Andrzej Seremet: Prokuratura zbada, czy były szef CBA nie naruszył tajemnicy śledztwa Mariusz Kamiński stanie się obiektem zainteresowania prokuratury. Zbadamy, czy były szef CBA swoimi wywiadami nie naruszył tajemnicy śledztwa - zapowiada w Kontrwywiadzie RMF FM prokurator generalny Andrzej Seremet. W zeznaniach gangstera "Brody" pojawiają się nazwiska polityków, niewykluczone, że w efekcie tych zeznań postawione zostaną im zarzuty. Mirosław Drzewiecki nie musi się raczej niczego obawiać - dodaje.
Konrad Piasecki: Prokurator generalny Andrzej Seremet, dzień dobry, witam. Andrzej Seremet: Dzień dobry.
Konrad Piasecki: Panie prokuratorze, czy prokuratura dysponuje zeznaniami, które obciążałyby PO zarzutem finansowania przez mafię? Andrzej Seremet: W tych śledztwach, o których była mowa a które zapewne nawiązują do znanego wywiadu pana Kamińskiego, nie natrafiono na taki ślad.
Konrad Piasecki: Mariusz Kamiński myli się mówiąc, że świadek o wdzięcznym pseudonimie "Broda" mówił takie rzeczy w prokuraturze? Andrzej Seremet: W tych protokołach, z którymi ja miałem się okazję zapoznać, tego rodzaju informacje się nie pojawiły.
Konrad Piasecki: A czy w ogóle jest tak, że te zeznania "Brody" mogą doprowadzić jakiegoś polityka na ławę oskarżonych? Andrzej Seremet: Ja użyję ulubionej formuły: nie wykluczam tego, bo w tych zeznaniach jest szereg istotnych informacji...
Konrad Piasecki: ... ale "Broda" w ogóle mówi o politykach? Andrzej Seremet: Tak, mówi o niektórych politykach.
Konrad Piasecki: O Mirosławie Drzewieckim i jeszcze o jakiś innych? Andrzej Seremet: Nie chciałbym szerzej tego wątku rozwijać z przyczyn oczywistych, ponieważ toczą się czynności z tym związane.
Konrad Piasecki: W tych zeznaniach są też informacje, że Mirosław Drzewiecki był zamieszany, zaplątany w handel narkotykami. Andrzej Seremet: Znaczy, dokładnie te informacje dotyczyły podawania, udzielania narkotyków, ale w tym zakresie, w zakresie tego wątku postępowanie zostało umorzone z powodu przedawnienia. Miało to dotyczyć okresu 98 roku.
Konrad Piasecki: Inni politycy, nie tylko Mirosław Drzewiecki, też się tych zeznań powinni obawiać? Andrzej Seremet: Nie sądzę.
Konrad Piasecki: Znaczy żadnego aktu oskarżenia, żadnych zarzutów w tej sprawie raczej nie będzie? Andrzej Seremet: Raczej nie.
Konrad Piasecki: A czy, ujawnienie tego, że istnieje taki świadek, ujawnienie tego, co on mówił, przez byłego szefa CBA, nie stanie się przedmiotem zainteresowania prokuratorów? Andrzej Seremet: Stanie się przedmiotem zainteresowania, ponieważ trzeba zbadać, czy te informacje, które zostały publicznie rozpowszechnione, nie stanowią naruszenia tajemnicy śledztwa.
Konrad Piasecki: Może być tak, że Mariusz Kamiński będzie miał problemy? Andrzej Seremet: Nie chciałbym w ten sposób formułować, ale na pewno czynności sprawdzające muszą być przez prokuraturę wykonane ...
Konrad Piasecki: ...bo, możemy mieć do czynienia z ujawnieniem tajemnicy śledztwa. Kiedy do Polski trafi wrak tupolewa? Andrzej Seremet: Tego nie wiem. Pytałem o to dokładnie moich rozmówców w czasie pobytu w Moskwie: przewodniczącego komitetu śledczego oraz członków tego organu. Nie podano mi daty, podano jedynie informację, która ograniczała się do tego, że wg. zasad prawnych, którymi kieruje się tamtejsza prokuratura, tamtejszy komitet śledczy, jest to możliwe dopiero po zakończeniu postępowania, nie wyłączając postępowania sądowego.
Konrad Piasecki: Ale Rosjanie w ogóle do czegokolwiek potrzebują cały czas tego wraku, czy to już jest tylko czekanie na koniec śledztwa? Andrzej Seremet: Zostałem poinformowany, że w tej chwili jeszcze trwają badania tego wraku, że nie jest skończona ekspertyza techniczno-awiacyjna. No i w tym zakresie polscy biegli będą mieli okazję uczestniczyć w tych badaniach w lipcu. Myślę, że uda się taki wyjazd zrealizować.
Konrad Piasecki: Czy to jest tak, że dopóki ten wrak i czarne skrzynki nie trafią do Polski, to polskie śledztwo nie może się zakończyć? Andrzej Seremet: Jeśli polscy biegli z zakresu fonoskopii pojadą do Moskwy, a czynione są w tej chwili starania, żeby nastąpiło to jeszcze w maju, dokonają odpowiednich pomiarów, będą dysponowali wszystkimi informacjami, które są niezbędne dla wydania opinii i jeżeli polscy biegli będą uczestniczyć w badaniach wraku w takim zakresie, w jakim będzie to niezbędne dla wydania ich opinii, to zakończenie śledztwa nie będzie uzależnione od wydania tych rzeczy.
Konrad Piasecki: Czy z pana rozmów w Rosji może wynikać to, o czym ostatnio mówią politycy, że prokuratura rosyjska zbliża się, czy myśli o postawieniu jakichś zarzutów polskim politykom, polskim rządzącym w sprawie katastrofy tupolewa? Andrzej Seremet: Takiego wrażenia nie odniosłem, natomiast usłyszałem wyraźną deklarację z ust przewodniczącego komitetu śledczego, że tamtejsi śledczy są zdeterminowani do tego stopnia, że to postępowanie powinno się toczyć z uwzględnieniem zasady maksymalnej rzetelności, niezależnie od tego, jakie będą wyniki i jakie będą czynności i niezależnie od tego, w jaki sposób przełożą się one na odbiór w obu krajach.
Konrad Piasecki: A na pańskie wyczucie, może być tak, że rzeczywiście szef MON-u, szef MSZ-u, szef kancelarii premiera usłyszą od Rosjan zarzuty w tej sprawie? Andrzej Seremet: Nie chciałbym w tym zakresie się wypowiadać. Nie wiem, jaki jest dokładnie kierunek śledztwa. My nie mamy wglądu w całość śledztwa rosyjskiego, lecz jedynie przesyłane są nam określone dokumenty, o które my się zwracamy.
Konrad Piasecki: Podczas tej pańskiej wizyty pojawiła się intrygująca i szokująca wręcz informacja. Czy pan ma absolutną pewność, że nie doszło do żadnego błędu, pomyłki przy pochówku ofiar katastrofy? Andrzej Seremet: Wielokrotnie o tym mówiliśmy przy okazji konferencji prasowych, że zajęcie ostatecznego stanowiska w tym przedmiocie jest uzależnione od przesłania i dysponowania dokumentacją rosyjską. I te dokumenty - o czym zostałem poinformowany w czasie pobytu w Moskwie - zostaną przesłane tamtejszej Prokuraturze Generalnej 25 maja, a ona prześle je do Polski. W zależności od tego, jaka będzie treść tych dokumentów, oczywiście po analizie i wcześniejszym tłumaczeniu, zostaną podjęte decyzje w zakresie tych dwóch wniosków o ekshumację, o których mowa, bo zapewne również do tego pan zmierza.
Konrad Piasecki: Czyli rozumiem, że dzisiaj absolutnej pewności nie ma i czekamy na dokumentację rosyjską. Andrzej Seremet: Tak jest.
Konrad Piasecki: A czy prokuratura ma już w ręku wyniki eksperymentu na drugim tupolewie? Andrzej Seremet: Prokuratura dysponuje protokołami z tych eksperymentów, ale zawierają one dane techniczne, które niewiele mówią laikowi. Staną się one elementem ogólnej opinii Instytutu Ekspertyz Sądowych i dopiero wówczas będziemy dysponować całością opinii, w tym m.in. odnoszącą się do przebiegu tego eksperymentu.
Konrad Piasecki: I jeszcze na koniec chciałem zapytać pana o słynną historię antykomor.pl. Czy ten człowiek, który był administratorem tej strony, usłyszy zarzuty prokuratorskie? Andrzej Seremet: Tego nie wiem, to jest decyzja prokuratora prowadzącego postępowanie. Nie chciałbym uprzedzać tych czynności.
Konrad Piasecki: Pan by, jako prokurator takie zarzuty postawił? Andrzej Seremet: Na pewno głęboko bym się nad tą sprawą pochylił. Głębiej niż nad innymi.
Konrad Piasecki: Bo tam były rzeczy, które obrażały prezydenta, pańskim zdaniem? Andrzej Seremet: Moim zdaniem były, co najmniej niesmaczne, wulgarne i mało śmieszne tak naprawdę.
Konrad Piasecki: Czy warto było uruchamiać ABW, żeby je ścigać w takim razie? Andrzej Seremet: Ja miałem i mam wątpliwości, co do tego, czy rzeczywiście ABW było właściwe do wykonania tych czynności, czyli przeszukania i zabezpieczenia tych dowodów. Ale wiem, że osoba, o której mówimy, czyli właściciel tej strony, nosi się z zamiarem złożenia zażalenia do sądu, więc sąd oceni także pewnie tę kwestię.
Konrad Piasecki: Prokurator dostanie od pana pochwałę czy raczej naganę za to, co się działo wokół tej sprawy? Andrzej Seremet: Nie zajmę żadnego stanowiska w tym względzie, gdy idzie o konkretną osobę. Prokuratorzy są niezależni i nie mogę wkraczać w pewne dziedziny.
Konrad Piasecki: A dużo jest takich śledztw, w których bada się ośmieszanie czy obrażanie prezydenta albo innych? Andrzej Seremet: Nie prowadzimy monitoringu tych spraw, ale wiem, że one istnieją, że się toczą.
Konrad Piasecki: Po 10 kwietnia są też takie sprawy? Andrzej Seremet: Także w związku z wydarzeniami z 10 kwietnia.
Konrad Piasecki: A co tam wzbudziło niepokój? Treść transparentów? Andrzej Seremet: Znane powszechnie treści na transparentach. Prokuratura otrzymała zresztą zawiadomienie od policji o możliwości popełnienia przestępstwa poprzez umieszczanie tego rodzaju haseł.
Konrad Piasecki: I w tej sprawie też się toczy śledztwo? Andrzej Seremet: Tak jest, toczy się postępowanie w Warszawie.
Konrad Piasecki: I niewykluczone, że ABW wkroczy do kogoś o świcie. Andrzej Seremet: Nie sądzę, żeby to było ABW. RMF FM
Forma - Szanowni Państwo: forma! Rozwijając twórczo myśli śp. Ryduarda Kiplinga: „Cywilizacja – to rytuały, więc rytuały są BARDZO ważne”. Dlatego tak ważne jest całowanie kobiet w rękę, mówienie do siebie per „Pan”, „Pani”... Zawsze tłumaczyłem kolegom-brydżystom, że nie należy zbyt wcześnie przechodzić z partnerem na „Ty” - bo można po jakimś zagraniu usłyszeć; „jak Ty zagrałeś, Ty ****!” - podczas gdy w formie per „Pan” powiedzieć tego się nie daje. Po prostu: nie daje się! I dlatego takie ważne są formy – i dlatego wraz z narzucaną przez lewicowe i „postępowe” stacje radiowo-telewizyjne modą mówienia per „Ty” szerzy się chamstwo. Ma ułatwione zadanie. Dlatego w Sejmie mówiłem – i do dziś tak mowie i piszę – do Posłów per „Wielce Czcigodny Panie Pośle” (a do Senatorów: „Wielce Dostojny Panie Senatorze”. Do ministrów: „Wasza Ekscelencjo”. Jest w tym pewne wyrachowanie: wiadomo, że jest to złodziej grosza publicznego, – ale jeśli zaczniemy go tytułować „Ekscelencją”, to może z czasem zacznie zachowywać się jak dostojnik państwowy, a nie jak łapserdak? Kiedyś sędzia siedział dostojnie w todze, peruce i łańcuch z godłem królewskim lub państwowym na piersi. Sędziowie cieszyli się wówczas dużym szacunkiem. Peruka akurat była nie po to, by wzbudzić szacunek, – lecz po to, by kryminalista nie mógł rozpoznać sędziego na ulicy, – ale strój sędziego jest niesłychanie ważny. Forma – proszę Państwa: forma! Potem sędziowie przestali budzić szacunek, zaczęło rozpowszechniać się przekonanie, że sędziowie to łapówkarze jak wszyscy inni. Jednak dzięki togom do sędziego mimo wszystko nadal zwracano się z szacunkiem. Ostatnio forma dopasowała się do treści. Miałem przyjemność być na sali sądowej podczas rozprawy, gdzie sędzia siedział w rozpiętej koszuli bez krawata i bez togi, niczym zresztą nie różniąc się od protokolanta – a obydwu nie można by odróżnić od przeciętnego szofera podczas przerwy śniadaniowej. Adwokaci i prokuratorzy w związku z tym również pościągali togi, – choć wcale nie było upału – i atmosfera zrobiła się, powiedziałbym całkiem swojska. Ciekaw byłem, kiedy na stole sędziowskim pojawią się kieliszki... Ludzkie oblicze sądu – ludzkie oblicze. Humanizm. Czyli coś, czego nie znoszę. Bo ja wierzę, że sędzia nie powinien być „humanitarny”, lecz „sprawiedliwy”. Zimny, bezosobowy i niedostępny. Wtedy budzi szacunek, a jego wyroki są poważane. Tylko biskupi i księża paradują nieodmiennie, mimo upałów, w kapach, ornatach, albach, komżach i czarnych sutannach... i dlatego Kościół trwa – a III Rzeczpospolita już długo, na szczęście, nie pociągnie. JKM
Jedna owczarnia i jeden pasterz? Konferencja Episkopatu Polski zdecydowanie potępiła Grzegorza Brauna za jego wypowiedź z 11 kwietnia br. roku na KUL o JE abpie Józefie Życińskim i wyraziła solidarność z potępiającymi go wcześniej. Jest to chyba pierwsze tak stanowcze potępienie i w dodatku - ustami całej Konferencji Episkopatu Polski - bo nie przypominam sobie tak stanowczej reakcji KEP na wcześniejsze bluźnierstwa wobec Jezusa Chrystusa - ale przecież nie można wymagać zbyt wiele. Warto tedy przypomnieć, że Grzegorza Brauna, który teraz już na pewno zostanie potępiony, potępiły władze KUL i warszawskiego KIK-u z panią Joanną Święcicką na czele, środowisko „Gazety Wyborczej”, które wywołało przeciwko Grzegorzowi Braunowi ten cały klangor - no i wreszcie - środowisko tak zwanych konserwatystów, którzy - podobnie jak środowisko „GW” - mają bardzo krytyczny stosunek do lustracji. Jestem pewien, że symptomy takiej jedności w potępianiu muszą bardzo cieszyć starego, poczciwego generała Czesława Kiszczaka, który może sobie z czystym sumieniem powiedzieć: „non omnis moriar”. SM
Przed wizytą Drogiego Gościa Kiedy nasz nieszczęśliwy kraj zastygł w oczekiwaniu na przybycie rewizora iz Pietier… to jest pardon – oczywiście Naszego Drogiego Gościa, prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej Barracka Husejna Obamy – w stolicy USA Waszyngtonie izraelski premier Beniamin Netanjahu przemawia w Kongresie, zaś kongresmeni co i rusz urządzają mu owację na stojąco – niczym w 1936 roku wyborcy Pierwszego Stalinowskiego Okręgu Wyborczego Miasta Moskwy kandydatowi do Rady Najwyższej ZSRR Józefowi Stalinowi. Ciekawe, że i przemówienie premiera Netanjahu jest podobne do ówczesnego przemówienia Ojca Narodów i Chorążego Pokoju. Oto między innymi wypowiedział on te spiżowe słowa: „Nigdy i nigdzie nie było takiej demokracji, jak nasza!” Nikt nie zaprzeczy, że te spiżowe słowa zachowały aktualność nawet i dzisiaj, mimo sławnej „odwilży”, zakończonej okresem „zastoju”, któremu z kolei położyło kres „myślenie po nowemu” zakończone, jak wiadomo, „pieriestrojką”, zlikwidowaniem Związku Radzieckiego i transformacją ustrojową. No a co powiedział w amerykańskim Kongresie premier Netanjahu? Ano, – że Ameryka i Izrael są „filarami demokracji”. Dlatego premier Netanjahu jest wprawdzie gotów do „bolesnych kompromisów” z Palestyńczykami, – ale w żadnym wypadku do powrotu Izraela do granic sprzed wojny sześciodniowej z 1967 roku. Tymczasem taki właśnie postulat pod adresem bezcennego Izraela ośmielił się niedawno wysunąć amerykański prezydent Barack Hussein Obama. Deklaracja ta wprawiła świat w niemałe osłupienie, chociaż amerykański prezydent w gruncie rzeczy nie powiedział nic nowego. Wszystkie zlekceważone przez Izrael rezolucje Rady Bezpieczeństwa ONZ, w której USA, jako stały członek mają przecież prawo weta, nakazywały Izraelowi wycofanie się ze wszystkich terytoriów okupowanych w następstwie tej wojny – a więc powrót do granic sprzed jej wybuchu. Barack Hussein Obama powtórzył tylko niezmienne amerykańskie stanowisko w tej sprawie, a jeśli wprawiło to nie tylko Izrael, ale również resztę świata w osłupienie, to, dlatego, że poprzednikom prezydenta Obamy takie zuchwalstwo nie przyszłoby do głowy nawet w gorączce, a jeśli nawet do głowy by przyszło – to nie przeszłoby żadnemu z nich przez gardło. Z jakich powodów? Bardzo plastycznie przedstawiają je panowie John J. Mearsheimer oraz Stephen M. Walt w książce „Lobby izraelskie w USA”, – co też było aktem odwagi, bo demokracja – demokracją, ale przecież i w demokracji instynkt samozachowawczy dochodzi do głosu. Jeśli zatem autorzy jednak przezwyciężyli alarmujące sygnały wysyłane przez instynkt samozachowawczy i przedstawili działalność i wpływ izraelskiego lobby na politykę Stanów Zjednoczonych i kondycję tego państwa – to niewykluczone, że dlatego, iż w społeczeństwie amerykańskim działalność owego lobby zaczyna budzić rosnące zniecierpliwienie, którego wyrazem jest między innymi rosnący w siłę ruch „tea party”. Bardzo możliwe, że również prezydent Obama, który przecież coś o tych nastrojach też musi wiedzieć, po ogłoszeniu zamiaru ponownego kandydowania w wyborach prezydenckich, postanowił się do tych sentymentów odwołać. Czym to się skończy – to inna sprawa, bo z czasów PRL pamiętamy, że kiedy partia coś mówi, to mówi, – ale nie można wykluczyć, że prezydent Obama potraktował swoją deklarację serio. Akurat, bowiem pojawił się sprzyjający dziejowy moment, spowodowany rozpętaniem przez francuską razwiedkę przy pomocy razwiedki brytyjskiej tak zwanej „jaśminowej rewolucji” w kilku arabskich krajach Afryki Północnej. W rezultacie w Egipcie jaśminowi rewolucjoniści obalili tamtejszego tyrana Hosni Mubaraka, którego Amerykanie troskliwie podtrzymywali w dobrej kondycji finansową kroplówką, w zamian, za co tyran „umacniał demokrację” to znaczy – prześladował Bractwo Muzułmańskie i przyjaźnił się z bezcennym Izraelem. Całkiem jednak Bractwa Muzułmańskiego wytępić nie mógł, bo opierało się ono na islamskiej infrastrukturze. Ojciec Narodów taką infrastrukturę też by zniszczył, ale Hosni Mubarak nie był żadnym bolszewikiem, tylko poczciwym „naszym sukinsynem” i jeśli nawet sam w Mahometa nie wierzył, to skwapliwie taki sentyment udawał, nie chcąc siedzieć wyłącznie na ostrzu bagnetu. USA, po krótkim wahaniu nie tylko poparły „jaśminową rewolucję”, ale nawet jakby stanęły na jej czele, w słusznym przekonaniu, że nie tylko dla grzeszników, to znaczy – dla Francuzów i Angielczyków, w których nie wygasły imperialistyczno-kolonialne sentymenty – Pan Bóg stworzył rzeczy smaczne, ale dla sprawiedliwych, to znaczy – „filarów demokracji” też. Bombardują tedy kolejnego tyrana w osobie Muammara Kaddafiego, który z zuchwałością prawdziwej demokracji się urąga, chociaż wszystko wskazuje, że tym razem Moskalikowie, przez całe dziesięciolecia uważający go za swoją „duszeńkę” – tym razem go odstąpili. Obalenie w krajach Afryki Północnej tamtejszych tyranów sprawia, że jedyną polityczną siłą, jaka rzeczywiście tam istnieje, jest Bractwo Muzułmańskie, a w tej sytuacji prędzej czy później przeboruje sobie drogę do władzy, najwyżej zasłaniając się parawanem korpusu oficerskiego. Taka perspektywa musi bezcenny Izrael trochę niepokoić, bo o ile teraz trudno mu zmrużyć oczy, to po okrzepnięciu władzy Bractwa Muzułmańskiego może zacząć cierpieć na chroniczną bezsenność. W tej sytuacji staje się bardziej podatny na „bolesne kompromisy” niż przedtem, więc i prezydentowi Obamie łatwiej jest podlizać się amerykańskim obywatelom, zniecierpliwionym panoszeniem się izraelskiego lobby w USA. Ale nie jest wykluczone, że i prezydent Obama będzie musiał pójść na kompromis nie tylko dlatego, by potężnemu izraelskiemu lobby za bardzo się nie narazić, ale również dlatego, że nawet częściowa realizacja postulatu powrotu Izraela do granic sprzed wojny sześciodniowej z 1967 roku oznacza konieczność ewakuacji Żydów, którzy osiedlili się na terytoriach okupowanych. Dokąd? Izrael i tak jest krajem dość zatłoczonym, a poza tym nie wszystkim zapewne będzie się uśmiechało mieszkanie w obozie warownym, być może nawet coraz bardziej poddawanym wojskowemu drillowi. Dlatego część ewakuowanych, a może nawet ich większość będzie wolała trochę odetchnąć i osiedlić się w jakimś spokojniejszym miejscu. Na trop tego miejsca wskazuje decyzja, jaką w początkach tego roku podjął izraelski rząd do spółki z wpływową Agencją Żydowską – „odzyskania mienia żydowskiego” w Europie Środkowej. Warto przypomnieć, że już po podjęciu tej decyzji, wizytę ad limina w Izraelu złożył administrujący naszym nieszczęśliwym krajem rząd premiera Tuska in corpore. Co tam z rządem izraelskim uradzili nasi Umiłowani Przywódcy – tego dokładnie nie wiadomo, ponieważ po wizycie nie ukazał się żaden komunikat, poza deklaracją Władysława Bartoszewskiego, że wszystkie ugrupowania parlamentarne są do Izraela usposobione niezmiennie przyjaźnie. Zrozumiałem ten komunikat w ten sposób, że bez względu na to, kto wygra jesienne wybory w Polsce i jaki rząd zostanie w ich następstwie utworzony – izraelski program „odzyskania mienia” nie jest zagrożony. Jak pamiętamy, były izraelski ambasador w Warszawie, pan Szewach Weiss potwierdził wcześniejsze szacunkowe oceny izraelskich roszczeń wobec Polski na kwotę 65 miliardów dolarów. Jest to równowartość rocznego budżetu Rzeczypospolitej, więc wyszlamowanie takiej sumy w gotówce, nawet przy rozłożeniu jej na raty, oznaczałoby poważne tarapaty, jeśli nie wręcz finansową ruinę Polski ze wszystkimi tego konsekwencjami. Dlatego też prezydent Obama może stworzyć pozory wyjścia naprzeciw zarówno polskim, jak i żydowskim niepokojom. Z komunikatu polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych wynika, że jednym z przedmiotów rozmów prezydenta Obamy z naszymi Umiłowanymi Przywódcami będzie eksploatacja złóż gazu łupkowego, jakie podobno w wielkiej obfitości znajdują się na naszym terytorium. Z uwagi na krótkość wizyty amerykańskiego prezydenta w Polsce, rozmowy te nie mogą być przesadnie długie, w związku z tym mogą przybrać postać propozycji, by Polska – skoro rzeczywiście bez wywołania finansowej katastrofy nie może zrealizować izraelskich roszczeń majątkowych w gotówce – oddała Izraelowi w arendę złoża gazu łupkowego i w ten sposób zadośćuczyniła jego żądaniom bez narażania się na finansową katastrofę. Dodatkowym instrumentem nacisku na nasz nieszczęśliwy kraj może być okoliczność, że tylko firmy amerykańskie dysponują dzisiaj technologią wydobycia gazu z takich złóż. Jeśli zatem władze amerykańskie przekonają prezesów tych firm, iż współpraca z Polską na warunkach przeciwnych ofercie złożonej tubylczym Umiłowanym Przywódcom przez prezydenta Barracka Husejna Obamę może narazić ich na zarzut wspólnictwa ze złowrogim Osamą bin Ladenem – o żadnej współpracy nie będzie mowy i gazu łupkowego tak czy owak nawet nie powąchamy. Cóż w tej sytuacji będą mogli począć nasi Umiłowani Przywódcy – oto pytanie. Warto zwrócić uwagę, że przyjęcie tej propozycji nie do odrzucenia pozwoli rozwiązać inny punkt rozmów – rozmieszczenie na polskim terytorium pododdziałów amerykańskiego wojska. Zarówno ze względu na naszą godność narodową, jak i inne względy, lepiej będzie, jeśli odwiertów będą pilnowali żołnierze amerykańscy, niż – dajmy na to – izraelscy – to chyba oczywiste? Taki obrót sprawy pozwoli również na skierowanie strumienia Żydów ewakuowanych z terytoriów okupowanych przez Izrael po 1967 roku na teren naszego nieszczęśliwego kraju, w którym – dzięki partycypowaniu w dochodach z eksploatacji złóż gazu łupkowego – zyskają oni niezwłocznie po przybyciu status szlachty jerozolimskiej – a więc znacznie lepszy, a przede wszystkim – znacznie bezpieczniejszy, niż obecnie na terenach okupowanych. Może to być dodatkowy wymiar zaplanowanych z prezydentem Obama rozmów na temat umacniania demokracji, – przez co można rozumieć zintensyfikowanie i zradykalizowanie tresury naszego mniej wartościowego narodu tubylczego w tolerancji, – zatem wszystko doskonale się zazębia w myśl starożytnej zasady omne trinum perfectum. SM
Jestem entuzjastą Polski 17 kwietnia odbyła się w Mississaudze projekcja filmu i spotkanie z polskim reżyserem, dokumentalistą i felietonistą Grzegorzem Braunem. Przedstawiamy czwartą część dyskusji, jaka wywiązała się z reżyserem po projekcji.
- Czy nie uważa pan, że utrata suwerenności Polski na rzecz kołchozu europejskiego jest jednym z kroków, z których kolejnym będzie włączenie większości państw do kołchozu światowego? - Niewątpliwie takie projekty istnieją, one muszą być tam gdzieś na giełdzie politycznej, one muszą chodzić po głowach tym budowniczym nowego wspaniałego świata, którzy w XVIII wieku mieli już taką siłę, że się zaczęli ujawniać na kontynencie amerykańskim, ich emblematy dzisiaj może obejrzeć każdy, kto weźmie do ręki banknot jednodolarowy, widać tam emblematy masonerii, która niestrudzenie próbuje nas wszystkich zagonić do takiego ogólnoświatowego kołchozu, niestrudzenie dąży do tego, żeby zbudować taką republikę światową.
Oczywiście to jest zawsze zagadnienie, kto kogo wykorzystuje, czy to masoneria była narzędziem dla bolszewików, czy to bolszewikami masoneria się posłużyła. Niewątpliwie te projekty nie umarły i niewątpliwie ta wojna ciągle trwa. To jest wojna z Kościołem katolickim, on jest tak cudownie reakcyjny, że się nie da zbudować nowego wspaniałego świata, jeżeli się wcześniej nie zniszczy Kościoła katolickiego. Ci, którzy z nim walczą, bardzo się wyspecjalizowali, bardzo zmądrzeli, bo wcześniej - jak by to powiedzieć - częściej mordowali, aż wzięli się na sposób i zaczęli uprawiać dywersję od wewnątrz. Zamiast wszystkich "klechów" wymordować, to postanowili wyhodować swoich. To im się to też nieźle udało. A Polska, tak to widzę, że to nie jest żadna megalomania narodowa i nie powinno to popychać nikogo w tym kierunku, to nie jest coś, od czego powinniśmy w pychę popadać, samozachwyt, po prostu taki jest fakt historyczny, że Polska w Europie stanowi do dzisiaj główną zawadę na drodze do ostatecznej rozprawy z Kościołem katolickim. To nie ze względu na nas samych niegodnych, tylko ze względu na to, że jacy Polacy są, tacy są, ale jednak do tego papieża dziwnie przywiązani, nawet, jeżeli nie potrafią o tym składnie opowiedzieć i nawet, jeśli intelektualnie nie jest to przetrawione, to jednak są ciągle ostoją, są ciągle wierni Kościołowi. No i ze względu na to trzeba tych Polaczków rozgromić, rozprowadzić, ostatecznie rozwiązać kwestię polską, żeby się dała rozwiązać układanka europejska, bo bez układanki europejskiej ciągle jeszcze cały świat, cały projekt globalny nie jest rozwiązywalny.Czy to się powiedzie? Myślę, że jak z wieżą Babel, to się zawsze musi wywrócić, że to się zawsze posypie, i tylko kwestia, czy się posypie bardzo Polakom na głowę. Oprócz powrotu króla rekomendowałbym modlenie się o to, żeby ten krach ostateczny, który niewątpliwie nadchodzi, bo żaden kołchoz się nie utrzyma, każdy kołchoz to jest właśnie wydawanie więcej pieniędzy, niż się zarabia, niewątpliwie będzie manko w kasie, a jak będzie manko w kasie, już jawne, niedające się ukryć, to będzie z tego jakaś wojna - więc żeby ta wojna nie wyniszczyła Polaków bardziej biologicznie niż są wyniszczeni, bo przecież są narodem z resztek, także biologicznie, i żeby materialnie ich bardziej nie wyniszczyła, żeby Polacy bardziej nie zostali obrabowani, niż już obrabowani byli.
