681

Wojciech Sumliński - rozprawa w dn.30.01.2012 r. Walka o prawdę w naszym kraju cały czas trwa, również na salach sądowych. Przedstawiam Państwu kolejną relację z procesu, w którym Prokuratura, powołując się na art.230 par.1 kodeksu karnego, oskarża dziennikarza śledczego Wojciecha Sumlińskiego oraz byłego pracownika kontrwywiadu PRL, Aleksandra L., o rzekomą płatną protekcję podczas procesu weryfikacji żołnierzy WSI, prowadzonym przez komisję pod przewodnictwem Antoniego Macierewicza w czasie likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Uprzejmie proszę szanownych Czytelników, aby w ewentualnych komentarzach posługiwać się imieniem i inicjałem nazwiska współoskarżonego wraz z dziennikarzem byłego wysokiego oficera kontrwywiadu PRL, Aleksandra L., ponieważ nie wyraził on zgody na podawanie w relacjach z procesu na swoich danych osobowych ani na publikowanie jego wizerunku. Na dzisiejszej rozprawie, która odbyła się tak, jak poprzednio, w gmachu Sądu Rejonowego dla Warszawa - Wola przy ul. Kocjana 3, tym razem w sali nr 29, oskarżony dziennikarz Wojciech Sumliński w dalszym ciągu kontynuował składanie swoich wyjaśnień. Na początek odniósł się on do "wizji prokuratury" w kontekście aktu oskarżenia, starając się tę wizję opisać następującymi słowami:

"uczciwy oficer WSI (płk.Leszek Tobiasz - przypis autora relacji) powziął informację o przestępstwie, następnie udokumentował to przestępstwo (nagrywając swoją rozmowę z Aleksandrem L. - przypis autora relacji), a ponieważ sprawa mogła mieć wymiar polityczny, więc jego zdaniem politycy PiS ukręciliby tej sprawie głowę, wobec czego odczekał, aż zmieniły się rządy w Polsce i wtedy sprawa ta przestała być sprawą polityczną, a stała się zwykłą sprawą kryminalną " - i dopiero wtedy zawiadomił o tym przestępstwie organa ścigania (kilka miesięcy po nagraniu rozmowy z Aleksandrem.L - przypis autora relacji). Opisując tę wizję prokuratury, Wojciech Sumliński zwrócił uwagę, że prokuratura cały czas obdarza pełnym zaufaniem Aleksandra L., ponieważ wyraził on wolę dobrowolnego poddania sie karze, choć przyznał on (Aleksander L.) na poprzednich rozprawach, że inspiratorem całej tej sprawy korupcyjnej był płk. Leszek Tobiasz, który jesienią 2006 r. szukał mozliwości dotarcia do komisji weryfikacyjnej WSI, oferując w zamian gratyfikacje m.in. finansowe.

"Czy w takim razie działania płk.Leszka Tobiasza nie były nakłanianiem do przestępstwa?" - zapytał retorycznie oskarżony dziennikarz. Wojciech Sumliński stwierdził, że płk.Leszek Tobiasz, w celu dotarcia do członków komisji weryfikacyjnej WSI, próbował się posłużyć biskupami Głódziem oraz Dydyczem i w końcu dotarł do przewodniczącego komisji, Antoniego Macierewicza, a na dodatek zarejestrował rozmowę, jaką z nim odbył. W jaki sposób do niego dotarł? Niech to wyjaśni sam płk.Tobiasz, gdy będzie składał przez Wysokim Sądem swoje zeznania - powiedział Wojciech Sumliński. Dziennikarz przypomniał, że płk.Aleksander L. już ok. pół roku przed zatrzymaniem wiedział, że został nagrany przez płk. Tobiasza. Wiedział również o śledztwie prokuratury dotyczącym rzekomej korupcji w komisji weryfikacyjnej (chociażby z informacji medialnych), a mimo to nadal utrzymywał z nim przyjacielskie relacje. "Czy w takim razie prokuratura ma jakieś inne wyjaśnienie tej sytuacji niż takie, że obaj panowie ze sobą ściśle współpracowali?" - znów retorycznie zapytał oskarżony dziennikarz. -"Ten fakt, to, że pół roku wcześniej Aleksander L. doskonale wiedział, że został nagrany, jest kluczowy dla tej sprawy!" - dodał. - "To była współpraca kogoś, kto miał "haka" z kimś, kto był "hakowany". Szantażysty i szantażowanego - doprecyzował dziennikarz. Wojciech Sumliński przypomniał, że w tamtym okresie płk.Aleksander L. miał poważne problemy finansowe, spowodowane m.in. ciężką chorobą żony; dlatego być może "poszedł" na współpracę z płk.Tobiaszem, licząc na łatwy zarobek. Odnosząc się do zeznań płk.Aleksandra L, (w jaki sposób doszło do korupcyjnej propozycji - przypis autora relacji), dziennikarz nazwał je "teatrem absurdu, niemającym nic wspólnego z logiką". Jako przykład podał, że wg płk.L, miał zostać przez niego poinformowany, że płk. Tobiasz jest prowokatorem, wszysto nagrywa i że trzeba na niego bardzo uważać - a mimo tych ostrzeżeń, dziennikarz rzekomo miał się z nim kilkakrotnie spotykać i mimo tych rzekomych spotkań, żadne z nich nie zostało przez płk. Tobiasza... zarejestrowane. Wojciech Sumliński powołał się również na fakt, że zdaniem Sądu Okręgowego w Warszawie (2010 r. - przypis autora relacji), zeznania Aleksandra L. są kłamliwe i nielogiczne. Zwrócił również uwagę, że także płk.Tobiasz został skazany i uznany prawomocnym wyrokiem Sądu za przestępcę (sędzia prowadzący proces poprosił p.Sumlińskiego, aby jak najszybciej dostarczył mu sygnatury tej sprawy celem weryfikacji). Wyjaśnienia te, składane przez dziennikarza, a dotyczące płk.Aleskandra L. oraz płk. Leszka Tobiasza, miały, jak się domyślam, unaocznić sądowi, że prokuratura w swoim akcie oskarżenia opiera się na osobach niewiarygodnych, kłamliwych, a nawet uznanych za przęstępcę. Następnie dziennikarz przytoczył fragmenty artykułu z "Gazety Polskiej" sprzed kilku tygodni, w którym opisano, że ABW, (która prowadzi tę sprawę pod względem operacyjnym - przypis autora relacji) próbowała "pomóc" płk. T. aby objął szefostwo attaszatu wojskowego w Turkmenistanie lub Uzbekistanie, które to placówki są bardzo ważne m.in. ze względu na bezpieczeństwo energetyczne naszego kraju. Ówczesny szef SKW, płk.Grzegorz Reszka (listopad 2007 do luty 2008 - przypis autora relacji), miał się na to nie zgodzić, gdy zapoznał się z teczką ochrony kontrwywiadowczej płk.T. z czasów, gdy ten pracował w attaszacie wojskowym w Moskwie

http://www.gazetapolska.pl/12305-komorowski-i-dwaj-panowie-t

Wojciech Sumliński dodał jeszcze, że syn płk.Tobiasza znalazł zatrudnienie w SKW, gdy szefem tej służby został płk.Nosek, a żona płk.Tobiasza znalazła pracę w Urzędzie Miasta Stołecznego Warszawa - a stalo się to w okresie, gdy płk.Tobiasz został "pokrzywdzonym" w obecnie toczącym się procesie; jego problemy w prokuraturze wojskowej również się "rozwiały". Po przerwie, która miała miejsce na prośbę oskarżonego Aleksandra L., dziennikarz kończąc "omawianie" postaci płk.Tobiasza powiedział, że pracował on w Moskwie w tym samym czasie, co uznany za kłamcę lustracyjnego (jeszcze nieprawomocnie - przypis autora relacji) Tomasz Turowski, a także, że zajmował się on szantażowaniem biskupa Paetza. Wojciech Sumliński podkreślił, że właśnie tego typu człowiek jest głównym świadkiem oskarżenia przygotowanego przez prokuraturę. Odnosząc się nadal do prokuratorskiej "wizji" aktu oskarżenia, dziennikarz wyliczył następujące fakty, które rzeczywiście miały miejsce w tej sprawie:

- rozmowa płk.L z płk.Tobiaszem o płatnej protekcji faktycznie się odbyła

- nagranie z tej rozmowy zostało rzeczywiście wykonane przez płk.Tobiasza

- płk.Tobiasz po ok. 9 miesiącach zawiadomił organa ścigania o tych nagraniach

- płk.Aleksander L. o tym, że został nagrany przez płk.Tobiasza, wiedział na wiele miesięcy przed swoim zatrzymaniem

- w tamtym okresie rzeczywiście utrzymywał z płk.L bardzo ścisły kontakt

Do tych faktów, zdaniem dziennikarza, prokuratura dokooptowała całą masę przypuszczeń i domniemań, próbując tak zbudować tę historię, aby "zahaczyć" o nią również komisję weryfikacyjną WSI, a gdy to się nie udało, to przynajmniej próbując wyjść z tej historii, jak to się mówi, "z twarzą". Fakty te były przez prokuraturę naginane do z góry założonej tezy, zamiast budować tezę, opierając się na faktach. Prokuratura posuwała się również na etapie śledztwa do podważania wiarygodności świadków przywoływanych przez broniącego się dziennikarza (Leszek Pietrzak) lub w swoisty sposób zniechęcania ich do składania zeznań, sugerując, że mogą w ten sposób złamać tajemnicę dziennikarską (Przemysław Wojciechowski). Według Wojciecha Sumlińskiego, innym przykładem na złą wolę prokuratury była interpretacja przez nią jego bilingów. W styczniu 2007 r. zdaniem prokuratury, utrzymywał on bardzo ścisły kontakt ze współoskarżonym Aleksandrem L., który polegał m.in. na tym, że wykonał do niego ok 20 telefonów, a płk.L z kolei dzwonił do niego ok. 40 razy.Wystarczyło jednak porównać bilingi ze stycznia 2007 z bilingami z poprzednich miesięcy, żeby się zorientować, że kontakty te były równie częste - i tak rzeczywiście było, bo Aleksander L. przekazywał w tamtym okresie dziennikarzowi wiele ważnych informacji dotyczących okoliczności śmierci ks.J.Popiełuszki oraz działalności WSI - a właśnie wtedy dziennikarz był zaangażowany w wiele projektów (reportaże, programy dla tv, książki), do których te informacje były mu bardzo przydatne. Podobnie prokuratura naginała fakty związane z okolicznościami targnięcia się przez dziennikarza na swoje życie w dn.30 lipca 2008, kiedy to sąd podjął decyzję o jego aresztowaniu. Prokuratura napisała w akcie oskarżenia, że dziennikarz w tym dniu "odbył" ok.30 rozmów telefonicznych, co miało sugerować, że wcale nie przeszedł on w tym dniu jakiegoś załamania, tylko teatralnie je wyreżyserował. Prokuratura "zapomniała" jednak podać, że to nie dziennikarz dzwonił, tylko to jego przyjaciele, znajomi oraz rodzina dzwonili do niego, aby się zorientować, co się dzieje czy też przekazać mu słowa otuchy. W bardzo zbliżony sposób prokuratura przedstawiła opinię biegłych na temat zdrowia dziennikarza, "zlewając" dwie różne opinie, pierwszą z 2008 r, a drugą z 2009 r., w jedną, która miała świadczyć o tym, że dziennikarz jest zdrowy (opinia z 2008 r. wyraźnie mówiła o tym, że Wojciech Sumliński przeżył autentyczne załamanie, a nieudawane). Następnie dziennikarz ponownie przywołał postać płk.Leszka Tobiasza i zwrócił uwagę, że nie została przez niego nagrana żadna z rozmów, które ponoć mieli prowadzić, ponieważ jak tłumaczył płk.Tobiasz, albo akurat nie miał przy sobie sprzętu nagrywającego, albo akurat wtedy sprzęt ten odmówił posłuszeństwa. Dziennikarz zwrócił również uwagę sądu, jak wielkie mozliwości manipulacji oraz osiągania założonych przez siebie celów ma osoba, która wie, że dana rozmowa jest w sekretny sposób nagrywana, poprzez "wrzucanie" podczas takiej rozmowy takich zdań czy wypowiedzi, które wyrwane z kontekstu mogą potwierdzać jakąś konkretną, założoną tezę. Opisując te możliwości manipulacji dziennikarz po raz kolejny w takcie tego procesu powiedział, że jego zdaniem Aleksander L. był przez płk.Tobiasza szantażowany, aby zmusić go do osiągnięcia właśnie takich, założonych przez płk.Tobiasza, celów. Akt oskarżenia powstał po tzw."aferze podsłuchowej" w 2009 r. - przypomniał dziennikarz. Odbyła się wtedy konferencja najważniejszych prokuratorów w kraju, na której oświadczono, że akt ten powstanie jeszcze w tym, (czyli 2009 r. - przypis autora relacji) roku. Po tej deklaracji prokuratorzy prowadzący tę sprawę masowo zaczęli odrzucać tych wszystkich świadków, którzy mogliby skomplikować to śledztwo prowadzone, jak twierdzi dziennikarz, pod z góry postawioną tezę. Takie prowadzenie śledztwa zostało skrytykowane m.in. przez Naczelną Radę Adwokacką. Kiedy dziennikarz oskarżył prowadzących sprawę prokuratorów o jej nierzetelne prowadzenie, prokuratura, (jako instytucja - przypis autora relacji) najpierw odmówiła wszczęcia w tej sprawie śledztwa, a potem je umorzyła uznając, że co prawda prokuratorzy prowadzący sprawę, w której oskarżono o płatną protekcję Wojciecha Sumlińskiego oraz płk.Aleksandra L. złamali prawo, ale zrobili to... nieświadomie. Dziennikarz złożył od tej decyzji odwołanie. Kluczowym pytaniem, wg Wojciecha Sumlińskiego jest to, czy w demokratycznym kraju, jakim podobno jesteśmy, można wygrać ze służbami specjalnymi? Tym bardziej, że akurat w tej sprawie zaistniały bardzo ważne osoby w państwie (jak chociażby aktualny prezydent Bronisław Komorowski) oraz szefostwo ABW.

Powracając jeszcze do bilingów, dziennikarz powiedział, że na ich podstawie można bez problemu ustalić moment, w którym powziął podejrzenia co do intencji działań płk.L. wobec niego - był to koniec kwietnia 2008 r. (ukazanie się artykułu prasowego o korupcji w komisji ds weryfikacji WSI - przypis autora relacji). Poprosił również sąd, aby hipotetycznie założył, że miał już wcześniej wiedzę o prowadzonej przez prokuraturę sprawie (o podejrzeniu płatnej protekcji - przypis autora relacji). Czyż nie odsunąłbym się wtedy wcześniej od płk.Aleksandra L.? Czyż nie podjąłbym jakichś działań, aby jak najbardziej zminimalizować możliwość wystąpienia w związku z tym dla mnie poważnych problemów? - pytał retorycznie dziennikarz. Dodał, że płk.L., mając wiedzę o prowadzonym śledztwie, miał dużo czasu, aby się w odpowiedni sposób przygotować do tej sytuacji, (czyli postawienia w stan oskarżenia - przypis autora relacji). Dla mnie skończyła się sprawiedliwość, kiedy ABW zabrała z Prokuratury Garnizonowej akta prowadzonych przeciwko płk. Leszkowi Tobiaszowi postępowań - powiedział Wojciech Sumliński. Prokuratura wykonała również "szatańskie" zagranie i wstawiła do aktu oskarżenia zdanie, że celem intrygi dziennikarza i współoskarżonego z nim byłego pułkownika kontrwywiadu PRL miało być wymierzenie ciosu w komisję weryfikacyjną WSI - jednym słowem prokuratura rzekomo wzięła w obronę członków tejże komisji, przy okazji ukrywając dwuznaczne postępowanie w tej sprawie ABW, jak również próbując przedstawić tę sprawę, jako czyste przestępstwo kryminalne, a nie, jako sprawę polityczną. Takiemu postawieniu sprawy przez prokuraturę nie dał wiary Antoni Macierewicz, który publicznie powiedział, co myśli o takich "zagraniach" prowadzących tę sprawę prokuratorów i jasno wskazał na płk.Tobiasza oraz płk.Aleksandra L. jako prowokatorów, których działania miały skompromitować pracę komisji weryfikacyjnej WSI. Dziennikarz ponownie podkreślił, że jego zdaniem to prokuratura działała w tej sprawie na zlecenie ABW, a nie ABW na zlecenie prokuratury. Na koniec składania swoich wyjaśnień Wojciech Sumliński zaznaczył, że po zeznaniach płk.Leszka Tobiasza będzie chciał ewentualnie uzupełnić swoje zeznania oraz złożyć nowie wnioski dowodowe. Do wyjaśnień Wojciecha Sumlińskiego chciał się odnieść Aleksander L. jak również obecna na rozprawie pani prokurator Jolanta Mamej, ale sędzia prowadzący sprawę, pan Stanisław Zdun, zarządził, że nastąpi to na kolejnej rozprawie, która odbędzie się 1 marca o godz.12:00 (do ok. 16:00) w sali 24 Sądu Rejonowego dla Warszawa-Wola znajdującego się przy uk.Kocjana 3, chyba, że zostanie ona utajniona w związku z tym, że Aleksander L. wcześniej sygnalizował Sądowi, że ma opowiedzieć o kulisach jakiejś prowokacji płk.Tobiasza, (który został wezwany na tę rozprawę), co w związku z ewentualnymi klauzulami tajności (tajne, ściśle tajne lub poufne) może prowadzić do przeniesienia rozprawy od odpowiedniej sali Sądu Najwyższego (wyposażonej w urządzenia antypodsłuchowe - przypis autora relacji). Oskarżony Aleksander L. i jego adwokat zostali poproszeni przez Sąd o ustosunkowanie się do tej kwestii. Jeszcze kolejna rozprawa jest planowana na 13 marca, na godz 12:00 (do ok.16:00) w sali 134 Sądu Rejonowego Warszawa-Wola, na którą to rozprawę Sąd postanowił wezwać dziennikarza "Rzeczypospolitej" Wojciecha Wybranowskiego, pomimo sprzeciwu pani prokurator. Na rozprawie, oprócz publiczności, obecni byli przedstawiciele mediów - radia WNET oraz niepoprawneradio.pl, jak również przedstawiciel SDP i senator Zbigniew Romaszewski. Dzięki uprzejmości niepoprawneradio.pl kilka słów komentarza Pana Romaszewskiego nt rozprawy:

"(...) Sama sprawa jest prowadzona przez sędziego bardzo przyzwoicie.Muszę przyznać, że żadnych zastrzeżeń tu nie można mieć, natomiast jedna rzecz ukazuje się tu w sposób niezwykle jasny, przynajmniej w zeznaniach Wojciecha Sumlińskiego - że w gruncie rzeczy mamy tu do czynienia ze sprawą pozorną i że zasadnicza sprawa, a więc sprawa funkcjonowania na terenie państwa polskiego nieformalnej grupy, prowadzącej działalność operacyjną nakierowaną przeciwko komisji weryfikacyjnej WSI - po prostu ta sprawa utknęła, tej sprawy w ogóle nie ma (...)"

Relacje z poprzednich rozpraw:

http://ander.nowyekran.pl/post/41043,proces-wojciecha-sumlinskiego-rozprawa-w-dniu-18-11-2011

http://ander.nowyekran.pl/post/43108,wojciech-sumlinski-rozprawa-z-dn-06-12-2011-r

http://ander.nowyekran.pl/post/43576,wojciech-sumlinski-rozprawa-z-dn-09-12-2011-r

http://ander.nowyekran.pl/post/48496,wojciech-sumlinski-rozprawa-w-dn-17-01-2012-r-odroczona

Ander

Plany „dobrych Niemców” Niedawno w telewizji polskiej oglądałem film „Walkiria”. Przedstawia on szczegóły nieudanego zamachu na Hitlera w „Wilczym Szańcu” pod Kętrzynem. Film technicznie dobrze zrobiony, dobrze grany (główna rola Tom Cruise), autentycznie pokazuje realia zachowań niemieckich elit wojskowych, klimat konfliktów wśród spiskowców itd. Jednak główny przekaz filmu jest nie do przyjęcia: jest to gloryfikowanie tzw. „dobrych Niemców”. Film nie pokazuje tego, że wszyscy spiskowcy byli zachwyceni Hitlerem, popierali go, gdy zwyciężał. Każda władza ma opozycję, ale opozycja antyhitlerowska nie ujawniła się, gdy Hitler atakował Polskę, Francję, Anglię czy Rosję. Ujawniła się, gdy Hitler zaczął przegrywać. Klęska pod Stalingradem to początek roku 1943. Potem już Niemcy tylko się cofali. Spiskowcy zaczęli się organizować od sierpnia 1943 r. Samego zamachu pod Kętrzynem dokonano 22 lipca 1944 r., gdy klęska Niemiec już była pewną. Niewątpliwie główny zamachowiec płk Claus von Stauffenberg to człowiek odważny i niemiecki patriota. Gdy zamach się nie udał, on i pozostali główni spiskowcy zostali wyłapani i straceni. Niemcy mają prawo czcić ich jak bohaterów. Dla nas jednak, a także dla wszystkich aliantów (film jest amerykański), istotne winno być to, do czego zamachowcy zmierzali. Jaki mieli cel? Jak sobie wyobrażali koniec wojny już bez Hitlera? Jakie mieli plany wobec Polski i całej Europy? Ciekawe informacje na ten temat znaleźć można w książce Iana Kershaw „Historia zamachu na Hitlera Walkiria” (Dom Wyd. REBIS, Poznań 2009 – tytuł oryginału „Luck of the Devil. The Story of Operation Valkyrie”, 2000). Przytaczam oryginalny tytuł „Szczęście diabła. Historia operacji Walkiria”, gdyż sugeruje on, że diabłem był Hitler, który miał szczęście, bo operacja się nie udała, ale ci co operację podjęli, byli po stronie dobra. Książka ta przedstawia jednak dokumenty ukazujące prawdziwe cele spiskowców. Liczby podane niżej w nawiasach to strony z w/w książki.

Plany wobec Polski Zacznę od zamiarów wobec Polski. Antyhitlerowska opozycja „żywiła oczekiwania na zachowanie pewnych zdobyczy terytorialnych, do których doprowadził Hitler” (22). Spiskowcy „nadal postrzegali Rzeszę, jako państwo dominujące nad Europą Środkową i Wschodnią” (22). W polityce zagranicznej celem było „przywrócenie granic wschodnich z 1914 roku” (22). „Plan pokojowy Carla Goerdelera z jesieni 1943 r. przewidywał „na wschodzie – z grubsza granice Rzeszy z 1914 r.” (94). „Z grubsza” czyli z poprawkami. Zapewne chodzi o tzw. pas graniczny, który już nie wchodził do Polski z okresu Rady Regencyjnej w 1918 r., a co przyłączono do Rzeszy w 1939 (nie należały do GG – Suwałki, Płock, Włocławek, Kalisz, Łódź, Wieluń, Sosnowiec). Na pocieszenie pisze: „Polska może otrzymać w zamian za Prusy Zachodnie i region poznański, unię federacyjną z Litwą. To przyniosłoby korzyść obu narodom, a Polska miałaby dostęp do morza … Co więcej istnieje możliwość zagwarantowania Polsce kontaktu z handlem światowym poprzez porty niemieckie” (95). Ten plan wobec Polski chciano sprzedać zachodowi w zamian za usunięcie Hitlera i zakończenie wojny. Sam Stauffenberg, „kiedy służył w Polsce przepełniała go pogarda dla Polaków, popierał kolonizację tego kraju i entuzjastycznie odnosił się do zwycięstwa Niemiec. Jeszcze bardziej uradował go olśniewający sukces kampanii na Zachodzie” (28).

Plany dla Niemiec A co spiskowcy przewidywali dla samych Niemców? „Gorąco pragnęli przywrócenia Niemcom statusu jednego z głównych mocarstw” (22). Chcieli utrzymać nie tylko zdobycze na Wschodzie, ale także „zachowanie Austrii i Sudetów wraz z Eupen-Malmedy i Południowym Tyrolem (…); negocjacje z Francją w sprawie Alzacji i Lotaryngii; utrzymanie na niezmniejszonym poziomie suwerenności Niemiec, żadnych reparacji (23). „Rekompensata za szkody, jakie hitleryzm wyrządził narodom europejskim i nie tylko, jest nie do pomyślenia” pisze Carl Goerdeler, główny organizator spisku, w swoim „Planie pokojowym” (96). Jeden ze spiskowców gen. Henning Tresckow zapewnił barona Rudolfa Gersdorffa, „że w wyniku przewrotu, do którego dojdzie po zamachu na Hitlera, nastąpi porozumienie z zachodnimi mocarstwami w sprawie kapitulacji, kontynuowana będzie obrona Rzeszy na Wschodzie i wprowadzona zostanie demokratyczna forma rządów” (19). Goerdeler wyraził nadzieję, że „Anglia i Ameryka pozwolą im zakończyć wojnę przed całkowitym upadkiem” (98). Goerdeler w swoim „Planie pokojowym” zapowiada, że Niemcy „same ukarzą łamiących prawo, a także przestępstwa wobec prawa międzynarodowego”, zgłasza, więc „sprzeciw przeciwko wszelkim pomysłom pozostawienia wymierzania tej kary przez stronę trzecią lub przez trybunał międzynarodowy” (93). Jak wiemy, dzisiejsza RFN odmawia ekstradycji Niemców oskarżanych o zbrodnie wojenne poza granicami Niemiec. Jako system wewnętrzny Goerdeler uważał, że „Niemcy powinny jednogłośnie zrezygnować z centralizmu i przywrócić dobrą solidną administrację społecznościami, jednostkami administracyjnymi i państwami związkowymi (landami) (100).

Plany wobec Europy Spiskowcy mieli też plany wobec całej Europy. O dziwo, plany te bardzo nam coś dzisiaj przypominają. To tak jakby przegrane Niemcy, a właściwie ci spośród nich, których zaklasyfikowano, jako „dobrych”, przygotowali propozycję dla całej Europy, w której Niemcy mają grać pierwsze skrzypce. Oto jak oni sobie to wyobrażali.

Carl Goerdeler, przewidywany na kanclerza po Hitlerze, „planował w ciągu 10 lub 20 lat powstanie europejskiej federacji państw pod niemieckim przywództwem” (22) oraz „unię gospodarczą w Europie (poza Rosją)” (23). Wprawdzie „Plan pokojowy Goerdelera z jesieni 1943 r., przewiduje że „narody Europy połączą się w wiecznej lidze pokoju w wolności i niepodległości, a ani Niemcy, ani żadna inna potęga nie będą dążyć do supremacji” (93), ale równocześnie zapowiada, że „zabezpieczenie (przed Rosją) mogą dać (…) tylko Anglia lub Niemcy” (92) i postuluje „urzeczywistnienie naturalnej wspólnoty interesów pomiędzy Anglią i Niemcami” (93), czyli przewiduje już gremium kierownicze dla owej „ligi pokoju”. Zapowiada, że „wewnętrzne granice w Europie będą odgrywać coraz mniejszą rolę w ramach federacji europejskiej, do której musimy dążyć” (95). „Sytuacja wymaga zjednoczenia Europejczyków w europejskiej federacji (…) Zalecamy procedurę krok po kroku. Europejska rada gospodarcza … usunięcie granic celnych … wspólne organizacje polityczne … europejskie Ministerstwo Gospodarki, europejskie siły zbrojne, europejskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych” (98-99). To wszystko wynika z przekonania, że „Ameryka nie będzie wiecznie troszczyć się o zabezpieczenie Europy przed Rosją” (98). „Współpraca wymaga, żeby – na początek – każdy naród uporządkował swoje finanse (…) sprawy fiskalne stanowią pierwszy wymóg stabilności waluty (…) potrzebny jest bank światowy” (99-100). Zwracam uwagę na słowa „na początek”. Takimi krokami powstaje strefa euro. Z generałami współpracowała też nieco inna grupa ludzi, arystokratów z tzw. „Kręgu z Krzyżowej” wychodząca z bardziej chrześcijańskich założeń ideowych „w przeciwieństwie do grupy Goerdelera – nie podzielali w ogóle pragnienia dominacji Niemiec na kontynencie. Zamiast tego patrzyli w przyszłość, w której narodowa suwerenność (…) ustąpi pola Europie federacyjnej wzorowanej częściowo na Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej” (25). W dokumencie z 9 sierpnia 1943 r. pt. „Zasady nowego ładu w Niemczech” zawarte jest stwierdzenie: „Rząd niemieckiej Rzeszy widzi w chrześcijaństwie podstawę etycznego i religijnego odrodzenia naszego narodu, przezwyciężenia nienawiści i kłamstw, stworzenia na nowo europejskiej wspólnoty narodów” (89). Plany są piękne, ale na koniec dokumentu jest stwierdzenie: „Swobodny i pokojowy rozwój kultury narodowej nie może już się odbywać przy zachowaniu całkowitej suwerenności pojedynczych państw (…) zwolennicy takiego ładu również muszą mieć prawo żądać od każdego człowieka posłuszeństwa, szacunku, a jeśli będzie to konieczne, również zaryzykowania życia i majątku dla najwyższej władzy politycznej społeczności narodów” (91). Mamy tu spójny projekt realizowany dziś w ramach Unii Europejskiej.

Plany hitlerowskie Jak pisałem już w mojej książce z 2009 r. „Quo vadis Europa?”, to samo przewidywał dokument opublikowany w Berlinie w 1942 r. pt. “Europäische Wirtschaftsgemeinschaft” (Haude & Spenersche Verlagsbuchhandlung Max Paschke, Berlin 1942), co należy tłumaczyć, jako Europejska Wspólnota Gospodarcza (EWG) – brzmi znajomo, czyż nie? Jednym z głównych autorów był Walther Funk, minister gospodarki i prezydent niemieckiego Reichsbanku (był on potem skazany za przestępstwa wojenne w Norymberdze). Inni autorzy to wysocy rangą urzędnicy niemieckiego kierownictwa politycznego i gospodarczego. Wstęp do pracy napisał prof. Heinrich Hunke, doradca gospodarczy NSDAP (partii nazistowskiej) i prezydent berlińskiego Stowarzyszenia Przemysłu i Handlu. Celem studium było przygotowanie programu makrorozwoju na skalę kontynentalną (termin „kontynent” używany jest cały czas, jako pojęcie obejmujące Europę bez Wielkiej Brytanii). Punktem wyjścia jest przekonanie, że nadszedł czas dla gospodarczego zjednoczenia Europy. Osiągnięciami Niemiec musi być objęty cały kontynent, a w szczególności słabo rozwinięty wschód. Handel na makroskalę zwiększy produktywność i konsumpcję, co wymaga mądrego zarządzania, podobnie jak dostęp do pieniędzy i kredytu. Należy osiągnąć w tej mierze współpracę europejską. „Wymaga to stałego wysiłku, by zrozumieć cele wspólne i oznacza gotowość podporządkowania własnych interesów interesom wspólnoty europejskiej; do tego zmierzamy i tego wymagamy od państw Europy” „Taki wspólny ład może być osiągnięty jedynie przy dobrowolnej współpracy samorządnych narodów, oczywiście przy uznaniu politycznego przewodnictwa jednego narodu i państwa.” Dokument proponuje następnie transkontynentalne rozwiązania w różnych dziedzinach. Rozdział o europejskim bloku walutowym przewiduje, co następuje: „Geopolityczny rozwój XX wieku jest ukierunkowany na Europejską Wspólnotę Gospodarczą. Porządek walutowy będzie temu podlegał przez to nie mniej, niż jakikolwiek inny zakres gospodarki… Tak jak w XIX wieku przez Związek Celny niemiecka przestrzeń gospodarcza rozwinęła się dzięki zlikwidowaniu mnogich hamujących barier celnych i dzielących ją szlabanów, tak teraz – na płaszczyźnie politycznej – współpraca kontynentalna krajów europejskich i organiczny rozwój sił gospodarczych zostaną przygotowane i wspomagane, przez nowoczesne instrumenty układów rozliczeniowych, europejski układ gospodarczy i nowe uporządkowanie europejskiego bloku walutowego.” Postawiono jednak jasno, jakie mają być relacje między dużymi i małymi krajami: „Małe europejskie narody muszą wiedzieć, że zawsze są zależne od swych sąsiadów, stąd muszą się z nimi liczyć.” Opracowanie kończy się wnioskiem: „Ze wspólnej kolonizacji wszystkich niemieckich plemion wyrosły Prusy, a stąd też Rzesza. Wierzę, więc, że wspólna przyszła praca europejskich nacji na wschodzie Europy będzie wspierała i formowała Europejską Wspólnotę Gospodarczą.” Czyli tzw. „dobrzy Niemcy” mieli dokładnie taki sam plan dla Europy jak hitlerowcy.Plan ten jest dziś realizowany w ramach Unii Europejskiej!

Plany globalistów W dniu 20 III 1969 r. dr Richard Day wygłosił w USA w gronie zaufanych osób referat na temat planów „nowego światowego systemu”. Jeden ze słuchaczy, dr Lawrence Dunegan widząc, że program ten jest rzeczywiście realizowany spisał w 1988 r. z pamięci na taśmach mikrofonowych to, co z tego referatu zapamiętał. Zmarł w 1989. Taśmy opracowała i udostępniła Randy Engel, działaczka Koalicji w Obronie Życia. Cytuję je za http://www.sweetliberty.org/nobarbarians1.htm

A informację o nich znalazłem we francuskim Action familiale et scolaire (suplement 217 z X. 2011). Oto, co w 1969 planowali dr Day i jego środowisko:

Ograniczenie ludności świata przez promocję małodzietności.

