Banderowcy lepsi od Moskali? Ukraina Zachodnia powinna wreszcie zacząć pracować a nie wiecować – oświadczyła, pochodząca ze Lwowa, wiceszef administracji prezydenta Ukrainy – Hanna Herman w wywiadzie telewizji TRK „Ukraina”. Mieszkańcy zachodnich regionów kraju mogą być spokojni, bo żadnego przyłączenia Ukrainy do Rosji nie będzie. Komuś zależy na tym, aby podzielić społeczeństwo, posługując nieprawdziwą informacją. Herman uważa, iż niebawem Ukraińcy zrozumieją, po której stronie jest prawda.
Zdaniem wiceszefa administracji prezydenta Wiktora Janukowycza podpisanie umowy charkowskiej także nie niesie zagrożenia dla bezpieczeństwa Ukrainy. Nawet odwrotnie – zniżka cen na rosyjski gaz pozwoli ukraińskiemu przemysłowi metalurgicznemu i chemicznemu uniknąć bankructwa, do którego by doszło, gdyby ceny na gaz rosyjski poszły w górę. Z kolei rosyjska marynarka na Krymie, która stacjonuje tu od tylu lat, nie zagraża bezpieczeństwu Ukrainy, a tylko służy stabilizacji w regionie czarnomorskim. Także spekulacje w kraju i zagranicą o tym, iż rosyjski „Gazprom” pochłonie „Naftogaz Ukrainy” i całą sieć gazociągów ukraińskich – to tylko spekulacje polityczne, nie mające na razie żadnych podstaw ekonomicznych. Herman wyraziła swój protest przeciwko wypowiedzi deputowanego do parlamentu rosyjskiego Konstantina Zatulina, który powiedział, iż Ukraińcy to także Rosjanie, tylko mieszkający „z kraja”. Takie wypowiedzi polityka rosyjskiego obrażają uczucia narodowe Ukraińców – skonkludowała w wywiadzie dla telewizji „Ukraina” Hanna Herman. W mediach polskich, z lewej i prawej strony politycznej, nasila się krytyka polityki prezydenta Wiktora Janukowycza, która jest skierowana na partnerskie relacje z Rosją. Niektórym polskim politykom typu Pawła Kowala z PiS-u bardziej odpowiadał prezydent wszystkich banderowców Wiktor Juszczenko, który czynił wszystko, aby skonfrontować Ukrainę z Rosją, co w sumie doprowadziło do ogromnych strat gospodarczych na Ukrainie [Paweł Kowal, przypominamy, był przeciwny rezolucji Unii Europejskiej, która potępiła uznanie Bandery za bohatera narodowego Ukrainy - admin]. Tyle ile pisały media polskojęzyczne pozytywnego o Juszczence teraz nie pisze się o prezydencie Janukowyczu, bo nie jest antyrosyjski, jak tego wymaga polska opcja „patriotyczna” i „liberalna”. Ta linia jest podobna do linii jednego z polityków polskiej prawicy, który szczerze mi powiedział w Krakowie, iż dla niego najgorszy banderowiec jest lepszy od najwspanialszego Rosjanina. Zgodnie z tą linią polityczną w Polsce pisze się wyłącznie o zbrodni katyńskiej, obarczając za wszystko Rosjan i panuje milczenie, gdy o pomstę do nieba wołają wielotysięczne ofiary banderowskich rzezi na terytorium II Rzeczpospolitej Polskiej. Czy naród polski jest zaślepiony i będzie nadal wspierać fobie antyrosyjskie? I czy nie wykorzysta może ostatniej szansy pojednania z braćmi Moskalami, którzy pokazali po tragedii 10 kwietnia 2010 roku, że nas szanują i są otwarci na Polaków.A może lepiej przyjaźnić się aż do grobu ze spadkobiercami OUN-UPA na Ukrainie, jak to robiono do ostatniego momentu w Polsce, nagradzając gloryfikatora banderowskich zbrodniarzy narodu polskiego – Juszczenkę, tytułem doktora honoris causa Katolickiego Uniwersytetu w Lublinie? Patrząc na to wszystko można dojść do wniosku, iż głupota rządzi światem. Eugeniusz Tuzow-Lubański, Kijów
Smoleńsk to morderstwo z premedytacją? Przedstawiamy Państwu poniżej tekst, który jest tłumaczeniem tego co napisały zagraniczne media o katastrofie prezydenckiej „tutki”. Dzisiaj oficjalnie pożegnaliśmy kwiat polskiej polityki i inteligencji na Placu Piłsudskiego, ale wątpliwości w sprawie „Tragedii Narodowej” jest coraz więcej. W dodatku piszą o tym coraz głośniej zagraniczne media, a u nas cisza „grobowa”, bo nikt nie bierze na poważnie hipotezy, że 10 kwietnia br. mogło dojść do zamachu na polską delegację udającą się do Katynia, aby oddać hołd pomordowanym przez Rosjan w 1940 roku. Bowiem jak mówią rodziny Katyńskie – „Jeśli zapomnę o nich, Ty Boże na niebie zapomnij o mnie...” – i my o tym nie możemy zapomnieć co się stało! Nam po prostu nie wolno przejść nad tym tak po prostu bez dokładnych wyjaśnień do dnia codziennego. Ponieważ Polska już nigdy nie będzie taka sama, bo to nie tak miało być.... Rumuński Global News był jedynym z pierwszych rumuńskich mediów, który poinformował jak napisano "o ataku międzynarodowych terrorystów z FSB Rosji na Prezydenta Polski w Smoleńsku, w którym cała polska elita została wymordowana". Agencja cytuje przedstawicieli rumuńskich w strukturach bezpieczeństwa NATO pisząc - "Sprawozdanie nie zostało jeszcze oficjalnie potwierdzone, ale co raz więcej świadczyć o tym, że Rosjanie dokonali eliminacji najwyższych władz Polski w najbardziej brutalnej zbrodni stulecia". Następnie czytamy - "Ten lot do Smoleńska to była unikalna szansa dla Rosji. Rosja nigdy nie miała tak wielu przeciwników w jednym miejscu na pokładzie samolotu na swoim terytorium w pobliżu bazy wojskowej wyposażonej w broń do niszczenia systemów elektronicznych przy pomocy systemów elektromagnetycznych. Była to okazja, a więc były agent KGB Władimir Putin nie mógł jej przegapić. Zabójstwo wrogów to ABC i filozofii dla służb bezpieczeństwa w carskiej Rosji, które pozostaje w mocy do chwili obecnej. Dla FSB, GRU, SVR i dla wszystkich innych rosyjskich tajnych służb, są to tylko rutynowe działania, które nazywają względem technicznym "zagłady antyrosyjski przywódców politycznych i wojskowych z kraju wroga". Rosyjskie wyjaśnienia, że był to " błąd ludzki "oraz kampania dezinformacji nie może ukryć faktu nagłego i całkowitego odcięcia wszystkich urządzenia na pokładzie samolotu, a to nie może być wolne od podejrzeń, że Rosjanie zniszczyli instrumenty pokładowe samolotu w ataku terrorystycznym". Agencja podkreśla - "Jest to zbrodnią i Moskwa będzie musiała płacić za ten czyn przez wiele lat. Państwowi rosyjscy terroryści początkowo chcieli wyeliminować prezydenta i jego brata, byłego premiera Jarosława Kaczyńskiego. Nie wszedł on jednak na pokład samolotu tylko przez przypadek i dzięki temu uniknął śmierci, bo jego matka jest chora. Jarosław Kaczyński prawdopodobnie będzie następnym prezydentem Polski". Faktycznie ludzie nie mogą się dać zwieść rosyjskiej kampanii dezinformacji rozpoczętej po tragedii, co pośrednio potwierdza podejrzenia ujawnione przez rumuńską Global News. Rosyjska wersja wydarzeń jest sprzeczne z informacjami otrzymanymi przez rumuński Global News. Rumuni piszą - "Z kolei w polskich mediach są teraz informacje bardziej związane z pogrzebem polityków zlikwidowanych przez Rosjan w katastrofie lotniczej, a nikt nie zaczyna zadawać pytania by nie wywoływać niepokoju". Wstępna analiza rozmów z czarnych skrzynek wskazują, że samolot był w dobrym stanie, pisze news.pl. Początkowo różne media spekulowały, że tragedia mogła być spowodowana złym stanem polskiego samolotu, media przypominają, że w ciągu ostatnich 40 lat, 60 takich samolotów się rozbiło. Sześć z nich rozbiło się w ciągu ostatnich pięciu lat. Szef zespołu produkcji w zakładzie Gusiew powiedział Aleksiej Tupolew samolot został niedawno wyremontowany i wszystkie podzespoły zostały naprawione. Dziennikarze twierdzą, że - "Katastrofa samolotu polskiego Prezydenta, który spowodował śmierć Wszystkich 96 osób jest absolutnie niewytłumaczalna z powodu skomplikowanego sprzętu elektronicznego na pokładzie i doświadczonych pilotów. Źródła w polskim Ministerstwie Obrony Narodowej w Warszawie poinformowały Rumuński Global News, że wojsko rosyjskie eksperymentowały w przeszłości z bronią elektromagnetyczną w bazie wojskowej w obrębie lotniska wojskowego gdzie miał wylądować polski prezydent. W 2008 roku Moskwa poinformowała, że stworzyła najpotężniejsze elektromagnetyczną broń wszech czasów, znaną jako EMP (impulsu elektromagnetycznego), co ogłosił rosyjska "Prawda" w papierowym wydaniu gazety." Następnie tłumaczą - "Ogromna siła miliardy watów jest generowany, a broń ma bardzo mały rozmiar. Innowacyjne jest to, że impulsy elektromagnetyczne emitowane przez nową broń są znacznie krótsze, ale niezwykle potężne", powiedział Giennadij Mesyats, Wiceprezes Rosyjskiej Akademii Nauk i dyrektor Instytutu Fizyki Lebiediewa. "Taka mała broń nigdy nie została stworzona w przeszłości, a jednocześnie jest bardzo mocna. Były podobne urządzenia, wykonane w okresie zimnej wojny, ale ich rozmiar był ogromny. Nasze urządzenie jest co najmniej 10 razy silniejsze niż jakakolwiek broń stworzona za granicą, "powiedział Mikhail Yaladin, naukowiec zaangażowany w rozwój super broni elektromagnetycznej. Wszelkie urządzenia elektroniczne nie działają w pobliżu impulsu elektromagnetycznego, w przypadku gdy generator jest uruchomiony. Urządzenie zostało przedstawione w Jekaterynburgu. Według rosyjskich wojskowych naukowców, to daje rezultaty podobne do uderzenia pioruna lub wybuchu jądrowego. Broń została nazwana „Nika”, po greckiej bogini zwycięstwa. Bronią tego typu, można zakłócać pracę urządzeń elektronicznych i silników wszystkich samolotów, jak dowiedział się z polski źródeł wojskowych o czym poinformował rumuński Global News. To jest bardzo trudne do wykrycia ze względu na to, że tylko w krótkim okresie używa się wiązki elektromagnetycznej. Bracia Kaczyńscy byli jednymi z najsilniejszych obrońców polskich interesów narodowych, zarówno w stosunku do Moskwy i do Niemiec oraz Brukseli". Po czym dodają - "Pod ich przywództwem, jedna z największych sieci rosyjskich szpiegów została zniszczona przez polski kontrwywiad wojskowy. Jest to jedno z największych uderzeń, a Moskwa dzięki temu nie zainstalowała swojej siatki wywiadowczej na obszarze NATO." Rumuńska agencja informacyjna nie jest jedyną, która nie ufa Rosji. "Izraelskie" media też nie mają zaufania do oficjalnych wersji rosyjskich na temat przyczyn katastrofy samolotu w pobliżu Smoleńska, o czym informuje rumuński Global News. Niektóre z nich są skłonne to widzieć jak zabójstwo w stylu Kremla w tym wypadku, raporty izrus.co.il. Jak piszą na portalu - "Wielu analityków uważa, że tragedia został zorganizowana przez Kreml, który nienawidził Kaczyńskiego, ze względu na jego postawę anty-rosyjską". Natomiast 10 kwietnia, pierwszy Kanał TV "Izraela", jak również drugi wymieniały możliwy udział Putina w śmierci polskiego prezydenta. Następnego dnia, 11 kwietnia, wątpliwości zostały wyrażone w mediach drukowanych. "Polacy nie mogą uwierzyć, że wszyscy najważsi rangą przywódcy polityczni i wojskowi zginęli w wyniku wypadku spowodowanego przez tragiczny zbieg okoliczności, wad technicznych i czynnik ludzki ", pisze gazeta Ahronot Yediot. gazeta Ha'aretz dodaje:" W pierwszych godzinach po awarii, możliwość zaangażowania Rosji panowała w polskich mediach z powodu napiętych stosunków pomiędzy Kaczyńskim i Putinem. Maariv poszedł dalej i jego artykuł został zatytułowany "zapach likwidacji". "Moskwa zobowiązała się do zbadania, a Putin stanął na czele komitetu badania, ale nie jest prawdopodobne, że kiedykolwiek będzie możliwość poznania prawdy," – pisze w artykule. Portal NRG w swojej witrynie pisze, że "oskarżenia kierowane w stylu zamach Kremla będzie towarzyszyć opowieść w nadchodzącym roku" powiedział analityk polityczny, Attila Somfalvi i napisał w "Facebook", że "Rosjanie są teraz wśród głównym podejrzanych". 12 kwietnia, gazeta Ha'aretz zauważyła, że z Polską solidaryzuje się Rosja w tragedii niedaleko Smoleńska, a służy to jedynie temu by wprowadzić w błąd cały świata. Oprac. Wajcha na podst. Romanian Global News
Kto blokuje informacje? Iwan Preobrażenski z agencji Rosbałt uważa, że zarówno polski jak i rosyjski rząd są winne niejasnej sytuacji wokół śledztwa dotyczącego katastrofy prezydenckiego TU154 pod Smoleńskiem. W ten sposób komentuje on list pięciu rosyjskich dysydentów publikowany przez Rzeczpospolitą. W liście piszą oni m.in, że “dla rządu polskiego, zbliżenie z obecnymi rosyjskimi władzami jest ważniejsze niż ustalenie prawdy” o katastrofie. “Powstaje wrażenie , że władze rosyjskie nie sa zainteresowane wyjaśnieniem wszystkich przyczyn katastrofy”. Iwan Preobrażeński jest zdania, że nie można tej opinii przypisywać wszystkim rosyjskim opozycjonistom, ale zaznacza, że odczucie to jest coraz bardziej powszechne w Rosji. Jak przykład podaje bardzo emocjonalne publikacje w polskich mediach o tym, że nie ogłasza się informacji, a winą za to obarczana jest strona rosyjska. Tymczasem- zdaniem Preobrażeńskiego – w Rosji większość jest przekonana, że te podejrzenia są bezpodstawne i tym, kto blokuje ujawnianie informacji na pewno nie jest strona rosyjska. Iwan Preobrażeński uważa jednak, że jest też w tym spora wina właśnie Rosjan. Jego zdaniem, strona rosyjska popełniła podstawowy błąd kiedy zgodziła się przekazywać polskim śledczym informacje w taki sposób. W jego ocenie, należało organizować otwarte briefingi, na których ogłaszano by informacje i równocześnie w tym samym czasie przekazywano by je polskiej stronie. Wtedy wszelkie spekulacje o tym, że Rosjanie nie publikują wszystkich informacji byłyby niemożliwe. Pod listem otwartym podpisali się Aleksander Bondariew, Władimir Bukowski, Wiktor Fajnberg, Natalia Gorbaniewska i Andriej Iłłarionow.
Nie ma państwa, pozostali Polacy Powódź przydarzyła się nam w trakcie trwania kampanii wyborczej. Najgorszy, najbardziej nieudolny, leniwy i wręcz szkodliwy dla polski rząd trwa od 2007 roku tylko dzięki medialnym kroplówkom i sztucznemu, na siłę podtrzymywanemu wizerunkowi „sprawnych fachowców”, przez tabuny speców od sprzedawania szamponów i podpasek. „Wiodące” media ustawiły się po przeciwnej stronie barykady niż naród i jego interes, organizując ogień zaporowy chroniący ewidentnych szkodników przed celnym ostrzałem. Nikt nie ma odwagi powiedzieć wprost rządzącym, że właśnie ta powódź obnażyła nam smutną prawdę. Nie mamy już państwa, pozostali tylko Polacy. Uporczywe unikanie ogłoszenia stanu klęski żywiołowej ma ukryć jeszcze na jakiś czas katastrofę, do jakiej doprowadziły rządy PO-PSL. Radę muszą sobie dać sami Polacy dzięki obywatelskiemu pospolitemu ruszeniu. Co by się stało gdyby stan klęski żywiołowej jednak ogłoszono? Okazałoby się wówczas, że nie mamy armii. Ani Obrony Terytorialnej (OT). Dzisiaj można jeszcze w większych miastach markować jej istnienie wysyłając po 300 czy 400 żołnierzy, czy wypuścić w powietrze te kilka śmigłowców. Okazałoby się jednak szybko, że dla wyborczej gry PO zlikwidowało(zawiesiło) pobór do wojska nie dając w zamian nic. Po ogłoszeniu stanu klęski żywiołowej w cywilizowanym świecie do boju ruszają takie formacje jak na przykład Gwardia Narodowa w USA. U nas jak planował swego czasu Romuald Szeremietiew, powinna istnieć OT (Obrona Terytorialna) złożona z świetnie przeszkolonych obywateli, którzy w czasie działań wojennych bronią swoich małych ojczyzn, a w czasie pokoju są właśnie wykorzystywani w czasie klęsk żywiołowych. Osłabianie bądź likwidowanie zdolności obronnej państwa tylko po to, aby pozyskać głosy młodych wyborców powinien osądzić Trybunał Stanu. Symptomatyczny był dzień, w którym TVN24 wysłał Błękitnego24 po to, aby pokazać nam zalane tereny w okolicach Sandomierza. Nagle ku zaskoczeniu samych dziennikarzy tej stacji okazało się, że z zalanych domów jeszcze od poprzedniego dnia białymi flagami wymachują pozostawieni samym sobie ludzie oczekujący pomocy. A teraz dane, które uzmysłowią nam, dlaczego ten rząd nie ogłosił klęski żywiołowej. Oto jak kształtuje się stan osobowy polskiej armii po zakończeniu przez PO poboru według danych na 31 lipca 2009 roku zamieszczonych na stronie ministerstwa obrony. Przypominam, że nie istnieje również żadna formacja typu OT.
Generałowie – 112
Oficerowie – około 22 200
Podoficerowie zawodowi – około 42 050
Szeregowi zawodowi – około 16 530
Żołnierze nadterminowej służby wojskowej – około 10 000
Kandydaci do zawodowej służby wojskowej (elewi, podchorążowie) – około 2500
Ogółem – około 93 280
Utrzymanie tej wpływowej kasty dowódczej i jej apetyty na wygodne stanowiska i „godne oficerskie” gaże powoduje brak środków na szkolenie i zatrudnianie zwykłych żołnierzy, bez których ci wszyscy generałowie i pułkownicy są zupełnie bezwartościowi. Warto też uzmysłowić Polakom, że wojskowych obiektów, koszar, lotnisk nie chroni polskie wojsko, lecz prywatne firmy ochroniarskie. Paradoksem czy nawet kuriozum niespotykanym nawet w wymienionych przez Bartoszewskiego Rwandzie czy Burundi jest to, że najliczniejszymi służbami mundurowymi w Polsce nie jest wojsko, policja czy straż pożarna, lecz prywatne firmy ochroniarskie z SUFO (Specjalistycznymi Uzbrojonymi Formacjami Ochrony). Właścicielami tych prywatnych armii są w większości byli wysocy funkcjonariusze MO, SB, ZOMO, LWP. „Oszołom” Kaczyński doskonale rozpoznał ten problem, ale bez powszechnej społecznej aprobaty nie sposób z tej sytuacji wyjść, zwłaszcza, kiedy większością parlamentarna dysponuje się zaledwie przez 14 miesięcy. Nawet gdyby pojawił się jakimś cudem minister z tak zwanymi „jajami”, traktujący na serio Konstytucję RP i Państwo Polskie, to nie ma szans pokonać tej szkodliwej kliki i dokonać radykalnej reformy. Wyleci z hukiem na skutek jakiejś misternie sfabrykowanej afery, jak Romuald Szeremietiew. Cóż, więc pozostało Tuskowi, Komorowskiemu, Pawlakowi? Oni nie mogąc skorzystać z wzorców zachodnich, gdyż właśnie zdemontowali własne państwo i jego armię, muszą działać w putinowskim stylu. Ich niedościgniony wzór, pułkownik KGB, groził swego czasu przed kamerami TV sprzedawcom mięsa na moskiewskim bazarze za wygórowane ceny i powszechną drożyznę.
Nasi dygnitarze chodzą w kaloszach po wałach zwalając wszystko na wójtów i burmistrzów, którzy oczywiście poniosą odpowiednie konsekwencje. A kto poniesie konsekwencję za wycofanie wszystkich 21 programów przeciwpowodziowych dla Podkarpacia po objęciu rządów przez PO-PSL na prawie 3 miliardy złotych? Kto odpowie za wstrzymanie dofinansowania budowy zbiornika Kąty-Myscowa w Beskidzie Niskim czy zbiornik retencyjny na Nysie, który okazał się inwestycja zbędną? W dużej mierze te projekty miały być realizowane z funduszy unijnych i o kryzysie finansowym nikt jeszcze wówczas nie mówił. Uczyniono tylko z tego względu, że te regiony to „matecznik pisowskiego elektoratu”. Powtarzam jeszcze raz. Nie mamy państwa, pozostali sami Polacy. kokos26
Gra o hegemonię, nie o pojednanie Z prof. Włodzimierzem Marciniakiem, sowietologiem z Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk, rozmawia Beata Falkowska Gazprom – państwowa firma, główne narzędzie rosyjskiej polityki, funduje stypendia studentom Uniwersytetu Warszawskiego. Nowy sposób Rosji na budowanie w Polsce agentury wpływu – twierdzą jedni. Przejaw polityki pojednania, jej nowa jakość – wskazują drudzy. - Nie widzę tu żadnej nowej jakości. Fundowanie stypendiów przez firmę doktorantom piszącym prace o stosunkach międzynarodowych oznacza wprost finansowanie przez Gazprom tez politycznych. Jest to tak jawny i niczym niezakamuflowany sposób wywierania wpływu politycznego, że można być jedynie zaskoczonym prostactwem działania Gazpromu. Nową jakością byłoby, gdyby Gazprom utworzył fundację, która finansuje stypendia na przykład w zakresie sztuk pięknych.
Tego także możemy się spodziewać… - Wtedy Gazprom stałby się mecenasem i w ten sposób starałby się jednak poprawić swój wizerunek. Natomiast droga, którą obrali Rosjanie, w żaden sposób nie zmienia i nie ociepla tego wizerunku, ale potwierdza obraz Gazpromu jako podmiotu uprawiającego politykę.
Podmiotu, nie narzędzia? - Wydaje mi się, że to właśnie jest najważniejsze pytanie: czy Gazpromu nie należy traktować jako podmiotu polityki? Uważam, że to Gazprom posługuje się Rosją w realizacji swoich interesów ekonomicznych i politycznych, a Rosja jest dodatkiem ludnościowym i infrastrukturalnym, instytucjonalną obudową właściwego gracza politycznego, którym jest Gazprom. Pewna bezczelność, z jaką zostały ufundowane te stypendia, zdaje się potwierdzać tę tezę.
A o czym świadczy przyjęcie oferty stypendialnej Gazpromu przez władze Uniwersytetu Warszawskiego? - Tu można wskazać jedynie na złą wolę albo na głupotę. Nie widzę innego wyjaśnienia tego postępowania. Tego typu stypendia to normalny sposób działania firm prywatnych, które jednak robią to w sposób bardziej miękki, przeznaczając część środków na obszary, którymi nie są w ogóle bezpośrednio zainteresowane, po to, by budować pozytywny wizerunek marki. W przypadku rosyjskich stypendiów dla doktorantów UW mamy do czynienia z całkowicie odwrotnym zachowaniem – z finansowaniem wprost projektów politycznych korzystnych dla Gazpromu.
Granty, fundacje. Czego jeszcze możemy oczekiwać ze strony Rosjan po posunięciu ze stypendiami? - Być może w następnej kolejności będą wręczane odznaki honorowe za zasługi dla Gazpromu, może dzieci urzędników szczególnie zasłużonych dla Gazpromu będą dostawały stypendia na studiach w Instytucie Przemysłu Naftowego i Gazowego w Moskwie… Brzmi to na pozór absurdalnie, ale to pokazuje wybrany kierunek działań.
Polska ma szanse na posiadanie systemu obrony przeciwrakietowej, biorąc pod uwagę stanowisko Rosji? - Stanowisko Rosji w tej sprawie w ogóle nie powinno nas interesować. To nasz problem i naszych sojuszników. Zresztą posiadanie systemu obrony przeciwrakietowej bardziej zależy od naszej polityki obronnej i możliwości finansowych niż od stanowiska Moskwy.
Ukraina podpisała umowę z Rosją o stacjonowaniu Floty Czarnomorskiej na Krymie nawet przez 30 lat w zamian za obniżenie cen rosyjskiego gazu. Nasza niepodpisana umowa o dostawach wymusza zakup gazu od Rosjan do 2037 roku. Czy krajom określanym jako “bliska zagranica Rosji” nie grozi dominacja Moskwy za przyzwoleniem zachodniej Europy? - Dominacja nie Rosji, ale Gazpromu jako zaplecza surowcowego w regionie. Można oczywiście mówić o tendencji polegającej na tym, że Unia Europejska nie widzi w tym fakcie problemu politycznego. Dzieje się także dlatego, że Rosja godzi się na pozycję zaplecza surowcowego i rezygnuje z jakichkolwiek ambicji unowocześnienia gospodarki. Ta kunktatorska polityka obu stron powoduje wzajemne zbliżenie. Przejdźmy do kwestii szczegółowych. W wymiarze militarnym umowa dotycząca Floty Czarnomorskiej wydaje się nie mieć większego znaczenia. W wąskich kalkulacjach prezydenta Janukowycza porozumienie to sprawiało wrażenie korzystnego – Ukraina zyskuje realną korzyść w postaci niższych cen gazu w zamian za ustępstwa wyłącznie w sferze symbolicznej.
Jednak tworzy to już pewną nową jakość polityczną… - Tak, wrażenie uzależniania się Ukrainy od Rosji i możliwość prowadzenia dalszej polityki, którą prezydent Miedwiediew określa jako “pogłębienie pojednania”. Pojęcie “pojednania” używane jest przez Moskwę wobec wielu krajów, w tym także Polski. Z drugiej strony trzeba zwrócić uwagę na fakt, że propozycja wchłonięcia Naftohazu przez Gazprom została odrzucona, i to w dość nieuprzejmej dla strony rosyjskiej formie. Oferta, aby wymienić się akcjami pół na pół, zakrawała na kpinę, biorąc pod uwagę fakt, że Naftohaz sprzedaje gaz głównie odbiorcom komunalnym i indywidualnym, a więc działa na bardzo nieopłacalnym dla siebie rynku. To pokazuje, że są granice ustępstw, których rządzący Ukrainą nie zgodzą się przekroczyć. Polsko-rosyjskie porozumienie gazowe jest w ogóle jakąś zagadką – obecnie wszyscy się od niego odżegnują; istnieje obawa wzięcia odpowiedzialności politycznej za tę umowę. To już trwa kilka miesięcy – mamy do czynienia z dziwnymi uzgodnieniami, niekończącymi się ustaleniami, ciągłych wyjaśnień żądają organa UE. Niewykluczone, że to porozumienie może zawisnąć w próżni. Im bliżej wyborów, tym bardziej nikt nie chce się do tego przyznać.
Obserwujemy osłabienie roli państw Europy Środkowo-Wschodniej w polityce europejskiej i transatlantyckiej. Czy może to przynieść jakieś długofalowe efekty? - Przez Europę przetacza się kryzys finansowy. W okresie kryzysu pozycja dostawcy surowców jest słabsza. Nie sądzę więc, żeby to była faza szczególnego wzmocnienia ekonomicznego Rosji. Problem polega na tym, że zarówno dla UE, jak i dla USA polityczne znaczenie tego regionu bardzo spadło. W związku z tym aktywność polityczna na tym obszarze Starego Kontynentu jest znacznie słabsza, co Rosja wykorzystuje do wzmacniania wizerunku mocnego gracza. Pamiętajmy, że czyni to w układzie dwubiegunowym – z jednej strony orientuje się nie tyle na UE, ile na Europę Zachodnią, z drugiej strony na Chiny, jako potencjalny dostawca surowców energetycznych do Państwa Środka. Sens tej polityki ze strony Rosji polega na szukaniu partnera, który będzie dla niej korzystniejszy jako odbiorca surowców i dostawca produkcji przemysłowej. Dwoma największymi eksporterami na świecie są Chiny i Niemcy. To jest układ, który rodzi sytuację spadku politycznego znaczenia regionu Europy Środkowo-Wschodniej i relatywnego wzmocnienia w tym obszarze Rosji. Nie należy jednak z tej sytuacji wnioskować, że tak będzie zawsze. Po drugie, nie można zakładać, że kraje Europy Środkowo-Wschodniej są z góry skazane na przegraną i w związku z tym należy zrezygnować z jakiejkolwiek aktywności politycznej. Jest przeciwnie, tę aktywność właśnie teraz należy podejmować.
Jak nowy prezydent powinien kształtować politykę względem Rosji i politykę w regionie? - Myślę, że powinniśmy powrócić do ponownego zdefiniowania naszych interesów w trójkącie Polska – Rosja – Niemcy. Po drugie, kluczem do wzmocnienia naszej pozycji jest jednak Zachód, dlatego przeważający wysiłek naszej polityki nie powinien być skierowany na “pojednanie” z Rosją, ale na zrozumienie polityki naszych zachodnich partnerów w relacjach z Rosją i na zwrócenie im uwagi na znaczenie pewnej harmonii w tej części kontynentu dla równowagi w całej Europie. Polska powinna wskazywać, że powstanie sytuacji komfortowej dla dążeń hegemonistycznych Rosji w tej części Europy jest niebezpieczne dla całej Europy, tak jak to było w przeszłości. Obecny kształt relacji na linii Europa Zachodnia – Rosja wymaga przede wszystkim aktywizacji naszej polityki zachodniej, a także polityki regionalnej.
Możemy mówić o naiwności zachodnich elit względem Rosji? - Myślę, że ta polityka jest efektem bardzo cynicznego wyrachowania. Wynika to z zupełnie innej diagnozy sytuacji Rosji, niż my to formułujemy, a mianowicie z przekonania, że Rosja jest państwem słabym, które da się wykorzystać jako dostawca surowców oraz importer produkcji przemysłowej. Tylko tyle, i aż tyle. To nie jest naiwność, ale niezdolność, czy też niechęć do podejmowania zasadniczych wyzwań. Możemy to określić jako kupieckie uprawianie polityki, a nie uprawianie polityki z poczuciem własnej wielkości i siły. Dziękuję za rozmowę.
Kardynał Dziwisz otrzyma nagrodę im. Kard. Bea, przyznaną przez syjonistyczną masońską organizację ADL Metropolita krakowski kardynał Stanisław Dziwisz odbierze jutro w Krakowie Międzyreligijną Nagrodę im. Kardynała Augustyna Bea. – podaje Rzeczpospolita. Nagroda imienia kard. Augustyna Bea ustanowiona została przez syjonistyczną masońską organizację “Liga Przeciwko Zniesławieniu” (Anti Defamation League - ADL) – skrajnie antykatolicką organizację żydowską, której celem jest judaizacja społeczeństw chrześcijańskich, osłabianie wiary katolickiej i wpływów Kościoła. Kardynał Augustyn Bea był niemieckim jezuitą, który w zasadniczy sposób przyczynił się do rewolucyjnych zmian dokonanych podczas Soboru Watykańskiego II. Razem z żydowskim historykiem, Jules Isaac, był autorem deklaracji Nostra Aetate, przekreślającej całą 2000-letnią tradycję Kościoła. “Deklarcja O stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich Nostra aetate” stała się narzędziem judaizacji Kościoła katolickiego, co czynione było w okresie posoborowym w ramach “dialogu” ekumenicznego i międzyreligijnego, a szczególnie dialogu katolicko-żydowskiego. Rola kardynała Bea określona została przez arcybiskupa Marcela Lefebvre’a jako “narzędzie zdrady”. Kardynał Bea kontaktował się bezpośrednio z masońskim lożami w Nowym Jorku i Waszyngtonie, szczególnie z żydowską masonerią B’nai-Brith. Kardynał Stanisław Dziwisz był sekretarzem najbardziej rewolucyjnego w historii Kościoła katolickiego papieża – Jana Pawła II, który w ciągu swojego długiego pontyfikatu znacznie osłabił Kościół, szczególnie w zakresie propagowania fałszywej tezy “wolności religijnej”. Tak jak papież Jan Paweł II cieszył się medialnym przychylnym rozgłosem, nadawanym przez liberalne, żydowskie bądź filosemickie media światowe, tak i kard. Dziwisz otrzymuje nagrody i wyróżnienia od wrogów Kościoła. W swojej diecezji oraz poprzez wpływy w całym Kościele w Polsce, kard. Dziwisz chroni również b. tajnych współpracowników komunistycznego reżimu, działających w Kościele. Wspiera też liberalnych polityków. Ks. bp. Stanisław Dziwisz, nie mający żadnego doświadczenia w zakresie kierowania diecezją, został arcybiskupem jednej z najważniejszych archidiecezji, a następnie otrzymał nominację kardynalską od papieża Benedykta XVI, który tym sposobem zastosował stary watykański zwyczaj „degradacji poprzez promocję” (promoveatur ut amoveatur), celem pozbycia się z Watykanu osób mogących stanowić utrudnienie w procesie rewitalizacji Kościoła.
Poleganie na Rosji to lekkomyślność i naiwność Władimir Bukowski: Rozumiemy, że dziś Polacy pragną Rosjanom wybaczyć po chrześcijańsku krzywdy przeszłości. Ale żeby przebaczenie miało sens, winowajcy powinni się przed swoimi ofiarami ukorzyć. Przedłużające się śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej skłoniło mnie i cztery inne osoby do napisania listu. Wciąż nie znamy okoliczności tragedii. Oficjalnej wersji tego, co się wydarzyło nikt nie przedstawił. To wywołuje masę spekulacji i domysłów. Rodzą się rozmaite teorie spiskowe, które znajdują dla siebie podatny grunt. Chociaż zasadniczych faktów nikt nie zna. Do tej pory jest mnóstwo dezinformacji. Nie wiemy, ile razy podchodził samolot do lądowania, czy była mgła czy jej nie było, czy docierały sygnały z wieży kontrolnej do pilotów czy nie docierały. Nie oczekujemy cudów. Jesteśmy świadomi tego, że nie wszystko da się od razu wyjaśnić. Ale dotychczas polsko-rosyjska komisja śledcza milczy. Jak mówią nam nasi polscy przyjaciele, strona polska zachowuje się w tej komisji dość biernie. I generalnie zdaje się na stronę rosyjską. To nas niepokoi. Według nas, żaden oficjalny rosyjski organ państwowy nie jest godny zaufania. W Rosji instytucje państwowe są pod silną i szczególną kontrolą służb specjalnych. W Polsce powszechnie wiadomo, czym się obecna władza rosyjska zajmuje. Tak więc polegać na niej to lekkomyślność i naiwność. Jednocześnie aplauz, jaki w Polsce wywołały gesty współczucia po 10 kwietnia płynące z Rosji, jest przesadny. W dodatku kierowany on bywa pod niewłaściwy adres. Społeczeństwo rosyjskie zawsze sympatyzowało z Polską, zwłaszcza w czasach Solidarności i potem. Tak więc sympatia, jaką Polaków obdarzają zwykli Rosjanie nie powinna dziwić. Natomiast współczucie ze strony władzy rosyjskiej jest, naszym zdaniem, nieszczere. Przedwczesne są więc zachwyty w Polsce nad zachowaniem czołowych rosyjskich polityków. Polacy z entuzjazmem przyjęli fakt, że Federalna Służba Archiwalna (Rosarchiw) opublikowała niedawno katyńskie dokumenty. Ale przecież to nic nowego. Dokumenty te zostały już opublikowane w roku 1990. Z kolei obecna KGB-owska władza zaczęła je mniej więcej od roku 1998 negować. Nie ma się więc co cieszyć z tego, iż pod naporem okoliczności wraca ona teraz do wersji ogłoszonej w roku 1990. To nie jest przejaw szczerości ze strony Rosji. Nas zawsze niepokoi, gdy jacyś sąsiedzi Rosji przyjmują za dobrą monetę szczerość Kremla. Odnoszę wrażenie, że komisja zwleka z wynikami śledztwa, żeby nie wpłynąć na rezultaty wyborów prezydenckich w Polsce. Może to wrażenie jest niesprawiedliwe, ale ono się wyłania z tego, co w tej chwili obserwujemy. Ważne jest, żeby Polacy wybrali swojego prezydenta na trzeźwo, a nie pod wpływem euforii, jaką wywołuje wielce wątpliwa życzliwość Putina wobec Polski. Rozumiemy, że dziś Polacy pragną Rosjanom wybaczyć po chrześcijańsku krzywdy przeszłości. Ale żeby przebaczenie miało sens, winowajcy powinni się przed swoimi ofiarami ukorzyć. A czegoś takiego władze rosyjskie nie zrobiły. Wystąpienie Putina w Katyniu było bardzo ostrożne. On w żadnym momencie nie prosił o przebaczenie. To bardzo znamienne. I jeśli zwykli Rosjanie sympatyzują z Polską, to nie oznacza to, że reżim jest jej przyjazny. My w Rosji jesteśmy od wieków w sytuacji, w której reżim to jedno, a społeczeństwo to co innego.
