Ideologiczna wojna z kierowcami Hanna Gronkiewicz-Waltz zachwala swoje sukcesy na stanowisku prezydenta Warszawy. Mnie przekonała ostatecznie, jak złym jest prezydentem, podejmując decyzję o stworzeniu na Trasie Łazienkowskiej buspasa. Ta sprawa, która wywołała niezliczone protesty, kontrowersje i spory (ich znaczną część można znaleźć m.in. na forum „Gazety Wyborczej”, o której roli w tej sprawie poniżej), a widzieć ją trzeba w kilku wymiarach. Pierwszy to wymiar ściśle praktyczny, drugi – ideologiczny. O tym pierwszym tylko skrótowo, bowiem gruntowną krytykę buspasa na Trasie przeprowadzili już i eksperci, i zwykli mieszkańcy Warszawy. W szczególności niektóre komentarze na blogach dziennikarzy, zajmujących się komunikacją miejską, wypunktowują znakomicie niedostatki tego przedsięwzięcia. Najważniejsze z zarzutów są następujące. Po pierwsze –nieprzeprowadzenie przed utworzeniem buspasa gruntownych symulacji, obliczeń i szacunków rozłożenia ruchu, jego natężenia i kompleksowych skutków. Bo przecież stojące w gigantycznym korku auta to ogromny wzrost zużycia paliwa, większe zanieczyszczenie środowiska i konkretne straty finansowe. Tego oczywiście nikt nie policzył. Po drugie –wytyczenie buspasa na trasie, która w zamierzeniach i praktyce jest trasą przelotową przez miasto. Po trzecie – wydłużenie całkowitego czasu przejazdu autobusów. Po czwarte –wprowadzenie buspasa jako odosobnionego, PR-owego chwytu, a nie części systemowych zmian, w zestawie których – gdyby były przeprowadzane według rozsądnego planu – wytyczenie buspasa nie byłoby z pewnością pierwszym etapem. Ratusz uznał niestety najwyraźniej, że buspas i jego kolejne zapowiadane wcielenia w innych miejscach stolicy to kwestia prestiżowa i honorowa i że do błędu przyznać się nie można. Mimo druzgocącej krytyki jedyne ustępstwo, na jakie poszedł, to wpuszczenie na niego korporacyjnych taksówek. Pozostawiono bez zmian nonsensowne rozwiązanie w postaci obowiązywania buspasa przez całą dobę siedem dni w tygodniu, co zakrawa na czystą złośliwość wobec zmotoryzowanych. Na kpinę z kolei zakrawają wyjaśnienia HGW, że robi po prostu to, co dzieje się w innych europejskich miastach. Publiczny transport i infrastruktura z nim związana w Warszawie to żart w porównaniu z tymi w Londynie, Paryżu czy Berlinie. Teraz wracają zapowiedzi, które dla mnie osobiście, jako mieszkańca jednej z podpiaseczyńskich miejscowości, oznaczają całkowitą katastrofę komunikacyjną: stworzenie buspasa na Puławskiej, od Piaseczna do Ursynowa. O ile za buspasem na Trasie można od biedy znaleźć jeszcze jakieś szczątkowe argumenty, o tyle buspas na Puławskiej jest jawnym, brutalnym i ordynarnym wypowiedzeniem wojny dziesiątkom tysięcy obywateli, którzy przemieszczają się z domów do miasta swoimi autami. Różnice z buspasem na Trasie są oczywiste. Po pierwsze –w przeciwieństwie do Trasy Łazienkowskiej, dla Puławskiej nie ma alternatywnej trasy dojazdu z południa. Po drugie – transport publiczny od Piaseczna do Warszawy to kpina. Zapchane już teraz pociągi jeżdżą co pół godziny, autobusy niewiele częściej. Nie ma tramwaju, nie ma oczywiście metra. Po trzecie –na terenach od Piaseczna do granic Warszawy znaczna część mieszkańców (widać to na ulicach oraz w tkwiących w korkach samochodach) to rodziny z dziećmi, dla których transport publiczny nie jest żadną alternatywą. Nie mam wątpliwości: Puławska, już teraz zakorkowana w godzinach szczytu, stanie kompletnie bo wytyczeniu buspasa. Tępa, głupia i skandaliczna inicjatywa HGW zdezorganizuje życie dziesiątkom tysięcy ludzi. I tu dochodzimy do drugiego, ideologicznego aspektu sprawy. Warto przyjrzeć się, jakie argumenty wytaczali w tej sprawie zaangażowani w nią dziennikarze. Bardzo rozsądne teksty publikowała „Polityka”, w tym znakomity artykuł Piotra Pytlakowskiego, natomiast murem za buspasem stała „Gazeta Stołeczna”. Jej publicysta Jarosław Ossowski w swoich tekstach, pisanych w napastliwym tonie, nie ukrywał nawet specjalnie, że kierowców uważa za wrogów, którym należy za wszelką cenę dopiec. Stanowisko „GW”, która generalnie wspiera rozmaite poprawne polityczne trendy o lewicowym zabarwieniu, nie jest oczywiście przypadkiem.Jednym z takich trendów jest agresywne wspieranie komunikacji publicznej coraz większym kosztem indywidualnych kierowców, co oczywiście pokrywane jest pozorami pragmatyzmu. Ten pragmatyzm daje się jeszcze obronić w miastach Zachodu, wyposażonych w dobrze funkcjonujące systemy komunikacji zbiorowej, obwodnice, parkingi. W Warszawie nie ma mowy o żadnym przemyślanym systemie. Są decyzje szczątkowe, agresywne, głupie, a przede wszystkim uprzywilejowujące ponad miarę jedną grupę obywateli kosztem innej.I nie jest żadnym argumentem, że „pasażerów komunikacji miejskiej jest więcej”. Z punktu widzenia idei demokratycznej to żadne uzasadnienie, zwłaszcza wobec obsesyjnego dbania tejże samej „Wyborczej” o rozmaite mniejszości. Mniejszość kierowców najwyraźniej jednak na żadną obronę z jakichś tajemniczych przyczyn nie zasługuje. Przede wszystkim jednak kierowcy mają prawo do użytkowania przestrzeni publicznej dokładnie tak samo jak niezmotoryzowani, a jeśli wziąć pod uwagę względy finansowe – nawet większe, ponieważ ponoszone przez nich ciężary finansowe są wielokrotnie większe niż w przypadku niezmotoryzowanych. Sprawa jest moim zdaniem na tyle poważna, że może w pewnych okolicznościach trafić do Trybunału Konstytucyjnego. Na ideologiczne zacietrzewienie wskazuje fakt, iż buspasy są wytyczane według bardzo czytelnej zasady: nie tyle ułatwiamy życie pasażerom komunikacji publicznej, co dowalamy kierowcom.W przypadku Puławskiej jest to jeszcze wyraźniejsze niż w przypadku Trasy. Tu bowiem możliwe jest, przy stosunkowo niewielkim nakładzie finansowym, szacowanym na kilka milionów złotych, takie przeprojektowanie ulicy, aby dobudować buspas bez zabierania jednego pasa samochodom. O tym jednak w ogóle nie ma mowy. Dlaczego? Trudno to wytłumaczyć inaczej niż właśnie ideologicznie motywowaną wrogością wobec kierowców. Skąd to ideologiczne zacietrzewienie? Po pierwsze, to pokłosie ekopoprawności politycznej,jednego z najżywotniejszych dziś niestety trendów, bezkrytycznie zaadoptowanego przez rządy państw, dołączające ochoczo do ekohucpy, niezależnie od tego, jakie machlojki środowiska ekoideologów wychodzą na jaw (jak ostatnio spora porcja mejli środowiska naukowego, kompromitujących ideę rzekomego globalnego ocieplenia z winy człowieka). Po drugie – to lewicowa, głęboko tkwiąca wrogość wobec indywidualnej wolności, której jednym z symboli jest indywidualny transport i swoboda, jaką daje. Nie twierdzę, że HGW świadomie kieruje się takimi przesłankami. Pani prezydent jest na to, by