Potrzebne będą zezwolenia na posiadanie dzieci.

Rozdzielenie seksu od rozrodczości i rozrodczości od seksu.

Edukacja seksualna od jak najmłodszego wieku z akcentem na antykoncepcję.

Wprowadzenie powszechnej dopuszczalności aborcji na koszt podatników.

Promocja wolnej miłości, wszelkich jej wariantów.

Promocja homoseksualizmu, by stal się akceptowalnym jako coś normalnego.

Wprowadzenie prowokacyjności w modzie kobiecej, by pokazać więcej ciała.

Zredukowanie znaczenia rodziny.

Wprowadzenie eutanazji i utrudnień dla starszych, by szybciej chcieli odejść.

Eliminacja prywatnego lecznictwa.

Zapowiedź nowych nieuleczalnych chorób.

Ukrywanie nowych skutecznych metod leczenia raka i chorób serca by ludzie szybciej umierali.

Nakierować ewolucję w kierunku, który chcemy i przyśpieszyć ją (uruchomić hodowlę człowieka).

Obalić Kościół katolicki, potem zespoić wszystkie religie w jedną.

Zmienić sens Biblii przez zmianę znaczenia niektórych słów.

Wydłużyć czas na edukację, ale nauczyć mniej.

Niektóre książki znikną z bibliotek.

Hazard na skalę państwową będzie promowany (loterie).

Będzie promocja alkoholizmu i używania narkotyków.

Będzie więcej więzień i szpitale staną się więzieniami.

Przestępczość ograniczy się do slumsów – w innych dzielnicach będzie ochrona obiektów.

Patriotyzm się skończy. Kupujący nie będzie zważał na rodzimość produkcji.

Ciężki przemysł ewakuuje się z USA w celu ochrony środowiska.

Deindustrializacja spowoduje ruchy ludności i utratę lokalnych tradycji.

Będzie specjalizacja na skalę światową, co wszystkich wzajemnie uzależni.

Tylko sporty międzynarodowe będą promowane, lokalne wygaszane.

Sporty dla dziewczyn mają ignorować ich kobiecość.

Będzie zakaz posiadania broni. Myśliwi będą ją wypożyczać na czas polowań.

W rozrywce mają dominować gwałtowność i seks pokazujący wszystko.

Muzyka poważna będzie tylko dla starszych. Młodzi dostaną hałas z ideowym przekazem, i to polubią.

Wszyscy będą poddani identyfikacji (dowody osobiste, chipy).

Objęte kontrolą będzie jedzenie, podróżowanie, pogoda.

Politycy myślą, że rządzą, ale robią, co im się podsuwa.

Wyniki naukowe będą fałszowane, by narzucić określone cele.

Znaczenie ONZ i światowych organizacji wzrośnie. Jeśli będzie trzeba postraszy się ludzkość kilkoma wybuchami jądrowymi i uzyska posłuszeństwo.

Wojny mają wartości pozytywne, a terroryzmem można wymusić uległość.

Inflacja będzie narzędziem kontroli nad społeczeństwami.

Będzie powszechne szpiegowanie wszystkich.

Domy prywatne będą tylko dla posłusznych.

Przypominam – te tezy zostały wygłoszone w roku 1969 a ujawnione w 1988! Ktoś z namiętnością nadal je realizuje.

Prof. Maciej Giertych

ACTA a światowa żywność W kontrolowanych przez koncerny mediach kłamliwie wmawia się mieszkańcom naszego kraju, że ACTA to jedynie walka z piractwem w Internecie. Dlatego wiele ludzi niezwiązanych z Internetem uważa, że całe zamieszanie to jakaś pomyłka. Myślą sobie jedynie, że „banda złodziei chce chronić swoje prawo do złodziejstwa”. Jednakże Acta jest dokumentem mówiącym o wszystkich występujących przypadkach łamania praw autorskich w całej światowej gospodarce. Nikt nie wychodziłby na ulice, gdyby chodziło jedynie o ochronę praw autorskich. W ACTA jest mowa o ochronie praw autorskich i dóbr, towarów i znaków podobnych. Podobnych, to nie znaczy identycznych, ukradzionych, lub skopiowanych. Cały Internet huczy już o upadku leków zastępczych, które są w składzie, nazwie i opakowaniu podobne do leków oryginalnych. W podobnym duchu ACTA będzie prawdopodobnie wpływało na światowy dostęp do nasion, a co za tym idzie do żywności. Budzi się we mnie uzasadniona obawa, że porozumienie to znacznie ułatwi wprowadzenie w życie monopolu żywnościowego największych na świecie producentów nasion, dodatków do żywności, suplementów diety itp. Chodzi tu o firmy Monsanto i Bayer, które już od kilku lat nie kryją się ze swoimi dążeniami do przejęcia władzy nad globalną żywnością.

Co się działo przed ACTA? Nie będę się dokładne zagłębiać tutaj w historie tych firm, ponieważ ta wiedza jest dostępna (jeszcze) w Internecie. Wszystko na YOUTUBE – Filmy „Życie wymyka się spod kontroli” „Świat wg Monsanto” Wykład dr Ratha o kartelach farmaceutycznych, i „Food INC” dostępny na YOUTUBE pod polskim tutyłem „ Korporacje a żywność”. W skrócie ujmę to tak. Firmy te do tej pory zbierały patenty na najbardziej popularne na ziemi nasiona. Patent powstawał w wyniku nieznacznej modyfikacji genetycznej. Wprowadzano małą zmianę genetyczną do soi, ryżu, kukurydzy i ją patentowano. Patentowano oczywiście swoją odmianę. Opatentowano również już i trzodę chlewną, gdzie jak podają genetycy świnia firmy Bayer w 99% genetycznie pokrywa się ze wszystkimi świniami świata. Kiedy już w 2008 albo 2009 oglądałam film o patentowaniu świń byłam przerażona, ponieważ już wtedy mówiono, że 70% świń na całym świecie posiada to samo DNA, co świnia firmy Bayer. Ze strachem w oczach rolnicy z całego świata mówili o ogromnym zagrożeniu nieuprawnionego przejęcia ich wieloletnich hodowli. Po zdobyciu patentu firma Bayer automatycznie staje się właścicielem 70% wszystkich świń na świecie. Ten sam współczynnik podobieństwa dotyczy wszystkich opatentowanych przez nich roślin. Ale im nie chodzi o jakiś tam procent. Chcą zgarnąć wszystko.

Jak chronią swoje patenty? W tej chwili tylko przez sądy. Ścigają każdego rolnika, u którego wykryto choćby jedno ich ziarno. Ścigają mając świadomość, że ziarna się rozsiewają bez wiedzy rolnika. Wystarczy jedno pole obsiane kukurydzą Monsanto, a wszystkie pola kukurydzy wokół będą w jakimś tam stopniu zainfekowane kukurydzą Monsanto. Nie mają w tym litości. Powoli wykańczają wszystkich rolników, którzy chcą uprawiać bez współpracy z Monsanto. Zniszczyli (i niszczą nadal) wolnych rolników w Kanadzie, USA. Niszczą różnorodność Meksykańskiej kukurydzy, uprawy ryżu i bawełny w Indiach. Tylko to się dzieje powoli. Jak dla nich zbyt powoli. Dlatego potrzebują ACTA z zapisem o produktach podobnych. Mając patent na świnię, kukurydzę, soję, ryż i wiele innych będą mogli zniszczyć bez sądu wszystkich za nielegalne produkowanie produktów podobnych do ich już opatentowanych. W tym tkwi szkopuł. W PODOBIEŃSTWIE zapisanym w ACTA. Wszystkie rośliny genetycznie są zbliżone, lub identyczne z opatentowanymi roślinami przez firmę Monsanto i Bayer. Wszystkie. Po wprowadzeniu ACTA w każdym Państwie, które podpisało ten dokument te dwie firmy będą mogły bez sądów wywołać wojnę z każdym rolnikiem, każdym producentem nasion, z każdym hodowcą trzody chlewnej. I to tylko, dlatego, że produkt firmy Monsanto i Bayer chroniony prawem ACTA będzie podobny do wszystkiego, co stworzyła natura. Możemy sobie tylko wyobrazić, jakich konsekwencji możemy się spodziewać, gdy te firmy rozpętają wojnę ze światową żywnością. Najedzone będą chodziły tylko te Państwa, które wymuszą na swoich obywatelach płacenie wysokich koncesji tym firmom. Po ACTA żaden sąd ich nie powstrzyma. Mam nadzieję, że się mylę i że nigdy do tego nie dojdzie. Zapewnienia Rządu starają się nas za wszelką cenę uspokoić, że ACTA dotyczy jedynie piractwa w necie i że żadna inna część gospodarki nie ucierpi. Ale czy można im wierzyć? Czy można im wierzyć po tym wszystkim, co już „Dla Nas zrobili” – Ustawy wprowadzające kilka tysięcy nowych chemicznych dodatków do żywności, ustawa zabijająca sklepy zioło lecznicze, działania na rzecz promowania tylko dużych dostawców żywności, ulgi podatkowe, prawne dla wielkich zagranicznych koncernów wchodzących na polski rynek, brak wsparcia dla małych przedsiębiorstw, małych rolników, kolejne zakazy sprzedaży kolejnych produktów spożywczych przez prywatne osoby, niejasne przepisy dotyczące przechowywania nasion. Czy to wszystko, co dla nas zrobili do tej pory może nas napawać nadzieją? Czytając cały ten dokument … wiele złego będzie możliwe.

http://www.layo.priv.pl

Jeżeli w czyjejś mózgownicy zrodzi się jakiekolwiek niesłychane kurewstwo, którego nawet nie potrafiliśmy sobie dawniej wyobrazić – to możemy być stuprocentowo pewni, iż lucyferiańskie rządy Kompleksu „J” (a w szczególności rządy polskojęzyczne) wprowadzą je w życie. Nie łudźmy się, że będzie inaczej. Diabła nie da się odwieść od jego zamiarów żadnymi apelami do sumienia i przyzwoitości. Admin.

Czy Polska jest przygotowana na zmiany w polskim ruchu na Białorusi? W 2004 roku polskie elity polityczne pod wpływem sukcesu „pomarańczowej rewolucji” na Ukrainie poszły w kierunku wykorzystania Związku Polaków na Białorusi do rozgrywki przeciwko Łukaszence.O tym, że ZPB, podobnie jak i Polska Macierz Szkolna, mają w swym statucie określoną działalność kulturalno-oświatową, a prawo białoruskie zabrania organizacjom społecznym prowadzenia działalności politycznej, w Polsce dobrze wiedziano.Wprost stwierdzano, że ZPB powinien być „apolitycznym” stowarzyszeniem, które nie będzie występowało przeciwko reżimowi Łukaszenki,. Jak wiadomo pomoc Polski w «demokratyzacji» Białorusi to jedno, a konflikt z wykorzystaniem Polaków, jako narzędzie to drugie. W marcu 2005 roku, na VI zjeździe Związku Polaków na Białorusi poprzez różne manipulacje pozaprawne (w tym także i kryminalne) jego prezesem została Andżelika Borys. Władze Białorusi dobrze wiedziały, jak doszło do kryzysu i tej zmiany (bowiem także ją popierały!), jakie były cele tej operacji (i jakie instytucje ze strony polskiej to realizowały) i co tak naprawdę ma za zadanie robić grupa Borys. Mińsk wiedział też doskonale, że 70-90 proc. Polaków głosuje na Łukaszenkę i grupa Borys nie ma żadnego realnego poparcia. Można jednak domniemywać, że dla niektórych ośrodków władzy w Mińsku działalność grupy Borys była na rękę, bo praktycznie osłabia znaczenie polskiej mniejszości i paraliżowała działalność ZPB (tego legalnego). Wskazywać na to może wyjątkowa tolerancja dla samej Borys, która nawet po występach w Strasburgu, gdzie jako obywatelka Białorusi oskarżała jej dyktatorskie władze o wszystko co najgorsze – swobodnie wróciła do kraju i nadal prowadziła swoją aktywność. A więc za polskie pieniądze, polskimi rękami niszczyło się polskość na Białorusi! W rezultacie od 2005 roku istnieją na Białorusi dwa kierownictwa Związku Polaków: władze w Mińsku nie uznały zjazdu organizacji, na którym wybrano na prezesa Borys, a władze polskie władz ZPB – J. Lucznika. Z czasem Borys została zastąpiona przez Andżelikę Orechwo, a Łucznik – przez Siemaszkę. Historycy kiedyś odpowiedzą, ile w tym było antypolskich fobii urzędników, ile strachu przed falą «kolorowych rewolucji», a ile gry służb specjalnych. Przypomnijmy chociażby epizod z Romanem Giertychem szefem Sejmowej Komisji Łączności z Polakami za Granicą. Akurat on był jednym z tych polityków, którzy twierdzili, że ZPB powinien być „apolitycznym” stowarzyszeniem, bowiem w przypadku prześladowań Polaków – czołgów do Grodna nie wprowadzimy. W „Gazecie Wyborczej” w 2005 roku próba mediacji posła Romana Giertycha w sprawie konfliktu w Związku tak przedstawiono: pisano -“Poseł Roman Giertych jest szefem Sejmowej Komisji Łączności z Polakami za Granicą. W piątek zapowiedział, że pojedzie na Białoruś, by spotkać się z Zarządem Związku Polaków wybranym na marcowym zjeździe tej organizacji, unieważnionym przez białoruskie władze. (…) Poparł go Jan Rokita (PO).” Tu dobitnie widać kto rozgrywał w Polsce scenariusz wydarzeń wokół ZPB. Jak wiadomo, Jan Rokita szykował się wówczas na nowego liberalnego premiera Polski. Dalej napisano, że: “Giertych jedzie łączyć stary i nowy zarząd. — Chce doprowadzić do kompromisu wewnątrz ZPB.” Ale „GW” nie chciała do tego dopuścić: “Na pomoc Kruczkowskiemu? Działacze polonijni podkreślają szczególnie dobre stosunki między Giertychem i Kruczkowskim. Na początku ub. roku lider LPR miał nawet telefonować do polskiej ambasady w Mińsku. Domagał się, by polscy dyplomaci nie kontaktowali się z Tadeuszem Gawinem — skonfliktowanym z Kruczkowskim.” Powstaje pytanie: dlaczego Roman Giertych, przewodniczący Sejmowej Komisji ds. Łączności z Polakami za Granicą i lider partii o kierunku narodowym, ostatecznie nie wykonał swego zamiaru i do Grodna nie przyjechał? Jakie groźby (nie tylko GW) zmieniły jego pierwotne zamiary? Nieuporządkowany system dotowania przez Senat RP (poprzez Wspólnotę Polską) działalności statutowej ZPB także doprowadził do rozbicia ruchu polskiego na Białorusi. 22-24 października 2004 r. Zarząd ZPB zorganizował w Grodnie międzynarodową konferencję naukową „Problemy świadomości narodowej ludności polskiej na Białorusi” z udziałem naukowców z Grodna, Mińska, Warszawy, Wrocławia, Lublina i Białegostoku. Uczestniczyli w grodzieńskich obradach: Adam Hlebowicz, członek Zarządu Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”, Marian Siemakowicz, I sekretarz ambasady RP na Białorusi, Andrzej Krętowski, konsul generalny RP w Grodnie. W tym samym terminie Józef Porzecki (objęty zakazem wjazdu do Polski jako osoba niebezpieczna dla Polski) i szefowa białostockiego oddziału Wspólnoty Polskiej mgr Maria Żeszko zorganizowali szkolenie «przewodników turystycznych» w Baranowiczach! Zdumiewającym był fakt, odbywania się równocześnie dwóch tak ważnych dla Polaków z Białorusi imprez! Okazało się potem, że «impreza» w Baranowiczach była swoistym przygotowaniem rozłamu w strukturze ZPB. Obecny nielegalny status części ZPB ma swoje strony ujemne. Przypomnijmy że ekipa A. Borys, a obecnie A. Orechwo nie może legalnie wydawać pieniędzy na cele statutowe bowiem oficjalnie istnieje tylko jako firma komercyjna… Zresztą rząd polski już nie jeden raz spłacał długi tej firmy. Do tego oczywiście brak rozliczenia i zawsze można dopisać że reżym skonfiskował coś z tego, a coś z tamtego poszło na łapówki itd. Pozostaje nieznany i los Domów Polskich, które teraz niszczeją bądź stały się swoistym prywatnym biznesem kilku obrotnych osób (M. Lysy – Mińsk, J. Zurawowicz – Mogilow, W. Bogdan – Szczuczyn, A. Gałustowa – Witebsk i in.). Jednak jest oczywiste, że obecna sytuacja rozbicia i nielegalności pewnej części największej polskiej organizacji w kraju nie może trwać w nieskończoność. Wcześniej czy później trzeba będzie pójść po rozum do głowy. Ostatnio zrobiony został nowy krok – ze stanowiska prezesa związku ustąpił Stanisław Siemaszko, który był prezesem oficjalnego ZPB, nie uznawanego przez Polskę. Został nim we wrześniu 2009 r. Wcześniej nie miał nic wspólnego ze Związkiem, nie był nawet członkiem organizacji. Mieczysławowi Łysemu powierzono funkcję p.o. prezesa. Będzie on pełnił funkcję do kolejnego zjazdu organizacji, planowanego na 2013 rok. Mówi się, że ma on być dla władz białoruskich przejściowym liderem do czasu wyłonienia nowej postaci kompromisowej, albo jak sprawdzi się i zostanie zaakceptowany przez stronę polską to i stałą. Siemaszko napisał rezygnację jeszcze w środku grudnia 2011 roku, ale ogłoszone to zostało dopiero po 3 tygodniach. Rezygnację uzasadnił przyczynami rodzinnymi. Natomiast Jadwiga Łysa (prezes Rady Naczelnej) oświadczyła że Siemaszko chciałby zajmować się biznesem, a robienie dwóch rzeczy naraz jest niemożliwe. A to akurat Jadwiga Łysa była tą osobą, która na zjeździe w 2009 roku formalnie wysunęła kandydaturę Siemaszki, wbrew Statutowi organizacji. Z tą rezygnacja było zresztą trochę zamieszania. Oto na posiedzeniu Zarządu Głównego ZPB w styczniu 2012 roku zwróciła się ona do Siemaszki o sporządzenie nowej dymisji. Okazało się bowiem, że w międzyczasie Siemaszko przysłał telegram, w którym stwierdził, że wycofuje rezygnację i zostaje prezesem związku. Najwyraźniej wokół tego toczyła się jakaś zakulisowa rozgrywka. Powstaje więc pytanie o rzeczywiste przyczyny odejścia Siemaszki. Znawcy tematu podnoszą szereg pytań w tej sprawie. Z jednej strony Siemaszko nie orientował się w materii polskiego ruchu na Białorusi, a także stosunków polsko-białoruskich. Wystarczy przypomnieć jego «Chren z toj Polszej!». Był popierany poprzez władze białoruskie i obecny «beton» w ZPB (J. Łysa, J. Łucznik, M. Łysy, D. Korol, J. Żyrowowicz i in,), którzy w 2005 roku pisali do ministerstwa sprawiedliwości Białorusi zażalenia z prośbą ponownego zwołania zjazdu ZPB. A z drugiej strony Siemaszko potrzebował od miejscowych urzędników (gubernator grodzieński Siemion Szapiro) finansowania organizacji, spłacenia jej długów, a także miejsca dla ZPB w białoruskim parlamencie. Oprócz tego przegłosował Siemaszko na RN ZPB w listopadzie 2011 roku wbrew stanowisku władz państwowych i betonu ZPB decyzję o domaganiu się spotkania z prezydentem Łukaszenko w celu omówieniu sytuacji wokół ZPB oraz starcie ZPB w wyborach do białoruskiego parlamentu. Były także rozmowy o podjęciu przez Siemaszko kontaktów z drugim ZPB… W kuluarach Związku mówiło się też ostatnio o konflikcie Siemaszki. z gubernatorem grodzieńskim Siemionom Szapiro, który według Siemaszki, oświadczył że dopóki on jest władzą żaden Polak z Grodzieńszczyzny nie dostanie się do parlamentu. Jak widzimy w sprawie dymisji mamy więcej pytań niż odpowiedzi. W tej sytuacji rząd polski wprost, a także poprzez swoje placówki dyplomatyczne powinien zwrócić się do szeregowych członków obojga Związków o rozpoczęcie dialogu. Wiadomo, że niezadowoleni obecną sytuacją w obu organizacjach tworzą większość. Mają oni dość, że ich kosztem i ze szkodą dla polskości szereg «zawodowych Polaków» z obu stron pilnuje tylko swoich prywatnych korzyści. Powinna powstać niezależna komisja z Polski do zbadania prawdziwej, a nie medialnej sytuacji, z udziałem szeregowych członków obojga Związków bez obecnych prezesów , wiceprezesów i innych etatowych «zawodowych Polaków». W obecnej sytuacji gdy władze państwowe zrezygnowały z nieobliczalnego dla dwóch stron Siemaszki i zamieniły go całkowicie dyspozycyjnym M. Łysym to staje się wręcz palącą potrzebą . Niestety już nie jeden raz przedstawiciele Polski mając możliwości nie zdołali pójść za sytuacją żeby ją rozwiązać. Pierwszy raz okazja taka była gdy grupa polskich działaczy, która sprzeciwiła się polityzacji ZPB w 2005 roku, specjalnie wypromowała wbrew pierwotnej propozycji władz białoruskich zasłużonego kolegę T. Gawina – Józefa Łucznika, w nadziei że w Polsce zrozumieją sytuację (a więc odczytają właściwie ten krok i zresztą w tym kierunku pisały także niektóre polskie media) i uznają ZPB. Niestety albo nie zostało to zrozumiane, albo nie chciano z tego skorzystać, bo były inne priorytety i przyjęto strategię – Andżelika albo śmierć! Drugi raz to była propozycja ministra Sikorskiego doprowadzenia do ogólnego wspólnego zjazdu. Niestety została ona wówczas storpedowana u premiera Tuska przez A. Borys pod hasłem – trzeba bronić kobietę! Czy tym razem się uda? Władze białoruskie wykonały gest. Wiele zależy od reakcji strony polskiej. Jeśli za najważniejsze uważają one interesy polskości na Białorusi, a nie jakąś doraźną grę polityczną to nie ulegną prowokacjom czynionym w imię partykularnych, a często wręcz prywatnych interesów i będą konsekwentnie dążyły do rozwiązania szkodliwego konfliktu wokół ZPB. Antoni Kuczyński, Grodno

http://sol.myslpolska.pl/

Zwróciła naszą uwagę propozycja: „Powinna powstać niezależna komisja z Polski do zbadania prawdziwej, a nie medialnej sytuacji, z udziałem szeregowych członków obojga Związków bez obecnych prezesów , wiceprezesów i innych etatowych «zawodowych Polaków»”. Oczywiście „niezależne komisje” to polska specjalność, zwłaszcza za rządów Platormy Obywatelskiej. Ale jeszcze lepiej byłoby powołać jakąś komisję międzynarodową, z udziałem wybitnych ekspertów z USA, Izraela, Niemiec itd., co zagwarantowałoby jej fachowość, bezstronność i rzetelność – a zarazem spotkałoby się z aplauzem członków sekty smoleńskiej.

Admin

Lichwa Feliks Koneczny pisze w Cywilizacji żydowskiej (wyd. Antyk Warszawa-Komorów 1999, str. 275), o tym jak powstawało bankierstwo żydowskie: „Było to bankierstwo od razu uniwersalne; każdy żydowski bank stanowił jakby filię wszystkich innych – co też trwa dotychczas. Jest to wielki międzynarodowy handel pieniądzem, z jakim chrześcijańskie bankierstwo nigdy nie będzie mogło się równać, bo krepuje się i ogranicza względami na interesy własnego narodu i państwa, często sprzeczne z interesami ościennych, gdy tymczasem tamci tych względów nie uznają, bo ich nawet nie odczuwają.”

Ekonomia żydowska Meir Tamari, profesor ekonomii na uniwersytecie Bar Ilan w Tel Avivie w Izraelu napisał książkę pt. With all your Possessions. Jewish Ethics and Economic Life (Całym swym majątkiem. Żydowska etyka i życie ekonomiczne), która stanowi treść jego wykładów z zakresu ekonomii żydowskiej. Koneczny nie cytował jej, bo zmarł przed jej ukazaniem się, ale na pewno byłby rad, że jego tezy znajdują potwierdzenie w pracy izraelskiego profesora.

Tamari pisze, że bazując na tekście z Księgi Wyjścia rozdział 23 wiersz 24: „Jeśli pożyczasz pieniądze ubogiemu z mojego ludu, żyjącemu obok ciebie, to nie będziesz postępował wobec niego jak lichwiarz i nie każesz mu płacić odsetek.” Ekonomia żydowska oparta jest na wzajemnym udzielaniu sobie pożyczek bezprocentowych. Oto kilka cytatów z jego książki:

„Poprzez całą historię aż do dnia dzisiejszego, prawie żadna zorganizowana wspólnota żydowska nie istniała kiedykolwiek bez wolnych od odsetek pożyczek stanowiących stały element struktury społecznej” (str. 171).

„Jest całkiem możliwe, że rozwój żydowskiego życia ekonomicznego w handlu, reklamie, obrocie nieruchomościami i jakiejkolwiek aktywności ekonomicznej byłby ograniczony, gdyby nie istniała społeczność dająca wolne od odsetek pożyczki we wszystkich tych krajach” (str. 171).

„W państwie Izrael te wolne pożyczki istnieją równolegle z systemem bankowym” (str. 171).

„Aby sfinansować absorpcję imigracji na dużą skalę oraz duży budżet wojskowy to nowe państwo wykorzystywało subsydiowane pożyczki i tani rządowy kredyt, aby stymulować produkcję, rolnictwo i turystykę” (str. 172). Żydowska ekonomia wymaga jednak od Żydów, również na bazie obowiązku moralnego, by dług był w terminie spłacany.

„Odmawianie pożyczkodawcy pieniędzy na podstawie potrzeb pożyczkobiorcy zaciera rozróżnienie między sprawiedliwością a miłosierdziem, które stanowi tak ważny element Judaizmu” (str. 173). Z drugiej jednak strony, w relacjach z nie-Żydami Żydzi także trzymają się nakazów Biblii, a w szczególności wersetu 21 z rozdziału 23 Księgi Powtórzonego Prawa gdzie czytamy:

„Od obcego możesz się domagać, ale od brata nie będziesz żądał odsetek”. Te zasady nadal obowiązują w ekonomii żydowskiej. Maimonides nawet uważał, że hebrajskie słowo tashikh należy tłumaczyć nie jako „możesz” ale jako „masz”, czyli nakaz. Oto dalsze cytaty z Tamariego.

„Zakaz pobierania odsetek dotyczy wyłącznie transakcji między dwoma Żydami. Nie dotyczy on nie-Żydów, tak więc wolno pożyczać i brać pożyczki od nie-Żyda i z tego tytułu pobierać lub płacić odsetki. Pożyczki angażujące korporacje lub banki, których właścicielami lub depozytariuszami są nie-Żydzi mogą pobierać odsetki bez przekraczania biblijnych czy rabinicznych zakazów (str. 179)”.

„[J]est oczywiste, że prawie wszystkie autorytety idą za ustaleniem Miszny [Talmudu], zezwalającym na pobieranie odsetek od pożyczek w relacjach z nie-Żydami” (str. 180). Autor cytuje traktat Talmudu Bava Metzia, rozdz. 5

„Dozwolone jest pożyczanie od nieŻydów i pożyczanie im z odsetkami. To dotyczy również ger toshov (nie-Zyda mieszkającego w Izraelu i akceptującego siedem praw Noego) (str. 180)”.

„Skoro Judaizm nie uważa brania odsetek od pożyczek za coś złego samo z siebie, dlaczego więc branie lub dawanie odsetek jest zakazane między Żydami?” (str. 181-182). Tamari odpowiada na to analogią ze spożywaniem pokarmów nie-koszernych. Nie ma w tym nic złego i nie-Żydzi mogą to robić, ale Żydzi mają się wznieść na wyższy poziom w stosunku do rzeczy materialnych. Cytując 20-wiecznego komentatora Tory Tamari powiada:

„Rezygnacja z pobierania odsetek między sobą jest na podobieństwo regulacji w stowarzyszeniach handlowych czy innych, w których członkowie udzielają sobie specjalnych ulg. Te ulgi nie są dostępne dla nie-członków. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by inni też ustanawiali takie stowarzyszenia dla siebie i udzielali sobie pomocy” (str. 182).

„Według prawa żydowskiego umowa o oprocentowanej pożyczce jest nielegalna tylko, gdy dotyczy dwóch indywidualnych Żydów. Wykorzystywanie nie-żydowskich pośredników, aby uniknąć zakazów dotyczących odsetek było bardzo częstym zjawiskiem życia żydowskiego…” (str. 188-9) Tak, więc wszyscy Żydzi na świecie są jakby członkami tego samego stowarzyszenia i udzielają sobie ulg. Pokrywa się to w pełni z oceną Konecznego dotyczącą cywilizacji żydowskiej. Dodajmy, że Tamari nie ukrywa istnienia instytucji chazaki (str. 133), o której szeroko pisze Koneczny. Był to nadawany, lub sprzedawany, przez gminę żydowską monopol na prowadzenie interesów z daną osobą czy instytucją nie-żydowską – w rezultacie inni Żydzi nie konkurowali.

Spółki kredytowe Tak więc Żydzi są zorganizowani na skalę światową, mając wspólną kasę zapomogowo pożyczkową. Czy takie urządzenia istnieją poza żydostwem? Oczywiście tak. Niedawno ciekawą wypowiedź na ten temat opublikował prof. Garrick Small (Culture Wars luty 2011). Wykłada on ekonomię islamską na wydziale biznesu Uniwersytetu Centralnej Queensland w Australii, przy okazji jak sam twierdzi, przemycając naukę św. Tomasza o lichwie. Według niego po ostatnim kryzysie powstało duże zainteresowanie finansami islamskimi, ponieważ odrzucają one lichwę zupełnie i funkcjonują na zasadzie mechanizmów uczciwego finansowania. Według prawa koranicznego pieniądze mogą być pożyczane bez lichwy. O ile dobrze rozumiem banki islamskie stosują tę zasadę nie tylko wobec swoich, muzułmanów, ale i wobec każdego, kto u nich pożycza. Na ten temat znalazłem też informację z Libii czasów obalonego Kadaffiego (http://dewjiblog.com/2011/09/27/the-gaddafi-they-are-not-telling-us-about-please-read/): „Nie ma tam odsetek od pożyczek bankowych, banki w Libii są państwowe, a pożyczki udziela się obywatelom na 0% z mocy prawa”. O ile dobrze rozumiem, nie muzułmańskim obywatelom także, ale tylko obywatelom Libii. Libia jest bogata, więc ją na to stać – ale okazuje się, że banki mogą tak funkcjonować. W dniu 7.XII.11 agencja Deutsche Welle poinformowała

http://wiadomosci.onet.pl/raporty/deutsche-welle-w-onet-pl/pierwszy-islamski-bank-u-sasiada-polski-ma-byc-zgo,1,4958165,wiadomosc.html

że „w Mannheim działa pierwszy w RFN bank kierujący się zasadami obowiązującymi w religii islamskiej. Bank Kuveyt Türk działa … zgodnie z zasadami wiary muzułmańskiej, co określane jest jako “Islamic Banking” i jest rozpowszechnione przede wszystkim w państwach islamskich. Pierwszy bank działający na tych zasadach rozpoczął także działalność w Niemczech. Kluczową zasadą bankowości islamskiej jest rezygnacja z oprocentowania oraz odsetek, bo tego zabrania Koran. Bank Kuveyt Türk swój biznes opiera nie na odsetkach, lecz na finansowym udziale w przedsiębiorstwach.” O ile dobrze rozumiem doniesienie bank jest dostępny nie tylko dla muzułmanów.

A jak to jest u nas chrześcijan? Znamy pojecie „kasy zapomogowo-pożyczkowej”. Takowe funkcjonują w wielu zakładach pracy. Pracownicy łożą niewielkie sumy do tej kasy, stając się jej udziałowcami, a za to mogą, co jakiś czas, bez-odsetkowo pożyczać z kasy pewne sumy na swoje bieżące potrzeby. Praca z tym związana jest zwykle prowadzono honorowo lub za niewielką opłatą. Udziałowcy mogą swój wkład w każdej chwili wycofać – nie ulega on waloryzacji wraz z inflacją, tak, że efektywnie traci na wartości. Ta strata jest w istocie jałmużną na rzecz pożyczających, czyli tych, którzy w danej chwili są w biedzie. Na większą skalę takie kasy zakładał w Galicji nieodżałowanej pamięci Franciszek Stefczyk. Tzw. Kasy Stefczyka pozwoliły biedocie galicyjskiej pozyskać tani kredyt na swoje skromne potrzeby. Podobnie działał ks. Piotr Wawrzyniak w Wielkopolsce. W USA na początku XX wieku, gdy masowo ludność przenosiła się z prowincji do miast, rząd zorganizował tani albo w ogóle bezprocentowy kredyt w celu nabycia czy wybudowania mieszkań. Później zmieniono to na możliwość odpisania odsetek od kredytów mieszkaniowych w ramach rozliczeń podatkowych, co w praktyce dla ludności oznaczało to samo, co bez-odsetkowy kredyt. Odsetki te jednak trafiały do banków tyle, że z kasy państwowej. Tak jest do dziś (The Wanderer 14.VII.11). Wyobraźmy sobie, jaki powstałby szum gdyby dziś ktoś założył bank programowo udzielający pożyczki bezprocentowe tylko nie-Żydom. We Włoszech, w Mediolanie, powstał w 1896 r. Banco Ambrosiano, który wymagał, by jego klienci legitymowali się świadectwem Chrztu św., czyli był niedostępny dla Żydów (wtedy jeszcze muzułmanów we Włoszech nie było). Bank ten ściśle współpracował z bankiem watykańskim. W wyniku masońskiej intrygi Banco Ambrosiano uległ likwidacji w 1981 r.