Władimir Bukowski
PODATNICY WSZYSTKICH KRAJÓW ŁĄCZCIE SIĘ Nie tylko Pan Profesor Kołodko chce opodatkować najbogatszych w związku z powodzią. Premier Hiszpanii, która nie jest dotknięta powodzią (no chyba, ze „powodzią długów”) – Jose Luis Rodriguez Zapatero, powiedział: „poprosimy o większy wkład od lepiej zarabiających obywateli naszego kraju”. (Hiszpania opodatkuje bogatych Rząd Hiszpanii zdecydował o wprowadzeniu dodatkowego podatku dla najlepiej zarabiających. Nastąpi to w ciągu kilku najbliższych tygodni. - Poprosimy o większy wkład od lepiej zarabiających obywateli naszego kraju – powiedział premier Jose Luis Rodriguez Zapatero podczas wystąpienia w parlamencie. Premier nie ujawnił żadnych szczegółów zapowiadanych zmian. Z nieoficjalnych doniesień wynika, że rząd opodatkuje dodatkowo ludzi mających majątek wartości 1 mln EUR netto).Ciekawe, czy Pan Premier tak sobie „zażartował”, czy zdaje sobie rzeczywiście sprawę, że będzie musiał „poprosić”? Jak pisałem wielokrotnie najbogatsi nie płacą podatków nie tylko w Polsce, ale i w Hiszpanii. Właśnie dlatego, że są bogaci, stać ich na odpowiednią – i to całkiem legalną – ochronę swoich pieniędzy przed zorganizowanymi bandami współczesnych „Janosików” – czyli rządów. Podobnie jak „najbogatsi” wykorzystują prywatne agencje ochrony, wykorzystują też instrumenty międzynarodowego planowania podatkowego. To taka swoista „agencja ochrony” zarejestrowana w jakimś raju podatkowym i to wcale nie jakimś „karaibskim”, czy na Kanale La Manche. Może być w Szwajcarii, Luksemburgu, na Cyprze, czy nawet w… Austrii. Pan Premier Zapatero nie b Edzie musiał natomiast o nic „prosić” tych Hiszpanów, których nie stać na wynajęcie ochroniarzy podatkowych, i których można spokojnie łupić w imię solidaryzmu społecznego. Ciekawe dlaczego socjalici z takim uporem starają się niszczyć klase średnią pod hasłem walki z bogatymi? Głupota, czy sabotaż? Gwiazdowski
Zbrodnia zdrady stanu volksdeutscha Tuska? Czy Donald Tusk napierając na szybka ratyfikacje Traktatu popełnia zbrodnię zdrady stanu? Pytanie jest o tyle ważne, iż premier RP jest ludowym Niemcem, którego niemalże wszyscy przodkowie kolaborowali z okupantem hitlerowskim.List otwarty – w trybie prawa prasowego Donald Tusk, premier Rzeczpospolitej Łódź, dnia 2008.03.2 Szanowny Panie Premierze W związku z podejmowanymi przez Pana i pana rząd, oraz posłów Platformy Obywatelskiej działaniami na niekorzyść Rzeczpospolitej oraz jej obywateli – między innymi brak udzielania przez Sejm i rząd RP zgody na ratyfikacje Traktatu Reformującego z udziałem społeczeństwa Polski wyrażonego w drodze referendum – nadto szkalowaniem Polaków (twierdzenie, jakoby ci nie wiedzieli co zawierają zapisy Traktatu), próba zwrotu mienia lub wypłaty rekompensaty osobom, które w czasie II wojny światowej kolaborowały z okupantem hitlerowskim (zaznaczam, iż podnosi Pan, że projektowana ustawa miała by dotyczyć wszystkich tych osób, które do 1939 roku posiadały obywatelstwo polskie, a więc i osoby narodowości żydowskiej lub niemieckiej, które chcąc uniknąć odpowiedzialności za zbrodnie hitlerowskie porzuciły na terenie RP swoją własność i nigdy do 1972 roku nie podnosiły w tym zakresie roszczeń), następnie uchwalonej w jeden dzień w oczywistej sprzeczności z Konstytucja RP, w sposób wyczerpujący znamiona niedopełnienia obowiązków służbowych przy stanowieniu prawa, ustawy Karta Polaka, co po zestawieniu wszystkich tych argumentów wskazuje na wyczerpanie znamion czynu zabronionego: zbrodni zdrady stanu, spenalizowanej w art. 127 kodeksu karnego, przejawiającego się próbą scedowania znacznej części suwerenności RP, w sposób arbitralny, przez wąski krąg osób narodowości żydowskiej, którym Pan, Jarosław i Lech Kaczyńscy oraz Marek Borowski, przewodzicie w sposób zorganizowany, działając wspólnie i porozumieniu z osobami z poza granic RP, na rzecz obcego, obecne projektowanego państwa – jakim miała by być zreformowana UE, zwracam się do Pana w formie listu otwartego z następującymi pytaniami:
Jakiej narodowości było każde z Pana czworga dziadków? Proszę podać pochodzenie etniczne, a nie jedynie to formalne wynikające z przynależności państwowej. Z dostępnych mi dokumentów wynika, iż wszystkie te osoby były narodowości żydowskiej, w tym Anna Liebke, matka Ewy Tusk z domu Dawidowska.
Jakiego wyznania były ww osoby? Jakego wyznania jest Pan? Tu może Pan odpowiedzieć ale nie musi, zaznaczam jednak, iż awizował się Pan w czasie ubiegania o urząd prezydenta, iż zawarł Pan ślub kościelny, nadto uważam, iż społeczeństwo RP ma prawo wiedzieć, jakiego wyznania jest premier Rzeczpospolitej. Nie jest wystarczające twierdzenie, iż jest się chrześcijaninem, bowiem jak Panu wiadomo kościół Ewangelicko-Augsburski, w szczególności ten reformowany na ziemiach polskich, to skupiska konwertowanych Żydów. Vide zbiór archiwalny w WBC – Bracia Czescy
Czy Pana dziadkowie, zarówno ci ze strony matki Ewy Tusk z domu Dawidowska oraz Jozefa Tuska, podpisały tzw. Volkslistę i tym przyjęły od III Rzeszy niemiecką przynależność państwową ? Jeżeli tak, to z jaka datą? Ile osób, zarówno ze strony ojca i matki korzysta dziś z prawa do obywatelstwa nadanego na mocy konstytucji RFN, która takie osoby jak Pan traktuje jako Volksdeustchy. Zaznaczam, iż to pytanie jest jedynie formalności bowiem zarówno Tuskowie jak i Dawidowscy Volkslistę przyjęli
Czy ktokolwiek z ww osób zmieniał na wniosek brzmienie nazwiska, w szczególności rodzina Dawidowskich i Lalowskich?
Czy może Pan wyrazić dla ogółu społeczeństwa RP zgodę na przeglądnie w zakresie ww prawa zasobów Bundesarchiv w Berlinie oraz WASt (Wermacht Auskunftstele)? Czy taką zgodę może Pan wyrazić w zakresie przeglądania zasób metrykalnych oraz USC, datowanych po 1908 roku?
Jaki status miał w obozie koncentracyjnym Stuthoffu a następnie w Neuengame Jozef Tusk? Z jaką datą i za jakimi powodami został przeniesiony z pierwszego do drugiego obozu Pana dziadek? Czy dysponuje pan jakąkolwiek korespondencją z tych obozów potwierdzającą, iż Jozef Tusk był jednie i tylko więźniem?
W jakim trybie i w jakiej dacie każde z czworga dziadków przechodziło rehabilitacje w związku z odstąpieniem od narodowości Polskiej? Czy była to rehabilitacja, powiązana z podpisaniem deklaracji wierności, bo nie wszyscy mogli być polskiej przynależności państwowej lub narodowości polskiej, czy też było to nadania obywatelstwa Polskiego w drodze ustawy? Czy szczególnie w przypadku Jozefa Tuska albo Franciszka Dawidowskiego ówczesne władze wszczynały jakąkolwiek procedurę karną, np. z przynależność do Wehrmachtu lub innej działalności na rzecz okupanta hitlerowskiego?
Czy inne osoby z bliskiej rodziny, wujków, ciotek, podpisywały Volkslistę, zmieniały nazwiska na niemieckie? Na przykład Leon Lalowski. Takie samo pytanie dotyczy dziadków Pana małżonki.
Ilu osób narodowości żydowskiej lub pochodzenia żydowskiego znajduje się w kierowanym przez Pana rządzie oraz klubie parlamentarnym ?
Czy przy układaniu list wyborczych do Sejmu, Senatu, tworzeniu rządu, kierował się Pan kryterium etnicznym, to jest preferował Pan osoby pochodzenia żydowskiego, w tym w szczególności zaś tych, które mają prawo do obywatelstwa RFN lub Izraela?
Takie samo pytanie dotyczy członków PO lub osób rekomendowanych do samorządu? Szczególnie rzuca się na pierwszy plan przypadek Gdańska, Warszawy, Łodzi oraz Wrocławia.
Czy jest Panu znana wiedza, która mówi, ile osób z kierownictwa PO oraz innych liderów ma przodków, mających prawo do obywatelstwa RFN wynikającego z Volkslisty, lub ich dziadkowie albo rodzice czynnie współpracowali z okupantem hitlerowskim?
W jakim czasie zostanie wprowadzony do porządku obrad Sejmu punkt związany ze zmianą ustawy Ordynacja Wyborcza do Sejmu, a mianowicie projekt zawierający opcją zmiany ordynacji wyborczej na mieszaną, tj. wprowadzenia prawa wyboru co najmniej połowy posłów w trybie większościowym?
Czy jest Pan osobiście za tym, aby osoby publiczne, szczególnie parlamentarzyści oraz członkowie rządu mieli obowiązek ujawniania swojej narodowości, wyznania, posiadanego obywatelstwa i prawa do obywatelstwa krajów trzecich, a również daty uzyskania polskiej przynależności państwowej przez przodków lub nich samych ?
Kim się pan bardziej czuje – Niemcem, Żydem (osobą pochodzenia żydowskiego) czy też Polakiem?
Czy kiedykolwiek publicznie wypowiadał się pan w sposób noszący znamiona antypolonizmu? [Ha ha! Pan Nowak udaje, że nie wie! A komuż to ciążył "garb polskości"? - admin]
Czy zamierza Pan spowodować zbadanie przez Trybunał Konstytucyjny zgodności z konstytucją RP zapisów Traktatu Lizbońskiego ?
Z jakich powodów nie zauważa Pan, iż Karta Polaka jest niezgodna z Konstytucja RP? Vide opinie Sejmu i Senatu MaruchaSmoleńsk 2010 - kto to spieprzył? Katastrofa w Smoleńsku przeorała świadomość społeczną w Polsce. Zdarzenie to dla wielu z nas i naszych dzieci pozostanie Katyniem 2. Jeśli przyjmiemy, że Rosjanie "pomogli" rządowemu Tu-154M z prezydentem na pokładzie rozbić się przed lotniskiem Siewiernyj, to i tak pozostaje faktem, że strona polska zrobiła wiele, by ułatwić Rosjanom zrzucenie winy. Można długo wyliczać zaniedbania strony polskiej w przygotowaniu tej wizyty prezydenta. Dużym problemem były 2 rosyjskie Tu-154M należące do floty rządowej. Z wielu powodów najważniejsi politycy nie powinni latać rosyjskimi samolotami. Powinniśmy oprzeć się na sojuszniczym sprzęcie z odpowiednim wyposażeniem, środkami bezpieczeństwa i łączności. Rząd PiS poczynił daleko idące przygotowania do przetargu na nowe samoloty, ale rząd Tuska, uprawiając swoją populistyczną karykaturę polityki wolał pokazywać premiera latającego z oficjalnymi wizytami rejsowym samolotem, niż zająć się palącą sprawą wymiany samolotów dla VIP-ów. W tym miejscu chciałbym przypomnieć, że do wymiany rządowej floty wzywał ś.p. prezydent Lech Kaczyński. Było to po wizycie prezydenta w Azji w końcu 2008 roku, gdy rządowy Tu-154M uległ awarii w Mongolii. Media wtedy donosiły: W ocenie prezydenta Lecha Kaczyńskiego, rząd powinien podjąć "stosowne kroki w sprawie kupna samolotów" dla najważniejszych osób w państwie. Wyznał: - Jak się dowiedziałem, co się dzieje, to chwalę Boga, ponieważ państwo i ja możemy dalej rozmawiać, także moi współpracownicy, i najważniejsze - moja żona jest tutaj istotna. Rząd Tuska zdecydował się jednak na podejrzane interesy z Rosjanami i kosztowny remont w Rosji obu głównych rządowych samolotów, teraz natomiast mówi się o wynajęciu samolotów od prywatnych firm. Koszty jednej i drugiej operacji znacznie przekroczą zakup bezpiecznych i prestiżowych maszyn zachodnich, czyli to co trzeba było zrobić dawno i co chciał zrobić rząd PiS. Nie mówiąc o historycznej tragedii, której jedną z istotnych przyczyn były zaniedbania rządu Tuska.W przestrzeni publicznej pojawiają się ordynarne sugestie, że do katastrofy w Smoleńsku mógł przyczynić się nasz prezydent Lech Kaczyński. Wychodzą one od prorządowych mediów jak Gazeta Wyborcza czy TVN i są wzmacniane przy użyciu półoficjalnych przecieków na temat rzekomej presji wywieranej na pilotów. Jest to odwracanie kota ogonem i próba uniknięcia straszliwej odpowiedzialności przez Tuska i jego ludzi. Nikt normalny nie powinien sądzić, że prezydent naraziłby na najmniejsze niebezpieczeństwo tylu ludzi - i najważniejsze - swojej ukochanej żony, co przecież sam podkreślał. filozof grecki
POrządki w Smoleńsku “Nasza Polska” dotarła do Stanisława Pristupy, emerytowanego kapitana sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej mieszkającego 2 kilometry od miejsca katastrofy Tu-154M pod Smoleńskiem, który prosił o niewymienianie nazwy formacji wojskowej, w której służył – W dzień tragedii jechałem obok tego miejsca dwie godziny po wypadku. Potem niejednokrotnie bywałem tam sam, z rodziną i z przyjaciółmi. Miejsce upadku samolotu w obecnym momencie nie jest chronione przez milicję. Nie ma takiej potrzeby. Kiedy poszukiwano ciał, kiedy pracowali śledczy i specjaliści, był ustawiony całodobowy kordon – powiedział kapitan Pristupa. Milicji zabezpieczającej teren katastrofy nie odnotował miesiąc po katastrofie również Rafał Dzięciołowski, wiceprezes fundacji “Pomoc Polakom na Wschodzie”, który w rozmowie z “Naszą Polską” opisał, co zobaczył 2 maja wraz z innymi Polakami. O komentarz poprosiliśmy polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Zdrowia, Kancelarie Prezesa Rady Ministrów oraz Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Służbę Kontrwywiadu Wojskowego. Wyczerpująco odpowiedziało jedynie MSZ. “Nasza Polska” odkryła również, że zapowiedziana przez rząd misja archeologów wysyłanych na miejsce katastrofy, była przez środowisko archeologiczne proponowana na krótko po samej katastrofie. – Pomysł zabezpieczenia i zbadania miejsca katastrofy został zgłoszony przez archeologów już kilka tygodni wcześniej. Ten projekt czekał na moment i decyzja władz była taka, że dopiero teraz ma dojść do realizacji – powiedziała nam Katarzyna Mieczkowska-Czerniak, rzecznik prasowy Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej. A więc ponad miesiąc rząd nie robił nic, aby nie tylko przejąć odpowiedzialność za zabezpieczenie miejsca katastrofy, ale aby zainstalować tam ekspertów od prospekcji miejsca. Kiedy realnie zaczną pracować na miejscu katastrofy polscy archeolodzy? Kiedy Rosja wyrazi na to zgodę? Dalej nie wiadomo.
Rosjanie czyszczą teren Polska nie wystąpiła do strony rosyjskiej o możliwość zabezpieczenia przez polskie służby miejsca katastrofy, a byłoby to kluczowym działaniem pozwalającym na całym świecie na wyjaśnienie przyczyn katastrof lotniczych. W przypadku rządowego Tu-154M sytuacja była w najwyższym stopniu nadzwyczajna. Zginęło dwóch polskich prezydentów, generalicja Wojska Polskiego, szefowie najważniejszych instytucji w państwie, parlamentarzyści… Istniała możliwość, że na pokładzie znajdują się wrażliwe dane ze względu na bezpieczeństwo państwa (telefony komórkowe, laptopy, dokumenty, pamięci przenośne i inne urządzenia elektroniczne). Do dzisiaj nie odnaleziono (tak twierdzi strona rosyjska) trzech telefonów satelitarnych z pokładu tupolewa, dzięki którym – według informatora dziennika “Washington Times” z NATO – Rosja mogła wejść w posiadanie tajnych kodów, których NATO używa do szyfrowania komunikacji satelitarnej. Jeśli rosyjskie służby specjalne były w stanie odzyskać karty kodowe telefonów satelitarnych, będą w stanie rozkodować natowską komunikację sprzed katastrofy, co pozwoli na ujawnienie Rosjanom planów obronnych Sojuszu, jego agentów i innych tajnych informacji. NATO nie zechciało oficjalnie komentować tych informacji. Nie ulega wątpliwości, że takie przedmioty winny być zabezpieczone przez polskie służby na miejscu katastrofy, nawet jeśli byłyby roztrzaskane. Przejęte i zwrócone Polsce telefony komórkowe polskiej delegacji zostały bezdyskusyjnie skopiowane przez rosyjskie służby specjalne, ponieważ to Rosjanie zabezpieczali miejsce katastrofy, a pozyskiwanie takich danych jest wpisane w działalność służb na całym świecie. Jakie inne dokumenty i dane trafiły w ręce Rosjan? Nie wiemy, gdyż jak rozbrajająco szczerze powiedział minister Obrony Narodowej Bogdan Klich, komentując 19 maja wstępny raport Międzypaństwowego Komitetu Lotnictwa na temat przyczyn katastrofy: “Trudno komentować coś, w czym się nie uczestniczy”. Rosjanie zabezpieczyli oczywiście także ciała ofiar, a właśnie sekcja zwłok mogłaby pozwolić na ustalenie czy katastrofy nie spowodował chociażby wybuch bomby wewnątrz samolotu. Jednak nikt pod tym kątem nie badał ciał, a o samodzielne przeprowadzenie sekcji zwłok strona Polska nie wystąpiła. Do dzisiaj nie otrzymaliśmy czarnych skrzynek, chociaż prokurator generalny Andrzej Seremet stwierdził w czwartek w “Polsce The Times”, że w najbliższych dniach Rosjanie powinni wysłać nam pierwszą część materiału dowodowego. A więc strona polska po raz kolejny zapowiada “bliskie ujawnienie” treści czarnych skrzynek, chociaż jak dotąd żaden termin nie okazał się prawdziwy. Ponadto, jak informowała “NP”, powołując się na wypowiedź Hansa Dodela, oficera Bundeswehry, specjalistę od systemów nawigacji satelitarnej i walki elektronicznej, “Surowa zawartość czarnej skrzynki, magnetyczne nagranie danych i głosu aż do napisania raportu to jest kilka kroków… niektóre rzeczy mogą ulec zagubieniu… Po drugie, jakiekolwiek magnetyczne nagranie może być zmienione, a najłatwiej to po prostu wyciąć, dźwiękowcy potrafią przecież dokonać zmian”. Dlatego karygodnym zaniedbaniem było oddanie zabezpieczania miejsca katastrofy, w tym czarnych skrzynek, Rosjanom.
Jak to się robi - Kilka tygodni przed katastrofą w telewizji oglądałem film poświęcony katastrofie lotniczej nad Lockerbie. To, co utkwiło mi najbardziej w pamięci, to olbrzymia liczba policjantów zabezpieczających teren, którzy pilnowali szczątków samolotu rozrzuconych po okolicy miejsca upadku. Każde znalezisko było oflagowane i przy każdym z nich stała tabliczka z numerem dowodu. Jakże te sceny różniły się od tych, które zobaczyliśmy po katastrofie pod Smoleńskiem – powiedział “NP” Marek Natusiewicz, bratanek zmarłej w katastrofie Tu-154M Janiny Natusiewicz-Mirer, działaczki społecznej i przyjaciółki Anny Walentynowicz. W Lockerbie, w śledztwie, podczas badania dokumentacji fotograficznej, a następnie materialnego dowodu, analitycy rozpoznali w drobince o wielkości 1 centymetra fragment obwodu drukowanego. Ten dowód rzeczowy doprowadził do aresztowania terrorysty odpowiedzialnego za eksplozję na pokładzie. Tymczasem w lesie pod Smoleńskiem postronni szwendają się po pogorzelisku w poszukiwaniu “atrakcyjnych” pamiątek. To po prostu jest skandal! I część winy spada niestety na stronę polską, której służby dyplomatyczne nie potrafiły ochronić należycie mienia państwa polskiego i jego obywateli – powiedział nam Natusiewicz. Właściwe zabezpieczenie miejsca wypadku doprowadziło wielokrotnie do wyjaśnienia przyczyn katastrofy lub obalenia różnych hipotez. Prasa przypomniała ostatnio dwie katastrofy będące egzemplifikacją dobrze przeprowadzonych działań, które z jednej strony dyskredytują profesjonalizm strony rosyjskiej w Smoleńsku a z drugiej pokazują nieudolność (celową bądź nie) polskich władz. We wspomnianej przez pana Natusiewicza katastrofie lotniczej samolotu linii PanAm koło szkockiego miasteczka Lockerbie naturalne warunki przyrodnicze były zbliżone do panujących w miejscu upadku tupolewa pod Smoleńskiem. W Lockerbie udowodniono, że przyczyną katastrofy był zamach tylko dzięki szczegółowemu zabezpieczeniu miejsca i przeszukaniu ziemi w celu pozyskania wszystkich, nawet drobnych pozostałości po samolocie. 12 lat temu przez pięć miesięcy ponad tysiąc policjantów i żołnierzy przeczesywało rejon tragedii i zbierało najdrobniejsze szczątki maszyny, które były rozsiane na terenie kilkunastu kilometrów kwadratowych. Wynikiem takich działań było odnalezienie koronnego dowodu wskazującego na zamach bombowy. Na terenie katastrofy znaleziono fragment płytki obwodu drukowanego o wielkości około jednego centymetra, który był częścią zapalnika. Gerard Feldzer, szef Muzeum Lotnictwa w Le Bourget koło Paryża, w rozmowie z RMF FM przyznał, że sposób zabezpieczenia miejsca pod Smoleńskiem nie spełnia żadnych standardów stosowanych w cywilizowanym świecie. Po omówieniu zamachu pod Lockerbie Felzer dodał, że “Rok później, po innym libijskim zamachu na samolot DC-10 francuskich linii lotniczych UTA, przeszukaliśmy 200 kilometrów kwadratowych afrykańskiej pustyni. Wtedy znaleziono mały fragment zapalnika zrobionego z mechanizmu stosowanego w pralkach, który pochodził z Libii. Najważniejsze jest zawsze zabezpieczenie terenu katastrofy – wszystko jedno czy chodzi o zamach, czy o wypadek. Tylko w ten sposób można próbować dociec prawdy”. Dlatego polskie służby specjalne winny z wykorzystaniem technik archeologicznych i detektorystycznych od początku pieczołowicie odciąć od osób postronnych cały teren katastrofy, identyfikować każdy przedmiot, nawet jeśli prace miałyby potrwać miesiącami. Nie chodziło przecież o rozbicie szybowca z aeroklubu, ale największą katastrofę lotniczą w historii Rzeczypospolitej Polskiej i świata.
Archeolodzy po czasie - W drugiej połowie tygodnia do Smoleńska wyjedzie grupa archeologów, która ma zbadać teren na miejscu katastrofy – poinformował 5 maja minister w kancelarii premiera Michał Boni. Można by powiedzieć, że rząd działa, docieka prawdy. Jednak minister Boni obudził się z misją archeologiczną o miesiąc za późno (kluczowe były pierwsze godziny i dni). Ponadto archeolodzy do dzisiaj nie wyjechali, pomimo upływu dwóch tygodni od zapowiedzi ministra, a Rosja na wyjazd nie wyraziła dotąd zgody. 5 maja Polacy dowiedzieli się, że Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie wyśle archeologów do Smoleńska w celu zabezpieczenia miejsca oraz zwłaszcza pozostałości samolotu i rzeczy osobistych ofiar. Uniwersytet zdementował tę zapowiedź, informując o tym, że na misję wybiera się tylko jeden archeolog UMSC i to jako wolontariusz, a całość akcji prowadzić mają naukowcy z Polskiej Akademii Nauk. Tymczasem Katarzyna Mieczkowska-Czerniak, rzecznik prasowy Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, poinformowała “Nasza Polskę” o tym, że UMSC instytucjonalnie nie bierze udziału w ekspedycji; że pojedzie do Smoleńska tylko jeden archeolog pracujący na Uniwersytecie i dodała, że “Pomysł zabezpieczenia i zbadania miejsca katastrofy został zgłoszony przez archeologów już kilka tygodni wcześniej. Ten projekt czekał na moment i decyzja władz była taka, że dopiero teraz ma dojść do realizacji”. A więc przez miesiąc rząd polski nie odpowiedział na propozycję archeologów i dopiero po coraz liczniejszych doniesieniach o wciąż znajdowanych szczątkach samolotu, rzeczach osobistych i fragmentach ciał ludzkich zdecydowano się na wysłanie do Smoleńska archeologów, co zresztą dalej jest w fazie projektu. O opinię na ten temat poprosiliśmy znanego pisarza, z wykształcenia archeologa Andrzeja Pilipiuka. – Do tej pory nie było precedensu, by archeolodzy brali udział w czynnościach procesowych dotyczących zdarzeń teraźniejszych. Najwyraźniej brak stosownych przepisów wywołał u prowadzących śledztwo efekt “klapek na oczach” i nie wiedzieli, jak zareagować na propozycję pomocy złożoną przez fachowców – powiedział nam Pilipiuk i dodał, że “pomoc ta byłaby bardzo cenna – bowiem archeolodzy mają ogromne doświadczenie w dokonywaniu prospekcji terenowej, są w większości przeszkoleni w posługiwaniu się wykrywaczami metali i podobnym sprzętem. Szkoda, że nie skorzystano z ich oferty bezpośrednio po wypadku”. – Odkrycie nawet małego elementu, jak karty SIM, pendrive’a, obrączki, kawałka zapalnika czy czegokolwiek innego wykonanego z metalu, jest możliwe dzięki użyciu wykrywaczy metali z sondami wysokoczęstotliwościowymi. W Polsce działa ponad 100 tysięcy pasjonatów obsługujących detektory metali, wśród nich są wybitni znawcy detekcji, często zrzeszeni w stowarzyszeniach historycznych i poszukiwawczych. Wiele ze stowarzyszeń w każdej chwili mogłoby wystawić fachowców, którzy sami bądź jako pomoc dla archeologów zaangażowaliby się w poszukiwanie metalowych części na miejscu katastrofy. Niestety nikt z taką propozycją do detektorystów nie wystąpił – powiedział “Naszej Polsce” Adrian Kłos, administrator forum detektorysci.pl
Pogrzeb szczątków ciał Po tym, jak minister zdrowia Ewa Kopacz zapewniła Polaków o przecedzeniu każdego ziarna piachu i zabezpieczeniu każdej śrubki, “Nasza Polska” zapytała o wrażenia i obserwacje z pobytu w miejscu katastrofy Rafała Dzięciołowskiego, wiceprezesa fundacji “Pomoc Polakom na Wschodzie”, który z grupą Polaków przybył zapalić znicze na miejscu katastrofy. To ważne i wstrząsające świadectwo przedstawiamy Czytelnikom w całości: “NP”: Kiedy dotarliście do miejsca katastrofy? RD: “Do Smoleńska dotarliśmy 2 maja o świcie. Pojechaliśmy na miejsce katastrofy, aby pomodlić się, złożyć kwiaty, zapalić znicze. Był z nami też ksiądz katolicki. Chciałem oddać tam hołd panu Prezydentowi i osobom, które bezpośrednio znałem. Myślę o panu Januszu Kurtyce, Andrzeju Przewoźniku, o Władku Stasiaku, Januszu Krupskim, czyli osobach, z którymi miałem zawodowy i często prywatny kontakt.
Co zastaliście na miejscu? Na miejscu mieliśmy miejscową przewodniczkę, Polkę, która wskazała nam dojazd do lotniska i poprowadziła do miejsca katastrofy tą drogą, którą przemierzali wszyscy w pierwszych dniach. Schodziliśmy gliniastą ścieżką w dół i po 70 metrach dotarliśmy do miejsca upadku samolotu. Przed nami ukazał się pas, na którym rozbił się samolot, czyli przestrzeń około 90 metrów szerokości i długości 250 metrów. Przez środek tego pasa prowadziła ścieżka, którą mogliśmy dojść do tej betonowej drogi ułożonej po wypadku i do głazu, przy którym chcieliśmy zapalić znicze i położyć kwiaty. Idąc ścieżką, rozglądaliśmy się przejęci i przerażeni tym strasznym miejscem. Nagle koleżanka podniosła fragment czegoś i powiedziała: “Zobaczcie, przecież to jest fragment samolotu!”. I rzeczywiście, zobaczyliśmy charakterystyczne aluminiowe, pogięte blachy ze ściegiem nitów. Wtedy zaczęliśmy dokładniej rozglądać się wokół i okazało się, że wśród nas pełno jest części samolotu; że to całe pole usiane jest mniejszymi bądź większymi fragmentami tupolewa. Druga koleżanka za chwilę znalazła emblemat 36. specjalnego pułku lotnictwa transportowego, którym były ozdobione zagłówki foteli w samolocie. Już wtedy wiedzieliśmy, że coś jest nie tak, bo przyjeżdżaliśmy tam z wiedzą z polskich mediów i od polskich polityków, że miejsce katastrofy zostało właściwie zabezpieczone. Przed naszym przyjazdem miała miejsce w Sejmie debata, podczas której pani minister zdrowia Ewa Kopacz mówiła, że przesiano dosłownie każdy centymetr ziemi i wydobyto każdą śrubkę, bo każdy element może mieć znaczenie dla ustalenia przyczyn katastrofy. Dopiero po tym, co zobaczyliśmy na miejscu, wiedzieliśmy, że słowa pani Kopacz nijak się mają do tego, co zobaczyliśmy w Smoleńsku. Na miejscu byli też polscy harcerze. Wszyscy chodziliśmy po tym polu i w końcu ktoś powiedział: “Ludzie, jak to jest możliwe?!”.
Co dalej? Zaczęliśmy wtedy rozmawiać ze sobą, że jesteśmy wprowadzeni w błąd i że trzeba o tym opowiedzieć w Polsce. Ale żeby nam uwierzyli, trzeba pozbierać te rzeczy, które wydawało nam się, że mogą mieć znaczenie dla śledztwa. Chcieliśmy mieć dowody, żeby pokazać w Polsce jak wygląda sytuacja w Smoleńsku. Zbieranie tych dowodów zakończyło się doświadczeniem traumatycznym, bo koleżanka znalazła paszport śp. Gabrieli Zych ze stowarzyszenia Rodzin Katyńskich. Ja znalazłem kolczyk, który – jak się okazało – należał do pani poseł Jolanty Szymanek-Deresz. Znaleźliśmy fragmenty części samolotu. A trzeba podkreślić, że to nie były przedmioty, które jakoś wykopywaliśmy, tylko leżały po prostu w błocie, na wierzchu. Paszport leżał po prostu w kałuży. Wystawała bordowa książeczka ze złotym orłem na okładce. Na koniec znaleźliśmy fragment tkanki ludzkiej, organicznej, bordowo-sinej, bezkształtnej, mającej już fetor rozkładającego się ciała, które leżało w błocie i kałuży paliwa. Koleżanka trzymała to w ręku. Patrzyliśmy na siebie sparaliżowani. Na szczęście był z nami ksiądz katolicki, z którym na obrzeżach miejsca katastrofy po wydrapaniu scyzorykiem dołka w ziemi pochowaliśmy te szczątki i pomodliliśmy się nad nimi. W co najmniej dwóch innych miejscach katastrofy z ziemi wydobywał się podobny fetor rozkładających się ciał. Po tym doświadczeniu mieliśmy dość. Postanowiliśmy wycofać się z tego pola śmierci. Ale postanowiliśmy też, że musimy opowiedzieć o tym wszystkim w Polsce.
Czy ziemia w Smoleńsku była, jak mówiła minister Kopacz, faktycznie zerwana na metr głębokości? To pole o szerokości najwyżej 90 metrów szerokości i długości 250 metrów faktycznie jest już bez trawy i drzew. Jest rozjeżdżone gąsienicami. Myślę, że tam nie zebrano tej ziemi, ale po wywiezieniu większych fragmentów samolotu resztę rozjeżdżono gąsienicami. I potem miano położyć na to świeżą ziemię i przykryć to. Na pewno nie jest prawdą, że wyzbierano wszystkie fragmenty samolotu bądź jeżeli coś tam zostało, to są to elementy znalezione daleko od miejsca katastrofy czy też głęboko. Nie, one dokładnie leżały w centrum katastrofy i leżały na widoku. A więc zarzuty, które nam zostały postawione, że dokonywaliśmy jakiś ekshumacji czy odkrywek, są całkowicie nieprawdziwe. Pozostaje nam wszystkim jedno pytanie, jakie są prawdziwe motywacje rosyjskich śledczych, skoro w miejscu upadku samolotu popełniono takie zaniedbania. Innego zdania jest polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które winę za taki stan zrzuca na… pogodę. W odpowiedzi na nasze pytania o zabezpieczenie miejsca katastrofy oraz wciąż znajdowane tam części samolotu i ludzkie szczątki odpowiedział nam Piotr Paszkowski, rzecznik MSZ, który – w odróżnieniu od innych resortów i instytucji – znalazł czas na wysłanie nam długiego e-maila z wyczerpującymi odpowiedziami. “17 kwietnia Ambasada RP w Moskwie otrzymała informacje o złym zabezpieczeniu miejsca katastrofy, które pojawiły się także w mediach. W związku z tym do Smoleńska skierowanych zostało 2 konsulów, którzy dokonali przeglądu terenu katastrofy (19-20 IV) i wykonali zdjęcia terenu, stwierdzając, że w ramach prowadzonych wcześniej czynności została zdjęta i przeszukana wierzchnia warstwa ziemi na tym miejscu oraz iż nie są widoczne na powierzchni żadne przedmioty pochodzące z samolotu, który uległ katastrofie. Po zakończeniu czynności prokuratorskich opiekę nad miejscem katastrofy przejęły władze lokalne. Teren został wyodrębniony specjalnym oznakowaniem i objęty patrolami milicji” – poinformował Paszkowski. “Po ponownym pojawieniu się informacji o znajdywaniu na powierzchni ziemi szczątków samolotu i rzeczy osobistych ofiar katastrofy (nastąpiło to po bardzo ulewnych deszczach, które spłukały górną warstwę ziemi), Ambasada RP w Moskwie na polecenie MSZ RP przekazała w dniu 5 maja do MSZ FR notę z prośbą o wyrażenie zgody na przeprowadzenie ponownych badań terenu katastrofy (archeologicznej prospekcji terenowej). Jednocześnie Wydział Konsularny Ambasady RP w Moskwie nawiązał kontakt telefoniczny z władzami w Smoleńsku i wymógł na nich objęcie terenu katastrofy wzmożonymi patrolami policji” – dodał. Jak ustaliła “Nasza Polska” jeszcze w maju na miejscu katastrofy walały się również duże części samolotu, więc trudno mówić o wypłukaniu ich przez deszcz. Ponadto informacja o “wzmożonych patrolach policji” nijak się ma do stwierdzenia kapitana Pristupy mieszkającego 2 kilometry od katastrofy, który na miejscu katastrofy, jak przyznał w rozmowie z “Naszą Polską”, był po raz ostatni 14 maja i stwierdził, że “miejsce upadku samolotu w obecnym momencie nie jest chronione przez milicję”. Próbowaliśmy dowiedzieć się od Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego czy nie jest zaniepokojona sposobem zabezpieczenia miejsca katastrofy. – Wszelkie pytania w tej sprawie proszę kierować do prokuratury badającej okoliczności katastrofy samolotu Tu-154 pod Smoleńskiem” – odpowiedziała nam ppłk Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska, rzecznik prasowy ABW. Ministerstwo Zdrowia odesłało nas z pytaniami do Centrum Informacyjnego Rządu. Zapytaliśmy o opinię Kancelarię Prezesa Rady Ministrów, ale nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi. Służba Kontrwywiadu Wojskowego również nie była rozmowna. – Uprzejmie informujemy, że Służba Kontrwywiadu Wojskowego nie udziela informacji na temat podejmowanych działań – odpisał płk Krzysztof Dusza, dyrektor Gabinetu Szefa SKW. Jednak z dostępnych informacji wyłania się jednoznacznie przerażający obraz celowego lub bezmyślnego zadeptywania prawdy o katastrofie pod Smoleńskiem poprzez skandaliczne zabezpieczenie miejsca katastrofy i oddanie inicjatywy władzom rosyjskim, bo zwykli Rosjanie zachowali się po prostu wspaniale. Jak poinformował nas kapitan Pristupa, mieszkańcy Smoleńska do dzisiaj przynoszą kwiaty na miejsce katastrofy. Polskie zaś władze powinny się tam stawić nie tyle z kwiatami, co z głowami posypanymi popiołem i w pokutnych workach.
Robert Wit Wyrostkiewicz
Marek Jurek: “Kandyduję, bo żaden inny kandydat nie występuje w obronie podstawowych zasad cywilizacji chrześcijańskiej” O trzech powodach startu w wyborach z Markiem Jurkiem rozmawia Jacek Dziedzina (Gość Niedzielny). Marek Jurek kandydat na prezydenta RP, lider Prawicy Rzeczypospolitej, były marszałek Sejmu i członek PiS; wcześniej m.in. współzałożyciel ZChN, później przewodniczący KRRiTV; w 2009 roku odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, żonaty, ma troje dzieci
Jacek Dziedzina: I Pan, i ja doskonale wiemy, że Marek Jurek nie zostanie prezydentem RP. Marek Jurek: – Wybory niosą niespodzianki. Ktoś, kto kandyduje, powinien być gotowy na wygraną. Ja nie wiem, kto zostanie prezydentem. Pan wie?
Domyślam się, kto nim nie zostanie na pewno. – To, że jest dwóch faworytów, nie oznacza, że inni nie powinni kandydować.
Prawo startu ma każdy, to jasne, ale doświadczony polityk musi być realistą. Jaki więc jest cel Pańskiej kampanii? – W wyborach ważne są trzy rzeczy. Po pierwsze reprezentować ludzi, którzy myślą podobnie. Każdy z kandydatów reprezentujących ważną grupę społeczną ma obowiązek kandydować. Uchylanie się od startu w wyborach byłoby pozostawieniem ludzi bez reprezentacji. Drugim celem jest poszerzenie grupy osób popierających poglądy, które się reprezentuje. Trzecim – wygrana..
Czego się Pan spodziewa po 20 czerwca? – Spodziewam się, że będzie II tura wyborów. Nawet Grzegorz Schetyna powiedział niedawno, że będzie II tura, bo jest wielu kandydatów. W tym sensie wszyscy, którzy podjęli kampanię, blokują wybór w I turze Bronisława Komorowskiego.
Pan blokuje też ewentualną wygraną kandydata, który jest bliski Pana poglądom. Nie ma Pan poczucia, że odbiera mu głosy? – Według sondaży, na które pan się powołuje, tylko Bronisław Komorowski może wygrać w pierwszej turze, a ja mu w tym przeszkadzam. I nie mam do nikogo pretensji, że odbiera mi głosy, bo to głosy Polaków – nie moje. Wyborcy nie są niczyją własnością. Poza tym w Polsce regularnie nie głosuje 10–15 milionów ludzi. Kandydaci powinni zająć się zachęcaniem ich do głosowania, a nie „wyrywaniem” sobie głosów nawzajem. Ja szanuję cudzy mandat.
Głosujcie na mnie, bo…? – Kandyduję, bo żaden inny kandydat nie występuje w obronie podstawowych zasad cywilizacji chrześcijańskiej. Jarosław Kaczyński uważa, że to on zagospodarował ten teren. – Jeżeli mamy do czynienia z liderem, którego partia wycofała się z ustawy o zakazie pornografii, nie chciała poprzeć gwarancji zachowania świątecznego charakteru każdej niedzieli (nie sprzeciwiając się przez to przymuszaniu kobiet do pracy w hipermarketach w niedzielę), to co to oznacza? Mamy dwóch kandydatów, którzy co do modelu społecznego się zgadzają: to społeczeństwo, którego opinia chrześcijańska nie może zmieniać na lepsze. To kandydaci, którzy godzą się na to, że na każdej stacji benzynowej aż bije po oczach od pornografii. I godzą się na obniżanie poziomu ochrony życia.
