04 listopada 2011 "Tempus fugit, aeternitas manet"- co się tłumaczy: „Czas ucieka, wieczność pozostaje”. I to jest wielka prawda o życiu, bo czas robi swoje, a my ciągle stoimy naprzeciw wieczności.. No i trzeba pamiętać o śmierci.. Memento mori.. To jest koniec naszej ziemskiej tułaczki. Dzisiejszy tytuł - to jest tytuł jednego z rozdziałów najwspanialszej powieści polskiej „Lalki” Bolesława Prusa. Ile mądrości jest w tej powieści.. Ale nie ma mądrości w postępowaniu pana prezydenta Bronisława Komorowskiego. Mam na myśli jego plany dotyczące rozdzielania odznaczeń w nadchodzącym roku.. Czy wiecie państwo, że pan prezydent zamierza wręczyć jakiekolwiek odznaczenia 180 tysiącom osób (????)(!!!) W ciągu jednego roku.. Czy to czasami nie będzie inflacja odznaczeń, tak jak inflacja złotówki jak pan profesor Belka dodrukowuje miliardy złotych? Gdyby wszyscy Polacy otrzymali z rąk pana prezydenta jakieś odznaczenie, to nie miałoby to żadnego sensu.. Bo każdy by miał! Order Orła Białego ma otrzymać 70 osób, a reszta wstęgi, wstążeczki, kokardy i rozetki.. Będzie bardzo przyjemnie w Pałacu Prezydenckim, będzie gwarno i tłoczno. Każdy z zaproszonych gości coś dostanie od pana prezydenta.. Jak nie wstążkę- to rozetkę, jak nie kokardkę - to wstążeczkę.. Będzie kolorowo i szałowo. Ale bal! Szkoda, że w nadchodzącym roku pan prezydent nie przewidział, co najmniej miliona wstążeczek, rozetek, kokardek i wstążek.. Nie wiem czy taka liczba gadżetów zmieściłaby się w całym Pałacu Namiestnikowskim? Ale jak długi powinien być okrągły stół, żeby wszyscy ze 180 000 zaproszonych gości po wstążki, wstążeczki, rozetki i kokardki- zmieścili się i żeby mogli się, chociaż poczęstować szampanem? I żeby się wzajemnie nie pozadeptywali. Prawie jak w Teatrze Studia Buffo.. Tyle gadżetów.. Ciekawe ile gadżetów przygotuje podczas swojego nowego przedstawienia pan Janusz Józefowicz wraz ze swoim zespołem, podczas premiery Poli Negri na Towarze w dniu 31 grudnia – jeszcze 2011 roku? Bilety są do kupienia w Teatrze Studia Buffo, w różnych cenach, nawet można sobie kupić wieczór sylwestrowy z zespołem Teatru.. Do białego rana.. Będą wielkie przeżycia- jak to w prywatnym teatrze na najwyższym poziomie artystycznym.. Mam nadzieję, że nie będzie wynajętej kloaki, pardon - klaki, która gdy pan Janusz zabiera głos podczas „Tańca z gwiazdami”- zaczyna mruczeć w sposób przygotowany wcześniej, bardzo nieprzyjemny, zupełnie jak w programie pana redaktora Tomasza Lisa.. Który też ma swoich, którym nawet nie musi dawać znać, kiedy mają buczeć.. Zawsze buczą w odpowiednim momencie.. Ile to dobrego może uczynić tresura na wizji.. To znaczy tresowani są poza wizją. Na wizji widzimy jedynie efekt tresury.. Ale nie dał się tresować pan Zbigniew Ziobro, tresować panu Jarosławowi Kaczyńskiemu.. Postanowił postawić na swoim, tak jak jego poprzednicy, których już w Prawie i Sprawiedliwości nie ma. Panu Zbigniewowi chodzi o to, że w Prawie i Sprawiedliwości nie ma demokracji i dlatego już kilka razy z rządu, pardon- z rzędu ta” prawicowa” partia przegrywa wybory. Być może to i prawda, że gdyby nie niedosyt demokracji, nie tylko w Prawie i Sprawiedliwości byłoby lepiej, ale w całym naszym przecież demokratycznym państwie, którym od 22 lat kręcą te same osoby, z rodowodem okrągłostołowym, w tym pan Jarosław Kaczyński, który przy nim był i ustalał to i owo.. Był przy tym członkiem Komitetu Obrony Robotników, przed którym przestrzegał robotników Solidarności Prymas Tysiąclecia- Kardynał Stefan Wyszyński. Chyba wiedział, przed kim przestrzegał prymas polski robotników? A zmarł wcześnie, bo w roku 1981- KOR powstał w roku 1976.. Ale tzw. doradcy przykleili się do Solidarności - i tak już pozostało.. I ONI dzisiaj kręcą się na szczytach władzy pomieszani ze starą komuną.. A jak rządzą? Niedługo utoniemy pod ciężarem długów, ale winny będzie” kryzys”(???) To znaczyć coś, co jest poza nami i nikt nie jest winien rozrzutności i zaciąganiu długów- tylko „kryzys”. Coś niedotykalnego, nienamacalnego, nieosiągalnego.. Coś wyimaginowanego.. Co nie ma nic wspólnego z tymi, co rządzą.. Być może pan Zbigniew Ziobro domyśla się, że pan Jarosław Kaczyński stanowi czwartą nogę Okrągłego Stołu, czyli mistyfikacji pana generała Czesława Kiszczaka, szefa tych wszystkich, którzy III Rzeczpospolitą bankrutującą budowali przez ostatnich 22 lat.. I jego celem jest utrzymywanie elektoratu po ”prawej” stronie demokratycznej mistyfikacji.. Żeby się nie porozchodził i stanowił tło dla organizowanej demokracji okrągłostołowej.. I pomyśleć, że mistyfikacja już trwa 22 lata.. Ile jeszcze potrwa? Jakich następców wybrali, bo przecież żyć wiecznie nie będą.. Dlaczego pan Jarosław Kaczyński nie został internowany przez pana generała Wojciecha Jaruzelskiego w dniu 13 grudnia 1981 roku? Z jakiego powodu pozostał na wolności? Dlaczego pan Roman Giertych podczas ostatniego posiedzenia Sejmu w 2007 krzyczał z mównicy, że miał nadzieję, że pan Jarosław Kaczyński zerwał z Okrągłym Stołem? Moim zdaniem - to są moje podejrzenia- nie zerwał.. Stanowi jego czwartą nogę, obok - PO, PSL i SLD.. Bez względu na zmianę nazw.. I w każdej z tych partii okrągłostołowej, oprócz Polskiego Stronnictwa Ludowego toczą się zażarte walki pomiędzy tzw. puławianami a natolińczykami o przywództwo.. Każdy dobrze gra swoją rolę.. Ale walka się toczy.. Oczywiście obowiązuje zasada, że „wy nie ruszacie naszych, a my nie ruszamy waszych”. W Sojuszu Lewicy Demokratycznej wygrał tymczasem pan Leszek Miller, przedstawiciel natolińczyków.... Przegrał pan Ryszard Kalisz - oświecony Europejczyk- przedstawiciel puławian, człowiek pana prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.. W Platformie Obywatelskiej wygrał na razie pan Donald Tusk, a przegrał pan Grzegorz Schetyna.. Nie wiadomo oczywiście, co dalej.. Bo może być różnie. Tymczasem.. Jedni nie ruszają innych, a inni nie ruszają jednych .. Chodzi o mistyfikację dla tłumu demokratycznych wyborców.. Żeby ślepi wyborcy- tak jak ślepy snajper - nie mogli trafić w cel.. Ale, żeby zawsze wybierali spośród tych samych.. Kogo na ślepo wybiorą - będzie tak samo i będą swoi prze sterze.. A w tym czasie walka z wolnym rynkiem- wydaje już zatrute owoce.. Dodatkowo jednak zwyciężyli puławianie, jeśli chodzi o stanowisko redaktora naczelnego Rzeczpospolitej, które stracił pan Paweł Lisicki, a zyskał pan Tomasz Wróblewski, syn pana Andrzeja Krzysztofa Wróblewskiego( pierwotne nazwisko Fejgin). Pan Andrzej Krzysztof Wróblewski przez wiele lat pracował w komunistycznej ”Polityce”, dzisiaj „Polityka” jest eurokomunistyczna pod przewodem pana Jerzego Baczyńskiego, członka Komisji Trójstronnej, tej samej, w której członkuje, (ale na stronie o Komicji Trójstronnej jest informacja, że były członek) pan Janusz Palikot… Towarzystwo się umacnia na froncie ideologiczno- propagandowym i opanowuje coraz większe obszary przestrzeni medialno- publicznej.. Właścicielem Rzeczpospolitej jest pan Grzegorz Hajdarowicz, który także właścicieluje tygodnikowi „Uważam Rze” i jak dobrze pójdzie, to będziemy mieli na rynku prasowym same Gazety Wyborcze.. Teraz zacznie się czystka prawicowych dziennikarzy, albo przynajmniej ich dyscyplinowanie.. Pożyjemy- zobaczymy.. Pani Agnieszka Wróblewska, mama pana obecnego naczelnego Rzpy, pracowała swojego czasu dla Gazety Wyborczej, a pan Tomasz Wróblewski szefował „Newsweekowi”, tygodnikowi wydawanemu przez koncern Axela Springera... Będzie linia lewicowo- liberalna.. Tak jak w „Proficie”- wydawanym również przez Axela Springera. Dobre, bo niemieckie.. Mam samochód produkcji niemieckiej - więc wiem, że dobry.. NO cóż.. Czas ucieka, wieczność pozostaje.. Tak jak zawsze! WJR
Kompromitacja Rady Etyki Mediów Półnagi Palikot w pozycji ukrzyżowanego Chrystusa na okładce „Newsweeka”, Tomasz Lis atakujący szefa PiS niczym rasowy, funkcyjny polityk, przyzwolenie na obecność satanisty Holokausto w mediach publicznych – to wszystko zdaniem REM nie jest niczym nagannym. Jak na ironię, REM została powołana do przestrzegania etyki w mediach. Ma m.in. zajmować się opiniowaniem zachowań dziennikarzy oraz ludzi związanych z mediami.
Rada bez kręgosłupa Decyzje Rady przestają dziwić po zapoznaniu się z karierami poszczególnych jej członków. Są wśród nich m.in. osoby o silnie lewicowych poglądach, byli członkowie PZPR, a także osoby, które według dokumentów służb specjalnych PRL były zarejestrowane, jako tajni współpracownicy bezpieki. Poprosiliśmy przewodniczącego REM Ryszarda Bańkowicza, by odniósł się do informacji z archiwów IPN, według których niektórzy członkowie Rady współpracowali ze służbami specjalnymi PRL. – Jestem tym zaskoczony, pierwsze słyszę – stwierdził szef Rady. Dopytywany, czy to dobrze, by takie osoby pozostawały w tym gremium, stwierdził: – Przyjęcie funkcji w REM nie łączy się z wypełnianiem deklaracji lustracyjnych. Zastępcą Bańkowicza jest Helena Kowalik, wieloletnia dziennikarka ultralewicowego tygodnika „Przegląd”. W 2003 r. Helena Kowalik krytykowała Ryszarda Czarneckiego w artykule „Panu już dziękujemy” zamieszczonym w „Przeglądzie”. Określiła go wówczas, jako eksposła, eksprzewodniczącego, eksministra, eksprezesa, który znów „spadł z konia”. Dodała, że Czarnecki został odwołany z funkcji doradcy do spraw unijnych, „bo nie robił nic poza pobieraniem dużej pensji”. W tym samym roku w „Przeglądzie” o wyższej szkole dziennikarstwa im. Melchiora Wańkowicza pisała z odrazą, że ma opinię prawicowej. To, dlatego, że szkoła zasłynęła z poparcia dla – zdaniem Kowalik – „wątpliwych politycznie inicjatyw”, jak nazwanie placu w Warszawie imieniem Ronalda Reagana. „Prawicowi politycy wykładający do niedawna w Wańkowiczu to osobny rozdział. Jan Parys – były minister obrony w rządzie Olszewskiego – znany jest z obsesji lustracyjnych i niewyparzonego języka”. Reszta kadry też się jej nie podobała. „Józef Szaniawski, nieformalny rzecznik płk. Ryszarda Kuklińskiego, też dobrze namieszał w głowach studentów swoimi wykładami o patriotyzmie. Gwiazdą krasomówstwa w tym gronie był Ryszard Bender (...)” – pisała z ironią.
Cenny współpracownik W archiwach Instytutu Pamięci Narodowej znajdują się raporty sporządzone przez funkcjonariusza bezpieki po spotkaniach z tajnym współpracownikiem „Ready”. Z dokumentów wynika, że pod tym pseudonimem krył się Ludwik Arendt, wówczas dziennikarz PAP, a obecnie członek Rady Etyki Mediów. Najpierw został zarejestrowany przez Departament II (kontrwywiad SB) MSW, a następnie przez wywiad w związku z wyjazdem, jako korespondent do USA. „Przez kierownictwo PAP oceniany, jako bardzo zdolny komentator polityczny. Cieszy się dużym zaufaniem – zawsze obsługiwał najważniejsze wydarzenia polityczne, konferencje z udziałem najwyższych przedstawicieli władz partyjno-państwowych. W ostatnich latach, jako przedstawiciel PAP towarzyszył naszym przywódcom w ich podróżach zagranicznych. „R” jest stałym komentatorem parlamentarnym. Zaangażowany członek PZPR – pełni funkcję I sekretarza oddziałowej organizacji partyjnej w PAP. Członek SD PRL” – pisał 13 czerwca 1982 r. kpt. K. Jakubski, st. inspektor z I Departamentu MSW (wywiad cywilny PRL). „»R« został pozyskany do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa na zasadach dobrowolności. Celem pozyskania było zapewnienie stałego dopływu informacji o warszawskim środowisku dziennikarskim. Wyniki rozpracowania wskazują, że figurant wykazywał zaangażowanie w realizację politycznej linii rządowej. W wypowiedziach był szczery, kontakty z SB utrzymywał chętnie. (…) »R« dostarczał informacji tzw. środowiskowych, które dotyczyły nastrojów, opinii i ocen krążących w środowisku dziennikarskim. Jednocześnie »R« był dwukrotnie wykorzystywany przez Kierownictwo Dep. II MSW do opracowań prasowych na temat pracy SB. W związku z zatwierdzeniem kandydatury »R« na stanowisko korespondenta PAP w Nowym Jorku przejąłem źródło na kontakt. »R« nie wyraził zdziwienia z naszego zainteresowania jego osobą. Fakt rozmowy przyjął naturalnie. Zaprezentował się, jako człowiek o poglądach ideowo-politycznych zbieżnych z naszymi. Wydaje się być osobą »z kręgu zaufanych«, jeśli chodzi o stosunek do władz najwyższych” – raportował swoim przełożonym kpt. Jakubski. Z dokumentów wynika, że po przybyciu do USA kontakt z „Readym” nawiązał rezydent wywiadu PRL. Jedna z rozmów dotyczyła spotkania „Ready” z dziennikarzem Jackiem Kalabińskim, który w 1984 r. wyemigrował do USA, gdzie został pracownikiem Radia Wolna Europa. „Zapytałem go o spotkanie z Kalabińskim na lotnisku w Nowym Jorku. Spotkanie to było przypadkowe. Z krótkiej rozmowy »R« z Kalabińskim wynika, że K. prowadzi nadal zajęcia (grupa 17–18 studentów) na Yale, zarabia niewiele. Wie, że w kraju są do niego pretensje za artykuł w Los Angeles Times. Szydzi z tych pretensji, nie wypowiada się na temat terminu czy powrotu w ogóle. Przygotowuje jakąś pracę, prawdopodobnie publikację. Wg »Ready« K. wygląda źle, nienaturalna twarz, zauważalna słaba kondycja fizyczna” – czytamy w notatce I Deprtamentu z 28 maja 1984 r. Zapytaliśmy Ludwika Arendta o znajdujące się w IPN dokumenty, według których został zarejestrowany, jako tajny współpracownik komunistycznej bezpieki. – To niemożliwe. Zaprzeczam wszystkiemu – powiedział nam. Nie przypominał sobie oficerów bezpieki Kowalskiego i Jakubskiego. – To niesamowite zupełnie, czego się dowiaduję. Nie rozmawiałem przecież na żaden temat z SB. Nie miałem żadnych z nią kontaktów – mówił nam Arendt. – Brałem udział w wielu spotkaniach, ale nie przypominam sobie kontaktów z SB – dodał.
Satanista w TVP nie przeszkadza Nowy skład REM został wybrany w kwietniu tego roku i natychmiast wybuchł skandal. Okazało się, że Rada została wybrana bez udziału Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy i w związku z tym na znak protestu KSD wystąpiło z Konferencji Mediów Polskich. „Nikt z Konferencji Mediów Polskich nie poinformował Zarządu KSD o terminie wyborów. W trakcie działalności Rady Etyki Mediów Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy, jako współzałożyciel Konferencji Mediów Polskich i jeden z podmiotów sygnatariuszy Karty Etyki Mediów zawsze delegowało do Rady jednego ze swoich członków oraz brało udział w wyborze jego składu. Prawo to mieliśmy zagwarantowane w statucie KMP” – napisali w specjalnym oświadczeniu członkowie KSD. W efekcie w skład REM weszli ludzie wyłącznie o lewicowych poglądach. Na efekt prac Rady w takim składzie nie trzeba było zbyt długo czekać.
Jednym z bardziej bulwersujących spraw jest stanowisko REM w związku z zatrudnieniem satanisty Adama Darskiego ps. Holokausto, Nergal w TVP. Do Rady wpłynęła lawina protestów, m.in. w formie listów. Jednemu z oburzonych widzów REM odpowiedziała, że „filozofia życiowa Adama Darskiego ma swoich zwolenników i w żaden sposób nie godzi w misyjność telewizji publicznej, która powinna uwzględniać różnorodność światopoglądową odbiorców. Jednym publiczne wypowiedzi, a także występy sceniczne tego artysty kojarzą się z szatanem i paleniem biblii, a innym z walką z białaczką”. – Pracując w Radzie przez dwa lata, widziałam, jak różny światopogląd mają jej członkowie. Uważam jednak, że przy odrobinie dobrej woli nawet osoba niewierząca mogłaby zrozumieć, czym jest bluźnierstwo – mówi nam dr Teresa Bochwic, działaczka opozycji, wykładowca akademicki i członek władz Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Dociekliwy Tomasz Lis, moralny „Newsweek” Kolejnym przykładem „obiektywizmu” REM jest jej stanowisko w sprawie programu Tomasza Lisa, w którym gościł prezes PiS Jarosław Kaczyński. „Program »Tomasz Lis na żywo« ma charakter autorski. Dziennikarz, gospodarz takiego programu, decyduje o sposobie jego prowadzenia, a także o tym, jak dalece ujawni swoje poglądy polityczne. Jarosław Kaczyński, godząc się na wywiad tuż przed wyborami, musiał być przygotowany na to, że dziennikarz zada mu w imieniu wyborców trudne pytania. Granica, której dziennikarz nie może przekroczyć, to dobra osobiste interlokutora. Zdaniem REM, nie zostały one naruszone”. W podobny sposób Rada potraktowała obrazoburczą okładkę „News-weeka”, na której był półnagi, „ukrzyżowany” Palikot. Zbulwersowany nią czytelnik napisał do REM:
„(…) Przedstawia ona Janusza Palikota na krzyżu, co w mojej opinii jest zestawieniem skandalicznym i raniącym uczucia religijne chrześcijan. O podobnej publikacji zamieszczonej niegdyś w gazecie »Machina« Rada Etyki Mediów wypowiedziała się zdecydowanie krytycznie, wyraźnie zwracając uwagę na szyderczy charakter umieszczonej tam grafiki – gatunkowo podobnej do tej z »Newsweeka« (…)”. W odpowiedzi REM oświadczyła: „(…) Symbolika religijna była i jest eksploatowana szeroko w kulturze i popkulturze dla rozmaitych celów, artystycznych, reklamowych, także obrazoburczych”, a redakcja „Newsweeka” pozostała wierna „podstawowym zasadom kultury i moralności”. W związku ze skandaliczną postawą REM w sprawie Holokausto i Tomasza Lisa na znak protestu z Rady odszedł jej wieloletni członek Maciej Iłowiecki. W swoim oświadczeniu napisał, że nie zgadza się z obecną polityką Rady Etyki Mediów, która usprawiedliwia wszelkie zachowania dziennikarzy. Stwierdził również: „Rada nie chce potępiać rozpanoszonego plotkarstwa i donosicielstwa, agresji, stronniczości i zaniedbywania powinności edukacyjnych, co uważam za jej podstawowy obowiązek”. Wśród powodów swojego odejścia Maciej Iłowiecki podał również i ten, że nie może i nie chce tolerować chamstwa w żadnej postaci – co czyni Rada wobec niejakiego Nergala – Adama Darskiego, który szydzi publicznie z symboli religijnych. „Jego przydomek Holokausto jest wyrazem antysemityzmu – obraża Żydów żyjących i tych, którzy zostali wymordowani, a także tych, którzy zginęli z nimi i za nich” – napisał w oświadczeniu Maciej Iłowiecki. Dorota Kania, Maciej Marosz
NATO po generalsku Niedawno zapytałem goszczącego w naszej uczelni notabla, czy nadchodzi koniec NATO. Naturalnie mój rozmówca, gen. Gary Speer, do niedawna zastępca dowódcy wojsk USA w Europie, nie podejmuje decyzji politycznych. Ale jest osobą kompetentną, aby o takich sprawach się wypowiadać. W armii służył ponad 30 lat. Walczył w każdej wojnie toczonej przez USA w tym czasie. Dowodził wszelkiego rodzaju jednostkami, od plutonu w górę. Jak żartował, przeżył nawet ekspedycję (tour od duty) do departamentu stanu. Był tam oficerem łącznikowym. Zna nie tylko wojsko od podszewki, ale również politykę międzynarodową i dyplomację. Gen. Speer przyznał, że nastały ciężkie czasy dla NATO, odzywają się nawet głosy, aby go rozwiązać. Uważa, że to zły pomysł. Jego zdaniem NATO to najwspanialszy sojusz, jaki kiedykolwiek powstał. „Dzięki niemu mieliśmy dekady stabilności – mówi. – To NATO przyczyniło się do wzrostu demokracji, gospodarki oraz możliwości obronno-militarnych. Dzięki Paktowi miliony Amerykanów poznały miliony Europejczyków”. Generał podkreśla, że ta transkulturowa integracja jest nie do przecenienia. Uzmysławia nie tylko amerykańskim żołnierzom stacjonującym w bazach wojskowych, ale również ich rodzinom i przyjaciołom, czyli osobom, które od kilkudziesięciu lat żyją i podróżują okresowo do Europy, dlaczego Stary Kontynent jest wart zachodu, dlaczego warto go bronić i wydawać na jego bezpieczeństwo pieniądze amerykańskiego podatnika. „To doprowadziło do lepszego porozumienia między narodami. Obawiam się, że w przyszłości stracimy to” – powiedział mój rozmówca. Naturalnie istnieją problemy, szczególnie od końca zimnej wojny. Nastąpiło wtedy przekształcenie sił NATO w połączone siły narodowe państw członkowskich. A co dalej? Dalej miało być to samo: stabilizacja, demokracja, prosperity i wspólna obrona tych wartości. Wnet po upadku muru berlińskiego NATO zaczęło się powoli rozszerzać. Na początku było Partnerstwo dla Pokoju (Partnership for Peace). Chodziło o to, aby nauczyć się, jak zmienić zniewolone wojsko w stylu sowieckim na wolną armię popierającą demokrację. – Aby się wzajemnie poznać i przyzwyczaić, podkreślano kompatybilność i promowano stosunki międzyludzkie. Na przykład, do Polski posłano Gwardię Narodową ze stanu Illinois, bo w jej szeregach było wielu Amerykanów polskiego pochodzenia. Zresztą włączenie Polski do NATO było tu kluczowe, bo Polska z nowych demokracji jest największa i najważniejsza – podkreślał generał. I kontynuował: – W międzyczasie NATO prowadziło stałe operacje, między innymi interweniowało na Bałkanach, jak również rutynowe działania, na przykład przeciwko szmuglowi ludzkim towarem przez Morze Śródziemne. Po atakach terrorystycznych na USA 11 września, NATO automatycznie odwołało się do artykułu 5. Atak na jednego członka, to atak na wszystkich. Stosując paradygmat z Partnerstwa dla Pokoju, zintegrowano w ramach koalicji również i wojska spoza NATO, które uczestniczyły w wojnie przeciw terrorowi. Bez NATO nie byłoby koalicji w Iraku i Afganistanie. Każdy wysłany tam żołnierz koalicji oznacza, że Ameryka mogła przysłać jednego wojaka mniej. Zresztą dotyczy to wszystkich innych operacji, gdzie zadania bojowe na swoje barki przejęli sojusznicy: w Darfurze, Sierra Leone, Libanie czy Kongu. Europejczycy, zgodnie ze swoimi zobowiązaniami sojuszniczymi, do Iraku i Afganistanu przysłali największą liczbę wojska ze wszystkich koalicjantów USA. Europejscy alianci byli niezastąpieni, jeżli chodzi o logistykę. Niemcy, Włochy i Turcja były tu kluczowe. Szczególnie Niemcy odgrywają bardzo ważną rolę. Tutaj wciąż pozostaje gros wojskowej infrastruktury amerykańskiej: bazy, szpitale, logistyka, kwatermistrzostwo. To właśnie z Niemiec, a nie z USA wychodzą amerykańskie oddziały i zaopatrzenie na wojny w Iraku i Afganistanie. Według generała nad NATO zbierają się też ciemne chmury. Brak politycznej woli, aby kontynuować sojusz, odzwierciedla się w spadku udziału Amerykanów w jego strukturach w Europie. Obecnie przy NATO zostało zaledwie dwóch generałów armii USA, kiedyś było ich ponad trzydziestu. Na krytykę, że sojusz Amerykę za dużo kosztuje gen. Speer odparowuje, że NATO jest korzystne dla amerykańskiej gospodarki. Przecież sojusznicy stale zamawiają wojskowy sprzęt amerykański. Kontrakty europejskie napędzają przemysł zbrojeniowy w USA. Inne problemy zarysowują się po stronie sojuszników. Na przykład Niemcy zignorowały artykuł 5 i odmówiły udziału w wojnie w Iraku. Inne kraje posłały swoje wojska tam i do Afganistanu, ale operują wedle bardzo ścisłych ograniczeń. Na przykład Rumuni w Iraku nie chodzili na patrole. Niemcy w Afganistanie nie mogą patrolować w nocy ani pieszo. Włosi udają, że patrolują, a w rzeczywistości unikają walki. Po części jest to wina amerykańskich regulacji wojskowych. W pewnym momencie wydano rozkaz zakazujący opuszczania baz bez opancerzonych samochodów terenowych. A sojusznicy takich nie mieli. Większość aliantów z tego skwapliwie skorzystała. Ale nie polsko-ukraiński batalion w Iraku. Polacy w Afganistanie patrolują naprawdę. Obecnie mamy 28 krajów członkowskich NATO, a w tym ostatnio Albanię. – Martwimy się, że inne kraje nie spełniają standardów sojuszu. Tylko pięć państw członkowskich wydaje 2 proc. swojego dochodu narodowego na obronność. Do niedawna Bułgaria udawała, że jest szóstym. Statystyki są często wydumane. Tak naprawdę więc USA płaci członkowskie zobowiązania 23 państw NATO – mówił Speer. Czy to koniec NATO?
– To zależy tylko od nas. Wciąż jest to przecież bardzo wartościowy sojusz – twierdzi generał. Jego zadaniem NATO potrzebuje amerykańskiego kierownictwa, bo inaczej przestanie istnieć. Miejmy nadzieję, że amerykańscy politycy się z tym zgodzą. Marek Jan Chodakiewicz
Duch „doktryny Breżniewa” krąży nad UE Kanclerz Angela Merkel i prezydent Nicolas Sarkozy musieli mieć nietęgie miny, gdy w poniedziałkowy wieczór dotarła do nich informacja, że premier Grecji Jeorios Papandreu zapowiedział przeprowadzenie referendum w sprawie wdrożenia kolejnego etapu pomocy finansowej dla jego kraju. Zwłaszcza, że dopiero, co widzieli się z greckim premierem, który wyrażał zadowolenie z postanowień szczytu państw eurostrefy. Co takiego wydarzyło się potem, że premier Papandreu podjął decyzję o referendum? Jak i co spowodowało, że się z niej ostatecznie, – o czym jest już głośno – wycofał? Czynników pierwszej decyzji jest zapewne wiele. Chociażby kalkulacja polityczna wyrastająca z coraz większej presji własnego społeczeństwa, które nie chce już dłużej cierpieć z powodu problemów zagranicznych banków posiadających całe szuflady greckich obligacji. Papandreu zdawał sobie też sprawę z tego, jakie mogą być społeczne konsekwencje dalszego wdrażania „pomocy” dla Grecji. Ogłoszenie referendum i ewentualne powiedzenie w nim przez większość społeczeństwa „tak” w pewnym sensie rozgrzeszałoby go z tego, co się będzie działo dalej. Zawsze mógł ogłosić: „naród tak chciał”, „sami głosowaliście za dalszą pomocą UE”. Ale równie ciekawa jak motywacja, którą mógł się kierować grecki premier, jest reakcja największych rozgrywających w Unii. Świeżo mamy w pamięci niedawne głosowanie w słowackim parlamencie, kiedy to tamtejsi posłowie najpierw odrzucili włączenie się Słowacji do pakietu ratunkowego strefy euro dla Grecji, po to tylko, by po kilku dniach ów pakiet zaakceptować. W tym czasie nie zmienił się przecież skład słowackiego parlamentu… Przypadek męczenia Irlandczyków, by wreszcie przyjęli traktat lizboński, jest na tyle znany, że nie trzeba go tu przypominać. A na reakcję „wielkich graczy”, zmierzającą do tego, aby wyperswadować premierowi Papandreu pomysł przeprowadzenia referendum, długo nie trzeba było czekać. Nasuwa się tu pewna analogia. W państwach bloku komunistycznego obowiązywała tzw. doktryna Breżniewa. Jej istotę lepiej oddaje określenie „zasada ograniczonej suwerenności”. Dotyczyła ona państw satelickich Moskwy, bo sam Związek Sowiecki był państwem jak najbardziej suwerennym. Przykład niedawnego głosowania w słowackim parlamencie oraz sytuacja z Grecją, gdzie wystarczyły dwa dni, by premier Papandreu wycofał się z idei referendum, czyli – mówiąc potocznie – bez zażenowania dał sobie zrobić „z gęby cholewę”, pokazują, że pewne elementy ducha tej doktryny przeniesione zostały na grunt dzisiejszej Unii Europejskiej. Kanclerz Merkel czy prezydent Sarkozy nie zapowiadają, co prawda „bratniej pomocy militarnej” w celu przywrócenia porządku w Grecji, jednak nie wyobrażają sobie, by Ateny nie chciały przyjąć „bratniej pomocy” finansowej przeznaczonej głównie na ratowanie m.in. niemieckich i francuskich banków. Reakcja „wielkich” zaczęła się od oburzenia i szantażu, potem premierowi Grecji objawiła się nagle w rządzie opozycja, aż wreszcie nastąpiła kapitulacja. Jakieś tajemne siły zadziałały i w tym przypadku. Można by posłużyć się słowami poety: „Inni szatani byli tam czynni”. Liderzy UE są w stanie zrobić dużo, by ratować polityczny projekt wspólnej waluty i w ogóle samą Unię. Poświęcą wiele, w tym także zdrowy rozsądek, by ich wielka idea nie zbankrutowała. Dlatego, jak w dobrym thrillerze, w sprawie Grecji i nie tylko, zapewne czekać nas będzie jeszcze wiele zaskakujących zwrotów akcji… Mankamentem tego thrillera jest jednak to, że koniec, mimo wszystko, łatwo przewidzieć.