- Czuję się w obowiązku zadać pytanie od jednego z organizatorów tego spotkania, pana Romana Dorny, który pyta pana, czy widzi pan potrzebę, czy podjąłby się pan stworzenia konkretnego przeznaczenia filmu, skierowanego głównie do młodych Polaków żyjących na emigracji, poza granicami Polski, myślę tu o kategorii wiekowej do 30 roku życia, filmu, który przy takim zalewie ośmieszającej Polskę propagandy, w krótkich epizodach pokazywałby Polskę nie, jako kraj ludzi pijących i kraj dziurawych dróg, lecz kraj ludzi mądrych, uczciwych, kochających wolność, gdzie polski Orzeł i narodowe barwy nawet po przegranej bitwie będą zawsze powodem do narodowej dumy, a nie do wstydu. Czy pan może się podjąć realizacji takiego filmu? - Ja jestem człowiekiem do wynajęcia, ja jestem sprzedajny reżyser, mnie można po prostu kupić. (śmiech) Nic prostszego. Sam mam pewnie więcej pomysłów na filmy niewesołe niż na filmy budujące i optymistyczne w wydźwięku, może to jest kwestia predyspozycji indywidualnych, takiego nastawienia, bo jestem gawędziarzem malkontentem, ale jeśli chodzi o Polskę, jestem entuzjastą. Nie chciałbym tutaj się państwu zapisać w pamięci, jako człowiek wyłącznie złej myśli i czarnej. Jeśli chodzi o Polskę, to jestem entuzjastą, tak proszę to rozumieć, że to z tego, że jestem entuzjastycznie nastawiony do projektu cywilizacyjnego, jakim jest polskość w ramach państwa polskiego, z tego powodu, że jestem entuzjastą Polski, to tak mi doskwierają wszystkie te niedostatki i nędza, i wszystkie ta kłamstwa, które zaciemniają jasność tej wizji. Bardzo mi doskwiera to, jak wspomniałem, że rząd warszawski, w moim mniemaniu, przede wszystkim Polaków samych zraża do Polski. Przede wszystkim Polskę fałszuje i zniechęca do Polski, właśnie te młode pokolenia, o których koniec końców zawsze myślimy, bo to o młode głowy i serca wojna jest najbardziej opłacalna, najwięcej się inwestuje w to, żeby młodymi sercami i umysłami zawładnąć. Takim właśnie antycywilizacyjnym projektem, który miał za cel przejęcie rządu dusz w kategorii młodocianych, takim antycywilizacyjnym, antypolskim projektem była niesławnej pamięci Komisja Edukacji Narodowej i wszystkie dziedziczące te koncepcje centralne, scentralizowane systemy edukacyjne w Polsce. To jest też tradycja historyczna, która jest do przerobienia przez polskie elity, przez Polaków myślących. Większość Polaków myślących się zrazu na to żachnie i obrazi, a może nawet zgorszy, jak się źle mówi o Komisji Edukacji Narodowej, o piekłoszczaku Hugonie Kołłątaju, Ignacym Potockim, Stanisławie Kostce Potockim i innych wybitnych założycielach polskiej inteligencji, którzy - tak się składa - co do jednego byli prominentnymi budowniczymi nowego wspaniałego świata, wielkimi mistrzami europejskiej masonerii na jej polskim odcinku. To mój konik, prędzej czy później do tego przychodzi, ale wydaje mi się, że jest to bardzo ważna rzecz, żeby to zobaczyć, że się Polski nie zbuduje i nie ocali na dłuższą metę, przez to, że dobrzy Polacy, fajni patrioci, że oni zasiądą na tych wszystkich krzesłach w Warszawie, i to oni będą dyktować mądre treści nauczania, piękne scenariusze filmowe i oni się tym wszystkim zajmą i będzie już Polska od pierwszego. Nie. Trzeba pamiętać, że te wszystkie krzesła warszawskie, centralne fotele, te wszystkie instytucje biurokratyczne, scentralizowane, że one są w wolnej Polsce do likwidacji. To nie chodzi o to, żeby wolni Polacy, mądrzy patrioci zastąpili tych złych bolszewików, podłych sprzedawczyków, tylko chodzi o to, żeby powywracać te wszystkie stołki, bo wolna Polska tych stołków nie potrzebuje.
W wolnej Polsce wolni Polacy dadzą sobie radę, będą wiedzieli, na co swoje pieniądze wydać, i nie będzie o tym musiał decydować za nich jakiś urzędnik w Warszawie, ostatecznie zawsze przez jakichś Moskali czy jakichś Szwabów nasadzony. Jestem entuzjastą polskości, tylko, że to nie może być polskość w tych ramach, które zostały jej narzucone przed dwoma stuleciami z okładem i które to ramy z pewnymi modyfikacjami, ale do dzisiaj są utrzymywane. Właśnie ramy zbiurokratyzowanego, scentralizowanego państwa, w którym człowiek ledwo może zipnąć, bo władza ograbiła i wyprała mu mózg, zmacerowała serce w ciągu kilkunastu lat obróbki, której wszyscy polscy inteligenci podlegają od przedszkola. Jeszcze jak ktoś zakończył edukację na poziomie szkoły podstawowej, to jest jeszcze do uratowania, ale jeżeli przeszedł i szkołę średnią, i nie daj Boże studia wyższe i nie skończył może na jednym fakultecie, to najczęściej są to wypadki beznadziejne i z tym się już nie da nic zrobić, bo taki ktoś, jak już jest profesorem wyższej uczelni w naszym postpeerelu, to do końca życia będzie dorabiał teorię do tego, że to, co jest, to jest ideał i że to jest Polska. To nie jest Polska, Polska ostatnich dwustu lat, czasów Mazurka Dąbrowskiego, pieśni kondotierów, rewolucji europejskiej czy z czasów nawet i I Kadrowej, Polska skolektywizowana, Polska zetatyzowana, to nie jest Polska, która może przetrwać i która ma się jeszcze przydać światu.
- Chciałam zapytać, jaką cenę pan płaci za prawdę, która jest tak wspaniale udokumentowana faktami, a drugie, jak udało się panu dotychczas mieć kontakty z naszym młodym pokoleniem? A po trzecie, podziękować za wspaniałe spotkanie w Warszawie. - Z tą ceną to bez przesady. Cenę moi rodzice zaliczyli, jeszcze za takie rzeczy w życiu, za które się naprawdę jakąś cenę płaci. Moi rodzice, którzy są oboje wojennymi dziećmi, to pamiętają. (...) My mamy jednak inną sytuację, nikt nie stoi z żadnym rewolwerem tutaj, ani nawet z pałką za drzwiami. Wszystko w stosownych proporcjach. Państwo też na pewno, skoro tam siedzicie, to musieliście mieć ciekawe życie i na pewno każdy z was może opowiedzieć historię o płaceniu ceny. Ja sobie siedzę tutaj dość wygodnie, przy biurku, we Wrocławiu, i na razie tego połączenia nam nie przerywają. Co do kontaktu z młodym pokoleniem, taką mam nadzieję, że te filmy się nadają do oglądania w każdym wieku. Te filmy, skoro państwo wytrzymaliście cały ten seans i jakieś inne też państwo widzieliście, a może też zobaczycie "Eugenikę", to jest forma kontaktu. Poza tym czasem ktoś zaprosi mnie, jako danie dodatkowe do projekcji filmu, to wtedy widzę w różnych miejscach w Polsce, ile wyrosło młodej, zdrowej fizycznie, intelektualnie i duchowo młodzieży w ciągu tych ostatnich dwudziestu lat. Naprawdę nie jest źle. Z jednej strony, oczywiście, złe nie śpi i na Krakowskim Przedmieściu pojawili się młodzi wykształceni z wielkich miast i wołali "Chcemy Barabasza" i robili straszne kpiny z tego, co najświętsze, ale to nie jest cała Polska i jest mnóstwo świetnej młodzieży, tak świetnej, że aż od czasu do czasu się lękam, żeby ci ludzie, którzy postanowili zabić prezydenta Kaczyńskiego razem z bratem, co im się połowicznie udało, żeby oni nie doszli do wniosku, że i tych młodych ludzi w Polsce trzeba pozabijać. Tego się prawdziwie lękam, ponieważ się ta sztuka z Polakami udawała bezbłędnie od dwustu lat z okładem, to na to zawsze można było liczyć, że Polacy na kiwnięcie wyślą swoją młodzież, żeby się dała zaszlachtować, zamrozić albo wypchnąć na emigrację, w związku z tym obawiam się, że ci źli ludzie, którzy na naszą zgubę kombinują, a kombinują, po prostu pracują ciężko, idą codziennie do roboty i rysują sobie na jakiejś kartce plany ewentualnościowe na naszą zgubę - co do tego nie należy mieć złudzeń, takie plany ewentualnościowe są - lękam się, żeby wśród tych planów ewentualnościowych nie został skierowany do realizacji ten plan, który by zakładał pozabijanie tej młodzieży, która się odchowała. Ona naprawdę nie jest w ciemię bita. Jak się rozglądam w różnych miejscach, np. tradycja katolicka jak wraca w Polsce, Msza św. tradycyjna, to jak tutaj u nas we Wrocławiu dziesięć lat temu pozwolił ksiądz arcybiskup na to, żeby w tradycyjnym rycie msza się odprawiała, no to "Gazeta Wyborcza" lokalna napisała kpiąco, że dla starszych ludzi, że oni się nie mogą z tą tradycją rozstać, to taka tam cepelia dla starszych. A ja, jak się rozglądam od paru lat w kościele, w którym się ta msza tradycyjna odprawia, to z zachwytem konstatuję, że tam jest większość ludzi młodszych ode mnie, i często o dwie dekady lub więcej młodszych ode mnie. W tym widzę mnóstwo nadziei. Ta tradycja katolicka to jest tylko jeden z odcinków frontu walki o to, żeby było normalnie. Niewątpliwie kluczowy odcinek tego frontu, ale tylko jeden z. Jest mnóstwo innych inicjatyw i tylko się trzeba lękać, żeby ich nam nie ubyło, tych młodych ludzi, żeby jeszcze zdążyli odrosnąć i żeby jeszcze coś zdążyli pobudować. Niewątpliwie są mądrzejsi, szybciej się edukują niż za moich czasów to było możliwe.
- Jak pan widzi wyniki ostatnich wyborów prezydenckich w kontekście katastrofy smoleńskiej? Miałam bardzo trudne rozmowy z moimi dorosłymi już dziećmi, na temat marginalnych może rzeczy, jak dwa miliony głosów uznanych za nieważne, tego że nigdy nie wolno się poddać, że trzeba zawsze robić swoje, jednak zawsze trudno się z nimi na te tematy rozmawia. Drugie, jak pan widzi hasło "od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej" w kontekście naszej przynależności do Unii Europejskiej (...)? Trzecie, jak ocenia pan proponowane zmiany w nauczaniu historii w szkołach średnich w Polsce, bo obawiam się, że rezultatem tego może być zniknięcie takich osób jak pan na przykład? (...) - Wybory... No pewnie, że oszukują i fałszują. I teraz, skoro urządzili dwa dni głosowania w tych wyborach parlamentarnych, to znaczy, że jeszcze im mało, że jeszcze chcą wygodniej oszukiwać. Są fakty takie odnotowane, gdzieś tam jakieś karty wyborcze znalezione na śmietniku, to są fakty, to nie są podejrzenia. Jak powiadają mądrzy, błyskotliwi ludzie, gdyby wybory demokratyczne miały coś naprawdę zmienić, to byłyby na pewno surowo zakazane. Ja niespecjalnie wierzę w wybory demokratyczne, nie wierzę w demokrację na szczeblu centralnym. Tak, samorządy, wybory w gminach, rady miejskie, rady gminne, proszę bardzo. Nie wierzę w demokrację na szczeblu centralnym, nie wierzę w to, żeby Polska była do odzyskania za pomocą kartki wyborczej, a nawet gdyby się ją cudem odzyskało, to nie wierzę, że będzie ją można zabezpieczyć i utrzymać za pomocą kartki wyborczej. Już powiedziałem, modlić się trzeba o powrót króla, bo jak sobie nie wymodlimy króla, to dostaniemy jakąś zwykłą juntę postneosowiecką.
Co do wyborów... Wygrał te wybory ruski plenipotent, człowiek ściśle związany z układem postsowieckiej, wojskowej tajnej służby, która się nazywała WSI, póki jej nie przetrącił kręgosłupa pan minister Macierewicz za rządów Jarosława Kaczyńskiego. Mówię przetrącił, ale ten kręgosłup się pięknie zrasta, bo przecież za rządów Donalda Tuska wszyscy ci funkcjonariusze, którzy chcieli, to spokojnie do tej służby wrócili. W związku z tym mamy w dalszym ciągu jawną kontynuację, personalną, operacyjną kontynuację służby, którą zakładali w Polsce Sowieci. Właśnie w tym samym czasie wysyłano tych szesnastu do Moskwy. Od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej... To jest zafałszowanie historii. Unia Lubelska to jest konkluzja tego procesu politycznego, którego początkiem była nie inicjatywa unifikacji organizmu państwowego przez stworzenie centralnej władzy, która nałoży na wszystko jeden standard biurokratyczny, który na terenie całej Rzeczypospolitej Obojga Narodów miałby być stosowany. Nie. Przecież początku unii polsko-litewskiej, owszem, to jest jakieś porozumienie między panami krakowskimi a bojarami wileńsko-nowogródzkimi, ale to nie jest stworzenie jakiejś wspólnej centralnej biurokracji. Później, po tym politycznym porozumieniu, co następuje? Następuje ten etap cudowny w dziejach, który obserwujemy, jak do wolnej Polski ludzie się pchają drzwiami i oknami. To znaczy bojarzy litewscy marzą o tym, żeby być przyjętymi do herbów polskiej szlachty, no bo bojara może wielki książę za brodę szarpać i wtrącić do tiurmy, natomiast szlachcic polski to ma prawa, i właśnie nawet jego własny monarcha te prawa uznaje, że nikogo nie można aresztować bez sądu, nikogo nie można wtrącić do więzienia, nawet władca tego nie może zrobić. Czyli to oni marzą o tym, żeby być przyjętymi do tych polskich herbów, to Litwa się polonizuje, ale nie polonizuje się na skutek jakichś dyrektyw i urzędowego wyrównywania do jakichś norm krakowskich. Nie ma niczego takiego w tamtych czasach. Zestawianie pięknego projektu unii polsko-litewskiej, który zostanie spuentowany tym paktem Unii Lubelskiej, porównywanie tego do konstruktywistycznego, kolektywistycznego projektu, jakim jest neosowiecki kołchoz europejski, to jest potwarz dla naszych praszczurów, to jest obelga dla historii Polski.
Bo ta historia Polski i ci bojarzy litewscy, a wcześniej przecież na przykład stany pruskie, miasta pruskie, pięknie proszą, błagają króla Kazimierza Jagiellończyka w XV w., żeby raczył je przyjąć do Korony polskiej. Taki to był piękny kraj wolnych ludzi, że jeszcze raz powtórzę, ludzie się pchali do tego projektu politycznego i cywilizacyjnego drzwiami i oknami. A do Unii Europejskiej trzeba było niestety zaganiać kijem. Oczywiście, pokazywali marchewkę, ale też zaganiali kijem, tzn. był szantaż, że właśnie podróżować nie będziecie mogli, jak będzie unia, to będą dopłaty. Wieczna jest i nie wygasła kontrowersja, czy my faktycznie złotówkę, chociaż z tej unii bierzemy. Kto jest tutaj płatnikiem faktycznym. Ile Polacy zyskują, a ile tracą na tym, że do tych norm europejskich są wyrównywani, co odbija się negatywnie na sferze wolności gospodarczych. Ciągle to jest skomplikowane, bo ciągle ta wolność gospodarcza w Unii Europejskiej jeszcze w niektórych dziedzinach jest większa, niż to, co żeśmy odziedziczyli po PRL-u. Generalnie, już puentuję ten akapit, porównywanie, wymawianie jednym tchem hasła "Unia Europejska - Unia Lubelska" uważam za obelżywe w wydźwięku nieporozumienie.
Historia... No oczywiście, że się dzieci mają historii Polski nie uczyć. Jeżeli jest ten centralny kołchoz edukacyjny i Ministerstwo Edukacji właśnie, które realizuje ten sam projekt cywilizacyjny, który przyświecał tworzeniu Komisji Edukacji Narodowej w XVIII w., to jedna decyzja jakiegoś ministra w Warszawie decyduje o tym, że się dzieci w Polsce uczy historii, jak słyszę, przez w tej chwili nie więcej niż dwie godziny, nie będę ścisły, to państwo możecie lepiej wyczytać w gazecie czy na jakichś stronach internetowych. W każdym razie rezultat jest taki, że może wyjść ze szkoły średniej dziecko w Polsce, które swoją edukację historyczną skończyło przed I wojną światową. Realnie przed I wojną światową, a praktycznie na poziomie akademickim konformizm zwykły decyduje o tym, że mało, który akademicki nauczyciel decyduje się na dyskutowanie ze studentami o sprawach z tzw. historii najnowszej. Nawet jeden historyk, miły mi, młody pan doktor historii na uczelni wrocławskiej, powiedział: a tak poza 43 rok to ja staram się na zajęciach ze studentami nie wychodzić, bo z tego same problemy. Więc z jednej strony decyduje ten rozdzielnik centralny, ministerstwo decyduje o tym, czego dzieci się będą uczyć, i tutaj decyduje tak jak w Generalnym Gubernatorstwie, niestety. Dzieci mają nie znać własnej historii, niech tam czytają, niech tam rachują, żeby umieć posługiwać się kartą kredytową i żeby być zdolnymi do tego, żeby się sprzedać w niewolę do jakichś banków, żeby zostać dobrym chłopem pańszczyźnianym, spłacającym jakiś kredyt bankowy. To tyle dzieci w Polsce mają umieć. Żeby się Polacy wyzwolili, do tego niezbędne jest przede wszystkim wyzwolenie systemu edukacji, jego decentralizacja, a więc wytrącenie władzy centralnej warszawskiej z ręki tego narzędzia indoktrynacji. Gdyby się Polacy wyzwolili, to już oni będą wiedzieli, jak swoje dzieci historii uczyć. Tego najlepszym dowodem jest to, że historia Polski jest na wyższym często, o ile się orientuję, poziomie w szkołach np. w Chicago, jedną taką szkołę odwiedzałem, niż w jakichś szkołach czy gimnazjach w naszym postpeerelu. Wyższy jest ten poziom świadomości narodowej, świadomości historycznej, mimo że tego tutaj, jak rozumiem, rząd federalny amerykański nie żąda od nauczycieli tej szkoły, żeby oni o tej Polsce uczyli. Z mojej wiary w Polskę i Polaków wynika takie przeświadczenie, że jak się ich uwolni, to będą wiedzieli, jak swoje dzieci uczyć (...) Ciąg dalszy za tydzień Grzegorz Braun
O nowy plan Balticum Zgodnie z ustaleniami polskiej szkoły geopolitycznej kluczowe dla historycznych losów Polski jest jej położenie na pasażu bałtycko-czarnomorskim. Według wielu przedstawicieli tej szkoły w geopolityce, trwałość i stabilność polskiego ośrodka siły w długich okresach czasu była zależna od zapewnienia sobie przez niego jednoczesnego dostępu do Bałtyku i Morza Czarnego, tj. do obu brzegów pasażu. Nie oznaczało to, że granice samego państwa polskiego muszą dotykać obu akwenów. Istniały szersze możliwości osiągnięcia tego celu, na przykład uczestnictwo Polski w zbudowanym południkowo związku państw (lub innej strukturze ponadnarodowej), które pozwalałoby i Polsce, i jej sąsiadom wykorzystywać wspólnie dostęp do obu basenów morskich naraz. Struktura taka zwiększałaby siłę polityczną regionu międzymorskiego, a tym samym jego samodzielność względem ośrodków niemieckiego i rosyjskiego (sowieckiego), dążących do jego podziału na własne strefy wpływów. Potrzeba stworzenia takiej struktury jest dziś, wobec zacieśniającej się stale współpracy Niemiec i Rosji, nie mniej odczuwalna, niż była w przeszłości. Po krótkotrwałym zainteresowaniu konsolidacją pasa państw między Morzem Bałtyckim a Czarnym i próbach skonstruowania dla niej podstaw infrastruktury politycznej (m.in. grupa wyszehradzka, Inicjatywa Środkowoeuropejska), rządy tych państw, opanowane przez rzeczników jednostronnego okcydentalizmu, całkowicie zarzuciły wzajemną integrację na rzecz starań (i rywalizacji) o jak najszybsze wchłonięcie ich przez blok zachodni. Kilkanaście lat zaniedbań i bierności Polski tam, gdzie aktywność rozwijali inni, doprowadziło do tego, że na chwilę obecną perspektywy integracji regionu nie przedstawiają się najlepiej. Ukraina niedawno obrała ponownie orientację prorosyjską, zaś Węgry i Słowacja zacieśniają współpracę głównie z Niemcami. Niemcy i Rosja przecięły więc potencjalny pas południkowy w jego centralnej części, blokując ewentualne powstanie jego czarnomorskiej flanki. Nie oznacza to oczywiście, że wymienione państwa zostały „utracone”. Przeciwnie, w przyszłości mogą poszukiwać równoważników dla partnerów wielokrotnie silniejszych od nich samych. Jeżeli nawet budowa południowej odnogi pasa została zahamowana, choćby i na dłużej, należy już teraz opracowywać strategię jego tworzenia oraz przystąpić do jej realizacji przynajmniej w odnodze północnej, obejmującej Morze Bałtyckie. Polska, której północną granicę stanowi wybrzeże Bałtyku, może tu dla siebie znaleźć to, czego od dawna wyraźniej jej brakuje: doniosłą rolę do odegrania. Wspomnianą powyżej koncepcję wcielić w życie chciał Józef Piłsudski, gdy w okresie piastowania godności Naczelnika Państwa (1918-1922) próbował skonstruować Związek Bałtycki, złożony z Polski, Litwy, Łotwy, Estonii i Finlandii. Projekt Związku przewidywał ścisłe współdziałanie wymienionych państw w zakresie polityki bezpieczeństwa. Główną przeszkodą, która uniemożliwiła jego urzeczywistnienie, okazało się nieprzejednane stanowisko Litwy. Państwo litewskie konsekwentnie odmawiało nawiązania z Polską jakichkolwiek stosunków do chwili zwrotu przez nią Wileńszczyzny, a ponieważ do zwrotu nie doszło, w granicach swoich możliwości sabotowało każdą polską inicjatywę w regionie. Ówczesne przeszkody od dawna nie istnieją: obecnie żadne z państw nadbałtyckich nie wysuwa roszczeń terytorialnych przeciw innemu. Współpraca państw południowego i wschodniego wybrzeża Bałtyku to jednak za mało. Musiałaby ona objąć również kraje skandynawskie, otaczające Morze Bałtyckie od północy i zachodu. Trzy „republiki bałtyckie” już dziś integrują się intensywnie z Półwyspem Skandynawskim i Polska powinna podjąć wysiłek dołączenia do tego trendu. Bałtyckie porozumienie państw musiałoby objąć także jedyne państwo skandynawskie niepołożone nad Bałtykiem – Norwegię. Są po temu zasadnicze powody. Po pierwsze, dostęp do norweskich zasobów ropy naftowej i gazu ziemnego w obliczu rosyjskiej „rurociągowej strategii trzech mórz” ułatwiłby państwom bałtyckim dywersyfikację źródeł energii, toteż byłby nader cennym wkładem we wspólne bezpieczeństwo północnego bloku. Po drugie, zachodzi potrzeba podjęcia przez państwa skandynawskie, bałtyckie oraz Polskę zorganizowanej współpracy na płaszczyźnie obronności i polityki bezpieczeństwa. O ile, bowiem Polska wciąż, mimo kolejnych redukcji, posiada najliczniejsze spośród wymienionych krajów siły zbrojne, o tyle szereg państw bałtyckich i skandynawskich góruje nad nią pod względem organizacji obrony państwa, a te drugie także pod względem zaawansowania technologicznego, którego symbolem stały się przed kilku laty niewidzialne dla radaru szwedzkie korwety rakietowe klasy Visby. Udział dysponującej rozbudowaną marynarką wojenną Norwegii miałby pod kątem militarnym istotne znaczenie dla ewentualnego związku państw, zwłaszcza w początkowym okresie jego istnienia. Na tym tle, nawet uwzględniając różnice geostrategiczne wynikające z odmiennego położenia geograficznego, wiele do życzenia pozostawia (i wymaga całkowitej reorientacji) morska polityka obronna władz Polski. Marynarka Wojenna Rzeczypospolitej Polskiej walczy o przetrwanie wbrew kolejnym obniżkom nakładów finansowych na wojsko. Nie trzeba dodawać, że geostrategicznego znaczenia Bałtyku nie lekceważy natomiast nasz największy wschodni sąsiad. Z zakupionych ostatnio przez Rosję francuskich jednostek klasy Mistral, uważanych za najnowocześniejsze okręty desantowe na świecie, jedna będzie stacjonowała w basenie Morza Bałtyckiego. Motywacji do współpracy w zakresie bezpieczeństwa, zatem nie brakuje – to właśnie od rządów „republik bałtyckich” i Norwegii pochodziły głosy wskazujące, iż koncepcje strategiczne NATO nie dają państwom regionu realnego zabezpieczenia. Na początku stycznie 2011 r. Komisja Obrony Narodowej szwedzkiego parlamentu zasugerowała ministrowi spraw zagranicznych zacieśnienie przez Szwecję stosunków z Polską w sferze wojskowości. Szanse, zatem istnieją. We własnym dobrze pojętym interesie Polska powinna powrócić na Bałtyk. Aby tego dokonać, musi ocknąć się w polityce zagranicznej z nawyku bierności i trwożliwego oglądania się na minę „starszych braci”, hodowanego nad Wisłą od dobrych siedemdziesięciu lat. Nie widać przeszkód, aby do bloku północnego nie mogła zostać zaproszona również Białoruś. (Notabene, wśród Białorusinów od początku XX wieku funkcjonuje tzw. orientacja krywicka, która historyczną, kulturową i etniczną tożsamość ludności tego kraju wywodzi z pnia nie słowiańskiego, lecz bałtyckiego.) Inicjatywa taka byłaby najlepszą odpowiedzią państw basenu Morza Bałtyckiego na zainicjowany w ubiegłym roku przez białoruski rząd program tworzenia floty pełnomorskiej (datę zakończenia budowy Biełmorfłotu wyznaczono na rok 2020). Z racji braku bezpośredniego dostępu Białorusi do Bałtyku kluczowa rola, gdy idzie o drogi spławne, przypadłaby tu Litwie i Łotwie, ale i Polska mogłaby się mocniej związać z Mińskiem wspólnymi inwestycjami w rozbudowę infrastruktury dla żeglugi rzecznej. Północny związek państw powinien wreszcie dążyć do objęcia integracją ekonomiczną i komunikacyjną obwodu kaliningradzkiego, aby stopić tę nienaturalnie wykrojoną enklawę z jej otoczeniem. Celem finalnym bloku północnego będzie zamiana Morza Bałtyckiego w maksymalnym stopniu, w jakim to możliwe, we własne „morze wewnętrzne” (mare nostrum), poprzecinane gęsto szlakami transportowymi, pokryte siecią portów handlowych, platform wydobywczych i terminali LPG, okolone pierścieniem strzegących ich baz wojskowych. Formułę związku północnego, obok integracji w dziedzinach gospodarki, bezpieczeństwa i obronności, należałoby uzupełnić o ożywienie współpracy kulturalnej, ukierunkowanej zwłaszcza na zorganizowaną promocję dziedzictwa kultur regionu. Wszystkie rodziny kulturowe otaczające Morze Bałtyckie – zarówno nordycka, jak bałtycka i słowiańska – stoją dziś przed niebezpieczeństwem zwycięskiej inwazji zachodniactwa: utopienia ich unikalnych tradycji w pompowanym przez Europę Zachodnią i Amerykę zalewie kosmopolitycznej popkultury. Proponowany tu blok państw służyłby również temu, by triskelion Północy, złożony z pierwiastka nordyckiego, bałtyckiego i słowiańskiego, mógł przypomnieć o swoim wartościowym wkładzie do skarbca kultury światowej oraz zaprezentować własne alternatywy dla nudnego, zuniformizowanego mentalnie i wypranego z historyczno-geograficznych tożsamości McŚwiata. Budowę związku północnego musi wyprzedzać i wspierać refleksja geopolityczna. Nad Wisłą potrzebujemy, więc powrotu do zaniechanej w okresie rządów komunistycznych myśli bałtyckiej. Znaczenie Bałtyku dla Polski znakomicie w swoim czasie opisali rodzimi geopolitycy: Włodzimierz Wakar (1885-1933), dr Stanisław Bukowiecki (1867-1944), płk Ignacy Matuszewski (1891-1946) czy płk Henryk Bagiński (1888-1973), a także przedstawiciele „narodowej” (endeckiej) szkoły w historiografii. Dzisiaj trzeba nam z jednej strony przypomnienia i spopularyzowania ich poglądów na ten temat wśród tzw. zwykłych Polaków, z drugiej strony podjęcia wyznaczonego przez nich kierunku we współczesnej polskiej geopolityce, tej akademickiej i tej praktycznej. Mówiąc wprost, Polska musi się zdobyć na to, by dla własnych potrzeb opracować „Geopolitykę Bałtyku”, na podobieństwo przetłumaczonej niedawno na język polski „Geopolityki Śródziemnomorza” autorstwa wiodącego dziś we Francji przedstawiciela tej dziedziny, prof. Iwona Lacoste’a (ur. 1929). Dodajmy, że książki poświęcone geopolityce Morza Bałtyckiego od dawna powstają w Rosji, która nie ma w zwyczaju lekceważenia takich tematów. Przestańmy się bez celu miotać między Waszyngtonem a Brukselą, Moskwą a Berlinem, zawsze pociągani przez cudze sznurki. Wracajmy na Bałtyk. Wraz z Litwinami, Łotyszami, Estończykami, Finami, Szwedami, Duńczykami, a nawet Białorusinami i Norwegami – twórzmy śmiało nowy plan Balticum, tym razem obliczony na potrzeby i korzyści nasze i sąsiednich narodów.
Adam Danek
Trydenccy księża z Krakowskiego Przedmieścia Z Michałem Buszewskim, szefem działu Religia kwartalnika “Pro Fide, Rege et Lege”, rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz
- W dniu 13 maja br. ogłoszono na Watykanie dokument pod nazwą “Universae Ecclesiae”. Czego on dotyczy? - Jest to zaakceptowana przez Ojca Świętego Benedykta XVI instrukcja wykonawcza do motu proporio “Summorum pontificum”. Ma ona na celu ułatwienie dostępu do Mszy trydenckiej i innych sakramentów celebrowanych według ksiąg liturgicznych sprzed Soboru Watykańskiego II. Została wydana, gdyż wielu postępowych katolików, świeckich i duchownych, robi wszystko, co w ich mocy, by utrudniać przywracanie mszy przedsoborowej do naszych kościołów.
- Kiedy Benedykt XVI przywrócił w 2007 r. do łask Mszę świętą w tzw. rycie trydenckim poprzez “Summorum pontificum”, media katolickie w Polsce często ograniczały się do depeszy prasowej. Teraz zaś zaledwie w kilka godzin po ogłoszeniu tej instrukcji pojawiły się komentarze mówiące, że o sprawowanie liturgii w formie nadzwyczajnej nie mogą prosić grupy przeciwne Soborowi Watykańskiemu II… - Punkt 19 instrukcji nic nie mówi o Soborze Watykańskim II! Brzmi on, w tłumaczeniu redakcji Christianitas: “Wierni, którzy proszą o Msze św. w formie nadzwyczajnej, nie mogą w żaden sposób popierać albo należeć do grup, które okazują się być przeciwko ważności bądź prawomocności Mszy św. i Sakramentów celebrowanych w formie zwyczajnej albo przeciwko Biskupowi Rzymu, jako Najwyższemu Pasterzowi Kościoła Powszechnego”. Pozycję Biskupa Rzymu określił Sobór Watykański Pierwszy, zaś ryty sakramentów w posoborowej formie zwyczajnej są dziełem Pawła VI, a nie Soboru Watykańskiego II. Słowem – polscy komentatorzy mijają się z prawdą, co do istotnego zapisu watykańskiej instrukcji. Dlaczego tak czynią? Bo są wśród tych, którzy torpedują “Summorum pontificum”.
- Konsultor liturgiczny Konferencji Episkopatu Polski ks. Mateusz Matuszewski przypomina także, że tylko księża posiadający “podstawy łaciny” mogą celebrować mszę świętą według mszału z 1962r. Czyżby absolwenci seminariów duchownych nie znali tego języka? - Ufam, że będzie to początek refleksji Kościoła w Polsce nad spełnieniem woli bł. Papieża Jana XXIII zawartej w Konstytucji Apostolskiej “Veterum Sapientia”, tj. o podniesieniu studium języka łacińskiego z 22 lutego 1962 r. Dokument ten poleca biskupom, by kształceni przez nich klerycy poznali biegle łacinę, zanim zostaną wyświęceni na kapłanów. Z kolei Konstytucja o Liturgii Soboru Watykańskiego II nakazuje biskupom: “należy zadbać, aby wierni umieli wspólnie odmawiać lub śpiewać także w języku łacińskim stałe części Mszy świętej dla nich przeznaczone”. To takie dwa kamyczki do ogródka pt.:, „Kto jest niewierny nauczaniu Soboru Watykańskiego II”.
- Jak w praktyce w Polsce wygląda stosowanie motu proprio “Summorum pontificum”? - W 2007 r. było 5 mszy celebrowanych w każdą niedzielę, dziś jest ich 16. W 2007 r. było 8 mszy celebrowanych raz na miesiąc, dziś jest ich przynajmniej 45. Zatem przez te 3,5 roku odnotowaliśmy istotny wzrost. Byłby on jeszcze bardziej znaczący, gdyby była większa życzliwość proboszczów i biskupów względem woli Ojca Świętego Benedykta XVI.