Chyba raczej na zachowanie obecnego stanu? – Na obniżanie. Mówię o tzw. sprawie Agaty i o poszerzeniu – pozaustawowym – rozumienia pojęcia „ciąża będąca wynikiem przestępstwa”. Nagle okazało się, że każde dziecko gimnazjalistki i jej chłopaka jest wynikiem przestępstwa – i można je zabić. Na takie dezinterpretacje prawa zgodziły się milcząco przed dwoma laty partie wszystkich najważniejszych kandydatów.
A zastanawiał się Pan kiedyś, jak to się dzieje, że w kraju zamieszkanym w większości przez katolików kandydat utożsamiający się w pełni z katolickimi poglądami nie ma szans na wygraną? – Jeżeli mówimy o badaniach opinii, to w ostatnich sondażach zaufania społecznego, w których byłem notowany, zaufanie do mnie było najwyższe na prawicy, 2 proc. wyższe od Jarosława Kaczyńskiego, miałem też trzykrotnie niższy od niego poziom nieufności społecznej. Ale to się nie przekłada na wyniki wyborcze Pana partii. – Na to ma wpływ wiele innych czynników, na przykład finansowanie partii politycznych. Poza tym jesteśmy wolni. Równie dobrze można zapytać, dlaczego w kraju, gdzie żyją prawie sami Polacy, tak niewielu ludzi wierzyło w niepodległość jeszcze 25 lat temu. Z faktu, że kimś jesteśmy, nie wynika jeszcze, że sobie to cenimy albo że chcemy się kierować odpowiedzialnością, jaka z tego wynika. To jest brzemię wolności, ale to jest też szczęście wolności, bo dzięki temu, co robimy, życie jest nasze, autentyczne.
A może po prostu lepiej „sprzedaje się” pewna elastyczność? Być może Pan postawił za mocno wszystko na jedną kartę: albo wszystko, albo nic. To w polityce nie działa. – W polityce nie chodzi o osobiste cele polityków. Warto zastanowić się nad skutecznością i szansami.
Właśnie o skuteczność pytam. – W moim przekonaniu kandydaci, którzy są dziś faworyzowani, nie dają większych szans na zmierzenie się z realnymi problemami Polski, jak kryzys demograficzny, konieczność efektywnej solidarności wobec rodzin, albo samodzielna polska polityka praw człowieka w Europie. Kandyduję, bo nieobecni nie mają racji.
Pan stał się nieobecny w tzw. wielkiej polityce, występując z PiS. – Państwo demokratyczne istnieje po to, żebyśmy mogli powoływać władzę, a nie tylko szukać takiej, pod której skrzydła można się schować. Nieobecni w wyborach nie mają racji. Dlatego musimy w nich być. Startuję jako kandydat, ale musimy być też obecni jako wyborcy, żeby pokazać znaczenie naszego głosu.
Faktem jednak jest, że kandydaci bez poparcia establishmentu nie mają szans. – Ciągle myślimy jeszcze o władzy jako sile niezależnej od społeczeństwa. Tak działa państwo oligarchiczne. Już w XIII wieku filozofowie wiedzieli, że po tyranii narody bardzo często popadają we władzę oligarchii, bo zanika odwaga cywilna i gotowość do zaangażowania. Tymczasem jako wolni ludzie musimy budować własną reprezentację i zmieniać społeczeństwo. Jeżeli ktoś obecny stan państwa i społeczeństwa uważa za zadowalający – powinien popierać jednego z reprezentujących ten stan kandydatów. Ja kandyduję dla tych, którzy chcą zasadniczej zmiany.
Do których kandydatów jest Panu najbliżej? – Obaj główni kandydaci wiedzą, do którego z nich jest mi bliżej…
Potwierdźmy to… – Z Jarosławem Kaczyńskim współpracowaliśmy przez wiele lat. Nasze rozejście wyniknęło z mojego zawodu, że on w swojej polityce nie chciał w sposób aktywny wspierać zasad cywilizacji chrześcijańskiej, chociaż chciał mieć poparcie ludzi, którzy te zasady wyznają. Zawiodłem się, bo wiem, że jest człowiekiem, który te rzeczy rozumie. Natomiast Bronisław Komorowski w tej chwili reprezentuje fatalną politykę dryfu społecznego i europejskiego, którą prowadzi rząd PO. To nie Jarosław Kaczyński ma Janusza Palikota na zapleczu.
W II turze poprze Pan Jarosława Kaczyńskiego? – Teraz walczymy o to, kto wejdzie do II tury.
Ponawiam pytanie. – Jarosław Kaczyński uważa, że dzisiejsza polityka pod kuratelą partyjnych central jest dobra. Ja odwrotnie. W polityce potrzeba więcej przekonań i odpowiedzialności osobistej. Partie pozbawione kontroli społecznej są w stanie podejmować działania tak sprzeczne ze swoimi deklaracjami politycznymi, jak np. przyjęcie traktatu lizbońskiego. Przecież PiS i PO zrobiły to dokładnie wbrew zobowiązaniom społecznym obu tych partii. I ten model polityczny trzeba zmienić. Jestem zwolennikiem aktywnej polskiej polityki europejskiej, a zwłaszcza polityki praw człowieka. I to zawsze nas różniło. Kiedy przeforsowałem w Sejmie uchwałę o odrzuceniu przez Polskę tzw. polityki walki z homofobią w Europie (bo moralna dezaprobata homoseksualizmu nie jest żadną fobią), premier Kaczyński był temu zdecydowanie przeciwny, protestował publicznie na łamach „Gazety Polskiej” mówiąc, że nie zgadza się na pouczanie UE.
Dobrze, ale jest 4 lipca, II tura, komu udzieli Pan poparcia? – W II turze powinniśmy na prawicy głosować razem, mimo różnic.
Nie można tak od razu 20 czerwca? – Nie warto. Jeden z kandydatów na prawo od centrum i tak będzie w drugiej turze. Teraz mamy wybór. Wielu polityków radykalnej i liberalnej centroprawicy bardzo chętnie odwołuje się do poparcia opinii chrześcijańskiej, natomiast nie chce podejmować spraw, do których to poparcie zobowiązuje.
Co mówił Komorowski o powodzi 13 lat temu Przypominamy wypowiedź Bronisława Komorowskiego, wówczas posła Koła Konserwatywno-Ludowego, z 16 lipca 1997 r. Komorowski miał wówczas zupełnie inne zdanie na temat tego, jak powinna wyglądać reakcja na skutki powodzi. 2 kadencja, 111 posiedzenie, 1 dzień (16.07.1997) Poseł Bronisław Komorowski: [...] Proszę Państwa! Państwo i władza państwowa czasami przeżywają bardzo trudne momenty. Państwo i władza państwowa sprawdzają się w obliczu zagrożeń i w stanach kryzysu. Państwo polskie poniosło klęskę, i to klęskę bardzo dotkliwą. Powoływanie się na bohaterstwo i zasługi uczestników biorących udział w akcji przeciwpowodziowej nie może przesłonić ujawnionej słabości państwa. Żołnierze, policja, strażacy, którzy z ogromnym poświęceniem biorą udział w tej batalii, zgodnie ze starym porzekadłem żołnierskim mają prawo przynajmniej do jednego – mają prawo być dobrze dowodzeni i mieć poczucie, że uczestniczą w akcji sensownej, mającej choć cień szansy na sukces. Takiego przekonania ci uczestnicy, wedle mojej wiedzy, nie mieli nawet prawa mieć. [...] W związku z tym Koło Konserwatywno-Ludowe wnosi o powołanie komisji nadzwyczajnej do zbadania działalności organów państwa odpowiedzialnych za akcję antypowodziową na południu Polski. I naprawdę nie chodzi o to, żeby kogokolwiek stawiać pod pręgierzem. Chodzi o to, aby rzetelnie, w oderwaniu od batalii politycznej, a parlament taką szansę czasami stwarza, spróbować zbadać, gdzie zostały popełnione błędy i co zrobić, aby tych błędów w przyszłości uniknąć. A że można było uniknąć, są na to dowody. [...] Padało tutaj pytanie o stan wyjątkowy. Nie jestem entuzjastą żadnych stanów wyjątkowych, ale odnoszę wrażenie, że istniał nieuzasadniony lęk przed użyciem istniejących instrumentów prawnych ze strony koalicji rządzącej. Być może są to kompleksy stanu wojennego. W moim przekonaniu, jeśli istnieją instrumenty prawne, które stwarzają przynajmniej szansę na to, że ludzie będą się czuli zabezpieczeni, że ktoś w sposób nadzwyczajny działa, a tego oczekiwano w Polsce, to należało z takich instrumentów skorzystać. Jeśli na dodatek stwarzają one realną szansę skuteczniejszego zarządzania niektórymi obszarami, tym bardziej należało z tego skorzystać. Nie wolno się bać prawa stworzonego w innych warunkach politycznych, do innych spraw powołanego – i diabeł może nosić cegłę na budowę kościoła. W moim przekonaniu nawet wprowadzenie godziny policyjnej mogło uchronić obszary objęte ewakuacją przed grabieżą, przed szabrunkiem. [...] Zastanawiałem się także, skąd się bierze taka niechęć do przepisów stanu wyjątkowego. Myślę, że to jest trochę tak, że z przepisów stanu wyjątkowego na pewno by wynikało jedno: wzięcie pełnej odpowiedzialności przez administrację państwową, rząd za to, co się dzieje na terenach objętych klęską powodzi. (wg, Niezależna.pl / źródło: sejm.gov.pl)
Główny Inspektor Sanitarny wojska chce zniszczyć dowody katastrofy pod Smoleńskiem – rzeczy ofiar do utylizacji 68 worków z rzeczami ofiar może posłużyć jako dowód w sprawie Katastrofy pod Smoleńskiem. Sąd wojskowy nie zgodził się na zniszczenie rzeczy uznając, że nie stanowią one zagrożenia dla powszechnego bezpieczeństwa obywateli. Co ciekawe sąd wojskowy odrzucił wniosek prokuratury wojskowej, która poniosła spektakularną porażkę – wygląda na to, że sama prokuratura dąży do zniszczenia dowodów. Lecz prokuraturze przychodzi z odsieczą Główny Inspektor Sanitarny Wojska Polskiego – płk. Tadeusz Nierebiński. Inspektor rzuca na szalę swój autorytet twierdząc, że ww. dowody zagrażają każdemu, kto się do nich dotknie, przeciwstawiając się jednoznacznej i nie budzącej wątpliwości decyzji sądu. Czy Nierebiński ma do tego prawo? Myślę, że nie. Chyba, że jest solidnie kryty.
W przeciwnym wypadku nie widzę możliwości przeciwstawienia się decyzji sądu bez narażenia się na poważne konsekwencje karne. Inspektor może apelować w sprawie zmiany wyroku, ale nie może tak po prostu zniszczyć dowodów w piecu krematoryjnym. “Układ”, który dąży do zatuszowania sprawy popełnia moim zdaniem błąd – trzeba było spokojnie złożyć apelację i trzymać rzeczy pod kluczem, zyskaliby kilka tygodni zanim rozprawa apelacyjna by się odbyła. Tym czasem udowadniają, że bardzo się im spieszy z pewnymi działaniami. W ogóle argumentacja Pana Pułkownika zalatuje amatorszczyzną – co robił Pan przez 20 lat, że wciska nam Pan teraz kit prosto w oczy? Powoływanie się na wieloletni staż pracy w zakładzie epidemiologii po to, aby stwierdzić, że 68 plastykowych worków stanowi zagrożenie dla ludzi nie świadczy dobrze o człowieku pełniącym tak odpowiedzialne obowiązki. Ludzkich szczątków zmieszanych z ubraniami przestraszyć się mógłby, co najwyżej, student pierwszego roku medycyny, który zajęcia w prosektorium ma jeszcze przed sobą. Ale nie Główny Inspektor Sanitarny. Jest takie urządzenie, które nazywa się lodówka. Pierwszą mechaniczną lodówkę zbudował w 1914 roku Florence Parpart. Czy inspektor ds. epidemiologicznych nie ma u siebie porządnej chłodni? Czy laboranci nie są wyposażeni w specjalne kombinezony, rękawice, maski na twarz chroniące przed zakażeniem? Żyjemy w XXI wieku czy mam źle ustawiony kalendarz? A może stan wojskowego laboratorium sanitarnego urąga wszelkim współczesnym standardom, natomiast personel nie posiada umiejętności do wykonywania swojej pracy, tak mamy myśleć? Specjaliści medycyny sądowej badają zwłoki, które uległy znaczącemu rozkładowi i leżały w wodzie lub w ziemi o wiele dłużej, niż rzeczy ofiar ze Smoleńska leżały w plastykowym worku. Po raz kolejny polscy urzędnicy wciskają nam ciemnotę.
Złoża gazu jak stragan z pietruszką Kto znajdzie gaz w łupkach, ten na nim zarobi Firmy poszukujące gazu łupkowego będą mogły eksploatować jego złoża bez konieczności występowania o przyznanie koncesji wydobywczej. Taką możliwość przewiduje przyjęta przez komisję nadzwyczajną rządowa nowelizacja Prawa geologicznego i górniczego - dowiedział się "Nasz Dziennik". Będzie jedna koncesja - poszukiwawcza, a po niej prawo do wydobycia będzie inwestorowi przysługiwać bez przetargu. To znaczy, że cenę za eksploatację gazu podyktują nam koncerny mające technologie i większość koncesji - ostrzegają eksperci. - Dotąd koncesje były dwustopniowe - na poszukiwanie i na wydobycie. Otrzymanie tej pierwszej nie gwarantowało, że firma, która znalazła i udokumentowała złoża, otrzyma prawo do ich eksploatacji. O tym przesądzał przetarg - mówi Przemysław Wipler, były dyrektor Departamentu Dywersyfikacji Dostaw Nośników Energii w Ministerstwie Gospodarki za rządów PiS. - W nowej ustawie ma się to zmienić. Proces koncesyjny będzie jednoetapowy: kto otrzyma koncesję poszukiwawczą, ma w kieszeni prawo wydobywania - podkreśla. - Oznacza to, że firma, która otrzyma koncesję na poszukiwania, de facto dyktować będzie warunki eksploatacji bez konieczności udziału w przetargu na koncesję wydobywczą - wyjaśnia prof. Jan Szyszko, minister środowiska w rządzie PiS. - Opłaty eksploatacyjne są minimalne. Ustawę przygotowano w czasach, gdy nikt nie myślał o gazie z łupków - dodaje. We wszystkich cywilizowanych krajach przetarg na koncesję wydobywczą jest sposobem na uzyskanie od inwestora najlepszych dla danego państwa warunków eksploatowania jego bogactw naturalnych. Inwestor znalazł gaz, wie, ile go jest, orientuje się, jakie będą koszty wydobycia i na jakie zyski może liczyć; wtedy przychodzi pora, by podzielił się z właścicielem złóż, tj. państwem i jego obywatelami. W koncesji ustala się m.in. obowiązek eksploatacji (aby inwestor nie zamroził złóż), wysokość i zasady indeksacji opłat za licencję i eksploatowany surowiec, czasokres eksploatacji, obowiązki związane z ochroną środowiska i likwidacją szkód, wysokość podatku od kopalin - dla podkreślenia, że cały czas pozostają one własnością narodową. Tylko kraje postkolonialne, rządzone przez skorumpowanych kacyków, oddają swoje złoża za darmo. - Regułą jest, że firma prowadząca badania otrzymuje zwrot kosztów oraz premię za odkrycie i udokumentowanie złóż, ale żeby z góry dawać jej prawo eksploatacji - to za wiele. Jeśli obiecuje się przed wbiciem wiertła - trzeba obiecywać bardzo dużo, a potem nie można już tego zmienić - mówi Wipler. - A tu nie chodzi o pietruszkę, ale o naprawdę "dużą forsę" - dodaje. Jeśli urzędnicy oddadzą prawo do eksploatacji zbyt tanio - późniejsza zmiana warunków nie wchodzi w grę, ponieważ zagranicznych inwestorów chronią konwencje dwustronne o wzajemnej ochronie inwestycji (tzw. umowy BIT). Wymówienie koncesji, podniesienie opłat lub podatków czy jakiekolwiek pogorszenie warunków traktowane będzie, w myśl prawa międzynarodowego, jako "wywłaszczenie" i narazi budżet państwa na niewyobrażalne kwoty odszkodowań przed międzynarodowymi trybunałami arbitrażowymi BIT. Przypomnijmy kilkudziesięciomiliardowe odszkodowanie, jakiego - właśnie na podstawie umowy BIT - domagała się od Polski holenderska spółka Eureko za rzekome "wywłaszczenie" z inwestycji w PZU. - Po 1989 r. Polska nie zbudowała efektywnego systemu nadzoru właścicielskiego nad zasobami naturalnymi - twierdzi Wipler. Przeniesienie nadzoru z Ministerstwa Skarbu Państwa do Ministerstwa Środowiska za czasów koalicji Unii Wolności - Akcji Wyborczej "Solidarność" wcale nie poprawiło sytuacji. - Prawo geologiczne i górnicze w tym kształcie w ogóle nie zabezpiecza polskich interesów związanych z eksploatacją złóż. Można wręcz odnieść wrażenie, że państwo wycofuje się z kontrolowania narodowych zasobów, jakby nie istniały - podkreśla prof. Szyszko. Przypomina jednocześnie, że za rządów PiS przygotowany został projekt ustawy Prawo geologiczne i górnicze oraz ustawa o służbie geologicznej, swego rodzaju "geologicznej policji", ale rząd PO - PSL z nich zrezygnował. Nowe Prawo geologiczne i górnicze wprowadza ułatwienia dla inwestorów - upraszcza procedury, znosi obowiązki, gwarantuje prawa, marginalnie zaś traktuje podstawowe prawo właściciela kopalin, Skarbu Państwa, do czerpania godziwych korzyści ze złóż. Wkrótce wystarczy podpis urzędnika, by na dziesiątki lat pozbawić państwo pożytków z własnych zasobów naturalnych. To kolejny świadomy krok do przekazania faktycznej własności kopalin w ręce inwestorów - pierwszy miał miejsce w początkach transformacji, gdy wbrew protestom świata nauki usunięto z Konstytucji pojęcie "ogólnonarodowej własności zasobów naturalnych". Wniosek o odrzucenie ustawy w pierwszym czytaniu przepadł w głosowaniu w Sejmie.
Zmiana gazowej mapy Zasoby gazu łupkowego w naszym kraju szacowane są na co najmniej 1,4 bln m sześc., a nawet do 3 bln m sześciennych. Ile go rzeczywiście kryją ilaste skały - dowiemy się, gdy koncesjonariusze zakończą badania. Resort środowiska wydał już ok. 60 koncesji na poszukiwania gazu łupkowego. Na "pola gazowe" ciągnące się od Pomorza ku Podkarpaciu i w okolicy Wrocławia ruszyły amerykańskie koncerny, wśród nich potentat na amerykańskim rynku shale gas - Exxon Mobil, który kilka lat temu nabył za grube miliardy dolarów firmę mającą licencję na technologię pozyskiwania gazu z łupków. - Dzięki tej innowacyjnej metodzie gaz łupkowy pokrywa dziś 30 proc. zapotrzebowania amerykańskiego rynku, a terminale LNG (gazu skroplonego) na wschodnim wybrzeżu stoją puste - zauważa Przemysław Wipler. Po co transportować gaz tysiące mil, gdy można go mieć na miejscu? Stany Zjednoczone z importera gazu stały się krajem samowystarczalnym, a w perspektywie chcą zostać eksporterem. Eksperci szacują, że wkrótce gaz ze źródeł niekonwencjonalnych zaspokoi 60 proc. zapotrzebowania tamtejszego rynku. Amerykański shale gas zachwiał rynkiem energii i planami największych potentatów gazowych, przede wszystkim Gazpromu. Przedstawiciele rosyjskiej spółki przyznają, że wzrost wydobycia gazu z niekonwencjonalnych złóż w USA zagraża jego strategicznym projektom zagospodarowania złoża Sztokman na Morzu Barentsa, które miało dostarczać gaz na rynek amerykański i kanadyjski. Z kolei uruchomienie polskich złóż grozi tym, że nierentowna może się okazać także budowa Gazociągu Północnego na dnie Bałtyku. Gaz rosyjski będzie po prostu za drogi. Już obecnie gaz rosyjski z kontraktów długoterminowych przegrywa z oferowanym na światowych rynkach. Z rocznego raportu Gazpromu wynika, że w ubiegłym roku eksport rosyjskiego gazu zmniejszył się o 11,4 proc., a wpływy z eksportu spadły o ponad 20 mld USD
Kto na tym zarobi? Koncesje na poszukiwanie gazu łupkowego w Polsce zgarnęły głównie firmy amerykańskie. Prócz Exxon Mobil na pola ruszyli tacy giganci, jak Chevton, ConocoPhillips, Maraton Oil Corp. Są wśród koncesjonariuszy także mniejsze firmy zagraniczne - Aurelian, BNK Petroleum, San Carlo, LNG Energy, 3 Legs, które wchodzą w kooperację z pierwszą czwórką. O współpracy z Amerykanami myśli też nasze PGNiG, który posiada 11 koncesji poszukiwawczych (nie tych najlepszych, bo zaspało), i rozważa wystąpienie o dalsze. O siedem koncesji wystąpił też PKN Orlen. Jeśli wszystko pójdzie dobrze - wydobycie gazu łupkowego rozpocznie się od 2020 roku. Z analizy opublikowanej przez "The Economist" wynika, że rząd polski przyznaje licencje po stawkach wielokrotnie niższych niż na świecie. W rezultacie otrzymamy tytułem opłaty licencyjnej najwyżej 1 procent wartości przychodów z wydobycia gazu, podczas gdy w USA stawka ta wynosi 20 procent. Małgorzata Goss
Klich potrzebny rosyjskim mediom Edmund Klich w "Rz": Piloci zlekceważyli wszystkie ostrzeżenia wysyłane przez automatykę samolotu i podjęli nadmierne ryzyko. Dlaczego? Tak są wyszkoleni. Tomasz Hypki: Załoga tupolewa popełniła identyczne błędy jak załoga podczas wypadku w Mirosławcu. Najgorsze, że nikt z tych katastrof nie wyciąga wniosków. TVN 24:"Śmiertelnym lądowaniem dowodził dowódca Sił Powietrznych Polski" - pisze rosyjski dziennik "Izwiestia". Komentuje w ten sposób obecność generała Andrzeja Błasika w kabinie pilotów w końcowej fazie lotu prezydenckiego samolotu 10 kwietnia. "Komsomolskaja Prawda" sugeruje nawet, że to sam gen. Błasik siedział za sterami samolotu. (...) Z kolei "Moskowskij Komsomolec" interpretuje wypowiedź Klicha jako "pośrednie potwierdzenie, że załoga polskiego samolotu, który rozbił się pod Smoleńskiem, znajdowała się pod psychologiczną presją, co mogło stać się przyczyną katastrofy". Dziennik tytułuje swój materiał: "Polacy dopuścili do presji wobec pilotów". To już nie mamy czego wyjaśniać. Dzięki wypowiedziom Klicha wiemy, kto doprowadził do tragedii, mimo że śledztwa polskie i rosyjskie nadal podobno trwają. A z kolei rosyjskie media, na pasku Kremla, posługują się jego niedopowiedzeniami w kolejnych wywiadach, by zrzucić odpowiedzialność za cokolwiek z własnego kraju. Pozostaje jeszcze pytanie czy Błasik naciskał na pilotów na polecenie Lecha Kaczyńskiego albo sam nie usiadł za sterami. Po rozmowie Prezydenta z bratem, 20 min. przed tragedią, dodajmy. A mimo wszystko wątpliwości się pojawiają, szczególnie po lekturze raportu MAK. MAK: W procesie przygotowania przedstartowego załoga otrzymała za pokwitowaniem dane meteorologiczne, które obejmowały faktyczną pogodę oraz prognozę dla lotniska odlotu, lotnisk zapasowych, a także prognozę pogody na trasie lotu. Faktycznych danych pogodowych i prognozy dla docelowego lotniska Smoleńsk Siewiernyj załoga nie miała. Dlaczego załoga Tu-154M nie miała "faktycznych danych pogodowych"? Kto powinien pilotów poinformować i dlaczego tego nie zrobił? MAK: 25 marca 2010 roku zostało przeprowadzone lotnicze sprawdzenie wszystkich środków i systemów lotniska. Na podstawie wyników sprawdzenia sformułowano ogólny wniosek, iż parametry i dokładnościowe charakterystyki radiolokatora lądowania, dalszej i bliższej radiolatarni naprowadzającej z markerami, wyposażenia sygnalizacyjno-świetlnego i radiostacji odpowiadają wymaganiom lotnictwapaństwowego Rosji inadają się do zabezpieczenia lotów.
Kilka tygodni temu "Rz" informowała o niestandardowym rozkładzie radiolatarni naprowadzających samoloty. Standardowo bliższa radiolatarnia ma znajdować się 1 km od początku pasa startowego, druga - 4 km. Tymczasem od strony, którą leciał Tupolew, ta druga znajdowała się w odległości 6 km. Jeżeli pilot tego nie wiedział, to być może tłumaczyłoby zniżanie samolotu już kilka kilometrów nad ziemią. W każdym razie, jeśli rozkład tych punktów jest niestandardowy - dlaczego MAK o tym nie informuje? MAK: 5 kwietnia 2010 roku został zatwierdzony akt przeglądu technicznego lotniska Smoleńsk Siewiernyj dla przyjmowania specjalnych rejsów. Ogólny wniosek: Lotnisko jest gotowe do przyjmowania specjalnych rejsów przy ustalonym minimum pogody. Nie będę ukrywał - nie latam samolotami. Natomiast widziałem zdjęcia nawierzchni pasa startowego lotniska i wyglądała porównywalnie ze stanem asfaltu na pierwszym-lepszym boisku szkolnym. MAK:10 kwietnia 2010 r. zgodnie z raportem odpowiedniego specjalisty, w okresie od godziny 7.00 do godziny 8.00, przy przeprowadzeniu przedlotowej kontroli wyposażenia świetlno-technicznego było ono sprawne i zdolne do pracy. Bezpośrednio po katastrofie Tu-154 skontrolowanie sprawności wyposażenia świetlno-technicznego nie było możliwe z uwagi na dużą intensywność lotów do godziny 5.00 11 kwietnia 2010 r. Żadne zastrzeżenia wobec działania wyposażenia świetlno-technicznego ze strony załóg samolotów przylatujących na lotnisko 10 i 11 kwietnia do Komisji Technicznej nie wpłynęły. To znaczy, że żarówki na lotnisku nie były wkręcane przez milicjantów, a zdjęcia zostały podrobione? Czy może po prostu je czyszczono? Oczywiste zaniedbanie, które nie znalazło się w raporcie. Inna sprawa czy nawet te lampki pomogłyby załodze w tych warunkach i przy okolicznościach, których możemy tylko domniemywać, wylądować. MAK: Na około 11 minut przed katastrofą załoga Jak-40 poinformowała, iż załoga rosyjskiego Il-76 wykonała dwa podejścia do lądowania i odleciała na lotnisko zapasowe. Interesuje mnie, dlaczego polscy jak i rosyjscy śledczy już nie zajmują się lotem Il-76? Pojawiały się sugestie, że to właśnie ten samolot mógł przeszkodzić załodze Tupolewa w bezpiecznym lądowaniu. Nikt nie wyjaśnił dotąd co skłoniło do zamknięcia tego wątku w śledztwie. Jak widać, pytań jest wiele a z raportu MAK wcale nie wynika jednoznacznie, że to piloci są winni. Tymczasem w mediach polskich odbywa się od kilku dni swoisty lincz na pilotach i generale Błasiku. Mało kto pyta, dlaczego szef kontroli lotów w Smoleńsku 3 dni po zajściu odszedł na emeryturę? Dlaczego ktoś z wieży kontrolnej zaraz po katastrofie miał powiedzieć świadkowi, że samolot odleciał na drugie lotnisko? Czy to Edmund Klich na prośbę Morozowa zaproponował polskiemu rządowi śledztwo w oparciu o konwencję chicagowską, a nie korzystniejszą dla nas umowę polsko-rosyjską z początku lat '90? To wszystko układa się powoli w jeden ciąg. Pytanie czy przed wyborami ktoś wreszcie krzyknie: Prezydent naciskał! Wielu by zapewne chciało. Już teraz wypada współczuć rodzinom pilotów i gen. Błasika. GW1990
Pieniądz rządzi światem - Na marginesie zamachu Często powiadamy, że Pieniądz rządzi światem, ale czy zastanawiamy się co tak naprawdę należy przez to rozumieć. Tak czysto praktycznie rządy pieniądza, a właściwie ludzi ściśle z nim związanych, „robiących w finansach” przejawiają się od czasu do czasu w sposób bardzo dotkliwy. Chociaż może nie dla wszystkich tak oczywisty. Krótki filmik przypomina nam, a właściwie uświadamia, że kilku prezydentów USA zginęło tylko dlatego, iż narazili się bankierom. Zastanawiając się nad tym, kto i z jakiego powodu mógł być zainteresowany „zorganizowaniem” smoleńskiej katastrofy, trzeba pomyśleć też o jednej z ofiar mało wspominanej, o osobie Prezesa NBP, o Sławomirze Skrzypku. Jak czytamy na stronie money.pl „NBP już na początku marca br. sygnalizował, że uważa odnowienie elastycznej linii kredytowej (tzw. FCL) za niepotrzebne. Jednakże przedstawiciele Ministerstwa Finansów zapowiadali podjęcie rozmów z MFW w sprawie przedłużenia linii kredytowej. NBP zadeklarował przy tym, że jest gotowy do zasilenia MFW w ramach pożyczki bilateralnej. Możliwe to będzie po podpisaniu porozumienia dotyczącego warunków finansowania oraz wzajemnych relacji i rozliczeń pomiędzy rządem RP a Narodowym Bankiem Polskim.” Pamiętajmy, że zarabia ten, który udziela kredytu. A więc prezes Skrzypek, chciał zarabiać na MFW udzielając mu pożyczki. Nie chciał, aby MFW zarabiał na nas. Rzeczpospolita tekst o nim tytułuje wręcz „Niepokorny prezes” Czytamy tam między innymi, że: „W tygodniach poprzedzających tragiczną śmierć zaangażował się w - jak się okazuje - swoją ostatnią bitwę - z Międzynarodowym Funduszem Walutowym w sprawie wyliczania zysku NBP, który rząd chciał wykorzystać na zmniejszenie deficytu budżetowego. Agencje przypominają transmitowaną na żywo 31 marca konferencję prasową zmarłego tragicznie prezesa i Anny Zielińskiej-Głębockiej z Rady Polityki Pieniężnej, podczas której prezes NBP napisał na kartce „ Nie mówi pani prawdy”. Zielińska-Głębocka przeczytała notkę prezesa dziennikarzom. Chodziło o nowe zasady wyliczenia zysku banku centralnego. Sławomir Skrzypek kwestionował wówczas między innymi fakt, że RPP chciała wprowadzić zmiany wstecznie od 2009 roku, nie czekając przy tym na opinię Europejskiego Banku Centralnego.” Możemy tam znaleźć i inne informacje o dokonaniach prezesa w obronie naszych kieszeni, przed międzynarodową finansjerą: „Sławomir Skrzypek był również zdania, że Polska nie powinna spieszyć się zbytnio z przyjmowaniem euro. A w każdym razie zrobić to w momencie, kiedy wprowadzenie wspólnej waluty będzie wiązało się z oczywistymi korzyściami dla naszego kraju. Portal internetowy Infowars pisze wręcz, że zmarły prezes chciał opóźnić, jak jest to tylko możliwe wejście Polski do eurolandu, który jest kontrolowany przez globalnych bankierów. „Polityka pieniężna chroniąca polską gospodarkę jest przeciwstawiana temu, co robią zwolennicy osłabienia gospodarki poszczególnych krajów, ich eksportu i bazy przemysłowej. To z kolei pogłębia ich zadłużenie, co z kolei doprowadza do narzucenia zasad promowanych przez MFW i UE” - czytamy w Infowars.” To nie wszystko czym prezes NBP śmiał się narazić finansjerze. Decyzja o zmianie kursu złotego, podjęta w Warszawie może zmienić –zdaniem niektórych analityków- zasady gry całej strefy euro i krajów z nią sąsiadujących. Oczywiście znowu na niekorzyść tych, którym już się wydawało, że gąska gotowa jest do schrupania. Okazuje się, że może ona jeszcze zerwać się i uciec. „Piątkowy „Financial Times” również sugeruje, że polska decyzja o osłabieniu złotego może skłonić także inne kraje regionu do podjęcia podobnej decyzji. Cytowany przez „FT” Martin Blum z Ithuba Capital uważa, że banki centralne Europy Środkowej i Wschodniej jeśli nie zarzucają, to w każdym razie dokonują głębokich zmian polityki płynnego kursu walutowego na rzecz modelu azjatyckiego charakteryzującego się podejściem interwencjonistycznym ukierunkowanym na podtrzymanie rosnącego eksportu i gromadzenia rezerw walutowych. Zdaniem Bluma dewaluacja złotego może spowodować w innych krajach decyzje hamujące aprecjację ich walut. Taka drastyczna zmiana strategii będzie miała nie tylko konsekwencje dla rynków walutowych w Europie Środkowej i Wschodniej, ale i dla rynków obligacji rządowych. To z kolei stworzy presję konkurencyjną na kraje peryferyjne strefy euro. Krótko mówiąc, nie można wykluczyć, że interwencja Narodowego Banku Polskiego zmienia zasady gry nie tylko dla Polski, ale i dla całego regionu - podkreśla rozmówca „FT”.” Czy wziąwszy pod uwagę wszystkie te posunięcia możemy mieć jeszcze jakieś wątpliwości, czego prezesowi Narodowego Banku Polskiego życzyli tamci panowie? Oczywiście wiedzy na ten temat, co i dlaczego się stało mieć nie będziemy, ale skoro już jesteśmy skazani na domysły, to domyślajmy się. Możemy też wspominać: Że za rządów Lecha Kaczyńskiego mieliśmy też prezesa NBP, który rzeczywiście uczciwie starał się o dobro Polski, czyli o zawartość naszych portfeli, bo tak naprawdę, to kraj jest bogaty wtedy, gdy bogaci są jego obywatele. Jacek Bezeg
Prawie perfekcyjna robota CIA i Mosadu? Bardzo interesujący tekst wkleił miły i sympatyczny rusofob prof. Dakowski:
http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=2018&Itemid=100
Przy czym nie zauważył on, że tekst ten kompletnie zaprzecza “dymiącemu naganowi” w ręku Putina, jaki od tygodni lansuje pan profesor. Z tekstu wynika jednoznacznie, że za zamachem stoi żydowska lichwa z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Szefa NBP walnęli za psucie im interesów, a Lecha Kaczyńskiego za to, że takiego “szkodnika” zarekomendował na to stanowisko. Przy czym zorganizowali to tak perfekcyjnie, że wszystko wskazuje na robotę Ruskich na czele z KGB-owcem Putinem.
CIA i Mosad przegoniły już, jak widać, KGB w sztuce prowokacji! Zapewne Kaczyński nr. 2, który najprawdopodobniej zostanie nowym tytularnym nadzorcą polskiego baraku Unii, lekcję zrozumiał. Może udawać on troskę o interesy polskie, ale nie szkodząc interesom żydowskiej sitwy finansowej kontrolującej wszystkie międzynarodowe instytucje związane z pieniędzmi i lichwą. Wyjaśniałoby to także, dlaczego do Smoleńska Lech Kaczyński leciał 10 a nie 13 kwietnia. Pisałem już o tym poprzednio w tekście:
http://fronda.pl/andrzej_szubert/blog/a_jednak_zamach
Cytuję: Naczelny Rabin Polski Michael Schudrich napisał specjalnie dla The Jewish Week artykuł pt. “Straciliśmy przyjaciela”.
http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2548
W tekście tym jest napisane: “Dwa lata temu, w czasie wizyty w Katyniu, obydwaj modliliśmy się przed tablica upamiętniającą rabina Barucha Sternberga, głównego rabina Wojska Polskiego, który został zamordowany w Katyniu wraz z setkami żydowskich żołnierzy. Ocenia się, że około 10% zamordowanych w Katyniu polskich żołnierzy stanowili Żydzi.”