http://naszdziennik.pl/
KALININGRAD - DEMONY UWOLNIONE Zgodnie z zapowiedziami obecnego rządu do priorytetów tzw. polskiej prezydencji zaliczono sprawę otwarcia granicy z obwodem kaliningradzkim. Ten rosyjsko-niemiecki projekt jest dziś najmocniej forsowanym zadaniem polskiej dyplomacji. Zmierza on do uczynienia z obwodu kaliningradzkiego rosyjskich „drzwi do Europy”, poprzez które Rosjanie wejdą w obszar polityki gospodarczej UE, a ich przedsiębiorcy uzyskają unijne fundusze. U podstaw projektu leży koncepcja reaktywacji Prus Wschodnich, przed którą ostrzegał przed laty prof. Paweł Wieczorkiewicz. W perspektywie najbliższych 10-20 lat obwód może wrócić do niemieckiej macierzy, stając się symbolem trwałego sojuszu rosyjsko-niemieckiego. Dzięki inwestycjom UE Kaliningrad przekształciłby się w rodzaj euroregionu pod niemiecko-rosyjskim protektoratem. Pozostając oficjalnie pod władzą Rosji chłonąłby niemiecki kapitał dając w zamian dostęp do rynku rosyjskiego i stając się głównym narzędziem w umacnianiu politycznego przymierza Rosji i Niemiec. Realizacja tego projektu prowadziłby w istocie do rewizji ustaleń konferencji poczdamskiej i podważenia dotychczasowego porządku europejskiego. Polsce wyznaczono rolę kraju tranzytowego i powierzono misję „usuwania przeszkód stojących na drodze poprawy relacji rosyjsko-niemieckich” – jak podkreślał to sam Donald Tusk Warunkiem powodzenia planu jest oczywiście otwarcie granicy unijnej - polsko-rosyjskiej. Obecną inicjatywę należy przypisać ministrowi Ławrowowi, który w październiku 2009 roku zorganizował w Kaliningradzie spotkanie ministrów spraw zagranicznych Litwy i Polski. Tematem miała być „przyszłość enklawy w jednoczącej się Europie”. Sprzeciw wobec otwarcia granicy natychmiast zadeklarowała Litwa, zwracając m.in. uwagę na postępującą militaryzację obwodu, zagrożenie rosyjską przestępczością oraz zwiększenie liczebności rosyjskiego garnizonu. Strona polska nie dostrzegała natomiast żadnych zagrożeń. Otwarcie granicy z Rosją stało się odtąd priorytetem dyplomacji III RP. To minister Sikorski przy każdej okazji zabiegał o przyspieszenie inicjatywy Ławrowa, nazywając ten pomysł „wspaniałą rzeczą dla Rejonu Morza Bałtyckiego, Litwy, Polski i Rosji". Tuż przed tragedią smoleńską 24 marca 2010 roku szefowie MSZ Polski i Rosji wspólnie wystąpili do Komisji Europejskiej o wyrażenie zgody, by ruch przygranicznych objął cały obwód kaliningradzki. Zadanie wydawało się niełatwe, ponieważ wynegocjowana kilka miesięcy później polsko-rosyjska umowa była od początku sprzeczna z prawem unijnym. Zakłada ono, bowiem, że państwa UE mogą zawierać umowy dotyczące zewnętrznych granic lądowych, w których szerokość pasa przygranicznego wynosi od 30 do 50 km, podczas gdy obwód kaliningradzki rozciąga się z północy na południe na odległość ponad 100 km. Dla polskiej umowy, przewidującej objęcie ruchem bezwizowym całego obwodu musiałby, zatem zostać stworzony wyjątek. Dodatkowym problemem jest fakt, że umowa traktuje obwód, jako podmiot prawa międzynarodowego - mimo, iż stanowi on jedynie część terytorium Federacji Rosyjskiej. Niemałą przeszkodę stanowiła także polityka niektórych państw strefy Schengen zmierzających do uszczelniania wewnętrznych granic UE. Kontrole na granicach przywróciła Dania, a na początku lipca br. zrobiła to Norwegia. W tej sytuacji, zgoda na otwarcie granicy z obwodem kaliningradzkim wydawała się trudna do przeforsowania. Nie może dziwić, że w zabiegach dyplomatycznych stronę polską silnie popierały Niemcy. Projekt jest aktywnie wspierany przez związek „wypędzonych” z Prus Wschodnich i należy do priorytetów polityki Angeli Merkel. W sierpniu br. Komisja Europejska zaaprobowała propozycję, aby cały obwód kaliningradzki został objęty unijnymi regulacjami bezwizowego ruchu przygranicznego. Przed kilkoma dniami zaś umowę o otwarciu granicy zaakceptowali ambasadorzy państw unijnych. Oznacza to, że na wniosek Polski prawo UE zostanie celowo zmienione, by Rosjanie zamieszkujący obwód mogli bez przeszkód przekraczać granicę. Zabiegi ministra Sikorskiego zmierzają obecnie do uzyskania potwierdzenia umowy przez unijnych ministrów spraw wewnętrznych, a następnie zatwierdzenia jej w Parlamencie Europejskim. Zastanawiające jest, że rząd Donalda Tuska, tak ukierunkowany na działania propagandowe nie chwali się publicznie swoim największym sukcesem dyplomatycznym. Milczą o tym również rządowe media. Można przypuszczać, że ta zadziwiająca skromność ma swoje ważne przyczyny. Rozgłos nadany sprawie musiałby, bowiem ujawnić wręcz niebywały stopień uległości, z jaką wykonywano dyspozycje rosyjsko-niemieckie oraz zwrócić uwagę Polaków na zagrożenia wynikające z realizacji projektu Prusy Wschodnie. Wkrótce każdy z nas będzie miał okazję odczuć na własnej skórze skutki pojednania z płk Putinem i doświadczyć „cywilizacyjnych zdobyczy” płynących z otwarcia granicy. Ten najważniejszy cel polskiej prezydencji został wyraźnie określony podczas spotkania ministrów spraw zagranicznych Polski, Rosji i Niemiec, zorganizowanego w Kaliningradzie w maju br. „Dzisiaj publicznie proszę Komisję Europejską o to - o co ją proszę kanałami dyplomatycznymi - aby jak najszybciej uchwaliła zmienione rozporządzenie, które po zatwierdzeniu przez Parlament Europejski umożliwi nam podpisanie gotowej już umowy o małym ruch granicznym”- informował wówczas minister Radosław Sikorski. Rosyjski minister Ławrow stwierdził zaś, że „jedyną przeszkodą na drodze jak najszybszego podpisania umowy jest biurokratyczne podejście, które ignoruje interesy dwóch krajów, których to dotyczy, czyli Polski i Rosji" i wyraził przekonanie, że „zdrowy rozsądek, weźmie górę i sprawa zostanie rozwiązana w ciągu najbliższych miesięcy”. Kilka dni później dyrektor oddziału Unii Europejskiej MSZ Rosji Georgij Michno przemawiając w Moskwie na rosyjsko-polskim seminarium wyraził przekonanie, że „Polska dołoży maksymalnych wysiłków, aby słynny regulamin Rady Unii Europejskiej nr. 1931 w sprawie małego ruchu przygranicznego został uzupełniony.” 18 października br., tuż przed decyzją ambasadorów państw UE doszło do spotkania wiceszefa MSZ Federacji Rosyjskiej Władimira Titowa z wiceministrem spraw zagranicznych Polski Jerzym Pomianowskim, podczas którego „omówiono przygotowania do podpisania przed upływem tego roku międzyrządowego porozumienia w sprawie trybu miejscowego ruchu przygranicznego”. Uwagę zwraca rażąca niesymetryczność działań polskiej dyplomacji w stosunku do wrogich poczynań strony rosyjskiej. Otwarcia granicy z FR dokonano rękami polityków obecnego rządu, nie wymagając od Rosji żadnych ustępstw ani nawet wzajemności w życzliwym traktowaniu polskich i unijnych interesów. Co więcej – Rosjanie prowadzą bezczelną grę pozorując wręcz niechęć lub obojętność wobec projektu. 6 czerwca br. w Soczi premier Władimir Putin ostro skrytykował celowość wprowadzania ułatwień wizowych dla obwodu kaliningradzkiego. Putin oświadczył, iż Rosja nie zamierza walczyć o wizowe przywileje dla obwodu i nie będzie zabiegać o specjalne interesy wybranego regionu kosztem pozostałych. W opinii wielu analityków wystąpienie Putina należało traktować, jako presję Moskwy na Unię Europejską w celu przyspieszenia negocjacji dotyczących wprowadzenia ruchu bezwizowego między całą Rosją a Unią Europejską. Wynegocjowany przez Polskę projekt wychodzi naprzeciw tym żądaniom, ponieważ poszerza ruch przygraniczny na obszar całego obwodu, co w praktyce oznacza otwarcie granicy z FR. Choć obwód kaliningradzki należy do najbardziej zmilitaryzowanych miejsc na świecie i stwarza wielorakie zagrożenia militarne, ekologiczne i epidemiologiczne – pod adresem Rosji nie pojawił się żaden postulat zmniejszenia tych zagrożeń. Przeciwnie, w ostatnim czasie za sprawą celowych działań władz rosyjskich wzrosły one znacząco. Wbrew wcześniejszym obietnicom w obwodzie rozmieszczono rakiety balistyczne typu Iskander. Parametry techniczne rakiet pozwalają nie tylko na konwencjonalne uderzenie, ale również na przenoszenie głowic jądrowych. Ich dyslokacja w pobliżu polskiej granicy jest wrogim posunięciem politycznym i oznacza, że cały obszar Polski znalazł się w bezpośrednim zasięgu sił uderzeniowych Federacji Rosyjskiej. Ta decyzja pociąga za sobą zwiększenie liczebności wojsk stacjonujących w obwodzie. Realne zagrożenia wynikają również z poziomu przestępczości na tym terenie. Już przed kilkoma laty w regionalnejDumie alarmowano, że przestępcy kontrolują ponad 60 procent państwowych instytucji, 80 procent banków i większość prywatnych przedsiębiorstw. W ciągu ostatnich kilku lat w mieście z rąk „plutonów egzekucyjnych” zginęło ponad 20 przedsiębiorców. Padli ofiarą mafii, złożonej z funkcjonariuszy FSB i kierowanych przez nich grup przestępczych. Według oficjalnych danych z roku 2010, liczba zabójstw wzrosła w obwodzie kaliningradzkim o 150 procent, czynów chuligańskich o ponad 100 proc., a pobić i ciężkich uszkodzeń ciała o 33,3 proc. Wciąż notuje się bardzo wysokie bezrobocie i najwyższy w Rosji wskaźnik zachorowań na gruźlicę i AIDS. Wciąż wybuchają epidemie błonicy, odry i tyfusu. Obwód od lat jest największym punktem tranzytowym przemytu narkotyków oraz handlu „żywym towarem”. W samym Kaliningradzie 20 tysięcy osób żyje z dystrybucji narkotyków, kilkakrotnie więcej trudni się prostytucją, a ponad 2 tysiące dzieci to młodociani przestępcy. Migracja najgroźniejszych form przestępczości, przemyt, korupcja, choroby i rozliczne patologie, działalność mafii i rosyjskich służb specjalnych, przenikanie agentury - to tylko niektóre z zagrożeń czekających nas po otwarciu granicy z FR. Polskie społeczeństwo, przed którym ukrywa się realne skutki tego obłędnego projektu, w większości nie jest świadome niebezpieczeństw. Tym bardziej nie wie - komu służy ten pomysł i z jakim historycznym ryzykiem jest związany. Obecne władze III RP nigdy nie próbowały wykazać rzekomych korzyści płynących z otwarcia granicy, zadowalając opinię publiczną demagogicznymi frazesami o rozwoju handlu przygranicznego czy rozkwicie turystyki. Nie istnieją symulacje ani wyliczenia dotyczące skutków ekonomicznych, szczególnie związanych z importem „szarej strefy”, przemytem czy działalnością firm mafijnych. Warto podkreślić, że Rosja nie uczyniła żadnych kroków, by odwzajemnić zaangażowanie w projekt polityków PO-PSL, chyba, że za taki gest uznamy podpisanie przed kilkoma dniami przez prezydenta Miedwiediewa dekretu o utworzeniu fundacji Centrum Rosyjsko-Polskiego Dialogu i Porozumienia, która ma być partnerem powstałego już dawno w Polsce Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia.
Rosyjska „enklawa” pretendująca do miejsca w Europie, której mieszkańcy wkrótce pojawią się w Polsce, jest w istocie skupiskiem najgłębszych problemów trapiących Federację Rosyjską i ogniskiem najgorszych, postsowieckich patologii. Miejsce to zapisało się w historii Polski, jako złowieszczy syndrom konfliktów i zagrożeń dla naszego bytu państwowego. Do dziś nad dziejami naszego narodu ciąży przekleństwo tajnej konwencji rosyjsko-pruskiej o rozbiorze Rzeczypospolitej. Powstała w tym samym 1772 roku, w którym powołano do życia prowincję Prusy Wschodnie. Napisano w niej m.in.: „Jej Cesarska Mość imperatorowa Wszech Rosji i Jego Królewska Mość król Prus zaręczają sobie w sposób najbardziej stanowczy pomoc wzajemną w realizacji planów wykorzystania obecnych okoliczności by rewindykować okręgi Polski, do których posiadają dawne prawa, jak również by wystarać się o jakąś z posiadłości Rzeczypospolitej, jako o ekwiwalent praw, pretensji i żądań wobec niej.” Działania rządu Donalda Tuska i świadomy współudział we współczesnym projekcie Prusy Wschodnie są ewidentnie sprzeczne z polskim interesem i już dziś prowadzą do reaktywacji historycznych demonów. Aleksander Ścios
Farsa tzw. wymiaru sprawiedliwości III RP: Prof. Legutko przed sądem za “smarkaczy” Sąd dziś zajmuje się sprawą byłych uczniów, którzy w przed dwoma laty domagali się zdjęcia krzyży we wrocławskim liceum. Chcą oni przeprosin od europosła PiS Ryszarda Legutki, który nazwał ich “rozwydrzonymi smarkaczami”. Postępowanie monitoruje Helsińska Fundacja Praw Człowieka. „Rozprawa w Sądzie Okręgowym w Krakowie odbędzie się z powództwa Zuzanny Niemier i Tomasza Chabinki przeciwko prof. Ryszardowi Legutko za publiczne nazwanie ich m.in. “rozwydrzonymi i rozpuszczonymi przez rodziców smarkaczami”, a ich działania “typową szczeniacką zadymą”. Sprawa jest objęta Programem Spraw Precedensowych Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Powodów w postępowaniu reprezentuje pro bono adw. dr Anna-Maria Niżankowska-Horodecka” – informuje „Gazeta Wyborcza Kraków”. Sprawa zaczęła się w momencie, gdy Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu orzekł, że krzyże w szkołach są złamaniem świeckości państwa. W 2011 roku roku Wielka Izba Trybunału Praw Człowieka podważyła wyrok niższej instancji ws. wieszania krzyży w klasach. Sędziowie uznali, że ich obecność nie narusza Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Jednak zachęceni pierwszym wyrokiem, Zuzanna Niemier oraz Tomasz Chabinka, którzy byli wówczas uczniami klasy maturalnej XIV Liceum Ogólnokształcącego w Wrocławiu złożyli w gabinecie dyrektora szkoły petycję, w której zwrócili się prośbą o usunięcie symboli religijnych z terenu szkoły. Dyrektor zadecydował jednak, że symbole religijne pozostaną obecne w szkolnych klasach i tłumaczył, że polskie przepisy pozwalają na umieszczanie takich symboli w szkołach. Zachowanie uczniów było szeroko komentowane przez media. Prof. Ryszard Legutko powiedział w „Naszym Dzienniku”, że: „Tak naprawdę chodzi o zadymę. Rozpuszczeni smarkacze czują się kompletnie bezkarni. To jest typowa szczeniacka zadyma. Przy czym za zadymę to człowiek bywa – jak chodzi do szkoły i szkoła jest dobra – karany”. W „Gazecie Wrocławskiej” dodał zaś, że: „Jeżeli młodzi ludzie dostają od starszego i mądrzejszego reprymendę, to powinni się zastanowić. A jeśli się nie zastanawiają, tylko wygrażają, to znaczy, że rzeczywiście są rozpuszczonymi smarkaczami”. Legutko powiedział również, że kreślenie “smarkacz” nie jest przesadzone. „To jest coś, co określa tego typu zachowania. Zresztą ci młodzi ludzie wcale nie są wyjątkiem. Według określenia jednego z bardziej przenikliwych diagnostów współczesności, dzisiejszy człowiek jest “rozpuszczonym bachorem”. Chodzi o to, że człowiek nie akceptuje żadnych granic. Uważa, że jego wola nie powinna się spotkać z żadnym oporem” – mówił filozof. W marcu 2010 r. uczniowie złożyli pozew, wskazując, iż doszło do naruszenia ich dóbr osobistych w postaci dobrego imienia oraz godności osobistej poprzez publiczne określenie ich mianem “smarkacz” oraz “szczeniak” przez pozwanego Ryszarda Legutko.„Powodowie argumentowali, iż użyte przez pozwanego słowa są wysoce obraźliwe oraz dotkliwe, gdyż padły one z ust osoby cieszącej się powszechnym zaufaniem i poważaniem. W ich ocenie podjęte przez nich działania nie dawały podstaw do używania tak mocnych określeń pod ich adresem. Zdaniem pozwanych ich działania stanowiły jedynie inicjatywę obywatelską mającą na celu rozpoczęcie dyskusji na tak aktualny i ważny, choć wysoce kontrowersyjny, temat obecności krzyży w polskich szkołach” – czytamy w Gazecie Wyborczej. W listopadzie 2010 r. Sąd Okręgowy w Krakowie oddalił wniosek pełnomocnika prof. Ryszarda Legutki o odrzucenie powództwa ze względu na immunitet, który przysługuje pozwanemu z racji pełnionej przez niego funkcji posła Parlamentu Europejskiego. Także Sąd Apelacyjny w Krakowie oddalił zażalenie złożone przez pełnomocnika pozwanego. Prof. Ryszard Legutko jest jednym z najwybitniejszych polskich filozofów, na którego książkach wychowało się wielu konserwatystów. Jest on również autorem genialnego eseju „Nie lubię tolerancji”. Dziś Legutko będzie musiał przyzwyczaić się do „toleroncjanizmu”, który zaczyna zbierać swoje ofiary. Joanna Najfeld doświadczyła, czym jest wieloletni proces (który wygrała) z „postępowcami”, którzy coraz częściej walczą za pomocą pozywania swoich oponentów ideologicznych do sądu. „Tolerować nie znaczy zapominać, że to, co tolerujemy, na nic więcej nie zasługuje” – mawiał Mikołaj Davilla. Czy byli licealiści znają tego filozofa? Jakoś w to wątpię. Procesowi przyglądać się będzie Helsińska Fundacja Praw Człowieka, która zapewne będzie pilnować by granice „tolerancji” nie zostały przekroczone. Chyba nikt już nie ma wątpliwości, że w obronie krzyża przed sądem stanie w Polsce jeszcze wielu chrześcijan. Tym razem sprawa jest odpryskiem awantury o krzyż, jednak dotyczy ludzi, którzy chcieli w imię swojego “widzimisie” pozbyć się z przestrzeni publicznej dziedzictwa tego kraju. Czy naprawdę chodzi wyłącznie o obrazę za słowo “smarkacz”?
Ł.A/Gazeta Wyborcza/Gazeta Wrocławska/
Poniżej, jeden z prostych a celnych komentarzy na Forum Fronda:
Coz, ponoc w jezyku polskim slowo ¨duren¨ nie jest slowem obrazliwym wedlug niezawislego sadu i spokojnie mozna go uzywac nawet w stosunku do Prezydenta RP. Czy zatem slowo ¨rozwydrzony smarkacz¨ jest slowem obrazliwym w stosunku do 18-latka? Jestem niezmiernie ciekawy, jaka wykladnie i opinie bieglych tym razem przyjmie niezawisly sad. Marcin30006 (11 March 2011, 13:11
Prof. Krasnodębski usunięty z UKSW - Mojego zwolnienia z UKSW domagała się Magdalena Środa, może to ona, jako oficer polityczny nadaje ton polskiej edukacji, choć chyba księża nie powinni jej słuchać – mówi prof. Zdzisław Krasnodębski w rozmowie z Jarosławem Wróblewskim.
Teraz na uczelni katolickiej wycina się z powodu poglądów? - Oficjalne powody są zawsze inne, ale potwierdzam, że rozstałem się z tą uczelnią. Kłopoty zaczęły się po zmianie rektora UKSW. Poprzedni ks. prof. Raumianek zginął w katastrofie smoleńskiej. Przyszedł inny ks. prof Henryk Skorowski i wiele rzeczy w naszej dotychczasowej współpracy zaczęło nagle uczelni przeszkadzać. Oficjalne powody mojego zwolnienia są dydaktyczno-organizacyjne.
Czy władze uczelni miały zastrzeżenia do pana pracy naukowej? - Byłem na UKSW profesorem mianowanym, głównie pracuję na Uniwersytecie w Bremie. Przyjeżdżałem do Warszawy na wykłady raz w miesiącu. Ta umowa funkcjonowała przez 10 lat.Teraz dano mi do zrozumienia, że nie chcą mnie w Instytucie Socjologii, gdzie zaszło wiele zmian moim zdaniem na gorsze. Poziom zamiast się podwyższać, obniża się. Gdy odkryłem, że studenci dokonują masowych plagiatów, kopiując z internetu, atmosfera jeszcze się pogroszyła. Dyrektor Instytutu ks. Tadeusz Bąk twierdził, że zaniedbuję studentów z powodu zaangażowania politycznego, co oczywiście nie było prawdą.
Ktoś z panem rozmawiał o powodach zwolnienia? - Dowiedziałem się tylko od dziekana ks. Jarosława Korala, że dyrektor Instytutu Socjologii mnie już w nim „nie widzi“. A na początku roku akademickiego rektor stwierdził, że musi ze mną porozmawiać, z powodu mojej „jednostronnej“ publicystyki. Zdębiałem, bo w Niemczech byłoby to nie do pomyślenia, aby taka uwaga padła z ust rektora w stosunku do profesora. Do dalszej rozmowy nie doszło. Nie zamierzałem zresztą konsultować się w sprawie moich poglądów politycznych i społecznych z księdzem rektorem.
Próbował pan zostać na uczelni? - Nie chciałem odchodzić z UKSW, mimo że praca tam była dla mnie dużym obciążeniem. Prosiłem o zmniejszenie pensum. Ostatnio postawiono warunki zaporowe - cztery wykłady w tygodniu. To jednak zupełnie nie wchodzi w grę, bo kolidowałoby z zajęciami w Bremie. Nie było woli współpracy. Próbowałem przenieść się w takiej sytuacji do Instytutu Politologii, jednak dowiedziałem się, że ks. rektor zakazał, by mnie tam przyjęto. Dziwnym zbiegiem okolicznosci mojego zwolnienia domagała się Magdalena Środa w łamach Gazety Wyborczej w tekście z maja „Nieszczęśni patroni“, napisanym w stylu „Żołnierza Wolności“. Może to ona, jako oficer polityczny, nadaje dziś ton polskiej edukacji, choć chyba księża nie muszą jej słuchać?
Rozmawiał Jarosław Wróblewski
Przypadek usunięcia z UKSW profesora Zdzisława Krasnodębskiego pokazuje, że w tym systemie nie ma przypadków Z wywiadu z profesorem Zdzisławem Krasnodębskim wyłania się dość jasny obraz jak to wszystko funkcjonuje. Mamy, więc znanego, cenionego za granicą i w Polsce profesora, stałego wykładowcę Uniwersytetu w Bremie, wiernego powołaniu polskiej inteligencji by zawsze mówić prawdę, który mógłby rozsławiać nadal imię uczelni - Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Ale tak już nie będzie. Śmierć poprzedniego rektora, księdza profesora Ryszarda Rumianka w tragedii smoleńskiej także i tu, jak w tylu innych miejscach, spowodowała lawinę zmian. Ich finał jest dla profesora jednoznaczny: wypchnięto go z uczelni pod formalnymi pretekstami, wyraźnie jednak zanurzonymi w dziwacznym sosie zarzutów o "jednostronną publicystykę". Co zresztą jest o tyle zabawne, że trudno sobie wyobrazić publicystykę dwustronną. A jeśli już, to może jakieś przykłady? Czy liczni w środowisku akademickim żołnierze partii rządzącej spełniają te kryteria? Mniejsza o to. To, co spotkało profesora doskonale wpisuje się, bowiem w liczne lekcje udzielane nam codziennie przez system III Rzeczpospolitej, tak pieczołowicie i tak skutecznie restaurowanej po 10 kwietnia 2010 roku, kiedy zginął kwiat elit postulujących budowę nowego państwa, ze śp. prezydentem Lechem Kaczyńskim, a na ich miejsce natychmiast wstawiono ludzi pozbawionych tej ambicji. I zaczęto udzielać lekcji. Jasnych, prostych, tak by nikt nie miał złudzeń, jakie obowiązują reguły. Tak, więc o tym czyje poglądy są obiektywne decyduje władza. Rzecznik rządu Paweł Graś uznał nawet, i słusznie, iż nie ma się, co z tym kryć i wystawił po kampanii cenzurki publicystom, jednych chwaląc, innych ganiąc. Świat dziennikarski przyjął to ze zrozumieniem. Zmieniły się też kryteria tego, czym jest sukces. Bo sukces, wbrew zgniłej definicji kapitalistycznego świata, nie polega dziś na zbudowaniu minimalnym kosztem największego tygodnika w Polsce i na bezpiecznym przeprowadzeniu swojej gazety przez okres, kiedy inne projekty padają jak muchy. Nie. Bo jeśli media te są opozycyjne, to kończy się kłopotami. Nowe czasy wymagają przewartościowań na wielu polach. I tak ulubionym księdzem polskich mediów bliskich władzy staje się ten kapłan, który dostrzega i potrafi wyrazić uroki satanisty, a widząc oblicze chamskiego antyklerykalizmu umie wydobyć jego świeżość i piękno. Estetycznie nie do zniesienie jest natomiast dostrzeganie przyczyn i tragedii smoleńskiej głębiej niż widzi to nasza władza. Precyzyjna analiza jak mogło dojść do tak niewyobrażalnej w świecie Zachody katastrofy, stawianie pytań o odpowiedzialność, co konsekwentnie i z wielką odwagą robi profesor Krasnodębski, skutkuje wykluczeniem. I tak dalej, i tym podobnie. I dlatego, idę o zakład, władze UKSW wiedzą co robią. Przypadek profesora Krasnodębskiego pokazuje, że w tym systemie nie ma przypadków.
Michał Karnowski
Jak w kiepskim filmie. Pięć powodów, dla których Ziobro nie zdetronizuje Kaczyńskiego. Ale prezesowi też się to nie opłaci To taka sytuacja, kiedy finał jest znany na sto sekwencji przed końcem filmu. Jesteśmy w stanie przewidzieć każdy gest, każdy grymas, każde zdanie. Zbigniew Ziobro już podjął decyzję, aby tworzyć coś własnego. Naturalnie zobaczymy jeszcze sto dąsów i usłyszymy pięćdziesiąt apeli o demokratyzację partii, ale w nerwowych ruchach Ziobry i wyraźnie nakręcającego go Jacka Kurskiego nie znać nadziei na przejęcie partii. Oni wiedzą, że większości PiS nie mają i nie pozyskają. Da się wyczuć najwyżej dążność, aby odegrać ten kiepski scenariusz do końca. Tak samo Jarosław Kaczyński już podjął decyzję, aby się Ziobry i Kurskiego pozbyć. Padnie jeszcze trochę wezwań do jedności i opowieści o "kompromisie", który w istocie jest kapitulacją. Można chwilami odnieść wrażenie, że pacyfikujący kolejny partyjny "spisek" lider bawi się takimi paradoksami. Tego nie wiemy. Zachowuje pozory, ciągle zresztą prosi go o to część kierownictwa partii. Ale finał jest znany i przesądzony. To, czego już nie zna Ziobro z Kurskim to kolejne części tego kiepskiego filmu. Rozłam uda się średnio: wyjdzie może kilku, może kilkunastu posłów. Może dojdzie do próby połączenia sił z innymi politykami uważającymi się za ofiary Kaczyńskiego: liderami PJN czy Markiem Jurkiem, ale nie wróżę ich współdziałaniu trwałości. To są ludzie z całkiem różnych parafii i o sprzecznych ambicjach. Skończy się na podzieleniu prawicowych wyborców w roku 2014 i 2015. Być może grupa Ziobry, inaczej niż partia Pawła Kowala, przekroczy próg pięcioprocentowy, a może nie. Ale ich formacja nie zajmie miejsca PiS, choć może PiS osłabić. Wymieńmy po kolei powody, dla których nie osiągną swojego celu:
1. Nie przedstawiają klarownej kontroferty dla wyborców PiS. Wbrew pozorom PJN był wymyślony lepiej: celował w kilkuprocentowy elektorat, który głosował w 2010 roku na Jarosława Kaczyńskiego, jako prezydenta, ale odstąpił od PiS w wyborach samorządowych. Paweł Kowal prowadził z Kaczyńskim realny spór, przynajmniej taktyczny. Jego szansa została zmarnowana, ale jakaś była. Jaka grupa wyborców i czym ma być pozyskana przez nieodróżniających się od tła, zgłaszających niejasne lub techniczne pretensje, Ziobrę i Kurskiego? Zwłaszcza, gdy ci wyborcy czują się dziś przypierani do muru przez ofensywę myślenia liberalno-lewicowego, więc jedność jest dla nich wartością szczególną
2. Ziobro i Kurski będą próbowali kierować nową formacją z europarlamentu. To się raczej nie udaje. W polskim Sejmie mogą liczyć na polityków mniej znanych (Arkadiusz Mularczyk) lub kontrowersyjnych (Beata Kempa), w każdym przypadku pozbawionych ciężaru gatunkowego. Debaty toczą się w coraz większym stopniu w mediach, ale jednak również w parlamencie. Ziobry i Kurskiego w nich, na co dzień nie będzie.
3. Możliwe, że te zaległości byłyby do nadrobienia, gdybyśmy mieli do czynienia z ludźmi systematycznej pracy. Tak jednak nie jest. Trudno odmówić Ziobrze i Kurskiemu medialnej zręczności, ale to na razie jedyne ich atuty. Chyba, że ujawnią jakieś nowe nieznane nam cechy.
4. Przeciw nim pracuje czas. Nowe oferty lepiej tworzyć niedługo przed wyborami. Osiąga się wtedy efekt świeżości. To był atut PiS i PO w latach 2000-2001, a ostatnio choćby formacji Palikota. Nawet PJN liczył na to i przez kilka tygodni odgrywał taką rolę. Podtrzymanie zainteresowania sobą przez trzy, a w zasadzie cztery lata - do 2015 roku, kiedy będą wybory parlamentarne i prezydenckie, wymagałoby życzliwych mediów, tytanicznego uporu i wielkiego wachlarza pomysłów. A i tak byłoby bardzo trudno, aby w momencie decydującej próby pojawić się jeszcze raz, jako odnowiciel sceny. Z kolei kilkuletni polityczny cykl ujawni słabości i wady Ziobry: na przykład wtedy, gdy wda się w żmudne negocjacje z innymi liderami prawicowej drobnicy. Albo, gdy zacznie tracić ludzi, a nie okaże się przekonujący, jako ten, który mógłby ich zatrzymać. Ujawni też przezroczystość swoich poglądów, z których w ostatnich latach nie musiał robić zbyt częstego użytku. Nawet PJN pisał swój program trochę na siłę żeby się wyróżniać. Nie wiem, czym mieliby się różnić politycy pisowscy do bólu.
