawet w skarbcu 1,5 tony złota. Ledwo zapanowała tam d***kracja  państwa te – pomimo pomocy „unijnej” - popadły w długi większe, niż Polska (która przecież oddziedziczyła długi po PRL)!! Żyło się na kredyt - i teraz trzeba będzie zapłacić. Aferałowie z PO na szczęście zadowolili się braniem łapówek od kasyn gry i podobnych instytucji  i nie „walczyli z kryzysem” - dzięki czemu kryzys do tej pory nas omijał. Ale zbliżają się wybory – i PO bierze się do dodrukowywania pieniędzy. A ponadto: jesteśmy już w UE, i za chwilę ONI każą nam podnieść co najmniej o połowę ceny energii.... A to już nie będą żarty, jak z „99-cio watowymi” żarówkami (bo „setki”zostały zakazane...) JKM

Trzecia wojna światowa U progu Wielkiego Tygodnia wskutek ataku bombowego w moskiewskim metrze zginęło prawie 40 osób, a kilkadziesiąt odniosło rany. O dokonanie samobójczego zamachu podejrzane są dwie szahidki z Kaukazu, prawdopodobnie z Czeczenii. Przywódcy państw, w tym również Polski, prześcigają się w składaniu wyrazów współczucia i pryncypialnie potępiają terroryzm. Ja oczywiście wiem, że dzisiaj jest taki rozkaz, by terroryzm pryncypialnie potępiać, ale czym właściwie jest cały ten terroryzm? Przed dwoma tygodniami wdałem się w rozmowę z pewnym Rosjaninem, m.in. na temat NATO. Mój rozmówca, najwyraźniej czymś zirytowany, zapytał mnie, ilu żołnierzy liczy obecnie polska armia. Kiedy odpowiedziałem, że niecałe 100 tys., nie bez dumy poinformował mnie, iż wojsko rosyjskie zabiło w Czeczenii już 280 tys. "bandytów", a więc prawie trzy polskie armie. Taka masakra to niewątpliwie terror, ale przecież nikt nie twierdzi, że Rosja uprawia w Czeczenii jakiś "terroryzm". Co w takim razie różni terror od terroryzmu? Wygląda na to, że pierwszy stosują państwa, podczas gdy terroryzm - podmioty nieuznawane za państwa, tylko za "bandy". Państwo "bandą" być nie może, chociaż niektórzy, np. nieżyjący już amerykański ekonomista Murray N. Rothbard, twierdzili, że to właśnie państwa są najgroźniejszymi organizacjami przestępczymi. Trudno tak od razu temu zaprzeczyć, bo rzeczywiście państwa nagminnie dopuszczają się czynów uznawanych we wszystkich kodeksach karnych za groźne przestępstwa, i to przeważnie na szkodę własnych obywateli. Na przykład w początkach I wojny światowej państwa wojujące uczyniły coś, przed czym wojna, w którą się wdały, miała teoretycznie uchronić ich własnych obywateli. Kiedy zwycięstwo nie nadchodziło, a rządom zabrakło pieniędzy, odstąpiły od wymiany papierowych pieniędzy na złoto i srebro i narzuciły przymusowy kurs walutowy. Krótko mówiąc - nie mogąc obrabować obywateli państw nieprzyjacielskich, ograbiły własnych obywateli. No i przede wszystkim, jeśli porównamy arsenał choćby najbiedniejszego państwa z arsenałem terrorystów, to nie da się ukryć, że nawet owo najbiedniejsze państwo dysponuje znacznie większymi możliwościami destrukcji. Na przykład USA porozumiały się ostatnio z Rosją i redukują liczbę głowic jądrowych, ale przecież nawet po tej redukcji wystarczy ich do wielokrotnego zniszczenia wszelkiego życia na Ziemi. Tego jednak w zasadzie nikt nie uważa za obłęd, ani państwom nie ma za złe, bo przecież są one rodzajem monopolu na przemoc, więc nic dziwnego, że gromadzą narzędzia przemocy. Ciekawe, że ostatnio forsowany jest pogląd, iż wybranymi narzędziami przemocy, np. bronią jądrową, niektóre państwa nie powinny dysponować. Na przykład Izrael twierdzi, że tego typu broni nie powinien posiadać Iran. Jest to o tyle dziwne, że Izrael broń nuklearną ma, chociaż uporczywie temu zaprzecza. Dlaczego Izraelowi wolno, a Iranowi nie - nikt tego nie wie. Były ambasador Izraela w Warszawie pan Szewach Weiss zupełnie poważnie twierdzi, że dlatego, iż Izrael ma złych sąsiadów. A które państwo ma dobrych sąsiadów? Wygląda na to, że terroryzm to nic innego, jak strategia narodów słabszych i biedniejszych w obliczu przemocy stosowanej wobec nich przez narody silne i bogate. Ponieważ narody słabsze nie mogą pozwolić sobie ani na broń jądrową, ani na atomowe lotniskowce, ani na kosztowne lotnictwo, ani na liczne dywizje pancerne, to stają przed dylematem: czy pokornie słuchać bogatych i silnych, czy może jednak obmyślić skuteczny sposób zniwelowania ich przygniatającej przewagi, by nie dać sobie narzucić cudzej woli. I terroryzm jest właśnie strategią polegającą na obejściu przewagi państw silniejszych, bo po pierwsze - ich potężna broń jest w tej sytuacji raczej bezużyteczna; po drugie - daje przewagę zaskoczenia, gdyż to terroryści decydują, gdzie uderzą; po trzecie - konieczność pilnowania całego świata zmusza państwa do rozproszenia własnych sił, przez co ich lokalna przewaga nie jest już tak wielka; po czwarte - poprzez oddziaływanie na opinię publiczną stwarza sposobność zmiany polityki dużych państw niewielkim kosztem, o czym świadczy przykład Hiszpanii, gdzie po zamachach na pociągi wybory wygrali socjaliści obiecujący wycofanie wojska z Iraku; i wreszcie po piąte - wymusza na państwach postępujące ograniczanie wolności, a więc podcinanie korzeni ich siły. W tej sytuacji trudno się dziwić, że ci, którzy nie chcą się zgodzić na miejsce i rolę w świecie, jakie przed stu laty wyznaczyli im kierownicy Imperium Brytyjskiego, coraz chętniej z tej strategii korzystają. W rezultacie trzecia wojna światowa już się toczy, chociaż nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. Ani nie pochwalam, ani nie potępiam, tylko opowiadam. SM

PATRIOTA Z PRZYPADKU Od wielu lat, środowiska niepodległościowe apelują do kolejnych rządów III RP o degradację agenta sowieckich służb Wojciecha Jaruzelskiego. Równolegle, wnoszą o awansowanie pośmiertnie do stopnia generała brygady i przyznanie Orderu Orła Białego dla śp. pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, dostrzegając w tym akcie symboliczne zamknięcie epoki PRL. Mogłoby się wydawać, że wiedza, jaką mamy dziś o tych postaciach sprawi, iż słuszny postulat zostanie spełniony przez rządzących, a tym samy granice między zdradą, a bohaterstwem zostaną jasno wytyczone. Wykorzystanie przez Rosję postaci agenta sowieckiego wywiadu „Wolskiego” do storpedowania wizyty prezydenta Kaczyńskiego w Moskwie, potwierdza przecież, że do ostatnich dni człowiek ten będzie działał w imię rosyjskich interesów i gorliwie wypełniał szkodliwą dla Polski misję. W tej sprawie - front obrońców Jaruzelskiego – od „Gazety Wyborczej”, po towarzyszy z SLD, może odczuwać satysfakcję, jeśli raz jeszcze agent „Wolski” okaże się przydatny w rozgrywaniu sprawy polskiej. Po 20 latach III RP nie może zaskakiwać, że fałszywy obraz PRL-u, tzw. ludowego wojska i postaci Jaruzelskiego, nadal stanowi dla komunistów i ich przyjaciół gwarancje trwałości porozumienia, zawartego przy „okrągłym stole. Dziś jednak, na straży systemowego kłamstwa stoją ludzie, których opinia publiczna ma postrzegać jako patriotów, konserwatystów, a nawet obrońców tradycyjnych wartości. Dzięki medialnym fałszom i słabej pamięci Polaków, łatwiej przychodzi im działać w interesie peerelowskiego kłamstwa. Przypomnę, że pułkownik Ryszard Kukliński, któremu III RP odmawia miana największego bohatera, podczas wizyty w Polsce w roku 1998 domagał się odtajnienia dokumentów z lat 60-tych i 70-tych, które jego zdaniem potwierdzały całkowite uzależnienie Ludowego Wojska Polskiego od ZSRR i służalczość niektórych generałów wobec Sowietów. Chodziło o udostępnienie polskiej opinii publicznej jednostronnych zobowiązań wojennych PRL na rzecz Związku Sowieckiego: między innymi, znanych Sztabowi Generalnemu LWP wojskowych planów operacyjnych, dotyczących ofensywy radzieckich sił zbrojnych na Zachodnią Europę. „Nie chcę niczego podpowiadać – mówił wówczas Kukliński - ale to właśnie Sejmowa Komisja Obrony, na czele, której stoi poseł AWS Bronisław Komorowski, może wystąpić do Ministerstwa Obrony Narodowej z wnioskiem o otwarcie archiwów sztabu generalnego.” Komisja mogła, jednak jej przewodniczący Komorowski nie był zainteresowany apelem Kuklińskiego. Pułkownik twierdził wówczas, że „z dokumentów, które powinny być jak najszybciej ujawnione, wyłania się tragiczna prawda o kompletnym braku zainteresowania Jaruzelskiego i jego towarzyszy broni losami własnego narodu. Im chodziło wyłącznie o dobrą opinię w oczach Kremla.”. „Trzeba wreszcie głośno powiedzieć to, czego część społeczeństwa tylko się domyśla, a reszta ulega urokowi generała Jaruzelskiego i wierzy w jego dobre intencje.” –sugerował Kukliński. Czy Bronisław Komorowski był dobrym adresatem tego apelu? Nie sądzę. Od momentu, gdy na początku lat 90. pojawił się MON, podjął się zleconej przez Mazowieckiego misji „odbudowy wizerunku wojska”. Wspomniał o tym w roku 2000 na wspólnej konferencji prasowej z Januszem Onyszkiewiczem, z okazji 10. rocznicy objęcia przez obu polityków funkcji wiceministrów MON. „Dyspozycja była krótka - macie zobaczyć, co się dzieje w tej czarnej skrzynce i zaproponować rozwiązania - wspominał Komorowski rozmowę z premierem Mazowieckim. - Notowania wojska były złe, wspomnienia stanu wojennego świeże, miałem zająć się zmianą tradycji i odbudową wizerunku wojska - opowiadał. Działo się to w czasie, gdy ministerstwem formalnie kierował gen.Florian Siwicki, dowódca 2 armii LWP podczas interwencji w Czechosłowacji, jeden z twórców stanu wojennego. Rzekomym atutem Komorowskiego miał być fakt, że umiał rozmawiać z ludowymi generałami i potrafił ułożyć sobie stosunki z Siwickim. Na czym polegała umiejętność nowego wiceministra możemy wywnioskować z relacji samego Komorowskiego. Wspominał on, że Siwicki zagadnął go kiedyś: „A wie pan, że ja mogłem być teraz w Londynie, ale nie zdążyłem do armii Andersa”. „Wtedy zrozumiałem – mówił Komorowski – że życiem rządzi przypadek. Przecież on przez to, że nie zdążył, został komunistą, a ja przez to, że urodziłem się odpowiednio późno – zostałem antykomunistą”. Zgodnie z tą filozofią, Bronisław Komorowski nie mógł w „przypadkowych komunistach” widzieć zbrodniarzy i zdrajców – nawet, jeśli w 2006 Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu postawiła Siwickiego w stan oskarżenia za zbrodnie komunistyczne. Negatywny stosunek do lustracji i dekomunizacji w wojsku, Komorowski manifestował od początku pracy w MON. Wtedy, gdy struktury postkomunistyczne były najsłabsze, a opinia publiczna pamiętała zbrodnie stanu wojennego, on chronił aparat postsowiecki, tłumacząc np., że wywiad peerelowski nie pracował na rzecz Sowietów. O „grubej kresce" w MON, realizowanej niezmiennie przez ekipę Onyszkiewicza i Komorowskiego wielokrotnie mówił Krzysztof Wyszkowski, wspominając jak Komorowski odtajnił materiały archiwalne dotyczące marca 1968 r., by – jak sam twierdził – „odbudować poparcie inteligencji dla wojska i obronności". To tak – pisał Wyszkowski - jakby ktoś zakładał, że poprzez poznanie wszelkich faktów związanych ze zbrodnią katyńską chciało się budować przyjaźń polsko-sowiecką czy kształtować dobry image polskich komunistów.” To jednak, co mogło doprowadzić do zdemaskowania prawdziwego oblicza LWP, było przedmiotem szczególnej troski Komorowskiego. Gdy w 1998 roku Prokuratura Wojskowa wydała postanowienie o umorzeniu śledztwa w sprawie pułkownika Kuklińskiego, ówczesny szef sejmowej Komisji ON - Bronisław Komorowski, na wniosek grupy posłów SLD wnioskował do ministra sprawiedliwości o udostępnienie utajnionego uzasadnienia Wojciechowi Jaruzelskiemu i grupie generałów LWP. Dla społeczeństwa dokument pozostał do dziś tajny, ponieważ prokuratura tłumaczyła, iż zawiera on "informacje stanowiące nadal tajemnicę państwową". Tajemnicą tej samej miary, są nadal akta Układu Warszawskiego, mimo, iż formalnie został zlikwidowany 19 lat temu. Porozumienie o Rozwiązaniu Układu zawierało zapis stanowiący, iż „dokumenty otrzymane przez Polskę od Zjednoczonego Dowództwa Układu Warszawskiego nie mogą być przekazywane państwom trzecim i publikowane, chyba że sygnatariusze podpiszą kolejne porozumienie w tej sprawie”. Bronisław Komorowski twierdził, że „warto było zapłacić taką cenę za gładkie rozwiązanie Układu Warszawskiego”. Zapomniał dodać, że „takiej ceny” nie musiały płacić rządy innych państw – członków UW, a Polska była tu niechlubnym wyjątkiem. Czesi, Niemcy czy Bułgarzy dawno już udostępnili swoim historykom wgląd w dokumenty Układu, pozostawiając tajną tylko niewielką, kilkuprocentową część, dotyczącą zwykle lat 80. Gdy w roku 1999, amerykański historyk czeskiego pochodzenia prof. Vojtech Mastny, zwrócił się do polskiego ministra obrony Janusza Onyszkiewicza o udostępnienie wyznaczonym, polskim historykom niektórych wojskowych dokumentów sprzed kilkudziesięciu lat, jego prośba wywołała prawdziwą burzę. Odmowę udostępnienia Onyszkiewicz uzasadniał tym, że klauzula tajności wynika z umowy międzynarodowej, której Polska nie ma zamiaru złamać. Jak twierdzili wówczas polscy historycy, opór ministra ON miał jednak inne podłoże, niż dbałość o wizerunek państwa prawa. Na straży archiwum Układu Warszawskiego stały bowiem Wojskowe Służby Informacyjne. Pierwszą, negatywną odpowiedź, udzielił prof. Mastnemu, szef WSI – Marek Dukaczewski. Prof. Andrzej Paczkowski stwierdził wówczas, że „wojsko mocno strzeże dostępu do materiałów archiwalnych, a cywilne kierownictwo resortu to akceptuje”. Nie powinno zatem dziwić, że konsekwentna ochrona tajemnic ludowego wojska, doprowadziła również Bronisława Komorowskiego do jednego szeregu z obrońcami gen. Jaruzelskiego. To Komorowski w 2005 roku usilnie sprzeciwiał się inicjatywie Jarosława Kaczyńskiego, gdy ten chciał pozbawić „Wolskiego” przywilejów należnych byłemu prezydentowi oraz stopnia generalskiego. To zły pomysł – perorował polityk PO - Trzeba umieć oddzielić regulacje ustawowe dotyczące wszystkich byłych prezydentów od oceny ich działalności, nie można karać kogoś za błędne decyzje lub niewłaściwe zachowanie, odbierając uprawnienia”. Rok później, w wywiadzie dla Moniki Olejnik, Komorowski twierdził, że „zabranie Jaruzelskiemu stopnia generalskiego oznaczałoby, że przekreślamy całą drogę żołnierską generała, a ta nie cała przecież była zła”. Postać agenta Informacji Wojskowej Komorowski nazwał „do pewnego stopnia tragiczną” argumentując, że Jaruzelski wziął udział w demontowaniu własnego systemu, za którym się opowiadał i którym żył przez całe życie. Marszałek Sejmu podkreślał przy tym, że „niewątpliwie gdzieś miały swoje istotne znaczenie jego korzenie rodzinne, tradycja, dla myślenia w kategoriach patriotyzmu”. Dziś, gdy Bronisław Komorowski zabiega, by obywatele powierzyli mu najważniejszy urząd w państwie, warto zapytać – czyją „kategorię patriotyzmu” będzie reprezentował ten polityk? Ścios

O pełzaniu i budzeniu do wielkości “Powinniśmy tak działać, jakby Powstanie Warszawskie wygrało” – z prof. Januszem Kurtyką, prezesem Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Józef Darski (“Gazeta Polska”).

Czy obejmując stanowisko prezesa IPN w grudniu 2005 r. na 5-letnią kadencję, zadawał sobie pan sprawę, że jest to w Polsce jedynie okres „pieriedyszki”? Najpierw należałoby zdefiniować termin „pieredyszka”. Kojarzy się on z okresem komunizmu i PRL. Wydaje mi się jednak, że obecna kondycja naszego państwa i społeczeństwa ma coraz więcej podobieństw z wiekiem XVIII. I przy wszystkich różnicach widziałbym działania IPN jako próbę budzenia narodu do wielkości poprzez przywracanie mu jego pamięci i odbudowę tożsamości.

W moim rozumieniu był to okres wycofywania się z wszechogarniającego kłamstwa, w którym żyjemy od 1989 r., i pojawienia się możliwości przywracania pamięci narodowej, a więc również tożsamości Polaków, korzystania z wolności badań naukowych i osłabienia rzeczywistej cenzury. Termin „pieriedyszka” zakłada, iż jest to okres jedynie przejściowego rozluźnienia kontroli myśli, potrzebny, by system kłamstwa odzyskał równowagę i powrócił do stanu poprzedniego, z czym mamy teraz do czynienia. Pojęcie „wszechogarniającego kłamstwa” odnośmy jednak do okresu komunizmu. Teza o systemie kłamstwa kontrolującym obecnie myśli jest przesadna, zakłada bowiem funkcjonowanie dzisiaj sformalizowanej i agresywnej struktury posttotalitarnej. Wątpię, byśmy mieli do czynienia z alternatywnym rewersem oficjalnego państwa. Raczej jest to mieszanina rozmaitych posttotalitarnych elementów i uwarunkowań, oplatająca i skutecznie dusząca scenę publiczną. A więc: bezpieczniackich, partyjnych, i gospodarczych środowisk postkomunistycznych oraz nieprzekształconych po 1990 r. środowisk zawodowych, które wchodzą w zmienne sojusze z sobą i z częścią środowisk postsolidarnościowych (te też nie są jednorodne). Rywalizujące ze sobą środowiska postsolidarnościowe mogą współpracować z grupami postkomunistycznymi i uwodzić skostniałe środowiska zawodowe przeciwko solidarnościowemu rywalowi. Ceną takiej współpracy zawsze będzie prawda historyczna, tożsamość i spójność wizji niepodległego państwa. Na scenie publicznej nie toczą się dyskusje o rozumieniu racji stanu i interesu państwa i narodu, dominuje walka o wąsko rozumiany interes partyjny i środowiskowy. A interes ten może łączyć różne podmioty, zwłaszcza jeśli zyskały dominujący wpływ na ośrodki decyzyjne państwa, w mniej lub bardziej trwałe sojusze skierowane przeciwko tym niezależnym instytucjom państwowym, które temu partykularnemu interesowi nie służą. Wówczas istotne dla państwa budowanie silnych instytucji okazuje się mniej ważne od partykularnego interesu. W tych sojuszach ważną rolę odgrywa „mentalna wspólnota” ich uczestników, będąca dziedzictwem komunistycznych eksperymentów na świadomości społecznej, tylko werbalnie (a nie faktycznie) akceptująca oczywistą w demokracji wolność słowa i wolność badań naukowych. A uczestnikami tej „mentalnej wspólnoty” mogą być zarówno dominujący w wielu środowiskach starzy wyjadacze, jak i ich młodzi wychowankowie, weterani chcący zapomnieć o własnym uwikłaniu i oportunizmie, jak i robiący z ich poparciem kariery młodsi producenci przeraźliwego, ale „słusznego” naukowego i medialnego banału. Równie ważnym elementem sytuacji jest „bitwa o sztandar” ugrupowań postsolidarnościowych. IPN na mocy ustawy i z istoty swej działalności powinien działać bezkompromisowo w imię prawdy historycznej i dzięki wolności badań budować w ten sposób tożsamość narodu opartą na tradycji niepodległościowej. Całe państwo i każda partia może i powinna korzystać z tego dorobku. Jednak na naszych oczach odbyła się operacja, w której ramach zaczęto oskarżać IPN o sympatie propisowskie, dlatego że PiS w swoim programie akcentował kwestie, którymi zajmował się od dawna i nadal zajmuje się IPN. IPN nie miał na to wpływu, a PiS (podobnie jak każda inna partia) miał przecież prawo odwoływać się do spraw, którymi zajmuje się IPN. Być może istotne dla rozwoju sytuacji okazało się też to, iż IPN starannie pilnował swojej ustawowej niezależności, a próby budowania zdominowanych partyjnie alternatywnych instytucji zajmujących się historią nie okazały się udane. Bo też jest to zadanie trudne, i nawet celowe kierowanie dużych pieniędzy nie gwarantuje sukcesu. Tak więc nie nazwałbym okresu od 2006 r. okresem „pieriedyszki”. Raczej jesteśmy jak Żydzi po ucieczce z niewoli egipskiej, błąkający się po pustyni przez 40 lat w oczekiwaniu, aż wymrze generacja o mentalności niewolniczej i do Ziemi Obiecanej wprowadzą naród przywódcy, dla których wolność jest oczywistością, a niewola opowieścią. Problem w tym, że owo młodsze pokolenie powinno wzrastać w warunkach wolności – także wolności słowa i debaty nieskrępowanej wyzwiskami i groźbami. Dla wszystkich dobrze życzących naszemu państwu i społeczeństwu podstawową kwestią powinna być zatem walka o wolność tej debaty. I stąd rola IPN. Po 2005 r. miałem nadzieję, że dzięki IPN uda się zrównoważyć debatę publiczną. Zadaniem Instytutu Pamięci Narodowej jest takie opracowanie i udostępnianie zbiorów archiwalnych, aby jak najszerzej wykorzystywane stały się bardzo ważnym elementem tej debaty. Takie organizowanie i koordynowanie badań naukowych, aby ich wyniki były dyskutowane w czasie tej debaty. Ważne wreszcie było dążenie, aby przyspieszeniu uległy procesy ścigania zbrodniarzy komunistycznych, obok hitlerowskich. I wreszcie, aby dalej zdzierać zasłonę tajemnicy, personalizować zło komunizmu i poprzez lustrację w jakiejkolwiek formie podtrzymywać mechanizm blokowania lub ujawniania udziału komunistycznych funkcjonariuszy i agentów w instytucjach życia publicznego. Mimo że czasami wydaje się, iż to działanie staje się coraz mniej istotne dla partii politycznych, jestem przekonany, że jest ważne dla naszego państwa. Opisywanie i ściganie zbrodni komunistycznych, oprócz normalnych procedur osiągania sprawiedliwości, pełni olbrzymią rolę edukacyjną. Jest to zatem także ważny interes państwa polskiego – bo prosowiecki komunizm w Polsce jest tradycją zdrady narodowej.

Czy to znaczy, że uważał pan, iż zmiany rozpoczęte po wyborach 2005 r. mają charakter trwały? Tego nikt nie mógł zagwarantować. Jak zawsze wszystko zależy od umiejętności realizacji programu głoszonego werbalnie, determinacji i kompetencji, wpływów sił i środowisk wrogich, stanu świadomości społecznej (co decyduje o stopniu akceptacji wszelkich programów i ocenie ich realizacji), wreszcie od wymykającej się racjonalnym ocenom współzależności pomiędzy umiejętnością udowodnienia społeczeństwu, iż realizowany jest program odpowiadający jego marzeniom i potrzebom państwa, a zmiennymi nastrojami samego społeczeństwa (w Polsce przecież ta zmienność jest zjawiskiem trwałym i wzmacnianym przez kampanie medialne, i wprost stanowi konsekwencję zmian tożsamościowych w okresie komunizmu). Z całą pewnością zdawałem sobie sprawę z olbrzymich wyzwań stojących przed IPN. Nie mnie oceniać, jak Instytut im sprostał. Na pewno robił wiele, by poprzez intensywne prace zgodne z ustawą wzmacniać szanse na wolną debatę publiczną, w której wiedza i argumenty dotyczące totalitaryzmu i oporu w Polsce funkcjonowałyby w równoważny sposób, oparty na szerokim dostępie do archiwaliów badaczy, dziennikarzy i ofiar komunizmu.

Mówi pan o dość koniunkturalnych sojuszach, ale gdzie tu jest przypadek, skoro mamy bardzo konkretny kierunek działań. Ostatni wyrok sądu w Krakowie w sprawie książki Zyzaka i „Arcanów” zamyka wolność badań naukowych. Sąd nakazuje wykreślenie w publikacji informacji z historycznego dokumentu. Uznaje tym samym, że są takie informacje z historycznych dokumentów, o których nie wolno pisać. Jest to po prostu likwidacja nauki historycznej w ogóle. Wyrok ten uważam za kuriozalny. Na szczęście jest jeszcze nieprawomocny. Wielokrotnie mówiłem, że od jakiegoś czasu znajdujemy się w paradoksalnej sytuacji, w której prawda sądowa w drastyczny sposób rozmija się z prawdą historyczną, różne są bowiem porządki funkcjonowania tych dwóch rzeczywistości, a na rzeczywistość wymiaru sprawiedliwości w zbyt dużym stopniu wpływa jeszcze dziedzictwo posttotalitarne, niewiedza i mentalność odrzucająca prawdę o czasach komunistycznej dyktatury.

Z jednej strony mamy wyrok sądowy zamykający wolność badań naukowych, a z drugiej nową ustawę, która jasno stwierdza, że przyszły prezes IPN i członkowie Rady IPN będą lustrowani, ale wybierze ich Sejm zwykłą większością głosów spośród kandydatów wskazanych przez środowisko nielustrowane, któremu ton nadaje agentura. W skrajnej sytuacji to więc agentura będzie wskazywała Sejmowi kandydatów. Z tego, co pan powiedział, wynikałoby, że sąd jest częścią zorganizowanej struktury, która dąży do tego, by stłamsić wolność słowa. To zbyt daleko idące uogólnienie. Powtórzę – moim zdaniem problemem jest posttotalitarna mentalność, niewiedza, niechęć do zmierzenia się z prawdą o przeszłości, ucieczka od tej prawdy. Wszystkie te elementy kształtują dominujące nastroje w niektórych zamkniętych środowiskach zawodowych – a sędziowskie też nie jest od nich wolne. To problem mentalności społeczeństwa postkomunistycznego, które chętnie kamufluje go, wybierając sobie najwygodniejsze strony sporu politycznego. Same zaś propozycje nowelizacji ustawy o IPN grożą po prostu zakłóceniem procesu kierowania instytucją, czynią ustawowo zagwarantowaną niezależność prezesa czysto formalną, obciążają go odpowiedzialnością za nie jego decyzje (także finansowe), zamazują związek pomiędzy decyzją i odpowiedzialnością za nią, wreszcie zwiększają podatność władz IPN na naciski zewnętrzne. Istnieje duże ryzyko, że Instytut Pamięci Narodowej będzie pozbawiony stabilizacji i uzależniony od zewnętrznych sił środowiskowych i politycznych, nie tylko od partii rządzącej. Skoro prezesa będzie można odwołać co roku, zmienne nastroje tej samej większości sejmowej mogą wpędzić w chaos instytucję, jeśli prezes będzie chciał za nimi podążać. Chyba że prezes IPN będzie sprawnie wychwytywał i odgadywał sugestie zewnętrzne… Wydaje mi się jednak, że całkowite zniszczenie IPN nie byłoby łatwe. To jest instytucja, która jest także faktem społecznym – zarówno jako ponaddwutysięczne środowisko z własnym etosem, jak i w łączności z licznymi społecznościami i środowiskami zewnętrznymi z nią współpracującymi.

Liczy pan, że pracownicy stawią opór. Praktyka pokazuje, że mniejszość zostanie wyrzucona, a większość się ukorzy i przystosuje. Instytut pracuje na podstawie ustawy i prawa, które ściśle zakreślają ramy jego działania. Nie sądzę, żeby ktoś chciał je łamać.

Czy należy przestrzegać złego prawa, niezgodnego z interesem społeczeństwa? Czy pan chce, żebym stanął na czele buntu? Jestem szefem instytucji państwa polskiego, a nie przywódcą ruchu politycznego. IPN przez 10 lat istnienia robił wszystko, co do niego należało. Obawiam się, że jako jedna z niewielu instytucji okazał się udanym przedsięwzięciem organizacyjnym, realizującym dobrze to, do czego został stworzony. Do końca 2010 r. bilans dziesięciolecia sięgnie prawie 900 książek poświęconych historii najnowszej. Z całą pewnością zostały dokonane rewolucyjne zmiany w organizacji i rozpoznaniu zbioru archiwalnego ponad 88 km akt. Zbiór archiwalny jest obecnie bardzo dobrym narzędziem do prowadzenia badań naukowych i działań dziennikarskich, co jeszcze kilka lat temu absolutnie nie mało miejsca. Jako prezes wychodzę z założenia, że powinniśmy działać tak, jakby Powstanie Warszawskie wygrało – IPN musi być instytucją wolnych ludzi i instytucją niepodległego państwa.

Uważam, że obecnie przegraliśmy walkę o pamięć, która teraz będzie kontrolowana przez agenturę byłych władz zaborczych. Co w takiej sytuacji należy robić dalej? Nie wiem, czy przegraliśmy walkę o pamięć. Książki nie będą palone. One nadal będą istniały.

Mieliśmy już propozycje przemielenia książek. Ale najważniejsze jest to, czy będą one funkcjonowały w obiegu. Co z tego, że IPN wydał 900 pozycji historycznych, jeśli teraz nie będzie wolno ich cytować pod karą sądową, nie będzie można o nich pisać pod groźbą natychmiastowej utraty pracy na uniwersytecie czy w mediach, dorobek ten będzie więc mógł sobie istnieć, ale nie będzie miał żadnego wpływu na pamięć narodową, ponieważ nie będzie funkcjonował w obiegu społecznym, a nowi historycy napiszą obowiązujące prace, oparte tylko na źródłach zatwierdzonych przez agenturę. Zdaję sobie sprawę z tego problemu, ale pan wini mnie za klęskę wielkiego projektu z 2005 r. To błędny adres. Ja nie jestem przywódcą ruchu politycznego.