tak rzec, zbyt mało mobilna intelektualnie. Co innego choćby „GW”. Tym cenniejsze jest z tego punktu widzenia rozsądne stanowisko takich pism jak „Polityka”, która torpeduje te projekty z pragmatycznego punktu widzenia. Co będzie, jeśli buspas na Puławskiej powstanie, jak zapowiada buńczucznie HGW, w przyszłym roku? Będzie wojna. Ja wiem, co zrobię: z całą pewnością nie będę istnienia tegoż respektował. Będę z niego korzystał z pełną świadomością łamania przepisów. W razie potrzeby – odmówię przyjęcia mandatu i stanę przed sądem. I będę do tego nakłaniał wszystkich kierowców, którzy czują się niesprawiedliwie i bezzasadnie dyskryminowani. I jeśli trzeba – stanę przed sądem ponownie, za nakłanianie do łamania prawa. Będę wówczas argumentował, że czynię to w ramach uzasadnionej akcji obywatelskiego nieposłuszeństwa.Być może będziemy mieli do czynienia ze zorganizowanym protestem. Będę także namawiał Rzecznika Praw Obywatelskich do dynamicznego zainteresowania się sprawą. Kiedy zaś nadejdą wybory na prezydenta Warszawy, mam nadzieję, że zmotoryzowani mieszkańcy stolicy będą pamiętali pani Gronkiewicz-Waltz, która zresztą nie kala się korzystaniem z komunikacji publicznej, jakich doznali od niej faworów. Warzycha
MUZEUM PIENIĄDZA I PRZEMYSŁU CHEMICZNEGO Przeczytałem właśnie artykuł o konieczności „rewizji neoliberalnej ortodoksji”. (Czy odrobimy lekcję kryzysu? Edukacja ekonomiczna powinna się stać niezbędnym elementem wykształcenia każdego obywatela. Na równi z wiedzą obywatelską – twierdzi filozof i publicysta. Od kilkunastu miesięcy żyjemy w cieniu globalnego kryzysu finansowego. Jego fala przetoczyła się przez świat, zmieniając nie tylko krajobraz gospodarczy, uderzając w niewzruszone – jak wcześniej sądzono – doktryny ekonomiczne, lecz także podważyła zaufanie zwykłych obywateli do reguł rządzących znaną im dotąd rzeczywistością. Dziś, gdy szczyt tej fali mamy już chyba za sobą, lęk miesza się ciągle z nadzieją. Rewizja neoliberalnej ortodoksji Czy przyszłość może być prostym powrotem do znanej przeszłości? Jeśli tak się stanie, doświadczenie kryzysu zostanie zmarnowane. Pamiętać bowiem należy o pierwotnym znaczeniu tego pojęcia – pochodzi ono od greckiego słowa oznaczającego czynność dzielenia, wybierania, decydowania, osądzania lub też walki z czymś. Zawsze zaś chodziło Grekom o sytuację przesilenia, decydującej zmiany. Kryzys zatem to zagrożenie, ale i szansa, moment obciążony ryzykiem porażki, ale i dający nadzieję na zwycięstwo, na nowy początek.Tak rozumiany kryzys – jako sytuacja wyboru i przesilenia – odegrał już swoją rolę. Spowodował rewizję neoliberalnej ortodoksji. I nie chodzi tutaj o jej wymiar akademicki, bowiem spory naukowców toczyły się z takim samym niezmiennym ożywieniem w ostatnich dziesięcioleciach, jak toczyły się wcześniej. Chodzi raczej o zjawisko, które można nazwać potocznym wymiarem neoliberalnej ortodoksji – o ton komentarzy prasowych i telewizyjnych, o przekonania środowisk opiniotwórczych i większość nadającą ton opinii publicznej. Do serc i umysłów najbardziej żarliwych wyznawców wiary w dogmat prymatu rynku i nieomylności jego mechanizmów samoregulacyjnych wkradł się niepokój. Zachwiał się także inny niewzruszony dotąd dogmat – o szkodliwej roli państwa. Nagle się okazało, że tylko instytucja państwa narodowego może pełnić funkcję gwaranta reguł i bezpieczeństwa w trudnym zadaniu żeglowania po wzburzonym żywiole gospodarki. Trzeba być silnym Lekcja kryzysu zostanie odrobiona jednak w pełni wtedy, gdy zrozumiemy, że chodzi tutaj o coś więcej niż tylko o państwo. Moment zagrożenia, jakiego doświadczyliśmy rok temu, nie dotyczył tylko „gospodarki”, dla której instrumentem ochrony okazało się „państwo”. Ten moment niepewności i lęku ukazał nam, że podmiotem, który został wystawiony na wielkie, globalne procesy ekonomiczne, była wspólnota o wiele szersza. Całością, która doświadczyła chwili niepewności i zagrożenia, była zbiorowość Polaków jako taka – inaczej: polska wspólnota polityczna. W tej jednej chwili prysło przekonanie o globalizacji jako procesie, który znosi granice narodowe, obezwładnia państwa i którego podmiotem jest uniwersalny byt nazywany ludzkością. Spekulacyjne ataki na złotówkę, ograniczenia krajowego kredytu przez lokalne instytucje finansowe stosujące się do dyrektyw zapadających w ich macierzystych krajach, przepływ nagle zwiększonych dywidend, protekcjonistyczne pomysły europejskich mocarstw, które w latach 90. udzielały nam pouczeń o konieczności maksymalnej deregulacji, prywatyzacji i otwartości – wszystko to były sygnały, że wtedy, gdy jest źle, przeważa interes silniejszego. Chodzi więc o to, aby być w tej grze silnym, a nie słabym. Do tego potrzebne są w pierwszym rzędzie silne instytucje – państwo, bank centralny, silny rodzimy biznes. Ta lekcja już została przerobiona i podejście do konieczności prowadzenia aktywnej i zdecydowanej polityki w sferze rynku zasadniczo uległo zmianie. Polska gospodarka może być konkurencyjna, może się rozwijać tylko wtedy, jeśli jej rozwój wsparty będzie przez silne instytucje, które zapewnią jej podmiotowy status w europejskiej grze opartej na przenikaniu się rywalizacji i współpracy.Ekonomia dla każdego Ale jest jeszcze jeden wymiar lekcji, jaką może być doświadczenie kryzysu. Wymiar, który można określić jako obywatelski. W potocznym neoliberalnym stereotypie podmiotami rynkowej gry były racjonalne i egoistyczne jednostki. Wiedza ekonomiczna stanowiła narzędzie osobistego sukcesu. Świadomość powiązania tego sukcesu ze stanem, w jakim znajdowała się wspólnota, w której jednostka funkcjonowała, pozostawała w cieniu lub była zbywana frazesem o tym, że niewidzialna ręka rynku przemieni indywidualny sukces w cegiełkę dołożoną do gmachu zbiorowego bogactwa, i współzależności od niego. Kryzys pokazał, że sukces agresywnych, przebojowych jednostek zależy w o wiele większym stopniu od wspólnoty losu z pozostałymi członkami zbiorowości, niż wydawało się to jeszcze pięć czy dziesięć lat temu. Jaka płynie stąd nauka? Że konieczny jest proces demokratyzacji wiedzy ekonomicznej. Chodzi tutaj o dwie rzeczy. O wyrównywanie szans w konkurencji rynkowej w szerokiej skali oraz o wpojenie poczucia współodpowiedzialności za całość wspólnoty u najbardziej dynamicznej części społeczeństwa. Edukacja ekonomiczna powinna się stać niezbędnym elementem wykształcenia każdego obywatela – na równi z wiedzą obywatelską. Pojęcia takie jak kredyt, inflacja, zdolność kredytowa, inwestycje, poziom zadłużenia państwa czy mechanizmy zabezpieczeń emerytalnych – wszystko to powinno się stać abecadłem, takim samym jak opanowanie podstaw matematyki czy kanonu lektur szkolnych. To, że lepiej wyedukowani