- Jakie kręgi katolików zainteresowały się liturgią tradycyjną po ogłoszeniu “Summorum pontificum”? - Na pierwszym miejscu wymieniłbym młodzież. W każdej świątyni, w której jest msza w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego, znaleźć można młodych ludzi odnajdujących tam tożsamość katolicką. Chyba każdy z nas zastanawiał się kiedyś, dzięki czemu Polska przed wiekami przejęła chrześcijaństwo i była wielkim katolickim narodem. Na pewno najważniejszą rolę odegrała tu msza rzymska, skodyfikowana przez św. Grzegorza Wielkiego i św. Piusa V. To jest znak czasu, który muszą odczytać nasi duszpasterze: gitary i opowieści o kremówkach nie wypełnią potrzeby religijnej dusz szukających czegoś i Kogoś więcej niż miłej wspólnoty ludzkiej. Zainteresowanie liturgią tradycyjną pojawia się w naturalny sposób w kręgach różnych grup oazowych oraz duszpasterstw, które do 2007 r. nie były tradycyjne. W szczególności są to kapłani, którzy bardziej chcą służyć Bogu niż człowiekowi. Zainteresowanie liturgią trydencką wykazują na przykład duchowni, którzy przed „Summorum pontificum” nie utożsamiali się z tradycjonalistami, a znani są z aktywności duszpasterskiej na Krakowskiem Przedmieściu w Warszawie. Myślę tu o księżach: Stanisławie Małkowskim, Jacku Bałembie i Łukaszu Kadzińskim.
Za: Nasza Polska (" Trydenccy księża z Krakowskiego Przedmieścia ")
”Opium intelektualistów” – Sędziowie aktywiści i ideologia homoseksualna „Widmo krąży po Europie – widmo komunizmu” – tak rozpoczyna się „Manifest Komunistyczny” Marksa i Engelsa z 1848 roku. Dzisiaj możemy sparafrazować to ostrzeżenie, mówiąc: “Widmo krąży po świecie – widmo homoseksualnej ideologii” – pisze członek Amerykańskiego Stowarzyszenia Obrony Tradycji Rodziny i Własności, Luiz S. Solimeo.
Ideologia homoseksualna – nowe “opium intelektualistów” Podobnie jak komunizm wtedy okazał się niemal magiczną atrakcją dla zachodnich intelektualistów do tego stopnia, że otrzymał miano opium intelektualistów, 1 tak dzisiaj taką atrakcją wydaje się być ideologia homoseksualna, która jest blisko spokrewniona z filozoficznymi założeniami marksizmu. 2 Pod wpływem tego nowego opium intelektualistów, sędziowie Sądu Najwyższego Brazylii – naśladując kolegów z innych państw – zalegalizowali związki homoseksualne na drodze sądowej, otwierając tym samym furtkę tzw. „małżeństwom” między osobami tej samej płci.
Interpretacja konstytucji w świetle ideologii W maju czterech spośród pięciu sędziów Sądu Najwyższego w Brazylii jednomyślnie 3 postanowiło dać nową interpretację dwóm artykułom konstytucji brazylijskiej: art. 226 ustęp 3 Konstytucji Federalnej, który stanowił: ”W celu ochrony państwa, stabilny związek między mężczyzną a kobietą jest uznawany za rodzinę, a prawo powinno ułatwić przekształcenie tego związku w małżeństwo”. I artykułowi 1723, który mówił: „Podmiotem rodziny jest stabilny związek między mężczyzną a kobietą, przyjmujący formę ciągłą i trwałą w celu ustanowienia rodziny”. Zgodnie z nową interpretacją, stabilny związek między mężczyzną a kobietą w celu ustanowienia rodziny nie może już być uważany za jedyny „podmiot rodziny”. Podmiotem takim stają się także “ciągłe i trwałe związki osób tej samej płci”. Od teraz, związki homoseksualne muszą zostać uznane, „na tych samych zasadach i z tymi samymi skutkami, co stabilne związki heteroseksualne”.4
Wytyczanie drogi dla homoseksualnych “małżeństw” Jak ks. Lodi da Cruz, waleczny bojownik w obronie rodziny i przeciwko aborcji, oraz związkom homoseksualnym podkreślił: - Jedną z bezpośrednich konsekwencji uznania “stabilnego związku między osobami tej samej płci” będzie to, że zgodnie z artykułem 1726 Kodeksu Cywilnego, taki związek może zostać przekształcony w małżeństwo. “Stały związek można przekształcić w związek małżeński na wniosek jednego z partnerów, który zwróci się ze stosowną prośbą do sędziego i go zarejestruje. Dzięki jednej decyzji Najwyższego Trybunału Federalnego, uznano zarówno “stabilne związki partnerskie, jak i homoseksualne małżeństwa!”. 5
Umiarkowana reakcja Episkopatu Orzeczenie brazylijskiego Sądu Najwyższego, które zadało potężny cios podstawowym zasadom moralności, opartej na prawie naturalnym i doktrynie katolickiej, zostało wydane dokładnie w tym samym czasie, kiedy Brazylijska Konferencja Biskupów odbywała swoje doroczne spotkanie. Jednak ta bardzo ważna sprawa nie została wpisana do porządku obrad biskupów. 6 Na koniec spotkania, Konferencja Episkopatu opublikowała komunikat, ubolewając nad orzeczeniem i przypominając katolicką naukę o małżeństwie. Niestety, było to „suche” oświadczenie, w którym biskupi nie odwołali się do katolików i nie zachęcili ich do podjęcia wszelkich starań, w celu przywrócenia prawidłowej interpretacji Konstytucji. O dziwo, w komunikacie unikano sformułowania „grzechu”. Tymczasem tzw. “związki stabilne”, “partnerskie”, “związki cywilne”, czy “małżeństwa” homoseksualne i inne tego typu związki, muszą być uznane za grzeszne. Po zadaniu tak strasznego ciosu instytucji małżeństwa i rodziny, nota Konferencji Episkopatu ograniczyła się do niejasnego przyrzeczenia złożonego przez biskupów, że zamierzają “na nowo intensywniej oraz energiczniej zaangażować się w posługę duszpasterską w obronie rodziny”. 7 Stanowisko Konferencji Episkopatu oczywiście nie odzwierciedla zdania wszystkich katolików, więc wielu z nich przyjęło bardziej wojownicze nastawienie.
“Nie będziemy wszczynać żadnej krucjaty” Przedstawiciele Episkopatu, wyznaczeni do kontaktów z mediami pytani o decyzję Sądu Najwyższego Brazylii, udzielali odpowiedzi, nie wykazując żadnej waleczności, a nawet wątpliwości co do związków homoseksualnych. Na przykład, biskup diecezjalny Camaçari (stan Bahia), ks. João Carlos Petrini, skrytykował decyzję Sądu Najwyższego. Powiedział jednak, że biskupi ”nie będą wszczynać żadnej krucjaty” przeciwko rządzącym, ale nadal będą bronić swojej koncepcji rodziny. 8 Ze swojej strony, arcybiskup Rio de Janeiro, ks João Tempesta Orani dał do zrozumienia, że ??nie sprzeciwia się “związkom homoseksualnym”, lecz jedynie, jak donosiły media – “małżeństwom”. Jedna z gazet powoływała się na jego słowa. Pisała: ”Prawem człowieka jest swobodny dostęp do dziedziczenia majątku i innych świadczeń, jak to orzekli sędziowie, jednak jest czymś zupełnie innym ustanowienie rodziny ludzkiej, określonej na zasadach zawartych w ramach prawa naturalnego.” I dalej: “Jesteśmy za życiem, jesteśmy przeciwko jakiejkolwiek dyskryminacji. Jesteśmy przeciwko ludziom, którzy czyniąc w ten sposób, przeciwstawiają się sobie ”. 9
“Po prostu nie nazywajmy tego „małżeństwem!” Ks. Edney Gouvêa Mattoso, biskup Nova Friburgo (Rio de Janeiro) był bardziej wyrazisty w swojej reakcji na przyjęcie niesprawiedliwego orzeczenia sądowego. Stwierdził:, „Czym innym jest związek cywilny, a czym innym małżeństwo, które jest sakramentem ustanowionym przez Kościół. Podstawą zwykłego związku dwóch osób jest konsensus. Nie można jednak takiego związku nazywać małżeństwem”. 10
“Teologia wyzwolenia” popiera homoseksualne “małżeństwa” Zapytany, jak zareagował na wyrok sędziów karmelita ks. Gilvander Moreira, z Belo Horizonte – zdeklarowany teolog wyzwolenia i wykładowca akademicki – odpowiedział: „Z radością, bo to jest zwycięstwo ruchów i grup, które historycznie walczyły o prawo do swobody seksualnej homoseksualistów. Istnieją tradycyjne rodziny złożone jedynie z matki i dzieci rodziny złożone z męża i żony, bez dzieci. Dlaczego nie mogą istnieć również homoseksualne rodziny?”.11 Gruntownie zapoznawszy się z zawartością oficjalnej strony internetowej Konferencji Biskupów Brazylijskich, zakonu karmelitów i innych stron, w dniach od 16 do 17 maja, nie udało nam się znaleźć słowa nagany lub kary za jego stanowisko. Wręcz przeciwnie, jeden z “legislacyjnych” sędziów, jak również przedstawicieli ruchu homoseksualnego z zadowoleniem przyjął oświadczenie karmelitańskiego teologa wyzwolenia. 12
Przygotowanie “Gag Prawo” Dyktatorska interwencja legislacyjna sędziów sprzyja zatwierdzeniu przez Kongres ustawy, która ustanowi homoseksualną dyktaturę w Brazylii. Jest to tak zwane “gag prawo”, które ma być poddane pod głosowanie w Senacie. Ma ono na celu zapobiegać i karać przejawy wrogości wobec homoseksualizmu, określając je, jako “przestępstwa homofobiczne”. Ze względów prawnych i karnych, te “przestępstwa” będą stawiane na równi z przestępstwem rasizmu, które nie ulega przedawnieniu i za które grozi kara pozbawienia wolności, bez możliwości wyjścia z aresztu za kaucją. 13
“Powstrzymajmy tę dyktaturę, mocni w wierze” By stawić czoła potężnemu ruchowi homoseksualnemu i w obliczu zarażenia ideologią homoseksualną – nowym opium intelektualistów – znacznej części społeczeństwa, a przede wszystkim wobec braku przywództwa tych, którzy jako pierwsi winni wzywać do prawnej i moralnej walki przeciwko ustanowieniu całkowitej amoralności w katolickim kraju, musimy z pomocą boską, zastosować się do zaleceń świętego Piotra, i się jej przeciwstawić, mocno opierając się na wierze.14
Źródło: TFP.org, AS
Przypisy
1. Cf. Raymond Aron, L’Opium des intellectuels (Paryż: Calmann-Levy, 1955), tłumaczenie na angielski: Opium intelektualistów (New Brunswick, NJ: Transaction 2001).
2. Por. TFP Committee on American Issues, Defending A Higher Law — Why We Must Resist Same-Sex “Marriage” and the Homosexual Movement, (Spring Grove, Penn.: The American Society for the Defense of Tradition, Family and Property, 2004), ss. 15-20
3. Jeden z sędziów, choć popierał związki homoseksualne wstrzymał się od głosu ze względów formalnych
4. Por. Pe. Luiz Carlos Lodi da Cruz, “Supremo absurdo – Contrariando o texto da Constituição, reconhece STF União estável” entre pessoas do mesmo sexo “12 maja 2011, w http://www.ipco.org.br/home/noticias/ Supremo-absurdo .
5. Ibid.
6. Karolina Iskandarian pisze na G1-SP: ”Kontrowersyjny problem był wychowywany przez reporterów w wywiadzie, około 15:30, kiedy to czterech biskupów było obecnych. Rzecznik oão Tempesta Dom Orani, arcybiskup Rio de Janeiro, wziął mikrofon i przypomniał wszystkim, że sprawa nie była rozpatrywana “i nie była na porządku obrad biskupów, czyli do 13 maja”. ( http://g1.globo.com/sao-paulo/noticia/2011/05/bispos-criticam-uniao-gay-em-dia-de-votacao-do-tema-no-stf.html ).
7 ”. Nota da CNBB respeito da DECISÃO do Supremo Tribunal Federal quanto à União entre pessoas do mesmo sexo” w http://www.cnbb.org.br/site/eventos/assembleia-geral/6533-nota-da -cnbb-a-respeito-da-DECISÃO-do-Supremo-trybunału federalnego-quanto-a-Uniao-przed-pessoas-do-mesmo-sexo . Qua, 11 de Maio de 2011 12:34 / Atualizado – Qua, 11 de Maio de 2011 12:47 por: cnbb
8-. G1 São Paulo, “Não vamos Fazer nenhuma cruzada, diz Bispo em SP temat União gay “06 maja 2011 18:14 Uaktualnione w dniu 06 maja 2011 18:51, http://g1.globo.com / sao-paulo/noticia/2011/05/nao-vamos-fazer-nenhuma-cruzada-diz-bispo-em-sp-sobre-uniao-gay.html.
9. Ibid.
10. Carolina Iskandarian, G1 SP, em Aparecida, 05 maj 2011 17:26 Uaktualnione w dniu 05 maja 2011 17:41″União criticam Bispos gej em dia de votação do tema nie STF”, http://g1.globo .com/sao-paulo/noticia/2011/05/bispos-criticam-uniao-gay-em-dia-de-votacao-do-tema-no-stf.html.
11. Chico Otavio, ”Por que não familias homossexuais? Padre Contraria CNBB e elogia Supremo por legalizar União de Casais gejów no Brasil” O Globo, 12 maja 2011 r. 23:42, http://oglobo.globo.com/pais / mat/2011/05/12/padre-contraria-cnbb-elogia-supremo-por-legalizar-uniao-de-casais-gays-no-brasil-924449881.asp
12. Evandro Eboli ”Ayres Britto elogia padre Gilvander por sua defesa da União homoafetiva,” O Globo, 13 maja 2011 r., http://oglobo.globo.com/pais/mat/2011/05/13/ayres-britto -elogia-padre-gilvander-por-sua-defesa-da-Uniao-homoafetiva-924460768.asp # ixzz1Md3qXXbG.
Por. 13. Instituto de Oliveira Plinio Corrêa ”votação Senado Adia do PLC 122/2006: blaszka da guilhotina permanece suspensa, 13 Maio 2011 roku, w http://www.ipco.org.br/home/noticias / Senado-Adia-votacao-do-PLC-1222006-a-lamina-da-guilhotina-permanece-suspensa , Luiz Sérgio Solimeo, “Świat patrzy, jak Postępy Brazylia kierunku dyktatury homoseksualnej,” 24 lihttp: / / www.tfp.org / TFP-home / news-komentarz / the-world-watches-as-Brazylia-zaliczki-ku-a-homoseksualne-dictatorship.html
14:. “Bądźcie trzeźwi! Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć. 9 Mocni w wierze przeciwstawcie się jemu! Wiecie, że te same cierpienia ponoszą wasi bracia na świecie. 10 A Bóg wszelkiej łaski, Ten, który was powołał do wiecznej swojej chwały w Chrystusie, gdy trochę pocierpicie, sam was udoskonali, utwierdzi, umocni i ugruntuje “(1 P 5:8-10).
Za: PiotrSkarga.pl (2011-05-25) (" Sędziowie aktywiści i ideologia homoseksualna ”Opium intelektualistów”")
O lojalności wobec nieistniejącego państwa Ruch Autonomii Śląska oraz inne krajowe formacje społeczno-polityczne dystansujące się od Polski i polskości są tematem gorących debat w środowiskach określających się, jako patriotyczne. W ramach tych dyskusyj nie rozważa się jednak kwestyj, które należałoby uznać za kluczowe dla rozpoznania źródeł problemu. Tendencje autonomiczne na Śląsku zaistniały w latach 90. XX wieku. Z perspektywy czasu można mówić o początku tamtej dekady, jako o swoistym „karnawale wolności”, kiedy wydawało się, że Polska będzie nie tylko niepodległa, lecz wkrótce stanie się państwem wolnych ludzi. Dziś oczywiście te nadzieje mogą zostać wyśmiane, jako wyraz politycznej naiwności, lecz nikt chyba nie podejrzewał, iż czas niepodległości będzie tylko okresem kilkunastoletniego interludium między faktyczną podległością Sowietom a już najzupełniej formalnym włączeniem Polski do struktur nowego państwa, czyli Unii Europejskiej. W latach dziewięćdziesiątych RAŚ, jak również inne ugrupowania mniejszościowe (w tym również mniejszości niemieckiej) nie cieszyły się taką popularnością, która pozwoliłaby im sięgnąć po władzę na szczeblu regionalnym czy tym bardziej ponadregionalnym. Sytuacja zaczęła się zmieniać, gdy ośrodek faktycznej władzy nad Polską zaczął przesuwać się z Warszawy do stolic Unii Europejskiej. Proces utraty niepodległości miał charakter wyjątkowy, gdyż odbywał się stopniowo, bez użycia przemocy (co jednak jest pewnym ewenementem w dziejach świata) i z akceptacją znaczącej większości polskiej wspólnoty narodowej. Gdyby przyjąć jeszcze osiemnastowieczne kryteria myślenia o narodzie i państwie, charakterystyczne dla epoki rozbiorowej, należałoby uznać, że większość współcześnie żyjących Polaków dobrowolnie zrzekła się polskości, aktem wyborczym przekształcając się w polskojęzycznych Europejczyków. A zważywszy na charakter drastycznych zmian, jakie dokonały się w ciągu minionych siedmiu lat, analogie z dziejami Rzeczypospolitej w ostatnich dekadach XVIII wieku są nieuniknione…
Dziś, w maju 2011 roku, trzeba stwierdzić jasno, że Polska jako państwo już nie istnieje Dziś, w maju 2011 roku, trzeba stwierdzić jasno, że Polska jako państwo już nie istnieje. Kto twierdzi inaczej, kto w wystąpieniach na wiecach politycznych i przy innych okazjach opowiada, iż będzie bronił niepodległości Polski, że stoi „na straży” niepodległości, że powinniśmy cieszyć się „odzyskaną wolnością”, żyje w matrixie i dowodzi swoimi słowami, iż jest głupcem, albo wręcz oszustem. Polska została zamknięta w trumnie historii i mówienie o jej rzekomo wciąż trwającej niepodległości vel suwerenności jest przywoływaniem zombie. Życiową rolą prezydenta Lecha Kaczyńskiego okazała się, zatem powtórka z króla Stanisława Augusta podpisującego traktat rozbiorowy. Tym razem nikt nawet nie próbował stawiać zbrojnego oporu – historia rzeczywiście powtórzyła się, jako farsa. Dlatego też – warto dodać na marginesie – jak przełamanie narodowego tabu potraktowano złożenie doczesnych szczątków prezydenta Kaczyńskiego na Wawelu, gdzie przecież nie było miejsca dla króla Poniatowskiego. Nie można łudzić się, że niepodległa Polska cudownie zmartwychwstanie, gdy po kolejnych wyborach nastąpi zmiana na stołkach administratorów polskiej prowincji Unii Europejskiej. Zwolennicy niepodległości być może – i będzie to samo w sobie wydarzenie epokowe – przekroczą próg pięcioprocentowy, lecz bez względu na to, czy tak się stanie, czy tańczyć na grobie będzie „banda czworga”, pozostaną nieliczącym się marginesem lokalnego życia politycznego. Dziś, w wariancie najbardziej optymistycznym, może im przypaść rola swoistego wentylu bezpieczeństwa, który ma prawo delikatnie krytykować pewne realia Unii i stwarzać pozory wolności opinii. Zważywszy, że Polska nie istnieje, jako państwo, a wspólnota narodowa w coraz większym stopniu ulega wynarodowieniu, czy można dziwić się, iż rośnie grupa ludzi, którzy nie poczuwają się do lojalności wobec Polski? Owszem, o autonomistach śląskich jest głośno, ale przecież nie jest trudno dostrzec przejawy faktycznej, milczącej apostazji od polskości w skali całego kraju. Polska utraciła siłę przyciągania, polskość przestała być wartością. Żaden spośród składających uroczyste przysięgi oficerów nie strzelił sobie w skroń, by zaprotestować przeciwko anschlussowi. Słowa Baczyńskiego, że trzeba nam teraz umierać, / by Polska umiała znów żyć, trafiłyby w ontologiczną pustkę. Kiedyś mówiono o Polsce, jako kraju bez Quislingów, dziś można stwierdzić, że jest to również kraj bez Burianów. Dlatego też wszyscy, którzy szczerze przejmują się zaleceniem pana Stanisława Michalkiewicza, że dziś zadaniem Prawicy polskiej jest ocalenie i przekazanie kolejnym pokoleniom języka polskiego i rodzimej kultury, muszą również rozważyć, czy istnieją jakiekolwiek argumenty, którymi można by przekonać zwolenników ruchów autonomicznych, aby zechcieli pozostać w naszej wspólnocie narodowej. Jeżeli obecnie Polska jest tylko pojęciem geograficznym, jak przekonać tych ludzi, że powinni być lojalni wobec Warszawy (a tym bardziej: politycznej „Warszawki”!), a nie wobec Bruxeli, Strasburga czy właśnie Katowic (lub innego ośrodka regionalnego)? Obawiam się, że zaklęcia w rodzaju „kochaj Polskę, bo trzeba ją kochać” dziś już nie wystarczą. Oczywiście, można – na ile władze UE pozwolą – pójść szlakiem „delegalizacja – więzienie – deportacja – stryczek”, (choć pewnie tylko ten pierwszy punkt mógłby zostać wcielony w życie), ale jest to szlak wiodący ku przepaści. Dziś „polska siła” może być tylko siłą polskiej kultury, albo nie będzie jej wcale. Samozwańcze „elity”, czyli wspomniana wyżej „Warszawka” (rozmaitych orientacyj politycznych), owszem, wyrażają iście faryzejski niepokój ruchami odśrodkowymi, lecz w rzeczywistości decydująco przyczyniły się do wykreowania „narodu śląskiego”. W Warszawie, pomiędzy ul. Wiejską a Krakowskim Przedmieściem, stworzono cieplarniane warunki, w których „naród śląski” mógł się prężnie rozwijać.
1) Ordynacja wyborcza zmieniała się na przestrzeni minionych dwóch dekad, lecz zawsze konstruowano ją w taki sposób, by opłacało się nie być Polakiem. Z przynależności narodowej, pochodzenia etnicznego uczyniono pogląd polityczny. Już nie przynależność do „partii ładu” lub „partii rewolucji” miała określać wartość moralną człowieka, lecz narodowość wykreowana na zagadnienie polityczne. Przywileje przyznawano w zamian za deklarację, że nie jest się Polakiem.
2) Z roku na rok zwiększano obciążenia fiskalne, wyrabiając powszechne przekonanie, że państwo ze stolicą w Warszawie jest złodziejem, a wręcz instytucjonalnym wrogiem obywateli.
3) Pomimo fiskalnego zdzierstwa administratorzy polskiej prowincji UE nie są w stanie finansować podstawowych zadań wynikających z dobra wspólnego. Wszelkiego rodzaju inwestycje przedstawiane są, jako dzieło „łaskawej pani Unii Europejskiej”, która daje pieniądze na godne życie obywateli prowincji.
4) Narzucając powszechnie przymus szkolny reżim warszawski podejmował działania, których jedynym efektem mogło być ogłupienie przeważającej części młodego pokolenia. W tym sensie „Warszawka” zachowywała i zachowuje się nadal jak reżim okupacyjny. Młodzi ludzie, tresowani na bezmózgich „Europejczyków”, nie mają podstawowej wiedzy, która umożliwiłaby zachowanie pamięci historycznej i pomnażanie kapitału kulturowego. Dodatkowo, w procesie szczątkowej edukacji historycznej nacisk kładzie się na narodowe klęski i Polskę w roli ofiary.
5) W odniesieniu do Śląska można wskazać obejmującą około sześciuset lat lukę (dziedzictwo edukacji PRLowskiej) – domena ostatnich Piastów znika z pola zainteresowania szkoły. Tylko najbardziej dociekliwi, czyli ci niedający się odmóżdzyć systemowej propagandzie, (jaką zawsze jest państwowe szkolnictwo), mają szansę zapoznać się z historią tego regionu. Owszem, od 1989 r. wydano wiele tytułów naukowych i popularnonaukowych na temat dziejów Śląska, lecz jakie były ich nakłady, jaka dostępność dla niespecjalisty (również mieszkającego na drugim końcu Polski)? Przed paroma laty, podczas spotkania we Wrocławiu, pan redaktor Piotr Semka domagał się – w odniesieniu do Wrocławia – zdecydowanego odcięcia się od „pamięci murów”, a kultywowania „pamięci krwi”. Nerwowy śmiech pana redaktora, jaki rozbrzmiał przy wspomnieniu powieściowej postaci Eberharda Mocka, świadczy o tym, że przeszłość tej części Polski pozostaje tematem tabu, gdyż wciąż boimy się (a konkretniej – boi się „Warszawka”) powrotu Niemców – tak bardzo, że wyobrażamy sobie, iż samo czytanie o historii miasta i regionu musi skończyć się germanizacją i wkroczeniem Bundeswehry. Ciekawe, że taki strach nie ogarnia nas na myśl o Czechach… Panujących na Śląsku dłużej niż Prusacy… Tabuizacja przeszłości Śląska, Ziemi Lubuskiej i Pomorza jest otwartym przyznaniem się do strachu i słabości, kulturową kapitulacją. Jeżeli Eberharda Mocka postrzegamy, jako demona zagrażającego naszej tożsamości i przynależności narodowej, z góry stawiamy się na pozycji przegranych i ofiar (czekających z ponurym fatalizmem na kolejny łomot). Niestety, o ile nad bojącymi się można się litować, o tyle trudno do nich przystać, z nimi na trwałe związać swój los. Strach i tabu są dobre dla ludzi o mentalności niewolniczej. A przecież nie jesteśmy gorsi od Niemców! Nie mamy powodu do jakichkolwiek komplexów! Jednostki myślące samodzielne mają świadomość, że autentyczna polska kultura nie była PRLowską monokulturą, że jesteśmy zobowiązani dbać również o „pamięć murów”. Tę pamięć musimy sobie przyswoić, zintegrować z ogólnopolskim doświadczeniem historii. Musimy przestać się bać. Jeżeli zaprzeczymy temu obowiązkowi, odepchniemy od polskości kolejnych wartościowych ludzi.
6) Z punktu widzenia legitymisty – lojalnym można być wobec władz prawowitych, a nie tylko legalnych, (które są nimi jedynie, dlatego, że stoi za nimi arytmetyczna większość). Lojalność należy się królowi, a gdy go nie ma, każdy sukno ciągnie do siebie – nieobecność władcy prawowitego jest synonimem chaosu. Jak pisałem już w odpowiedzi na ankietę pisma „Pressje”: grzechem pierworodnym III RP należy nazwać brak woli ustanowienia prawowitego ustroju. W drugiej dekadzie XXI wieku znajdujemy się, jako wspólnota narodowa, w sytuacji analogicznej do czasu zaborów, gdy polskość odrzucili Ukraińcy, Białorusini czy Litwini. Wobec nowych wyzwań, jakie stawia Ruch Autonomii Śląska, musimy o tym pamiętać. W świetle tych przesłanek, jak przekonać wątpiących o tym, że być Polakiem to zaszczyt i przywilej, a imię Polaka jest najszczytniejsze po tej stronie nieba? Adrian Nikiel
Seremet zaprzecza, Kamiński podtrzymuje, a większość mediów milczy. A to jeden z najważniejszych tematów nadciągającej kampanii Najpierw rzecznik prokuratury generalnej a potem sam prokurator generalny Andrzej Seremet, zaprzeczyli jakoby gangster Broda obciążał Mirosława Drzewieckiego zarzutami o pozyskiwanie pieniędzy mafii dla PO, albo o handel narkotykami. Przy czym ten ostatni użył niezwykle ostrożnej formuły: "W tych protokołach, z którymi ja miałem się okazję zapoznać, tego rodzaju informacje się nie pojawiły.” Równocześnie szef prokuratury potwierdził - po raz pierwszy oficjalnie - że Drzewiecki mógłby być bohaterem afery z używaniem narkotyków, gdyby nie to, że zarzuty się przedawniły. O ile sobie przypominam przed wywiadem Mariusza Kamińskiego dla "Uważam Rze" nikt tego nie powiedział. Pytanie, czy istnienie takiego zarzutu było znane Donaldowi Tuskowi, kiedy robił Drzewieckiego jednym ze swych najbliższych doradców, skarbnikiem partii, a wreszcie konstytucyjnym ministrem. Oczekuję, że ktoś spyta o to premiera. Kamiński podtrzymuje swoją wersję. Twierdzi, że o zeznaniach Brody powiedzieli mu konkretni prokuratorzy. Było to związane z propozycją wspólnego badania tej sprawy przez prokuraturę i CBA. Na konferencji prasowej sprzed kilku godzin wymienił ich nazwiska. W związku z tym rodzą się dwa pytania.
1. Zanim były szef CBA udzielił wywiadu, napisał dwa listy do prokuratora Seremeta. W drugim z nich opisał historię zeznania Brody. Czy podawałby w takiej korespondencji w oczywisty sposób nieprawdziwe dane? Przecież Seremet dysponował narzędziami, aby te twierdzenia łatwo sprawdzić i obalić.