5. Zbigniew Ziobro był człowiekiem popularnym wśród PiS-owskich wyborców, ale jednak zawsze, jako drugi - ukochany "syn" Jarosława i jego następca. Trochę także, jako szeryf, ale jest to gwiazda już mocno przyblakła. Wbrew pozorom prawie nie ma samodzielnego wizerunku. Musiałby się o niego dopiero postarać, a efekty tych starań są dziś niepewne. Wymieniwszy te wszystkie słabości nowego ruchu, warto jednak zastrzec: zwycięstwo Kaczyńskiego nad Ziobrą będzie, jak to określił jeden z komentatorów, pyrrusowe. Upływ czasu nie będzie może służył Ziobrze. Ale wrażenie Kaczyńskiego, lidera tracącego ludzi, nieumiejącego dogadać się z najwierniejszymi z wiernych, odłoży się w podświadomości wyborców. W tym przypadku Barbara Fedyszak-Radziejowska nie będzie mogła tak łatwo kwalifikować nowych buntowników, jako oportunistów czekających na okazję, aby czmychnąć z pokładu do obozu Okrągłego Stołu. Z dysydentami liberalnymi można było tak robić. A w dłuższej perspektywie na rzecz Ziobry pracuje jednak biologia. Nawet za kilka lat będzie się prezentował, jako lider stosunkowo młody, ojciec małego dziecka, człowiek przyszłości. Kto wie, czy nawet po kolejnych przegranych wyborach nie będzie mógł dalej czekać na swoją chwilę. Kaczyński takiej perspektywy nie ma. Myślenie Prezesa, aby zachować przede wszystkim drobiazgową kontrolę nad partią, jest zrozumiałe, wiele razy bał się, że straci nad nią wpływ. A jednak to myślenie staje się coraz bardziej anachroniczne. Nawet, jeśli Ziobro sam jest niewiarygodny, jako człowiek narzekający na niedemokratyczne struktury ( zarządzał bardzo twardą ręką regionem małopolskim, Beata Kempa całkiem niedawno pacyfikowała w imieniu Kaczyńskiego region świętokrzyski) to przecież przy okazji mówi o zjawiskach realnych. Wystarczy posłuchać partyjnych działaczy tłumaczących w imieniu Prezesa, dlaczego dyskusja w partii jest w zasadzie niemożliwa, a najważniejsze jest zachować tajemnicę. Nawet najwięksi propisowscy radykałowie na internetowych portalach są tym razem zmieszani tą mową-trawą. Spontaniczna reakcja Jadwigi Staniszkis mówiącej o "miernotach wokół Prezesa" przypomina zakłopotanie największych monarchistów chcących, aby król wreszcie zrozumiał. To paradoks, ale dzieje się to w momencie, gdy ten król zaczął ostrożne reformy - pokazuje to i ostatnia kampania i oblicze nowego klubu. Ale teraz pewnie się cofnie, schowa w skorupie.... Bardzo przewidywalna, można by rzec biurokratyczna reakcja na bunt Ziobry na to wskazuje. Piotr Zaremba
Spór o krzyż, czyli o głupocie i pianie na ustach. "Nie ma powodu, aby przestrzeń publiczną urządzali nam ludzie o poglądach zbliżonych do Jerzego Urbana" W opublikowanej w 1995 r. książce-rozmowie między A. Michnikiem i ks. Tischnerem, moderowanej przez J. Żakowskiego, a zatytułowanej „Między panem a plebanem”, znalazłem ciekawy fragment o krzyżu. Żakowski zagadnął swych rozmówców, czy pamiętają rozruchy w Nowej Hucie w obronie kościoła w kwietniu 1960 r., na co Michnik stwierdził:
„Ja bardzo mętnie. Uważałem, że chodzi o mięso. Jacek Kuroń wierzył wtedy w «Matkę Boską Mięsną». Jak przystało na marksistę, był przekonany, że tam, gdzie nie ma mięsa, wybuchają rozruchy o krzyż. Uważał, że ludziom zawsze chodzi o mięso, bo nie umiał wyobrazić sobie, że może im chodzić o krzyż. To był także mój horyzont”. Czasy się zmieniły, horyzonty też trochę, ale krzyż nie przestaje być „zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan” (1Kor 1,23). O co chodzi Palikotowi, który chce zdejmować krzyż? O mięso? Możliwe, że tak, ale oczywiście nie w tym sensie, że Palikotowi brakuje mięsa i wódki, ale w tym, że wywoływanie awantury o krzyż odwraca uwagę od tego, o czym establishment nie chce mówić, a skupia ją na Palikocie, jako rzekomym obrońcy Polaków przed klerofaszyzmem. Że to idiotyczne? Tak! Ale co zrobić, skoro zadziałało w odniesieniu do 10 procent tych, którzy wzięli udział w wyborach… Jednak tak jak obrońcom kościoła w Nowej Hucie nie chodziło o mięso, przynajmniej nie tylko, tak i dziś wrogom krzyża nie chodzi tylko o „temat zastępczy”. Wydaje się, że wielu „ludzi Palikota” naprawdę dostaje piany na ustach na widok krzyża w miejscu publicznym. Pamiętam dyskusje o krzyżu, jaką prowadziłem na pewnym portalu pod koniec lat 90-tych. Jeden z moich oponentów wypisywał teksty w stylu: „Zdjąć to g… ze ściany. Natychmiast!”. Chodziło mu właśnie o krzyż w Sejmie. Miłośnicy „Nie”, „Faktów i mitów”, aktywiści gejowscy, starzy SB-ecy, a także niektórzy ich potomkowie, ludzie, którzy nienawidzą Kościoła, bo przypomina im, że aborcja to jednak zabicie dziecka, ateiści, którzy zachowują się jak antyteiści i chrystofoby – ci ludzie rzeczywiście cierpią na widok krzyża. I nawet, jeśli w dyskusji publicznej używają cywilizowanych argumentów, to gdzieś z tyłu głowy chodzi im nieustannie: „Zdjąć to g… ze ściany”. Z nimi nie da się rozmawiać. Ten rodzaj złych duchów wyrzuca się jedynie modlitwą i postem. Są też tacy, którzy nie pienią się, ale z jakichś powodów uważają, że państwo nie ma prawa wyrażać swej ukształtowanej przez wieki tożsamości, której elementem jest także religia, wyznawana przez znakomitą większość obywateli. Sądzą, że „nowoczesne” państwo to takie, którego przestrzeń publiczna wygląda tak, jak gdyby większość stanowili niewierzący. Poglądy te uważam za niebezpieczne, gdyż prowadzą do dyktatu agresywnego laicyzmu, który chciałby stać się „religią dominującą” nawet tam, gdzie większość to katolicy. Tymczasem nie ma żadnego logicznego, czy też moralnego powodu, aby w kraju o takiej historii jak Polska, przestrzeń publiczną urządzali nam ludzie o poglądach zbliżonych do Jerzego Urbana. Jestem za państwem pluralistycznym, a nie laicko-wyznaniowym, takim, w którym wola większości i 1000 lat historii są szanowane, i w którym wszelakie mniejszości mogą swobodnie istnieć i rozwijać się, ale bez histerycznego szantażowania większości. Z laicką ideologią przestrzeni publicznej bez krzyża doskonale poradził sobie Joseph Weiler, prawnik, wierzący Żyd, który przed Trybunałem w Strasburgu bronił (skutecznie) krzyża we włoskiej szkole. Zachęcam do obejrzenie jego wyśmienitej mowy w internecie:
Nie wiem, czy ktoś przetłumaczył tę mowę na język polski. Jeśli nie, to może znajdzie się ktoś, kto to zrobi, bo naprawdę warto… Ks. Dariusz Kowalczyk SJ
"Sueddeutsche Zeitung": Los Unii waży się we Włoszech, a nie w Grecji. "Europejski dramat grany jest po włosku" Losy euro i Unii Europejskiej w istocie ważą się nie w pogrążonej kryzysie Grecji, lecz we Włoszech - ocenia w piątek niemiecki dziennik "Sueddeutsche Zeitung". "W Helladzie panuje chaos, ale europejski dramat grany jest po włosku" - pisze gazeta."Prawdą jest też, że ani Europa, ani euro nie upadną z powodu Grecji. W rzeczywistości los wspólnoty zdecyduje się w jednym z jej krajów założycielskich. Podczas gdy wszyscy widzowie jak urzeczeni patrzą na Ateny i przecierają oczy ze zdziwienia, kilkaset kilometrów dalej rozpoczął się prawdziwy finał europejskiego kryzysu zadłużenia. Niezależnie od Hellady, to we Włoszech zapadnie decyzja, czy euro i Wspólnota mogą przetrwać, czy też nie" - pisze "Sueddeutsche Zeitung". Według gazety pożegnanie Grecji z euro byłoby do wytrzymania. "Jednak piękna, dumna Italia ma o wiele bardziej decydujący wymiar: 60 mln mieszkańców, trzecia, co do wielkości gospodarka strefy euro i 1200 miliardów euro długów. Bankructwa tego kraju klub euro nie jest w stanie znieść politycznie i gospodarczo" - dodaje. Jak pisze "SZ", kryzys we Włoszech jest dramatyczny, a winę za to ponosi rząd premiera Silvio Berlusconiego. "W greckim zamęcie prawie nie zauważono, że premier Silvio Berlusconi tylko warunkowo zgadza się, że musi oszczędzać i reformować. Przyciśnięty do muru przyznał wprawdzie niedawno, że Włosi żyli trochę ponad stan. Ale dla tego aktywnego, ruchliwego polityka to żaden powód do działania" - ocenia dziennik. Przypomina, że gdy pod koniec zeszłego tygodnia Rzym wyemitował obligacje, by sfinansować swoje długi, odsetki wzrosły do rekordowej wysokości. "Spirala zadłużenia będzie się kręcić coraz szybciej, dopóki Berlusconi nie zacznie oszczędzać i reformować - albo nie zostanie do tego zmuszony" - dodaje. Według "SZ" jest tylko jedna osoba, która może zmusić premiera Włoch do działania albo do ustąpienia: nowy szef Europejskiego Banku Centralnego Włoch Mario Draghi, który może zagrozić, że EBC nie będzie skupował włoskich obligacji, jeśli rząd nie przeprowadzi reform. PAP/Prej
Destabilizacja Ukrainy Prezydent Rosji, Władimir Putin 4 października na łamach dziennika “Izwiestija” zapowiedział powołanie Unii Eurazjatyckiej, w której skład wejść mają Rosja, Białoruś i Kazachstan. W przyszłości Unia będzie otwarta również na inne kraje. Dla wielu oczywistym jest, że w podobnym sojuszu szczególnie ważna była by jednak Ukraina. O tą jednak wciąż toczy się dyplomatyczna wojna. Z jednej strony mówi się o jej stowarzyszeniu z Unią Europejską, z drugiej o ściślejszej współpracy z Rosją. Sytuacja zarówno na Ukrainie jak i na Białorusi jest bardzo napięta. 1 listopada po raz kolejny doszło w Kijowie do walk między protestującymi pod budynkiem Verkhovnej Rady Ukrainy weteranami a Berkutem, specjalnymi oddziałami ukraińskiej policji. Prezydent Janukowycz oświadczył, że za protestującymi weteranami, którzy brali niegdyś udział w wojnie afgańskiej lub też oczyszczali okolicę elektrowni w Czarnobylu, musi stać ktoś jeszcze. Stwierdził, że protestów na pewno nie organizują „Ci”, którym żyje się najtrudniej, bo „Ci milczą, czekają i cierpią“, zaś osoby, które złamały parkan przed budynkiem parlamentu dostają bardzo wysokie renty. Janukowycz powołał się na doniesienia milicji, mówiące, że “kupowana jest broń i trwają przygotowania do zbrojnych ataków na instytucje państwowe”. Komu zależy na destabilizacji Ukrainy? Do tej pory obecny prezydent Ukrainy starał się pozostawać w równej odległości zarówno od Moskwy jak i Brukseli. Podtrzymywał chęć integracji z Unią Europejską równocześnie jednak bardzo lakonicznie wypowiadał się na temat członkostwa Ukrainy w NATO. Dziś, gdy Unia Europejska pogrążona jest w poważnym kryzysie wydawać by się mogło, że zwyciężą nastroje prorosyjskie i Ukraina wejdzie w skład zapowiadanej przez Putina Unii. Z pewnością byłoby to bardzo korzystne dla samej Rosji. Stanislav, autor bloga Mat-Rodinaprzytoczył słowa Zbigniewa Brzezińskiego, który stwierdzić miał, że „jeśli Rosja kiedykolwiek odzyska Ukrainę, będzie nie do zatrzymania”. Oczywiście w marszu do dominacji na świecie. Ukraiński prezydent twierdzi, że sytuacja znacznie się zdramatyzuje. Szykowane są ataki na państwowe instytucje. Czy nadszedł czas na konflikt na wschodzie Europy? Orwellsky
Skworc metropolitą katowickim, czyli orkiestra na Titanicu dalej gra Wczorajsza decyzja ucieszyła niektórych, w tym wielu księży diecezji tarnowskiej, którzy odetchnęli z ulgą z powodu odejścia nielubianego biskupa do Katowic. Zasmuciła ona jednak tych świeckich i duchownych, którzy mieli nadzieję, że Kościół polski wyciągnie wnioski tak z kryzysu lustracyjnego sprzed pięciu lat, jak i ze spadku zaufania społecznego w ostatnim czasie. Awansowanie na arcybiskupa byłego tajnego współpracownika komunistycznej Służby Bezpieczeństwa o pseudonimach „Dąbrowski” i „Wiktor”, za którym na dodatek ciągną się niewyjaśnione sprawy samobójczych śmierci kilku jego podwładnych, jest fatalnym ruchem . W komunikatach tak Katolickiej Agencji Informacyjnej, jak Polskiej Agencji Prasowej, wszystkie te trudne sprawy zostały przemilczane. Zamiast dalszego komentarza powtórzę, to co na łamach „Gazety Polskiej” napisałem w ostatnim czasie:
„Ks. Ignacy okazał się niezłomny także w obecnych czasach. Nie ugiął się pod naciskami kurii tarnowskiej i nie podpisał listu atakującego moją książkę pt. „Księża wobec bezpieki”, w której ujawniłem akta biskupa tarnowskiego Wiktora Skworca. Hierarcha ów w latach 80 był zarejestrowany jako tajny współpracownik SB pod ps. „Dąbrowski”. Z akt wynika, że „Dąbrowski” donosił na księży i działaczy Solidarności (w tym na Kazimierza Świtonia). Dał się zwerbować z powodu nielegalnego obrotu luksusowymi towarami. List potępiający moją książkę, którego autorem – jak już dziś powszechnie wiadomo – był sam Skworc, miał opinii publicznej zasugerować „spontaniczną i oddolną” reakcję, pod którą „dobrowolnie i bez żadnego przymusu” podpisywał się każdy ksiądz. Odmówiło jedynie dwudziestu siedmiu księży. Podziwiać ich odwagę. Inna sprawa, że to oni przejdą do historii, a nie ich biskup, który nie potrafił się zachować honorowo ani wiele lat temu, ani obecnie. O sprawie tej warto pamiętać, bo biskup Wiktor Skworc, któremu w Tarnowie było zawsze za ciasno, zabiega obecnie usilnie o nominację na arcybiskupa katowickiego. Co więcej, sam daje sygnały, że na tym kolejnym awansie bardzo mu zależy. Dla księży tarnowskich może byłoby to i lepiej, bo mają już dość rządów w stylu „pruskich panów”, (kto czytał „Krzyżaków”, to wie, o co chodzi). Jednak, dlaczego lud śląski, który przelewał krew za ideały Solidarności, ma mieć za pasterza kogoś, kto nie wzdragał się przed kontaktami z władzą strzelającą do górników? Czyżby w archidiecezji katowickiej nie było już innych kandydatów? A co się stanie, jeżeli jakiś niezależny badacz akt IPN znajdzie coś, czego nie znalazła (lub znaleźć nie chciała) oficjalna komisja kościelna? Czyżby w katedrze katowickiej miała być powtórka z ingresu w diecezji warszawskiej z 2007 r.?, Jeżeli Episkopat Polski sprzyja – jak twierdzi sam zainteresowany – zabiegom biskupa tarnowskiego, to znaczy, że nie odrobił lekcji z historii.” 30 sierpnia 2011 r.
„Inną sprawą jest list kilku księży z diecezji tarnowskiej, przesłany mi w związku z felietonem pt.”Spór o prawdę ciągle trwa”, w którym piszą m.in. o bp. Wiktorze Skworcu (KAI też to w swoim przeglądzie prasy ocenzurowała). W liście tym poruszają sprawę serii samobójstw księży z owej diecezji. Autorzy listu są za powołaniem komisji watykańskiej, gdyż nie wierzą w wyjaśnienia kurii tarnowskiej. Samobójstwo każdego człowieka jest wielką tragedią, tym bardziej, jeżeli czynu tego dokonuje duchowny. I na dodatek dotyczy to kilku kapłanów w tak krótkim odstępie czasu. Nie chcę na razie pisać o wnioskach, jakie z tych wydarzeń wyciągają autorzy listu, ale zaznaczam jedynie, że taki problem istnieje. Dobrze byłoby, więc, aby zajął się tym nuncjusz papieski w Warszawie, bo w końcu jest to jego obowiązkiem tak prawnym, jak i moralnym. Oby jednak nie postąpił z tym tak jak swojego czasu nuncjusz (obecny prymas) abp. Józef Kowalczyk ze skargami napływającymi w sprawie abp. Juliusza Paetza. Problem, bowiem jest zbyt poważny, aby dało się go zamieść pod dywan. Do sprawy jeszcze powrócę.” 28 września 2011 r.
Niniejszy tekst piszę w Chicago, do którego bp Skworc ma przybyć 3 listopada br. Szykuje się, więc okazała pompa. Podobna pompa szykuje się także w czasie ingresu w Katowicach. Z pewnością nie zabraknie na nim orkiestry.
Oby jej gra nie przeszła do historii, tak jak gra okiestry na „Titanicu”. Góra lodowa jest, bowiem już bardzo blisko.
Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Krążenie nad Warszawą było najtrudniejsze… „…człowiek próbował racjonalizować emocje, a z drugiej strony po prostu chwycić się Pana Boga, nie ma innej drogi. Jeśli ktoś otrzymał dar wiary, pielęgnuje go i ta wiara jest w nim żywa, potrafi w jej świetle patrzeć na pewne zdarzenia...” Ojciec Piotr Chyła (wikariusz prowincjała Warszawskiej Prowincji Redemptorystów, pasażer lotu 016 z Newark do Warszawy)dla Naszego Dziennika:
„… Każda sytuacja, która w jakiś sposób narusza podstawowy instynkt ludzki - myślę tu o instynkcie przeżycia - jest tak mocna, że zostawia w człowieku jakiś ślad. Naprawdę nie wierzę, że można było ten lot przeżyć luźno, spokojnie, bez jakiejś refleksji. Nie mogę wypowiadać się za innych pasażerów, ale osobiście przeżyłem go bardzo mocno, bo to jest sytuacja, która stawia człowieka, przy całym pozytywnym nastawieniu i przekonaniu, że wszystko będzie dobrze, w obliczu konieczności - powiedzmy sobie szczerze - podliczenia życia i przygotowania się na stanięcie przed Bogiem. Następuje tutaj wyraźny moment wartościowania życia. W zależności od osobistego powołania - ktoś na tym pokładzie był ojcem rodziny, ktoś matką dzieci, mężem, żoną, kapłanem, wszyscy mieli jakieś plany na przyszłość - życie staje się nagle dla nas ostre i wyraźne….”, „…W chwili lądowania była cisza, która uderza w samo serce. Można powiedzieć, że zawierała ona potężny ładunek emocji. Najgorsze było, bowiem samo czekanie na lądowanie, człowiek próbował racjonalizować emocje, a z drugiej strony po prostu chwycić się Pana Boga, nie ma innej drogi. Jeśli ktoś otrzymał dar wiary, pielęgnuje go i ta wiara jest w nim żywa, potrafi w jej świetle patrzeć na pewne zdarzenia. Doświadczyłem tego tamtego dnia….”, „… Miałem przy sobie relikwie dwóch świętych osób - kosmyk włosów błogosławionego Ojca Świętego Jana Pawła II oraz kawałek ubrania św. Joanny Beretty Molli. To są moje osobiste relikwie, które zawsze mam ze sobą. Każdego dnia dotykam tych relikwii i przez wstawiennictwo tych świętych polecam moje życie, tak było również 1 listopada. Tamten lot interpretuję dwubiegunowo. Pierwszym biegunem jest natura ludzka, tzn. kunszt, profesjonalizm i wyćwiczenie pilota i doskonała postawa załogi, jeśli chodzi o ich podejście do procedury lądowania awaryjnego. Do tego trzeba jeszcze dodać, że sprzyjały nam warunki atmosferyczne i służby naziemne miały czas w odpowiedni sposób przygotować lotnisko. Drugim biegunem jest Opatrzność Boża, co dodaje piękna całości tej sytuacji. Jestem bombardowany przez media, którym ten czynnik wiary niestety się wymyka, podchodzą do sprawy czysto statystycznie, matematycznie, a przecież oczywiste jest, że Pan Bóg nas prowadził. Z tego, co wiem, tego zdania jest również pan kapitan Tadeusz Wrona. Ktokolwiek był na pokładzie, a wierzy w Pana Boga, zapewne również tak myśli. Dla pełni obrazu tamtego wydarzenia zawsze trzeba łączyć te dwa bieguny….”. Raven59
WYGRAJMY NIEPODLEGŁOŚĆ „Nie widzę innej partii poza PiS-em. Każde inne głosowanie w wyborach po tym, co zdarzyło się 10 kwietnia, odbieram na poziomie zdrady polskich interesów. Nie przekonują mnie żadne argumenty, bo teraz gra nie toczy się o to, jakie ustawy będziemy mieli w tej czy innej sprawie, tylko czy w ogóle będziemy mieli państwo” – z Wojciechem Wenclem, poetą, rozmawia Joanna Lichocka. Jednym z głównych elementów propagandy rządowej jest teza o „wykorzystywaniu tragedii smoleńskiej do walki politycznej” i wykpiwanie żałoby smoleńskiej. Pan twierdzi, podobnie jak Jarosław Marek Rymkiewicz, że 10 kwietnia zrodziła się wspólnota wolnych Polaków. To oznaczałoby przywrócenie podziału znanego z PRL – my, naród (wspólnota), oni, władza. Oczywiście, że funkcjonuje dziś ten sam konflikt wartości, który istniał w PRL. „My jesteśmy tu, gdzie wtedy, oni tam, gdzie stało ZOMO”. Z jednej strony – mamy łaknący prawdy, godności i wolności naród, z drugiej – zakłamaną, dbającą o własne interesy władzę, jej medialnych funkcjonariuszy, aparat bezpieczeństwa i wyborców wyznających ideologię świętego spokoju. Przynajmniej podział znów jest czytelny, jak w poezji Herberta. Albo stajesz po stronie dobra, albo po stronie zła. Nie ma już miejsca na wątpliwości. Politycy i sympatycy PO prywatnie mogą mieć wiele cnót moralnych, np. szczerze kochać rodzinę albo łożyć na hospicja, ale dopóki podtrzymują system kłamstwa, ponoszą współodpowiedzialność za upodlenie Polski. Podział, o którym mówimy, wziął się między innymi z tego, że rządzący uznali pamięć o Smoleńsku za swojego osobistego wroga. Właściwie nie powinno to dziwić – słusznie dostrzeżono, że był to moment odradzania się narodu, jego ducha. Niestety, Donald Tusk i Bronisław Komorowski zinterpretowali to wydarzenie ściśle politykiersko, jako moment, który może zostać wykorzystany przez PiS do przejęcia władzy. Mnie takie partyjne myślenie o jednej z największych tragedii w dziejach Polski nie mieści się w głowie, ale rządzący nie mieli z tym problemu. W imię cynicznej gry partyjnej wypowiedzieli wojnę polskiej duszy. Środki zaradcze powzięte przeciwko spontanicznemu, głębokiemu przeżywaniu narodowej żałoby są dowodem strachu Donalda Tuska.
Czego boi się premier? Mitu Lecha Kaczyńskiego, jego zwycięstwa po śmierci. To z tego strachu wynikają próby zbagatelizowania rangi katastrofy smoleńskiej. Także te podejmowane przez główne media, polegające na wyśmianiu, wyszydzeniu ludzi, dla których Smoleńsk stał się wydarzeniem formacyjnym. To neutralizowanie rodzącego się mitu do pewnego stopnia się powiodło. Rządzący wmówili Polakom, że nie ma innej polityki niż brudna gra o władzę i pieniądze. Własną praktykę ukazali, jako prawo obowiązujące w każdej partii. Taka propaganda umożliwiła sugestię, że „PiS wykorzystuje katastrofę smoleńską do własnych celów”. W tę mistyfikację dała się wciągnąć nawet część osób o poglądach konserwatywnych czy po prostu zdroworozsądkowych. Przyjęli oni, jako pewnik, że czczenie pamięci bohaterów – uczestników misji smoleńskiej, którzy pojechali oddać hołd oficerom pomordowanym w Katyniu i zginęli na służbie państwu – jest efektem partyjnej mobilizacji, a nie spontaniczną reakcją polskiej duszy. Nie wiem, jak można uwierzyć w takie brednie. Wiadomo właściwie tyle – PiS rozpaczał, stracił w katastrofie najwięcej, więc to tragedia pisowska. A poza tym, nie trzeba ciągle do tego wracać, w końcu wypadki się zdarzają… Dla mnie wybory polityczne są oczywiście bardzo ważne i nie wyobrażam sobie, by w dzisiejszej sytuacji ktokolwiek, komu zależy na bezpieczeństwie państwa, mógł głosować na inną partię niż PiS. Głównie ze względów geopolitycznych. Natomiast sympatie partyjne w przypadku wspólnoty smoleńskiej są dopiero którąś z kolei konsekwencją wyznawanych wartości. To tylko jedno z następstw tego pierwotnego odczucia polskości, które nas zjednoczyło na Krakowskim Przedmieściu. Tymczasem wciąż słyszę, że nasza postawa nie jest bezinteresowna i że cały ten ruch zrodził się na zamówienie partyjne. Doprawdy? Czy to znaczy, że politycy PiS wydzwaniali do mnie, poety z Matarni, żebym stawił się w Warszawie na przykład w dzień rocznicy katastrofy smoleńskiej? Przecież to absurd. Ale na tym Krakowskim Przedmieściu pojawia się także Jarosław Kaczyński, a tłumy biją mu brawo. Dlatego, że widzą w nim lidera wspólnoty, a nie działacza partyjnego. To z nim większość z nas wiąże nadzieję na uzyskanie własnej reprezentacji w życiu publicznym. Liczymy na to, że w polskiej polityce znów będzie miejsce na patriotyzm, nie tylko ten w postaci haseł i biało-czerwonych flag, ale przede wszystkim ten w formie podmiotowej polityki zagranicznej. Od tego, czy wspólnota wolnych Polaków, dzisiaj zepchnięta na margines, odzyska realny wpływ na sprawy państwa, zależy polska niepodległość.
Czemu? Bo to wolni Polacy są spadkobiercami tradycji niepodległościowej, kierują się instynktem narodowym, szybciej niż inni wyczuwają symptomy zniewolenia i są gotowi im przeciwdziałać. Jesteśmy wspólnotą żywych i umarłych, która ma świadomość, że Polska albo będzie silna, albo nie będzie jej wcale. Niektórzy twierdzą, że lepiej nie drażnić Rosji i dostać w zamian pewną swobodę konsumpcyjną: gaz, ropę, żeby auto jeździło, i ciepłą wodę w kranie. Nie rozumiem, o czym oni mówią. Mniejsza czy większa zależność od Rosji to nie jest kwestia do negocjacji, bo każde funkcjonowanie w strefie kremlowskich wpływów ostatecznie prowadzi do utraty niepodległości. Oczywiście, o gaz czy ropę trzeba zabiegać, ale z pozycji silnego państwa, nie tracąc podmiotowości. Po 10 kwietnia Donald Tusk i jego otoczenie wmówiło Polakom, że istnieje alternatywa: albo przystaniemy na rosyjskie warunki śledztwa, albo będziemy żyć w perspektywie wojny. A przecież we współczesnej polityce istnieje 100 innych sposobów na wyegzekwowanie prawdy i wyciągnięcie z niej konsekwencji. Rzecz jasna, wymaga to trudnych dyskusji z sojusznikami, stanowczego formułowania żądań, prowadzenia akcji wywiadowczych, używania sankcji ekonomicznych. Można się przez to narazić nie tylko Rosji, ale i Europie. Wolę jednak żyć w kraju, który będzie uznawany za trudnego partnera, niż w państwie, z którym nikt się nie liczy. Nie zgadzam się na to, żeby zachodni politycy, chcąc rozmawiać o sprawach polskich, jeździli do Moskwy, a tego jesteśmy dziś bardzo blisko. Nie wiem, czy Donald Tusk, który naraził Polskę na taką sytuację, jest cynicznym zdrajcą, czy tylko dużym chłopcem, jednak w sprawach bezpieczeństwa narodowego nie ma miejsca na empatię. Tak czy inaczej premier będzie musiał kiedyś ponieść konsekwencje swoich politycznych decyzji. Naród go osądzi. Czemu Smoleńsk tak nami wstrząsnął? Rozmiar tragedii był przytłaczający, ale czemu dla części Polaków ma to tak wielkie znacznie? Do Smoleńska pojechali w większości ludzie, którzy w swoim życiu wybierali trudną drogę, służyli pewnej idei. Myślę tu o Lechu Kaczyńskim, o Annie Walentynowicz, o Januszu Kurtyce, ale też o mniej znanych przedstawicielach środowisk patriotycznych. To byli ludzie, którzy całym swoim życiem próbowali świadczyć o ciągłości i wielkości Polski i przez to narażali się nieustannie na kpiny mediów. Kiedy dowiedziałem się o katastrofie, pomyślałem, że ich biografie zostały uwiarygodnione poprzez śmierć w Smoleńsku. Zostały logicznie domknięte. Lecha Kaczyńskiego niszczono od początku jego prezydentury. To była cena, jaką płacił za polskie myślenie, reprezentowanie polskich interesów. Myślę, że większość polityków, którzy zginęli w Smoleńsku, różniła się tym od członków rządu Tuska, że oni nie realizowali własnych interesów czy interesów jakichś wąskich grup społecznych. Wsłuchiwali się w myśli, idee czy potrzeby egzystencjalne, krążące w narodzie od dziesięcioleci. W ten sposób byli wyrazicielami wspólnoty. Weźmy jako przykład koncepcję federalizmu z krajami, które – podobnie jak my – po upadku ZSRS wydostały się ze strefy sowieckich wpływów. Lech Kaczyński kontynuował starą polską ideę, o której pisał Mickiewicz, a która później powracała choćby u Piłsudskiego czy Giedroycia. To nie był idealizm, tylko twarda, realistyczna koncepcja wzmocnienia pozycji Polski i zabezpieczenia jej niepodległości. Naiwne jest to, co robią Donald Tusk i Radek Sikorski, którzy wymyślili sobie infantylną politykę wobec Rosji. Wydaje się im, że historia się skończyła i już nikt nie realizuje swoich narodowych interesów, bo wszyscy świetnie się bawią. A tak nie jest.
Dlaczego właściwie katastrofa smoleńska zrodziła nową wspólnotę narodową? Zagłada niemal całej polskiej elity politycznej jest wielkim wydarzeniem historycznym. Za 100 lat Smoleńsk będzie wymieniany obok Chrztu Polski, unii Korony z Litwą, rozbiorów, powstań narodowych, Katynia, pontyfikatu Jana Pawła II czy Solidarności. Wszystko to są wielkie wydarzenia, które zmieniały bieg dziejów. Katastrofa smoleńska zmieniła bieg dziejów w Europie. Choćby, dlatego, że położyła kres naszej polityce międzynarodowej, w sposób spektakularny wzmacniając Rosję. Jeżeli więc ktoś pyta, jaki interes mogłaby mieć Moskwa w doprowadzeniu do tej katastrofy, niech porówna rozkład sił w Europie przed i po 10 kwietnia. Ale Smoleńsk jest też głębokim doświadczeniem duchowym. Chrześcijanie wierzą, że nic nie dzieje się przypadkiem. Nie ma przypadkowych zdarzeń w planie wielkiej historii, tak jak w życiu każdego z nas. Fakt, że polski romantyzm po raz kolejny został skonfrontowany z metafizycznym złem, ma nas uwolnić od lęku przed śmiercią, przed podejmowaniem trudnych wyborów bez względu na konsekwencje. Bo choć po tupolewie z polskimi patriotami pozostało upokarzające wysypisko złomu, to Bóg nie zgasił świecy o nikłym płomyku. Ten ogień bijący ze smoleńskiego pobojowiska jest dziś przenoszony między ludźmi jak światło Chrystusa zapalone od paschału, wędruje od znicza do znicza, od serca do serca. To ten początkowo kruchy blask coraz mocniej rozpala wspólnotę wolnych Polaków. Nie dziwi mnie, że jej powstanie tak przeraża obecnie rządzących. Bo ta wspólnota prędzej czy później zmiecie ich ze sceny politycznej. Ale to będzie tylko etap na drodze do zbudowania prawdziwej cywilizacji chrześcijańskiej.
Tę obawę widać było dobrze w rocznicę katastrofy smoleńskiej. Przyjechałem na Krakowskie Przedmieście z białoczerwoną opaską na ramieniu, identyfikując się głęboko z tą wspólnotą. I stanąłem w tłumie, rzeczywiście olbrzymim, głowa przy głowie. Stosunek władz Warszawy do tego tłumu można opisać, jako mieszaninę pogardy i lęku. Najpierw zobaczyłem ogrodzone pół placu przed kościołem wizytek. Żeby ograniczyć miejsce dla ludzi, wyznaczono tam parking dla samochodów policyjnych. Później zwróciłem uwagę na barierki ustawione w ten sposób, że chodniki były puste, a my gdzieś w głównym nurcie ulicy nie mogliśmy się prawie ruszać. To były ewidentne prowokacje. Poczułem się jak w latach 80, kiedy uczestniczyłem z ojcem w Gdańsku w antypochodach na 1 maja. Nazajutrz, pod namiotem Solidarnych 2010, byłem świadkiem akcji straży miejskiej i skojarzenia z działaniami milicji stały się jeszcze bardziej natarczywe. Oczywiście, na razie nie jesteśmy pałowani, nie zgarnia się nas masowo, ale pojedynczy ludzie, uznani za „prowodyrów”, już trafiają na komisariat.
Ale to wszystko przedstawiane jest, jako kolejne odsłony walki partyjnej PiS–PO. Tyle, że po Smoleńsku, dla ogromnej części Polaków, polityka przestała być grą partyjną. Patrzenie na nią w ten sposób jest dziś anachroniczne. W tej chwili kluczowe jest pytanie nie o kolor krawatów noszonych przez polityków, tylko o to, którzy z nich mają potencjał, by skutecznie zabezpieczyć polską niepodległość. Nie widzę innej takiej partii poza PiS-em. Każde inne głosowanie w wyborach po tym, co zdarzyło się 10 kwietnia, odbieram na poziomie zdrady polskich interesów. Nie przekonują mnie żadne argumenty – religijne czy gospodarcze – bo teraz gra nie toczy się o to, jakie ustawy będziemy mieli w tej czy innej sprawie, tylko czy w ogóle będziemy mieli państwo.
Pan także uważa, że Polska nie jest suwerenna? Dla mnie jest oczywiste, że dzisiejsze państwo polskie nie jest demokratyczne. Z drugiej strony, nie jest też w pełni totalitarne. To taka mini Rosja z mini Putinem, ale jednak państwo, w którym wolność została dotkliwie ograniczona przez rządowe media, służby publiczne, sądy (dość wspomnieć procesy polityczne Jarosława Marka Rymkiewicza czy Krzysztofa Wyszkowskiego). I to nie wolność dotycząca dowolnych spraw, tylko prawo do wyrażania patriotyzmu. Nam się uniemożliwia mówienie, że Polska powinna być Polską. Czyli krajem opartym na fundamencie prawdy, tradycji, pamięci narodowej, z polskimi bohaterami i poetami.