Nie winię, tylko wskazuję, że setki książek, 2 tys. pracowników, działalność edukacyjna mogą nie przynieść efektów, jakie powinny. W normalnej sytuacji ten dorobek powinien już wywołać rewolucję w świadomości narodowej. Ten ogromny wysiłek może pójść na marne i nie zafunkcjonować w świadomości społecznej. Jednocześnie pan niezależnie od swej woli stał się negatywnym symbolem dla tych ludzi, którzy chcą zniszczyć pamięć narodową Polaków. A symbol przeciwnika musi zostać zniszczony, by złamać jego ducha i by dać przykład młodym, iż opłaca się jedynie pełzanie, a postawa wyprostowana w Polsce jest niewygodna i nie daje żadnych perspektyw. Pełzanie nie jest moją ulubioną czynnością. Może ma pan rację. Ta nowelizacja jest przede wszystkim nie merytoryczna. Wprowadza chaos w mechanizm kierowania IPN, osłabia i uzależnia prezesa od zmiennej sytuacji politycznej i sytuacji w nowej Radzie, pozbawia go znacznej części kompetencji, ale pozostawia całkowitą odpowiedzialność, zmienia zasady dopuszczania funkcjonariuszy i agentów do akt pod hasłem ich otwarcia, łamie dotychczasowy mechanizm lustracji, łączy w katalogu osób rozpracowywanych ofiary i opozycjonistów oraz komunistów rządzących PRL – jeśli SB obserwowała tych ostatnich. Wbrew propagandowej tezie o „odpolitycznieniu” IPN, nie tylko uzależnia go od środowisk politycznych (wystarczy, że rządząca partia będzie miała w Radzie zaufanego, wpływowego człowieka z tytułem naukowym naprzeciwko słabego prezesa) i zewnętrznych czynników środowiskowych (mimo że nie ponoszą one odpowiedzialności za działania IPN), ale także wciąga w tryby mechanizmu politycznego środowiska naukowe (jest to zatem właśnie próba ich upolitycznienia), próbując w zamian kusić je grantami. Ta ostatnia kwestia – dotycząca przecież przekazywania pieniędzy budżetowych na rzecz podmiotów zewnętrznych – jest nowym zadaniem IPN (dublującym tu Komitet Badań Naukowych z Ministerstwa Nauki) bardzo enigmatycznie opisanym w projekcie nowelizacji. Charakterystyczne, że autorzy tych pomysłów bardzo starannie uchylają się od dyskusji. Nowelizację firmuje pan poseł Rybicki, człowiek o pięknej karcie opozycyjnej, w sprawach działalności IPN jednak niezbyt dobrze zorientowany. Paweł Machcewicz, doradca pana premiera i pomysłodawca tych koncepcji, jedynie bodaj raz w roku ubiegłym w czasie spotkania w Fundacji Batorego krótko je przedstawiał.. Józef Darski

Pieszczoty strategicznych partnerów Jak można było przewidzieć, prawybory w Platformie Obywatelskiej zakończyły się prawidłowo, to znaczy marszałek Bronisław Komorowski zdecydowanie pokonał ministra Radosława Sikorskiego i w ten sposób został kandydatem. A zgodnie z przewidywaniami, ponieważ nie do pomyślenia byłoby, by prawybory te wygrał minister Sikorski w sytuacji, gdy jego małżonka, pani Anna Applebaum, niemal w przeddzień tego wydarzenia pryncypialnie skrytykowała w amerykańskiej prasie Naszą Złotą Panią Anielę za prowadzenie niewłaściwej polityki zagranicznej. Skoro zauważył to nawet poseł Palikot, więc trudno, żeby coś takiego umknęło uwagi Naszej Złotej. I tak cud, że w tej sytuacji w ogóle ktoś ośmielił się głosować na ministra Sikorskiego. Inna rzecz, że frekwencja nie przekroczyła 50 procent, co może oznaczać zarówno wzrost świadomej dyscypliny w szeregach PO, jak i ujawnienie się "martwych dusz". Świadoma dyscyplina objawiłaby się w tym przypadku w zaniechaniu głosowania w sytuacji, gdy preferencje Naszej Złotej Pani Anieli zostały tak wyraziście określone, no a "martwe dusze" w PO były od zawsze, więc tak naprawdę jedno drugiego nie wyklucza. Te całe prawybory nie byłyby warte wzmianki, no, może oprócz tego, że aspiracje do urzędu prezydenckiego zgłosiło aż trzech byłych ministrów obrony narodowej (R. Sikorski, B. Komorowski i J. Szmajdziński) - co pokazuje, że razwiedka tym razem podchodzi do tej sprawy metodycznie - więc jeśli w ogóle o nich wspominam, to tylko dlatego, że zaraz potem rozgorzał w PO rodzaj wojny na górze między Grzegorzem Schetyną a posłem Palikotem. Na to warto zwrócić uwagę zarówno ze względu na zaszłości, jak i najbliższą przyszłość. Rzecz w tym, że Grzegorza Schetynę uważam za prawdopodobnego sprawcę afery hazardowej. Jako minister spraw wewnętrznych nie mógł bowiem nie wiedzieć, a prawdopodobnie również nie zainspirować aresztowania szwajcarskiego finansisty Petera Vogla (który naprawdę nazywa się Piotr Filipczyński i w swoim czasie skazany był na 25 lat za zamordowanie starszej pani, ale podczas odbywania kary wyjechał na przepustkę do Szwajcarii, gdzie zaraz został Peterem Voglem, finansistą i "kasjerem lewicy" - a w którym prezydent Kwaśniewski tak sobie upodobał, że aż go ułaskawił w ostatnim dniu swojego urzędowania) pod śmiesznym pretekstem prania brudnych pieniędzy. Przy tej okazji minister Schetyna odgrażał się, że będzie wyjaśniał również okoliczności jego wyjazdu i ułaskawienia. Razwiedka nie potraktowała tych pogróżek serio, bo tylko w niezależnych mediach ukazała się seria publikacji, jak to niebezpiecznie jest w polskich więzieniach, ile samobójstw się tam zdarza, i to nawet w celach specjalnie strzeżonych, słowem - jeśli tylko Peter Vogel czytał gazety, to wiedział, co przystoi mu czynić. Ale gdy tak siedział w "areszcie wydobywczym", miesiące mijały, a spodziewana odsiecz nie nadchodziła, to chyba zaczął coś tam chlapać, bo latem ubiegłego roku w niezależnych mediach ukazały się przecieki z tajnych jego zeznań, m.in. że generałowi Gromosławowi Czempińskiemu, byłemu funkcjonariuszowi PRL-owskiej razwiedki, a później, już za "demokracji" - szefowi Urzędu Ochrony Państwa - jakiś Turek ukradł z konta w szwajcarskim banku 2 mln dolarów, a generał nawet tego nie zauważył. W tym momencie musiała zapaść decyzja, by premieru Tusku przytrzeć rogów, a ponieważ tak się szczęśliwie złożyło, że szef CBA, pan Kamiński, właśnie się dowiedział, iż prokuratura w Rzeszowie szykuje się do przedstawienia mu zarzutów z powodu afery gruntowej, to "Rzeczpospolita", jak to się mówi, "dotarła do stenogramów rozmów telefonicznych między "Rychem", "Zbychem", "Mirem", w które zamieszany był również "Grzecho", czyli pan wicepremier Schetyna. Tak zaczęła się afera hazardowa. Premier Tusk początkowo to zlekceważył, bo oświadczył, że o konsekwencjach personalnych będzie myślał w zależności od tego, jak sobie "Zbycho" i "Miro" poradzą na konferencji prasowej. Widać sądził, że będzie, jak zawsze, to znaczy - że "Zbycho" coś tam powie na odczepnego, a dziennikarze pokornie przyjmą to do wiadomości i tylko powtórzą swoimi słowami. I dopiero kiedy zobaczył, jak niezależni dziennikarze rozsmarowują "Zbycha" na ścianie, a ten, na oczach całej Polski wytapia z siebie tłuszcz  - zrozumiał, że parasol ochronny nad nim został zwinięty i wpadł w prawdziwą panikę. Wszystkich zewsząd powyrzucał, a zwłaszcza - wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych Grzegorza Schetynę, bo - jak publicznie zapewniał - miał do niego pełne zaufanie. W następstwie tej afery premier Tusk musiał rozpocząć realizowanie serii przedsięwzięć pokutnych: przeforsował w stachanowskim tempie ustawę hazardową, oddającą razwiedce monopol w tej branży, przeforsował rozdzielenie funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego, wskutek czego prezydent spośród dwóch podsuniętych mu kandydatów mianował pana sędziego Seremeta na prokuratora generalnego, który przez 6 lat będzie kierował prokuraturą cywilną, wojskową i IPN, przeforsował nowelizację, a właściwie pacyfikację ustawy o IPN i nowelizację ordynacji wyborczej, w myśl której osoby prawomocnie skazane za przestępstwa z oskarżenia publicznego nie mogą kandydować do Sejmu ani do Senatu, słowem - umożliwił razwiedce oficjalne przejęcie ręcznego sterowania polityczną sceną, no i przede wszystkim - zrezygnował z kandydowania w wyborach prezydenckich. Do tego ostatniego został podobnież "namówiony" przez Naszą Złotą Panią Anielę, która najwyraźniej musi mieć względem niego jakieś dalekosiężne plany. Bowiem w sytuacji, gdy wydawać by się mogło, że premieru Tusku nie pozostało już nic innego, jak powiewać białą flagą i skakać przed razwiedczykami z gałęzi na gałąź, miasto Akwizgran, ni z tego ni z owego przyznało mu nagrodę Karola Wielkiego, zaś Nasza Złota Pani Aniela oświadczyła, że 13 maja sama osobiście będzie go z tej okazji laudowała. Dlaczego w tej sytuacji poseł Palikot zaczął napastować Grzegorza Schetynę? Może również prywatnie go nie lubi, ale wydaje się, że dlatego, iż dowiedział się o projektach, które mogą zaniepokoić nie tyle może jego samego, co razwiedczyków. Oto bowiem nie tylko okazało się, że przebywający cały czas w areszcie wydobywczym Peter Vogel znowu coś tam opowiada, ale w dodatku szykowane jest porozumienie ze Szwajcarią w sprawie uniknięcia podwójnego opodatkowania. Chodzi o to, że na tej podstawie Polska może żądać od Szwajcarii informacji o osobach i firmach, które w tamtejszych bankach chowają szmal, i że z informacji tych ma prawo korzystać nie tylko fiskus, ale również - "inne służby". No proszę - również "inne służby"! Czyż nie nieomylny to znak, że i Nasza Złota Pani Aniela opanowała sztukę divide et impera? W tej sytuacji i premieru Tusku musiała zaświtać iskierka nadziei, że jak tylko będzie się słuchał Naszej Złotej, to już tam wykieruje go ona na człowieka, nawet jeśli podskoczy tubylczym razwiedczykom, dla których spuszczony z łańcucha poseł Palikot ujada na Grzegorza Schetynę. Z tego punktu widzenia zbrodnia popełniona przed laty przez Piotra Filipczyńskiego, w międzyczasie przepoczwarzonego w Petera Vogla, może być z powodzeniem uznana za rodzaj felix culpa, o której mówi się w liturgii Wielkiej Soboty. A skoro już o zbrodniach mowa, to warto wspomnieć o wyroku na Wydawnictwo "Arcana", które przez panią sędzię Ewę Olszewską, prywatnie małżonkę pana Włodzimierza Olszewskiego, który po sędzi Nizieńskim został był Rzecznikiem Interesu Publicznego (kontroluje on prawdziwość oświadczeń lustracyjnych i ściga kłamców, to znaczy - teoretycznie ma to robić, podczas gdy w praktyce - różnie bywa), skazane zostało na umieszczenie przeprosin Lecha Wałęsy za książkę Pawła Zyzaka na całej kolumnie druku w "Gazecie Wyborczej", co może kosztować od 150 do ponad 260 tys. zł. Ten wyrok - co prawda - jeszcze nieprawomocny, zmierza do zrujnowania Wydawnictwa "Arcana" i nawiązuje w prostej linii do pomysłu Jerzego Urbana z drugiej połowy lat 80., by przyłapanych na konspirowaniu nie wsadzać do więzień, tylko konfiskować im mienie. Sam padłem ofiarą tego pomysłu, więc z tym większym obrzydzeniem patrzę na wyrok wydany przez panią sędzię Ewę Olszewską, że oparła go ona na swoim intuicyjnym przeświadczeniu (bo przecież w duszy u Pawła Zyzaka nie była), iż autor podał informację o zarejestrowaniu i wyrejestrowaniu Lecha Wałęsy przez SB jako konfidenta w złej intencji. Ale odkąd były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa podlizuje się generałowi Jaruzelskiemu, to trudno się dziwić, że i niezawisłe sądy idą mu na rękę, nawet jeśli w tym celu muszą kierować się tzw. kobiecą intuicją. No więc teraz były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa oświadczył, że w samolocie prezydenckim powinno znaleźć się miejsce dla generała Jaruzelskiego, którego zimny rosyjski czekista Putin zaprosił wraz z prezydentem Lechem Kaczyńskim na uroczyste obchody zwycięstwa "nad faszyzmem". Minister prezydenta Kaczyńskiego oświadczył wprawdzie, że miejsce w samolocie się znajdzie, ale wtedy generał Jaruzelski uniósł się honorem, że "znaleźć się", to może miejsce dla walizki. Nie wiadomo zatem, czy zechce usiąść za sterami, czy też w jakiś innych sposób zadośćuczynić swemu prestiżowi - co w otoczeniu prezydenta Kaczyńskiego musi wzbudzać podejrzenia, iż gest zimnego rosyjskiego czekisty Putina obliczony jest na wywołanie jakiegoś skandalu z udziałem obydwu prezydentów naszego państwa. I tak sobie politykujemy ze strategicznymi partnerami, jak za przeproszeniem - z ubekami, którzy wymieniają się rolami; raz jeden jest "zły, a drugi "dobry", a później - odwrotnie. SM

04 kwietnia 2010 Demokracja wymaga biur, zeby prowadzić dialog.. Mamy za sobą Wielką Noc..  Czas Zmartwychwstania Chrystusa.. Czas wielkiej radości. Na chwilę  środki masowego rażenia przestaną ględzić o prawyborach w Platformie Obywatelskiej, o tym, co powiedział poseł Palikot, a co poseł Schetyna. Może choć na chwilkę spadnie całodzienne tempo prezentowania   premiera, a pan prezydent w końcu się określi, czy jedzie do Moskwy  gdzie go zapraszają, czy jedzie do Katynia- gdzie go nie zapraszają. Cieszmy się ze Zmartwychwstania  Pańskiego, ale przy stole nie da się uniknąć- oprócz spraw rodzinnych- poruszania spraw, które nas otaczają w ramach dobra wspólnego, jakim powinno być państwo, w którym  żyjemy Ale czy jest? Czy mówi coś państwu nazwisko Werner Lorenz? Po zakończeniu II  Wojny Światowej znalazł się na ławie oskarżonych w procesie RuSHA, jednym z procesów norymberskich przed Amerykańskimi Trybunałami Wojskowymi, który  osądził zbrodnie popełnione przez niemieckie instytucje i organizacje zajmujące się sprawami rasowymi(!!!). Werner  Lorenz, jeden z głównych oskarżonych, uznany został za winnego popełnienia zbrodni wojennych i przeciw ludzkości oraz przynależności do SS, uznanej za organizację przestępczą. Skazany został na 20 lat  więzienia, potem karę złagodzono, żeby ostatecznie go ułaskawić w 1955 roku. Werner Lorenz zajmował się w czasie II  Wojny  Światowej przesiedleniami Niemców zamieszkujących tereny Polski, Litwy, Łotwy, Estonii i ZSRR do tzw. Wielkiej Rzeszy. Łączyło się to z brutalnym wysiedlaniem ludności etnicznej z terenów państw podbitych i inkorporowanych niezgodnie z prawem międzynarodowym do Niemiec, tak jak w przypadku Kraju Warty i Alzacji. Zajmował się również germanizacją obywateli państw okupowanych, jeśli tylko uznano ich krew za” wartościową”, a czasem wcielano do Waffen-SS. W 1943 roku Werner Lorenz został awansowany na jeden z najwyższych stopni w SS: SS-Obergruppenfuhrera. Werner Lorenz był w czasie I wojny pilotem, potem był we Freikorpsie i wstąpił do lewicowej  Narodowo Socjalistycznej Partii Robotniczej Niemiec- Adolfa Hitlera. Pracował w Głównym Urzędzie Kolonizacyjnym dla Niemców etnicznych, który utworzył jeszcze w 1936 roku Rudolf Hess.(VoMi). Urząd ten został połączony z Głównym Urzędem ds. Rasowych i Osiedleńczych(RuSHA)- SS Rasse-und- Siedlungshauptamt. Miał majątek w Wolnym Mieście Gdańsku. Te wszystkie informacje można znaleźć w wielu encyklopediach, ale jednej informacji tam nie ma.. A brzmi ona następująco:” Werner Lorenz was Axel Springer’s father-in law”(!!!!) Czyli Werner Lorenz był teściem Axela Springera(???). No właśnie.. Nie  powinno się łączyć działalności jednego człowieka z innym, mimo,  że istnieją powiązania rodzinne, bo każdy powinien odpowiadać za własne czyny, ale dlaczego w takim razie ukrywa się związek Axela Springera wielkiego i wpływowego  niemieckiego wydawcy ze swoim teściem? Ci co to robią, właśnie wpisują się w model traktowania kolektywnego i współodpowiedzialnego za to  co stało się w przeszłości.. Tym bardziej,  że Axel Springer ma znaczący wpływ na świadomość Polaków, wydając w Polsce wiele  gazet między innymi: „Fakt”,” Przegląd portowy”, „ Sport”, „Forbs”, Newsweek”,” Popcorn”, „Dziewczyna”, „Komputer świat”,’ Auto świat” i wiele innych oraz  30 serwisów internetowych i mając 49% udziałów w Dzienniku Gazecie Prawnej… Nie należę do osób na tyle naiwnych, którzy nie łączą wydawcy , właściciela z prezentowanymi treściami w  swojej prasie.. Każdy ma jakieś poglądy, zapatrywania i oceny. Jak ktoś ma poglądy lewicowe, to nie będzie prezentował prawicowych treści. I oczywiście na odwrót. Jeśli ktoś jest wpływowym Niemcem, a Niemcy są główną sprężyną tworzenia tzw. Unii Europejskiej, to nie może się to obyć bez wpływu na politykę Niemiec. Trudno  oprzeć się wrażeniu,  że pan Axel Springer nie prowadzi  przy pomocy swojego koncernu polityki niemieckiej wobec Polski..(???) Tym bardziej, że Niemcy, odkąd je zjednoczył kanclerz Bismarck, wywołały trzy wojny światowe, ale z własnych interesów dominacji w Europie nie zrezygnowały.. Co widać na co dzień! Prasa zawsze była doskonałym instrumentem propagandy, a coś takiego jak” Fakt”, ukazywało się w Generalnym Gubernatorstwie pod nazwą „ Fala”. Takie obskurne pismo, gdzie jest mnóstwo sensacji. zajmujących masy, goła kobieta, z tyłu i z przodu pisma, minimum sensownej treści i porady dla kucharek, ale nie tych- co w przyszłości miały rządzić państwem.. Rządzić miała „ rasa panów”! Prasa w Generalnym Gubernatorstwie miał na celu wywołanie poczucia zniechęcenia u Polaków, szerzenie kompleksu niższości, wprowadzanie narodu w poczucie winy,  wprowadzanie dezinformacji,, przemilczania, nie podawania informacji o wydarzeniach istotnych, podkreślanie braku zdolności Polaków do rządzenia, o niższości gospodarczej tzw. Polnische Wirtschaft.. Przygotowywano” Nowy Porządek Europejski”- zupełnie tak samo jak dzisiaj. Ten Nowy Porządek socjalista Adolf Hitler, na łamach gadzinowej prasy nazywał:” socjalistyczną Europą przyszłości”(???). Nie używano określenia Związek Socjalistycznych Republik Europejskich, bo Hitler nienawidził demokracji, choć przy jej pomocy zdobył władzę. I zawsze twierdził, że „ masy nie mają pamięci”(???). Dzisiaj  w całej Europie panuje demokracja socjalistyczna, ale Komisja Europejska, czyli – jak to mówi dysydent sowiecki pan Władimir Bukowski- Biuro Polityczne- demokratycznie wybierana nie jest!(!!!) Dlaczego? Przecież mamy demokrację… Niech lud wybiera..! Szefem , prezesem zarządu i dyrektorem  generalnym Axel Springer Polska, jest pan Marek Sowa, były prezes Agory, spółki wydającej Gazetę Wyborczą i inne tytuły.. Pan Marek jest też wiceszefem Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych, która skupia ponad 600 000 pracowników i pracodawców, a przewodzi całości, kandydat na prezydenta, pani Henryka Bochniarz, feministka i zwolennik parytetów. Pan Marek jest też członkiem zarządu Polskiej Izby Komunikacji Elektronicznej, związany jest też z European Cable Communications Association w Brukseli. PKPP „Lewiatan” przynależy do europejskiej organizacji Buisnesseurope, będącej reprezentantem przedsiębiorców i pracodawców wobec Komisji Europejskiej(!!!). To jest dopiero ośmiornica i lewiatan prawdziwy.. I nich ktoś piśnie cokolwiek. W zadaniach PKPP” Lewiatan” jest wpisane,  że:” jest niezbędnym elementem budowy ładu gospodarczego przez gwarantowany ustawowo udział w tworzeniu prawa i dialogu społecznym”(!!!????).. Jak będzie „ ład społeczny” – to oczywiście nie będzie wolnego rynku.. Bo wolnemu rynkowi nie potrzebny jest organizowany przez biurokrację „ ład społeczny”.. Chodzi organizatorom o organizowanie wolnego rynku, bo ktoś tym wszystkim musi kierować- to chyba jasne! I żeby to trzymać wszystko za  twarz…. Twarz socjalizmu! W Radzie Konsultacyjnej PKPP Lewiatan są: Anna Fornalczyk - Wyższa Szkoła  Biznesu, Mirosława Grabowska - Instytut Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, Lena Kolarska Bobińska, kiedyś szefowa Instytutu Spraw Publicznych finansowanego przez G. Sorosa, wielkiego filantropa - obecnie europarlamentarzystka Platformy Obywatelskiej, Aleksander Smolar - Fundacja Batorego, finansowana przez G. Sorosa, Magdalena Środa - feministka, córka prof. Ciupaka,- z Instytutu Filozofii UW i Piotr Winczorek, Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Czy oni wszyscy mają jakiekolwiek pojęcie o biznesie? A są w Radzie Konsultacyjnej.. Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych.. Chyba chodzi o nadzór ideologiczny nad polskimi przedsiębiorcami, bo o co innego? Mają biura - będą prowadzić dialog! No i, żeby nie zaszkodziło to przypadkiem demokracji.. Lewiatan, ośmiornica- to za mało powiedziane. Opletli nas ideologicznie jak śmiercionośny bluszcz! Jak my się z tego wyplączemy? WJR

Żołnierze przeciw ekumeniakom Święta Wielkanocne to szczególnie trudny okres dla tak zwanego „dialogu z judaizmem”, forsowanego u nas, zwłaszcza przez duchownych, co to ongiś „bez swojej wiedzy i zgody”… Nawiasem mówiąc, trudno zgadnąć, z kim właściwie ten „dialog” się toczy, kto konkretnie przemawia w imieniu „judaizmu”. W Kościele katolickim sytuacja jest jasna: Roma locuta, causa finita. A w judaizmie? Przecież co rabin to „judaizm”. W tej sytuacji jest oczywiste, że ten cały „dialog” sprowadza się do mizdrzenia się salonowych ekumeniaków, którzy skaczą przed Żydami z gałęzi na gałąź. Ale mniejsza o to, bo nadchodzi Wielkanoc, a wraz z nią – najtrudniejszy moment dla „dialogu z judaizmem”, cokolwiek by on nie oznaczał. Chodzi oczywiście o fragment Ewangelii św. Mateusza opowiadający, jak to żołnierze pilnujący grobu Jezusa zameldowali arcykapłanom i starszym ludu, co się tam wydarzyło, zaś tamci – „po naradzie” – więc początkowo się wahali – przekupili żołnierzy by puścili w świat wersję o wykradzeniu zwłok i obiecali, że „pomówią” z namiestnikiem, czyli Piłatem, żeby nie karał ich za spanie na warcie. Z tego fragmentu Ewangelii wyraźnie wynika, że o ile przedtem można jeszcze zakładać dobrą wiarę u arcykapłanów i starszych ludu, to OD TEJ PORY judaizm wygląda na zwyczajny i świadomy PRZEKRĘT – chyba, że koloryzował św. Mateusz. Ale czyż Kościół katolicki może dopuścić możliwość, że któryś z ewangelistów koloryzował, zwłaszcza w takiej sprawie? Jasne, że nie może. No to jak z tego wybrnąć, jak głosić Ewangelię o Zmartwychwstaniu, a jednocześnie ekumenicznie pić Żydom z dzióbków na eleganckich sympozjonach? Z pomocą przychodzą krętacze, zwani dla niepoznaki teologami. Oczywiście i tutaj panuje ścisła hierarchia; jedni krętacze uchodzą za proroków większych, inni – za mniejszych, a jeszcze inni trudnią się sprzedawaniem tej tandety na straganach. Jeden z takich straganów uruchomiła „Gazeta Wyborcza”, gdzie urzęduje rzucony na odcinek religijny red. Janu Turnau. Podpierając się autorytetem proroków większych np. dominikanina, mianowanego później przez Jana Pawła II kardynałem Iwo Congara i mniejszych, jak np. Hansa Kunga twierdzi on, że Zmartwychwstanie nie było faktem historycznym. Pusty grób nie jest bowiem żadnym historycznym dowodem. To rzeczywiście prawda, ale w takim razie co ze Zmartwychwstaniem? Zdarzyło się, czy nie? Jeszcze Mniejszy Prorok wykombinował to sobie następująco: „Historycznie można tylko stwierdzić najgłębsze przekonanie uczniów, że Zmartwychwstałego w sposób nadzwyczajny spotkali”. Tak jest w książce „Nie wstydzę się Ewangelii” ks. Michała Czajkowskiego. No, proszę! Nie tylko „najgłębsze przekonanie”, ale w dodatku „w sposób nadzwyczajny”… Po przełożeniu tych aktów strzelistych na język potoczny widać wyraźnie, że Przewielebny delikatnie daje do zrozumienia, że jak tam naprawdę było, to diabli wiedzą, zaś uczniom tak się tylko wydawało. Żeby nie było wątpliwości, wtóruje mu sam Hans Kung twierdząc, że Zmartwychwstanie było „akcją realną” , ale tylko dla kogoś, kto chce być nie tylko neutralnym obserwatorem, ale kto z wiarą się w nią angażuje. Słowem – realności Zmartwychwstania można doświadczyć tylko subiektywnie, a i to pod warunkiem uprzedniego wprawienia się w rodzaj rauszu. No tak, rzeczywiście, wszystko się zgadza; po odpowiedniej dawce LSD ludzie nie takie rzeczy widywali. W takiej sytuacji przed dialogiem z judaizmem rysują się rzeczywiście obiecujące perspektywy. To znaczy – rysowałyby się, gdyby nie ci cholerni żołnierze z Ewangelii św. Mateusza, no i – niestety – arcykapłani i starsi. Już tam ani żołnierze, ani tym bardziej – arcykapłani i starsi nie angażowali się „z wiarą” w to całe Zmartwychwstanie, przynajmniej w tym znaczeniu, o jakim bredzi Kung. Przeciwnie – woleliby, żeby go w ogóle nie było. Jednak wdrożeni w rzymskich legionach do żelaznej dyscypliny żołnierze zameldowali arcykapłanom, co widzieli NAPRAWDĘ. Co ciekawsze – ci również natychmiast w to uwierzyli, bo czyż w przeciwnym razie daliby żołnierzom „sporo pieniędzy” i w dodatku obiecali, że załatwią sprawę z Piłatem, który, dowiedziawszy się, że zasnęli na warcie, bez ceregieli kazałby żołnierzy zaćwiczyć na śmierć? W rzymskim wojsku nie było żartów – w odróżnieniu od obyczajów panujących w naszej armii, gdzie nawet w elitarnym przecież GROM-ie oficerowie pozywają dowódców przed niezawisłe sądy. No a Piłat? Uwierzyłby handełesom? Oczywiście, że by nie uwierzył, przeciwnie – natychmiast zacząłby się zastanawiać, dlaczegóż to tak zależy im na uchronieniu żołnierzy od kary i jeśli nie wdrożyłby surowego badania, o co NAPRAWDĘ tu chodzi, to tylko za potężną łapówkę. Mówiąc krótko – handełesy również narażały się na oskarżenie o zorganizowanie spisku z udziałem żołnierzy, które Piłat chętnie by im spreparował, choćby dla satysfakcji za upokorzenie, jakiego doznał podczas procesu Jezusa, kiedy to został publicznie postraszony groźbą donosu do podejrzliwego Tyberiusza. Teraz to on miał ich w garści, niczym Miller Michnika, kiedy ten przez 6 miesięcy cicho siedział z nagraniem Rywina, niby to prowadząc „dziennikarskie śledztwo” – a za spiskowanie z wciąganiem żołnierzy z pewnością już pospadałyby głowy. Jeśli zatem w tej sytuacji handełesy zdecydowały się na „pomówienie” z Piłatem, to tylko dlatego, że musiały być jak najbardziej przekonane o „realności” Zmartwychwstania, które jednak zdecydowani byli za wszelką cenę ukryć. Widać wyraźnie, że w konfrontacji z tym fragmentem Ewangelii św. Mateusza wszystkie ekumeniczne sofizmata krętaczy większych, mniejszych i całkiem małych, to zwyczajny Scheiss – bo PIERWSZE („kiedy one – tzn. niewiasty – SM – szły”, czyli dopiero wracały od grobu) świadectwo o WYDARZENIU jakie miało miejsce wokół grobu Jezusa dali właśnie żołnierze – a więc nie żadni uczniowie, co to niby mieli mieć „przekonanie”, że „w sposób nadzwyczajny” itd. – a którzy wtedy chyba jeszcze o niczym nie wiedzieli. Czy przypadkiem nie te ekumeniczne sofizmata miał na myśli św. Paweł, jeszcze w głębokiej starożytności przestrzegając, że „gdyby Chrystus nie zmartwychwstał – próżna byłaby nasza wiara”? Skoro w samym Kościele katolickim podważany jest historyczny charakter Zmartwychwstania, to nic dziwnego, że na Zachodzie pustoszeją kościoły. U nas wygląda to lepiej, bo jeszcze w czasach saskich w „laikacie” ugruntowała się dewocja obyczajowa („ukrajemy szyneczki, umaczamy w chrzanie; jakżeś dobrze uczynił, żeś zmartwychwstał, Panie”), podobnie, jak i po stronie przewielebnego duchowieństwa („Boga chwal, sztukę mięsa wal – ot, co jest!”), a do tego głęboka wiara nie jest koniecznie potrzebna. Zresztą – jaka tam „głęboka wiara” – jeśli jej przedmiotem miałyby być jakieś halucynacje uczniów – bo inaczej załamie się dialog z judaizmem? Gdy chrześcijaństwo podbijało Europę, wybitni ludzie Kościoła inaczej myśleli: „dla dobra przecież naszej wiary, dzięki której RÓŻNIMY SIĘ (podkr. SM) od pogan, Żydów i heretyków…”? – pisał w Liście V do papieża Bonifacego IV w początkach VII wieku św. Kolumban. Wcale nie chciał być taki sam, jak wszyscy. SM

NBP może nie wypłacić ani złotówki Grozi nam poważny spór konstytucyjny pomiędzy Narodowym Bankiem Polskim a Radą Polityki Pieniężnej - uważają eksperci. Ostrzegają, że w rezultacie konfliktu rząd może nie otrzymać z NBP ani złotówki. Opinia publiczna jest zbulwersowana zachowaniem jednego z członków Rady Polityki Pieniężnej, który przed kamerami telewizji obraził dziennikarzy, zamiast rzeczowo odnieść się do stawianych zarzutów. Prezes Sławomir Skrzypek oświadczył, że spór pomiędzy zarządem NBP a Radą Polityki Pieniężnej dotyczący zasad tworzenia rezerwy na ryzyko kursowe dotyka samych fundamentów funkcjonowania banku centralnego. - Jako prezes NBP nie mam wyboru, będę w sposób bardzo zdecydowany zabiegał o to, by ten proces przebiegał właściwie - zapowiedział. We wtorek RPP zmieniła zasady tworzenia rezerw walutowych w NBP, tak by "na papierze" podwoić kwotę zysku banku podlegającą odprowadzeniu do budżetu. Zarząd NBP skierował tę uchwałę pod ocenę Europejskiego Banku Centralnego, zarzucając, że łamie ona europejskie zasady rachunkowości i konstytucyjną zasadę, iż prawo nie może działać wstecz. Zarząd NBP wyliczył zysk za 2009 r. na 4,1 mld złotych. Rada, zdominowana przez osoby związane z Platformą, chce, by bank przekazał rządowi dwukrotnie więcej pieniędzy. Rząd, zadłużony po uszy, gwałtownie szuka środków na pokrycie skokowo narastającej dziury w budżecie. - Spór o rezerwy dotyka sedna działalności banku centralnego. Rezerwy walutowe wyrażone w złotych kurczą się, gdy złoty się umacnia, a rosną, gdy złoty słabnie. Te zmiany to "niezrealizowane różnice kursowe". Rząd chce te wirtualne "zyski" odprowadzić do budżetu, tymczasem są one niezbędne na wypadek, gdyby NBP miał straty w przyszłych okresach rozliczeniowych lub w przypadku potrzeby obrony kursu złotego, co jest przecież głównym celem banku centralnego - tłumaczy Jerzy Bielewicz, finansista, prezes Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek". Jego zdaniem, stanowisko rządu w sprawie rezerw przypomina propozycje Andrzeja Leppera sprzed kilku lat, wtedy skutecznie odparte. Rząd, przyznając, że ryzyko osłabienia złotego i strat istnieje, chce zabrać bankowi środki własne i ubezpieczyć go w Międzynarodowym Funduszu Walutowym za pomocą "elastycznej linii kredytowej" na 20,5 mld dolarów, za której otwarcie Polska musi słono płacić. NBP nie zgadza się na tę ingerencję w jego misję konstytucyjną. Prezes Skrzypek sprzeciwił się przedłużeniu linii kredytowej z MFW na kolejny rok i oświadczył, że NBP gotów jest przekazać MFW środki na pomoc dla krajów, których waluty wymagają wsparcia. - Mamy poważny kryzys konstytucyjny, gdzie może być naruszona niezależność Narodowego Banku Polskiego - tak ocenia konflikt w sprawie rezerw walutowych profesor Szkoły Głównej Handlowej, były wiceprezes NBP Krzysztof Rybiński. - Idą wybory i rząd potrzebuje pieniędzy, dlatego stara się uzyskać ich z NBP jak najwięcej - dodał. Jego zdaniem, spór między zarządem NBP a Radą Polityki Pieniężnej i rządem to zła wiadomość. - Będziemy mieli spór prawny, a wiemy, że jak za jego wyjaśnianie wezmą się prawnicy, to może potrwać bardzo długo - powiedział prof. Rybiński. Przestrzegł, że w wyniku konfliktu o wysokość wpłaty banku centralnego do budżetu rząd może w ogóle nie otrzymać żadnych pieniędzy z NBP. Stanie się tak, jeśli władze banku, powołując się na bezprawność wtorkowej uchwały RPP zmieniającej wstecz zasady naliczania rezerw, przedstawią Radzie sprawozdanie finansowe na podstawie dotychczasowych reguł. Rada go oczywiście nie zatwierdzi i w rezultacie nie będzie tytułu prawnego do przekazania budżetowi jakichkolwiek pieniędzy. Pikanterii całej sprawie dodaje wiszące nad członkami RPP rekomendowanymi przez Platformę podejrzenie, że przed objęciem funkcji podjęli zobowiązanie, iż w sprawie zysku NBP zagłosują tak, jak chce rząd. Czynniki oficjalne nabrały wody w usta, usiłując przejść do porządku dziennego nad tymi zarzutami, które podają w wątpliwość niezależność Rady. Opinię publiczną zbulwersowało zachowanie członka RPP poleconego przez PO - Jana Winieckiego, pokazane przez telewizyjne "Wiadomości". Na pytania dziennikarzy, czy podejmował jakieś zobowiązania przed objęciem funkcji, Winiecki zareagował wściekłym atakiem na dziennikarzy i media, uciekając się nawet do wyzwisk. - To przykre, że tacy ludzie trafiają na najwyższe stanowiska w państwie - skomentował ten epizod główny ekonomista SKOK Janusz Szewczak. - Zastanawiam się, dlaczego w tym konflikcie nie zabiera głosu prof. Leszek Balcerowicz, który zawsze bronił niezależności NBP - dodał. Wczoraj w kancelarii premiera doszło do dwugodzinnego spotkania szefa rządu z Radą Polityki Pieniężnej i Zarządem NBP, w którym uczestniczyli także minister finansów Jacek Rostowski i szef doradców premiera Michał Boni. Rozmawiano na temat "harmonijnej współpracy" najwyższych organów w państwie. Nic nie wskazuje na to, by doszło do przełomu w sporze, choć prezes NBP wyraził nadzieję, że "teraz sprawy przyspieszą". Prezes Skrzypek zapowiedział, iż - zgodnie z ustawą o NBP - 30 kwietnia przekaże Radzie Ministrów sprawozdanie finansowe NBP za 2009 rok. Z komunikatu zarządu NBP umieszczonego na stronie internetowej wynika, że nie zamierza on dostosować sprawozdania do wtorkowej uchwały RPP, którą uważa za bezprawną. To zaś oznacza, że bank nie powiększy w sprawozdaniu kwoty zysku, o co zabiega rząd. Ustawa mówi, że Rada Ministrów zatwierdza sprawozdanie, a 14 dni później 95 proc. zysku NBP trafia do budżetu. Prezes Skrzypek nie odpowiedział na pytanie, co będzie, jeśli rząd nie zatwierdzi sprawozdania. Nie odpowiedział też dziennikarzom, czy zgodzi się na elastyczną linię kredytową w Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Małgorzata Goss