2. Jeśli były one nieprawdziwe, dlaczego Seremet mu nie odpisał? Wskazując na tę właśnie okoliczność?
Dodatkowego smaczku całej sprawie dodaje fakt, że cała debata toczy się w medialnej próżni. Kamiński coś twierdzi, Seremet odpowiada, Kamiński replikuje Seremetowi, ale większość mediów to ignoruje. Nie wspominają o tym ani TVN-owskie Fakty, ani publiczne Wiadomości. Nie znajdziecie odpowiednich informacji na Wirtualnej Polscy czy na Onecie (były bardzo krótko w pierwszych godzinach po ukazaniu się wywiadu). Owszem, rozmowy z Seremetem przeprowadzili Monika Olejnik i Konrad Piasecki. Po co jednak, skoro dla ich mediów nie jest to temat? Sprawą interesuje się Gazeta Wyborcza, przyjmując konsekwentną postawę adwokata, zarówno konkretnych bohaterów zarzutów Kamińskiego, jak i całej Platformy Obywatelskiej. W polemice ze mną zatytułowanej wymownie:, „Kto jest pobłażliwy", Marcin Wojciechowski napisał: Tylko, dlaczego Zaremba mówi wciąż o grzeszkach PO, a nie konkretnego człowieka usuniętego z partii po aferze hazardowej? Po jej ujawnieniu "Gazeta" napisała w komentarzu na pierwszej stronie, że ludzie zamieszani w aferę hazardową nie spełniają kryteriów moralnych, by rządzić państwem. Jeśli to jest "pobłażliwość" to ja dziękuję" Nie pamiętam takiego tekstu w Wyborczej pamiętam za to konsekwentną obronę metody prowadzenia komisji śledczej przez posła Mirosława Sekułę. Metody, która pozwoliła parlamentarne śledztwo utrącić. Ale co najważniejsze: Mirosław Drzewiecki nie został wyrzucony z PO. Jest członkiem tej partii do dziś i miał być wystawiony na jej listy. Odszedł jedynie z rządu. Jeśli się chce być adwokatem, warto pilnować treści swoich mów obrończych. Co ciekawe, o wywiadzie Kamińskiego i o listach do Seremeta nie wspomina też ani słowem zamykana w poniedziałek "Gazeta Polska". W tym przypadku decyduje zapewne prozaiczny fakt: nie można pozytywnie napisać o czymś, co okazało się w "Uważam Rze". Sprawy należy zaś pilnować, jest może jedną z najważniejszych w tej kampanii. Dotyka istoty stosunków społecznych w III RP. Systemu, który nazwałem w "Rzeczpospolitej" "pobłażliwością zorganizowaną". Ponieważ między rozmowami Kamińskiego z prokuratorami, a decyzją o przyznaniu Brodzie statusu świadka koronnego minęło kilka miesięcy, nie wykluczam, że pewne rewelacje ujawnione przez gangstera z ostatecznej wersji jego zeznań po prostu wypadły. Ale w takim razie trzeba żądać zbadania całej sprawy, konfrontacji różnych świadków, czyli tego wszystkiego, co powinno dziać się w takich przypadkach. Nawet Marcin Wojciechowski napisał: Są za to informacje dotyczące b. ministra sportu Mirosława Drzewieckiego, kiedyś polityka PO. Powinny zostać sprawdzone. Tyle, że równocześnie człowieka, bez którego nie byłoby tematu, czyli Mariusza Kamińskiego, odsądza od czci i wiary. Piotr Zaremba
PRL była państwem, którym rządzili przestępcy wspierający światowy terror! Wielu byłych agentów, którzy ciągle nadają ton niektórym mediom i powtarzających ich „wrzuty" gamoniów biedzi się i poci, aby obraz PRL – u uczynić jak najbardziej przyjemnym i strawnym dla gawiedzi. A gawiedź, jak to gawiedź, łyka narastające kłamstwa i niedługo wyrośnie nam pokolenie, które powie:, co wy właściwie od tego PRL – u chcecie? Wesoło było, cepeliowsko, sąsiedzko i fajowsko a ludzie tacy lepsi niż teraz. Skoro tak – no to ja dziś zażyje was z innej mańki PRL była państwem, którym rządzili przestępcy wspierający światowy terror! Tak, tak, te słodkie dziadunie, których teraz tak wam szkoda, gdy szlochają w studiach telewizyjnych, świadomie, dla zysku i w zbrodniczym porozumieniu, wspierały ściganych na całym świecie terrorystów. W czasie, gdy cały świat dowiedział się o zbrodni agentów Kaddafiego popełnionej nad Lockerbie, sowieccy namiestnicy PRL - u szkolili Kaddafiemu pilotów, sprzedawali czołgi, działa i broń strzelecką. Nasze służby obficie dzieliły się z ludźmi Kaddafiego informacjami wywiadowczymi na temat USA, Włoch i Francji. Skąd to wiem? Dowody na te zbrodnie i zdrady leżą w zbiorze jawnych dokumentów IPN. Jakby tego wszystkiego było mało PRL, na zlecenie kremlowskich władców, był krajem jadowicie antyizraelskim i antysemickim. To już mniej wygodne prawda? Stąd wygrzebałem taką buźkę PRL-owskiej kokoty? Tak działali Jaruzelski i jego towarzysze, bo w ramach podziału ról wśród państw Układu Warszawskiego, tak nakazał im Kreml. Tego wątku już w dzisiejszych mediach nie uświadczycie. Pracowicie zagrzebywany jest w błotku nowej publicystyki i odsuwany z nadzieją na to, że wszyscy zapomną. Nie zapomną. Jaruzelski wspierał najgorsze antysemickie i antyizraelskie działania palestyńskich terrorystów, ukrywał antysemitów z niemieckiej RAF, oprychów od Abu Nidala i czerpał z tego, jako gensek – namiestnik, konkretne profity. Skąd wziął się antysemityzm i antysyjonizm polskich komunistów? Jak wszystko, co podejrzane – z Kremla. Już przed II wojną jedynym tolerowanym przez komunistów środowiskiem żydowskim była garstka działaczy Bundu. Działo się tak, dlatego, że Bundowcy wyrzekali się idei utworzenia własnego państwa i na kwestie narodowe prawie w ogóle nie zwracali uwagi. Komuniści, w tym także komuniści – Żydzi, najmocniej zwalczali żydowskich patriotów. Już w lipcu 1922 roku Komintern tak oto skwitował zupełnie naturalne dążenia wielu środowisk żydowskich do utworzenia własnego państwa:...Próba odwrócenia żydowskich mas pracujących od walki klasowej przez propagandę na rzecz szerokiego osadnictwa w Palestynie jest nie tylko nacjonalistyczna i drobnomieszczańska, ale kontrrewolucyjna... Działacze KPP, a później PPR do państwa żydowskiego odnosili się z ogromną rezerwą nieustannie podkreślając jego kapitalistyczny i antypostępowy tryb powstania. Takie tezy głosił m.in. Grzegorz Hersz Smolar – absolwent czterech klas szkoły powszechnej i terminu kamaszniczego, działacz młodzieżowy ruchu komunistycznego na Ukrainie, komisarz polityczny w oddziałach partyzanckich imienia S. Lazo i F. Dzierżyńskiego. W PRL działacz partyjny i m.in. redaktor naczelny „Folks Sztyme", który, pomimo swoich zastrzeżeń, w 1971 roku wyemigrował jednak do Izraela. W działaniach komunistów nic nie jest jednak do końca klarowne. Był przecież okres, gdy Sowieci i ich pomagierzy wspierali ideę powstania niepodległego państwa żydowskiego. Robili to dopóki Izrael nie pokazał swojej „drobnomieszczańskiej i reakcyjnej twarzy". W końcówce lat czterdziestych PPR poparło działania żydowskiej Hagany, uznając je za przejaw walki narodowowyzwoleńczej. Na Dolnym Śląsku, w Bolkowie, utworzono nawet obóz szkoleniowy dla bojowników Hagany. Działo się to jednak w czasie, gdy ZSRR miał nadzieje, że wzmocnienie żydowskich bojowników sprawi, że na zarządzanym przez Wielką Brytanię terenie Palestyny powstanie socjalistyczny Izrael. Kreml zarządził wtedy, aby z Pragi do Palestyny szły wielkie transporty broni. Kiedy rachuby Stalina, związane ze sterowaniem państwem żydowskim, prysły, Kreml doszedł do wniosku, że państwo żydowskie jest wsteczne i nakazał demoludom ostry kurs antyizraelski. Szczególna rola we wspieraniu wszelkich działań antyizraelskich przypadła Warszawie.
Szkoły żydowskie zostały upaństwowione, niezależne, niekoncesjonowane przez komunistów, organizacje zlikwidowane. Już 8 lipca 1949 roku Departament Polityczny Ministerstwa Administracji Publicznej wydał zarządzenie dla wszystkich urzędów wojewódzkich, wzywający do przeszkodzenia syjonistom, zwłaszcza z organizacji Haszomer Hacair w organizowaniu kolonii dla dzieci i w przeprowadzaniu publicznych zbiórek na ten cel. Zlikwidowano Żydowski Fundusz Narodowy i Fundusz Odbudowy Palestyny. 29 października 1950 roku w miejsce wielu zlikwidowanych żydowskich organizacji powstało Towarzystwo Społeczno – Kulturalne Żydów w Polsce, na którego czele stanął wypróbowany towarzysz, znany nam już – Hersz Smolar. Dlaczego Stalin i komuniści nienawidzili Żydów? Po pierwsze antysemityzm był dla Stalina orężem w walce Trockim i w powolnym wykańczaniu wszystkich ważniejszych towarzyszy Lenina. Po drugie, o czym mało wiadomo, Stalin...wymyślił kraj dla Żydów! Autonomiczny okręg żydowski, w myśl tych planów, miał powstać w Birobidżanie, na terenie ZSRR. Kiedy plany te skończyły się karykaturą, a nowe państwo Izrael wcale nie zamierzało słuchać wytycznych płynących z „Ojczyzny Proletariatu" komuniści na Bliskim Wschodzie, zdecydowali się zagrać na instrumencie arabskim. Co czynią zresztą do dziś (szczególna rola Syrii). W sukurs sowietom coraz mocniej szli też przedstawiciele żydowskiej lewicy – środowiska Bundu. Bund coraz radykalniej występował przeciwko syjonistycznej wizji państwa Izrael. Powstanie państwa Izrael było sprzeczne z ideologią Bundu, który Izrael uważał za zaprzeczenie idei żydokomunizmu. Powstaniu państwa Izrael sprzeciwiła się II Światowa Konferencja Bundu, która odbyła się w 1948 roku w Nowym Jorku. Bund nieustannie też głosił postulat „desy jonizacji Izraela". W czasie wojny Jom Kippur w październiku 1973 roku kierownictwo Izraelskiej Organizacji Socjalistycznej (Marksistowskiej) wydało jednoznaczne oświadczenie:...dla nas odpowiedzialność za tę wojnę, podobnie jak za wszystkie poprzednie wojny, spada przede wszystkim na Izrael... Po co o tym wszystkim tak obszernie pisze, otóż warto przypomnieć sobie podstawowe fakty, aby zrozumieć, dlaczego komuniści i ich potomkowie nigdy dobrze nie życzyli Izraelowi. W Polsce środowiska postkomunistyczne, także postbundowskie, robią wszystko, aby Polska i polscy patrioci nie zobaczyli wspólnoty losów i interesów, jaka może ich połączyć z patriotami państwa Izrael. Sojusz polskich patriotów z syjonistycznymi budowniczymi państwa Izrael może być śmiertelnym zagrożeniem, ale bezideowych, acz bardzo wpływowych, środowisk sierot po sowietach i po sowieckim eksperymencie wynarodowienia Żydów i oderwania ich od kultywowanych przez wieki wartości. Lewicowi antysemici, kiedyś obecni w niemieckim (sterowanym przez Stasi) RAF , włoskich „Czerwonych Brygadach" czy francuskiej „Action Directe", głośni w zachodnioeuropejskim pokoleniu 1968. Komunistyczni antysemici zasiadający w biurach politycznych partii komunistycznych Europy Środkowej i Wschodniej – mają dziś swoich spadkobierców - jadowitych antysemitów ze skandynawskich ruchów lewicowych i otwarcie deklarujących antysemityzm liderów ruchów alterglobalistycznych. Niech was nie zmylą żydowskie korzenie niektórych z nich, sowiecki eksperyment dogłębnie wyleczył te środowiska ze wszelkich sentymentów wobec swojego narodu, którego istnienia do dziś de facto nie uznają. Witold Gadowski
Gorsze jest milczenie KUL-u Gdyby abp Józef Życiński żył, z pewnością nie nazwałby Grzegorza Brauna prymitywem. Pochyliłby się z chrześcijańską troską nad niedolą wrocławskiego lustratora, który własną małość kompensuje opluwaniem Wielkich. Braun i jego plugawa mowa nie zasługują nawet na jedno słowo więcej. Zdumiewa natomiast zachowanie władz i studentów Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Jak mogło dojść do tego, że w sali senatu poniewierano nieżyjącego wielkiego kanclerza tej uczelni, jednego z najwybitniejszych polskich duchownych i intelektualistów? Samo zaproszenie na wykład kogoś, komu obce jest rzetelne uprawianie historii, urąga tradycjom tej uczelni. Pokrętnie tłumaczy się opiekun koła dr Piłat. Nie powinien był godzić się na obecność Brauna na KUL. Skoro już do tego doszło, dlaczego nikt nie przerwał Braunowi? To, że przez kilkanaście minut ów "reżyser" mógł bezkarnie opluwać abp. Życińskiego, świadczy o poziomie słuchaczy. Karygodne było zachowanie prowadzącego spotkanie, który próbował odebrać głos obrońcy metropolity - jedynemu sprawiedliwemu. Ponure występy Brauna miały miejsce miesiąc temu. Przez ten czas rektor ks. Stanisław Wilk nie zrobił nic, dopiero pod naciskiem mediów rzecznik KUL wydał w imieniu rektora zdawkowe oświadczenie. Dlaczego władze KUL natychmiast nie potępiły Brauna i nie przeprosiły za profanację pamięci arcybiskupa? - Był dla nas bezcennym bożym darem. Umiał inspirować do podejmowania nowych wyzwań - tak podniośle jeszcze w lutym żegnał rektor KUL zmarłego arcybiskupa. Chcę wierzyć, że szczerze. Widać to wyzwanie go przerosło. Katarzyna Wiśniewska
Wolność słowa dla słusznych opinii? Zarządzono operację „unicestwić Grzegorza Brauna". Tak dobrze szło, już wszystkie „autorytety moralne" wyraziły stosowne oburzenie, aż tu nagle „Rzeczpospolita" wszystko popsuła... – pisze publicysta Grzegorz Braun nie jest moim ulubionym bohaterem. Jego monarchistyczne poglądy na naszą – bądź, co bądź – republikańską rzeczywistość; jego poglądy radykalnie antyeuropejskie, każące mu widzieć Unię Europejską, jako współczesne wcielenie ZSRR – już to wystarcza, by nie czuć się jego fanem. W jego głośnym wystąpieniu na KUL były i inne – poza powszechnie znanymi – akcenty pokazujące brak umiaru, np. nazwanie "Gazety Wyborczej" bolszewicką. Nie trzeba kochać "Wyborczej", żeby się z takim określeniem nie zgodzić. Wystarczy zauważyć, że jest ono tyleż obraźliwe, co merytorycznie nieoddające istoty rzeczy.
Czy Wolter jeszcze obowiązuje? A zatem z Grzegorzem Braunem jest mi w wielu sprawach nie po drodze. Czy z tego wynika, że powinienem mu – gdybym miał taką możliwość – zakneblować usta? Tego wielu się domaga, szczególnie w kontekście opublikowania rozmowy z Braunem przez "Rzeczpospolitą" (17 maja). I właśnie sytuacja wytworzona po jego lubelskim wystąpieniu pozwala zweryfikować, czy bierzemy serio czy tylko deklaratywnie zasadę wolności słowa. I nie ma tu nic do rzeczy, czy uznajemy, że wrocławski reżyser ma czy też nie publiczny status każący się z nim liczyć. Bo klasyczne wolterowskie: "Nienawidzę twoich poglądów, ale oddałbym życie, abyś mógł je głosić", albo odnosi się do wszystkich, albo nie ma sensu. Polemizowałbym, więc z Katarzyną Wiśniewską, gdy ta nazywa Brauna człowiekiem, który "własną małość kompensuje opluwaniem Wielkich" ("Gazeta Wyborcza", 14 – 15 maja). Uważam, że – mimo wszystkich zastrzeżeń do jego osoby – jest to twórca nietuzinkowy ("Errata do biografii", "Towarzysz Generał"). Nawet gdyby przyjąć za Wiśniewską, że Braun jest nikim, należałoby go potraktować podmiotowo, – jako osobę. Tego uczą mistrzowie katolickiego personalizmu tak – zdawałoby się – drodzy "Gazetowej" specjalistce od Kościoła.
Skoro my, dziennikarze, podmiotowo traktujemy bandytów, którzy mają krew na rękach, skoro podmiotowo traktujemy komunistycznych dyktatorów, publikując wywiady z nimi, to dlaczego mielibyśmy gorzej od nich potraktować Grzegorza Brauna?
Trzy wymiary Sprawa Brauna ma trzy wymiary, niekiedy zaś celowo się ich nie rozróżnia. Jest kwestia formy jego wypowiedzi; kwestia meritum jego krytyki abp. Józefa Życińskiego; a w końcu kwestia, jak tego rodzaju zdarzenie powinno być zaprezentowane w pluralistycznych mediach. W pierwszej kwestii chyba nie ma sporu: Braun obraził pamięć abp. Życińskiego. Obraził, bo użył obraźliwych sformułowań pod jego adresem. Ma, więc rację Stanisław Obirek, gdy powiada, że jest różnica między krytykowaniem zmarłych a obrażaniem ich ("Rzeczpospolita", 17 maja). Tyle tylko, że z jego wypowiedzi zdaje się wynikać, iż Braun jedynie urągał arcybiskupowi. Tak jednak nie było, i tu przechodzimy do kwestii drugiej. Braun puentował swoją wypowiedź o abp. Życińskim w sposób niedający się obronić (patrz wyżej), ale też jakoś swój pogląd uzasadniał. Raz lepiej, raz gorzej – z tym można dyskutować. Otóż tu kończy się powszechna zgoda, bo komentatorzy z "Wyborczej" i zaprzyjaźnionych z nią mediów jak gdyby nie zauważyli, że Braun ma jakieś poglądy na temat Życińskiego. Obraza pozostaje zawsze obrazą, ale bywa albo niedopuszczalnym spuentowaniem krytyki (jak w tym wypadku), albo tylko potokiem wyzwisk. Komentatorzy z "Wyborczej" sugerują (poza pierwszym materiałem informacyjnym z 14 – 15 maja), że Braun obraził arcybiskupa w taki sposób, w jaki się rzuca niczym niepoparty ciąg inwektyw. Tak nie było, wystarczy obejrzeć relację filmową z wystąpienia Brauna, żeby się o tym przekonać (zobacz pod artykułem na www.rp.pl/opinie). Kiedy zmarł abp Życiński, postanowiłem sobie, że przez pewien czas po jego śmierci nie będę się o nim wypowiadał. Ten czas jeszcze nie minął. Jeśli więc teraz zabieram głos, czynię to dla zanalizowania problemu wolności słowa w sytuacji powstałej po lubelskim wystąpieniu Brauna. O arcybiskupie zaś mówię jedynie w ramach, jakie swoją wypowiedzią zakreślił Braun. Grzegorz Braun, otóż, skrytykował arcybiskupa za "sianie zamętu" przez swoje wypowiedzi w mediach. Można się było z arcybiskupem zgadzać albo nie w jego diagnozach stanu polskiego życia publicznego, ale tylko w złej wierze dałoby się zaprzeczyć, że istotnie abp Życiński był hierarchą, który dzielił. Braun powiedział, że wystąpienia Życińskiego utrudniały wielu katolikom "rozeznanie się" w tym, co Kościół popiera, a czego nie popiera. I z tym trudno byłoby się nie zgodzić.
Jestem ciekaw racji Braun ocenia, że wypowiadanie się na łamach takich pism jak "Gazeta Wyborcza" jest samo w sobie aktem antykatolickim. Ja tak nie uważam, ale byłbym ciekaw racji, jakie stoją za takim stanowiskiem. Rozumiem jednak, że tego już, w ramach systemu wolności słowa, jaki chciałaby oktrojować nam "GW", nie wolno. Grzegorz Braun podniósł też problem stosunku arcybiskupa do lustracji oraz – że tak powiem – kłopot lustracyjny samego Józefa Życińskiego. Nie da się ukryć, że zmarły metropolita lubelski radykalnie zmienił poglądy w sprawie lustracji, gdy miały zostać ujawnione dokumenty dotyczące TW Filozof. Nie można też zaprzeczyć, że Józef Życiński był w latach 1977 – 1990 zarejestrowany właśnie, jako TW Filozof. Moja wiedza w tej sprawie na tym się kończy, zatem nie twierdzę zgoła nic w przedmiocie współpracy Życińskiego z SB lub też jej braku. Potrafię sobie doskonale wyobrazić sytuację, kiedy ks. Życiński zarejestrowany, jako tajny współpracownik następnie de facto tym współpracownikiem nie jest, bo np. pozoruje współpracę. Potrafię to sobie wyobrazić, ale tego nie wiem, a przeciwnicy Brauna robią takie miny, jak gdyby to wiedzieli. Jeśli abp Życiński nie współpracował z SB, to ów fakt braku współpracy nie wynika z jego zasług, talentu, opowiadania się po słusznej stronie etc., tylko z tego, że się SB-ekom postawił. Ale tego, zdaje się, nie wiemy, bo najważniejsze dokumenty w tej sprawie zniszczono. Jeśli tak jest, pozostaje znak zapytania. Wtedy nie jest uprawnione – jak to czyni Braun – nazywanie Życińskiego tajnym współpracownikiem, ale też nie jest uprawnione czynienie aktów strzelistych, że nim na pewno nie był. Za znak zapytania trzeba winić gen. Kiszczaka i tych wszystkich, którzy zacierali ręce z radości, gdy jesienią 1989 r. akta Departamentu IV SB płonęły na wysypiskach śmieci.
Zlikwidować "Rzeczpospolitą" "Rzeczpospolita" zamieściła wywiad z Braunem, co stało się powodem histerycznych ataków na dziennik. Trudno tutaj streszczać wszystkie te zarzuty, w każdym razie udzielenie głosu Braunowi uznano za skandal. Wojciech Czuchnowski na stronie wyborcza. pl napisał, że ten wywiad nie był niczym innym jak tylko "okazją do powtórzenia przez niego podłych oskarżeń". Staje tu, więc fundamentalna kwestia:, komu w pluralistycznym systemie mediów można udzielić głosu. Nie temu – powiada Czuchnowski, – kto podle oskarża. No dobrze, a Wolter? Być może dałoby się przyjąć, że czynimy wyjątek od Woltera, gdyby uznać, że "Rzeczpospolita", publikując rozmowę z Braunem, stała się po prostu tubą jego poglądów. Ale tak nie było. Wbrew temu, co piszą komentatorzy z "GW", redakcja "Rzeczpospolitej" kilkakrotnie oceniła epitety Brauna pod adresem arcybiskupa, jako niedopuszczalne, w samym wywiadzie Braun musiał się skonfrontować z odmiennym stanowiskiem, a w końcu rozmowę z nim kontrapunktowano rozmową ze Stanisławem Obirkiem, który na Braunie nie zostawił suchej nitki. Mało? Mało. Bo to "Wyborcza" ma suwerennie decydować, jaki obraz Brauna mają poprzez media dostawać Polacy. Ma to być obraz człowieka, który obraża i tyle. Zarządzono operację "unicestwić Brauna". Tak dobrze szło, już wszystkie "autorytety moralne" wyraziły stosowne oburzenie, aż tu nagle "Rzeczpospolita" wszystko popsuła. Okazało się, że ten człowiek ma jakieś poglądy, że są to poglądy reprezentatywne dla jakiejś części polskich katolików, a do tego, w tym czy owym, da się z nimi dyskutować. To jest dla operacji "unicestwić Brauna" katastrofa. Wniosek jest jeden: trzeba zlikwidować "Rzeczpospolitą" albo oddać ją w ręce jakiegoś "autorytetu moralnego". Roman Graczyk
Dopaść arcybiskupa. Nawet martwego Jego zdaniem "dyskusje o zmarłym metropolicie dyskredytuje się, mówiąc, że zmarły nie może się bronić. Gdyby trzymać się tej zasady literalnie, nie mogłyby istnieć nauki historyczne".
O jakie oceny i dyskusje o zmarłym metropolicie chodzi Semce? Czyżby "Rzeczpospolita" zorganizowała debatę o tym jak arcybiskup Życiński rozumiał godność człowieka? A może o jego - bardzo konserwatywnym - stosunku do sprawy in vitro albo do homoseksualizmu? Relacji z Janem Pawłem II? A może o tym, w jaki sposób wyobrażał sobie zmianę dyskursu publicznego w Polsce? Albo jak rozumiał rolę Kościoła we współczesnej Europie, w tym w naszym kraju?
Nie. Semce chodzi o publiczną reakcję na słowa Grzegorza Brauna na KUL, który Zmarłego nazwał "kłamcą", "łajdakiem", "rzekomym biskupem" i oskarżył o współpracę z SB. Oburzenie wielu środowisk - w tym Gazety Wyborczej - nazywa histerią medialną i apeluje, by np. podnieść "kwestię okoliczności rejestracji ks. Józefa Życińskiego jako TW Filozofa". No, wreszcie dowiedzieliśmy się o co chodzi. Nie udało się dopaść arcybiskupa za życia, może uda się dziś. Jeśli nie ma dowodów, to przynajmniej dosięgnie go kubeł insynuacyjnych pomyj. "Niestety, na Życińskiego nic się nie znalazło, a tak bardzo chciałem" - to szczere wyznanie pewnego pracownika IPN-u przytoczył kilka lat temu w "Gazecie Wyborczej" ks. Andrzej Luter. A archiwa przeszukiwało wielu: Piotr Gontarczyk i Andrzej Grajewski (poprosił go o to sam arcybiskup), historycy z Kościelnej Komisji Historycznej, ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, i wielu domorosłych lustratorów... Efekt? Arcybiskupa, jako młodego księdza zarejestrowali esbecy bez jego wiedzy, przy okazji wręczania paszportu na któryś z zagranicznych wyjazdów. Nie ma śladu żadnych spotkań, relacji, donosów, prezentów. Nic. Jest za to ogromne, pełne pasji i odwagi zaangażowanie arcybiskupa Życińskiego we wpieranie opozycji, wielokrotnie cięte przez cenzurę teksty z lat 80 w "Tygodniku Powszechnym", restrykcje podczas wyjazdów zagranicznych, śledzenie, inwigilowanie i tropienie przez esbecję. Dla tych, którzy urządzali festiwal lustracyjnych pomówień pod adresem Życińskiego w mediach typu "Gazeta Polska", fakty nie miały jednak znaczenia: chodziło tylko i wyłącznie o utrącenie lubelskiego metropolity. Bo myślał inaczej: krytykował Radio Maryja, postawy endeckie, wybujały klerykalizm, bo uważał, że lustracja nie może krzywdzić ludzi, a na dodatek publikował w "Gazecie Wyborczej", mówił o tolerancji, szacunku do drugiego człowieka. Do tego ten wybitny intelektualista, profesor nagradzany za swoją działalność naukową na całym świecie, autor kilkudziesięciu książek i autorytet dla wielu, był piekielnie inteligentny i starcie się z nim na argumenty wymagało nie tylko odwagi, ale i merytorycznego przygotowania. Znacznie łatwiej niż z nim dyskutować, było dopaść go słowem "współpracownik SB". Co z zapałem od lat robiły prawicowe media. Zawsze w taki sam: insynuacyjny, bez żadnych dowodów, sposób. Prof. Michał Głowiński określił taką mowę mianem "retoryki nienawiści". W niej wróg to "ktoś wyzbyty wszelkich racji, ktoś, którego w życiu publicznym trzeba wszelkimi dostępnymi środkami zdezawuować, unieszkodliwić, czy wręcz zniszczyć". Teraz już nie chodzi o zniszczenie Arcybiskupa, ale pamięci o Nim. Jednak tak jak nie udało się to pierwsze, nie uda się i drugie. Za Arcybiskupem przemawiają fakty, życie, dokonania, książki i - chyba najważniejsze - ludzie, dla których był symbolem nowoczesnego, prawdziwie Chrystusowego Kościoła, takiego, który towarzyszy człowiekowi, a nie odtrąca go. Wobec tego wszystkiego insynuacje to proch.
Aleksandra Klich
Operacja „unicestwić Graczyka” Ktoś z przyjaciół powiedział mi po lekturze mojego tekstu o sprawie Brauna - Życińskiego w „Rzepie" („Wolność słowa dla słusznych opinii?", Rz., 24 maja), że pisząc o operacji „unicestwić Brauna", być może miałem na myśli siebie. Mój przyjaciel czynił aluzję do sytuacji, w jakiej się znalazłem po wydaniu „Ceny przetrwania?". Czy tak naprawdę było – nie wiem. Być może tak działała moja podświadomość – nie wiem, jak to sprawdzić. Na poziomie świadomości jednak pisałem niewątpliwie o Grzegorzu Braunie, a miałem na myśli to, że salonowe środowiska opiniotwórcze, w tym głównie „Wyborcza", postanowiły uczynić z Brauna potwora, zdezawuować go do szczętu po to, żeby nie musieć konfrontować się z jego poglądami. Braun-potwór, ktoś, kto tylko i wyłącznie potrafi obrażać, nie zasługuje na dyskusję. Taki to był zamysł i dlatego „Rzeczpospolita" traktując Brauna - mimo wszystkich do niego zastrzeżeń – podmiotowo pomieszała „Wyborczej" szyki . Teraz taki sam zamysł realizuje się w stosunku do mnie, piórem Aleksandry Klich w „Wyborczej" („Dopaść arcybiskupa", 25 maja). Mój przyjaciel dziwnym trafem przewidział to, co miało zaraz nastąpić. Autorka pisze, że prawicowa prasa posługuje się lustracyjnymi insynuacjami w odniesieniu do nieżyjącego już abpa Józefa Życińskiego. W tym kontekście dodaje: Będzie można postawić "znak zapytania" i pisać – jak robi to publicysta Roman Graczyk we wtorkowej "Rz" - że Józef Życiński miał "kłopot lustracyjny". Wiadomo, jako to jest w prawicowych mediach – wątpliwości rozstrzyga się zawsze na niekorzyść podejrzanego.