Czy brak pluralizmu w mainstreamie jest faktycznie dla nas kłopotem? Polacy zaczęli sobie z tym radzić. I to jest oczywisty znak, że nie żyjemy już w warunkach wolności słowa. Skoro powstaje drugi obieg – filmy, literatura, Internet – to oznacza, że znacznej części obywateli tę wolność się ogranicza. Jeśli mogę sobie pozwolić na publiczną deklarację, mnie nie interesuje już funkcjonowanie w takiej Polsce, jaka była przed Smoleńskiem. W takim życiu publicznym. W takim życiu literackim. Do końca życia będę funkcjonował w drugim obiegu. Kto wie? Może stanie się on kiedyś pierwszym obiegiem, zastępując fałszywe hierarchie, ale niezależnie od biegu wydarzeń nie ma dla mnie powrotu do III RP. Albo zbudujemy nową Polskę, albo do końca życia będziemy tworzyć tu państwo podziemne.
Dlaczego nie ma powrotu do Polski przed Smoleńskiem?Bo ci, którzy tam polegli, ukazali nam sens życia na serio. Spójrzmy na Annę Walentynowicz. Całe życie nie dała się złamać, walczyła o prawdę, broniła wykluczonych, a teraz zostało po niej puste miejsce. Czy mamy żyć tak, jakby nic się nie stało? Czy to miejsce ma zarosnąć chwastami jak w PRL zarosły miejsca wielu przemilczanych bohaterów? Nie. Puste miejsca pozostawione przez patriotów ze Smoleńska muszą zostać przez nas wypełnione, a ich ideały zrealizowane. Koniec traktowania polityki i kultury jako socjotechnicznej gry, postmodernistycznego targowiska idei czy wesołego miasteczka. Koniec bezsilności, melancholii i błazeńskiej ironii. Wolni Polacy nie wrócą do życia w kłamstwie. W tym sensie Smoleńsk zakończył dzieje III RP.
Joanna Lichocka
A długi rosły, rosły Oczywiście, nadal uprawiamy samooszukiwanie się sukcesami gospodarki, nie odejmując od przyrostu produktu krajowego przyrostu długu publicznego Profesor Wacław Wilczyński bił na alarm w sprawie polskiego długu od lat. W czasie rządów SLD, PiS i PO. Zmarł w 2008 roku. W swoich felietonach dla Wprost łajał za nie polską klasę polityczną. Nasz dług uważał za największą porażkę ekonomiczną całego okresu III RP. Wybrane przeze mnie fragmenty powinny być o tyle ciekawe, że dotyczą czasu z przed ładnych kilku lat a pisane są w tonie alarmistycznym, w sytuacji o niebo lepszej niż obecna.
2003
„Polski dług publiczny wynosi już prawie 400 mld zł, czyli - jak kto woli- ponad 90 mld USD, i wszystko wskazuje na to, ze będzie nadal rósł. Nieuczciwością jest w tej sytuacji pocieszanie opinii publicznej , że ten dług nie osiągnął jeszcze 50% produktu krajowego brutto, że daleko mu jeszcze do granicznych 60 proc. Istotne jest bowiem, po pierwsze – rosnące tempo wzrostu tego długu w ostatnich latach, po drugie nieproporcjonalnie wysokie koszty jego obsługi , po trzecie brak jasnej koncepcji przełamania dotychczasowego trendu. A odsetek i rat płacimy już 27 mld rocznie.
Istotne jest to, że deficyt budżetowy przekracza już 5% PKB i nie wynika to bynajmniej z wydatków wspomagających gospodarkę, lecz wręcz przeciwnie – z wydatków pogrążających ją w marazmie i nieróbstwie.
„Chowającym głowy w piasek” kolejnym rządom, tym „dobrym wujkom” zaczyna brakować cukierków. Pisze o rządach, które bojąc się społeczeństwa, traktują je podmiotowo, nie jak społeczeństwo obywatelskie, któremu mówi się „prawdę o tym gdzie jesteśmy, na co nas stać, co trzeba zrobić żeby państwo nie zbankrutowało. Bo teraz „żyjemy ponad stan”, na koszt przyszłych pokoleń.
2004
„Dług publiczny wzrósł w latach 1992 – 2004 o 270 mld zł, (czyli o 70 mld USD). Za często nasi dobroczyńcy zapominają, że obsługa tego długu ( raty i odsetki wymaga corocznego haraczu na wierzycieli wysokości 25 mld zł”. „tegorocznemu przyrostowi polskiego produktu krajowego będzie towarzyszyć przyrost długu publicznego o podobną, jeśli nie większa kwotę. To tak jakby wzrostu gospodarczego w ogóle nie było”
2005
Profesor Wacław Wilczyński krytykował w 2005 roku nawet PiS zbytnie zadłużenie. Pisał wtedy ”zapowiedź ograniczenia deficytu do 30 mld brzmi gołosłownie. Nie wspomina się o tym, że jest to deficyt wysoki, powiększający, a niezmniejszający, dług publiczny. Czyżbyśmy ciągle nie zdawali sobie sprawy z tego, że przyrost długu publicznego obniża przyrost produktu krajowego. Wygląda na to, że wielu polityków ciągle nie rozumie, ze przy wzroście PKB o 4% i wzroście długu publicznego o 3%, realny przyrost produktu krajowego w ciągu roku wynosi 1%.A u nas same tylko koszty obsługi długu wynoszą 3% PKB. „Kontynuacja dotychczasowej polityki państwa nie może się nie odbić negatywnie na polskim pieniądzu, chlubie naszej transformacji.” „Nasi wierzyciele obserwują nie tylko wielkość długu, ale przede wszystkim nasze podejście do tego problemu, działania zmierzające do jego zmniejszenia.” Narzekając, że klasa polityczna i media traktują temat długu „marginalnie. Jakby nic nam nie groziło, jakby nie wisiał nad nami miecz Damoklesa „” Tymczasem zadanie ograniczenia degrengolady finansów publicznych jest zadaniem pierwszoplanowym i nieodraczalnym” „Nasza gospodarka to nadmuchany długiem balon, który łatwo przekłuć. Nie wolno do tego dopuścić” „Niebezpieczeństwo tkwi w niezdolności polskiej klasy politycznej do radykalnego obniżenia polskiego deficytu budżetowego do wymaganych 3 % PKB. Oznacza to groźbę przekroczenia przez dług publiczny granicy 60% PKB i uruchomienia bolesnych sankcji. O ile przekraczający 100% PKB dług Belgii czy Włoch będzie tolerowany”, to wobec Polski raczej nie będzie „taryfy ulgowej”.
2006
„Nie stać nas na kontynuowanie dotychczasowej gospodarki, czy raczej antygospodarki budżetowej. Dobroczyńcy ci wpędzają państwo w coraz większe długi. Kto by się tam w rządzącym obozie martwił tym, że roczne koszty obsługi naszego długu wynoszą 28 mld zł, że przez to nie ma i nie będzie pieniędzy na rzeczywiście pilne wydatki, że nasz dług publiczny zbliża się do pół biliona zł?” „Czy prominenci IV RP potrafią powiedzieć, że zrywamy z populizmem?”
2007
„Po krótkiej terapii radykalnej zwyciężyła idea „trzeciej drogi” i zwrot w kierunku „państwa opiekuńczego”. W rezultacie w latach 1993-2007 dług publiczny wzrósł o ponad 300 miliardów zł. Struktura wydatków budżetowych ma charakter socjalny i nie wspomaga rozwoju gospodarki. Zbyt wysoka stopa redystrybucji obniża stopę inwestycji i utrudnia wzrost zatrudnienia. Nie ulega wątpliwości, że bardziej konsekwentna polityka społeczno – gospodarcza dotychczasowych rządów umożliwiłaby szybsze tempo zmian strukturalnych. Gospodarce polskiej potrzebna jest konsekwentna polityka ustrojowa, zwiększenie zakresu wolności gospodarczej i odejście od sprzecznych z prawami gospodarki rynkowej przywilejów sektora państwowego oraz niektórych grup zawodowych” Wzrost „polskiego produktu krajowego o 50-60 miliardów złotych w ciągu roku bardzo cieszy, ale wielu polityków i dziennikarzy zapomina dodać, że ten przyrost okupiony jest poważnym wzrostem długu publicznego, zadłużenia państwa na około 30 miliardów rocznie. Rzeczywiste tempo wzrostu gospodarki jest więc o połowę słabsze. Corocznie płacone odsetki i raty od tego długu kosztują nas też prawie 30 miliardów rocznie. Polski dług publiczny wzrósł od roku 1993 o ponad 300 miliardów zł.”
2008
„Trwa zresztą składanie obietnic, które mają się całkiem dobrze, dużo lepiej niż finanse publiczne i stopa inflacji. Oczywiście, nadal uprawiamy samooszukiwanie się sukcesami gospodarki, nie odejmując od przyrostu produktu krajowego przyrostu długu publicznego. Cena, którą płacimy za ten smutny teatr, jest wysoka. ” W tym roku dług publiczny wyniósł prawie 600 miliardów Pociągnę wyliczenia profesora Wilczyńskiego, w kolejnych latach proporcje się odwróciły. Dług przyrastał o kilkadziesiąt miliardów rocznie szybciej niż wzrost PKB. Nie było żadnej zielonej wyspy, nawet pola ryżowego, tylko zielona głębia oceanu.
2009 dług publiczny - 670 mld, 1,7% wzrost PKB a deficyt 7,3% wzrost długu publicznego 72 mld
2010 dług publiczny - 778 koszt obsługi 38 mld, deficyt finansów publicznych 7,9% a wzrost PKB 3,8 %.
Czyli praktycznie drugi rok mamy w plecy a wszyscy się cieszą z „sukcesu”, bo PKB rośnie. Jeszcze kilka lat takich „sukcesów” i nie będzie, czego zbierać, jak w Grecji. Kilka lat temu PKB rosło mniej więcej równo z długiem, czyli staliśmy w miejscu, teraz się cofamy. A wzrost długu przyśpiesza.
http://biznes.onet.pl/gus-deficyt-finansow-publicznych-w-2010-r-wyniosl-,18490,4252153,1,news-detal
http://www.pte.pl/345_ekonomista_6_2007.html
http://www.opcjanaprawo.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=1224:przeom-wedug-wilczyskiego&Itemid=382
http://www.przk.pl/nr/spoleczenstwo_i_kultura/w_poszukiwaniu_sukcesu.html
http://www.wprost.pl/ar/122898/2x24-Obsesja-bezplatnosci/
Wacław Wilczyński „Polska gospodarka między racjonalnością a demagogią„
http://www.spiegel.de/fotostrecke/fotostrecke-57391-4.html
R.Zaleski
Czy polskie elity boją się o własne tyłki? W Polsce żadnego byłego premiera, ani żadnego byłego ministra, a nawet żadnego podsekretarza stanu nie skazano na więzienie za podpisywanie niekorzystnych umów międzynarodowych! A byłoby, za co skazać nawet na dożywocie! Za zamykanie kopalń, za doprowadzenie do upadku legendarnej stoczni w Gdańsku, za doprowadzenie do ruiny FSO i Ursusa, za prywatyzację FSM, za oddanie najlepszych polskich banków w obce ręce, za aferę hazardową, za PKN Orlen, za tragedię w Smoleńsku, za umowę gazową z Rosją i wiele wiele innych zaniedbań, przeoczeń, amatorszczyzny i nieudolności urzędniczej!!! Co do sprawy umowy gazowej z Rosją to nasze elity tak głośno płaczą nad losem Julii Tymoszenko, bo umowa Rządu R.P. ze stroną rosyjską wcale nie jest lepsza od tej, za którą została skazana była premier Ukrainy! W płacz i lament nad losem Julii Tymoszenko zaangażowały się czołowe postaci SLD oraz PO i włączono w to nawet autorytet Jerzego Buzka i Prezydencję UE. Panowie Tusk, Kwaśniewski, Sikorski, Lewandowski nie martwią się losem milionów bezrobotnych w Polsce, ani tym, że już w Październiku niektórzy obywatele Rzeczypospolitej zamarzli z biedy i zimna, ale cała energia idzie w obronę osoby, która odpowiada za nieudolne gospodarowanie funduszami publicznymi i doprowadzenie gospodarki Ukrainy do skraju ruiny. Premier naszego rządu nie analizuje publicznie, za jakie czyny została skazana Pani Julia Tymoszenko, tylko podkreśla, że to jest była premier Ukrainy i jego koleżanka. Niekorzystną umowę gazową zawarła z Rosją, to niby należy to uznać za sprawę polityczną, bo lider PO Donald Tusk chce poprawy stosunków z Rosją i każdy, kto jest przeciw płaceniu wysokich cen Gazpromowi powinien być wedle elit rządzących w Polsce uznany za oszołoma politycznego? Zadałem sobie trud przeanalizowania, za co skazano na 7 lat Julię Tymoszenko i nie znalazłem w akcie oskarżenia ani jednego elementu politycznego! Według sędziów, była premier w 2009 roku przekroczyła uprawnienia wydając dyrektywy dla osób prowadzących negocjacje w Moskwie w sprawie nowej umowy gazowej. Sędzia ogłaszający wyrok podkreślił, że w wyniku zawarcia przez Tymoszenko umów gazowych z Rosją państwowy koncern Naftohaz poniósł olbrzymie straty finansowe w wysokości 1,5 miliarda hrywien, czyli około 500 milionów złotych. Decyzją sądu, Julia Tymoszenko ma zwrócić pieniądze firmie paliwowej. Sędzia Rodion Kirijew podał ponadto do wiadomości opinii publicznej, że Julia Tymoszenko ma zakaz piastowania wysokich stanowisk przez trzy lata. Przecież za taką odwagę ukraińskiego sądu powinno się pisać pochwały za równe traktowanie wszystkich obywateli na Ukrainie. To tylko w Polsce były premier Wojciech Jaruzelski jest nietykalny przez prawo! To tylko w Polsce były minister MSM stanu wojennego Czesław Kiszczak jest nietykalny przez prawo! To tylko w Polsce sędziowie i prokuratorzy, którzy skazywali opozycjonistów w stanie wojennym na więzienie za działalność antysocjalistyczną są nietykalni przez prawo! I wreszcie to tylko w Polsce po 1989 roku żaden były minister nie został skazany za wyprzedaż majątku narodowego za bezcen w obce ręce i doprowadzenie do upadłości kolebki „Solidarności” Stoczni Gdańskiej, ruinę Stoczni w Szczecinie, przekazanie najlepszych banków w obce ręce itd. itp. Panowie z pierwszych stron gazet przestańcie wciskać ciemnotę, że wam chodzi o obronę Julii Tymoszenko, bo wam wszystkim chodzi o własne tyłki!!! Jak ją skazali, to może się okazać, że kiedyś jakiś odważny polski prokurator też zacznie analizować straty, jakie ponosi Polska w wyniku niekorzystnych umów na dostawy z Rosji gazu i ropy naftowej! Może się też zacząć rozliczanie za wyprzedaż majątku narodowego, za uwłaszczenie nomenklatury komunistycznej, za los milionów bezrobotnych i dziesiątek tysięcy bezdomnych w Polsce! Tego właśnie boją się ci wszyscy, którzy lamentują po całej Europie, że wyrok na byłą premier Julię Tymoszenko to jest sprawa rzekomo polityczna!!! Rajmund Pollak
I ty zostaniesz słowiańskim antysemitą! Jestem jednym z ostatnich, kogo można posądzić o tkliwe współczucie dla naszych słowiańskich braciszków w Moskwie, ale zwykła przyzwoistość nie pozwala mi milczeć. Ci, którzy po kątach konsulatów amerykańskich łkają nad losem ubiegających się o wizy wjazdowe Polaków, niech otrą łzy! Nie jesteśmy jedynym prześladowanym w ten sposób Narodem. Tu nie tylko chodzi o te słynne $65 miliardów odszkodowań wyssanych z palca starszych braci (tym razem „w wierze”), na które czekają, aby uchylić nam dalekiego włazu do Ameryki. Otóż w lokalnej gazecie w San Francisco przeczytałem o zgrzycie dyplomatycznym i prawnym związanym
z przyjacielską wizytą rosyjskiego żaglowca „Nadieżda” (360 stóp) w ubiegły weekend w San Francisco. Tuż przed lądowaniem, rosyjski kapitan otrzymał rozkaz wylądowania w…Meksyku. Rosyjski konsul generalny w San Francisco Władimir Vinokurow, uchylił rąbka tajemnicy informując, że niemożność przycumowania w San Francisco związana jest z kłopotami prawnymi a kokretnie z tzw. Biblioteką Schneersona, kolekcją zawierającą tysiące żydowskich religijnych ksiąg i dokumentów, które znajdują się Państwowej Bibliotece w Moskwie. Okazuje się, że sąd w USA wskutek potęgi miejscowego lobby żydowskiego, w ubiegłym roku, nakazał zwrot tejże biblioteki. Rosyjski konsul, poinformował, że istniało niebezpieczeństwo „zagarnięcia” żaglowca na wniosek sądu USA. Przez chwilę, zdezorientowany błądziłem palcem po mapie, chcąc sprawdzić, czy istotnie San Francisco leży rzeczywiście nad wodą (tyle to każdy wie) w Izraelu. Cholera, nie chcę uchodzić za nienowoczesnego. Muszę chyba kupić nowe mapy! Jacek K. Matysiak
Potrzebne nowe Bretton Woods Winę za obecny stan światowej gospodarki ponoszą przede wszystkim menedżerowie instytucji finansowych. Wykreowane przez nich instrumenty pochodne (forma kredytu) są bez wątpienia największą bańką spekulacyjną w dziejach świata. W 2002 r. Ben Bernanke, obecny szef FED (System Rezerwy Federalnej), wygłosił znamienne przemówienie w Radzie Gubernatorów, instytucji pełniącej rolę amerykańskiego banku centralnego: "(...) amerykański rząd ma technologię, zwaną prasą drukarską, która pozwala wyprodukować tyle dolarów, ile potrzebujemy, zasadniczo bez kosztów. Przez zwiększenie ilości dolarów w obiegu (...) rząd amerykański może także zredukować wartość dolara w stosunku do towarów i usług (...), zatem zdeterminowany rząd może wygenerować większe wydatki i pozytywną inflację". Za wyjściem ze spirali zadłużenia poprzez zwiększenie inflacji i w konsekwencji za dewaluacją wartości amerykańskich długów opowiedzieli się w ostatnich dwu latach Kenneth Rogoff czy Paul Krugmann, tuzy amerykańskiej ekonomii. Czy jednak taka strategia przyniesie spodziewany efekt? Czy stopy procentowe w USA pozostaną poniżej inflacji? Czy przyrost długu USA będzie mniejszy niż szybkość jego dewaluacji? Jakie mogą być skutki uboczne wzrostu inflacji? I wreszcie - czy napędzanie inflacji okaże się strategią możliwą do podtrzymania w średnim okresie, tak by mogła ostatecznie przynieść pożądany efekt? W realnym świecie z całą pewnością odpowiedź na te wszystkie pytania brzmi po wielokroć: nie. Z całym szacunkiem, Bernanke zdaje się polegać na prognozach czy też modelach komputerowych, które przez dobór parametrów pokazują wyłącznie stopień chciejstwa twórców, bez związku ze światem realnym. Niestety, podobną drogą podążają inne zamożne państwa. Ekspansji monetarnej poddały się Szwajcaria, Japonia, Wielka Brytania. Jeśli w najbliższych miesiącach Unia Europejska dorzuci 1 do 2 bilionów euro, możemy spodziewać się podwojenia stopy inflacji w ciągu najbliższego roku.
Balansowanie na linie Stany Zjednoczone i Unia Europejska niczym w kasynie stawiają wszystko na jedną, inflacyjną kartę. Źle odczytują ostrzeżenia płynące z Afryki Północnej, Grecji, Hiszpanii czy ostatnio z Włoch. Nie doceniają desperacji ludzi pozbawianych pracy, zarobków, prawa do normalnego życia. Zbigniew Brzeziński nie myli się, gdy wieszczy rozruchy i niepokoje społeczne w Stanach Zjednoczonych. Wszak to tam właśnie negatywne skutki inflacji będą poddane w sposób najbardziej przejrzysty pod osąd opinii publicznej. Inflacja od wieków jest najskuteczniejszym sposobem poboru powszechnego podatku od własnych obywateli. Nie zapominajmy, że amerykański dolar jest walutą dominującą w światowej wymianie handlowej i stanowi - obok euro - większość rezerw banków centralnych na całym świecie. Dlatego inflacja, której źródłem stały się przede wszystkim Stany Zjednoczone, ale także Unia Europejska, już teraz skutecznie wdziera się do Chin, Indii i Brazylii. Głównym jej przejawem jest wzrost cen żywności, co najbardziej obciąża rzesze najuboższych. Może się okazać, że także w państwach wschodzących, z ich ogromną liczbą ludności, górę wezmą nastroje ulicy, jak stało się w krajach arabskich czy ostatnio w Grecji. Wrzenie społeczne zazwyczaj winduje do władzy najbezwzględniejszy i populistyczny żywioł. Stąd tylko krok do konfliktów regionalnych, a nie daj Boże, do zawieruchy na światową skalę.
Krótka historia instrumentów pochodnych W przededniu zakończenia II wojny światowej Stany Zjednoczone ustanowiły na konferencji w Bretton Woods nowy porządek, który przez ponad ćwierć wieku regulował światowe finanse i gospodarkę. Jego podstawą był system sztywnych kursów wymiany walut. Tak było do 1971 roku, gdy w celu "korekty" po szoku cenowym na rynku ropy naftowej wzajemne kursy walut krajowych uwolniono i poddano grze rynkowej. Niestety, to, co w zamierzeniu miało mieć jedynie przejściowy, korygujący charakter, stało się na 40 lat regułą gry. Niemal natychmiast powstały pochodne instrumenty finansowe, które miały zabezpieczać przed ryzykiem gwałtownej dewaluacji poszczególnych walut czy wzrostem cen surowców. Rynki instrumentów pochodnych gwałtownie zaczęły pęcznieć na przełomie lat 80. i 90. wraz z globalizacją i wzrostem przepływów finansowych na świecie, by wręcz eksplodować po 1999 roku, kiedy USA odeszły od zakazu łączenia bankowości komercyjnej z bankowością inwestycyjną w ramach jednej instytucji finansowej, tj. od żelaznej reguły tzw. Act Glass Steagall, ustanowionej w 1933 roku, jako odpowiedź na wielki kryzys. Zerwanie z tą zasadą otworzyło bankom drogę do bezkarnego spekulowania na rynkach pieniędzmi swoich klientów. Dziś rynek instrumentów pochodnych szacowany jest na ponad 600 bilionów dolarów (wg oficjalnych danych), co stanowi - bagatela - dziesięciokrotność światowego PKB! Toksyczne instrumenty przywiązane do kredytów hipotecznych stanowią nominalnie 40 bilionów dolarów. CDS-y (Credit Default Swaps), instrumenty zabezpieczające przed upadłością kredytobiorcy, w tym przed upadłością państwa, rozrosły się, do co najmniej 60 bilionów dolarów. Dzienne obroty na rynkach walutowych przekraczają 1,5 biliona dolarów, ale jedynie około 5 proc. tej kwoty odzwierciedla realny handel, resztę, czyli 95 proc., stanowią transakcje terminowe i opcje walutowe. Rozziew między realną gospodarką a spekulacjami finansowymi przyjął proporcję zgoła groteskową - 1 do 20! Dzięki kreacji pieniądza przy pomocy instrumentów pochodnych możliwe stały się wydatki, na które przy konserwatywnej polityce finansowej rząd czy bank nie mógłby sobie pozwolić. Dziesięcioletnią kosztowną wojnę z terroryzmem w dużej mierze finansowano z podatków uzyskanych z inwestycji na rynku nieruchomości opartych na wątpliwych kredytach hipotecznych. Instrumenty pochodne wpisane są w wiele umów pomiędzy instytucjami finansowymi a ich klientami, jak choćby w umowy o kredyty walutowe. W Polsce przykładem takiego instrumentu jest projekt Chopin wprowadzony przez włoski Unicredit w jego polskiej spółce zależnej, na mocy, którego Pekao SA oddał na rzecz włoskiego dewelopera Pirelli prawa majątkowe do swoich trudnych kredytów, które zmaterializują się w ciągu 25 lat (Pekao kwestionuje ocenę, iż jest to instrument pochodny). Wartość tego instrumentu wycenia się na 4 mld złotych. Bez jasnej klasyfikacji instrumentów pochodnych tak naprawdę trudno określić wielkość rynku. Niektórzy analitycy mówią nawet o 1 trylionie dolarów (tysiąc tysięcy miliardów dolarów). Pod zastaw instrumentów pochodnych można uzyskać gotówkę (projekt Chopin) na dowolny cel, a jeśli te instrumenty nie mają finansowego pokrycia, to służą jedynie kreacji pustego pieniądza. Przykładem są CDS-y zabezpieczające wypłacalność poszczególnych krajów. Cóż są warte, jeśli nie uwzględniają tzw. efektu domina, czyli tego, o czym aż huczy w świecie finansów? Przecież zmniejszenie długu Grecji o 50 proc. przełoży się natychmiast na kryzys finansów publicznych nie tylko Włoch i Hiszpanii, ale także Francji, a w następnej kolejności Niemiec. Ustanowienie bariery, która miałaby zapobiec rozprzestrzenianiu kryzysu finansowego, jest niemożliwe, biorąc pod uwagę wzajemne powiązania i wielkość zobowiązań, do których należy zaliczyć długi państwowe oraz sektora finansowego, w tym instrumenty pochodne, ale też wątpliwe aktywa w bankach, jak kredyty hipoteczne i konsumenckie. Światowy system finansowy pełen jest tego rodzaju śmieciowych instrumentów, za którymi nie stoi realna wartość. O tę dziurawą, przykrótką kołdrę szarpią się od początku kryzysu politycy z bankierami. Nie dostrzegają jednak skali zagrożeń.
Globalne oddłużenie Jedynym wyjściem z sytuacji jest oddłużenie, które utoruje Ogólnoświatowa Konferencja Oddłużeniowa (nowe Bretton Woods). Niestety, świat jeszcze do takich rozwiązań nie dojrzał. Politycy wciąż poruszają się w starych schematach. W ich świecie istnieją banki "zbyt duże, by upaść". Jednak prędzej czy później oddłużenie nastąpi. Politycy zostaną w końcu zmuszeni do działania, należy wierzyć - pod naciskiem opinii publicznej, a nie w wyniku konfliktów zbrojnych. Nic, bowiem nie powstrzyma już protestów, organizowania lokalnych społeczności, nowych inicjatyw politycznych. Od konserwatywnej Tea Party w USA po europejskie ruchy "Oburzonych" i inne podobne, wszystkie będą rosnąć w siłę na fali niezadowolenia i wkrótce znajdą swoje miejsce na scenie politycznej. Jakie zadania należy postawić przed stronami przyszłej konferencji oddłużeniowej? Przede wszystkim trzeba powrócić do sztywnych kursów wymiany walut, korygowanych okresowo według z góry uzgodnionych i przejrzystych reguł (np. parytetu cen, kosztów pracy, PKB, stanu bilansu handlowego) na podstawie zmiany wkładu poszczególnych gospodarek narodowych w ogólnoświatową gospodarkę. W tym celu dolara amerykańskiego powinien zastąpić inny, techniczny jedynie środek rozliczeniowy. Powołana powinna być też ogólnoświatowa instytucja administrująca procesem oddłużenia (roboczo: OIA) - instytucja pełniąca docelowo rolę światowego banku centralnego połączonego z bankiem rozliczeń międzynarodowych. Wraz z usztywnieniem kursu wymiany walut problem spekulacji na rynkach walutowych i niekontrolowanych przepływów finansowych przestałby ciążyć na światowej gospodarce. W ten sposób istniejące instrumenty rynku walutowego zostałyby rozliczone po minimalnych kosztach lub też zwyczajnie unieważnione, jako pozbawione sensu finansowego. Na rynku instrumentów pochodnych okrojonym do skali realnej gospodarki mogłaby rządzić prosta reguła, że jedynie strony transakcji mogą zabezpieczać, tj. ubezpieczać finansowo jej ostateczny wynik. Inna kluczowa korekta powinna dotyczyć instytucji finansowych, w tym przede wszystkim banków. Należy, czym prędzej przywrócić im status instytucji zaufania publicznego, który utraciły. To oznacza powrót do sprawdzonych, choć zmodyfikowanych do współczesnego kroju reguł Aktu Glass Steagall. Banki udzielające kredytów detalicznych (dla prywatnych osób), jak i komercyjnych (dla firm) powinny zostać bezwzględnie pozbawione prawa do działalności inwestycyjnej. Ich kompetencje należy ograniczyć do działalności depozytowo- kredytowej. Chodzi o to, aby pod żadnym pozorem nie mogły "przepakowywać" i sprzedawać kredytów stronie trzeciej ani też wyprowadzać ich do spółek celowych poza bilans banku. Zarządy banków i ich pracownicy powinni odpowiadać, za jakość portfela kredytowego od momentu powstania zobowiązań do ich wygaśnięcia. Bankowość inwestycyjna oddzielona od bankowości komercyjnej, pozbawiona zarazem możliwości spekulacji (sztywne kursy wymiany walut i przejrzyste reguły okresowych korekt) siłą rzeczy musiałaby się skoncentrować na finansowaniu innowacyjności, postępu technicznego, promowaniu wydajności, efektywności firm czy skutecznej ochronie środowiska naturalnego. Należy też stworzyć mechanizmy ograniczające transgraniczne działania banków inwestycyjnych poprzez zastosowanie podatków (finansowego VAT) od transakcji finansowych bez uzasadnienia handlowego (konkretny towar za zapłatę).