W komentarzu od redakcji The Jewish Week jest napisane: “Na pokładzie pechowego samolotu miał być również Naczelny Rabin Polski Michael Schudrich oraz wielu działaczy żydowskiej społeczności. Jedynie z powodu Sabbath’u nie wsiedli do tego samolotu. Rabin Schudrich był od wielu lat zaprzyjaźniony z Lechem Kaczyńskim, jeszcze w czasie kiedy był on Prezydentem Warszawy. Prezydent Kaczyński systematycznie brał udział w uroczystościach z okazji świat w głównej synagodze stolicy, kilkanaście razy odwiedzał Izrael…”
Data obchodów w dniu 10 kwietnia była wybrana dowolnie. Likwidacja obozu w Kozielsku, z którego jeńców wywożono do zamordowania głównie w Katyniu, trwała od 3 kwietnia do 12 maja. Można było więc na obchody 70 rocznicy Katynia wybrać inną datę. Na przykład 13 kwietnia, kiedy to Niemcy w roku 1943 ogłosili odkrycie grobów katyńskich. Tym bardziej, że sejm w 2007 roku ustanowił dzień 13 kwietnia dniem Katynia. Dlaczego nie leciano więc 13 a już 10 kwietnia. Dziwi bowiem jedna rzecz. Otoczenie prezydenta znało jego słabość do Żydów. Wiedziało też, że dwa lata wcześniej prezydent był w Katyniu razem z naczelnym rabinem. Można by się więc spodziewać, że na okrągłą 70 rocznicę zbrodni tym bardziej naczelny rabin i “wielu działaczy żydowskiej społeczności” chcieliby razem z ich przyjacielem, polskim prezydentem, uczcić ofiary w Katyniu (ze względu na owe ok. 10% żołnierzy, jakich stanowili Żydzi). Jest też raczej pewne, że prezydent i jego otoczenie znało zwyczaje prezydenckich żydowskich przyjaciół i wiedziało, że w szabat takiej uroczystości nie powinno się organizować, jeśli chce się, aby żydowscy przyjaciele prezydenta wzięli w niej udział. A jednak uroczystość zaplanowano na sobotę 10 kwietnia! A nie na 13 kwietnia – dzień Katynia! CZYŻBY O TO WŁAŚNIE CHODZIŁO ? ABY OSZCZĘDZIĆ W “KATASTROFIE” ŻYDÓW? I dlatego datę 10 kwietnia ktoś Kaczyńskiemu “podpowiedział” i do tej daty go przekonał? A wtedy żydowscy przyjaciele prezydenta mieli wygodną wymówkę – szabat! Nie możemy lecieć! Czy jest to tylko niepoważna teoria spiskowa? Taka sama jak ta, że 11/9 pracujący w WTC Żydzi wzięli sobie “przypadkowo” wolne czy też pojechali na wycieczkę i dlatego tak mało ich wtedy zginęło (zginęli tylko ci, których nie ostrzeżono???).” Koniec cytatu. Powoli mgła wisząca nad tajemnicą zamachu w Smoleńsku zaczyna się rozpraszać! Andrzej Szubert
Polityka globalna Z artykułem p. Szuberta mogę nie zgadzać się w jednym-dwu drobiazgach, ale pod jego ogólną wymową podpisuję się obiema rękami. – admin Trudno jest ocenić aktualny stan realizacji narzucania światu rządów NWO z powodu strzępów informacji, jakie z tego środowiska wydostają się na zewnątrz. Ponadto, jak się wydaje, także w tym gronie trwa walka o wpływy i pozycje pomiędzy klanami najpotężniejszych bankierów. Nie można też pomijać znaczenia polityków Izraela i Mossadu. Wiadome jest, że chcą oni narzucić światu ichni porządek – władzą totalitaną. Towarzyszyć temu będzie “depopulacja” przy pomocy takich narzędzi jak Codex Alimentarius, GMO, chemtrails, szkodliwe szczepionki, sztucznie wywoływane pandemie, głód, wojny i katastrofy naturalne wywoływane bronią skalarną. Ci co przeżyją, zostaną zachipowani. Obecnie najtrudniejsze jest dla kompleksu J pokonanie Rosji, która ze względu na potencjał nuklearny jest zbyt niebezpieczna do próby jej podbicia militarnego. Sankcje ekonomiczne też niczego nie dadzą, ponieważ Rosja jest gospodarczo jako tako samowystarczalna. Dlatego trwają próby wciągnięcia Rosji w gospodarcze układy, aby ją stopniowo ekonomicznie infiltrować i podporządkować. Czołowe państwo UE (będącej etapem przejściowym do NWO), Niemcy, nie konkurują z USA, jak to wmawia opinii publicznej propaganda wielu komentatorów i publicystów, w tym S. Michalkiewicz. Merkel i Obamę, a wcześniej Busha wykreował kompleks J będący “ojcem chrzestnym” Bilderberga i Komisji Trójstronnej. Politycy to marionetki odgrywające wcześniej ustalony scenariusz. Za czasów Busha, Rosję traktowano metodą kija (Bush) i marchewki (Merkel). Bush straszył Rosję “tarczą”, a Merkel (a wcześniej Schröder) wciągali Rosję do gospodarczej współpracy. Zamiar jest taki, aby w ramach tej współpracy jak najwięcej zachodnich żydowskich firm będących agenturą kompleksu J wsunęło się do Rosji. Przy czym kompleks J chce doprowadzić w Rosji do takiej sytuacji jak w USA – banki i oligarchia przemysłowa mają rządzić polityką. A na to Putin sobie nie pozwala. Współpraca – owszem, ale jak jakiś miliarder zacznie pchać się do polityki i próbować rządzić (jak to zrobił Chodorkowski), to ląduje on w obozie pracy. A to żydowskim bankierom śmierdzi, bo oni chcą rządzić, także Rosją, po swojemu. Nie ma pewności, dlaczego USA zmieniło niedawno taktykę wobec Rosji i zrezygnowało z “tarczy” – być może, aby osiągnąć ustępstwa Rosji w sprawie szykowanej przez Izrael agresji na Iran i prawdopodobnej agresji USA na Koreę Płn. [Być może też wpłynęło na to zdecydowane "niet" Rosjan. Amerykanie są odważni tylko wobec słabszych, Rosji za bardzo nie podskakują. - admin] Rosja jest, jak już wspomniałem, główną przeszkodą dla ideologów NWO – kompleksu J ze względu na jej potencjał atomowy. A Putin i Cerkiew nie dają się kompleksowi J podporządkować. Cała ta gra – wciąganie w układy gospodarcze i straszenie z drugiej strony “tarczą” to gra taktyczna – przechytrzyć Putina i wprowadzić w Rosji dyktat żydowskiej oligarchii finansowej i jej bandyckie porządki. Europie przypadnie ostatecznie rola jednej z prowincji światowego imperium banksterów. Pomiędzy ważniejszymi krajami Europy toczy się konkurencja o to, kto będzie pełnił funkcję nadzorcy z łaski kompleksu J. Bliskie kontakty Niemiec z Rosją to taktyka NWO. Putin doskonale wie, co jest grane. Przecież Niemcy nie uzależniałyby się tak beznadziejnie od rosyjskiego gazu, jak to dzieje się obecnie. Kanclerzyca Merkel też to uzależnienie Niemiec od Rosji widzi, ale nie może się jej mocodawcom sprzeciwić. Bo albo wykonuje polecenia ideologów NWO – a więc wciąganie Rosji w kontakty gospodarcze za wszelką cenę, albo wylatuje. Zastąpi ją wtedy ktoś posłuszniejszy. A sama Unia zaprasza już od dawna Putina do przyłączenia się do niej – ale na unijnych, żydowsko-banksterskich zasadach. Putin byłby chętny do bliskiej współpracy z Unią, ale na jego zasadach – współpraca tak – ale w Rosji rządzę ja, a nie kompleks J i banksterzy.
Sytuacja w Polsce U nas w polityce dominują żydofile z PiS i PO. Wspomagani Olechowskim, Pawlakiem i tzw. liberalnym lewactwem. Wszystko to jest agenturą Izraela, Waszyngtonu i Brukseli. Tropienie byłej agentury SB, zależnej od KGB to idiotyzm i odwracanie uwagi od spraw istotnych i od rzeczywistych zagrożeń. Po pierwsze, teczki SB lądowały i w Moskwie i w Berlinie (archiwum Stasi). Teczki berlińskie przejął Zachód i zna całą postsowiecką agenturę. Większość b. agentury SB już dawno się przewerbowała – służą Mossadowi, CIA i BND. Niedobitki postsowieckiej agentury nie mają znaczenia i wpływu – jak to sugeruje Michałkiewicz. Rosyjscy agenci muszą się ukrywać, żydowscy i amerykańscy agenci ich tropią i praktycznie rządzą w Polsce. Jeśli jakiś b. agent SB nie dał się przewerbować, ma ciężkie życie – tak było z abp Wielgusem. Nie został metropolitą, bo nie chciał służyć nowym mocodawcom. A przewerbowany dla Mossadu abp Kowalczyk został prymasem. W obecnej sytuacji zagrożone są ekspansją Niemiec Ziemie Zachodnie. Jak się nic nie zmieni, to za kilkanaście lat zrobią Niemcy, naturalnie jako nadzorcy prowincji europejskiej, “reformę” granic regionów. A wtedy pieniądze ze Śląska i Pomorza będą płynęły do żydowskiej kasy w Berlinie, a nie w Warszawie. Jedynie ucieczka z Unii i nawiązanie dobrych stosunków z Rosją, ale nie na zasadzie podległego jej wasala, a po prostu partnera, byłyby dobrą gwarancją dla Polski i jej granic. Naturalnie wcześniej trzeba banksterów, całą tę agenturę Izraela i USA, wywalić z Polski.
Zaślepiony katolicyzm jest koszmarnie niebezpieczny. Rydzyk to “ich” człowiek. Jest niebezpieczny, bo katolicy wierzą w niego jak w proroka. Jak Rydzyk powie – głosujcie na Kaczyńskiego, to tak zagłosują. To była sprytna gra, że Żydzi chcą Rydzyka niby zniszczyć, bo jest on niby antysemitą. Jak może być antysemitą ktoś, kto popiera PiS i Kaczyńskiego? PiS i Rydzyk to jeden kibuc, a PO i Wyborcza to drugi kibuc – z tej samej gminy. Wszystko dogadane u Sorosa i odgrywane na politycznej i medialnej scenie. A skoro Michałkiewicz u Rydzyka występuje, to albo jest kompletnie niezorientowany, co się w Polsce dzieje. Albo też jest ślepy, lub naiwny. Albo takie jest jego zadanie – odwracanie uwagi od stanu faktycznego domniemaną walką o wpływy w Polsce wywiadu niemieckiego i rosyjskiego. Co jest po prostu bzdurą. Polska jest zdominowana całkowicie wywiadem żydowskim (Mossad, CIA, BND). Osobiście mam zaufanie jedynie do tych polityków i publicystów, którzy chcą Polski bez banksterów, bez Brukseli, bez Kremla, bez obcych wojsk. Cały majątek, łącznie z bankami musi zostać przejęty przez Polskę. Odbudowa armii, ale na potrzeby obrony naszego kraju. Bliska współpraca z Białorusią i z Rosją. A resztę możemy dogadywać we własnym, polskim gronie. Ale dopiero wtedy, gdy wywalimy wszystkich Pełniących Obowiązki Polaków. Andrzej Szubert dla grypa666
27 maja 2010 A może czyste ręce powinny być dłuższe? Lysander Spooner, amerykański wolnorynkowiec, anarchoindywidualista, jeden z współzałożycieli libertarianizmu, napisał był w dziewiętnastym wieku:” Człowiek nie przestaje być niewolnikiem tylko dlatego, że raz na cztery lata może wybrać nowego pana”(!!!) I słuszna jego racja, tym bardziej, że w dziewiętnastym wieku, jeszcze nie było w Ameryce socjalizmu- w takim stopniu, w jakim jest dziś.. Ale była demokracja, więc socjalizm musi- wcześniej czy później - być.. A co dopiero można powiedzieć o Europie? Właśnie jesteśmy w fazie kolejnego wyboru naszego nadzorcy, zwanego prezydentem.. Oczekując z wielkim napięciem na wybór kolejnego kontynuatora, budowniczego socjalizmu, niepokojąc się czy mu się uda bez problemów poprowadzić nas w kierunku jedynej słusznej drogi- usłyszałem we wczorajszej audycji TVP INFO jakąś hałaśliwą kłótnię.. Dwóch przeciw jednemu- zagłuszali pana Wojciecha Łuczaka , człowieka nieźle zorientowanego w sprawach wojskowych.. W pierwszym momencie nie wiedziałem o co chodzi, bo byłem zajęty czym innym, ale jak kogoś biją, kto ma trochę oleju w głowie i nie boi się głosić prawdy- nadstawiam ucho.. Co chciał coś powiedzieć- to zaraz go zagłuszali. Widocznie był taki rozkaz! Ale, to po co zapraszali go do studia.? Chodziło o te kontenery, z którymi Amerykanie przyjechali do Polski, w ramach poprawy naszego bezpieczeństwa(???). Na kontenerach był napis ”empty”, co na język polski tłumaczy się jako ”pusty”(!!!) Na co nam potrzebne puste kontenery? No i w jakiej sprawie Amerykanie przyjechali do nas z pustymi kontenerami.(???). Będą szkolić naszych trzydziestu żołnierzy do obsługi „ Patriotów”, których na razie nie ma, ale będą.. Przyznam się państwu, że wobec nachalnej propagandy przelewającej się przez media od wielu miesięcy myślałem, że to Amerykanie mieli zainstalować całe to ustrojstwo za swoje pieniądze. A oni przyjechali nam coś znowu sprzedać, za ciężkie miliony dolarów. Na razie nie wiadomo za ile i dokładnie co(????). Tak jak było z F-16.. 48 starych samolotów za miliardy dolarów, które nawet bez problemowo nie mogły dolecieć do Polski. No i pan Wojciech Łuczak twierdzi, że pan minister Klich miał robić przetarg(???) A tu Amerykanie przyjechali już szkolić naszych(????0. To w takim razie, kiedy ten przetarg był przeprowadzony jak go nie było? Co chciał coś powiedzieć, pan Wojciech Łuczak , to pozostali dwaj- w tym dziennikarz prowadzący- kontenerowali, pardon- torpedowali jego wypowiedź.. Nie dali mu się swobodnie wypowiedzieć.. Poczekamy , zobaczymy, ale wygląda na to, że znowu nas wypłukają z grubych pieniędzy. Będzie w tym jakiś numer.. Tak jak w tym dowcipie, gdy do Rozenkrantza przyszedł agent ubezpieczeniowy.. Opowiedział o dobrodziejstwach ubezpieczenia się od spalenia domu i gdy gospodarz chciał już podpisać polisę, agent wypowiedział słowa:” Oczywiście w przypadku samodzielnego podpalenia domu, ubezpieczenie nie będzie wypłacone”(???). Na co zdenerwowany Rozenkranz rzucając w zdenerwowaniu pióro powiedział do swojej żony: - Widzisz Sara, wiedziałem, że w tym musi być jakiś numer.. No i na pewno będzie, tak przynajmniej wygląda.. Znowu antypolski rząd coś kombinuje za naszymi plecami. A Amerykanie traktują Polskę , jako terytorium podbite.. Wiz jak nie mieliśmy, tak nadal nie mamy.. No i sprawa tych 65 miliardów dolarów, które Polska musi zapłacić Światowemu Kongresowi Żydów. Też nie jest załatwiona.. Na razie mamy szkoleniowe atrapy. Za wszystko grubo zapłacimy.. Naprawdę myślałem, że to strona amerykańska będzie instalować wszystko za swoje pieniądze.. Propaganda nabrała i mnie.. Bo kłamstwo powtarzane po wielokroć – mąci strasznie w głowie.. Tak jak powtarzanie od dwudziestu lat, że pan profesor Leszek Balcerowicz był autorem reformy gospodarczej, a by- tak naprawdę- nimi byli pan Wilczek z panem Rakowskim, przy zgodzie gen. Jaruzelskiego.. Który dzisiaj z pewnością na taki wolny rynek by się nie zgodził.. I taka jest prawda historyczna . Wszystko potem, było odchodzeniem od reformy. Gdy obchodziliśmy kolejne świeckie święto, Międzynarodowy Dzień Zaginionego Dziecka, telewizja bombardowała nas reklamami, przed którymi nawet pociski MIM-104 Patriot, nas nie obronią.. A to reklama” wyrównywania szans edukacyjnych” przy pomocy Europejskiego Funduszu Społecznego, na który składamy się wszyscy sumą w wysokości 1 miliarda złotych miesięcznie, które to pieniądze wracają częściowo w postaci refundacji propagandy reklamowej. Zarabiają i co reklamują, i państwowa telewizja, która czerpie propagandowe zyski emitując te propagandowe gnioty.. Nie mówiąc już o samej socjalistycznej idei wyrównywania” szans edukacyjnych”. Znaczy się będą kontynuować PRL-o wski pomysł przyznawania punktów za pochodzenie przy zdawaniu na wyższą uczelnię , a może i na inne miejsca, gdzie już nie ma żadnej nauki, tylko propaganda.. Oczywiście w zmienionej formie. Treść pozostaje taka sama. Bredził o jakichś” kompetencjach kluczowych”(???) Za chwilę pan Cezary Żak, światły „ europejczyk”, kiedyś agitował za przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej, obklejając się w całej Warszawie bilbordami, teraz agituje. rolników, żeby przystąpili obowiązkowo do spisu powszechnego, który odbywa się w całej socjalistycznej Europie, a którego celem jest zrobienie dobrze europejskim i polskim rolnikom.. Będą dopłaty i wspólna polityka rolna, znaczy się budowa komunizmu europejskiego. Bardzo przekonywująco agitator Żak staje na wysokości zadania.. Zapłacili- to agituje.. A ile? Wystarczająco, żeby utrzymać życie na odpowiednim poziomie. Coś strasznego dzieje się z ludźmi.. Sprzedać się za pieniądze i kłamać jak najęty, że to dobrze i będzie jeszcze lepiej, jak to zwykły dotacyjny nonsens, z którego pożytki ciągnie jedynie biurokracja.. Wystąpił w propagandzie też Kabaret Moralnego Niepokoju.. Początkowo sądziłem, że to coś wielce zabawnego, ale jak zobaczyłem, że jeden przyszedł do drugiego, żeby mu ofiarować” za darmo” czerwoną torbę foliową, żeby tamten za ekologicznymi drzwiami miał gdzie wrzucać posegregowane odpady- to mnie zmroziło.. Przekonywał go, że będzie wszędzie czysto i w lesie i w wodzie, i mówił wierszem i prozą.. Naprawdę niezły ideologiczny kabaret> Lewica opanowuje naszą świadomość. I budzi to we mnie największy Moralny Niepokój.. Potem zaraz była propaganda” Czystych lasów na Mazowszu”.. Nie wiem ile na to wydali, ale poinformowali nas, że na sprzątanie lasów wydajemy 20 milionów złotych. Tylko o tym. To tak jakby nas poinformowali, że jest nas 40 milionów, i powtarzali to w kółko, płacąc za reklamę propagandową.. Jakieś kompletne głupoty, na które wydaje się krocie, z Europejskiego Funduszu Społecznego, czyli z naszych pieniędzy, wcześniej nam ukradzionych Zaraz potem propaganda poinformowała nas, że pracodawcy namawiają do „ dialogu społecznego”.(???). Najlepiej ze wszystkimi dookoła.. niech wszyscy pogrążą się w dialogu społecznym, a reklamę propagandy sfinansowano znowu z Europejskiego Funduszu Społecznego. A jak komuś byłoby mało, może poszukać w lesie ekośmieci i jak zaniesie do odpowiedniego punktu, to dostanie w zamian…. sadzonkę(???) Ciekawe ile kosztowała propaganda reklamowa i ile kosztowały nas podatników sadzonki, żeby sprowadzić gospodarkę na szczebel wymienny. I to państwo zajmuje się wymianą, pomijając wolny rynek.. Komunizm coraz bliżej, ale poprzedza go wielkie marnotrawstwo, nie porównywalne ze stratami wynikłymi z samej powodzi.. Ile milionów złotych socjaliści topią w kuriozalnych pomysłach zmiany naszej świadomości? I ilu mają chętnych do współpracy. Pieniądz przyciąga i puszczają hamulce moralne.. Jeśli ktoś jeszcze takowe ma.. A może czyste ręce powinny być dłuższe? I to tylko jeden dzień propagandy.. Właściwie kilka godzin wieczornych WJR
Komorowski korzysta z okazji Senator Piotr Łukasz Andrzejewski: Bogdan Borusewicz, włączając sprawozdanie KRRiT do porządku obrad, naruszył regulamin obrad Senatu. Chodzi o art. 34 pkt 2, zgodnie z którym punkt może być rozpatrywany, jeśli senatorowie zapoznają się ze sprawą nie później niż na 3 dni przed posiedzeniem izby. Platforma Obywatelska nie chciała, aby Senat wysłuchał wczoraj informacji rządu w sprawie katastrofy prezydenckiego samolotu pod Katyniem. PO miała bowiem inny priorytet: wprowadzenie pod obrady wyższej izby parlamentu punktu dotyczącego rozpatrzenia sprawozdania z działalności Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji za rok ubiegły. Nieprzyjęcie sprawozdania KRRiT przez Sejm, Senat i wykonującego obowiązki prezydenta marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego pozwoliłoby na rozwiązanie Krajowej Rady przed czasem. Marszałek Senatu Bogdan Borusewicz zamknął wczoraj posiedzenie Senatu po tym, jak drugie z kolei głosowanie senatorów nie pozwoliło na przyjęcie rozstrzygnięcia w sprawie ustalenia porządku obrad Senatu. Senatorowie porządku obrad nie przyjęli, gdyż na sali nie było kworum, a "winowajcami" stali się senatorowie opozycji, którzy faktycznie doprowadzili do zerwania obrad. Ponad połowę członków izby wyższej stanowią senatorowie Platformy, jednakże - również ze względu na inne obowiązki - nie wszyscy byli obecni. Dodatkowo na brak kworum wpłynął protest senatorów opozycji, którzy na sali się nie pojawili. - To zdarzyło się po raz pierwszy w historii Senatu. Stworzyliśmy nowy precedens - mówił marszałek Senatu Bogdan Borusewicz. Konwent Seniorów zdecydował wczoraj, że dziś o godz. 9.00 rozpocznie się nowe posiedzenie Senatu. Platforma zaplanowała, iż podczas rozpoczynającego się wczoraj posiedzenia Senat rozpatrzy sprawozdanie z działalności Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji za ubiegły rok. Senatorowie opozycji nie widzieli potrzeby, aby nad sprawozdaniem debatować już w tym tygodniu. Domagali się natomiast wprowadzenia pod obrady informacji rządu w sprawie katastrofy z 10 kwietnia. Na co nie zgadzała się Platforma. Stąd też protest opozycji. Wicemarszałek Senatu Zbigniew Romaszewski, który od lutego pozostaje poza klubem PiS, stwierdził, iż senatorowie również mają prawo zadać rządowi swoje pytania w sprawie śledztwa i otrzymać na nie odpowiedź. - Każdy z nas może zadać pytanie na piśmie, ale my uważamy, że to nie jest kwestia odpowiedzi na 40 listów, ale to też kwestia pewnej informacji publicznej - jakie mamy wątpliwości, co chcemy wiedzieć i czy nas te odpowiedzi zadowalają. W związku z tym niezaakceptowanie możliwości włączenia do porządku dziennego informacji w tej sprawie jest dla nas bulwersujące. Na jakiej zasadzie mamy o tej tragedii smoleńskiej milczeć? - mówił Romaszewski. Jeśli się przyjrzymy, czym Senat na wczorajszym posiedzeniu miał się zająć, łatwo można wytłumaczyć, dlaczego Platforma Obywatelska nie chciała "tracić czasu" na tłumaczenie się rządu z zaniechań w związku ze śledztwem w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem. Bardzo pilnie chciano wprowadzić pod obrady rozpatrywanie sprawozdania z funkcjonowania Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji za rok ubiegły. Do tej pory coroczne rozpatrywanie sprawozdania KRRiT odbywało się tuż przed wakacyjną przerwą w pracach Senatu, zwykle pod koniec lipca. Skąd ten pośpiech Platformy? Wpływ na to mają zapewne wybory prezydenckie i strach przed tym, iż może ich nie wygrać Bronisław Komorowski. Jeśli zarówno Sejm i Senat, w których PO ma większość, nie przyjmie sprawozdania KRRiT i ich decyzję podtrzyma prezydent RP, a w obecnej sytuacji wykonujący obowiązki prezydenta marszałek Sejmu Bronisław Komorowski z Platformy, to w ciągu 14 dni wygasa kadencja wszystkich członków Rady. Jeśli z odrzuceniem sprawozdania Rady pospieszą się Senat i Sejm, to Komorowski może de facto zdecydować o rozwiązaniu obecnej Rady jeszcze przed wyborami. W tej sytuacji Bronisław Komorowski, który jako marszałek Sejmu nie ma od społeczeństwa mandatu do wykonywania obowiązków prezydenta, zdaje się wykorzystywać okazję wynikłą ze śmierci prezydenta wybranego w powszechnych wyborach do likwidacji niepodległej PO KRRiT. - Łatwo jest w tej sytuacji spowodowanej katastrofą smoleńską zlikwidować Krajową Radę przed czasem - dodał Romaszewski. Przez dwa poprzednie lata sprawozdanie KRRiT Senat i Sejm odrzucały. Stanowiska tego nie podzielał jednak prezydent Lech Kaczyński, więc kadencja członków Rady nie mogła zostać skrócona. Artur Kowalski
Koniec z wrotami od stodoły? Rozstrzygnięcie przetargu na samoloty dla VIP-ów to konieczność. Wojskowe loty dla polityków są światowym standardem. Kuriozalny pomysł rozwiązania 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego i w efekcie przejście oficjeli na loty maszynami cywilnymi oznaczałoby dodatkowe koszta i mniejsze bezpieczeństwo. Już w czerwcu może zostać rozpisany przetarg na zakup nowych samolotów, którymi będą latać najważniejsi polscy politycy. Państwa nie stać na zwłokę rządu koalicji PO - PSL w tej sprawie. Według naszych informacji, założenia specjalnej komisji Ministerstwa Obrony Narodowej będą przewidywały zakup dwóch maszyn o zasięgu co najmniej 8 tys. km, co pozwoli na loty do USA, Chin czy Afganistanu bez międzylądowania. Wyeksploatowany Tu-154 osiąga tylko ponad 6 tys. kilometrów. Potrzeba wyłonienia dostawcy samolotów dla VIP-ów jest paląca. Przewożący oficjeli 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego za dwa lata praktycznie już nie będzie miał czym latać. Zdaje się, że od polskich pilotów nie będzie się już wkrótce wymagać, by latali "nawet na wrotach od stodoły", żeby użyć poniżającego określenia marszałka Bronisława Komorowskiego, które miało podkreślać niezwykłe umiejętności polskich pilotów. Po serii ostatnich katastrof jest ono coraz rzadziej przywoływane i bardziej kojarzy się z karygodnymi zaniedbaniami w wymianie floty powietrznej. Rzecznik Ministerstwa Obrony Narodowej Janusz Sejmej potwierdził, że dobiega końca opracowywanie koniecznych parametrów samolotów, które zamierza zakupić rząd. - Wstępne założenia do przetargu są opracowywane, przygotowujemy wstępne warunki techniczne. Stosowna komisja działa w resorcie obrony od kilku miesięcy. Pracuje w porozumieniu z czterema kancelariami: premiera, prezydenta, Sejmu i Senatu. To one będą dysponentem nowych maszyn. Ostateczna decyzja zostanie podana w dniu ogłoszenia przetargu - tłumaczy Sejmej. Planowany zakup maszyn o zasięgu co najmniej 8 tys. km to nowa jakość w przewozach polskich VIP-ów. - One pozwalają na lot do Afganistanu bez międzylądowania - zaznacza gen. Anatol Czaban, szef szkolenia Sił Powietrznych, który również bierze udział w pracach komisji MON. To zaś oszczędza czas, pieniądze i poprawia komfort oraz bezpieczeństwo lotu, redukując liczbę niebezpiecznych operacji lotniczych - lądowania i startu. Nowe samoloty prawdopodobnie nie będą tak duże jak Tu-154, który mógł zabrać na pokład ponad 100 pasażerów. Wspomniana komisja przyjęła, że samoloty zakwalifikowane jako średnie będą mogły zabrać na pokład do 19 pasażerów, natomiast duże - do 50-70 osób. - Wszystkie komisje przygotowujące od 1993 r. wnioski dotyczące warunków, jakie powinny spełniać nowe maszyny, dochodzą praktycznie do tych samych konkluzji. Otóż współczesny samolot do transportu VIP-ów musi spełniać cztery kryteria: wszystkie szeroko pojęte warunki bezpieczeństwa, musi być podatny na modernizacje, zapewniać pewien komfort i być akceptowalny w relacji koszt - efekt, tzn. musi być tani w eksploatacji i zapewniać łatwą obsługę - wyjaśnia gen. Czaban. Eksperci są zgodni, że tylko kilku producentów oferuje maszyny spełniające wszystkie powyższe warunki. Wśród samolotów średniej wielkości wymieniają przede wszystkim Boeinga 737. - Niedawno nawet Alaksandr Łukaszenka kupił taki samolot - mówi doświadczony pilot, zastrzegając sobie anonimowość. Jego zdaniem, warunki te spełnia także Embraer 175. Na uwagi, że niektórzy mają zastrzeżenia co do jego bezpieczeństwa, odpowiada, iż rzeczywiście jego wcześniejsze wersje miały wady, ale w ostatnich latach zostały one wyeliminowane. Ekspert przyznaje, że do przetargu mogłyby stawać także np. amerykański Gulfstream i francuski Dassault, oferujące samoloty klasy Falcon, czy też kanadyjski Bombardier. Ale według niego, najczęściej wykorzystywane na świecie są właśnie maszyny Boeinga i Embraera, dlatego na żadnym lotnisku nie powinno być problemu np. z ich naprawą w przypadku awarii. Samoloty klasy Falcon, produkowane np. przez Dessault i Gulfstream oraz europejski Airbus są wciąż droższe w eksploatacji niż np. maszyny konkurencyjnego Boeinga.
Nie tylko embraery Po katastrofie pod Smoleńskiem w 36. SPLT pozostał jeden Tupolew 154, taki sam, jaki rozbił się 10 kwietnia. Ale dopiero w lipcu tego roku wróci on z remontu w rosyjskich zakładach Aviakor w Samarze. Poza tym nie jest pewne, czy maszyna nadal będzie przewoziła polskich polityków. Tymczasem jest to jedyny samolot w zasobach specpułku, którego zasięg przekracza 6 tys. km, a i tak nie jest w stanie dolecieć np. do USA bez międzylądowania. W dodatku okres jego eksploatacji wkrótce dobiegnie końca. Natomiast już za mniej więcej 2 lata kończy się resurs dwu 30-letnich maszyn Jak-40 (zasięg do 1,8 tys. km). Minister Klich zapewnił, że nie będą już remontowane. Wiek eksploatacji pozostałych dwóch jaków także niedługo się zakończy. W tej sytuacji w 36. SPLT pozostałyby praktycznie tylko śmigłowce i transportowe bryzy (zasięg ok. 1,4 tys. km). Oznacza to, że właściwie nie mamy obecnie średnich i długodystansowych samolotów. Rzecznik ministerstwa obrony przyznaje, że właśnie takie maszyny resort będzie chciał pozyskać dla specpułku w ramach przygotowywanego przetargu. Pewne jest natomiast, że już w najbliższych tygodniach polscy politycy będą mieli do dyspozycji dwa niemal nowe (oddane do użytku w ubiegłym roku) Embraery 175 wypożyczone od Polskich Linii Lotniczych LOT na 4 lata, z możliwością skrócenia tego okresu w przypadku wcześniejszego zakupu innych maszyn. To ważna okoliczność, bo część ekspertów uważa embraery za samoloty awaryjne, drogie w eksploatacji, a nawet niespełniające wszystkich warunków bezpieczeństwa. - Maszyna jest od początku eksploatowana i nie sprawia żadnych większych problemów - oburza się na takie uwagi rzecznik PLL LOT Jacek Balcer. Wypożyczone embraery zabierają na pokład 82 pasażerów, ale mają zasięg tylko do ok. 2,6 tys. kilometrów.
LOT-em do Afganistanu? Eksploatacja embraerów z LOT ujawnia kolejny problem związany z niedawnymi eksperymentami ministra Bogdana Klicha. Po tragedii w Smoleńsku zastanawiał się on nad całkowitą likwidacją 36. SPLT i podpisaniem umowy z LOT-em na przewóz najważniejszych osób w państwie. W ten sposób minister, jak i szef rządu rozumieli realizację polityki "taniego państwa", wyśmiewaną jednak przez ekspertów. - Nie wyobrażam sobie, żeby LOT z cywilnymi załogami woził polityków np. do Afganistanu - mówi wprost były wiceminister obrony narodowej dr hab. Romuald Szeremietiew. - Loty organizowane przez wojsko są dziś standardem. Nietypowe są właśnie loty VIP-ów samolotami cywilnymi. I to one w rzeczywistości kosztują więcej, bo trzeba zapewnić dodatkowe środki bezpieczeństwa realizowane w nietypowy sposób - zaznacza. Z naszych informacji wynika, że sami przedstawiciele LOT-u wcale nie są zachwyceni pomysłami resortu obrony. Dlaczego? Główny problem to niemal konieczność częstego lądowania na wojskowych lotniskach w różnych częściach świata, objętych w dodatku konfliktami, jak np. w Afganistanie, gdzie nasi politycy podróżują ostatnio dość często. Rzecznik LOT-u nie chce komentować tej sprawy. Ale na pytanie, czy piloci cywilni poradzą sobie z lądowaniem także na lotniskach wojskowych, np. takim, jak to w Smoleńsku, odpowiada: to zależy od tego, czy konkretne lotnisko jest przygotowane na przyjęcie naszego samolotu. Szkopuł w tym, że lotniska te często nie są dostosowane do standardów lotnictwa cywilnego. - Zasadniczo samoloty lotnictwa cywilnego mają pewne ograniczenia wynikające z konieczności przestrzegania instrukcji operacyjnej. Umowa ze stroną rządową będzie zawierała z pewnością zapisy regulujące tę sprawę - dodaje krótko Balcer.