I dalej: To, co Semka, Graczyk, Braun i inni wyprawiają z arcybiskupem, jest, posługując się definicją prof. Michała Głowińskiego, "retoryką nienawiści". W niej wróg to "ktoś wyzbyty wszelkich racji, ktoś, kogo w życiu publicznym trzeba wszelkimi dostępnymi środkami zdezawuować, unieszkodliwić czy wręcz zniszczyć". Pani Klich gruntownie mija się z prawdą. O ile mój pogląd na „kłopot lustracyjny" Arcybiskupa jest – jak sądzę – zbliżony do poglądu Piotra Semki, o tyle stoi on na antypodach tego, co głosi Grzegorz Braun. To, że obaj wzięliśmy w obronę Brauna nie oznacza, że złożyliśmy akces do jego poglądów, lecz tylko tyle, że uznaliśmy jego prawo do wolności wypowiedzi. Napisałem o problemie lustracyjnym abpa Życińskiego, co następuje:
1) Józef Życiński radykalnie zmienił poglądy na lustrację po zapowiedzi ujawnienia dokumentów TW „Filozof";
2) Józef Życiński był zarejestrowany przez SB jako t.w. „Filozof";
3) najważniejsze dokumenty tej sprawy zostały zniszczone, dlatego „nie twierdzę zgoła nic w przedmiocie współpracy Życińskiego z SB lub też jej braku";
4) potrafię sobie wyobrazić, że pomimo rejestracji w charakterze tajnego współpracownika Józef Życiński faktycznie nie współpracował;
5) taka ewentualność jest możliwa, ale nie mamy żadnych dowodów, że tak na pewno było;
6) nie jest żadnym dowodem na brak realnej współpracy długa lista zasług Arcybiskupa;
7) przekonujące dowody braku współpracy mogły się znajdować w aktach t.w. „Filozof", ale je zniszczono;
8) pozostaje, zatem znak zapytania", a w takim razie „(...) nie jest uprawnione – jak to czyni Braun – nazywanie Życińskiego tajnym współpracownikiem, ale też nie jest uprawnione czynienie aktów strzelistych, że nim na pewno nie był.";
9) winą za ten stan rzeczy należy obarczać gen. Kiszczaka, który kazał niszczyć dokumenty Departamentu IV oraz tych, którzy temu przedsięwzięciu sprzyjali. Nic nie cofam nic z tych słów. Część z nich nie wymaga komentarza, inne – owszem. To, że abp Życiński radykalnie zmienił poglądy na lustrację, jest jasne dla wszystkich, którzy śledzili publiczne jego wypowiedzi na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Świadectwo Andrzeja Grajewskiego, które przytacza Klich, jest wewnętrznie sprzeczne. Z jednej strony redaktor „Gościa Niedzielnego" powiada, że Życiński nie był przeciwnikiem lustracji, z drugiej pisze: „Różnimy się w podejściu do dokumentów. Arcybiskup kwestionuje ich wiarygodność, ja nie". Dodałbym, że to kwestionowanie miało u Arcybiskupa od pewnego momentu charakter systematyczny. Jak wobec tego można utrzymywać, że Życiński dalej być zwolennikiem lustracji, pozostaje tajemnicą Grajewskiego. Aleksandra Klich przytacza na dowód prolustracyjnej postawy Arcybiskupa fakt, że był autorem wstępu do ksiązki Grajewskiego „Kompleks Judasza. Kościół zraniony: chrześcijanie w Europie Środkowo-Wschodniej między oporem a kolaboracją" (Wydawnictwo „W Drodze", Poznań 1999). Autorka skrzętnie pomija datę wydania tej książki, czyli rok 1999. Zauważmy: to jest jeszcze czas, kiedy Arcybiskup gromko domaga się rozliczenia komunistycznej przeszłości. Dopiero parę lat później, co zbiegło się z upublicznieniem sprawy t.w. „Filozof", zaczął równie gromko przestrzegać przed piekłem teczek SB. Aleksandra Klich, jak wielu autorów zaczadzonych obsesyjną niechęcią do dokumentów przechowywanych dziś w IPN, zdaje się uważać, że badacze tych dokumentów to w dużej części hieny polujące na ludzką padlinę: każda „teczka" to dla nich szansa, że znajdzie się coś kompromitującego na bliźniego swego. Otóż nie, Droga Pani. W każdym razie, kiedy ja piszę, że jakichś dokumentów nie ma, bo je zniszczono u schyłku PRL-u, nie mam na myśli, że zniszczono dowody czyjegoś upadku moralnego. Mogło tak być, ale mogło też być dokładnie odwrotnie. I bywało zupełnie odwrotnie. Toczy się właśnie przed Sądem Lustracyjnym proces Macieja Kozłowskiego. Znam tę sprawę, pisałem o niej półtora roku temu w „Tygodniku Powszechnym" („Historia pewnej ucieczki", TP, 10 stycznia 2010). Szczęściem dla Kozłowskiego materiały dotyczące jego domniemanej współpracy z SB zachowały się – bodaj – w całości. Kozłowski został zarejestrowany, jako tajny współpracownik, ale zachowana tzw. teczka pracy niezbicie dowodzi, że późniejszy wiceminister spraw zagranicznych RP przez dłuższy czas zwodził SB. A to nie miał czasu bo sesja egzaminacyjna, a to wyjazd na wspinaczkę, a to nie usłyszał tego co, właściwie powinien był słyszeć ... Po dłuższym okresie takiego lawirowania powiedział oficerowi prowadzącemu, że nie chce się już z nim spotykać, współpracę formalnie rozwiązano. Zatem w tym wypadku dokumenty pozwalają stwierdzić – nie mam, co do tego cienia wątpliwości, – że współpraca istniała tylko na papierze, w rzeczywistości jej po prostu nie było. Kilkoro bohaterów „Ceny przetrwania?" też de facto nie współpracowało, mimo, że byli zarejestrowania w charakterze tajnych współpracowników. Wiemy to – podobnie jak w przypadku Kozłowskiego – z ich teczek pracy. Wyższość dowodowa tych dokumentów nad dzisiejszymi autokomentarzami osób podejrzewanych o współpracę jest oczywista dla każdego, kto choć trochę obraca się w tej materii. Myślę, że nie dla pani Klich, więc wytłumaczę. Jeśli z zapisków SB-eka sprzed 30 czy 40 lat jasno wynika, że człowiek zarejestrowany, jako t.w. nie współpracował, to trudno takie świadectwo podważyć. Trudno, bowiem przyjąć, że SB-ek odnotowywał, jako porażkę, to, co byłoby jego operacyjnym sukcesem. Skoro napisał, że poniósł porażkę, to ją poniósł. Natomiast, jeśli dzisiaj 20 lat po upadku realnego socjalizmu i jej tarczy, (czyli SB) osoba zarejestrowana, jako t.w. zapewnia nas, że nim nie była i jest to jedyny dowód na jej obronę, to jest to dowód słaby. A już z całą pewnością słabszy niż dokumenty z epoki poświadczające, że współpracy nie było. Jak się to ma do przypadku abpa Życińskiego? Dokumenty z teczki pracy zostały zniszczone. Kiedy Aleksandra Klich pisze, że „nie ma śladu żadnych spotkań, relacji, donosów, prezentów" zapomina dodać, że zniszczono dokumenty z teczki pracy t.w. „Filozof". Niewprawny czytelnik tymczasem rozumie to tak, że z zachowanych dokumentów wynika, że nie było spotkań, relacji etc. Otóż tego właśnie nie wiemy. Gdyby te dokumenty ocalały, wiedzielibyśmy znacznie więcej, – choć niekoniecznie to by pogrążało Życińskiego. Dokumenty ze spotkań Kozłowskiego zachowały się i one go nie pogrążają – przeciwnie, są dowodem, że nie współpracował. Czy tak było w przypadku Życińskiego – nie wiemy. Walenie pięścią w stół, że wiemy, (bo był zasłużony dla opozycji) nic tu nie zmieni. Podobnie jak odsądzanie od czci i wiary tych, którzy zachowują w tej sprawie myślową dyscyplinę. Pani Klich przezornie nie cytuje tego, co napisałem o sprawie t.w. „Filozof", a jeśli już omawia, to skrajnie stronniczo, tak, żeby wyszło na to, że – w wersji soft - rozstrzygam wątpliwości na niekorzyść Życińskiego oraz – w wersji hard – posługuję się „retoryką nienawiści". Między tym, co faktycznie napisałem, a jej streszczeniem zieje przepaść. Taka sama przepaść ziała między rzeczywistą treścią Ceny przetrwania?" a jej niektórymi omówieniami. Poczesne miejsce wśród nich zajmują dwa teksty Aleksandry Klich, która zaprezentowała czytelnikom „Wyborczej" książkę radykalnie inną niż ta, którą przeczytała. Tekst „Dopaść arcybiskupa" roi się od retorycznych sztuczek. Są one (a co najmniej mogą być) o tyle skuteczne, że ogromna większość czytelników „GW" nie bierze do ręki „Rzepy". Ci uwierzą, że naprawdę rozstrzygam wątpliwości na niekorzyść zmarłego metropolity lubelskiego, oraz że naprawdę uprawiam „retorykę nienawiści". Językoznawcy powiadają, że język żyje: znaczenia słów ulegają zmianie. To prawda, niekiedy ulegają zmianie bardzo szybko. To co wczoraj było białe, dziś pod piórem zdolnego manipulatora słowa może być czarne. Czytajcie Aleksandrę Klich. Roman Graczyk
Maziarski ujawnia, że brutalne teksty "Newsweeka" o "faszyzacji" PiS to "przerysowania", "wyolbrzymienia", "prowokacje" Wojciech Maziarski, Redaktor Naczelny "Newsweek Polska" napisał bardzo ważny tekst. Rzadko, bowiem zdarza się, by szef ważnego tygodnika, tak szczerze przyznał, (co samo w sobie jest niemal niewyobrażalne), że ostre publicystyczne tezy, jakie formułuje, że drastyczne, brutalne porównania, jakich używa, że to wszystko to właściwie takie sobie tylko publicystyczne przegięcia. A jednak. Maziarski to właśnie zrobił. Ale po kolei. Redaktora Maziarskiego poruszyła i oburzyła dyskusja, jaka wybuchła po kolejnym, lekką ręką napisanym na jego łamach porównaniu lidera opozycji Jarosława Kaczyńskiego do nazistów/faszystów. Jak wiadomo we współczesnym dyskursie politycznym to jeden z najstraszliwszych zarzutów, jaki można postawić przeciwnikowi. Więcej, na ziemiach gdzie nazistowscy Niemcy dokonali swoich straszliwych zbrodni, warto szczególnie ostrożnie używać tego rodzaju analogii. Jednak zdaniem obecnego kierownictwa "Newsweeka" jest wręcz przeciwnie - można nimi rzucać, niespecjalnie w nie nawet wierząc. Maziarski stwierdza w komentarzu otwierającym najnowszy numer tygodnika: Honorowy prezes SDP Stefan Bratkowski napisał tekst, w którym wskazał na analogie między stylem działania partii Jarosława Kaczyńskiego a praktykami, które znamy z czasów, gdy w Niemczech rodził się faszyzm. Potem ocenia lekko, że "w światku polityczno-dziennikarskim natychmiast rozpętało się piekło", choć można by uznać, że ktoś po prostu się tego tekstu przestraszył. Że uznał, iż na serio ktoś inny wierzy w te ostrzeżenia. Kto? No jasne, "pisowscy dziennikarze". Jak się okazuje, niepotrzebnie. To nie było na serio: Sam przedmiot sporu nie budzi we mnie większych emocji. Ot, jeszcze jedna publicystyczna teza mająca wstrząsnąć czytelnikami i zwrócić uwagę na te aspekty rzeczywistości, które niepokoją autora. Ma Bratkowski prawo się niepokoić i ma prawo bić na alarm. Jak zwykle w takich wypadkach być może przerysowuje i wyolbrzymia zagrożenia, ale na tym też polega rola publicysty. My także przed kilku laty ostrzegaliśmy przed autorytarnymi ciągotami Jarosława Kaczyńskiego, pisząc na okładce: „Prawie jak Putin". Przeczytajmy to jeszcze raz: Bratkowski mówi, że PiS to prawie faszyzm. Rzuca straszliwe oskarżenie. Wcześniej "Newsweek" lidera opozycji nazywa sobie imieniem wschodniego półsatrapy... Bo? Bo tak. Być może przesadzamy, przyznaje Maziarski, ale przecież na tym polega publicystyka... No, nie wiem skąd ta definicja. Moim zdaniem publicystyka polega na trafnym, celnym i prawdziwym nazywaniu. Na odpowiedzialności za słowo. Tym się różni prasa od propagandy, racjonalność od szaleństwa. Bywało, że ludzie płacili dużą cenę,właśnie w państwach totalitarnych, bo na nadużycia intelektualnie nie chcieli się zgodzić. To jest tradycja, do której musimy się odwoływać. Ale nie według naczelnego "Newsweek Polska": Takie tezy są formułowane właśnie po to, by poruszyć umysły i sprowokować dyskusję. A jak ktoś polemizuje? Nie, nie polemizuje. Ktoś taki „rzuca się na Bratkowskiego" (na zajęciach z dziennikarstwa powinni te frazy analizować, jako klasyczny przykład manipulacji): Nie ma, więc nic złego ani zaskakującego w tym, że zwolennicy Kaczyńskiego rzucili się na Bratkowskiego. Zabawne jest tylko to, że niektórzy z nich zrobili to tak, jakby chcieli udowodnić, że Bratkowski ma sporo racji. Najpierw Piotr Gursztyn w „Rzeczpospolitej", a następnie Tomasz Skłodowski na stronie portalu Wpolityce.pl sięgnęli po argument rodzinno-personalny: Stefan Bratkowski, oskarżający obóz PiS o ciągoty faszyzujące, sam ma w rodzinie człowieka odsiadującego 10-letni wyrok za napaść z nożem w ręku. I tu Maziarski może wreszcie wezwać do odpowiedzialności za słowo, zapominając, że wcześniej napisał, iż de facto żadnej odpowiedzialności nie ma: W chwili, gdy ten argument został użyty, kończy się cywilizowana polemika zakładająca, że uczestnicy sporu odpowiadają tylko za poglądy, które sami wypowiedzą, i za czyny, których sami dokonają. W naszym kręgu cywilizacyjnym działania i opinie innych osób, nawet bliskich i krewnych, nie obciążają indywidualnego konta danego człowieka. Gursztyn i Skłodowski zaprezentowali logikę autorytarnych dyktatur – stalinizmu i hitleryzmu, – które stosowały odpowiedzialność zbiorową i brały na celownik nie tylko swoich wrogów (domniemanych lub rzeczywistych), lecz także członków ich rodzin. A więc i Gursztyn i Skłodowski to faszyści? Na to wychodzi. Owszem, Skłodowski popełnił błąd w swoim blogu, przeprosił w nim natychmiast, gdy się zorientował, że nie ma racji. Ale Maziarskiemu nie chodzi wcale o Skłodowskiego. On znalazł w sprawie odpowiedzialność Michała Karnowskiego, czyli mojej skromnej osoby: Trochę dla nas przykre jest to, że założycielem i jednym z redaktorów portalu Wpolityce.pl jest Michał Karnowski, który właśnie w „Newsweeku" stawiał przed laty pierwsze kroki, jako publicysta prasowy, uczył się warsztatu i standardów etycznych. Na szczęście od wielu już lat jego kolejne dokonania są zapisywane na jego własnym koncie. Rozumiem, że od dziś Wojciech Maziarski bierze pełną odpowiedzialność za każdy wpis na platformie blogowe newsweek. redakcja.pl? To oznacza, że każdy błąd napisany przez tamtejszego autora mogę mu przypisywać? OK, biorę. (Przy okazji - rozumiem walkę konkurencyjną między tygodnikami, ale apelują o umiejętność zrozumienia, że konkurencja to rzecz zdrowa). A co do pracy na własne konto, to Maziarski sporo mnie odmładza mówiąc o "pierwszych krokach" w "Newsweeku", ale niech tam. Ma jednak trochę racji, co do warsztatu. W "Newsweeku" Tomasza Wróblewskiego można się było dużo nauczyć, za co jestem tej redakcji wdzięczny. Ale to był inny "Newsweek Polska" niż obecne, zaangażowane niezwykle prorządowo i ideologicznie pismo. Śmiem twierdzić, że część tekstów ukazujących się pod rządami Maziarskiego, za czasów Wróblewskiego i Ewy Wilcz-Grzędzińskiej by się nigdy nie ukazała. A jakby jednak - to mnie by tam nie było. Nie ukazałaby się też w amerykańskim, choć lewicującym, "Newsweeku". Polecam Maziarskiemu eksperyment. Niech przetłumaczy na angielski tekst Bratkowskiego i opowie kolegom dziennikarzom zza oceanu, że porównał lidera opozycji raz do Putina, a raz zrobił z niego faszystę. Potem zaś niech załączy najnowszy komentarz, w którym stwierdza, że to tylko taka figura retoryczna, nic na serio. I niech koniecznie zaznaczy swoje oburzenie, że kogoś to oburza. Może być zabawnie. Może być ekscytująco. Spróbujcie. No risk, no fun. Michał Karnowski
Bunt samorządów przeciw Rostowskiemu
1. Na początku marca Minister Rostowski wysłał do Brukseli informację, że już w roku 2012 samorządy zmniejszą swoje deficyty budżetowe o 0,4% PKB, czyli przynajmniej około 7 mld zł. Otóż minister uznał, że dług publiczny generowany przez jednostki samorządu terytorialnego, jest zbyt wysoki i dlatego powinien zostać ograniczony w pierwszej kolejności i to radykalnie. Mimo tego, że zadłużenie podsektora samorządowego wynosi tylko niecałe 6% całego zadłużenia sektora publicznego (45 mld zł na 780 mld zł) to ten dług właśnie ma być redukowany przy pomocy nowej ustawy, której projekt przygotowuje resort finansów. Minister Rostowski chce, aby już w roku 2012 deficyty budżetów jednostek samorządu terytorialnego wynosiły nie więcej niż 4% ich dochodów, w 2013 -3%, w 2014-2% i w 2015 nie więcej niż 1% ich dochodów. Jest to, więc próba poważnej zmiany reguł gry, podczas jej trwania. Już w tej chwili w ustawie o finansach publicznych istnieją ograniczenia zadłużania się jednostek samorządu terytorialnego. Dług jednostki samorządu terytorialnego nie może być wyższy niż 60% wykonanych dochodów, a koszty jego obsługi nie mogą być wyższe niż 15% planowanych dochodów budżetowych. Przestrzegania tych progów pilnują Regionalne Izby Obrachunkowe, które opiniują każdy projekt budżetu i ich negatywna ocena, w sytuacji, kiedy projekt nie przestrzega tych zasad, nie pozwala na jego uchwalenie.
2.Wiadomo, że lata 2012-2015 będą okresem, kiedy samorządy będą finiszowały z realizacją inwestycji współfinansowanych z budżetu UE na lata 2007-2013. Projekty te mają to do siebie, że potrzebny na ich realizację jest nie tylko wkład własny sięgający przynajmniej 20-30% kosztów inwestycji, a często samorząd musi mieć środki finansowe na pokrycie całości jej kosztów, które dopiero po zakończeniu, są refinansowane. Samorządy nie mają, więc wyjścia, jeżeli chcą wykorzystywać środki unijne, muszą pożyczać pieniądze, bo nie mają takich ilości własnych środków finansowych. Wprowadzenie tego rodzaju limitów, grozi, więc paraliżem procesu inwestycyjnego samorządów i w ostatecznym rachunku może spowodować niewykorzystanie środków unijnych postawionych do dyspozycji naszego kraju w obecnej perspektywie finansowej. Zaniechanie inwestycji samorządowych to także brak dodatkowych wpływów z podatku VAT od zakupów dóbr inwestycyjnych i podatków dochodowych zarówno od firm jak i pracowników realizujących te inwestycje. Ministra Rostowskiego to wszystko jednak nie interesuje, jemu muszą się zgadzać słupki stąd determinacja i próba wręcz łamania kołem posłów koalicji rządowej, aby przegłosowali jego propozycje.
3. Zbuntowali się jednak samorządowcy i to w większości ci z Platformy a jeden z nich prezydent Gdańska Paweł Adamowicz stwierdził w jednym z wywiadów, że Rostowski swoimi insynuacjami obraża samorządowców. Nie chcąc dopuścić do pogłębienia się sporów pomiędzy resortem finansów i samorządowcami do rozwiązania konfliktu, został rzucony znany rządowy strażak Minister Michał Boni. Zamiast gilotyny, którą zaproponował Rostowski, Boni sugeruje wprowadzenie indywidualnych wskaźników zadłużenia dla poszczególnych samorządów, ale i to rozwiązanie nie przekonuje samorządowców. Większość z nich mówi, że długi samorządów są już skutecznie ograniczane ustawą o finansach publicznych, a wprowadzenie jakichkolwiek dodatkowych ograniczeń przyniesie więcej szkód niż pożytku. Ciekawe jak na tę wojnę zareagują posłowie rządzącej koalicji i czy będą gotowi kosztem samorządów uratować skórę Ministrowi Rostowskiemu, który wysyłając informacje o oszczędnościach do Brukseli zapisał tam oszczędności samorządów, mimo że te rozwiązania nie zostały jeszcze uchwalone? Zbigniew Kuźmiuk
Wartość dowodu spada Odnoszę wrażenie, że prowadzone przez polską prokuraturę śledztwo jest jakimś marginesem w sprawie wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej Z Wiesławem Johannem, sędzią Trybunału Konstytucyjnego w stanie spoczynku, rozmawia Paulina Jarosińska
Po rozmowach polskich prokuratorów z przedstawicielami rosyjskiej prokuratury w Moskwie dowiedzieliśmy się m.in., że niebawem polscy biegli zbadają oryginały czarnych skrzynek. Pytanie: Dlaczego tak późno? - Należałoby w tej materii uporządkować kilka spraw. Pomijam już wszystkie nieprawidłowości związane z decyzją o wyborze podstawy prawnej śledztwa, tzn. konwencji chicagowskiej, której wybór był już wystarczającą porażką godzącą w interes nie tylko całego postępowania, lecz także w interes narodowy. Tę sprawę na razie zostawiam, o niej już wielokrotnie dyskutowano. Od wielu miesięcy przekonywano nas, że polscy biegli dysponowali zapisem z czarnych skrzynek. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której kopia różni się od oryginału. Ostatnie doniesienia oznaczają, że albo nas okłamywano i rok temu dostaliśmy jakiś niepełny materiał, albo teraz polscy biegli będą badali te zapisy na nowo. Po co mieliby to robić, skoro już zapisy zbadali w ubiegłym roku? Mam ogólnie bardzo krytyczny stosunek do sposobu prowadzenia śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej i postawy polskich organów ścigania, a te ostatnie informacje tylko mnie w nim przekonują. Okazuje się, bowiem, że polscy prokuratorzy nie są w stanie zdobyć podstawowego dowodu i dokonać jego analizy. Odnoszę wrażenie, że prowadzone przez polską prokuraturę śledztwo jest jakimś marginesem w sprawie wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. Czy materiał, który otrzymała polska strona prawie rok temu, był niepełny? Jeśli nie, to, dlaczego dopiero teraz nasi biegli mają dostęp do oryginałów czarnych skrzynek? Czy oryginał jest inny od kopii? Jesteśmy w niezwykle trudnej sytuacji. Po czternastu miesiącach otrzymujemy informację, że polscy biegli "pod nadzorem" rosyjskich ekspertów będą mieli możliwość zbadania oryginałów czarnych skrzynek. Pod nadzorem, czyli niesamodzielnie zbadają podstawowy w śledztwie dowód. Z wymiarem sprawiedliwości mam do czynienia już pięćdziesiąt lat i trudno mi sobie wyobrazić, że polski śledczy ma pracować pod czyimś nadzorem. Czy to oznacza, że jeśli nadzorujący będzie miał jakieś wątpliwości, co do wykonywanych przez polskiego biegłego czynności, wówczas będzie miał prawo je przerwać? Nadzór oznacza kontrolę. Albo polska prokuratura ma autonomię, albo jej nie ma i podlega całkowicie woli rosyjskich organów. Mało tego, ten komunikat jest przez polską prokuraturę przedstawiany, jako "sukces"...
A trudno sukcesem nazwać sytuację, w której jedna ze stron jest zupełnie zależna od drugiej i musi miesiącami czekać na wgląd do zasadniczych dla śledztwa materiałów... - Oczywiście. Nie można absolutnie nazwać tego sukcesem. Jaki ma być efekt tych badań? Okazuje się, że zostaliśmy w ubiegłym roku po prostu oszukani.
Nie wiadomo dokładnie, kiedy, ale do Polski ma wrócić wrak samolotu - latem mają rozpocząć się prace nad jego przeniesieniem. - Moje pytanie brzmi:, W jakim celu? Z punktu widzenia postępowania karnego wrak nie ma już żadnego znaczenia. Jako dowód w sprawie powinien on wrócić do Polski już następnego dnia po katastrofie. Samolot Tu-154M był własnością państwa polskiego i tylko ono powinno nim dysponować. Jakie dzisiaj ma znaczenie badanie tego wraku - pociętego, zniszczonego, zardzewiałego, który miesiącami leżał pod gołym niebem? Weźmy pod uwagę przeciętny wypadek drogowy. Biegli mają ustalić, kto za niego odpowiada, kto zawinił. Proszę mi powiedzieć, jakie znaczenie w takim postępowaniu miałaby ekspertyza samochodu dokonana po roku od wypadku - samochodu zardzewiałego, bez jakichkolwiek śladów, które mogłyby być dowodem w śledztwie? Nasi prokuratorzy natomiast chlubią się faktem, że wrak wróci do Polski po kilkunastu miesiącach od katastrofy i będzie przedmiotem badań. To nie jest żaden sukces, ale gigantyczna porażka polskiej strony, w tym przede wszystkim polskiego wymiaru sprawiedliwości! Przekonywanie opinii publicznej, że mamy do czynienia z jakimś sukcesem, jest działaniem czysto propagandowym. Nie przybliżono nas do poznania prawdy nawet o krok. Wciąż tkwimy w tym samym miejscu.
Zwrócony polskiej stronie wrak nie będzie miał już żadnej wartości dowodowej? Według Pana, nie ma szans na to, aby jeszcze zachowały się na nim ślady pomagające ustalić nowe okoliczności katastrofy? Przecież zdarzają się wypadki lotnicze, w których wrak maszyny wydobywany jest po jeszcze dłuższym czasie np. z oceanu, a mimo to prace nad takim wrakiem są podejmowane, ba, ich wyniki bywają nawet kluczowe w śledztwie. - Jedną z podstawowych czynności śledczych w każdym postępowaniu są oględziny miejsca zdarzenia i przedmiotów, które na tym miejscu się znajdują - to jest rutynowa czynność zarówno w wypadku drogowym, włamaniu, jak i w przypadku katastrofy lotniczej. Pierwszą zasadniczą czynnością jest wykonanie dokumentacji miejsca zdarzenia i oględziny wszystkich przedmiotów, które mają bezpośredni związek ze zdarzeniem. Takie są zasady kryminalistyki. Oczywiste jest, że im wcześniej te oględziny zostaną wykonane, tym mają one większą wartość dowodową. Spójrzmy teraz na wrak rządowego samolotu Tu-154M rozbitego pod Smoleńskiem 10 kwietnia. Wszyscy widzieliśmy nagrania przedstawiające funkcjonariusza służb Federacji Rosyjskiej tnącego i tym samym niszczącego wrak maszyny w niedługim czasie po tragedii. Dopiero po kilku miesiącach ten sam wrak został przykryty brezentem. Moim zdaniem, istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że kluczowe ślady zostały zatarte. Nie twierdzę, że na wraku nie ma żadnych śladów. Dobrze, że on nawet po takim czasie wróci do Polski. Jednakowoż oględziny po czternastu miesiącach nie mogą mieć takich samych rezultatów jak natychmiast po katastrofie. Przytoczyła Pani przykład z maszyną wydobytą z morza po długim czasie od zdarzenia. Owszem, takie sytuacje się zdarzają. W podobnych przypadkach najczęściej wpływ mają czynniki zewnętrzne, nazwijmy je atmosferycznymi. Raczej nie zdarza się, aby wkład w zniekształcenie leżącego w szczątkach na głębokości kilkuset metrów wraku miał czynnik ludzki. Natomiast wrak samolotu był poddawany cięciu i niszczeniu za całkowitym przyzwoleniem konkretnych ludzi. Zatem podstawowy dowód rzeczowy był systematycznie niszczony, a więc jego wartość dla sprawy jest, w mojej ocenie, bliska zeru. Inną wartość dowodową ma badanie wraku samolotu pod kątem pirotechnicznym, laserowym, biologicznym, chemicznym wykonane od razu po katastrofie, a zupełnie inną będzie miało dzisiaj. Podkreślę raz jeszcze: nie uważam, aby wrak, który zawsze był własnością strony polskiej, był zupełnie nieużyteczny. Pragnę tylko zaznaczyć, że jego wartość, jako dowodu w sprawie z każdym dniem spada.
Czy nie spotkał się Pan z sytuacją, w której dowód w sprawie, pomimo że był zmodyfikowany przez czynniki zewnętrzne i zwrócony po długim czasie - był użyteczny dla śledztwa? - Oczywiście, że zdarzają się wypadki, w których np. narzędzie zbrodni odnajdywane jest po wielu latach i istnieje szansa, że jakieś ślady wnoszące nowe przesłanki do śledztwa na nim będą. Tutaj jednak mamy do czynienia ze zgoła inną sytuacją: możemy domniemywać, że w przypadku wraku samolotu ślady były celowo zacierane, co w pewnym sensie blokuje obecnie możliwość przeprowadzenia rzetelnych badań. Ślady chemiczne np. są poddawane działaniom atmosferycznym. Upływ czasu - co zupełnie oczywiste - jest niekorzystny dla wartości dowodu.
I wciąż zadajemy sobie pytanie: Czy takiej sytuacji można było uniknąć? - Prawda jest bolesna: to Rosjanie od początku dyktowali warunki. W normalnych warunkach międzynarodowych, to znaczy, gdyby zdarzenie miało miejsce na terenie innego państwa europejskiego, sprawa wyglądałaby zapewne inaczej. Błędem podstawowym i fundamentalnym było całkowite poddanie się warunkom strony rosyjskiej. Na ile polska strona w ogóle uczestniczy w tym śledztwie? Moim zdaniem, nie uczestniczy. Godzi się tylko na to, co dyktują przedstawiciele Federacji Rosyjskiej. W obecnej sytuacji jest tylko jedno wyjście, aby śledztwo smoleńskie "uratować". Dokonałoby się to, gdyby została powołana międzynarodowa komisja do zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Na razie jednak widzimy usilne starania obecnej władzy, aby taka komisja nie powstała. Moim zdaniem, mogłyby ją powołać instytucje Paktu Północnoatlantyckiego - w końcu Polska jest jego członkiem, a na pokładzie rządowego samolotu znajdowali się natowscy generałowie. Taka komisja mogłaby pomóc w śledztwie smoleńskim i - co ciekawe - wskazywało na to wielu zachodnich komentatorów. Rosji, bowiem nie zależy na wyjaśnieniu katastrofy, a polska strona staje się całkowicie podległa działaniom strony rosyjskiej. Dziękuję za rozmowę.