Hipokryzja górą I tak docieramy do najbardziej kontrowersyjnej części dotyczącej zadłużenia suwerennych państw. Po pierwsze, skarb państwa nie może odpowiadać za instytucje finansowe "zbyt duże, aby upaść". Takie instytucje powinny zostać podzielone lub zlikwidowane, jak stało się ostatnio z francusko-belgijskim Bankiem Dexia. Państwo nie może też gwarantować 100 proc. depozytów, gdyż gwarancje takie, jak pokazuje przykład Irlandii, nie są możliwe do zrealizowania. Z tych też powodów oddłużone winny zostać wyłącznie państwa godzące się na nowe reguły, choć oddłużone w różnym stopniu, zależnie od poziomu długu i stanu instytucji finansowych. Oddłużenie powinno nastąpić na drodze wzajemnych kompensat lub umorzeń. Rolę gwaranta właściwej restrukturyzacji długów pełniłby OIA obdarzony prawem emisji środków rozliczeniowych i wymiany ich na lokalne waluty. Przy tych założeniach współczesna technika i moc obliczeniowa wykorzystana byłaby we właściwym celu (np. korekty kursów walut, rozliczenia międzynarodowe, konserwatywne współemitowanie pieniądza wraz z narodowymi bankami centralnymi), nie zaś na tworzenie kolejnych warstw narastających zobowiązań wielokrotnie przekraczających możliwości spłaty dłużników. Rozstrzygnięcia, które zapadły w ubiegłym tygodniu na szczycie europejskim, są oczywiście niewystarczające. Politycy boją się, że znaczne obniżenie długu Grecji (poniżej 120 procent PKB) spowoduje podobne żądania ze strony innych krajów. Szczególnie Włoch (właśnie 120 procent długu do PKB). Kraj ten płaci proporcjonalnie trzykrotnie drożej za swe długi niż Niemcy w stosunku 2 do 6 procent w kosztach obligacji 10-letnich i z tego powodu już teraz wpadł w spiralę nadmiernego zadłużenia. Wraz z dalszym pogarszaniem się sytuacji finansowej Włoch i Grecji konieczna będzie dalsza restrukturyzacja ich długów. Przy tym zadziwia poziom hipokryzji polityków, którzy z jednej strony uchwalają sześciopak z limitem zadłużenia państw na poziomie 60 proc. PKB, a z drugiej - robią dobrą minę do złej gry, twierdząc, że Grecja i Włochy poradzą sobie z zadłużeniem sięgającym 120 procent PKB przy jednoczesnych cięciach budżetowych i oczekiwanym spowolnieniu gospodarczym. Jerzy Bielewicz's blog
Ziemkiewicz o nowym rządzie Tuska Czym będzie się różnić druga kadencja Tuska od pierwszej? W pierwszej wyrzucano z pracy – np. w mediach, ale przecież nie tylko – za PiS. W drugiej wyrzucać się będzie, już się wyrzuca, za „odchylenie Schetynowskie”. I nie tylko wyrzucać się będzie, ale i wsadzać. Patrzcie państwo, dopiero, co zajechała CBA pod gmach i przed kamerami wyprowadziła w kajdankach dwóch byłych bliskich współpracowników Grzegorza Schetyny z MSWiA. I jeszcze opowiedziała dziennikarzom, że to dopiero początek, sprawa jest rozwojowa, bo w tle są… no, no, tak bez nazwisk, osoby z pierwszych stron gazet. Ileż to krzyku, jazgotu i gęgania było na oburzonych salonach, kiedy ten straszny Jarosław Kaczyński „posyłał CBA za własnym koalicjantem”. A nasz ukochany przywódca nie za koalicjantem – na razie przynajmniej, bo czemu nie, gdyby i on zaczął podskakiwać, – ale za własnym byłym najbliższym współpracownikiem. Który, mówiąc nawiasem, „aluzju paniał” i natychmiast zrobił się jeszcze grzeczniejszy niż dotąd, publicznie się ukorzył przed premierem i zapowiedział, że każdy jego wyrok przyjmie twardy, i każde stanowisko (towarzysz Stalin miał taki zwyczaj, że gościa planowanego do rozwałki czynił Ludowym Komisarzem do Spraw Transportu. Oczywiście pogłoska, że Schetyna ma zostać ministrem infrastruktury, nie ma i nie może mieć z tym nic wspólnego). Po czym, jak przystało na prawdziwego mężczyznę, który kończy, – że tak się odwołam do bonmotu nowego lidera SLD – odegrał się na dwóch posłach opozycji, wygaszając im mandaty. A co?! Samiec alfa może w stadzie pawianów przestawić każdego innego samca, ale Schetyna nie jest jeszcze tym samcem, który może być tylko przestawiany, a sam przestawiać nie może. Przynajmniej na razie. Albo przynajmniej tak mu się wciąż wydaje. Czym będzie się różnić druga kadencja Tuska? Sytuacja w kraju się poprawi. Skąd to mogę wiedzieć już teraz? Przez dedukcję, drogi Watsonie. Czy w czasie pierwszej kadencji poprawiła się nasza pozycja w Europie? Jako żywo. Na czym polegała ta poprawa? Na tym, że za Kaczyńskiego prasa europejska pisała o nas źle. A za Tuska – w superlatywach. Teraz czas na kraj i media krajowe. Za pierwszej kadencji różnie bywało, generalnie dobrze, ale zdarzały się wredne typy, które podważały, godziły w pryncypia etc. Teraz znikają jeden po drugim malkontenci i szczeliny, przez które docierali ze swoim nikczemnie antyrządowym przekazem do społeczeństwa. Czeka nas kadencja wypełniona samym czystym zachwytem mediów nad władzą – stal się leje, Kościół truchleje, rosną nowe drogi i inne inwestycje, Europa chwali, i w ogóle – superwiktory dla całego gabinetu. Czym się będzie różnić nadchodząca druga kadencja Tuska od pierwszej? Tym, że Chińczycy będą nam mogli skoczyć. Co mogą nam tacy Chińczycy? Najwyżej przekląć. A jakie jest ich najgorsze przekleństwo? Państwo przecież wiedzą: „obyś żył w ciekawych czasach”. Nam, którzy poznajemy na własnej skórze całą historię III RP – od państwa kolonialnego do postkolonialnego i z powrotem – takie złorzeczenie to już przecież, że tak to ujmę potocznie, rybka. Czym się jeszcze będzie różnić ta kadencja, kolejna kadencja wielkiego, zbiorowego Towarzysza Szmaciaka zwanego Platformą Obywatelską i jej przywódcy? Cóż, mam jedną nadzieję, cichą, ale uprawdopodobnianą codziennie danymi makroekonomicznymi i pomiarami parametrów biznesowych. Że będzie od poprzedniej znacznie krótsza. Co daj nam wszystkim jak najprędzej panie Boże na niebie. Amen za was (i za siebie). Rafał A. Ziemkiewicz
Faszyści Piłsudski i Dmowski - niech żyją! Jedno z najgłupszych zdań, powtarzanych w naszych mediach, to słowa Jerzego Giedroycia, że "Polską wciąż rządzą trumny Piłsudskiego i Dmowskiego". Nigdy te słowa nie były prawdą - Giedroyć wypowiedział je będąc już na emigracji, a ówczesna emigracja, kto bliżej zna, ten potwierdzi, mentalnie pozostawała w owych czasach jakby zatrzymaną w czasie resztką Polski międzywojennej. Tymczasem tu, w kraju, trwała peerelowska "pierekowka dusz" i rodził się naród, jak celnie zauważył Nikodem Bończa-Tomaszewski, zupełnie nowy, mający za ojców - założycieli Władysława Gomułkę i Stefana kardynała Wyszyńskiego. Ten naród z Piłsudskim i Dmowskim łączyło niewiele więcej, niż z Bolesławem Chrobrym, i tak mu pozostało do dziś, gdy cytowane słowa mają jeszcze mniej sensu, niż kiedykolwiek. Po co zresztą się rozwodzić. Polską rządzi, w tej chwili niepodzielnie, Donald Tusk. Od której on niby jest trumny - Dmowskiego czy Piłsudskiego? Moim skromnym, jest tym samym, czym Wałęsa, Kwaśniewski czy śp. Lepper - wyhodowanym przez PRL cwaniaczkiem, który takie inteligenckie fanaberie jak obie wspomniane tradycje cznia serdecznie. Polskim życiem intelektualnym zarządza wciąż, niestety, klika Michnika. Z Dmowskiego czy Piłsudskiego się ona wzięła? Nie, z Róży Luksemburg i ducha kominternowskiego internacjonalizmu. Piłsudski i Dmowski za życia się kłócili o to, jak odzyskać niepodległość i jak ją zagospodarować - ale w tym podziale, jaki mamy w polskiej debacie publicznej dziś, obaj byli po tej samej stronie - po stronie tych, którzy chcieli wolnej, niepodległej Polski. Czyli po stronie przeciwnej niż ta, po której wtedy stali generał Besseler, generał Kuk i Wielki Książę Mikołaj, a dziś, mówiąc klasyczną już frazą, stoi ZOMO. No, może nie tyle ZOMO, co banda większych i drobniejszych towarzyszy Szmaciaków, dla których Polska jest tylko dojną krową, i wspierająca ich postkolonialna "elita", dla której "polskość to nienormalność". Taki to jest spór - między tymi, którzy uważają, że Polska powinna być, a tymi, którzy uważają, że powinna być jak najmniej, i jak najszybciej w ogóle. Bo narody to dziś "anachronizm", bo szykuje nam się szansa roztopienia w wielkiej europejskiej rodzinie, i im szybciej wyzbędziemy się wszelkiej swojej specyfiki, tradycji i godności, im szybciej zrobimy się "kolorowi" i przerobimy na nowoczesnych eurokundli, tym pełniejszą zostaniemy za to nagrodzeni michą. W kontekście tego, co aktualnie w Europie się wyrabia, jest to oczywiste - jak mawiał Szwejk - "bałwanienie do kwadratu". Ale czas jakiś minie, zanim do poddanych medialnemu praniu mózgów docierać zaczną sprawy tak oczywiste, jak skutki, które dokładnie ta sama polityka, która prowadzona jest u nas, przyniosła Grekom. Na razie bałwanienie trwa w najlepsze, a jednym z jego przejawów jest uparte zohydzanie Polakom ich szczytnych tradycji - metodą niezmienną od wielu lat, od roku 1926, kiedy to rząd sowiecki skierował do Kominternu wytyczną, nakazującą w prowadzonej propagandzie określać wszystkie siły reakcyjne, stające na drodze światowej rewolucji, mianem "faszystowskich". Sięgam jeszcze pamięcią w czasy, kiedy "faszystami" byli żołnierze AK i BCh, kiedy "walką z faszyzmem" nazywano stalinowskie zbrodnie na patriotach, a na lekcjach historii uczono mnie o faszystowskiej Polsce sanacyjnej, faszyście Piłsudskim i faszyście Dmowskim. Dziś siły postępu musiały się trochę cofnąć, ale wciąż usiłują podtrzymać te obelgę wobec przynajmniej tej części tradycji, która jest im najbardziej wroga, najbardziej patriotyczna i najbardziej nieprzejednanie antykomunistyczna - tradycji endeckiej. Trzeba bezmiaru złej woli albo ignorancji, aby powtarzać brednie, jakoby Stronnictwo Narodowe, Młodzież Wszechpolska czy nawet skrajny odłam tej tradycji, jaką stanowiły ruchy narodowo-radykalne, miały cokolwiek wspólnego z hitlerowskim narodowym socjalizmem. Otóż jedynym, co je łączyło, był fakt, że polscy narodowcy byli przez nazistów mordowani ze szczególną zawziętością. Przez komunistów zresztą też. Historycy policzyli, że legitymacja narodowej demokracji dawała w tych czasach czterokrotnie większe prawdopodobieństwo męczeńskiej śmierci, niż jakakolwiek inna legitymacja partyjna z czasów II RP. To mówi samo za siebie. Trzeba skrajnej podłości, godnej autorki stalinowskich podręczników historii - której potomek wychowuje dziś "inteligentów" III RP - aby stereotyp endecji opierać wyłącznie na antysemickich cytatach z międzywojennych gazet. Prawda historyczna jest taka, że antysemityzm był w tamtych czasach w Europie równie powszechny, jak dziś potępienie dla niego. I endecja nie odbiegała tu specjalnie od normy - ani zachodnioeuropejskiej, ani polskiej. Wśród starannie chowanych dziś prohibitów znajdźcie sobie Państwo broszurę "Polska myśl mocarstwowa" firmowaną przez wspomnianego już, młodego jeszcze wtedy, ale całkiem już politycznie dojrzałego, Jerzego Giedroycia. Jest tam osobny esej, co trzeba zrobić z Żydami: odizolować od etnosu polskiego, powstrzymać asymilację m.in. zakazując konwersji i zmieniania nazwisk, i poddać naciskowi ekonomicznemu, aby zabierali się wszyscy z Polski do siebie, na Bliski Wschód. Giedroyć zresztą, człowiek lewicy, ale uczciwy, nigdy się tych haseł nie wyparł. Tłumaczył tylko, że to, co z perspektywy powojennej wydaje się rasizmem, w swoim czasie wcale nim nie było. I to jest prawda. Proszę zagłębić się pisma z epoki, w pamiętniki Churchilla, zachwycającego się Mussolinim i Hitlerem, w roczniki republikańskiej prasy francuskiej... Albo w cytowane przez Marci Shore listy wymieniane przez czołowych polskich lewicowców, w których Broniewski wynosi się ponad "żydków ze Skamandra", którzy z racji swej geszefciarskiej mentalności nigdy nie będą zdolni pisać wielkiej poezji, a komunista Stande chwali się, że jego teatr robotniczy jest najmniej zażydzonym teatrem w Łodzi, bo "żydków" na 27 osób w zespole ma tylko trzech. Tę brzydką chorobę przechodzili wtedy wszyscy. I stosując ulubiona dziś metodę historycznej wycinanki, równie dobrze można by, jako faszystę obłożyć anatemą każdego - na przykład wspomnianego Giedroycia, paroma cytatami z "Polskiej idei mocarstwowej" kwitując jakąkolwiek rozmowę o dorobku środowiska "Kultury". Teraz dzieci Kominternu, dziś w czołówce "idei europejskiej", pracują nad utożsamieniem z nazizmem dziś polskiej tradycji endeckiej, a jutro zapewne w ogóle - patriotycznej. Zważywszy, że wielu wśród nich wnuków mistrzów nagana i knuta, którzy "polskim faszystom" wyrywali w stalinowskich kazamatach paznokcie, trudno się dziwić. Ale i trudno nie przeciwdziałać. Narodowcy demonstrują w święto piłsudczyków, ha, ha, co za nonsens - podśmiewają się najęci przez lewactwo publicyści. Ależ nic w tym nonsensownego, przeciwnie. Odzyskanie niepodległości, które świętujemy 11 listopada, zawdzięczamy w równym stopniu obu naszym wielkim "faszystom". Nie byłoby niepodległości bez polskiego wojska w Warszawie, i bez polskiego głosu w Wersalu. I jeszcze bez Paderewskiego, Daszyńskiego, Witosa i Korfantego, i bez wielu innych. I wszyscy, którzy się dziś poczuwają do ich spuścizny, powinni się spotkać tego dnia na Marszu Niepodległości. Po to, by pokazać, że nie tylko jeszcze nie zginęła, ale i jeszcze nie cała gotowa jest wyprzedać się międzynarodowym lichwiarzom za "zadowolenie tu i teraz". Mam nadzieję, że się spotkamy. Rafał Ziemkiewicz
Mamy pokaz specyficznej „unijnej demokracji”
1. Od momentu ogłoszenia przez Premiera Grecji Jorjosa Papandreu konieczności przeprowadzenia referendum w sprawie II pakietu pomocowego dla tego kraju, mamy pokaz specyficznej „unijnej demokracji”. Wiodącą rolę w uzmysławianiu nam jak wyglądają prawdziwe relacje pomiędzy dwoma czołowymi krajami UE Niemcami i Francją, a pozostałą 25-tką, widać od wczoraj jak na dłoni. Premier Grecji (przecież wolnego i demokratycznego europejskiego kraju) został wezwany (niezaproszony) w ciągu kilkunastu godzin do francuskiego miasta Cannes i tam poddany intensywnej obróbce, podczas której nie wyrzekł się wprawdzie pomysłu o przeprowadzeniu referendum, ale przystał na skrócenie terminu, w jakim ma się ono odbyć. Zamiast terminu styczniowego, który wcześniej ogłosił, wyznaczono Grekom termin 4-5 grudnia, bo Niemcy i Francja nie chcą czekać aż 2 miesiące na decyzję greckiego społeczeństwa. Jednocześnie wstrzymano przekazanie Grecji kolejnej już 6 -tej transzy pomocy w wysokości 8 mld euro z I pakietu pomocowego opiewającego na 109 mld euro (do tej pory przekazano temu krajowi 65 mld euro), o którego wysokości i terminach zdecydowano przecież ponad 2 lata temu. Wczoraj okazało się, że rząd grecki jest przymuszany do zrezygnowania z referendum i z tego rodzaju inicjatywą, wyszli politycy pochodzący z partii Premiera Papandreu wzywając go jednocześnie do podania się do dymisji.
2. Trzeba zdawać sobie sprawę, że moment ogłoszenia pomysłu referendalnego jest szczególnie niewygodny dla liderów strefy euro Kanclerz Angeli Merkel i Prezydenta Nicolasa Sarkozy, ponieważ właśnie we francuskim Cannes odbywa się szczyt krajów G-20, a szefowie rządów Niemiec i Francji mieli się na nim pojawić, jako twórcy sukcesu w postaci zażegnania kryzysu w strefie euro. Teraz oboje są w defensywie, będą musieli wysłuchać gorzkich pouczeń i od Prezydenta USA Baraka Obamy, ale także przywódców Chin, Rosji, Brazylii i pozostałych krajów uczestniczących w posiedzeniu grupy G-20. Wszyscy oni wręcz żądają uporządkowania spraw w strefie euro, ponieważ kłopoty tej strefy, wpływają negatywnie na światową gospodarkę.
3. Premier Papandreu chyba nie miał innego wyjścia. Mając tylko 3 głosy przewagi nad opozycją w Parlamencie uznał, że kolejne drastyczne oszczędności, obniżki wynagrodzeń w sferze budżetowej, a także świadczeń emerytalno- rentowych i podwyżki podatków w zamian za II pakiet pomocowy dla Grecji tym razem w wysokości 130 mld euro i redukcję długu o 100 mld euro, powinny być przegłosowane przez wszystkich dorosłych Greków. Tyle tylko, że po kilkunastu miesiącach protestów i strajków, czasami tak gwałtownych, że powodowały ofiary śmiertelne, trudno wręcz sobie wyobrazić, że Grecy będą w stanie pozytywnie odpowiedzieć na pytanie referendalne, niezależnie od tego jak ostatecznie zostanie sformułowane. Zresztą badania opinii publicznej przeprowadzone w ostatnim czasie nie pozostawiają złudzeń. Zaledwie 13% Greków pozytywnie ocenia ustalenia ostatniego szczytu UE i koncesje, które uzyskała na nim ten kraj..
4. Ale nawet przyjmując taki jak wyżej przedstawiony rozwój wypadków, czy w wolnej Europie do przyjęcia są takie pohukiwania na wybranych w demokratycznych wyborach przywódców jakiegokolwiek kraju, którzy w dramatycznej sytuacji, chcą doprowadzić do tego, aby w sprawie przyszłości kraju, wypowiedział się cały naród? Czy czołowi przywódcy UE odmieniający przez wszystkie przypadki słowa demokracja i solidarność muszą aż tak ostentacyjnie pokazywać swoje niezadowolenie z decyzji wolnego i demokratycznego kraju? Czy jednocześnie musiały uruchomić karę finansową, chociaż doskonale wiedzą, że Grecja jest nieobecna na pierwotnym rynku obligacji już od kilkunastu miesięcy i odłączenie jej od kroplówki finansowej, stawia ten kraj w sytuacji „proszalnego dziada”. I wreszcie gdzie ta specyficzna „unijna demokracja” zaprowadzi ponoć zjednoczoną Europę? Na te wszystkie pytania powinniśmy sobie odpowiedzieć także w Polsce, zanim opowiemy się za kolejnym pogłębieniem unijnej integracji, wyrażonej w już przygotowywanych zmianach traktatowych. Zbigniew Kuźmiuk
Wzrost akcyzy i likwidacja lokat „antybelkowych” od nowego roku Ministerstwo Finansów przygotowało projekt ustawy okołobudżetowej, w której proponuje podwyżkę akcyzy na paliwa silnikowe i wyroby tytoniowe. Liczy na dochody ok. 2,45 mld ze tego tytułu. I dodatkowe 380 mln z likwidacji lokat "antybelkowych" - Przewiduje się, że zmiana stawek akcyzy dla paliw silnikowych spowoduje dodatkowy wpływ do budżetu państwa szacowany na około 2,2 mld zł w skali roku (2,128 mld zł z tytułu akcyzy od oleju napędowego i 44 mln zł od biokomponentów stanowiących samoistne paliwa) - napisał resort finansów w opublikowanym w piątek projekcie ustawy o zmianie niektórych ustaw związanych z realizacją ustawy budżetowej. Ministerstwo wyjaśnia, że zmiana jest związana z dostosowaniem polskiej stawki akcyzy do minimów unijnych (330 euro za 1000 litrów), a podwyżka wynika z osłabienia polskiej waluty. Obowiązujący w 2011 r. kurs EUR/PLN wyniósł 3,97, podczas gdy na przyszły rok będzie to 4,38, co wynika z ogłoszonego 4 października tzw. kursu referencyjnego Europejskiego Banku Centralnego. Projekt zakłada m.in., że akcyza na olej napędowy i paliwa powstałe ze zmieszania takiego oleju z biokomponentami, a także biokomponenty stanowiące samoistne paliwa wzrośnie z 1048 zł za 1000 litrów do 1196 zł. Z 1401 zł za 1000 litrów na 1446 zł wrośnie akcyza na paliwa do silników odrzutowych. Przy ustalaniu nowej stawki na olej napędowy i biokomponenty wzięto pod uwagę podwyżkę opłaty paliwowej, która 1 stycznia 2012 r. wzrośnie z 239,84 zł za 1000 litrów do 249,92 zł – wyjaśnia resort finansów i tłumaczy, że podwyżka wynika z waloryzacji o wskaźnik inflacji za trzy kwartały 2011 r. (4,2 proc.). Z szacunków MF wynika, że podwyżka akcyzy na wyroby tytoniowe o 4 proc. spowoduje skutki budżetowe szacowane na około 245 mln zł dodatkowych wpływów w skali roku, przy założeniu spadku sprzedaży 2,5 proc. i braku podwyżek cen detalicznych ze strony producentów. W ocenie skutków regulacji podano również, że podwyższenie cen detalicznych przez producentów może przynieść dodatkowe wpływy budżetowe wynikające z części procentowej stawki podatku akcyzowego - wyrażonej w procencie od maksymalnej ceny detalicznej sprzedaży. Zgodnie z projektem zmiany w akcyzie mają wejść w życie 1 stycznia 2012 r.
„Antybelki” do lamusa? Resort finansów przewiduje ponadto w projekcie ustawy okołobudżetowej nowelizacją Ordynacji podatkowej i wprowadzenie nowych zasad zaokrąglania podstawy opodatkowania. Zmierza ona do likwidacji możliwości zakładania lokat bankowych tzw. antybelkowych, z których zyski nie podlegają opodatkowaniu 19 proc. podatkiem. Zgodnie z obecnymi przepisami zarówno podstawę opodatkowania, jak i podatek zaokrągla się do pełnych złotych w ten sposób, że kwoty poniżej 50 groszy pomija się, a kwoty powyżej 50 groszy podwyższa do pełnej złotówki. To oznacza, że jeżeli podstawa opodatkowania (np. zysk z lokaty) wynosi 2,49 zł, to nie powoduje to obowiązku zapłaty podatku dochodowego (19 proc. z tej kwoty daje, bowiem 0,47 gr).- W efekcie lokata o wartości 18 tys. zł, przy założeniu rocznego oprocentowania na poziomie 5 proc. jest wolna od podatku. Podmioty oferujące usługi finansowe oferują przy tym możliwość zakładania wielu lokat (...) co powoduje, że bez względu na wielkość lokowanych środków nie są one opodatkowane" - informuje MF w uzasadnieniu do projektu. Według resortu udział takich lokat w sumie wszystkich depozytów gospodarstw domowych wynosi ok. 13 proc. Ministerstwo prognozuje, że zmiana, która ma wejść w życie po trzech miesiącach od ogłoszenia ustawy, będzie przynosiła budżetowi rocznie ok. 380 mln zł.
Ogromne straty Commerzbanku na greckich obligacjach 678 mln euro – tyle strat wykazał w trzecim kwartale niemiecki Commerzbank. Wynika to z odpisania strat z tytułu greckich obligacji na kwotę 798 mln euro. W bilansie Commerzbanku oszacowano wartość greckich papierów jedynie na 1,4 mld euro, co stanowi 48 proc. ich nominalnej wartości. Powodem odpisów był uzgodniony w zeszłym tygodniu na szczycie strefy euro plan redukcji zadłużenia Grecji o 100 mld euro z 50-procentową stratą wierzycieli. Jeszcze przed rokiem drugi, co do wielkości niemiecki bank zarobił 113 mln euro. Tymczasem BRE Bank ogłosił dziś, że III kwartał 2011 roku był najbardziej dochodowy: „307,3 mln zł wyniósł zysk netto za III kwartał 2011 r. Po wyłączeniu transakcji o charakterze jednorazowym oznacza to wzrost w stosunku do poprzedniego, rekordowego kwartału o niemal 24 proc. Biznes wzrasta przy zachowaniu ścisłej kontroli kosztowej, wskaźnik C/I po trzech kwartałach wyniósł 48 proc., podczas gdy rok wcześniej było to 51 proc.” - czytamy w komunikacie. Prezes Commerzbanku Martin Blessing powiedział, że pomimo trudnej sytuacji i zaostrzenia przez UE wymogów dotyczących kapitału własnego, bank zamierza obejść się bez pomocy państwa. Planuje natomiast możliwie szybko ograniczyć formy działalności, nienależące do głównego obszaru działania spółki. W komunikacie bank zapewnił, że nie rozważa sprzedaży polskiego BRE Banku, w którym Commerzbank ma większość udziałów, jak również internetowego banku Comdirect. „Należą one do głównego obszaru działalności spółki” - czytamy w komunikacie. Commerzbank zainwestował 13 mld euro w papiery krajów strefy euro, które obecnie mają problemy ze spłatą zadłużenia. W nadchodzących miesiącach bank zamierza ograniczać to zaangażowanie. Wskutek kryzysu finansowego w 2008 r. i 2009 r. Commerzbank skorzystał z pomocy finansowej niemieckiego państwa, by uchronić się przed ryzykiem, związanym z przejęciem będącego w trudnej sytuacji finansowej Dresdner Banku. W zamian za wsparcie w wys. 18,2 mld euro państwowy fundusz stabilizacji finansowej Soffin uzyskał kontrolę nad 25 procentami plus jedną akcją Commerzbanku.
Marek Belka szefem Komitetu Rozwoju WB i IMF Wczoraj, 3 listopada, prezes NBP, prof. Marek Belka objął funkcję przewodniczącego Komitetu Rozwoju Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Komitet Rozwoju działa od 1974 r. Jest forum doradczym dla Rady Gubernatorów Banku Światowego oraz Międzynarodowego Funduszu Walutowego, w odniesieniu do najważniejszych tematów związanych z polityką rozwojową, w tym kwestii finansowania niezbędnego dla wspierania państw rozwijających się. Jest również wspólnym forum Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. W skład Komitetu Rozwoju wchodzi 25 członków reprezentujących blisko 190 państw należących do obu instytucji. Posiedzenia odbywają się dwa razy do roku, podczas regularnych spotkań Rad Gubernatorów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Rola przewodniczącego jest kluczowa w procesie wypracowania konsensusu na forum Komitetu Rozwoju. Przewodniczący odpowiedzialny jest za przygotowywanie, prowadzenie i sprawny przebieg spotkań Komitetu. W ramach pełnionej funkcji bierze także udział m.in. w spotkaniach ministerialnych G20, posiedzeniach Rady Społeczno-Gospodarczej ONZ (ECOSOC) oraz w wybranych spotkaniach organizowanych przez Organizację Narodów Zjednoczonych i jej agendy. Dotychczas przewodniczącym był Ahmed bin Mohammed Al Khalifa, minister finansów Bahrajnu. Wybór przewodniczącego odbywa się zazwyczaj, co dwa lata. Małgorzata Dudek
DEMOKRATYCZNY EKSPERYMET NA RYNKACH FINANSOWYCH Sytuacja na rynkach finansowych jest dziś bardzo dynamiczna. Demokratyczny eksperyment na rynkach finansowych zostanie chyba w Grecji odwołany z uwagi na łatwy do przewidzenia rezultat. „Referendum ws. drugiego pakietu ratunkowego eurolandu i MFW nie odbędzie się, jeśli partie rządzące i opozycyjne porozumieją się, co do rozwiązania kryzysu politycznego w kraju” - poinformował przedstawiciel kancelarii premiera Grecji. – „Nie ma powodu, by rozpisywać referendum, jeśli zostanie osiągnięty konsens między dwiema największymi partiami” - dodał.
http://wiadomosci.onet.pl/swiat/premier-grecji-zgodzil-sie-na-utworzenie-rzadu-prz,1,4897636,wiadomosc.html
Więc „konsensus” będzie taki: do końca kadencji rządzi Papandreu, w zamian za to Grecja dostanie od Francji i Niemiec troszkę euro, które odda francuskim i niemieckim bankom, a Pan Premier Papandreu w imieniu greckiego ludu zaakceptuje wyrzeczenia, które lud ten będzie musiał ponieść na kupowanie czasu dla francuskich i niemieckich banków na dokonanie „dokapitalizowania”. A jak wiadomo czas jest bardzo drogi, bo się nie da zwiększyć jego podaży. Więc może rosnąć tylko jego cena, bo popyt ogromny. Czas, nawet drogo, można kupować jak się ma jakieś rozwiązanie, które wymaga czasu. Przywódcy demokratycznego świata, którym bardzo nie spodobał się pomysł demokratycznego referendum w Grecji, nie mają dziś żadnego rozwiązania. Dotąd kombinowali jak to zrobić, żeby za wszystko zapłacili podatnicy. Ale najwięcej musieliby zapłacić „Oburzeni”. To chyba troszkę wystraszyło przywódców demokratycznego świata, którzy wpadają w coraz większą panikę, bo żadnej alternatywy dla „ratowania gospodarki” (czytaj: „banków”) przez obłożenie różnymi podatkami (z inflacyjnym włącznie) „Oburzonych”, nie mają. To znaczy mieli taki, że oficjalnie obłożą podatkami „millionaires and billionaires”, a „Oburzonych” po cichu – żeby się nie zorientowali. Bo „millionaires and billionaires” jest za mało, żeby ich opodatkowanie cokolwiek mogło zmienić w stanie finansów publicznych większości „najbardziej rozwiniętych” państw świata.
http://blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=980
Ale – jak powiadał „Siara” – „cały misterny plan poszedł w….” „Oburzeni” zdążyli się oburzyć na tyle wcześniej, że ich polityczni „przedstawiciele” znaleźli się w kłopocie. Gwiazdowski
Bankowe szczury uciekają z tonących okrętów Kolejne banki (BNP Paribas, Barclays, RBS, …) z dumą informują inwestorów, że sprzedały obligacje Włoch, Hiszpanii i Portugalii, ograniczając swoje zaangażowanie. Rynki są zachwycone, bank RBS po podaniu tej informacji wzrósł najbardziej ze wszystkich spółek indeksu FTSE100. Świetnie, banki komercyjne sprzedają obligacje PIIGS o wartości dziesiątek miliardów euro, a kto jest po drugiej stronie. Oczywiście EBC. Jeżeli akcjonariusze banków świętują, że udało się sprzedać te obligacje i w przyszłości nie będzie już z tego tytułu strat, to, co powinni robić udziałowcy EBC, czyli podatnicy unijni. Chyba płakać, bo to oni poniosą straty z tego tytułu. Kolejne bankowe szczury uciekają z tonących okrętów, które utrzymują się jeszcze na powierzchni. Ile jeszcze czasu, aż ucieknie ostatni szczur i wtedy będą mogły zatonąć? A dla inwestorów w bankach Europy zachodniej mam następującą zagadkę? Nawet jak sprzedadzą wszystkie obligacje Włoch i Hiszpanii, to, jaka ekspozycja na te kraje im pozostanie poprzez rynek międzybankowy, nie wspominając CDS-ach? Chyba za wcześnie na świętowanie. Polecam dane BIS, które pokazują, że co prawda zaangażowanie łączne brytyjskich banków we Włoszech (sektor publiczny, bankowy i firmy) w połowie roku wynosiło tylko 73 mld dolarów, ale francuskie banki miały tam ulokowane już 413 mld dolarów, a brytyjskie banki miały z kolei ulokowane we Francji prawie 300 mld dolarów (BIS podaje dane w dolarach, to taka zaszłość, za 20 lat będzie podawał w renminbi). Wniosek: sprzedawanie przez banki brytyjskie i francuskie obligacji włoskich do EBC nie ma znaczenia. Jak upadnie Rzym, to poupadają włoskie banki i kryzys natychmiast się przeniesie do banków francuskich, a przez te banki do banków brytyjskich. Cały proces zajmie jakieś 5-10 sekund, bo tyle potrzeba żeby trzy razy kliknąć myszą. A straty będą liczone w setkach miliardów. To jest kryzys zaufania. Zaufanie buduje się przez lata, a traci bardzo szybko. Odbudowuje się też przez lata, czasami dekady. Włochy straciły zaufanie rynków. I żadne szczyty nie pomogą. Włochy mogą odbudować zaufanie tylko, jeżeli gospodarka zacznie się szybciej rozwijać, a przecież dopiero, co MFW obniżył prognozę wzrostu PKB dla Włoch na przyszły rok z 1,3% na 0,3%, a PMI pokazuje, że we Włoszech będzie recesja. Nie da się odbudować zaufania w takich warunkach, domino już ruszyło. A bankowe szczury nie uciekły na brzeg, tylko na sąsiedni statek, przyspawany do tego, co zaczyna tonąć.
Rybiński
Dlaczego Janusz Korwin-Mikke zadaje się z Januszem Palikotem? Janusz Korwin Mikke w kampanii wyborczej często się pokazywał się z Januszem Palikotem, największą nadzieją środowisk lewackich. Czyżby szef Nowej Prawicy wyleczył się ze swojej pogardy do lewactwa? Można odnieść takie wrażenie wspominając kampanię wyborczą JKM; jedyny reprezentant prawicy zbratał się z człowiekiem, który według większości konserwatystów jest zagrożeniem dla Polski. Dla przykładu jego polityczny przyjaciel, Stanisław Michalkiewicz wprost mówi, kim jest Janusz Palikot. Według felietonisty "Naszego Dziennika" Janusz Palikot jest wydmuszką starszych i mądrzejszych (czytaj służb specjalnych, które de facto rządzą Polską), którzy aby lepiej ukryć swoje zamiary postanowili wywołać wojnę religijną. Według Michalkiewicza ten plan polega na przekierowywaniu nieuniknionej nienawiści wynikającej z pogarszającej się sytuacji finansowej, bezrobocia itd., na Katolicki Kościół. Skoro Palikot jest tylko figurantem,w takim razie co o nim myśli jedyny polski prawicowiec, ostatni liberał ? "Chyba już wolę, żeby wygrał Janusz Palikot, niż ci złodzieje z bandy czworga" - powiedział JKM. Zaś komentując wyniki wyborów przyznał bez żadnych ogródek, że Palikot zyskał kilka procent kosztem Nowej Prawicy. Zauważył to również Rafał Ziemkiewicz, który napisał, że Palikot przejął "jajcarski elektorat" Korwina i teraz ma około 10%. Współpraca obydwu panów Januszów jest niezaprzeczalna, ich głównym hasłem kampanii wyborczej było słowa JKM:" Ja jestem prawdziwa prawica, pan Palikot to prawdziwa lewica. Obaj nienawidzimy "Bandy czworga" - jesteśmy politykami antyestablishmentowymi. Nic więc dziwnego, iż kiedy PKW poważnie ograniczyła prawa wyborcze "Nowej Prawicy" ludzie, którzy nie mogli oddać głosu na Korwina, głosowali na jego kumpla, drugiego Janusza, żeby było śmieszniej. Pamiętam, jak Korwin mówił, że Michalkiewicz jest jednym z nielicznych ludzi w Polsce, których warto słuchać. Przyjmując tą cenną wskazówkę pytam: " Czy Janusz Korwin-Mikke w kampanii zbratał się z człowiekiem lansowanym przez bezpiekę?". Janusz Palikot reprezentuje ruch, który przez JKM był często opisywany jako zagrożenie dla naszej łacińskiej cywilizacji - "te sukinsyny chcą zniszczyć naszą cywilizację", "wszystko stanęło na głowie", "to nie jest nasza cywilizacja”, „w tym systemie ludzi traktuje się gorzej niż zwierzęta"- wielokrotnie grzmiał Korwin Z panem Biedroniem, notabene członkiem partii Palikota, prowadził płomienną dyskusje nie ukrywając niechęci do swojego rozmówcy:"Specjalnie nie używam słowa g...., bo "g" mi się z gównem kojarzy"- tak wyrażał się o gejach, którzy za pieniądze z Brukseli niszczą nasze ukochane wartości. W taki oto sposób ostatni obrońca normalności ramię w ramię, z obrońcą nienormalności uśwaidamiał Polaków.Z czego to wynika? Może to cynizm, polityczna gra? Może to słabość do każdego, kto szczerze wierzy w wolny rynek? A może pan Michalkiewicz zabierze, kiedyś w tej sprawie głos, i rozwieje moje wątpliwości. Radzio
Palikot to gwiazda jednego sezonu "Gdyby Janusz Korwin-Mikke i jego Nowa Prawica zarejestrowali listy wyborcze w całym kraju to Palikot cieszyłby się, jeżeli udałoby mu się przekroczyć 5 proc. próg wyborczy." Rozmowa z Leszkiem Millerem, szefem klubu parlamentarnego SLD
Nowy Ekran: Jak to się stało, że SLD dał się zajść Palikotowi od lewej strony? Leszek Miller: Ten manewr miał miejsce tylko w mediach. Palikotowi udało się przebić z hasłami, które SLD głosi od ponad 20 lat…
Ale ich nie realizował… Bo nigdy nie mieliśmy większości w Sejmie, aby je wprowadzić w życie. Gdy dwukrotnie rządziliśmy naszym koalicjantem było Polskie Stronnictwo Ludowe. Oni nigdy nawet nie rozważali projektów ustaw, które skrytykowaliby proboszczowie, o głosach hierarchów już nie wspomnę. Podobny problem teraz będzie miał Palikot. Nawet, jeżeli połączy się głosy jego partii i SLD, to wciąż będzie za mało, aby móc uchwalić ustawę o wycofaniu religii ze szkół czy opodatkowaniu księży. O odrzuceniu weta konserwatywnego prezydenta już nie wspominam. Palikot będzie gwiazdą jednego sezonu. Za 4 lata będzie tłumaczył wyborcom, że chciał zrealizować obietnice, ale nie mógł, bo nie miał większości. Będzie o nią prosił, ale jej nie dostanie. Wyborcy, których pozyskał nie są wyrozumiali, tylko wystawiają rachunki.