Nauka Koscioła Św. Tomasz z Akwinu poświęcił sporo miejsca tematowi lichwy. Napisał między innymi:

„… pożyczający pieniądze przenosi posiadanie ich na tego, kto od niego pożycza; ten przeto, któremu pieniądze pożyczono, posiada je na własne ryzyko i obowiązany jest oddać je w całości; stąd wniosek, że nie wolno wierzycielowi żądać więcej, niż pożyczył. Człowiek natomiast, który powierza swe pieniądze czy to kupcowi, czy wytwórcy w formie jakiegokolwiek rodzaju spółki, nie przenosi na tego kupca czy wytwórcę posiadania swych pieniędzy, przeciwnie pieniądze te pozostają nadal jego własnością. Skutkiem tego kupiec handluje tymi pieniędzmi na ryzyko ich właściciela, podobnie wytwórca na jego ryzyko używa tych pieniędzy do produkcji; wobec takiego stanu rzeczy wolno pożyczającemu godziwie domagać się części zysku, płynącego z danego przedsiębiorstwa, jako, że zysk ten płynie z jego własności.” (S. Th. 2.2 qu LXXVIII a. 2 ad 5). Nauka Kościoła odróżnia więc pożyczkę konsumpcyjną, od której odsetek brać nie wolno, od pożyczki produkcyjnej, w której pożyczkodawca uczestniczy jako udziałowiec ponosząc ryzyko, ale i uczestnicząc w podziale dochodu od przedsięwzięcia. Czyli „kapitały nie powinny krążyć w życiu gospodarczym w formie pożyczek, lecz w formie udziałów” (Adam Doboszyński „Ekonomia miłosierdzia”) Jak pisze Tamari Żydzi w swych wzajemnych relacjach też mają podobne rozróżnienie (instytucja heter iska). W ramach uszczegółowienia św. Tomasz uznaje prawo wierzyciela do zwrotu straty na wartości tego, co pożyczył. Dziś to można potraktować jako zwrot kosztów inflacji. Jak pisze wspomniany wyżej Doboszyński, przy inflacji 5% odsetki na poziomie 5% to darmowa pożyczka, bez lichwy. Natomiast, gdy wartość waluty pożyczki rośnie (doświadczyli tego ostatnio pożyczający w frankach szwajcarskich), pożyczkodawca odbiera więcej niż ustalone odsetki, czyli mamy do czynienia z lichwą.

Próby naprawy sytuacji Tragedią naszych czasów jest siła prywatnych banków międzynarodowych, u których wszyscy są zadłużeni. Takie amerykańskie Biuro Rezerwy Federalnej, to prywatny bank emitujący dolary i pożyczający je rządowi USA. Dług USA jest astronomiczny – nie do spłacenia kiedykolwiek. Płynął tylko stale odsetki do banków. W roku 1932 Kongres Stanów Zjednoczonych uchwalił ustawę (za 289, przeciw 60) znaną jako „ustawa Goldsborough” od nazwiska jej promotora. Jej tytuł był następujący: „Ustawa przywracająca Kongresowi jego konstytucyjne prawo do emisji pieniędzy, regulacji ich wartości i dostarczania dochodów ludności USA o trwałym i sprawiedliwym poziomie zdolności nabywczej dolara, wystarczających w każdym czasie, by ludzie mogli kupić dobra i usługi, których potrzebują na poziomie odpowiadającym pełnym mocom produkcyjnym przemysłu i handlu USA … Obecny system emisji pieniądza przez prywatne instytucje dla zysku, powodujący przemiennie szkodliwą inflację i deflację, ma ulec likwidacji”. Niestety, ustawę tę odrzucił Senat. Była ona oparta na projekcie „kredytu socjalnego” C. H. Douglasa (The Wanderer 11.VIII.11). Z okazji kryzysu greckiego usłyszeliśmy, że najpierw zmuszono banki, by zaakceptowały redukcję oprocentowania długu greckiego, a potem by zrezygnowały z 50% tego długu. Okazuje się, że można banki do tego zmusić groźbą bankructwa dłużnika. Zapewne i inne kraje ustawią się w kolejce do takiego potraktowania ich długu. A właściwie, czemu tylko redukcja o 50%? Dlaczego nie o 95%, albo nawet o 100%. Po wojnie secesyjnej w USA prezydent Lincoln jednym posunięciem skasował wszelkie długi bankowe mocno zadłużonego i pokonanego południa. Zaraz potem zginął z ręki zamachowca, ale decyzja pozostała w mocy. Długi bankowe można anulować decyzją polityczną. Ponieważ powstały z pożyczek oprocentowanych, trzeba je traktować jako „produkcyjne”, czyli pożyczkodawcy muszą uczestniczyć w konsekwencjach kryzysu zadłużeniowego. Prof. Maciej Giertych

Miliony złotych na nagrody dla urzędników Donalda Tuska. Podsumowanie “taniego” państwa minionej kadencji Czy się stoi, czy się leży, nagroda i tak się należy – z takiego założenia mogli wychodzić ministerialni urzędnicy, którym rząd nie szczędził pieniędzy na dodatki do pensji – czytamy w tabloidzie „Fakt”. Chociaż bulwarówki są źródłem, które należy traktować z dystansem to w tym przypadku trudno przyczepić się do wyliczeń gazety. „Fakt” podsumował minioną kadencję rządu w kontekście praktycznej realizacji obietnicy Donalda Tuska budowy taniego państwa. Gazeta skoncentrowała się na obliczeniu dodatków, jakie poszczególni ministrowie przyznawali swoim urzędnikom. Rekordzistą okazał się Cezary Grabarczyk, za którego kadencji 950 pracowników resortu infrastruktury otrzymało łącznie 48,5 mln złotych samych tylko nagród i premii! To średnio dodatkowy tysiąc złotych do każdej pensji dla każdego podwładnego przez 4 lata! Oczywiście w praktyce wyżej postawieni urzędnicy otrzymywali wyższe premie niż szeregowi urzędnicy ministerstwa, które w swojej domenie wykazało się szczególną nieudolnością. Hojną szefową okazała się również Ewa Kopacz, która w gabinecie Donalda Tuska kierowała resortem zdrowia. Średnio każdy z jej 500 podwładnych otrzymywał prawie 200 zł premii co miesiąc (ministerstwo przeznaczyło na nagrody 4.707.532 zł w ciągu całej kadencji). Gest miał również Radosław Sikorski, który szefując Ministerstwu Spraw Zagranicznych aż 60.255.490 zł przeznaczył na premie i nagrody (średnio 250 zł miesięcznie dla każdego z pokaźnej armii urzędników). Wyjątkowo dobrze wiodło się również podwładnym ministra Skarbu Państwa, Aleksandra Grada. 15.008.221 zł wydane na premie w ciągu 4 lat przełożyło się na średnio 408 zł do każdej urzędniczej pensji. O wyjątkowym szczęściu mogli również mówić pracownicy Ministerstwa Finansów. Jan Vincent Rostowski przeznaczył na dodatki 79 963 946 zł podatników (średnio 660 zł zł nagrody do każdej pensji, każdego miesiąca). Patrząc na powyższe sumy warto pamiętać, że w 2011 roku zarobki w administracji publicznej były o 23% wyższe niż w sektorze prywatnym (GUS). Oczywiście trudno dziwić się członkom gabinetu Donalda Tuska. Mieli oni doskonały przykład w osobie swojego szefa. Przypomnijmy, że przez większość minionej kadencji (od 11.2007 do 03.2011 r.) premier latał rządowym samolotem do domu i z powrotem przynajmniej 285 razy czyli średnio 7 razy w miesiącu. Podatników kosztowało to ok. 6 mln złotych. Być może nie czepialibyśmy się przywilejów, w których lubuje się przecież każda władza gdyby nie były one podszyte hipokryzją. Kontekst dla urzędniczego rozpasania podczas minionej kadencji stanowił fragment expose premiera z 2007 roku: “Chciałbym, żebyśmy powrócili do idei prostej. Idei taniego państwa. Chciałbym państwa zapewnić, że te przywileje materialne, przywileje władzy przestaną drażnić Polaków, bo znikną”. Ponieważ kontekst dla obecnej kadencji rządu stanowi hasło „Polska w budowie” (budowa = wydatki, wydatki, wydatki…) to tylko nadmieniamy, że w ciągu ostatnich dwóch miesięcy premier 11 razy pokonał trasę Warszawa – Gdańsk rządowym samolotem. Koszt godziny lotu to ponad 11.000 złotych (łączny koszt weekendowych wypadów do domu Donalda Tuska to 120.000 zł). Marek Bienkowski

Wielkie spełnienie, czyli postliberalizm po polsku Jako ideowa formacja polski liberalizm doznał zupełnego niemal uwiądu – w druku nie ukazuje się niemal nic godnego lektury i polemiki, nie pojawiła się żadna nowa idea, ograniczono się do straszenia PiS-em i propagandy prorządowej. Rozkwitł natomiast w praktyce, można rzec, że znalazł swoje spełnienie w Polsce Tuska, wreszcie zrealizował swoją istotę. Po pierwszej fazie, przyszedł w drugiej kadencji rządów PO czas, w którym można zinstytucjonalizować głębokie przemiany Polski dokonane w ostatnich latach. „Demokracja peryferii”, w której zajmowałem się szczególnym wariantem polskiego liberalizmu jako dominującą filozofią publiczną III RP, kończyła się stwierdzeniem, że liberalizm w jego polskiej, pookragłostołowej wersji wyczerpał swoje możliwości. Rzeczywiście wkrótce potem zaczęła się nowa epoka. Wzbierała niechęć do rządów Leszka Millera i SLD. Afera Rywina ostatecznie pogrążyła Millera, ale także bardzo nadwyrężyła reputację Adama Michnika, jednego z ojców założycieli III RP i głównych twórców „polskiego liberalizmu”. Jednak potem zamiast koalicji dwóch partii, deklarujących konieczność radykalnej przebudowy III RP, nastąpił ostry konflikt trwający do dziś. Mimo to w latach 2005-2007 usiłowano realizować wiele z formułowanych wcześniej postulatów i budować IV RP.

Próba zmiany Dzisiaj widzimy, że był to zupełnie wyjątkowy okres. Niektóre dokumenty z tamtego czasu czyta się dzisiaj jakby pochodziły z bardzo odległej epoki. W centrum władzy pojawili się nowi ludzie. Dotychczasowe pokomunistyczne i posolidarnościowe elity musiały chwilowo je opuścić. Zmieniła się polityka historyczna. Zamiast koncentrować się na polskich winach, zaczęto także pokazywać polską wielkość. Podjęto próbę uporania się z komunistyczną przeszłością, co znalazło wyraz w ustawie lustracyjnej, która po raz pierwszy miała objąć także środowiska dotąd nietknięte, jak sędziowie czy profesorowie uniwersyteccy. Odwołanie się do katolicyzmu jako zwornika polskiej tożsamości stało się czymś oczywistym. Polityka zagraniczna stała się bardziej samodzielna. „Kicz” pojednania polsko-niemieckiego skończył się dość gwałtownie, a zaczęła ostra dyskusja o pamięci i historii, o systemie głosowania w Unii, o relacjach z Rosją i z USA. W negocjacjach traktatu lizbońskiego Polska była ważnym, trudnym partnerem, choć ostatecznie zaakceptowała kompromis. Niewątpliwie punktem kulminacyjnym nowej polityki zagranicznej była słynna wyprawa Lecha Kaczyńskiego do Tbilisi wraz z prezydentami Ukrainy, Litwy i Estonii oraz premierem Łotwy, by ratować Gruzję. Trudno sobie wyobrazić, że dzisiaj byłoby to możliwe. Polska nie byłaby już w stanie zebrać wokół siebie tylu sprzymierzeńców z regionu, nie mówiąc już o mobilizacji do tego rodzaju niebezpiecznej misji głów państw. No i prawdopodobnie nikt już z Unii Europejskiej nie pofatygowałby się do Moskwy, by powstrzymywać Rosję. Pojawił się wówczas również wyjątkowy jak na III RP pluralizm w mediach. „Gazeta Wyborcza” straciła monopol ideotwórczy. Wydawany przez niemiecki koncern „Dziennik” rzucił jej bezpośrednie, choć krótkotrwałe, wyzwanie. „Rzeczpospolita” stała się najważniejszym opiniotwórczym dziennikiem konserwatywnym, „Wprost” tygodnikiem śmiało podejmującym istotne problemy polityczne. W telewizji publicznej pojawiły się zupełnie nowe twarze, a jej prezesem na krótko został Bronisław Wildstein, jeden z najwybitniejszych polskich intelektualistów, znany z niezależności poglądów.

Kontrrewolucja establishmentu Wszystko to wywołało gwałtowną reakcję establishmentu. Pisano o zawłaszczaniu państwa, o skoku na media. Lustracja wywołała gwałtowny opór środowisk akademickich, gorliwie podsycany przez media. Krytykowana była polityka zagraniczna jako nieefektywna, konfliktowa, izolująca Polskę, antyeuropejska. Za granicą, szczególnie w Niemczech, Polska była przedstawiania jako kraj ogarnięty homofobią i nacjonalizmem. Po 2007 – i tym bardziej po 2010 – okazało się, że nie idzie o rzekomo gwałcone zasady, lecz po prostu o władzę w rękach ludzi, którym wydaje się, że się im ona z naturalnych względów należy. Wkrótce nikt już nie pamiętał ani o potępianiu zawłaszczania państwa, ani o apolityczności służby cywilnej, ani o odpartyjnieniu mediów publicznych, na które znowu trzeba płacić abonament, ani o prawach opozycji, ani o szacunku dla urzędu prezydenta. Nastąpiła skuteczna kontrrewolucja establishmentu. Jego odłamy podzieliły się władzą, uznając hegemonię PO, która zręcznie rozdaje przywileje, pacyfikując potencjalnych krytyków i nagradzając pomocników – posypały się ordery i stanowiska. Nikt, najlichszy nawet zapiewajło, nie pozostał bez nagrody. Ukoronowaniem procesu restauracji jest powrót Leszka Millera do sejmu i na stanowisko przewodniczącego SLD, polityków Unii Demokratycznej do Pałacu Namiestnikowskiego, „Gazety Wyborczej” do dominacji na (kurczącym się co prawda) rynku prasowym oraz – w roli pioniera łączącego autostradami Polskę z Berlinem – Jana Kulczyka do orszaku prezydenta RP. W zasadzie brakuje już tylko Lwa Rywina na stanowisku prezesa telewizji. Ale on, nieszczęsny, zadarł przecież z „Agorą”.

Ideowy uwiąd w dobie postpolityki Co zaś stało się z „polskim liberalizmem”? Jak zmieniło go to polityczne zwycięstwo – fakt, że do pełni władzy, potwierdzonej ponownym zwycięstwem w wyborach, doszła formacja, która kiedyś odwoływała się do liberalnej tradycji (choć w wersji gdańskiej, nie warszawsko-krakowskiej)? Otóż jako ideowa formacja polski liberalizm doznał zupełnego niemal uwiądu – w druku nie ukazuje się niemal nic godnego lektury i polemiki, nie pojawiła się żadna nowa idea, ograniczono się do straszenia PiS-em i propagandy prorządowej. Rozkwitł natomiast w praktyce, można rzec, że znalazł swoje spełnienie w Polsce Tuska, wreszcie zrealizował swoją istotę. Po pierwszej fazie – fazie ostrożnych, ewolucyjnych kroków – przyszedł w drugiej kadencji rządów PO czas, w którym można zinstytucjonalizować głębokie przemiany Polski dokonane w ostatnich latach – równie głębokie, jak te, które dokonały się w pierwszych latach „transformacji”, co dopiero teraz zaczyna docierać do świadomości szerszej rzeszy Polaków. Charakterystyczna dla liberalizmu niechęć do polityczności została teraz doprowadzona do skrajności – w 2007 radośnie obwieszczono „postpolitykę”, a więc daleko idącą depolityzację Polaków. Miano już tylko administrować, a nie rządzić. Zaniknęło niemal zupełnie tak kiedyś częste odwoływanie się do społeczeństwa obywatelskiego, jednego ze sztandarowych pojęć polskiego liberalizmu. Obecnie wszelkie formy samoorganizacji społeczeństwa, poza charytatywnymi, postrzegane są jako zagrożenie dla władzy, jako zbędny kłopot utrudniający rządzenie, niepotrzebne zakłócenie procesu podejmowania decyzji. Polacy mają oddać głos w wyborach, potem co najwyżej mogą pertraktować z władzą jako poszczególne klientelistyczne grupy, najlepiej jednak by siedzieli przed telewizorem, przy grillu lub w pubie. Emocje polityczne zostały skanalizowane i sprowadzone do ekscytacji kolejnymi rozłamami w PiS i do oburzania się bulwersującymi słowami Jarosława Kaczyńskiego. Polacy mają się cieszyć „ciepłą wodą w kranie”, „Polską w budowie”, „zieloną wyspą”, modernizacją i dobrobytem, pochwałami zagranicy, prezydencją i Jerzym Buzkiem. Dopiero teraz zaczęto straszyć ich kryzysem i poproszono o finansowe wsparcie Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Przy czym owa „modernizacja” nie była rozumiana jako budowa silnej gospodarki, konkurencyjnej wobec innych gospodarek europejskich, jako podstawa siły państwa, jako zbiorowe dokonanie, lecz głównie jako otwarcie możliwości indywidualnej konsumpcji, możliwej dzięki dotacjom europejskim. Inni w tym myśleniu nigdy nie są konkurentami, lecz tylko partnerami i darczyńcami. Coraz słabszym zapewnieniom o przywiązaniu do zasad wolnego rynku towarzyszy propagowanie poglądu, że głównym czynnikiem rozwoju Polski są fundusze Unii Europejskiej, co znalazło wyraz w ostatniej kampanii wyborczej, z jej głównym hasłem zapewnienia 300 miliardów złotych z kasy Unii. Ostatecznie „wolnorynkowość” sprowadza się do obrony interesów wielkich koncernów zachodnich działających na terenie Polski, interesów najbogatszych Polaków i interesów najbogatszych regionów Polski.

Minimalizacja państwa Skutecznie natomiast realizowano w ostatnich latach politykę minimalizacji państwa. Nie oznacza ona oczywiście ograniczania biurokracji czy własnych przywilejów. Nie oznacza także zmniejszenia represyjności, bo rząd nie waha się użyć siły wobec swoich krytyków – zwłaszcza takich, na których łatwo jest napuścić opinię publiczną. Zwalczanie korupcji podporządkowane zostało celom politycznym. Afery szkodzące rządzącym są bezczelnie tuszowane, jak było w przypadku afery hazardowej, z drugiej strony od czasu do czasu ujawnia się dawne nadużycia i przestępstwa, które już przed laty powinny być zbadane i osądzone. Służy to dyscyplinowaniu potencjalnych przeciwników czy konkurentów do władzy. Taki charakter miały, jak się wydaje, ostatnie niejasne działania wobec generała Gromosława Czempińskiego, czołowej postaci III RP i, jeśli wierzyć jego deklaracjom, jedynego z twórców PO, najpierw zatrzymanego, a następnie szybko zwolnionego za kaucją. Zapewne jego sprawa skończy się podobnie jak afera ze szwajcarskimi kontami lewicy. Minimalizowanie państwa polskiego oznacza przede wszystkim osłabianie go jako podmiotu politycznego w relacjach zewnętrznych i pozbawianie możliwości wpływu Polaków na zasadnicze decyzje w nim podejmowane, co sprawia, że to państwo w coraz mniejszym stopniu jest „ich” państwem, wyrazem i narzędziem realizacji ich woli i ich przekonań. Obecny kryzys i podjęte przez Niemcy i Francję działania na rzecz budowania „unii fiskalnej” wzmocniły nadzieję polskich liberałów, że wreszcie uda się trwale roztopić tak nielubianą przez nich Polskę w Europie. Jeśli zatem jeszcze niedawno walczono o większą „podmiotowość”, to dzisiaj zagrożona jest suwerenność nawet w najbardziej elementarnym sensie. Europeizm polskiego establishmentu przeszedł w euroserwilizm, w aprioryczną zgodę na wszystkie propozycje Berlina i Paryża, byle tylko być „w pierwszym kręgu”. W związku z tym pogrzebano nawet to, co wydawało się aksjomatem polityki zagranicznej III RP – „giedroyciową” politykę wschodnią. Pierwszym wyrazem bezsiły i kapitulacji była tragedia smoleńska i skandal posmoleński. Jednocześnie jeszcze bardziej związała ona zwolenników, zwłaszcza „inteligenckich”, z PO w formie „brudnej wspólnoty”. W półtora roku później taka sama kapitulacja dokonała się w polityce europejskiej – i choć okoliczności były mniej dramatyczne, jej konsekwencje będą równie poważne.

Upadek debaty Depolityzacja polega także na tym, że zamarły niemal dyskusje ideowe, które dotyczyłyby kształtu polskiej demokracji i kierunków polityki Rzeczypospolitej, co oczywiście nie znaczy, że nie toczą się mniej lub bardziej niszowe dyskusje „eksperckie”, dotyczące poszczególnych dziedzin czy problemów. Dyskusja ma sens tylko wtedy, gdy dyskutujący traktują dostatecznie poważnie własne argumenty i argumenty strony przeciwnej. Nie trzeba zakładać, że można przekonać druga stronę, bo w warunkach polskich byłby to zupełnie oderwany od rzeczywistości idealizm, wystarczy minimalne założenie, że argument się liczy i że trzeba odpowiadać nań argumentem, a nie drwiną i obelgą czy argumentem ad hominem. Tymczasem podważanie „godnościowych fundamentów prezydentury” niemal od razu stało się podważaniem godnościowych fundamentów życia publicznego w ogóle. Już nie chodziło o argument, ale o wygląd, nazwisko itd. Oczywiście od samego początku III RP spory polityczne żadną miarą nie mogły uchodzić za dżentelmeńskie. Słowo „oszłom” ukuto przecież już w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Jednak starano się przynajmniej zachować pozory. Jeśli porównamy „GW” sprzed lat i obecną, widzimy zasadnicze różnice. Zniknęły sążniste artykuły, dziennikarzy i publicystów z intelektualnymi ambicjami wyparli młodsi „redaktorzy”, którzy porzucili wszelkie tego rodzaju aspirację na rzecz dość prostackiego „dawania oporu” i „dowalania” oponentowi. Zresztą w roli głównego medium III RP „GW” i tak została zastąpiona przez TVN, a miejsce „Gazety Świątecznej”. „Tygodnika Powszechnego” i „Niezbędnika inteligenta” jako głównej pożywki duchowej zajęło „Szkło kontaktowe”. I nic lepiej nie wyraża tej ewolucji niż jakże trafna obserwacja Kuby Wojewódzkiego w rozmowie z Adamem Michnikiem, że tylko on mu pozostał. W nowym „dyskursie” III RP można powiedzieć wszystko, by za chwilę twierdzić coś zupełnie innego. Znane są liczne przypadki ludzi, którzy w ostatnich latach radykalnie zmienili poglądy – na czele z urzędującym ministrem spraw zagranicznych, który nigdy nie wytłumaczył, dlaczego wraz ze zmianą przynależności partyjnej tak bardzo zmieniała się jego ocena sytuacji politycznej w Europie i na świecie. Najczęściej od „prawicowości” i „konserwatyzmu” zmierzano żwawo ku „salonowi” i „głównemu nurtowi”, czy to w Polsce, czy to w Europie. Niestety konserwatyzm często okazywał się tylko pozą wynikającą z prowincjonalności lub oportunizmu i bardzo często znikał w spotkaniu ze światem „zachodnim”, na przykład w Brukseli. Instrumentalizm ideowy sprawił, że w zasadzie poważna debata nie jest możliwa. W dodatku zachowanie się przedstawicieli obozu rządzącego przed katastrofą smoleńską i po niej spowodowało, że także po drugiej stronie gotowość do wymiany argumentów zanikła. Trudno dyskutować z kimś, kto dawno powinien ustąpić ze stanowiska i odpowiadać za zaniedbania graniczące z naruszeniem polskiej racji stanu.

Kneblowanie przeciwników, promocja wulgarności Na poziomie instytucjonalnym upadek wyraża się w utracie znaczenia parlamentu jako forum poważnej dyskusji. Ten uwiąd debaty publicznej wynika również z faktu, że znaleziono lepszy sposób na rozstrzyganie sporów o Polskę. Zamiast pozwolić na swobodną artykulację poglądów, można po prostu zamknąć usta oponentowi. Powoli zanikały więc fora, na których tego rodzaju dyskusja była możliwa – od telewizji po prasę. Obywatele zostali w dużej mierze odcięci od informacji o świecie i wydarzeniach w kraju, które mogłyby źle świadczyć o rządzie. Zostały nieliczne wyspy, służące głównie jako alibi, mające udowadniać, że nadal panuje w Polsce wolność słowa i że nadal dopuszczane są różnorodne poglądy. W istocie polski liberalizm nigdy zresztą nie cenił tych wartości i dbał przede wszystkim o pilnowanie granic tego, co może zostać powiedziane i napisane.

Nastąpiły także przemiany w sferze moralno-kulturowej w duchu libertynizmu obyczajowego. Obok przeteoretyzowanego pseudoneoleninizmu i kadrowego feminizmu pojawiło się groźniejsze, bo bardziej masowe zjawisko – wulgarny populizm z silnymi elementami plebejskiego antyklerykalizmu i permisywizmu obyczajowego, będący zmodernizowaną wersją dawnego urbanowskiego panświnizmu. Po raz pierwszy od czasów Gomułki mamy masowe wystąpienia antykatolickie, wspierane przez niektórych postępowych księży. Bariera psychiczna padła w czasie demonstracji atakującej modlących się pod krzyżem przed Pałacem Namiestnikowskim w intencji ofiar tragedii smoleńskiej. Trudno nie zauważyć, że Kościół, jego hierarchia, traci niestety autorytet moralny. Kościół nie bardzo wiedział, jak się ma zachować w dniach żałoby smoleńskiej. Głęboko dotknęła go sprawa lustracji, z którą nie był w stanie poradzić sobie w wiarygodny sposób. Odważna postawa, jaką reprezentuje ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, stanowi niestety wyjątek. Kościół jest dziś nie mniej podzielony niż społeczeństwo. Najpierw podzielono go na toruński i łagiewnicki, potem okazało się, że znacznie ważniejszy jest inny, bardziej egzystencjalny, a jednocześnie nasuwający historyczne skojarzenia, podział – część hierarchii szuka dobrych relacji z władzą, podczas gdy przedstawiciele niższego duchowieństwa tradycyjnie solidaryzują się z protestującym ludem.

Zamulanie pamięci „Polski liberalizm” wreszcie poradził sobie z dylematem, co robić z komunistyczną przeszłością. Jak pamiętamy, wymyślono go w dużej mierze po to, by uzasadnić, dlaczego nie należy karać funkcjonariuszy dawnego reżimu. Teraz okazało się, że żadne łamańce intelektualne w rodzaju tych, które proponował Andrzej Walicki, nie są potrzebne. Rozwiązanie dylematu jest dość typowe dla Polski Tuska – niekonsekwencja, rozmywanie problemu i zamulanie mózgów. Nastąpiła rytualizacja pamięci o Solidarności. Ostatecznie wszyscy zapisali się do niej, łącznie z generałem Wojciechem Jaruzelskim. W miarę zanikania nostalgii peerelowskiej stała się ona dziedzictwem ogólnonarodowym, prawie już nie podważanym przez postkomunistów. Prezydent Bronisław Komorowski wyrasta na czołowego bohatera opozycji antykomunistycznej, co nie przeszkadza mu otaczać się postkomunistycznymi doradcami. Media i polityka kreują w miarę zapotrzebowania kolejne „legendy Solidarności”. Zarazem odebrano ideom wówczas głoszonym jakiekolwiek aktualne znaczenie polityczne – idea „podmiotowości”, „godności”, wolności jako niezawisłości i jako aktywnego uczestnictwa w polityce skazane zostały na zapomnienie. Zrezygnowano również z dążenia do ukarania winnych – i w ogóle z jakiejkolwiek konsekwencji w ocenie przeszłości. Można więc z jednej strony zapraszać generała Jaruzelskiego na zebranie Rady Bezpieczeństwa Narodowego, a Jerzego Urbana na przyjęcia, i jednocześnie ubolewać, że zbrodnie stanu wojennego nie zostały ukarane. Współpraca z SB przestała dyskwalifikować politycznie i moralnie. Przykład ministra Michała Boniego pokazał, że można doskonale funkcjonować w polskiej polityce, nawet jeśli latami kłamało się publicznie. Publikacja takich książek jak biografia Ryszarda Kapuścińskiego służą do oswajaniu problemu głębokiego uwikłania polskich elit kulturowych w system i przygotowaniu nas na kolejne rewelacje dotyczące naszych wspaniałych twórców. Nawet Tomasz Turowski znajduje swoich obrońców, których w pewnym momencie zabrakło i Lesławowi Maleszce i księdzu Michałowi Czajkowskiemu.

Nowy podział Jak wiemy, Polska Tuska budzi opór części Polaków. Dla nich jest rzeczą oczywistą, że dawni liberałowie budują dzisiaj demokrację sui generis, przypominającą „kierowaną demokrację”, jaka od dłuższego już czasu panuje w Rosji. Opozycja spychana jest na margines. Dotyczy to nie tylko partii opozycyjnej, lecz także po prostu ludzi o odmiennych poglądach, zastraszanych i dyskryminowanych, nadzorowanych. Oczywiście wariant polski „kierowanej demokracji” różni się od rosyjskiego w równie dużym stopniu, jak rzeczywistość PRL różniła się od rzeczywistości Związku Sowieckiego. Przestrzenie wolności są znaczenie większe, represje słabsze, władza bardziej nastawiona na perswazję słowną, na „środki miękkie”. Jest jednak jedna zasadnicza cecha, która negatywnie odróżnia platformianą III RP od Rosji. O ile Rosja pozostaje suwerenna w relacjach zewnętrznych, o tyle Polska coraz bardziej staje się państwem uzależnionym. W gruncie rzeczy nie chodzi już tylko o to, jaka ma być Polska, ale czy w ogóle ma być, czy rzeczywiście jest niezbędna. Przemówienie Sikorskiego w Berlinie, postawa rządu wobec kolejnych akcji „ratowania euro” oraz prób budowania „unii fiskalnej”, także reakcje na te wydarzenia wielu polskich polityków pokazały, że dla ludzi tego obozu istnienie Rzeczypospolitej jako samodzielnego bytu politycznego nie jest czymś oczywistym czy nawet pożądanym, jeśli jest w konflikcie z innymi celami, takimi np. jak dobrobyt, zwłaszcza ich samych. Zgodnie z zasadą „zamulenia” argumentuje się przy tym, że i tak od dawna nie istnieje nic takiego, jak pełna suwerenność, a jeśliby nawet była, to i tak już się jej zrzekliśmy, przystępując do Unii, by zaraz potem twierdzić, że jedynym skutecznym sposobem obrony suwerenności jest zdeponowanie jej w Unii. Dzisiejszy podział polityczny to coraz bardziej podział na tych, którzy widzą Polaków i siebie wśród nich jako podmiot polityczny, jak naród, który w procesach politycznych decyduje o swoich sprawach wewnętrznych i który zachowuje suwerenność na zewnątrz oraz na tych, którzy postrzegają Polaków jako grupę etnicznokulturową, siebie zaś jako działających politycznie pośród innych władczych Europejczyków w Unii i poprzez Unię. Polska jest dla nich tylko pewnym zasobem, określającym możliwości tego działania oraz pewnym obszarem i grupą ludności, którymi trzeba zarządzać zgodnie z zaleceniami płynącymi z centrum władzy i prestiżu. To zaś, jaką ideologią uspokaja się Polaków, ma ostatecznie drugorzędne znaczenie.

Zdzisław Krasnodębski

Komunizm dla bogatych Klasa średnia, która płaci podatki, oszczędza i inwestuje, posiada sektor finansowy, którym zarządzają bankierzy i finansiści: nomenklatura XXI wieku. I, podobnie, jak w sowieckim komunizmie, ci finansowi aparatczycy nie zależą od nikogo i są jedynie zainteresowani krótkoterminowymi zyskami i wyciśnięciem jak najwięcej od każdego, kto ma pieniądze i nie może uciec: czyli przede wszystkim od podatników z klasy średniej. Z wolnorynkowego, kapitalistycznego i leseferystycznego punktu widzenia, stan gospodarki i źródła obecnego kryzysu finansowego wyglądają znacznie gorzej, niż wydaje się to aktywistom globalnego ruchu Occupy (Wall Street, London, etc). Krytykują podstawowe założenia kapitalizmu: osiąganie zysków, cząstkową rezerwę bankową, pieniądz fiducjarny (czyli papierowy oparty na zaufaniu do gospodarki kraju-emitenta). Jednak tak naprawdę obecny system gospodarczy i finansowy nie ma z nimi już nic wspólnego. Kapitalizm, jaki znaliśmy do końca XX wieku, zdegenerował się do globalnego oszustwa, nielegalnego w świetle obowiązujących praw. Jak pokazują ostatnie wydarzenia w Grecji i Włoszech, obecnie uderza w podstawy liberalnych demokracji.