Zaskakująca i przemilczana książka Albina Siwaka Albin Siwak – „Bez strachu„ t.2 strony 368-369, wydanie 2010 r. „(…) A jeśli idzie o zachowania i przeszłość to myślę, że warto, żeby ludzie wiedzieli, jaki był i co mówił obecny nasz premier Tusk. I nie piszę tego wspomnienia żeby człowieka pognębić, bo przecież nie jemu jednemu zdarzyło się powiedzieć coś nie tak jak trzeba. Może i nawet dziś tak nie myśli będąc premierem i zabiegając o prezydenturę, może wyrósł z tej piramidalnej głupoty, taką mam nadzieję i wątpliwości. Otóż w 1992 roku, po powrocie z Libii zaprosił mnie do siebie dyrektor jednej z firm, mającej kontrakt w Libii. A że zżyliśmy się i uważaliśmy się za przyjaciół, to zaprosił mnie do siebie do Gdańska. Było to tuż po upadku rządu Bieleckiego i Zarząd Główny Związku Kaszubów Polskich robił drugi Kongres Kaszubski. Przyjaciel, jako biznesmen sponsorował ten Kongres, gdyż czuł się Kaszubem, a wtedy była moda na sponsorowanie, gdyż prawie wszystkie zarządy główne były biedne jak myszy kościelne. Więc ten mój przyjaciel otrzymał zaproszenie na dwie osoby i to w pierwszym rzędzie. Nie byle, jaką sensację wywołała moja gęba, znana wtedy z telewizji. Więcej robiono nam zdjęć niż siedzącym w prezydium. Donald Tusk był wtedy wice przewodniczącym Zarządu Głównego i miał oczywiście programowe wystąpienie. Cała impreza odbywała się w domu technika w Gdańsku przy ulicy Ratajskiej 6. Głos zabrał pan Tusk 13 czerwca, mówiąc tak: „Moje wystąpienie ma charakter programowy, by rozpisać go na kierunki działań i wcielać w życie, nosi to wystąpienie tytuł Pomorska Idea Regionalna, jako zadanie polityczne„ Przedstawił w nim swój program pełnej autonomii dla Pomorza (Kaszub), które powinno posiadać, nie tylko własny rząd, ale własne wojsko i własne pieniądze. Słuchałem osłupiały, czy on mówi to poważnie, czy też za chwilę powie, że żartował. Mój przyjaciel z tytułem doktora kazał mi bym go mocno uszczypnął, bo może śpi i śni mu się ta mowa. Ale to było poważne, nie żaden żart czy sen. Na taką mowę ksiądz profesor Janusz Pasierb i posłowie Szablewski i Feliks Pieczka, szefowie Wielkopolan i Górnoślązaków, oraz wielu innych delegatów wyraziło swe oburzenie. Oni nie widzieli Kaszub inaczej jak w Polsce, jak i Polski bez Kaszub. Poseł Feliks Pieczka wskoczył na estradę do mównicy i powiedział: „Oddzielenie Kaszub od Polski byłoby nie tylko przestępstwem wobec racji stanu, ale i wobec interesu Kaszub„. Przypomniał słowa hymnu kaszubskiego: „Nie ma Kaszub bez Polonii, a Polonii bez Kaszub„. Zrobiło się duże zamieszanie i wszyscy, którzy zabierali głos po Tusku w ostrych słowach potępiali mówcę, a niektórzy pytali się, czy dobrze się czuje. Mój przyjaciel, Kaszub z krwi i kości, nie mógł ochłonąć z wrażenia, że coś takiego mógł mówić Kaszub. Wiele osób długo nie mogło się uspokoić i wracało do tego, co usłyszeli od Tuska. Nic też dziwnego, że przewodniczący Rady Naczelnej Stronnictwa Narodowego w dokumencie, sygnatura akt VI NS rej.E.w.p.206, Kartuzy 22.VI.2005 rok, zadał takie pytanie: „Czy człowiek, który od wielu lat wykazuje działanie na rzecz dezintegracji Polski i narodu Polskiego może być premierem i kandydować na prezydenta? Gdzie i po co Polskę zaprowadzi„ (…)„
„BEZ STRACHU„ – WSTĘP [CZĘŚĆ I] Szanowny Czytelniku! Większość ludzi, otwierając nową książkę, pomija przedmowę. Uważają, że czytanie wstępu to strata czasu, bo i tak z książki dowiedzą się, co autor chciał czytelnikowi przekazać. Myślę jednak, że jeśli idzie o tę właśnie książkę, przedmowa jest w niej najważniejsza i wyjaśnia, dlaczego w ogóle została napisana. Pokazuje, jakie argumenty i zdarzenia, jakie decyzje różnych ludzi i formacji politycznych stały się przyczyną napisania tej książki. A jest tych wydarzeń bardzo dużo i szkodą dla ludzi byłoby, szczególnie dla młodych pokoleń, gdyby nie poznali historii, w dodatku niezbyt odległej. Uważny czytelnik powie, że autor nie powinien zajmować się historią, że są od tego ludzie z tytułami: doktorzy nauk, profesorowie, historycy. Teoretycznie tak. Oni właśnie powinni zająć się historią i obiektywnie, bez naginania faktów dla potrzeb jednego czy drugiego ustroju, pisać tę historię i przekazywać młodzieży. Ale tak nie jest. Każda formacja polityczna ma swoich historyków i oni, na potrzeby tej formacji napiszą taką historię, która danym politykom odpowiada. W dodatku ponad tymi formacjami politycznymi są pracujący dla nich ludzie, którzy pilnują, by tak kształtować historię, żeby ich ideologia, racja stanu, bohaterowie i hasła znalazły się na sztandarach. W oparciu o moje liczne spotkania z ludźmi, organizowane przez różne kluby, związki i domy kultury, śmiało mogę powiedzieć: całe pokolenia młodych Polaków nie znają historii swego kraju. I nie, dlatego, że nie chcieli się jej nauczyć lub nie posiadają odpowiedniego wykształcenia. Chcieli się uczyć, mają wykształcenie, często tytuły naukowe, ale od zakończenia II wojny światowej do tej pory żadne szkoły, ani uczelnie wyższe nie uczyły i nie uczą prawdziwej, rzetelnej historii. Zdarza się, że w domach dziadkowie mówią o tej historii i przekazują ją wnukom, ale to rzadkość. To wyjątkowi ludzie, którzy zapamiętali fakty i potrafią je przekazać. Zdarza się, że spotykam ludzi, którzy różnymi sposobami i drogami zdobyli dobrą historyczną literaturę, posiadają prawdziwą wiedzę o ostatnim stuleciu, ale jest ich mało i są za tę wiedzę tępieni. Moje życie było bardzo bogate w wydarzenia i decyzje, gdy znajdowałem się na wysokich szczeblach władzy. Znałem wielu ludzi, do których zwykły człowiek nie miał dostępu. Sposób życia i prostolinijność oraz szczerość potrafiły mi ich zjednać. Pozyskiwałem ich zaufanie i mogłem prowadzić z nimi szczere rozmowy. A był to czas, gdy również najwyżsi rangą działacze bali się mówić prawdę. Dziś mógłbym nie pisać o wielu z nich, gdyż moi przeciwnicy zaraz dorobią do tego historię, że była to zdrada, i że przyznawanie się do tych znajomości to hańba, bo to byli nasi najeźdźcy i ciemiężyciele. Ale i oni właśnie, gdy zaufali mi i gdy szczerze rozmawialiśmy, to mówili: „Nam, Rosjanom jest przykro, że oceniacie nas tak źle. To nie my nadaliśmy rewolucji te hasła i nie my ustanowiliśmy prawa i represje. Jesteśmy tak jak i wy Słowianami i powinniśmy żyć w zgodzie”. Ale to nie Słowianie zrobili rewolucję i nie Słowianie milionami mordują Rosjan. W gułagach i na zsyłkach – może niejeden zapytać, to, kto? Właśnie – Żydzi nie siedzą. To oni nas wsadzają i wydają wyroki. Gdy im mówiłem, że sam widziałem Rosjan w NKWD i że nie sami Żydzi są odpowiedzialni za te represje, odpowiadali mi:
„Tak, masz rację. Zawsze znajdą się ludzie, którzy dla kariery zdecydują się na współpracę. Ale czy wy, Polacy, w czasie okupacji hitlerowskiej nie mieliście zdrajców na służbie u Niemców? Było ich wiele tysięcy, bo po wojnie dokładnie ich liczono. A jak carska Rosja wami rządziła i okupowała wasz kraj to nie było wielu tysięcy zdrajców, którzy pracowali dla cara? Nawet wasi biskupi, po odzyskaniu niepodległości, byli sądzeni za zdradę, a nawet wykonywano na nich wyroki śmierci. Sami Żydzi dzielili się na tych, co idą na śmierć i tych, co ich dozorowali i bili. Przykładem jest getto łódzkie, gdzie policja była formacją żydowską. W każdym narodzie byli zdrajcy i zawsze będą. U nas, Rosjan, też byli w czasie wojny zdrajcy, mimo że w każdej chwili groziła im śmierć z rąk partyzantów. A w czasie, gdy władzę zdobyli Żydzi, to zdrajcy nie tylko, że niczego się nie obawiali, ale to oni ferowali wyroki śmierci i żyli jak władcy niezagrożeni, a odwrotnie: – nagradzani”. „Myślisz, że nie chciałbym żyć w kraju, gdzie sami sobą byśmy rządzili?” – mówił mi wiele razy Maszerow. Podobne rozmowy prowadziłem z marszałkiem Kulikowem i Piotrem Kostikowem. Trzeba by robić teraz nową, rosyjską rewolucję i obalić rządy Żydów – mówili, ale zaraz dodawali: „To obecnie niemożliwe, czuwają nad tym dobrze, mają we wszystkich strukturach władzy swoich ludzi, za samą taką rozmowę stracisz głowę”. „Przecież – mówił Maszerow – w czasie rewolucji państwa zachodnie, a szczególnie USA, posiadały dobrą wiedzę kto robi u nas rewolucję. Prezydent Woodrow Wilson powiedział w swoim orędziu w 1919 r., że rewolucja w Rosji to czysto żydowska rewolucja. Opanują całą władzę i zemszczą się na cerkwi rosyjskiej oraz inteligencji”. I tak właśnie się stało. Ja, Albin Siwak, mam ważne powody, żeby nie zabrać do grobu tego, co wiem i co usłyszałem od wielu mądrych ludzi pełniących różne funkcje partyjne i wojskowe. Wiem, że czytelnik może to potraktować, za chwalenie się znajomościami i układami, ale ja nie zabiegałem o te znajomości i układy. Wiem, że moi przeciwnicy wykorzystają to, żeby zrobić ze mnie zdrajcę i osobę zhańbioną takimi znajomościami. Przecież mógłbym o tym nie pisać, nie ściągać na swą głowę słów pogardy, ale uważam, że należy dać świadectwo prawdzie. Jeśli tacy ludzie jak ja nie napiszą, to napiszą to inni, pod dyktando Żydów. Ważne powody, które skłaniają mnie, by o tym napisać, to przede wszystkim fakt, że mało jest ludzi lub nie ma ich wcale, którzy by swą wiedzę posiadali od ludzi wiarygodnych. A przecież ojciec mój nie miał powodów, by kłamać, gdy wiele razy opowiadał mi o różnych ważnych wydarzeniach. Jego dwaj rodzeni bracia też nie. Wierzę im, gdyż potwierdziły to inne źródła. Ojciec mój służył dwadzieścia jeden lat w carskiej armii. Jego bracia też (jeden dziewiętnaście, drugi szesnaście). Służyli przed, w czasie i po rewolucji. Byli świadkami wielu wydarzeń historycznych, które były i są przekręcane na potrzeby różnej maści polityków i formacji politycznych. Ponadto życie i moja funkcja pozwoliły mi poznać wielu Polaków, których rodziców car zesłał z Polski na Sybir, a ich dzieci później były rozwożone po całym Związku Radzieckim zgodnie z potrzebami gospodarki i wojska. Ludzie ci przeżyli wiele tragedii i byli świadkami wielu zbrodni, a także ludobójstwa. Obok nich likwidowano tzw. wrogów Związku Radzieckiego, podciągając pod ten zarzut inteligencję rosyjską i każdego, kto miał odwagę mówić prawdę. Piszę to, jako Polak i patriota. Nie mogę obojętnie patrzeć jak Żydzi przekręcają historię Polski Ludowej, ustroju, który to sami stworzyli i w którym rządzili, sądzili i skazywali na śmierć. Jak z katów robią ofiary, jak również z katów robią zasłużonych i prawych obywateli, kryształowych i uczciwych. A tak nie było, ani w czasie rewolucji październikowej, ani przez cały czas do śmierci Stalina. To nie tysiące Rosjan zostało zesłanych na ciężkie roboty, to miliony jak obecnie szacują Rosjanie. W Polsce też nie chodzi o tysiące. Sama wschodnia Polska, czyli Kresy, to setki tysięcy Polaków wywiezionych w głąb Rosji. Okres Polski Ludowej to również czas zbrodni na polskich patriotach. Nawet samego Gomułkę uwięzili i szykowali mu proces o zdradę. A ilu przyjaciół Gomułki siedziało, ilu miało zasądzone wyroki śmierci. Cóż, więc mówić o zwykłym akowcu. Dziś nagłaśnia się to, a polscy działacze partii prawicowych naśladują i pochlebiając żydowskim kolegom nie mówią: „To komuna mordowała naszych ludzi”. Nie! Nie zająkną się, że sędziowie i kaci to byli Żydzi. MSW było całkowicie w ich rękach. Teraz odwraca się kota ogonem. Tak samo jest z mordowaniem Żydów czasie wojny. Ileż to artykułów dotyczyło tego, że to Polacy i polskie obozy, i że to właśnie tam ginęli Żydzi. Tomasz Gros opisał w „Sąsiadach”, że to Polacy wymordowali Żydów w Jedwabnem. A jeszcze przecież żyją świadkowie. Cóż będzie, gdy ich zabraknie? Okaże się, że to Polska wywołała II wojnę światową, że Polacy mordowali Żydów. Nie można patrzeć i milczeć, jak dobrze rozmieszczeni Żydzi znajdujący się w różnych formacjach politycznych i zajmujący odpowiedzialne stanowiska robią wszystko, żeby skłócić polskie społeczeństwo. I to im się dobrze, udaje. Żadna formacja polityczna, żadna ekipa rządząca, jakie do tej pory znajdowały się u władzy nawet nie próbowała budować zgody narodowej. Cały ich wysiłek idzie na to, by skłócić polskie społeczeństwo, żeby podzielić i poustawiać Polaków po różnych stronach barykady politycznej. Wiedzą dobrze, że takim skłóconym i podzielonym społeczeństwem łatwo jest rządzić. I ten fakt jest bardzo groźny, bo sytuacja w Polsce wymaga już od bardzo dawna zgody narodowej. Żydzi po mistrzowsku doprowadzili do tego, że w społeczeństwie brak jest instynktu samozachowawczego. Całymi latami wtłaczają do głów Polaków takie filmy i wiadomości, żeby otumanić społeczeństwo. Proszę tylko pomyśleć, jak nagłaśnia się i to wiele razy na wszystkich kanałach, parady gejów i lesbijek. Idą w tych pochodach przywódcy partyjni i popierają manifestacje i żądania „kochających inaczej”. Głośno jest na ulicy w sprawie nienarodzonych – a w Sejmie inne ustawy są mniej ważne niż ta, o której wyżej. Na potwierdzenie tego, co piszę: Polskie Radio Program I, w dniu 5 maja 2007 r. o godzinie 9.00 w wiadomościach nadaje apel do posłów i polityków. „Połączcie swe siły i nie patrzcie na podziały polityczne. Sprawa jest najpilniejsza i najbardziej potrzebna w Polsce”. -, O co chodzi? Oto do sądu wpłynęło 170 spraw o odzyskanie majątków. Są to spadkobiercy Niemców, którzy do II wojny światowej byli właścicielami tych gospodarstw, ale nie osiedlają się na nich, tylko je sprzedają i to nie Polakom, za duże pieniądze. Przypominam – mówi dziennikarz, że już ponad tysiąc gospodarstw spadkobiercy ci odzyskali i sprzedali na Warmii i Mazurach, ale naszym posłom, jak wielu ludzi mówi, ta sprawa jest obojętna. Mają oni własne, pilniejsze problemy. Problemy sprowadzające się do tego jak unurzać przeciwnika w błocie i skompromitować go w oczach ludzi, jak odebrać emerytury komuchom z MSW. Ale komu je odbiorą, jeśli propozycja ich przejdzie w Sejmie? Odbiorą nielicznym Polakom, którzy zostali w Polsce, bo 90% oprawców bierze wysokie emerytury, siedzi w Izraelu i śmieje się z tych zabiegów. Śmieją się, bo nasi przywódcy nie zrobią krzywdy swym braciom rozrzuconym po Zachodzie. – Odebrać oczywiście należy, ale oprawcom i katom Polaków, a nie nielicznym uczciwym ludziom, bo tacy też tam pracowali. Wolińska, Michnik oraz cała masa funkcjonariuszy SB wiedzą, że mają w Polsce dobrą obronę, a na państwo Izrael nikt ręki nie podniesie. Prasa w Polsce pisała, że Żydzi zażądali 15% wartości tego, co utracili, a nasi przywódcy oświadczyli, że należy im się nie 15% a 50% wartości utraconych majątków. Trybunał w Brukseli 2 i 3 maja 2007 roku nagłaśnia, że upomina rząd polski, który łamie prawa człowieka, bo nie pozwolił manifestować gejom i lesbijkom. Ale o najważniejszej dla Polaków sprawie cicho. Żaden polityk, żadna grupa społeczna nie wyszła na ulicę, żeby wymusić na Sejmie i rządzie uregulowanie własności na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Telewizja w Polsce pokazała w marcu 2007 r., że tysiąc polskich rodzin na Mazurach zostaje wyrzuconych z gospodarstw rolnych. – Ale, czy tragedia polskich rodzin obchodzi Żydów i ich popleczników? NIC. I tu nasuwa się pytanie, czyżby polskie społeczeństwo całkiem już zgłupiało? Idą na ulice w sprawach, w których porządny człowiek spaliłby się ze wstydu, a w sprawach wagi państwowej nie reagują. Tak właśnie prowadzi się barany na rzeź. Każdy polski rząd ma obowiązek budować zgodę narodową, a celowo tego nie robi. Taka jest brutalna prawda. I w tym miejscu mam prawo i obowiązek bić na alarm, pisać o tym, że to właśnie Żydzi nie szanują polskiego narodu. Wiedzą, że można nami Polakami manipulować, bo jesteśmy, niestety, naiwnym narodem i robią to po mistrzowsku. Dowodem na to, co piszę są fakty: Potomkowie Żydów cały czas odzyskują dawne domy, chociaż odbudowali je Polacy. Ile razy będą żądać odszkodowań? A polscy dziennikarze prześcigają się, pisząc jak bardzo pilna to sprawa – trzeba szybko wynagrodzić straty Żydom.O Polakach, którzy zostawili swoje mienie i domy za Bugiem nie napiszą ani słowa, że może trzeba by wynagrodzić tę stratę. Tu muszę z podziwem odnieść się do kunsztu i pomysłowości Żydów. Oni to potrafią zrobić doskonale. To jest, jak dobrze rozpisana partytura dla orkiestry. Nikt nie gra dla siebie. Wszyscy w tej samej sprawie, chociaż każdy w innej części świata. Wywołają taką presję, żeby załatwić sprawę po swojej myśli. A niby polscy dziennikarze występują w tej haniebnej sprawie po stronie Żydów. Nie bronią Polaków i ojczyzny. To jest tragiczne [...].
[...] MOŻE O WOLNOŚCI RELIGIJNEJ? Polacy wiedzą, że religia chrześcijańska jest częścią polskiej kultury i to mocno zakorzenionej. Dlatego tak zwalcza się katolicką kulturę, tak kpi się z niej i ośmiesza ją w filmach, sztukach i książkach. Proponuje się rozwiązłość w małżeństwie. W filmach pokazuje się i gloryfikuje modę, że można swobodnie zmieniać partnerów. – Może realizuje się w ten sposób prawo do tożsamości narodowej, o której to nieraz mówił papież? Nie! Przecież to już gołym okiem widać, że na siłę zmierza się do globalizacji… Co to znaczy? Globalizacji państw, a później kontynentów. To znaczy, że wszyscy będziemy obywatelami świata, a nie Polakami czy Żydami – oczywiście pod ich kontrolą. Chodzi o to, żeby zatracić narodowość i nie kłuć w oczy, że się jest Żydem. Może realizuje się prawo do wolności słowa? To pytam się Polaków, czy ktoś przeczytał w polskiej prasie, że Komisja Europejska zleciła badanie opinii społecznej na świecie: kto i co jest największym zagrożeniem pokoju na świecie? I kto przeczytał wyniki tego badania opinii światowej? Równoległe inna instytucja badała ten sam temat. Zadano to samo pytanie w piętnastu państwach Unii Europejskiej. Z badania opinii światowej, w tym unijnej, wynika, że państwa okrzyknięte zagrożeniem dla świata, czyli tzw. „osi zła” – wcale nie są na czele tej listy. Tak Iran i Korea Północna ze swoimi pociskami atomowymi, jak również Afganistan są na tej liście dalej. - Pierwsze miejsce w obu badaniach zajął Izrael. Szczególnie Holendrzy i Austriacy podkreślali, że Izrael zagraża, swoją polityką i sztuczkami, pokojowi na świecie. Oba badania miały zbliżony wynik. W badaniu światowym 68% osób uznało, że Izrael stwarza niebezpieczeństwo, a w europejskim także 63% wskazało Izrael. Oburzyło to ministra Natona Szarońskiego w Izraelu, który publicznie stwierdził, że to czysty antysemityzm. Środowiska żydowskie w USA zareagowały histerycznie na ogłoszone wyniki. Z wielu odpowiedzi prasy światowej jasno wynikało, że Izrael zachowuje się jak rozbestwiony i rozpuszczony bachor, roszczący sobie prawo do chuligaństwa światowego i nieliczący się z konsekwencjami tych czynów, a do tego udający pokrzywdzonego i niewinnego. Ja uważam, że antysemita to człowiek, który nie lubi Żydów. A tu nagle jest inaczej. Antysemita to ten, kogo Żydzi nie lubią.Ale nie jest tak, że jeśli jakiś naród zrobił narodowi żydowskiemu wielką krzywdę np. holocaust w czasie, którego miliony ginęły, jest obecnie zgodnie z prawdą historyczną potępiony. Nie przypomina się światu, że zrobiły to Niemcy hitlerowskie. O tym jak najmniej, bo nie można z Niemców robić sobie wroga. Przecież po wojnie kilka razy Żydzi dostali duże odszkodowania. Nie bije się krowy, która daje tyle dobrego mleka. Ale o Polsce i Polakach mówić można, że to my jesteśmy odpowiedzialni za tę zagładę. Takie żydowskie odwracanie kota ogonem. A kto spróbuje mieć inne zdanie, ten jest antysemitą. Jeśli Żydzi są tak inteligentni i mądrzy, to, dlaczego nie wyciągnęli wniosków ze swej historii? Nikt nie wyrzuca ze swego domu przyjaciół, którzy są pracowici, uczciwi i lojalni wobec gospodarza. Czyżby wszystkie państwa, które usunęły ten naród, myliły się w ocenie Żydów? Działo się to na przestrzeni wieków, a nie znienacka i bez uzasadnienia.
BEZ STRACHU – TOM I [CZĘŚĆ XI] Rozdział X – MORZE CZARNE Często zastanawiałem się, kto i dlaczego nazwał Morze Czarne właśnie w ten sposób. Bo z perspektywy pobliskich gór i wzniesień, jakie otaczają morze na Krymie, wcale nie wyglądało ono jak czarne. O każdej porze dnia, bez względu na pogodę i miejsce obserwacji, wszyscy mówili, że jest ciemnoniebieskie. Ja też byłem tego zdania, aż do chwili, gdy usłyszałem następującą historię z nim związaną. Będąc na Krymie w ramach tak zwanego pociągu przyjaźni poznałem wiele Polek i Polaków, których los jeszcze za czasów carskich zniósł na Daleki Wschód. Byli to zesłańcy, którzy odważyli się nie zgadzać z carską niewolą i próbowali różnej formy walki z uciskiem cara. Ich ojcowie w Polsce podjęli tę walkę, często nie zdając sobie sprawy, że wierne carowi służby, żeby wybrać z tłumu przywódców i patriotów, same wprowadzały w ich szeregi swoich ludzi.
Ci mieli za zadanie robić wszystko, żeby doprowadzić do wyjścia na ulice i wybuchu do powstania, bo tylko wtedy, można było rozpoznać, kto nim kieruje. Wcześniej osoby, które stały na czele grup i związków patriotów, były dobrze zakonspirowane i tylko wąska grupa najbliższych współpracowników znała nazwiska przywódców. Ale gdy dochodziło do powstania, wówczas przywódcy stawali na czele i wtedy właśnie byli rozpoznawani. Metodę wywoływania powstań i rozszyfrowywania w ten sposób, kto jest inspiratorem buntów w Polsce, przekazał polski Żyd, który w tych czasach miał w Łodzi największe fabryki tekstylne. Jego zakłady dostarczały na potrzeby armii carskiej duże ilości sukna i materiałów na mundury i szynele. Ale zakłady te, – jako nieliczne w Europie w tym czasie – produkowały już piękny jedwab i aksamit oraz całą gamę kolorowych wstążek. Dwór carski od dawna kupował i jeden, i drugi z tych towarów. Z racji dużych sum pieniędzy, jakie przekazywano za te materiały, właściciel często bywał w Rosji i było o nim głośno z racji jego bogactwa i przepychu, jakim się otaczał. Żydzi w tym czasie byli, jako naród prześladowani tak w całej Rosji, jak i krajach zajętych przez Rosję, ale nie dotyczyło to osób pokroju tego polskiego Żyda. Doradcy carscy donieśli carowi, że to wyjątkowo mądry Żyd i dobrze by było z nim porozmawiać o Polsce, bo przecież on tam żyje i produkuje, a że Polaków nie lubi, to pewnie podpowie, jak walczyć z buntownikami w Polsce. Zaproszono, więc Żyda do cara i w trakcie rozmowy zapytano się, co on by zrobił, żeby trzymać za mordę tych polskich buntowników. Ku zdumieniu cara i jego otoczenia Żyd powiedział, że na miejscu cara sam wywoływałby te powstania: „Normalnie nie możecie wyłapać przywódców, którzy buntują ludzi, gdyż są zakonspirowani i chronieni. Ale gdy już wybuchnie powstanie to przywódcy stają na czele tego buntu i widać ich, gdyż zagrzewają i kierują tymi walkami”, przekonywał. Wielu znających tę historię ludzi mówiło, że carowi ten pomysł bardzo się spodobał, nakazał, więc dobrze płacić tym, którzy wejdą w szeregi zbuntowanych i doprowadzać będą do częstych powstań, czyli jak wtedy mówili zaborcy – buntów.
Patrząc z perspektywy historycznej, to tylko powstania na Śląsku możemy zaliczyć do udanych. Wszystkie inne kończyły się klęską i ofiarami, po każdym takim powstaniu pędzono pieszo, bez względu na pogodę, wielkie kolumny polskich zesłańców na Sybir. Wielu padało z zimna i głodu po drodze, ale jakaś część doszła, a dziś znamy z licznych opisanych historii – jak tam żyli i co robili. Wiemy, że sporo uciekło, ale nie do Polski, tylko do Ameryki i wielu innych krajów. Mało natomiast wiemy o tych, którym w ramach carskiej łaski udało się wydostać z Syberii i żyli rozrzuceni w różnych republikach radzieckich. Jasno trzeba powiedzieć, że z reguły nie była to „łaska carska”, a wynikało to raczej z potrzeb gospodarki, nauki lub techniki. Wielu spośród zesłańców byli to przecież ludzie wykształceni, bo na przykład ci, którzy uciekli do Ameryki, zasłynęli tam, jako naukowcy rozwiązujący różne problemy w gospodarce i technice. Rosja zaś w tych czasach różniła się bardzo od Europy i świata, i za czasów Związku Radzieckiego mieliśmy liczne dowody tego jak bardzo są zacofani w wielu dziedzinach. Doradcy zaproponowali carowi tak zwane ułaskawienia, ale bez powrotu do Polski, przez co wielu byłych zesłańców po tym dekrecie żyło rozrzuconych po całym kontynencie rosyjskim. Byli wykładowcami na uczelniach, kierowali zespołami ludzi w fabrykach. Byli też na Krymie. Zapoznałem tam rodzinę polską, z którą nie tylko się zaprzyjaźniłem, ale pomogłem im wrócić do Polski. Pierwszy raz zetknąłem się z nimi w Jałcie na koncercie, jaki my Polacy daliśmy dla miejscowej ludności. Gdy zeszliśmy ze sceny, podszedł do mnie człowiek i ze łzami w oczach powiedział po polsku: „Panie, mój ojciec to śpiewa. My jesteśmy Polacy. Żona też i dzieci”. Tak prosił, żeby koniecznie zobaczyć jego ojca, w końcu uległem i pojechałem z nimi do ich domu. Ojciec już nie chodził, jeździł na wózku inwalidzkim, który syn mu sam zrobił z roweru. „Panie – mówił starzec. – Nogi mi połamało w morzu. Byłem nurkiem. Ja i mój brat. Brat zginął przy mnie w morzu”. Zaczął mówić chaotycznie, nerwowo, jakby chciał, żebym jak najwięcej z tego, co on nosi w sobie usłyszał. Ale tego dnia nie mogłem być u nich długo, raz z tego powodu, że przywieźli mnie samochodem radzieccy ludzie i byli świadkami tej rozmowy, mogłem, więc narazić na kłopoty i siebie, i ich rodzinę, a po drugie, dlatego, że mieliśmy jeszcze tego samego wieczoru jechać dalej na Krym. Widząc, że starzec płacze, obiecałem, że przyjadę do nich w drodze powrotnej, czyli za dwa tygodnie. I tak było. Gdy ponownie zamieszkaliśmy w Jałcie i mieliśmy wolne popołudnie od zorganizowanego zwiedzania i wycieczek, więc wsiadłem w trolejbus i pojechałem do nich. Nie ukrywali przede mną, że nie wierzyli, iż ponownie do nich przyjadę. Tym bardziej cieszyli się, a szczególnie ojciec tego, który był na koncercie. Musiałem zjeść z nimi obiad i wysłuchać najstarszego w rodzinie. „Pewnie się Pan dziwi, skąd myśmy się wzięli na Krymie” – zagadnął. „Na Krym nikogo nie zsyłano za bunty w Polsce. Przecież tu są lepsze warunki życia niż na Syberii, jest ciepło, są tanie owoce i warzywa” – powiedziałem. Ale nie dał mi mówić dalej. „Panie, to tak nie było, jak Pan myśli. Nie było tak za cara, jak jest tu teraz. A nas przywieziono tu nie za cara, żeby Pan pamiętał. Jeszcze przed rewolucją, tą w 1917 r. Przyjeżdżali do nas na Syberię carscy urzędnicy z policją i szukali ludzi zdrowych. Wtedy miałem dwadzieścia pięć lat. Byłem bardzo zdrowy. Brat o rok młodszy też był wyjątkowo zdrowy. Ojciec i matka mieli około pięćdziesiątki, ale trzymali się dość dobrze. Nie mówili, po co szukają takich zdrowych młodych mężczyzn. Zabrali nas obu, a rodzice zostali na Syberii. Żadne płacze i protesty nie pomogły. Przewieziono nas i paru innych do bazy marynarki wojennej w Kronsztadzie, lekarze przez parę dni robili nam badania. Wreszcie zrozumieliśmy, o co im chodzi, tu uczono nurków morskich. Zaczęto nas ubierać w skafandry i spuszczać pod wodę, coraz głębiej i dłużej. Nie wszyscy tę naukę wytrzymali, wielu zmarło po tych eksperymentach. My z bratem szczęśliwie przeszliśmy dobrze wszystkie próby i egzaminy. Byliśmy skoszarowani, jako żołnierze, ale z ograniczoną wolnością, nie wolno nam było wychodzić na miasto i brać udziału w uroczystościach, jakie się tu odbywały. To był czas tuż przed wybuchem rewolucji, która przecież tu miała swoją kolebkę, tu właśnie strzelała Aurora, rozpoczynając rewolucję. Tu także powstała pierwsza władza radziecka, co prawda nie kierował nią Lenin, a Trocki, ale niedługo gdyż go obalono i Lenin ze swą radą zaczęli stąd rządzić. Po tej rewolucji byliśmy niby wolnymi ludźmi, ale nie na tyle, żeby na przykład wsiąść w pociąg i pojechać do rodziców bądź ich ściągnąć do nas. Takiej wolności nie było. Mimo, że obaj z bratem pisaliśmy prośby i podania, żeby zabrać rodziców z Syberii do siebie, władza ciągle odpowiadała odmownie. Ja poznałem tu Polkę i ożeniłem się, a brat był kawalerem.