Za co więc tak wysoki rachunek dostało SLD, że niemal wypadło z parlamentu? Ponad 6 lat temu postawiliśmy na młodych, którzy nie byli w stanie dokonać sensownej zmiany pokoleniowej w partii, ani przyciągnąć do SLD nowych środowisk. Decydujące błędy popełniono jednak przy układaniu ostatnich list wyborczych. Wypchnięcie takich ludzi jak Robert Biedroń czy Wanda Nowicka poza SLD obniżyło wynik wyborczy naszej partii i wzmocniło Palikota.
Może, dlatego, że wybraliście figurantów, którzy w dalszym ciągu robili to, co im kazali starzy działacze? Gdyby było tak jak pan mówi, to 4 lata temu nie byłoby problemu startu byłych liderów SLD z partyjnych list. Młodzi wzięli władzę, ale nie mieli pomysłu i wiedzy, co z nią zrobić. Eksperyment z oddaniem im władzy można już uznać za nieudany.
Palikot uda się za 4 lata wypchnąć SLD z parlamentu i zostać nowoczesną lewicą? Pogłoski o naszej śmierci są przesadzone. Palikot będzie musiał zmierzyć się z rozczarowaniem ludzi, którym obiecał zmiany, a których nie będzie w stanie wprowadzić w życie. Wśród jego parlamentarzystów jest też dużo przedsiębiorców, którzy z ideałami lewicy nie mają nic wspólnego. Na dodatek duża część osób, która na niego głosowała, to osoby nie o poglądach lewicowych, tylko antysystemowych. Gdyby Janusz Korwin-Mikke i jego Nowa Prawica zarejestrowali listy wyborcze w całym kraju to Palikot cieszyłby się, jeżeli udałoby mu się przekroczyć 5 proc. próg wyborczy. A tak udało mu się ubrać w szaty jedynej partii antysystemowej. To słaby fundament.
Czy odmowa rejestracji ogólnopolskiej listy Nowej Prawicy może skutkować ogłoszeniem nieważności wyborów przez Sąd Najwyższy? Nie jestem prawnikiem. Jako chodzący twardo po ziemi polityk przypomnę, że w 2000 r. nawet w amerykańskiej demokracji Sąd Najwyższy zarządził przerwanie powtórnego liczenia głosów na Florydzie, gdy okazało się, że może to skutkować zmianą wyników wyborów lub koniecznością ich powtarzania.
Na spotkaniach z premierem Donaldem Tuskiem zawarł pan cichą koalicję? Żadnej koalicji między SLD i PO nie ma. Możemy popierać niektóre projekty rządowe. Takie, które będą propaństwowe, ale także takie realizujące zasadę sprawiedliwości społecznej. To szczególnie ważne w czasie kryzysu. Poza SLD tych wartości nie ma, bowiem kto bronić.
A Palikot? Tak jak wspominałem, Janusz Palikot w sferze gospodarczej jest liberałem i to bardziej radykalnym niż Leszek Balcerowicz. Lewicowe hasła dla niego sprowadzają się do antyklerykalizmu i legalizacji miękkich narkotyków. Tymczasem lewica, to przede wszystkim obrona najsłabszych grup społecznych, które nie radzą obie z kryzysem.
Pana zdaniem Platformamoże pozyskać liberalnych posłów Palikota? Bez problemu, jeżeli tylko będzie chciała. To jest partia władzy, która ma dużo do zaoferowania.
Ten Sejm wytrzyma cztery lata? Posłowie nie lubią głosować za skróceniem kadencji, szczególnie w czasie kryzysu. Jeżeli nie będziemy mieli spektakularnej zapaści gospodarczej, to będzie cztery lata spokoju. PSL jest dla PO dobrym partnerem. Na dodatek jest osłabiony, więc nie powinien stawiać wygórowanych warunków.
Pod nazwą „spektakularna zapaść” ma pan na myśli to, że ludzie muszą wyjść na ulice? Tak. Tylko taki scenariusz masowych protestów mógłby doprowadzić do wcześniejszych wyborów.
Wojna Donalda Tuska z Grzegorzem Schetyną przypomina panu szorstką przyjaźń, którą darzyliście się z Aleksandrem Kwaśniewskim? Większe tarcia widzę dziś na linii premier-prezydent. Coś jest takiego w urzędzie prezydenta, że jego urzędnicy dążą do zwiększania nie największych kompetencji głowy państwa. To zawsze oznacza konflikt. Schetyna wchodząc w sojusz z prezydentem przeciwko szefowi swojej partii dużo zaryzykował i przegrał. Decydującą niezręcznością było przyjęcie przez prezydenta Komorowskiego najpierw marszałka Sejmu, a nie szefa zwycięskiej partii.
Czyli Grzegorz Schetyna dokona politycznego żywota, jako minister infrastruktury? Myślę, że premier, jeżeli zdecyduje się powierzyć mu jakieś stanowisko, to przyszykuje mu trudniejsze zadania. Zbyt dużo dróg jest obecnie na ukończeniu, które minister infrastruktury mógłby otwierać, przecinając wstęgę nożyczkami.
Czy SLD czuje się zdradzone przez Jerzego Urbana, który poparł Palikota? Urban zdradził nas już wcześniej, gdy poparł secesjonistów Marka Borowskiego tworzących SdPL. Od tamtego czasu ze swojej gazety zrobił działo walące w SLD. To tylko kontynuacja starej gry. Z tą różnicą, że z SdPL nie wypaliło, a z Palikotem coś się mu udało.
Politolodzy twierdzą, że gdy przyjdzie do wyboru nowego szefa SLD powie pan „nie chcę, ale muszę” i zostanie szefem partii. Tak będzie? Zapewniam pana, że nie mam takich planów.
To, kto zostanie szefem SLD? Zadaje pan pytania niewłaściwej osobie. Proszę spytać Joanny Senyszyn lub Józefa Oleksego, którzy nie wykluczają takiej sytuacji.
Jak się czuje polityk, który został złożony do grobu, ale zmartwychwstał? Fantastycznie. Szczególnie, kiedy na korytarzach sejmowych spotyka, tych, którzy go do tego grobu kładli. Ale to przyjemne uczucie już mija. Przede mną ciężka praca. Rozmawiał Jan Piński
Czy Polak może być pierwszy na Marsie? Od dłuższego czasu powtarzam wszędzie – zarówno na łamach „Najwyższego CZASU!”, jak i gdzie indziej, że gdyby wprowadzić w Polsce jakiś normalny ustrój, to w ciągu trzech-czterech lat Polak mógłby, jako pierwszy człowiek stanąć na Marsie. I zająć tam kawałek gruntu – by w razie, czego mieć, jako Drugą Polskę. Nie jestem w stanie zrozumieć ludzi, dla których celem życia jest mieć lepsze żarcie, lepszy telewizor, lepszy samochód – i jeszcze zaliczyć kilkanaście fajnych panienek. To znaczy: ja ich rozumiem, – ale nie podzielam ich marzeń. Niech sobie żyją, oczywiście, niech mają te lepsze samochody, telewizory, jedzenie i panienki, – ale niech nie chwytają za nogi tych, co chcą wzlecieć ku przestworzom. Gdybyśmy zaś wprowadzili normalny ustrój gospodarczy i polityczny, to w ciągu dwóch lat mielibyśmy kilkudziesięciu miliarderów, spośród których byłoby kilku multimiliarderów, a tacy ludzie, świetnie wiedząc, że nie da się tego przejeść, przepić czy spapuciać w inny sposób, zapewne wpadliby na pomysł posłania człowieka na Marsa. Znam człowieka, który jest zwykłym, skromnym miliarderem – i zapewne 10 lat temu na Marsa chciałby polecieć sam. Nie zrobiłby tego – z przyczyn, które staną się oczywiste za chwilę, – ale by chciał. Nie ma, więc żadnych finansowych powodów, by Polak na Marsie nie stanął. Nie twierdzę przy tym – jak to dziś w modzie, – że taki projekt „dałby zajęcie tysiącom specjalistów i stworzył setki tysięcy miejsc pracy”. To nonsens. Taki program by Polsce gospodarczo nie pomógł. Ale i nie zaszkodził. By to zrozumieć, warto sobie uświadomić, że taka wyprawa pochłonęłaby sumy mniejsze od dotacyj uzyskiwanych z Brukseli – a przecież wiele uboższych od nas krajów rozwija się szybciej od nas, nie otrzymując tych dotacyj! Znacznie poważniejszy jest problem techniczny. Podsumowując pół wieku praktycznie zerowego postępu w badaniach Kosmosu, p.Anna Piotrowska napisała kiedyś w „DZIENNIKU”: „Opracowany przez NASA plan podboju Marsa przedstawia się imponująco. Problem jednak w tym, że to tylko plan. (…) Najbardziej zaawansowany jest niewątpliwie projekt rakiety, która będzie wynosić duże ładunki w kosmos i »popychać« je w kierunku Marsa”. Otóż nie ma tu żadnej przeszkody. Rakiety wywożą na orbitę ładunki za 10 mln $ – i można śmiało założyć, że prywatne rakiety zrobiłyby to za 2 miliony. Trzeba tylko zwrócić się nie do NASA, lecz do p.Burta Rutana lub Jego konkurentów. Setka rakiet (za 200 mln) potrafiłaby wywieźć na orbitę paliwo wystarczające na podróż, samą rakietę w częściach (nie musi być potężna, bo nie pokonuje przyciągania ziemskiego), sprzęt niezbędny na Marsie, żywność, aparaturę (istnieje!) oraz spadochrony i baloniki do bezpiecznego wylądowania. Na końcu – aresonautę. Być może wysłano by również środki umożliwiające powrót. Zakładam jednak, że zgłosiłoby się tysiące ochotników gotowych zaryzykować czekanie na Marsie na możliwość powrotu – zwłaszcza spośród osób cierpiących na choroby genetyczne, wskutek których umarliby w wieku lat 40 (są takie). Bardzo wielu takich ludzi chciałoby przed śmiercią odbyć fascynującą podróż i zasłużyć się Polsce i Ludzkości, – dlaczego im tego zabraniać? A przyniosłoby to – na oko – dalszą pięciokrotną redukcję kosztów! Tymczasem p. Piotrowska pisze: „Inżynierowie muszą przede wszystkim wymyślić, w jaki sposób zapewnić ludziom bezpieczeństwo w trakcie całej wyprawy. Półroczna podróż przez otchłanie Układu Słonecznego oznacza, bowiem wystawienie marsonautów (?? – co za brak wyczucia językowego; nie łączy się greckich końcówek z łacińskimi rdzeniami! – JKM) na śmiertelnie groźne promieniowanie kosmiczne” (przecież ludzie spędzali już tyle czasu w stacjach kosmicznych – JKM). Groźny jest też marsjański piach. Nie przypomina on ziemskiego, jest grubszy i bardziej chropowaty. A ponieważ potężne burze piaskowe na Marsie to praktycznie codzienność, jego uderzenia mogą porysować czy wręcz zniszczyć powierzchnię używanych przez marsonautów sprzętów: kombinezonów, instrumentów pomiarowych, baterii słonecznych. (…) Ale to nie wszystko – najdrobniejsze ziarenka piachu mogą się przecież wcisnąć na przykład do wnętrza śluzy powietrznej i zakłócić jej działanie, co może zakończyć się katastrofą. Niewykluczone też, że marsjański pył przedostanie się do modułu mieszkalnego, by na koniec znaleźć się w płucach astronautów. A przecież nikt by nie chciał, żeby kosmiczni podróżnicy cierpieli z powodu pylicy – choroby zawodowej górników”. Przerażający obraz upadku cywilizacji! Gdyby tak rozumować, nigdy nie odkrylibyśmy Nowego Świata, Australii i obydwu biegunów! Ja zakładam jednak, że wyprawę organizowałby człowiek prywatny, poleciał na nią ochotnik – a banda „zapewniaczy bezpieczeństwa” nie miałaby w tej sprawie nic do gadania! Na koniec p. Piotrowska wraca na łono cywilizacji i pyta:, „Dlaczego więc w ogóle tam lecimy? Najtrafniej ujął to w swej książce »Narodziny cywilizacji kosmicznej« Robert Zubrin: »Mars, jako jedyne pozaziemskie ciało niebieskie w Układzie Słonecznym, ma wszystkie zasoby potrzebne nie tylko do podtrzymania życia, lecz również rozwoju cywilizacji kosmicznej. Mars nadaje się do kolonizacji. Zarówno dla nas, jak i przyszłych pokoleń. Czerwona Planeta jest Nowym Światem«”. Tak jest! Problem jest, więc psycho- i socjologiczny. Ludzie przez podatki progresywne odbierają środki multimiliarderom, poprzez przepisy krępują ich inicjatywę – a odebrane środki kierują na to, co rozumie i ceni Tyran pod nazwą „Większość” – na żarcie, picie i zwiększanie bezpieczeństwa. Trzeba tylko tego zaprzestać. W przypadku Polski jest dodatkowa trudność. Obywatele III RP są przekonywani, że jesteśmy kopciuszkiem wśród Potężnych i Bogatych Państw – a skoro one tego nie chcą lub nie potrafią zrobić – to i my nie damy. I pytają bezradnie: „Czy możemy być pierwsi?” Oczywiście, że możemy. A realny rachunek sił i środków pokazuje, że jest to cel osiągalny. Trzeba tylko chcieć. A ja chcę, byśmy byli pierwsi. Przed Chińczykami! I jest to, wbrew pozorom, w zasięgu ręki. NIE LĘKAJMY SIĘ! JKM
Do żyme ydże
- Panie Piperman, pan znasz Lady Gaga? - Co takiego, panie Biberglanz? Dlaczego ja miałbym znać Lady Gaga? Od kiedy pan masz tych objawów?
- Jakich znowuż objawów? Pan, panie Piperman, powinieneś znać Lady Gaga. Pan sam mnie mówiłeś, że pan walczysz z globalnym ociepleniem, że pan robisz interes na limitów dwutlenku węgla, co to goje sobie kupują i ony sze czeszą i machają rękamy i krzyczą: yes! yes! yes! - i pan mnie teraz mówisz, że pan nie znasz Lady Gaga? Pan sobie myślisz, że ja jestem ein myszygene Kopf? - Uj, panie Biberglanz, co ja sobie myszlę, to ja sobie myszlę - ale dlaczego pan myślisz, że skoro ja walczę z globalnym ociepleniem, to ja muszę znać Lady Gaga, to ja już nie wiem, co myśleć. To ja na wszelki wypadek już wolę nic o panu nie myśleć.
- Ja wiem, panie Piperman, co pan sobie myślisz. Pan sobie myślisz, że pan jesteś wielki puryc. I ja pana coś powiem; pan jesteś wielki puryc - ale dlaczego pan nie chcesz się przyznać, że pan znasz Lady Gaga? Chyba pan się nie boisz, że ona zechce pożyczyć od pana pieniędzy? Jak ona by chciała, to ona by pana mogła pożyczyć pieniądze. To, co pan udajesz Greka? - Ja Greka? Panie Biberglanz, co pan mówisz takie rzeczy! Pan wypluj to słowo. Ja - Greka? Niech Bóg zabroni! Ale powiedz mnie pan, co panu przyszło do głowy z tą Lady Gaga? Ona przecież nie robi w dwutlenku węgla! Ona wychodzi na scenę w majtkach, a jak czasami i tego zapomni, to goje jeszcze bardziej sze czeszą i piszczą i klaszczą i nawet nie potrafią powtórzyć, co ona im śpiewa. Powiedz mnie pan spokojnie, dlaczego ja miałbym znać Lady Gaga?
- Panie Piperman, pan nie udawaj, że pan nie wiesz, co powiedział główny spośród tych 17 oskarżonych w procesie o limitów dwutlenku węgla. On powiedział, że dwutlenek węgla to było w interesach coś w wymiarze Lady Gaga! - Aaaa, to tak mi pan mów! Mnie od tego kamień spadł z serca, bo ja pana szczerze powiem, że ja już zaczynałem myszleć... - no mniejsza o to. A to, co powiedział ten w Paryżu, to pan wiesz - to tylko taka, jakby tu powiedzieć - ooo - to tylko taka przerzutka poetycka. Ony, te oskarżone, teraz różne rzeczy mówią, specjalnie takie przerzutki, żeby goje się nie zorientowały, jak ony robiły interes na tych limitów. Mówiąc między nami, te goje, to ony chyba naprawdę się nie orientują, bo zrobiły im proces o 51 milionów euro, a tymczasem francuski skarb powiada, że stracił chyba półtora miliarda. To powiedz pan sam, panie Biberglanz, - ony wiedzą, czy ony nie wiedzą?
- Pewno, że nie wiedzą - ale powiedz mnie pan, panie Piperman, jak ony robiły interes na tych limitów, że ony teraz mają proces tylko o 51 milionów, jak straty są na półtora miliarda? - Pan naprawdę nie wiesz, pani Biberglanz? To ja pana powiem; to proste, jak drut, a nawet - jak histadrut. Pan wiesz, że nie ma takiego kraju, gdzie nie mieszkałyby biedne Żydki. A jak ony gdzieś mieszkają, to ony potrzebują zarobić parę złotych, no nie? A jak ony potrzebują zarobić parę złotych, to ony zakładają firmę. A jak ony już w jakimś kraju założą firmę, to wtedy przez tę firmę, co to ona jest za granicą, można kupić limitów dwutlenku węgla i nie płacić VAT. I ony, te oskarżone, kupowały limitów dwutlenku węgla za pośrednictwem takich firm i potem sprzedawały w Paryżu - ale już z VAT-em - z tym, że tego VAT-u już nie odprowadzały. I biznes może by sze kręczył, ale ten największy puryc nie mógł wytrzymać, żeby się nie pochwalić ile on ma pieniędzy. On nawet zegarek miał za 60 tysięcy euro, a jakby mógł, to i kalesony uszyłby sobie ze złota. Co tu dużo mówić; za mądry to on nie był! Jakby on był taki mądry, jak na przykład generał Kiszczak, czy choćby jak generał Czempiński, to biznes by sze kręczył, kto wie, czy nawet nie do dzisiejszego dnia.
- No tak, no tak, panie Piperman; co to sze dzisiaj robi nawet z ludźmi, a cóż dopiero mowić o gojach? Ony to już całkiem wariują; ja pana powiem. Weźmy tu w Polsce; im w ostatnie 20 lat ubyło o 10 procent dzieci - a ony chcą do szkół wziąć książkę tej Szczukówny - taki podręcznik, jak się abortować. Że Szczukówna pisze takie książki dla gojów, to i pan rozumisz i ja rozumię - ale żeby tego uczyć po szkołach i jeszcze za to płacić? - A co sze pan tak, panie Biberglanz przejmujesz gojami? Niech ony sze abortują, co to pana szkodzi? Jak ony w szkołach będą uczyć sze abortowacz, to ony nie nauczą sze innych rzeczy i ony bez nas nie potrafią nawet kiwnącz palcem w bucze. I o to właśnie chodży. Pan nie masz większe zmartwienie?
- Ja wcale nie mam żadne zmartwienie, panie Piperman - ja sze tylko dżywię. Ale masz pan rację - o to właśnie chodży. No dobrze, ale skoro na limitów tak sze paskudnie skawaliło, to, na czym robicz tu interes? - Jak to - na czym? Toś pan nie słyszał, panie Biblerglanz, że prezydent Sarkozy z Naszą Złotą Panią Anielą uradzili, żeby dokapitalizować kluczowe unijne banki na ponad 106 miliardów euro? Pan rozumisz - ony mówią: dokapitalizować. Ale tak naprawdę, to, co? Tak naprawdę, to wziąć europejskich gojów, żeby ony musiały złożyć sze na banków. Znaczy - trzeba będzie teraz wyciągnąć z gojów ponad 100 miliardów euro. Ony nawet nie będą wiedzieć, że składają sze na banków. No, bo, po co wiedzieć im takie rzeczy? Pan czujesz, jaki to może być interes, czy pan nie czujesz?
- A dlaczego ja nie mam nie czuć, panie Piperman? Ja pana powiem więcej; ja czuję, że pan już wykombinowałeś, jakby tu się do tych 100 miliardów euro podłączyć. - A żebyś pan wiedział - ale na razie o tym sza! Niech ony, znaczy się - te goje myszlą, że ony sze ratują z kryzysu. Ony będą urządzacz marsze oburzonych - i niech urządzają - bo pan wiesz, panie Biberglanz, kto tymi marszamy kręci? Z jednej strony - dokapitalizowanie banków, a z drugiej - marsze oburzonych. Pan wiesz, co to za interes? To jeszcze lepszy interes, niż globalne ocieplenie! Zresztą, powiedz pan sam - jak tu gadać o globalne ocieplenie, kiedy przecież do żyme ydże? SM
Pakiet ratunkowy dla IV Rzeszy W „Ogniem i mieczem” jest scena, jak Chmielnicki targuje się z Tuhaj-Bejem o cenę za uwolnienie pana Skrzetuskiego. Tuhaj-Bej chciałby 2 tysiące talarów. Chmielnicki: dam ci 2 tysiące talarów, na co Tuhaj-Bej przyglądając mu się uważnie powiada: - ty dasz trzy. I Chmielnicki dał! Grecki premier Papandreu prawdopodobnie książki Sienkiewicza nie czytał, ale, od czego jest potomkiem przemądrego Odyseusza? Toteż, kiedy już Nasza Złota Pani Aniela wespół z prezydującym Francji Mikołajem Sarkozym wykoncypowali dla grandziarzy pakiet ratunkowy w postaci „dokapitalizowania” banków, zaś dla Grecji - program zaciskania pasa, chytry Papandreu, jako szczery demokrata, zapowiedział przeprowadzenie w tej sprawie referendum ludowego. Jużci, jakże w takiej sprawie nie zasięgnąć opinii ludu? A lud, jak to lud - podobnież w 60 procentach nie chce nawet słyszeć o żadnym zaciskaniu pasa. Więc zarówno Nasza Złota, francuski odpowiednik Aleksandra Kwaśniewskiego, podobnie jak zarządzająca MFW Krystyna Lagarde straszą Grecję, że jeśli nie zaciśnie pasa, to nic jej nie dadzą, ale chytry potomek Odysa wie swoje - że jak nie dadzą, to Naszej Złotej zacznie sypać się strefa euro, a wraz z nią - cała IV Rzesza. Czy w takiej sytuacji nie zachowa się ona jak Chmielnicki? SM
Kultura solidarności Plaga bezrobocia w Europie dosięgła już dziesiątki milionów ludzi i ich rodziny. Jako jeden z najważniejszych problemów współczesności ucieka jednak z pola widzenia, bo jest spychana na dalszy plan. Dzieje się tak dlatego, że politycy, a zwłaszcza media przyjęły bankocentryczny punkt widzenia. Zalewają nas informacjami, ile stracą banki na bankructwie Grecji i zawałowej sytuacji w strefie euro. Winę przerzucają na tych, którzy żyli ponad stan na kredyt, oskarżając ich o niefrasobliwość i nieodpowiedzialność. Natomiast nie dostrzegają winy pazernych banków, które pożyczały pieniądze, choć miały świadomość, że kredytobiorcy nie będą w stanie ich spłacić. Wiedziały, co robią, bo obecny system jest tak skonstruowany, że zyski idą do prywatnych kieszeni, ale straty są pokrywane z publicznych pieniędzy, czyli podatków płaconych przez wszystkich. Międzynarodowa Organizacja Pracy od lat ostrzega, że rynek pracy w krajach rozwiniętych jest w permanentnym kryzysie. Raporty tej organizacji nie pozostawiają złudzeń. Z ostatniego dowiadujemy się, że obecna stopa bezrobocia jest rekordowa, a w najbliższych miesiącach nastąpi dalsze dramatyczne zwiększenie tego zjawiska. W Polsce w 2008 roku stopa bezrobocia wynosiła 9,5 proc., a we wrześniu tego roku wzrosła aż do 11,8 procent. Brak pracy uderza przede wszystkim w młodych, którzy już zostali okrzyknięci „pokoleniem straconym”. W Polsce już co czwarty obywatel zaczynający dorosłe życie (ponad 400 tys.!) pozostaje bez pracy. Podobnie jest w innych krajach UE. Autorzy raportów MOP ostrzegają, że młodzi pozbawieni pracy w sposób trwały będą żyli w traumie bezrobocia. Negatywnie odbije się na nich przedłużająca się bierność, która demobilizuje, powoduje apatię i alienację społeczną oraz odkładanie decyzji o założeniu rodziny, co tylko pogłębi zapaść demograficzną i zwiększy skalę kryzysu. Receptą na zwiększenie miejsc pracy jest m.in. wzrost gospodarczy. Nie przypadkiem szczególnie zła sytuacja na rynku pracy jest w strefie euro, która oscyluje wokół zerowego wzrostu PKB, co oznacza zwiększanie bezrobocia, bo pracodawcy tną koszty, czyli zwalniają pracowników. Dlatego w eurozonie mamy zerowy albo nawet ujemny wzrost PKB. Zalecenia MOP: gwarantowane kredyty dla firm, ulgi podatkowe dla przedsiębiorców tworzących nowe miejsca pracy, zwiększenie podatków dla najbogatszych, 3-procentowy podatek od bogactwa – to środki doraźne. Problem jest głębszy. Globalizacja, bez odpowiednich zmian, dzieli ludzi na niewielką mniejszość sytych i bogatych oraz przeważającą większość skazanych na coraz większą pauperyzację i walkę o byt. Sami zwolennicy globalizmu przyznają, że globalistyczny świat będzie urządzony według formuły „20:80″. To znaczy, że w niedalekiej przyszłości wystarczy zaledwie 20 proc. populacji, aby utrzymać światową gospodarkę w rozruchu. I ta 1/5 ludzkości będzie miała aktywny udział w życiu, dochodach i konsumpcji – obojętnie, w jakim kraju. Dlatego potrzebna jest głęboka korekta światowego systemu polegająca na przywróceniu wymiaru etycznego polityce i ekonomii oraz wdrożeniu „kultury solidarności”. Mówił i pisał o tym bł. Jan Paweł II, a do jego myśli nawiązuje jego następca. Benedykt XVI podkreśla, że potrzebna jest synteza dobra wspólnego i rynku, kapitału i pracy, która stanowi warunek niezbędny do budowy pomyślnej przyszłości świata. Jan Maria Jackowski
(Anty)faszyści. Śledztwo portalu Fronda.pl Gdy zacząłem zajmować się tematyką skrajnej lewicy nie przypuszczałem, że moje życie nabierze nieco bardziej dramatycznego charakteru. Sprawa zeszłorocznego brutalnego pobicia pasażerów pociągu, jadących na Marsz Niepodległości to tylko jeden z wielu aktów przemocy ze strony tzw. „antyfaszystów”, tuszowanego przez odpowiednie organy i media. Wielomiesięczne śledztwo doprowadziło mnie do zatrważających rezultatów – pisze Aleksander Majewski.