uczestnicy gry rynkowej będą podejmowali bardziej racjonalne decyzje gospodarcze, przyczyniając się do wzrostu gospodarczego, jest oczywiste. Chodzi o coś więcej – o umiejętność powiązania indywidualnej perspektywy gry o osobisty sukces z umiejętnością oceny zjawisk gospodarczych w szerszej skali. Cały czas przy tym należy pamiętać, iż kształci się nie tyle uczestników abstrakcyjnej gry rynkowej, ile raczej młodych obywateli, którzy powinni zrozumieć, że ich osobisty ekonomiczny sukces zależy od siły i bezpieczeństwa szerzej rozumianej wspólnoty politycznej, której częścią lub inaczej – innym aspektem – jest obszar gospodarki narodowej ściśle powiązanej ze sferą polityki. Wymaga to nowego podejścia do kwestii edukacji ekonomicznej. Mamy za sobą rok, w którym miliony Polaków zaczynały swój dzień pracy od sprawdzania kursu franka szwajcarskiego lub euro. Rok, w którym się okazało, że bezpieczeństwo własnej rodziny powiązane jest ściśle nie tyle z osobistymi zdolnościami, ile z kondycją polskiej gospodarki rozumianej jako całość i ze sprawnością polskiego państwa jako narzędzia chroniącego najważniejsze zbiorowe interesy Polaków. NBP nauczycielem? Zaufanie do wizji świata, w którym wzrost jest nieskończony, a konsumpcja może tylko rosnąć, uległo zachwianiu. Przyszłość będzie pełna zasadzek i niespodzianek. A przyszłość to rzeczywistość, w której przyjdzie żyć naszym dzieciom. Dlatego już dziś należy zadbać o to, aby mogły jej stawić czoło – wykorzystując przyszłe szanse i wychodząc obronną ręką z przyszłych zagrożeń. Pytanie, kto miałby się zająć taką edukacją. Dla tradycyjnej szkoły edukacja ekonomiczna to tylko jeden z wielu obszarów działania, w dodatku nieco zaniedbany w toku bezustannych reform i przemian modeli edukacyjnych. Wydaje się, iż rolę instytucji, która w znacznej mierze może wziąć na siebie zadanie wypracowania nowego modelu edukacji ekonomicznej, modelu dostosowanego do świeżej ciągle lekcji kryzysu, jest bank centralny. Narodowy Bank Polski ma w tej mierze wielkie doświadczenie, prowadzi już bowiem zakrojone na szeroką skalę projekty edukacyjne, szkoli nauczycieli, wpiera rozwój nauk ekonomicznych, systematycznie przy tym w ostatnich latach zwiększając budżet na edukację. Można i należy do tych działań dodać nowe. Chodzi na przykład o nowoczesne, oparte na Internecie i wzbogacone o wątki interdyscyplinarne programy nauczania, o szerokim zasięgu wykraczającym poza ramy branżowe, które stworzą nową jakość odpowiadającą wyzwaniom obecnej sytuacji. Inny element to projekty ogniskujące uwagę opinii publicznej. Warszawa jest na przykład jedną z niewielu stolic na świecie, w której nie ma dotąd nowoczesnego muzeum pieniądza. Nie chodzi tu o miejsce, w którym w szklanych gablotach można obejrzeć dawne monety, banknoty czy papiery wartościowe. Money museum to rodzaj instytucji, której adresatami nie są tylko ludzie zawodowo zainteresowani historią pieniądza czy historią gospodarczą, lecz także szeroka publiczność. To miejsca pełniące funkcję centrum edukacyjnego, w którym ekspozycja pokazująca dawne pieniądze splata się z nowoczesną, multimedialną opowieścią o mechanizmach funkcjonowania świata ekonomii. To tylko jeden z przykładów nowych rozwiązań, które mogą wzbogacić dotychczasowe działania. Rozwiązań, które sprawią, że odrobimy lekcję, jaką był dla nas kryzys. Autor jest historykiem idei, filozofem, socjologiem i publicystą. Wicedyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego, szef Instytutu Starzyńskiego. Kierownik Zakładu Społeczeństwa Obywatelskiego w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Zajmuje się historią polskiej myśli politycznej i społecznej, filozofią polityczną oraz problematyką związaną z polityką historyczną Dariusz Gawin). Autor co prawda nie wyjaśnił dokładnie co to jest ta „neoliberalna ortodoksja”, ale nie miał wątpliwości, że to coś złego. Wyraził jednak nadzieję, że „Do serc i umysłów najbardziej żarliwych wyznawców wiary w dogmat prymatu rynku i nieomylności jego mechanizmów samoregulacyjnych wkradł się niepokój. Zachwiał się także inny niewzruszony dotąd dogmat – o szkodliwej roli państwa. Nagle się okazało, że tylko instytucja państwa narodowego może pełnić funkcję gwaranta reguł i bezpieczeństwa w trudnym zadaniu żeglowania po wzburzonym żywiole gospodarki.” Jego zdaniem konieczna jest edukacja ekonomiczna społeczeństwa. „Pojęcia takie jak kredyt, inflacja, zdolność kredytowa, inwestycje, poziom zadłużenia państwa czy mechanizmy zabezpieczeń emerytalnych – wszystko to powinno się stać abecadłem, takim samym jak opanowanie podstaw matematyki czy kanonu lektur szkolnych (…) Warszawa jest na przykład jedną z niewielu stolic na świecie, w której nie ma dotąd nowoczesnego muzeum pieniądza”. Autor jest historykiem idei, filozofem, socjologiem, publicystą i… Wicedyrektorem Muzeum Powstania Warszawskiego. W innym miejscu, tak a propos pełnienia przez „instytucje państwa narodowego funkcji gwaranta reguł i bezpieczeństwa”, znalazłem artykuł o spotkaniu gazowników z chemikami. Ciekawa lektura dla tych, u których „zachwiał się niewzruszony dotąd dogmat o szkodliwej roli państwa”. Żeby go mogli w sobie odbudować. Otóż „instytucje państwa narodowego” regulują rynek gazu. Regulują go tak, że PGNiG musi dopłacać do sprzedaży gazu odbiorcom detalicznym, ale za to może się „odkuć” na odbiorcach przemysłowych. W efekcie mają oni o wiele wyższe ceny gazu, niż konkurencja zagraniczna. Odbiorcy detaliczni, którzy chodzą głosować, nie mogą zacząć płacić drożej za gaz, bo jeszcze zagłosowali by na opozycję. Więc muszą płacić drożej za wyroby przemysłu chemicznego, dla którego gaz jest podstawowym surowcem. „Instytucje państwa narodowego” liczą jednak – całkiem słusznie – że tego zabiegu „wyborcy detaliczni” nie zauważą. Ale wyborcy z innych krajów mają lepsze porównanie i większy wybór. Więc eksport droższych, na skutek wyższych cen gazu, wyrobów polskiego przemysłu chemicznego słabnie. (Spotkanie PGNiG ze spółkami chemicznymi: liberalizacja rynku gazu jest bardzo potrzebna. Potrzebna jest liberalizacja rynku gazu, tak aby uniknąć sytuacji, że polskie firmy chemiczne płacą za gaz więcej niż ich zagraniczni konkurenci - takie wnioski wyciągnięto podczas pierwszego potkania przedstawicieli branży gazowej i chemicznej, do którego doszło 24 listopada. Ze strony ”gazowników” na spotkaniu obecni byli szefowie PGNIG oraz Izby Gazownictwa. Branże chemiczną reprezentowała Izba Chemiczna oraz szefowie największych spółek chemicznych. Okazją do spotkania była nietypowa sytuacja na rynku gazu. Surowiec w dostawach tzw. natychmiastowych jest tańszy niż z kontraktów długoterminowych. W efekcie polskie firmy chemiczne nie mające