Żyliśmy bardzo skromnie, bo cały czas nie wypuszczano nas z wojska. Ratowało nas to, że pracowaliśmy w porcie lub na morzu i mieliśmy kolegów rybaków, którym uwalnialiśmy sieci rybackie zaczepione podczas połowu o wraki leżących na dnie okrętów, a oni odwdzięczali się nam rybami. Tak było kilka lat i my tu, w Leningradzie, bo tak nazwano, miasto, nie mieliśmy pojęcia, że nie cały Związek Radziecki jest pod władzą radziecką. Tego nikt nie pisał, nie mówiło o tym radio. Po siedmiu latach od wybuchu rewolucji październikowej kazano nam z bratem i moją rodziną pakować się gdyż przenoszą nas na Krym. Okazało się, czego nie wiedzieliśmy, że dopiero teraz wojska Armii Czerwonej wyzwoliły Krym i że są bardzo potrzebni nurkowie w Jałcie. Obaj z bratem otrzymaliśmy domki jednorodzinne, stare, bo mieszkali w nich miejscowi Tatarzy, których krótko przed naszym przywiezieniem tu rozwieziono rodzinami po całym terytorium Związku Radzieckiego. Stalin kazał rozproszyć ludność, która tu zamieszkiwała od dawna, z daleka od Krymu. Jeśli teraz ktoś patrzy na stare pałace hrabiego Woroncowa lub innych rosyjskich bogaczy czy na nowe, budujące się sanatoria i myśli, jak tu pięknie i dobrze, to się bardzo myli. Na Krym zwożono w dawnych czasach skazańców do pracy, a i dziś dalej od morza, gdzie są tereny bardzo mokre, gdzie panuje malaria i różne choroby, tam też pracują więźniowie, mówił mi były nurek, obecnie inwalida na wózku. - Ja musiałem przejść na rentę, a później emeryturę. To dla mnie straszna tragedia, do dziś śni mi się często to, co widziałem na dnie morza. Budzę się wtedy i modlę za tych, których tam widziałem i za brata. Proszę Boga, żeby więcej mi nie przypominał, tego, co przeżyłem w morzu. Boję się tego bardzo, ale nie chcę mówić – nie mogę, nie można teraz jeszcze” – powtarzał. Więcej na ten temat mówić nie chciał. Zaczął mnie bardzo prosić żebym pomógł jego synowi wrócić do Polski. „Ja stary jestem i chory, mogę już tu zostać i umrzeć, bo tu leży na cmentarzu mój brat. Zostanę, żeby jemu było raźniej. Ale, jeśli pan może, to błagam pana na Boga. Pomóż Pan staremu człowiekowi” – głos zamarł mu w gardle i łzy płynęły z oczu. Nie mogłem spokojnie patrzeć, bo i mnie dusiło coś w gardle. Wziąłem od nich wszystkie dane dotyczące całej ich rodziny, włącznie z danymi inwalidy, chociaż on się od tego wzbraniał. Był rok 1971, ja z kolei byłem wówczas mało znaczącym działaczem w partii. Przypomnę, że wstąpiłem do partii w 1968 roku i zaraz mnie wywalili, następnie, w niedługim czasie przyjęli i wtedy zaczynała się dopiero moja droga z partią. Natomiast w związkach zawodowych byłem jednak już znanym działaczem i zdążyłem pełnić szereg społecznych, ale wysokich funkcji. Zastanawiałem się, do kogo się zwrócić, żeby pomóc tym ludziom na Krymie. W tym czasie, za Gomułki było już podpisane porozumienie ze stroną radziecką o tak zwanej repatriacji ludzi narodowości polskiej. Gomułka wymógł to, najpierw u Chruszczowa, a później i Breżniew akceptował te powroty do ojczyzny. Tyle, że cały czas było to obwarowane konkretnymi przepisami, jeśli na przykład zawód tego, który chce wrócić do Polski, był dla gospodarki kraju niezbędny, to nie dostawał pozwolenia na powrót do Polski. Nie mieli trudności ludzie pracujący w kołchozach, ci mogli wracać. W sprawie, którą wspierałem, syn inwalidy też był nurkiem, a to zawód deficytowy, więc ludzie o takim fachu nie dostawali pozwoleń na opuszczenie Związku Radzieckiego. Dopiero w latach siedemdziesiątych w drugiej połowie dekady, gdy najpierw zostałem zastępcą członka KC, a później już członkiem, otworzyły się większe możliwości, żeby pomóc tym na Krymie. W ich imieniu złożyłem prośbę do władz radzieckich. Parę miesięcy nie odpowiadali, myślałem, że wyrzucili tę sprawę do kosza, ale kiedy byłem w Moskwie z delegacją Komitetu Centralnego, zostałem poproszony na rozmowę. Do hotelu, w którym byliśmy zakwaterowani, przyjechało specjalnie dwóch urzędników, przedstawili się, że są z urzędu, który rozpatruje wnioski i pozwolenia na opuszczenie Związku Radzieckiego. W bardzo uprzejmej rozmowie dopytywali się, co mnie łączy z tymi ludźmi, dlaczego osobiście napisałem prośbę o zgodę na ich wyjazd, od kiedy ich znam i zadawali cały szereg, według mnie głupich, pytań. „Ujęli mnie wielką miłością do ojczyzny, to raz, a po drugie należę do tych ludzi, których można ująć za serce – wbrew temu, co się o mnie mówi, że podobno jestem twardy. Każdy ma czułą strunę w sobie, trzeba tylko wiedzieć jak ją poruszyć. – To cała moja odpowiedź i jeśli od was to zależy, to proszę napiszcie tak, żeby ci ludzie mogli do Polski wrócić. Bardzo was o to proszę” – podkreślałem kilka razy. Myślałem, że trzeba będzie znów czekać parę miesięcy, ale stało się inaczej. W trzy tygodnie po tym przesłuchaniu w Moskwie, otrzymałem na adres członka KC zawiadomienie, że pociągiem turystycznym Semferopol-Berlin w dniu takim a takim przyjadą do Warszawy ci Polacy. Wtedy pociągi, które przewoziły turystów z Niemiec i Polski na Krym, nie kursowały regularnie, ale pod potrzeby. A zatem w tym przypadku nie czekano na transport zbiorowy, jakim co jakiś czas wracali Polacy do ojczyzny, tylko specjalnie załatwiono szybkie i dobre warunki tym ludziom. O to ja już nie prosiłem, to wyszło od nich z Moskwy. Gdy przyjechali, a z nimi dwoje dzieci w wieku szkolnym, no i ten inwalida na wózku, było dużo radości i łez też. Załatwiłem im hotel, bo tak się praktykowało, że nim znajdzie się ludziom pracę i mieszkanie to tymczasem oczekiwali w hotelu na koszt państwa. Wiedziałem, że szybko znajdę pracę dla nurka, zawsze ich przecież brakowało. Martwiłem się bardziej o to, czy dzieci podołają w szkole. Tam uczyły się po rosyjsku, chociaż język polski znały dobrze, ale mowa to nie to samo, co pisownia. W ciągu tygodnia syn inwalidy otrzymał pracę na Wybrzeżu i zaraz też otrzymali z odzysku mieszkanie. Odwiedziłem ich miesiąc od ich przyjazdu. „Jakie macie kłopoty?” – spytałem, gdy tylko przekroczyłem próg ich mieszkania. Ale nie usłyszałem odpowiedzi, zrobili natomiast coś, co mnie osłupiło i zatkało – cała czwórka, rodzice i dzieci, uklękła przede mną. Nie wiedziałem, co robić, a oni dalej klęczą i dziękują. „Jeśli natychmiast nie wstaniecie, to ja też uklęknę przed wami” – mówię i zaczynam to robić. Wstali, choć nadal mi dziękowali. Cieszę się, że wróciliście do Polski. Jak pan się czuje? – zapytałem inwalidę na wózku – ten wózek wyrzućcie na śmieci, takim nie można jeździć po ulicy, ja spróbuję załatwić coś lepszego” – zapewniłem ich. Na koniec mówię: „Dziś jestem tu przejazdem, ale za parę dni wpadnę na kilka godzin, jeśli pozwolicie”. Mimo, że nie chcieli mnie puścić, musiałem jechać dalej. Ponownie zajechałem do nich za miesiąc. Jechałem do nich w konkretnym celu, cały czas pamiętałem, co mówił mi na Krymie ten inwalida, że boi się spać, bo śni mu się to, co przeżył w morzu, kiedy zginął przy nim w wodzie jego brat. Tam na Krymie, w Jałcie mówił ten stary człowiek, że jego ojciec, który został z matką na Syberii, wywodzi się ze znanego rodu z czasów Polski pod zaborem carskim. Nazwisko Wyszomirski było znane tym, którzy brali udział w powstaniach. „Nawet nie wiedziałem, kiedy zmarli” – opowiadał. Z Jałty napisałem do rodziców i otrzymałem z urzędu odpowiedź, że już od paru lat oboje nie żyją. Mam takie samo imię, jak mój ojciec, bo u nas była taka tradycja, że najstarszy syn nosił imię po ojcu. No i ja też swemu synowi dałem takie samo imię. Czyli że mój ojciec był Stanisław, ja też Stanisław i syn mój tak samo” – mówił z dumą. Męczyła mnie jedna myśl. W dzieciństwie usłyszałem opowieść, którą teraz sobie przypomniałem. Mój ojciec, Józef Siwak służył w carskiej armii dwadzieścia jeden lat. Jego dwaj bracia też służyli. Michał, jeden z braci mego ojca, był kilka lat kierownikiem pociągów wojskowych. Jeździł po całej Rosji od granicy do granicy, a także do Chin i wielu innych krajów. Opowiadał, co zdarzyło się na Krymie, jak zajęła go Armia Czerwona. „Tu w Polsce nic już panu nie grozi” – zapewniłem go, gdyż widziałem, że ciągle się obawia szczerze mówić o tym, co przeżył. „Ja domyślam się, co zdarzyło się na morzu, gdyż będąc dzieckiem, słyszałem od swego ojca i jego rodzonego brata, że zatopiono bardzo dużo ludzi, że wywożono ich okrętami i zrzucano do morza. Czy to prawda?” – zapytałem. Siedzieliśmy naprzeciw siebie, blisko, patrząc sobie w oczy. „Panie Albinie, widzę, że jednak ludzie wiedzą o tej tragedii, że mimo tajemnicy, w jakiej ją trzymano, prawda się wydostała do ludzi i jest wśród nich. Ja tak też myślałem – dodał Stanisław, że nie da się tego ukryć na zawsze. Że ktoś, gdzieś, coś o tym powie i rozejdzie się jak każda prawda, której nie da się ukryć. Otóż, Panie Albinie, jak nas z bratem przewieźli tu do Jałty i zatrudnili w porcie, to wtedy już władza radziecka stacjonowała tu od trzech miesięcy. Pracowaliśmy z bratem dla marynarki wojennej. Było tu wtedy bardzo dużo zatopionych barek i okrętów oraz różnego sprzętu jak pływające dźwigi i holowniki. To wszystko utrudniało dostęp do nadbrzeży portowych, okręty i statki nie mogły dobić do przystani. Zaczęliśmy, więc wydobywać to wszystko, co uciekający z Krymu biali – jak wtedy nazywano przeciwników rewolucji – potopili. Kim oni byli? Ludzie, którzy uciekali przed Armią Czerwoną na Krym, a później drogą morską na zachód, byli bogaci, z reguły stanowili arystokrację carskiej Rosji. Krym bardzo długo nie był radziecki, gdyż państwa zachodnie przekazywały tu dużą pomoc. Uciekło, więc tu dużo wojska, a szczególnie oficerów i kadetów, synów bogatych ludzi. Otrzymywali broń i wszystko, co było im niezbędne do obrony. Bardzo długo nowa władza radziecka miała wokół swych granic wrogów i ciągle toczyła wojny, nawet przecież z Polską walczyli i doszli aż pod Warszawę. Krymowi dali, więc spokój, gdyż była tu mocna obrona, armie radzieckie były zaangażowane w innych miejscach. Ale przyszedł czas, że wzięto się i za Krym, a nie byle, jakie wojsko go zdobywało, tylko dywizje NKWD., Jakie to było wojsko i z kogo się składało to pan chyba wie? – spytał mnie Stanisław. – Więc zaczęła się zemsta za te lata, kiedy ginęli tu ludzie chcący ustanowić władzę radziecką. Myślę, że widział pan na Krymie jak dużo jest tam pomników na cześć tych, którzy zginęli z rąk białogwardzistów” – zwraca się do mnie starzec. „Tak, to prawda, co pan mówi. Zwiedzając Krym widzieliśmy w każdym mieście i miasteczku te pomniki” – przytakuję. „Więc kiedy zdobywali Krym, nacierające wojsko nie miało litości dla tych, którzy nie zdążyli uciec – ciągnął opowieść. – A uciec można było tylko jedną drogą – morzem. Rozgrywały się tu podobno niesamowite sceny, żeby tylko móc dostać się na okręt. Ludzie oddawali duże kosztowności i pieniądze, żeby wejść na pokład, ale mimo przepełnionych okrętów nie wszyscy zdążyli uciec przed Armią Czerwoną. Wiele spośród ludzi, którzy z całej Rosji szukali tu ucieczki, wpadli w ręce radzieckiej bezpieki. Dla złapanych zrobiono dwa obozy, jeden dla mężczyzn, a drugi dla kobiet i dzieci. Mężczyzn zaczęto wywozić okrętami, mówiono, że do Turcji, ale te statki zbyt szybko wracały. Wywożono tych ludzi nocą, a rano już wracały puste, ludzie wiedzieli, że nie mogły zdążyć dopłynąć do Turcji i z powrotem. Tak pozbyto się mężczyzn. Kobiety i dziewczęta dość długo służyły żołnierzom do rozrywki. Wreszcie uzgodniono, że będą przewiezione na Zachód, a tam już muszą sobie dać radę same. I rzeczywiście tak się stało. Pół roku później te kobiety zaczęły jednak wracać, ale już z papierami naszej władzy, że poszukują swoich mężów i braci. Były bogate, miały na Zachodzie rodziny, u których wcześniej już ulokowały swoje pieniądze w obawie, że tu rewolucja może im je odebrać. Nowa władza radziecka była teraz jednak biedna, sprzedawała, więc wszystko, co tylko Zachód chciał kupić, nie tylko złoto czy olbrzymie ilości drewna, ale na przykład jeden amerykański bogacz kupił ogrodzenie pałacu zimowego w Leningradzie, który był dziełem sztuki w metaloplastyce. Była, zatem zgoda władz radzieckich, by za duże pieniądze pozwalać odszukiwać bliskich, którzy zginęli w czasie ewakuacji z Krymu. Płacono duże pieniądze nurkom, by odnaleźć zatopionych – jak przypuszczano, – ale szybko się okazało, że brak chętnych do poszukiwań. Pierwsi dwaj nurkowie, jakich spuszczono do wody w rejon, gdzie byli zatopieni ludzie, doznali takiego szoku, że po wypłynięciu na powierzchnię wpadli w obłęd. Komisje lekarskie stwierdziły, że to na wskutek przerażenia w wodzie. To, że na dnie są trupy, nurkowie wiedzieli, po to ich przecież wynajęto, żeby szukali zmarłych. Ale nikt im nie powiedział, że mogą zobaczyć coś takiego.
Rzeczywiście, w morzu były zatopione barki z ludźmi, co mogło wskazywać na katastrofę na morzu, jednak zdecydowana większość mężczyzn byla zrzucona w otchłań z ciężarem uwiązanym do nóg. Do tej pory władza wymagała zezwolenia na poszukiwanie, brała też dobrą zapłatę za nurków, a ci swoją drogą brali pieniądze od rodzin poszukujących zwłok swoich bliskich. Teraz, od paru dni żaden nurek nie chce zejść pod wodę, a już są wzięte pieniądze od rodzin potopionych. Wezwano, więc wszystkich nurków do kapitanatu portu, tam czekała nas krótka rozmowa? Sami wyznaczamy pary nurków, które zaraz dziś rozpoczną poszukiwania. To jest rozkaz i nie ma od niego odwołania? – zakończył dowódca. Mnie razem z bratem wyznaczył, jako pierwszą parę tego dnia i od zaraz wypłynęliśmy w morze.
Sam parę razy poszukiwałem w zatopionych okrętach marynarzy i domyślałem się, co spotkali na dnie morza ci, którzy wpadli w obłęd. Jeśli ciało było na przykład uwięzione za nogi, to taki nieboszczyk stał w wodzie, a nawet się ruszał, bo poruszała go woda. Zatopieni mogą nie mieć twarzy, bo ryby mogły zjeść ciało. Podzieliłem się z bratem moimi doświadczeniami, przekonując, żeby się nie bał? Bądź blisko mnie? – prosiłem go, gdy już opuszczano nas w wodę. Rzeczywiście było tak jak myślałem, potopieni stali na swoich nogach i ruszali się raz w lewo, to znów w prawo.
Naszym zadaniem było odcięcie ich od ciężarów, do których byli przymocowani, po czym powinni sami wypłynąć na powierzchnię morza. Odcięliśmy z bratem kilkadziesiąt ciał i musieliśmy wypłynąć, gdyż kończył się już tlen. Będąc na powierzchni widzieliśmy, że ciała są wydobywane i wciągane na pokład. Po odpoczynku znów zeszliśmy na dno i uwalnialiśmy ciała jak poprzednio. Wyłowione ciała zwożono do chronionych magazynów marynarki wojennej i tam rodziny po uzębieniu, ubraniu i sobie znanych znakach szczególnych rozpoznawały swoich bliskich. Tych, których nie rozpoznano chowano nocą na cmentarzu. Następnego dnia dowódca, widząc, że obaj z bratem nie panikujemy, że zachowujemy się normalnie, powiedział: Nie będziemy puszczać nowych nurków. Może się różnie z nimi zdarzyć, wy już macie doświadczenie, więc będziecie i dziś nurkować? Tak, więc nurkowaliśmy, tym razem opuszczono nas trochę dalej od miejsca, gdzie wczoraj byliśmy. Na dnie leżała tam na boku duża barka, a obok niej kuter rybacki, tak że barka opierała się bokiem o ten kuter. Barka przygniotła kilka ciał, które nie dawały się spod niej wyciągnąć, więc brat podpłynął w miejsce, gdzie kuter opierał się o nią i znalezioną na dnie rurą podważył tak, żeby ruszyć barkę. Rzeczywiście barka zaczęła się ruszać i uwolnione spod niej ciała zaczęły wstawać. Zauważyłem jednak, że chyli się ona na naszą stronę. Zacząłem bratu pokazywać, żeby uciekał, bo może go przygnieść, ale on dalej ruszał tą rurą i chybotał barką. Ze skafandra, jakie wtedy mieliśmy, widok był bardzo ograniczony i brat prawdopodobnie nie widział, co mu pokazywałem. Zacząłem, więc podpływać do niego, kiedy nagle barka przewróciła się, przygniatając go. Ja poczułem ostry ból w obu nogach i na parę minut ogarnął mnie piasek i mętna, nieprzejrzysta woda. Gdy wzniecony upadkiem barki tuman brudów zaczął stopniowo opadać, zobaczyłem, że mam przygniecione obie nogi. Nożem, jaki miałem przy sobie, zacząłem kopać w ziemi, by uwolnić nogi. Bałem się o brata, mimo że był blisko, nie widziałem go. Udało mi się uwolnić nogi, ale zrozumiałem, że obie muszą być połamane. Ciągnąc się rękoma i wlokąc nogi za sobą dopłynąłem do miejsca, gdzie powinien być brat. Leżał przygnieciony bokiem barki, a jego skafander był zgnieciony, po czym wnioskowałem, że woda dostała się do środka i on na pewno już nie żyje. Ale nie chciałem go tak zostawić, łudząc się, że może jakimś cudem żyje. Leżąc obok, kopałem nożem w dnie, żeby go spod tej barki wyciągnąć. Wreszcie udało się zrobić trochę luzu i stopniowo wydostałem brata. Jednak nie żył. Obwiązałem go linką asekuracyjną i trzymając się jej, zacząłem nią szarpać, co było umówionym sygnałem, żeby nas wyciągać. Tak skończyło się moje nurkowanie i życie mego brata. Nogi, jak pan widzi, do tej pory są nieczynne. Oto cała historia, która mnie męczy i nie daje spać. To piękne morze to rozpacz i tragedia potopionych tam ludzi. To mój czarny los, jaki w nim znalazłem” – skończył opowieść. Usta mu drżały i głos się łamał, gdy to opowiadał. Musiał naprawdę mocno przeżyć to nurkowanie, gdyż tyle lat po tym wypadku, głęboko przeżywał tę scenę i śmierć brata. Stary inwalida na wózku patrząc mi w oczy powiedział: „Myśli pan, że na Krymie w Morzu Czarnym nie topiono dzieci?” „Myślę panie Stanisławie, że jeśli topiono całe rodziny, to i dzieci będące z nimi również”. Nie, nie to miałem na myśli, że z rodzicami razem topiono, ale to, że zatapiano statki, na których były wyłącznie małe dzieci do dziesiątego roku życia. Ja brałem udział z grupą nurków, gdzie otwieraliśmy pozamykane drzwi na statku celowo, żeby żadne dziecko nie wypłynęło na powierzchnię wody.
Opowiadali mi żołnierze, którzy tu byli wcześniej przede mną, a konkretnie jak dywizje NKWD wchodzące w skład Armii Czerwonej zdobywały cały Krym. Szacowano wtedy na oko, że było tu 50-70 tys. ludzi, którzy nie zdążyli uciec. Jak panu mówiłem, rozdzielano mężczyzn od kobiet, ale rozdzielano też kobiety i dzieci. Do dziś jest w Jałcie teren marynarki wojennej ogrodzony i dobrze pilnowany. Stoją tam duże magazyny portowe i to właśnie w nich trzymano tych ludzi. Dzieci były osobno i władza sprytnie oszukała rodziców mówiąc, że te dzieci nie mają ani toalet, ani właściwego wyżywienia czy spania. Dlatego podjęliśmy decyzję, że przewieziemy dzieci do jednego z pałaców hrabiego Woroncowa i tam dzieci będą miały dobrze. Użyto do tego celu spory statek pasażerski, który nie nadawał się już do eksploatacji, nawet nie miał już silnika. Żołnierze opowiadali mi – mówił pan Stanisław, – że umieszczono na tym statku 1.500 dzieci. Holownik zaczepił linę i pociągnął ten statek rzekomo do tego zamku, ale holownik wrócił, a statek nie. Ludzie domyślali się, co się stało, ale głośno nikt o tym nie mówił. Jak było to zezwolenie władz na poszukiwanie bliskich i krewnych to również wiele osób miało papiery, że wolno im szukać dzieci. Głosiło się wtedy, że statek zatonął, gdyż zaczepiło o wrak innego zatopionego okrętu. Mnie z bratem oraz innymi nurkami spuszczono do tego zatopionego statku. Drzwi nie tylko były zamknięte na klucz lub kłódkę. One były zaspawane i musieliśmy to przecinać, żeby je otworzyć. Widok nie do opisania. Wszystkie pomieszczenia na tym statku były zapchane dziećmi. Trzeba było każde dziecko wyciągać na zewnątrz i dopiero wtedy ono wypłynęło na powierzchnię wody. Nie wszyscy nurkowie mogli to robić. Wielu odmówiło mimo rozkazu dowódcy. Niech sobie pan wyobrazi, panie Albinie, co tam się działo, jak oni tonęli? Jaka rozpacz i wołanie o pomoc? Jakim człowiekiem trzeba być, żeby postąpić tak z dziećmi? Ja słyszałem już tu w Polsce, od Polaków – mówi pan Stanisław, – że radziecka łódź podwodna storpedowała przepełniony cywilami okręt [Wilhelm Gustloff]. Było na nim 10.614 osób i wszyscy poszli na dno. To jest też morderstwo. Natomiast te 1.500 dzieci było niewinne. Jaką nienawiść musieli nosić w sobie ci ludzie, którzy podjęli decyzję ich zamordowania? Ja myślę panie Albinie, że ludzie na świecie powinni modlić się do Boga o to, żeby więcej na świat nie przychodzili tacy ludzie, a szczególnie tacy jak Beria i Kaganowicz”. „Tu już wkraczamy w kompetencje Pana Boga, który takimi ludźmi jak pan ich wymienił, dopuszcza, że co jakiś czas zjawiają się na świecie”. „Panie – powtarzał Stanisław – ja do tej pory nikomu o tym nie mówiłem. Pan jest pierwszą osobą, której to opowiedziałem. Tam w Związku Radzieckim za takie gadanie można było zniknąć bez śladu. Ja po wyjściu ze szpitala cały czas czekałem, kiedy oni przyjdą po mnie. Nie wierzyłem, że zostawią mnie przy życiu” – wyjawił starzec. „Bo widzi pan, panie Stanisławie, wcześniej były w prasie artykuły, w których pisano, że podczas ewakuacji z Jałty zatonęły przeciążone barki z ludźmi” – odrzekłem. „No dobrze – odpowiadał Stanisław. – Na pewno, takie barki też zatonęły. Ale ludzie na tych barkach w czasie podróży nie mieli przecież u nóg ciężarów. Takie ciała wypływają same i morze wyrzuca je na brzeg. A te stały tam i czekały, żeby je uwolnić”. Tak, to są te ciemne strony historii rewolucji i nienawiści do rosyjskiej arystokracji oraz do ludzi wykształconych. Ktoś postanowił ich wykończyć, żeby już nigdy nie stwarzali władzy kłopotu. Rok po tej rozmowie ze mną pan Stanisław zmarł. Pojechałem na jego pogrzeb. Zadziwiająco było na nim dużo Polaków tych, co wrócili do Polski. Odszedł człowiek, który widział na własne oczy, do czego są zdolni ludzie, żeby rządzić światem.
Rozdział XI Generał Zygmunt Berling Jako siedemnastoletni chłopak wróciłem z Mazur do Warszawy z marzeniem odbudowy stolicy. Moim drugim pragnieniem było zostać wojskowym. Ale inwalidztwo całkowicie wykluczało wojsko, o którym mogłem rzeczywiście tylko ma-rzyć. Godzinami patrzyłem na równo maszerujących żołnierzy i oficerów. Rembertów, gdzie do dziś mieszkam, to nie tylko poligony i strzelnice, ale przede wszystkim uczelnie wojskowe, czyli kuźnia kadry oficerskiej. I chociaż co jakiś czas z powodów politycznych zmieniano nazwy tych uczelni, to najważniejsza zasada była i jest ta sama: wojsko, musi dobrze strzelać, prowadzić pojazdy itd., nieustannie się uczyć, bo przecież, co pewien czas wchodzą nowe technologie, nowe uzbrojenie, ale wojsko to przede wszystkim ludzie, których nauczono pięknie chodzić krokiem marszowym. To naprawdę było coś pięknego, gdy pluton czy kompania, a czasami cały pułk, dokonywał zwrotów w marszu i przed komendą „stój” przybijał w ziemię butami, aż ptactwo z po-bliskich drzew uciekało spłoszone hukiem uderzeń zelówek o beton. Przyglądając się wówczas żołnierzom, którzy zapewne, żeby tak chodzić wylali morze potu, myślałem o tym, żeby w czasach pokoju nauczyć mężczyzn porządnie chodzić. Przykro nieraz patrzeć, jak mężczyzna dwudziesto – czy trzydziestoletni nie umie iść jak należy ulicą, powinno się każdego brać na takie przeszkolenie. Ale to były marzenia, zupełnie nieprzystające do rzeczywistości. Nigdy nie pomyślałbym jednak o tym, że w swoim życiu poznam tylu wojskowych i to tak wysokiej rangi. A to, że będą przede mną stawać na baczność i salutować, absolutnie nie przychodziło mi do głowy. Tymczasem każdy służbowy lot samolotem, w kraju czy za granicę, miał to do siebie, że nim weszło się na pokład to dowódca – przeważnie generał, ale niekiedy pułkownik – składali członkowi biura meldunek o sprawności maszyny i celu lotu. Gdy zostałem członkiem Komitetu Centralnego to zdarzało się, i to dość często, że zapraszano nas na różne ćwiczenia i pokazy sprawności naszego wojska. Właśnie w takich okolicznościach poznałem generała Berlinga. Rano pojechałem na lotnisko wojskowe, skąd mieliśmy le-cieć do Szczecina-Dąbia na zakończenie ćwiczeń, obok mnie stała grupa generałów, z którymi się przywitałem, za chwilę doszedł generał Władysław Hermaszewski, rodzony brat polskiego kosmonauty, i zameldował generałowi Siwickiemu, że samolot jest gotów do startu. W czasie lotu generał Berling, siedzący parę foteli przede mną, zaczął się rozglądać, aż po chwili wstał i podszedł do miejsca, gdzie siedziałem z generałem Czyżewskim. Podał nam rękę na przywitanie i spytał, czy może obok usiąść. „Tak, siadaj” – odpowiedział Czyżewski. „To towarzysz Siwak” – przedstawił mnie Berlingowi. „A tak, tak wiem” – powiedział Berling. „Podziwiam was, że nie boicie się tej sfory wrednych ludzi. Uważnie czytam wasze wystąpienia” – dodał Berling. „Czemuś od nich odszedł?” – spytał Czyżewski Berlinga, na co tamten odpowiedział: „Za dużo tam cebuli”. „Co ty mówisz? Cebuli nie jadają, perfumują się i co ty tam czujesz?” – drąży Czyżewski. „Wacek, ja ci powiem tak. Żeby trzy razy dziennie brali prysznic i obleli się butelką francuskich perfum, to i tak Żyd z nich wyjdzie. Dlatego nie mogę z nimi siedzieć, rozumiesz?” – dodał Berling. „Czy nie boisz się tak mówić?” – zastanawiał się Czyżewski. „A co oni mogą mi jeszcze zrobić. Co chcieli to już zrobili. Zabić mnie chyba się boją” – dodał. Na platformie, z której oglądaliśmy wystawione pułki i przemarsz wojska, generał Berling trzymał się z nami. Tak samo w kasynie i w drodze powrotnej do Warszawy. Gdy po odejściu Berlinga, żegnałem się z Czyżewskim, ten stwierdził: „Traf chciał, że rzeczywiście w tej grupie generałów, gdzie usiadł Berling, byli generałowie w większości pochodzenia żydowskiego”. Później widywałem Berlinga wiele razy, czy to w loży honorowej w Sali Kongresowej na różnych uroczystościach państwowych, czy w pochodach pierwszomajowych na trybu-nie. Zawsze zamieniałem z nim parę zdań i miałem wraże-nie, że chętnie ze mną rozmawia. Raz byliśmy obaj wśród zaproszonych gości podczas wręczania awansów na wyższe stopnie generalskie i wtedy Berling spytał się mnie, czy ja zdaję sobie sprawę z tego, że jak na razie to ludzie, którzy mają odwagę źle mówić o Żydach, nie wygrają tej ba-talii. Mówię mu, że tak. „Ale ja, krytykując często kogoś, nie wiedziałem, że on jest akurat Żydem – tłumaczę. – Po prostu denerwował mnie sposób, w jaki ten człowiek podchodził do racji stanu. Później dopiero od przyjaciół dowiedziałem się, że ten krytykowany przeze mnie człowiek to Żyd. Ale moim celem wcale nie było krytykowanie Żyda, tylko towarzysza partyjnego, który swoimi decyzjami działał na szkodę Polsce. Przecież na gębie nie mają gwiazdy Dawida i ja nie rozróżniam, kto Żyd, a kto Polak” – odpowiedziałem Berlingowi. „To źle – stwierdził generał. – Poruszacie się po omacku, a wtedy łatwo samemu sobie nabić guza”. Wyjął wizytówkę i powiedział: „Tu jest mój telefon i adres. Zadzwońcie kiedyś i wpadnijcie do mnie do domu”. Po paru dniach zadzwoniłem i zgodził się tego samego dnia mnie przyjąć. W domu generała olbrzymi pokój pełen był książek i pamiątek z wojny, cały stół i biurko zajęte przez arkusze papieru zapisane ręcznie. A gdy zauważył, że ciekawie oglądam te zapisane ar-kusze – powiedział: „kończę i przerabiam to, co napisałem”. Usiedliśmy przy stole i żona generała, pani Maria, przy-niosła herbatę. Berling trzymał filiżankę w ręku i długo mi się uważnie przyglądał. Gdy odezwał się, nie mówił mi „towarzyszu”, jak do tej pory. „Panie Albinie, zaprzestań pan wojny z Żydami, bo oni tak to odczytują – powiedział. – Pan, strzelając, jak sam mi o tym powiedział, nie wie nawet, że trafia w Żyda. Ale oni są święcie przekonani, że pan doskonale wie, kim oni są i robi to celowo. Tej wojny z nimi nikt z Polaków nie wygra, a ten problem, musi dojrzeć jak owoc nim spadnie z drzewa. ONI sami, bardzo pośpiesznie pracują, a przez swoją chytrość i pewność pracują na nowy holokaust, który wcale nie w Polsce wybuchnie. Szkoda pana, bo jeśli zechcą – a widać już, że chcą – to zniszczą pana. Pół Polski uwierzy w wersję, którą o panu puszczą, a panu nie starczy życia, żeby się z tego szamba wygrzebać. Po to poprosiłem pana na tą rozmowę. Ja swoje już przeszedłem i znam ich metody i sposoby niszczenia ludzi” – powiedział Berling. Siedzieliśmy jeszcze z pół godziny, ale generał już mało mówił. Byłem przekonany, że on ma rację, że toczę walkę bez perspektywy, bez cienia szansy, że ktoś publicznie przyzna mi rację, nie mówiąc już o zwycięstwie. Kolejna uroczystość, jaka miała miejsce w Sali Kongresowej, odbywała się już bez generała Berlinga. Na jego po-grzebie tych najważniejszych osób, dzierżących władzę, oczywiście nie było, bo uważali go za swego wroga. Wszak do wrogów na pogrzeby się nie chodzi, tylko wysyła sobie wiernych, żeby zobaczyli, czy rzeczywiście zakopali go porządnie i nie wstanie. Upłynęło trochę czasu i gdy byłem już członkiem biura politycznego i przewodniczącym Komisji Skarg i Interwencji, przyszła do mnie pani Maria, wdowa po generale Berlingu z synem Januszem. „Panie Albinie, zaczęła swą sprawę – jak pan wie, mieszkamy w budynku dla wojskowych. Przysłali pismo, że mamy z synem opuścić ten lokal, ale dają nam nowe mieszkanie. Tyle, że syn ma żonę i dwoje dzieci, a ja chciałabym mieć osobno malutkie mieszkanie. Pomóż pan nam, prosimy” – błagała wdowa.