Piramida finansowa W ciągu 10 lat, które poprzedziły kryzys z 2008 roku, system finansowy zniósł pieniądz fiducjarny i rezerwę cząstkową, zachowując tylko pozory, że nadal istnieją. Był to system, w którym pieniądze, jako nośnik wartości, były zabezpieczone przez poszczególne państwa i kreowane w kontrolowanej formie. Tymczasem finansjera i bankierzy zaczęli stosować „zubażającą” technikę systemu rezerw: mechanizm zmniejszający całościowo proporcję między wyemitowanym pieniądzem jako prawnym środkiem płatniczym a papierami wartościowymi emitowanymi przez same banki. Dla przykładu tradycyjnie w czasach poprzedzających kryzys typowa proporcja między pożyczkami a depozytami była niższa niż 100 proc. Oznacza to, że na każdy zdeponowany funt pożyczyć można było mniej niż jeden funt. Wraz z każdym cyklem pożyczania i deponowania „wykreowana” liczba pożyczek z jednego dolara zmierza do zera: ogólny wpływ na podaż pieniądza jest skończony i łatwy do obliczenia. Jednak w 2007 roku proporcje między pożyczkami a depozytami w np. brytyjskich bankach wynosiły 137 proc. Innymi słowy, banki pożyczały średnio 137 funtów na 100 znajdujących się w depozycie. To zwiększyło podaż pieniądza wobec waluty w postępie geometrycznym (przy ilorazie większym od 1): kreacja nie zmierza wtedy do zera, ale do nieskończoności. Z tego powodu mechanizm ten to klasyczny przykład piramidy finansowej działającej – w sensie kreacji zobowiązań w stosunku do możliwych dostępnych środków płatniczych, czyli gotówki – na dokładnie takiej samej zasadzie jak piramida BKO Lecha Grobelnego czy albańskie piramidy z lat 1996-1997. Piramidy takie są oczywiście nielegalne w świetle obowiązującego prawa i zakazane przez regulacje wszystkich państw rozwiniętych1

Kto zawinił? Przez ostatnie lata media mainstreamowe: BBC, „Financial Times”, „The Economist”, CNN, „Wall Street Journal” i inne, głosiły, jakoby to demokratycznie wybrani politycy rzeczywiście ponosili winę za obecny kryzys. To prawda, ale jedynie w tym sensie, że politycy pozwolili na rozwój fałszywych i nielegalnych praktyk i na korzystanie z nich przez branżę finansową, która potrafiła jedynie PR-owo prezentować przestępcze metody tworzenia piramid finansowych jako tzw. „wynalazki finansowe” i postęp w metodach zarządzania ryzykiem. Jednak problem jest głębszy.

Przed kryzysem bankowym z 2008 roku rządy pożyczyły sporo pieniędzy. Jednak ani budżet Grecji, ani Włoch, ani Wielkiej Brytanii nie został uznany za niezrównoważony. W rzeczywistości banki prywatne były zadowolone z tego, że mogły na bardzo dobrych warunkach pożyczać rządom Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i całej strefy euro. Dopiero po kryzysie finansowym, który zaczął się na jesieni 2008 roku, gdy rządy mocno zapożyczyły się, by uratować banki przed kompletnym upadkiem, okazało się, że długi rządów są problemem także rynków finansowych. Krótko mówiąc, rządy, które pożyczając na potęgę pieniądze, uratowały banki i rynki finansowe przed upadkiem, są teraz atakowane za zbyt wysokie długi, przez instytucje, które uratowały. W tle tego wszystkiego widać powiązania między światem finansjery a polityki. Przykładowo, w Wielkiej Brytanii każdy wie, że między Parlamentem a londyńskim City istnieją tzw. „drzwi obrotowe”. Jest całkiem normalne, że politycy, którzy osiągnęli sukces, stają się czołowymi bankierami, zaś czołowi bankierzy wchodzą do polityki. Czołowi bankierzy grają także kluczową rolę, doradzając politykom w ich decyzjach budżetowych i regulacjach branży finansowej. Od razu przychodzą na myśl takie nazwiska, jak Tony Blair2, David Laws3, Sir James Crosby4, Sebastian Grigg5. Rynki finansowe dobrowolnie pożyczają pieniądze rządom. Wszystkie decyzje rządów dotyczące pożyczek i regulacji budżetowych podjęto przez finansistów lub za radą ekspertów finansowych. Znaczy to tyle, że politycy i finansiści to w sumie ci sami ludzie. Istnieje tylko jedna kluczowa różnica: sektor prywatny oferuje większe dochody niż posady rządowe czy parlamentarne. Nawet jeśli ktoś twierdzi, że politycy pożyczyli za dużo pieniędzy na poczet swoich budżetów, to stało się to pod wpływem doradztwa finansjery. Trudno sobie wyobrazić polityka-laika, który pożycza dziesiątki miliardów dolarów, funtów lub euro, nie szukając profesjonalnej rady lub zatwierdzenia u finansisty. Nawet w kwestii upadku systemu finansowego rządowi brytyjskiemu doradzali prywatni finansiści: BlackRock, Citi i Credit Suisse. Systemowy konflikt interesów nie znał granic.

Być jak Scargill System finansowy, funkcjonujący (z technicznego i prawnego punktu widzenia) jak jedna wielka piramida finansowa, osiągnął swoje granice. Problem jest dokładnie taki sam, jaki miał Grobelny tuż przed upadkiem Bezpiecznej Kasy Oszczędności. Teraz by tę globalną BKO utrzymać, potrzeba dodatkowych środków, które mogą pochodzić już jedynie od podatników. Jednak podatnicy nie są już wcale chętni, aby zaciskać pasa w celu wspierania sektora bankowego i finansowego. Aby pokonać tę przeszkodę, czyli niechęć demokratycznych wyborców do subsydiowania kryminalnej działalności tzw. rynków finansowych, te ostatnie zaczęły zmieniać demokratycznie wybrane rządy w Grecji i Włoszech, zastępując premierów… bankierami. W Europie następuje skuteczny demontaż nowoczesnej demokracji. Sytuacja ta przypomina upadek przemysłu ciężkiego w Wielkiej Brytanii w latach 70. XX wieku. Menedżment i związkowi baronowie uważali dalsze subsydiowanie przemysłu ciężkiego przez zwykłych, pochodzących z klasy średniej podatników za oczywistość. Teraz przemysł finansowy robi dokładnie to samo: jego liderzy terroryzują rząd brytyjski w taki sam sposób, jak robił to Arthur Scargill6 w latach 70. i 80. Jedyna różnica polega na tym, że Scargill i związkowcy walczyli o pracę i utrzymanie robotników z realnego przemysłu, który coś jednak wytwarzał. Liderzy sektora finansowego walczą o wielomilionowe wynagrodzenia za działalność – ze ścisłego punktu widzenia – zdegenerowaną do postaci globalnego przestępstwa. Brytyjski przemysł ciężki stał się w latach 70. nieefektywny, niekonkurencyjny i musiał upaść. Obecnie sektor finansowy, działający jak piramida, także jest nieefektywny i upadnie. Im dłużej rządy będą go wspierać, tym bardziej spektakularny będzie jego krach.

Nomenklatura finansowa Protestujący z ruchu „Occupy London” powinni domagać się ukarania finansistów w świetle obowiązującego prawa za oszustwa dokonane na skalę globalną. Jednak zamiast tego zajmują się debatą, w starym stylu, lewicowo-prawicową: kapitalizm jest złem, a socjalizm to zbawienie. Taka debata jest jednak oderwana od rzeczywistości, bowiem… kapitalizm już nie istnieje. Zastąpiło go globalne oszukańcze przedsięwzięcie podobne do starego systemu komunistycznego. Swoisty komunizm dla bogatych. W sowieckim realnym komunizmie, który upadł w 1989 roku, klasa rządząca, nomenklatura, nie posiadała kapitału. Ci aparatczycy byli jedynymi beneficjentami kierowania państwem. Nie mieli interesu w odpowiednim dbaniu o dobrobyt państw, ale w uzyskiwaniu krótkoterminowych zysków dla siebie. Zyski należały do niewielu, a straty ponosiła reszta społeczeństwa. Kapitał należał do całych społeczeństw i to całe społeczeństwa cierpiały z powodu konsekwencji złego zarządzania i złodziejstwa nomenklatury. Dziś podobnie, bankierzy i finansiści w dużej mierze nie posiadają banków i instytucji finansowych. Należą one do udziałowców funduszy emerytalnych, oszczędnościowych i ubezpieczycieli, nawet rządów i podatników. I tak klasa średnia, która płaci podatki, oszczędza i inwestuje, posiada sektor finansowy, którym zarządzają bankierzy i finansiści: nomenklatura XXI wieku. I, podobnie, jak w sowieckim komunizmie, ci finansowi aparatczycy nie zależą od nikogo i są jedynie zainteresowani krótkoterminowymi zyskami i wyciśnięciem jak najwięcej od każdego, kto ma pieniądze i nie może uciec: czyli przede wszystkim od podatników z klasy średniej.

Zmierzając do katastrofy W latach 80. XX wieku reformatorzy próbowali naprawić komunizm. Ponieśli jednak porażkę, ponieważ nie mogli zmienić głęboko zakorzenionych, patologicznych przyzwyczajeń i praktyk nomenklatury. Oczywiście także dziś są reformatorzy, a nawet ich nie brakuje, którzy starają się zreformować tę obecną wersję komunizmu (dla bogatych). Jednak reformatorzy nie mają powodów do zadowolenia. Wygląda, bowiem na to, że system finansowy, podobnie jak sowiecki komunizm przed nim, zmierza do katastrofy. Czas pokaże, czy ta katastrofa przyjmie formę czechosłowackiej „aksamitnej rewolucji”, czy raczej o wiele brzydszej wersji, takiej jak w Rumunii. Jednak są to bardzo optymistyczne scenariusze. Kryzys finansowy zapoczątkowany przez upadek Wall Street w 1929 roku skończył się 10 lat później II wojną światową. Trudno powiedzieć, czy historia się powtórzy. Jednak biorąc pod uwagę skalę obecnego kryzysu finansowego i sposób, w jaki światowi liderzy starają się mu zaradzić, nie ma powodu do nadmiernego optymizmu. Stefan Sękowski

Do bazy przez nadbudowę. Jak skrajna lewica zawłaszcza polską kulturę By odzyskać „zaufanie społeczne” do instytucji muzeum – jak twierdzi Autor – należy wyzwolić to ostatnie z kajdan tradycyjnej kultury, „przebrzmiałego patriarchalizmu”. Muzeum nie może też już być „narodowe” – a więc w swoim założeniu „nacjonalistyczne”. Nowe Muzeum Krytyczne musi wypełnić się nowymi treściami demokratycznymi i rozpocząć nową, prawdziwą misję służby społecznej! O rzeczach przykrych czy wstrętnych staramy się zapomnieć, wymazać je z pamięci. Niestety, nieopatrznie przywołane dopadają nas z nową siłą. Od wielu lat nie myślałem i nie natknąłem się nigdzie na dwa upiorne pojęcia stanowiące podstawę dialektyki marksistowskiej i jej „produktu” zwanego PRL-em: te dwa „fundamenty” to BAZA i NADBUDOWA. Oba filary „ekonomii politycznej socjalizmu” wbijane były do głowy wielu pokoleniom studentów przez marksistowskich profesorów szkół wyższych, począwszy od zupełnie niestrawnego „prof.” Maksymiliana Pohorillego, prof. Włodzimierza Brusa, a na „oświeconym” prof. Dariuszu Rosatim kończąc. Pozostałą, dużą część społeczeństwa PRL „uświadamiano” ekonomicznie na tzw. „otwartych zebraniach Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR” – będących formą przymusowej indoktrynacji. Baza i nadbudowa nieodmiennie kojarzą mi się z kartkami na buty, zaświadczeniami z Urzędu Stanu Cywilnego uprawniającymi do kupna obrączek ślubnych w sklepie „Jubiler”, jak i czarnym rynkiem dewizowym, gdzie średnią miesięczną pensję Polak mógł nielegalnie wymienić na około 25 (!) USD.

Tak się robi rewolucję! Starzy „lewacy”: Marks, Engels, Lenin i Stalin uważali (w generalnym skrócie), że władzę nad światem zdobędą poprzez opanowanie BAZY – a więc środków produkcji (przemysłu i rolnictwa) – fanatycznym realizatorem tej wizji był Stalin. Zachodni komuniści („nowocześni, postępowi i XX-wieczni”) tacy jak Antonio Gramsci, czy cała „szkoła frankfurcka” (która w latach 30. wyemigrowała do USA i sprawuje od przełomu lat 60. i 70. rząd dusz na amerykańskich uniwersytetach), twierdzili coś zupełnie nowego – należy opanować NADBUDOWĘ, a więc kulturę, a przejęcie BAZY odbędzie się bezkrwawo i nieodwracalnie. By komunizm zapanował nad Europą i światem, należy zniszczyć kulturę cywilizacji zachodniej, w pierwszej kolejności chrześcijaństwo, normalną strukturę rodziny i społeczeństwa, a w to miejsce zaproponować bliżej nieokreśloną wolność jednostki żyjącej w permanentnej rewolucji obyczajowej i walce o życzeniowe „każdemu według potrzeb”. W cezurze czasu między Europejskim Kongresem Kultury – spędzie krajowego i europejskiego lewactwa zorganizowanego we wrześniu 2011 roku we Wrocławiu pod patronatem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, a szeroko zakrojoną i sprawnie przeprowadzoną prowokacją wokół Marszu Niepodległości w Warszawie 11 listopada 2011 roku, dokonał się w III Rzeczpospolitej znaczący i nieodwracalny w skutkach atak neokomunistycznych i agresywnie lewackich środowisk (jak np. „Krytyka Polityczna”) na kulturę narodową i społeczeństwo, na chrześcijańską milczącą większość. Spróbujmy odpowiedzieć sobie, dociec, dlaczego dopiero po Prowokacji Listopadowej publicyści niezależni i prawicowi, nieliczne opozycyjne wobec „salonu” media nagle się obudziły i próbują odwojowywać i zdezawuować lewacką medialną ściemę, zatrzymać bezkarne działanie „przemysłu nienawiści” i przeszkodzić w zawłaszczaniu NADBUDOWY przez neomarksistów?

Czerwony Kulturkampf Po transakcji zawartej w Magdalence i przy Okrągłym Stole przez gen. Czesława Kiszczaka i koncesjonowaną, wyselekcjonowaną przez niego „konstruktywną opozycję”, kultura przypadła w udziale Ojcom Założycielom z „Gazety Wyborczej”, UD – UW i rodzącemu się „salonowi”. Była rewizjonistyczna opozycja o proweniencji z KPP-PPR podała sobie ręce z nomenklaturą PZPR „robiącą w kulturze” i „bezpartyjnymi” twórcami-dworzanami, którzy po 1989 roku „poszli za środowiskiem”, za dostępem do koryta. Pierwszymi publicystami i ludźmi kultury, którzy po 1989 roku głośno, publicznie zaprotestowali przeciw transakcji Grubej Kreski byli: Stefan Kisielewski, Zbigniew Herbert, Gustaw Herling-Grudziński – z nieżyjących, a z żyjących: Stanisław Michalkiewicz, Waldemar Łysiak i kilkunastu Sprawiedliwych. Potem dopiero „wybuchły” „Fronda”, „Arcana” śladowo „Glaukopis”, „Templum”, i „44”. Od przeszło półtora roku odpór psuciu państwa, niszczeniu dobra wspólnego i zawłaszczaniu kultury przez lewactwo stawia kwartalnik „Rzeczy Wspólne”. Wszystko razem to niewielka tama, która ledwie spowalnia lewicowy „przemysł nienawiści” i jego pochodne zalewające nas codziennie. Nagrodzie Nike i innym lewicowym nagrodom w stylu Nagrody Mediów Publicznych od 2002 roku przeciwstawia się konsekwentnie przemilczana Nagroda im. Józefa Mackiewicza. Kilkunastu organizacjom w rodzaju Instytutu im. Adama Mickiewicza czy Obywatele Kultury dotowanym bezpośrednio z budżetu, przeciwstawia się od lata 2011 roku działające bez siedziby i dotacji stowarzyszenie Twórców dla Rzeczpospolitej pod przewodem Marka Nowakowskiego. Są to śladowe przejawy odporu wobec powodzi kulturowego lewactwa. Prawica budzi się z ręką w przysłowiowym nocniku wzbierającym lewackimi treściami, takimi jak dzieła plastyczne „artystki” Doroty Nieznalskiej, performance nihilisty zatykającego biało-czerwoną flagę w psich odchodach, „sztukach” teatralnych „szybkiego reagowania” w reżyserii Artura Żmijewskiego czy „dramaturga” Marcina Szczygielskiego, tej całej „płynnej nowoczesności”, w której każe się nam nurzać TVP Kultura, czy publicyści TVN 24. O zupełnym braku zaangażowania polityków prawicy w „odwojowywanie” kultury nie wspominam – to temat na kilkudniowy kongres! Walka o kulturę, ten czerwony „kulturkampf”, „rewolucja kulturalna”, nazywana jest przez lewaków eufemistycznie „krytyką polityki”, stąd też nazwa periodyku „Krytyka Polityczna”, stąd „klub neojakobinów” – „Nowy Wspaniały Świat”, oraz proces zawłaszczania i tworzenia nowych instytucji kulturalnych.

Książka szybkiego reagowania Pierwszą, nieudaną na szczęście, próbą opanowania instytucji było zawłaszczenie w 2009 roku Muzeum Narodowego w Warszawie, którego dyrektorem został lewicowy profesor Piotr Piotrowski, były dyrektor Instytutu Historii Sztuki UAM w Poznaniu. Jego roczne rządy zaowocowały paraliżem placówki, a po powszechnej frondzie pracowników, od sprzątaczek po kadry naukowe, obrażony lewicowiec „wrócił na łono Brukseli”. Bynajmniej nie złożył broni – jako „książka szybkiego reagowania”, już w pół roku po upadku, ukazał się jego manifest ideowy pt. „Muzeum krytyczne”, gdzie na 160 stronach oświeca i instruuje jak powinna działać „nowoczesna placówka kulturowa” w epoce płynnej ponowoczesności multikulturowej. Pan prof. dr hab. Piotrowski, były wieloletni naukowiec, kurator kilkunastu instytucji muzealnych w Polsce i na świecie, „profesor wizytujący” uniwersytety, od Izraela po USA, już w pierwszych zdaniach swojego manifestu daje popis pewnych luk w wiedzy historycznej. Przypomina i powołuje się na moralnie doniosłe, „nieprzemijające” znaczenie „Guerniki” Pablo Picassa, gdyż lewicowi artyści amerykańscy apelowali do sędziwego artysty, by – jak pisze Piotrowski: „w obliczu zbrodni popełnianych przez amerykańskie wojsko w Wietnamie” wycofał obraz z Muzeum Modern Art. w Nowym Jorku. Picasso nie zrobił tego. Na wniosek tychże „postępowych” twórców replika „Guerniki” była dwukrotnie zasłaniana w siedzibie ONZ w Nowym Jorku, w chwili wybuchu I i II wojny w Zatoce Perskiej. Przypomnijmy gwoli prawdy, że Picasso (członek Francuskiej Partii Komunistycznej) namalował „Guernikę” w 1937 roku na zamówienie socjalistycznego rządu (gabinetu PSOE – tej samej partii, która w latach 2003-2011 nieudolnie rządziła Hiszpanią) Republiki Hiszpańskiej. Do pracy przystąpił dopiero gdy głodująca Republika zapłaciła mu astronomiczną sumę 200 000 pesos (około 5 mln dzisiejszych USD (!)). Obraz był pomyślany jako akcent propagandowy Pawilonu Republiki Hiszpańskiej na Wystawie Światowej w Paryżu w 1937 roku. A Francją rządził wówczas osławiony Front Ludowy – z Leonem Blumem jako premierem. Propagandowy mit „Guerniki” (jak widać) pokutuje do dziś. Jestem zmuszony przypomnieć też, iż w trakcie bombardowania miasta Guernica przez Niemców w kwietniu 1937 roku zginęło (ofiary udokumentowane) 120 osób. Celem nalotu był strategiczny most. Dowództwo niemieckiego Legionu Condor długo i usilnie tłumaczyło się z niecelności nalotu. W dwa lata później Niemcy rozpoczynając napaść na Polskę, zbombardowali Wieluń, gdzie nie było obiektów strategicznych, zginęło 1000-1200 osób (podawana jest też liczba 2169 ofiar). Niemcy nigdy się z tej zbrodni nie tłumaczyli, a w Polsce i na świcie prawie nikt o tragedii Wielunia nie słyszał! Przepraszam, że uciekam w dygresje, ale fakt powoływania się prof. Piotrowskiego na „Guernicę” określa jednoznacznie stan jego świadomości, jak i przesłanie całej jego książki. Lewicowiec dalej „walczy o wolność” (w jego rozumieniu) i aż dziw, że nie pada argument o amerykańskich zbrodniarzach wojennych, którzy, by zakończyć II wojnę światową, nie cofnęli się przed zrzuceniem bomb „A” na spokojne, ciężko pracujące przemysłowe miasta Japonii – Hiroszimę i Nagasaki itd., itp. Takich dygresji i polemik musiałbym napisać jeszcze kilkanaście, ale na pierwszej skończę. Nie mogę odbierać ewentualnym czytelnikom pracy pana profesora przyjemności pozżymania się i pośmiania w trakcie czytania jego manifestu.

Desant radykalnych akademików Prof. Piotrowski objął dyrekcję Muzeum Narodowego w Warszawie w 2009 roku w apogeum tryumfalizmu PO i Ministerstwa Kultury, a został odwołany w lipcu 2010 roku. Nowa dyrekcja w osobach dr Agnieszki Morawińskiej i dyr. do spraw progromowo-ogólnych Beaty Chmiel zamknęła spustoszone Muzeum Narodowe. Trwa w nim „rearanżacja” („trudne słowo”), która potrwa do wiosny 2012 roku. Strach się bać, czym Zawsze Poprawne Panie Reprezentujące Parytety PO nas uraczą (ponoć nie ma być oddzielnych działów malarstwa polskiego, tylko połączona sztuka europejska), ale cofnijmy się jeszcze do rocznej próby wprowadzenia w życie założeń marksisty Gramsciego przez jego duchowego ucznia prof. Piotrowskiego. Po „Guaernice” jako argumencie otwarcia, prof. Piotrowski powołuje się na prof. Griseldę Pollock (której wykład w Warszawie miał przypaść na lipiec 2010, ale odwołanie dyr. Piotrowskiego odwołało też wykład, który mógł „przyspieszyć ukierunkowanie rozwoju polskiej kultury w słusznym kierunku”). Ta reprezentująca krytyczną historię sztuki feministka stwierdza: „Muzea potrzebują desantu radykalnych akademików”. A dlaczegóż mamy się ograniczać tylko do muzeów – Polsce i Europie potrzebny jest jawny desant radykalnych akademików. Już raz coś takiego było – od Moskwy po Berlin i Monachium – nazywało się to Rady Delegatów Robotniczych i Żołnierskich. Uczestniczyli w nich działacze tacy jak Lew Trocki, czy Adolf Hitler (!). Następne hasło z arsenału „Nowej Muzeologii” to slogan: „Muzeum krytyczne to instytucja pracująca na rzecz demokracji opartej na sporze…”. No i wpełza na kolejnej stronie marksista Slavoj Žižek, który każe prof. Piotrowskiemu „pięknie przegrywać”, po wielekroć, aż kiedyś się uda. Dalej zaczyna się bełkocik w stylu: nowa muzeologia zmierzająca do denaturalizacji instytucji muzealnych powoduje ich dekonstruowanie… Od profesora z Poznania można by wymagać trochę więcej niż pseudonaukowego języka wykształceńca. Zagłębiamy się w postulaty walki o nową kulturę globalną i „przywrócenie muzeum publicznego zaufania”. Czy ekspozycja gipsowych płaskorzeźb Lenina i Stalina przywróciłaby owo „zaufanie”?

„Wyzwalanie” z kajdan tradycji Jako dziecko (lat 4-6) byłem stale prowadzany do pałacowego budynku Muzeum Narodowego w Poznaniu. Największe wrażenie robiła na mnie gigantyczna, socrealistyczna płachta (12 x 8m?) przedstawiająca „Wrzucenie amunicji do morza przez dokerów Marsylii w 1937 r.”. No, może tytuł nie brzmiał dokładnie tak, ale „panorama” przedstawiała półnagich robotników, ich żony z wzniesionymi pięściami i ich dzieci z czerwonymi szturmówkami. Nie było wówczas TV, komiksów ani kolorowych gazet (!) – ten socrealizm był jedynym dziełem sztuki, jakie robiło na mnie tak wielkie wrażenie, i pewnie również na setkach innych dzieci, w tym i być może na małym Piotrku Piotrowskim. Dzieło zniknęło nagle w 1956 roku. Matka usilnie pokazywała mi wiszące w poznańskim Muzeum Narodowym oryginały Jean-Antoine’a Watteau i Paula Cézanne’a – ale ponieważ były wielkości szkolnego zeszytu, nie robiły na mnie wrażenia. Pragnąłem oglądać marsylski „komiks” – walkę policji z dokerami, którzy ginęli, by wspomagać hiszpańskich towarzyszy. A wracając do „zaufania ”, by odzyskać „zaufanie społeczne” do instytucji muzeum – jak twierdzi Autor – należy wyzwolić to ostatnie z kajdan tradycyjnej kultury, „przebrzmiałego patriarchalizmu”. Muzeum nie może też już być „narodowe” – a więc w swoim założeniu „nacjonalistyczne”. Nowe Muzeum Krytyczne musi wypełnić się nowymi treściami demokratycznymi i rozpocząć nową, prawdziwą misję służby społecznej! Brnąc przez kolejne strony „manifestu” konstatuję, że znajdujemy się o krok od światopoglądu Ulrike Meinhoff i jej interpretacji oceny KL Auschwitz – w którym, według niej, ostatecznie została unicestwiona żydowska finansjera – czytaj: imperialiści. Na zakończenie złotych myśli prof. Piotrowskiego cytata: „Muzea mogą stać się współczesną heterotopią, swoistym palimpsestem znaczeń”. O Matko! Cały ten popis ze streszczania biblioteczki dzieł traktujących o historii muzealnictwa, lewicowej interpretacji marszu „po instytucjach” itd. uprawiany przez prof. Piotrowskiego ma spełnić tylko jedno zadanie – legitymizację lewackiej destrukcji, zniszczenie społecznej funkcji muzeum i zastąpienie jej lewacką galerią pseudosztuki szybkiego reagowania.

Od „nowej agory” do nowego ustroju „Nowa humanistyka” – to dla prof. Piotrowskiego powrót do „socrealizmu”, tylko wzbogaconego o filmy video, internet, laptopy itd. Upadek komunizmu w Europie Wschodniej to zjawisko według niego szersze, bo związane z upadkiem apartheidu w RPA i dyktatury w Chile oraz Nikaragui. Muzeum krytyczne to nowa globalna agora, której koncepcja (prezentowana przez Autora) wyprzedza pojawienie się nowego międzynarodowego ustroju politycznego. Prof. Piotrowski w swoim dziele wyprzedził w czasie historyczny już pomysł min. Radosława Sikorskiego przedstawiony w listopadzie 2011 roku w Berlinie. „Po postindustrializmie przyszedł czas na samorekonstrukcję – drogę ku nowym wizjom i konstrukcjom politycznym, społecznym i kulturalnym” – oświeca nas prof. Piotrowski. No i puzzle układają się w czytelną całość – III (i już ostatnia) RP, jako stan Federacji Unii Europejskiej z Muzeum (d. Narodowym) jako agorą wymiany wartości – starych i wstecznych, na nowe „postępowe”. Oczywiście prof. Piotrowski nie byłby „postępowy” aż do bólu, gdyby nie podparł się „autorytetem” Sławomira Sierakowskiego, który Muzeum Narodowe i Warszawę określił jako „Klasyczną ilustrację miasta drugiej nowoczesności” i miasta „zdetradycjonalizowanego”. Zachwyt prof. Piotrowskiego wywołuje też nominacja lewicowego działacza włoskiego Fabio Cavallucciego (b. dyr. Galerii Miejskiej w Trydencie i koordynatora lewicowego „Manifesta 7”) na dyrektora Centrum Sztuki Współczesnej w Zamku Ujazdowskim w Warszawie. A szczególnie jego „historyczna” decyzja wysłania filmu izraelskiej artystki Yael Bartany, by reprezentował Polskę na Biennale w Wenecji w 2011 roku. Nie muszę chyba dodawać, że film był subsydiowany przez środowisko „Krytyki Politycznej” i polskiego podatnika, składa się z trzech części i opowiada o „reosadnictwie” 2-3 milionów Żydów w Polsce, pod przewodem młodego rewolucjonisty granego przez Sierakowskiego (!) i zamordowanego (!) przez polskich prawicowych fanatyków. Włoski widz ogląda i nie wie, czy to fabuła, czy dokument, ale skoro dzieje się to w Polsce, to chyba dokument ze współczesnych prześladowań Żydów nad Wisłą. Filmy propagowane przez Cavallucciego i Sierakowskiego niebawem pewnie „wyemitują się” we wszystkich zachodnich telewizjach, ugruntowując obowiązującą, negatywną opinię o Polsce.

Bida, obscena i pseudodokumenty Lenin słusznie twierdził, iż film to najważniejsza ze sztuk propagandowych. W lecie 2010 roku w ostatnim tygodniu ekspozycji osławionej wystawy „Ars Homo Erotica” autorstwa dr. Pawła Leszkiewicza, z której tak dumny jest prof. Piotrowski, w niedzielne przedpołudnie zostałem doprowadzony do Muzeum Narodowego. Nie żałuję, bo z czystym sumieniem mogę opisać, to co widziałem. Wystawę otwierała instalacja czeskiego lewicowego artysty przedstawiająca Polskę jako kartoflisko, gdzie kilku spasionych klechów podnosi krzyż – w formie wizualnej parodii amerykańskich żołnierzy podnoszących flagę USA na pobojowisku Guadalcanal. Reszta ekspozycji była oparta na zbiorach własnych Muzeum Narodowego, a więc siłą rzeczy tematycznie ubogich – kilkanaście rysunków nagich mężczyzn z XIX wieku, dwa obrazy na siłę powiązane z lejtmotivem, słowem: bida z nędzą – rozczarowanie zwiedzających niemal unosiło się w powietrzu. W sporym „dziale” malarstwa współczesnego wisiały żenująco obsceniczne obrazy „feministyczne”. Oglądając ekspozycję, zadałem sobie spokojne, merytoryczne pytanie, jakie zadaję sobie na chybionych wernisażach współczesnego malarstwa: czy któryś z obrazów chciałbym powiesić sobie w mieszkaniu??? Po zastanowieniu znalazłem jeden jedyny – przedstawiający na białym tle, białą parę niewiadomej płci, w białej pościeli, uprawiającą sex w czerwonych trampkach. Owszem, gdybym miał wielki salon z wielką białą ścianą, to zawiesiłbym tam ten obraz. Goście zawsze mieliby temat do rozmów. Gwoździem wystawy był film (wyświetlany non stop z pętli). Był to pseudodokument o polskich żołnierzach (w pełnym umundurowaniu, z orzełkami i dystynkcjami, z polską bronią itd.), którzy wyprowadzają do lasu aresztowanego młodego żołnierza. Następnie torturują go, rozstrzeliwują i wieszają, poczem spokojnie odchodzą. Jest to ten sam nurt propagandowego pseudodokumentu, jaki wynaleźli Joseph Goebbels i NKWD. Mało zorientowany widz nie wie, czy ogląda dokument, czy czarną propagandę. Przecież studenci w USA po zobaczeniu tego filmu będą słać protesty do Amnesty International. Tu tortury wobec niewinnych terrorystów w Guantanamo, a tu mordownie skazańców przez polskich żołdaków! Będąc już w gmachu Muzeum Narodowego zdziwiłem się bardzo, że jedna z najciekawszych ekspozycji malarstwa Młodej Polski i II RP jest zastąpiona przez ekspozycję dzieł socrealistycznych. W stosownej chwili wypytałem „panie pilnujące” – okazało się, że socrealizm miał straszyć tylko sześć tygodni, ale został już na stałe! Konkluzja oceny „Ars Homo Erotica” jest prosta – jak się nie ma co pokazywać, to się tej pustki nie eksponuje. Była to nieudana „wystawa interwencyjna”, z tego samego gatunku co współczesne „powieści interwencyjne” – zastępujące powieści „socrealistyczne”, czy sztuki interwencyjne”, gdzie temat polityczny z „Brygady szlifierza Karhana” zastąpiono agitkami obyczajowymi i antykatolickimi. Przecieram oczy i czytam samoocenę wystawy napisaną przez prof. Piotrowskiego: „cały kraj i cała Europa spoglądały wówczas na Warszawę” (!). Wystawę wysoko też ocenili „Gazeta Wyborcza” i Igor Stokwiszewski z „Krytyki Politycznej” – i to niech nam wystarczy za właściwą cenzurkę. Miała być jeszcze druga wiekopomna ekspozycja pt. „Demokracje, demokracje”, jako ukoronowanie polskiej Prezydencji w UE, ale na szczęście Rada Powiernicza Muzeum Narodowego odwołała prof. Piotrowskiego, i to w dniu przemarszu Europride przez Warszawę. Odwołanie stało się więc aktem krzyczącej ksenofobii i nietolerancji.