Obowiązek Nie sądziłem, że kiedykolwiek będę zmuszony do opublikowania tego artykułu. Żyłem w przekonaniu, że instytucje państwowe, których zadaniem jest zapewnienie bezpieczeństwa obywatelom wywiążą się ze swojej roli. Stało się zupełnie inaczej. Sprawa sochaczewska, którą wielokrotnie zajmowałem się na łamach portalu Fronda.pl, pokazuje, że w naszym państwie są równi i równiejsi. Do pociągu pełnego ludzi, w środku dnia wpada zgraja uzbrojonych chuliganów, którzy atakują kilku spokojnie jadących pasażerów. Zapewne, gdybym nie jechał wówczas z grupą lokalnych działaczy narodowych, sprawa byłaby jedną z wielu nieznanych. Natychmiast po fakcie wykonałem kilka telefonów, dzięki czemu sprawa poszła „w eter”. Było, minęło. Zszyte głowy, złamana kość ręki, potłuczenia, wstrząs mózgu – efekty działań w imię „tolerancji”. I to rażące poczucie bezkarności sprawców... Już następnego dnia bandyci chwalili się swoim wybrykiem, koloryzując zajście, ale jednocześnie obciążając samych siebie. Mainstreamowe media sprawę przedstawiły jako bójkę radykałów z nieznanymi sprawcami, w wyniku której ucierpiały trzy osoby. A osoby ze środowisk lewicowych (jak choćby Krystian Legierski), z niezwykłą pewnością siebie przekonywały, że to prowokacja. A policja? Przez cały okres trwania dochodzenia, nie chciałem zabierać głosu na ten temat. Teraz nie widzę innej możliwości. 11 listopada 2011, „z góry” przyszło zarządzenie o przeszukaniu poszkodowanych (sic!). Stróże prawa od początku doszukiwali się w sprawie drugiego dna, tzw. ustawki. Doszło nawet do tak absurdalnej sytuacji, że długowłosego nastolatka funkcjonariusze wypytywali z kim chciał się „nap…ć” (czytano również jego sms-y).Dochodzenie, pomimo niezbitych dowodów (wpisy na forum, zachowane adresy IP, pozostawione ślady na miejscu zdarzenia) zostało umorzone. Nic nie przyniosło zażalenie. Gdy zapytałem o komentarz Dariusza Lorantego - wieloletniego pracownika operacyjnego Komendy Stołecznej Policji, który mógł sobie pozwolić na szczerość, bez mrugnięcia okiem odpowiedział, że sprawę po prostu „olano”. Jak przyznaje wspomniany nadkomisarz w stanie spoczynku, sam gorąco popiera ideę Marszu Niepodległości. O działaniach policji poinformowałem na Portalu Poświęconym, informację przedrukowały Niezależna.pl i portal „Rzeczpospolitej”. Od tamtej pory miały miejsca dosyć dziwne, nieprzyjemne sytuacje z udziałem stróżów prawa. Jeszcze nigdy, w tak krótkim okresie, nie byłem tyle razy legitymowany przez funkcjonariuszy. Oczywiście można to uznać za przypadek, ale jak wytłumaczyć, że pewnego razu, dwóch policjantów po spisaniu mnie (do dziś nie wiem dlaczego), zaczęło mi grozić (?), że mogą przekazać uniwersytetowi, na którym studiuję, jakieś kompromitujące mnie informacje, gdybym zrobił „coś złego”. – A proszę mi powiedzieć co niby złego robię lub zrobiłem? – zapytałem. Wówczas policjant odpowiedział: - Teraz nic Pan nie robi, ale gdyby kiedyś Pan zrobił… Kilkadziesiąt minut później, zostałem spisany przez „tajniaków”, jeden z nich dokonał przeszukania i wziął „do wglądu” mój telefon komórkowy. Być może i w tym przypadku czytano sms-y (akurat dostałem wiadomość od pewnego parlamentarzysty). Pomijam już wulgarny język, jakim posługiwał się funkcjonariusz. Sprawcy napadu z 11 listopada 2010 r. do dziś są bezkarni, choć personalia przynajmniej jednego z nich są dobrze znane. W czasie, gdy zajmowałem się wspomnianą tematyką, dwukrotnie byłem atakowany przez tzw. nieznanych sprawców. I tylko wyjątkowe szczęście sprawiło, że mogę dziś tu być i pisać. W jednym przypadku policja nie podjęła żadnych czynności (oprócz spisania mnie)! W międzyczasie powstała burza wokół zatrzymania kibica Legii Warszawa „Starucha”, któremu przedstawiono zarzut rozboju, na skutek donosu „Koziołka” – osoby z którą kontaktował się jeden ze sprawców napadu 11 listopada, a którego danych policja nie kwapiła się ustalić (pojawiły się spekulacje, że „Koziołek” może być policyjnym informatorem). Pamiętam, że gdy kończyłem artykuł, przedstawiający wynik mojego śledztwa w tej sprawie, prawnik, którego się poradziłem, zapytał czy na pewno chcę to opublikować. Zapytałem skąd to pytanie. – Możesz mieć potem przechlapane na policji – odpowiedział. Z czasem doszły podrabiane - pod moim nazwiskiem czy nickami moich znajomych - wpisy na forach internetowych, głuche telefony z nieznanych numerów (i to bynajmniej nie od operatora sieci) i wiele innych okoliczności, o których na razie nie chcę pisać. To być może przypadki, ale ich nawarstwienie się i to jeszcze w takim momencie wzbudziło mój niepokój. Już wiedziałem, że muszę iść w otwarte karty…
Dziennikarz „Wyborczej” bojówkarzem? Pamiętam, że gdy jakiś czas temu powiedziałem aktywnemu działaczowi narodowemu, że chociaż kibicuję wielu inicjatywom patriotycznym w których zresztą uczestniczyłem (jak na krewnego AK-owca, chłopaka z Północnego Mazowsza przystało), jako dziennikarz nie mogę afiliować się w jakiejkolwiek organizacji. Po prostu uważałem to za niezgodne z etyką zawodową, do której przestrzegania motywowało mnie posiadanie legitymacji Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy. Chłopak, lekko poirytowany moją postawą, odpowiedział: „Ale masz chłopie zmartwienia… Nie robisz przecież nic złego. Np. dziennikarz „Wyborczej” z Katowic lata nawet na akcje z Antifą i nikt nie robi mu z tego powodu przypału!” W tym momencie zamurowało mnie. Nawet nie dopytywałem o szczegóły. Pomyślałem, że to naciąganie pewnych faktów i nie drążyłem tematu. Moją ciekawość wzbudziło dopiero, całkiem przypadkowe, uzyskanie podobnej informacji od zupełnie innej osoby, która oprócz ustnego przekazu, dysponowała nagraniem i zdjęciem wspomnianego dziennikarza. Nie raz byłem celem ataków ze strony środowisk „antyfaszystowskich”, więc wiem jak rozpoznać aktywistę „Antify”. Zdjęcie wspomnianego fotoreportera, wzbudziło moje zaniepokojenie. Ten sam styl. Ale to tylko przypuszczenia. Moją uwagę przykuła natomiast naklejka na aparacie pracownika „Gazety Wyborczej”. Można było zauważyć na niej napis „Antifa”. Takimi materiałami organizacji bez oficjalnych struktur i hierarchii, dysponują tylko osoby zaangażowane w czynną działalność „antyfaszystowską”. Właśnie wtedy przypomniałem sobie słowa mojego znajomego: „Dziennikarz „GW” lata z Antifą”. Jak szalony, zacząłem wertować Internet: wszelkie fora i portale w poszukiwaniu jakichkolwiek pozostałych dowodów na przynależność Dawida Ch. do Antify (nazwisko fotoreportera „GW” pozostawiam do mojej wiadomości – przyp. AM). Na wszelkich witrynach, jak grzyby po deszczu, wyskoczyły posty z zamieszczonym zdjęciem fotoreportera, udowadniającym pogłoskę o jego działalności w organizacji o charakterze bojówkarskim. Równio szybko zaczęły znikać, bo sam zainteresowany zgłosił administracjom portali, że naruszają jego dobra osobiste. Pracownikom opiniotwórczych gazet się nie odmawia… Na koncie Dawida Ch. na Facebooku również można było znaleźć oznaczenia, wykorzystywane przez „antyfaszystów”, które wiele mówiły o jego osobie. Gdy powstał przysłowiowy „smród”, konto fotoreportera natychmiast zmieniło wygląd. Ponadto, fotoreporter w 2005 r. został zatrzymany przez policję. Dwóch "tajniaków" zgarnęło go na ul. Warszawskiej w Katowicach. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że funkcjonariusze zadali mu pytania o jego plany, co do manifestacji antyglobalistów w Warszawie. O sprawie pisała kilka lat temu macierzysta redakcja Dawida Ch. Biorąc go oczywiście w obronę. Aby rozwiać wszelkie wątpliwości, napisałem maila do katowickiej „Gazety Wyborczej” o następującej treści:
Szanowni Państwo!Kilka miesięcy temu uzyskałem informację, że Państwa pracownik - fotoreporter Dawid Ch. [w mailu napisałem całe nazwisko - przyp. AM] jest aktywistą tzw. "Antify". Niedawno otrzymałem również dowody w tej sprawie. Jak odnieślibyście się Państwo do zarzutu, że pracownik "Gazety Wyborczej" działa w organizacji bojówkarskiej? Bardzo proszę o odpowiedź. Pozdrawiam - Aleksander Majewski
Wiadomość wysłałem 23 maja br. Nie uzyskałem żadnej odpowiedzi. Dlatego kilka dni później, 1 czerwca br. wysłałem kolejnego maila do katowickiego oddziału „Gazety Wyborczej”:
Szanowni Państwo! Z racji tego, że nie otrzymałem odpowiedzi na mój mail dotyczący Państwa pracownika p. Dawida Ch., pytam jeszcze raz: Czy to prawda, że fotoreporter "Gazety" jest członkiem skrajnie lewicowej bojówki "Antifa"? Czy brak odpowiedzi mam rozumieć jako unikanie niewygodnego tematu? Bardzo proszę o odpowiedź.
Pozdrawiam- Aleksander Majewski
Również nie uzyskałem odpowiedzi. Przeczącej, twierdzącej, wyśmiewającej moje pytanie. Zero odzewu. Gdyby otrzymał jakiekolwiek wyjaśnienia, pewnie nigdy nie opublikowałbym tego artykułu. Stało się jednak inaczej. Co ciekawe, po moich mailach na które nie doczekałem się odpowiedzi, 2 czerwca br. znalazłem się na liście „Nazi Watch” na zamkniętym forum Antifaskins.bzzz.net… do którego pośrednio dotarłem przez strony komitetu blokującego Marsz Niepodległości! Na wspomnianym forum lewicowej bojówki znajduje się lista autentycznych i urojonych neonazistów do „sklepania”. Tym sposobem obok fotografii skinheadów znalazła się moja podobizna na tle flagi Unii Polityki Realnej (działałem w młodzieżówce tej partii przez kilka lat) z podpisem: „Aleksander Majewski – jeden z głównych działaczy toruńskiego ONR, o ile się nie mylę. Ma na swoim koncie wiele publikacji na przeróżnych portalach i na łamach różnych pism. Niby nikt konkretny, ale działa aktywnie na różnych płaszczyznach”. Na przyszłość, radziłbym autorowi postu znaleźć sobie lepszych informatorów. Jedyną organizacją do której należę jest bowiem Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy, choć przyznaję, że kiedyś pojawiałem się podczas uroczystości patriotycznych w otoczeniu lokalnych działaczy różnych organizacji prawicowych (również narodowych). Cel tej informacji jest oczywisty. Wskazać niewygodnego autora (w notce znalazł się również odnośnik do moich publikacji, obnażających działanie Antify), przedstawić go jako radykalnego aktywistę, aby stał się kolejnym celem pobicia. Traf chciał, że jeden z „kretów” na forum kojarzył mnie z publicystyki i umieścił na portalu Wykop.pl zrzut ekranu z wspomnianego forum, pokazujący, że celem antyfaszystów są już nie tylko skinheadzi o innym kolorze sznurówek, ale ludzie, którzy mówią „NIE” bandyckim praktykom. Wówczas wpis na forum został skasowany, ale pozostałem potencjalnym celem ataków ze strony „antyfaszystów”. Mój informator ze środowiska kibicowskiego, o którym piszę właśnie reportaż, na wieść o tym incydencie powiedział: „Z tymi ludźmi nie ma żartów. To już nie są przelewki. W takiej sytuacji będziesz musiał walczyć o życie.”. Wszystko było jasne. Zastanawia mnie tylko data opublikowania moich namiarów na skrajnie lewicowej wersji „Red Watcha”. 2 czerwca, dokładnie po tym, jak po raz kolejny dopominałem się odpowiedzi ws. przynależności organizacyjnej Dawida Ch. od „Gazety Wyborczej”… Gdy opisałem sytuację znajomemu dziennikarzowi, odpowiedział, że środowiska lewicowe mogą odeprzeć zarzut, że „Antifa” to po prostu lewicowa organizacja młodzieżowa. To tworzenie fałszywej symetrii. Gdyby Dawid Ch. należał do Stowarzyszenia Nigdy Więcej nie widziałbym w tym żadnego problemu (choć niejednokrotnie krytykowałem naciąganie faktów przez wspomnianą organizację). Żyjemy w demokracji i każdy ma prawo głosić swoje poglądy. Jeżeli fotoreporter „Gazety Wyborczej” ma tzw. antyfaszystowskie przekonania, może zapisać się właśnie do takiego stowarzyszenia. Tak samo jak osoby o poglądach patriotycznych mają prawo działać w legalnych organizacjach narodowych. Problemem jest natomiast to, że Dawid Ch. ma związki ze skrajnie lewicową organizacją bojówkarską, której odpowiednikiem po przeciwnej stronie nie jest wcale MW czy ONR, ale środowisko neonazistowskie spod znaku Blood & Honour/Combat 18. W toku mojego wielomiesięcznego śledztwa, stworzyłem sobie „fałszywą tożsamość”, przeprowadziłem rozmowy in cognito, a przede wszystkim uzyskałem stały dostęp do zamkniętego forum dla „antyfaszystów” na którym, co jakiś czas, usuwane są „lewe konta”. Nieustanne wertowanie jego zawartości sprawiło, że zdobyłem materiały bezcenne dla tego artykułu, które w świetny sposób pokazują specyfikę środowiska „antyfaszystowskiego” i szokujące fakty na jego temat. Sprawiło mi to satysfakcję, bo wiele spraw, które opisałem czy to na łamach portalu Fronda.pl czy „Gazety Polskiej”, znalazło kolejne potwierdzenie w wypowiedziach aktywistów „Antify”.
„Antyfaszyzm” czyli „kastet na ryj” W środowisku „antyfaszystowskim” uderzająca jest apologia agresji, wymierzona w ludzi o innych poglądach. Już same fascynacje aktywistów budzą niepokój: RAF, Che Guevara, angielscy chuligani, demolujący centrum Londynu. Zgodnie z „wersją oficjalną” aktywiści Antify chcą po prostu fizycznie wyeliminować zjawiska ksenofobii czy neonazizmu z przestrzeni publicznej. Tyle mówi wersja oficjalna. Natomiast w rozmowach prywatnych, również tych w cyberprzestrzeni, nikt nie kryje się z tym, że celem ataków może być każdy „prawak”. Sami „antyfaszyści” z niezwykłą pewnością siebie mówią, że są jeszcze zbyt delikatni, a starcia z „naziolami” to nie „turnieje rycerskie”. Nie widzą niczego złego w atakowaniu całymi bandami pojedynczych osób. Charakterystyczna dla tego środowiska jest łatwość znajdowania wroga, przypisania mu wszelkich najgorszych cech i wskazania jako celu napadów. Działa tu dokładnie ten sam mechanizm, co w przypadku środowisk neonazistowskich. Skoro już o tym mowa, łatwo zauważyć pewną wspólną linię między dwoma, przeciwstawnymi grupami. Jest nią pogarda dla policji, „konfidenctwa” i próby pokojowego załatwiania sporów. W przypadku neonazistów „obsrane” są młodzieżowe, „katolskie” organizacje narodowe i prawicowe partie, natomiast dla „antyfaszystów” „wydygane” Stowarzyszenie Nigdy Więcej i ugrupowania lewicowe (choć pojawił się w tych kręgach cień sympatii dla Ruchu Palikota). Nie chodzi tu tylko o postawę wobec policji, ale również kwestie ideowe. Oba środowiska łączy zajadły antykapitalizm, negatywny stosunek do chrześcijaństwa i… antysemityzm! Nie krytykę państwa Izrael, ale nienawiść do Żydów. W przypadku „antyfaszystów” niechęć do tego narodu, zgodnie z modą panującą na zachodnioeuropejskich salonach, wypływa z konfliktu z Palestyńczykami (pozwalają sobie na śmiałe porównania Żydów do nazistów). Ci sami ludzie z wielkim szacunkiem wyrażają się o twórczości Jana T. Grossa, którego książki idealnie wkomponowały się w ich postrzeganie Polski jako obrzydliwego ciemnogrodu, gdzie prześladuje się mniejszości narodowe. Jednym słowem k***stanu, jak napisał pewien „antyfaszysta”. Infiltrując środowiska Antify, zauważyłem również chęć licytowania się z naziolami na stosowane środki przemocy. Na zamkniętym forum, ulubieńcy „Gazety Wyborczej”, besztający wszystkich dookoła za sianie nienawiści i antysemityzm, stworzyli nawet specjalny wątek poświęcony atakom na przedstawicieli skrajnej prawicy. Często tych małoletnich, co troglodytom z Antify sprawia niebywałą radochę. I chociaż czasem pojawiają się posty w stylu „Nie pisz o tym na forum, to niebezpieczne”, wiele opisów czynów o charakterze przestępczym trafiło do Sieci. Nie chodzi tylko o akty agresji wobec wrogów politycznych (czy subkulturowych), ale również policji (jak choćby gratulacje za zniszczenie policyjnych samochodów!). Jak widać, zarzut nienawiści, jaki często stosuje się wobec środowisk prawicowych, jest tylko przykrywką. Podobnie jak rzekomy idealizm wspaniałych „antyfaszystów”, którzy starają się dorobić ideologię do chuligańskich wybryków. Jako dowód można wymienić chociażby przymiarki (na kilka godzin po tragedii w Norwegii) do wykorzystania zbrodni Breivika jako argumentu przeciwko organizatorom Marszu Niepodległości. Podobnie w przypadku ohydnych napadów na węgierskich Romów, które „antyfaszyści” chcieli wykorzystać do okładania przeciwników zarzutem nietolerancji i ksenofobii. Jak na środowisko o charakterze idealistycznym, sporo tu kalkulacji i świadomego posługiwania się kłamstwem… Podobnie w przypadku organizacji Blood & Honour, której Komitet 11 listopada używa jako straszaka na ludzi, którzy chcieliby wziąć udział w Marszu Niepodległości. Jak wiadomo, wspomniana organizacja ma zakaz brania udziału w manifestacjach czy to MW czy ONR, ale nie przeszkadza to przeciwnikom, aby ukazywać ją niemal jako współorganizatora imprezy. Osoby o poglądach neonazistowskich niewątpliwie istnieją. Zazwyczaj to pojedyncze przypadki czy drobne skupiska, które funkcjonują poza większymi organizacjami. Nie stanowią natomiast zwartej i jednolitej utajnionej struktury, jaką straszą krytycy Marszu Niepodległości. Mojej wiedzy nie czerpię jednak z zapewnień narodowców, ale od samych „antyfaszystów”, którzy powątpiewają w istnienie B&H w wersji, jaką przedstawia się w mediach. Jeden z moich informatorów z przeciwnej strony mówi, że choć zna NS-ów (narodowych socjalistów, neonazistów – przyp. red.), to żaden z nich nie identyfikuje się z "groteskowymi deklaracjami", znajdującymi się na stronie organizacji Blood & Honour. Dlatego dziwi fakt, że środowisko „Gazety Wyborczej” zamiast zwalczać negatywne zjawiska z jednej , jak i drugiej strony, stara się zrobić z Bogu ducha winnych ludzi neonazistów, a jedną ze stron konfliktu wykreować na siłę, która przeciwstawia się fali terroru. Przymykanie oczu na stosowanie przemocy świadczy o bankructwie moralnym lewicowo-liberalnych kręgów. Postulat nieagresji w ich ustach wydaje się kpiną, podobnie jak załamywanie rąk nad „polskim antysemityzmem” przy jednoczesnym lansowaniu Adama Darskiego – nie wstydzącego się współpracy z popapranym neonazistą. To tylko słowa. Poniżej zamieszczam zabezpieczone przeze mnie posty z zamkniętego forum "antyfaszystów", które zgromadziłem w ciągu kilku miesięcy. Ku przestrodze i zastanowieniu. Aleksander Majewski
05 listopada 2011 "Bliżej mi do teściowej niż do żony" - twierdzi pan Dariusz Michalczewski, słynny ”Tiger”. Wszystko to oczywiście być może,. Ale dlaczego ożenił się córką - mógł ożenić się z teściową. Byłby przy niej znacznie bliżej.. Najbliżej jakby to mogło być możliwe.. I obecna żona mogłaby być teściową, a teściowa żoną. Jedno marzenie spełnione więcej… W takim bałaganie, w jakim żyjemy.. Jeden wywrócony klocek więcej, jeden mniej.. Co za różnica.? Józef Piłsudski, tw.. Ziuk z Polskiej Partii Socjalistycznej Frakcja Rewolucyjna - też swojego czasu powywracał swoje życie do góry nogami. Usunął jedną żonę, a na to miejsce wziął sobie inną.. Jak usunął - to razem z teściową, ale nie przypominam sobie, żeby mówił, że bliżej mu do teściowej niż do żony. Na pewno bliżej było mu do masonerii, którą poobstawiał się dookoła i toczył boje z narodowcami przed wojną. I to on dzisiaj- przy pomocy propagandy- jest patriotą, a prawdziwi patrioci z Romanem Dmowskim na czele, zepchnięci zostali do lamusa historii.. Tylko Marszałek- ten sam, który usunął Krzyż z Korony Orła i wmontował w jego skrzydła pięcioramienne gwiazdki, o ile pamiętam dekretem z 1927 roku. Po Zamachu Majowym robił z państwem, co chciał.. Jego ludzie również.. 24 listopada 1937 roku, prezydent Ignacy Mościki, dekretem o znakach Wojska i Marynarki Wojennej usunął ze sztandarów słowo ”Bóg ”pozostawiając „ Honor i Ojczyzna.” No jak może być Honor i Ojczyzna, bez Boga? Nie odważył się jednak umieścić na sztandarach masońskich gwiazdek.. Może gdyby wojna nie wybuchła.. Kto wie? Tak jak kilka lat temu w „niepodległej” III Rzeczpospolitej, ktoś z budynku Urzędu Rady Ministrów też usunął słowo ”Bóg”, pozostawiając słowa „Honor” i „Ojczyzna”. Wtedy dekretem - obecnie, tak zwyczajnie- w nocy.. Tak jak kiedyś tankowanie odbywało się nocą.. Ale bez dekretów- należało mieć jedynie znajomego na stacji benzynowej.. No i żeby miał dyżur nocą.. Kartki na benzynę nie wystarczały, ale jakoś każdy jeździł, ale nie po takich cenach europejskich, tylko po normalnych- tanio! Ale musiał znaleźć trochę czasu nocą, o czym śpiewał pan Piotr Frączewski, kiedyś dobry aktor, a obecnie naganiacz bankowy.. Za opłatą, wykorzystując swoją twarz, nagania resztę zdesperowanych ludzi, żeby się zapożyczali.. Jak pożyczą i oddadzą z odsetkami- to im się z pewnością poprawi? Jak teraz bez odsetek jest im źle, to z odsetkami będzie im lepiej.. I do tego namawia pan Piotr Frączewski, sam dostając za to namawianie niezłą kasę.. Ciekawe ile? Plus odsetki, ale od banku.. W tym czasie raport OECD zakwalifikował Polaków do najbardziej zapracowanych narodów na świecie. Gorzej mają jedynie Koreańczycy, którzy są najbardziej zapracowanym narodem, a tuż za nimi –my-Polacy. Chodzi o czas spędzony w pracy. W ciągu tygodnia to średnio 40,7 godziny - o 10 godzin dłużej niż Holendrzy i o 5 godzin więcej niż Niemcy. No właśnie. Musimy spłacać 40 miliardów złotych rocznych odsetek od zaciągniętych długów przez nieobliczalnych „polityków”, a tak naprawdę ludzi powiązanych w różny sposób z rynkami finansowymi i różnymi bankami.. ONI nas tak urządzili i urządzają nadal, odwracając uwagę różnymi lodami propagandowymi kręconymi przed naszymi oczami, kręcąc lody właściwe za naszymi plecami, według instrukcji pani Beaty Sawickiej rozpracowanej przez Agenta Tomka.. A przecież jej włos z głowy nie spadł.. Chociaż pozwolono jej wypłakać się przed kamerami i wyjaśnić w programie pana redaktora Tomasza Lisa, człowieka o chytrym nazwisku, żeby wyjaśniła jak to naprawdę było.. No i wyszło, że nie było tak, jak było, tylko tak, jak miało być.. Żebyśmy nie wiem jak się napracowali to i tak nic z tego.. Rząd zmarnuje każdą ilość pieniędzy, a para i tak pójdzie w gwizdek.. Biurokracja, marnotrawstwo, rozbudowa sektora budżetowego, który pochłania niemiłosierne pieniądze.. I kto to wszystko będzie utrzymywał.. Z czego! Chyba z długów, w którzy tonie Polska! Już ponad 3,5 biliona złotych(!!!!) Istne szaleństwo rządzących doprowadzi Polskę do upadku.. Bo rozbiór Polski już trwa! Naganiacze robią swoje.. Jeszcze jedna kadencja pana Donalda Tuska, a „będziem zbierać puszki”- jak śpiewa pan Andrzej Rosiewicz w zakazanych piosenkach ze swoich albumów. Jest nadzieja, że pan Donald Tusk zostanie szefem Komisji Europejskiej, ale musi się jeszcze wykazać, żeby na takie stanowisko zasłużyć. Musi nas zadłużyć, na co najmniej 7 bnilionów złotych, no i, żeby banki nie dostawały tylko marnych 40 miliardów złotych odsetek, ale chociaż ze 100 miliardów(!!!). Niech im się też opłaca! A kto zapłaci? No, przecież Polacy mają jeszcze domy, samochody, działki, nieruchomości.. Wyzuć ich z tego wszystkiego i oddać bankom! Czy to nie jest czasami ten plan? Już teraz Unia, nasze nowe państwo nas straszy, że jeśli do końca 2015 roku nie wypełnimy zobowiązań unijnych dotyczących, jakości wody i modernizacji oczyszczalni ścieków, to będziemy płacić 4 miliony euro kary dziennie(!!!!????) Bowiem każde skupisko ludzkie powyżej 2000 osób- musi być wyposażone w oczyszczalnię ścieków, zgodnie z gomułkowskim hasłem, że „Tysiąc oczyszczalni na Tysiąc Lecie”. A rok 2015 coraz bliżej.. Czy damy radę?. Jak się zapożyczymy, to być może tak..? Ale czy potrzebne nam są oczyszczalnie na 2000 osób, a nie na przykład na 10 000, albo 100 000? A kto to wie? Bo można przeforsować pomysł, że na każde tysiąc osób jedna oczyszczalnia razem z panią Alicją Tysiąc.. Albo na każde 500 mieszkańców. A nie lepiej, jak każdy ma swoją oczyszczalnię indywidualnie i przymusowo? Boże! Ile jeszcze ścieków popłynie, jak socjaliści europejscy nas zamordują.. To nie lepiej od razu strzał w tył głowy, a nie tak męczyć i męczyć.. A to pakiet klimatyczny marnujący 200 miliardów euro rocznie, a to zrzutka na Fundusz Stabilizacyjny- prawie 1 bilion euro, z perspektywą na 2 biliony, a teraz te oczyszczalnie kosztujące nie wiadomo ile.. I nie ważne- czy nas na to stać, czy też nie.. Mają być i już! Jak nie macie pieniędzy to wam pożyczymy?. Plus odsetki. I tych kajdan ciągle mało.. Mało nam szarogęszenia się lichwiarskiej międzynarodówki.. Kto nas wepchnął do tego socjal- klubu? Gdzie króluje marnotrawstwo i wielkie złodziejstwo?. I obdzieranie ludzi ze skóry… Chyba nigdy w historii Europy nie istniało takie monstrum, które obdzierało ludzi ze skóry i doskwierało aż do kości.. I zawierało w sobie takie ilości biurokratycznej masy.. Sadysta stanął przed sądem, Sędzia mówi do niego: - Czy oskarżony mógłby jeszcze raz opowiedzieć przebieg morderstwa? - Z wielką przyjemnością - Wysoki Sądzie.. A ci europejscy sadyści z wielką przyjemnością opowiadają nam codziennie te wyssane z palca banialuki WJR
Kompromitacja Rady Etyki Mediów Półnagi Palikot w pozycji ukrzyżowanego Chrystusa na okładce „Newsweeka”, Tomasz Lis atakujący szefa PiS niczym rasowy, funkcyjny polityk, przyzwolenie na obecność satanisty Holokausto w mediach publicznych – to wszystko zdaniem REM nie jest niczym nagannym Jak na ironię, REM została powołana do przestrzegania etyki w mediach. Ma m.in. zajmować się opiniowaniem zachowań dziennikarzy oraz ludzi związanych z mediami.
Rada bez kręgosłupa Decyzje Rady przestają dziwić po zapoznaniu się z karierami poszczególnych jej członków. Są wśród nich m.in. osoby o silnie lewicowych poglądach, byli członkowie PZPR, a także osoby, które według dokumentów służb specjalnych PRL były zarejestrowane, jako tajni współpracownicy bezpieki. Poprosiliśmy przewodniczącego REM Ryszarda Bańkowicza, by odniósł się do informacji z archiwów IPN, według których niektórzy członkowie Rady współpracowali ze służbami specjalnymi PRL. – Jestem tym zaskoczony, pierwsze słyszę – stwierdził szef Rady. Dopytywany, czy to dobrze, by takie osoby pozostawały w tym gremium, stwierdził: – Przyjęcie funkcji w REM nie łączy się z wypełnianiem deklaracji lustracyjnych. Zastępcą Bańkowicza jest Helena Kowalik, wieloletnia dziennikarka ultralewicowego tygodnika „Przegląd”. W 2003 r. Helena Kowalik krytykowała Ryszarda Czarneckiego w artykule „Panu już dziękujemy” zamieszczonym w „Przeglądzie”. Określiła go wówczas, jako eksposła, eksprzewodniczącego, eksministra, eksprezesa, który znów „spadł z konia”. Dodała, że Czarnecki został odwołany z funkcji doradcy do spraw unijnych, „bo nie robił nic poza pobieraniem dużej pensji”. W tym samym roku w „Przeglądzie” o wyższej szkole dziennikarstwa im. Melchiora Wańkowicza pisała z odrazą, że ma opinię prawicowej. To dlatego, że szkoła zasłynęła z poparcia dla – zdaniem Kowalik – „wątpliwych politycznie inicjatyw”, jak nazwanie placu w Warszawie imieniem Ronalda Reagana. „Prawicowi politycy wykładający do niedawna w Wańkowiczu to osobny rozdział. Jan Parys – były minister obrony w rządzie Olszewskiego – znany jest z obsesji lustracyjnych i niewyparzonego języka”. Reszta kadry też się jej nie podobała. „Józef Szaniawski, nieformalny rzecznik płk. Ryszarda Kuklińskiego, też dobrze namieszał w głowach studentów swoimi wykładami o patriotyzmie. Gwiazdą krasomówstwa w tym gronie był Ryszard Bender (…)” – pisała z ironią.
Cenny współpracownik W archiwach Instytutu Pamięci Narodowej znajdują się raporty sporządzone przez funkcjonariusza bezpieki po spotkaniach z tajnym współpracownikiem „Ready”. Z dokumentów wynika, że pod tym pseudonimem krył się Ludwik Arendt, wówczas dziennikarz PAP, a obecnie członek Rady Etyki Mediów. Najpierw został zarejestrowany przez Departament II (kontrwywiad SB) MSW, a następnie przez wywiad w związku z wyjazdem, jako korespondent do USA. „Przez kierownictwo PAP oceniany, jako bardzo zdolny komentator polityczny. Cieszy się dużym zaufaniem – zawsze obsługiwał najważniejsze wydarzenia polityczne, konferencje z udziałem najwyższych przedstawicieli władz partyjno-państwowych. W ostatnich latach, jako przedstawiciel PAP towarzyszył naszym przywódcom w ich podróżach zagranicznych. „R” jest stałym komentatorem parlamentarnym. Zaangażowany członek PZPR – pełni funkcję I sekretarza oddziałowej organizacji partyjnej w PAP. Członek SD PRL” – pisał 13 czerwca 1982 r. kpt. K. Jakubski, st. inspektor z I Departamentu MSW (wywiad cywilny PRL). „»R« został pozyskany do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa na zasadach dobrowolności. Celem pozyskania było zapewnienie stałego dopływu informacji o warszawskim środowisku dziennikarskim. Wyniki rozpracowania wskazują, że figurant wykazywał zaangażowanie w realizację politycznej linii rządowej. W wypowiedziach był szczery, kontakty z SB utrzymywał chętnie. (…) »R« dostarczał informacji tzw. środowiskowych, które dotyczyły nastrojów, opinii i ocen krążących w środowisku dziennikarskim. Jednocześnie »R« był dwukrotnie wykorzystywany przez Kierownictwo Dep. II MSW do opracowań prasowych na temat pracy SB. W związku z zatwierdzeniem kandydatury »R« na stanowisko korespondenta PAP w Nowym Jorku przejąłem źródło na kontakt. »R« nie wyraził zdziwienia z naszego zainteresowania jego osobą. Fakt rozmowy przyjął naturalnie. Zaprezentował się, jako człowiek o poglądach ideowo-politycznych zbieżnych z naszymi. Wydaje się być osobą »z kręgu zaufanych«, jeśli chodzi o stosunek do władz najwyższych” – raportował swoim przełożonym kpt. Jakubski. Z dokumentów wynika, że po przybyciu do USA kontakt z „Readym” nawiązał rezydent wywiadu PRL. Jedna z rozmów dotyczyła spotkania „Ready” z dziennikarzem Jackiem Kalabińskim, który w 1984 r. wyemigrował do USA, gdzie został pracownikiem Radia Wolna Europa. „Zapytałem go o spotkanie z Kalabińskim na lotnisku w Nowym Jorku. Spotkanie to było przypadkowe. Z krótkiej rozmowy »R« z Kalabińskim wynika, że K. prowadzi nadal zajęcia (grupa 17–18 studentów) na Yale, zarabia niewiele. Wie, że w kraju są do niego pretensje za artykuł w Los Angeles Times. Szydzi z tych pretensji, nie wypowiada się na temat terminu czy powrotu w ogóle. Przygotowuje jakąś pracę, prawdopodobnie publikację. Wg »Ready« K. wygląda źle, nienaturalna twarz, zauważalna słaba kondycja fizyczna” – czytamy w notatce I Deprtamentu z 28 maja 1984 r. Zapytaliśmy Ludwika Arendta o znajdujące się w IPN dokumenty, według których został zarejestrowany, jako tajny współpracownik komunistycznej bezpieki. – To niemożliwe. Zaprzeczam wszystkiemu – powiedział nam. Nie przypominał sobie oficerów bezpieki Kowalskiego i Jakubskiego. – To niesamowite zupełnie, czego się dowiaduję. Nie rozmawiałem przecież na żaden temat z SB. Nie miałem żadnych z nią kontaktów – mówił nam Arendt. – Brałem udział w wielu spotkaniach, ale nie przypominam sobie kontaktów z SB – dodał.