Gdzie się podziało pokolenie JP II? W pięć lat po śmierci Karola Wojtyły pokolenie JP II rozpierzchło się jak apostołowie po śmierci Jezusa. W rocznicę śmierci JP II można zapytać: gdzie się podziało pokolenie JP II ? Przed pięcioma laty spotykało się młodych ludzi, którzy twierdzili, że nie wyobrażają sobie życia bez Niego. On zawsze był a teraz ? Nauka JP II pozostała i chyba nie do końca wyparowała z głów. Przecież wśród słuchaczy nie byli jedynie sami klakierzy. Od tego czasu dużo się zmieniło. Co najważniejsze, jesteśmy zaangażowani w starotestamentalny konflikt globalny, przed którym JP II ostrzegał. JP II był jednym z niewielu (obok Joschki Fischera), który jednoznacznie przeciwstawiał się angażowaniu się w wojnę w Iraku. Wygląda na to, że jest to największe nieszczęście naszego stulecia. Jeżeli ktoś uważa, że JP II jest prorokiem naszych czasów, to właśnie wygląda na to, że jest to jego największe proroctwo, a w zasadzie ostrzeżenie, które kierował również do ateistów i którzy również w wielu przypadkach chętnie sobie robili z Nim fotki. Obecnie poprzez media dowiadujemy się wielu nieprawidłowości w funkcjonowaniu Kościoła, co daje pożywkę niektórym ugrupowniom odpowiedzialnym za rozpętanie wojny w Iraku. W Polsce takim ugrupowaniem politycznym jest SLD, za którego kadencji wysłano wojska do Iraku, aby się nachapać. A teraz to tu, to tam wyciąga się jakieś brudy „zupełnie spontanicznie” we wszystkich zakątkach świata. Czasami są już to sprawy przeterminowane i zgodnie z procedurą państwa prawa są przedawnione. Wielu podejrzanych leży już i tak w grobie. Skąd jednak w świecie Sodomy i Gomory, w jakim żyjemy taka troska o morale Kościoła katolickiego ? Nie trzeba się bardzo starać, aby w naszym życiu codziennym natchnąć się na treści o zawartości seksualnej i pornograficznej. Są one wszędzie. Wszelkiego rodzaju zboczenia podaje się jako normalkę, a kto się jeszcze temu do końca nie poddał uchodzi za zacofanego zgreda. Kto nie wierzy niech włączy dowolny kanał TV po zmroku, ale nie po arabsku, wybierze się do kina lub kupi jakieś kolorowe czasopismo itp. itd. Jak wiadomo Kościołów chrześcijańskich jest wiele. Ciekawą rolę pełnią tu protestanckie Kościoły skandynawskie niekiedy przypominające kluby homo, gdzie wszystko się toczy tak, jak w opisach antropologicznych Bronisława Malinowskiego „Życie seksualne dzikich”, czyli każdy kiedy chce i z kim chce, jak we wspólnocie pierwotnej nazywanej nowocześnie patchwork family. Kościół ewangelicki Hessen/Nassau też jest cool i błogosławi pary homo. Tam jednak jest wszystko super i pierwsza władza, czyli media nie mogą się dopatrzyć żadnych nieprawidłowości. Troska moralna pierwszej władzy skupiła się jednak na Kościele katolickim, który nosi w naszym postmodernistycznym totalitaryzmie elementy wzięte - o zgrozo - bezpośrednio ze średniowiecza, czyli wstrzemięźliwość, wymagana od osób bezpośrednio na urzędach, a reszcie zezwala się jedynie na jednego partnera. W dobie Sodomy i Gomory nie mieści się w głowie taki nieludzki postulat. Toć to przeczą prawa człowieka nami rządzące mówią co innego. Obok Kościoła katolickiego stawiającego wysokie wymagania wobec swoich wiernych, którzy zresztą i tak nie są w stanie dochować tak wysokich standardów, wysokimi wymaganiami moralnymi charakteryzują się niektóre Kościoły protestanckie. Odnotować je można głównie w Stanach, ale i niekiedy w Europie, najczęściej zielonoświątkowców i Kościołów wolnych, pod wpływem których jest były prezydent Bush II junior, który podkręcił konflikt globalny o podłożu starotestamentalnym. Spora część wyznawców tych odłamów chrześcijaństwa jest przekonana, że Chrystus ponownie przyjdzie na świat, aby nas odkupić, ale zdarzy się to w wolnym Jeruzalem w państwie Izrael. „... Pan zawarł przymierze z Abrahamem, mówiąc >Potomstwu twemu daję ten kraj, od Rzeki Egipskiej aż do rzeki wielkiej, rzeki Eufrat<” (Księga Rodzaju 15,18). We fladze izraelskiej mamy dwa paski na dole i u góry symbolizujące owe rzeki. W symbolice starotestamentalnej mamy więc nie tylko dwie rzeki (Nil i Eufrat), ale i dwóch potomków Abrahama: Izaaka i Izmaela, z których wyrosły dwa szczepy zwalczające się współcześnie. Jakkolwiek spora część Kościołów zielonoświątkowych czy też wolnych uważa, że wspomniany opis biblijny odnosi się do potomka Izaaka, któremu Bóg nadał ziemię pomiędzy wspomnianymi rzekami, tak Kościół katolicki pozostawia ten problem otwarty. Być może potomkom Izmaela też coś się należy. Podejście do tego problemu ma takie konsekwencje praktyczne, że we współczesnym konflikcie potomków szczepu Izaaka i szczepu Izmaela, KK jest jedyną poważniejszą siłą w świecie, która zajmuje stanowisko wobec wspomnianego konfliktu w miarę neutralne, usiłuje się nie angażować w konflikt. Co więcej eskalację z lokalnego konfliktu na Bliskim Wschodzie w konflikt globalny, jaki aktualnie ma miejsce, jednoznacznie krytykuje. Taki defetyzm w czasie wojny może jeszcze nie totalnej, ale coraz to bardziej wszechogarniającej nasze życie prywatne, nie może przejść na sucho. W czasie mobilizacji stawiających opór zamyka się do więzień, aby nie psuli morale. Jak można się zachować wobec krytyka naszej wieloletniej wojny globalnej, w którą jesteśmy wszyscy zamieszani? Zapewne nie inaczej jak czyniono to w poprzednich wojnach znanych z historii, czyli trzeba takiemu „pacyfiście” zakneblować usta. Jeżeli współcześnie mamy kryzys i większość państw świata zachodniego rozwija się w przedziale 0 - 1 % a nawet i poniżej, to nie ma się co dziwić. W czasie wojny gospodarka nie wzrasta tylko się kurczy i jest to konsekwencja wojny, a nie zawirowań gospodarczych. Termin kryzys jest tu jak najbardziej nieadekwatny. Przecież mamy wojnę. Czy to jeszcze do nikogo nie dotarło ? Nie udawajmy, że nie wiemy o co chodzi. Niemcy w 1945 twierdzili, że o Oświęcimiu nigdy nie słyszeli. Nie słyszeli, czy też nie chcieli usłyszeć ? Wojna dla Niemców rozpoczęła się dopiero w 1944 roku, gdy bomby zaczęły im spadać na głowy. Wcześniej była to tylko przygoda młodych ludzi, którzy w egzotycznych krajach musieli się trochę wyszumieć na froncie walki z bolszewizmem lub z innymi plagami tego świata. Tak samo my. Że akurat sprawdzają nam buty przed wejściem do samolotu ma to bezpośredni związek z tym, że mamy wojnę, a nie z tym, że kilku wariatów chce się wysadzić w powietrze. Kultura polityczna Europy - w przeciwieństwie do świata islamu - polega na oddzieleniu spraw politycznych od spraw religijnych. Biorąc pod uwagę, że państwa świeckie zaangażowały się w konflikt religijny, to trzeba zauważyć, że KK trzyma się w owym konflikcie globalnym stricte reguły rozdzielenia obu porządków i krytykuje równocześnie państwa świeckie za angażowanie się w wojnę religijną. To właśnie państwa laickie złamały tę regułę rozdziału obu porządków i biorą udział w konflikcie religijnym o podłożu biblijnym i to bez większego sukcesu. Ale nie o to przecież chodzi, aby konflikt dajmy na to w Iraku rozwiązać lub nie daj Boże wygrać poprzez wprowadzenie porządku demokratycznego, o którym niegdyś opowiadał Bush II junior. Ale chodzi o to, by konflikt taki trwał jak najdłużej. Rozwiązanie jego mocodawcom nie jest na rękę, bowiem chodzi o to, aby szczep Izmaela poróżnić między sobą, co dość dobrze się udało. Dodam więcej. Jeżeli weźmiemy pod uwagę statystyki demograficzne, to się okaże, że państwa laickie świata zachodu konflikt ze światem muzułmańskim przegrywają, a swe niepowodzenia topią nie tyle w alkoholu, co w fun society opartym na hedoniźmie i wszechogarniającej filozofii przyjemności, fun society które zabija logiczne myślenie. Wobec takiej właśnie sytuacji zdefiniować się musi pokolenie JP II. Z jednej strony totalitarne struktury postmodernistycznego społeczeństwa mające haka na każdego, kto myśli inaczej, a z drugiej strony - o czym mówią i tak retuszowane statystyki - rozszerzający się wpływ islamu, który wcześniej czy później położy kres walącemu się fun society, którego może nie dni, ale lata są już policzone. Może się jednak okazać, że po upadku fun society w poszczególnych kalifatach pokolenie JP II będzie odgrywało rolę marginalną, powiedzmy taką jak Koptowie we współczesnym Egipcie. Ale oczywiście jest to jeden z wariantów optymistyczniejszych. Nigdzie nie jest napisane, że w Europie nie powtórzy się wariant libański. Liban dopóty, dopóki miał w miarę stabilną równowagę populacji muzułmanów i maronitów uchodził za Szwajcarię Bliskiego Wschodu. Na skutek zwiększonego przyrostu naturalnego muzułmanów równowaga ta została zachwiana. Zwiększająca się populacja muzułmanów domagała się większych praw i wcale się im nie dziwię. Ostatecznie sprawa zakończyła się wojną domową. W Europie, głównie zachodniej jak na razie, ale i częściowo w Rosji mamy podobne zjawisko. Proces ten jest nawet przyspieszany poprzez sterowaną ateizację. Idąc np. ulicami Niemiec można spotkać plakaty propagandowe zachęcające do wypisania się z Kościoła katolickiego. Propaganda jak za czasów Honeckera. Oczywiście im szybciej będzie ubywać chrześcijan i im szybciej będzie przybywać muzułmanów, to tym bliżej jesteśmy możliwemu scenariuszowi libańskiemu. Zapewne autorom projektu ateizacji chodzi o coś zupełnie innego. Ale tak to po prostu wychodzi, że torują drogę islamowi, który jest w stosunku do niewierzących o wiele bardziej nietolerancyjny niż współczesne chrześcijaństwo, które zapewnia jednostce autonomię. Ateiści sami gotują sobie taki los. Brak refleksji powoduje, że stają się instrumentami wojennymi, być może nawet wbrew ich woli, bowiem inwazja w Iraku wyszła spod skrzydeł ugrupowań chrześcijańskich wierzących w to, że Chrystus ponownie przyjdzie w wolnym Jeruzalem. W taki dziwny sposób „racjonaliści” stają się elementem wojny religijnej, a w zasadzie jego trybikami, bo nie o to mocodawcom chodzi by konflikt rozwiązać, ale aby go podkręcić. Maciej Jachowicz

Tusk napada na bank (centralny) Czy ktoś jeszcze pamięta Andrzeja Leppera? Pewnie tak. A czy ktoś jeszcze pamięta, jak ówże Lepper chciał się dobrać do rezerw walutowych NBP, żeby je przepuścić na podniesienie rozmaitych zasiłków i kupienie sobie głosów wyborców? Czym to wtedy było? Czymś strasznym i horrendalnym. Nieodpowiedzialny populista, nie mający zielonego pojęcia o  ekonomii, podnosi rękę na niezależność Banku Centralnego, która jest przecież podstawą... i tak dalej. A może ktoś sięga pamięcią jeszcze głębiej - do czasów, gdy u Leszka Millera ministrował w finansach Grzegorz Kołodko, i po serii cokolwiek niezbornych ruchów mających na celu zdobycie dla lewicy pieniędzy na, de facto, kupienie głosów przed nadchodzącymi wyborami, zwrócił swą uwagę ku rezerwom NBP? Choć stosunek establishmentu i wyrażających jego opinie mediów do Leszka Millera i jego rządu był o niebo cieplejszy niż w wypadku "Samoobrony", i wtedy na pomysłach rozwiązania rezerwy rewaluacyjnej czy próbach zmuszenia NBP do zaniżenia kursu złotego nie pozostawiono suchej nitki. Bez wątpienia, było to czymś absolutnie niedopuszczalnym, zamachem na niezależność Banku Centralnego, która jest podstawą... i tak dalej. No, ale władzę wreszcie wzięła siła całkowicie uznawana przez establishment za swoją, i chwyciła ją mocno, pewnie, "na večne časy a nigda inak", zapewniając środowiskom dobrze ustawionym wielkie uspokojenie i możliwość spokojnego pożywania zachapanych fruktów dwudziestolecia - taki, ot, malutki "koniec historii" na miarę PRL-bis. Rzecz oczywista, że kiedy taka władza robi cokolwiek, nie można tego krytykować. Tym bardziej, że jest usprawiedliwiona - ona potrzebuje pieniędzy nie na populistyczne pomysły, ale na ratowanie budżetu państwa. Jakoś bowiem tak się złożyło, że pod rządami najlepszymi z możliwych zadłużenie narosło w tempie bezprecedensowym. Dzięki talentom ministra Rostowskiego do kreatywnej księgowości i zapisaniu dużej części długów poza budżetem udaje się wprawdzie o włos unikać wpadnięcia w konstytucyjne progi ostrożnościowe (oficjalnie dług wynosi 49,9 proc. PKB, choć wedle norm unijnych jest to 57 proc.), co zmuszałoby do gwałtownych cięć - ale dług jest długiem. Nie chodzi wcale o to, że trzeba go będzie kiedyś spłacić, tym się władza nie przejmuje, bo to będzie hen, po wyborach. Chodzi o to, że trzeba na bieżąco płacić odsetki od tego gigantycznego długu, żeby móc zaciągać nowe pożyczki - a w budżecie nie ma już pieniędzy nawet na to. Więc chciwe oko rządu spoczęło, tak jak w wypadku poprzedników, na NBP. I teraz już nie jest to wcale karygodne, nie jest już nawet tym, czym jest w sposób najoczywistszy - zamachem na niezależność Banku Centralnego i Rady Polityki Pieniężnej, a w każdym razie zamach taki już nie jest naruszeniem podstawowych zasad, przeciwnie, haniebny jest tylko udział w tej awanturze prezesa NBP i opór stawiany przez pisowskiego nominata słusznym, jak zawsze, działaniom rządu. Nawet rozsądny zazwyczaj komentator ekonomiczny "Gazety Wyborczej" tym razem staje na głowie, by sprawę zawikłać do granic niemożności, zniechęcić czytelników do prób jej zrozumienia - to, pisze, "skomplikowany problem księgowy", który fachowcy muszą rozstrzygnąć we własnym gronie, i niech to zrobią, nie pokazując nic na zewnątrz. Nic podobnego! Rzecz jest prosta jak w mordę strzelił. Wedle dotychczas obowiązujących w NBP zasad ubiegłoroczną nadwyżkę powinien bank przede wszystkim przeznaczyć na rezerwy, na wypadek, gdyby w przyszłym roku wystąpiły jakieś zagrożenia dla naszej waluty - a dopiero to, co zostanie, przekazać do budżetu. Rząd natomiast, za sprawą nominatów PO w Radzie Polityki Pieniężnej, te zasady zmienił - cała nadwyżka do budżetu. Zamiast mieć w NBP rezerwy, do stabilizowania waluty użyjemy w razie zagrożenia kredytu z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Zasadnicza różnica jest taka: rezerwa nie tylko nic nie kosztuje, ale jeszcze przez sam fakt swego istnienia "pracuje" na rzecz gospodarki, bo podnosząc wiarygodność naszej waluty, ma wpływ na obniżenie odsetek, jakie płacimy międzynarodowym lichwiarzom. Natomiast za linię kredytową w MFW - którą prezes NBP chce już zamknąć, a Minister Finansów trzymać otwartą nadal - tak czy owak musimy zapłacić, nawet jeśli ostatecznie nie weźmiemy z niej ani centa. Ale MFW upomni się o zapłatę dopiero po wyborach, a kasę z NBP można, teoretycznie, wziąć i wydać już teraz, natychmiast. Czyli wybór jest taki, jak zwykle - między doraźnymi politycznymi potrzebami a interesem długofalowym. Nikt, kto obserwuje działania Tuska, nie może mieć wątpliwości, co jest dla niego priorytetem.

Pomińmy już oczywiste racje podnoszone przez prezesa NBP. Prawo nie działa wstecz - platformiana Rada Polityki Pieniężnej może przegłosować inne zasady rozliczania nadwyżek finansowych NBP, ale na przyszłość, natomiast zmieniać zasad z mocą obowiązującą zeszłego roku nie może, bo to zwykła granda. Na dodatek z międzynarodowych umów, związanych z naszym wstępowaniem do, tak podobno drogiej premierowi, strefy euro, wynika, że zmiana musi być zaaprobowana przez Europejski Bank Centralny. A na to oczywiście nie ma czasu. Osobnym kryminałem jest wywieranie nacisków na teoretycznie niezależnych członków Rady i zbieranie od nich "lojalek", nakazujących głosowanie po linii tuskowej. A histeryczny, żenujący występ przed kamerami TVP pp. Winieckiego i  Bratkowskiego dowodzi, iż "medialny przeciek" o tych praktykach nie został wyssany z palca. To już po prostu kryminał, to znaczy, Trybunał Konstytucyjny - kolejny zresztą, jaki się Tuskowi należy. Ale co tam, jak się ma za sobą salony i pięćdziesięcioprocentowe poparcie w sondażach, to na prawo można (-) z wysokości okien kancelarii premiera. Jest w tej sprawie coś zabawnego - drastyczna sprzeczność pomiędzy godną Gierka propagandą sukcesu uprawianą przez rząd, a jego wściekłą determinacją w walce o tych kilka miliardów; w skali całego budżetu państwa (ok. 300 miliardów) to przecież nie tak wiele. Widać wyraźnie, ile prawdy jest w bajkach o  "zielonej wyspie gospodarczego wzrostu na morzu światowego kryzysu". Jest też coś zupełnie nie śmiesznego - przedsmak tego, jak będzie bezczelnie i z pogardą dla prawa łupione nasze państwo i my wszyscy, jeśli chłopcom z tuskowego boiska uda się zdobyć także Belweder i pozbyć się jakichkolwiek instancji kontrolnych. Rafał A. Ziemkiewicz

Ukredytowany Miałem spore zadłużenie. Zobaczyłem reklamę Getin Banku "masz dowód, weź kredyt". Po 20 minutach wyszedłem z 10 tysiącami. Na drugi dzień AIGO po drugiej stronie ulicy. Następne 10 tys. Spłaciłem ZUS i kupiłem Chryslera. Spłaciłem kamerę cyfrową w Lukas Banku. Gdy wpłacałem kolejną ratę, usłyszałem, że od ręki dostanę 10 tys. Wziąłem. Odezwał się Getin Bank, że mogę wpaść po kolejne 10 tysięcy. Skorzystałem. Pani Joanno. Przepraszam, że obarczam nieaktualnym chyba problemem... Nazywam się Maciej i od 17 lat prowadzę agencję reklamową. Razem z żoną prowadziliśmy hodowlę psów, co jednak dochodowe się nie okazało. Jestem jednym z tzw. przekredytowanych, czyli ludzi, których zobowiązania z tytułu rat przekraczają dochody. Moje zadłużenie wynosi około 350 tys. zł, a miesięczne raty przekraczają 10 tys. (...) Piszę do Pani, gdyż problem, w który z własnej głupoty i braku odpowiedzialności popadłem, dotyczy 137 tysięcy ludzi - tyle osób spłaca ponad dziesięć kredytów i liczba ta stale rośnie. Mam nadzieję, że mój przykład pomoże ostrzec innych ludzi, lecz też banki przed tym, czym grozi rozdawnictwo kredytów. Dlaczego "rozdawnictwo"? - proszę posłuchać. List doszedł do redakcji 18 listopada 2009 roku.
Na wsi jak w Paryżu Marzec 2010. Z Anną spotykamy się w parku. - Pewnie będę płakać. Ale proszę się nie przejmować i pytać. Ubrana jest w ciemną bluzkę i czarny szal, który sama zrobiła na szydełku. - Musiałam mieć coś czarnego. A przez pierwsze tygodnie unikałam sklepów jak ognia. Bałam się cokolwiek kupić, bo budziłam się z myślą, że zaraz może mi zabraknąć pieniędzy na jedzenie. Zawsze bała się kredytów: - Po co nam one? Żyjemy skromnie, na wakacjach za granicą nie byliśmy nigdy, ale jesteśmy szczęśliwi. Bo tak, mieliśmy już wszystko. Mieszkali w kamienicy, ale dziesięć lat temu kupili domek na wsi pod Sieradzem. Drewniany, stary. Zapadająca się podłoga, nie otwierała się część okiennic. - Rudera, ale oni tak się cieszyli z tego domu - wspomina sąsiad, który pomagał przy remoncie. I dodaje: - Mówili, że będą mieć na domku tabliczkę z nazwą ulicy, a na niej koniecznie pierwsze litery imion i nazwisko. Bo tu będzie ich miejsce na ziemi. Sąsiadka: - Śmialiśmy się z nich, że na wieś się przeprowadzili, a cieszyli się, jakby się do Paryża przenieśli. Z bloga Anny: Obok mojego domu przechadzają się sarny, bażanty, zające, lisy. Ostatnio spotkaliśmy łosia (duuuże zwierzę), a na działce obok swoje żeremia zbudowały bobry :-) nieco dalej gdzieś tam mieszkają żurawie. I jak nie kochać tej mojej głuszy, co to jej na mapach nie można znaleźć? :-) - Potrafiliśmy się cieszyć z drobnych rzeczy. Na przykład, gdy wyszliśmy na dwór i zobaczyliśmy klucz przelatujących kaczek. "Widzisz, a mogłeś mieszkać w Warszawie" - żartowałam z Macieja w takich chwilach. - Tylko ten kredyt na remont mieszkania w kamienicy nie dawał mi spokoju. Mąż mówił, że jeszcze dwa lata i będzie spłacony. Czekałam na ten moment.

Zadzwoniły miłe panie... W 2007 roku miałem spore zadłużenie w ZUS i US, moje biuro potrzebowało remontu i potrzebowałem samochodu, którym mógłbym przewozić plansze i elementy reklam oraz psy na wystawy. Zobaczyłem reklamę Getin Banku z hasłem "masz dowód, weź kredyt" lub podobną. Wszedłem i po 20 minutach wyszedłem z 10 tysiącami złotych. Na drugi dzień poszedłem do AIGO po drugiej stronie ulicy. Procedura trwała wprawdzie 2 godz., ale miałem następne 10 tys. Spłaciłem ZUS i US, kupiłem Chryslera Voyagera z 1994 roku. Spłaciłem też raty za kamerę cyfrową i kolorową drukarkę laserową w Lukas Banku. Gdy wpłacałem kolejną ratę, usłyszałem, że jeśli chcę, to od ręki dostanę 10 tys. zł kredytu. Wziąłem. Przeprowadziłem remont w biurze i kupiłem nową kserokopiarkę, stara odmówiła już dalszej współpracy. Po spłacie dwóch rat odezwał się Getin Bank, że jak chcę, to mogę wpaść po kolejne 10 tysięcy. Skorzystałem, bo wcześniejsze kredyty były już wydane, a rat przybyło. Spłacałem wtedy jeszcze kredyt z 2004 roku na remont mieszkania w HSBC banku w wysokości 10 tys. zł (rata 280 zł). Do kredytów Getin Bank dorzucił mi kartę kredytową na 5 tys. zł, a Lukas na 500 zł. Przed świętami wszedłem do Eurobanku, gdzie kiedyś odmówiono mi pożyczki. Tym razem od ręki dostałem 20 tysięcy złotych. Było miło, lecz raty rosły - na początku 2008 spłacałem: Getin Bank - 2 razy po 255 zł, AIGO - 420 zł, Lukas - 370 zł, HSBC - 280 zł, Eurobank - 620 zł. Razem 2 tys. zł. 2008 rok też rozpoczął się miło: AIGO przysłało kartę kredytową na 1000 zł, Eurobank na 4000, a Citi podwyższył mi limit z 2700 na 4300 zł. Zadzwoniły też miłe panie z Getin Banku, że mają dla mnie kolejne 10 tys. zł. Zainwestowałem w dobrego laptopa i profesjonalny aparat cyfrowy - jedno i drugie było mi potrzebne do pracy.

Nawet nie zauważyłem, kiedy całkowicie uzależniłem się od kredytów. Niestety, zaczęły spadać dochody i już, już miało braknąć na raty... gdy przyszedł list z GE Money Banku, oferując 10 tys. zł na dowód. Wziąłem. Raty płaciłem nadal terminowo, teraz już ok. 3 tys. miesięcznie. W czerwcu ponownie zaczęły się braki finansowe - pomógł nieoceniony Getin Bank, dając kredyt konsolidacyjny na trzy spłacane u nich kredyty plus dodatkowe 17 tys. zł. Gdy odbierałem pieniądze, miła pani w banku powiedziała, że wpisała w moim oświadczeniu, że jestem stanu wolnego (inaczej byłaby potrzebna zgoda żony) i zarabiam 8500 zł netto. W lutym 2009 roku w kasie ukazało się dno, lecz pomoc okazał po raz trzeci Lukas Bank, pożyczając mi 15 tys. zł - cała procedura odbyła się przez telefon, a pieniądze dostałem przekazem. Kolejne 10 tys. dorzucił Cetelem Bank - odbyło się to listownie - podpisałem przesłaną mi ofertę i po tygodniu pieniądze były na koncie. W czerwcu zanosiło się już na koniec, lecz pomocy udzielił mi Eurobank - otrzymałem telefon, że mogę przyjść po 47 tys. zł. - przyszedłem. Listownie 20 tysięcy dorzucił jeszcze Getin Bank. Rodzina o kredytach nie wie - tzn. wie, że płacę jakieś 700 zł rat za kredyt na remont firmy i mieszkania. Nikt nigdy nie wymagał zgody żony na wzięcie kredytu. Niestety, suma miesięcznych rat przekroczyła 10 tys. zł, a mnie zaczęła wysiadać psychika.

Ostatni weekend Sobota, 14 listopada, 2009. - To był jeden z najpiękniejszych weekendów w naszym życiu - wspomina Anna. - Mąż uwielbiał zwiedzać zamki, widział ich w swoim życiu chyba kilkadziesiąt. Znał historię, styl budowy. Dawno nie byliśmy w Krakowie i to tam planowaliśmy wyjazd. "A może do Głuchowa" - zaproponował mąż. Zresztą, obojętnie gdzie. I tak będzie wspaniale. Zdecydowali się na Głuchów. Zrobili kanapki i wsiedli z córką do samochodu. - Mąż był we wspaniałym nastroju - wspomina Anna. - Podczas szykowania rozlał mleko. "To nic" - powiedział z uśmiechem. To było aż podejrzane, bo przecież każdego by to w pierwszej chwili zdenerwowało. Ale jemu tego dnia nic nie przeszkadzało. Na zamku robiłam mnóstwo zdjęć. Czułam dumę, myślałam sobie, że fotografuję szczęśliwą rodzinę. Trzy dni później. - Dzień jak co dzień. Mąż wyszedł rano do pracy, pocałował mnie w policzek, pomachaliśmy sobie. Nigdy nie wyszedł bez pocałunku, a potem jeszcze machaliśmy do siebie. Zaniepokoiłam się, gdy nie wrócił na obiad. Zawsze wracał na osiemnastą. Hmm, nudne życie? Nam takie odpowiadało. Dawało spokój i poczucie bezpieczeństwa. O północy Anna pojechała na policję: - Nie wiem, gdzie jest mój mąż. Wspomina: - To była okropna noc. Bałam się, czułam, że ktoś krzywdzi męża, że jest związany, że cierpi. Ostatnią ratę w Cetelem Banku zapłaciłem 5 listopada. Na dalsze spłaty nie mam. Eurobank i Getin Bank stale dzwonią i przypominają o ratach. Nie mam pomysłu, jak rozwiązać ten problem, jak powiedzieć rodzinie, że wszystko straciłem. Straciłem chęci do życia. Nie widzę innego wyjścia niż popełnienie samobójstwa, co też się stanie w dniu dzisiejszym (chyba że znajdę 350 tysięcy, bo próby wygrania w Lotto z oczywistych powodów zawiodły). Zażyję 70 tabletek luminalum 100 mg i 20 relanium - z internetu wiem, że wzmacniają jego działanie. Relanium i luminal całkowicie legalnie uzyskałem wczoraj. Na wszelki wypadek wpuszczę spaliny do samochodu. Potrzebny zestaw rurek kupiłem za pomocą karty Cetelem Banku. Jeszcze raz przepraszam. Samobójstwo popełnię w samochodzie w lesie za wsią Rydzyny - mam z nią związane miłe wspomnienia z dzieciństwa. Do listu dodaję jako dowód karty kredytowe, umowy kredytów i dowody spłat. Zostawię niepracującą żonę i córkę, która pracowała w mojej firmie, a teraz tę pracę straci. Zostanie również siedem psów. Proszę, jeśli to możliwe, o pomoc prawną i psychologiczną dla mojej żony i córki oraz psów.

Narobiłem wiele zła Środa, 18 listopada. Samochód znalazł leśnik, gdy o ósmej rano szedł nadzorować wydawanie drewna na sprzedaż. Auto stało przy dukcie z włączonym silnikiem. Do wydechu podłączona była rura PCV. Przez bagażnik wchodziła do środka. Klapa była przymknięta, a szczelina zatkana śpiworem. Leśnik zadzwonił na policję. Przyjechali, sporządzili notatkę: "Mężczyzna ubrany w kremowy sweter i beżowe sztruksy. Dłonie oparte miał na brzuchu, zaciśnięte". Z akt prokuratury: "Zwłoki mężczyzny ujawniono 18 listopada w samochodzie zaparkowanym w rydzyńskim lesie. Oględziny miejsca zdarzenia wskazywały na zamiar samobójczy z wykorzystaniem jako trucizny spalin samochodowych". Przy zmarłym znaleziono kluczyki do auta z brelokiem zrobionym przez Annę, gałązkę czarnego bzu, którą nosił na szczęście, wizerunek Matki Boskiej, korespondencję z bankami, okładkę z kuponami lotto i długopis z logo GE Money Banku. Anna w samobójstwo męża nie wierzyła. - Upozorowane - powtarzała policjantom. Zwątpiła, gdy usłyszała, gdzie się to stało. - Rydzyński las to dla Maćka wyjątkowe miejsce, darzył je wielkim sentymentem. Tam spędzał wakacje, gdy był chłopcem. Dziadkowie wynajmowali pokój w letnisku i zabierali go na całe lato. Odebrała rzeczy Macieja. W tym list, jeden z dwóch, jakie zostawił w aucie. Na zdjęciu uśmiechniętego mężczyzny tulącego szczeniaka - krótki tekst: "Kochałem Cię Aniu Narobiłem wiele zła nie umiałem inaczej sobie z tym poradzić Maciek". - Może gdyby był bardziej porywczy, to by w końcu wszystko wykrzyczał! - zastanawia się starsza siostra Anny. - Siostrzyczka zawsze mówiła, że największą zaletą jej męża jest spokój i opanowanie. A największą wadą... spokój i opanowanie. - Sprawdziłam jego komórkę. Dostawał SMS-y co pół godziny, na zmianę z różnych banków. Popełnił błąd, dał się wplątać w niebezpieczną spiralę. Ale banki... zaszczuły go. Czy mogły mieć nadzieję, że przez pół godziny znajdzie pieniądze? Nie. Chodziło o to, by go męczyć psychicznie! Dziś domyśla się, że decyzję podjął trzy dni przed śmiercią, przed wyjazdem na zamek. - Uznał, że w ten sposób i siebie i nas uwolni od tych długów. I ulżyło mu, taki był wtedy beztroski i lekki - opowiada. Maciek - oprócz kartki do żony - zostawił drugi list. Stronica w kratkę formatu A4 zatytułowana "Specjalne życzenia". "Specjalne życzenia zdrowych, spokojnych, wesołych świąt i pomyślnego Nowego Roku dla zespołów monitoringu kredytów Getin Banku i Eurobanku, które wspierały mnie psychicznie w ostatnich dniach".

Restrukturyzacja kredytu. Już po śmierci Co roku w Polsce dochodzi do 5,5 tys. samobójstw. Coraz więcej "z przyczyn ekonomicznych". - Problem pojawił się już w latach 90., ale wtedy na taki krok decydowały się osoby bardzo ubogie, na przykład matka niemogąca wykarmić dzieci. Dziś większym i narastającym problemem są długi - mówi Włodzimierz A. Brodniak, socjolog medycyny z Instytutu Psychiatrii i Neurologii. - Stajemy przed wielkim problemem. Nie jesteśmy przygotowani do pomocy ludziom, którzy wpadli w pętlę zadłużenia. Samobójstw z tego powodu może być nawet ponad sto rocznie! - A prób samobójczych jest co najmniej dziesięć razy więcej niż tych skutecznych - dodaje socjolog. Jak pomóc takim osobom? Włodzimierz A. Brodniak: - To są bardzo trudne przypadki. Sam bym się czuł jak mysz w pułapce. Tu nie można pocieszać, że "czas leczy rany", bo czas, to rosnące odsetki. Nikt nie powie, że kredyt się spłaci sam. Istotniejsza jest edukacja ekonomiczna. Przestrzeganie przed nadmiernymi pożyczkami, apelowanie o rozwagę, polityka informacyjna banków.

Jak banki weryfikowały zdolność kredytową Macieja? Dlaczego pozwoliły, by się "przekredytował"? Getin Bank odmawia komentarza. Agnieszka Frąckowiak, specjalista ds. public relations Lukas Banku SA, odpisuje: - Ogólna procedura stosowana przy udzielaniu kredytów obejmuje badanie zdolności kredytowej, weryfikację sytuacji finansowej klienta. Przy ustalaniu zdolności kredytowej bank bada nie tylko aktualne dochody klienta, ale bierze pod uwagę szereg innych czynników, jak np. dotychczasowa historia kredytowa, wysokość zobowiązań klienta, liczba osób będących na jego utrzymaniu itp. Odnośnie wpisywania nieprawdziwych danych - takie działanie kwalifikuje się jako przestępstwo podlegające zgłoszeniu do odpowiednich organów. Aleksandra Kwiatkowska, rzecznik Banku BPH SA Grupa GE Capital, zapewnia: „W Banku nie ma możliwości uzyskania kredytu »na telefon «, czyli jedynie na podstawie rozmowy telefonicznej. (...) Bank zawsze sprawdza zdolność kredytową Klienta na podstawie danych z Biura Informacji Kredytowej (BIK) oraz wewnętrznych baz, a także ocenia historię kredytową danego Klienta w BIK i w Banku oraz jego wiarygodność. Stosujemy kontrolę maksymalnego limitu zadłużenia Klienta, której celem jest nieudzielanie kredytów tzw. Klientom przekredytowanym. Bank wymaga zgody współmałżonka w przypadku wnioskowania o kredyt w wysokości od 10 000 zł lub od 20 000 zł. (wysokość zależy od profilu ryzyka Klienta). Jeśli Klient poda, że jest w związku małżeńskim, a kwota kredytu przekracza wspomniane poziomy, Bank wymaga złożenia podpisu współmałżonka na wniosku kredytowym. (...) Potwierdzanie przez pracownika nieprawdziwych informacji byłoby świadomym łamaniem procedur i działaniem na szkodę zarówno Klienta, jak i Banku”. Eurobank prosi o podanie danych klienta. Podajemy. Dostajemy odpowiedź: "Eurobank zawsze weryfikuje historię Klientów i sprawdza, czy w momencie brania kredytu nie posiadają oni przeterminowanych zobowiązań. Niestety, nie wykluczało to sytuacji, w których Klient mógł wprowadzać bank w błąd co do rzeczywistego stanu swoich finansów i wysokości miesięcznych obciążeń. Z analizy raportu oraz z historii Klienta w eurobanku wynikało, iż spłacał on regularnie wszystkie swoje dotychczasowe zobowiązania. Historia Klienta w naszym banku nie wskazywała na poważne problemy z płynnością finansową. Pierwszy tego rodzaju problem - ze spłatą raty kredytu zaobserwowaliśmy w październiku 2009. Po przypomnieniu o tym, że termin płatności raty październikowej minął, Klient jeszcze w tym samym dniu dokonał wpłaty. Sytuacja powtórzyła się w listopadzie 2009. Klient ponownie opóźniał się ze spłatą. Warto też dodać, że nie każdy kredyt w eurobanku, o który wnioskował Klient, został mu przyznany. Odmówiliśmy trzy razy, ostatni raz w październiku 2009 r. Bank umożliwia Klientom w podobnej sytuacji restrukturyzację zobowiązania, tj. zmianę warunków umowy, np. zmniejszenie kwoty miesięcznej raty przez wydłużenie okresu spłaty, czy odroczenie terminu płatności na wskazany okres. W opisywanej sytuacji bank szybko zareagował na dostrzeżony problem - 24 listopada, czyli miesiąc po pierwszym opóźnieniu w spłacie - proponował Klientowi restrukturyzację kredytu. Niestety, było to już po śmierci Klienta".