Kredyt na klasyka Oprócz śmiałych pomysłów artystycznych prof. Piotrowski miał też odkrywczy i prekursorski pomysł ekonomiczny na działalność Muzeum Narodowego w Warszawie, rodem z arsenału kreatywnej księgowości Lehman Brothers czy Bernarda Madoffa. Prof. Piotrowski zupełnie na poważnie postuluje uruchomienie kapitału o wartości, na jaką SĄ WYCENIONE posiadane przez Muzeum Narodowe czy Zamek Królewski w Warszawie dzieła sztuki! A następnie w oparciu o wycenę i ubezpieczenie dzieł skorzystanie z linii kredytowej uzgodnionej z bankami pod zastaw tych obiektów! I tak np. wycena obrazów z Muzeum Narodowego wynosząca około 2 mld zł stanowiłaby podstawę do uzyskania kredytu w wysokości np. 250 mln zł. Za te pieniądze można by było powołać do życia i utrzymywać te wszystkie instytucje kulturalne, jakie prof. Piotrowski wymyślił w swojej liczącej ponad 100 stron „Strategii”, kuriozalnym dokumencie bezbożnych życzeń i bezczelnych roszczeń. Oczywiście po przejedzeniu tych 250 mln, bank zażądałby spłaty kredytu, nasz spec od kultury wzruszyłby zapewne ramionami, bank sprzedałby akty własności jakiejś międzynarodowej instytucji finansowej, a ta spieniężyłaby obrazy, rzeźby itd. na wolnym rynku. W ten sposób prof. Piotrowski upiekłby dwie pieczenie na jednym ogniu: po pierwsze pozbyłby się wszelkiej niesłusznej, nacjonalistycznej starzyzny, zastępując ją dziełami „krytycznymi”, a dwa – miałby przygotowany cały zastęp kadr mogących natychmiast przejąć zarządzanie MKiDN. Takie własne Ministerstwo Kultury Bis. Starając się dobrnąć „na wysokim akademickim poziomie” do zakończenia recenzji, podsumuję zarówno ją, osobę prof. Piotrowskiego, Nowy Wspaniały Świat „Krytyki Politycznej”, jak i Gramsciego, Cavallucciego i innych słowami tautologicznej koncepcji Ada Reinhardta: „Sztuka jest sztuką-jako-sztuka, a wszystko inne jest wszystkim innym”.

Piotr Piotrowski, „Muzeum krytyczne”, Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o., Poznań 2011. ss. 161.

Remigiusz Włast-Matuszak

ACTA – powodów do paniki nie ma – są powody do niepokoju Teoretycznie większość instytucji, które przewiduje projektowana umowa handlowa dotycząca zwalczania obrotu towarami podrabianymi (ang. Anti-Counterfeiting Trade Agreement, ACTA), już występuje na gruncie polskiego porządku prawnego – pisze Tymoteusz Barański, ekspert Fundacji Republikańskiej W aspekcie cywilnoprawnym dotyczy to między innymi zakresu środków ochrony przysługującej uprawnionym z praw własności intelektualnej, zabezpieczenia dowodów, postępowania zabezpieczającego, kosztów procesu, czy tzw. roszczenia informacyjnego. Co więcej można twierdzić, że w pewnych aspektach prawo polskie zapewnia uprawnionym szersze spektrum środków ochrony niż przewiduje to ACTA, która np. postanowienia odnoszące się do zwrotu kosztów procesu, czy obowiązku wydania uzyskanych korzyści wyraźnie odnosi tylko do sfery prawnoautorskiej oraz znaków towarowych, podczas gdy nasz system prawny przewiduje podobne rozwiązania na gruncie wszystkich praw własności intelektualnej. Jeśli chodzi o wynikające z ACTA obowiązki państw-stron w zakresie kryminalizacji czynów godzących w prawa własności intelektualnej, to również można bronić poglądu, że co do zasady zostały one zrealizowane i to nawet w zakresie szerszym niż przewidziany w umowie, bowiem np. na gruncie prawa autorskiego występuje czyn zabroniony o znamionach czysto blankietowych, którego konstytucyjność jest wątpliwa, (art. 115 ust. 3 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych), bowiem penalizuje on każde naruszenie praw autorskich i praw pokrewnych niebędące przestępstwem plagiatu lub bezprawnego rozpowszechniania chronionych treści. Również inne instytucje karne i karnoprocesowe wymienione w art. 25 ACTA („Zajęcie przepadek zniszczenie"), są od lat obecne w polskim systemie prawa karnego, część z nich w Kodeksie karnym (przepadek przedmiotów służących lub przeznaczonych do popełnienia przestępstwa, przepadek korzyści majątkowej osiągniętej z popełnienia przestępstwa), zaś część w Kodeksie postępowania karnego (środki zabezpieczające). Z treści ACTA nie wynika zatem na pierwszy rzut oka obowiązek wprowadzania do polskiego systemu prawnego zmian podyktowanych potrzebą implementacji postanowień tej umowy, co zresztą wprost zadeklarowano w sporządzonej przez MSZ opinii o jej zgodności z prawem Unii Europejskiej. Czy jest więc jakikolwiek powód do obaw w związku z ratyfikacją ACTA? Przede wszystkim należy zauważyć, że jako umowa międzynarodowa, której ratyfikacja wymaga zgody wyrażonej w ustawie, ACTA będzie miała na zasadzie 91 ust. 2 Konstytucji RP pierwszeństwo przed polskimi przepisami ustawowymi, w razie wystąpienia jakiejkolwiek sprzeczności. Tymczasem szereg postanowień ACTA, oddziaływających na sferę praw i wolności człowieka i obywatela jest sformułowana w sposób bardzo ogólnikowy i szeroki i choć postanowienia te nie nadają się do bezpośredniego stosowania, to mogą stanowić wzorzec kontroli przepisów ustawowych. Wzorzec ten jest wyjątkowo nieprecyzyjny. Tytułem przykładu można wskazać na art. 23 ust. 1 ACTA, który posługuje się pojęciem piractwa praw autorskich (copyright or related rights piracy), zobowiązując państwa-strony do kryminalizacji umyślnej postaci takiego czynu. Czym jest piractwo praw autorskich na gruncie ACTA nie wiadomo, bo twórcy projektu nie zatroszczyli się o sformułowanie definicji legalnej tego pojęcia. Na gruncie naszego prawa karnego nie budzi obecnie wątpliwości, że pobieranie z Internetu treści chronionych (filmy, muzyka, fotografie) nie stanowi przestępstwa, bo nie jest zachowaniem o znamionach określonych w ustawie karnej zabronionym pod groźbą kary kryminalnej. Trudno oceniać, czy takie zachowanie nie stanowi piractwa praw autorskich na gruncie ACTA, co zobowiązywałoby Polskę do wprowadzenia odpowiedniego przepisu karnego. Art. 27 ACTA zobowiązuje strony do zapewnienia, że przestępstwa wymienione w umowie będą ścigane z urzędu w stosownych wypadkach (aproppriate cases). Tymczasem polska ustawa autorska (art. 115-122) traktuje tylko niektóre przestępstwa jako publicznoskargowe. Konia z rzędem temu, kto będzie w stanie ocenić, czy są to właśnie owe stosowne przypadki, o których mowa w projekcie umowy. Takich postanowień jest w ACTA o wiele więcej a ich kształt musi budzić zaniepokojenie, bo niejasność i nieprecyzyjność umowy międzynarodowej regulującej obowiązki państw w zakresie ochrony tylko jednej kategorii praw podmiotowych nie powinna mieć miejsca. Niepokojącą kwestią jest brak w ACTA, zwłaszcza zaś w jej art. 27, stanowiącym o dochodzeniu praw w środowisku cyfrowym, jakichkolwiek postanowień, które regulowałyby sytuację prawną użytkowników Internetu, którzy za pośrednictwem sieci pobierają treści chronione dla własnych celów. Na gruncie polskiego prawa tego rodzaju zachowanie mieści się w granicach dozwolonego użytku prywatnego (art. 23 ustawy autorskiej). W świetle ACTA można mieć w tym względzie wątpliwości, bo dokument nie precyzuje w żaden sposób, co rozumie się pod pojęciem naruszenia praw autorskich lub praw pokrewnych. Skutkiem może tu być powoływanie się przez przemysł fonograficzny i filmowy na ACTA jako podstawę występowania wobec internautów z roszczeniami wynikającymi z pobierania plików. Cały problem sprowadza się więc znowu do braku uregulowania w ACTA podstawowych kwestii, które powinny się w tej umowie znaleźć. Jeśli przyjąć, że naruszanie praw autorskich w jej świetle nie obejmuje pobierania plików dla własnego użytku prywatnego, to przewidziane w ACTA instytucje w istocie nie zmieniają w tym zakresie obowiązującego w Polsce stanu prawnego. Jeśli zaś przyjąć pogląd przeciwny, to nagle ACTA zmienia się w arsenał środków umożliwiających ściganie ludzi, którzy ściągnęli z Internetu kilka filmów lub płyt, przy czym polski ustawodawca będzie musiał te środki wprowadzić do krajowego porządku prawnego. Art. 27 ust. 4 ACTA pozwala stronom na wprowadzenie przepisów umożliwiających zobowiązanie dostawców Internetu do przekazania posiadaczowi praw autorskich informacji pozwalających na zidentyfikowanie abonenta, co do którego „istnieje podejrzenie, że jego konto zostało użyte do naruszenia". Zauważmy, że przesłanka takiego zobowiązania jest bardzo ogólnikowa i szeroka, bowiem nie jest tu konieczne uprawdopodobnienie przez posiadacza praw, że doszło do naruszenia, czy też wykazanie uzasadnionego podejrzenia – wystarczy samo podejrzenie. Co więcej ujawnieniu podlegałaby nie tożsamość naruszyciela, lecz abonenta, którego konto zostało użyte dla naruszenia. Postanowienie to umożliwia więc wydanie przepisów, które będą powodowały przekazywanie danych internautów, z których łącza internetowego ktoś skorzystał, czy tych których konto pocztowe, serwisu aukcyjnego lub jakiekolwiek inne zostało wykorzystane do niezdefiniowanego bliżej naruszenia praw własności intelektualnej. W Polsce takie przepisy nie funkcjonują na dzień dzisiejszy, zaś art. 27 ust. 4 ACTA ma charakter fakultatywny, ale z całą pewnością postanowienie to będzie przecierało szlak w kierunku obiektywizowania odpowiedzialności za naruszenie praw autorskich i zapewniania posiadaczom praw autorskich dostępu do danych osobowych podmiotów, które mogły nawet nie mieć świadomości, że ich konto zostało użyte dla celów uznanych arbitralnie przez uprawnionego za bezprawne. ACTA nie tylko nie rozstrzyga charakteru korzystania przez internautów z treści chronionych, ale koncentruje się wyłącznie na ochronie interesów uprawnionych z praw własności intelektualnej. Oprócz ogólnikowych i raczej deklaratywnych niż normatywnych postanowień zastrzegających konieczność poszanowania prawa do prywatności, ochrony interesów osób trzecich itp., umowa nie zawiera dosłownie żadnych postanowień o charakterze gwarancyjnym, co implikuje upraszczający sprawę, ale nie do końca bezzasadny zarzut, że ACTA czyni państwa-strony agentami korporacji eksploatujących majątkowe prawa autorskie. ACTA nie odnosi się też w żaden sposób do ochrony interesów samych twórców w zakresie nieobjętym pojęciem posiadacza praw autorskich. Co ciekawe ACTA stanowi umowę, która częściowo będzie należała do porządku prawnego Unii Europejskiej jako zawarta pomiędzy Unią a państwami trzecimi, częściowo zaś stanowić będzie umowę multilateralną, bowiem kwestie odpowiedzialności karnej za naruszenie praw własności intelektualnej pozostają poza zakresem kompetencji organów Unii. Wobec braku jakiegokolwiek unijnego dorobku prawnego w tym zakresie, pojawiają się głosy, że obowiązywanie ACTA będzie powodowało konieczność wydania przez organy UE aktów prawa wtórnego, które będą regulowały te kwestie. Na obecną chwilę trudno jednoznacznie powiedzieć, jakie skutki przyniesie ratyfikacja ACTA. Z jednej strony można argumentować, że w odniesieniu do polskiego systemu prawnego obowiązywanie tej umowy nie przyniesienie zmian, bowiem wynikające z niej obowiązki już zostały przez Polskę wykonane, jako że nasze ustawodawstwo implementuje postanowienia ACTA. Z drugiej strony ogólnikowa, nieprecyzyjna, niepoprawna legislacyjnie i pozbawiona elementów gwarancyjnych treść umowy może stanowić pole do radykalnych nacisków na polski rząd w kierunku wprowadzenia zmian ustawodawczych, które realizować będą takie rozumienie postanowień ACTA, jakie przynosi korzyść jednej tylko grupie podmiotów. Szczególnie niebezpiecznym wydaje się otwarcie furtki dla ścigania użytkowników Internetu, zwłaszcza poprzez brak definicji legalnej piractwa praw autorskich i pomijanie aspektu dozwolonego użytku prywatnego chronionych utworów. W aspekcie zwalczania handlu towarami podrobionymi trudno dopatrywać się w ACTA szczególnych niebezpieczeństw, chociaż i tutaj pojawia się kwestia ujawniania posiadaczom znaków towarowych danych odbiorców przesyłek z podrobionymi towarami. Jak daleko można sięgnąć w egzekwowaniu interesów posiadaczy praw autorskich pokazuje przykład Francji, gdzie pomimo szeregu protestów wprowadzono przepisy (tzw. ustawa HADOPI) umożliwiające pozbawianie obywateli dostępu do Internetu tytułem sankcji za pobieranie treści chronionych prawem autorskim. Prawo własności intelektualnej jest paradoksalnie jedną z najmłodszych gałęzi prawa a z drugiej strony obszarem, w którym funkcjonujące instytucje zdezaktualizowały się najszybciej. Dopóki nie zmienią się fundamenty modelu ochrony opartej o długotrwałą wyłączność w zakresie eksploatacji, zwłaszcza majątkowej większości przejawów ludzkiej myśli, a jednocześnie rozwój nowych technologii będzie powodował coraz większą łatwość i szybkość rozpowszechniania tych przejawów, dopóty dysponujący ogromnymi zasobami właściciele patentów, praw autorskich, czy znaków towarowych będą poszukiwali wszelkich sposobów zwalczania działań godzących w ich majątkowe interesy. W tym kontekście ACTA stanowi przejaw dążeń tych podmiotów do zagwarantowania sobie możliwie wysokiego poziomu ochrony na poziomie ustawodawstw krajowych. Jeśli rząd polski będzie konsekwentnie podtrzymywał stanowisko, że polski system prawa już implementuje postanowienia ACTA, to realnie ratyfikacja tej umowy nie przyniesie istotnych zmian. Powstaje tylko pytanie, na ile stanowisko to uda się obronić, bo szereg postanowień ACTA jest tak ogólnikowych i wieloznacznych, że otwiera pole do nacisków na wprowadzenie zmian. Pozostaje nam czekać i obserwować. Tymoteusz Barański

Drugi Obieg 2.0 – cz. I Drugi Obieg 2.0 jest to wielowątkowy, oddolny nurt społeczny skupiający 20-30% obywateli kultywujących patriotyczny światopogląd.

Wstęp Skoro już gdzieś tak od grudnia toczy się ten „najważniejszy spór publiczny od okresu zaczętego katastrofą smoleńską” (jak spór o „drugi obieg” określił Krzysztof Kłopotowski), to i ja, skromny bloger, skrobnę coś „w temacie”. Co sądzę o sporze i jego okolicznościach napisałem TUTAJ. Dziś będzie już o samym zjawisku - pisałem wprawdzie o „drugim obiegu” dużo wcześniej, ale zawsze przy okazji innych zagadnień, warto, więc dokonać małego resume i pozbierać refleksje w jednym miejscu. Na początek wyjaśnię, dlaczego postanowiłem używać nazwy Drugi Obieg 2.0. Chodzi o rozróżnienie między drugimi obiegami z czasów rozbiorów, okupacji i komuny, kiedy to działano w warunkach konspiracji, przy braku państwa, lub w państwie niesuwerennym (kadłubowe Królestwo Polskie, PRL), a czasami obecnymi, gdy „drugi obieg” działa legalnie, w warunkach państwa nominalnie suwerennego, choć konsekwentnie zbywającego swą suwerenność na rzecz podmiotów międzynarodowych i kręcących tymiż podmiotami potęg. Oznaczenie „2.0” sygnalizuje również, rzecz jasna, rozwój nowoczesnych technologii komunikacji, ze szczególnym uwzględnieniem internetu, bez których niemożliwe byłoby funkcjonowanie Drugiego Obiegu 2.0 w obecnym kształcie.

I. Geneza Skąd się wziął Drugi Obieg 2.0? Otóż, towarzyszył on III RP na niemal całej przestrzeni czasowej jej istnienia. Najprościej i najtrafniej byłoby powiedzieć, iż jest on odpowiedzią na systematyczne wypychanie poza nawias życia publicznego całych grup społecznych i marginalizację wyznawanych przez nich patriotyczno- niepodległościowych wartości w debacie publicznej. Polska po '89 roku stała się, bowiem polem kolejnego eksperymentu z zakresu inżynierii społecznej. Projekt modernizacyjny podjęty przez okrągłostołowe „elity” zakładał (prócz zachowania żerowisk dla postesbecko-nomenklaturowych sitw) „unowocześnienie” i „europeizację” Polaków w duchu lewicowo-liberalnym, poprzez eliminację z ich życia tradycjonalistycznego systemu wartości. „My wam gwarantujemy kasę i nietykalność, wy nam oddajecie rząd dusz” - tak można by streścić niepisany sens okrągłostołowej umowy zawartej między „konstruktywną” opozycją a „liberalną” częścią PZPR. Konsekwencje są znane: monopolizacja „rynku opinii” a la „Gazeta Wyborcza”, pedagogika wstydu, wyszydzanie religii i patriotyzmu, brak rozliczeń komunistycznych zbrodni, „przemysł pogardy” wobec polskiej „ciemnoty”, „zaściankowości” oraz osób „starszych, gorzej wykształconych, z małych ośrodków” (gładko przeniesiony potem na ś.p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego). W efekcie, znaczna część Polaków została symbolicznie wyrugowana z własnej ojczyzny, nie pasowali, bowiem do narzucanego odgórnie „nowoczesnego” schematu. Tymczasem okazało się, że państwo się nie modernizuje, przeciwnie, przeżera je korupcja i postępująca niewydolność, wszechwładzę samozwańczych „autorytetów moralno-intelektualnych” nieodwracalnie nadszarpnęła afera Rywina, zaś skazana na wymarcie w zapomnieniu „mniej wartościowa” część ludności tubylczej zaczęła się samoorganizować obok oficjalnych struktur państwa. Prócz istniejących już Rodzin Radia Maryja zaczęły powstawać Kluby Gazety Polskiej, zakładano coraz więcej stowarzyszeń, w środowiskach intelektualnych wyewoluowała idea IV RP, w międzyczasie nastąpił przełom w postaci rozpowszechnienia dostępu do internetu, narodziła się i rozwinęła blogosfera... Aż wybuchł Smoleńsk, a zaraz po nim nastąpiła „katastrofa po-smoleńska” obnażająca degrengoladę struktur państwa i zaprzaństwo establishmentu, który na ołtarzu strachu przed tłumami na Krakowskim przedmieściu, strachu przed widmem come backu znienawidzonego "Kaczora" i dla pijarowskiego efektu polsko-rosyjskiego „pojednania”, złożył fundamentalną powinność, jaką jest wyjaśnienie katastrofy. Nastąpił czas opadania masek, czas, kiedy ostatecznie okazało się, kto jest kim. Na fali po smoleńskiego „przebudzenia” Drugi Obieg 2.0 nabrał niesamowitej dynamiki, jednocześnie zaś mainstream III RP dołożył wszelkich starań, by ostatecznie usankcjonować nieformalny, wewnątrzpolski apartheid zwerbalizowany przez prof. Markowskiego: „Trzeba pracować nad tym, żeby się skutecznie, instytucjonalnie podzielić”. W ramach antysmoleńskiej kontrakcji Dyktatura Matołów rozpętała „bitwę” o Krzyż Smoleński wraz z całym wachlarzem prowokacji oraz uruchomiła przyśpieszone „dożynanie watah” w mediach publicznych i wszędzie gdzie tylko formalnie, bądź zakulisowo mogła to uczynić. Efektem było stosunkowo niedawne doszlusowanie do drugiego obiegu tzw. „nazwisk” o konserwatywnych poglądach, wyrzuconych z medialnego mainstreamu. System został domknięty. Mamy sytuację jasną, jak nigdy do tej pory. Z jednej strony stoi indyferentny ideowo, dzierżący rządy i dominujący obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP – czerpiący korzyści z obecnego stanu państwa. Z drugiej strony jest opozycyjny „ruch niezgody” znajdujący dla siebie formułę w „Drugim Obiegu 2.0”, będącym – podkreślę raz jeszcze - reakcją na celową marginalizację całych grup społecznych i „delegalizację” określonego spektrum poglądów w nominalnie suwerennym i demokratycznym państwie.

II. Czym jest Drugi Obieg 2.0? Jak zdefiniować Drugi Obieg 2.0? Moim zdaniem, jest to wielowątkowy, oddolny nurt społeczny skupiający 20-30% obywateli kultywujących patriotyczny światopogląd, których J.M. Rymkiewicz ochrzcił mianem „Wolnych Polaków”. Nie posiada on jednolitej struktury – to konglomerat rozproszonych inicjatyw, tworzących, jak to określił prof. Zybertowicz - „archipelag polskości”, który składa się na „infrastrukturę patriotyzmu” (to z kolei określenie Rafała Ziemkiewicza). Ja używam czasem nazwy: Zjednoczony Obóz IV RP, dla podkreślenia, że: po pierwsze – mimo organizacyjnej niejednorodności, nurtowi temu przyświecają zbliżone cele (człon „Zjednoczony...”); po drugie - jednym z fundamentów owego ruchu jest niezgoda na dalsze funkcjonowanie Polski w obecnym kształcie i silnie akcentowana potrzeba budowy państwa opartego na z gruntu odmiennych założeniach (człon „...Obóz IV RP”). Na Drugi Obieg 2.0 składają się: organizacje społeczne (Rodziny Radia Maryja, Kluby Gazety Polskiej, stowarzyszenia w rodzaju Solidarnych 2010, fundacje i in.), profesjonalne media ogólnopolskie (takie jak „koncern” o. Rydzyka, czy grupa mediów stworzonych wokół „Gazety Polskiej”), sieć portali internetowych, gazety lokalne, blogosfera, ludzie kultury, naukowcy oraz instytucje eksperckie (Fundacja Republikańska, Instytut Sobieskiego). Wymienione podmioty samorzutnie stworzyły alternatywne kanały wymiany poglądów i informacji, integrujące drugoobiegową społeczność. Efekt można było zaobserwować choćby na ostatnim Marszu Niepodległości, który był swoistym „przeglądem wojsk” Drugiego Obiegu 2.0. Tu podkreślić należy wysoki poziom „uobywatelnienia” - w przeciwieństwie do establishmentu III RP, który musi polegać na socjotechnicznej sprawności i medialnej sile rażenia służącej permanentnemu ogłupianiu lemingów. Jak widać, głębokim nieporozumieniem byłoby sprowadzanie drugiego obiegu do obszaru mediów, do czego miewają tendencje rozpolemizowani dziennikarze? Świadomie zostawiam na boku świat polityki na czele z „główną partią opozycyjną”, bowiem wzajemne stosunki bywają tu trudne i niejednoznaczne, głównie ze względu na brak chęci nawiązania przez zawodowych polityków partnerskich relacji z „drugoobiegowcami”.

III. Założenia polityczno-ideowe Jako się rzekło, jednym z fundamentów Drugiego Obiegu 2.0 jest niezgoda na dalsze funkcjonowanie Polski w obecnym kształcie, którym są jawne i niejawne ramy organizacyjne III RP wyznaczone przy Okrągłym Stole. Mamy, więc do czynienia ze sprzeciwem wobec państwa zaprojektowanego, jako żerowisko dla różnych sitw współtworzących obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP, często sterowanych przez zagraniczne ośrodki dyspozycyjne i traktujących suwerennościowe atrybuty państwa w sposób czysto instrumentalny. Ten „ruch niezgody” dotyka również obecnej pozycji międzynarodowej Polski, która – szczególnie po Smoleńsku – coraz bardziej stacza się do roli „obrotowej bliskiej zagranicy” zdominowanej przez możnych sąsiadów, zaś jej establishment i spora część społeczeństwa zdradza niepokojące objawy „zmęczenia suwerennością”, popadając miejscami wręcz w narodowo-państwową abnegację. W warstwie pozytywnej formułowana jest potrzeba zbudowania państwa będącego najwyższym wyrazicielem narodowych aspiracji, kierującego się racją stanu tak w polityce wewnętrznej, jak i na arenie międzynarodowej. Państwa zorientowanego na obywatela, które tworzy środowisko do gospodarowania w interesie własnym i przyszłych pokoleń, zakładania rodziny, rozwoju wspólnoty - słowem, do życia. Drugi Obieg 2.0 jest, zatem wyrazem podmiotowości znacznej części polskiego narodu. Często w głównonurtowym dyskursie III RP taka postawa określana jest mianem „antysystemowej” (W. Kuczyński) i można się z tym zgodzić, z zastrzeżeniem, iż owa „antysystemowość” w rzeczywistości sprowadza się do odzyskania państwa, „systemowo” rozdrapywanego przez „swoje” i obce sitwy, dla obywateli. Najpełniejszy jak do tej pory przegląd słabości III RP i proponowanych środków zaradczych dał ubiegłoroczny kongres Polska Wielki Projekt zorganizowany pod auspicjami Instytutu Sobieskiego i Fundacji Republikańskiej. Nie wiem wprawdzie, czy obie instytucje zaliczyłyby siebie do Drugiego Obiegu 2.0, ale obiektywnie patrząc, pozostają w nim – niezależnie od swej woli. Milczenie dominujących mediów na temat tego głównego intelektualnego wydarzenia 2011 roku było aż nadto wymownym wskazaniem miejsca w szeregu. Wracając do drugoobiegowych założeń, podkreślić należy, że jego uczestnicy oczekują od państwa nie tyle post-politycznej „małej stabilizacji”, przysłowiowej już „ciepłej wody w kranie” połączonej z pijarowskim cyrkiem, ile poważnego traktowania swych wewnętrznych i zewnętrznych zadań - i z tego przede wszystkim rozliczają polityczne elity. Dlatego też tak istotną rolę w cementowaniu Drugiego Obiegu 2.0 odegrały zbrodnicze zaniedbania władz w sprawie śledztwa smoleńskiego. „Drugoobiegowcy” postrzegają państwo, jako wielkie wspólnotowe zobowiązanie, zaś niepodległość – jako niezbędny warunek realizacji tak wspólnotowych, jak indywidualnych przedsięwzięć. Ta wysoka świadomość obywatelska jest kolejną cechą wyróżniającą ich na tle społecznej większości. Podsumowując tę część, drugi obieg zgrupowany wokół różnych pozamainstreamowych inicjatyw jest jedyną realną siłą państwowotwórczą, myślącą kategoriami interesu narodowego i „znającą obowiązki polskie”, jaką obecnie nasz kraj ma do dyspozycji.

Drugi Obieg 2.0 – cz. II Nasze pozornie słabe i rozproszone inicjatywy są jak rój. Można utłuc jedną czy drugą pszczołę, ale koniec końców rój zawsze wygrywa.

Wprowadzenie W poprzedniej części wyjaśniłem pokrótce znaczenie terminu Drugi Obieg 2.0, następnie omówiłem genezę tego nurtu społecznego, opisałem, czym jest i jakie przyświecają mu założenia polityczno-ideowe. W części drugiej pozostaje nam zająć się rolą w życiu społeczno-politycznym oraz relacjami z mainstreamem III RP.

IV. Rola w życiu społeczno-politycznym Pierwszym i podstawowym zadaniem Drugiego Obiegu 2.0 jest tworzenie infrastruktury patriotyzmu, do tego, bowiem sprowadzają się wszystkie podejmowane działania. Jak nadmieniłem wcześniej, opcja niepodległościowa wypchnięta ze społeczno-politycznego mainstreamu zaczęła samorzutnie - bez centrum decyzyjnego, w rozproszony sposób – tworzyć rój spontanicznych inicjatyw: stowarzyszenia, gazety, media tradycyjne oraz internetowe, blogowiska, instytucje eksperckie... Tego typu działalność ma jedną, bardzo istotną cechę: wymusza osobiste zaangażowanie, rodzi poczucie wspólnoty i promieniuje na otoczenie. Zasada jest prosta: lokalne stowarzyszenie zaprosi Pospieszalskiego, czy Ewę Stankiewicz do Pcimia Dolnego, z kolei w Górnej Bździnie jakiś Iksiński rozkolportuje blogerski biuletyn, a w innym jeszcze miejscu ktoś zbierze podpisy pod petycją czy obywatelskim projektem ustawy... Mało spektakularne? Owszem, ale – mówiąc Łysiakiem – cierpliwości. Trawa z czasem zmienia się w mleko. Drugi Obieg 2.0 potrzebny jest, bowiem m.in. po to, by z tych quasi-podziemnych pozycji wychodzić w przestrzeń publiczną i „polityzować masy”. Temu celowi mają służyć te wszystkie projekcje „zakazanych filmów”, spotkania z „niesłusznymi” twórcami, naukowcami, intelektualistami, oraz dystrybuowanie zapisów wśród możliwie najszerszej rzeszy publiczności. Bez flirtów i koncesji na rzecz głównego nurtu, bo on jest w niepodzielnym władaniu obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, który to obóz najżywotniej jest zainteresowany utrzymaniem obecnego stanu rzeczy i dlatego każdego naiwniaka pragnącego wchodzić z nim w konszachty przeżuje i wypluje.

Obiektywnie patrząc, zarówno poprzez kultywowany w nim system wartości, jak i podejmowane działania „organiczne”, Drugi Obieg 2.0 służy budowie IV RP. Budowie nie odgórnej, gdyż takowa może nastąpić tylko w wyniku wygranych wyborów, ale oddolnej, polegającej na codziennym, mozolnym budzeniu świadomości Polaków. To budzenie siłą rzeczy nie może przynieść efektów natychmiastowych, jest procesem rozłożonym w czasie, zatem różnym mędrkom, niedostrzegającym świata poza wiodącymi mediodajniami, jawi się często, jako bezproduktywne „gadanie do przekonanych”. Otóż nie. To „gadanie do przekonanych” oddziałuje na zewnątrz. Świadczą o tym różne sygnały – od widowni filmów produkowanych przez „Gazetę Polską” po poczytność portali, również blogerskich, których „klikalność” dalece wykracza poza „oszołomski” margines. Warto również zastanowić się, czy w ostatnim Marszu Niepodległości poszłoby tyle osób, gdyby nie „drugi obieg” właśnie. Widzę tu ogromną przewagę nad obozem beneficjentów i utrwalaczy III RP, którego ekspozyturą jest obecna Dyktatura Matołów. Oni nie mają nawet namiastki podobnego ruchu obywatelskiego. Mogą liczyć na aparat państwa w rodzaju „rozgrzanych sądów”, służby, ewentualne „cuda przy urnach” i broń masowego ogłupienia – pozostające w ich rękach wiodące mediodajnie i zmanipulowanych, bądź „uśpionych” lemingów. Jest to siła typu PZPR-owskiego – bezideowa i interesowna, której potencjał, zwłaszcza wśród lemingowatego elektoratu będzie się nieuchronnie kurczył wraz z pogarszaniem się sytuacji w kraju i rozwojem drugoobiegowej działalności. Ostatecznym celem politycznym jest przekucie wysiłku na sukces wyborczy, czyli zwycięstwo ugrupowania reprezentującego reformatorskie oczekiwania „drugoobiegowców” wobec państwa, jako najwyższego wyraziciela narodowych aspiracji i realizującego polską rację stanu. Temu służyć ma tworzenie społecznego podglebia i dlatego wielce istotnym jest, by zaistniał realny sojusz, oparty na partnerskich relacjach, między światem polityki, a drugoobiegowymi społecznikami tworzącymi fenomenalny, niezależny od establishmentu, obywatelski pas transmisyjny dystrybuujący idee, informacje, opinie, z pominięciem reżimowych mediodajni. Celem cywilizacyjno-kulturowym jest oczywiście wyłonienie autentycznych elit, autorytetów i stopniowa rekonkwista „rządu dusz” z rąk ich obecnych dzierżycieli – w sferze kultury, nauki, myślenia o państwie - i przebudowa fundamentów aksjologicznych życia społecznego.