Satanista w TVP nie przeszkadza Nowy skład REM został wybrany w kwietniu tego roku i natychmiast wybuchł skandal. Okazało się, że Rada została wybrana bez udziału Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy i w związku z tym na znak protestu KSD wystąpiło z Konferencji Mediów Polskich. „Nikt z Konferencji Mediów Polskich nie poinformował Zarządu KSD o terminie wyborów. W trakcie działalności Rady Etyki Mediów Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy, jako współzałożyciel Konferencji Mediów Polskich i jeden z podmiotów sygnatariuszy Karty Etyki Mediów zawsze delegowało do Rady jednego ze swoich członków oraz brało udział w wyborze jego składu. Prawo to mieliśmy zagwarantowane w statucie KMP” – napisali w specjalnym oświadczeniu członkowie KSD. W efekcie w skład REM weszli ludzie wyłącznie o lewicowych poglądach. Na efekt prac Rady w takim składzie nie trzeba było zbyt długo czekać. Jednym z bardziej bulwersujących spraw jest stanowisko REM w związku z zatrudnieniem satanisty Adama Darskiego ps. Holokausto, Nergal w TVP. Do Rady wpłynęła lawina protestów, m.in. w formie listów. Jednemu z oburzonych widzów REM odpowiedziała, że „filozofia życiowa Adama Darskiego ma swoich zwolenników i w żaden sposób nie godzi w misyjność telewizji publicznej, która powinna uwzględniać różnorodność światopoglądową odbiorców. Jednym publiczne wypowiedzi, a także występy sceniczne tego artysty kojarzą się z szatanem i paleniem biblii, a innym z walką z białaczką”. – Pracując w Radzie przez dwa lata, widziałam, jak różny światopogląd mają jej członkowie. Uważam jednak, że przy odrobinie dobrej woli nawet osoba niewierząca mogłaby zrozumieć, czym jest bluźnierstwo – mówi nam dr Teresa Bochwic, działaczka opozycji, wykładowca akademicki i członek władz Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Dociekliwy Tomasz Lis, moralny „Newsweek” Kolejnym przykładem „obiektywizmu” REM jest jej stanowisko w sprawie programu Tomasza Lisa, w którym gościł prezes PiS Jarosław Kaczyński. „Program »Tomasz Lis na żywo« ma charakter autorski. Dziennikarz, gospodarz takiego programu, decyduje o sposobie jego prowadzenia, a także o tym, jak dalece ujawni swoje poglądy polityczne. Jarosław Kaczyński, godząc się na wywiad tuż przed wyborami, musiał być przygotowany na to, że dziennikarz zada mu w imieniu wyborców trudne pytania. Granica, której dziennikarz nie może przekroczyć, to dobra osobiste interlokutora. Zdaniem REM, nie zostały one naruszone”. W podobny sposób Rada potraktowała obrazoburczą okładkę „News-weeka”, na której był półnagi, „ukrzyżowany” Palikot. Zbulwersowany nią czytelnik napisał do REM:
„(…) Przedstawia ona Janusza Palikota na krzyżu, co w mojej opinii jest zestawieniem skandalicznym i raniącym uczucia religijne chrześcijan. O podobnej publikacji zamieszczonej niegdyś w gazecie »Machina« Rada Etyki Mediów wypowiedziała się zdecydowanie krytycznie, wyraźnie zwracając uwagę na szyderczy charakter umieszczonej tam grafiki – gatunkowo podobnej do tej z »Newsweeka« (…)”. W odpowiedzi REM oświadczyła: „(…) Symbolika religijna była i jest eksploatowana szeroko w kulturze i popkulturze dla rozmaitych celów, artystycznych, reklamowych, także obrazoburczych”, a redakcja „Newsweeka” pozostała wierna „podstawowym zasadom kultury i moralności”. W związku ze skandaliczną postawą REM w sprawie Holokausto i Tomasza Lisa na znak protestu z Rady odszedł jej wieloletni członek Maciej Iłowiecki. W swoim oświadczeniu napisał, że nie zgadza się z obecną polityką Rady Etyki Mediów, która usprawiedliwia wszelkie zachowania dziennikarzy. Stwierdził również: „Rada nie chce potępiać rozpanoszonego plotkarstwa i donosicielstwa, agresji, stronniczości i zaniedbywania powinności edukacyjnych, co uważam za jej podstawowy obowiązek”. Wśród powodów swojego odejścia Maciej Iłowiecki podał również i ten, że nie może i nie chce tolerować chamstwa w żadnej postaci – co czyni Rada wobec niejakiego Nergala – Adama Darskiego, który szydzi publicznie z symboli religijnych. „Jego przydomek Holokausto jest wyrazem antysemityzmu – obraża Żydów żyjących i tych, którzy zostali wymordowani, a także tych, którzy zginęli z nimi i za nich” – napisał w oświadczeniu Maciej Iłowiecki. Dorota Kania, Maciej Marosz
Niech mowa nasza będzie „Tak, tak; nie, nie” Jesteśmy od dnia 9 października świadkami rozdrapywania ran i nieustannych dyskusji, które w skrócie można określić, jako debatę na temat „anatomii klęski”. Oczywiście pomijam tu te wszystkie znane od lat recepty i diagnozy salonowców spod logo TVN24, Polsatu czy GW. Oni po raz setny radzą Kaczyńskiemu odejść na polityczną emeryturę, a wtedy, jak możemy się domyślać, tłumnie ci wszyscy Kuczyńscy, Michniki, Lisy, Knapiki, Miecugowy i Kuźniary, pójdą jak w dym zagłosować na PiS. Najbardziej jednak interesują mnie analizy z naszej, prawej strony i tu dostrzegam zjawisko, które jest dla wielu niezauważalne z tego prostego powodu, że dochodziło do niego stopniowo i ewolucyjnie, krok po kroku przez ostatnich sześć lat. Szczególnie widać to w treści artykułu redaktora Tomasza Sakiewicza, zamieszczonym na portalu niezalezna.pl i zatytułowanym, „Dlaczego przegraliśmy wybory”. Specjalnie wybrałem, jako przykład, dziennikarza, który uchodzi za jednego z najodważniejszych i bezkompromisowych, aby pokazać, że nawet na takich ludziach wieloletnia akcja propagandowa salonu wywarła pewien wpływ. Długotrwałe obcowanie z panoszącym się w III RP kłamstwem, na każdym bez wyjątku pozostawia jakieś ślady i zapewniam o tym każdego, uważającego się nawet za niebywałego twardziela. Na początku jednak zaproponuję czytelnikom cofnięcie się pamięcią te sześć lat wstecz, do kampanii wyborczej, po której PiS odniósł podwójne zwycięstwo. Jak pamiętamy tamte wybory odbywały w atmosferze afery Rywin-Michnik i zarówno Platforma Obywatelska z Tuskiem, jak i Prawo i Sprawiedliwość głosiły podobne hasła, czyli walka z korupcją i układem oraz budowa nowej Polski pod szyldem IV Rzeczpospolitej. Termin ten zresztą został wymyślony przez byłego posła PO, Pawła Śpiewaka, co wstydliwie media przemilczają, kiedy obwieszczają przy każdej okazji diagnozę mówiącą, że Polacy masowo odrzucili pisowski projekt IV RP. Podobna narracja obu partii dezorientowała elektoraty, dla których oczywistą stawała się koalicja nazwana POPISEM. Nie mogło do niej nigdy dojść z tego powodu, że jedni chcieli rzeczywiście radykalnych zmian, podczas gdy inni udawali tylko, że ich chcą. Notowania PO rosły wtedy głownie dzięki Janowi Marii Rokicie, który był gwiazdą komisji śledczej, a zwolennicy PiS mogli bliżej poznać Zbigniewa Ziobro. Jak widzimy dzisiaj po latach, Polacy intuicyjnie i z wielką trafnością postawili wtedy na Jarosława i Lecha Kaczyńskich gdyż Tusk ze swoją ferajną, jako pogromca układów i przekrętów oraz jako Donald Odnowiciel nie wydał się wyborcom wiarygodny. Co o tym mogło zadecydować? Oczywiście dotychczasowa droga polityczna obu przywódców konkurencyjnych ugrupowań, ale czy to miało decydujące znaczenie? Czy wyborcy rzeczywiście w swojej większości są tak doskonale zorientowani w tym, co robił Tusk i Kaczyński przez ostatnie dwadzieścia lat?
Język głupcze Według mnie decydującą rolę w kampanii wyborczej z 2005 roku odegrał język, jakim posługiwał się zwycięski obóz PiS. Można powiedzieć, że mieliśmy do czynienia wówczas z ewangelicznym przesłaniem „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi” (Mt 5,37). Fakt, że bardzo często nie brakowało wtedy z obu stron ostrych sformułowań i wykładania bez owijania w bawełnę przysłowiowej kawy na ławę. Polakom jednak ten język, właśnie w wykonaniu PiS-u przypadł do gustu, co potwierdził wyborczy sukces obu braci Kaczyńskich. Był to język dosadny, bezpośredni i wprost do bólu jasny i zrozumiały, a co najważniejsze, epatujący szczerością i nieunikający najbardziej drażliwych tematów. Oczywiście doskonale zdały sobie z tego sprawę salonowe media i od tamtej pory do dzisiaj trwa konsekwentna akcja „tępienia języka” PiS-u, której to akcji partia Kaczyńskiego się bezwolnie i podświadomie poddała, wygładzając zgodnie z wyrafinowanym planem salonu, swoje wypowiedzi, które zamiast „Tak, tak; nie, nie”, brzmią dzisiaj „Tak, ale…; nie, chyba, że…”. Dziwię się, że oprócz Zbigniewa Ziobro, Jacka Kurskiego, głównego stratega zwycięskiej kampanii w 2005 roku i jeszcze paru osób, nikt w PiS-e nie zauważył, że mimo usalonowienia języka zgodnie z oczekiwaniami „wiodących mediów”, politycy tej partii dalej są atakowani za posługiwanie się „językiem nienawiści”, zaś ową ostrą retorykę tak naprawdę przejęli pupile establishmentu III RP, stając się autorami „dożynania watah”, „bydła”, „zabijania i patroszenia” i przydzielaniem epitetów, faszyści, a za chwilę zapewne, karły reakcji. Partia Jarosława Kaczyńskiego była przez te sześć ostatnich lat, dzień po dniu stępiana, stając się z ostrej brzytwy w 2005 roku, tępym drewnianym nożem nadającym się tylko do smarowania masła. Najlepszym dowodem na to jest powszechna autocenzura i strach przed wypowiedzeniem słowa „zamach” w kontekście tragedii smoleńskiej, kiedy w przestrzeni publicznej bezkarnie funkcjonowały perfidne kłamstwa o debeściakach-samobójcach, pijanym generale Błasiku, pijanym prezydencie Kaczyńskim i Jarosławie Kaczyńskim, wydającym z Warszawy telefonicznie rozkaz lądowania. Kibice zawsze wolą dopingować drużynę grającą ofensywnie i z fantazją oraz zawodników, którzy w kluczowych momentach nie cofają bojaźliwie nogi. Pisowskiej drużynie sprytnie wmówiono, że gra brutalnie i faul, co spowodowało, że główny nacisk w ekipie, oprócz kilku wyjątków, został położony na to, aby grać tak, jakby to nie wynik był najważniejszy, ale zejście do szatni bez siniaków, w czystych nieubłoconych koszulkach. Dobrym przykładem niech będzie pamiętny „dziadek z Wehrmachtu”, Tuska. Wtedy nie brakowało odwagi i postępowania nieodbiegającego przecież od światowych demokratycznych standardów. Wszędzie w demokratycznym świecie ktoś kandydujący na najwyższy urząd w państwie jest na wskroś prześwietlany przez media i politycznych konkurentów i nie ma z tego tytułu pretensji. Jako przykład niech nam posłuży skakanie z gałęzi na gałąź po drzewie genealogicznym Baraka Obamy w USA. U nas ujawnienie tej niewygodnej dla Tuska prawdy o jego dziadku, wywołało falę wściekłych ataków, w którą najbardziej zaangażowali się posiadacze ojców, matek, dziadków i babek z przeszłością w KPP i PZPR. To oni od lat wpajają nam, że grzebanie w cudzych życiorysach to rzecz wstrętna i niegodziwa. Oczywiście grzebanie w ich własnych życiorysach, bo kiedy Roman Giertych był jeszcze ich wrogiem to potrafili prześwietlić jego rodzinę cofając się aż do pradziadka, nie mówiąc już o znienawidzonym przez Czerską, Sławomirze Cenckiewiczu, którego przodków zlustrowano bez zbytnich moralno-etycznych hamulców i ceregieli. Po pierwsze, trzeba powrócić do dawnego własnego i odważnego języka debaty oraz konsekwentnie się nim posługiwać, nie zważając na jazgot mediów. To jest, przepraszam, to była największa broń PiS-u i Jarosława Kaczyńskiego, którą mu sprytnie i stopniowo wytracano z ręki, a on zdaje się jeszcze tego nie zauważył. Doskonałym przykładem, że można inaczej, była wizyta w TVN24 Zbigniewa Ziobro, który z uśmiechem na twarzy rozjechał jak walec Justynę Pochanke, punktując kłamstwa i manipulacje TVN24. Nie potrzebował do tego kokietowania i komplementowania funkcjonariuszki oraz jej macierzystej stacji, co często czyni ugrzeczniona część PiS-u delegowana do mediów. Przykładem na to, jak bardzo część naszego środowiska uległa tej mowie poprawności, narzuconej sprytnie przez salon jest fragment wspomnianego wyżej artykułu Tomasza Sakiewicza:
„Błąd drugi, brak pomysłu na wycofanie się ze złego posunięcia Na tle spokojnie i konsekwentnie realizowanej kampanii widać było wyraźnie dwie poważne wpadki, które musiały obniżyć notowania partii. Pierwsza to wypowiedź na temat rolników. Druga – o Angeli Merkel. W kampanii wyborczej niewłaściwe słowa mogą trafić się zawsze, a ich prawdopodobieństwo przy nieprzychylnych mediach bardzo rośnie. Należy mieć zatem przygotowaną strategię awaryjną, by móc natychmiast wycofać się z błędu i zadośćuczynić „pokrzywdzonym”.” W ten sposób wpadamy w pułapkę, w której niedługo przepraszać będziemy już nie tylko za to, że nasz wzrok jest wzrokiem nienawiści, chód jest chodem konfrontacji, a uśmiech jest próbą wywołania wojny posko-polskiej. Będziemy niedługo bić się w pierś za to, że ośmieliliśmy się być opozycją i krytykować rządzących. Następnie Tomasz Sakiewicz próbuje się tłumaczyć z absurdalnych zarzutów, jakoby Gazeta Polska Codzienna przyczyniła się do klęski PiS-u publikując teksty o tragedii smoleńskiej, w których to niemal otwarcie nazywała ją zamachem i politycznym mordem. Taką diagnozę podsunął sprytnie Paweł Graś, a podchwycił ją poseł Hofman. Mamy do czynienia z sytuacją pozbawioną zupełnie logiki i świadczącą o sukcesie salonowej propagandowej akcji. Jeżeli przyjmiemy, że zwycięstwo jest możliwe tylko wtedy, kiedy przestaniemy zdecydowanie głosić prawdę oraz podejmować odważnie najtrudniejsze tematy to idąc tym tropem sprawowanie i utrzymanie władzy wymagać będzie tego samego. Po co więc rządzić? Trwa wojna o Polskę, a część z nas przez lata tresury wyraziła zgodę na załadowanie własnych magazynków ślepymi nabojami i nawet tymi ślepakami boi się strzelać z uwagi na huk, jaki może powstać i rozgniewać salon. Salon, który nie ma najmniejszych oporów by w najbardziej brutalny, perfidny i podły sposób nas atakować. Spójrzmy wreszcie prawdzie w oczy:
„Te wybory przegrał nie tylko PiS, ale i cała formacja centroprawicowa, która powierzyła PiS ster rządów. Prawdopodobnie szanse na zwycięstwo były naprawdę nikłe.”– pisze Tomasz Sakiewicz. Szanse panie redaktorze, nie były nikłe, ale żadne. Każdy, kto tego nie zrozumiał już dnia 10 kwietnia 2010 roku ten buja w obłokach. Oni są zdolni dosłownie do wszystkiego i w sposób demokratyczny nigdy władzy nie oddadzą. Dlatego przestańmy się krygować i dostosowywać swój własny język do ich scenariusza. Mówmy ostro i zdecydowanie, a przede wszystkim publicznie całą prawdę. Naszym obowiązkiem jest skupić wokół siebie wszystkich ludzi najodważniejszych i bezkompromisowych, a nie puszczać oka do tchórzy i niezdecydowanych tylko po to by poszerzać elektorat. W PiS-e powinna zaistnieć również frakcja sceptyków czy wręcz przeciwników Unii Europejskiej, jeżeli ktoś tam potrafi odczytywać prawidłowo znaki czasów. Zepchnięcie zaś w kampanii na dalszy plan tragedii smoleńskiej uważam nie tylko za błąd, ale potwierdzenie gry nastawionej na moralnie dwuznaczną defensywę. W tym przypadku nie może być mowy o żadnej taktyce czy słusznej bądź nie strategii. Smoleńsk to nasz obowiązek i sprawa honoru, a nie jeden w elementów, które dla wizerunku i sondaży koniunkturalnie raz się podnosi innym zaś razem przemilcza. Powtarzam, w dzisiejszej Polsce nie ma szans na to, aby opozycja, tak jak w normalnych demokracjach, mogła przejąć władzę, gdyż czuwa na tym grupa interesów wykraczająca poza granice naszego kraju. Jedyna strategia na dziś to zmasowana ofensywa polegająca na mówieniu przy każdej okazji całej prawdy językiem pozbawionym salonowych ornamentów, zachowanie jedności, modlitwa, Krucjata Różańcowa i CIERPLIWOŚĆ. Mruganie i puszczanie oka do ludzi, którzy w przełomowym momencie okażą się zupełnie bezużyteczni nie ma sensu. Nadchodzi czas ludzi odważnych i zdecydowanych walczyć o Polskę. Nie zapominajmy, że zapewne gdzieś z góry patrzą na nas, ksiądz Jerzy Popiełuszko, Jan Paweł II i ofiary smoleńskiego mordu. Pamiętajmy, że ksiądz Jerzy nie zmienił swojego języka pod wpływem ataków Urbana i niektórych kościelnych hierarchów, lecz do końca głosił prawdę. Idzie czas ludzi PRAWYCH i SPRAWIEDLIWYCH i jeżeli PiS tego nie zrozumie to polegnie rozmiękczony i rozwodniony przez salonowych speców od prania mózgów. Zachować jedność, trwać i powrócić do własnego zrozumiałego i jasnego języka przekazu, zamiast modyfikować go i temperować zgodnie ze sprytnymi podszeptami salonu i „ekspertów”. „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi”
kokos26
Ziobro poza PiS Decyzję o wyrzuceniu Ziobry, Kurskiego i Cymańskiego podjął wczoraj wieczorem Komitet Polityczny Prawa i Sprawiedliwości po tym, jak rzecznik dyscypliny partyjnej Karol Karski zawnioskował o wyciągnięcie wobec nich konsekwencji. Politykom od lat związanym z tym ugrupowaniem zarzucono rozbijanie jedności PiS i prowadzenie „kampanii w kampanii” przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi. Rzecznik PiS Adam Hofman poinformował, że decyzja zapadła w głosowaniu tajnym i dużą większością głosów. Tłumaczył, iż w obecnej sytuacji politycznej w Polsce Prawo i Sprawiedliwość powinno rozliczać działania rządzących, a nie zajmować się sobą. - Chcemy zajmować się ważniejszymi sprawami, a nie ciągłym serialem „rozłam w Prawie i Sprawiedliwości”. Dlatego komitet podjął decyzje dyscyplinarne i wykluczył posłów z szeregów partii. Od dziś chcemy się zajmować Polską, ale przez tych panów przez ostatnie tygodnie było to niemożliwe – mówił dziennikarzom rzecznik PiS. Przekazał też, że europosłowie odrzucili propozycję kompromisu, którą podczas ostatniego posiedzenia komitetu politycznego przedstawił im prezes Jarosław Kaczyński. – Innego wyjścia nie było – skwitował Hofman. Po wyjściu z biura partii ukarani politycy również mówili, że Polska ma dziś zły rząd, który należy zmienić. A do tego potrzebny jest sukces wyborczy prawicy. Wyrzuceni europosłowie nie pogodzili się z decyzją władz partyjnych. Zapewniali przed kamerami, że odwołają się od tej decyzji, którą uważają za krzywdzącą. – Zostaliśmy wyrzuceni i skrzywdzeni, niesprawiedliwie potraktowani w PiS – oceniał na gorąco Jacek Kurski. – Po szóstych z kolei przegranych przez PiS wyborach staraliśmy się przedstawić plan prowadzący do zwycięstwa tak bardzo przez wyborców prawicy oczekiwanego. Decyzja o wykluczeniu nas z szeregów partii jest decyzją krzywdzącą. Liczyliśmy na jedność, a spotkaliśmy się z decyzjami, które dzielą – oświadczył z kolei Zbigniew Ziobro. – To niedobry dzień dla polskiej prawicy – dodał. Jak zapewnił, wystąpienia medialne zarówno jego, jako wiceszefa PiS, jak i jego kolegów były dowodem na to, że jest nadzieja na zmiany, które przyniosą Prawu i Sprawiedliwości sukces. – Gdyby realizować nasze propozycje, PiS zwyciężyłoby za cztery lata wybory – przekonywał Ziobro. Na razie jednak doszło do kolejnego kryzysu w największej partii opozycyjnej.
Spirala konfliktu Konflikt ten nie narodził się wczoraj, ale wisiał w powietrzu od wielu miesięcy. Jego powodem nie były bynajmniej tylko publiczne wystąpienia polityków. Jak się okazuje, europosłowie zostali wykluczeni nie za samo sformułowanie w mediach alternatywnych scenariuszy dla PiS czy stawianie postulatu demokratyzacji partii, ale także za prowadzenie „kampanii w kampanii”, a więc wspieranie wybranych kandydatów umieszczonych na listach Prawa i Sprawiedliwości. - Ta decyzja była niezasadna, za to można było wykluczyć również innych polityków naszej partii, którzy wspierali swoich ludzi na listach PiS – tłumaczy poseł Arkadiusz Mularczyk, który towarzyszył Zbigniewowi Ziobrze w czasie rozmowy z rzecznikiem dyscypliny partyjnej. Według niego, zarzut prowadzenia „kampanii w kampanii” można było postawić też chociażby Mariuszowi Kamińskiemu, który przed wyborami wspierał byłych pracowników Centralnego Biura Antykorupcyjnego startujących do Sejmu. Wczorajsze spotkanie w warszawskiej siedzibie PiS przy ul. Nowogrodzkiej rozpoczęło się z opóźnieniem. Zbigniew Ziobro w południe odbierał ze szpitala żonę wraz z nowo narodzonym synem Janem Jerzym. Wcześniej europosłowie – Zbigniew Ziobro, Jacek Kurski i Tadeusz Cymański – dostali wezwania do stawienia się przed Karolem Karskim na godzinę 12.00. Mieli być przesłuchiwani kolejno, a na rozmowę z każdym z nich przeznaczono godzinę. Co ciekawe, po posiedzeniu zarówno europosłowie, jak i towarzyszący im świadkowie oceniali, że rozmowa z rzecznikiem dyscypliny partyjnej miała dobrze rokować co do najbliższych rozstrzygnięć. – Liczymy na dobrą rozmowę – deklarował były minister sprawiedliwości. Jak się jednak okazało, była to raczej dobra mina do złej gry, która po obu stronach partyjnego konfliktu toczyła się od dłuższego czasu. Jeszcze na kilka godzin przed spotkaniem z rzecznikiem dyscypliny Jacek Kurski udzielił kolejnego wywiadu radiowego, w którym postawienie „ziobrystów” przed komisją dyscyplinarną przedstawił jako zderzenie „dwóch wizji, pytania, czy chcemy PiS wygranego, czy PiS przegranego”. Decyzje podejmowane przez prezesa oceniał jako „nie do końca racjonalne” i obarczył za taki stan rzeczy jego obecne otoczenie, które ma nim manipulować. – Jakbym słyszał Pawła Poncyljusza i Elżbietę Jakubiak rok temu. Jako członek PiS przerabiam już czwarty rozłam i zawsze podnoszono podobne argumenty – komentował później tę wypowiedź Adam Hofman. Na rozprawę do rzecznika dyscypliny partyjnej posłowie wybrali się w towarzystwie osoby zaufanej, która miała w charakterze świadka wspomagać ich w czasie rozmowy z Karolem Karskim. Europosłom towarzyszyli, oprócz Arkadiusza Mularczyka, posłowie Marzena Wróbel i Andrzej Dera. – Nie wiem dokładnie, o które wystąpienie chodzi, pewnie „za całokształt” – mówił przed posiedzeniem Tadeusz Cymański, pytany, którą wypowiedzią szczególnie miał naruszyć dobre imię partii. W jego ocenie, problemem nie jest tylko brak swobody dyskusji i brak demokratycznych reguł w partii, ale również słaba autonomia sądu partyjnego. Temat wewnętrznych problemów PiS od wielu dni podgrzewają nieprzychylne partii media. Podobnie było cztery lata temu, gdy z PiS odchodzili Ludwik Dorn, Kazimierz Ujazdowski, Paweł Zalewski oraz Marek Jurek. Także rok temu, gdy TVN24 relacjonowała minuta po minucie odejście z PiS polityków, którzy utworzyli później PJN. Jak dotąd tematu tego nie komentował sam prezes Jarosław Kaczyński. W jego imieniu głos zabierał w ostatnich dniach rzecznik partii Adam Hofman, który wzywał Ziobrę do zamilknięcia i ostro oceniał jego dotychczasowe wypowiedzi. Wczoraj pojawiła się nawet – natychmiast zdementowana przez Hofmana – informacja, jakoby to on miał zająć stanowisko wiceprezesa PiS po wyrzuconym Zbigniewie Ziobrze. Maciej Walaszczyk
Co wynika z wyrzucenia Ziobry? Dla PiSu niewiele, wszystko tak na prawdę zależy od tego czy uda mu się „wyprowadzić” z PiSu jakichś posłów i czy będzie ich tylu żeby stworzyć klub. Jeśli to się uda – przez pewien czas będą mieli trochę czasu antenowego żeby pogadać o PiS. Możliwa jest też oczywiście opcja odwołania się i przyjęcia spowrotem Ziobry (bez Cymańskiego i Kurskiego) po wcześniejszym możliwie bolesnym przeczołganiu przez prezesa. Dla PO także prawie nic – bo Ziobro nie jest w stanie tej partii zaszkodzić ani wyciągnąć z niej posłów. Teoretyczna partia Ziobry to raczej LPR niż PJN, tak samo pozycjonuje Ziobrę poparcie mediów kierowanych przez ojca Rydzyka. Dla PO to czy PiS będzie miał 30 czy 25 % niewiele zmienia bo samo PO zaczęło się już sypać i ten proces się nie zatrzyma. PJN miał szansę na tym zamieszaniu coś zyskać, przynajmniej przypomnieć się wyborcom. Biorąc pod uwagę podobieństwa obecnego zamieszania z tym z przed roku – nie wierzę, żeby TVN czy inny Polsat nie miał chrapki na opowieści bardziej doświadczonych kolegów Ziobry. A PJN miałby okazję żeby się przypomnieć wyborcom z jasnym komunikatem: jesteśmy, nigdzie się nie wybieramy, którego po tych wyborach wyraźnie brakuje. I nawet nie trzebaby specjalnie jechać po PiSie – wystarczyłoby wypunktować punkty statutu które pozwalają zarządzać partią jak prywatną firmą (i przy okazji porównać je ze statutem PJN pojazując w czym jest lepszy). Pewnie nie byłoby to łatwe wystąpienie (żeby zadowolić dziennikarzy rządnych pisowskiej krwi a jednocześnie mówić raczej o PJN niż o PiS) ale sądzę że np. Migalski spokojnie dałby sobie z tym radę gdyby się przygotował. PJN zdecydował jednak żeby tym razem stać z boku – szkoda – choć może wiedzą coś o czym ja zwyczajnie nie wiem. Dla Ziobry jest to godzina próby której on, jak sądzę – nie zda. Myślę, że jego celem wcale nie są wybory samorządowe czy parlamentarne bo to nie ten typ polityka. Ziobro celuje raczej w prezydenturę – z Komorowskim ma szansę wygrać a Kaczyńskiemu może postawić ultimatum: albo mnie poprzecie albo znów wygra Komorowski. Tyle że do wyborów kawał czasu i wszystko jeszcze może się zdarzyć… Eumenes
Henryka Krzywonos, czyli narodziny „legendy” Każda ideologia oparta na kłamstwie, aby zapanować nad społeczeństwem i utrzymywać w swoich rękach władzę musi dążyć do uzyskania monopolu informacyjnego w mediach by w ten sposób bombardować tubylczą ludność mniej lub bardziej wyrafinowaną propagandą. Trzeba również, co doskonale pamiętamy z PRL-u, wyprodukować własnych „bohaterów” i „legendy”. Komuniści upstrzyli nasze ulice, szkoły, place, zakłady pracy imionami zdrajców narodu i takimi zaprzańcami jak różni Marchlewscy, Krasiccy, Dzierżyńscy, Świerczewscy, nie mówiąc już o Leninie, Marksie czy Engelsie, z których to portretami maszerowano przy okazji każdego komunistycznego święta. Wydawać by się mogło, że tamte czasy odeszły na zawsze, choć w wielu polskich miastach i miasteczkach straszą jeszcze całkiem liczne relikty minionej epoki. III RP nie zerwała jednak z tą PRL-owską tradycją i od samego początku produkowała nam nowych „bohaterów” i „legendy” na nowe czasy. Ostatnim takim świeżutkim jeszcze dziełem propagandystów III RP jest „Legenda Solidarności” Henryka Krzywonos, która zastąpiła legendę prawdziwą, czyli Annę Walentynowicz. Dzisiaj żaden funkcjonariusz zatrudniony w „wiodących” mediach nie ośmieli się wymienić imienia i nazwiska dzielnej tramwajarki i absolwentki szkoły podstawowej dla pracujących, nie poprzedzając ich sakramentalnym, „Legenda Solidarności”. Gdyby nie wymogi „mądrości etapu”, którymi kieruje się i kroczy III RP, jedynym znanym dzisiaj w Polsce Krzywonosem byłby Maksym Krzywonos, jeden z przywódców Powstania Chmielnickiego, znany przede wszystkim z kart sienkiewiczowskiego „Ogniem i mieczem”, a pani Henryka odeszłaby w zapomnienie już bardzo dawno temu, bo w 1980 roku, kiedy to komitet założycielski NSZZ „Solidarność” w jej zakładzie pracy odwołał ją z prezydium MZK Gdańsk. Kłamstwem, bowiem okazało się, że to ona zapoczątkowała strajk gdańskiej komunikacji publicznej. Wręcz przeciwnie, według naocznych świadków wyjechała ona na trasę już podczas trwania strajku, kiedy w zajezdni tramwajowej ukryło się jej dwóch kolegów nie chcąc wystąpić w roli łamistrajków. Słynne zaś zatrzymanie tramwaju w pobliżu Opery Bałtyckiej było spowodowane, jak również twierdzą świadkowie, odcięciem dopływu prądu. Triumfalny powrót Henryki Krzywonos na karty historii nastąpił, kiedy to dołączyła ona energicznie do salonu III RP zwalczającego Prawo i Sprawiedliwość oraz jej aktywność w „Białym miasteczku”. Eskalacja kariery eksplodowała już nie dzięki odcięciu dostawy prądy, ale tragedii smoleńskiej, w której zginęła legenda prawdziwa, czyli Anna Walentynowicz, nielubiana przez salonowców rzeczywista bohaterka sierpnia 80. W bardzo szybkim tempie Henryce Krzywonos zaczęto wynagradzać ćwierćwiecze zapomnienia oraz zasługi w utrwalaniu III RP i niszczenie niepodległościowej opozycji. I tak w 2005 roku otrzymała Nagrodę im. Andrzeja Bączkowskiego, w 2009 roku Kongres Kobiet Polskich przyznał jej tytuł „Polka dwudziestolecia”, w 2010 roku otrzymała Nagrodę Znaku i Hestii im ks. Józefa Tischnera i w tym samym 2010 roku została okrzyknięta „Człowiekiem roku” tygodnika „Wprost”. Przyglądając się dzisiaj „bohaterce sierpnia 80”, Henryce Krzywonos w jakimś sensie rozumiem wysiłki salonowców. Sama tramwajarka, bowiem nie byłaby dziś w stanie wgramolić się na żaden cokół bez podsadzania jej przez liczne grono „autorytetów” i „najwyżej cenionych” dziennikarzy. Nie są w obecnych czasach modni i popularni tacy opozycjoniści jak na przykład Andrzej Gwiazda, który zamiast epatować swoimi zasługami mówi, wprost, że „komuna obaliła się sama” zgodnie z wcześniej przygotowanym misternym planem. I chyba sporo prawdy jest w tych twierdzeniach. Co prawda „Solidarność” dysponowała powielaczami, ale jak zapewnia pan Andrzej to nie do niej należały helikoptery, z których zrzucano ulotki nawołujące do sierpniowego strajku. Niestety demokracja ludowa to był ustrój z demokracją nic niemający wspólnego, a wszelkich zmian dokonywano poprzez wyprowadzanie ludzi na ulicę by później ogłaszać „odwilż”, zakończenie okresu „błędów i wypaczeń” czy też w końcu transformację ustrojową. Żyjemy w teatrze marionetek i do dziś trudno niektórym się przyznać do tego, że w 1989 roku było tylko widzami kolejnego przedstawienia. Przy okrągłym stole nie zasiedli, bowiem żadni przedstawiciele narodu nazwani „konstruktywną opozycją”. Nie ma bowiem takiego narodu, który świadomie delegowałby swoich przedstawicieli do paktowania ze zdrajcami mającymi krew na rękach, odpowiedzialnymi między innymi za śmierć księdza Jerzego Popiełuszki, któremu wcześniej połamano palce u rąk, wyrwano język i w wymyślnych torturach uszkodzono gałki oczne. W żadnym poważnym i prawdziwie demokratycznym państwie nie zapewniono by bezkarności takim zaprzańcom i sowieckim sługusom jak Kiszczak i Jaruzelski, mianując ich na dodatek „ludźmi honoru” i „ojcami polskiej demokracji”. Żyjemy w PRL-bis i im wcześniej ta prawda dotrze do otumanionego polskiego ludu tym większa szansa na uratowanie czegokolwiek z tej masy upadłościowej. A wracając do naszej „legendy”, Henryki Krzywonos to owszem jest ona symbolem, lecz niestety nie polskiej drogi do wolności, ale głupoty i naiwności naszego zmanipulowanego społeczeństwa. kokos26