Myślał, że uwolni rodzinę od długów Anna ze wsi wyjechała natychmiast. Za dużo wspomnień. Psy musiała oddać - większość ma już nowe domy. Z forum: „Coś niedobrego się stało Labradorka Barwa szuka domu...”; "Nie straszcie, Może to nie Barwa Anki? Ona w życiu by się z nią nie rozstała"; "Ani zmarł mąż (. Niektórzy mogli go poznać radosnego i szczęśliwego ze swoimi psiakami na ostatnich fotach zamieszczonych przez Anię..."; "Oglądaliśmy te radosne, pełne życia fotki i takie je zapamiętamy".Wróciła do kamienicy. Czego się boi? Komornika, że przyjdzie i wyrzuci ją z mieszkania. Martwi się też, że znajomi myślą, że ma te pieniądze z kredytów. - Nie widziałam ani grosza - mówi. - Pewnie zjadły je odsetki, kolejne raty? Nie wie, ile jest winna bankom. Pomóc jej chciała prokurator zajmująca się sprawą śmierci Macieja. - Napisaliśmy do BIK z prośbą o informację - mówi Marta Wołosińska-Bednarek, asesor Prokuratury Rejonowej w Pabianicach. - Banków nie obowiązuje tajemnica, gdy mamy do czynienia ze sprawą karną. W sytuacji samobójstwa i sprawy umorzonej prokuratura nie może żądać ujawnienia informacji. Próbowaliśmy, powołaliśmy się na względy szczególnej sytuacji, po prostu na solidarność międzyludzką. BIK odpisał, że nie może informacji przekazać. Przyznał też, że nie musi posiadać informacji o całkowitym zadłużeniu. Spadkobierca - jeśli nie zna kwoty zadłużenia - nie dowie się o niej. BIK, nawet jeśli ma dane, nie zdradzi ich, dopóki spadkobierca nie przyjmie spadku. A gdy przyjmie - jest za późno, to oznacza, że uznał zobowiązania. Poza tym BIK gromadzi informacje od banków, które dobrowolnie zgłaszają mu tzw. trudne kredyty. Nie ma Polsce instytucji, miejsca, gdzie można sprawdzić pełne zadłużenie. - Mężczyzna myślał, iż popełniając samobójstwo, uwolni rodzinę od długów. Przerażające jest to, jak mało wiemy. Że nie mamy świadomości, że dziedziczymy długi, że przechodzą one na męża, żonę, dzieci - mówi Wołosińska-Bednarek. Anna miała pół roku, by zdecydować się, czy przyjmie spadek po Macieju, czy go odrzuci. Jeśli przyjmie, to razem z długami męża. - W tej sytuacji sugeruję spadek odrzucić - mówi mecenas Jerzy Szczepaniak. Bo długi przewyższają wartość jednej drugiej majątku. Dla Anny oznacza to, że nie będzie odpowiadać za kredyty, ale połowę majątku przejmie gmina (część męża, czyli połowę mieszkania i letniska). - Lepiej być współwłaścicielem z gminą, niż narazić się na egzekucję przez banki wierzytelności, których kobieta nie będzie w stanie spłacić - dodaje mecenas. - Muszę oprzeć się na poradach, bo sama nie myślę racjonalnie. Zresztą nie znam się. Wiem, że najważniejsze dziś, to ratować przed długami córkę, by nie wkraczała w dorosłe życie z takim obciążeniem Choć nie jest to łatwe, dla mnie ta cała sprawa to nie tylko ekonomiczne kalkulacje. Odrzucenie spadku po Macieju to jakby wykreślenie połowy naszego życia. To bardzo trudne, ja nadal bardzo go kocham. Idąc do domu, Anna mija SKOK Stefczyka z plakatem reklamą: "A my swoje: Pożyczka dla każdego". Dwa tygodnie temu znalazła w skrzynce ulotkę: Cash Ekspert: "Wszystko, czego potrzebujesz na wiosnę, znajdziesz u nas. Oferujemy bogatą ofertę kredytów, m.in. dla osób z negatywną historią w Biurze Informacji Kredytowej". Komisja Nadzoru Finansowego alarmuje: 5 proc. kredytobiorców ma wyższe miesięczne raty z tytułu zobowiązań kredytowych niż dochody. Klientów o wysokim ryzyku nadmiernego zadłużenia może być już ok. 300 tys., a ich dług wynosi 20 mld zł. Badania KNF w 2008 roku ujawniły, że banki akceptują nadmierne obciążanie długiem, a dokonując oceny zdolności kredytowej, znacząco zaniżały koszty utrzymania klientów. W większości przypadków przyjmowane przez nie kwoty są niższe niż wyliczane przez Instytut Pracy i Spraw Socjalnych minimum socjalne, a nawet minimum egzystencji. Zdarzały się instytucje, które przyjmowały, że koszty utrzymania czteroosobowej rodziny wynoszą 340 zł. - Mamy wiele skarg dotyczących pożyczek i kredytów - przyznaje Katarzyna Biela z KNF. W 2009 roku do KNF wpłynęło ok. 4 tys. skarg na banki. Połowa dotyczyła kredytów i pożyczek, znaczna część - zbyt łatwego pożyczania pieniędzy. - Coraz więcej listów od klientów dotyczyło wpadania w spiralę kredytową - potwierdza Katarzyna Biela.
Przykłady z KNF:
* W ciągu dwóch lat 13 banków i inne firmy pożyczkowe udzieliły emerytce 59 kredytów. Łączne zadłużenie - pół miliona złotych.
* Mężczyzna zarabiający 2,4 tys. zł ma 153 tys. zł długu w siedmiu bankach. Przez kilka lat spłacał jeden kredyt poprzez zaciąganie kolejnych, bez wiedzy żony. Dziś czteroosobowej rodzinie, po opłaceniu rachunków, zostaje "na życie" 500 zł.
* W ciągu półtora roku dziesięć banków i kilka firm pożyczkowych udzieliło klientowi 20 kredytów i pożyczek na taką kwotę, iż jego łączne raty przekraczały dochody o 2 tys. zł. W połowie 2008 roku ok. 6 proc. kredytów było zagrożonych, dziś - prawie dwa razy tyle! - Bank poradzi sobie z niespłacanym kredytem. Może sprzedać go firmie windykacyjnej. Klient zostaje z długiem i problemami - dodaje Katarzyna Biela. Pod koniec lutego tego roku KNF uchwaliła Rekomendację T. To zbiór zaleceń dla banków wskazujący, jak solidniej weryfikować zdolność kredytową klientów.

* List Macieja przyszedł do redakcji "Gazety" w Łodzi dzień po jego śmierci. Dlaczego tej poruszającej historii nie opisaliśmy od razu? Chcieliśmy uszanować prywatność rodziny w żałobie, dla której okres Świąt Bożego Narodzenia był wyjątkowo trudny. Imiona bohaterów zostały zmienione. Joanna Blewąska

Jezus jako napis na dropsach Subotnik Ziemkiewicza W Wielką Sobotę ostatnia rzecz, o jakiej ma się ochotę pisać, to „Gazeta Wyborcza”. Cóż zrobić, jeśli jest to gazeta, która w Wielki Piątek głównym tekstem numeru, wyróżnionym centralnym miejscem na pierwszej stronie, czyni reportaż o jakimś − najdelikatniej mówiąc − skończonym głupcu, nazywając go w tytule „ukredytowanym”? Czy kolegium redakcyjne pozazdrościło Urbanowi i jego młodym uczniom, czy też ma zamiast mózgów cement i tłuczone szkło?

W wielkim skrócie − „ukredytowanym” ogłasza gazeta faceta, niby dorosłego  mężczyznę, przedsiębiorcę, który pod wpływem telewizyjnej reklamy nabrał bezmyślnie kredytów, nakupował za nie rozmaitych dóbr luksusowych, potem nabrał następnych kredytów, żeby spłacić te pierwsze, a potem napisał do „Gazety Wyborczej” list, który zapewne miał być wstrząsający i beztrosko popełnił samobójstwo, zostawiając spłacanie swych długów żonie. Jeśli − załóżmy na chwilę − „Wyborcza” zamieściła ten tekst jako na poważnie traktowaną przestrogę, to znaczy, że ocenia poziom intelektualny swych czytelników znacznie niżej, niż nawet ja. U człowieka w miarę  normalnego cała ta historia budzi co najwyżej niedowierzanie. Gdzie się mógł taki… niemądry człowiek uchować? Na zdrowy rozum ktoś, kto nie potrafił się oprzeć hasłu reklamowemu banku, powinien marnie skończyć już dawno − dajmy na to, wyskakując z okna po wypiciu puszki napoju energetyzującego, w przekonaniu, że -  tak jak na reklamie – wyrosną mu skrzydła. Może był po prostu niedorozwinięty albo chory? Ale w takim razie dlaczego rodzina nie wystąpiła w porę o jego ubezwłasnowolnienie? Zresztą reportaż gazety nie prowadzi w tę stronę, raczej z zadęciem godnym mądrzejszej sprawy stara się przekonać czytelnika, że coś podobnego może się przydarzyć każdemu i trzeba w związku z tym być bardzo czujnym wobec kombinacji bankierów i nie wierzyć w ich reklamy. Autorka przechodzi milcząco nawet nad tak zdumiewającym faktem, iż opisywany przez nią nieszczęśnik targnął się na życie, by uratować przed spłacaniem jego kredytów żonę… A więc nawet nie pofatygował się sprawdzić, że wedle polskiego prawa długi, niestety, się dziedziczy!? Toż to egzemplarz jak z książeczek o „nagrodzie Darwina”! Właśnie − nagroda Darwina jest właściwym skojarzeniem. Nie dlatego, żeby bohater reportażu się do niej kwalifikował, bo regulamin wyklucza ludzi, którzy popełnili samobójstwo świadomie, ale dlatego, że cała ta historia wzbudza podobne uczucia, co historyjki z darwinowych książeczek o gościu, który zrobił morderczą pułapkę na złodzieja i dla przetestowania sam w nią wszedł, albo o innym, który przywiązał się do rąbniętego z bazy wojskowej silnika rakietowego, żeby sprawdzić, co będzie, jak go odpali. Jeśli  historia nie jest w ogóle wyssana z palca, bo trudno doprawdy uwierzyć w jej prawdziwość, to jaki jest sens jej opublikowania? Natrząsanie się z osobnika, nad którego trumną przyzwoicie byłoby zachować milczenie, co najwyżej odmówić „wieczny odpoczynek”? No dobrze, przyjmijmy, że w czasach, gdy wyemancypowane matki wychowują mężczyzn kompletnie wymóżdżonych i nieodpowiedzialnych, zanik elementarnych przymiotów dorosłego mężczyzny zaszedł już tak daleko, że publikowanie podobnych historii ma jakiś wychowawczy sens. Niech będzie. Ale ten tytuł? I jeszcze − w Wielki Piątek? Każdego innego dnia można by tego „ukredytowanego” uznać po prostu za żenujący, niesmaczny wyskok, ale akurat wczoraj trudno doprawdy uwierzyć w przypadek. Co to, do diabła, miało niby być? Taki „efekt dramatyczny”, że niby niewinnego baranka „ukredytowały” wstrętne banki? Ale skojarzenie Chrystusa z barankiem dotyczyło jego niewinności, a nie rozumu. Ukrzyżowany nie wplątał się w kłopoty przez własną głupotę, nie trafił przed oblicze Piłata z powodu własnej nieodpowiedzialności. Co to za wycieranie sobie przez reporterkę gęby świętym imieniem? Jerzy Urban od lat demonstracyjnie urządza w Wielki Piątek obżeranie się kiełbasą, dziarska młodzież z „Krytyki Politycznej” zaprasza na wielkopiątkową dyskotekę, zapowiadając na niej − ha, ha − „leżenie krzyżem”; ale ci ludzie nigdy nie ukrywali swej wrogości do katolicyzmu i Kościoła, a „Wyborcza” często uderza w świątobliwe tony, i choć, oczywiście, stara się głosić katolicyzm „otwarty”, to deklaruje dla wiary jako takiej szacunek. Jak się ma ten szacunek do niniejszej prowokacji?

A może to jednak nie prowokacja, tylko zwykła głupota? Żałosne banalizowanie Chrystusa jest od pewnego czasu tendencją zauważalną. Pan Koterski dla przeciwwagi po znakomitym „Dniu Świra” nakręcił ponurego knota o alkoholizmie, tytułując go „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”. Marek Kondrat biega tam po plaży (?) w koronie cierniowej i z krzyżem, a obrzygany pijacki żywot granego przezeń bohatera przyrównywany jest z emfazą do Golgoty − rzecz dowodząca kompletnego skretynienia, bo przecież nawet jeśli zredukować Syna Bożego tylko do znaku kulturowego, to jest On symbolem niewinnej ofiary i poświęcenia za innych, a nie cierpienia za własne, solidnie zasłużone winy. Pamiętam swe zdumienie, że ów bzdet recenzowany był w tonie letnich pochwał i właściwie nikt nie wytknął reżyserowi, że bredzi. Może reporterka „Wyborczej” też uznała, że można z Ukrzyżowanego robić sobie kalamburki na każdą okazję, jakby to był − jak się mówiło w mojej szkole − napis na dropsach? Ale to chyba nie reporterka podjęła decyzję, żeby taki kalamburek walnąć jako okładkowy tekst akurat w Wielki Piątek? Czy kolegium redakcyjne pozazdrościło Urbanowi i jego młodym uczniom, czy też ma zamiast mózgów cement i tłuczone szkło? A, prawda, już o to pytałem. Naprawdę jestem ciekaw odpowiedzi.

Rafał A. Ziemkiewicz

W tym oszustwie jest metodaNIE” na pierwszej stronie wywala odkrycie: ”Bagno pod Rostowskim”. Po czym dobrze i przekonująco dokumentuje nową aferę – polegającą na tym, że MinFin do szkolenia personelu zatrudnił Europejski Instytut Administracji Puublicznej (EIPA) – płacąc za godzinę szkolenia w problematyce euro-finansów dwa do czterech razy drożej niż polska konkurencja.

Podawane fakty każdemu formaliście jeżą włosy na głowie: zamówienie było bez przetargu (co jest dozwolone, ale nieetyczne) zamawiały usługi EIPA osoby, które przedtem pracowały w EIPA – lub po załatwieniu tego zamówienie zaczęły pracować w EIPA– krótko pisząc: kumpelstwo co się zowie. A kosztowało to 8 mln złotych. Nie wiem, co na to prokuratura – ale ja bym wziął pod uwagę dwie hipotezy: 1) Znam całą masę hochsztaplerów, którzy organizują rozmaite „szkolenia”, na których „szkoleni” nie są niczego uczeni, bo sami wiedzą więcej od tych szkoleniowców. Jeśli urzędnicy administracji mieli być szkoleni w tym, jak dopasowywać pisanie budżetu do wymogów Brukseli, to całkiem możliwe, że lepiej było zapłacić cztery razy tyle komuś, kto czegoś nauczy – niż płacić taniej polskim cwaniakom. Jednak „NIE” podaje, że „Kontrola (…) przeprowadzona przez Kancelarię Prezesa Rady Ministrów wykazała, że szkolenia te były prowadzone przez EIPA nieprofesjonalnie, nierzetelnie, nieprzejrzyście, nieskutecznie i piekielnie drogo” (do 3798 zł za osobo-dzień!!!). Hmmm... Przejdźmy do drugiej hipotezy: 2) Zarzuty „NIE” są bezsensowne – bo EIPA w ogóle nie miała nikogo niczego nauczyć. EIPA jest zapewne jedną z licznych instytucyj powołanych w jednym-jedynym celu: by przeprowadzać pranie unijnych pieniędzy. Wygląda to tak: III RP wykłada 4 mln i UE wykłada 4 mln. EIPA je inkasuje, wypłaca swoim wykładowcom (zasłużonym towarzyszom walki o utworzenie UE – oczywiście!) 1 milion, płaci podatek w Polsce 1 mln, i odprowadza do kasy UE zysk 6 mln... Po co to wszystko? Jak to, po co? Po to, by wykazać, że Unia dofinansowała Polskę! No, i dać zarobić zasłużonym towarzyszom... Jeśli tak jest, to oczywiście robienie jakich-ś przetargów jest bez sensu – podobnie jak i kontrolowanie, czy szkolenia było prowadzone z sensem. Ważne, by odfajkować, że Polska wzbogaciła się o 1800 przeszkolonych urzędników (Jest postęp? Jest!) a w Brukseli odnotować, że UE pomogła biednej Polsce wyjść z zacofania. A za rok KE zmieni sposób księgowania – i znów będzie można Polaków (i innych) szkolić... Tak samo było za PRLu, więc ja w tę drugą hipotezę wierzę... JKM

Atakowanie papieża jak antysemityzm? Papieski kaznodzieja oburzył Radę Żydów Środowiska żydowskie we Włoszech i w USA są zdumione słowami kaznodziei Domu Papieskiego. W Wielki Piątek, podczas nabożeństwa Męki Pańskiej, ojciec Raniero Cantalamessa przytoczył słowa z listu, w którym jego autor-Żyd porównał obecne ataki na Kościół i papieża do antysemityzmu. Tymczasem Watykan odcina się od słów kaznodziei. Rzecznik Watykanu ksiądz Federico Lombardi oświadczył , że porównywanie ataków na papieża do antysemityzmu nie jest zgodne z linią Kościoła. Tym samym oficjalnie odciął się od słów kaznodziei Domu Papieskiego ojca Raniero Cantalamessy. W związku z burzą i protestami środowisk żydowskich watykański rzecznik stwierdził: "zestawienie ataków na papieża z powodu skandalu pedofilii w Kościele z antysemityzmem nie jest linią, wyznaczoną przez Stolicę Apostolską". "Ojciec Cantalamessa chciał odnotować solidarność z papieżem, wyrażoną przez Żyda, w świetle szczególnego doświadczenia bólu, zaznanego przez jego naród. Ale był to cytat, który mógł dać asumpt do nieporozumień" - ocenił rzecznik w Radiu Watykańskim. Papieski kaznodzieja, podczas nabożeństwa pod przewodnictwem Benedykta XVI, powiedział, że otrzymał list od swego żydowskiego przyjaciela, który wyraził solidarność z Kościołem i jego zwierzchnikiem, atakowanym w tych dniach w związku ze skandalem pedofilii w Kościele.

Ojciec Cantalamessa odczytał między innymi następujące słowa oburzonego atakami na Kościół i papieża autora listu: "Wykorzystanie stereotypu, przejście od odpowiedzialności i winy osobistej do zbiorowej przypominają mi najbardziej haniebne aspekty antysemityzmu". Pierwszy zdumienie tą wypowiedzią wyraził główny rabin Rzymu Riccardo Di Segni, który w wywiadach dla włoskiej i amerykańskiej prasy, opublikowanych w sobotę, powiedział, że przyjął ją "z niedowierzaniem". Odnosząc się do wielkopiątkowej modlitwy o nawrócenie Żydów rabin oświadczył: "Zważywszy na fakt, że w Wielki Piątek Kościół modli się do Pana o oświecenie naszych serc, abyśmy uznali Jezusa, z minimum ironii mógłbym powiedzieć, że my także się modlimy, aby ich serca zostały oświecone". "To zestawienie nie na miejscu" - ocenił rabin Wiecznego Miasta. Jego zdaniem należy zwrócić uwagę także na to, że słów tych kaznodzieja Domu Papieskiego nie wypowiedział w jakimkolwiek zwykłym dniu, ale - jak podkreślił - w Wielki Piątek, "w najbardziej ponurym dniu w dziejach stosunków między chrześcijanami a Żydami". Przeciwko wypowiedzi ojca Cantalamessy zaprotestowali przedstawiciele żydowskich organizacji, między innymi w USA oraz Centrum Szymona Wiesenthala. Cytowany przez włoskie media rzecznik Watykanu ksiądz Federico Lombardi oświadczył w związku z burzą wokół tej wypowiedzi: "Nie sądzę, aby to było właściwe porównanie". "List powinien być interpretowany jako przesłanie solidarności ze strony Żyda. To nie miał być atak na świat żydowski, absolutnie nie" - zapewnił watykański rzecznik. PAP

05 kwietnia 2010 "Nieład w armii prowadzi do cudzego zwycięstwa"... (Sun Zi) A taki nieład panuje w państwie polskim w każdej prawie dziedzinie, którą zarządza państwo polskie, a ściślej te chmary urzędników, którzy głównie uprawiają ideologię tumiwisizmu….  W obszarach prywatnej własności panuje  porządek, bo rządzi nią właściciel- raz lepiej, a raz gorzej- ale zawsze lepiej od urzędnika, który nie jest właścicielem, ale nadzorcą, nad własnością i nad właścicielami. Im więcej urzędników w  państwie, tym większy socjalistyczny bałagan, tym mniej sprawne państwo, tym większe podatki..A niektórym urzędnikom uda się kupić coś od czasu do czasu -  tanio, tak jak panu Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu, byłemu premierowi  obecnie szefowi Rady Gospodarczej, bez której pan premier nie wie co czynić w państwie,  żeby nam było lepiej.. Musi mieć do tego Radę Gospodarczą. Pan premier  Jan Krzysztof Bielecki, który w ramach reprezentowanego przez siebie specyficznego „liberalizmu” wprowadził przymus zapinania pasów niebezpieczeństwa w prywatnych samochodach, kupił sobie okazyjnie mieszkanie w Warszawie, takie miłe przytulne mieszkanko o powierzchni 120m², w tzw.” Domu bez Kantów” przy Krakowskim Przedmieściu vis a vis Hotelu Bristol, za – uwaga!- 400 000 złotych (???!!!). Tyle na moim osiedlu kosztuje podobne mieszkanie.. A w takim miejscu Warszawy? Może dlatego tak tanio, że pan były premier, który w ramach  swoiście pojętego „ liberalizmu” wprowadził kroczące ceny energii kiedy był premierem, kroczące oczywiście w górę i zarabiał w  banku PKO SA, tylko 4,5 miliona złotych rocznie.- jako prezes.. To w sumie niewiele- przyznacie państwo. Niewiele, w stosunku do tego co szykuje socjalistyczny rząd Platformy Obywatelskiej w porozumieniu z Polskim Stronnictwem Ludowym, mniemam za doradztwem Rady Gospodarczej, której szefem jest teraz pan Jan Krzysztof Bielecki. Bo chyba sam nie podjął takiej decyzji,  żeby dopłacić zagranicznym firmom do prowadzonej przez nich działalności „gospodarczej”. Chyba chodzi raczej o działanie charytatywne rządu, bo w grę wchodzi co najmniej 1,5 miliarda złotych (???). Można byłoby poprosić pana Jurka Owsiaka, żeby zagrał swoją Wielką Socjalistyczną Orkiestrą i pomógł zagranicznym inwestorom utrzymać miejsca pracy socjalistycznej. O tych 1,5 miliardzie złotych informuje pani Teresa Korycińska, i uwaga! - Departamentu Instrumentów Wsparcia Ministerstwa Gospodarki (???). A jakie to „instrumenty wsparcia”, ma Ministerstwo Gospodarki, oprócz naszych pieniędzy, które nam przemocą ukradziono, a o zgodę na ich rozdawanie nikt nas nie pytał? I co to za zabawny Departament Wsparcia? Socjalistyczny rząd już przyznał 4,6 mln złotych wsparcia dla firmy Nokia Siemens Networks na utworzenie nowych miejsc pracy w Centrum Rozwoju Oprogramowania.. To pierwszy program rządowej pomocy dla zagranicznych inwestorów zatwierdzony w tym roku.. Wkrótce ma zapaść decyzja o wartym 12 milionów złotych grancie dla amerykańskiego koncernu Goodrich, który w podkarpackiej „dolinie lotniczej” produkuje podwozia lotnicze dla Boeinga.. Kolejnych piętnaście programów będzie wkrótce.. Co to za wariacki pomysł, żeby dopłacać zagraniczniakom do czegokolwiek? To herezja - oczywiście gospodarcza - porównywalna z herezjami jakie wygaduje niejaka Doda, ulubienica lewicowych mediów: „nie wierzę w Biblię”, „zajebiste przykazania”, a o Św. Pawle ”naprutego winem i palącego zioła”. Teraz do walki z chrześcijaństwem będzie miała u swego boku, niejakiego Nergala, jako „dobro narodowe”, jak powiedział prowadzący wczoraj program z Dodą, będą wspólnie palić Biblię! I będą śpiewać urocze piosenki na cześć morderców Św. Wojciecha.. I będą wspólnie wychodzić z trumny przed Nowym Rokiem.. A z tego związku musi urodzić się diabeł.. Najpewniej! Demokracja wydaje swoje owoce i promuje  kucharki w każdym względzie.. Już działaczom Lewicy nie wystarczy ideologiczna walka z chrześcijaństwem. Wystawiają do walki ulubieńców tłumu, żeby ulubieniec przemówił i przełożył lewicową ideologię na masy. Niech masy taplają się w szambie, potem się trochę podretuszuje i wyperfumeruje.. I żeby im zamącić w głowach, pośmiać się z chrześcijaństwa, bo chrześcijaństwo jest śmieszne, a taki judaizm najpewniej- nie. No i nich Doda z Nergalem publicznie podrą Koran.. No niech spróbują! Jeśli już wspominamy Radę Gospodarczą, która będzie radzić przy premierze, jak to w kraju wszelkich rad, to do współpracowników Donalda Tuska dołączył ostatnio pan Adam Jasser, został nawet podsekretarzem stanu w Kancelarii Premiera, a także sekretarzem i koordynatorem prac Rady Gospodarczej.. Wyznaję zasadę niepisaną, że pokaż mi swój życiorys - a powiem ci mniej więcej - kim jesteś! Spróbujmy.. Absolwent filologii angielskiej na Uniwersytecie Warszawskim, ukończył kurs zarządzania w Michigan Business School. Zaraz po studiach został korespondentem Agencji Reutera w Warszawie i szefem jej polskiego serwisu ekonomicznego. 5 lat później awansował na szefa biura Reutera w Helsinkach, a następnie na redaktora w centrali w Londynie. W 2001 roku został szefem biura Reutera we Frankfurcie, które specjalizowało się w problematyce i działaniach Europejskiego Banku Centralnego(???). Po trzech latach otrzymał stanowisko szefa redakcji Agencji na Europę Centralną, Bałkany i Turcję.. Z Reutera odszedł w kwietniu 2009 roku, by objąć funkcję dyrektora programowego i członka zarządu fundacji DemosEuropa - Centrum Strategii Europejskiej, której to  fundacji sponsorami są: Fundacja Batorego G. Sorosa,  i niemieckie fundacje Bosha i Eberta, którym pomaga rząd niemiecki. Fundacja DemosEuropa przedstawia się jako: „niezależny, międzynarodowy ośrodek idei, którego misją jest analiza strategicznych aspektów funkcjonowania Unii Europejskiej oraz jej polityk”(???). Prawda była.. Jedzie mi w oku czołg? Utrzymuje się obce nam fundacje, sobie a muzom, najpewniej - muzom! Prezesem Fundacji DemosEuropa jest pan Paweł Świeboda, były dyrektor Biura Integracji Europejskiej w Kancelarii Prezydenta Kwaśniewskiego, a za rządów SLD, dyrektor Departamentu Unii Europejskiej w MSZ. Eksperci DemosEuropa publikują najczęściej na łamach „Gazety Wyborczej”, gdzie na przykład pan Adam Jasser, dał się poznać jako gorący zwolennik przystąpienia Polski do strefy euro(???). Jeszcze w lutym przekonywał, że przyjęcie wspólnej waluty nie zaszkodziło Słowacji, a recesja, która dotknęła ten kraj, nie ma nic wpółnago z przyjętym euro, i dlatego i Polska powinna  pójść tą drogą..(???). To zwykli naganiacze kosmopolityczni, i takich ludzi pan premier Tusk przyjmuje do swoje Kancelarii i żeby mu doradzali.?. Przecież pan Tusk zna kurs obowiązujący? Unia, euro, posłuszeństwo.. Na co mu dodatkowi dyscyplinatorzy - za nasze pieniądze? A może rzeczywiście potrzebni, żeby nie zbaczał z raz objętego  kursu.. To pani Merkel już nie ufa swojemu faworytowi? „Ufać, ale i kontrolować” - tak uważał  tow. Uljanow. ps. Lenin. Nieład panujący w państwie polskim jest coraz większy. Dla kogo tak naprawdę pracuje pan Adam Jasser? Może kiedyś się dowiemy..? Na pewno nie dla Polski.. Wiatr już dawno w Polsce podwiewa togi sprawiedliwości, ale o zdradzie się już dawno nie mówi.. Czy nie ma już takiego słowa jak „zdrada”? A kto miałby zdradę wyegzekwować? Przecież nie wszyscy ci oficerowie, którzy trzymają nas w ryzach.. Tym bardziej, że nie wiadomo, która z tych siedmiu służb - jeszcze jest narodowa.. A może taka jest? WJR

Wielkanocna spowiedź z naiwności W 12 numerze „NCz!” Kolega Dariusz Kos przypomniał dyskusję, jaką wraz z Januszem Korwin-Mikke i Jackiem Dębskim przeprowadziliśmy w styczniu 1991 roku z Donaldem Tuskiem i Krzysztofem Rafałem Górskim na temat nowej konstytucji. Notatkę kolegi Kosa przeczytałem z dużym zainteresowaniem, bo przyznam się, że już o tej dyskusji zapomniałem. Tymczasem okazuje się, że warto do tej sprawy wrócić nie tylko ze względu na bezpowrotnie utracone złudzenia, ale przede wszystkim ze względu na to, że o potrzebie zmiany konstytucji z 1997 roku znowu zaczyna się mówić nie tylko w kręgach położonych na obrzeżach oficjalnej sceny politycznej, gdzie poczucie niezadowolenia byłoby nie tylko zrozumiałe, a nawet oczywiste, ale również w centrum tej sceny, czyli w PO i PiS. Kolega Kos nie bez ironii relacjonuje, jak to Donald Tusk uchylał się od przedstawienia pryncypiów ustrojowych wskazując na zalety „codziennego kształtowania” rzeczywistości i wpływania na przyszły ustrój poprzez fakty dokonane – i jak to „słodziłem” mu stwierdzeniami, że „praktyka, a więc przekształcenia własnościowe itd. przesądzi bez jakichś dodatkowych uroczystych zapisów o ustroju państwa”. Ironia kolegi Kosa z perspektywy 20 lat jest zrozumiała i usprawiedliwiona zaprawioną goryczą wiedzą na temat mechanizmów rządzących naszym państwem, jaką przez ten czas zdążyliśmy posiąść – ale wtedy sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Przynajmniej w moich oczach – w oczach człowieka, który od 1977 roku z pobudek ideowych przyłączył się do „demokratycznej opozycji” i - zwłaszcza w latach 80-tych - próbował przy pomocy podziemnych wydawnictw wpływać na ewolucję poglądów tego środowiska na polityczny, a zwłaszcza ekonomiczny model państwa. Bo mało kto dziś pamięta o szaleńczej odwadze Stefana Kisielewskiego, który - korzystając z tego, że w Polsce największym uznaniem cieszy się patetyczny dureń, podczas gdy opinie ludzi chociaż trochę dowcipnych uważane są za błaznowanie – w roku 1981, a więc w okresie tzw. „karnawału Solidarności” twierdził, że Solidarność jest tylko przeciwna PZPR-owi, natomiast socjalizmowi – już niekoniecznie. Dlatego właśnie w latach 80-tych tak uporczywie wydawaliśmy z kolegą Marianem Miszalskim w wydawnictwie „Kurs” książki pokazujące alternatywę – zarówno „Wolny wybór” Miltona Friedmana, jak i lżejsze, reportażowe prezentacje Gwidona Sormana („Rewolucja konserwatywna w Ameryce”, „Rozwiązanie liberalne”, czy „Nowe bogactwo narodów”). Okazało się to, najdelikatniej mówiąc, niewystarczające dla przełamania zakorzenionych stereotypów i wpływu, jaki na opiniotwórcze środowiska opozycyjne wywierała tzw. „lewica laicka”, czyli dawni stalinowcy, którzy poróżnili się z partią-przewodniczką już to na tle „kwestii narodowej” w roku 1967, już to na tle „taktyki rewolucyjnej” w latach 70-tych, kiedy to wśród lewicy na Zachodzie „linia Gramsciego” wzięła górę nad „linią Marksa i Lenina”. W rezultacie, podczas rozmów „okrągłego stołu”, które wprawdzie były tylko telewizyjnym widowiskiem dla mas, niemniej jednak „libretto” było autentyczne - zdominowana przez „lewicę laicką” i chrześcijańskich socjalistów (!) tak zwana „strona społeczna”, w kwestii ekonomicznego modelu państwa zdobyła się jedynie na przyprawienie realnemu socjalizmowi czegoś w rodzaju „ludzkiej twarzy” w postaci dwóch postulatów: powszechnej indeksacji płac i dochodów – jednak przy zachowaniu dogmatu, iż zarówno jedno jak i drugie ustala każdemu władza polityczna – oraz zwiększenia roli samorządów załóg w – państwowych oczywiście – „zakładach pracy”. W tej sytuacji rzeczywiście bardzo trudno było liczyć na przeforsowanie w nowej konstytucji zapisów sprzecznych z socjalistycznymi dogmatami. Któż by je zrozumiał, nie mówiąc już o poparciu? Ciekawe, że nawet działająca wspólnie i w porozumieniu z wojskową razwiedką „lewica laicka” też preferowała metodę faktów dokonanych, w postaci „planu Balcerowicza”, który kładł fundamenty kapitalizmu kompradorskiego w Polsce. Wśród nie dopuszczonych do konfidencji „prawdziwych socjalistów” budziło to coś w rodzaju zgorszenia, które znajdowało wyraz w postaci wyrzutów, czynionych „drogiemu Bronisławowi” i Jackowi Kuroniowi, że jakże to – oni, socjaliści, socjaldemokraci, forsują tutaj kapitalizm – wprawdzie – owszem - kompradorski, niemniej jednak? Na te pełne zgorszenia zarzuty „drogi Bronisław” odpowiadał z godnością, że owszem – oni, socjaldemokraci, na tym etapie forsują kapitalizm kompradorski, ale tylko dlatego, by móc w przyszłości powrócić na umiłowaną drogę polityki socjaldemokratycznej. Słowem – na razie jest zbyt duża bida, żeby pozwolić sobie na luksus socjaldemokracji, ale jak tylko trochę się odkujemy, to wrócimy, a jakże! W tej sytuacji rzeczywiście uważałem, że skoro tak, to znacznie ważniejsze od konstytucyjnych zapisów, które i tak miały wtedy charakter tymczasowy, jest przepychanie rozwiązań prowadzących do zmian w strukturze własnościowej i społecznej. Charakterystyczne jest, że i komuna, która przecież w „kontraktowym” podówczas Sejmie miała większość, kombinowała po swojemu, składając na czole III Rzeczypospolitej „pocałunek Almanzora” („pocałowaniem wszczepiłem w duszę jad, co was będzie pożerać”) w postaci ustaw o związkach zawodowych i rozwiązywaniu sporów zbiorowych. Wskutek wbudowania w te ustawy systemu przynęt korupcyjnych i „buntowania” załóg przez infiltrowane przez razwiedkę jaczejki fabryczne, sektor państwowy został błyskawicznie doprowadzony do podatności na rozkradanie – ale tylko przez osoby i środowiska uprawnione, to znaczy takie, które mogły wylegitymować się upoważnieniem prawdziwej władzy. Jeśli chodzi o mnie, to na tym etapie, to znaczy – do 4 czerwca 1992 roku, miałem jeszcze złudzenia, wskutek czego wydawało mi się, że Leszek Balcerowicz może da się namówić na realizowanie walki z inflacją metodą ekwiwalentną, to znaczy – zacznie ściągać „nawis inflacyjny” z rynku poprzez prywatyzację gotówkową, czyli sprzedawanie ludziom za gotówkę tych elementów własności państwowej, które da się w ten sposób sprzedać (mieszkania, domy, place, sklepy) i pamiętam swój zawód, gdy okazało się, że wybrał on jednak metodę drenażu. Nadzieja odżyła po wyborze Lecha Wałęsy na prezydenta. Wprawdzie jeszcze z tzw. „okresu heroicznego”, czyli z 1978, czy 1979 roku pamiętałem, że Lech Wałęsa kajał się przez swoimi kolegami z gdańskich WZZ z jakichś ubeckich zaszłości, ale przypuszczałem, że obecnie nie będzie to już miało znaczenia, zaś jako zwycięski prezydent, będzie mógł bombardować zacukanych komuchów z kontraktowego Sejmu inicjatywami ustawodawczymi, w razie obstrukcji odwołując się ponad głowami posłów do opinii publicznej i w ten sposób forsując rozwiązania prawne zmierzające we właściwym kierunku. W tym celu jednak należało dostarczyć mu amunicji w postaci konkretnych projektów ustaw. I dlatego właśnie byłem zwolennikiem przekazania prezydentowi Wałęsie projektu ustawy reprywatyzacyjnej i pamiętam trzy argumenty, przy pomocy których próbowałem go przekonać, że właśnie tę ustawę powinien wnieść do Sejmu właśnie on, jako pierwszy niekomunistyczny prezydent Polski. Po pierwsze dlatego, że ustawa ta ma charakter ustrojowy, odwracając komunistyczne stosunki własnościowe. Komunizm bowiem polegał przede wszystkim na pozbawieniu ludzi własności, zaś terror był w zasadzie narzędziem utrwalenia tego stanu rzeczy. Jeśli zatem jego prezydentura ma zapoczątkować zmianę ustroju, to od tego właśnie trzeba zacząć, a któż powinien zrobić ten początek, jeśli nie on? Po drugie – że restytucja własności doprowadzi do pojawienia się w Polsce grubej warstwy właścicieli nie pochodzących z kręgów nomenklaturowych, którzy będą stanowili naturalne zaplecze polityczne ugrupowań niekomunistycznych, bez przesądzania – których. Wreszcie – po trzecie – na wypadek reelekcji Lech Wałęsa miałby znakomity argument: komuna odbierała – ja oddałem – i nikt nie mógłby podważyć ani prawdziwości tej deklaracji, ani jej historycznej wagi. I mimo to prezydent Wałęsa nam odmówił! Okazało się, że bracia Kaczyńscy, forsując jego kandydaturę w 1990 roku, jako ikony programu „przyspieszenia”, utorowali tylko drogę „wachowszczyźnie”. Gwoli ścisłości dodam jeszcze, że w roku 1991 przygotowałem projekt „małej konstytucji” składający się z 8 artykułów i przewidujący wprowadzenie w Polsce systemu prezydenckiego. Powtórzyłem ten pomysł w swoim projekcie konstytucji z roku 1992, wprowadzając do niego również zapis, w moim przekonaniu zasadniczo zmieniający ekonomiczno-ustrojowy model państwa. Chodzi mi o normę, że „nikt nie może wbrew stronom podważyć umowy, ani zmienić jej treści, chyba że stanowi ona czyn zabroniony pod groźbą kary, wynika z takiego czynu, albo ma go na celu”. Chciałbym zwrócić uwagę, że o kontynuacji modelu kompradorskiego, a nawet – realno-socjalistycznego nie przesądza dziś żadna koturnowa konstytucyjna norma, tylko skromny art. 58 kodeksu cywilnego z 1965 roku, stanowiący, że „czynność prawna sprzeczna z ustawą, albo mająca na celu obejście ustawy jest nieważna, chyba, że właściwy przepis przewiduje inny skutek, w szczególności ten, że w miejsce nieważnych postanowień czynności prawnej wchodzą odpowiednie przepisy ustawy”. To jest ten niewzruszalny mimo 20 lat od sławnej transformacji ustrojowej fundament dominacji władzy politycznej nad obywatelami i gospodarką, podstawa modelu kapitalizmu kompradorskiego, który w imię utrwalenia przywilejów sitwy obezwładnia nasze społeczeństwo, uniemożliwia mobilizację ekonomicznego potencjału narodu i blokuje każdą możliwość wzmocnienia siły państwa. To jest aktualne również dzisiaj i dlatego pozwoliłem sobie na tę wielkanocną spowiedź z naiwności, wywołaną wspomnieniami podczas lektury notatki kolegi Dariusza Kosa. SM

To tylko jeden z wielu przypadków Bezprawne wtargnięcie do Lex Nostrum? Mafia rzeczywiście istnieje? Wstępne wyjaśnienie okoliczności wkroczenia policji do Fundacji Lex Nostrum. Szanowni Państwo Według nieoficjalnych informacji formalną podstawą najazdu funkcjonariuszy Komendy Rejonowej Policji Warszawa IV i zagarnięcia tysięcy dokumentów stanowiących dowód w postępowaniach procesowych w sprawach o odszkodowanie od Skarbu Państwa, było fałszywe zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa złożone przez Członka Zarządu “Srebrna” Sp. z o.o. – Michała S., oraz Janusza Adama K. W dniu 15.03.2010 r. zawiadomili oni, iż w tym samym dniu, w obecności funkcjonariuszy Komendy Rejonowej Policji Warszawa IV, Prezes “LEX NOSTRUM” Sp. z o.o. wszedł (w celu zabezpieczenia dokumentacji ) do pomieszczenia najmowanego przez ” LEX NOSTRUM” Sp. z o.o., które wcześniej zostało nielegalnie “zaplombowane” przez Andrzeja K. – pracownika “Srebrna” Sp. z o.o. Zdarzenie wejścia do tego lokalu nie dość, że odbywało się w obecności funkcjonariuszy Komendy Rejonowej Policji Warszawa IV , to także było rejestrowane przez kamerę. Zabezpieczona dokumentacja “LEX NOSTRUM” Sp. z o.o. została umieszczona w innych pomieszczeniach zajmowanych przez “LEX NOSTRUM” Sp. z o.o. – w tym samym budynku. Bandyckie działania funkcjonariuszy Komendy Rejonowej Policji Warszawa IV polegają na tym, że:

1. rzekome “włamanie” dokonane przez Prezesa “LEX NOSTRUM” Sp. z o.o. do najmowanego lokalu biurowego nastąpiło w obecności funkcjonariuszy Komendy Rejonowej Policji Warszawa IV, którzy kontaktowali się w tej sprawie z dyżurnym Komendy Rejonowej Policji Warszawa IV.