w praktyce możliwości kupna w transakcjach natychmiastowych płacą za surowiec więcej niż firmy z innych krajów UE. Niekorzystnie wpływa to na wyniki finansowe firm z branży. Z drugiej strony wyższe ceny oznaczają możliwość zarobku dla PGNiG. - Wyjaśniliśmy sobie poszczególne kwestie. PGNiG rozumie, że nie chodzi o zwyczajowe narzekanie na wysokie ceny. Z drugiej strony my rozumiemy, że spółka gazownicza musi zarabiać – mówi nam jeden z uczestników spotkania. Podczas pierwszego spotkania obie strony zgodziły się, że najbardziej pomóc w rozwiązaniu problemu mogłaby liberalizacja rynku. Obecnie ceny gazu w zbyt dużym stopniu zależą od czynników innych niż ekonomiczne. Obie strony zgodziły się, że kwestie cenowe będą załatwiane bezpośrednio pomiędzy spółkami chemicznymi a PGNiG. Jeszcze w tym roku ma także dojść do kolejnego spotkania obu stron). Albo więc nastąpi „ortodoksyjna liberalizacja” rynku gazu, albo na skutek działania „instytucji państwa narodowego” powstanie nie tylko muzeum pieniądza, ale zaraz po „muzeum przemysłu stoczniowego” trzeba będzie też zbudować „muzeum przemysłu chemicznego”. A jak już upadnie przemysł chemiczny, który jest głównym odbiorcą gazu, to trzeba będzie zrobić i „muzeum przemysłu gazowego „ zważywszy na ilość gazu, który PGNiG musiał kupić od Gazpromu, żeby w ogóle Gazprom chciał z PGNiG rozmawiać. A na sam koniec powstanie „Muzeum III RP „, o ile zgodzi się na to jakiś nowy Gubernator. Gwiazdowski
Selekcja naturalna i brzydkie dziewczyny W Polsce ani wyznaniowa „Prawica”, ani „postępowa” Lewica nie wierzą w Darwina. O tzw. L**zie nie piszę w ogóle, bo Teoria Ewolucji dla 90% ludzi jest niezrozumiała. Np. w sporze o zapłodnienie „in vitro” nie chodzi o zgodę na te zabiegi - lecz o to, czy finansować je z kieszeni podatnika. Temu drugiemu jestem zdecydowanie przeciwny. Jeśli Bóg czy Natura nie chcą, by dana para miała potomstwo - no, to trudno: selekcja naturalna jest przecież korzystna, czyż nie? Jak kto chce, niech z tym walczy - ale dlaczego za moje pieniądze? Niedługo brzydkie dziewczyny będą się domagać, by fundować im z mojej kieszeni operacje plastyczne - bo nie mogą męża znaleźć. I znowu: dzięki selekcji naturalnej w przyszłym pokoleniu jest coraz mniej brzydkich dziewczyn - jeśli jednak zaczniemy w to ingerować, będzie ich coraz więcej... W imieniu moich wnuków - protestuję. Jakaś selekcja, do diabła, musi być! JKM
Uniodrożyzna Unijne regulacje to wyższe koszty i ceny. Niektóre – tak jak podatkowe stawki minimalne – bezpośrednio podwyższają ceny towarów i usług, inne – standardy i normy – pośrednio. Płacimy za nie i jako podatnicy, i jako konsumenci. UE żąda festiwalu podwyżek. Aby dostosować polskie stawki do unijnych minimów, Ministerstwo Infrastruktury przygotowało projekt ustawy wprowadzającej podwyżkę opłaty paliwowej na olej napędowy. 1 stycznia 2010 roku minimalny poziom akcyzy na to paliwo wzrasta z 0,274 euro do 0,302 euro za litr. Podwyżka opłaty spowoduje wzrost cen tego paliwa na stacjach benzynowych o około 20 groszy na litrze. Podobnie stawka opłaty paliwowej na LPG wzrośnie o poziom inflacji i wyniesie 119,82 zł za tonę. Jak poinformowała Patrycja WolińskaBartkiewicz, wiceminister infrastruktury, planowany wzrost dochodów z tytułu wzrostu stawki opłaty paliwowej wyniesie 2,2 mld zł rocznie.
Drogie biopaliwo Wdrażający unijną dyrektywę tzw. Narodowy Cel Wskaźnikowy, określający obowiązkowy poziom biokomponentów w paliwach, odgórnie wymusza tworzenie się „rynku” biopaliw, co nie ma żadnego uzasadnienia z punktu widzenia rzeczywistego zapotrzebowania rynkowego. Tylko w Orlenie koszt wprowadzenia biokomponentów do paliw w 2009 roku wyniesie około 270 mln zł. Zgodnie z zasadą przerzucalności podatków, ostatecznie zapłacimy za to na stacji benzynowej. Paliwa obciążać ma jeszcze tzw. opłata węglowa, z której dochody pójdą na sfinansowanie unijnej składki na ochronę środowiska.
Wyższe ceny OC i samochodów… Do 10 grudnia Polska, zgodnie z wymaganiami Unii Europejskiej, musi także podnieść tzw. sumy ubezpieczenia OC, czyli maksymalną wysokość odszkodowania, jakie może otrzymać kierowca. Z 300 tys. euro do 500 tys. euro wzrosną szkody na samochodzie oraz z 1,5 mln euro do 2,5 mln euro za utratę w wypadku życia lub zdrowia. To wiąże się z koniecznością podniesienia składek na ubezpieczenie OC dla kierowców. Z kolei same samochody podrożeją, kiedy wejdą w życie unijne zalecenia obowiązkowej instalacji we wszystkich pojazdach czarnych skrzynek, których koszt wynosi ponad 550 euro od sztuki. Z kolei aby wymusić na producentach samochodów dostawczych obniżanie emisji dwutlenku węgla, Komisja Europejska zapowiedziała kary: po przekroczeniu progu o 1 gram, sankcja wyniesie 5 euro, za 2 gramy – 15 euro, za 3 gramy – 25 euro, a powyżej 3 gramów – 120 euro od każdego następnego grama. Natomiast od 2019 roku już od pierwszego grama nadwyżki Unia Europejska będzie nakładać kary w wysokości 120 euro.
…oraz papierosów W związku z dostosowywaniem się do unijnych minimów od 2010 roku akcyza na papierosy wzrośnie o 5,19 proc., co oznacza podwyższenie o około 33 groszy ceny paczki tej używki. Jednak to nie koniec podwyżek papierosowych podatków. Od 2014 roku minimalne stawki akcyzy w UE, które obecnie wynoszą co najmniej 57 proc. ceny paczki papierosów, ale nie mniej niż 64 euro za 1000 sztuk, zostaną podniesione odpowiednio do 60 proc. i 90 euro. Stopniowo będzie także podwyższana stawka minimalna akcyzy na tytoń do samodzielnego skręcania papierosów – od 40 proc. ceny i 40 euro za kg w 2011 roku, do 50 proc. i 60 euro za kg w 2020 roku.
Podwyżki cen prądu i gazu Unia głęboko sięga po pieniądze nie tylko do kieszeni kierowców i palaczy. Bruksela szczegółowo reguluje minimalne stawki akcyzy nałożonej na paliwa silnikowe, ale także na paliwa do ogrzewania (węgiel, koks, gaz, oleje) i energii elektrycznej. Zgodnie z Dyrektywą Rady nr 2003/96/WE, 1 stycznia 2010 roku minimalna unijna akcyza na olej gazowy i naftę wzrasta z 302 do 330 euro za 1000 litrów. Ponadto z przyjętego przez polski rząd dokumentu „Polityka energetyczna Polski do roku 2030” wynika, że w związku z wdrażaniem unijnych regulacji będą miały miejsce znaczne podwyżki cen energii. Odkąd prawa do emisji dwutlenku węgla będą musiały być kupowane na specjalnych aukcjach, ceny prądu dla przedsiębiorstw wzrosną z aktualnych 300 zł do 480 zł, a dla zwykłych konsumentów z 400 zł do ponad 600 zł za megawatogodzinę. Ponadto wkrótce mają wejść w życie przepisy gwarantujące więźniowi 3 m2 w celi – po to, by spełnić „strasburskie standardy”. W przeciwnym wypadku Polska musiałaby płacić odszkodowania skarżącym się skazanym. Za wygodę przestępców też zapłacą uczciwi obywatele.