Zawsze, kiedy sprawa dotyczyła generałów, zasięgałem rady czy tylko informowałem o sprawie generała Jaruzelskiego, który z reguły kazał taką sprawę załatwiać pozytywnie. I tym razem tak zrobiłem. Generał Jaruzelski obarczył mnie przy tej okazji dodatkowym zadaniem: „Sprawę trzeba oczywiście załatwić tak, jak oni sobie życzą, ale można by od razu załatwić i drugi problem. Berling od paru lat pisał pamiętnik, możemy się tylko domyślać, co tam było. Dobrze, żeby ten pamiętnik nie dostał się w niepowołane ręce. Spróbujcie tak załatwić, żebyście pożyczyli ten pamiętnik” – polecił mi generał. Szczerze mówiąc to ja sam miałem od dawna chęć do-wiedzieć się, co generał napisał. Sprawę mieszkaniową oczywiście załatwiłem tak, jak chciała jego rodzina, ale na temat pamiętnika nie miałem odwagi napomknąć. Czułem, że jak tylko pożyczą mi ten pamiętnik to od ręki będę go musiał oddać Jaruzelskiemu. Nie mógłbym tego zataić, bo przecież generał mógłby się dowiedzieć, że pożyczyłem pamiętnik i nie przekazałem w jego ręce. Myśl o tym, by przejrzeć notatki Berlinga nie opuszczała mnie jednak i cały czas myślałem o tym jak by je pozyskać do przeczytania. Sprawę ułatwiły mi pewne zdarzenia. Jednego dnia, gdy odjeżdżaliśmy samochodem spod Komitetu Centralnego, bo miałem jechać do Lublina na konferencję wojewódzką, w tym momencie przyszła pani Maria z kwiatami, aby mi podziękować. Mówię, że nie za-biorę tych kwiatów ze sobą, bo zwiędną i szkoda ich tylko. „Ale odwiedzę panią w tym nowym mieszkaniu” – powiedziałem. Kazałem później oficerowi umówić się na tę wizytę, ale zaznaczyłem, żeby i syn był z nią wtedy w mieszkaniu. Gdy zajechałem z kierowcą i oficerem na miejsce, oboje już na mnie czekali. Zależało mi, by być pod-czas rozmowy bez świadków, więc wcześniej przeprosiłem kierowcę i oficera. Nigdy nie stosowałem takiej metody, żeby tych, co ze mną pracują wypraszać, gdy się spotykam prywatnie, chyba, że druga strona sobie tego nie życzyła, wtedy tak. Zostaliśmy, więc sami i zaczęliśmy rozmawiać jak im się żyje osobno. Zaczęli oboje mi dziękować i dawali do zrozumienia, że chcieliby jakoś wynagrodzić tak dobrze załatwioną sprawę. „Pani Mario – mówię, pani mąż zapracował nawet na lepsze. Szedł na ratunek Warszawie, a właściwie ludności Warszawy, przekroczył Wisłę. Dał z siebie wszystko, narażając się w Moskwie”. W tym momencie pani Maria powie-działa: „Gdyby pan wiedział, jakie mąż miał plany, co chciał zrobić, przekraczając Wisłę. Ale to, co planował nie pasowało Berii i Stalinowi do ich koncepcji politycznych. On chciał za wszelką cenę uratować te trzysta tysięcy młodych ludzi, którzy walczyli bądź przebywali wtedy w Warszawie”. „Pani Mario, największą dla mnie nagrodą byłoby prze-czytanie pamiętników męża. Czy moglibyście państwo mi je pożyczyć na tydzień?” – zapytałem. Ale nie odpowiedzieli ani tak, ani nie. „Niech pan zadzwoni do nas za tydzień” – zaproponowali. Nie zdawałem sobie sprawy, w jak poważne kłopoty wchodzę przez te pamiętniki. Za tydzień, na po-siedzeniu Biura Jaruzelski mówi: „Myślałem, że uda się przy okazji towarzyszowi Siwakowi zdobyć te pamiętniki Berlinga. Trzeba je koniecznie od nich uzyskać, zaproponować za nie dużą cenę i kupić. Jeśli nie uda się ich wykupić to innym sposobem, ale trzeba je od nich zabrać”. I dalej mówił Jaruzelski o Berlingu: „mógł w nich nieprzychylnie napisać o Związku Radzieckim za to, że go zdjęto z funkcji dowodzenia frontem nad Wisłą. Prawdopodobnie o wielu polskich generałach napisał źle, bo nie krył się z tym w rozmowach. Gdyby to ukazało się na Zachodzie, mielibyśmy duże nieprzyjemności z tego powodu. W tej sytuacji to za-danie powierzam Kiszczakowi i on musi znaleźć sposób, by je od nich dostać”. Zostało to przez Biuro Polityczne zaakceptowane, w tej sytuacji doszedłem do wniosku, że nie uda mi się przeczytać tych pamiętników. Ale mądre przysłowie mówi, że jak coś ma wisieć to nie utonie. Tak też było i z tą sprawą. Mój oficer ochrony zameldował mi, że pani Maria dzwoniła już kilka razy, gdy nie było mnie w biurze. I rzeczywiście wtedy ciężko było mnie złapać w Warszawie. Jeden dzień w tygodniu poświęcałem w gmachu KC na przyjęcia ludzi, z reguły było to wtedy od ósmej rano do 23 w nocy, kolejny poświęcałem na sprawy związków zawodowych w biurze na Mokotowskiej, też do późna w nocy. Trzeci dzień to z reguły zaplanowane konferencje wojewódzkie w kraju, gdzie być musiałem, a pozostałe trzy dni upływały na spot-kaniach z załogami różnych zakładów pracy. Ale na wizycie u pani Marii bardzo mi zależało, więc od ręki poprosiłem sekretarkę o połączenie. „Panie Albinie – mówiła pani Maria – mąż wynajmował mały letni domek na Mazurach od przyjaciela. My z synem i dziećmi jedziemy tam na sobotę i niedzielę. Zapraszamy pana w ten cudowny zakątek nad jezioro”. Podała mi adres i wyjaśniła, jak tam dojechać. Zakątek okazał się dobrze u-kryty w kompleksie pojezierza Iławskiego. W miejscowości Sarnówek kończyła się droga i dalej dojechałem już gruntową chłopską drogą do kilku drewnianych domków nad jeziorem. Ludzie wskazali mi, do którego z nich przyjeżdża czasami pani Maria z synem i wnukami. Po przywitaniu generałowa mówi do mnie: „Ja widziałam, jak bardzo pan nabrał chęci przeczytać pamiętniki męża. Pożyczyć ich panu nie możemy, ale tu proszę bardzo, niech pan sobie czyta. Mieliśmy wizytę od ministra Kiszczaka i chciano je kupić, ale syn się nie zgodził. Pomyślałam, że to znaczy, iż MSW podjęło zgodnie z decyzją Biura próbę pozyskania i zabezpieczenia tych pamiętników. Jak się im to nie udało teraz, to wymyślą coś innego, żeby je posiąść? Panie Albinie, na stryszku mąż miał swój pokoik. Tam spokojnie może pan sobie czytać pamiętniki, ale proszę nie wynosić ich z domu” – zapowiedziała. Czytałem już parę godzin i pani Maria przyniosła kanapki i herbatę. „Wie pan, zaczęła mówić – mąż ukochał to miejsce, ale nie mógł tu kupić działki, bo tereny te są włączone w park narodowy. Te kilka domków to ziemia chłopska, oni tu mieli stodoły na siano, bo wkoło piękne łąki. No, ale gdy na miejscu owych stodół pobudowali te domki, zrobił się wielki krzyk. Tyle, że pobudowali je ludzie wpływowi i dali sobie radę, żeby nie rozebrano ich domków. To piękne jezioro z licznymi zatoczkami i wysepkami ciągnie się od Iławy daleko na północ i nazywa się Jeziorak. Jutro syn przewiezie pana motorówką i sam się pan przekona, jak tu cudownie”. Ale nie popłynąłem, bo zależało mi na przeczytaniu całości pamiętników Berlinga. Następny dzień czytałem do wieczora. Odpisałem sobie sporo ważniejszych wspomnień z życia generała, a było ono tyleż ciekawe, co i trudne. Berling znalazł się w Moskwie w Zarządzie Głównym Związku Patriotów Polskich, w którym tylko on był Polakiem oraz Aleksander Zawadzki i Bogdan Sokorski. Reszta to byli Żydzi, którzy utworzyli już nowy polski rząd, chociaż Polska była jeszcze pod okupacją Niemców. Aresztowano Berlingowi żonę, która w jednym z gułagów na wschodzie zmarła z głodu i zimna. Znałem przecież własnoręcznie napisane pamiętniki W. Gomułki. One porażały faktami, które później A. Werblan wyczyścił, żeby nie kompromitowały Żydów. Ale tu wyzierała tragedia ludzi i kraju. Berling nie mógł otwartym tekstem mówić ani do oficerów z Katynia, Kozielska, Starobielska, Ostaszkowa, Korowa, ani do swych żołnierzy nad Oką, gdzie tworzył pierwszą dywizję WP. W sercu i głowie nosił plan, jak pomóc ojczyźnie. W tym czasie wśród Polaków, którzy znaleźli się w Związku Radzieckim, był najwyższym rangą wojskowym. Gdy miał te rozmowy pod Moskwą, to wówczas nie znał prawdy, że już część oficerów polskich nie żyje, Rosjanie nie pałali miłością do polskich oficerów, tym bardziej do generałów, ale dobrze wiedzieli, jaką przeszłość miał Berling, jakie ma poglądy polityczne, a w tej chwili potrzebny im był człowiek, który po opuszczeniu armii Andersa mógłby tworzyć polską armię na terenie Związku Radzieckiego. Berling opisuje, jakie miał kłopoty, gdy został już członkiem Związku Patriotów Polskich w Moskwie. Z obrzydzeniem opisuje ludzi, którzy stworzyli ten związek. Wanda Wasilewska oraz Berman też nie mieli do niego zaufania, wyrabiali u Stalina złą opinię o Berlingu. Stalin – jak pisał w pamiętnikach Berling – zdawał sobie sprawę, że nie ma żadnego wyboru, jeśli idzie o postawie-nie na czele Wojska Polskiego Polaka, któremu by zaufali Polacy zgłaszający się do wojska. Owszem byli w Związku Patriotów Polskich w Moskwie Polacy, ale tylko dwóch plus Berling, pozostali ludzie w związku to Żydzi. Bogdan Sokorski nie nadawał się na dowódcę armii, a Aleksander Zawadzki stawiał dopiero pierwsze kroki w wojsku i też do roli szefa pierwszej armii nie miał kwalifikacji. Stalin z dwojga złego wybrał mniejsze zło, czyli Polaków. Jak mocno podkreśla to we wspomnieniach generał Berling, Związek Patriotów Polskich w ogóle nie widział w swoich planach Polski, jako państwa, ale jako siedemnastą republikę. Na naradach często padały tam znane Polakom określenia typu „na h.. nam Polska”. Stalin, z tylko jemu znanych powodów, takich propozycji nie przyjmował, a nawet irytowały go te wnioski. Sokorski i Zawadzki zgadzali się z pomysłami Berlinga, by tworzyć polską armię, ale tylko wtedy, gdy byli sami, a już na naradach w związku nie pisnęli ani słowem, żeby poprzeć koncepcję Berlinga. „I tak już było – pisał Berling – z każdą sprawą. Przyznawali mi obaj rację tylko, gdy byliśmy sami. Wiele trudnych rozmów odbyłem ze Stalinem, nim go prze-konałem o konieczności powołania do życia Pierwszej Dy-wizji Polskiej. I tu doczytałem się czegoś - w co nie mogłem uwierzyć, że miało to miejsce” – notował generał. Wiele lat później po tym jak przeczytałem pamiętniki Ber-linga, byłem na Krymie na urlopie. Przebywali tam również na urlopach radzieccy dygnitarze, w rozmowie, z którymi usłyszałem taką oto wersję związaną dokładnie z sytuacją opisaną przez Berlinga. W rozmowie tej, uczestniczyłem wówczas nie tylko ja, ale i Marian Woźniak oraz generał Dziekan. Otóż, generał Berling po wielu rozmowach ze Stalinem przekonał go, że można by wcielić do polskiej armii polskich oficerów będących w radzieckiej niewoli – mowa tu o tych, którzy już zostali zamordowani w Katyniu i Miednoje. Wtedy kadry oficerskiej nowo tworzona armia polska w ogóle nie miała, tylko nieliczni byli ci, co mieli jakąś wiedzę i praktykę wojskową, a nawet wielu nie umiało czytać i pisać. Strona radziecka też nie dysponowała aż tyloma oficerami, żeby nam przekazać, poza tym chodziło o to, by nową polską armią dowodzili Polacy. Tak, więc na Krymie w rozmowie, w której brali też udział Dobrynin i Kulikow, Berling dostał od Stalina zgodę na spot-kanie się z polskimi oficerami i żołnierzami, którzy byli prze-trzymywani w obozie pod Moskwą. Stalin obwarował to jednak swoimi warunkami, mianowicie wszyscy, którzy zechcieliby wstąpić do nowej armii polskiej, musieliby – każdy indywidualnie – złożyć przysięgę słowną i na piśmie, jako dokument lojalności wobec władzy radzieckiej, Berling, ucieszony, zaraz pojechał na spotkanie do Polaków, ale nie był sam, bo Stalin rozkazał mu zabrać Wasilewską i opiekę radzieckiej bezpieki. W pamiętniku Berling w tragicznych słowach opisuje, jak przebiegało to spotkanie. Gdy polscy oficerowie dowiedzieli się, kto do nich przy-jechał to w ogóle nie chcieli wyjść z baraków na plac, gdzie miało się odbyć spotkanie. Dopiero rozkaz radzieckich dowódców tego obozu zmusił Polaków do wyjścia. Nie dali jednak dojść Berlingowi do słowa, nie milkły też gwizdy i okrzyki „zdrajca”. Kilka razy Wanda Wasilewska kazała Berlingowi wycofać się i odjechać. Sama poszła do baraku dowództwa radzieckiego i nie wychodzili więcej, bo jej też naubliżali i to nie przebierając w słowach. Długo nie dawali mi – pisze Berling – bym mógł coś po-wiedzieć. Gdy się stopniowo uciszyło, zacząłem mówić, że najważniejszą rzeczą jest ocalić życie. Czas ma to do siebie, że goi bolesne sprawy. Nie mogłem przecież – pisze Berling – krzyknąć:? Chodźcie do polskiego wojska, a w Polsce zobaczymy, co zrobić, jak będzie już po wojnie!?. Byłem otoczony kilkudziesięcioma funkcjonariuszami bezpieki i wiedziałem, po co oni tu przyjechali. Więc musiałem mówić, że teraz najważniejsze to pokonać wojska hitlerowskie i wyzwolić Polskę, że można to robić, ale razem z Armią Czerwoną. Liczyłem, że zrozumieją moje intencje, że domyślą się, o co mi chodzi. Niestety nie stało się tak. Zaczęli śpiewać coraz głośniej? Powstań, Polsko, skrusz kajdany, dziś twój triumf, albo zgon?. Znów zaczęli krzyczeć: Zdrajca!?. Tylko siedmiu oficerów wyraziło zgodę na warunki, jakie postawiłem – pisał Berling. Musieliśmy dostać większą ochronę, żeby nas nie ukamienowali, bo zaczęli rzucać kamieniami. Wściekła Wasilewska krzyczała na mnie? Widzisz, jakie masz pomysły! Daj im broń, to ci pokażą, do kogo będą strzelać!?. Było mi ciężko na sercu. Nie mogłem się pogodzić z myślą, że oto być może sami na siebie wydali wyrok, bo nie miałem wątpliwości, jak sprawę tę przedstawi Stalinowi Wasilewska. Ona, która nie tylko nie popierała inicjatywy stworzenia tu w Rosji polskiej armii, ale w ogóle razem ze swoim Związkiem Patriotów Polskich nie chciała, żeby po wojnie powstało państwo polskie” – zanotował Berling. Dodam w tym miejscu od siebie, że to stryjek późniejsze-go marszałka Polskiego Sejmu, będący wówczas w Związku Patriotów Polskich, mówił „na h.. nam Polska!”. Jego syn nosi oczywiście polskie nazwisko i też jest patriotą. Wracając do pamiętnika, Berling bardzo się obawiał reakcji Stalina na to, co zaszło w obozie. Przecież nie sam sprawował władzę, a wespół z ludźmi, którzy Polskę nazywali „bękartem”, z ludźmi żyjącymi nienawiścią do Polaków. Owszem, ci ludzie chcą Polski, ale jako republiki, gdzie porządek i spokój zapewniałaby Armia Czerwona a oni sprawowali by władzę i realizowali polecenia płynące z Moskwy. Ktoś, kto czytając to powie: „Człowieku, a czy nie było tak, że właśnie w Polsce realizowano polecenia z Moskwy?” będzie miał tylko częściową rację. Bo rzeczywiście trzeba było realizować główne kierunki polityki, dotyczące wszystkiego, co było związane z obronnością, czyli polską armią, ukierunkowywano politykę zagraniczną, trzeba było trzymać się podziału zadań, co który kraj ma produkować i dlaczego, żeby uzupełniać zapotrzebowanie innych krajów socjalistycznych. Ale reszta – i to wcale niemało – była w polskich rękach. Przypomnę tu czytelnikom, że właśnie w tym czasie w Polsce Ludowej wybudowano najwięcej kościołów, rzemiosło prywatne i ogrodnictwo wtedy kwitło. Niedowiarkom proponuję przeczytać roczniki statystyczne, żeby się prze-konali o prawdzie. W tym okresie jedynie Polska nie skolektywizowała rolnictwa, wszyscy pierwsi sekretarze KC mówili, że polskie rolnictwo będzie rodzinne, dziedziczone po rodzicach. Siedziałem na tym poddaszu i plan Berlinga wyłaniał mi się bardzo jasno. On myślał, że przekona polskich oficerów, że między wierszami wyczytają jakoś jego intencje – chciał nie tylko ich uratować, ale liczył, że dyskretnie będą mieli wpływ na swych podwładnych. Nie chodziło mu o to, żeby – jak oskarżała go Wasilewska – odwrócić broń na ruskich. „Tylko głupi robi sobie wroga na granicach swego państwa” – podkreślał. Liczył na to, że w powojennej Polsce nie musi być tak jak planował Związek Patriotów w Moskwie, że trzeba będzie wypracować formę współżycia z sąsiadami, nie tracąc nic z tego, co narodowe i polskie. Liczył, że uratowani oficerowie spuszczą z tonu i zrozumieją, że nie należy rzucać życia na stos jak śpiewali, ale chronić je, bo jest to dobro narodowe. jeśli polec za Ojczyznę to nie bezmyślnie, z fantazją, po polsku, ale w ostateczności. Berling pisał o tym, że ten śpiew głęboko go raził, bo nie wolno nikomu ryzykować i rzucać na szalę byt Polski. Minęło dziesiątki lat i w prasie z dnia 6-7 stycznia 2007 roku wyczytałem, jak polski profesor, doktor habilitowany Andrzej Romanowski pisze: „Powstań Polsko, skrusz kajdany, dziś twój triumf albo zgon. Te słowa – pisze Andrzej Romanowski – obrażają mnie. Obrażają najgłębsze moje uczucia, mój zmysł moralny. Sama myśl o tym, że Pol-ska może skonać jest zbrodnią. Wolno – pisze dalej profesor – oddać każdemu majątek, przynieść życie w ofierze, ale bytu Polski ryzykować nie wolno. Jej przyszłości ryzykować nie wolno ani jednostce, ani zbiorowości, czy organizacji jakichkolwiek ani nawet całemu pokoleniu. Bo Polska nie jest własnością tego czy innego Po-laka, tego czy innego obozu politycznego. Człowiek, który ryzykuje byt narodu jest, jak gracz, który siada do zielonego stołu z cudzymi pieniędzmi”. Słowa te pisze nie jak jakiś komuch – jak nazywają ludzi PRL-u, – ale jak człowiek, który miał odwagę PRL krytykować i wskazywać na tragiczne jego błędy. Dziś między innymi tematami, słusznie zwraca uwagę na szaleństwo rządzących, którzy – jak widać – zasiadają do tej gry nie tylko z cudzymi pieniędzmi, ale w ogóle bez nich, mając pełną gębę frazesów, że czynią to dla dobra Polski. Pisze dalej Berling, że Stalin po tym fakcie nie chciał już rozmawiać na ten temat. „Myślę – pisze Berling, – że Wasilewska jednak go przekonała, co do przyszłości losów polskich oficerów. My obecnie wiemy, że ich wymordowano. Jestem pewien, że szalę, żeby wymordować oficerów przechylili Wasilewska – pisał generał. Ona, jak pisało wielu autorów, była jakiś czas kochanką Stalina, ale i Beria przyjmował ją wielokrotnie na swej daczy, co nawet Sokorski na-pisał w swojej książce. Jeśli tak rzeczywiście było, to bardzo prawdopodobne, że ona tą kroplę przelała. W pamiętnikach generał Berling nawiązuje do Piotra Jaroszewicza, do jego relacji mówiącej jak Polaków przewożono w głąb Rosji, gdy ZSRR, z racji układu Ribbentrop-Mołotow zajęli polskie tereny. Jest to relacja wstrząsająca. Jaroszewicz był nauczycielem języka polskiego na terenie zajętym właśnie przez ZSRR. „Zimą w wagonach bydlęcych, bez ogrzewania i posiłku wieźli nas wiele dni na wschód, ludzie załatwiali się w słomę tam, gdzie leżeli. Pierwsze nie wytrzymywały mrozu dzieci. Nawet pochować ich nie dawano, zabierali martwe dzieci i na naszych oczach rzucali obok toru kolejowego w śnieg. Widać, że nie były pierwsze, ze śniegu sterczały rączki lub część ciała już tam leżących od dawna. Umieszczono nas w barakach, trzeba było je jakoś ocieplić i ogrzać. Jeść dawali raz na dobę. Piotrowi zmarła żona i tam ją pochował. Umierało dużo ludzi, bo nikt się nie troszczył, że ktoś choruje, że umierają też nie – wspominał Jaroszewicz. Jako, że znał rosyjski bardzo dobrze to Rosja-nie z tych robót zabrali go i przewieźli do Moskwy. „Gdy tworzyliśmy pierwszą dywizję, pisze Berling, Jaroszewicza przy-wieźli Rosjanie. Podobał mi się, był skromny i uczciwy, bardzo pracowity. Nie szczędził czasu, żeby nauczyć żołnierzy czytać i pisać. Z tej racji, że górował nad innymi swym wykształceniem, został oficerem i tak zaczęła się jego woj-skowa kariera”. Generał Berling, opisuje też zjawisko nieznane wcześniej w polskim wojsku, a mianowicie komisarzy przy dowódcach wojskowych. Przyznaje, że to utrudniało dowodzenie i podejmowanie szybkich decyzji na froncie. Z reguły komisarzami byli Żydzi, co jeszcze bardziej zaogniało sytuację. No, ale w Moskwie Beria musiał być pewien, co dzieje się wśród wojska i od tego nie było ratunku. Wiele stron zapisał w swym pamiętniku generał Berling o awansach ludzi pochodzenia żydowskiego, odnotowywał jak szybko i wysoko awansowali na wyższe stopnie, nie mając ani wykształcenia, ani praktyki. Czytając te fragmenty, zrozumiałem, dlaczego tak chciano pozyskać jego pamiętnik, szczególnie zaciekawiła mnie końcowa część jego wspomnień. Otóż Berling po nieudanej próbie uratowania polskich oficerów podjął drugą, jeszcze bardziej ryzykowną, za którą zapłacił utratą funkcji dowodzenia polską armią nad Wisłą. On wyraźnie pisał, że w Warszawie tych, którzy walczą w powstaniu i tych, którzy nie walczą jest około trzystu tysięcy ludzi, dodajmy młodych i zdecydowanych. Jego planem było uratowanie tych ludzi, wiedział, że w Związku Patriotów Polskich w Moskwie mówiło się o tym jak namówią Stalina, – bo Berii nie musieli, gdyż był to ich człowiek – żeby tych Po-laków usunąć z drogi do władzy w Polsce. Berling pisze, że nie ma na to dowodów, ale ma pewność, że właśnie ONI byli sprężyną do decyzji zatrzymania frontu na Wiśle i pozwolenia Hitlerowi na całkowite wymordowanie tej jakże cennej części narodu polskiego. Żywi – psuli cały plan koncepcji rządzenia Polską. Berling nie ukrywa w swoich pamiętnikach, że spodziewał się, że i jego wykończą. Plany patriotów pokrzyżował Gomułka, tworząc rząd, partię i Komitet Centralny w Lublinie, ale zgodził się przyjąć ich część do swego rządu, zresztą sami się po-ściągali do Polski. I Berling, i Gomułka pisali, że bardzo żałują, że odwiedli Stalina od jego decyzji, by wysłać wtedy wszystkich Żydów przebywających w Związku Radzieckim na Wyspy Sołowieckie. Stalin również czuł z ich strony za-grożenie i nie pomylił się z tymi przeczuciami. Dziś można z perspektywy czasu postawić pytanie: czy gdyby udało się Berlingowi przekonać pozostałych oficerów i żołnierzy polskich i ocalić od wymordowania trzysta tysięcy młodych ludzi w Warszawie, to czy Stalin po wojnie zdecydowałby się ich pozbyć lub zamknąć, czy też oni mieliby wpływ na losy Polski. Wracając do pamiętnika generała Berlinga, po przeczytaniu go chciałem się upewnić, co na ten temat znajduje się w archiwach w Komitecie Centralnym. Członkom Biura Po-litycznego wolno było czytać te dokumenty, ale musieliśmy pisać oświadczenia, w jakim celu chcemy poznać ich treść i podpisywać w tym oświadczeniu, że zachowamy tajemnicę. Znalazłem zapis, który pokrywał się z tym, co opisał w pamiętniku Berling. Różnica polegała na tym, że zapisy w archiwach sporządzali pracownicy Jakuba Bermana, a konkretnie L. Brystigerowa, więc oni te same sprawy zanotowali nieco inaczej. Jedynie treść depeszy Berlinga do Stalina jest wierna. Otóż Berling, gdy front doszedł do Wisły i zatrzymał się tam na parę miesięcy, widział sam, ale i miał notatki od oficerów Wojska Polskiego, że na już wyzwolonych terenach Urząd Bezpieczeństwa, – który prawie w całości był obsadzony Żydami – masowo aresztuje, torturuje w więzieniach i bez wyroków sądowych rozstrzeliwuje ludzi. Aresztowanymi byli przeważnie ludzie wykształceni i ci, którzy oficjalnie źle mówili o nowej władzy. Berling pisał, że są to duże ilości ludzi i jak dalej tak pójdzie, to wymordują większą część polskiego narodu. Nie mógł patrzeć na to obojętnie, a na jego uwagi nie reagowali, więc zdecydował się i wysłał depeszę do Stalina: „Błagam Was, towarzyszu Stalin, pomóżcie Polsce. Trzeba wyrwać z rąk międzynarodowych bandytów trockistów w U-rzędzie Bezpieczeństwa władzę. Jeśli dalej będą mieć władzę, taką jak mają to wymordują Polaków”. O tej depeszy wiedział tylko Drobner, ale niezwłocznie po-wiedział o niej Bermanowi. Wtedy Żydzi naradzili się i Radkiewicz zaproponował deportację Berlinga na wschód lub wydanie zgody na jego likwidację. Berman i Radkiewicz depeszowali w tej sprawie nie do Stalina, a do Berii, ale ten mimo swej ogromnej władzy uznał, że należy przekonsultować tę kwestię ze Stalinem. Stalin nie wyraził jednak zgody ani na deportację, ani na likwidację Berlinga. I takie dokumenty znalazły się w polskich archiwach, które osobiście czytałem. Stalin kazał wezwać Berlinga do Moskwy, nie przyjął go już osobiście, a zlecił załatwienie tej sprawy Bułganinowi. Ten prosto z mostu powiedział: „Wrócić do Polski na razie nie możecie i to jest w waszym interesie. Będziecie studiować, na Akademii Woroszyłowa. Był czas i okazja, żeby do tego nie doszło, ale wy sami i Gomułka odwiedliście Stalina od jego decyzji”. 4 października 1944 r. Berling został oficjalnie zdjęty z dowódcy armii Wojska Polskiego. Jak odnotowano w dokumentach decyzję tę podjęto pod naciskiem Komitetu Organizacyjnego Żydów Polskich, bo utworzony ZPP przekształcili już w Polsce w ten właśnie Komitet. Współcześni historycy powinni przeczytać te dokumenty znajdujące się w kraju, a na pewno są takie same w Moskwie, i odpowiedzieć na pytania: Czy generała Berlinga zdjęto z dowódcy I Armii Wojska Polskiego z powodu przekroczenia Wisły i pomocy Powsta-niu Warszawskiemu? Czy za depesze do Stalina, bo polskojęzyczne, – ale nie polskie! – środki przekazu wyrabiały u Polaków pogląd, że to Stalin zarządził, żeby Niemcy zdążyli wymordować w Warszawie polską inteligencję. A może to bardziej Żydom za-leżało na tym, żeby zginęli oni z rąk Niemców, a wtedy oni będą mieli czyste sumienie i mniej pracy? Wspomnę jeszcze, że Żydzi w archiwach KC i MSW mieli dokument, w którym Stalin wydał rozkaz generałowi Żukowowi, (ale nie marszałkowi), żeby powołać zespół w Ministerstwie Obrony i Ministerstwie Spraw Zagranicznych, i sporządzić razem listę Żydów polskich, deportować ich na wyspy Sołowieckie.
Taki sam był w archiwach w Moskwie, gdyż dokładną jego treść przekazał mi Maszerow, członek Biura Politycznego KC KPZR. Na tej liście znaleźli się między innymi: A. Lampe, J. Berman, H. Minc, I. W. Groszowie, L. Brystigerowa, E. Ochab, E. Sammerstein, R. Zambrowski, B. Drobner, J. Borejsza, E. Szyr, L. Szenwald, M. Waszkowski, M. Węgrowski, M. Mietkowski, E. Werfel, Z. Modzelewski. W sumie ponad sześćdziesiąt osób. Jakże boleśnie i gorzko zapłacili za swoje ocalenie Berlingowi, a później Gomułce. Obaj w swoich pamiętnikach napisali, że przywieźli do Polski jadowitą żmiję, która pokąsała ich boleśnie, a chciała śmiertelnie. W dokumentach archiwalnych wyczytałem jeszcze coś ciekawego, otóż w 1943 roku, po śmierci Lampego, Jakub Berman przyjął po nim wszystkie sprawy, łącznie z tym, że potajemnie z Berią utworzyli w łonie Z.P.P. tajny komitet i już w Polsce nazwali go Komitetem Organizacyjnym Żydów Polskich. Ukrywając to przed Stalinem, nawiązali ścisły kontakt i umowę z Federacją Żydów Polskich w USA. Na czele tej organizacji stał Josek Tannenbaum, zaciekły wróg Związku Radzieckiego i komunizmu. Radziecki wywiad twierdził, że odsuwanie Żydów na Kremlu od władzy spowodowane było nie tylko tym, że izraelski Mosad podpisał umowę z CIA, ale i te właśnie fakty były ponoć znane Stalinowi. Na koniec generał Berling pisał, że działacze Z.P.P. w Moskwie podjęli bardzo silne działania, żeby nie dopuścić do utworzenia I Armii Polskiej w Związku Radzieckim. W tej sprawie Wanda Wasilewska i Alfred Lampe oraz Jakub Berman i kilku innych członków tego związku odbyli rozmowy z Berią, a następnie z Mołotowem i Malenkowem. Pisali też do Kaganowicza, zastępcy Berii. Jakub Berman napisał z kolei specjalne pismo do Stalina, uzasadniając, że nie należy tworzyć polskiego wojska. Z dokumentów wynika jednak, że Stalin odpisał Bermanowi: „Dowódcą polskiej armii będzie Berling. Wodzem musi być Polak i to rdzenny i taki, co zna wojsko i wojsko jego. Człowiek znany w Polsce, oficer myślący po polsku, bo inaczej nic z tego nie będzie. Ja Polaków znam i wiem, na co ich stać. To decyzja nieodwołalna”. Myślę, że Stalin znał Po-laków, przecież, – co można wyczytać w jego życiorysie, ale i on sam nie ukrywał tego faktu – jego dziadek ze strony ojca był Polakiem. Gdyby Berii udało się przechwycić władzę po śmierci Stalina, sprawy potoczyłyby się zapewne jeszcze inaczej. Ale Rosjanie czuwali już nad tym dobrze, bo Beria, zaraz po śmierci Stalina został aresztowany i stracony, zlikwidowano całkowicie oficerów politycznych w wojsku, ograniczono awanse Żydom i szczególnie znanych oprawców pociągnięto do odpowiedzialności. „Zaraz po tym – pisał Berling – polscy Żydzi przestraszyli się i zaczęli wyjeżdżać. Dalekosiężne plany Żydów upadły i teraz trzeba z uporem pracować, by zdobyć całkowicie władzę. I to się im udaje dzięki zaślepieniu Słowian fałszem i obłudą”. Tak pisał generał Zygmunt Berling, odważny Polak, patriota, którego Żydzi przy pomocy Polaków chcieli wdeptać w ziemię. Ale gdyby nie jego upór i przyzwolenie Stalina, to tysiące Polaków wywiezionych do ZSRR zginęłoby w kopalniach, lasach i na budowach. W 1986 r. zapoznałem się z notatkami z archiwum akt tajnych dotyczących generała Z. Berlinga. Przypadek sprawił, że po powrocie z Libii w lutym 1990 roku poszedłem do gmachu KC po swoje dokumenty potrzebne mi do emerytury. W archiwum leżał na podłodze stos ściśle tajnych dokumentów, które ładowano do worków i wywożono do zakładów papierniczych do Konstancina-Jeziornej w celu zmielenia ich. Zobaczyłem, że są to skargi oficerów Wojska Polskiego skierowane do Komisji Zjazdowej z datą 1960 i późniejsze. A do mnie, do Komisji Skarg przychodzili także wojskowi skarżąc się, że Komisja Zjazdowa w ogóle im nie odpowiedziała. Pamiętam jak osobiście wnosiłem ten problem na posiedzenie biura politycznego, ale odpowiadano mi, że na skargi skierowane do Komisji Zjazdowej minionego Zjazdu odpowiedzieć może wyłącznie Komisja Zjazdowa przyszłego Zjazdu. Z tych skarg wyzierała rozpacz i tragedia ludzi, którzy podjęli walkę ze złem w wojsku. Pisali, jak awansuje się ludzi bez kwalifikacji i wykształcenia, jak niszczy się zdolnych oficerów tylko za to, że podejmowali tę walkę. Podawali setki przykładów zdrady i korupcji, wywożenia tajemnic techniki wojskowej na zachód. Zamiast odpowiedzi ci uczciwi wojskowi byli usuwani z wojska lub nieawansowani. I wtedy przypomniało mi się, co mówił do Kostikova członek pierwszego, – bo jeszcze przy Leninie – biura politycznego Rosji Radzieckiej. Że u nich, też była Komisja Kontroli, ale lepiej było do niej nie pisać, bo piszący skargę ginął bez śladu. Przypomniały mi się słowa generała Z. Berlinga jak to Lampe głosił w Z.P.P. „Na chuja nam Polska i Polska Armia”. A dziś ich potomkowie, różnej maści działacze i funkcjonariusze tych ludzi uznają, że owszem Polska im potrzebna, bo w niej dorwali się do koryta i do władzy przy pomocy ogłupiałych Polaków. Źródło: obnie.pl