Koniec z eksperymentami? Może więc tym razem twarda rzeczywistość zweryfikuje coraz dziwniejsze pomysły ministra Bogdana Klicha w MON. Jeśli wymienione warunki będą rzeczywiście zawarte w przygotowywanym przetargu, jest szansa, że tym razem zostanie on rozstrzygnięty, a kupione samoloty będą na miarę potrzeb polskiego państwa, a nie interesów lobbystów firm lotniczych. Dotychczasowe doświadczenia, coraz trudniejsza sytuacja 36. SPLT i kolejne katastrofy w siłach powietrznych powinny nauczyć rządzących, że nawet jeśli nie potrafią zadbać o interesy ani wizerunek państwa polskiego, powinni umieć zadbać przynajmniej o własne bezpieczeństwo. Mariusz Bober
IPN w platformerskim czyśćcu Powódź sparaliżowała wybór nowego szefa Instytutu Pamięci Narodowej. Wskutek atmosferycznych perturbacji przez ostatnie dni z Krajowego Rejestru Karnego nie sposób było uzyskać zaświadczenia o niekaralności i żaden z pięciu kandydatów nie mógł złożyć kompletu wymaganych dokumentów. Tymczasem w czwartek wchodzi w życie nowelizacja ustawy o IPN. I – co charakterystyczne dla obecnej atmosfery wokół instytutu – nikomu z niczym się nie spieszy. Kiedy zostanie wybrany nowy prezes? Gdy zbierze się rada, w której skład wejdą przedstawiciele wyższych uczelni. Kiedy zbierze się rada? Gdy premier podpisze przepisy wykonawcze do ustawy. A kiedy szef rządu je podpisze? Tego nikt nie wie. Trudno nie ulec wrażeniu, że dopóki na czele IPN stał Janusz Kurtyka (a zaprzyjaźniony z Platformą Lech Wałęsa głosił, że każdy dzień rządów tego prezesa w IPN to dla niego dyshonor), dopóty politycy PO działali w pośpiechu. Gdy jednak uznali, że IPN “został wzięty”, na szybkim powołaniu nowego szefa przestało im zależeć. I można podejrzewać, że nie zostanie on wybrany do końca roku. Bo niby dlaczego profesorowie wyższych uczelni, którzy w większości nie kryli niechęci do lustracji, mają teraz z zapałem wybierać szefa IPN? Zwłaszcza że kompromisowy kandydat i tak ostatecznie zostanie zapewne wyłoniony po konsultacjach z dworem Donalda Tuska. Dotychczasowe doświadczenia pokazują bowiem, że premier tylko wtedy lubi politykę historyczną, gdy ją w pełni kontroluje. Do tej nowej, wychłodzonej atmosfery wokół IPN doskonale pasuje werdykt Sądu Najwyższego, który orzekł, że instytut nie może ścigać większości zbrodni komunistycznych, bo te już się przedawniły. Co zatem będzie z IPN w międzyczasie? Nic takiego. Instytut jakoś będzie musiał sobie radzić. Ot, taki platformerski czyściec dla nielubianej instytucji. Widać ktoś uznał, że na razie IPN nie trzeba mordować – bez wyrazistego prezesa sam wystarczająco zblednie, aż nadejdzie “apolityczny” wybraniec polskich uczelnianych elit. Semka
Wyskok dziennikarki We wtorkowej “Kropce nad i” Monika Olejnik pouczyła posłankę PiS Elżbietę Jakubiak, że Polska to nie Rosja i polski premier nic w sprawie śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej nie może zrobić. Wszystko jest przecież w rękach niezależnej prokuratury. Zdziwił mnie ten rusofobiczny wyskok u dziennikarki TVN 24, gdyż, jak dowiedziałem się ostatnio z polskich mediów, wskazanie na autorytarny charakter rosyjskiego państwa to objawy rusofobii właśnie. Nie o tym jednak chciałem, ale o sprawie poważnej. Dobrze, aby dziennikarze wiedzieli, o czym mówią. Przyczyny katastrofy smoleńskiej, jak każdej katastrofy lotniczej, bada specjalna, powołana do tego komisja. Tego dotyczy konwencja z Chicago z 1944 roku, na której zastosowanie po 10 kwietnia przystaliśmy wbrew naszemu interesowi, i tego dotyczyło rosyjsko-polskie porozumienie z 1993 roku na temat katastrof samolotów wojskowych, do którego powinniśmy byli się odwołać. Decyzja, na jakiej zasadzie powołana zostaje taka komisja, zależy od władz państw. Tak było zresztą i w tym wypadku. Przecież premier Tusk nie neguje, że to on podjął decyzję w tej sprawie, a nie prokurator Seremet. Komisja ma przedstawić wyniki swojego śledztwa i dopiero na ich podstawie, niezależnie od siebie, prokuratury polska i rosyjska będą mogły dokończyć śledztwo w sensie prawnym, tzn. postawić zarzuty lub odstąpić od nich. To fundamentalne rozróżnienie ulega dziś zatarciu, gdyż w wypadku niewygodnych pytań premier zaczyna opowiadać o niezależności prokuratury polskiej, a dziennikarze kiwają głowami. Oczywiście nie ośmieliłbym się posądzać ich o stronniczość – zwłaszcza Moniki Olejnik – ale elementarnej wiedzy, zwłaszcza przy tak autorytatywnych stwierdzeniach, jakie przytoczyłem, mam prawo wymagać. Inna sprawa to bezkrytyczne powtarzanie za rządem (również Olejnik), że porozumienie z 1993 roku jest nieprecyzyjne i dlatego należało wybrać chicagowską konwencję. Co konkretnie miało utrudnić działanie komisji powołanej na partnerskiej zasadzie na mocy porozumienia z 1993 roku, nie usłyszeliśmy dotąd. Może Olejnik dopyta o to premiera? Bronisław Wildstein
Dwa komitety, dwie wizje Polski Sławomir Nowak był łaskaw oświadczyć, że w kampanii wyborczej spotkają się ze sobą dwie Polski: ta jasna, oświecona, i ta ciemna, "moherowa". Podział to nie nowy, żyje w polskiej sferze medialnej od co najmniej kilkunastu lat, głoszony niezmiennie przez te same jasne umysły. Idąc zapewne za tym światłym wskazaniem, Andrzej Wajda na historycznym już łazienkowskim spotkaniu komitetu honorowego na rzecz prezydentury Bronisława Komorowskiego ogłosił stan wojny w kraju, mając na myśli bój między duchami jasności a oszołomstwem. Jak rozumiem, komitet honorowy powstaje nie tylko dlatego, aby bezinteresownie wspierać kogoś lub coś, ale także składa się z ludzi godnych i honorowych. Być może jest inaczej, tzn. po stronie wspierającej Bronisława Komorowskiego stwarza się, metodą faktów dokonanych, nową definicję honoru. Być może dlatego nie rozumiem, jak ktoś uważający się (i uważany) za luminarza sztuki może jawnie rozmijać się z prawdą, zarzucając hierarsze przemyskiemu, jakoby "żałował", że samolot Tu-154M nie rozbił się 7 kwietnia? Zarzucać komuś słowa, które nigdy z żadnej ambony nie padły, i nawet nie potrudzić się o przeproszenie... Jak może sędziwy człowiek Władysław Bartoszewski, pieniąc się za złości, wymyślać kontrkandydatowi w wyborach prezydenckich od "hodowcy zwierząt futerkowych"? Zapewne w myśl neodefinicji "autorytetów" z PO tak właśnie w praktyce ma wyglądać zachowanie honorowe. Po prostu pani Małgorzata Kidawa-Błońska musi tylko wyjaśnić oszołomstwu, że "profesor Bartoszewski, odkąd słucham jego wystąpień, mówi bardzo barwnym językiem, używa zaskakujących, oryginalnych porównań", i dorzucić: "nie widzę żadnej agresji". No cóż - chciałoby się powiedzieć - jaki kandydat, taki komitet honorowy. Jakoś nie odczuwam żalu, że od tego komitetu bije taki blask - bo to i dwoje noblistów, spore gremium aktorów - Wojciech Pszoniak i Daniel Olbrychski, Andrzej Chyra i sędziwa Danuta Szaflarska, Andrzej Seweryn, Janusz Gajos, i reżyserzy - Izabella Cywińska, Feliks Falk, Janusz Morgenstern, Agnieszka Holland, Jerzy Skolimowski, są nawet tuzy sportu jak Robert Korzeniowski, warszawsko-nowojorski pisarz Janusz Głowacki, a z muzyków Krzysztof Penderecki i Zbigniew Preisner. Nie wszystko złoto, co się świeci, tombak też błyszczy. Co nie zmienia faktu, że w tych wyborach staną rzeczywiście przeciw sobie dwie wizje Polski. Ta pierwsza, realizowana od ponad dwu lat: kraj nie-rządu, którego władza troszczy się przede wszystkim o słupki sondaży i swój dobry image u sąsiadów ze Wschodu i z Zachodu. I ta druga, obudzona po 10 kwietnia na nowo, Polska, która chce być suwerennym, dbałym o własne interesy, rządzonym rozumnie krajem. PO i jej akolici starają się wmówić Polakom, tym, którzy stali przez wiele godzin przed Pałacem Prezydenckim w kwietniu 2010 r., którzy przejrzeli się we własnym, nowym "Polaków portrecie własnym", w filmie "Solidarni 2010", że ta druga wizja to "mohery", zaścianek, że nie stoją za nią artyści, inteligencja. Komitety poparcia dla kandydatury Jarosława Kaczyńskiego powstają jak kraj długi i szeroki - w Warszawie, w Krakowie, w Poznaniu, Wrocławiu, Łodzi, Lublinie, Elblągu, Częstochowie, Białymstoku, na Podkarpaciu, Podhalu, poparcia udzielił Jarosławowi Kaczyńskiemu NSZZ "Solidarność", poparła go Polonia z wielu krajów świata. Listy są długie i wymowne, nie tylko dlatego, że znalazły się na nich prominentne postaci polskiego życia naukowego i artystycznego. Także dlatego, że obok wielkich artystów są tam nazwiska zwykłych ludzi: pielęgniarek, studentów, lekarzy, nauczycieli, prawników, działaczy samorządowych i licznych opozycjonistów, emerytów i przedsiębiorców. Te komitety honorowe liczą dziś z pewnością kilka tysięcy osób. Jeśli ktoś głodny wielkich nazwisk, służę (i z góry przepraszam niewymienionych). Na liście warszawskiego komitetu są: Tomasz Burek, Anna Chodakowska, Maciej Dejczer, Ewa Bem, prof. Krzysztof Dybciak, Halina Frąckowiak, Janusz Kapusta, Antoni Krauze, Michał Lorenc (jego muzyki słuchaliśmy w czasie żałoby), Bernard Ładysz, Halina Łabonarska, Katarzyna Łaniewska, Włodzimierz Nahorny, Marek Nowakowski, Jan Pietrzak, Karol Radziwonowicz, Rafał Wieczyński, Wanda Warska, Jerzy Zelnik. W Krakowie: profesorowie - Leszek Bednarczuk, Rafał Broda, Zbigniew Chłap, Urszula Dąmbska-Prokop, Jan Prokop, Andrzej Nowak, Maria Dzielska, Zdzisław Smorąg, Zdzisław Ryn, Wiesław Paweł Szymański, Maciej Urbanowski, i twórcy: Adam Bujak, Leszek Długosz, Leszek Elektorowicz, Marian Gołogórski, Stanisław Markowski, Krzysztof Koehler, Zbigniew Święch. W Trójmieście: Maria Fieldorf-Czarska, Joanna Duda-Gwiazda, Ewa Kubasiewicz-Houée (najdłuższy wyrok w stanie wojennym - 10 lat!), Jan Kelus, Halina Słojewska, kpt. ż.w. Zbigniew Sulatycki, Alojzy Szablewski, pierwszy szef gdańskiej "Solidarności", poeta Wojciech Wencel. Lista poznańska obok wrocławskiej to kilkadziesiąt nazwisk wybitnych profesorów różnych dziedzin nauki, od fizyki kwantowej, medycyny, chemii, biologii po humanistykę. W Łodzi są to m.in.: Robert Gliński, rektor "filmówki", Grzegorz Królikiewicz, Teresa May-Czyżewska, Zdzisław Szostak, Piotr Zarębski, a także "wielka szabla" Polski - Wojciech Zabłocki, olimpijczyk Tadeusz Mytnik. I żeby zamknąć tę wyliczankę muzycznym akordem z Katowic - Wojciech Kilar. Taka to więc jest ta "druga Polska", takie są jej "oszołomy". Jeśli już mam polegać w sprawie wyborów na autorytetach, a nie na własnym rozeznaniu sytuacji, niby dlaczego miałabym uznać za autorytet aktora, który stwierdził niedawno, że pod koniec XVIII w. zebrały się trzy normalne kraje i rozebrały Polskę, a nie tę rzeszę cytowanych wyżej ludzi z komitetów Jarosława Kaczyńskiego, którzy w niczym nie uchybili kontrkandydatowi, honorowi własnemu ani godności Polaka? Dlaczego miałabym pójść za wskazaniem kogoś, kto nie zna nawet imienia popieranego kandydata? W imię zgody powszechnej, stosownie przedefinowanej przez sztabowców i akolitów PO, jako monopartyjne rządy "światłych" nad "ciemnymi"? Dr Elżbieta Morawiec
Insynuacje, niedopowiedzenia, dezinformacja W mediach obrazy walki. Na pierwszym miejscu heroiczna walka ludzi z powodzią, której nagłe, tragiczne skutki, mimo nowoczesnej techniki informowania o zagrożeniach okazały się nie do przewidzenia. Jak to możliwe, że 16 maja br., kiedy już zaczęła się wielka powódź, MSWiA oraz hydrolodzy z IMiGW wysyłali do mediów uspokajające komunikaty jedynie o możliwych podtopieniach, nie wspominając nic o wielkim zagrożeniu, jakie niesie woda? Na drugim miejscu bezradna walka o prawdę na temat przyczyn katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, niedaleko Katynia. Bezradna dlatego, że rząd, tak jak postanowił oddać śledztwo Rosji, tak skłonny jest akceptować wszelkie ustalenia na ten temat, jakie zapadną w Moskwie. I trzeci obraz to wyborcze zmagania o urząd prezydenta, polityczna walka, która nie toczy się bez związku z dwoma pierwszymi dramatycznymi wydarzeniami. Wręcz przeciwnie. Przyspieszone wybory prezydenckie wymusiła przedwczesna tragiczna śmierć prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Równocześnie śmieta umożliwiła dokonanie arbitralnych politycznych decyzji przez p.o. prezydenta Bronisława Komorowskiego. Za lot prezydenckiego wojskowego samolotu odpowiadały polskie władze, które reprezentuje rząd, w tym MSZ, służby specjalne i techniczne. Za wyjaśnienie przyczyn katastrofy także odpowiadają polskie władze. Katastrofalna powódź zaś stała się następstwem wieloletnich zaniedbań rządzących, a szczególnie ekipy Donalda Tuska, która ponad dwa lata temu wykreśliła z planów realizacji wiele programów inwestycyjnych mających zapobiegać powodziom. Te dwie wielkie tragedie, jakie nas dotknęły, śmierć prezydenta, polskiej elity i gigantyczna powódź, ściśle wiążą się z kondycją naszego państwa po 20 latach od zmiany systemu politycznego i uzyskania przez Polskę formalnej suwerenności. Kampania wyborcza odbywa się nie tyle w cieniu tych wydarzeń, co w związku z nimi, choć oficjalnie panuje cicha zgoda na nierozdrapywanie ran. O ile takie stanowisko polityków w okresie wymuszonej kampanii wyborczej można nawet zrozumieć, o tyle zadaniem wolnego społeczeństwa obywatelskiego, wolnych mediów powinno być stawianie - szczególnie teraz - koniecznych i trudnych pytań i żądanie odpowiedzi na nie. Niestety, większość mediów jest jakby przedłużeniem władzy, a niektóre z nich określane są nawet jako "zaprzyjaźnione" z rządem. Z trudem swoją funkcję wypełniają media publiczne, złożone niemożnością organizacyjną i finansową, od kiedy do władzy doszła ekipa Donalda Tuska zainteresowana ich marginalizacją i likwidacją. Źródłem wiedzy staje się najczęściej nieweryfikowalny internet, nieliczne niszowe pisma, które zachowały swoją niezależność i godność, oraz kilka programów publicznego radia i telewizji, niezdominowanych przez polityczną poprawność. Taki stan mediów nie daje żadnych gwarancji obiektywnej oceny otaczającej nas rzeczywistości. Bierność rządu pogłębia informacyjny chaos. Dyskusje w mediach mają taką samą wartość poznawczą jak rozmowa u cioci na imieninach. Donald Tusk nie ma pretensji do swojego ministra, który - nie alarmując o wielkiej powodzi - wprowadził ludzi w błąd, a tym samym stworzył realne zagrożenie utraty życia i mienia. Nikt nie ma też pretensji do państwowej instytucji (IMiGW), która nie potrafiła zweryfikować danych o faktycznej ilości opadów i wysyłała uspokajające komunikaty. Nikt też nie ma pretensji do Edmunda Klicha, przewodniczącego Komisji Badania Wypadków Lotniczych, akredytowanego przy rosyjskim MAK, który tę Międzypaństwową Komisję Lotniczą uparcie nazywa "międzynarodową", a słynie z przekazywania mediom, a raczej dawkowania informacji o znamionach przecieków. Z jednej strony opowiada, że katastrofa smoleńska jest skutkiem wieloletnich zaniedbań w szkoleniu w naszym lotnictwie, z drugiej zaś rozpowszechnia jako bardzo prawdopodobną przyczynę wypadku - wywieranie presji na pilota. Oto jak "wyjaśnił" wpływ gen. Andrzeja Błasika, dowódcy Sił Powietrznych, obecnego w kabinie pilota Tu-154 do końca tragicznego lotu: "To nie jest bezpośrednia presja, że musicie wylądować, ale jeśli jest głos na minutę przed i osoba jest, to znaczy świadomość obecności tej osoby już jest jakąś formą tego, że jednak jest jakaś ważna sprawa i należy się starać wylądować. Ja bym tak odebrał, gdybym pilotował ten samolot". Generał Anatol Czaban, szef szkolenia Sił Powietrznych, uznał, że to, co mówi Edmund Klich, jest niewiarygodne, i niech to będzie komentarzem zarówno na temat Klicha, jak i o stanie rozkładu dyscypliny w naszej armii. Opowieści dziwnej treści i wcale niezabawne dostarcza mediom szef MSWiA Jerzy Miller. Ostatnio przekonywał, że największym wrogiem wałów przeciwpowodziowych jest dziś bóbr, który ryje kanały tak, że przypominają one ser szwajcarski, i nawet chodzenie po wale grozi katastrofą. Albo minister pomylił bobra z nornicą, albo pojawił się u nas nowy gatunek bobra, który za swoje tereny wybrał sobie wały przeciwpowodziowe wzdłuż Wisły i Odry, w których zamiast ścinać drzewa i budować żeremie, tylko i wyłącznie ryje nory i zatapia tysiące hektarów ziemi. Wiemy już, kto jest odpowiedzialny za tę wiosenną powódź. Podano nam także najbardziej prawdopodobną wersję katastrofy smoleńskiej - wywieranie presji na pilota przez jego dowódcę. Czy dlatego stanem świadomości Polaków pod rządami Donalda Tuska bardzo zaniepokoili się... rosyjscy dysydenci, między innymi Władimir Bukowski? W swoim liście krytykują władze Rosji za przebieg śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej oraz polskie władze za bierność i naiwność. "Zbliżenie z obecnymi władzami (w Rosji) jest ważniejsze niż ustalenie prawdy" - piszą. Ich również niepokoi, że niezależność Polski "może się okazać poważnie zagrożona". Tak więc do głosu zwykłych ludzi zgromadzonych w dniach żałoby narodowej na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie dodali swój głos niepokoju rosyjscy dysydenci, przeciwnicy Kremla. Oni również mają nadzieję, że Polacy "ceniący swoją wolność potrafią ją obronić, także przy urnach wyborczych". Oczywiście rząd odebrał to oświadczenie jako mieszanie się w wewnętrzne sprawy Polski. Czy oby na pewno tak jest? Wojciech Reszczyński
A kiedy wody już opadną... Mówią, że z daleka lepiej widać, a ja właśnie jestem trochę oddalony od kraju. Niezbyt daleko, bo w Wielkiej Brytanii, gdzie miałem okazję trzykrotnie spotkać się z publicznością londyńskiej Polonii – ale zawsze. Wielka Brytania, gdzie właśnie po wyborach rozpoczął swoją działalność nowy rząd, sprawia wrażenie odwiecznej stabilności. Królowa Elżbieta przebywa w swoim pałacu, o czym zaświadcza królewska flaga na maszcie, a admirał Nelson spogląda na miasto ze szczytu swojej kolumny, wokół której rozłożyły się potężne lwy, przypominające dawną chwałę i potęgę Imperium Brytyjskiego. Ta spokojna pewność siebie wypływa zapewne z faktu, że od czasów Wilhelma Zdobywcy Wysp Brytyjskich nie deptała nigdy stopa żadnego najeźdźcy. Kiedy porównamy to z naszą historią, trudno się dziwić, że tej spokojnej pewności siebie trochę nam jednak brakuje. A tu jeszcze, jakby mało było paroksyzmów, kraj nawiedziła powódź. Wprawdzie pan premier w asyście pana marszałka sprawia wrażenie, jakby swoim strasznym wzrokiem powstrzymywał wody potopu, a swoją obecnością umacniał rozmiękające wały i podnosił na duchu powodzian – ale co tu ukrywać – po raz kolejny okazało się, że nie bardzo możemy być dumni ze swojego państwa. Nie mówię o strażakach, żołnierzach, czy innych służbach, którzy dają z siebie wszystko – ale o przedstawicielach władz publicznych, zwłaszcza krajowych, które obecną, gorączkową aktywnością próbują przesłonić lata bezczynności. Po raz kolejny okazało się, że im więcej urzędów, tym mniej można zrobić, a w razie klęski – trudno znaleźć winnego, bo jeden urząd wskazuje nieubłaganym palcem na inny – aż można od tego dostać oczopląsu. Czy obecna powódź cokolwiek w tej dziedzinie zmieni? Nie sądzę. Woda, tak jak przyszła, tak i opadnie, a wtedy wszystko wróci na swoje miejsce, to znaczy – urzędnicy za biurka, gdzie znowu będą oddawali się słodkiej drzemce. Ale kiedy już spłyną wody, a ziemia obeschnie, wtedy rozpocznie się drugi, może nie tak widowiskowy, ale nie mniej dramatyczny etap powodzi.
Według szacunków dokonanych przed 13 laty, straty spowodowane ówczesną „powodzią tysiąclecia” sięgnęły 12 miliardów złotych. Wygląda na to, że straty spowodowane tegoroczną powodzią nie będą mniejsze, a może nawet większe. Już teraz mówi się o konieczności korekty ustawy budżetowej, która – jak pamiętamy – zakładała deficyt budżetowy w wysokości co najmniej 52 miliardów złotych. Konieczność pokrycia strat spowodowanych powodzią deficyt ten z pewnością powiększy, zwłaszcza, że z powodu zniszczeń mienia i upraw, zmniejszyć się mogą – i na pewno zmniejszą – zakładane pierwotnie wpływy do budżetu. W rezultacie dojdzie do jeszcze szybszego niż dotąd wzrostu długu publicznego, który już dzisiaj powiększa się z szybkością co najmniej 3 tysięcy złotych na sekundę. To pokazuje, że rzeczywiste problemy państwa będą takie same, niezależnie od rezultatu wyborów prezydenckich. W ogóle rzeczywistość jeszcze raz wygrała z fikcją. Powódź usunęła w cień kampanię prezydencką i ludzie, zwłaszcza w rejonach dotkniętych powodzią mają większe zmartwienia, niż przejmowanie się sondażami. Co innego politycy; ci od dawna w gruncie rzeczy zajmują się raczej sobą, ewentualnie swoimi konkurentami, a te wojny podjazdowe absorbują ich pomysłowość i energię do tego stopnia, że nie mają już głowy do zajmowania się sprawami państwowymi. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze – ich samodzielność w tym względzie jest iluzoryczna, bo po ratyfikacji traktatu lizbońskiego większość ustaw uchwalanych przez polski Sejm, to tłumaczone własnymi słowami dyrektywy Komisji Europejskiej, a zaledwie 20 procent, to różne, często motywowane intencjami korupcyjnymi, nowelizacje. Po drugie, w związku z tym, że punkt ciężkości władzy w Polsce leży poza konstytucyjnymi organami państwa, stanowiącymi rodzaj parawanu, za którym tajne służby bezceremonialnie okupują kraj w interesie strategicznych partnerów, politycy piastują jedynie zewnętrzne znamiona władzy w postaci stanowisk, tytułów, limuzyn z podgrzewanymi siedzeniami, gabinetów, sekretarek i apanaży – ale samej władzy dobrze, jak nie mają. Widoczne jest to zwłaszcza w przypadku Platformy Obywatelskiej, która wbrew głoszonym uprzednio zapowiedziom, pracowicie umacnia kapitalizm kompradorski, odwdzięczając się w ten sposób tajnym służbom za umożliwienie jej uchwycenia owych zewnętrznych znamion władzy. Rezygnacja premiera Donalda Tuska z kandydowania i wysunięcie w charakterze kandydata na prezydenta pana marszałka Bronisława Komorowskiego, potwierdza tylko rosnący stopień tego uzależnienia, Tymczasem powódź usunęła również na drugi plan niedawną smoleńską katastrofę i zaczyna zacierać jej wspomnienie w świadomości części opinii publicznej. Przyczynia się do tego również akcja dezinformacji w sprawie tej katastrofy, prowadzona nie tylko przez wysokich urzędników państwowych oraz część mediów kontrolowanych przez tajne służby, a właściwie nie żadne „służby”, tylko zatajonych okupantów Polski. Nie pozostaje to bez wpływu na sytuację każdego spośród 10 kandydatów, obydwu faworytów nie wyłączając. Mało kto ma głowę do wysłuchiwania, nie mówiąc już o analizowaniu deklaracji poszczególnych kandydatów, zaś w związku z tym, iż powódź jednak zaciera wspomnienie smoleńskiej katastrofy, wahadło sympatii opinii publicznej zdaje się powracać z niedawnego wychylenia do centrowej pozycji spoczynkowej. W tej sytuacji oczekiwania na intensywny społeczny rezonans kampanii wyborczej mogą okazać się zawodne, bo ciśnienie rzeczywistości pozbawi siły pracowicie przygotowane socjotechniki wyborcze. A kiedy wody już opadną, kiedy opadną też emocje, kiedy już wybrany zostanie jakiś prezydent, zostaniemy z gigantycznym deficytem, rosnącym długiem publicznym i koniecznością indywidualnego stawienia czoła problemom, bo politycy, w poczuciu spełnionego obowiązku, rozjadą się na wakacje. SM
Powódź. Dużą część winy ponosi rząd Tuska i koalicja PO-PSL Zgromadzone poniżej informacje o działaniach koalicji PO-PSL, rządu Donalda Tuska oraz służb podległych rządowi przed powodzią i w jej trakcie wywołują przygnębiające wrażenie. Jest to pod względem działań przeciwpowodziowych jeden z najgorszych okresów w historii Polski, jeśli nie najgorszy. Niektóre działania rządu Donalda Tuska trudno moim zdaniem nawet racjonalnie wytłumaczyć – proszę ocenić. Rząd Jarosława Kaczyńskiego w październiku 2007 roku przygotował pakiet projektów, których realizacja pozwoliłaby Polsce radzić sobie z powodziami. Inwestycje te miały być współfinansowane ze środków unijnych, a ich wartość wynosiła w sumie prawie 6,5 miliarda złotych. Jedną z pierwszych decyzji Elżbiety Bieńkowskiej, minister Rozwoju Regionalnego w rządzie Donalda Tuska, było usunięcie wszystkich przeciwpowodziowych propozycji PiS. "Gazeta Wyborcza" usiłuje bronić PO twierdząc, że na projekty nie było pieniędzy w tamtym budżecie - ale to w żadnym stopniu nie usprawiedliwia rządu Tuska czyli braku pieniędzy w kolejnych budżetach oraz zaniechania prac nad dokończeniem tych projektów. Oto pełna lista 24 usuniętych projektów:
http://newsletter.kppis.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=215:rzd-po-usun-projekty&catid=34:informacje&Itemid=59
http://www.pis.org.pl/article.php?id=15456#
W całym kraju działacze lokalni nie godzą się z decyzją Ministerstwa Rozwoju Regionalnego rządu Donalda Tuska odbierającą im unijne pieniądze. Politycy Prawa i Sprawiedliwości mówią o wielkim nadużyciu. – Jeszcze nie dotarło do mnie, że władze tego kraju mogły podjąć decyzję, iż zbiornik retencyjny na Nysie jest nieistotną inwestycją – mówi burmistrz miasta Jolanta Barska. W najbliższych dniach władze Nysy chcą się spotkać z minister rozwoju regionalnego, by uzmysłowić jej, jak ważna dla regionu jest ta budowa. – W przypadku przerwania zniszczonych wałów zbiornika całe miasto znajdzie się 20 metrów pod wodą – alarmuje burmistrz Nysy. Katastroficzne wizje snuje też Stanisław Pankiewicz, wójt gminy Jasło i przewodniczący Związku Gmin Dorzecza Wisłoki. – Rząd chyba woli płacić potężne pieniądze na zwalczanie skutków powodzi i dalej narażać mieszkańców na niebezpieczeństwo, niż zapobiegać takim kryzysom – mówi rozgoryczony. Walczy o dofinansowanie budowy zbiornika Kąty-Myscowa w Beskidzie Niskim.
http://www.rp.pl/artykul/5,90126.html
Już w sobotę Rządowe Centrum Bezpieczeństwa wiedziało o realnym zagrożeniu powodziowym. Mimo to, Rządowy Zespół Zarządzania Kryzysowego pierwszy raz zebrał się dopiero w środę późnym wieczorem. Fatalna organizacja i działanie zespołu to efekt m.in. zmiany kierownictwa Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. Po wzbudzającym kontrowersje odsunięciu od kierowania tą instytucją pełniącego obowiązki dyrektora Przemysława Guły, z RCB odeszło 11 specjalistów, którzy nie widzieli już sensu w pracy pod nowym kierownictwem. W tej grupie byli między innymi specjaliści od zarządzania kryzysowego, którzy koordynowali z powodzeniem wiele akcji. http://fakty.interia.pl/polska/news/rmf-rcb-wiedzialo-o-zagrozeniu-nic-nie-zrobilo,1481425,3
W grudniu ubiegłego roku premier Donald Tusk odwołał nieoczekiwanie pełniącego obowiązki dyrektora RCB Przemysława Gułę, jednego z najlepszych specjalistów w kraju od zarządzania kryzysowego. Razem z nim odeszło z Centrum kilku ekspertów zajmujących się zarządzaniem kryzysowym; pracownicy Biura Monitorowania i Analizy Zagrożeń, szef Biura Ochrony Infrastruktury Krytycznej i Planowania oraz doradca Rządowego Zespołu Zarządzania Kryzysowego. Miejsce Przemysława Guły zajął Marcin Samsonowicz-Górski ze sztabu komendanta głównego Straży Granicznej, który podczas pierwszego spotkania ze swoimi podwładnymi z RCB stwierdził, że nie czuje się mocny w sprawach kryzysowych.– Ta decyzja ma charakter administracyjny i będzie sprzyjała większej sprawności tej instytucji – mówił w grudniu 2009 r. premier Donald Tusk. W podobnym tonie wypowiadał się rzecznik rządu Paweł Graś: – Rządowe Centrum Bezpieczeństwa funkcjonuje normalnie, wypełnia wszystkie swoje zadania, nie ma żadnego powodu do paniki – mówił Graś. Obecna powódź pokazała jednak, że RCB nie poradziło sobie z sytuacją. Zdaniem specjalistów, gdyby reakcja w Centrum była natychmiastowa, rozmiar tragedii byłby zdecydowanie mniejszy. http://niezalezna.pl/article/show/id/34545
Dzień przed początkiem powodzi w Polsce urzędnicy MSWiA uspokajali, że "wielka woda" nam nie grozi. Hydrolog IMiGW dodawała, że "dojdzie jedynie do lokalnych podtopień". - Nie mam do nikogo pretensji o to, że deszcz był tak intensywny, że prognozy okazały się nietrafione – robił dobrą minę do złej gry premier Donald Tusk. W niedzielę, 16 maja - pomimo, że na rzekach na południu kraju niebezpiecznie podnosił się poziom wody, a pierwsze budynki były już zalewane - z MSWiA płynął uspokajający komunikat. W informacji rozesłanej wtedy do mediów czytamy, że "sytuacja hydrologiczna w kraju jest stabilna". - W tym momencie nie występuje zagrożenie powodziowe - uspokajała rzecznik prasowa resortu Małgorzata Woźniak i informowała o niewielkich podtopieniach piwnic w województwach opolskim, małopolskim, śląskim i podkarpackim. Teraz tłumaczy, że ta "uspokajająca" informacja dotyczyła tylko koryt głównych polskich rzek, a te wtedy nie wskazywały na stan alarmowy. Tymczasem szef MSWiA Jerzy Miller przyznał dzisiaj, że już w niedzielę wiedział o tak poważnej sytuacji na rzekach. Dlaczego więc nie dotarły do mediów? - Media na południu widziały, co się dzieje - twierdził Miller, a pytany o uspokajające komunikaty płynące z MSWiA zauważył, że nie dostaje informacji skierowanych do dziennikarzy. - Akurat 16 maja byłem nad Rabą w Małopolsce i wiem co tam się działo. Gdy przejeżdżałem mostem nad odnogą zbiornika retencyjnego w Dobczycach to sam się przeraziłem, bo tak wysokiego stanu wody w tym zbiorniku, jak długo żyję - nie widziałem - mówił. http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103085,7933194,Wedlug_urzednikow_MSWiA_powodzi_mialo_nie_byc__a_jedynie.html
Wyrazistą miarą przegranej naszego państwa w walce z obecną powodzią jest choćby liczba apartamentowców zbudowanych na wrocławskim Kozanowie, doszczętnie zalanym w 1997 roku. Apartamentowców postawionych już po tamtej powodzi. Minister w rządzie Donalda Tuska Zdrojewski jako prezydent Wrocławia zbudował osiedle dla powodzian na terenach zalewowych, obecna powódź znowu ich zalała. Opinie mieszkańców o Zdrojewskim i ówczesnych władzach Wrocławia związanych obecnie z PO są jednoznaczne.
http://blog.rp.pl/gabryel/2010/05/23/dlaczego-w-2015-roku-tez-zaskoczy-nas-powodz
Grzegorz Schetyna zabrał się za szukanie winnych budowy domów na wrocławskim polderze. Długo nie musi się rozglądać. Czołowy polityk Platformy Obywatelskiej w emocjonalnym wystąpieniu w "Faktach po Faktach" na TVN24 nazwał budowę bloków na Kozanowie "kompletnym szaleństwem" i zapowiedział rozliczenie samorządowców za wzniesienie nowych domów na terenie zalewowym po wielkiej powodzi 1997 roku. I bardzo dobrze, że Schetyna będzie szukał winnych – bo to było szaleństwo. By znaleźć odpowiedzialnego za skandaliczną decyzję Schetyna musi się udać… na Okęcie. Tam bowiem wyląduje wracający z Chin minister kultury Bogdan Zdrojewski - a on może sporo wiedzieć o domach na polderze. Zdrojewski był prezydentem Wrocławia do 2001 roku, gdy zdobył gigantyczną ilość głosów w wyborach do Sejmu. Sukces odniósł głównie dzięki pamięci wrocławian o jego zachowaniu podczas "powodzi tysiąclecia". Jednakże to właśnie podczas urzędowania Zdrojewskiego, w 2000 roku, rozpoczęto budowę mieszkań komunalnych na terenie Kozanowa. Umieszczono tam ludzi, których domy (głównie kamienice w słynnym Trójkącie Bermudzkim) wyburzono po powodzi. Tak jest, powodzian z całego Wrocławia zgromadzono w domach wybudowanych na polderze. I teraz właśnie ci, najbardziej poszkodowani w 1997 roku ludzie, znów zostali ofiarami wodnego żywiołu. Bardzo dobrze więc, że Grzegorz Schetyna zapowiedział rozprawę z winnymi tej bulwersującej sytuacji. Pozostaje nam obserwować, jakie konsekwencje spotkają członków ekipy rządzącej Wrocławiem dziesięć lat temu. http://www.pardon.pl/artykul/11614/kompletne_szalenstwo_kto_wybudowal_domy_na_polderze
Bronisław Komorowski 18 maja napisał na twitterze: „Lokalne podtopienia, ale sytuacja jest opanowana. Służby działają sprawnie”. Biorąc pod uwagę to co wydarzyło się później mówienie o opanowaniu sytuacji wygląda jak tekst ze skeczu Monty Pythona, ale już tego dnia sytuacja na południu Polski była tragiczna co widać na zdjęciach pod linkiem z rmf24.pl.
https://twitter.com/komorowski/status/14225765884
http://www.rmf24.pl/raport-polskapodwoda/fakty/news-polska-pod-woda-informacje-od-was-minuta-po-minucie,nId,278750
"W zeszłym roku powódź, w tym roku powódź, więc pewnie ludzie są już oswojeni, obyci z żywiołem" - raczył powiedzieć marszałek Bronisław Komorowski, odwiedzając jedną z miejscowości dotkniętych przez kataklizm. Komentując swój wyjazd, stwierdził: "Miałem dziś przyjemność wizytowania terenów powodziowych". Przypomnę jego mądrość, kiedy komentując powódź, powiedział, że woda ma to do siebie, że najpierw wzbiera, a później płynie do Bałtyku. Im bardziej wsłuchujemy się w takie słowa, tym bardziej jesteśmy osłupieni, jak w tych szczególnych okolicznościach można mówić takie rzeczy. Być może jest to dobry reprezentant drugiej czy trzeciej linii, ale w żadnym wypadku nie jest to osoba, która kwalifikuje się na głowę państwa.
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100524&typ=po&id=po11.txt
http://www.fakt.pl/Komorowski-znowu-dal-plame-Co-za-gafa-,artykuly,72650,1.html
Jeśli Donald Tusk nie wyciągnie odpowiednich wniosków wobec osób odpowiedzialnych za zaniedbania związane z powodzią, jego kadencja może się skończyć nieoczekiwanie - przewiduje Andrzej Podgórski, ze Stowarzyszenia na Rzecz Gospodarczego Rozwoju Dorzecza Odry "Teraz Odra". Ważne jest, aby dokończyć zbiornik Świnna Poręba w okolicach Wadowic, którego budowę rozpoczęto w latach 80., a przerwano w ubiegłym roku, bo zabrakło pieniędzy.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1329,title,Jesli-Tusk-ich-nie-pogoni-skonczy-jak-Cimoszewicz,wid,12303643,wiadomosc.html
Wystąpienie posła Bronisława Komorowskiego po powodzi w 1997 roku – ostry atak na rząd. Dziś ten sam Komorowski apeluje do opozycji o wstrzemięźliwość. Hipokryzja. Fragment: „Państwo polskie poniosło klęskę, i to klęskę bardzo dotkliwą. Powoływanie się na bohaterstwo i zasługi uczestników biorących udział w akcji przeciwpowodziowej nie może przesłonić ujawnionej słabości państwa. Żołnierze, policja, strażacy, którzy z ogromnym poświęceniem biorą udział w tej batalii, zgodnie ze starym porzekadłem żołnierskim mają prawo przynajmniej do jednego - mają prawo być dobrze dowodzeni i mieć poczucie, że uczestniczą w akcji sensownej, mającej choć cień szansy na sukces. Takiego przekonania ci uczestnicy, wedle mojej wiedzy, nie mieli nawet prawa mieć.”
http://orka2.sejm.gov.pl/Debata2.nsf/main/7C276D53
Powodzianie masakrują premiera Tuska przed kamerami. Na jaw wychodzą zaniedbania nie tylko przed powodzią, ale także w działaniach służb podległych rządowi w trakcie powodzi.
http://www.youtube.com/watch?v=Be_XDYFuo7Y&NR=1
Trzeba sobie powiedzieć, że były zgłaszane projekty inwestycji przeciwpowodziowych (przez kluby Lewicy i PiS) przy ostatnim budżecie, dwa lata temu. Poprawki dotyczyły zabezpieczeń terenów, które dziś są zalane - mówił polityk PiS. - Jak widzę dziś premiera Tuska na terenach dotkniętych przez powódź, to rozumiem bo on musi jeździć. Ale jak widzę marszałka, to przypominam: Bronisław Komorowski przy każdej tej poprawce głosował przeciw - dodał Hofman.
http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103454,7931708,Wybory_2010__Kampania_z_powodzia_w_tle__Hofman_oskarza.html
Znany muzyk Paweł Golec krytykuje rząd Tuska za zaniedbania przed powodzią. W 2008 roku region miał dostać 400 mln euro na budowę zbiorników, systemu przeciwpowodziowego. Niestety, rząd się wycofał. Nie powinno było tak się stać - wyznał Paweł Golec.
http://www.fakt.pl/Golec-krytykuje-rzad-Zalalo-jego-wies,artykuly,72695,1.html
Powodzianie narzekają na słabą organizację akcji w czasie powodzi przez władze.
http://www.fakt.pl/Polacy-tona-a-wladza-ma-sucho,artykuly,72518,1.html
Propozycje PiS związane z powodzią. Trzeba niezwłocznie uchwalić także dobre prawo z zakresu ochrony przeciwpowodziowej - do wykorzystania są m.in. projekty - w liczbie 25 - przygotowane jeszcze przez b. minister polityki regionalnej Grażynę Gęsicką, które dotyczyły m.in. regulacji dorzecza górnej Wisły aż do Płocka. Obecna szefowa resortu Elżbieta Bieńkowska - mówiła posłanka Beata Kempa - przesunęła do procedury konkursowej projekty zaplanowane wcześniej do realizacji. PiS proponuje też nowelizację budżetu, podwojenie doraźnej pomocy, a udział strażaków z jednostek OSP w akcji powodziowej powinien być finansowany przez państwo - np. wydatki na paliwo.
http://www.dziennik.pl/wydarzenia/powodz/article613776/PiS_proponuje_nowelizacje_budzetu.html
Kąśliwa instrukcja obsługi powodzi według Donalda Tuska. Po przeczytaniu tej instrukcji na pewno nie pomożesz, ale przynajmniej zrobisz na powodzianach dobre wrażenie.
http://www.gazetapodatnika.pl/artykuly/instrukcja_obslugi_powodzi_wedlug_donalda_tuska-a_11833.htm
Mamy klęskę żywiołową. Jednak wprowadzenie stanu klęski żywiołowej trzeba zostawić na prawdziwe zagrożenia, których w Polsce nie brakuje: wybuchy wulkanów, tsunami, cyklony, trzęsienia ziemi - pisze Igor Zalewski. A, i nie wolno zapominać o morderczych atakach szarańczy oraz migracjach wielkich stad dinozaurów, które przemieszczając się, niszczą wszystko na swej drodze. No i meteoryty. Spadające meteoryty niejednego polityka walnęły w głowę. Janusza Palikota walą chyba nieustannie.
http://www.fakt.pl/-Zalewski-Ta-powodz-to-kleska-zywiolowa,artykuly,72807,1.html
W starożytnych Chinach nadworny lekarz Cesarza dostawał pensję tylko wtedy, gdy monarcha był zdrowy. Kiedy czuł się źle, lekarzowi wypłatę poborów wstrzymywano, aż do wyzdrowienia. Wspomnienie tej starożytnej mądrości towarzyszy mi, gdy widzę premiera, p.o. prezydenta i wszystkich ich niższej rangi podkomendnych rozdeptujących wały przeciwpowodziowe, zaszczycających rozmową miejscową ludność, obiecujących, że nikt nie zostanie bez pomocy, że władza da, załatwi (już załatwiła, przyciągnęła do was kamery, więc zostaniecie potraktowani nieco lepiej niż ci z okolic, do których władza i kamery nie dotarły), i zwalających cała winę na samorządy, opozycję i żywioły. Niektórzy − ci sami, oczywiście, którzy każde posunięcie rządu od roku 2007 przyjmują z najwyższym zachwytem − twierdzą, że to dowód sprawnego działania państwa. Absolutna nieprawda. Właśnie ta bieganina jest dobitnym znakiem klęski państwa, którą, jak zwykle, władza tuszuje propagandą. To tak właśnie, jak z tym lekarzem, który zasługuje na wynagrodzenie wtedy, gdy jego podopieczny jest zdrowy. A kiedy pacjent jest chory, żadne picerstwo lekarza, żadne jego pozy, miny, cudowania ani palenie kadzideł nie zasługują na zaufanie. Liczy się wyłącznie efekt.
http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2010/05/25/osobiste-dopatrywanie-klesk
Rząd Donalda Tuska ponosi winę za krzywdę wielu ludzi - pamiętajmy o tym i przekazujmy prawdę.
Filip Stankiewicz
Kłamstwo wajdowskie i manipulacja statystyczna Polszczyzna się zmienia. Kiedyś na wyjątkowo tapeciarskie zachowanie mówiło się „robić coś na wydrę” (wariant: „na wyrwę”) − było to nawiązanie do najbezczelniejszego rodzaju złodziejaszków, wyrywających kobietom na ulicy torebki. Od niedawna na bezczelne wmawianie w oczy nieprawdy mówi się „na Wajdę”. Takim przykładem kłamstwa „na Wajdę” są słowa pani Paradowskiej w najnowszym numerze „Polityki”. Przekonując, że „to, co przestawiono w Moskwie [chodzi o raport Anodiny] ma wszelkie znamiona rzetelności, przynajmniej jeśli chodzi o dotychczasowe ustalenia” (nie, nie, to jeszcze nie jest „na Wajdę”, za chwilę; na razie mamy wręcz cudowny wzór pokrętności stylu, pozwalającej samej autorce zdystansować się dyskretnie od tego, w co każe wierzyć czytelnikom) oznajmia ona w końcu: „Jeżeli specjaliści twierdzą, że nie ma zazwyczaj jednej przyczyny katastrofy, to w tym przypadku te przyczyny kumulowały się właściwie od dnia, gdy po zaproszeniu premiera Polski przez premiera Rosji prezydent powiedział, że on też poleci do Katynia”. Ta sprawa była wyjaśniana wielokrotnie, przedstawione zostały dokumenty, które nie pozostawiają żadnej wątpliwości: uroczystości katyńskie i udział w nich oficjalnej delegacji pod przewodnictwem prezydenta postanowione były już w styczniu, poinformowany był o tym oficjalnie i rząd polski, i strona rosyjska. To premier Tusk wtarł się jak przysłowiowy Piłat w credo, skuszony przez Rosjan możliwością wystąpienia przed Polską i Europą na katyńskich grobach jak współarchitekt „historycznego pojednania z Rosją”. Od tego momentu jego chłopcy zaczęli przećwiczoną już grę o obniżanie rangi wizyty prezydenckiej i jej pijarowskie „przykrycie”. Grę, w ramach której w ostatniej chwili wizycie prezydenta i licznych ważnych w państwie osób odebrano status wizyty oficjalnej, co m.in. zwolniło i nasz MSZ, i gospodarzy z dochowania pewnych procedur bezpieczeństwa i sprawiło, że na lotnisku nie było systemu bezpiecznego lądowania w warunkach ograniczonej widoczności. (W tym sensie faktycznie można rzec, iż Tusk „ma krew na rękach” i nie ma co robić z tych słów przypadkowych przechodniów jakiegoś horrendum).