Większe koszty zatrudnienia W efekcie wejścia w życie traktatu lizbońskiego wzrosną koszty zatrudnienia – chodzi o regulacje dotyczące czasu pracy i dyrektywę dotyczącą agencji pracy tymczasowej. Brytyjski think tank „Open Europe” oszacował, że jeśli nic nowego nie zostanie wprowadzone, to w latach 2010-2020 socjalne regulacje unijne będą kosztowały brytyjską gospodarkę 71 mld funtów. Należy przypuszczać, że nasz kraj też raczej na tych przepisach nie zyska. Co więcej – istnieje duże prawdopodobieństwo, że nowe, jeszcze gorsze regulacje w tej materii zostaną wkrótce zatwierdzone. Traktat lizboński daje unijnej biurokracji dodatkowe kompetencje i nowe możliwości jeszcze radykalniejszego przeregulowania państw członkowskich. Wyłączną kompetencję dla Unii Europejskiej zastrzeżono w następujących dziedzinach: prawo celne, zasady konkurencji na rynku wewnętrznym, polityka monetarna strefy euro, polityka zasobów morskich i wspólna polityka handlowa. Poza tym w wielu dziedzinach Unia będzie dzielić kompetencje z państwami członkowskimi, są to m.in.: polityka socjalna, polityka rolna i rybołówstwo, ochrona środowiska, ochrona konsumentów, służba zdrowia, transport, energetyka czy wymiar sprawiedliwości. Tymczasem Herman van Rompuy, nowy przewodniczący Rady Europejskiej, stwierdził kilka dni przed wyborem na to stanowisko, że aby możliwe było utrzymanie unijnego państwa opiekuńczego, konieczne będzie pozyskanie nowych wpływów. Wymienił m.in. nowe podatki ekologiczne – nałożone na… paliwa (znowu!) czy samoloty. Podatki te miałyby bezpośrednio trafi ać do Brukseli.
28,4 mld euro w błoto Według raportu Stowarzyszenia Europejskich Izb Handlowych i Przemysłowych Eurochambers, w latach 1998-2008 unijne regulacje łącznie kosztowały kraje członkowskie 1036 mld euro. Samą Polskę unijne regulacje kosztowały w tym okresie 28,4 mld euro. Jak wylicza raport, w konsekwencji unijnych przepisów, do których musieli dostosować się przedsiębiorcy, w ciągu ostatnich 11 lat każdy mężczyzna, kobieta i dziecko w UE średnio za towary i usługi zapłacili dodatkowo 2082 euro. W samych latach 2007 i 2008 uchwalono odpowiednio 1580 i 1008 regulacji unijnych! Wyliczenia Brytyjczyków, Matthew Elliotta i Davida Craiga, przedstawione w książce „Wielkie europejskie zdzierstwo. W jaki sposób skorumpowana, marnotrawna Unia Europejska przejmuje kontrolę nad naszym życiem” są jeszcze bardziej pesymistyczne. Wynika z nich, że każdy obywatel UE traci na jej istnieniu, m.in. poprzez wyższe ceny, 2460 euro rocznie. Oznacza to gigantyczną kwotę 1219 mld euro rocznie, czyli około 10 proc. PKB Unii Europejskiej! Same koszty związane z wypełnianiem przez przedsiębiorstwa unijnych regulacji i z ich administrowaniem wyliczono na 900 mld euro rocznie.
Bezproduktywna biurokracja Z kolei według raportu „Poza kontrolą” think tanku Open Europe, unijne regulacje kosztują Polskę 4,84 mld euro rocznie. To około 3,8 proc. wydatków publicznych Polski w 2009 roku i 37 proc. wartości rocznych dotacji unijnych dla naszego kraju. Koszty te wynikają m.in. z regulacji unijnych dotyczących: finansów, zatrudnienia, transportu, ochrony środowiska, zdrowia, bezpieczeństwa, rolnictwa czy oznaczania żywności. No ale tworząc tego typu legislację, bezproduktywna i marnotrawna unijna biurokracja uzasadnia potrzebę swojego istnienia. Oczywiście wszelkie regulacje i interwencjonizm państwowy mają skutek przeciwny do zamierzonego. Tymczasem, jak w książce „Szkoła austriacka wobec socjalizmu” pisze Jacek Kacperski, „stosowanie wysokich wymagań, mających rzekomo chronić konsumenta przed pragnącym zysku za wszelką cenę producentem, w rzeczywistości ogranicza konkurencję, a w związku z tym obniża poziom świadczonych usług”. Autor następnie dodaje: „Narzucanie standardów produkcji, mających chronić konsumenta, jest więc całkowitym zaprzeczeniem swobody i dobrowolności umów, odrzuca podstawowe założenia wolnej gospodarki”. Bo regulacje to nie tylko koszty. Są rzeczy ważniejsze. Wszelkie regulacje to przede wszystkim ograniczenie naszej indywidualnej wolności. Jak stwierdził Brytyjczyk William Mason, autor raportu pt. „Koszty regulacji – i jak UE powoduje, że są większe”, „kultura unikania ryzyka (a taki jest cel większości unijnych regulacji) niszczy to wszystko, co powoduje, że warto żyć”.
Wielka księga siusiaków Feministki to, jak wiadomo, byłe kobiety, którym kompleks kastracji tak rzucił się na mózgi, że nic tylko myślą o TYM, co kobiety powinny mieć między nogami – a, niestety, nie mają. Więc, ich zdaniem, powinny być traktowane tak, jakby to COŚ miały. W swoich marzeniach raczej widzą to COŚ takie duże – ale trafiają się między nimi i pedofilki. W tej roli objawiła się p. Kinga Dunin – osóbka, która domaga się od kobiet, „by nie były tylko lesbijkami”. Sama jest więc Czerwona, a nawet Zielona (należy do partii „Zieloni 2004” – nie mylić z Zielonymi 2003 lub 2005, bo obraza śmiertelna!). P. Dunin, która podobnie jak inne feministki myśli tylko o TYM, wysmarowała tekst („Karta praw siusiaka”. Nawet ja dowiedziałam się czegoś nowego - np. skąd wzięła się nazwa kondom i że to, na czym biblijni mężczyźni kładą rękę, kiedy składają przysięgę, to nie biodro, tylko jądro. Wreszcie - prezydent podpisał traktat europejski, Polska podpisała. Polska, czyli kto? Wśród dość powszechnej radości zapomniano, że wciąż nie jesteśmy gotowi na przyjęcie Karty Praw Podstawowych. Coś tam Donald Tusk obiecywał, ale wiadomo, jak to jest z obietnicami premiera. Chcemy integrować się energetycznie, godzimy się na wspólną politykę międzynarodową, ale prawa człowieka? Co to, to nie. Pocieszamy się, że nie my jedni, że Karty nie przyjęła też Wielka Brytania, która podobnie do Polski ma problem ze związkami. Tylko że oni ze związkami zawodowymi, a my - partnerskimi. Opiera się jeszcze też Václav Klaus, ale powiedzmy sobie, że to słaba pociecha. I trzeba sobie powiedzieć, że Lech Kaczyński złożył swój podpis w imieniu tych, którzy sądzą, że w Polsce jest miejsce tylko dla nich i ich poglądów. I naprawdę nie ma tu symetrii. W moim kraju byłoby miejsce i na małżeństwa sakramentalne, i na związki partnerskie, w ich - jest miejsce tylko na jeden typ związków. W moim kobiety, które chcą usunąć ciążę, usunęłyby ją, a te, którym moralność tego zabrania, nie robiłyby tego. Mój kraj nie miałby nic przeciwko Karcie Praw, oni uważają, że to nadmiar wolności, który skazi polską specyfikę. A mnie wystarczy barszcz z uszkami i żubry w Białowieży. Ale trudno, trzeba sobie jakoś radzić. I to od małego. Gdyby na przykład