2. przed wejściem do zaplombowanego lokalu zostało złożone w Prokuraturze Rejonowej Warszawa Wola zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez Członka Zarządu “Srebrna” Sp. z o.o. – Michała S. W zawiadomieniu tym udokumentowaliśmy prawo do zaplombowanego przez pracownika “Srebrna” Sp. z o.o. – Andrzeja K.

3. po wejściu do lokalu najmowanego przez “LEX NOSTRUM” Sp. z o.o. i przeniesieniu dokumentacji do innych pomieszczeń “LEX NOSTRUM” Sp. z o.o., zostało złożone w Komendzie Rejonowej Policji Warszawa IV pismo wyjaśniające sytuację wraz z dokumentami potwierdzającymi zgodność z prawem działania Prezesa “LEX NOSTRUM” Sp. z o .o. Dokumenty te są zamieszczone na stronie www.lexnostrum.pl. Pomimo powyższego, dwa dni po rzekomym “włamaniu”, na polecenie Naczelnika Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego Komendy Rejonowej Policji Warszawa IV, podlegli mu funkcjonariusze dokonali przeszukania WSZYSTKICH pomieszczeń najmowanych przez “LEX NOSTRUM” Sp. z o.o. Działali oni bez nakazu Urzędu Prokuratorskiego, w trybie art. 308 k.p.k., który to dotyczy wyłącznie przypadków nie cierpiących zwłoki. Zastosowanie tego trybu w sytuacji, gdy:
- rzekome “włamanie” miało miejsce w obecności funkcjonariuszy Komendy Rejonowej Policji Warszawa IV, którzy spisali dane osobowe wszystkich uczestników zdarzenia
- rzekome “włamanie” było rejestrowane przez kamery video
- dzień wcześniej doręczone zostało bezpośrednio do Komendy Rejonowej Policji Warszawa IV pismo wyjaśniające sytuację wraz z załączonymi dokumentami potwierdzającymi prawość działań Prezesa “LEX NOSTRUM” Sp. z o.o.
- interwencja funkcjonariuszy Komendy Rejonowej Policji Warszawa IV miała miejsce dwa dni po zdarzeniu JEST BEZPRAWIEM 

Dlatego proszę wszystkich zainteresowanych walką z bezprawiem o pomoc i zadawanie pytań dotyczących sprawy bezpośrednio do Rzecznika Prasowego Prokuratury Okręgowej w Warszawie – p. prokuratora Mateusza Martyniuka (tel. 022 2173 207, tel. kom. 0 662 158 996, fax 022 2173 250, e-mail: rzecznik@warszawa.po.gov.pl ), który obiecał mediom wyjaśnienie sprawy. Z poważaniem Maciej Lisowski Prezes “LEX NOSTRUM” Sp. z o.o.

Refleksje po Wielkiej Nocyz, czyli: "Grób pamięci" W słynnej książce śp. Jerzego Orwella1984” główny bohater pracuje w Ministerstwie Prawdy AngloSocu. Głównym zajęciem tego ministerstwa jest niszczenie tych śladów przeszłości, które są niezgodne z aktualnie obowiązującą wersją historii – wedle hasła: „Kto panuje nad Teraźniejszością – panuje nad Przeszłością; kto panuje nad Przeszłością – panuje nad Przyszłością!”. Tworzy się nowe wersje starych gazet i książek – a oryginały wrzuca się do Grobu Pamięci – czyli w ogień. Starsi Polacy pamiętają, że w pieśni wielkanocnej po pierwszej zwrotce: 1. Otrzyjcie już łzy, płaczący, żale z serca wyrzućcie. Wszyscy w Chrystusa wierzący, weselcie się, radujcie. Bo zmartwychwstał samowładnie, jak przepowiedział dokładnie. Alleluja, alleluja, niechaj zabrzmi: alleluja! Szła druga: 2. "Darmo kamień wagi wielkiej Żydzi na grób wtłoczyli. Darmo dla pewności wszelkiej zbrojnej straży użyli". Na nic straż, pieczęć i skała, nad grobem Pana się zdała Alleluja, alleluja, niechaj zabrzmi: alleluja! Otóż ksiądz Romuald Jakub Weksler-Waszkinel (słynny głównie z tego, że jest Żydem – bo jak czytam zamieszczony tu wywiad z Nim, to kupy się to nie trzyma...): (Nie chciałem być Żydem ks. Romuald Jakub Weksler-Waszkinel Herezja antyjudaizmu stale towarzyszy Kościołowi katolickiemu - mówi Katarzyna Wiśniewska, Jan Turnau: Ksiądz urodził się w getcie. Ks. Romuald Jakub Weksler-Waszkinel: Tak. Nie znam dokładnie daty urodzenia. Wiem, że na pewno był to 1943 r. Straszny czas, żadna Żydówka nie miała prawa urodzić dziecka. Więc samo urodzenie i czas do ukrycia mnie musiał być dla rodziców bardzo trudny. Zresztą dla moich polskich rodziców też - nie mieli mieszkania, wynajmowali pokój kątem w Święcianach.
To spontaniczna decyzja polskich rodziców Księdza, żeby uratować dziecko Żydówki? - Decydujące były słowa mojej żydowskiej mamy: "Pani jest chrześcijanką, pani wierzy w Jezusa, więc niech pani w imię tego Żyda, w którego pani wierzy, uratuje moje dziecko. Gdy dorośnie, zostanie księdzem. Bardzo mądra była mama, że wzięła chrześcijankę w taką próbę wiary. Już w kwietniu 1943 r. wywieziono resztki Żydów ze Święcian do Wilna. Mój brat, który miał 4 albo 5 lat, poszedł na śmierć z rodzicami.
Jako dziecko nie chciał Ksiądz być Żydem. - Bardzo się tego wstydzę, ale to dobrze oddaje ogrom antysemityzmu w Polsce - antysemityzmu chrześcijańskiego, trzeba to wyraźnie powiedzieć. Dzisiaj bronimy się przed tym, nie chcemy tego przyznać, ale to dopiero Sobór Watykański II zmienił wszystko. Jeszcze po wojnie modliliśmy się za przewrotnych Żydów. Już na religii słyszałem, że Żydzi zamordowali Jezusa, pokazywano nam obrazki, a na nich przeraźliwe twarze żydowskie, powykręcane nosy. Dlatego bardzo nie chciałem być Żydem. Pamiętam, jak krzyczałem do rodziców: "Jeśli jestem Żydem, to zobaczycie, co ja sobie zrobię". Moja mama miała łzy w oczach. W domu nie słyszałem złego słowa na temat Żydów. Tatuś mówił zawsze: Pan Jezus wszystkich kochał, a umarł za nasze grzechy. To była odpowiedź prostego kierowcy.
W młodości nie domyślał się Ksiądz swojego pochodzenia? - W seminarium odkryciem dla mnie było to, że Jezus i wszyscy apostołowie byli Żydami. Gdy przed diakonatem chciano mnie chrzcić, pojawiły się jakieś donosy na mój temat, nie dałem temu wiary. Ale już myślałem, że fajnie byłoby, gdybym był Żydem. Pamiętajmy, że to były jeszcze czasy komunistyczne, ja nie czytałem "Tygodnika Powszechnego", bo byłem biednym kleryczkiem, ale pomału docierały do mnie dokumenty Soboru Watykańskiego II.
Jak mama o tym Księdzu powiedziała? - Sam ją sprowokowałem, gdy byłem prawie pewny swego pochodzenia. Ani w szkole, ani nawet w seminarium o Holocauście nie słyszałem. Za czasów komunistycznych w ogóle się o tym nie mówiło. W 1983 r. wyszedł pierwszy numer "Znaku", w którym Stefan Wilkanowicz porusza - w zupełnej pustce przecież - problematykę żydowską. Po 1968 r. temat Żydów był trefny. Ale gdy trafiłem na KUL w 1968 r., ksiądz rektor Wincenty Granat przyjął paru Żydów na studia. Uważnie im się przyglądałem i wydawało mi się, że są do mnie podobni. Moja mama zamieszkała ze mną w 1975 r. Wtedy zacząłem ją powolutku przygotowywać. Punktem granicznym okazał się moment, gdy czytałem mamie teksty Żydów ocalonych w czasie wojny. Zaczęła płakać. Wtedy przerwałem lekturę i mówię: "Mamo dlaczego ty płaczesz? Ja jednak jestem Żydem, prawda?". Ona wyszlochała: "Czy ja ciebie nie kocham? Dlaczego mnie męczysz?". Wyskoczyłem z mieszkania - to było tu, w tym pokoju - bo jej pytanie było dla mnie odpowiedzią. Gdy wróciłem, powiedziałem: "Mamo, musisz mi to powiedzieć, to jest twoja piękna karta w życiu, ale przecież ja już mam 35 lat. Czas najwyższy, żebym wiedział". No i ona po raz pierwszy wyszlochała: "Miałeś wspaniałych rodziców, bardzo ciebie kochali, byli Żydami. Zostali zamordowani, ja tylko uratowałam ciebie od śmierci".
Co Ksiądz wtedy czuł? - Jakby nagle wyrzucono mnie z samolotu. Uprzytomniłem sobie, że urodziłem się w żydowskiej rodzinie i nic o niej nie wiem. O Żydach też nic nie wiem. Czułem, że jestem strasznie samotny, jak na pustyni. Moja mama nie znała nawet mojego nazwiska. Ale dzień rozmowy z mamą - 23 lutego - był dniem moich drugich narodzin. Dopiero kilkanaście lat później, już po śmierci mojej polskiej matki, poznałem dzięki pomocy siostry Klary Jaroszyńskiej z Lasek swoje nazwisko i historię rodziców - Jakuba i Batii Wekslerów.
Dzisiaj nie ma antysemickich akcentów w Kościele? Czy od Soboru Watykańskiego dużo się zmieniło? - Formalnie tak, praktycznie niekoniecznie. Często mnie zawstydza, kiedy słyszę w kościele teksty, których nie powinno się czytać. Jesteśmy strasznie daleko od nauczania Jana Pawła II. Mamy Komisję Episkopatu do spraw Dialogu z Judaizmem, mamy Dzień Judaizmu, tylko faktycznie to bardziej zależy od ludzi, np. od samych biskupów, bo jest niewielu takich, którzy są podobni tutaj do mojego biskupa w Lublinie, którego zresztą niektórzy przezywają Żydziński. Ja odpowiadam wtedy, że żyto też od Żyda pochodzi.
Tylko w jakim stopniu Dzień Judaizmu trafia pod strzechy. - Są takie diecezje, w których trafia. Przykładem jest np. Poznań, w którym dzień urósł do tygodnia judaizmu. Najwspanialsze jest to, że uczestniczy w tym młodzież zafascynowana kulturą żydowską. I są takie diecezje, w których gdy dzień minął, przeszło i nie ma. Ja zawsze żartuję, że to mi przypomina troszkę dzień przyjaźni polsko-radzieckiej. Nakazane, więc robimy. Będzie telewizja i wystarczy. Ale ciekawe, w ilu parafiach ksiądz powie, że dzisiaj obchodzimy Dzień Judaizmu, odmówi przynajmniej tę modlitwę, którą Jan Paweł II specjalnie na ten dzień napisał.
Jak ocenia Ksiądz zachowanie Episkopatu w sprawie Jedwabnego? - To bolesne, że nie pojechał tam żaden biskup. Gdyby Jan Paweł II wiedział o tym wszystkim, to odezwałby się jakimś pięknym tekstem, w którym by wyraził swój żal. Przecież on reagował na wszystkie tego typu wydarzenia. Kochał Żydów, to byli jego najbliżsi przyjaciele. Myślę, że ktoś tam celowo Jana Pawła II o tych wydarzeniach nie poinformował. Bo gdyby był taki list, to musiałby go ktoś oficjalnie przeczytać. Nabożeństwo odbyło się potem w warszawskim kościele, ale to w tym kościele mieściła się długo księgarnia z brudnymi, antysemickimi książkami. Postawa Kościoła wobec Żydów i judaizmu to weryfikacja samego Kościoła. Kto spotyka Jezusa, spotyka judaizm. Więc jeżeli ja spotykam wciąż w Kościele antyjudaizm, to jak mam spotkać Jezusa?
Gdzie dostrzega Ksiądz antyjudaizm w Kościele? - Chciałbym dożyć czasów, żeby Biblia Tysiąclecia wyszła bez śródtytułów od redakcji przesyconych antyjudaizmem, typu "Przewrotni Żydzi", "Jezus odrzucony przez swój naród". To niezgodne z samym tekstem Biblii, z soborem, ale jakoś nikomu to nie przeszkadza. Mogę to tylko porównać z napisami "Żydzi do gazu". To nieprawda, Bóg nie odrzucił ludu, który wybrał przed wiekami. Podobnie jest zresztą w mszale, gdzie dzięki złemu tłumaczeniu modlimy się w Wielki Piątek za naród, który był n i e g d y ś narodem wybranym. Tam jest "populus priori", a więc lud, który został wybrany jako pierwszy, a nie naród, który był niegdyś narodem wybranym! Biblia Warszawsko-Praska, której tłumaczem i redaktorem jest biskup Romaniuk, nie ma ani jednego z tych bezsensownych śródtytułów.
Odczuł Ksiądz antysemityzm na własnej skórze? - W mojej tożsamości żydowskiej zostałem najbardziej poraniony w 1990 r. Raptem zastałem ulice Lublina pełne napisów "Żydzi do gazu", zobaczyłem plakat Mazowieckiego: głowa zalana atramentem, Gwiazda Dawida i on na niej wisi. Kiedy zapytałem jednego z profesorów, którego szanowałem, kto to robi, usłyszałem odpowiedź, że to Żydzi. Przeszedłem wtedy na drugą stronę ulicy, wsiadłem w trolejbus i do wieczora płakałem na Majdanku. Po raz pierwszy poczułem się w Polsce obcy, tak naprawdę Żyd, na którego patrzą z niemym wyrzutem: po co on tutaj został, co on tu ma do roboty. Z kolei dzisiaj nie rozumiem, dlaczego jest taki wielki wrzask wokół książki Jana Tomasza Grossa "Strach". Trzeba tylko trochę empatii, żeby zrozumieć, że Gross ma prawo krzyczeć na ten temat.
"Strachem" zainteresowała się prokuratura. - Uważam, że to jest jakieś wielkie nieporozumienie. Ja też jestem cząstką polskiego narodu. Nie rozumiem, co to miałoby znaczyć, że naród został zniesławiony. Traktowanie książki, która mówi o trudnych sprawach naszej ojczyzny, jako książki, która obraża naród, odbieram tak samo, jakby ktoś mnie jeszcze raz uderzył i powiedział: "Cicho siedź, Żydzie, nie masz prawa głosu, tu jesteś obcy". Otóż nie, my nie jesteśmy tu obcy. Byliśmy tu bardzo, bardzo dawno. W tej chwili mówię w głębokiej jedności z narodem żydowskim, chociaż jestem katolickim księdzem. Bernard Lecomte w książce "Pasterz" pisze, że na Zachodzie Polska uchodzi za kraj bardzo antysemicki. To nieprawda, Polska nie jest krajem bardziej antysemickim od innych krajów europejskich. Natomiast u nas dominuje opinia, że Polska jest krajem wolnym od antysemityzmu, i to też nieprawda. Reakcja na książkę Grossa to najlepszy dowód, że Polska nie jest krajem wolnym od antysemityzmu. Proszę bardzo, dyskutujmy, ale prokurator? Może zróbmy stosik, na którym spalimy książkę Jana Tomasza Grossa, a na szczycie umieścimy samego autora?
Krytycy Grossa, także biskupi, np. abp Życiński, twierdzą, że określenie katoendecja, której autor zarzuca antysemityzm, jest krzywdzące. A kard. Dziwisz skrytykował wydawnictwo Znak za to, że wydało tę książkę. - Wielki filozof tomista Jacques Maritain na konferencji bodajże w 1947 r., charakteryzując antysemityzm w różnych krajach, ten polski nazywa antysemityzmem katolickim. Krytycy "Strachu" podnoszą krzyk, że endecja została nazwana antysemicką. Przepraszam bardzo, ale endecja była sztandarową partią antysemicką. Przecież jednym z głównych teoretyków antysemityzmu jest Dmowski. Endecja całkowicie instrumentalnie potraktowała katolicyzm, wiążąc go z polskością. To wielkie nieporozumienie: katolicyzm jest ponadnarodowy, związany z osobą ludzką, a nie z żadną polskością. Nie ma ani Żyda, ani Greka, ani niewolnika, ani wolnego, ani mężczyzny, ani niewiasty, nie ma ani Polaka, ani Białorusina, wszyscy stanowimy jedno w Jezusie Chrystusie. I to jest katolicyzm.
Jest dużo antysemityzmu w naszych ludowych zwyczajach - palenie kukły Judasza, jasełka z hasłem "Gonić żyda". - To jest problem naszej tradycji narodowej. Bardzo boli mnie, gdy w Wielkanoc śpiewa się taką pieśń: "Otrzyjcie już łzy, płaczący, żale z serca wyrzućcie". Druga zwrotka brzmi: "Darmo kamień wagi wielkiej Żydzi na grób wtłoczyli. Darmo dla pewności wszelkiej zbrojnej straży użyli". Po soborze tego rodzaju zwrotka nie powinna w ogóle być śpiewana w Kościele.
O. Rydzyk ze swoimi antysemickimi występami przez Episkopat jest traktowany pobłażliwie. Abp Michalik mówił o żartach, metaforach po słynnych wykładach, na których Rydzyk obrażał Żydów. - Różnie rozumiemy słowo "żart", jak się okazuje. Nie rozumiem też argumentacji, że czym innym jest strona polityczna Radia, czym innym jest strona religijna. Poziom religijny Radia Maryja jest również poziomem chorym, to trzeba wyraźnie powiedzieć. Katechez dotyczących Żydów i judaizmu w tym radiu nie ma. Ktoś powie: oni się modlą. Owszem, odmawiają na razie jeszcze tę samą modlitwę "Ojcze nasz", "Zdrowaś Mario", tylko że to już biskup Krasicki pisał o tej, "co to mówiąc różaniec, biła bez litości, uchowaj, panie Boże, takiej pobożności".
Ma Ksiądz kłopot z rolą chrześcijaństwa w dziejach Zagłady? - Nie ulega dla mnie wątpliwości, że antyjudaizm był zapalnikiem w bombie antysemickiej. Kościół w II wieku wziął Biblię, ale odrzucił Żydów, powiedział, że są ślepcami, niosą księgę, której nie rozumieją. Mamy zatem Synagogę ze związanymi oczami. Ta herezja stale Kościołowi towarzyszy. Tertulian pisze pierwsze dzieło, a później można gromadzić całe biblioteki dzieł pt. "Adversus Judaeos". To kulka śnieżna, która w XX wieku zeszła lawiną Holocaustu.
Dlaczego rasizm od razu uznał Żyda za najniższą rasę? Czyżby osiągnięcia kultury ludzi reprezentujący lud żydowski były tak mizerne, żeby można ich było uznać od razu za podludzi? Kto zainspirował do tego rodzaju sugestii? Zresztą podczas jednej audiencji episkopatu niemieckiego, kiedy biskupi upominali się o los Żydów, Hitler miał powiedzieć: "Przecież ja robię tylko to, co Kościół robił przez 16 wieków". Tysiące księży z ambon nauczało o ludzie bogobójców. I tego nie skończyła wojna. Po wojnie w 1949 r. Jacques Maritain napisał do Piusa XII, prosząc o list potępiający antysemityzm. Powodem tego listu był pogrom kielecki.
Więc chrześcijaństwo jest odpowiedzialne za Holocaust? - Tak, jest odpowiedzialne, i pisze o tym wyraźnie kard. Ratzinger w wywiadzie "Sól ziemi": "Stale musimy się tutaj bić w piersi". Chrześcijaństwo było bardzo mocno przepojone antysemityzmem, polskie chrześcijaństwo bez żadnych wątpliwości także.
Niedawno austriaccy biskupi przy Ścianie Płaczu nie chcieli zdjąć krzyży, co oburzyło Żydów. W polskiej prasie pojawiły się głosy krytyczne wobec "nietolerancyjnych Żydów". Ksiądz uważa, że mieli prawo do oburzenia. - Trzeba mieć świadomość, że krzyż dla Żyda nie jest znakiem miłości, tylko piętnem bogobójstwa. W moim przekonaniu winę ponosili katoliccy biskupi, bo w cudzym domu trzeba się dostosować do obyczajów gospodarza. Krzyż dla Żyda nie znaczył zbawienia. Bo w imię tego krzyża go wypędzano, bo inkwizycja pokazywała krzyż, kiedy paliła Żyda na stosie. Wreszcie, przy wszelkiego rodzaju pogromach, co chrześcijanie im podtykali? Krzyż.
Widzi Ksiądz gotowość do dialogu także z drugiej strony. Są głosy, że to my wyciągamy rękę, a oni? - Nie należy mówić, że tylko my budujemy dialog, a Żydzi nie, bo to nieprawda. Widzę olbrzymią ewolucję także po ich stronie. Ale ze względu na te XIX wieków wrogości Żyd ma prawo być nieufny. Ten cały system poniżania, widmo getta. A nawet różnego rodzaju jasełka, o których wspomnieliśmy: tam Żydek to jest zawsze taki ktoś do śmiechu, do popchnięcia, ktoś do odrzucenia, ktoś dobry do tego, żeby mu kopa dać. Obcy.
Nie miał Ksiądz takich myśli, żeby odejść z kapłaństwa, dowiedziawszy się o swoim pochodzeniu? - Jezus jest pięknym Żydem, kochającym swój lud. Dlatego mówię: Jestem z ludu Abrahama, a moim rabinem nie jest Mojżesz, tylko Jezus. Nie potrafię zostawić Jezusa, ponieważ wydaje mi się, że dzięki niemu żyję. Dzięki tym słowom mojej rodzonej matki, która zresztą była niewierzącą syjonistką. Jestem Żydem od Jezusa. Ks. Romuald Jakub Weksler-Waszkinel - wykładowca KUL, autor książki "Zgłębiając tajemnicę Kościoła" (2003 r.)
- narzekał w nim: „Po Soborze tego rodzaju zwrotka nie powinna w ogóle być śpiewana w Kościele”. Nie wiem, dlaczego przed Vaticanum II zwrotkę tę powinno się śpiewać, a akurat po nim już nie – ale zdumiewa absurdalna chęć ukrycia przed ludźmi historii – bo w końcu chyba każdy wie, że tłum domagający się ukrzyżowania Chrystusa składał się praktycznie w 100% z Żydów. Co ciekawe: zakazać śpiewania tej zwrotki chcą na ogół ci sami ludzie, którzy na każdym kroku podkreślają, że św. Józef, Maryja i Jezus byli Żydami!! Z czego by sumarycznie wynikało, że Ukrzyżowanie było aktem anty-semityzmu, dokonanym przez bliżej nieokreślone społeczeństwo. Co jeszcze ciekawsze: są to bardzo często ci sami ludzie, którzy wrzeszczą na cały świat, że to „Polacy” - a może nawet „cały naród polski” - mordowali Żydów w Jedwabnem. Ale najciekawsze jest, że gdy ktoś w internetowym wydaniu „Gazety Wyborczej” wspomniał, iż w jakiejś parafii śpiewano tę drugą zwrotkę – i potępił to – to cenzura usunęła też usunęła tę opinię ze strony „GW”: Cóż: jak „grób pamięci” to grób pamięci... Tej zwrotki po prostu nigdy nie było. JKM

Brzydki szantaż - czyli: prywatyzacja Cesarskiej Poczty w Japonii W ub. tygodniu największe zainteresowanie Państwa wzbudziła wiadomość: Ambasadorzy Unii Europejskiej i USA wystosowali list do rząd Japonii, w którym wzywają do szczególnej ostrożności przy prywatyzacji tamtejszej poczty. Zdaniem ambasadorów, plan prywatyzacji Japan Post Holdings, który przedstawił rząd Kraju Kwitnącej Wiśni, może naruszać zasady uczciwej konkurencji oraz regulacje obowiązujące w WTO. Otóż chciałem przypomnieć, że gdy w 1948 śp. Ludwik Erhard robił w Trizonii (wtedy jeszcze nie istniała "RFN") reformę gospodarczą, kazał w sobotę tekst dekretu opublikować w dzienniku ustaw - a sam... uciekł i zaszył się w lasach. Był bowiem pewien, ze ambasadorzy Mocarstw Okupacyjnych (we wszystkich rządziła wtedy komuna) zażądają od Niego wycofania dekretu. I tak się stało. Jednak wobec Jego nieobecności dekretu nie można było zmienić. Ukazał się - i już w poniedziałek gospodarka ruszyła. Obecnie też w UE i USA rządzą Czerwoni - i prywatyzacja poczty to dla nich horrendum. "Zły przykład" może rozejść się po świecie. Ciekawe: będą chcieli wyrzucić Cesarstwo z WTO - czy tylko z UPU (Union Postale Universelle)? JKM

06 kwietnia 2010 "Anarchia, państwo, utopia"... (Robert Nozick) Mikołaj Gogol, autor słynnych „ Martwych dusz” i „ Ożenku”, tan sam, który po odkopaniu w latach trzydziestych jego grobu przez bolszewików, jak wynikało z obserwacji został pochowany w stanie śpiączki i gdy się przebudził…  Kości jego były ułożone i zwinięte w kłębek!- napisał był, przed śmiercią że:” Nieszczęścia zsyłane  są po to, abyśmy uważniej mogli przyjrzeć się naszemu życiu”(!!!). Coś w tym jest, bo na co dzień, zajęci jesteśmy bardzo swoimi sprawami.. I nie mamy czasu na nieszczęścia. Żeby się  jakiemukolwiek z nich- tak naprawdę przyjrzeć.. Profesor Ludwig von Mises ze szkoły austriackiej, znany wolnorynkowiec, postać wybitna w tej materii, w swojej książce „ Ludzkie działanie,” a może” Liberalizm w klasycznej tradycji”” napisał był, że: Istotą liberalizmu jest opieranie się woli większości”(!!!!). Dookoła nas szaleje demokracja, oparta na woli większości parlamentarnej i  większości głosujących na tych, którzy w parlamencie demokratycznym po demokratycznym wyborze stanowią większość. Stąd prosty wniosek, że tak naprawdę liberalizm musi opierać się demokracji, skoro ma opierać się woli większości. I jeszcze jedno.. Większość w demokracji  musi być tyranią skoro działa przeciwko  mniejszości, a przede wszystkim przeciwko jednostce, która walczy o zachowanie swojej naturalnej  właściwości-wolności. Pytanie o wolność, dla liberała jest kwestią podstawową.. Skoro demokracja jest wolą większości, a tym samym zaprzeczeniem wolności jednostki, a liberalizm broni i szanuje wolność jednostki to oczywistym jest, że dla prawdziwego liberała demokracja jest naturalnym wrogiem liberalizmu, bo jest wrogiem wolności jednostki. Mikołaj Gogol żył w czasach, gdy w Rosji nie było demokracji, był car- król, nie było nawet demokratycznego parlamentu. I nawet pańszczyzna nie została zniesiona, a ludzie żyli w strukturze feudalnej. Człowiek powinien być wolny, bo na wolności, a nie na niewolnictwie ludzkość budowała dobrobyt i szczęśliwość. W przypadku nastania demokracji, formuła Gogola się nie sprawdza.. Ludzie niezbyt uważniej  przyglądają się swojemu życiu, choć demokracji jako plagi- Pan Bóg na pewno nam nie zesłał.. Ponieważ sam jest Królem.. I nikt go demokratycznie nie wybierał. Nie ma nawet parlamentu, nie uchwala ustaw z poprawkami, nie ma u siebie Lewicy, ani Prawicy, nie pozoruje  demo-parlamentarnych kłótni.. Po prostu dał nam dziesięć przykazań jako prawo sprawiedliwe. I nie ma tego biurokratycznego anturażu, który niezmiennie towarzyszy demokracji. To człowiek, przy pomocy demokracji zbudował państwo jako formę zorganizowanego demokratycznie zła.. Uchwala setki demokratycznych ustaw, które kłócą się z  Prawem Bożym, zaśmiecają  nasze  życie i kreują niewolę jak  przyszły model naszego życia. W demokratycznym państwie następuje zasadnicza rozbieżność; rozbieżność pomiędzy interesem demokratycznego państwa, a interesem jednostki. Tej sprzeczności – poprzez demokrację - nie da się rozstrzygnąć. I nie rozstrzygnie jej nawet kandydat na prezydenta demokratycznej III Rzeczpospolitej, pan Jerzy Szmajdziński, reprezentujący obecnie Sojusz Lewicy Demokratycznej. Podczas Krajowej Konwencji Programowej SLD, gdzie decydowano demokratycznie o kandydaturze pana Szmajdzińskiego, pan Leszek Miller, też demokrata, a jakże, powiedział o panu Jerzym: „Smukły jak Obama, czarujący jak Sarkozy, opanowany jak Putin, stanowczy jak Merkel”(!!!!) Prawda oczywiście w demokracji nie istnieje, bo jest relatywizowana poprzez demokratyczne głosowanie.. Dzisiaj taka - a jutro  inna.. Ale kilka faktów zaistniało i trudno je przegłosować. Na przykład fakt, że pan Jurek, prawie od narodzenia związany jest z nurtem marksistowsko- leninowskim… Jeszcze się dokładnie nie urodził, a już został przewodniczącym Rady Uczelnianej „Zsypu”, czyli Socjalistycznego Związku Studentów Polskich na Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu, potem wiceprzewodniczącym Rady Dzielnicowej Federacji Socjalistycznego Związku Młodzież Polskiej Wrocław- Krzyki, a potem został etatowym pracownikiem Rady Wojewódzkiej Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej. Potem był kierownikiem Komisji Propagandy i Kultury Zarządu Wojewódzkiego( propaganda i kultura zawsze  idą razem!-- tak jak dziś!) ZSMP; sekretarzem generalnym ZG ZSMP, gdzie nadzorował sprawy kultury i wypoczynku, turystyki i wychowania młodzieży. W 1983 roku został członkiem prezydium Polskiego Komitetu Olimpijskiego, a za chwilę również przewodniczącym ZSMP. W 1985 roku pan Jurek został członkiem Światowej Rady Pokoju oraz posłem na Sejm Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, a potem już tylko skok do Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, gdzie został kierownikiem Wydziału Polityczno-Organizacyjnego KC PZPR. Przytoczę państwu wystąpienie kandydata na prezydenta III Rzeczpospolitej, pana Jerzego Szmajdzińskiego, z X Zjazdu PZPR,( lipiec 1986 rok) które zaczerpnąłem z artykułu pana Stanisława L. Krowickiego, zamieszczonego w „ Naszej Polsce”( nr 13 z 30 III, 2010), a  więc zupełnie, że tak powiem dowcipnie - świeże: „ZSMP, tak jak partia i razem z partią- przetrwał najdramatyczniejsze chwile, przezwyciężył najdramatyczniejsze zagrożenia. Nie  było to łatwe, ale obroniliśmy to, co najważniejsze, co określa naszą ideową i polityczną tożsamość- socjalistyczny program ideowo-wychowawczy, więź  z partią, leninowskie zasady masowości i samodzielności organizacyjnej. Obroniliśmy program młodej lewicy będący konsekwencją  i kontynuacją sojuszu robotniczo- chłopskiego, walki klasy robotniczej i chłopskiej o socjalizm, kontynuacją dokonań wielu pokoleń. Byli wśród nas tacy, jak Janek Krasicki, Stanisław Dubois, Aleksander Kowalski, czy całe pokolenie ZMP-owców, których postawy są na trwałe zapisane w dziejach naszej partii”(…) „Kierując się leninowska myślą  w organizacji jednej i tej samej dla młodych robotników, chłopów i młodej inteligencji, upatrywaliśmy i upatrujemy nadal szansę na rozwiązywanie politycznych i gospodarczych problemów współczesnej Polski. Słuszność tej drogi rozumie cała młodzież, o czym świadczy fakt, iż w tym trudnym okresie corocznie wstępowało do ZSMP ponad 200 000 osób(…) Utrwaliła się pozycja ZSMP w życiu politycznym. Ponad dziewięciotysięczna rzesza radnych, trzydziestu dziewięciu posłów, ponad tysiąc sołtysów nosi naszą legitymację(…) O obliczu  ZSMP decydują ci spośród członków związku, którzy aktywizują i integrują młodzież. Płaszczyzną tej integracji stają się wyzwania, które przed nami; rozwój społeczno- ekonomiczny kraju i służąca mu nauka… walka o pokój, w której szczególnie znaczącym impulsem są inicjatywy Związku Radzieckiego. Sprostanie tym zadaniom to nasza szansa na  dorosłą  przyszłość , ale i na pożyteczną, satysfakcjonującą naród i partię młodość. Wyzwaniom tym podołamy. Prowadząc aktywną pracę ideowo wychowawczą(…)W naszym związku, który w ciągu dziesięciu lat rekomendował do partii prawie czterysta tysięcy członków, wyrosło wielu sekretarzy organizacji partyjnych i młodych dyrektorów i brygadzistów, także wielu obecnych na tej Sali(…) Działanie społeczne, rzetelną naukę i coraz bardziej efektywna pracę staramy się czynić podstawowymi wartościami naszej organizacji. Ta bowiem najuczciwiej wyznacza miejsce jednostki, rodziny, kolektywu rówieśniczego w społeczeństwie i określa nasze polskie miejsce we wspólnocie socjalistycznej(…) Walce o człowieka, o jego postawę powinnyśmy poświęcić znacznie więcej uwagi. Toczy się walka o wpływ na młode pokolenie. Prawica społeczna i reakcja polityczna chcą zarazić je niewiarą w słuszność naszej drogi, uczyć cynizmu, filozofii dorobkiewiczostwa, pogardy dla codziennego trudu, rozniecać  fanatyzm i obskurantyzm(…) Zapominamy, że socjalizm to nie doktryna obronna, to uporczywa walka z siłami starego o nowy świat, nowego człowieka, o urzeczywistnienie ideałów postępu, sprawiedliwości i pokoju”(????!!!). No i co, czy nie dobry kandydat na prezydenta III Rzeczpospolitej? Bardzo dobry, będzie kontynuatorem, tego  co  raz się zawaliło i zbankrutowało.. A miało być tak dobrze. Ja – na miejscu kandydata na prezydenta- zmieniłbym koniecznie słowo” socjalizm” na  słowo” demokracja”- i już spokojnie można prezentować tekst do  demokratycznych wyborów.. Ta „słuszność naszej drogi”,”nowy człowiek”,” ideały sprawiedliwości” – mogą pozostać. To dobrze ludowi brzmi w uszach.. Jest dużo optymizmu i wiary w siebie.. To dobrze. Kandydat musi być przekonujący..  Nie może się wahać… Każde wahanie- to stracony  demokratyczny głos! Musi być bardziej zdecydowanie, panie Jerzy.. No i nie wspominać wcale o sekretarzach.. Żeby zagarnąć większy demokratyczny elektorat... A całość jest dobra i przydatna na współczesną budowę socjalizmu demokratycznego... Młodzież tych przemówień nie pamięta i nic ją to nie obchodzi, a starzy już powoli powymierali.. No cóż… Powodzenia w bajaniu! A historia zatoczyła krąg.. I tak się to wszystko zawali; poprzednio pod nonsensem centralnego- demokratycznego planowania, a obecnie pod ciężarem nakładanych podatków.. Koniec socjalizmu uwieńczy dzieło socjalizmu! A mogło być tak pięknie? WJR

PLATFORMA SKŁÓCONA JAK NIGDY Oskarżenia o szantaż moralny, uniemożliwianie działania w partii setkom członków, unieważnianie lokalnych wyborów, „pompowanie” kół, grożenie utratą posad – to tylko niektóre zarzuty i wyzwiska, jakimi obrzucali się ostatnio działacze PO z różnych części kraju. Niespełna 50-procentowa frekwencja w prezydenckich prawyborach PO wyraźnie pokazała, że partia władzy to w istocie kolos na glinianych nogach. Wyreżyserowana rywalizacja Komorowski – Sikorski była z pewnością medialnym sukcesem propagandzistów Platformy. Ale ujawniła też słabość jej regionalnych struktur. Wydaje się, że wśród ponad 45 tys. członków partii rządzącej sporą część stanowią „martwe dusze”. Wiele wskazuje, że duża ilość nieaktywnych lub fikcyjnych członków PO to wynik wojen, jakie toczą lokalni politycy Platformy. Zasadniczą linię podziału tworzy tutaj przynależność do obozu premiera Donalda Tuska lub sekretarza generalnego i szefa klubu parlamentarnego partii, Grzegorza Schetyny. Partyjne awantury nasilają się przed regionalnymi oraz krajowym zjazdem PO. Gdyby nie wielka powściągliwość mediów w ich nagłaśnianiu, już poważnie zachwiałyby pozycją PO.