V. Drugi Obieg 2.0 a mainstream III RP W dyskursie drugoobiegowym sporo miejsca zajmuje kwestia postawy wobec oficjalnego, głównego nurtu III RP, sankcjonującego obecny porządek - zwłaszcza wobec mediów. Odwołam się tu do przykładu, który przytaczałem onegdaj w tekście „PiS a mediodajnie” i oparty na tym przykładzie wywód w znacznej części powtórzę. Otóż, od lipca 2008 do stycznia 2009 (pół roku) PiS bojkotował TVN. Bojkot ten, wbrew ponurym wróżbom, nie zachwiał słupkami poparcia. Okazało się, że obecność w Tusk Vision Network nie jest PiS-owi do niczego potrzebna. Bojkot odwołano, gdyż zbliżały się wybory do Parlamentu Europejskiego, no i cierpiące na syndrom odstawienia „spinki”, które później stworzyły PJN, bardzo płakały, bo nie miały się gdzie lansować. Koniec końców, PiS naraził się na szkody wizerunkowe i śmieszność, ale nie z powodu bojkotu, jako takiego, tylko z powodu niekonsekwencji zatrącającej o koniunkturalizm, zaś w wyborach i tak dostał te swoje 27% z kawałkiem. Ciekawa była reakcja TVN-u. Mianowicie, po początkowym okresie oburzenia przeplatanego drwinami, mediodajnia ta zaczęła wysyłać sygnały w stylu: „no, co wy, wróćcie, przecież was nie zjemy...”. Co z tego wyszło, wiadomo – ciąg dalszy programów–egzekucji, w konwencji „trzech gości plus prowadzący na jednego pisowca”. Dlaczego to przywołuję? Ano, dlatego, że należy mieć świadomość, iż reżimowe mediodajnie i szerzej – cały mainstream III RP – by wodzić za nos społeczeństwo musi otoczyć się nimbem obiektywizmu, pluralizmu i całej reszty tych szamańskich zaklęć, niezbędnych do uprawiania skutecznej propagandy. Innymi słowy, aby skutecznie spełniać swą rolę, potrzebuje ciągłego uwiarygodniania się w oczach społeczeństwa. Tę swoistą legitymizację osiąga zapraszając „na alibi” do programu jakiegoś „oszołoma”, który choćby nie wiem jak się uwijał, to nie przegada czwórki pozostałych „dyskutantów” i będzie miał szczęście, jeśli akurat się zagapią i dadzą mu dokończyć choćby jedną myśl, jedno zdanie. Kogo przekona w takich warunkach? Do kogo się przebije ze swym przesłaniem? Kto tu czerpie korzyści? No przecież, że nie my, tylko kołchoźniki perorujące później, że przecież są dla wszystkich, zapraszają gości z najróżniejszych opcji... i tele-gawiedź to łyka. Dotyczy to również innych sytuacji, gdzie z jakichś powodów usiłowano by dokooptować któregoś z „drugoobiegowców” w charakterze kwiatka do kożucha. Wiedzmy jedno: bojkot stanowi problem dla nich, nie dla nas, bowiem zaburza im misternie szytą narrację i grę pozorów. Nasza nieobecność jest wyraźnym sygnałem, krzyczącym oskarżeniem, nie mówiąc już o tym, że bez draki na ekranie i glanowania „mohera” spadają słupki oglądalności – czy jest w naszym interesie dostarczać „mięcha” cyklicznym seansom nienawiści? Dlatego należy odmówić udziału w legitymizowaniu tego chorego systemu, nie uwiarygadniać „onych” swoją obecnością, nie dawać im pożywki. Na przeszkodzie staje tu rozpowszechniony mit wszechmocy mediów. Wedle tego mitu, należy „istnieć” nawet w skrajnie nieprzyjaznych miejscach, by przebić się ze swym komunikatem do masowego odbiorcy. Jak wykazałem powyżej, jest to szkodliwa bzdura. Gdyby, choć połowę tej energii, którą zaangażowano w odwojowywanie przekazu „tamtych” i „zaistnienie” przeznaczono na budowę własnych kanałów dystrybuowania polityczno-społecznego przekazu i idei, już dawno bylibyśmy potęgą. Drugi Obieg 2.0 to pozornie nic w porównaniu ze znaczeniem tradycyjnych reżimowych przekaziorów, ale gdyby to naprawdę było „nic”, to komuniści nie ścigaliby niegdyś podziemnej bibuły, a obecnie nie próbowano by dezawuować na każdym kroku alternatywnego przekazu. Ignorowano by nas po prostu, jak w latach 90-tych, bo komu może zagrozić garstka „oszołomów”... Tymczasem jest odwrotnie – mainstream i jego elity szaleją, sami już nie wiedzą czy nami straszyć, czy nas wykpiwać. Nic dziwnego. Taka jest logika tego systemu: musi być hermetycznie domknięty, albo pada. Każda szczelina powoduje prędzej czy później jego rozsadzenie. Zatem, zamiast akceptować narzucane reguły gry i robić z siebie kopanych po nerach durniów i frajerów, niezdarnie odgryzających się prześladowcom ku uciesze lemingowatej ludożery, należy skupić się na rozbudowie własnych, alternatywnych form przekazu. Wzmacniać współczesny Drugi Obieg 2.0. Konsekwentnie, z uporem docierać do ludzi. Albowiem, Drugi Obieg 2.0 - te wszystkie pozornie słabe i rozproszone inicjatywy - są jak rój. Można utłuc jedną czy drugą pszczołę, ale koniec końców rój zawsze wygrywa. Gadający Grzyb

Mecenasi, czyli wielka niemoc... Wzywam panów mecenasów Pszczółkowskiego i Rogalskiego oraz pozostałych pełnomocników, aby ujawnili opinii publicznej, czy i jakie wnioski dowodowe postawili w imieniu swoich klientów z Jarosławem Kaczyńskim i Martą Kaczyńską na czele. Dzisiejsze wydanie „ND“ przynosi interesujący wywiad z mec. Piotrem Pszczółkowskim, pełnomocnikiem (wspólnie z mec. R. Rogalskim) Jarosława Kaczyńskiego w kwestii „katastrofy“ smoleńskiej.

KOMISJA mgr. inż. Millera działała NIELEGALNIE Mecenas Pszczółkowski opowiada czytelnikom to, o czym chyba wszyscy i bez niego od początku wiedzą, mianowicie, że tzw. Komisja Millera była nielegalna. Dodaje przy tym odpowiednie potwierdzenie w stosownych paragrafach. No i co? Pan mecenas wiedział o tym od samego początku, czyli od ponad 18 miesięcy. I co uczynił pan mecenas w tej kwestii?

Cytat:Występował Pan formalnie do komisji o informacje dotyczące jej umocowania? - Nie, ponieważ dla komisji nie byłem stroną postępowania. Ale wspólnie z mec. Rafałem Rogalskim, jako pełnomocnicy pana premiera Jarosława Kaczyńskiego pytaliśmy o to ministra Bogdana Klicha. Otrzymaliśmy odpowiedź, że podstawą prawną działania komisji jest owo porozumienie z 1993 roku. Co oczywiście jest nieprawdą. Nie było wspólnego działania naszej komisji ze stroną rosyjską - pod raportem komisji nie ma ani jednego podpisu strony rosyjskiej!Pan mecenas  ZAPYTAŁ pana ministra Klicha. Pan minister Klich na to odpowiedział OCZYWISCIE nieprawdę. I na tym zakończyła się działalność pana mecenasa w kwestii wykazania NIELEGALNOSCI Komisji Millera. Oczywista nieprawda w ustach ministra jest dla polskich adwokatów z pierwszej półki czymś absolutnie oczywistym i nie do pokonania.Pan mecenas w wywiadzie w okrągłych słowach przyznaje, ze zamiast wniosków dowodowych "rozmawiał o sprawie, bądź w sprawie" nawet nie bardzo wiadomo, z kim. Ani jednym słowem nie zająknął się przy tym, że kwalifikacja czynów "członków komisji" powinna wychodzić z pojęć zawartych w art. 115 kk (funkcjonariusz publiczny i niedopełnienie obowiązków), a następnie wyraźnie z przepisu art. 231 § 2 kk zd.drugie -”w celu osiągnięcia korzyści osobistej”. Po czym znowu powrót do art. 115 kk i definicji "korzyść osobista".Wychodząc z art. 231 § 2 kk można byłoby postawić uzurpatorom z Komisji Millera zarzuty z kilkunastu innych przepisów az do art. 271 § 3 kk. Postawienie takich zarzutów w zawiadomieniu o przestępstwie, przy czym ja dalej uparcie uważam, że podstawą jest wyjście z art. 148 kk, co uczyniłoby z tzw "pokrzywdzonych" podmioty majce wpływ na "śledztwo smoleńskie" i dostęp do tych wszystkich kontrolnych instrumentów śledczych, włącznie z przepisami prawa międzynarodowego w nawiązaniu do art. 87 do 91 Konstytucji, zapewniających pełny udział pokrzywdzonych członków rodzin i innych pokrzywdzonych powołujących sie na art. 240 § 1 kk w śledztwie lub śledztwach. 10 kwietnia 2010 roku zabito mi Prezydenta z żoną i NIKT nie poniósł z tego tytułu żadnych konsekwencji. Wręcz odwrotnie – dziesiątki osób z tego tytułu i nie posiadając do takiego tytułu żadnych praw, uzyskały znaczące korzyści. Prowadzone przez prokuraturę generalną dochodzenie (co określił jednoznacznie w pierwszych chwilach po „katastrofie” min. Sikorski - „wina pilotów”) zakwalifikowano pod artykuł 173 kk, Art. 173. § 1. Kto sprowadza katastrofę w ruchu lądowym, wodnym lub powietrznym zagrażającą życiu lub zdrowiu wielu osób albo mieniu w wielkich rozmiarach,podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10.§ 2. Jeżeli sprawca działa nieumyślnie, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5.§ 3. Jeżeli następstwem czynu określonego w § 1 jest śmierć człowieka lub ciężki uszczerbek na zdrowiu wielu osób, sprawcapodlega karze pozbawienia wolności od lat 2 do 12.§ 4. Jeżeli następstwem czynu określonego w § 2 jest śmierć człowieka lub ciężki uszczerbek na zdrowiu wielu osób, sprawcapodlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8.na co się wszyscy, włącznie z mecenasami Pszczółkowskim i Rogalskim bez oporu (?)  zgodzili. Przy okazji wszczęto dwa inne śledztwa wymierzone właśnie w tzw. pokrzywdzonych, (bo pokrzywdzonych tylko w ramach art.173), wszczynając je pod zarzutem działania tych pokrzywdzonych i innych osób trzecich na szkodę wymiaru sprawiedliwości, czyli prowadzonych postępowań, poprzez ujawnienie tajemnicy śledztwa, treści "tajnych" dokumentów lub utrudniania w inny sposób „prawidłowego toku śledztwa.”. (Koń by się uśmiał) Stworzono, zatem warunki do drastycznego ograniczenia praw "pokrzywdzonych" nawet w tym skarlałym śledztwie prowadzonym w kierunku art. 173 kk. I o tym moim zdaniem powinni od miesięcy krzyczeć mecenasi Pszczółkowscy, Rogalscy, Kownaccy i pozostali. Niedługo miną dwa lata, kiedy zabito mi Prezydenta i od tamtego dnia, od 10 kwietnia 2010 roku wraz z niezliczonymi rzeszami rodaków nie mogę przejść nad tym do porządku dziennego. Dlatego wzywam panów mecenasów Pszczółkowskiego i Rogalskiego oraz pozostałych pełnomocników, aby ujawnili opinii publicznej, czy i jakie wnioski dowodowe postawili w imieniu swoich klientów z Jarosławem Kaczyńskim i Martą Kaczyńską na czele.

Chciałabym wiedzieć, czy dzisiejszy wywiad z mec. Pszczółkowskim potraktować należy tylko w kategoriach ciekawostki historycznej. Czy może faktycznie jest tak, jak mówią ludzie w pociągach i autobusach oraz kolejkach do lekarza, a mianowicie, że „już jest pozamiatane”, ex-minister Miller jest „politycznym trupem“, a cała sprawa to już tylko burza w kałuży?Co zrobiliście panowie, aby było inaczej? Joanna Mieszko-Wiórkiewicz

Smoleński sąd kapturowy Z mec. Piotrem Pszczółkowskim, pełnomocnikiem prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, rozmawia Anna Ambroziak Sypią się główne tezy MAK i komisji Jerzego Millera. Minister powinien liczyć się z jakimiś konsekwencjami własnych zaniechań czy wręcz matactw? - Aby ocenić plon pracy tej komisji, chciałbym przede wszystkim wrócić do jej powstania. Wskazać należy, że ta komisja nigdy nie wykazała się mandatem do tego, żeby w ogóle procedować. Podstawą jej działania mógłby być art. 140 ustawy Prawo lotnicze oraz wydany na jego podstawie paragraf 6 ust. 2 rozporządzenia ministra obrony narodowej w sprawie organizacji Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego z 2004 roku. Z tych przepisów ewidentnie wynika, że do badania incydentu statku lotnictwa państwowego, jakim był Tu-154M, poza granicami kraju, w przypadku braku umowy międzynarodowej, a takiej z Rosją nie mamy, w działaniu komisji niezbędne jest umocowanie ze strony rosyjskiej. Mimo wielu wniosków komisja takiego umocowania nie okazała.

Minister obrony narodowej Bogdan Klich mówił kiedyś, iż podstawą bytu komisji Millera miało być porozumienie z 14 grudnia 1993 roku dotyczące badania incydentów lotniczych w lotnictwie wojskowym.
- To nieprawda. Z art. 11 tego dokumentu wynika, że wyjaśnianie katastrof będzie prowadzone wspólnie przez właściwe organy polskie i rosyjskie. Na podstawie tego porozumienia w ciągu pierwszych trzech dni po katastrofie działali razem z prokuratorami rosyjskimi polscy prokuratorzy, którzy udali się do Smoleńska. Potem jednak porządek prawny badania katastrofy został z niekorzyścią dla Polski zmieniony. Porozumienie z 1993 r. nigdy nie przewidywało uprawnień do powołania polskiej komisji. To nie porozumienie z 1993 r., ale właśnie dwa wcześniej wspomniane akty prawne, konkretnie art. 140 prawa lotniczego i paragraf 6 wydanego na jego podstawie rozporządzenia, regulują powstanie Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. Przepisy jasno stanowią, że lot polskiego statku państwowego, który zakończył się katastrofą na terenie państwa obcego, może być badany przez polską komisję pod jednym z trzech warunków: po pierwsze - musiałyby przewidywać to umowy międzynarodowe, których z Rosją nie mamy; po drugie - aby państwo, na terenie, którego zdarzył się incydent, nie podjęło badania - a to przecież nie miało miejsca; i wreszcie warunek trzeci, jedyny potencjalnie możliwy do spełnienia w sytuacji badania katastrofy smoleńskiej, by strona polska uzyskała przekazanie od Rosjan uprawnień do przeprowadzenie badania. Na jednym z posiedzeń zespołu smoleńskiego w maju ubiegłego roku, a więc jeszcze przed publikacją raportu, zapytałem pana prof. Marka Żylicza, członka KBWLLP o to, czy komisja takie umocowanie posiada. Nie uzyskałem żadnej odpowiedzi, nie okazano nam żadnego dokumentu. W przypadku braku spełnienia jednego z trzech wskazanych wyżej warunków komisja działała bezprawnie.
Działała w sposób nielegalny? - Tak. W związku z tym plon pracy komisji działającej bez umocowania prawnego nie ma żadnej wartości prawnej.
Jak oceni Pan metodologię pracy komisji Millera?- Zarówno komisja, jak i prokuratura badająca katastrofę nie ma lub ma bardzo ograniczony dostęp do dowodów. Nie posiada w dyspozycji żadnych dowodów bezpośrednich katastrofy. Szkodliwy pomysł przyjęcia załącznika 13 do konwencji chicagowskiej skazał Polskę na dyktat i dozowanie informacji przez Rosjan i pana płk. Edmunda Klicha, polskiego akredytowanego przy rosyjskim Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym. W świetle ujawnionych nagrań, rozmów płk. Klicha z ministrem obrony narodowej ujawniają się żenujące wprost nieprawidłowości w działaniach polskiego akredytowanego przy MAK. Chciałbym tu przypomnieć, że już w lecie 2010 r. postulowałem przesłuchanie pana Klicha, aby zakończyć wreszcie "jednoosobowy sąd kapturowy nad polskimi pilotami". Aby zweryfikować szkalujące polskich oficerów i generałów rewelacje, które płk Klich przekazywał opinii publicznej. Komisja Millera na samym początku miała taką samą wiedzę na temat katastrofy, co opinia publiczna, która wiedzę zdobywała od polskiego akredytowanego przy MAK. Metodologia działania komisji Millera była niepoprawna.
Występował Pan formalnie do komisji o informacje dotyczące jej umocowania? - Nie, ponieważ dla komisji nie byłem stroną postępowania. Ale wspólnie z mec. Rafałem Rogalskim, jako pełnomocnicy pana premiera Jarosława Kaczyńskiego pytaliśmy o to ministra Bogdana Klicha. Otrzymaliśmy odpowiedź, że podstawą prawną działania komisji jest owo porozumienie z 1993 roku. Co oczywiście jest nieprawdą. Nie było wspólnego działania naszej komisji ze stroną rosyjską - pod raportem komisji nie ma ani jednego podpisu strony rosyjskiej!
Wróćmy do metodologii działań komisji. W maju ubiegłego roku na tym samym posiedzeniu zespołu smoleńskiego, o którym Pan wspomniał, prof. Żylicz informował, że prace komisji są już na ukończeniu. - Tak. Profesor Żylicz mówił też, że komisja praktycznie ma już wszystkie dowody. Zapytałem wówczas, czy komisja ma opinie, co do wiarygodności zapisu czarnych skrzynek, czy posiada same rejestratory, czy były przeprowadzone oględziny miejsca zdarzenia, ciał ofiar katastrofy, wraku samolotu. Oczywiście odpowiedzi były przeczące. Komisja nie miała w posiadaniu żadnych kluczowych dowodów, a zmierzała do wydania raportu końcowego. Dlatego ten raport metodologicznie się nie broni. Bez kluczowych dowodów nie należało wydawać żadnych ocen. Powstałe w tak ułomny sposób tezy raportu są zawsze możliwe do podważenia, ośmieszenia na arenie międzynarodowej. Rosjanie mogą zarzucić stronie polskiej, że jej raport nie opiera się na bezpośrednio zbadanym pełnym materiale dowodowym. Mając w dyspozycji dowody rzeczowe, mogą też ujawniać wciąż nowe okoliczności, jako ewentualne kontratezy dla polskich ustaleń.
Członkowie komisji podnoszą teraz wątek presji ze strony rządu i mediów. - Nie zamierzam tu być bynajmniej adwokatem dziennikarzy, ale moim zdaniem, z tej strony żadnej presji nie było. Także ze strony mojego klienta nigdy nie było takich nacisków. Zawsze była mowa o tym, by badania były przeprowadzone rzetelnie i odpowiedzialnie, w taki sposób, by nikogo bezpodstawnie nie oskarżać, nie ranić. Prawdą jest natomiast, że była presja rządu. Polski rząd i minister Miller jako jego ówczesny członek wykazywał tu pośpiech, po tym jak został kompromitująco potraktowany przez MAK. Pośpiech ten należy utożsamiać z tym, że po publikacji raportu MAK doszło do międzynarodowego skandalu. Raport wypaczał w sposób ewidentny stan faktyczny, dodatkowo na arenie międzynarodowej zamknął stronie polskiej możliwość jakiejkolwiek korekty tych ustaleń. To raport obarczający stronę polską całkowitą odpowiedzialnością za katastrofę, o którym Rosjanie mówią, że był współtworzony przez Polaków, czyli przez akredytowanego Edmunda Klicha. Pośpiech komisji nie wynikał z nacisków mediów, a tym bardziej z nacisków rodzin. Jedynie z chęci wykonania jakiegokolwiek ruchu, który przypudrowywałby kompromitację tego rządu w badaniu katastrofy smoleńskiej.
Można mówić o członkach komisji, jako funkcjonariuszach publicznych? - Członkowie administracji rządowej są funkcjonariuszami publicznymi.
Można byłoby, więc mówić o ewentualnym przestępstwie, naruszeniu art. 231 kodeksu karnego, który penalizuje działania urzędników publicznych? - Jeżeli mowa o przestępstwie urzędniczym, to raczej poprzez fakt uzurpowania sobie prawa do działania. A nie przez samo błędne działanie. Jeżeli ktoś działa źle, to ocenie prawno-karnej podlega jego działanie. Natomiast, jeśli ktoś działa bez umocowania prawnego, tzn. że uzurpuje sobie do tego prawo i też podlega represji karnej.
Można mówić, że legenda ministra Jerzego Millera, jako sprawnego urzędnika państwowego, bo taki image przypisywano mu niejednokrotnie, rozpadła się w pył? - Jest szereg istotnych okoliczności w działaniu zarówno pana ministra Millera, jak i pana premiera Tuska i członków jego rządu, które wymagają wyjaśnienia. Począwszy od wyboru porządku prawnego badania katastrofy po zawieranie umów ze stroną rosyjską zobowiązujących nas do pozostawienie wraku i czarnych skrzynek na terenie Federacji Rosyjskiej do zakończenia tamtejszego postępowania sądowego. Bezwzględnie wyjaśnienia wymaga zaniechanie przeprowadzenia w Polsce oględzin i sekcji zwłok ofiar katastrofy. Krótko mówiąc - wyjaśnić trzeba przyczyny godzenia się przez państwo polskie na liczne ograniczenia dowodowe w badaniu katastrofy. Można byłoby się tu pewnie zastanowić nad kwestią odpowiedzialności konstytucyjnej i prawnej tych osób. Nie chciałbym teraz, na tym etapie, formułować kategorycznych tez. Takie zachowanie należy jednak nazwać brakiem odpowiedzialności za państwo i jego obywateli. Urzędnicy państwa polskiego nie tylko nie przyznają się do popełnionych ewidentnych błędów, publicznie umniejszając ich znaczenie, ale także wbrew polskiej racji stanu nie chcą lub nie potrafią bronić honoru i czci poległych w katastrofie. Mam na myśli aroganckie insynuacje pod adresem pilotów samolotu Tu-154M, gen. Andrzeja Błasika i pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Marginalizowanie tych błędów, dalsze utrzymanie opinii publicznej w przekonaniu o własnej nieomylności przywodzi na myśl reguły daleko odbiegające od europejskiej demokracji, właściwe raczej wypaczeniom spotykanym w systemach totalitarnych. W toku nieudolnego, bez właściwego dla tej sprawy szacunku i zaangażowania, badania przyczyn katastrofy skrzywdzono wiele osób. Naruszono dobre imię zasłużonych Polaków. Należałoby teraz zachować się przyzwoicie, powiedzieć: "Przepraszam, popełniłem błąd". Skorygować błędy lub umożliwić innym ich poprawienie.

Jak Pan ocenia fakt, że żaden członek komisji nie chce się teraz przyznać do atrybucji głosu gen. Błasika - sam Miller mówił niedawno, że identyfikacji dokonali członkowie Komisji, a nie Centralne Laboratorium Kryminalistyczne? - Pozostawiam tę sytuację do oceny Czytelników. Jakikolwiek komentarz wydaje się tutaj zbędny. Dziękuję za rozmowę.

No to do cholery, z jakim stanowiskiem jedzie Tusk do Bruksli?

1. Ponoć w ostatni czwartek Rada Ministrów przyjęła stanowisko na szczyt UE, który rozpoczyna się dzisiaj w Brukseli. Nie znamy jednak nawet jego ogólnych założeń, oprócz stwierdzeń samego Premiera Tuska, że najważniejszy jest udział krajów spoza strefy euro (w tym Polski) w szczytach tej strefy. Wprawdzie w ostatnim projekcie porozumienia międzyrządowego, znalazł się zapis mówiący o możliwości uczestnictwa w szczytach strefy euro także krajów UE spoza tej strefy, ale może to mieć miejsce prawdopodobnie tylko raz w roku. Ma to zależeć od decyzji przewodniczącego szczytów krajów strefy euro, którym przejściowo uczyniono przewodniczącego Rady Europejskiej Hermana Van Rompuya. Co więcej kraj spoza strefy euro, jeżeli będzie chciał wziąć udział w szczycie strefy euro, oczywiście w charakterze obserwatora, będzie musiał nie tylko podpisać i ratyfikować pakt fiskalny, ale także wdrażać jego zapisy. Czy w takim razie uczestnictwo raz w roku w posiedzeniu krajów strefy euro i to w charakterze obserwatora jest wystarczającym powodem, aby Polska nie tylko przyjęła i ratyfikowała pakt fiskalny, ale także zaczęła stosować się do zapisanych w nim reguł?

2. Otóż wydaje się to bardzo ryzykowne i to z kilku powodów. Po pierwsze w pakcie fiskalnym znalazła się także tzw. złota reguła fiskalna, która pozwala tylko na wynoszący do 0,5% PKB deficyt strukturalny. Oznacza to w zasadzie konieczność pokrywania tzw. wydatków bieżących tylko z dochodów budżetowych, a wydatków inwestycyjnych tylko z tych samych dochodów, wspomaganych pożyczanymi pieniędzmi, ale tylko do wysokości 0,5% PKB (w warunkach roku 2012 byłaby to tylko kwota 7,5 mld zł). Taki zapis dla krajów z zapóźnioną infrastrukturą (drogową, kolejową, telekomunikacyjną, informatyczną, edukacyjną) takich właśnie jak Polska, to w zasadzie zdecydowanie się na stagnację, bo z takim deficytem nie będziemy w stanie wykorzystać środków europejskich z następnej perspektywy finansowej, bo nie będzie nas stać nawet na wkład własny. Oczywiście nieprzestrzeganie tej reguły, to kara nakładana przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości w wysokości 0,1% PKB.

3.Kolejny powód, dla którego powinniśmy być ostrożni w przyjmowaniu reguł paktu fiskalnego, to także włączenie Komisji Europejskiej do krajowej procedury budżetowej. A więc przedstawianie KE założeń do projektu budżetu narodowego na wiosnę każdego roku i projektu budżetu na jesieni. KE będzie wydawała zalecenia, które będzie musiał uwzględnić parlament krajowy, co jest poważnym ograniczeniem kompetencji naszego parlamentu. Prawdopodobnie także pakt fiskalny będzie podstawą do harmonizacji podatków dochodowych w tym w szczególności podatku od firm. Jak sądzę Niemcy o tej kwestii sobie przypomną zaraz po ratyfikacji paktu fiskalnego przez 12 z 17 krajów strefy euro (a więc wtedy, kiedy pakt oficjalnie wejdzie w życie). Niemcy dążyli do tego od momentu przyjęcia do UE 12 nowych krajów z Europy Środkowo-Wschodniej, oskarżając te kraje o konkurencje podatkową, teraz, więc nadarza się doskonała okazja, by tę konkurencję usunąć.

4. Jaką strategię ma, więc Premier Tusk? Najprawdopodobniej nie ma już szans na osiągnięcie jakiegokolwiek realnego korzystnego rozwiązania dla naszego kraju, więc zapewne jest przygotowywany sukces PR-owski. Będzie pewnie zgoda Francji na udział krajów spoza strefy euro w szczytach tych krajów, ale tylko tych poświęconych wdrażaniu paktu fiskalnego, a taki będzie zwoływany tylko raz w roku. Chcecie w nim uczestniczyć, podpiszcie i ratyfikujcie pakt fiskalny i zacznijcie wdrażać jego zapisy w życie, to dostaniecie zaproszenie. Posiedzicie sobie parę godzin w roli obserwatora i wrócicie do domu bogatsi o uzyskane informacje na tym posiedzeniu. Rządowi PR-owcy wspomagani przez zaprzyjaźnione media ogłoszą, że Premier Tusk osiągnął sukces, Polska ma miejsce przy stole, ale, za jaką cenę, to już nikogo nie będzie interesowało, tak jak nie interesowało podczas ostatnich 2 miesięcy negocjacji.

Zbigniew Kuźmiuk

Celebryci i dyktatorzy Zdobywczyni dwóch Oscarów, Hilary Swank, przeprosiła za to, że zaśpiewała na 35 urodzinach marionetkowego czeczeńskiego prezydenta popieranego przez Kreml. Niestety, Swank nie jest jedyną celebrytką, która brała pieniądze od dyktatorów. Jednym z najpopularniejszych despotów wśród gwiazd show-biznesu był Muammar Kaddafi. Swank, która stworzyła niezapomniane role w takich filmach jak Nie czas na łzy czy Za wszelką cenę, zaśpiewała 5 października 2011 r. na pełnych przepychu urodzinach prezydenta Czeczenii Ramzana Kadyrowa. Oprócz aktorki na imprezie pojawiła się skrzypaczka Vanessa Mae i gwiazda lat 80. Jean-Claude Van Damme. „Poczułam ducha tego narodu i zobaczyłam tyle szczęścia wokół siebie. Ujęła mnie pasja, z jaką czeczeński rząd czyni pokój i dokonuje pięknych rzeczy” – mówiła zdobywczyni Oscara do Kadyrowa, uznanego przez Annę Politkowską za brutalnego mordercę i gangstera. „Powinnam się wstydzić. Rzecz w tym, że powinnam wiedzieć, gdzie się udaję i powinnam zrobić lepsze rozeznanie” – powiedziała kilka dni temu Swank, przyciskana przez Jaya Leno. „Głęboko żałuję udziału w tym wieczorze” – oświadczyła wcześniej w komentarzu dla Associated Press. „Gdybym miała pełną wiedzę o tym, co to będzie za przyjęcie, nigdy bym nie pojechała” – dodała. Swank mijała się jednak z prawdą, pisząc, że nie wiedziała, dla kogo śpiewa „Happy Birthday”. Miesiąc przed imprezą organizacje praw człowieka apelowały, by celebryci nie występowali na urodzinach człowieka o takiej reputacji. Agent Swank zapewniał obrońców praw człowieka kilka dni przed wydarzeniem, że aktorka „absolutnie” nie zamierza brać udziału w tej imprezie. Mimo że Swank, Mae i Van Damme zostali mocno skrytykowani przez organizację Human Rights Watch, gwiazda karate nie zamierza tłumaczyć się z tego, że powiedział na scenie, iż kocha prezydenta. Nie wiadomo, ile za występ zainkasowali gwiazdor Krwawego Sportu i Swank. Nieoficjalnie wiadomo, że Mae, najmniej popularnej z całej trójki, zapłacono pół miliona dolarów za koncert tego wieczoru. Zachowanie Van Damme’a i Swank nie jest niestety odosobnione w świecie show-biznesu.

Czerwoni naiwniacy Powszechnie wiadomo, że amerykańscy celebryci są przywiązani do lewicowej ideologii. 99 proc. Hollywood popiera w wyborach polityków Partii Demokratycznej. Pisałem na łamach tego tygodnika o poglądach Roberta de Niro i jego znamienitych kolegów po fachu. Aktorów popierających otwarcie amerykańską prawicę można zliczyć na placach dwóch rąk. Większość z nich to tacy weterani jak Sylwester Stallone, Jon Voight czy Rober Duvall. Ich następców nie widać. Mainstream amerykańskiego kina już w latach 40 i 50 był zafascynowany nie tylko socjalizmem, ale również komunizmem. Lewicowe odchylenie amerykańskich filmowców miało swój wpływ na losy całych narodów podczas II wojny światowej. Opisał to w znakomitej książce Nieznana wojna Hollywood przeciwko Polsce 1939–1945 prof. M.B.B. Biskupski, według którego najważniejszą przyczyną powstawania antypolskich filmów amerykańskich było zdecydowanie prosowieckie nastawienie wielu ludzi Hollywood, zwłaszcza scenarzystów, którzy byli nawet członkami Partii Komunistycznej. Jego zdaniem komuniści w Hollywood odcisnęli swoje piętno na 1500 filmach nakręconych przed rokiem 1947. Musiało mieć to wpływ na opinię publiczną w USA i jej przyzwolenie na porzucenie Polski przez aliantów. Przypominam ten fakt, by pokazać, że nie zawsze pieniądze są powodem popierania przez celebrytów totalitarnych reżimów. Czasami dużą rolę odgrywa ideologia. Tak było w przypadku Jane Fondy, która w najbardziej gorącym czasie wojny w Wietnamie pojechała do Hanoi i fotografowała się z bestialską komunistyczną armią Vietcongu, blisko słynnego Hanoi Hilton, czyli miejsca, w którym torturowano amerykańskich żołnierzy. Fonda po powrocie do USA przekonywała, że amerykańscy jeńcy są traktowani przez Vietcong „po ludzku”. Za zbrodnie wojenne obciążała wyłącznie amerykańskich marines. Najwybitniejszy film o Wietnamie Łowcę jeleni nazwała zaś rasistowską, prorządową wersją wojny. Dziś część celebrytów opowiada się po stronie wrogów Ameryki właśnie z powodu modnej ideologii, będącej inną odmianą socjalizmu. Tak obecnie jest w przypadku wojny w Iraku i Afganistanie. Sean Penn jeździł do totalitarnego kraju zbrodniarza Saddama Hussajna i przekonywał, że Irak nie jest wrogiem USA. Większość gwiazd muzyki i filmu potępiała prezydenta George’aW. Busha, który w bezkompromisowy sposób walczył z terroryzmem. Porównywano metody walki amerykańskich służb do tych, które stosowali naziści. Oczywiście, gdy idol show-biznesu Barack Obama w radykalny sposób rozwiązał ostatecznie problem Bin Ladena, stosując te same metody, co neokonserwatyści, Hollywood zamilkło. Jednak trudno dziś nie zauważyć, że lewicowi ideolodzy nie stanowią większości wśród gwiazd, które wspierają dyktatorów. Coraz powszechniejsza w zachodniej cywilizacji bezideowość dotyka również show-biznesu. Rzadziej widzimy naiwniaków w stylu Olivera Stone’a, który robi pochwalne filmy na cześć Fidela Castro, czy nawet dokumentalisty Michaela Moore’a, który porównuje kapitalizm do faszyzmu.