jakiemuś chłopcu 10-12-letniemu nie wystarczała religia w szkole, może poprosić rodziców, żeby kupili mu ‘Wielką księgę siusiaków’, szwedzką książeczkę edukacyjną dla dojrzewających chłopców, a także dla dziewczynek zainteresowanych tym, co też oni tam mają. Poza fizjologią i odpowiedzią na różne pytania znajdziecie tam, drodzy chłopcy, różne ciekawostki i ogólne ideolo siusiaka. Nawet ja dowiedziałam się czegoś nowego - np. skąd wzięła się nazwa kondom i że to, na czym biblijni mężczyźni kładą rękę, kiedy składają przysięgę, to nie biodro, tylko jądro. Ideolo wydaje się nieco patriarchalne, trochę za dużo tu podziwu dla dawnej władzy siusiaka, a za mało przypominania, że jest ona dawna, ale może w Szwecji nie trzeba o tym przypominać, a ja niepotrzebnie się czepiam, bo książeczka jest urocza. No i niech każdy cieszy się z tego, co ma, a nawet niech to będzie powód do dumy. Poza tym ma się też ukazać ‘Wielka księga cipek’, więc się wyrówna. Mam nadzieję, że w dziewczyńskiej wersji też będzie tyle o nieszkodliwości masturbacji. I ciekawe, jak się będzie nazywała. U chłopców to brandzlowanie, a u dziewczynek? Sama nie wiem. Niestety, samozaspokojenie kobiet nie doczekało się tak bogatej terminologii albo coś przegapiłam. W każdym razie polskie siusiaki mają skąd dowiedzieć się o swoich prawach - i bardzo dobrze. Poza jedną rzeczą. W części o kłopotliwych sytuacjach związanych z nieoczekiwanym wzwodem znajdujemy wypowiedź chłopca, który boi się, że jeśli zdarzy mu się to w szatni, na oczach kolegów, zostanie uznany za pedała. Chłopiec zostaje uspokojony, niestety, jednak tylko w kwestii siusiaka. Bo gdyby miało się okazać, że jest pedałem, to jednak wstyd. Potoczny język używany w książce jest bezpretensjonalny i chyba dobrze służy komunikacji. Nie zachwyca mnie brandzlowanie, ale trudno znaleźć coś innego i może to problem polszczyzny, że brakuje nam neutralnych, a tym bardziej sympatycznych określeń dotyczących tej sfery życia. Pedał to jednak tutaj jeden z najbardziej obraźliwych epitetów, a lęk chłopców i mężczyzn przed tym, że mogą się okazać homoseksualistami, to jeden z psychologicznych mechanizmów podtrzymujących homofobię. I nie przechodziłabym tak łatwo nad nim do porządku dziennego, jak czynią to autorzy tej w końcu edukacyjnej, a nie jedynie rozrywkowej pozycji. Może więc przed ‘Wielką księga siusiaków’, kiedy dziecko ma kilka lat, poczytać mu ‘Z Tangiem jest nas troje’? Ilustrowaną opowiastkę przyrodniczą o dwóch panach pingwinach z ZOO w Central Parku, którzy wysiedzieli jajo i wychowują córeczkę.). w którym domaga się zniewolenia Polaków poprzez przyjęcie faszystowskiego aktu zwanego „Kartą Praw Podstawowych” – a w zamian chce wolności, ale tylko od pasa w dół. Konkretnie prawa do bawienia się siusiakiem. Ponieważ sama go nie ma (i zazdrości Żydom, którzy – podobno – przysięgając, kładą rękę nie na biodrze, a na jądrze), więc nocami myśli tylko o tym, by się pobawić siusiakiem jakiegoś dzieciaka. Ślini się na myśl, że mogłaby go pooglądać, pomiętosić w paluszkach, pocałować… Niestety – na tym nie kończy. Pedofilia w takim wykonaniu nie jest specjalnie niebezpieczna. Chłopiec tak molestowany przez kobietę (i dziewczynka tak „molestowana” przez mężczyznę) mogą wyrosnąć na zupełnie normalne. Więc p. Dunin domaga się czegoś znacznie, znacznie dla dzieci gorszego. Domaga się, by „jak w Szwecji” dzieci w przedszkolu uczyły się zbiorowego bawienia się swoimi siusiakami (dziewczynkom łaskawie pozwala bawić się swoimi cipkami – ale co siusiak, to siusiak; siusiak jest najważniejszy). Już w przedszkolach powinny uczyć się onanizowania. Należy też wydać książeczkę, niewątpliwie czytaną przez p. Dunin pod kołdrą, pt. „Wielka księga siusiaków” – a wtedy „polskie siusiaki będą miały skąd dowiedzieć się o swoich prawach – i bardzo dobrze”. W znakomitym filmie „Kabaret”, opisującym dość orgiastyczne życie w czasach, gdy Niemcy były okupowane przez tzw. Republikę Weimarską, jest scena, w której mocno wyczerpani tym życiem bohaterowie siedzą w wiejskim zajeździe – i wtedy pojawia się śpiewak, który w prostej a pięknej melodii domaga się powrotu do normalnego życia, do zerwania z tą chorą miejską korupcją i wyuzdaniem. Czyli: namawia Niemców, by przeszli pod okupację III Rzeszy. I to jawi się w filmie jak ozdrowienie. Jak p. Dunin zapewne wie, niemieckie kobiety uwielbiały Hitlera. Niektóre wręcz mdlały na Jego widok – co jest o tyle ciekawe, że sam Hitler idolem seksu bynajmniej nie był. Uwielbienie dla Hitlera brało się z czegoś zupełnie innego. Dla tych kobiet Hitler był, być może, zagrożeniem – w tym sensie, że mógł wziąć społeczeństwo w karby, mógł powsadzać ludzi do obozów koncentracyjnych, mógł Niemcy zrujnować gospodarczo, lub wciągnąć je we wojnę. Jednak mogły być pewne, że Hitler nie pozwoliłby, by jakieś pedofilki bawiły się siusiakami ich chłopców w przedszkolach. Gdy kobieta ma czworo czy pięcioro dzieci (o czym kobiety – wbrew propagandzie feministek – marzą), to woli, by jej trzech synów poszło na wojnę (na której jeden zginie) – niżby obydwaj uczeni byli w przedszkolu bawienia się siusiakami i onanizmu. Bo w pierwszym przypadku ona jednak dochowa się wnuków – a w tym drugim: nie! Po ulicach miast polskich już paradują ONRowcy. P. Dunin w swoim malutkim móżdżku nawet nie wyobraża sobie, jak bardzo przybliża ich zwycięstwo. Bo socjalizm narodowy mimo wszystko wydaje się ludziom lepszy od zdegenerowanego euro-socjalizmu. JKM
Karabin, który podbił świat Człowiek, który pod koniec pierwszej połowy XX stulecia zapoczątkował nową erę w historii broni automatycznej, ma się doskonale, czego oczywiście nie można powiedzieć o mnóstwie osób, które doświadczyły na sobie działania jego wynalazku. Michał Kałasznikow skończył 90 lat, a o jubileuszu konstruktora AK przypomniały ważniejsze wschodnie media. W młodości Kałasznikow nie miał lekko. Przyszedł na świat w wielodzietnej rodzinie chłopskiej w głodowym 1919 roku, podczas najgorszego zamętu wojny domowej. Był bardzo chorowity jako dziecko; gdy dorósł, podjął pracę na kolei, a w czasie II wojny światowej trafi ł do Armii Czerwonej. Ciężko ranny w walkach pod Briańskiem jedynie cudem został wyniesiony z płonącego czołgu. Podczas długiego pobytu w lazarecie Kałasznikowa zainteresowała budowa broni strzeleckiej. Jego pierwsze konstrukcje nie były udane. To jednak nie zniechęciło młodego wynalazcy – chłonął literaturę techniczną, studiował w muzeum różne karabiny i pistolety, rozrysowywał nowe projekty. Aż w końcu wymyślił legendarnego „kałacha”.