Lublin – Schetyna ryje pod Palikotem Najbardziej medialnym z platformerskich sporów jest ostatnio ten, do którego doszło między Januszem Palikotem i Grzegorzem Schetyną. Skandalista z Lublina zaatakował byłego wicepremiera za niską frekwencję prawyborczą i zażądał jego ustąpienia ze stanowiska sekretarza generalnego PO. Schetyna zrewanżował mu się twierdzeniami o „grze nie fair” i kompromitowaniu partii. Nie poprzestał jednak na słowach. Już w tym miesiącu może okazać się, że Janusz Palikot nie obroni stanowiska regionalnego szefa partii na Lubelszczyźnie. Pierwszym sygnałem jego słabnącej pozycji były wybory miejskiego szefa Platformy w Lublinie. Popierana przez Palikota Henryka Strojnowska wyraźnie przegrała z Jackiem Sobczakiem, o którym mówi się, że jest niechętny obecnemu liderowi partii w regionie. Nie wiadomo, czy Palikotowi wystarczy głosów, by na kwietniowym zjeździe regionalnym obronić swoją pozycję. Z nieoficjalnych informacji wynika, że kontrkandydatami Palikota może być któryś z dwóch lubelskich posłów – Grzegorz Raniewicz albo Włodzimierz Karpiński. O wszystkim zadecydują głosy delegatów z powiatów. Wśród lubelskich działaczy PO panuje przekonanie, że osłabienie pozycji Palikota to wynik jego otwartej wojny ze Schetyną. Ale według naszych rozmówców Palikot nie robi w niej nic, na co nie miałby przyzwolenia Tuska, któremu zależy na osłabieniu Schetyny przed zbliżającym się majowym zjazdem partii.

Poznań – moralny szantaż i konfrontacyjne SMS-y Podzielona jak nigdy jest Platforma w Wielkopolsce. Przygrywką do rywalizacji między posłami Waldym Dzikowskim i Rafałem Grupińskim (ten pierwszy wspierany był zawsze przez Schetynę, drugi do niedawna był sekretarzem stanu w kancelarii Tuska) były wybory na szefa poznańskiej PO. Poznańską miejską strukturą PO miał rządzić Filip Kaczmarek (europoseł, a kiedyś najmłodszy poseł KL-D). W ostatniej jednak chwili Dzikowski wycofał swoją rekomendację dla Kaczmarka i wysunął kandydaturę senatora Marka Ziółkowskiego. Ten ostatni, jak się okazało, mimo poparcia regionalnego szefa partii głosowanie dotkliwie przegrał. Działanie Dzikowskiego, jak zdradza „Gazecie Polskiej” jeden z wielkopolskich działaczy, było „klasyczną ucieczką do przodu”. Szef wielkopolskiej PO zorientował się bowiem, że Filip Kaczmarek przeszedł do obozu Grupińskiego. Niedawnego bliskiego współpracownika Tuska, Dzikowski zaatakował wprost. Na łamach lokalnej „Gazety Wyborczej” nazwał go spadochroniarzem i wypomniał, że jego żona, Ewa Malinowska-Grupińska, nie ma nic wspólnego z Poznaniem. Jest bowiem przewodniczącą Rady Miasta Stołecznego Warszawy.To zresztą nie koniec wypominanek w wydaniu poznańskich działaczy. Przegrany w miejskich wyborach Ziółkowski nie oszczędzał zwycięskiego Kaczmarka, o którym mówił w czasie zjazdu, że najwięcej czasu spędza w Brukseli. Ale poznańskie spory to przede wszystkim wzajemne oskarżenia i zarzuty. Filip Kaczmarek otwarcie przyznał, że Dzikowski i jego ludzie stosowali wobec niego szantaż moralny. Grozili mu, że jeśli w czasie kwietniowych wyborów szefa regionu poprze Grupińskiego, zostanie ogłoszony zdrajcą. Kaczmarek twierdził też, że współpracownicy Dzikowskiego grozili innym działaczom utratą posad w publicznych instytucjach. Rafał Grupiński zaś mówił, że Dzikowski wysyła do niego konfrontacyjne sms-y. Wszystko to sprawia, że atmosfera przed kwietniowymi wyborami jest wyjątkowo napięta.

Łódź – wojna podjazdowa Podobnie skłóceni są działacze w regionie łódzkim. Szefami miejskich struktur partii w Łodzi chcieli być dwaj ministrowie Tuska – Cezary Grabarczyk (min. infrastruktury) i Krzysztof Kwiatkowski (min. sprawiedliwości). Trwała między nimi wojna podjazdowa, którą podobno miał przerwać sam premier, namawiając, by obaj zrezygnowali ze swoich planów. Ostatecznie Grabarczyk i Kwiatkowski wysunęli swoich kandydatów, a szefową łódzkiej Platformy została rekomendowana przez ministra infrastruktury Hanna Zdanowska. W czasie zjazdu wyborczego zwolennicy Grabarczyka ostentacyjnie opuścili salę, gdy przemawiał Jan Mędrzak, popierany przez Kwiatkowskiego. Łódzkie frakcje PO dzieli też stosunek do miejskiej koalicji z postkomunistami. Ci ostatni przy wsparciu PO odwołali ze stanowiska prezydenta miasta, Jerzego Kropiwnickiego. Nowa szefowa łódzkiej Platformy nie wydaje się zwolenniczką bliskiej współpracy z SLD. Tymczasem Mędrzak chwali wspólne rządy PO i postkomunistów w Łodzi.

Gdańsk – Nowak lekceważy Trójmiasto Do konfrontacji dojdzie też zapewne na Pomorzu. Pochodzący z Gdańska poseł Sławomir Nowak ma apetyt na objęcie funkcji szefa regionu pomorskiego. Ale lokalni działacze mają mu za złe, że w Warszawie pochłonęła go wielka polityka, a nie problemy Wybrzeża. Dlatego w wyborach wielu z nich zamierza postawić na dotychczasowego szefa, starszego o blisko 30 lat od Nowaka, Jana Kozłowskiego. Obecny europoseł, a do niedawna marszałek województwa pomorskiego, to polityk kojarzony z konserwatywnym skrzydłem PO, którego liderem określany jest Jarosław Gowin.

Kraków – oskarżenia o pompowanie i martwe dusze Sam Gowin nie zaprzecza na razie, że wystartuje w kwietniowych wyborach na szefa PO w Małopolsce. Nasi rozmówcy twierdzą jednak, że Tusk wolałby na tym stanowisku europoseł Różę Marię Gräfin von Thun und Hohenstein. Powodem ma być konflikt Gowina z innym małopolskim posłem, Ireneuszem Rasiem oraz zbyt krytyczne wypowiedzi lidera platformerskich konserwatystów na temat PO w mediach. Gowin, który po ogłoszeniu wyjątkowo niskiej frekwencji w prezydenckich prawyborach mówił o „pompowaniu” struktur partii i 5–10 procentach „martwych dusz” w Platformie, może teraz zginąć od miecza, którym wojuje. Okazało się bowiem, że jego siostrzeniec, poseł Łukasz Gibała, był jednym z „pompujących”. Sam zresztą przyznał, że gwałtowny wzrost członków koła, którym kieruje, to efekt „wyścigu” z posłem Rasiem. Podejrzany wzrost członków PO tuż przed wyborami czy innymi głosowaniami to nie tylko specjalność Małopolski. Podobne przypadki zdarzyły się również w Szczecinie, Łodzi i w Świętokrzyskiem, gdzie do jednego z kół w ciągu dnia zapisało się 77 osób!

Szczecin – bez litości dla szkodników Nie tylko jednak walka o fotel szefa regionalnych czy miejskich struktur partii okazuje się powodem konfliktów wśród działaczy PO. W Szczecinie doprowadził do tego pomysł prawyborów na kandydata na prezydenta miasta. Udziału w nich odmówił Piotr Krzystek, obecny prezydent z rekomendacji Platformy, uznając je za dowód nieufności wobec swojego zarządzania miastem. Wiadomo jednak, że najbardziej wpływowy w zachodniopomorskiej PO, europoseł Sławomir Nitras, jest przeciwnikiem ponownego wyboru Krzystka. Ten zapowiedział już, że w takiej sytuacji odda partyjną legitymację i wystartuje jako kandydat niezależny. W czasie wyborów miejskiego szefa partii w Szczecinie Nitras i Krzystek stanęli naprzeciwko siebie. Zdecydowanie wygrał ten pierwszy i zapowiedział, że nie będzie litości dla osób, które w regionie „szkodzą Platformie”.

Olsztyn – unieważnione wybory W piątek unieważniono wybory w olsztyńskiej PO, które odbył się tydzień wcześniej. Szefem tamtejszej Platformy został wtedy Jan Tandyrak – były radny. Stracił on mandat, kiedy sąd stwierdził, że prowadzi on interesy na majątku gminy, co jest zabronione. Zjazd oprotestowały posłanki Lidia Staroń i Beata Bublewicz, które zwróciły się do regionalnych władz partii, by te unieważniły zjazd, ponieważ listownie poinformowano o nim tylko szefów kół PO. Teraz ma zostać on powtórzony, jednak posłanka Staroń wystąpiła już o wprowadzenie w Olsztynie zarządu komisarycznego.

Kielce – setki członków poza partią Cały czas wrze w świętokrzyskiej PO. Kilka miesięcy temu rozwiązano jej struktury wojewódzkie, potem część powiatowych i niektóre koła. Potem władze tej partii zarejestrowały struktury zgłaszane przez wyznaczoną na komisarza Marzenę Okłę-Drewnowicz. Jednocześnie odmawiały rejestracji kół w Kielcach i Skarżysku Kamiennej, zgłaszanych przez posła Artura Gieradę i senatora Michała Okłę. Według tego ostatniego w wyniku działań komisarza aż 600 członków PO zostało pozbawionych praw wyborczych w czasie zbliżającego się regionalnego zjazdu. Rafał Kotomski

TUSKA ZAMACH NA NBP Utrata niezależności NBP doprowadzi do głębokiej dewaluacji złotego i w konsekwencji do wejścia do strefy euro po choćby 6 zł za jednostkę waluty unijnej. Po co szukać taniej siły roboczej w Chinach za niewolnicze stawki, skoro będzie ona do dyspozycji w Polsce? Kiedy rok temu za euro Kowalski zmuszony był płacić niemal 5 zł, nasi rodzimi politycy z premierem rządu Donaldem Tuskiem na czele ogłosili nasz akces do strefy euro do 2011 r. Cel wymagał niemal natychmiastowego wejścia do węża walutowego. Minister gospodarki i wicepremier Waldemar Pawlak stwierdził nawet, że do euro należy przyjąć przy słabym złotym - po niskim kursie, bo będzie to korzystne dla przedsiębiorców. Rodzimi politycy chcieli oddać Kowalskiego, cenę jego pracy, wartość jego emerytury, a także majątek skumulowany przez polskich przedsiębiorców za bezcen. Obecnie - ubezwłasnowolniając NBP - wyznaczyli sobie podobny cel. Po co Kowalskiemu dwa Euro w kieszeni? - wystarczy jedno. Oczywiście wejście przy niskim kursie złotego do strefy euro byłoby niekorzystne również dla polskich przedsiębiorców.  Postawiłoby ich w roli nadzorców taniej siły roboczej wykorzystywanej do najprostszych prac na zlecenie i w podwykonawstwie. Niskie zyski nie pozwoliłyby na akumulację majątku i inwestycje w rozwój. Polscy menadżerzy - podobnie - zdani by byli wyłącznie na nadzór, a nie zarządzanie przy pensjach należnych nadzorcom i nadzorowanym. Infantylizm i szkodliwość strategii wejścia do strefy euro przy niskim kursie złotego powinny być oczywiste. Tak byłoby w Niemczech i we Francji. Co w takim razie z naszą klasą polityczną? Czy to głupota, lenistwo, a może nielojalność w stosunku do własnych obywateli? W sporze o NBP chodzi o pryncypia ustrojowe. Niezależność NBP jest lub jej nie ma. Jeśli Skrzypek i zarząd NBP ugną się raz przed rządem, w tej samej chwili Kowalski i jego pracodawca pożegnają się z ochroną, jaką daje im konstytucyjna niezależność NBP. Zdani będą na pogardę ludzi pokroju Winieckiego i na kalkulacje Tuska, Rostowskiego i Bieleckiego. Ci zaś najwyraźniej dbają wyłącznie o swoje przyszłe kariery (w UE), jak udowadnia historia ostatnich dwóch lat. W walce o NBP stawką nie jest wyłącznie tegoroczny zysk i ratowanie budżetu, ale również wypłaty z zysku w przyszłych latach, a w konsekwencji zasobność i zdolność NBP do obrony złotego. Paradoksalnie gra rządu na silną złotówkę teraz, w warunkach kryzysu, wpycha nas w coraz większe tarapaty finansowe i zwiększa ryzyko przyszłej dewaluacji złotego. Podczas gdy inne kraje wychodzą z kryzysu, nasz wzrost gospodarczy spada wraz z konsumpcją i wzrostem bezrobocia. Dochody państwa topnieją, a zadłużenie rośnie w coraz szybszym tempie. Przedsiębiorcy uciekają w szarą strefę, kwitnie korupcja, a organy ścigania i wymiar sprawiedliwości zdają się bezradne jak nigdy. Autorytet państwa upada z każdym miesiącem. Miary dopełnia zamach na NBP. W najbliższych tygodniach okaże się, czy Estonia mimo fatalnej sytuacji finansowej i gospodarczej zostanie przyjęta do strefy euro. Jeśli tak się stanie, Tusk, Rostowski i Bielecki będą chcieli pchnąć Polskę jej śladem. Interes Polski i Polaków różni się od interesów biurokratów z Unii Europejskiej. Nie można o tym zapominać. Należy pamiętać, że w dobie najcięższej zapaści gospodarczej, kiedy w naszym regionie brakowało euro i franka szwajcarskiego na spłatę zadłużenia, Europejski Bank Centralny odmówił bankom centralnym Polski, Węgier czy Krajów Bałtyckich współpracy i dostępu do linii swapów walutowych. Niezbędne środki uzyskiwaliśmy drogo za pośrednictwem zagranicznych banków komercyjnych. Czy po takim doświadczeniu nie należy traktować osłabiania pozycji NBP jako prawdziwie niedźwiedziej przysługi partii rządzącej wobec Kowalskiego, jego rodziny i polskich przedsiębiorców? Utrata niezależności NBP może doprowadzić do głębokiej dewaluacji złotego i w konsekwencji do wejścia do strefy Euro po choćby 6 zł za Euro. Po co więc szukać taniej siły roboczej w Chinach za niewolnicze stawki, skoro będzie ona do dyspozycji w Polsce - pod bokiem Unii? Jerzy Bielewicz
Prosze czytelników aby natychmiast zapomnieli to, co przeczytają poniżej! Israel Singer Dnia 19 kwietnia 1996r. na Swiatowym Kongresie Żydów "Więcej niż 3 mln Żydów zginęło w Polsce i Polacy nie będą spadkobiercami polskich Żydów. Nigdy na to nie zezwolimy. Będziemy ich nękać tak długo, dopóki Polska się znów nie pokryje lodem. Jeżeli Polska nie zaspokoi żydowskich żądań, będzie publicznie poniżana i atakowana na forum międzynarodowym." Masowe aresztowania szajki żydowskiej i polityków. Rabini oskarżeni o handel ludzkimi organami Państwo izraelskie pośrednio przyznało, iż lekarze z Instytutu Medycyny Sądowej w Abu Kabir wycięli organy z trojga palestyńskich nastolatków zabitych przez dzielną Armię Izraela kilka dni temu. Konkretnie zaś – minister Zdrowia Nessim Dahhan, w odpowiedzi na pytanie arabskiego członka Knesetu, Ahmeda Teibi, rzekł iż “nie może zaprzeczyć” iż organy zabitych nastolatków zostały zuzyte do transplantacji lub badań naukowych. Ahmed Teibi twierdzi, iż posiada wiarygodne dowody na to, iż izraelscy lekarze nagminnie stosują praktyki wycinania serca, wątroby i nerek z palestyńskich dzieci i młodzieży zabitej przez żołnierzy w rejonie Gazy i West Bank. Władze izraelskie z reguły przetrzymują ciała ofiar przez kilka dni bez żadnego wyjaśnienia. Izraelskie media przemilczają takie wypadki. Źródła palestyńskie utrzymują, iż troje bezbronnych nastolatków zostało zabitych z zimną krwią i bez powodu, natomiast źródła izraelskie nie są zgodne między sobą w opisie, co się właściwie wydarzyło. Ciągnąca się przez co najmniej twa lata ogromna afera korupcyjna połączona z praniem pieniędzy na międzynarodową skalę, rozciągająca się od Jersey poprzez Brooklyn aż do Izraela i Szwajcarii, kulminowała aresztowaniem w czwartek 44 osób – wśród nich trzech burmistrzów z New Jersey, dwu członków państwowego zgromadzenia ustawodawczego oraz – aż boimy się napisać to słowo – pięciu rabinów. Przypuszczamy, iż wmieszanie rabinów w sprawy kryminalne było spowodowane złym wpływem księży i biskupów katolickich, którzy nachalnie rwą się do dialogu z żydami i demoralizują ich. Władze rozbiły cała sprawę na dwa główne wątki: – pranie pieniędzy, które prowadzi do rabinów oraz członków żydowskiej społeczności (tzw. syryjskiej) w Brooklynie i mieście Deal w Jersey Shore; – polityczna korupcja, łapówkarstwo, fałszowanie czeków itp. w które zamieszani są wysocy urzędnicy państwowi, głównie z New Jersy i Hoboken. Pogłoski mówią również o nielegalnym handlu organami ludzkimi, w co oczywiście nie wierzymy, znając wysokie standardy moralne potomków Abrahama i Mojżesza – i z oburzeniem odrzucamy informacje, iż np. rabin Yitzchak Levi Rosenbaum od co najmniej 10 lat handlował nerkami: donator otrzymywał 10 tys. dolarów, a odbiorca płacił 160 tysięcy. Niewielki zysk szedł do kieszeni rabina zapewne na potrzeby coraz większej rzeszy ofiar Holocaustu. My się pytamy: komu służy publikowanie takich informacji, jeśli nie faszystom i antysemitom? Dlatego prosimy naszych czytelników, aby natychmiast zapomnieli to, co przeczytali powyżej i potraktowali artykuł jako szkoleniowy przykład nierzetelnego i stronniczego dziennikarstwa.

Mord na Pułkowniku Kasznicy 12 maja 1948 roku zamordowano w więzieniu mokotowskim Stanisława Kasznicę, posługującego się pseudonimami Maszkowski”, „Przepona”, „Wąsal”, „Wąsowski” - ostatniego dowódcę Narodowych Sił Zbrojnych. Stanisław Kasznica urodził się 25 lipca 1908 roku we Lwowie. Był synem Amelii z Malewskich oraz Stanisława, posła na galicyjski Sejm Krajowy, senatora II RP, wybitnego profesora prawa, rektora Uniwersytetu Poznańskiego, autora znanego podręcznika „Polskie prawo administracyjne”. Po przeniesieniu się rodziny w 1919 roku do Warszawy,  Kasznica rozpoczął naukę w Gimnazjum Górskiego. Wiosną 1920 z rodzicami przeniósł się do Poznania, gdzie kontynuował naukę w Gimnazjum im. Karola Marcinkowskiego, w którym uzyskał w 1927 roku świadectwo dojrzałości. Następnie rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Poznańskim. W okresie studiów działał w korporacji akademickiej „Helonia” oraz był członkiem zarządu Bratniej Pomocy. Po trzecim roku studiów odbył służbę wojskową we Włodzimierzu Wołyńskim, gdzie ukończył Szkołę Podchorążych Rezerwy Artylerii. Przydzielony jako ppor. rezerwy do w 7. DAK. Studia z tytułem magistra prawa ukończył w 1933, we wrześniu aplikował się w kancelarii adwokackiej Weinfelda w Warszawie, a w 1935 objął radcostwo prawne w garbarni Rogowskich w Gnieźnie. Przed wybuchem wojny zdał w Poznaniu egzamin adwokacki. Równocześnie w 1934 roku został członkiem Obozu Narodowo-Radykalnego (ONR-ABC) oraz jego tajnej struktury ONR Organizacji Polskiej. W kampanii wojennej 1939 roku walczył – podobnie jak jego brat – Jan -  w VII DAK w składzie Wielkopolskiej Brygady Kawalerii gen. Romana Abrahama. Następnie w Armii Poznań gen. Tadeusza Kutrzeby walczył w bitwie pod Bzurą, spod Kutna przeszedł do Warszawy, gdzie uczestniczył w walkach obronnych. Podczas przedzierania się przez Puszczę Kampinoską do Warszawy zginął Jan Kasznica. Za wykazane na polu walki męstwo Stanisław Kasznica odznaczony został Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militarii. Uniknął niewoli i  od października 1939 roku był jednym z czołowych działaczy tzw. Grupy Szańca (wojennej kontynuacji ONR-ABC). Został też jednym ze współzałożycieli Związku Jaszczurczego -  organizacji zewnętrznej ONR organizując z ramienia ONR-ABC komisariaty cywilne. Grupa Szańca w artykule „Nasze cele wojenne” jako pierwsza wysunęła żądanie ustanowienia po wojnie granicy na Odrze i Nysie oraz oddania Polsce całych Prus Wschodnich. Równocześnie sformułowano tezę, iż „Państwu polskiemu przysługiwać będzie prawo wysiedlenia do Niemiec całej ludności niemieckiej, niezależnie od ewentualnej optacji tejże ludności, według swobodnego uznania właściwych władz polskich”. W lipcu 1943 roku Kasznica wszedł w skład Prezydium Tymczasowej Narodowej Rady Politycznej, kierując wydziałem Służby Cywilnej. Równolegle pełnił funkcję szefa administracji ogólnej Służby Cywilnej Narodu. W lecie 1943 roku opracował regulamin sądów kapturowych dla SCN. Równocześnie – w myśl wytycznych Kasznicy - nad utrzymaniem bezpieczeństwa i porządku publicznego w terenie miała czuwać Obrona Narodowa, która miała być organem wykonawczym starosty. „Do zasadniczych kompetencji Obrony Narodowej należy zwalczanie elementów wywrotowych i przestępczych, prowadzenie obozów odosobnienia, wykonywanie przepisów zarządzenia o stanie wyjątkowym, współdziałanie przy wykonywaniu kary śmierci, czasowe udzielenie zezwoleń na posiadanie i noszenie broni”. Narodowe Siły Zbrojne jednoznacznie uważały Rosję Sowiecką za takiego samego „wroga nr 1 jak Niemcy. Do tego należy dodać, ze jeżeli w tej wojnie Sowiety były kiedyś naprawdę czyimś <sprzymierzeńcem> - to tylko sprzymierzeńcem Niemiec”. Tak więc w deklaracji ideowej z 1943 roku pisano wyraźnie: „Tak więc, aktualnie kwalifikujemy Niemcy i Rosję Sowiecką bardzo podobnie – jako dwie imperialistyczne, zaborcze, bandyckie potęgi, walczące o panowanie nad światem”. NSZ wskazywały jednak na różnice między Sowietami i Niemcami – „W przeciwieństwie do narodu niemieckiego, zaborczy, bandycki imperializm nie jest cechą narodu rosyjskiego względnie tym bardziej zlepka narodów, jaki przedstawiają sobą Sowiety. Imperializm ten jest cechą dyktatorskich rządów rosyjskich – obojętnie, rządów białego, czy czerwonego caratu. (…) Jednym kierunkiem ekspansji terytorialnej niemieckiego imperializmu jest <Drang nach Osten> - marsz na wschód, wiodący oczywiście przede wszystkim przez nasze ziemie. Rosja natomiast posiada dwa kierunki: zachodni, na Europę, oraz wschodni, azjatycki – przy czym największe możliwości leżą dla Rosji właśnie na wschodzie, i to nie tylko w starciu zbrojnym z przeciwnikiem – Japonią lub Chinami – ale także w ekspansji pokojowej, przede wszystkim na opanowanych już dawno przez Rosję i dotąd nie wyzyskanych terenach azjatyckich”. Z tego też względu uważano, iż „decydująca klęska Rosji, w obecnej wojnie, jej rozbicie, rozbrojenie, skrępowanie, jak w stosunku do Niemiec – jakkolwiek niezmiernie dla nas pożądane, nie jest jednak takim niezbędnym warunkiem bytu i rozwoju Polski, jak takie właśnie unieszkodliwienie Niemiec. Szczególniej, że zniszczenie naszego przeciwnika na zachodzie pozwoli nam w razie potrzeby obrócić główne siły na zachód”.  Jednocześnie zdecydowanie stwierdzano, iż „zwycięstwo Sowietów oznaczałoby dla Polski kompletną katastrofę. Dlatego musimy uczynić wszystko, co jest w naszej mocy, ażeby do niego nie dopuścić. A już przede wszystkim – nie wolno nam uczynić niczego, co mogłoby dopomóc Sowietom”. W kwietniu 1944 roku w NSZ doszło do rozłamu, spowodowanego niejednolitym stosunkiem różnych ugrupowań współtworzących NSZ, do umowy scaleniowej z AK, podpisanej 7 marca 1944 roku. Stanisław Kasznica pozostał w tej części NSZ, która nie uznała scalenia z AK. Podlegała ona politycznie tajnej organizacji (Organizacji Polskiej), wywodzącej się z przedwojennego Obozu Narodowo-Radykalnego. Od lipca 1944 roku Kasznica był szefem  I Oddziału Komendy Głównej  Narodowych Sił Zbrojnych. W tym czasie wydał broszurę „Polska po wojnie”. W powstaniu warszawskim walczył na Ochocie, stąd z ludnością cywilną wyszedł ze stolicy i przedostał się do Częstochowy, a we wrześniu tego roku został mianowany komendantem Okręgu VIII (Częstochowa) NSZ. W artykule „Bohaterzy a podpalacze” w 52 numerze „Szańca” z listopada 1944 roku, bardzo zdecydowanie potępiono wybuch powstania, pisząc: „W powstaniu warszawskim brały udział również Narodowe Siły Zbrojne. Stały one wraz z Obozem Narodowym na stanowisku, że inicjatorzy powstania są zbrodniarzami i podpalaczami, a w najlepszym wypadku szkodliwymi romantykami. Skoro jednak powstanie wybuchło i na ulicach Warszawy w bohaterskich zmaganiach ginęła młodzież polska, zorganizowana w AK i walcząca samorzutnie, honor narodowy nie pozwalał oddziałom NSZ-u na trwanie w bezczynności. Zachowując prawo do krytyki, utrwaliliśmy braterstwo broni Pokolenia Polski Niepodległej. Wspólny udział w walkach nie tylko nam nie przeszkodził, lecz zmusi nas do bezwzględnego traktowania tych wszystkich, którzy bez istotnych korzyści dla Polski, będą chcieli wywołać nowe nieprzemyślane awantury”. Zaplecze polityczne NSZ-ONR podjęło jesienią 1944 roku w Częstochowie inicjatywę utworzenia – wedle raportu AK – „nowej reprezentacji politycznej Polski, pod nazwą Rada Narodowa Polski, która miała zastąpić Radę Jedności Narodowej, przy czym płaszczyzna polityczna miała być rozszerzona na szereg ugrupowań w przeciwieństwie do RJN opartej na „grubej czwórce”. Chodziło tu oczywiście o uplasowanie się grupy „Szańca”, która z żadnymi czynnikami oficjalnymi w kraju nie współpracowała”. Wobec odmowy innych stronnictw, „pozostał w niej praktycznie sam „Szaniec”. W październiku złożyli wobec tego przedstawiciele „Szańca” na ręce jednego z członków RJN rezygnację i zlikwidowano Radę Narodową Polski”. Od stycznia do sierpnia 1945 roku Stanisław Kasznica był inspektorem Obszaru Zachodniego NSZ, wchodząc równocześnie w skład Rady Inspektorów. Równocześnie NSZ podejmuje współpracę z organizacją „NIE”, a w marcu 1945 roku Kasznica został zastępcą komendanta Obszaru Zachodniego "NIE", od kwietnia zaś p.o. komendantem tego obszaru. Utworzył w jego ramach trzy organizacje konspiracyjne: Armię Polską (o charakterze wywiadowczym), Pokolenie Polski Niepodległej (w środowiskach akademickich Poznania i Gdańska) i Legię Akademicką (na Uniwersytecie A. Mickiewicza w Poznaniu). Od marca 1945 roku – jako ppłk -  był równocześnie szefem I Oddziału KG NSZ , w lipcu tego roku został mianowany szefem Rady Inspektorów. W sierpniu 1945 roku, po wyjeździe gen. Zygmunta Broniewskiego "Boguckiego", został p.o. Komendanta Głównego NSZ. Od czerwca 1946 roku był szefem wywiadu Organizacji Polskiej, a od końca tego roku był kierownikiem Komitetu Politycznego OP. Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego wyznaczyło wysoką nagrodę za jego głowę. Pułkownik wielokrotnie wymykał się ubowcom, jednak 15 lutego 1947 roku został aresztowany w willi „Hanna”, przy ul. Chramcówki w Zakopanem. Wedle podejrzeń samego Kasznicy, jednym z agentów UB, który mógł wydać Pułkownika był późniejszy znany pisarz Leszek Prorok. Informacje te nie zostały jednak potwierdzone w materiałach archiwalnych. Kasznicę najpierw przewieziono do aresztu MBP przy ul. Koszykowej, później do wiezienia na Rakowieckiej. Przez prawie rok śledztwa był poddawany straszliwym torturom. Proces Kasznicy, oskarżonego z art. 1 pkt. 1 i 2 Dekretu z dnia 31 sierpnia 1944, art. 1-3 Dekretu z dnia 13 czerwca 1946 roku oraz art. 86 §. 1 i 2 KKWP, rozpoczął się 11 lutego 1948 roku w Warszawie.  Zespołowi sędziowskiemu przewodniczył płk Alfred Jankowski, również absolwent prawa Uniwersytetu Poznańskiego, przedwojenny sędzia, a czasie okupacji członek konspiracji. Głównym oskarżycielem był ppłk Czesław Szpądrowski, absolwent prawa Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, przedwojenny prokurator. Razem ze Stanisławem Kasznicą na ławie oskarżonych  zasiedli: jego najbliższy współpracownik i przyjaciel Lech Neyman oraz Mieczysław Paszkiewicz, Andrzej Jastrzębski, Stefania Żelazowska-Sokołowska i Maria Salska. Władze komunistyczne nadały procesowi specjalną rangę tzw. procesu pokazowego, którego scenariusz był najdrobniejszych szczegółach przygotowywany na najwyższym szczeblu politycznym. W procesach takich nie pozostawiano sędziom dowolności w prowadzeniu posiedzeń, lecz przygotowywano im „pytajniki”, czyli spis pytań określający, o co  i jak mają pytać w czasie procesu. Podobna dyscyplina obowiązywała również prokuratura. Tak wyreżyserowane procesy, nagłaśniane przez sprawdzonych dziennikarzy „stanowiły machinę, wobec której oskarżony stawał niemal całkowicie bezbronny”.Proces Kasznicy i innych, który rozpoczął się w środę 11 b.m. przed Rejonowym Sadem Wojskowym w Warszawie, ukazuje równię pochyłą, po której żywioły ONR-owskie i endeckie spychała nienawiść do obozu postępu, spychał strach przed przebudową społeczną kraju .– napisał 12 lutego 1948 roku komentator „Życia Warszawy” – Mechanizm tego zjawiska staczania się w ramiona Niemców interesować nas tu będzie przede wszystkim”. W kolejnym dniu komentator „Życia Warszawy” tak scharakteryzował głównego oskarżonego: „Kasznica Stanisław. Adwokat. Komendant główny NSZ i twórca krwawych <trójek>. Zeznaje równym, spokojnym głosem, okresami potoczystymi, czyściutko wymuskanymi. Nigdy w głosie nie zadrży wzruszenie. Jakiekolwiek. Jest w tym człowieku jakaś gładka, wytworna i obłudna układność, za którą czai się dobrze opanowany strach – i coś ponadto. Nienawiść”. Równocześnie podkreślano rzekomo szpiegowski charakter działalności Kasznicy, który „miał cały szereg informatorów. WYKAZY DZIAŁACZY DEMOKRATYCZNYCH WĘDROWAŁY ZA GRANICĘ (tak w oryginale – Godziemba), w kraju zaś potrzebne były różnym sądom kapturowym, które wykonywały wyroki na działaczach demokratycznych. Oskarżony zbierał również informacje o partiach politycznych”. 2 marca 1948 roku Wojskowy Sad Rejonowy w Warszawie, w składzie: ppłk Alfred Janowski – jako przewodniczący, por. Henryk Szczepański – sędzia oraz mjr Stanisław Chojnacki – ławnik,  ogłosił wyrok, na mocy którego na podstawie art. 3, 240, 245-247 KKWP skazał Kasznicę oraz Neymana na karę śmierci, Mieczysława Paszkiewicza na 15 lat,  Stefanię Żelazowską-Sokołowską i  Wandę Salską na 10 lat, a  Andrzeja Jastrzębskiego na 7 lat więzienia, którą na mocy amnestii złagodzono do 3,5 roku więzienia. Sąd uznał, iż Kasznica „idąc na rękę władzy państwa niemieckiego w ramach organizacji OP i NSZ (…) przeciwdziałał akcji sabotażowej i dywersyjnej prowadzonej przez społeczeństwo polskie przeciw armii niemieckiej i niemieckim władzom okupacyjnym, współdziałał z Gestapo i innymi władzami niemieckimi w ściganiu i ujawnianiu działaczy partii demokratycznych (…), zorganizował oddziały tzw. Trójek antykomunistycznych w sile ponad 200 ludzi, (…) zadaniem których było wydawanie wyroków śmierci na działaczy demokratycznych, (…), w tym Makowieckiego i Widerszala, jako komendant okręgu śląsko-częstochowskiego NSZ brał udział w działaniu przeciw Państwu Polskiemu, opracowując z dowództwem Brygady Świętokrzyskiej plan działania Brygady przeciw oddziałom partyzanckim Armii Ludowej i Armii Czerwonej, czynnie zwalczającym oddziały armii niemieckiej”. Natomiast po 1945 roku jako komendant główny NSZ wydawał wytyczne odnośnie „prowadzenia propagandy antypaństwowej, prowadzenia akcji zbrojnych przez organizowanie zbrojnych napadów na instytucje państwowe i samorządowe, akcji terroru na przedstawicieli władz państwowych i działaczy demokratycznych oraz jednostki Wojska Polskiego i sprzymierzonej Armii Czerwonej, prowadzenie akcji dywersyjnej przez szeroko w tym celu rozbudowaną sieć wywiadowczą, (…) gromadzącą wiadomości z dziedziny gospodarczej, politycznej i wojskowej, (…) które następnie w formie raportów wywiadowczych przesyłał przez kurierów (…) do dyspozycyjnych ośrodków za granicę”.4 marca 1948 roku  „Dziennik Polski” napisał, iż skazani w procesie Kasznicy „Kiedy stało się jasne, że na polach Moskwy i Stalingradu Hitler wojnę przegrał, OP odchyla przyłbice i cały swój wysiłek wkłada w walkę z polskimi czynnikami demokratycznymi, pogłębiając w ten sposób tragedię prześladowanego narodu i przykładając broń dom bratobójczych mordów, idzie Niemcom na rękę w akcji biologicznego wyniszczenia narodu. Ukoronowaniem tej zbrodniczej działalności było oddanie Brygady Świętokrzyskiej w służbę najpierw Niemiec, potem imperialistów anglosaskich”. 12 kwietnia 1948 roku Sąd Najwyższy Wojskowy utrzymał wyrok w mocy, a Bierut nie skorzystał z prawa łaski. 12 maja 1948 roku został wykonany w więzieniu Warszawa I na Mokotowie wyrok śmierci na Stanisławie Kasznicy i Lechu Neymanie. Skazanych zaprowadzono do piwnicy, gdzie zostali zastrzeleni strzałem w tył głowy przez Piotra Śmietańskiego. Zwłoki pomordowanych pochowano  potajemnie w nieznanym miejscu (najprawdopodobniej na tzw. „łączce”)  na cmentarzu wojskowym na Powązkach. 30 września 1992 roku Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego w Warszawie pod przewodnictwem sędziego kapitana Tomasza Artniuka po rozpatrzeniu wspólnego wniosek rodzin skazanych, postanowił „uznać za nieważny wyrok byłego Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie z dnia 2.03.1948 r. skazujący M. Paszkiewicza na karę łączną 15 kat więzienia, S. Żelazowską na 10 lat więzienia oraz S. Kasznicę na karę śmierci, utratę praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na zawsze oraz przepadek mienia”. W uzasadnieniu sąd stwierdził, iż „czyny związane były z działalnością na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego. (…) Prowadzili działalność, której celem była walka o niepodległą i suwerenną Polskę”. Godziemba