Czerwoni bogacze Twórca nagrodzonej Złotą Palmą propagandy Farrenheit 9/11 Michael Moore jest idealnym przykładem człowieka mającego usta pełne frazesów na temat wykluczonych przez los i jednocześnie wygodnie żyjącego celebryty. Okazało się, że człowiek, który mówił, iż „kapitalizm jest złem, a zła nie da się regulować przepisami. Trzeba je wyeliminować”, zrobił niedawno film pokazujący, jak świetnie żyje się Kubańczykom w raju Castro, a sam nieźle dorobił się w kapitalizmie. Moore obecnie intensywnie wspiera „oburzonych”, którzy protestują przeciwko tym „od jednego procenta”. Jednak dziennikarze Fox News ujawnili, że Moore jest właśnie w tym „1 procencie najbogatszych” Amerykanów, posiadając dom nad jeziorem w jednej z najdroższych dzielnic Michigan. Na dodatek Moore ma luksusowy apartament na Park Avenue na Manhattanie. Prawicowy bloger Andrew Breibart wytknął, że reżyser jest sąsiadem Bruce’a Willisa, Tima Allena i Madonny. Twórca Zabaw z bronią nie jest jedynym hipokrytą w świecie amerykańskiego show-biznesu. Większość celebrytów, którzy zgarniają po 20-30 mln dol. za jedną rolę filmową, opowiada się za socjalizmem i redystrybucją, kręcąc jednocześnie filmy w krajach, gdzie najbardziej się to opłaca pod względem podatkowym. Te same gwiazdy, które wpłacają ogromne sumy na organizacje walczące z „homofobią” czy kliniki aborcyjne uśmiercające dziesiątki tysięcy nienarodzonych dzieci w USA, przekonują, że robią to w imię „praw człowieka”. Nie mają jednak oporów, by brać pieniądze od terrorystów czy dyktatorów, którzy jawnie prawa człowieka łamią. Przypadek Hilary Swank to tylko wierzchołek góry lodowej. Najchętniej z usług celebrytów korzystała rodzina obalonego niedawno terrorysty Muammara Kaddafiego. W 2007 r. Nelly Furtado za 45-minutowy koncert we włoskim hotelu dla rodziny Kaddafiego zainkasowała milion dolarów. Tyle samo zgarnęła czarnoskóra piękność Beyonce za godzinny koncert dla dyktatora na Karaibach. Po tym jak media ujawniły bulwersującą sprawę, obie gwiazdy przekazały pieniądze na cele charytatywne. Milion dolarów za występ dla dyktatora dostali również Mariah Carey i raper 50 Cent. Sting zaśpiewał na prywatnym koncercie dla córki przywódcy Uzbekistanu Islama Karimowa, który znany jest również z łamania praw człowieka. Gdy sprawa ujrzała światło dzienne, muzyk stwierdził, że za koncert płacił UNICEF. Gdy UNICEF zaprzeczył, muzyk powiedział: „Mimo iż znam reputację prezydenta Uzbekistanu oraz jego działania w zakresie praw człowieka czy środowiska, postanowiłem zagrać”. Dyktator zapłacił Stingowi 2 mln funtów. Nie można oczywiście zapominać o Naomi Campbell, która otrzymywała diamenty od sądzonego dziś za zbrodnie przeciwko ludzkości byłego prezydenta Liberii Charlesa Taylora. „Czuję się okropnie, wstyd mi, że wzięłam udział w tym bałaganie. Jest to lekcja, z której powinni czerpać wszyscy artyści. Powinniśmy być bardziej świadomi i odpowiedzialni, niezależnie od tego, kto płaci za występ” – powiedziała Mariah Carey po tym, jak media ujawniły jej występ dla Kaddafiego. Święte słowa. Niestety tylko słowa. Trudno powiedzieć, co jest większym draństwem. Szczere popieranie komunistów czy cyniczne sprzedawanie swoich usług krwawym dyktatorom. W przypadku celebrytów jest to jednak mało istotne.

Łukasz Adamski

„Gazeta Polska” ujawnia kolejne taśmy Klicha - Zostałem wpakowany w gówno – mówił kilkanaście dni po katastrofie Edmund Klich do współpracowniczki z Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Polski akredytowany przy MAK oburzał się, że zasady pracy komisji zmuszają go do współpracy z polską prokuraturą wojskową, wbrew temu, co sobie życzyli Rosjanie. Tygodnik „Gazeta Polska” dotarł do kolejnej taśmy potajemnie nagranej przez płk Edmunda Klicha.

- W gówno zostałem wprowadzony. Ty nawet nie masz pojęcia. Wiesz, co zrobili, jakiego knota? Ty brałaś w tym udział? – pyta płk Klich koleżankę. Chodziło o powołaną 15 kwietnia 2010 r. przez rząd komisję do zbadania katastrofy smoleńskiej, na czele, której stanął polski akredytowany. (Później - po tym, jak jej przewodniczącym został minister Jerzy Miller - nazywana była komisją Millera). Rozmowa Edmunda Klicha ze współpracowniczką z komisji została zarejestrowana 22 kwietnia 2010 r. Akredytowany wrócił właśnie z rozmowy u ministra obrony, gdzie – jak mówi – otrzymał „małą reprymendę”. Ale Edmunda Klicha najbardziej niepokoją zasady funkcjonowania świeżo powołanej komisji. W szczególności, czy będzie musiał kooperować z prokuraturą wojskową, z którą ma otwarty konflikt.

- Czytaj, jak na podstawie załącznika 13. wygląda współpraca z prokuraturą – zwraca się do współpracowniczki, która gwałtownie szuka odpowiednich zapisów.

- Jest pkt 5.10: „Państwo prowadzące badanie uznaje konieczność koordynowania działań przewodniczącego zespołu prowadzącego badania i organów sądowych. Szczególną uwagę poświęca się dowodom rzeczowym, które, jako mające zasadniczy wpływ na powodzenie badania, powinny być niezwłocznie zarejestrowane i poddane analizie, takiej jak badania i identyfikacja ofiar oraz odczyt zapisów rejestratorów pokładowych” – czyta kobieta.

- To nie, to nie interesuje mnie – mówi Klich. - Ja ci podam. Konkretne… jedyny cel wyklucza tę współpracę… Masz, 5.4.1 przeczytaj.

- „Jakiekolwiek sądowe lub administracyjne postępowanie, nakierowanie na ustalenie udziału czyjejkolwiek winy lub odpowiedzialności, powinno być prowadzone niezależnie od badania, zgodnie z wymogami niniejszego załącznika, wypadku”.

- No.

- „Współpracuje z organami wojskowej prokuratury, żandarmerii itd. w celu uzyskania dodatkowych informacji o zdarzeniu lotniczym”.

- Ty uważasz, że według aneksu 13 ja powinienem współpracować?

- W celu uzyskania dodatkowych informacji o zdarzeniu lotniczym!

- Nie wiem. Rosjanie interpretowali to inaczej. Zostawmy to, zakończmy temat. Uważam, że zostałem wpakowany w gówno - kwituje zniecierpliwiony Edmund Klich.

W grudniu „GP” i „Codzienna” ujawniły stenogramy rozmowy Edmunda Klicha z szefem Sztabu gen. Mieczysławem Cieciuchem oraz z narady u ministra obrony narodowej Bogdana Klicha, z udziałem gen. Cieniucha. Spotkania te nagrywał potajemnie polski akredytowany. Wynika z nich m.in., że polscy eksperci już pięć dni po katastrofie mieli wystarczające dowody o winie Rosjan i złożyli w tej sprawie stosowny raport. Min. Klich zakazał jednak formułowania takich wniosków. Ujawnione przez "GP" taśmy dowodzą ponadto, że polski akredytowany ściśle wypełniał wszystkie polecenia Rosjan. Na życzenie wiceszefa MAK Aleksieja Morozowa doprowadził m.in. do tego, że strona polska miała w Smoleńsku i Moskwie tylko jednego akredytowanego i garstkę ekspertów – choć mogła nas reprezentować wielokrotnie większa grupa. W sobotę tropem „GP” poszedł „Newsweek”, ujawniając fragment taśm z nagraniem rozmowy płk. Klicha z nieznanym mężczyzną. Akredytowany pyta: - „Będziecie nas podsłuchiwać?"

Jego rozmówca odpowiada: - „Tak jest”.

- „No ja myślę, że trzeba. Ja bym proponował, żeby jednak nas...”

- „Niebezpieczna sytuacja i trzeba podsłuchiwać”.

- „Trzeba, trzeba. Ja wiem, że nad wszystkim trzeba mieć kontrolę. Nie może się wymknąć. Rację musimy mieć my”.

Całe stenogramy narady u ministra obrony Bogdana Klicha nagranej potajemnie przez Edmunda Klicha: http://niezalezna.pl/21303-rozmowa-dwoch-klichow-%E2%80%93-calosc

Anita Gargas,

Palikot wyjechał na kopach Janusz Palikot salwował się w Warszawie ucieczką przed przeciwnikami ACTA. Chciał stanąć na ich czele. Na ten moment czekały biegnące za nim usłużne kamery. A tu taka niespodzianka. I nie skończyło się na okrzykach „Tylko idiota głosuje na Palikota” z prawa i „Precz z polityką” od lewaków. Niedoszły wódz rewolucji, który uczynił z chamstwa swój sztandar, usłyszał od ulicy – przepraszam z góry – „Wyp...aj” oraz przyśpiewkę „Ssij pałę, ssij”. Cóż, nosił cham razy kilka. To miała być kontrolowana rewolucja A miało być tak pięknie. Manifestacje w sprawie ACTA poprzedziły dwie wrzutki o Anonymous. Jedna, że bronią ks. Adama Bonieckiego. Druga, że ujawnili nazwiska polskich „faszystów”. Przekaz był jasny – to lewacy zbuntowani po linii mediów establishmentu. Gdy zaczynały się protesty przeciw ACTA, rozpoczęte atakami hakerów, prorządowe media przyjęły je życzliwie. Uznały, że przyjdą na nie głupie dzieciaki, za które myśleć będą oni. Ryzyko, że zyska PiS, zminimalizować miał news, iż partia ta poparła ACTA w Parlamencie Europejskim. No i kalkulacja, że młodzi ludzie, dla których liczy się patriotyzm, nie będą protestowali, bo zaczęło się od lewaków z grupy Anonymous. Długofalowym efektem miało być wykreowanie na główną opozycję siły będącej na lewo od PO, wspieranej przez „GW”. No i antyamerykańskiej, więc miłej pułkownikom WSI. Palikot byłby naturalnym liderem.

Baśka Kwarc zakłóca narrację Ten scenariusz upadł. Andrzej Gwiazda uważa, że strajk w sierpniu 1980 r. był sprowokowany. Ale jego skutki zaskoczyły prowokatorów. Tak było i teraz. Pierwszym zgrzytem stało się umieszczenie na stronie premiera przez hakerów z grupy Polish Underground, (czyli nie Anonymous) przemówienia znanej z YouTube’a Baśki Kwarc, wprowadzającej stan wojenny. Porównywanie Tuska do Jaruzelskiego nie pasowało do narracji. Okazało się, że młodym cenzura w internecie kojarzy się ze stanem wojennym; krzyczą „Precz z komuną” i „Raz sierpem, raz młotem w czerwoną hołotę”. Grzeczne dzieci bogatych rodziców zostały w domu i czytały bloga Kasi Tusk. A dzieciaki, które wyszły na ulicę, okazały się nie takie głupie, jak chciał establishment. Bo telewizje nie są dla nich bogiem. 50-latkowie czerpią wiedzę z telewizora, oni – z internetu. I docierają do informacji, których w telewizji nie ma. Tam są tylko odpowiedniki portali Onet.pl czy Gazeta.pl. W internecie można wejść na Niezależną.pl, Kibice.net, anarchistyczne Indymedia, Lewicę.pl i wybrać coś dla siebie. ACTA odebrali, jako groźbę, że w sieci będą tylko różne odmiany Tusk Vision Network. Rewolucja kiboli okazała się niedawno za słaba, by obalić Tuska. Teraz – wystarczająco silna, by usunąć Palikota i pomóc „internetolom” wyzwolić się ze scenariusza kontrolowanej rewolucji. Jej wódz, posługując się młodzieżową przenośnią, wyjechał z niej na kopach.

Obywatele przeciw „Gazecie Wyborczej” Antykomunizm, symbole internetowej Polski Walczącej to dowód, że przywracanie Polakom pamięci, którego symbolem jest śp. prezydent Lech Kaczyński, dało efekt. Ci, którzy wyszli na ulice, słuchali piosenki „Honor i Ojczyzna” raperów z Firmy, a nie sieczki z TVN. Okazało się, że warto tworzyć drugie obiegi, nieistniejące w świecie propagandy i komercji. Pisać, robić filmy, organizować się i czekać na swój czas. Na ulicach dominowali młodzi ludzie o tożsamości niepodległościowej, kibice, było trochę anarchistów i niezależnej lewicy. Ich liderzy zorganizowani byli oddolnie, bez inspiracji mediów, pierwszy raz na tę skalę po 1989 r. Na dodatek wcale się nie pobili, bo walka z cenzurą ACTA była sprawą wspólną. Młodych obywateli, zwolenników „GW”, nie było, bo po prostu nie istnieją. Owszem, „GW” triumfuje po wyborach, bo w nich decydują masy, którym wodę z mózgu robią telewizje. Ale niemal wszystko, co oddolne, obywatelskie, jest przeciw niej. Piotr Lisiewicz

„Narodowy” bez zasięgu - jak znalazł... Brak zasięgu, zamieszanie z akredytacjami - to niedogodności, jakie czekały na dziennikarzy podczas otwarcia Stadionu Narodowego.Podczas imprezy otwarcia Stadionu Narodowego poważnym problemem dla dziennikarzy był brak łączności telefonicznej. W przeznaczonym dla nich newsroomie były komputery z internetem, ale jeśli ktoś chciał skontaktować się z redakcją telefonicznie, napotykał problem.

- Redaktorzy nerwowo biegali z telefonem szukając sieci. Zasięg pojawiał się dopiero na... koronie stadionu albo poza obiektem - mówi Bartłomiej Frymus, dziennikarz tvnwarszawa.pl.  

Z aparatem na stadion nie wpuszczaliGdy tylko otwarto bramki, tłumy zaczęły wlewać się na teren Stadionu Narodowego. - Ale nie wszyscy mogli wejść. Ochrona nie wpuszczała ludzi z... - Był też problem z poruszaniem się po stadionie, dziennikarze utykali między trybunami - dodaje. Dlaczego? Ochroniarze co chwila kazali im zawracać i kierowali do alejek, w których poruszali się widzowie. 

"Był problem z wejściem i wyjściem"

 - Okazało się, że Narodowe Centrum Sportu nie panuje nad imprezą. Problemy były na każdym kroku. Do biura prasowego ochrona nie wpuszczała wszystkich. Jednego z dziennikarzy nie wpuszczono. Oczywiście była ostra awantura, przyleciało kilkunastu ochroniarzy. Dziennikarza ostatecznie nie wpuszczono – napisał do naszej redakcji Sławomir. 

Jak dodał, kolejny problem był z wyjściem ze stadionu.

– Media wypuszczano tylko jednym wyjściem. Dopiero jak schowałem akredytację to mnie wypuszczono innym wyjściem. Z ochroną kłócili się również policjanci, których nie wpuszczano na górny rząd trybun. Absurd gonił absurd – opisuje. "Nawet fajerwerki opóźnione": internauci krytykują otwarcieProblemy komunikacyjne w okolicy areny, niedociągnięcia na imprezie - część osób krytykuje organizację otwarcia Stadionu Narodowego i zmiany drogowe,...

Zamieszanie z akredytacjami  Część przedstawicieli mediów nie zdążyła też na konferencję prasową, poświęconą otwarciu. Nie z własnej winy. Chociaż kolejka po odbiór akredytacji ustawiła się długo przed czasem, na miejscu okazało się, że brakuje wejściówek dla niektórych dziennikarzy, którzy dostali potwierdzenie ich przyznania. - Dlaczego nie możecie ich teraz wydrukować? – pytali redaktorzy. Obsługa odpowiedziała, że skończył się papier. Doniesiono go dopiero po kilkudziesięciu minutach. Zagubiły się między innymi identyfikatory dla przedstawicieli telewizji Al Jazeera. Problem z wejściem miała ekipa chińskiej telewizji. Próbowaliśmy zapytać o komentarz rzeczniczkę NCS, Darię Kulińską. Jest niedostępna. Tvnwarszawa

Schettino, jako papierek lakmusowy stanu naszej cywilizacji W sprawie katastrofy „Costa Concordia”, którą przez tydzień żył internet, wszystko chyba jasne. Pora jednak na wnioski. Kapitan Franciszek Schettino późnym zimowym wieczorem wprowadził potężny statek, o szerokości 36 metrów, z 42 setkami ludzi na pokładach, w 60-metrowy przesmyk przy brzegu, by pozdrowić syreną emerytowanego admirała mieszkającego na wyspie Giglio. Taki zwyczaj. Wprawdzie GPS podaje pozycję statku z dokładnością do 1 metra, a tamtejsze skały i mielizny są znane od 3 tys. lat – ale na mostku wraz z kapitanem była 25-letnia blondynka, panna Dominika Cemortan z Mołdawii. No i stało się. P. Wiluś Clinton, będąc tête-à-tête z panną Moniką Lewinski, wydawał polecenia siłom zbrojnym w Somalii – ale jakoś niczego głupiego nie zrobił. Cóż, Południowcy mają gorętszą krew… Jak wiemy, po katastrofie kpt. Schettino przypadkiem, jako jeden z pierwszych, wpadł do łodzi ratunkowej i nie mógł się z niej – jak zeznawał – wydostać, by wrócić na statek. Rozeźlony kapitanat portu w Livorno upublicznił, więc rozmowę między dowodzącym akcją kapitanem Grzegorzem Marią De Falco a kapitanem Schettino. Jest to jeden wrzask p. De Falco: „Wracaj Pan na pokład! NA POKŁAD, dupku!”. Kpt. Schettino mimo to na pokład nie wrócił. Grozi mu 15 lat więzienia. A nam grozi, że otrzyma jakiś śmiesznie niski wyrok i po roku wyjdzie za dobre sprawowanie. Dlaczego „grozi”? To grozi tym, że dziesięciu innych kapitanów przy kolejnej okazji też opuści powierzonych sobie ludzi. Niski wyrok na p. Schettino to zagrożenie życia tysięcy ludzi! Tak nawiasem: kpt. De Falco starał się ratować honor kapitanów włoskich – ale i skórę kpt. Schettino. Gdyby ten ostatni po „przypadkowym wpadnięciu do szalupy” wspiął się potem odważnie na pokład, w oczach mediów zostałby bohaterem! A teraz najważniejszy wniosek: P. Franciszek Schettino to produkt naszej zdychającej cywilizacji. Cywilizacji, gdzie nie ma już Zasad, nie ma Honoru, nie liczy się Prawda, Wiara, gdzie w pogardzie jest Wolność, Własność, Praworządność i Sprawiedliwość. Liczy się „dobro człowieka” – a „życie ludzkie jest najwyższą wartością” (!!!?). Więc p. Schettino ratował swoje. „Pierwszy po Bogu – pierwszy do szalupy!”? To zresztą nie jest wyjątek. Było już kilka wypadków opuszczenia statku przez kapitanów. Np. kpt. Jan Awranas, Grek, dowódca „Oceanosa”, należącego do Epirotiki, w sierpniu 1991 roku u wybrzeży Transkei razem z całą prawie załogą pozostawili pasażerów nieświadomych, że statek tonie, nie zamknęli w pośpiechu nawet bulajów – i opuścili pokład. Na szalupach i tak było miejsce tylko dla połowy z ponad 500 ludzi na pokładzie. Wszyscy zostali uratowani ogromnym wysiłkiem marynarki RPA, użyto 16 helikopterów. Kpt. Awranas wypowiedział wtedy na konferencji prasowej pamiętne słowa: „Kiedy dałem rozkaz opuszczenia statku, to nie miało znaczenia, kiedy ja go opuszczę. Jeśli jacyś ludzie chcieli pozostać na statku, to mogli na nim pozostać”!!! Honor kapitana poszedł na dno wraz ze statkiem… Ale p. Awranasowi zaoferowano potem następne dowództwo. I pływał! Kpt. Awranas nie był pierwszy. Jeśli ktoś czytał „Lorda Jima” śp. Józefa Korzeniowskiego (ps. Joseph Conrad), powinien wiedzieć, że książka oparta jest na prawdziwej historii. W 1880 roku kapitan Józef Clark z załogą opuścili SS „Jeddah”. Przekonani byli, że przeciekający statek wkrótce zatonie – a na łodziach ratunkowych nie było zbyt wielu miejsc, bo na pokład zabrano prawie tysiąc muzułmanów pielgrzymujących do Mekki. Pozostawili ich na pastwę losu na środku Zatoki Bengalskiej! Historia ta też zakończyła się szczęśliwie. Kapitan Clark zgłosił zatonięcie statku, chciał odebrać ubezpieczenie… i dowiedział się, że statek w ogóle nie zatonął! Został odholowany do portu przez inną jednostkę, a wszyscy pasażerowie żyją! Z jednej strony wiadomość dobra. Z drugiej – jakby trochę głupio… W 2006 roku prom motorowy „As-Sala-’am Boccaccio 98”, płynący z Duby (Arabia) do Safagi (Egipt), zapalił się 20 mil od portu wyjścia. Załoga odmówiła powrotu i – by upewnić pasażerów, że wszystko jest w porządku – poodbierała ludziom kamizelki ratunkowe. Statek przepłynął jeszcze 90 mil – i nagle, w ciągu pięciu minut poszedł na dno, zabierając ze sobą 994 osoby. Uratowało się 378 – w tym kapitan, który natychmiast wskoczył do szalupy. Temu nie pozwolono już pływać. Przynajmniej do tej pory. Jakieś dwa lata temu zdarzył się przypadek, że kapitan norweskiego tankowca, gdy statek zaczął tonąć, odpłynął szalupą z jednym marynarzem, pozostawiając pozostałą załogę (sześć osób) własnemu losowi. Wracamy do wniosków – bo takie przypadki są coraz częstsze. Kapitanowie to absolwenci elitarnych szkół morskich. Kołaczą się w nich jeszcze resztki dawnego ethosu. Proszę, więc sobie uświadomić, że ogromna większość rządzących obecnie Europą „polityków” to jeszcze gorsze dupki niż kapitan Schettino, nazwany przez kpt. De Falco „cazzo”, (co przetłumaczyłem jako „kutas” – ale „dupek” też dobrze oddaje sens; we Włoszech furorę robią koszulki „Jazda na pokład, kutasie!”). I przy pierwszej okazji, gdy tupniemy nogą, „nasi politycy” zgarną swoje zrabowane miliony (już zamieniają €urosy na złoto – dlatego drożeje!) i przypadkiem wpadną do samolotu ratunkowego odwożącego ich do Paragwaju, Birmy, na Nowa Gwineę czy do innego kraju, który przyjmuje przegranych faszystów. Faszystów z kasą oczywiście. Tak więc: to, że zatonął statek, cywilizacja przeżyje – i nawet tego nie zauważy. Natomiast załamanie się wartości – to coś, z czego trudno będzie się podźwignąć. Bo odrobić straty materialne można w dwa lata. Technika jest wspaniała, Chińczycy 40-pietrowy wieżowiec budują w sześć dni, banki pękają w szwach od pieniędzy… Ale co z tego, gdy umiera duch – i za 40 laty w Pałacu Kultury i Nauki będą się gnieździć głównie gołębie i lisy? Być może ekolodzy byliby tym zachwyceni… JKM

Czy katolik może protestować przeciw ACTA? - Czy fakt, że przeciw ACTA obok środowisk prawicowych czy katolików protestuje Palikot albo anarchiści, wpływa jakoś na ocenę moralną tego protestu? To jest akurat kiepski argument, bo gdybyśmy zobaczyli, że ktoś bije dziecko, a w jego obronie staje były komunistyczny agent, to czy tylko, dlatego, że wiem, że to agent bezpieki (który akurat robi coś dobrego!), dołączę do osoby robiącej krzywdę dziecku tylko po to, żeby być przeciw temu agentowi? - komentuje w rozmowie z portalem Fronda.pl ks. Piotr Kieniewicz, moralista KUL.  Wolność słowa nie jest wolnością absolutną. Wolność, by była prawdziwa, musi być odpowiedzialna. W sytuacji, kiedy ludzie korzystają z wolności w sposób nieodpowiedzialny, jest zrozumiałe, że autorytety państwowe, władza publiczna, dążą do jej uporządkowania. Św. Paweł mówił, że prawo jest stanowione po to, żeby karać złoczyńców, a nie być utrapieniem dla ludzi sprawiedliwych. Kwestią zastanawiającą jest to, na ile dla ludzi uczciwych umowa ACTA stanowi jakieś zagrożenie. W świecie demokratycznym da się zaobserwować ruch władzy w kierunku zwiększenia inwigilacji obywateli i wprowadzenia jakiegoś totalitarnego porządku w życie publiczne. Jeżeli umowa ACTA rzeczywiście zmierzałaby w tym kierunku, tzn. wspierałyby tworzenie totalitarnego porządku, to protest przeciw niej byłby nie tylko właściwy, ale myślę, że byłby nawet moralnym obowiązkiem. Trudno mi natomiast orzec, na ile ten dokument idzie w takim kierunku, ponieważ nie znam go w całości (jak zapewne większość protestujących). Jego głównym wątkiem jest działanie przeciw naruszaniu praw autorskich, co wydaje się słuszne. Z drugiej strony powstaje jednak pytanie, czy ACTA nie doprowadza kwestii ochrony praw autorskich do absurdu. Wydaje mi się, że w niektórych momentach owszem, ale to znowu jest bardziej moje domniemanie. Państwo demokratyczne ze swojej natury powinno być państwem podmiotowym, w którym punktem oparcia dla porządku jest wola obywateli, a nie wola władzy, (która jest oczywiście delegowana przez tych obywateli). Władza publiczna nie ma jednak praw nieograniczonych, dlatego kiedy istnieje możliwość łamania przez nią wolności obywatelskich, nie tylko katolicy, ale wszyscy, mają prawo protestować. Rodzi się, zatem pytanie, na ile ACTA ograniczają wolność – chociaż każe prawo jakoś ją ogranicza. Jeżeli jest to ograniczanie w sposób uzasadniony, to nie ma powodów, by się przeciw temu burzyć. Przywykliśmy jednak do internetu, w którym nasza swoboda wypowiedzi ma charakter nieograniczony. Takie używanie sieci ma wiele zalet, bo jest m.in. elementem społecznej kontroli władzy publicznej. Z drugiej strony, jako nauczyciel akademicki wiele razy spotkałem się z naruszaniem praw autorskich, chociażby w tak prymitywny sposób, jak kopiowanie materiałów zawartych w internecie i przekazywanie ich egzaminatorowi. Trzeba, zatem znaleźć takie rozwiązania, które z jednej strony zapewniałyby możliwość społecznej, obywatelskiej kontroli władzy publicznej, a z drugiej - chroniłyby prawa autorskie tych, którzy udostępniają swoją własność intelektualną, czy to w internecie, czy za pomocą innych nośników. Trudno jednoznacznie powiedzieć, że ACTA to samo zło, albo – że jest to rozwiązanie całkowicie dobre. Sprawa wywołała protest obywatelski na wielką skalę (przedwczoraj słyszałem komentarz, że takiego protestu nie było w Polsce do czasu „Solidarności”, co może jest pewną przesadą). Niewątpliwie jednak, jest to protest o zasięgu globalnym, więc trzeba się zastanowić, co z tym zrobić. Próba wciśnięcia wszystkiego w wąskie paragrafy nie jest żadnym rozwiązaniem. Czy fakt, że przeciw ACTA obok środowisk prawicowych czy katolików protestuje Palikot albo anarchiści, wpływa jakoś na ocenę moralną tego protestu? To jest akurat kiepski argument, bo gdybyśmy zobaczyli, że ktoś bije dziecko, a w jego obronie staje były komunistyczny agent, to czy tylko, dlatego, że wiem, że to agent bezpieki, (który akurat robi coś dobrego!), dołączę do osoby robiącej krzywdę dziecku tylko po to, żeby być przeciw temu agentowi? Jest rzeczą oczywistą, że powinienem wspierać to, co jest dobre, a sprzeciwiać się temu, co jest złe. Zdaję sobie sprawę, że znaczna część protestujących robi to dla samego protestowania, że larum wokół ACTA podnoszone jest przez wielu tylko po to, by uderzyć we władzę publiczną. Rzecz w tym, żeby chrześcijanie, katolicy, w ogóle obywatele, podejmując akcję sprzeciwu obywatelskiego robili to nie, dlatego, że robi to ktoś ze znajomych, ale dlatego, że na gruncie merytorycznie rozpatrywanych argumentów sprawa jest ważna. Wtedy ten protest ma sens. Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że katolicy sprzysięgli się z Palikotem. Akurat to nie ma nic do rzeczy, tak się nie stało. Jeśli uważam, że nadmierna ingerencja państwa w życie obywateli nie jest dobra ani dla państwa ani obywateli. Jeśli jednak Palikot uważa to samo, to źle o mnie świadczy? Akurat w tym momencie się zgadzamy, ja lubię się zgadzać z ludźmi. Ale nie na zasadzie jakichś ideologii czy sympatii, ale na gruncie argumentów.    Rozmawiała Marta Brzezińska

Rewolucje nie dla konserwatystów Dyskusji nad ACTA i prawem własności nie powinniśmy sprowadzać tylko do kwestii partyjnych. To, kto na niej zyska, a kto straci jest oczywiście jakoś ważne, ale o wiele istotniejsze są pytania o fundamenty prawa, o wolności obywatelskie i ludzkie, o to, na jaką inwigilację się wszyscy – już teraz – godzimy i wreszcie o bezpieczeństwo naszego państwa. Obserwując to, co dzieje się na ulicach, ale także w sieci nie ma specjalnych powodów do zadowolenia. Grupa hakerów spod znaku Anonimous, czyli ta sama, która wcześniej zaatakowała zgromadzenie księży marianów, pokazała, że bezpieczeństwo informacyjne państwa nie istnieje. Grupa wolnych strzelców (a może trzeba ich po prostu nazwać cyberterrorystami) potrafi kompletnie sparaliżować rządowy system informatyczny, i włamać się na najważniejsze strony państwa. A jedyne, co potrafi na to powiedzieć szef BBN, to stwierdzenie, że władza nie może „odcinać się kodami i szyframi od rozmowy z opinią społeczną”. Trudno o większy dowód słabości państwa. I nic tu nie zmienią zapewniania, o tym jak świetnie sobie radzi nasze państwo z kolejnymi kryzysami. Słabość informatyczna państwa, które pada pod naporem lewackich cyberterrorystów z Anoniomous nie powinna cieszyć nikogo. Niezależnie, bowiem od tego, że u władzy jest teraz Donald Tusk, to nie jest to słabość państwa Tuska, ale Rzeczypospolitej Polskiej. To ona okazała się kompletnie nieprzygotowana na atak cyberterrorystyczny. I teraz jest to już całkowicie oczywiste, także dla służb innych państw, które przestrzeń internetu, także traktują, jako pole swojej działalności. Dla konserwatysty, patrioty nie jest to dobra informacja, nawet, jeśli sprawa, które aktualnie broni rząd jego kraju, jest mu obca. Trudno też zgodzić się z lekceważeniem norm. Cel nie uświęca środków. Nie może być, zatem zgody na cyberataki, nawet w najszlachetniejszych (a trudno nie zadać pytania, czy zawsze tak jest) intencjach. Działania grupy Anonimous albo są złe (tak wtedy, gdy atakują oni stronę zgromadzenia księży marianów, jak i wtedy, gdy atakują strony naszego państwa), niezależnie od intencji, albo popadamy w moralny relatywizm, w którym Anonioums są cyberterrorystami, gdy walczą z marianami, ale godnymi podziwu młodzieńcami, gdy niszczą niesympatyczne rządy Tuska. Ale nie jest są jedyne problemy. Oto, na naszych oczach, sypie się szacunek dla fundamentalnych praw, w tym także prawa własności. Konserwatysta nie powinien się z tego cieszyć. I to nawet, jeśli uznaje, że prawo jest złe (a ja akurat uważam, że ACTA nie jest dobrą propozycją, bo próbuje zastosować stare rozwiązania do zupełnie nowych czasów). Metodą zmiany prawa nie jest jednak jego ignorowanie czy łamanie, ale demokratyczne procedury. Jeśli nie podoba mi się fakt, że Microsoft ma w zasadzie monopol na produkcję systemów operacyjnych i edytorów tekstów, a co za tym idzie ma szansę dowolnego kreowania cen, to nie kradnę Worda czy Excela, ale korzystam z innych rozwiązań, choćby tych oferowanych przez Open Office. Gdy nie odpowiada mi cena książki, filmu czy programu, to go nie kupuję, a nie oznajmiam, że mam prawo do ukraść. I to nawet, jeśli uznaję – tu zgadzam się z Łukaszem Warzechą – że obostrzenia prawne wobec własności intelektualnej w sieci są absurdalnie surowe. Wolność nie jest wartością najwyższą, ani jedyną. Prawo do ściągania „pornoli” (czy wysublimowanych dzieł sztuki) też nim nie jest. Nie można zapominać o innych wartościach, takich jak wspomniana już własność, szacunek dla prawa czy wreszcie odpowiedzialność. Nie widzę powodu, by brać udział w rewolucji, której jedyną treścią jest wezwanie do wolności od ograniczeń, od prawa, od własności (cudzej). Zgoda czy wsparcie dla naruszania prawa, kwestionowanie prawa własności jest też niebezpieczne na dłuższą metę. Jeśli doprowadzimy do rozbujania emocji, to rychło może się okazać, że zakwestionowaniu ulec może każde prawo, a rewolucja nieczęsto ma zdolność do samoograniczania. Stąd wzywałbym do ostrożności w wyrazach poparcia dla tego buntu. A jednocześnie zachęcam do poważnego zastanowienia się, jak chronić własność, ale i naszą wolność w zmieniającej się rzeczywistości internetu...