Pani Paradowska dobrze to wie, ale upowszechnia kłamliwą wersję o uporze Kaczyńskiego, który w ogóle nie wiadomo po co się do tego Katynia pchał. Oczywiście, jest wielu ludzi, którzy w to święcie wierzą, nie dlatego, że to prawda, ale dlatego, że oni chcą w to wierzyć. Z ludźmi przekonanymi, że gorliwa miłość do Tuska i nienawiść do Kaczyńskiego czyni z nich członków inteligenckiej elity jest podobnie, jak z wyznawcami legendy o czterech tysiącach Żydów, którzy nie przyszli w dniu zamachu do WTC. Nie ma na nich siły, odpada nawet recepta Mackiewicza „strzelać”, bo i kula, co dopiero argument, odbije się od zakutego łba jak piłeczka. „Przecież” wiadomo − Żydzi uprzedzili swoich o zamachu, Kaczyński pchał się do Katynia, odkąd usłyszał, że ma tam być Tusk, a jeden biskup mówił, że żałuje, że jak już Pan Bóg musiał strącić ten samolot, to szkoda, że tego nie zrobił w środę. Albo Lech Wałęsa. „Dziennik Bałtycki” bez słowa komentarza przytacza jego słowa o Sławomirze Cenckiewiczu „cieszę się, że wnuka byłego ubeka nie dopuszczono do kierowania Instytutem Pamięci Narodowej”. Sprawa jest dobrze znana, wiadomo, że mały Cenckiewicz wychowywany był przez matkę, że z ojcem, a tym bardziej z dziadkiem, nie miał żadnego kontaktu, a zresztą gdyby nawet miał, to nadawanie temu jakiegoś znaczenia jest po prostu nikczemne, podłe i żałosne, a jeśli się rękami i nogami wspiera wnuka żołnierza Wehrmachtu, to jeszcze i głupie. Wiadomo, że upadek byłego Wałęsy nie zna miary i szkoda by w ogóle o tym pisać, gdyby nie gazeta, która takiego „autoryteta” w ogóle prosi o wypowiedź, i zamieszcza jego haniebne słowa bez jakiegokolwiek komentarza, bez choćby zaznaczenia swego dystansu do nich. Osobiście zresztą mniej się przejmuję kłamstwami „na Wajdę”, bo one służą tylko ugruntowaniu wiary już wiernych, ważniejsze jest zwrócenie uwagi na sposób manipulacji znacznie skuteczniejszy. Miałem kiedyś przyjemność rozmawiać z szefem republikańskiego „watch-doga”, prywatnego instytutu monitorującego manipulacje liberalnych mediów, Leo Brentem Bozzelem III (skontaktował nas zresztą obecny Minister Spraw Zagranicznych), który uczył, że dobrze robioną propagandę można pokazać tylko statystyką. Klasyczny przykład: w mniej więcej tym samym czasie w dwóch małych miasteczkach w USA doszło do dwóch zbrodni. W jednym dwóch zwyrodniałych homoseksualistów wielokrotnie okrutnie zgwałciło i na koniec zamordowało kilkuletniego chłopca. W drugim kilku podpitych osiłków skopało na ulicy na śmierć „geja”. O pierwszej sprawie amerykańskie gazety, wyłącznie lokalne, napisały łącznie 47 razy, wliczając w to wzmianki o kolejnych rozprawach sądowych. Drugie wydarzenie, pomijając w ogóle media lokalne, w ogólnokrajowych opisano prawie 2000 razy, w czym mieści się kilkadziesiąt materiałów okładkowych w największych dziennikach i tygodnikach. Czy dziennikarze tyle uwago poświęcający tej sprawie kłamali? Trudno tak to nazwać. Ale propagandowa manipulacja jest oczywista. Przytaczam ten przykład obszernie, bo jest nim odpowiedź na oburzenie, które ogarnęło część dziennikarzy po wierszu Marcina Wolskiego. Nas nazywać „łajdakami”, kazać „sypać popiół na głowy”? A gdzie ja niby skłamałem, proszę mi pokazać, ja przecież tylko wyrażałem swoje opinie, mam prawo! Przeczesując media metodą Leo Brenta Bozzela radzę zacząć liczyć, ile razy w ostatnich dniach padają mimochodem uwagi „najważniejsza jest dobra współpraca prezydenta z rządem”. Szczególne jest ich natężenie w wypowiedziach różnymi profesorów, w wywiadach zwykle zupełnie o czym innym, niejako mimochodem, na marginesie, jako o rzeczy oczywistej: najważniejsze dla państwa jest to, żeby prezydent dobrze współpracował z rządem. Tego trzeba oczekiwać od prezydenta, żeby dobrze współpracował z rządem. Nie wskazuję na kogo konkretnie głosować, mówi profesor (to akurat Leszek Balcerowicz w „Fakcie”) ale trzeba pamiętać, że najważniejsze dla naszej przyszłości jest wybrać takiego prezydenta, który będzie dobrze współpracował z rządem. Do wygłoszenia tej uwagi, po co jest prezydent, ściągnięto nawet zza oceanu profesora Brzezińskiego. Którego wszyscy, oczywiście, bardzo szanujemy, niekoniecznie jako „człowieka roku 2005” „Gazety Wyborczej”, ale, przyznam, odkąd przekartkowałem Jego archiwalne dzieło z roku 1988, w którym profesor perswadował, że Zachód musi iść na zasadnicze ustępstwa wobec ZSSR dla nawiązania z nim strategicznej współpracy na następnych 20 lat, bo światowe mocarstwo w przewidywalnej przyszłości przecież nie zniknie ani nie straci sił − to mój szacunek dla profesora jest zdecydowanie większy, niż gotowość uznawania jego teorii za prawdy objawione. Po katastrofalnym występie Komorowskiego jako kandydata Unii Demokratycznej w warszawskim pałacu za jego kampanię wziął się ktoś sprawniejszy, sformułował główną tezę „Komorowski jako prezydent będzie dobrze współpracował z rządem” i zatrudnił pozyskane do kampanii autorytety tak, jak ich mądre podręczniki każą używać − nie do rzucania histerycznych bluzgów na konkurenta, bo to przeciwskuteczne, tylko do niedostrzeżonego sączenia ludziom w uszy stereotypu wzmacniającego przekaz kampanii (mówiąc fachowo: do upowszechniania memu). A może to nieprawda, co tutaj, powołując się na republikańskiego ekscentryka, wypisuję? Może Brzeziński, Balcerowicz i pomniejsi tak po prostu dzielą się przekonaniami, które zawsze wyznawali? Może. Tylko jeśli tak, to powinni mówić to samo już parę lat temu. Czy któryś z nich komentował tak fakt obsadzenia obu najwyższych urzędów w państwie przez braci Kaczyńskich? Czy któryś powiedział wtedy „może się to wydawać dziwne, niektórym nawet niebezpieczne, ale najważniejsza jest dobra współpraca między rządem a prezydentem”? Znają Państwo jakąś taką wypowiedź? Bo ja guglam, guglam, i niczego wyguglać nie mogę. Rafał A. Ziemkiewicz
Koleje Mazowieckie czy Deutsche Mazovien Bahn? Pisałam już o dramatycznej sytuacji finansów województwa mazowieckiego. Zarząd Województwa szukając wyjścia z sytuacji chwyta się pomysłów, które muszą budzić zdziwienie. Szukając środków na załatanie potężnej dziury w budżecie mówi się o sprzedaży udziałów w Kolejach Mazowieckich (KM) podmiotowi prywatnemu. Jak podaje portal mazovia.pl: „Zarząd Województwa Mazowieckiego podjął decyzję o wniesieniu pod obrady sejmiku stanowiska dotyczącego sprzedaży przez województwo mazowieckie udziałów w spółce „Koleje Mazowieckie – KM”. To szansa na rozwój spółki i początek kolejnego etapu budowy nowoczesnego transportu kolejowego na Mazowszu”. Uzasadnienie, przynajmniej oficjalne, jest takie: „Wsparcie samorządu województwa sprawiło, że spółka ma stabilną sytuację finansową, dysponuje coraz lepszym taborem i nie boryka się z problemami finansowymi znanymi większości przewoźników w kraju. To pozwoliło umocnić pozycję spółki KM na rynku. Kolejny etap rozwoju przewoźnika wymaga jednak dalszych znaczących inwestycji w tabor, którego zakup jest niezbędny, aby dostosować usługi KM do bieżących potrzeb pasażerów. Niestety, w obecnej sytuacji województwo wyczerpało swoje możliwości finansowania tej skali inwestycji. Szansą na dalszy, dynamiczny rozwój spółki i wykorzystanie jej potencjału może być pozyskanie inwestora. Dlatego Zarząd Województwa Mazowieckiego podjął decyzję o wniesieniu pod obrady sejmiku stanowiska dotyczącego sprzedaży udziałów w spółce. W takiej sytuacji spółka zyskałaby możliwość rozwoju, a władze województwa w dalszym ciągu byłyby zamawiającym usługi przewozowe, co pozwoliłoby im nadal decydować o realizowanych na Mazowszu połączeniach. Ostateczną decyzję w sprawie sprzedaży udziałów spółki KM podejmą Radni Województwa Mazowieckiego. Wcześniej przeprowadzona zostanie szczegółowa analiza przedprywatyzacyjna”. Za tymi słowami ukryty jest jednak inny, bardziej przyziemny cel – ratowanie budżetu Mazowsza. Wartość spółki ocenia się na 1 mld złotych. Jednorazowy zastrzyk gotówki w zamian za chwilowe zażeganie kryzysu i pozbycie się problemów. Na niebezpieczeństwa związane z taką operacją zwracają uwagę sygnatariusz listu do marszałka Adama Struzika, m.in. pos. Bogusław Kowalski, faktyczny twórca KM, oraz pos. Krzysztof Tchórzewski. Piszą oni, że: „Wystawienie na sprzedaż spółki w warunkach konieczności budżetowej osłabia pozycję negocjacyjną samorządu i może doprowadzić do uzyskania ceny znacznie poniżej wartości rynkowej. Po prywatyzacji spółka utraci charakter komunalny i będzie miała utrudniony dostęp do funduszy unijnych. Oznaczać to będzie konieczność rezygnacji z planów skorzystania z tych funduszy na modernizację i zakup nowego taboru w przyszłości. Utrudni też realizację projektów już rozpoczętych na kwotę ponad 0,6 mld zł. Zgodnie z dyrektywą UE zawartą w Trzecim Pakiecie Kolejowym operator realizujący przewozy w ramach służby publicznej ma prawo do godziwego zysku określonego na 6 proc. kapitału spółki. Obecnie, gdy właścicielem Kolei Mazowieckich jest samorząd, ten zysk nie jest naliczany. Gdy zmieni się właściciel zapewne wyegzekwuje to co mu się zgodnie z prawem będzie należało. Oznacza to konieczność podniesienia dotacji udzielanej z budżetu samorządu o ok.20-30 mln zł co roku, w zależności jak ostatecznie zostanie ukształtowany kapitał spółki”. Scenariusz w takich przypadkach jest prosty – KM będzie kupiona przez konkurencję, która z wielkim zainteresowaniem patrzy na to przedsięwzięcie od kilku lat. Mazowsze to 30 proc. przewozów pasażerskich w Polsce, a więc ogromy rynek. Kłopoty samorządu mogą być doskonałą okazją do wyeliminowania konkurencji poprzez jej przejęcie. W ten sposób pierwotny pomysł, jakim było stworzenie firmy polskiej, która nie mając wad Przewozów Regionalnych, wytrzymałaby konkurencję i stworzyła przykład dla innych – upadłby z hukiem. Na tory wtoczyłaby się prawdopodobnie niemiecka Deutsche Bahn. Nie o to w tym wszystkim chodziło. Owszem, można zrozumieć wyzwania jakie stoją przed spółką, ale trzeba szukać ich rozwiązania gdzie indziej (np. wejście na giełdę), a nie stosując stare i skompromitowane rozwiązania – po prostu sprzedać tzw. strategicznemu partnerowi. Wiadomo, że do takiego rozwiązania zmierza PO (co widać było jasno na posiedzeniu Komisji Strategii Rozwoju Regionalnego i Zagospodarowania Przestrzennego. Pomysły takie były formułowane prze radnych PO jeszcze na długo przed kryzysem finansowanym samorządu. Możemy więc mówić o podejściu czysto doktrynalnym. W przypadku PSL mamy nieco inne motywacje – są one rezultatem gorączkowego poszukiwania wyjścia z zapaści. Tyle tylko, że sama ewentualna operacja sprzedaży KM potrwa tak długo, że na pewno nie pomoże budżetowi samorządu w tym roku. Nic więc się nie zyska, a straci się – w sumie – bardzo wiele. Lepiej więc nie igrać z ogniem – tym bardziej, że wybory za pasem. Agnieszka B. Górska
Zadymy sejmowe a sprawa odszkodowań dla Żydów. Rzecz o Kaczyńskich, Marku Jurku i nie tylko. Naród Polski jest niemiłosiernie manipulowany ze wszystkich możliwych stron. Tzw. polska polityka zagraniczna kolejnych ekip rządowych jest przez wszystkich skrzętnie ukrywana szczególnie w okresie wyborów. W masmediach nie publikuje się całości szczególnie ważnych oficjalnych przemówień i dokumentów najwyższych czynników państwowych RP, lecz wybiera się to co jest wygodne dla otumanienia Narodu Polskiego, no i w ten sposób można opowiadać ludowi - po swojemu - to co się wydarzyło, a nie jak się rzeczy faktycznie mają. Wielu w takich warunkach odkłada swój rozum na półkę ślepo zdając się na rozum cudzy. Zasadniczo chodzi o te przemówienia i o te dokumenty, z których Polacy mogliby wyciągnąć właściwe wnioski. Typowym przykładem jest expoze byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza. Wszędzie (bez wyjątku) drukowano fragmenty tego expoze, no i omówienia tych fragmentów, tak jakby Polacy czytać nie umieli, skrzętnie omijając fragmenty polityki zagranicznej będącej w istocie źródłem i przyczyną wszystkiego tego co od kilkunastu lat po dzień dzisiejszy dzieje się w Polsce, a Naród Polski na własnej skórze boleśnie doświadcza.
W dniach 10-12 września 2006r. Prezydent RP Lech Kaczyński przebywał z oficjalną wizytą w Izraelu, a w dniach 17-19 z oficjalną wizytą w USA. Wizyty te poprzedziło brzemienne w swych skutkach dla Narodu Polskiego wydarzenie jakie miało miejsce w Sejmie RP w dniu 8 września 2006r. (tuż przed wyjazdem Lecha Kaczyńskiego do Izraela), ale to zostało skutecznie przesłonięte przez zagraniczne wizyty Prezydenta, a zaraz po tym przez parlamentarnych zawodowych „zadymiarzy". Uruchomiono identyczny mechanizm jaki z powodzeniem zastosowano przy przeforsowaniu Układu Europejskiego w latach 1991-1992, a opisany w artykule „Nocna zmiana, czy nocna zdrada?" - dostępnym na stronie:
http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2491
Otóż 08.09.2006r. odbyło się w Sejmie pierwsze czytanie rządowego projektu ustawy o rekompensatach za przejęte przez państwo nieruchomości oraz niektóre inne składniki mienia - druk nr 133. Projekt owej ustawy ma ścisły związek z żądaniami środowisk żydowskich wypłaty im przez Polskę kwoty 60 - 65 miliardów dolarów za pozostawione mienie w Polsce po 1939r. - czego te środowiska nie ukrywają. Numer druku 133 też nie jest numerem przypadkowym, oznacza on bowiem, że ustawa ma przejść w takiej formie w jakiej została przez Rząd przedłożona. Naiwnością byłoby sądzić, aby ktoś sprzeciwił się przedłożonym zapisom ustawy zważywszy na zapewnienie Prezydenta Lecha Kaczyńskiego złożone w Izraelu (11 września 2006 roku, w drugim dniu oficjalnej wizyty w Izraelu), że: „Ja mogę powiedzieć z dużą satysfakcją, że zgodnie z tym, co stwierdził przed chwilą Pan Prezydent, te stosunki są dziś dobre. Te stosunki należy jednak pogłębiać na wszystkich możliwych płaszczyznach. Nie kryję, że niezmiernie istotne są stosunki polityczne między naszymi krajami."
http://www.prezydent.pl/archiwum/rok-2006/art,518,drugi-dzien-wizyty-prezydenta-rp-w-izraelu.html [Czytaj także:
Drugi dzień pobytu w Izraelu [całość TU]: http://www.prezydent.pl/aktualnosci/dzien-po-dniu/filtr,2006-09-11,1.html
Polski prezydent może liczyć na ciepłe przyjęcie
[„Należy podkreślić, że bracia Kaczyńscy zawsze mieli bardzo dobre stosunki z Żydami i Izraelem. A to oni są przecież w tej koalicji, w Polsce teraz najważniejsi. PiS to oczywiście prawica. Ale przecież prawica, wbrew temu, co się niektórym wydaje, nie równa się antysemityzm. Jestem pewien, że polski prezydent może liczyć na wspaniałe, ciepłe przyjęcie w Izraelu" - Szewachem Weissem ]
Jesteśmy gotowi zaangażować się w rozwiązanie konfliktu bliskowschodniego
Trzeci dzień pobytu w Izraelu [całość TU]: http://www.prezydent.pl/aktualnosci/dzien-po-dniu/filtr,2006-09-12.html
Trzeci dzień wizyty Prezydenta RP w Izraelu -
http://www.prezydent.pl/archiwum/rok-2006/art,589,trzeci-dzien-wizyty-prezydenta-rp-w-izraelu.html
Maria Kaczyńska w Izraelu 13.09.2006 - [całość TU] - http://www.prezydent.pl/aktualnosci/dzien-po-dniu/filtr,2006-09-13.html
Podsumowania wizyty w Izraelu - [całość TU] - http://www.prezydent.pl/aktualnosci/dzien-po-dniu/filtr,2006-09-14.html
W ustawie (projekt?)
czytamy:
- w art. 5.: „Rekompensata przysługuje osobie fizycznej, która była właścicielem mienia wdniu jego przejęcia lub jej spadkobiercom, zwaną dalej „osobą uprawnioną". Osobą uprawnioną jest spółka handlowa, która była właścicielem mienia w dniu jego przejęcia."
- w art. 9: „Stan prawny przejętych nieruchomości ustala się na podstawie księgi wieczystej lub zbioru dokumentów lub innych dokumentów potwierdzających prawo własności nieruchomości z chwili ich przejęcia."
- w art. 10.: „Określenia wartości przejętych nieruchomości wraz zich częściami składowymi dokonują rzeczoznawcy majątkowi, ..."
- w art. 15.: „organem prowadzącym postępowanie w sprawie orekompensatę jest wojewoda właściwy ze względu na miejsce położenia przejętej nieruchomości, ...."
- w art. od 31 do 33 przewidziano odszkodowania za zabytki, ateoczywiście okażą się bezcenne, szczególnie dla strony żydowskiej.
Wpisano, że rekompensata będzie w wysokości 15% wartości przejętego mienia (art. 11), ale jest oczywiste, że taki zapis się nie ostoi. Zostanie on zaskarżony do wszelkich możliwych trybunałów i ostatecznie zostanie on uchylony. Podobnie będzie z zapisem, że następcom prawnym spółek rekompensata nie przysługuje (art. 6). Owe zapisy mają jedynie charakter uspakajający na użytek przyjęcia ustawy przez Sejm RP.Łatwo sobie wyobrazić co się będzie w Polsce działo po wprowadzeniu w życie tej ustawy.Już obecnie widać pełną analogię postępowania z tym projektem ustawy ze sposobem opracowania i prowadzeniem w życie Układu Europejskiego z dnia 16 grudnia 1991r. ustanawiającym stowarzyszenie Polski z UE. Projekt ustawy „o rekompensatach za przejęte przez państwo nieruchomości oraz niektóre inne składniki mienia" został opracowany za rządów SLD i przekazany został do Sejmu 19 października 2005r. - tj. pomiędzy dniem wyborów 25.09.2005r. a 26.10.2006r., kiedy to Sejm wybrał Marka Jurka na Marszałka Sejmu RP.
09.12.2005r. już jako projekt obecnego Rządu Marszałek Marek Jurek skierowuje projekt ustawy do pierwszego czytania w Sejmie, a na dwa dni przed wizytą Prezydenta w Izraelu wprowadza do porządku obrad posiedzenia Sejmu w dniu 08.09.2006r.
Podobnie jak w 1992r. przez ten cały okres czasu Polacy są świadkami różnego rodzaju zawieruch w Sejmie - robienia typowej wrzawy i jazgotu, z wciąganiem innych w sytuacje, z których nie ma żadnego dobrego wyjścia, aby nie narazić się na totalny brak zaufania u Polaków. Brnie więc dalej w chocholim tańcu całe to towarzystwo ku zgubie Narodu Polskiego - usiłując wciągnąć w ten taniec Naród Polski.. Analogicznie jak w sprawie Układu Europejskiego zdecydowano o powołaniu komisji nadzwyczajnej, która ma zostać powołana. Ciekawe, czy będziemy świadkami dalszych różnorakich „zadym sejmowych" tak długo, aż ów projekt w praktycznie nie zmienionym stanie, w sposób niezauważalny przez Naród Polski, stanie się obowiązującą ustawą? Czy wzorem Układu Europejskiego z 1991r. zostanie ona opublikowana pod koniec kadencji Sejmu? Bo chyba nieprzypadkowo w art. 27 ust. 1 zapisano: „Rekompensata, o której mowa w art. 1, wypłacana jest w czterech równych ratach rocznych i podlega waloryzacji. Pierwsza rata rekompensaty wypłacana jest w terminie 6 miesięcy od zakończenia postępowania, jednak nie wcześniej niż 2009r." - czyli po upływie kadencji tego Sejmu. Na uwagę zasługuje głosowanie posłów nad skierowaniem projektu omawianej ustawy do nadzwyczajnej komisji sejmowej. W głosowaniu tym nie wzięli udziału główni „aktorzy" koalicyjnych medialnych sporów, a to: Jarosław Kaczyński - prezes PiS, a jednocześnie Premier RP; Roman Giertych - prezes LPR; Andrzej Lepper - prezes Samoobrony. W głosowaniu nie wzięli też udziału: Wojciech Olejniczak - prezes SLD; Jarosław Kalinowski - przewodniczący Rady Naczelnej PSL, wicemarszałek Sejmu RP. Z całą pewnością w tym samym czasie, kiedy odbywało się głosowanie musieli mieć jakieś inne super ważne posiedzenie.
Skoro podczas głosowania na sali sejmowej nie było szefów partii, to pewnie z tego powodu uzyskano - zaskakująco jednomyślne - następujące wyniki głosowań nad projektem omawianej ustawy:
http://orka.sejm.gov.pl/SQL.nsf/glosowania?OpenAgent&5&24&15
PiS - 147 głosów „za"; 0 - głosów „przeciw"; 0 - wstrzymał się; 8- nie głosowało.
PO - 116 głosów „za"; 0 - głosów „przeciw"; 0 - wstrzymał się; 15 - nie głosowało.
SLD - 0 głosów „za"; 45 - głosów „przeciw"; 0 - wstrzymał się; 10 - nie głosowało.
Samoobrona - 51- głosów „za"; 0 - głosów „przeciw"; 0 - wstrzymał się; 2 - nie głosowało.
LPR - 28 głosów „za"; 0 - głosów „przeciw"; 0 - wstrzymał się; 1 - nie głosował.
PSL - 20 głosów „za"; 0 - głosów „przeciw"; 0 - wstrzymał się; 5 - nie głosowało.
Niezależni - 6 głosów „za"; 0 - głosów „przeciw"; 0 - wstrzymał się; 1 - nie głosował.
NKP - 5 głosów „za"; 0 - głosów „przeciw"; 0 - wstrzymał się; 0 - nie głosowało.
Uzyskane wyniki głosowań ostatecznie kładą kłam twierdzeniom, że w sprawach ważnych posłowie nie potrafią się porozumieć dla wspólnego dobra ... Wygląda też na to, że wszystkiemu winni są szefowie partii - no bo jak ich nie było, to widzimy co się wydarzyło. SLD zagłosowało przeciw, bo chyba liczy na odbicie elektoratu i zrozumiało, że tę żabę przyjdzie im chyba pierwszym jeść w następnym rozdaniu kart - po 2009r. Jakoś się z tego trzeba będzie wytłumaczyć przed wyborcami. - Szczegóły po wejściu na stronę internetową: http://orka.sejm.gov.pl/proc5.nsf/opisy/133.htm
Na stronie http://expatpol.com/index.php?mod=drukuj&druk_id=29635 [na dzień 27.05.2010 strona nie istnieje] pod datą 31 sierpnia 2006r. w artykule „Żydzi zrezygnowali z walki o zwrot mienia w Polsce przed sądami w USA" czytamy:
„Żydzi amerykańscy starający się o restytucję swego mienia w Polsce w sądach w USA zrezygnowali z wniesienia do Sądu Najwyższego odwołania od niekorzystnych dla siebie orzeczeń sądów niższych instancji. Poinformowało o tym PAP biuro Kongresu Polonii Amerykańskiej w Waszyngtonie. Adwokaci powodów powiadomili o ich decyzji na początku tego tygodnia dyrektora Komisji ds. Dokumentacji Holocaustu KPA, Charlesa Chotkowskiego. Tym samym jedyną drogą restytucji indywidualnego mienia żydowskiego - zrabowanego w czasie wojny przez Trzecią Rzeszę i przejętego potem przez rząd PRL - może być ewentualne wniesienie pozwu w sądzie w Polsce, albo uregulowanie sprawy w ustawie sejmowej o restytucji.
W dniach 6-8 września Sejm ma zdecydować o losach projektu ustawy na temat rekompensat za majątki prywatne skonfiskowane przez hitlerowców. Projekt przewiduje rekompensaty w wysokości 15 procent wartości majątków na podstawie ich aktualnych cen. Obywatelstwo polskie nie jest wymagane w przypadku występowania o roszczenia. Organizacje żydowskie w USA szacują, że w razie uchwalenia ustawy około 20 procent roszczeń majątkowych - dotyczących także utraconych majątków innych obywateli przedwojennej Rzeczpospolitej - będzie pochodziło od ich żydowskich właścicieli lub ich spadkobierców. Zgłaszają jednak zastrzeżenia co do proponowanej w ustawie wysokości rekompensat." - [patrz również: TU]
Na oficjalnej stronie internetowej Prezydenta RP -
http://www.prezydent.pl/archiwum/rok-2006/art,525,drugi-dzien-wizyty-prezydenta-rp-w-nowym-jorku.html - m.in. czytamy:
„18 września 2006 roku, w drugim dniu wizyty w Nowym Jorku, Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Lech Kaczyński wziął udział w śniadaniu z przedstawicielami diaspory żydowskiej. Głównymi tematami spotkania były: niedawna wizyta prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Izraelu oraz kwestia zwrotu mienia. „Prezydent RP zapewnił, że w Polsce nie ma najmniejszego zagrożenia antysemityzmem. Powiedział, że w przypadku zwrotu mienia występuje problem trudnej reprywatyzacji. "Ten problem to jest napięcie między zasadą - nie mamy już wątpliwości, że tą zasadą może być fakt obywatelstwa polskiego z 1939 roku - a możliwościami budżetu państwa i ogromem przemian, które po wojnie się w Polsce zrealizowały w sensie infrastrukturalnym"" [Czytaj również: Prezydent w Nowym Jorku - 17.09.2006 r. - całość TU
http://www.prezydent.pl/aktualnosci/dzien-po-dniu/filtr,2006-09-17.html
18.09.2006 r. - całość TU - http://www.prezydent.pl/aktualnosci/dzien-po-dniu/filtr,2006-09-18.html ]
Trudno zakładać, że Prezydent RP wybierając się do Izraela nie wiedział lub aby Jego brat Jarosław nie poinformował Go, że wszystko jest już załatwione w przyjętym do dalszych sejmowych prac projekcie ustawy i że tam nie ma mowy o żadnej zasadzie, że podstawą roszczeń ma być fakt obywatelstwa polskiego z 1939r. Racje ma były marszałek Sejmu RP Wiesław Chrzanowski, kiedy po manifestacjach w dniu 07 października 2006r. mówi, że pomiędzy aktualnymi ugrupowaniami politycznymi w zasadzie nie ma różnic co do generalnego celu, są jedynie różnice co do sposobu jego osiągnięcia. Niektórym już się oczy szklą, niczego poza tym nie widząc, do obiecanych przez UE 60 - 65 mld Euro, która to UE ma rzekomo „dać" Polsce, po „dzielnych bojach" Kazimierza Marcinkiewicza. Nie chcą nawet dopuścić myśli, że: nie 60 - 65 mld Euro, a dolarów, i że nie dadzą, a zabiorą - a do tego nie Polacy, a Żydzi. Do tego ma się rozumieć, że w ramach zacieśniania współpracy z Izraelem polski wywiad i kontrwywiad będzie teraz bardzo ściśle współpracował z jego odpowiednikami w Izraelu w ramach zwalczania światowego terroryzmu w imię obopólnych interesów Izraela i Polski. Oczywistym też jest, że wszystko razem musi być ślicznie opakowane w stosowną retorykę narodową i patriotyczną.
No i kto to wszystko ośmieli się skrytykować staje się automatycznie wrogiem obojga narodów, a i można by nawet pomyśleć o nasłaniu wojska, gdyby takich krytykantów znalazło się zbyt wielu, co też niektórzy w ramach profilaktyki już publicznie proponują. Boguchwała A.D. 08 października 2006r. mgr inż. Józef Bizoń
Suplement Otóż - słusznie zauważono, że fragment mego artykułu dotyczący wyników głosowania wymaga uzupełnienia pod kątem wyjaśnienia dlaczego to, a nie inne, przytoczyłem wyżej głosowanie, bo na tym tle mogą powstawać różne wątpliwości. Przypomnijmy sobie rok 2005, że był to okres czasu, w którym PiS obiecywał Narodowi Polskiemu (chyba, że się mylę i chodziło o inny naród) wreszcie sprawiedliwość, a PO obiecywała Polakom cuda na kiju. Z tej też przyczyny PiS wygrał wybory. W tej sytuacji PO musiało się z tym fantem pogodzić i czekać na następne rozdanie kart. Marek Jurek wprowadza ów projekt ustawy pod obrady Sejmu w dniu 08.09.2006 r. i odbywa się pierwsze czytanie tego projektu ustawy. Ktoś zgłasza wniosek, aby ten projekt ustawy bez dalszych zbędnych ceregieli odrzucić. W głosowaniu wniosek ten został odrzucony. Na tym etapie nie wiadomo jeszcze czym się kierowali i jaki był faktyczny zamiar tych co byli przeciw. Są tutaj dwie możliwości: albo chcieli przepchnąć ten wniosek do komisji i czekać aż ucichnie wrzawa wokół tych żądań żydowskich poczyniona przez Polonię i potem szukać sposobności przyjęcia tego projektu pod osłoną poczynionej wrzawy przez tubylczych speców, albo chcieli być bardzo szybcy i przejść do drugiego, a następnie trzeciego czytania projektu tej ustawy i ją uchwalić, aby Prezydent mógł za kilka dni pojechać z gotowym prezentem do Izraela i na spotkanie z diasporą żydowską w USA. Gdyby tak się wydarzyło, to cały misternie budowany układ magdalenkowy wyleciałby w powietrze, a Prezydent nie miałby co wracać z tych wojaży do Polski. Głupcy to oni nie są, bo w przeciwnym razie nie byliby nas w stanie tak oskubać metodą kok po kroczku. Zatem ci co byli przeciw mieli na myśli przepchanie ustawy do komisji i tam czekać na sposobną chwilę. Palec został już dany i przyjdzie czas na wciągnięcie ręki, a potem reszty. Właśnie o ten palec chodziło jako prezent. Co w takiej sytuacji dobrze życzący Polsce i Narodowi Polskiemu posłowie powinni zrobić, gdy padł wniosek o przekazanie projektu ustawy do komisji sejmowej? Powinni głosować przeciw. Gdyby się wówczas okazało, że przesłanie projektu do komisji zostało zablokowane, to trzeba by było przeprowadzić głosowanie z pytaniem: kto jest za przyjęciem projektu ustawy druk nr 133 (w takim stanie w jakim wpłyną do Sejmu)? No i zważywszy na to, że oni głupcami nie są, co już wyżej wyłuszczyłem, to wszyscy - łącznie z tymi możliwymi wstrzymującymi się - zagłosowaliby przeciw przyjęciu ustawy i byłoby na jakiś czas po sprawie, a Prezydent miałby wymówkę, że teraz nie dało rady. Chyba, że ktoś jest „przeciw" a nawet „za" - co już przerabialiśmy lub nie zauważył tegoż z racji braku wyrobienia politycznego. W każdym bądź razie - tak, czy owak - chcąc być politykiem trzeba zważać na słowa i to nawet wówczas, gdy się ma inne zapatrywanie. Boguchwała A.D. 17 marca 2010 r. - mgr inż. Józef Bizoń [uaktualniono: 27.05.2010 r.]
Dwóch panów K. - krwawi komunistyczni kaci Ciężką, ale jakże potrzebną pracę w bezpiece rozpoczęli jako młokosi. Byli dumni, że nazywa się ich "oficerami" Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Realizując "dyktaturę proletariatu", w praktyce brali udział w najważniejszych śledztwach przeciwko tzw. wrogom ludu - w więzieniu na warszawskim Mokotowie i tajnej willi "Spacer" w Miedzeszynie. Dwóch panów K. - Edmund Kwasek i Jerzy Kędziora. Pierwszy niedawno zmarł, drugi żyje nadal w Warszawie i kpi sobie z wymiaru sprawiedliwości. Stefan Skwarek (wartownik w UB na Kielecczyźnie, potem "naukowiec" Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR) w książce "Na wysuniętych posterunkach" (Książka i Wiedza, 1977 r.) poświęcił Kwaskowi notę biograficzną: "Płk Edmund Kwasek, członek PPR i AL, uczestnik wielu akcji zbrojnych przeciwko siłom okupanta i polskiej reakcji. Po wyzwoleniu w styczniu 1945 r. jako naczelnik Wydziału Śledczego WUBP w Kielcach uczestniczył w wielu akcjach i walkach z bandami. W latach pięćdziesiątych przeszedł do pracy w cywilu". W 1996 r. Edmund Kwasek został skazany w tzw. procesie Humera (od nazwiska głównego oskarżonego, b. wicedyrektora Departamentu Śledczego MBP), razem z 12 innymi śledczymi MBP na karę kilkuletniego więzienia. Z więzienia na Rakowieckiej - tego samego, w którym katował pół wieku wcześniej polskich patriotów - wyszedł jednak szybko "ze względu na zły stan zdrowia". Kwasek żył jeszcze sześć lat na wolności. Jerzy Kędziora zapewne opłakiwał śmierć kolegi. Mieszka na warszawskim Bródnie, pobierając wysoką, "resortową" emeryturę. Z dawnymi kolegami z bezpieki, których w samej stolicy żyje jeszcze co najmniej kilku, spotyka się systematycznie w siedzibie Związku Kombatantów RP (dawny ZBoWiD) w Alejach Ujazdowskich. Kilka lat temu Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych pozbawił go uprawnień, będących przecież uhonorowaniem szczególnych zasług dla Polski. Śledztwo Instytutu Pamięci Narodowej w sprawie Kędziory umorzono w lutym 2005 r. ze względu na śmierć ich ofiar. Tymczasem żyje Wacław Sikorski (AK-owiec, skazany przez bezpiekę na karę śmierci, następnie ułaskawiony przez Bieruta na dożywocie, z więzienia wyszedł w 1956 r.), który dobrze zapamiętał zwyrodniałego śledczego: - Do dziś mam uszkodzone lewe ucho i przegrodę nosa. Straszono mnie, że jeśli nie podpiszę dokumentu kończącego śledztwo, znów będę miał do czynienia z Kędziorą.
Pomogła Dzierżyńska Jerzy Kędziora prowadził m.in. sprawę żołnierza Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, cichociemnego, mjr. Hieronima Dekutowskiego "Zapory", legendarnego dowódcy oddziałów partyzanckich Armii Krajowej, Delegatury Sił Zbrojnych i Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość na Lubelszczyźnie. We wspomnieniach Władysława Siła-Nowickiego, inspektora Zrzeszenia WiN na Lubelszczyźnie, czytamy: "Śledztwo prowadzili Kędziora i Chimczak [Eugeniusz Chimczak, inny, żyjący do dziś ubecki sadysta - TMP] (...) Nadzorował je mjr Serkowski [Ludwik Serkowski, naczelnik wydziału w Departamencie Śledczym MBP - TMP] i ppłk Humer. (...) Nasza sprawa, sprawa lubelskiego WiN czy sprawa »Zapory«, jak ją często określano, była o tyle specyficzna, że właściwie nie było sporów co do samych faktów. (...) Oddziały »Zapory«, których ja byłem w jakiś sposób kierownikiem politycznym, były czysto partyzanckimi, bez żadnych, ale to żadnych, domieszek przestępczych. Byli to ludzie na wysokim poziomie etycznym, co moich śledczych szczególnie bulwersowało". Hieronim Dekutowski, po nieudanej próbie przedostania się za granicę i aresztowaniu przez UB, przechodził ciężkie śledztwo w więzieniu przy Rakowieckiej od 19 września 1947 r. do 1 czerwca 1948 r. Podczas niejawnej rozprawy 3 listopada 1948 r. przed Wojskowym Sądzie Rejonowym w Warszawie, dostał siedmiokrotną karę śmierci (KS). Wyrok na nim i jego podkomendnych wykonano 7 marca. Do dziś nie jest znane miejsce pochówku "Zapory" i jego ludzi. Jako jedyny z tej grupy ułaskawiony został Władysław Siła-Nowicki, któremu wyrok śmierci zamieniono na dożywocie, dzięki wstawiennictwu u Bolesława Bieruta spokrewnionej z rodziną Nowickich Aldony Dzierżyńskiej (siostry Feliksa).