RUSZYŁA BUDOWA NORD STREAM My tu sobie robiliśmy Śmigusa Dyngusa, a w Slite na wschodnim wybrzeżu szwedzkiej Gotlandii załadowano w poniedziałek rury na statek, który dostarczy je na pływającą platformę zacumowaną na środku Bałtyku, z której rozpocznie się układanie Nord Stream. Ciekawy jestem co robią teraz ci wszyscy analitycy, także z ABW, którzy dzisiaj obchodzą swoje święto, którzy utrzymywali, że za wszelką cenę należy do tej budowy nie dopuścić i, a co ważniejsze, że można ten cel osiągnąć? Pewnie świętują. Realizacja inwestycji odbywa się przy pomocy pięciu bałtyckich portów. W szwedzkiej strefie ekonomicznej Nord Stream korzysta z portów w Karlskronie oraz właśnie w Slite. Władze samorządowe Gotlandii liczą, że budowa gazociągu przyczyni się do ożywienia gospodarczego niewielkiego Slite, miasteczka. Szkoda, że jakiś polski porcik nie może skorzystać na tej inwestycji. Pewnie z tego samego powodu dla którego na portalu WNP członek Zespołu ds. Bezpieczeństwa Energetycznego w Kancelarii Prezydenta RP, krytykuje rząd Pana Premiera Tuska, że nic nie robi w sprawie Baltic Pipe, czyli gazociągu z Dani do Polski (choć Duńczycy uważali, że z Polski do Dani, a to jest spora Różnica – o czym będzie poniżej). „Od 2007 r. w sprawie projektu Baltic Pipe nie uczyniono praktycznie nic. Gazociąg ten miał być zgodnie z harmonogramem z 2007 r. oddany do użytku w tym roku” – twierdzi przedstawiciel Kancelarii Prezydenta. Już chciałem wyrazić zdumienie, ale się zorientowałem, że to 1 kwietnia opublikowali, więc się dobrze uśmiałem. http://gazownictwo.wnp.pl/co-dalej-z-baltic-pipe,106150_1_0_0.html Choć do zagorzałych zwolenników rządu Pana Premiera Tuska to mnie trudno zaliczyć (sam Pan Premier nazwał mnie ponoć „opozycyjnym ekonomistą”) to tak jak przewidywałem, dzięki temu, że PiS przegrało wybory w 2007 roku ma teraz na kogo zrzucić niepowodzenie za niezrealizowanie nierealizowalnego projektu – choćby w prima aprilis. W listopadzie 2007 roku PGNiG podpisało z Energinet.dk, duńskim operatorem systemów przesyłowych, energetycznych i gazowniczych, umowę o współpracy w sprawie budowy gazociągu Baltic Pipe, a nie umowę o budowie gazociągu. Spółki podały, że ostateczna decyzja o realizacji inwestycji ma zostać podjęta w 2008 roku. „Struktura projektu zostanie stworzona po uzyskaniu całości wymaganych prawem pozwoleń. Przystąpienie do inwestycji będzie wymagało zatwierdzenia przez władze korporacyjne wszystkich trzech przedsiębiorstw, jak również właściwe organy administracyjne” –podano w komunikacie wydanym przez sygnatariuszy umowy. To jakim cudem w 2010 roku inwestycja miała być zakończona. Zwłaszcza, że była ona ściśle i nierozerwalnie związana z działaniami konsorcjum Skanled, które zapowiadało, że decyzje w sprawie zwiększenia wydobycia gazu podejmie w roku 2009!!! Jak zapowiadało, tak zrobiło. 29 kwietnia 2009 roku wydało komunikat o zawieszenie budowy gazociągu, który miał transportować gaz ze złóż na Morzu Północnym do południowej Norwegii, Szwecji, Danii i Polski z powodu brak porozumienia na temat warunków cenowych między dostawcami gazu. http://forsal.pl/artykuly/314763,projekt_skanled_w_ktorym_mial_wziac_udzial_pgnig_zostal_zawieszony.html Nie na prima aprilis, bo 29 stycznia, ten sam ekspert z Kancelarii Prezydenta stwierdził w wywiadzie z WNP, że umowa gazowa stanowi zagrożenie dla PGNiG, które obciążone 28 letnim kontraktem wypełniającym 100% potrzeb importowych polskiej gospodarki  przy zmieniającym się rynku gazowym za kilka lat popadnie w ogromne kłopoty finansowe, co może doprowadzić do upadłości spółki. Ciekawy jestem co robili specjaliści z Kancelarii Prezydenta, gdy chyba w 2006 roku wprowadzano do statutu PGNiG zapis, że za zgoda Ministra właściwego do spraw Skarnu Państwa spółka może prowadzić inwestycje trwale nierentowne. Co, jako żywo, może przecież  prowadzić do „upadłości spółki”.  Dodam jednam od siebie, że bym się nie martwił specjalnie nadmiarem gazu. Bo będąc na miejscu PGNiG wybudowałbym parę gazowych elektrowni  szczytowych, i sprzedawał bardzo drogo prąd, wtedy, jak go zabraknie, a zabraknie na pewno, bo dzięki przemyślnej polityce kolejnych rządów do czasu gdy prądu zabraknie, kolejnych bloków energetycznych pracujących na węglu już się wybudować nie zdąży. A poza tym, nie ma się co obawiać. Jest przecież jeszcze projekt Baltic Pipe. Wystarczy przeczytać, komunikat, jaki wydali Duńczycy po podpisaniu w 2007 roku umowy z PGNiG: „In order to ensure the security of supply, we are interested in importing Russian gas to Denmark via the Baltic Pipe”

ŚWIĘTO SŁUŻB Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego opublikowała w „Przeglądzie bezpieczeństwa wewnętrznego”  wspomnienia założycieli służb specjalnych III RP, które obchodzą dziś swoje święto.  (6 kwietnia 1990 roku Sejm uchwalił ustawę o Urzędzie Ochrony Państwa). Nie ma wspomnień „prawicowych” szefów służb z czasów rządu Jana Olszewskiego, Jerzego Buzka, Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego. Trochu „żałko” bo mają co wspominać. Natomiast Pan  Andrzej Barcikowski (szef ABW w czasach rządów „drugiego” SLD) przeprasza w kilkudziesięciu oficerów, których zwolnił w 2001 roku jako „zbyt upolitycznionych”. „Uznaję to dzisiaj za własny poważny błąd”- pisze. (http://wyborcza.pl/1,75248,7734850,ABW_wspomina_na_20_lecie__bez_PiS.html#ixzz0kIgLlVaW) Szkoda, że za błąd nie uznał paru głośnych zatrzymań dokonanych przez ABW ani  swoich własnych wypowiedzi na ich temat! Na przykład tego co powiedział o zatrzymani  Prezesa PKN ORLEN Pana Andrzeja  Modrzejewskiego, twierdząc, że to wcale nie chodziło o to, o co początkowo niby miało chodzić, tylko o coś zupełnie innego. Co stanowi przyznanie oficjalne przez szefa służb, że służby mogą zamknąć ludzi pod nieprawdziwym pretekstem, po to żeby zrealizować zupełnie inny cel! Chętnie też bym poczytał, jak to  było w 1995 roku w Gdańsku podczas operacji „zakupu kontrolowanego”. Policja, poprzez agentów ulokowanych w świecie przestępczym, dokonała zakupu broni. Tuż po tym, jak transakcję sfinalizowano, sprzedawców zatrzymali policyjni komandosi. Chwilę później kupców również zatrzymali zamaskowani komandosi tyle, że z Urzędu Ochrony Państwa. W trakcie śledztwa okazało się, że kupującym był agent policji, a sprzedającym agent UOP. Obie służby wpadły na siebie, wzajemnie nic o sobie nie wiedząc. (Wpadki ściśle tajne: http://wiadomosci.onet.pl/1605655,2677,1,kioskart.html) Ale to mały pikuś (och przepraszam „Pan Pikuś”) w zestawieniu z osławioną „mafią paliwową”.  W takim okolicznościowym periodyku warto byłoby napisać, kto wymyślał te przepisy, na podstawie których, na przykład, olej kupiony w jednej rafinerii, po dodaniu do cysterny paru wiader wody i wiadra piasku, mógł być sprzedawany drożej (!!!) w drugiej rafinerii i jak wyglądała rywalizacja na tym polu z UOP/ABW z WSI? To by były ciekawe wspomnienia, bo to co na temat „mafii paliwowej” przedostaje się mediów, na przykład w cytowanym wyżej artykule na Onecie, to, mówiąc oględnie językiem prawniczym, nie do końca polega na prawdzie. Gwiazdowski

Agencja państwowa żąda zdolności podróżowania w czasie Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa stawia rolnikowi takie warunki, które mógłby on spełnić jedynie wtedy, gdyby posiadł zdolność podróżowania w czasie. Ten absurd, z Mrożka rodem, opisuje moje załączone niżej moje pismo, które dziś skierowałem do Ministra Rolnictwa Marka Sawickiego.

Rawa Mazowiecka, 6 kwietnia 2010 roku Pan Marek Sawicki Minister Rolnictwa i Rozwoju Wsi Szanowny Panie Ministrze,

1. Zwrócił się do mnie pan Arkadiusz K. rolnik. Sprawa, którą przedstawił wydawać by się mogła żartem primaaprilisowymn, zwłaszcza, że rolnik ów zgłosił się do mnie1 kwietnia br. Ale to nie jest żart, dokumenty świadczą bowiem, że problem tego rolnika jest absurdalny, ale prawdziwy.

2. Pismem z dnia 22 marca 2010, obardzo długiej sygnaturze OR05-61401-OR0500032/04 Agencji Restrukturyzacji i Rolnictwa.... pan Arkadiusz został powiadomiony, że została w stosunku do niego wszczęta procedura odebrania pomocy, udzielonej ze środków Unii Europejskiej, w ramach programu „Ułatwianie startu Młodym Rolnikom”. Rolnik ma zwrócić50 tysięcy złotych, a razem z odsetkami prawdopodobnie około 100tysięcy złotych. Oznacza to ruinę jego gospodarstwa.

3. Pan Arkadiusz K. zawarł umowę w ramach programu „Młody rolnik” 30 listopada 2004 roku. W ramach tej umowy rolnik zobowiązał się między innymi do tego, że w okresie od 5 lat od rozpoczęcia prowadzenia gospodarstwa spełni wiele rozmaitych kryteriów, w tym kryterium żywotności ekonomicznej gospodarstwa. Stosowne dokumenty, stwierdzające spełnienie kryterium żywotności ekonomicznej gospodarstwa pan Arkadiusz złożył w Agencji 15 listopada 2007 roku i zostały one przyjęte. Tymczasem minęło 5 lat oz zawarcia umowy i przekazania pieniędzy i Agencja nagle przypomniała sobie, że pan Arkadiusz powinien spełnić kryterium żywotności ekonomicznej gospodarstwa nie w ciągu 5 lat od zawarcia umowy, ale –uwaga! - 29 lipca 2001 roku, czyli na 3 lata przed zwarciem umowy! Kiedy rolnik dawno już wydał otrzymane z Agencji pieniądze na modernizację swojego gospodarstwa i o nich zapomniał – Agencja nagle zmieniła swoją interpretację warunków umowy i uznała, że warunek żywotności ekonomicznej gospodarstwa powinien być spełniony w 2001 roku, czyli na 3 lata przed zawarciem umowy! Zamiast od daty zawarcia umowy, termin spełnienia warunku został bowiem policzony od daty przejęcia przez niego gospodarstwa rolnego, co nastąpiło w 1996 roku.

4. Pan Arkadiusz mógłby spełnić warunki Agencji tylko w jednym przypadku – gdyby stały się możliwe podróże w czasie. Tylko wtedy mógłby on powrócić w rzeczywistość sprzed 29 lipca 2001 roku i złożyć stosowne papiery w terminie, o jakim nagle przypomniała sobie Agencja. Bez takich nadzwyczajnych zdolności, znanych jedynie z filmów fantastycznych, spełnienie tego warunku nie było możliwe w chwili zawarcia umowy, ani nie jest możliwe obecnie.

5. Wracając do rzeczywistości - pragnę zwrócić uwagę, że Polska, w myśl art. 2 Konstytucji jest demokratycznym państwem prawny. Z kolei w myśl art. 7 wszystkie organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa. Na podstawie jakiego prawa Agencja żąda od rolnika zdolności do podróżowania w czasie? Wspomnę też dwa przepisy kodeksu postępowania administracyjnego:

Art. 8.[Zasada pogłębiania zaufania obywateli] Organy administracji publicznej obowiązane są prowadzić postępowanie w taki sposób, aby pogłębiać zaufanie obywateli do organów Państwa oraz świadomość i kulturę prawną obywateli.

Art.9. [Zasada informowania stron] Organy administracji publicznej są obowiązane do należytego i wyczerpującego informowania stron o okolicznościach faktycznych i prawnych, które mogą mieć wpływ na ustalenie ich praw i obowiązków będących przedmiotem postępowania administracyjnego. Organy czuwają nad tym,aby strony i inne osoby uczestniczące w postępowaniu nie poniosły szkody z powodu nieznajomości prawa, i w tym celu udzielają im niezbędnych wyjaśnień i wskazówek.

6.Postępowanie Agencji wobec Pana Arkadiusza Krakowiaka łamie wszystkie te zasady. Agencja postąpiła dokładnie odwrotnie – zawiodła zaufanie obywatela do państwa na całej linii. Wprowadziła rolnika w błąd, wręcz zastawiła na niego pułapkę, udzielając pomocy na warunkach niemożliwych do spełnienia, a następnie pomoc tę odbierając. Już nawet nie wspominam, że postępowanie Agencji łamie zasady zdrowego rozsądku.

7.Szanowny Panie Ministrze! Mam nadzieję, że wykorzysta pan swoje władcze uprawnienia wobec Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa i wytłumaczy jej urzędnikom, że podróże w czasie nie są możliwe i że ten absurd, z Mrożka rodem, uznany zostanie za nieporozumienie, a Agencja wycofa się ze swoich absurdalnych i całkowicie bezpodstawnych roszczeń. Apeluję również o to, aby zobowiązał Pan Agencję, by również wobec innych rolników nie stawiała podobnie absurdalnych żądań. Z poważaniem Janusz Wojciechowski Poseł do Parlamentu Europejskiego wiceprzewodniczący Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi Janusz Wojciechowski

Można się posikać ze śmiechu Przepisujemy z “Naszego Dziennika” informację tak absurdalną, jak rzadko. Jedna z agend Unii Europejskiej ogłosiła konkurs na wiersz sławiący… Kartę Praw Podstawowych.“Agencja Praw Podstawowych Unii Europejskiej (FRA) zamierza rozpocząć procedurę negocjacyjną na stworzenie i wprowadzenie artystycznej prezentacji koncepcji zawartych w Karcie Praw Podstawowych (KPP) w formie wiersza” – czytamy na stronie internetowej unijnej agencji. FRA proponuje kontrakt poecie, osobie lub grupie osób albo organizacji doświadczonej w tworzeniu kompozycji artystycznych na stworzenie poetyckiej kompozycji opartej na artykułach KPP Unii Europejskiej wraz z przygotowaniem towarzyszących temu przedsięwzięciu imprez i występów. Roboczy tytuł przedsięwzięcia to “Karta w poematach”. Jak informują organizatorzy, wszystkie zgłoszone wiersze powinny być tworzone w języku angielskim [Chyba jidysz też powinien przejść - admin]. Wybrane utwory zostaną przedstawione podczas Konferencji Praw Człowieka, która odbędzie się 7 grudnia 2010 roku w Brukseli. Przygotowana prezentacja powinna trwać nie dłużej niż 80 minut i musi obejmować zarówno elementy artystyczne, jak i multimedialne. Jak instruuje FRA, może temu towarzyszyć np. muzyka czy taniec. Przy czym, jak zaznaczają organizatorzy, występująca grupa musi pokazać różnorodność panującą w UE. I co najważniejsze, autorzy będą starali się w każdym elemencie przedstawienia odzwierciedlać zapisy karty.Taka sytuacja do złudzenia przypomina czasy, kiedy to na zamówienie dygnitarzy partyjnych pisano wiersze sławiące ich samych bądź też ich dokonania. Z całą pewnością nawet dziś nie brakuje twórców, którzy w socrealizmie czuli się najlepiej. Taki konkurs to dla nich ogromna szansa powrotu na piedestał, i to nie byle jaki, bo europejski. Wielu z figur retorycznych nawet nie trzeba będzie zmieniać. “Jest źródłem czystym i podziemnym, strumieniem i szerokim ujściem, huczącym w morze, i bezsennym, krążeniem myśli, życiem klasy, ufnością klasy, pięknem upartym – oto czym jest serce Partii” (T. Kubiak, Pieśń więźnia, w: Serce Partii, 1951). Wystarczy w miejsce “partii” wstawić “karty” i poemat gotowy. [A co ze wciąż żyjącą i znajdującą się w świetnej formie intelektualnej, noblistką Wisławą Szymborską? - admin] Mamy doskonałe przykłady, jak kończą się próby “artystyczne” sponsorowane przez Brukselę. Wystarczy przypomnieć choćby wystawę pt. “Europa”, która eksponowana była przed Radą Ministrów Unii Europejskiej w Brukseli. Prezentowana rzekomo jako dzieło współczesnych artystów całej Wspólnoty wystawa miała w zabawny sposób przedstawiać stereotypy dotyczące mieszkańców krajów Unii Europejskiej. Ale nikt się nie śmiał. Okazało się, że projekt sprowadził się jedynie do obrażania większości obywateli poszczególnych państw. Polskę przedstawiono jako kraj nienawidzący homoseksualistów, Francuzów jako wiecznie strajkujących, Bułgaria miała być jedną wielką toaletą, a Niemcy stały pod znakiem autostrad ułożonych w kształcie swastyki. Wkrótce wyszło na jaw, że autorem całej ekspozycji był Czech David Czerny, a nazwiska wszystkich artystów, których wymienił jako swoich współpracowników, sam wymyślił. Zmyślił także ich biografie oraz osiągnięcia, co zresztą publikował w internecie. Droga Brukselo, już podziękujemy za twój artystyczny mecenat. Łukasz Sianożęcki Czy godzi się rozpisywać konkurs na poemat ku czci Karty Praw Podstawowych, skoro Polska Agencja Prasowa informuje, że już 15 kwietnia do księgarń trafi pierwszy tomik haiku autorstwa mało znanego dotychczas przewodniczącego Rady Europejskiej Hermana Van Rompuya? Były belgijski premier od lat “z wielką pasją” oddaje się praktykowaniu tej krótkiej formy japońskiej poezji, a wiersze regularnie publikuje w swoim blogu. Według PAP, utwory “prezydenta Unii” cieszą się także ogromnym uznaniem krytyków. Wydaje się, że wręcz nie wypada powierzać tak ważnego zadania, jakim jest napisanie wiersza sławiącego KPP, komuś nieodpowiedniemu. Van Rompuy ma idealne referencje i to on powinien mieć pierwszeństwo wśród innych autorów.ŁS

Od admina:  Proponujemy kolejny konkurs poetycki – w celu uczczenie talentu Van Rompuya.  Poza tym: konkurs na unijną pieśń masową, na powieść, rzeźbę oraz wyszywankę.ujjj, mało co nie zapomnieliśmy o filmie i sztuce teatralnej. Konkurs na scenariusz filmowy można ogłosić już teraz. Proponujemy uwypuklić w nim walkę ideologiczną między postępowym gejem a anachronicznym ojcem katolickiej rodziny.

Polska prezydencja w UE będzie kosztować Polska może wydać blisko pół miliarda złotych na objecie przewodnictwa w organizacji, która nie jest jej do niczego potrzebna, a przeciwnie, skutki wstąpienia do niej są nad wyraz szkodliwe. Tymczasem pieniędzy brakuje dosłownie na wszystko – rzekomo nawet na wykorzystywanie własnych, bogatych złóż gazu i ropy, które zostaną praktycznie za darmo oddane “zagranicznym inwestorom”. Znalezienie i opłacenie ekspertów do prowadzenia polskiej prezydencji w Unii Europejskiej może kosztować więcej, niż rząd ma w planach – pisze Magdalena Kozmana w „Rzeczpospolitej” Polska przeznaczy na prowadzenie prezydencji w Unii Europejskiej 430 mln zł. W budżecie nie ma jednak zaplanowanych pieniędzy na obsługę światowej konferencji klimatycznej COP17 w RPA. [A co z konferencją w sprawie zmniejszania się masy Słońca? A co z walką z fazami Księżyca? - admin] Polskie przewodnictwo w Unii Europejskiej przypada na drugą połowę 2011 r. A to oznacza, że nasz rząd będzie prowadził w imieniu UE negocjacje na grudniowym szczycie klimatycznym ONZ. Według wstępnych szacunków na przygotowanie negocjacji i pracę ekspertów potrzeba ok. 8 mln euro. W budżecie nie ma takich pieniędzy, z nieoficjalnych informacji wynika, że na ten cel rząd chce przeznaczyć tylko 1 mln euro. – Ostateczna decyzja, ile przeznaczyć na obsługę COP17, zapadnie za kilka miesięcy, ponieważ nie mamy jeszcze pełnego obrazu wydatków – zaznacza Tomasz Chruszczow, dyrektor Departamentu Zmian Klimatu Ministerstwa Środowiska. W tym roku na przygotowania do prezydencji rząd wyda ponad 130 mln zł, głównie na szkolenia przyszłych przewodniczących grup roboczych, organizację i obsługę spotkań, działania promocyjne i informacyjne, kulturalne. W przyszłym roku budżet prowadzenia prezydencji w UE wzrasta ponad dwukrotnie. Jednym z poważnych wydatków będzie zatrudnienie zagranicznych ekspertów do przewodniczenia pracom poszczególnych komitetów UE, a także grupom roboczym ONZ. Rząd może mieć bowiem problemy nie tylko ze znalezieniem wystarczającej liczby polskich ekspertów do prowadzenia negocjacji, ale i szeregowych pracowników [Co to, zabrakło już polskich Żydów do wykonywania tych zadań? - admin]. – Na obecnym etapie nie zapadły jeszcze decyzje o oddelegowaniu polskich specjalistów zatrudnionych w instytucjach unijnych do pracy w polskiej administracji w drugiej połowie 2011 r. – mówi Monika Janus-Klewiado, zastępca rzecznika prasowego Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

430 mln zł ma kosztować polska prezydencja w UE w 2011 r. Dodaje, że oddelegowanie takie byłoby możliwe najwcześniej na trzy miesiące przed rozpoczęciem prezydencji oraz podczas jej trwania, a więc rozpoczynałoby się dopiero w roku 2011 i obejmowało okres nie dłuższy niż dziewięć miesięcy. W dodatku rząd potrzebuje na to zgody unijnych instytucji, a te chcą najpierw precyzyjnego wskazania obszaru, w którym Polska potrzebuje pracowników, oraz szczegółowego umotywowania wniosku. – Z doświadczeń innych państw wynika, że mechanizm oddelegowania na czas prezydencji jest wykorzystywany na stosunkowo niewielką skalę – przyznaje Monika Janus-Klewiado. Polski rząd korzysta już z doradców zewnętrznych do programowania prezydencji. W zespole ośmiu osób znajduje się jeden Polak – Paweł Świeboda, prezes Demos Europa. W grupie są profesorowie europejskich uniwersytetów oraz szefowie think tanków [Czy to chodzi o tych, co za wyświetlenie na ekranie dwu prostokątów połączonych strzałką biorą honorarium 50 tys. dolarów? - admin]. Polski budżet w porównaniu z wydatkami innych państw na prowadzenie prezydencji UE należy do średnich. Szwecja, która przewodniczyła pracom UE w drugiej połowie 2009 r., miała zarezerwowane na ten cel ok. 100 mln euro. Rok wcześniej Francja wydała 150 mln euro, choć budżet zaplanowała znacznie większy – 190 mln euro. Za: rp.pl

A nie mówiliśmy? Ministerstwo Zdrowia zakazuje sklepom zielarsko-medycznym sprzedaży kolejnych podstawowych produktów leczniczych, a to grozi ich likwidacją – alarmuje Urszula Jarosz z Izby Zielarskiej. Resort zapewnia, że chodzi o bezpieczeństwo pacjentów. Jarosz przypomina w rozmowie z PAP, że w listopadzie ubiegłego roku MZ wydało rozporządzenie, które sprawiło, że w sklepach zielarskich nie można sprzedawać wielu podstawowych preparatów. “Były one obecne w naszym asortymencie od lat. Chodzi m.in. o maść ichtiolową, maść bursztynową, maść cynkową, rutinoscorbin, witaminę C 200mg, a nawet sól bocheńską czy pastę borowinową” – dodaje. “W marcu ministerstwo przekazało do konsultacji kolejne rozporządzenie. Jeśli wejdzie ono w życie, w naszych sklepach nie będzie można sprzedawać 94 podstawowych leków ziołowych. To sprawi, że sklepy zielarskie będą likwidowane” – podkreśla Jarosz. Według niej, resort zdrowia odbierając prawo sprzedaży niektórych leków zrównał sklepy zielarsko-medyczne ze sklepami spożywczymi i stacjami paliw. “W sklepach zielarskich mogą pracować osoby z tytułem technika farmacji, magistra farmacji lub osoby, które ukończyły specjalny kurs. Sklep musi składać się z dwóch pomieszczeń, musi posiadać lodówki do przechowywania leków. Posiada więc odpowiednie warunki do sprzedaży. Takich wymogów nie ma w stosunku do sklepów spożywczych, a handlują one lekami, które leżą po prostu na półkach” – mówi członkini Izby Zielarskiej. Dodaje, że leki, które są wycofywane ze sklepów zielarskich, były sprzedawane od 30 lat. “Nigdy nie było zastrzeżeń. Osoby sprzedające w sklepach zielarskich są do tego przygotowane. Mają więcej czasu niż aptekarze na rozmowy z klientami, na odpowiednią poradę. Wprowadzone przez Ministerstwo Zdrowia ograniczenia w dystrybucji produktów leczniczych w sklepach zielarsko-medycznych doprowadziły już do likwidacji wielu z nich. Jeśli ta sytuacja nie zmieni się, to doprowadzi to w efekcie do masowej likwidacji tych podmiotów gospodarczych” – podkreśla Jarosz. Sejmowa komisja Przyjazne Państwo zwróciła się do minister zdrowia Ewy Kopacz o podjęcie działań mających na celu rozwiązanie problemów sklepów zielarsko-medycznych. Komisja wnioskuje u uchylenie oraz zmianę treści regulacji rozporządzeń, które uniemożliwiają sprzedaż około 1000 produktów leczniczych. W ocenie komisji, przedłużanie się takiego stanu może doprowadzić do likwidacji większości sklepów zielarsko-medycznych. Działania MZ ws. sklepów zielarsko-medycznych krytycznie ocenia przewodniczący sejmowej komisji zdrowia Bolesław Piecha (PiS). “Wydaje się, że rozporządzenie nie było najlepszym rozwiązaniem. W sklepach zielarskich istnieją odpowiednie warunki do przechowywania preparatów ziołowych. Nie ma racjonalnych przesłanek, żeby wykluczać większość z tych preparatów” – powiedział PAP Piecha. Z kolei resort zdrowia zapewnia, że ograniczona lista produktów leczniczych sprzedawanych w sklepach zielarsko-medycznych wynika przede wszystkim z dbałości o bezpieczeństwo pacjentów. Dlatego obrót lekami powinien być kontrolowany. Zdaniem MZ, bezpieczeństwo zachowane jest w aptekach, gdyż tam dostęp do całości asortymentu mają wyłącznie magistrowie farmacji. W sklepach zielarskich nie ma wymogu zatrudniania farmaceuty, mogą tam pracować osoby, które ukończyły kurs II stopnia z towaroznawstwa zielarskiego. Według resortu, taka wiedza nie wystarcza. Trwają prace nad kolejnym rozporządzeniem. MZ podkreśla, że część produktów nie przeszła procesu harmonizacji, czyli dostosowania dokumentacji rejestracyjnej do wymogów UE. Niektórzy producenci nie byli zainteresowani harmonizacją ze względu na zbyt niską opłacalność sprzedaży preparatów. Za Onet.pl

Zaskakująca propozycja ws. kandydata PiS na prezydenta Jadwiga Staniszkis powiedziała w wywiadzie dla Onet.pl, że PiS powinno zorganizować prawybory, by wyłonić swego kandydata na prezydenta. Politolog proponowała, by oprócz Lecha Kaczyńskiego, udział w nim wzięli Zbigniew Romaszewski i Jan Olszewski. Jak oceniła Staniszkis, prawybory byłyby "szansą na reanimację Lecha Kaczyńskiego". Jej zdaniem, Romaszewski byłby lepszym kandydatem na prezydenta Polski od Bronisława Komorowskiego.

Z prof. Jadwigą Staniszkis rozmawia Jacek Nizinkiewicz. Nowy ośrodek władzy w rządzie? "Dramatyczny moment Tuska"

Jaką decyzję ws. Chlebowskiego i Drzewieckiego powinien podjąć Tusk, czy prezydent robi dobrze lecąc do Moskwy, dlaczego premier kłamie, kim stanie się Bielecki, czego przestraszył się Rokita, jakie problemy stoją przed tym rządem, dlaczego bracia Kaczyńscy nie nazywają Gilowskiej "siostrą" i kto mógł przekonać Tuska do  niekandydowania w wyborach prezydenckich, w pierwszej części specjalnego wywiadu dla Onetu.pl opowiada prof. Jadwiga Staniszkis.