Tomasz P. Terlikowski

Palikot: kreowany przez WSI przywódca rewolucji… Janusz Palikot zapowiedział, że na pomnikach w różnych miastach w Polsce zawisną maski przedstawiające angielskiego rewolucjonistę Guy'a Fawkesa, które są symbolem hakerów z grupy Anonymous. Pierwsza z nich została zawieszona w Warszawie na pomniku Ronalda Reagana, w pobliżu ambasady USA. Oczywisty wandalizm Palikota nie spotkał się z żadną reakcją władz III RP, w tym Policji, która ścigała przecież wandali zamalowujących pomniki żołnierzy Armii Czerwonej. Bo Palikot jest w III RP nietykalny, jako część fundamentu reżimu III RP... Palikot, mający w swym dorobku (bo przecież nie na sumieniu) szkalowanie ś.p. Lecha Kaczyńskiego, organizację rozrób w czasie spotkań wyborczych Jarosława Kaczyńskiego, publiczne nawoływanie do odstrzelenia lidera PIS może liczyć na pobłażliwość, w tym zwłaszcza „postępowych” mediów, walczących z Krzyżem, Rydzykiem, moherem, Kaczyńskimi i z Polską. Palikot -wykreowany przez Tuska i Komorowskiego, wylansowany przez TVN, gdzie tylko w programie MO (Moniki Obywatelskiej) uczestniczył ze 100 razy – jest w oczywisty sposób kreowany na przywódcę nadchodzącej rewolucji, zakładając teraz maskę obrońcy praw obywatelskich i wolności słowa w Internecie. To kolejna maska Palikota, który wydawał konserwatywno-katolicki OZON, a dziś rzecznikiem prasowym Ruch Palikota jest wicenaczelny "Nie" - Andrzej Rozenek, niekryjący swych pro-rosyjskich sympatii i zaproszenia do daczy Putina. Nie zapominajmy, że Palikot dostał się do Sejmu w masce obrońcy pederastów, transwestytów, feministek - obrażonych na Krzyż, teraz zaś zakłada maskę Anonymousa, usiłując wykreować się na przywódcę rebelii ludzi młodych, których oszukał Tusk z jego Platformą Obywatelską. Palikot nie zdołałby się wykreować w tym kraju sam, bez pomocy odpowiednich służb, które zapewniają mu nietykalność, z drugiej strony licząc, że Palikot – podobnie jak Bolek uratuje stary reżim, zakładając maskę rewolucjonisty. Sprawa Bolka pokazała właśnie, jak zrobić rewolucję, aby uratować ludzi starego reżimu. Do tego potrzebny jest osobnik, którym da się sterować i Palikot jest wręcz idealny na przyszłego „rewolucjonistę”. Odpowiednie służby, które sterują Polską od czasu zakończenia II wojny światowej, mają, bowiem na Palikota takie haki, że w jeden dzień stałby się Nikim – gdyby zawiódł ich zaufanie. W III RP nie ma, bowiem osoby z takim rejestrem spraw umorzonych przez prokuraturę, jakie umorzono w sprawach z udziałem Palikota. Wystarczy tylko wymienić dwukrotne umorzenie śledztwa przez Prokuraturę Rejonową Lublin-Północ w sprawie pomówienia ś.p. Lecha Kaczyńskiego o alkoholizm, umorzenie śledztwa w sprawie wiecu przed wyborami prezydenckimi zorganizowanego w Lublinie przez posła Platformy Obywatelskiej Palikota, który zakłócał wiec Jarosława Kaczyńskiego, czy też umorzone śledztwo w sprawie wpłat dokonywanych przez studentów i emerytów na kampanię Janusza Palikota. Kilkunastu przesłuchiwanych studentów mówiło, że pieniądze - nawet po około 20 tys. zł - pochodziły z ich oszczędności lub otrzymali je od rodziny... Wykreowany przez WSI Palikot, choć zdaje się być idealnym kandydatem na lidera nadchodzącej rewolucji, jest jednak produktem systemowego szamba, jakim się stała III RP. To Palikot był narzędziem Tuska i służb w poniżaniu ś.p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, nazywając ś.p. prezydenta chamem – oczywiście w programie TVN24. Sterowany Palikot nie użyje jednak takich słów wobec swoich mocodawców, którzy wybawili go ostatnio ze złożonych przez niego fałszywych oświadczeń majątkowych. Dziś, gdy groźba dotkliwych kar majątkowych grozi biednym w gruncie rzeczy Internautom, dziś, gdy burzą się okradzeni przez reżim Tuska emeryci, renciści i ludzie chorzy – których nie stać na coraz droższe leki, a przeciętnego kierowcę na używanie samochodu w związku z galopującymi cenami paliw – przypominam, że kreujący się na obrońcę uciśnionego ludu Palikot – jako pieszczoch systemu – został wybroniony z działania na szkodę spółki Jabłonna S.A. z siedzibą w Lublinie oraz złożenia fałszywych oświadczeń majątkowych… Przypominam, że śledztwo dotyczyło m.in. podania nieprawdy w oświadczeniu majątkowym posła i "wyrządzenia szkody w wielkich rozmiarach w majątku spółki i Marii Nowińskiej w kwocie, co najmniej 60 000 000 zł"..”Śledztwo w sprawie majątku Palikota 28 grudnia 2011 r. umorzyła prokurator Joanna Chojnowska. Dlaczego? Uznała, że działalność Palikota nie miała "znamion czynu zabronionego". Zdaniem prokuratury Palikot nie ujawnił wszystkich składników swojego majątku, ale "nieprawidłowości w oświadczeniach majątkowych pana posła wynikają z filozoficznego wykształcenia i stosunku do wartości materialnych"… Śledztwo w części dot. złożenia przez Janusza Palikota, jako posła na Sejm RP fałszywych oświadczeń dotyczących jego stanu majątkowego w latach 2007 – 2010 zostało umorzone z powodu braku znamion czynu zabronionego. Postępowanie w zakresie złożenia przez Janusza Palikota, jako posła na Sejm RP fałszywych oświadczeń dotyczących jego stanu majątkowego w latach 2005 – 2006 zostało umorzone z powodu przedawnienia karalności... Tak, więc teraz Prokuratura założyła Palikotowi kolejne maski: maskę filozofa a nawet filantropa, który nie dba o wartości materialne… Czy w tej sytuacji może dziwić, że w opinii filozofa i filantropa Palikota, a zarazem obrońcy uciśnionych: „sprzeciwianie się umowie ACTA to nie tylko protest w kwestii wolności, ale także protest społeczny. Dla bardzo wielu ludzi w Polsce, którzy nie są w stanie odkładać na emeryturę, pracują na umowach śmieciowych i ledwo płacą rachunki, co miesiąc, to, że można w internecie za darmo coś obejrzeć, to element godności i równości? Tak dzisiaj mówi - bez żadnej żenady - kreowany przez WSI lider nadchodzącej szybkimi krokami anonimowej rewolucji. To znany nam dobrze Janusz Palikot - ukrywający wszakże pod kolejną maską swój prawdziwy świński ryj... Kapitan Nemo – blog

Wojciech Cejrowski o ACTA: Zagrożenie - Należy zwalczać ten akt prawny, należy zwalczać władze, które chcą

ACTA wprowadzać. Zwalczać... mało powiedziane! Władze, które wpadają na takie pomysły są niebezpieczne i należy je obalić, bo nawet, jeśli dziś powstrzyma się ACTA, to jutro oni wymyślą coś następnego. Już teraz pełno jest kamer w miastach, pełno śledzenia obywatela w internecie, w sklepie, w zbliżeniowej karcie kredytowej, w komórce, w odciskach palców na granicy, w skanerach całego ciała przed wejściem do samolotu, w tych numerach pesel i NIP, które nam nadają, w kolczykowaniu każdej krowy na Twoim polu, w numerowaniu jajek w sklepie, znacznikowaniu każdego telewizora i komputera w fabryce, w montowanych na stale GPSach, które śledzą ruchy Twojego auta zawsze, chcesz, czy nie, w czytnikach do oka, które mają zastępować klucze do drzwi, w identyfikatorach głosu, które mają być "ułatwieniem dla Ciebie", do obsługi "wyłącznie Twojego sprzętu"... Tęczówka, siatkówka, fale mózgowe, odciski palców, pomiary izometryczne głowy, kod kreskowy przypisany do obywatela... ZAGROŻENIE. A zatem władzę, która wprowadza ACTA należy obalić. Dla własnego bezpieczeństwa.

A piractwo w sieci? Z piractwem się nie wygrywa zakazami - z piractwem należy walczyć poprzez wyprzedzanie piratów na zakrętach. Steve Jobs - ten od firmy Apple - wyprzedził piratów, gdy zaczął sprzedawać legalnie piosenki po 99 centów za sztukę. Skończyło się nielegalne kopiowanie, bo większość ludzi woli za dolara kupić sobie porządny plik z piosenką, okładką, opisem, niż niepewny od pirata za... no właśnie - za ile piratowi się opłaca, w sytuacji, gdy legalnie można kupić za 99 centów? W podobny sposób należy zwalczać piractwo we wszystkich miejscach - to znaczy, należy legalny towar oferować tanio w dobrej, jakości. Pirackiej płyty DVD w USA się już nie kupi. Dlaczego? Bo nie ma klientów. Nie ma chętnych na pirackie kopie. A nie ma, dlatego, że można sobie za 9 dolarów miesięcznie wykupić usługę NETFLIX, podłączyć internet do telewizora i oglądać wszystkie filmy świata w ramach tych 9 dolarów miesięcznie. Wykupiłem. Jestem w Polsce - działa, jestem w Meksyku - działa, a teraz jestem w USA na prerii, i też działa - odpalam laptopa, podłączam kabelek do telewizora i oglądam, na co i akurat przyjdzie chęć. Stare programy telewizyjne, stare filmy czarno-białe, najnowsze filmy z kina, wczorajszy mecz futbolowy... co tylko mi się podoba. ACTA wprowadzane dzisiaj jest potrzebne wyłącznie władzy. Dziesięć lat temu jakoś się za to nie brali, a wtedy piractwo było problemem prawdziwym. Dzisiaj już nie jest. I przypomnę Państwu, kto to pisze: facet, który żyje ze sprzedaży dzieł w rozumieniu prawa autorskiego, czyli facet, którego wkurza, gdy jest okradany przez internetowych piratów. Okradają mnie i denerwują codziennie. Wywieszają nielegalne wersje moich książek, audycji radiowych, moich programów telewizyjnych, potem kasują za to pieniądze, ale ze mną się nie dzielą - ZŁODZIEJE wartości intelektualnej. Ja z obrotu prawami do moich utworów utrzymuję rodzinę i kilkunastu pracowników, z których większość ma swoje rodziny i dzieci... A zatem pisze to wszystko facet, którego osobiście dotyka problem piractwa w internecie. I z tej mojej pozycji, osoby okradanej, poszkodowanej, piszę, że ACTA jest zagrożeniem większym dla mnie osobiście, niż wszyscy ci piraci. Bo ACTA to ograniczenie wolności osobistej, swobód obywatelskich, to wpieprzenie się władzy w przestrzeń, gdzie władzy być nie powinno. A ponieważ władza raczej nie zrezygnuje sama, to trzeba jej pomóc - OBALIĆ. Nawet lewacy zaczynają się orientować, że Tuski to zagrożenie. Nawet lewacy zaczynają się orientować, że wrogiem nie jesteśmy my katole, narodowcy, homofoby, tylko władza. Z lewakiem mogę żyć na jednym osiedlu; nie lubię go, nie cenię jego poglądów ani stylu życia i tu się kończy konflikt. Wojna między nami zaczyna się dopiero wtedy, gdy ponad nami pojawia się władza. To władza napuszcza ludzi na siebie. To władza jest inżynierem konfliktów. To władza wydaje zezwolenia na dwie manify na tej samej ulicy o tej samej porze. To władza jednym wydaje licencję na nadawanie, a innym nie daje. To władza ustawia starych ludzi w kolejkach do aptek. To władza zabrania Ci zatrudniać tanią ukraińską sprzątaczkę. To władza każe Ci zapłacić cło za komputer, który chcesz sobie sprowadzić z USA. To władza za twoje pieniądze zamawia autostradę u Chińczyków, ale jednocześnie ta sama władza nigdy w życiu nie kupiłaby swojej własnej córce chińskiego samochodu, ani chińskiej liny alpinistycznej, ani niczego, od czego zależy bezpieczeństwo i zdrowie. To władza produkuje dziesiątki tysięcy magistrów i zapewnia im zero miejsc pracy. To władza obiecuje Ci konkretne rzeczy w expose premiera, a potem nigdy nie rozlicza się z ich wykonania. Obudziłeś się lewaku, lemingu, czy kim tam chcesz być? Widzisz już, gdzie jest Twój wróg? To nie ja, nie Jarosław, nie Dyrektor - my mamy po prostu radykalnie odmienne poglądy w większości spraw. A wrogiem Twoim, moim, naszym jest ta władza. I nawet nie proszę Cię byś mi ją pomógł obalić - po prostu obalaj ją sam ze swojej strony, a ja z mojej. Będę wdzięczny, jeśli ktoś popchnie tę władzę w tym samym czasie, gdy ja popycham.Zacznie się kiwać, raz w lewo, raz w prawo i w końcu runie w cholerę. Wojciech Cejrowski

Kolejny mit upada! „Uchybienia BOR miały znaczący wpływ na obniżenie bezpieczeństwa ochranianych osób” Czy szef BOR wciąż jest dumny z postawy swojej i swoich podwładnych w czasie przygotowywania i zabezpieczania wizyt prezydenta i premiera w Rosji w kwietniu 2010 roku? Prokuratura poinformowała właśnie o opinii, jaką na potrzeby prowadzonego śledztwa przygotowali biegli. Jest druzgocąca dla Biura Ochrony Rządu. Analiza oświadczenia prokuratury jest jednym wielkim aktem oskarżenia wobec zwierzchników i wysokich funkcjonariuszy BOR. Poniżej cały komunikat w tej sprawie Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga:

 W okresie od 20 października 2011 r. do 30 stycznia 2012 r. zespół biegłych dokonał analizy materiału dowodowego postępowania V Ds 32/11, prowadzonego przez Prokuraturę Okręgową Warszawa - Praga w Warszawie, w sprawie niedopełnienia obowiązków służbowych przez funkcjonariuszy publicznych, w tym Biura Ochrony Rządu, przygotowujących wizyty Premiera RP Pana Donalda Tuska i Prezydenta RP Pana Lecha Kaczyńskiego wraz z Małżonką w Katyniu, odpowiednio w dniach 7 i 10 kwietnia 2010 r. i działania tym na szkodę interesu publicznego, tj. o czyn z art. 231 § 1 kk. W wyniku przeprowadzonej analizy biegli wydali opinię, stwierdzając, że sposób planowania, organizacji i realizacji działań ochronnych, podejmowanych przez funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu w ramach wizyty zagranicznej Prezesa Rady Ministrów Pana Donalda Tuska, odbytej w dniu 7 kwietnia 2010 roku w Federacji Rosyjskiej i wizyty zagranicznej Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Pana Lecha Kaczyńskiego wraz z Małżonką Panią Marią Kaczyńską w Federacji Rosyjskiej, zaplanowanej na 10 kwietnia 2010 roku, był niezgodny z zasadami i pragmatyką, obowiązującymi wówczas w Biurze Ochrony Rządu, a stwierdzone w tym zakresie istotne uchybienia miały znaczący wpływ na obniżenie bezpieczeństwa ochranianych osób, tj. Prezesa Rady Ministrów Rzeczypospolitej Polskiej Pana Donalda Tuska oraz Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Pana Lecha Kaczyńskiego i Jego Małżonki Pani Marii Kaczyńskiej. Za najistotniejsze z uchybień, mające wpływ na obniżenie bezpieczeństwa ochranianych osób, biegli uznali:

- brak właściwego nadzoru ze strony kierownictwa BOR nad działaniami ochronnymi tj. planowaniem, organizowaniem i realizowaniem zabezpieczeń wizyt;
- nie wyznaczenie dowódców grupy rekonesansowej i grup zabezpieczających, co skutkowało niemożliwością realizowania procesu kierowania działaniami ochronnymi, tj. planowania, organizowania i realizowania zabezpieczeń wizyt;
- niewłaściwe przeprowadzenie analizy zadania, czego skutkiem był brak niezbędnych specjalistów w grupie rekonesansowej i grupach zabezpieczających (funkcjonariusza grupy lotniskowej, pirotechnika, lekarza sanitarnego), celem dokonania przez nich oceny bezpieczeństwa w miejscu przebywania ochranianych osób;
- nie przeprowadzenie odprawy koordynacyjnej, podczas której funkcjonariusze BOR powinni otrzymać zadania i informacje o ewentualnych zagrożeniach przy ich realizacji;
- zaniżenie kategorii działań ochronnych zabezpieczenia wizyt ochranianych osób w dniach 7-go i 10-go kwietnia 2010 r.;
- nie wyznaczenie, spośród funkcjonariuszy BOR, osób odpowiedzialnych za zabezpieczenie poszczególnych miejsc czasowego pobytu;
- nie przeprowadzenie rekonesansu zaplanowanego miejsca czasowego pobytu ochranianych osób jakim było lotnisko „Siewiernyj” w Smoleńsku oraz zbyt pobieżne przeprowadzenie rekonesansu w pozostałych miejscach czasowego pobytu;
- nie przeprowadzenie rekonesansu zaplanowanych tras przejazdu kolumn specjalnych ochranianych osób w dniach 7-go i 10-go kwietnia 2010 r. na terenie Federacji Rosyjskiej oraz brak działań, w celu uzyskania informacji o lotniskach zapasowych i zapewnienia tam ochrony osobom ochranianym, na wypadek awaryjnego lądowania samolotów specjalnych;
- zaniechanie działań kierownictwa BOR, w sytuacji nie przeprowadzenia rekonesansu lotniska „Siewiernyj” w Smoleńsku;
- sporządzenie planów zabezpieczeń obydwu wizyt, w sposób sprzeczny z przepisami i zasadami prowadzenia działań ochronnych;
- zatwierdzenie planu zabezpieczenia wizyty w dniu 7-go kwietnia 2010 r. przez nieuprawnionego do tego funkcjonariusza;
- nie przeprowadzenie odprawy zadaniowej zabezpieczenia wizyt ochranianych osób w dniach 7-go i 10-go kwietnia 2010 r.;
- brak zorganizowania przez BOR ochrony bazowania samolotów specjalnych TU 154 M na lotnisku „Siewiernyj” w Smoleńsku, w dniach 7-go i 10-go kwietnia 2010 r.;
- brak obecności funkcjonariusza BOR na lotnisku „Siewiernyj” w Smoleńsku, przed i podczas lądowań samolotów specjalnych w dniach 7-go i 10-go kwietnia 2010 r.;
- brak zabezpieczenia pirotechniczno-radiologicznego wizyty w dniu 7-go kwietnia 2010 r.;
- brak zabezpieczenia sanitarnego i biochemicznego wizyt w dniach 7-go i 10-go kwietnia 2010 r.;
- brak prawidłowego systemu łączności podczas prowadzonych działań;
- wyznaczenie do działań funkcjonariuszy nie posiadających doświadczenia w działaniach poza granicami Polski, o niskim stopniu kompetencyjności;
- brak wyposażenia funkcjonariuszy grup zabezpieczających w broń palną;
- brak prawidłowej kontroli działań, podejmowanych przez służby rosyjskie, zgodnie z poczynionymi ustaleniami.
Aktualnie prokuratorzy przystąpili do szczegółowej analizy treści całości opinii, objętej klauzulą niejawności. Jedynie wnioski z niej wysnute pozostają jawne. Po dokonaniu analizy podjęte zostaną dalsze decyzje procesowe. Oznacza to, że najprawdopodobniej niebawem zapadnie decyzja o postawieniu zarzutów w związku z nieprawidłowościami w działaniach Biura Ochrony Rządu przy zabezpieczaniu wizyt prezydenta i premiera w Smoleńsku i Katyniu.

Znp zespół wPolityce.pl

Smoleńskie kłamstwa zaczynają palić jak rozżarzone kamienie. Prawda będzie się jednak przebijała powoli W weekendowych audycjach politycznych skomentowano każde słowo z antyamerykańskich tyrad Palikota, oceniono każdą rządową wrzutkę propagandową o tym jak żyje nam się świetnie. No, niektórym na pewno, choć z tego, co osobiście widzę i odbieram, to o pracę dawno nie było tak ciężko, a na rynku nieruchomości tak martwo. Ale skoro jest lepiej, naród zadowolony - to OK, tylko się cieszyć. Tym razem jednak ważniejsze jest to, czego nie komentowano (a jeśli już to niezwykle pobieżnie) - o sypaniu się smoleńskiego kłamstwa. Temat to niewygodny, bo w tych właśnie audycjach często utrwalano i powielano nieprawdy, na poważnie brano najgłupszą nawet wrzutkę rosyjskiej agentury wpływu ("tak lądują debeściaki" itp. kłamstwa). Wielu ma, więc powody by teraz o Smoleńsku milczeć. Nawet, więc ujawnienie kolejnej porcji taśm Klicha, ze zdaniami wskazującymi na zaplanowaną od początku manipulację najważniejszym śledztwem w sprawie największej tragedii po 1945 roku, nie powoduje trzęsienia ziemi.

CZYTAJ: Taśmy Klicha-odcinek 2: „Trzeba podsłuchiwać”, „nie może się wymknąć”, „rację musimy mieć my”. Szokujące! W co oni grali?

I trzeba sobie powiedzieć szczerze, że nic jej już nigdy nie spowoduje - prawda o Smoleńsku będzie przebijała się powoli, krok po kroku. Tam gdzie pęka jedna bariera kłamstw i manipulacji, tam natychmiast - tylko kilka metrów dalej - tworzona jest nowa zasłona dymna, kopane są kolejne propagandowe umocnienia. I kłamie się od nowa. Trudno. Nie ma innego wyjścia jak krok po kroku bić się o prawdę, pytać, zestawiać fakty. Obnażać fałsz. Czy tak będzie bez końca? Nie, choć długo. Trzeba się niestety liczyć także z tym, że nawet oczywiste nieprawdy będą jeszcze przez jakiś czas powielane przez najbardziej zatwardziałych propagandzistów. Przykładem niedawne radiowe wystąpienia Radosława Markowskiego i Janiny Paradowskiej, twierdzących wbrew podstawowym ustaleniom, że piloci tupolewa w Smoleńsku... lądowali. Ale mimo wszystko wyraźnie widać, że uparta presja, praca nad odsłonięciem tego co naprawdę wydarzyło się 10 kwietnia 2010 roku, ma wielki sens. Pracę tę wykonują dziennikarze, eksperci, politycy (wbrew szyderstwom wielką rolę pełni tu Zespół Parlamentarny Antoniego Macierewicza). Za wcześnie by ogłaszać sukces, ale jest już dziś pewne, że kiedyś także i rządowi dziennikarze będą nas przekonywać, że oni nigdy w tę rosyjską wersję, powieloną potem zasadniczo przez komisję Millera, nie wierzyli. Z wyjątkiem Paradowskiej, Markowskiego i ludzi "Wyborczej" oczywiście, oni zdania nie zmienią nigdy. Ale większość smoleńskie kłamstwa zaczynają już dziś palić jak rozżarzone kamienie. Jeśli w końcu dołączą do tych, którzy odrzucają manipulację i domagają się prawdy, to dobrze. Michał Karnowski

Czy można być równocześnie członkiem KRRiT i władz prywatnej spółki medialnej? Tak, jeśli było się Janem Dworakiem! Jan Dworak został powołany w skład Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji 7 lipca 2010 r. Rekomendował go Bronisław Komorowski, który będąc marszałkiem Sejmu RP wykonywał jeszcze obowiązki Prezydenta RP. Podczas pierwszego posiedzenia KRRiT 10 sierpnia 2010 r. został wybrany Przewodniczącym Rady. Tymczasem art. 8 ust. 4 ustawy z dnia 29 grudnia 1992 r. o radiofonii i telewizji stanowi:

Nie można łączyć funkcji członka Krajowej Rady z posiadaniem udziałów albo akcji spółki bądź w inny sposób uczestniczyć w podmiocie będącym dostawcą usługi medialnej lub producentem radiowym lub telewizyjnym oraz wszelką działalnością zarobkową, z wyjątkiem pracy dydaktyczno-naukowej w charakterze nauczyciela akademickiego lub pracy twórczej. Co więcej, zbliżony zakaz łączenia funkcji w KRRiT i w prywatnych podmiotach zawiera również przepis z ustawy z dnia 21 sierpnia 1997 r. o ograniczeniu prowadzenia działalności gospodarczej przez osoby pełniące funkcje publiczne. Art. 4 tejże ustawy określa, bowiem, że osoby publiczne nie mogą m.in.:

1) być członkami zarządów, rad nadzorczych lub komisji rewizyjnych spółek prawa handlowego,

2) być zatrudnione lub wykonywać innych zajęć w spółkach prawa handlowego, które mogłyby wywołać podejrzenie o ich stronniczość lub interesowność.

Żeby nie było wątpliwości, że ustawa o ograniczeniu prowadzenia działalności gospodarczej przez osoby publiczne odnosi się również do KRRiT, dodam, że art. 10 tejże ustawy precyzuje, iż Przewodniczący KRRiT identycznie jak np. Prezydent RP, Marszałek Sejmu, Prezes Rady Ministrów, Prezes Trybunału Konstytucyjnego składa oświadczenie o swoim stanie majątkowym Pierwszemu Prezesowi Sądu Najwyższego. Według wpisów KRS w styczniu 2008 r. Jan Dworak nabył 230 udziałów w firmie "Prasa i Film" sp. z o.o., został wtedy także członkiem zarządu tej spółki. I swoje udziały posiadał aż do 17 września 2010 r., w tym samym dniu przestał również być członkiem zarządu spółki Film i Prasa. Oznacza to, że Dworak przez ponad dwa miesiące był równocześnie członkiem KRRiT i wchodził w skład władz prywatnej spółki medialnej, której zresztą posiadał udziały. Czyli Dworak przez blisko 10 tygodni nie spełniał ustawowych wymogów dwóch ustaw, co oznacza, że mogło dojść do naruszenia tych przepisów. Jednocześnie wypowiadał się krytycznie o wielu programach telewizyjnych, a potem o Radiu Maryja i Telewizji Trwam. Na temat Jana Pospieszalskiego i Anity Gargas mówił "Gazecie Wyborczej":

Gdyby wtedy [tzn. w 2004 r.] robili takie programy, jakie robią teraz, to moja ocena byłaby wobec nich skrajnie krytyczna. I pewnie bym ich nie przyjął ("Gazeta Wyborcza"z 11 sierpnia 2010 r.).

Jan Dworak negatywnie ocenił również film Ewy Stankiewicz "Solidarni 2010":

Nie puściłbym tego filmu, bo on poruszał się po powierzchni wydarzeń. Obrońcy tego filmu mówią, że zarejestrował rzeczywiste zachowania ludzi. Ale według mnie nie zarejestrował rzeczywistych zachowań, bo nie było tam wypowiedzi najgorszych i najstraszniejszych, które wtedy pod Pałacem Prezydenckim padały, więc zastosowano kryteria "poprawności politycznej". I był szalenie jednostronny. Media publiczne istnieją po to, by świat ludziom objaśniać. I mają za zadanie obronę demokracji i tworzenie wspólnoty społecznej czy narodowej. Nie mogą być wykorzystywane do tego, by sprzyjać postawom antydemokratycznym. I nie mogą dzielić wspólnoty. Muszą oczywiście opowiadać o takich zjawiskach społecznych jak to pod Pałacem po 10 kwietnia, ale nie mogą pozostawiać widzów w przekonaniu, że świat dzieli się na dobrych i złych Polaków i ci źli są ze wspólnoty narodowej wyłączeni. Nie ma takiego podziału, wszyscy są członkami wspólnoty Polaków. I dlatego ten film był taki nieprawdziwy. ("Gazeta Wyborcza" z 11 sierpnia 2010 r.).

Słowa te wypowiadał, jako członek i nowy przewodniczący KRRiT, ale przecież nadal był członkiem zarządu prywatnej spółki medialnej "Prasa i Film". Rekomendacja Bronisława Komorowskiego to jest coś. Nie dość, że równocześnie można być członkiem KRRiT i zasiadać we władzach prywatnej spółki producenckiej, to jeszcze publicznie krytykować niewygodnych dziennikarzy, którzy mogli być też potencjalną konkurencją rynkową. Bo przecież, czy te zajęcia mogą "wywołać podejrzenie o ich stronniczość lub interesowność"? Piotr Bączek

Andrzej Krauze: coraz mniej miejsca na mocne powiedzenie prawdy, na kpinę z “politycznych idiotów”

wPolityce.pl, Stefczyk.Info: Wygrał pan właśnie proces - sprawa dotyczyła zamieszczonego w czerwcu 2009 r. rysunku satyrycznego rysownika Andrzeja Krauze. Przedstawiono na nim urzędnika udzielającego ślubu dwóm mężczyznom, zaś obok trzeciego mężczyznę z kozą na sznurku. Mówi on do zwierzęcia: "Jeszcze tylko ci panowie wezmą ślub i zaraz potem my!". W czwartek stołeczny sąd oddalił pozew dwóch osób i kilku organizacji przeciw gazecie.  Dla pana też, jak dla naszych Czytelników, to była bitwa o wolność słowa? ANDRZEJ KRAUZE: Tak się składa, że właściwie całe moje życie zawodowe to są bitwy i potyczki o wolność słowa. W latach 70-tych to była codzienna walka z cenzurą. Podchody i próby wydrukowania czegoś, czego "nie wolno było" powiedzieć. Stąd te wszystkie zwięrzeta Ezopowe, które zagościły na stałe w moich rysunkach. Teraz jest podobnie – nie wszystko, co rysuję, może się ukazać w prasie. Ale wszystko trzeba rysować, żeby być w porządku wobec siebie i swoich standardów.

Dziś też narysowałby Pan ten rysunek, wiedząc o szykanach, jakie na Pana spadły? Oczywiście, że rysunek ten narysowałbym ponownie. Ciekawe tylko czy teraz by mi go wydrukowano... Są tematy, które czuję się w obowiązku rysować, jeśli mam być prawdziwym rysownikiem satyrycznym i artystą.

 Czy pana zdaniem na przestrzeni ostatnich 20 lat zmienia się zakres tego, co może pan powiedzieć w swoich rysunkach? Jak to wygląda poza Polską także? Jesteśmy spychani przez tak zwaną "polityczną poprawność" – a w rzeczywistości przez cenzurę -  do rezerwatu osobliwości. Niestety sprawa jest stara jak świat. Może teraz tylko bardziej to widzimy. W prasie widać to może najwyraźniej. 22 lata temu zacząłem drukować regularnie w londyńskim "The Guardianie" – zdaję sobie sprawę, że moje najlepsze rysunki, które ukazały się tam w latach 90. nie miałyby możliwości druku obecnie w tej samie gazecie. “Standardy” obecnych, młodych redaktorów wykształconych na papce politycznej poprawności nie przewidują miejsca na mocne, brutalne czasem powiedzenie prawdy – na kategoryczne stwierdzenia i na kpinę z “politycznych idiotów”. Rozm. wu-ka zespół wPolityce.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
680 681
681
681
681
681
681
681
Nuestro Circulo 681 DE NERDS, DANDIES BOHEMIOS Y BESTIAS, 12 de septiembre de 2015
681 Kredyt w rachunku bieżącym
Charlotte Lamb Man s World [HP 412, MBS 681, MB 1681] (docx)
680 681
681 Kod ramki szablon 2
000 681
681

więcej podobnych podstron