Specjalista od WiN-u W więzieniu przy Rakowieckiej por. Jerzy Kędziora przesłuchiwał również m.in. Edwarda Bzymka-Strzałkowkiego, w czasie wojny oficera wywiadu i kontrwywiadu Okręgu Kraków ZWZ-AK, po 1945 r. szefa Brygad Wywiadowczych Delegatury Sił Zbrojnych - WiN (opracowywał m.in. sprawozdania miesięczne o sytuacji w kraju, przesyłane następnie Rządowi Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie). W dniu aresztowania Bzymek-Strzałkowski wyskoczył z trzeciego piętra aresztu śledczego Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie, łamiąc obie ręce i nogę. Po leczeniu śledztwo w jego sprawie wszczął szef Departamentu Śledczego MBP Józef Różański, a na "oficera" śledczego wyznaczono właśnie Kędziorę, ściągniętego specjalnie w tym celu do Krakowa z Warszawy. Skazanemu na trzykrotną karę śmierci we wrześniu 1947 r. w tzw. procesie krakowskim WiN i Polskiego Stronnictwa Ludowego (oskarżał zastępca naczelnego prokuratora Naczelnej Prokuratury Wojskowej, płk Stanisław Zarako-Zarakowski), złagodzono następnie wyrok do 15 lat. Z więzienia wyszedł w sierpniu 1956 r. W tej samej sprawie Kędziora przesłuchiwał prezesa II Zarządu Głównego Zrzeszenia WiN Franciszka Niepokólczyckiego, również skazanego w "procesie krakowskim" na trzykrotną KS. Po zmianie kary na dożywocie, na wolność wypuszczono go w grudniu 1956 r. Równie brutalny Kędziora był wobec Władysława Jedlińskiego, oficera wywiadu AK, a po wojnie kierownika sieci informacyjnej kolejnego, IV Zarządu Głównego WiN. W jego przypadku, pierwszy, pięciomiesięczny etap śledztwa miał bardzo brutalny przebieg. Jedliński był nieludzko torturowany, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, umieszczano go w karcerze, pozbawiano snu. Karę śmierci zamieniono Jedlińskiemu następnie na dożywocie, w końcu na 12 lat pozbawienia wolności, z więzienia mokotowskiego został warunkowo zwolniony 30 grudnia 1957 r. Kędziora maltretował również w śledztwie żonę Władysława - Henrykę Jedlińską, skazaną na 15 lat więzienia, i innych członków rodziny.
Mieliśmy pełne zaufanie do Różańskiego Prócz pracy na Mokotowie Jerzy Kędziora był członkiem Grupy Specjalnej MBP - tajnej komórki, powołanej latem 1948 r., przekształconej następnie w X Departament MBP, który zajmował się sprawami szczególnymi - "oczyszczaniem" szeregów PZPR z agentów i prowokatorów. Grupa działała w równie tajnym więzieniu MBP (kryptonim "Spacer") w Miedzeszynie pod Warszawą, które - wyłączone spod jakiejkolwiek zewnętrznej kontroli - stanowiło własność X Departamentu (prócz tego pod jego wyłączną kontrolą znajdował się wydział śledczy i pawilon w więzieniu mokotowskim). Aby jeszcze lepiej służyć "ludowej" Ojczyźnie, w 1955 r. Kędziora został uczestnikiem Wyższego Kursu Przeszkolenia Oficerów Bezpieczeństwa. Wkrótce jednak sielanka życia "oficera" bezpieki skończyła się. Już w połowie tego roku, kiedy na fali rozpoczynającej się "odwilży" towarzysze zaczęli szukać w swoich szeregach winnych "łamania socjalistycznej praworządności", za "pracę" w Miedzeszynie został na krótko aresztowany. Kędziora zeznawał jako świadek w sprawie odpowiedzialności Różańskiego i Romkowskiego (właściwie: Natana Grinszpana-Kikiela), wiceszefa bezpieki, nadzorującego tajną willę "Spacer": "Kiedy zostałem skierowany do Miedzeszyna, miałem 23 lata. Podczas przesłuchań używano takich metod jak: klęczenie na stołku, karcer czy wkładanie ołówka między palce. Pierwszy wypadek z ołówkiem zastosował Światło [Józef Światło, właściwie: Izaak Fleischfarb, wicedyrektor X Departamentu MBP, pracownik sowieckich służb specjalnych - TMP]. Różański był z początku uważany przez nas za wzór komunisty i człowieka oddanego Partii. Mieliśmy pełne zaufanie do Różańskiego. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że bicie więźniów było zabronione prawem. (...) W 1949 roku były rozkazy karne na temat bicia, ale równocześnie Romkowski i Różański sami bili więźniów. W tym okresie, kiedy stosowaliśmy bicie, nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że to jest nieludzkie. Wydawało nam się, że stosowanie tego przymusu jest koniecznością. Słyszeliśmy w tym czasie opowiadania na temat metod stosowanych w »dwójce« i dlatego wydawało się nam, że nasze postępowanie było łagodne. (...) W początkowym okresie nie było gum, a któryś z oficerów śledczych, nie pamiętam nazwiska, bił podejrzanego kijem. Ponieważ bicie kijem było niewygodne, wartownicy znaleźli kawałek kabla grubości wiecznego pióra, ogumionego, z cienkim drutem wewnątrz. Tą gumą posługiwało się kilku oficerów, a później każdy zaopatrzył się w kawałek kabla. Te gumy nazywano »małymi konstytucjami« (faszystowskimi) w odróżnieniu od »dużej konstytucji«, którą zrobił oficer śledczy Laszkiewicz przy pomocy wartowników. Była ona zrobiona z kilku drutów izolowanych".
Cukrzyca albo "jakieś okaleczenie" W trakcie "odwilżowego" śledztwa komunistyczna wierchuszka zrzucała z siebie odpowiedzialność za "nieprawidłowości", których dopuścił się aparat represji. Winni mieli być wyłącznie pracownicy niższego szczebla. Wtedy wyciągnięto Kędziorze, że podczas przesłuchań ciężko pobił Wacława Dobrzyńskiego (w czasie niemieckiej okupacji oficera Sztabu Głównego Armii Ludowej, przed aresztowaniem naczelnika wydziału w IV Departamencie MBP), w wyniku czego Dobrzyński zmarł. I tak szef bezpieki Stanisław Radkiewicz zeznawał: "Przypominam sobie, że w Belwederze była omawiana na posiedzeniu Komisji Bezpieczeństwa [Komisji Biura Politycznego do Spraw Bezpieczeństwa Publicznego - TMP] sprawa śmierci Dobrzyńskiego. Romkowski i Fejgin [Anatol Fejgin, dyrektor X Departamentu MBP - TMP] przedstawiali, że zejście śmiertelne było wynikiem cukrzycy, na którą chorował". Jakub Berman, który z ramienia partii nadzorował bezpiekę, o tym samym posiedzeniu: "Zostało przedstawione zaświadczenie lekarskie, z którego wynikało, iż wskutek jakiegoś okaleczenia [!!! - TMP] i w związku z chorobą cukrzycy nastąpił zgon Dobrzyńskiego". Bardziej szczery, choć oczywiście "niewinny", był Różański: "Kędziora wziął wieczorem Dobrzyńskiego na przesłuchanie, podczas nieobecności mojej, Romkowskiego i Fejgina, i w czasie przesłuchania zaczął go bić. Oficerowie śledczy, którzy byli w sąsiednim pokoju, wywołali Kędziorę i zwracali mu uwagę na to, co on robi". Kędziora nie dawał za wygraną, odpowiedzialnością obarczając przełożonych: "Według mnie odpowiedzialnym za wprowadzenie terroru jest Romkowski. Zostałem zdjęty z pracy na skutek pobicia Dobrzyńskiego, który poprzednio był bity przez Romkowskiego i Różańskiego. Po 1949 roku byłem szykanowany przez Różańskiego do tego stopnia, że po usunięciu mnie z Departamentu Śledczego dostałem rozstroju nerwowego i choroby psychicznej. Do 1954 roku chodziło za mną to, że jestem wrogiem". Ostatecznie sprawę cukrzycy bądź "jakiegoś okaleczenia" Dobrzyńskiego zatuszowano, ale Kędziorę zwolniono z bezpieki.
"Pompować rozum z tyłka do głowy" W Grupie Specjalnej MBP, a następnie X Departamencie Kędziora spotkał Edmunda Kwaska. Kwasek też pracował w Miedzeszynie. Przesłuchiwał tam m.in. komunistów, oskarżonych w jednej z najgłośniejszych spraw stalinizmu - o "odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne". Jednego z nich, Włodzimierza Lechowicza, zmuszał do wykonywania setek przysiadów, aby - jak to sam nazywał - "pompować rozum z tyłka do głowy". W tajnej willi MBP prowadził też śledztwo przeciwko Bolesławowi Kontrymowi "Żmudzinowi", oficerowi Policji Państwowej II RP, majorowi WP, żołnierzowi AK, cichociemnemu. Z dokumentów wynika, że Kwasek śledztwo wszczął 30 października 1948 r. Celem było "przyznanie się" zatrzymanego do rzekomych przestępstw popełnionych w latach 1923 - 1944. Bezpieka chciała przede wszystkim, aby wydał polskich wywiadowców działających w Komunistycznej Partii Polski do 1939 r. Jeśli chodzi o okres niemieckiej okupacji, "Żmudzin" miał obciążyć szereg osób, wobec których UB prowadziło wówczas śledztwo. Śledczy Kwasek torturował Kontryma przez prawie rok - do 8 września 1949 r. Jest podpisany pod 23 protokołowanymi przesłuchaniami. Bolesław Kontrym "Żmudzin" wyrokiem Sądu Wojewódzkiego dla m.st. Warszawy z 26 czerwca 1952, zatwierdzonym przez Sąd Najwyższy 9 października, został skazany na karę śmierci, którą wykonano prawdopodobnie 2 stycznia 1953.
Kablem, kijem, nahajką Kwasek przede wszystkim jednak urzędował na Mokotowie (stał m.in. na czele Wydziału II, który zajmował się penetracją obcych wywiadów w partii). Więźniowie tej bezpieczniackiej katowni zaliczali go do najgorszych oprawców. Jeden z nich, zrehabilitowany w 1957 r., wspominał: "W godzinach wieczornych zostałem wezwany do Światły, który w obecności Kwaska powiedział, że jeśli nie przyznam się do współpracy z Niemcami, to aresztowana zostanie moja żona, wobec której zastosowane będą te same metody i będzie tak długo bita, aż ujawni szczegóły mojej współpracy. Dziecko natomiast zostanie zabrane i ślad po nim zaginie. Wobec takiej groźby, począłem podawać zmyślone fakty... W czasie jednego z następnych przesłuchań Kwasek, kopiąc mnie leżącego na podłodze, kopnął tak silnie w okolice serca, że miałem naruszony mięsień serca i odczuwałem dotkliwe bóle przez trzy lata. Ponadto Kwasek i oddziałowi stosowali jeszcze inne formy udręczeń, jak ciągłe przysiady, klęczenie z rękami do góry, trzymanie krzesła przez wiele godzin przy wyciągniętych rękach w pozycji przysiadu, polewanie zimną wodą w karcu (...). Tego rodzaju metody doprowadziły mnie do kompletnego załamania fizycznego i psychicznego". I dalej: "Mając jeszcze w pewnym stopniu zachowane poczucie rzeczywistości i opory psychiczne, nie chciałem przyznać się do stawianego mi zarzutu współpracy z Niemcami, jak też nie chciałem obciążać współpracą innych osób, gdyż w rzeczywistości z Niemcami nie współpracowałem. Różański odparł na to, w obecności Kwaska i Światły, że jeśli nie potwierdzę tych faktów, zostanę zabity i tak pogrzebany, że śladu po mnie nie będzie. Mimo, że od tego dnia byłem ciągle i bez przerwy bity, przy czym zaczęto bić mnie kablem w pięty i stopy, zadając mi w ten sposób potworne cierpienia przez kilka następnych dni, nie chciałem przyznać się do stawianych mi zarzutów, godząc się nawet na pozbawienie mnie życia, by w ten sposób ujść dalszym torturom. (...) W czasie przesłuchań, jak też w czasie przerwy pomiędzy jednym przesłuchaniem a drugim, byłem ciągle bity przez Kwaska i oddziałowych kablem, kijem, nahajką plecioną ze skóry. (...). W czasie jednego z przesłuchań Kwasek w czasie pastwienia się nade mną wybił mi pięścią 10 zębów w górnej szczęce i 6 zębów w szczęce dolnej".
Zarozumiały, z tendencją efekciarstwa Zanim trafił do warszawskiej centrali MBP, Edmund Kwasek - były uczeń Gimnazjum im. Chreptowicza w Ostrowcu Świętokrzyskim, a w czasie wojny partyzant AL - pod koniec stycznia 1945 r. trafił do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Kielcach. Miał wówczas 22 lata. Swoją krwawą karierę zaczynał jako "oficer" tamtejszego Wydziału Śledczego, aby już na początku 1946 r. zostać naczelnikiem tego Wydziału. Tę "zaszczytną" funkcję pełnił przez następne trzy lata. Więźniów kieleckiego więzienia śledczego WUBP przy ul. Focha (obecnie Paderewskiego) przetrzymywano w małych, zawszonych celach i przesłuchiwano, stosując niewybredne metody, po kilka godzin dziennie. Przykład dawał Kwasek. Nie tylko katował osadzonych, ale występował też w roli ich "sędziego". Tak było 11 lipca 1945 r., kiedy Okręgowy Sąd Wojskowy w Łodzi na sesji w Kielcach skazał żołnierza niepodległościowego podziemia Konrada Zygmunta Suwalskiego na karę śmierci. Edmund Kwasek był na tym procesie ławnikiem. To jemu również powierzono prowadzenie śledztwa w sprawie pogromu kieleckiego. W przygotowaniu tej ubeckiej prowokacji brał udział Adam Humer. Naczelnikiem Wydziału Śledczego WUBP w Kielcach Kwasek przestał być w 1948 r., aby przez rok pełnić to samo stanowisko w Gdańsku. Potem był już Departament X MBP, którego szef Józef Różański napisał w opinii służbowej: "Mjr Kwasek. Zdolny oficer śledczy. Może trochę zarozumiały, z tendencją efekciarstwa". Tadeusz M. Płużański
Jest ugoda z Eureko Zakończył się 10-letni spór Skarbu Państwa z Eureko o PZU. Za wyjście ze spółki Holendrzy dostaną 4,77 mld zł Ugoda będzie jawna (trafi na www.msp.gov.pl). - To najważniejszy dzień mojej pracy w tym resorcie. (...) Skarb Państwa odzyskał kontrolę nad PZU S.A. Z porozumienia wynika, że Eureko wycofa się ze spółki w określonym czasie. Natychmiast z chwilą podpisania ugody 10 proc. akcji z 33 proc., którymi dysponuje Eureko, są wniesione do spółki specjalnego przeznaczenia, nad którą kontrolę ma Skarb Państwa - powiedział minister skarbu państwa Aleksander Grad.
Ile pieniędzy dostanie Eureko? 3,55 mld zł to kwota, która zostanie wypłacona do końca tego roku. Będzie częścią dywidendy przypadającej Skarbowi Państwa - powiedział Grad. Na zaliczkową dywidendę firma ubezpieczeniowa ma przeznaczyć 12,75 mld zł.
Jak powiedział Aleksander Grad, Eureko w kolejnym etapie otrzyma 1,22 mld zł. Te pieniądze będą pochodziły z kolejnego etapu prywatyzacji PZU. Skarb Państwa wnosi bowiem 4,9 proc. akcji PZU do spółki specjalnego przeznaczenia, której pakiet będzie przedmiotem publicznej oferty. Debiut giełdowy PZU ma nastąpić do końca 2011 r. - Luty-marze c jest możliwym terminie - powiedział wiceminister skarbu, Zdzisław Gawlik. Do nowo powołanej spółki Eureko ma z kolei wnieść 10 proc. akcji PZU, czyli blisko jedną trzecią obecnie posiadanego pakietu. Aleksander Grad ujawnił, że po zawarciu porozumienia Eureko wycofuje sprawę przeciwko Skarbowi Państwa z międzynarodowego arbitrażu. Wycofuje też wszystkie roszczenia wobec ministerstwa skarbu. Według Grada, przez 15 lat Eureko nie będzie mogło powiększać swojego zaangażowania w PZU. Oprócz kwoty, jaką Holendrzy uzyskają od Skarbu Państwa, przypadnie im dodatkowo 4,2 mld zł, jakie wypłaci im bezpośrednio samo PZU w ramach dywidendy.
Marek Borowski, Socjaldemokracja Polska Zawarta ugoda wygląda przyzwoicie, ale przez fakt, że doprowadzenie do jej zawarcia zajęło tyle czasu wizerunek Polski stracił. Dziś politycy mogą wreszcie oddychać z ulgą, że sprawa zakończyła się porozumieniem, jednak radość jest nie na miejscu. Sytuacja, w której Polska zawiera prawomocną umowę - jak to było za czasów rządów Marka Belki - a potem się z niej wycofuje, nie służy krajowi. Takie postępowanie jest w świecie odbierane bardzo negatywnie. Nie może być akceptacji dla polityki prowadzącej do naruszania umów. Inwestorzy, którzy chcieliby zawrzeć umowę na mocy które realizacja pewnych zobowiązań jest odłożona w czasie, teraz mają prawo wątpić, czy warunki zostaną dotrzymane. Ten przypadek zdecydowanie nam zaszkodził. eg
Jan Łopata, PSL Zawsze byłem zwolennikiem odkupienia udziałów w PZU i dobrze, że tak się stało. Miałem wrażenie, że Eureko za wszelką cenę i trochę w warunkach szarości chce wejść na nasz rynek i przejąć kontrolę nad PZU, może się mylę, ale takie wrażenie odniosłem. Te blisko 5 mld zł, które teraz Eureko otrzyma mogło oczywiście zostać przeznaczone na inne pilne cele, jednak z drugiej strony przejęcie kontroli nad PZU otwiera nam możliwości stworzenia konsorcjum finansowego z PKO BP, które na lokalnym rynki i całej Europy Środkowo-Wschodniej może odegrać ważną rolę. eg
Jerzy Osiatyński, profesor INE PAN Suma odszkodowania to około półtoraroczna dywidenda. Biorąc pod uwagę fakt, że PZU to spółka przynosząca stale zyski, nie jest to wygórowana kwota i w tym kontekście rezulatat negocjacji można uznać za lepszy niż oczekiwano. Nie wiem jednak, czy nie ma tam jakiś dodatkowych klauzul, które mogą ten obraz trochę zmienić. Co dalej? Ja uważam, że tak PZU jak i PKO BP mogą podlegać dalszej prywatyzacji, ale nie wpuszczałbym do nich inwestora strategicznego. Rząd powinien strać się przyciągnąć do nich fundusze i mniejszych inwestorów ale wyłącznie poprzez giełdę. Żadna spółka nie powinna mieć możliwości silnego oddziaływania na decyzje spółki. eg
Witold Orłowski, PracewaterhouseCoopers Wykręciliśmy się od czegoś, co mogło być znacznie gorsze. Nie satysfakcjonuje oczywiście fakt, że trzeba było taką ugodę zawierać, ale biorąc pod uwagę czym groziłoby dochodzenie praw przed sądem, to zadowalający wynik. Zdaję sobie sprawę, że tak pozytywne zakończenie tej sprawy nie byłoby możliwe, gdyby nie to, że kryzys finansowy osłabił pozycję Holendrów w negocjacjach. Porozumienie kosztuje, ale dla wizerunku Polski lepiej, że potrafiliśmy się dogadać przy stole niż w drodze arbitrażu, który nota bene przegraliśmy. Mnie osobiście cieszy też to, że Eureko wycofuje się definitywnie ze spółki, dzięki czemu PZU zyskuje lepsze możliwości rozwoju. eg
Stanisław Gomułka, główny ekonomista BCC Były dwa możliwe wyjścia z tej sytuacji. Albo zaakceptować prywatyzację w oparciu o Eureko i pozwolić na przejęcie zarządu i większości udziałów w firmie przez ubezpieczyciela. Dzięki temu Holendrzy wycofaliby się z arbitrażu, a my nie musielibyśmy płacić rekompensaty. Taką ewentualność jednak odrzucono, bo rząd uznał, że Eureko nie jest do zaakceptowania, jako strategiczny inwestor. W tej sytuacji minister skarbu musiał poszukać innego wyjścia, a tak naprawdę spróbować dogadać się za jak najmniejszą cenę odszkodowania. To się właśnie stało. Pytanie czy niespełna 5 mld zł to najmniej ile mogliśmy zapłacić? Czy arbitraż byłby tańszy? Tego już się nie dowiemy. eg
KALENDARIUM SPORU
1998 rok
lipiec — wybór doradcy do prywatyzacji PZU
1999 rok
marzec — październik — dokapitalizowanie PZU obligacjami Banku Handlowego; rząd zatwierdza strategię prywatyzacji towarzystwa i rozpoczyna się przetarg na jego akcje
październik — przed podpisaniem umowy prywatyzacyjnej PZU, w tajemnicy przed jego akcjonariuszami, zarząd towarzystwa podpisał umowę o sprzedaży akcji BIG Banku Gdańskiemu (obecnie Bank Millennium) — Deutsche Bankowi. Porozumienie z niemieckim bankiem godziło w interesy grupy ubezpieczeniowej Eureko, która kupiła 20 proc. akcji PZU
5 listopada — podpisano umowę prywatyzacyjną PZU. Za 3 miliardy złotych — konsorcjum europejskiej grupy firm ubezpieczeniowych Eureko i BIG Banku Gdańskiego kupiło 30 procent akcji spółki. Emil Wąsacz, minister skarbu powiedział, że jest to najbardziej opłacalna transakcja jakiej dokonał jako minister
listopad — Eureko kupiło 20 proc. akcji PZU, 10 proc. nabył BIG Bank Gdański (obecnie Bank Millennium). Za jedną akcję zapłacono 116,5 zł. Za cały pakiet zaś 3,02 mld zł.
2000 rok
listopad — Ministerstwo Skarbu Pańska pod kierownictwem Andrzeja Chronowskiego złożyło pozew o unieważnienie umowy sprzedaży akcji PZU konsorcjum Eureko i BIG Banku Gdańskiego
marzec — przewodniczący Komisji Europejskiej Romano Prodi podczas spotkania z premierem Jerzym Buzkiem zwraca uwagę na niewłaściwe traktowanie inwestorów zagranicznych w Polsce
kwiecień — nowy minister Skarbu Państwa Aldona Kamela-Sowińska podpisuje z Eureko aneks do umowy prywatyzacyjnej. Za zapewnienie sprzedaży w ofercie publicznej dodatkowych 21 proc. akcji PZU konsorcjum Eureko-BIG BG rezygnuje z części kontroli nad spółką. Pozew ministra Chronowskiego zostaje wycofany z sądu
kwiecień — Władysław Jamroży, prezes PZU przechodzi do Totalizatora Sportowego
czerwiec — dalsza prywatyzacja PZU, w której sprzedane ma być 25 proc. akcji towarzystwa zostanie przeprowadzona w drodze oferty publicznej — zadecydował rząd. Odrzucona została tym samym propozycja sprzedaży kolejnego pakietu akcji europejskiej grupie Eureko, która ma 20 proc. PZU
czerwiec — o natychmiastowe odwołanie ministra skarbu Emila Wąsacza i wiceminister skarbu Alicji Kornasiewicz oraz wstrzymanie prywatyzacji PZU zwracają się wczoraj do premiera Jerzego Buzka posłowie z komisji skarbu
czerwiec — Jerzy Zdrzałka zostaje prezesem PZU
wrzesień — NIK negatywnie oceniła działania byłego prezesa PZU Władysława Jamrożego i prezesa PZU Życie Grzegorza Wieczerzaka związane z umową sprzedaży Deutsche Bankowi pakietu akcji BIG Banku Gdańskiego. W ocenie NIK, ich działania zakłóciły przebieg procesu prywatyzacji PZU i miały niekorzystny wpływ na przygotowanie tej spółki do kolejnego etapu prywatyzacji, w drodze oferty publicznej
październik — resort skarbu podpisał, ważną do końca roku, warunkową umowę sprzedaży 21 — proc. pakietu akcji PZU (po 153 zł za sztukę)
listopad — skarb państwa złożył pozew o unieważnienie umowy sprzedaży 30 procent akcji PZU konsorcjum Eureko i BIG Banku Gdańskiego
listopad — szefem największej polskiej firmy ubezpieczeniowej został Robert Muraszko, wcześniej prezes spółki zbrojeniowej Vis.
2001 rok
kwiecień — po ponad roku prób odwołany został prezesa PZU Życie Grzegorz Wieczerzak. Nowy prezes Krzysztof Mastalerz nie został jednak wpuszczony do siedziby spółki, gdyż Grzegorz Wieczerzak nie uznał swojego odwołania
kwiecień - Polska zobowiązuje się w aneksie do umowy prywatyzacyjnej do sprzedaży inwestorowi dodatkowych akcji 21 proc. akcji PZU i wprowadzenia spółki na giełdę w 2001 r.
lipiec — zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez były zarząd PZU kierowany przez Władysława Jamrożego skierowało do warszawskiej prokuratury Ministerstwo Skarbu Państwa. Sprawa dotyczy nieprawidłowości przy inwestowaniu w nieruchomości
listopad — nowy minister skarbu państwa Wiesław Kaczmarek nie planuje przedłużyć Eureko, ważnej do końca roku, wyłączności na zakup 21 proc. akcji PZU. Kaczmarek uważa, że umowa prywatyzacyjna dająca holenderskiej grupie kontrolę nad PZU, nie jest zgodna z wcześniejszymi umowami
2002 rok
luty — sierpień — list prezesa Eureko Arnolda Hoevenaarsa do premiera o możliwości wycofania się z PZU pozostaje bez odpowiedzi
październik — Eureko składa skargę do Międzynarodowego Trybunału Arbitrażowego
2004 rok
grudzień — Bank Millennium informuje, że sprzeda Eureko posiadane 10 proc. akcji PZU
2005 rok
styczeń — powstaje komisja śledcza ds. zbadania prywatyzacji PZU
sierpień — Polska winna jest opóźniania prywatyzacji PZU - orzeka Międzynarodowy Trybunał Arbitrażowy
wrzesień - umowa prywatyzacyjna PZU powinna zostać unieważniona, Aldona Kamela-Sowińska i Emil Wąsacz muszą stanąć przed Trybunałem Stanu, a niektórymi osobami, między innymi premierem Markiem Belką, ma się zająć prokurator - uznała jednogłośnie komisja ds. PZU
listopad — Polska wnosi skargę na werdykt trybunału arbitrażowego w sprawie PZU
listopad — Eureko i jego największy akcjonariusz — Achmea chcą za opóźnioną prywatyzację PZU łącznie 8,5 mld zł odszkodowania
2006 rok
luty — Skarb Państwa nie zgadza się na ugodę z Eureko o PZU; inwestor i jego największy akcjonariusz - Achmea chcą za opóźnioną prywatyzację PZU łącznie 8,5 mld zł odszkodowania
listopad — sąd w Brukseli oddala powództwo Polski o uznanie nieważności wyroku Międzynarodowego Trybunału Arbitrażowego
grudzień — sąd w Brukseli odrzuca drugą skargę Polski — o stronniczość arbitra wyznaczonego przez Eureko Stephena Schwebla
grudzień — Polska składa apelację od wyroków sądów w Brukseli
2007 rok
październik — Polska ogłasza odstąpienie od umowy prywatyzacyjnej PZU z 1999 roku
2009 rok
kwiecień — Skarb Państwa rozpoczyna kolejne negocjacje w Eureko
wrzesień - ostateczne zakończenie negocjacji z końcem miesiąca bez względu na ich wynik
a.h.b.
Grunt to znajomości - "Jennifer Lopez też znam, tylko w innym charakterze" - to słowa Marka Belki przed Komisją Odpowiedzialności Konstytucyjnej, w dyskusji o tym, czy zna Joao Talone, byłego prezesa Eureko. Przypomnienie.
Prywatyzacja PZU SA Opowieści Marka Belki i Jacka Sochy Marek Belka zapewnia, iż nie miał nic wspólnego ze sprzedażą akcji PZU dla Eureko i BIG Banku Gdańskiego. Marek Belka był członkiem komitetu doradczego ABN AMRO i nie doradzał w największej na polskim rynku transakcji z udziałem ABN AMRO w roli doradcy. Ciekawa to hipoteza i skłaniająca do pytania: Czym w ogóle komitet doradczy się zajmował? Według oświadczeń Marka Belki nie zajmował się najważniejszym projektem ABN AMRO na polskim rynku, gdyby się zajmował to osoba reprezentująca Polskę miałaby przecież cokolwiek do powiedzenia. Równie interesująco Marek Belka opowiada o swojej roli (a dokładnie jej braku) w działaniach na rzecz Banku Millennium. Marek Belka twierdzi, iż nie doradzał Bankowi Millennium odnośnie prywatyzacji PZU. Jednakże udział Banku Millennium w konsorcjum nabywającym 30% akcji PZU wykracza poza normalny zarząd spółką i jest obszarem zainteresowania właśnie członków rady nadzorczej. Członek rady nadzorczej powinien dołożyć maksymalnej staranności przy ocenie takiego projektu - to jest jego obowiązek, a nie przywilej. Marek Belka chciałby wmówić posłom, że w części dotyczącej prywatyzacji PZU Bankowi Millennium nie doradzał. To tak jakby twierdził, że nie wypełniał swoich obowiązków wynikających z zasiadania w radzie nadzorczej. Jeśli jednak tak było, jak twierdzi to może nie powinien ani jednego dnia dłużej pełnić funkcji Premiera - z taką skłonnością do braku staranności. Wypowiedzi Marka Belki są co najmniej niewiarygodne. Najwyraźniej rzeczywistość była całkiem inna od oświadczeń i solennych zapewnień uczestników prywatyzacji PZU.
Dzisiaj ten komuch wraca. Wyciągnął go jak królika z kapelusza - Komorowski toczący bój żyrandole w Pałacu Prezydenckim. Kto podsunął tego komucha ciamajdzie Broniowi? Znowu z następnego PZPRowca cyngle i "ekonomiści" robią alfę i omegę, lek na całe zło dla polskich finansów. Komuch Belka, który wprowadził dodatkowe obciążenie podatkowe dla Polaków, który robił sobie menelskie żarty z polskich emerytów i rencistów na trybunie sejmowej i rozłożył rząd betoniarza Millera witany jest "ochami" i "achami" salonowszczyzny i michnikowszczyzny. Nareszcie "swój" przy kasie, nie żaden prawicowiec oszołom ale komuch od dawna oczekiwany.
Gorliwy komunista w latach 1978-79 i 1985-86 odbywał staże w znienawidzonych przez komuchów Stanach Zjednoczonych i przyswaja wiedzę o nizszości imperialistycznej ekonomii USA nad słuszną ekonomią komunistów. W okresie PRL działał w Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej i PZPR. W III RP związany z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, do partii formalnie należał tylko w latach 1999–2005. W 1990 został doradcą i konsultantem w Ministerstwie Finansów, a następnie Ministerstwie Przekształceń Własnościowych i Centralnym Urzędzie Planowania. W 1996 objął stanowisko konsultanta Banku Światowego. Równolegle, w latach 1994–1996, był wiceprzewodniczącym Rady Strategii Społeczno-Gospodarczej przy Radzie Ministrów, a następnie doradcą ekonomicznym prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.
Jego największym sukcesem jest znajomość z Jennifer Lopez. Zachwycony tym komuchem jest sam spec od motylich skrzydeł. - "Kiedy byłem szefem uczelnianej Solidarności, on był szefem PZPR. Był przyzwoitym, a w stanie wojennym odważnym człowiekiem. Mówiło się, że świetnie się z nim współpracuje" - tak wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski ocenia kandydata na prezesa NBP Marka Belkę. Nie ma to jak dobre znajomości. Postkomuna zaczyna trzecią dekadę.
KONTROWERSYJNY MAREK BELKA??? - czy SZYKOWANA KOLEJNA AFERA? - tylko MILENIJNY RZĄD???
Na tych stronach kontrowersyjne postępowania prof. Marka Belki. Trzecie podejście udane, w końcu zastąpił Leszka Millera. Przecież nie wybierając go na premiera tracili tylko posłowie, na pewno nie społeczeństwo... Pada SLD - tak więc trzeba jak najszybciej podzielić "tort kasy i wpływów" wśród kolesiów... Zaczęło się od najlepszych kęsków, czyli ORLENU I PZU...co będzie dalej w kolejce???
Marek Belka, 52 lata, profesor ekonomii. Od lutego 1996 do lutego 1997 r. Belka był doradcą ekonomicznym prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Potem został na pół roku, do wyborów na jesieni 1997 r., ministrem finansów w rządzie premiera Włodzimierza Cimoszewicza, zastępując Grzegorza Kołodkę, który słynął z konfliktowości. Następnie wrócił na cztery lata rządów koalicji AWS-UW do doradzania prezydentowi. W 2001 r., jeszcze w trakcie kampanii do Sejmu, został pod naciskiem Kwaśniewskiego kandydatem na ministra finansów w planowanym rządzie Leszka Millera. Miller wolał Kołodkę, bo skojarzył go ze wzrostem gospodarczym za poprzedniego rządu SLD, ale Kwaśniewski się uparł na Belkę. Na kilka dni przed wyborami Belka na konferencji prasowej postraszył wyborców - zapowiedział walkę z deficytem budżetowym (ze słynną dziurą AWS-owskiego ministra finansów Jarosława Bauca). Wyjaśnił, że aby ten deficyt zasypać, będzie ciąć wydatki, zlikwiduje wspólne opodatkowanie małżonków, niewykluczone, że podniesie VAT na materiały budowlane i żywność, zracjonalizuje przyznawanie rent III grupy. Spuentował swoją konferencję prasową cytatem z Leszka Balcerowicza: "Trzeba robić swoje". SLD zmartwiało, gdy to usłyszało - z powodu cięć i powołania się na Balcerowicza. Po wyborach Belka został jednak ministrem i wicepremierem, ale i Miller, i liczni politycy SLD uważali, że ta przedwyborcza wypowiedź kosztowała ich kilka procent głosów. Przygotował dwa budżety - na 2002 i 2003 r. W lipcu 2002 r. podał się do dymisji - "nie chciał się kopać z koniem". Tym koniem był Leszek Miller. Został dyrektorem ds. polityki gospodarczej w Tymczasowych Władzach Koalicyjnych w Iraku. Belka ostentacyjnie podkreślał swoją niezależność od polityków i niechęć do ich ingerencji w gospodarkę. Boi się tego, co spotkało Millera? Niechęć Belki do wszelkich wystąpień widać na bieżąco. Stara się nie wypowiadać w żadnej kontrowersyjnej sprawie państwowej. W kuluarach mówi się o nim, że jest marionetką, której sznurkami pociąga prezydent Kwaśniewski... cdn. Na początek, w gabinecie Belki znalazło się siedmiu ministrów z rządu Leszka Millera, w tym wicepremier, minister gospodarki Jerzy Hausner oraz ministrowie spraw zagranicznych Włodzimierz Cimoszewicz i obrony Jerzy Szmajdziński. Stanowiska zachowali też dotychczasowi szefowie resortów: finansów - Andrzej Raczko, rolnictwa i rozwoju wsi - Wojciech Olejniczak, kultury - Waldemar Dąbrowski oraz nauki i informatyzacji - Michał Kleiber.Ministrem spraw wewnętrznych i administracji - Ryszard Kalisz, skarbu - Jacek Socha, edukacji i sportu - Mirosław Sawicki, infrastruktury - Krzysztof Opawski, zdrowia - Wojciech Rudnicki, ministrem polityki społecznej - Krzysztof Pater, a ministrem środowiska - Jerzy Swatoń. Ministrem sprawiedliwości został dotychczasowy wiceszef tego resortu Marek Sadowski. Na urząd szefa Kancelarii Premiera prezydent powołał Sławomira Cytryckiego. Ilu dotrwa do końca? Trwa burzliwa budowa budżetu - urwać ile się da maksymalnie dla członków SLD upadającego rządu, którzy już nie mogą liczyć na sukces w kolejnych wyborach - oczywiście kosztem pracującego i płacącego podatki społeczeństwa. Jak razie podają do zaaprobowania rekordowe koszty utrzymania parlamentu i kancelarii prezydenckiej...
AKTUALNOŚCI PLOTKI BAJERY RZĄDU BELKI Rząd premiera Belki swoje porażki w polityce międzynarodowej prezentuje jako sukces. Nieudolność w bronieniu polskich interesów tłumaczy koniecznością załatwiania spraw metodami dyplomatycznymi. Najprawdopodobniej dla rządu Belki sukcesem byłoby również odrzucenie przez Sejm projektu uchwały w sprawie reparacji niemieckich dla Polski. Taki sukces polegałby na zamieceniu całej sprawy pod dywan, udawaniu, że wszystko jest w porządku, odłożeniu problemu na później albo wygłoszeniu kolejnej deklaracji o naszej woli pojednania polsko-niemieckiego w imię przyszłej współpracy i przyjaźni. Rzecz w tym, że po tamtej stronie Odry takie deklaracje już nie skutkują. Nie jest to - mówiąc językiem niemieckich polityków - właściwy kierunek działania we właściwym momencie. Nie ma w Republice Federalnej Niemiec woli wyrzeczenia się roszczeń wobec Polski, bo nie sprzyja temu atmosfera społeczna. Rząd Belki utwierdza w opinii publicznej przekonanie, że jako kraj biedny i zacofany nie jesteśmy równym partnerem dla innych, lepszych państw, nie możemy sobie pozwolić na stawianie żądań, możemy najwyżej się bronić i to niezbyt stanowczo, a najlepiej w ogóle nie podskakiwać. I nie podskakiwaliśmy. Kiedy doszło do finałowych negocjacji w sprawie podziału głosów w Unii Europejskiej, zgodziliśmy się na osłabienie naszej pozycji w Europie, co premier Belka triumfalnie ogłosił jako zwycięstwo polskich negocjatorów. Jako akt niezwykłej łaskawości koła oficjalne i część mediów przyjęły przemówienie kanclerza Gerharda Schredera wygłoszone podczas obchodów 60. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego. Bardzo szybko okazało się, że oficjalna deklaracja kanclerza nic nie znaczy. Więcej - na drugi dzień po jej ogłoszeniu niemieccy wypędzeni ponowili swoje żądania zwrotu majątków i utworzenia w Berlinie Centrum przeciw Wypędzeniom, słusznie uznając polityczne gesty za nie mające nic wspólnego z porządkiem prawnym, a ten pozwala Pruskiemu Powiernictwu na występowanie z pozwami do polskich i międzynarodowych sądów o zadośćuczynienie za utracone mienie. Niemcy są narodem odnoszącym się z respektem do tych, którzy nie są potulni.
I dlatego nigdy nie odważyli się w debacie politycznej oskarżyć Sowietów o mordy na ludności cywilnej, o gwałty i rabunek. I nie odważą się wyprodukować gry komputerowej, w której pijani sowieccy żołnierze gwałcą niemieckie dziewczęta. Rosjanie nawet przez chwilę nie dopuszczają do siebie myśli, że Niemcy mogliby zażądać od nich jakichś odszkodowań, zwrotu majątków w Królewcu albo kwestionować praworządność ich działań na froncie i po wojnie. O rzekomej napaści Polski na Niemcy w 1939 r. powstała gra komputerowa i poza nieśmiałym protestem ambasadora RP w Berlinie nic się nie dzieje. Polskie czynniki oficjalne nie zrobiły nic, by zapobiec szerzącej się w Niemczech propagandzie antypolskiej, która nie ogranicza się, niestety, do Związku Wypędzonych czy Preussische Treuhand. Niemcy interpretują historię na nowo i na nic zdaje się przypominanie, że nie mają racji, że to nie oni byli ofiarami, że Polska poniosła największe straty. A już całkiem śmieszne jest tłumaczenie się przed Niemcami, że nie chcieliśmy zrobić im nic złego.