Nie wszystko „kałach”, co strzela… Była to spora sensacja. Podczas konkursu państwowego legendarny rusznikarz, generał Diegtiariow (twórca słynnego ręcznego karabinu maszynowego z charakterystycznym magazynkiem talerzowym), przyznał: – Konstrukcja sierżanta Kałasznikowa jest lepsza niż moja. Trzeba będzie własne prototypy oddać do muzeum. W 1949 roku rozpoczęto przezbrajanie sowieckiej armii, wprowadzając automaty Kałasznikowa jako podstawowy karabin w każdej drużynie piechoty. Od tego czasu wyprodukowano na świecie grubo ponad 100 milionów sztuk tej broni (w różnych zmodernizowanych jej wersjach). Szacunek ten dotyczy tylko karabinów produkowanych na licencji przez kilka dawnych państw Układu Warszawskiego, Chiny oraz Finlandię. Władze rosyjskiego koncernu zbrojeniowego Iżmasz, którego sztandarowym wyrobem są właśnie słynne AK, mają przede wszystkim pretensje do Stanów Zjednoczonych. Ich zdaniem, Ameryka napędza produkcję automatów nielegalnie wykorzystujących patenty rosyjskie. – Według naszych ocen, corocznie na światowym rynku pojawia się około miliona sztuk tej broni. Udział Rosji wynosi zaledwie od 10 do 12%. Pozostała część to podróbki – mówi dyrektor Iżmasza, Włodzimierz Grodecki, który uważa, że Rosja nie dba dostatecznie o ochronę własnych patentów. Polska ma za Bugiem opinię kraju, który zalewa Wschód podróbkami kosmetyków. Okazuje się, że specjalizujemy się nie tylko w imitacjach pachnideł. – Firmy z Polski i Bułgarii są w stanie dostarczać dziesiątki tysięcy karabinów AK – alarmują rosyjscy eksperci i podają konkrety: podobno jedna z bułgarskich fabryk wysłała trzy lata temu do Iraku 40 tysięcy „kałachów” po 65 dolarów za sztukę. – Za taką cenę można wyprodukować najwyżej karabin-zabawkę na wodę – ironizują rosyjscy spece od broni. – Zakupując AK u producentów zagranicznych, Ameryka narusza prawa własności intelektualnej, co powoduje, że rosyjskie fabryki ponoszą straty – żalą się pracownicy Rosoboroneksportu, przedsiębiorstwa zajmującego się eksportem rosyjskiej broni. Rzekomy uszczerbek obliczany jest nawet na 2 miliardy dolarów rocznie. Ale Zachód i tak ponosi większe straty w Rosji z powodu kopiowanych tam na ogromną skalę filmów, utworów muzycznych i programów komputerowych. Do ich wytwarzania zatrudniani są czasami więźniowie, przy zakładach karnych działają prawdziwe fabryki nielegalnych CD, a dystrybucja podróbek jest prowadzona jest w zasadzie jawnie. A gdyby niemieckie i amerykańskie koncerny motoryzacyjne upomniały się o tantiemy za produkowane w Związku Sowieckim plagiaty forda, opla i innych marek, budżet rosyjski mógłby poważnie zubożeć. Zresztą, trzymając się tematu broni, pieniądze przekazane przez służby sowieckie małżeństwu Rosenbergów stanowiły chyba mikroskopijny ułamek wartości teoretycznej licencji na produkcję bomby nuklearnej.
Prosty i niezawodny Kultowy karabin Kałasznikowa trafi ł do heraldyki i figuruje w godle Mozambiku oraz na fladze Hezbollahu. Są nawet kraje, w którym dzieciom nadaje się imię Kałasz. AK zrobił światową karierę. Jego twórca został za swój wynalazek uhonorowany Nagrodą Stalinowską i zdaje się, że to wyróżnienie ceni sobie najbardziej. Kałasznikow jest bowiem zatwardziałym sowieciarzem. W swoisty sposób rozwiązał problem Fausta, powtarza bowiem przy każdej okazji: – Nie rozstanę się z Komsomołem, będę wiecznie młody. I rzeczywiście, pomimo zaawansowanego wieku nadal jest wyjątkowo czynny: spisuje pamiętniki i odpowiada niezliczone listy. O świcie przychodzi do biura w Iżmaszu, gdzie jest kimś w rodzaju honorowego głównego konstruktora. Przywiązanie do bolszewickich tradycji nie przeszkadza mu jednak czerpać zysków z czysto kapitalistycznej działalności: Kałasznikow produkuje wódkę pod swoją marką, ponadto podpisał umowę z niemieckim producentem parasoli, który zamierza wypuścić modele wykorzystujące nazwisko konstruktora broni. Ma być także produkowany pierwszy rosyjski dżip wojskowy „Kałasznikow”. – Można zrobić coś skomplikowanego. Ale należy robić prosto, a to nie każdy potrafi – cytuje rosyjski wynalazca swoją konstruktorską dewizę. Istotnie, AK jest prosty w obsłudze i produkcji, niezwykle trwały, odporny na zanieczyszczenia i zaniedbania eksploatacyjne, a przy tym niezawodny. Kuleje za to jego ergonomia i celność. Żadna z późniejszych konstrukcji Kałasznikowa nie dorównała modelowi opracowanemu przez niego w 1947 roku; właściwie wiele z nich to jedynie udoskonalenia pierwotnego wzoru. Istnieją również opinie, że AK to modyfi kacja niemieckiego karabinu StG 44. Z kolei sam Kałasznikow wyjawił kiedyś, że on właściwie wykonał tylko prototyp, a rysunki przygotowała mu żona. Włodzimierz Grodecki wyjawił, że trwają obecnie prace nad nowym modelem automatu Kałasznikowa, którego prototyp pojawi się na początku przyszłego roku. – Jego parametry będą o 40-50% lepsze niż obecnie produkowanego modelu – chwalił się dyrektor Iżmaszu. Sekretne prace nad nowym automatem prowadzone są pod kierownictwem Kałasznikowa. Zgodnie z tradycją, odda on pierwsze strzały z nowej konstrukcji.
Niezwykła nazwa Kałasznikow urodził się w Kraju Ałtajskim, we wsi Kuria, położonej wśród stepu, ale już na przedgórzu malowniczej Koływani, przy trakcie prowadzącym do starej przemysłowej osady Zmiejnogorsk, gdzie uralski przemysłowiec Demidow w pierwszej połowie XVII stulecia budował zręby ałtajskiego przemysłu. Kuria to duża wieś, jej mieszkańcy dumni są z ziomkawynalazcy, któremu postawili pomnik (wyobrażająca go rzeźba ozdabia także wejście do zakładów Iżmaszu w Iżewsku). Monumencik ten znajduje się przy ulicy Paryskiej, gdzie niegdyś stała rodzinna chata wybitnego rusznikarza. Skąd ta egzotyczna nazwa? Otóż w 1895 roku car podarował Paryżowi ogromną wazę z jaspisu, wykonaną w właśnie koływańskiej szlifi erni. Pewnemu mieszkańcowi Kurii, którego posłano do stolicy Francji, aby asystował w przewożeniu prezentu, tak bardzo spodobało się nad Sekwaną, że w ojczyste strony powrócił dopiero po upływie sześciu lat. Odtąd, przemawiając w najbłahszych nawet sprawach, zaczynał swoje wypowiedzi słowami: – A u nas w Paryżu… A w końcu postarał się, aby polnej drodze w ałtajskiej wiosce nadano miano upamiętniające miasto, które pokochał.