Jacek Nizinkiewicz: Pani Profesor, Mirosław Drzewiecki wrócił z Florydy do Polski i chciałby również wrócić do czynnej polityki. Prof. Jadwiga Staniszkis: Wyznanie Drzewieckiego, który nie tylko chce wrócić do polityki, ale i startować w nowej kadencji parlamentarnej, jest o tyle zaskakujące, że przecież nie wyjaśniono wielu wątków afery hazardowej i Drzewiecki nie oczyścił się. Niepenetrowane dotychczas przez komisję hazardową poboczne wątki, związane np. z nową wizją zagospodarowania pod apartamentowce terenu, który miał służyć jako centrum sportowe ( i z tym być może związana rezygnacja z dopłat), pokazuje na bardzo płynną granicę między działalnością polityczną a biznesową. Również dobór pracowników, myślę o Marcinie Rosole, jest kompromitujący.
- Ale póki co, niczego nie udowodniono Drzewieckiemu, czy Rosołowi. Prace komisji nie zostały zakończone i również nie zapadły żadne ustalenie, więc może nie powinniśmy ferować wyroków zbyt wcześnie, gdy komisja nie przyjęła jeszcze żadnego raportu i sąd również nie wypowiedział się jeszcze w tej sprawie. Może Drzewiecki ma prawo zajmować się czynnie polityką? - On powinien otwartym tekstem powiedzieć, że swoją decyzję o powrocie do polityki uzależnia od tego jakie będą ustalenia  komisji, prokuratury  i później kierownictwa klubu PO, bo oprócz odpowiedzialności karnej jest też odpowiedzialność polityczna, która dotyczy także stylu nadzoru nad własnym resortem. Jeżeli on mówi tak łatwo, że ktoś popełnił błąd urzędniczy i że podpisywał coś nie czytając, że nie wie co robił jego własny asystent, który wprowadza jego nazwisko w obieg decyzji personalnych i nie widzi w tym nic złego, to przynajmniej powinien ponieść polityczne konsekwencje. Jego po prostu nie powinno być w PO. PiS senatora z Podhala od razu usunął. Jednak powinny być dotrzymywane pewne standardy.
- Drzewiecki powinien złożyć mandat, czy może powinien być usunięty z PO i chociażby  na czas wyjaśnienia sprawy powinien pozostać posłem niezależnym? Platforma powinna zażądać od niego, żeby do końca kadencji nie występował w barwach PO? - Myślę, że lepiej byłoby, gdyby do końca tej kadencji parlamentarnej Drzewiecki pozostał posłem niezrzeszonym.
- PO straci wizerunkowo na powrocie Mirosława Drzewieckiego i Zbigniewa Chlebowskiego? - Niestety chyba nie, bo ludzie są chyba już znieczuleni na tego typu sytuacje. Od PO oczekuje się władzy lekkiej, która niczego  nie zmienia, bo ludzie boją się zmian.  Nie sądzę, żeby PO wiele tutaj straciła.
- Co Drzewiecki powinien usłyszeć od Donalda Tuska?- Drzewiecki deklaruje chęć dalszej pomocy przy przygotowaniu Euro 2012 i chce uczestniczyć w pracach komisji sportu, ale on najpierw powinien się Tuskowi ze wszystkiego wytłumaczyć, głównie z tych wątków które pominęła komisja. A Tusk powinien powiedzieć Drzewieckiemu, że nie ma co liczyć na kandydowanie w przyszłych wyborach.
- Czy Tusk powinien powiedzieć Drzewieckiemu, że byłoby lepiej gdyby ten został posłem niezależnym?- Sądzę że tak.
- Podobnie Zbigniew Chlebowski?- Tak. Oni rzucają cień na PO, w szczególności Drzewiecki jako bliski współpracownik Tuska w strukturach PO od samego początku i jako były skarbnik tej partii.
- Uważa Pani, że powinno dojść do konfrontacji Donalda Tuska z Mariuszem Kamińskim przed komisją hazardową?- Tak, bo bez tego pozostanie cień. Wydaje się, że ludziom to nie przeszkadza, że jest taka bylejakość rządzenia, ale ta bylejakość schodzi na sam dół do władz lokalnych. Tolerancja społeczeństwa dla tego typu zachowań jest wyrazem rezygnacji z wyższych standardów. Widzę nadzieję w Prokuratorze Generalnym Andrzeju Seremecie, który zapowiedział zaostrzenie walki z lekceważeniem procedur. Mam nadzieję, że problem "luzactwa" w odnoszeniu się do procedur zostanie teraz ukrócony.
- Tusk dorośnie do władzy?- On dorasta, szczególnie po kryzysie.
- Mając ten zakres wiedzy, który mamy, wciąż Pani uważa że to Mariusz Kamiński mówi prawdę, a nie Donald Tusk?- Tak, ja znam Kamińskiego od dawna, on był zawsze ideowy i nie był fanatykiem partyjnym. Państwo jest dla niego najwyższą wartością.
- Ale Pani znała go kiedyś. Może on się zmienił i ryzykowne jest tak dzisiaj za niego ręczyć.- Ja go nie znam z czasów CBA, a ostatni raz widziałam go lata temu, jak robił wystawę na Uniwersytecie Warszawskim pokazującą zbrodnie przy pacyfikowaniu, m.in. tych którzy utrwalali władzę ludową, dotyczyło to także oddziałów, którymi dowodził gen. Jaruzelski, wtedy jeszcze nie generał. Myślę, że znam portret psychologiczny Kamińskiego i wierzę jemu, a nie Tuskowi, ale to jest oparte, zdaję sobie sprawę, na zbyt słabych przesłankach. Myślę, że konfrontacja jest potrzebna.
- A zawiódł Panią Bartosz Arłukowicz, który rodził nadzieje na początku, że pójdzie w kierunku Jana Rokity, dochodzącego do prawdy w wyważony, ale dociekliwy sposób.- Rokita doszedł wtedy do prawdy, ale odwrócił się od niej, bo się jej wystraszył, bo wiedział, że cena polityczna, którą będzie musiał zapłacić, będzie bardzo wysoka. To była też gra wewnątrz środowiska Agory i konflikt Rywina z Agorą mógł dotyczyć czegoś innego i też został ukarany za coś innego. A ta sprawa mogła wyglądać inaczej i nie została wyjaśniona do końca.  Rokita zatrzymał się z powodów politycznych przed wyjaśnieniem tej sprawy. Zresztą i tak końcu przeszedł do niebytu politycznego.
- A co było tą prawdą której wystraszył się Rokita?- Nie chciałabym o tym mówić, bo to jest też budowanie hipotetycznego modelu. A wracając do Pańskiego pytania o Arłukowicza, to były bardzo duże oczekiwania względem niego, ale nie wiem, jak się sprawdził, bo przestałam oglądać obrady tej komisji.
- Wracając do tematu Mirosława Drzewieckiego, Elżbieta Jakubiak z PiS uważa, że PO przesuwa Drzewieckiemu granicę wytrzymałości w społeczeństwie.- Przesuwa niestety skutecznie.
- Czy komisja hazardowa wyjaśni, jaką rolę odegrał Mirosław Drzewiecki w aferze hazardowej?- Trudno powiedzieć, ale nie sądzę żeby komisja wyjaśniła cokolwiek oprócz nagannego stylu uprawiania polityki. Dla mnie jednym z wątków, który nie był wystarczająco podjęty, był wątek rozmowy dwóch biznesmenów o tym, jak skompromitować ministra Jacka Kapicę, który widać czymś im się naraził. W tym kontekście zbulwersowała mnie wypowiedź Donalda Tuska, który powiedział, że Sobiesiak i Kosek nie są jego urzędnikami, więc on tu nie będzie interweniował. Ale przecież Kapica jest jego urzędnikiem  i był atakowany.
- Skąd to zachowanie premiera?- Nie wiem, ale to jest właśnie przykład takiego "luzackiego" traktowania państwa przez Donalda Tuska. Nie wiem, czy dojdzie przed komisją do konfrontacji Tuska z Mariuszem Kamińskim i przebiegu tamtej rozmowy, o której każdy z nich mówi inaczej. Także "luzackie" pomyłki ministra Jacka Cichockiego, który jest jedynym świadkiem tej rozmowy, nie budzą zaufania. Konfrontacja Tuska z Kamińskim jest potrzebna. Myślę, że po tej komisji zostanie wiele znaków zapytania, które będą wskazywały na niedbałość w traktowaniu procedur i siebie.
- Czyją niedbałość?- Niedbałość rządzących, włącznie z Donaldem Tuskiem.
- Powiedziała Pani o "luzactwie" premiera. Tusk jest za dużym "luzakiem" w rządzeniu?- Myślę, że nie ma koordynacji wewnątrz rządowych. Bo jeśli np. dowiadujemy się kilka dni temu, że MSZ występuje w związku z podpisaną wcześniej bez dyskusji umową gazową, że jest niezgodna z prawem europejskim i o tym się mówiło w mediach od tygodni, że ona jest niezgodna (może nawet nie tyle  z prawem co z polską strategią w Europie ws. energii ), to pokazuje, że nie ma koordynacji wewnątrz rządowych i że jest dezorganizacja prac.  Brakuje przywództwa w rządzeniu. Dowiadujemy się o przyjęciu części propozycji pani minister Jolanty Fedak ws. emerytur. Przedtem śledziliśmy przy otwartej kurtynie  dyskusje o rozwiązaniach, które zaproponowała Fedak, kiedy Boni mówił nie, Rostowski mówił tak, Tusk mówił nie. A w tej chwili, tak jak w innych projektach, cześć propozycji wchodzi i nie wiadomo jakie są argumenty i motywacje, i jakie są powody zmiany stanowiska rządu i to nie budzi zaufania, bo pokazuje, że to ostatni doradca który rozmawiał z premierem decyduje.  To jest zastanawiające i niepokojące.
- Myśli Pani, że to przeszkadza społeczeństwu, które pewnie tego nie dostrzega?- Myślę, że sondaże popularności stały się dla PO przekleństwem. Ja początkowo nie sądziłam, że Tusk będzie dobrym premierem…
- Dlaczego nie sądziła Pani, że Tusk będzie dobrym premierem?- Po jego osobowości. Obserwuję go od początku jego działalności politycznej, parlamentarno – senackiej i pamiętam moment zdjęcia rządu Olszewskiego i uważam, że to był dramatyczny moment przeprowadzony w sposób karygodny, dyskwalifikujący.
- Dyskwalifikujący Tuska?- Tak, dyskwalifikujący tych polityków którzy za tym głosowali więc również i Tuska. Olszewski, wtedy jako premier, zablokował bardzo niekorzystne dla Polski dogadywanie się prezydenta Lecha Wałęsy, chodziło o spółki na majątku posowieckim na terenie wojskowym, zablokował to w ostatniej chwili i pamiętajmy, w jak dramatycznych okolicznościach to się odbywało. Dopiero w 1991 r. po niedanym puczu możemy mówić o końcu komunizmu w Polsce. Mimo to, ja dałam Tuskowi kredyt i nawet zaczęłam dostrzegać w nim, już jako w premierze,  swoistą powagę z jaką sprawuje ten urząd, że dostrzegł ten moment odpowiedzialności i dojrzewa. Ale w trakcie kiedy PO miała wciąż dobre sondaże i mimo, że rząd nie podejmował reform, pojawił się u Tuska syndrom, że nie robiąc, wiele nie traci. Zaczęła się cyniczna gra "zwalania" tego nic nie robienia na prezydenta, co nie było do końca prawdą, bo on blokował, ale subtelnie na pewne rzeczy się nie godząc zgodnie ze swoją wizją programową, ale na niektóre rzeczy chciał się zgodzić, ale to ucinano. Te dobre sondaże sprawiły, że pogłębiło się dryfowanie rządu. Wypuszczano projekty zmian i patrzono jak zareaguje opinia społeczna.
- Rząd nie działa dobrze?- Rząd nie działa jako jedna wspólna całość. Nie ma synergii, bo kluczowe sprawy nie są dyskutowane między ministerstwami, a wprowadzanie reformy tego wymaga.
- Przepraszam, ale o jakich reformach tego rządu Pani mówi?- No właśnie reform nie ma, ale mogłyby być dwa projekty – jeden to budżet zadaniowy, nad którym trwają prace, ale po odejściu Schetyny, który był parasolem nad wiceministrem Perczyńskim z ministerstwa finansów, promującym budżet zadaniowy mimo oporów resortów, po odejściu Schetyny, który to popierał, te prace straciły impet, choć to mogła być sprężyna integrująca ten organizm jakim jest rząd. Z drugiej strony reforma służby zdrowia, zaczynająca od puszczenia składki przez współzawodniczące ze sobą firmy ubezpieczeniowe, które już potem wykonują własną robotę, uszczelniając i wymuszając zmiany organizacyjne. Nie myśli się w tym rządzie, że rządzenie w tej chwili to jest regulacja samoregulacji, tworzy się mechanizm, który dalej wykonuje prace. Ten rząd nie jest rządem liberalnym i to mnie uderza.
- W takim razie jakby Pan  nazwała ten rząd?- To rząd ręcznego selektywnego sterowania, z krótkim horyzontem czasowym w perspektywie resortowej, a nie w perspektywie systemowej.
- Czyje jest to ręczne sterowanie?- Bez wyraźnego ośrodka. 
- To gdzie jest ośrodek władzy?- Nie ma ośrodka władzy, bo jest doraźność i inicjatywę przejmują resorty, a premier dołącza i załatwia się wszystko na zasadzie decyzji, a nie tworząc mechanizm, który już potem wymuszą dalsze zmiany. Za mało się działa poprzez instytucje, a za dużo poprzez doraźne posunięcia. Być może takim ośrodkiem władzy stanie się Jan Krzysztof Bielecki.
- Z czym ten rząd będzie musiał zmierzyć się w najbliższym czasie?- Głównymi problemami będą prawdopodobnie, po pierwsze: przekroczenie tych 50 proc. długu publicznego o te 50 proc. Widać w tych emocjach z NBP, że to już jest nóż na gardle. Po drugie: pojawia się problem głębokiego modelu integracji w strefie euro pod hasłem konkurencyjności regionalnej i rozluźniania tego unijnego gorsetu z olbrzymim pragmatyzmem i bez sentymentu oglądania się na pozostałe  kraje Unii Europejskiej. Stara Unia zamyka się technologicznie i możemy być niekonkurencyjni technologicznie – teraz zachodzi proces zwijania się globalizacji. My jesteśmy peryferiami i możemy technologicznie odskoczyć i możemy również przestać być atrakcyjni jako rynek ze względu na stagnację dochodową i płytki popyt. W nowym cyklu logika globalna może nas już pomijać. Również problem jest demografia i te miliony ludzi, którzy wyjechali za granicę.
- To chyba nie tylko problem tego rządu, ale również jego poprzedników.- Zgadza się, bo również rząd PiS nie mógł sobie z tym poradzić. "Luzactwo", banalność dyskusji - chociażby podczas tych prawyborów, palikotyzacja - to sprawiło, że młodzi ludzie są zniesmaczeni i ta grupa wykształcona i bardziej wymagająca i inwestująca w siebie chce czegoś więcej niż ten rząd jest w stanie im zaoferować. Zresztą wszyscy oczekiwaliśmy więcej po rządzie Tuska.
- Obecny rząd nie wychodzi naprzeciwko potrzebom młodej grupy społecznej? Myśli Pani, że Donald Tusk zawiódł młodych ludzi?- W znacznym stopniu tak. Ten rząd jest spanikowany i zajmuje się łataniną. Jak powiedziałam brak jest synergii w jego pracach i myślenia strukturalnego, co się odbija w wielu dziedzinach.
- Społeczeństwo zdaje się tego nie dostrzegać.- Bardzo dobrze, bo społeczeństwo bierze na siebie duży ciężar funkcjonowania ze względnym optymizmem w warunkach, które dla obserwatorów wydają się kwadraturą koła często i to jest imponujące. Sam optymizm jest też czynnikiem wzrostu. Nie chodzi o to żeby kogokolwiek straszyć, ale pamiętajmy też że kryzys finansowy jeszcze się nie skończył. Z nadzieją patrzę na tę propozycję Grażyny Gęsickiej z PiS o współpracy międzypartyjnej, ponad podziałami w tematach: rodzina, gospodarka, polska prezydencja w UE i ustrój państwa. A wyzwań jest strasznie dużo przed Polską i zdaje się PiS to dostrzega.
- Czy ten rząd może nas zaskoczyć w tej kadencji jakimiś reformami, czy to już będzie dryfowanie do nowych wyborów?- Trzeba docenić, że ważne decyzje zostają wreszcie podejmowane w sprawie ZUS i reformy emerytalnej.
- Wracając do Donalda Tuska i portretu psychologicznego, o którym Pani wcześniej wspomniała, powiedziała Pani w jednym z wywiadów, że za decyzją oniekandydowaniu na prezydenta musi się coś kryć. Również Zyta Gilowska powiedziała w rozmowie dla Rzeczpospolitej, że Tusk ma jakąś tajemnicę. Co może być tą tajemnicą?- Ja tylko postawiłam znak zapytania. Tusk przedstawił jako wyjaśnienie swojej decyzji o niekandydowaniu program zmian, który był mizerny, bo ten program mógł zrealizować każdy z jego namaszczenia. Powiedział też o żyrandolowej władzy prezydenta, więc można domniemywać że on nie chce iść tam, gdzie ta władza jest tylko atrapą. Jednak z drugiej strony, to że on nie jest liderem i nie wykorzystuje tej władzy, którą ma dziś?! Widzę tu jakąś sprzeczność, bo mówi, że nie chce zostać prezydentem bo chce wprowadzać zmiany, ale będąc premierem nie robi tego. Ale nie potrafię wyjaśnić tej tajemniczości. Do mnie nie trafił żaden z argumentów mówiący o jego niekandydowaniu. Widać, że Tusk jest już bardzo zużyty, wyczerpany, bardzo się postarzał. Być może otrzymał sugestię z Unii Europejskiej, że sprawy są zbyt poważne, żeby on przestał rządzić – może usłyszał, że nie ma sensu zmieniać konia, kiedy podróż jest tak trudna. Widać, że premier dojrzewa do roli premiera. Ostatnio po powrocie z Rady Europejskiej po raz pierwszy zaczął mówić o potrzebie walki. Za decyzją premiera o jego niekandydowaniu na pewno kryje się więcej niż to, co nam przedstawił.
- Czyli nie pomoże Pani w rozwikłaniu słów Zyty Gilowskiej. Była minister finansów dodała również że Tusk nigdy nie nazwał ją siostrą.- I ja się temu nie dziwię, bo w polityce i w życiu normalni ludzie nie mówią do siebie „bracie” – „siostro”. Jarosław i Lech Kaczyńscy też nie nazwą Gilowskiej "siostrą", więc z tego na miejscu Gilowskiej nie robiłabym wyrzutu Tuskowi. 
- Czy myśli Pani, że za decyzją Lecha Kaczyńskiego o zabraniu z sobą do Moskwy gen. Wojciecha Jaruzelskiego kryje się chęć uzyskania poparcia ze strony środowisk lewicowych w wyborach prezydenckich?- (długie zastanowienie) Nie sądzę. Lech Kaczyński powinien polecieć do Moskwy, ale on nie będzie mógł tam zabrać głosu. On już powiedział dużo Putinowi pod Westerplatte.  Prezydent nie powinien lecieć, jeżeli miałoby się okazać, że będzie siedział np. w czwartym rzędzie. Prezydent Polski powinien siedzieć w pierwszym rzędzie. Również gen. Jaruzelski, skoro został zaproszony jako żołnierz, kombatant, to powinien polecieć do Moskwy, a prezydent powinien zabrać gen. Jaruzelskiego do samolotu .
- A pamięta Pani jak PiS i PO atakowały Aleksandra Kwaśniewskiego, gdy ten leciał na do Moskwy na obchody pięć lat temu?- Tak, ale wtedy były zupełnie inne ustalenia niż te, które udało się lub mam nadzieję jeszcze uda się wynegocjować dzisiaj. I dziś będą tam polscy weterani. Prezydent Kaczyński jedzie, aby to im oddać honory.
Jacek Nizinkiewicz: Pani profesor, kto zostanie nowy prezydentem? Jadwiga Staniszkis: Zaproponowałam prawybory w PiS, jako sposób na pokazanie większej mobilizacji w tej partii i elektoratu. Zaproponowałam, żeby w tych wyborach wystartował Zbigniew Romaszewski, Jan Olszewski i oczywiście Lech Kaczyński.
- A dlaczego akurat Olszewski i Romaszewski? Dlaczego akurat te dwa nazwiska?- Bo te mi pasują. Romaszewski ma charyzmę i zasady. Olszewski był odpowiedzialnym premierem i rozumie zagrożenie w toku transformacji. Obaj mają silny kręgosłup, są patriotami i wiedzą jak to przełożyć na politykę. I obaj (szczególnie Romaszewski) mają dość energii.
- Tak po prostu?- Tak.
- A dlaczego nie np. Zbigniew Ziobro?- Bo podziały pokoleniowe w tej partii nie idą wyłącznie po linii Ziobrowskiej.
- Ale prawyborów na prezydenta w PiS nie będzie.- Nie wiadomo. Jeszcze mogą być. Takie prawybory dają szansę na reanimację Lecha Kaczyńskiego, wyartykułowania oferty programowej, pokazania pluralizmu, po tej stronie centroprawicowej i byłoby to szansą na wycofanie się z twarzą dla Lecha Kaczyńskiego, gdyby przegrał i to by uratowało PiS, bo przegrana Kaczyńskiego pociągnie PiS w dół. Nawet jeśli Romaszewski wygrałby te prawybory, ale też by przegrał wybory prezydenckie, choć może przykryć biografię Komorowskiego kapeluszem własnej biografii, jest lepszy od Komorowskiego i jest przygotowany do rządzenia.
- Zbigniew Romaszewski byłby lepszym kandydatem na prezydenta od Bronisława Komorowskiego?- Tak, ja uważam że tak. Powiem więcej, to jest najlepszy kandydat PiS na prezydenta i to jest najlepszy kandydat ze wszystkich możliwych nazwisk branych pod uwagę w wyborach prezydenckich. Starcie Komorowskiego z Romaszewskim byłoby starciem merytorycznym i byłoby starciem ludzi, którzy myślą w kategoriach wartości i byłoby szansą powrotu do powagi w polityce i to by uratowało PiS. Jeśli będzie tak jak jest teraz w tym obozie PiS czyli czuje się zbliżającą klęską i panuje taki pasywny klimat, to nie będzie żadnej wartości dodanej. W PiS wciąż może dojść do prawyborów co może uratować tą partię zdynamizować ją i kandydata PiS.
- Wydaje się Pani, że w PiS-owskich prawyborach mógłby zostać wybrany kandydatem na prezydenta Zbigniew Romaszewski, czy on byłby tylko takim zającem?- Nie , on ma duże szanse na zwycięstwo w prawyborach jeśli tylko PiS zdecyduje się jest zrobić i wystawić Romaszewskiego. Romaszewski ma wiedzę, jest przygotowany do rządzenia, jest autoironiczny, ma wspaniała biografię i ma więcej woli walki niż Lech Kaczyński, a nawet Komorowski. On jest też bardzo niezależny od PiS, widzieliśmy to w przypadku Piesiewicza. On potrafi też współpracować ponadpartyjnie, jest pryncypialny i zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji jaki powinna nieść ze sobą prezydentura. To byłby inny poważniejszy styl prezydentury.
- Czy Zbigniew Romaszewski byłby najlepszym prezydentem z możliwych?- Tak. To by też dobrze zrobiło jeśli chodzi o jednowładztwo PO w czym widzę pewne niebezpieczeństwo.
- Były też jednowładcze rządy PiS i SLD.- Tak i to był czas zmarnowany. Tam było wiele wewnętrznych konfliktów między różnymi ośrodkami władzy, myślę o SLD. Oba warianty prezydentury – Romaszewski czy Kaczyński są lepsze niż monopol PO z Komorowskim. Jeśli Komorowski zostanie prezydentem, to będzie to prezydentura żyrandolowa. Komorowski zgodziłby się na okrojenie uprawnień prezydenta i nie sądzę, żeby miał w sobie dość odwagi, żeby kontrować te pomysły, które będą zbyt ryzykownymi posunięciami. A np. w tej chwili widać szamotaninę w PO, choćby ws. emerytur. Wszędzie jest tylko doraźna taktyka, a nie przemyślana strategia.
- A czy Bronisław Komorowski może paść ofiarą kampanii negatywnej?- O tym się mówi, ale nie wiem co mogłoby wypłynąć na Komorowskiego.
- Czy słowa Zyty Gilowskiej o budowaniu PO przez ludzi służb specjalnych mogą być  zalążkiem negatywnej kampanii?- Może myślała o Olechowskim, który był związany ze służbami. Czempiński też się promował jako jeden z założycieli PO. Być może Gilowska ma jakieś nowe informacje, które krążą się w PiS np. o zmianie ustawy o  IPN i dlaczego PO tak ostro postawiła na te zmiany, bo nie sądzę żeby chodziło tylko o książkę Zyzaka, która przecież została wydana poza IPN-em. Poza tym, to nie jest jakiś ewenement że służby biorą udział w tworzeniu podmiotów politycznych, tak było np., w Rumunii.
- To nie byłoby szokujące jakby służby stworzyły PO?- To na pewno byłoby szokujące, dlatego mam nadzieję że Gilowska przesadziła. Trzeba pytać Gilowską co miała na myśli.
- Czy wydaje się Pani, że Grzegorz Schetyna wraca do łask Donalda Tuska, czy może już wrócił?- Mam nadzieję, że tak. On był dobrym szefem MSWiA i Tusk zrobił mu krzywdę dymisjonując go. Schetyna dopełniał Tuska w PO i był ważną postać w partii – równoważył Schetynę. Tusk w rozgrywce Palikot – Schetyna powinien poprzeć Schetynę. Palikot nie ma zdolności organizacyjnych, zdolności współpracy tak jak Schetyna, Palikot gwiazdorze i promuje tylko siebie. Palikot jest bardzo inteligentna, ale on nie ma wiedzy o państwie, gospodarce, geopolityce i zastępuje to happeningami od eventu to eventu. Palikot jest postacią kabaretową.Zakompleksionym młodym ludziom zachowania się Palikota na początku się podobało, taki rodzaj leadership, gdzie można wszystko zrobić powiedzieć, ale to nie jest leadership intelektualny. Palikotowi brakuje umiejętności pracy organicznej, umiejętności szerokich organizacji i wyjścia poza własną osobę. Schetyna jako minister spraw wewnętrznych realizował projekt zarządzani publicznego oraz wspierał budżet zadaniowy i on działał nie na zasadzie ręcznego sterowania, ale potrafił stworzyć mechanizm , który działa później  sam. Tusk nie powinien popierać Palikota, a powinien stanąć za Schetyną.
- Czy funkcja marszałka Sejmu byłaby dobra dla Grzegorza Schetyny?- Nie, on nie powinien być marszałkiem bo zostanie odsunięty od rządzenia partią. Jeśli Tusk go odsunie na marszałka to zrobi błąd. Schetyna ma duże poparcie w PO i wielu było niezadowolonych w tej partii z jego dymisji. Dalsza degradacja, w tym wypadku na marszałka byłaby błędem. Wtedy PO mogłaby zostać partią małych karier lokalnych. Schetyna powinien zostać. bo bycie marszałkiem jest nudne, a Schetyna potrzebny jest w partii lub w rządzie. Bycie marszałkiem nie jest na temperament Schetyny.
- A Janusz Palikot szkodzi Platformie?- Mnie Palikot dziwi , bo przecież dziś przy dramatycznych zagrożeniach i kryzysie potrzebna jest realna polityka i realne działania, a nie kabaret. On nie ma głębokiej wiedzy, która jest niezbędna w polityce, w rządzeniu i pokazał ten brak wiedzy w tej chaotycznie działającej komisji Przyjazne Państwo, która ulegała często lobbingowi. Palikot degraduje politykę. On swoimi metodami kontroluje swój region lubelski. Obsadza ludźmi, którzy go wspierają równie stanowiska. I posłanka Mucha o tym mówiła i kontestował to.
- Palikot jest "platformianym baronem"?- Oczywiście, że jest takim "platformianym baronem". W dyskursie o Polsce, o państwie i polityce on tylko zamula, zajmuje przestrzeń i język jakim to robi nie przynosi żadnych rozwiązań. Dlatego trzymam stronę Schetyny, bo może nie jest takim efekciarskim człowiekiem, ale jak ma konkretną robotę do wykonania, to ją po prostu robi i robi to dobrze.Niestety również media ulegają palikotyzacji i nie budzą ze snu opinii publicznej goniąc za sensacją. Zresztą każdy chce mieć Palikota w swoim programie, bo wiadomo, że coś się wydarzy, ale czy czegoś się od niego dowiadujemy, czy jego obecność wnosi coś merytorycznie? Nie. Być może media i polityka zmierzają w stronę palikotyzacji, ale nie podniesie to jakości rządzenie.
- Wyobraża Pani sobie komentować taką spalikotyzowaną politykę i gościć w takich spalikotyzwoanych mediach?- Nie, bo ja mam co robić i nie chciałabym brać w tym udziału. Nie interesują mnie świnie na talerzach i wybałuszone oczy. Ale mam nadzieję że sprawy nie pójdą w kierunku narzucanym przez Palikota. Mam też nadzieję że Seremeta, o którym mam bardzo dobre zdanie nie pozwoli na tą bylejakość resortową, której Drzewiecki był przykładem, bo raport Pitery pokazuje dodatkowe rzeczy, których komisja nie pokazywała i uświadomi rozkład państwa, bo to jest państwowiec i to wytnie te gagi Palikota. Tusk może jechać na takich ośmieszających numerach Palikota, który jest nie lojalny i mówi "Tusku płać długi", ale w końcu …
- … w końcu się wykolei.- Tak, w końcu się wykolei. Młodzi ludzie też chcą powagi, autorytetów, a nie tanich chwytów i Palikota będą wspierać tylko młodzi, którzy lubią taką taniochę, którzy noszą podróbki markowych ciuchów, butów, teczek, którzy żyją w wiecznym strachu że nagle wylecą, bo i tak wylecą, kończyli złe uczelnie i mają tylko pseudo dyplomy – Palikot właśnie jest bożyszczem takich ludzi.
- A wracając do Seremeta, to czy nie zaskoczyła Pani nominacja dla Engelkinga?- Nie, spodziewałem się nawet nominacji dla Święczkowskiego ale to byłaby już przesada. Wcale mnie ta nominacja nie zaskoczyło. Mnie zaskoczyło, że PO nie zdała sobie sprawy z tego co rysowało się kiedy pojawił się na horyzoncie i kiedy już można było obserwować Seremeta to widoczna nagle była większa pryncypialności dołów prokuratorskich oraz nawet jego konkurenta Edwarda Zalewskiego. Ja to nazywam rewolucją oportunistyczną .Oportunizm jest wielką siła w polityce. Seremeta przywraca powagę w walce korupcji i układami. Dziwiłam się tylko dlaczego tak długo Lech Kaczyński zwleka z nominacją
- Nie zdziwiło Pani, że Seremet powołał tych którzy mieli negatywne opinie prokuratorskie?- Nie , nie zdziwiło mnie to . To jest człowiek nie zależny i pryncypialny.
- A zaskoczyło Panią to że Edward Zalewski nie życzy sobie powołania?- Nie, to mnie też nie zaskoczyło, bo Zalewski zorientował się w którą stronę będzie zmierzała prokuratura pod rządami Seremety i bycie zastępcą w kierunku o 180 stopni innym niż on prowadził, dopiero w ostatnim momencie zaczął zmieniać, i to byłoby upokorzenie dla Zalewskiego. Nie znam osobiście Seremeta, ale widać, że coś dobrego i poważnego się dokonało.
- A gdzie jest PiS w tej chwili? Partia jest słabo widoczna.- Jest Gęsicka, która złożyła interesującą propozycję PO i innym partiom współpracy ponad podziałami. PiS również zgodził się na wylot prezydenta Kaczyńskiego do Moskwy, oczywiście po odpowiednich negocjacjach o właściwą oprawę dla polskiej delegacji i zgodę na Jaruzelskiego. To bardzo poważne. To usubtelnienie  polityki i wizerunku PiS.
- PiS i Jarosław Kaczyński teraz się usubtelniają?- Tak i to jest dobre. Usubtelniają się  nawet w temacie transformacji. Oni mają duży bagaż wiedzy, który teraz pokazują. To poważny zwrot z tej strony. Zresztą proszę spojrzeć na tych młodych chłopaków jak Poncyljusz, Kamiński, Hofman, ten ferment i komisja next generation w PiS została dobrze przyjęta a nie tępiona. Oni zostali potraktowani poważnie, a nie ma już decyzji „wyrzucić” tak jak wcześniej. Myślę, że Tusk i PO powinni przyjąć propozycję Gęsickiej o wyłączeni ze sporu politycznego kwestii gospodarczych i państwowych, bo będą potrzebowali współpracy.
- PiS jest w stanie funkcjonować bez Jarosława Kaczyńskiego? Ostatnio Joachim Brudziński powiedział, że "każda partia musi przejść proces depersonalizacji, bo inaczej zmiana przywództwa może rozsypać taką partię. Czego życzę również PO. Chciałbym doczekać takich czasów, że PiS będzie tak silną partią, że wymiana lidera nie będzie powodowała większych perturbacji. Dlatego życzę mojej partii, aby miała tak silną pozycję i poparcie, żeby nie potrzebowała już wodza, a technokraty". - Tak i to się zacznie dziać. Może nie jutro, czy pojutrze ale PiS do tego zmierza.  Ja się z tym zgadzam, ale to jeszcze nie teraz nastąpi.
- Ziobro mógłby być następcą lub jednym z liderów ?- PiS nie idzie w stronę Ziobry, tylko w stronę innych mniej znanych ale dobrze przygotowanych działaczy, którzy działają jako zespół. Ziobro może być liderem na media, a drugi szereg trzymałaby PiS, partii opierałaby się na właśnie tym drugim szeregu polityków jak Poncyljusz, Kowal, Konrada Szymańskiego, Kluzik – Rostowska, Mariusz Kamiński (poseł PiS – przyp. red.). Młode pokolenie jest bardzo mocne i silne w PiS, o wiele lepsze i intelektualnie bogatsze niż w PO. Wystarczy wspomnieć o Klubie Jagielońskim w Krakowie, Instytucie Sobieskiego,  Paderewskiego, Kościuszki itd. Bielan i Kamiński są skreśleni.
- Dlaczego Bielan i Kamiński są skreśleni?- Bo oni nie są koncepcyjni. Oni są kombinatorami i nie są przyszłością PiS.
- Przepoczwarzony PiS może wrócić do władzy?- Polacy nie chcą silnej partii i nie chcą przepoczwarzonego PiS, tylko chcą Tuska który się "nie wcina". Ale Tusk będzie musiał się wcinać bo pieniążki się kończą i będzie musiał zabrać się do twardej pracy.Przyszłością jest współpraca PiS z PO, ale tych drugich szeregów, którzy nie mówią o ZOMO i nie ma między nimi podziałów, przyszłych sporów, bo oni nie żyli w tamtym czasie i niczego nie pamiętają. To jest przyszłość –ci młodzi dla których najważniejsze są realne problemy z którymi chcą się zmierzyć i nie brodzą w przeszłości.
- Palikot powiedział, że koalicja PO z SLD mogłaby więcej niż z PSL. Myśli Pani, że PO wymieni koalicjanta teraz lub w drugiej kadencji?- Nie wiem. Palikot różne rzeczy mówi. SLD nie jest w najlepszej kondycji, co pprawda są tam dobrze przygotowani posłowie jak Janusz Zemke, czy Wojciech Olejniczak, który się uczy i rozumie te wszystkie procesy jak zmiany w polityce rolnej w Unii Europejskiej i jest w układzie, który próbuje przedefiniować te wiejskie fundusze spójności na edukację i on próbuje przenosić to co jest tam, tutaj i próbuje o tym szerzej mówić,  on w partii jest marginalizowany ale nie przestał być dobry i jest coraz lepszy.
- PO w drugiej koalicji będzie z SLD czy PSL. - Myślę, że jeżeli społeczeństwo nie dowie się jak poważna sytuacja jest w kraju to da mandat PO na nierządzenie samodzielne w drugiej kadencji.
- Na nierządzenie?- Tak, na nierządzenie. PO dostanie mandat na  nierządzie bez partnera koalicyjnego, a ludzi powinni chcieć rządów silniejszych.
- A lewica poprze Olechowskiego? Oleksy powiedział, że tylko Olechowski byłby w stanie pokonać kandydata PO.- Byłam zaskoczona, że Donald Tusk zaproponował Andrzejowi Olechowskiemu wzięcie udziału w prawyborach, a ten "pacan" się nie zgodził choć moim zdaniem on wygrałby te prawybory. Z Komorowskim i Sikorskim wygrałby te prawybory. Mógłby pokazać więcej merytoryczności nie tracąc spokoju (a choćby ją imitował). On wstrzeliłby się dobrze w te spory życiorysowo koszulkowe w czasie prawyborów PO.
- A kto poparłby Olechowskiego w PO?- Palikot. On wtedy postawiłby na Olechowskiego. Być może i dziś Palikot ma nadzieję że Komorowski zostanie wybity, a do drugiej tury wejdzie Olechowski poparty przez Lewicę, Kwaśniewskiego, ale i Palikota i PO. To że Olechowski odmówił to wiem dlaczego, ale co powodowało Tuskiem że złożył mu taką propozycję?
- Dlaczego Olechowski odmówił?- Bo może jest powolny myślowo. A Tusk zaproponował mu mimo że wiedział że Palikot go poprze więc dlaczego zaproponował mu startowanie? Może to są jakieś powody dla których Gilowska wstrzeliła się z tymi służbami.
- Co nas czeka w polityce przez najbliższe pół roku?- W PiS może być nowa jakość po ewentualnych prawyborach. Punkt dla PO za pomysł prawyborów, ale nie za wykonanie. To będzie ciekawe pół roku, w trakcie których może nas czekać wiele zaskoczeń.
Rozmawiał Jacek Nizinkiewicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
167
167 170 spis tresci
165 167 607 pol ed01 2007
Ekonomia zerówka rozdział 8 strona 167
167 - 175, AM SZCZECIN, GMDSS ( GOC ), Egzamin
167 uleczy─ç nieuleczalne
167 , DLACZEGO MEDIACJA
167 USTAWA Prawo zamowien publicznych
Dz U 2002 199 167 o ubezpieczeniu społecznym z tytułu wypadków przy pracy i chorób zawodowych(1)
Mazowieckie Studia Humanistyczne r2001 t7 n1 s165 167
167 Future Simple
167 Objawienia
167 407 pol ed02 2005
f 7459 2 jezyk angielski id 167 Nieznany
167 Odpowiedz komorek zwojowych na pobudzenie swiatlem
167
Ir-1 (R-1) 167-174 Dodatek I
167, 167

więcej podobnych podstron