"Nie ma pojednania bez zadośćuczynienia" - powiedział przewodniczący PiS Jarosław Kaczyński, i ma rację. I taki jest argument wypędzonych, którzy od zwrotu utraconych majątków uzależniają pomyślny proces pojednania z Polską. Kaczyński ma też rację, kiedy ostrzega, że jeżeli polski rząd nie będzie miał jasnego i twardego stanowiska w kwestii niemieckich roszczeń, to "przyjdzie dzień, kiedy będziemy do tego płacenia zmuszeni". Słusznie więc, podczas debaty w Sejmie zwracano uwagę, że to nie Polacy rozpoczęli targi o historyczną przeszłość i - jak stwierdził Donald Tusk - "czas, by Polacy głośno powiedzieli, że pora pokuty za takie winy, jakie były udziałem Niemiec w czasie II wojny światowej, nigdy się nie kończy". Z prawnego punktu widzenia III Rzesza, podpisując bezwarunkową kapitulację, zaakceptowała z góry wszystkie decyzje państw zwycięskich. Republika Federalna, jako prawny spadkobierca Niemiec hitlerowskich, wzięła na siebie wszystkie zobowiązania wynikające z tej klęski - także wobec własnych obywateli. Jeśli niemieckie roszczenia wobec Polaków czy Czechów, najsłabszych także dziś (również politycznie) członków dawnej koalicji antyhitlerowskiej, nie zostaną powstrzymane, nieuchronnie nadejdzie dzień, w którym Niemcy wystąpią do Brytyjczyków z żądaniem rekompensaty za bombardowania. Szef Pruskiego Powiernictwa Rudi Pawelka skonkretyzował roszczenia. - Nie chcemy pieniędzy - powiedział - my chcemy zwrotu zagrabionego mienia, naszych domów i gruntów. Obrzydliwe jest to, że zwykła pazerność jest motywowana martyrologią i krzywdą wypędzonych. Za czasów komunistycznych żaden Pawelka za żadne skarby nie chciałby wrócić do swojego domu - ze strachu. Ani tym bardziej nie wystąpiłby z roszczeniami odszkodowawczymi, też ze strachu - przed Moskwą.
Rozmowa z Rudim Pawelką, szefem Pruskiego Powiernictwa
Piotr Cywiński: Dlaczego Polacy nie mogą żądać odszkodowań za zniszczenia, których dokonała III Rzesza? Rudi Pawelka: Roszczenia Polaków są nieuprawnione. Po pierwsze - tę kwestię reguluje układ "2 + 4", a po drugie - Polska dostała po wojnie obszar ponad stu tysięcy kilometrów kwadratowych. Polska od prawie 60 lat zajmuje niemieckie tereny, a są one warte znacznie więcej niż reparacje. Naruszenie praw niemieckich wypędzonych nie może być równoważne z roszczeniami czy reparacjami, które wynikają z powojennych układów pokojowych i regulacji zawartych między dwoma państwami.
- To w takim razie niech niemieckie państwo wypłaci odszkodowania wysiedleńcom.
- Wszyscy się temu sprzeciwiają: rząd, chadecka opozycja i związki wypędzonych. Wypędzonym nie chodzi zresztą o pieniądze, lecz o zaleczenie ran wynikających z wygnania. A to będzie możliwe tylko wtedy, gdy uzna się naruszenie ich praw.
- Czy Pruskie Powiernictwo domaga się odszkodowań za byłe mienie wysiedleńców?
- Nie chcemy odszkodowań, lecz restytucji mienia. Niczego więcej nie chcemy - musimy załatwić tę sprawę w imię wspólnej przyszłości w Europie.
- Jak ma się odbywać ta restytucja, czyli zwrot mienia?
- Drogą sądową. Pierwsze skargi zostaną złożone na jesieni tego roku.
- Kogo będziecie skarżyć: obecnych właścicieli majątków wysiedleńców czy państwo polskie?
- Być może jednych i drugich. Nie będziemy składali pozwów w imieniu każdego zainteresowanego z osobna...
Tworzenie image'u premiera - po exposé wybrał się na tournée?? Premier Marek Belka wybrał się na dwutygodniowy urlop. Zrobił tak w niespełna dwa miesiące po uzyskaniu od Sejmu wotum zaufania. Nie odbywają się posiedzenia rządu. Tymczasem niemal wszystkie zapowiedzi z sejmowego exposé premiera pozostają zapowiedziami. Dotyczy to w szczególności obietnic złożonych przedsiębiorcom i bezrobotnym. Sejm wznawia swoje prace już w przyszłym tygodniu. Premier będzie jednak wtedy jeszcze na urlopie. - Rzeczpospolita (18 sierpnia 2004) Cóż jeżeli mamy o oficjalnym komunikacie exposé, a nie polskie ekspoza (wykład, referat; tutaj - programowe wystąpienie premiera); to idźmy na całość i zmieńmy premiera Belke na prime minister Beam (wersja angielska), premier ministre Barre (wersja francuska), Premierminister Balken (wersja niemiecka), czy primo ministro Trave (wersja włoska); trawestując to ostatnie, można by zrobić aluzję do pójścia na zieloną trawkę, czyli na murawkę. I to całym rządowym murem, przecież nie ławą, bo kojarzy się ona zanadto z Temidą... Wagner pytany o to, co oznacza brak szefa rządu z powodu urlopu, odpowiada żartobliwie: - To nie jest tak, że państwo staje. Tramwaje jeżdżą, autobusy też, a ktoś tam strajkuje. Mniej żartobliwie można powiedzieć - Panie Wagner, tramwajarze powinni mieć większe poważanie, niż taki premier. Przecież bez motorniczych pojazdy nie ruszą, zaś bez wakacyjnego wodza jednak państwo funkcjonuje... Z winy rządu, który na czas nie opracował autopoprawki do złożonej w Sejmie ustawy o emeryturach i rentach, prace nad nią zostały przesunięte na posiedzenie Sejmu po parlamentarnych wakacjach. Postawa premiera świetnie ilustruje różnicę pomiędzy posadą państwową (choćby najwyższą) a prywatną (choćby najskromniejszą) - taki tapicer albo kioskarz bardziej się przejmuje losem swego zasmarkanego interesu, niż premier losem 40-milionowego łzawego kraju. Skandal! I jeszcze wielkie tajemnice, gdzie to on niby jest? Poufne? Bo to jego sprawa? A sprawy bezpieczeństwa kraju? A postawa jako przywódcy, jako pracownika? Ileż można stracić biorąc nieprzemyślany (politycznie) urlop? W jakich kategoriach mamy oceniać podejście premiera do wakacyjnego tematu? Jeśli traci punkty, poważanie i ośmiesza osoby, które go tam postawiły, to nie tylko siebie oraz je naraża na lekceważenie. Miliony ciężko pracujących rodaków otrzymują wskazówkę - nie przejmuj się swoją robotą, ona nie zając i nie ucieknie. To nic, że Zachód znowu nam odskoczył, ale także nic, że nowo przyjęte do UE byłe demoludy zostawiają nas w tyle. Jeśli wodze nie przejmują się swymi stanowiskami, pracą i - co niemniej ważne - opiniami szeregowców, to ci ostatni także będą szanować swą robotę w podobny sposób. Kiedy jako studenci wykonywaliśmy prace porządkowe w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni (1973 rok), to wielu z nas, po wykonaniu zadania zechciało wylegiwać się w trawie w upalną pogodę, czekając na nowe polecenia. Stoczniowy brygadzista jednak powiedział - "Panowie, nie opalajcie się tak na widoku. Co ciężko pracujący robotnicy powiedzą, kiedy was tu zobaczą?" Miał pewnie w głowie więcej oleju i poczucia przyzwoitości niż premier RP wraz z jego dobrze opłacanymi doradcami... Wstyd! Można latami wychowywać młodzież, uczyć ich szacunku do pracy, a wystarczy jeden wybryk osoby publicznej, stawiającej wypoczynek ponad służbę, aby zniweczyć cały ów trud. Z takim oryginalnym imażem, trudno będzie przetrwać choćby tylko rok premierowania. Agencje przekazały ponadto - Prezydent Kwaśniewski odniósł się także do podnoszonej w ostatnich dniach przez media sprawy urlopu. "Premier Belka jest na urlopie ze względu na swoje istotne zobowiązania rodzinne i dajmy mu szansę na trochę tego prywatnego pobytu i nic tu się nie wydarzy" - podkreślił. No tak, my tu się wymądrzamy i oburzamy, a premier ma delikatne sprawy rodzinne. I znowu wyjdzie na to, że gawiedź niesłusznie się irytuje, wręcz powinna się zawstydzić, a nawet przeprosić... Z fizyki wiadomo, że bywają określone problemy z belką obustronnie utwierdzoną w modelu statycznie niewyznaczalnym. Belka to brzmi niemal jak kariatyda - taki filar, który podtrzymuje cały rząd i chroni go przed upadkiem.
Mirosław Naleziński Www.mirnal.neostrada.pl
Dlaczego Belka chce odwołać zarząd Orlenu? RMF FM Poniedziałek, 7 czerwca 2004,
Premier? Marek Belka utrzymuje, że zmiany w największej spółce paliwowej są niezbędne. Pytanie tylko, dlaczego do tych zmian ma dojść właśnie teraz?. Zdaniem prasy Belka chce przekonać opinię publiczną, że zrywa z SLD-owskimi układami politycznogospodarczymi. Mówi się też, że Marek Belka pokazuje w ten sposób swoją niezależność wobec prezydenta, który jak wiadomo przyjaźni się z obecnym prezesem płockiego koncernu paliwowego. Są jednak też inne teorie... Nie jest tajemnicą, że Belka wstrzymał decyzję o fuzji Orlenu z węgierskim MOL-em, który – jak się mówi – miał być koniem trojańskim, wprowadzającym na polski rynek Rosjan. Pojawiły się informacje, że są jeszcze inni chętni – Amerykanie. Jako nowego prezesa Orlenu wymienia się kolegę Belki, doradcę amerykańskiego banku JP Morgan, dla którego dziwnym zbiegiem okoliczności pracował także obecny premier. Te informacje nie dziwią Krzysztofa Janika, szefa SLD: Bardzo możliwe. Z tego, co wiem, rząd szuka inwestora dla tej firmy. Inną sprawą jest układ, do którego musiało dojść pomiędzy prezydentem, premierem i Janem Kulczykiem, od którego de facto zależy, czy punkt „odwołanie prezesa” znajdzie się w porządku obrad rady nadzorczej Orlenu. Takie porozumienie sugeruje prof. Zyta Gilowska z Platformy Obywatelskiej. Wygląda na to, że drogą gabinetowych ustaleń Skarbu Państwa dogadał się z przedstawicielami innych akcjonariuszy. Można więc zatem przypuszczać, że chodzi tu o ostatni „skok na kasę” tego rządu. Gdy nie wiadomo, o co chodzi, zawsze chodzi o pieniądze.... Zadanie specjalne wykonam, czyli PZU sprzedam kolegom... czyli PZU zmienia właściciela Desygnowany premier przedstawi cele rządu i ubierze je w nową jakość - konwencja i obyczaj towarzyszący powstaniu każdego gabinetu. A jednak już gołym okiem widać, że nie jest to rząd, który powstaje wokół zamierzeń programowych. Wokół czego tworzony jest rząd Belki? Odpowiedzią jest sam premier - były członek rady nadzorczej Banku Millennium. Belka pełniąc misję w Iraku przestał być członkiem władz banku, a jednak to właśnie Bank Millennium okazał się tym polskim bankiem, który miał najszerzej operować na rynku irackim. Belka twierdzi, iż zapomniał o swoim byłym chlebodawcy, a wyłącznym kryterium wyboru był profesjonalizm, oferta, etc. Wynika więc, że to Bank Millennium poszedł jak w dym za swoim byłym członkiem rady nadzorczej... Jedyny namacalny efekt gospodarczej obecności Polski w Iraku to afera z przetargiem na samochód bojowy. Jak na militarne zaangażowanie Polski i przychylność amerykańskiej administracji to niezbyt wielkie osiągnięcie. Tworzenie finansowego konsorcjum na międzynarodowym rynku z udziałem Banku Millennium także wymagało całkiem innych umiejętności niż te dzięki którym BIG (obecnie Bank Millennium) powstał. Drogi kandydacie na premiera! Proszę wskazać jakie sukcesy odniósł Pan, bądź poniósł porażki zarządzając w Iraku? Co tak wyróżniało Bank Millennium, że miał zostać głównym rozgrywającym spośród polskich instytucji finansowych w rozliczeniach transakcji dokonywanych w Iraku?
Drugie dno. Komu zależy na powołaniu rządu Belki i czego oczekują osoby wspierające kandydata. Strategii i planów powoływany rząd dotychczas nie przedstawił. Być może po prostu ich nie ma. Najwyraźniej rząd o poparcie zabiega inaczej. Jak Belka przekonuje do swojego programu, którego nigdzie nie zaprezentował? To nawet nie jest kwestia wiary w obietnice, nieznany jest sam przedmiot wiary. Jeżeli nie wiadomo o co chodzi to jak premier przekonuje niezdecydowanych? A jednak są tacy, których Belka przekonał. EUREKO i Bank Millennium to najwięksi zwolennicy tymczasowego gabinetu. Bank Millennium - co to jest? Bank Millennium to kolejna nazwa Banku Inicjatyw Gospodarczych BIG S.A. powstałego w 1989 roku. Założycielami banku były osoby prywatne i instytucje państwowe: Polska Poczta Telegraf i Telefon, Polska Żegluga Morska, Państwowy Zakład Ubezpieczeń PZU. Dlaczego owe państwowe przedsiębiorstwa zainwestowały w bank do spółki z osobami fizycznymi tego nie wiadomo. Wiadomo natomiast na czym BIG w chwili powstania zarabiał. Już wówczas zarabiał na PZU. PZU było największym depozytariuszem BIG-u. BIG pozyskane środki lokował na wyższy procent w innych bankach. Dlaczego PZU nie lokował bezpośrednio funduszy na wyższy procent lecz deponował pieniądze w BIG-u tego nie wiadomo do dzisiaj. Bank Millennium wraz z EUREKO nabyli 30% akcji PZU za 3 mld złotych, co według niezależnych wycen stanowiło poniżej 10% wartości PZU. Ponadto Bank Millennium i EUREKO uzurpują sobie prawo do kontroli nad ubezpieczycielem. Zastąpienie Kodeksu handlowego Kodeksem spółek handlowych bezdyskusyjnie przywróciło kontrolę Skarbu Państwa nad PZU. Większościowi akcjonariusze mają bezwzględne prawo do odwołania zarządu spółki akcyjnej. Skarb Państwa posiada ponad 50% akcji PZU - tego EUREKO i Bank Millennium już nie mogą kwestionować. Właśnie dlatego Eureko i Bank Millennium tak usilnie dążą do taniego odkupienia akcji PZU od Skarbu Państwa, licząc na ofertę publiczną, w części skierowaną bezpośrednio do EUREKO i Banku Millennium. Ciekawa to historia, gdzie bank, który powstał dzięki pieniądzom PZU za kilka lat zamierza przejąć swojego założyciela, który jest w Polsce monopolistą w zakresie ubezpieczeń majątkowych oraz ubezpieczeń na życie (PZU Życie zależne jest w 100% od PZU).
Zadanie specjalne wykonam Bank Millennium współpracując z Belką miał przejąć lwią część operacji wykonywanych przez polskie banki w Iraku. Jednak okazało się, że nie ta wiedza i nie t umiejętności. Teraz - już jako premier - Belka ma rozwiązać konflikt pomiędzy EUREKO i Skarbem Państwa. Dla niewielkiego EUREKO przejęcie PZU to transakcja życia. Nie dziwne więc, że lobbują wszędzie i w każdy sposób. Lobbing EUREKO nie znalazł jednak wsparcia w instytucjach europejskich. EUREKO uprzejmie zakomunikowano, że spór z polskim Skarbem Państwa to jego prywatna sprawa. Jeżeli potrafi dowieść swoich racji to ma taką możliwość w postępowaniu sądowo-arbitrażowym. Wszelki zabiegi o sankcje i reperkusje wobec Polski nie znalazły odzewu. EUREKO jedyne co osiągnął to nagłośnienie, i to tylko w Polsce, swoich buńczucznych zapowiedzi, w tym, że spór z EUREKO może zagrozić wejściu Polski do Unii Europejskiej. Prognozy EUREKO, jak i metody ich działania okazały się nietrafione. EUREKO i Bank Millennium doskonale zdają sobie sprawę, że transakcja zakupu akcji PZU za ułamek ich wartości może w przyszłości stać się przedmiotem karnego postępowania. Nie dziwne, że starają się grać wszelkimi sposobami, w tym metodą faktów dokonanych i dobrze ukierunkowanego poparcia. Główne zadanie dla którego ma zostać powołany roczny gabinet znalazło się pod opieką Jacka Sochy - Przewodniczącego Komisji Papierów Wartościowych i Giełd. Kilkanaście dni wcześniej - jeszcze jako nie kandydat na ministra skarbu - Socha wypowiadał się na temat sporu EUREKO i Banku Millennium ze Skarbem Państwa. Socha poparł stanowisko EUREKO i Banku Millennium, czyli jak najszybsze dokończenie prywatyzacji i przeprowadzenie oferty publicznej. Właśnie o taki scenariusz zabiega EUREKO i Bank Millennium, które oczekują specjalnej oferty skierowanej dla mniejszościowych (ale "strategicznych") akcjonariuszy. Socha nie znający wzajemnych zobowiązań obu stron, ani nie posiadający wiedzy o stanie sporu wypowiada się na korzyść przeciwnika procesowego Skarbu Państwa. Jest to co najmniej nietypowe zachowanie jak na funkcjonariusza publicznego. Z całą pewnością prezentowanie przez Jacka Sochę takich opinii dyskwalifikuje go jako kandydata na ministra skarbu - osobę która ma zajmować się ...sporem EUREKO i Banku Millennium ze Skarbem Państwa. Czy minister skarbu państwa w sporze ze Skarbem Państwa ma reprezentować interesy EUREKO i Banku Millennium? To byłoby nie do pomyślenia nawet w bananowych republikach. Kandydat na premiera oferuje tekę ministra skarbu osobie zaangażowanej w spór prywatnej firmy ze Skarbem Państwa, tyle że osobie zaangażowanej nie po stronie Skarbu Państwa. Jeżeli premier również jest związany z tą samą spółką to może i nic dziwnego... Belka może powiedzieć, iż nie słyszał o takich wypowiedziach, a z Sochą o Banku Millennium i PZU ...nie miał okazji rozmawiać. Traktując rzecz z właściwą powagą trzeba powiedzieć, że działania premiera jednoznacznie wskazują na możliwość urzeczywistnienia się afery gospodarczej o skali jakiej dotychczas w Polsce nie było. Działania Belki, począwszy od jego misji w Iraku a skończywszy na formowaniu rządu powinny stać się obiektem wnikliwej analizy polskich służb specjalnych. Ostatnie dni potwierdzają obawy, iż roczny rząd ustawiony jest pod jedną transakcję. Socha odwołał wiceministrów skarbu, pomimo iż ministrowie mieli wstrzymać się z decyzjami do 14 maja 2004 roku, czyli głosowania wotum zaufania dla gabinetu premiera. Dlaczego to właśnie wiceministrowie skarbu państwa okazali się solą w oku, na tyle drażliwą, by łamać dopiero co wstępne deklaracje rządu! Czyżby z obawy o brak wotum zaufania dla gabinetu Belki? Tworzenie faktów dokonanych i dymisjonowanie wiceministrów z obawy przed własną dymisją to jest działanie i haniebne i oszukańcze. Panie Przewodniczący Socha, jakie zobowiązania Pan realizuje? Jakub Sakowicz j.sakowicz@mail.com
Art. 153. 1. W celu zapewnienia zawodowego, rzetelnego, bezstronnego i politycznie neutralnego wykonywania zadań państwa, w urzędach administracji rządowej działa korpus służby cywilnej.
2. Prezes Rady Ministrów jest zwierzchnikiem korpusu służby cywilnej. (KONSTYTUCJA RP)
EXPOSE PREZESA RADY MINISTRÓW MARKA BELKI 24.06.2004, Warszawa "(...) Polityka i administracja muszą mieć jasno wydzielone pole działania. Instytucje państwa nie mogą być podporządkowane interesom poszczególnych osób, grup finansowych czy partii politycznych. Uważam za potrzebne rozszerzenie liczby stanowisk, których zajmowanie wiąże się z publikowaniem deklaracji majątkowych. Podzielam pogląd, że uzasadnione jest zmniejszenie liczebności Rad Nadzorczych Spółek Skarbu Państwa oraz podawanie do wiadomości publicznej nazwisk przedstawicieli Skarbu Państwa we wszystkich spółkach. Z zadowoleniem odnotowuję, że ostatnie tygodnie przyniosły niespotykany wzrost liczby konkursów na stanowiska w służbie cywilnej. W tym roku ponad tysiąc sześciuset pracowników administracji rządowej zamierza stanąć do kwalifikacji w postępowaniu na urzędnika służby cywilnej. Te sygnały pokazują, że kończy się okres udawanej służby cywilnej. Powstają nadzieje na ukształtowanie profesjonalnego korpusu urzędników rozumiejących zadania administracji i zdolnych do ich wypełniania. Uważam, że pilnie należy przeprowadzić postępowania konkursowe na najwyższe stanowiska w administracji - dyrektorów generalnych i dyrektorów departamentów w ministerstwach. Czas pomyśleć również o szerszym wykorzystaniu mechanizmu konkursowego przy obsadzaniu innych stanowisk w służbie publicznej poza służbą cywilną, w tym kierowników centralnych urzędów administracji rządowej i agencji.(...) Zdaję sobie doskonale sprawę, że ten Rząd będzie mógł skutecznie pracować tylko wtedy, gdy opinia społeczna będzie aprobowała sposób jego działania. Gdy w Sejmie znajdzie się większość gotowa popierać jego przedłożenia. Zapewniam, że będę działał przy otwartej kurtynie, gotów do pragmatycznego dialogu i współpracy przy rozwiązywaniu konkretnych ważnych dla Polski i Polaków spraw.(...)" "Służba cywilna uratowana" - krzyczały nie tak dawno tytuły prasowe o nieudanym "zamachu" na system konstruowania aparatu administracyjnego państwa. Na czym ów "zamach" miał polegać i co w istocie ratowano, to temat rozległy i wymagający dogłębnej analizy począwszy od uchwalania samej ustawy o służbie cywilnej sprzed ponad pięciu lat. Co próbuje się ratować, ukazuje opublikowany właśnie na stronach internetowych Fundacji Batorego tekst o sposobach konstruowania państwa swojaków, układów, powiązań.
http://www.batory.org.pl/korupcja/index.htm
Przed rokiem ukazał się tam również raport o służbie cywilnej, szeroko wówczas propagowany, analizowany - przez kilka wciąż tych samych osób - dniami i tygodniami. Tekst obecny, opublikowany po wielu miesiącach zwłoki, pod niezauważalnym niemal hasłem o naborze urzędników do pracy w służbie cywilnej, w dwa miesiące po dyskusji - z 16 kwietnia 2004 - w czasie, gdy uwaga społeczeństwa skupia się na wielu innych istotnych dla kraju zdarzeniach, od początku otoczyła mgła doskonałego i konsekwentnego milczenia. Również tych, którzy tak szeroko i donośnie na ten temat się dotąd wypowiadali. W innym duchu, co prawda, niż obecny tekst, może więc tu należałoby upatrywać przyczyn tej swoistej blokady informacji. Jedynie NIK zainteresowała się bliżej materiałami o znaczeniu dowodowym, ale na efekty kontroli tego obszaru przyjdzie jeszcze trochę poczekać. Nie ma takiej sfery życia publicznego, w którą nie ingerowałaby administracja. Sposób konstruowania quasi-profesjonalnego aparatu administracji rządowej przedstawiony został w dołączonym artykule "Paragrafy i kaptury". (*). Rozwinięciem jego jest opracowanie, o którym mowa wyżej. Strusia polityka nie zmieni faktów, a zdarzenia opisane w tym pewnego rodzaju raporcie o administracji rządowej wyjaśniać mogą poniekąd obecny stan państwa, jego sprawność funkcjonowania, lawinowo ujawniane afery korupcyjne, zapaść zaufania do władzy, absencję wyborczą. Bezustannie wygłaszane przez wszystkie opcje polityczne deklaracje o dążeniu do naprawy struktur państwa w opinii społecznej pozostają jedynie deklaracjami. Konsekwentne milczenie na temat jednego z najważniejszych elementów tej struktury, gdy ukazana rzeczywistość rysuje obraz jego degeneracji, zdaje się potwierdzać deklaratoryjność postaw przy unikaniu działań faktycznych. W sytuacji, gdy na cały kraj rozgłasza się wieści o możliwości popełniania przestępstw, polegających na ukrywaniu istotnych faktów, milczenie w tej materii, ignorowanie zdarzeń, z których część przynajmniej również może nosić cechy przestępstwa urzędniczego, tyle że na nieporównywalnie szerszą skalę i w efekcie znacznie groźniejszego zjawiska, niż pojedyncze afery i aferki, zastanawia. Komu zależy na przemilczeniu? A zależeć musi, skoro nawet jednego zdania informacji nie zamieściły media, które ustawicznie wypowiadały się dotąd na ten właśnie temat. Sprzyja temu milczeniu również i fakt, iż stosunkowo wąska grupa osób zdaje sobie dokładnie sprawę z tego, do czego tak skonstruowany system może doprowadzić i zapewne doprowadzi, byle o nim zbyt wiele nie mówić, a już na pewno nie ukazywać rzeczywistości. Być może utrzymywanie stanu całkowitej dowolności urzędniczych zachowań, braku jakiejkolwiek kontroli, w szczególności społecznej, leży w interesie wszystkich tych, którzy w oficjalnych wypowiedziach taki stan rzeczy napiętnują i zapowiadają z nim bezpardonową walkę. Wiedzieć i milczeć to nic innego, jak powszechna zgoda na staczanie się po równi pochyłej, a polityczne mityngi i wszelkie quasi-strategie antykorupcyjne jawią się niczym igrzyska dla gawiedzi.
(*) - tekst opublikowany w dwumiesięczniku "Obywatel" Nr 3(17)2004, str. 36 oraz na wielu stronach internetowych, a m.in.: http://www.bezcenzury.net/index.php?main=article&action=view&article=115&images=thumb180
Witold Filipowicz - Warszawa
Prywatyzacja PZU SA Opowieści Marka Belki i Jacka Sochy Marek Belka zapewnia, iż nie miał nic wspólnego ze sprzedażą akcji PZU dla Eureko i BIG Banku Gdańskiego. Marek Belka był członkiem komitetu doradczego ABN AMRO i nie doradzał w największej na polskim rynku transakcji z udziałem ABN AMRO w roli doradcy. Ciekawa to hipoteza i skłaniająca do pytania: Czym w ogóle komitet doradczy się zajmował? Według oświadczeń Marka Belki nie zajmował się najważniejszym projektem ABN AMRO na polskim rynku, gdyby się zajmował to osoba reprezentująca Polskę miałaby przecież cokolwiek do powiedzenia. Równie interesująco Marek Belka opowiada o swojej roli (a dokładnie jej braku) w działaniach na rzecz Banku Millennium. Marek Belka twierdzi, iż nie doradzał Bankowi Millennium odnośnie prywatyzacji PZU. Jednakże udział Banku Millennium w konsorcjum nabywającym 30% akcji PZU wykracza poza normalny zarząd spółką i jest obszarem zainteresowania właśnie członków rady nadzorczej. Członek rady nadzorczej powinien dołożyć maksymalnej staranności przy ocenie takiego projektu - to jest jego obowiązek, a nie przywilej.
Marek Belka chciałby wmówić posłom, że w części dotyczącej prywatyzacji PZU Bankowi Millennium nie doradzał. To tak jakby twierdził, że nie wypełniał swoich obowiązków wynikających z zasiadania w radzie nadzorczej. Jeśli jednak tak było, jak twierdzi to może nie powinien ani jednego dnia dłużej pełnić funkcji Premiera - z taką skłonnością do braku staranności. Wypowiedzi Marka Belki są co najmniej niewiarygodne. Najwyraźniej rzeczywistość była całkiem inna od oświadczeń i solennych zapewnień uczestników prywatyzacji PZU.
Dla kogo pracuje Jacek Socha? W jakim celu minister Socha składał wniosek o zawieszenie postępowania arbitrażowego?
Według oceny prawników znających procedury arbitrażu niezbędna do zawieszenia postępowania jest zgoda strony powodowej. Jacek Socha doskonale wiedział, że Eureko nie złoży takiego wniosku, czyli wnioskował o zawieszenie postępowania tylko po to żeby wniosek został odrzucony... Jak zwykle pan Socha działa na korzyść Eureko. Jacek Socha sugerował możliwość złożenia wniosku o zawieszenie arbitrażu. I jak mówił tak zrobił. Dealerzy z Eureko przyjechali do Polski natychmiast po ujawnieniu zeznań Jansena i prowadzili ustalenia z Sochą. Wygląda na to, iż coś ustalili.
Minister Socha złoży wniosek o zawieszenie postępowania i wniosek zostanie odrzucony - co zarówno osłabia stronę polską przed arbitrażem jak i daje efekt marketingowy. Z informacją o odrzuceniu wniosku (który musiał być odrzucony!) pan Jacek Socha czekał do posiedzenia Sejmu, które miało rozpatrywać sprawę arbitrażu.
Jacek Socha konsekwentnie działa na szkodę skarbu państwa - działa w takim stopniu na ile sytuacja w danych okolicznościach pozwala. Minister Socha powinien zostać w trybie natychmiastowym przesłuchany przez stosowne organy. Przesłuchania ministra i jego otoczenia byłyby użytecznym materiałem w arbitrażu; arbitrzy poznaliby lepiej układ z jakim mieli do czynienia. Osobą najbardziej pomocną komisji śledczej zapewne okaże się mecenas Francois-Poncet, reprezentująca Polskę w postępowaniu arbitrażowym. To co mecenas Francois-Poncet sądzi o poczynaniach ministra Sochy może być interesujące dla komisji śledczej i opinii publicznej. De facto Francois-Poncet broniąc interesu Polski ma za przeciwnika nie tylko Eureko, ale także współpracującego z nim ministra skarbu. Więcej na temat PZU i działalności Jacka Sochy w artykule: PZU SA i dealerzy z Eureko... http://pzu.8m.com
Informacja od: Piotr Sielecki
Belka: zadanie specjalne wykonam Milenijny rząd czyli PZU zmienia właściciela Desygnowany premier przedstawi cele rządu i ubierze je w nową jakość - konwencja i obyczaj towarzyszący powstaniu każdego gabinetu. A jednak już gołym okiem widać, że nie jest to rząd, który powstaje wokół zamierzeń programowych. Wokół czego tworzony jest rząd Belki? Odpowiedzią jest sam premier - były członek rady nadzorczej Banku Millennium. Marek Belka pełniąc misję w Iraku przestał być członkiem władz banku, a jednak to właśnie Bank Millennium okazał się tym polskim bankiem, który miał najszerzej operować na rynku irackim. Belka twierdzi, iż zapomniał o swoim byłym chlebodawcy, a wyłącznym kryterium wyboru był profesjonalizm, oferta, etc. Wynika więc, że to Bank Millennium poszedł jak w dym za swoim byłym członkiem rady nadzorczej... Jedyny namacalny efekt gospodarczej obecności Polski w Iraku to afera z przetargiem na samochód bojowy. Jak na militarne zaangażowanie Polski i przychylność amerykańskiej administracji to niezbyt wielkie osiągnięcie. Tworzenie finansowego konsorcjum na międzynarodowym rynku z udziałem Banku Millennium także wymagało całkiem innych umiejętności niż te dzięki którym BIG (obecnie Bank Millennium) powstał.
Drogi kandydacie na premiera! Proszę wskazać jakie sukcesy odniósł Pan, bądź poniósł porażki zarządzając w Iraku? Co tak wyróżniało Bank Millennium, że miał zostać głównym rozgrywającym spośród polskich instytucji finansowych w rozliczeniach transakcji dokonywanych w Iraku?Drugie dno Komu zależy na powołaniu rządu Belki i czego oczekują osoby wspierające kandydata. Strategii i planów powoływany rząd dotychczas nie przedstawił. Być może po prostu ich nie ma. Najwyraźniej rząd o poparcie zabiega inaczej. Jak Belka przekonuje do swojego programu, którego nigdzie nie zaprezentował? To nawet nie jest kwestia wiary w obietnice, nie znany jest sam przedmiot wiary. Jeżeli nie wiadomo o co chodzi to jak premier przekonuje niezdecydowanych? A jednak są tacy, których Belka przekonał. EUREKO i Bank Millennium to najwięksi zwolennicy tymczasowego gabinetu. Bank Millennium - co to jest? Bank Millennium to kolejna nazwa Banku Inicjatyw Gospodarczych BIG S.A. powstałego w 1989 roku. Założycielami banku były osoby prywatne i instytucje państwowe: Polska Poczta Telegraf i Telefon, Polska Żegluga Morska, Państwowy Zakład Ubezpieczeń PZU. Dlaczego owe państwowe przedsiębiorstwa zainwestowały w bank do spółki z osobami fizycznymi tego nie wiadomo. Wiadomo natomiast na czym BIG w chwili powstania zarabiał. Już wówczas zarabiał na PZU. PZU było największym depozytariuszem BIG-u. BIG pozyskane środki lokował na wyższy procent w innych bankach. Dlaczego PZU nie lokował bezpośrednio funduszy na wyższy procent lecz deponował pieniądze w BIG-u tego nie wiadomo do dzisiaj.
Bank Millennium wraz z EUREKO nabyli 30% akcji PZU za 3 mld złotych, co według niezależnych wycen stanowiło poniżej 10% wartości PZU. Ponadto Bank Millennium i EUREKO uzurpują sobie prawo do kontroli nad ubezpieczycielem. Zastąpienie Kodeksu handlowego Kodeksem spółek handlowych bezdyskusyjnie przywróciło kontrolę Skarbu Państwa nad PZU. Większościowi akcjonariusze mają bezwzględne prawo do odwołania zarządu spółki akcyjnej. Skarb Państwa posiada ponad 50% akcji PZU - tego EUREKO i Bank Millennium już nie mogą kwestionować. Właśnie dlatego Eureko i Bank Millennium tak usilnie dążą do taniego odkupienia akcji PZU od Skarbu Państwa, licząc na ofertę publiczną, w części skierowaną bezpośrednio do EUREKO i Banku Millennium. Ciekawa to historia, gdzie bank, który powstał dzięki pieniądzom PZU za kilka lat zamierza przejąć swojego założyciela, który jest w Polsce monopolistą w zakresie ubezpieczeń majątkowych oraz ubezpieczeń na życie (PZU Życie zależne jest w 100% od PZU).
Zadanie specjalne wykonam Bank Millennium współpracując z Belką miał przejąć lwią część operacji wykonywanych przez polskie banki w Iraku. Jednak okazało się, że nie ta wiedza i nie te umiejętności. Teraz - już jako premier - Belka ma rozwiązać konflikt pomiędzy EUREKO i Skarbem Państwa. Dla niewielkiego EUREKO przejęcie PZU to transakcja życia. Nie dziwne więc, że lobbują wszędzie i w każdy sposób. Lobbing EUREKO nie znalazł jednak wsparcia w instytucjach europejskich. EUREKO uprzejmie zakomunikowano, że spór z polskim Skarbem Państwa to jego prywatna sprawa. Jeżeli potrafi dowieść swoich racji to ma taką możliwość w postępowaniu sądowo-arbitrażowym. Wszelki zabiegi o sankcje i reperkusje wobec Polski nie znalazły odzewu. EUREKO jedyne co osiągnął to nagłośnienie, i to tylko w Polsce, swoich buńczucznych zapowiedzi, w tym, że spór z EUREKO może zagrozić wejściu Polski do Unii Europejskiej. Prognozy EUREKO, jak i metody ich działania okazały się nietrafione.
EUREKO i Bank Millennium doskonale zdają sobie sprawę, że transakcja zakupu akcji PZU za ułamek ich wartości może w przyszłości stać się przedmiotem karnego postępowania. Niedziwne, że starają się grać wszelkimi sposobami, w tym metodą faktów dokonanych i dobrze ukierunkowanego poparcia. Główne zadanie dla którego ma zostać powołany roczny gabinet znalazło się pod opieką Jacka Sochy-Przewodniczącego Komisji Papierów Wartościowych i Giełd. Kilkanaście dni wcześniej - jeszcze jako nie kandydat na ministra skarbu - Socha wypowiadał się na temat sporu EUREKO i Banku Millennium ze Skarbem Państwa. Jacek Socha poparł stanowisko EUREKO i Banku Millennium, czyli jak najszybsze dokończenie prywatyzacji i przeprowadzenie oferty publicznej. Właśnie o taki scenariusz zabiega EUREKO i Bank Millennium, które oczekują specjalnej oferty skierowanej dla mniejszościowych (ale "strategicznych") akcjonariuszy. Socha nie znający wzajemnych zobowiązań obu stron, ani nie posiadający wiedzy o stanie sporu wypowiada się na korzyść przeciwnika procesowego Skarbu Państwa. Jest to co najmniej nietypowe zachowanie jak na funkcjonariusza publicznego. Z całą pewnością prezentowanie przez Jacka Sochę takich opinii dyskwalifikuje go jako kandydata na ministra skarbu - osobę która ma zajmować się ...sporem EUREKO i Kandydat na premiera oferuje tekę ministra skarbu osobie zaangażowanej w spór prywatnej firmy ze Skarbem Państwa, tyle że osobie zaangażowanej nie po stronie Skarbu Państwa. Jeżeli premier również jest związany z tą samą spółką to może i nic dziwnego... Belka może powiedzieć, iż nie słyszał o takich wypowiedziach, a z Sochą o Banku Millennium i PZU ...nie miał okazji rozmawiać. Traktując rzecz z właściwą powagą trzeba powiedzieć, że działania premiera jednoznacznie wskazują na możliwość urzeczywistnienia się afery gospodarczej o skali jakiej dotychczas w Polsce nie było. Działania Belki, począwszy od jego misji w Iraku a skończywszy na formowaniu rządu powinny stać się obiektem wnikliwej analizy polskich służb specjalnych. Ostatnie dni potwierdzają obawy, iż roczny rząd ustawiony jest pod jedną transakcję. Socha odwołał wiceministrów skarbu, pomimo iż ministrowie mieli wstrzymać się z decyzjami do 14 maja 2004 roku, czyli głosowania wotum zaufania dla gabinetu premiera. Dlaczego to właśnie wiceministrowie skarbu państwa okazali się solą w oku, na tyle drażliwą, by łamać dopiero co wstępne deklaracje rządu! Czyżby z obawy o brak wotum zaufania dla gabinetu Belki? Tworzenie faktów dokonanych i dymisjonowanie wiceministrów z obawy przed własną dymisją to jest działanie i haniebne i oszukańcze. Panie Przewodniczący Socha, jakie zobowiązania Pan realizuje? Jakub Sakowicz