Nowa polityka izraelska USA? Rok temu kolega podłączył mnie bez pytania pod anglojęzyczną dyskusję internetową na temat zbliżających się wyborów prezydenckich. W odpowiedzi na falę obamomanii zadeklarowałem, że będę głosował na mniejsze zło, czyli na kandydata Republikanów. Na to jeden z uczestników dyskusji nazwał mnie Żydem i spuentował: „Obama skończy z dominacją neokonserwatystów, skończy ze służeniem Izraelowi”. Był to typowy resentyment, który w dużo bardziej elegancki sposób wyrażało wielu, w tym Zbigniew Brzeziński. Co się z tych nadziei spełniło? Na razie niewiele, nawet w sferze retorycznej. Orientacja neokonserwatywna – czy to w wersji populistycznoprawicowej, czy też postępowo-liberalnej – od rewolucji kulturowej lat sześćdziesiątych dominuje w polityce zagranicznej USA. Za Obamy na razie widzimy po prostu najłagodniejsze odcienie tej orientacji. Powszechny odbiór jest taki, że Izrael pozostaje priorytetem dla USA i że w Waszyngtonie dominuje tzw. lobby żydowskie. Ale trzeba też wiedzieć, że po stronie żydowskich lewicowców, antysyjonistów i liberałów istnieje świadomość powszechności takiego postrzegania sytuacji. Niektórzy postępowcy twierdzą wręcz, że percepcja ta odzwierciedla dokładnie rzeczywistość. Oto trzy znaczące przykłady. Waszyngtońska korespondentka „The Jerusalem Post”, Hilary Leila Krieger, odnotowała (27 października), że młodzieżówka uniwersytecka żydowskiego lobby, J-Street, pozbyła się sloganu „pro-Izrael” ze swojego repertuaru. Zastąpiono go hasłem: „pro-pokój”. Dla niektórych to zwykła semantyczna sztuczka, dla innych konieczna zmiana, która odzwierciedla poglądy tej lewicowej organizacji żydowskiej. Większym wzięciem niż Izrael cieszy się w J-Street „sprawiedliwość społeczna” oraz Palestyna. Wielu członków tej organizacji otwarcie nawołuje do zakończenia okupacji terytoriów palestyńskich. Wskazują na zmianę pokoleniową w społeczności żydowskiej USA. Twierdzą, że coraz więcej młodych Żydów patrzy krytycznie na Izrael oraz na tamtejszy nacjonalizm – syjonizm. Między innymi dlatego na kongresie J-Street nie pokazał się ambasador Izraela, co odnotowała Ilene R. Prusher („The Christian Science Monitor”, 27 października). Podobnie jest w samym Izraelu, gdzie lewicowcy różnej maści bardzo krytycznie odnoszą się do żydowskiego nacjonalizmu, a szczególnie jego narodowo-radykalnej twarzy reprezentowanej przez Likud. I w tym izraelskim kontekście należy umieścić ostatni przykład. Gideon Levy w lewicowo-liberalnym „Haaretz” (1 listopada 2009) zatytułował swoją krytykę polityki USA „Ameryko, przestań podlizywać się Izraelowi” („America, stop sucking up to Israel”). Levy zareagował negatywnie na przesłane przez Baracka Obamę świąteczne „błogosławieństwo na Rosz Haszana” i inne przymilne gesty prezydenta. „Obama szermuje słodziutkimi pochwałami na temat Izraela, mimo że spędził prawie rok, bezskutecznie prosząc Izrael, aby ten uprzejmie zrobił cokolwiek – nawet choćby wprowadził tymczasowe zamrożenie budowy osiedli – aby proces pokojowy poszedł do przodu”. Jego sekretarz stanu Hillary Clinton powtarza jak mantrę zaklęcia o „strategicznym przymierzu” oraz o „gwarancjach bezpieczeństwa dla Izraela”. Mimo to w Izraelu poparcie dla Obamy oscyluje między 6 a 10 procent. Czy coś się dramatycznie zmieniło w polityce USA? Raczej nie, po prostu amerykański prezydent jest uznawany za wrogiego Żydom. Ameryka pozostaje jednak wierna Izraelowi. Nie odcięła się od niego. Nie wprowadziła sankcji. Nie wymusiła na Tel Awiwie nic. Prześledźmy ostatnie posunięcia Białego Domu na podstawie lewicowego dwutygodnika „Report on Israeli Settlement in the Occupied Territories: A Bimonthly Publication of the Foundation for the Middle East Peace”, vol. 19, nr 5 (wrzesień-październik 2009). Środowisko wydające tę publikację jest życzliwe Obamie, ale popiera utworzenie niepodległej Palestyny. W jednym z tekstów tam zamieszczonych Geoffrey Aronson podaje, że administracja Obamy stara się załatwić „wznowienie rozmów, choć jeszcze nie ofi cjalnych negocjacji” między Izraelem a Organizacją Wyzwolenia Palestyny. Obama twardo upiera się przy zakazie budowania jakichkolwiek nowych osiedli żydowskich na okupowanych terenach. Ma to dla niego wymiar symboliczny. Podczas przemówienia w Kairze nazwał wręcz takie działania „nielegalnymi”. Natomiast rząd Beniamina Netanjahu zgadza się co najwyżej na tymczasowe wstrzymanie budowy osiedli. Ale i to nie jest pewne. 4 września prezydent USA wyraził „żal”, że rząd izraelski dalej pozwala na budowę takowych. Według rzecznika Białego Domu, „gwarancje dla bezpieczeństwa Izraela pozostają niewzruszone. Wierzymy, że najlepiej osiągnąć to poprzez zaprowadzenie powszechnego pokoju w tym rejonie. Oparty będzie on m.in. na rozwiązaniu dwupaństwowym, gdzie państwo palestyńskie będzie istnieć w pokoju obok Izraela. Jest to ostateczny cel, do którego prezydent jest osobiście głęboko przywiązany”. Tymczasem Netanjahu kontratakował i przedstawił pozycję Obamy jako kwestionowanie prawa do izraelskiej obecności we wschodniej części Jerozolimy. Amerykanie natychmiast spuścili z tonu. W związku z tym narodowcy izraelscy uznali, że Obamy „szczekanie jest groźniejsze niż jego kąsanie”. Dlatego kontynuują politykę interesów narodowych. Według nich, polega ona na powiększaniu izraelskiego stanu posiadania, zaludnianiu jak największych obszarów historycznych ziem żydowskich. Chodzi tutaj głównie o terytoria okupowane po kolejnych zwycięstwach oręża izraelskiego, a szczególnie wojnie 1967 roku. Według oficjalnych statystyk, w 2009 roku liczba żydowskich osadników na Zachodnim Brzegu osiągnęła 300 tysięcy. „Największy przyrost nastąpił w najbardziej religijnych społecznościach” („Haaretz”, 27 lipca). Natomiast tempo budowy osiedli spadło o jedną trzecią. Ale trzeba pamiętać, że nie jest to prosta sprawa wykonywania planu państwowego. Obecny narodowo-radykalny rząd Likudu jest naturalnie przychylny osadnictwu. Ale wiele operacji budowlanych (czy ogólnie pozyskania ziemi) prowadzonych jest z inicjatywy oddolnej. Zaangażowane są w nie rozmaite organizacje i fundacje, zwykle nacjonalistyczne i ultrareligijne. Operacje te są hojnie finansowane przez ziomków i współwyznawców z USA. Weźmy na przykład nowojorską fundację Ateret Cohanim. Specjalizuje się w skupowaniu arabskiej ziemi we wschodniej części Jerozolimy. Jej głównym sponsorem jest magnat hazardowy Irving Moskowitz, a wiceszefową – żona prominentnego rajcy miejskiego w Nowym Jorku, Dova Hikinda („Haaretz”, 17 sierpnia). Ateret Cohanim ma status fundacji dobroczynnej. Nie płaci nic fiskusowi. A darowizny na jej rzecz można odliczać od podatków. Szkopuł w tym, że statusu takiego nie można przyznawać organizacji wypełniającej cele polityczne. A rząd USA uznaje za taki skup ziemi dla osadników. Mimo to (i krytycznych uwag Obamy) Ateret Cohanim nie poniosła jeszcze konsekwencji prawnych. A Moskowitz wykupił hotel Shepard w Jerozolimie i na jego miejscu chce postawić 20-rodzinny blok dla osadników. Sympatycy syjonizmu i ultrareligijni żydzi wykorzystują życzliwy klimat polityczny, jak również sytuację gospodarczą. Zrujnowani Arabowie sprzedają swoją własność za bezcen albo wykupuje się arabską własność przez podstawionych Arabów, którzy następnie przepisują wszystko na żydowskich osadników. Gdy władze izraelskie starają się – nie zawsze serio – zapobiec takim praktykom, osadnicy i ich przedstawiciele podają rząd do sądu. A tam sprawy ślimaczą się w nieskończoność. Na przykład ciągnie się sprawa osady Migron. Sprawa ta dotarła już do Sądu Najwyższego. Jak podaje Alex Fishman („Jediot Achronot”, 7 lipca), osiedle na 50 rodzin powstało nielegalnie w 2002 roku na ziemi Palestyńczyków na Zachodnim Brzegu. W 2006 roku państwo w końcu ustaliło, że osiedle rzeczywiście jest nielegalne. Na początku 2009 roku osadnicy zgodzili się przeprowadzić do pobliskiego Adam, o ile dostaną tam domy zastępcze. Ale państwo jeszcze ich nie zbudowało. Sprawa została odłożona do połowy 2010 roku, gdy w Adam ma powstać nowe osiedle. Albo weźmy sprawę tzw. stanic (outposts) w Judei i Samarii. Też miały być nielegalne. Ale rząd uznał, że dzięki udzielonym przez państwo rozmaitym pozwoleniom stanice te muszą być legalne. Przecież wydano na nie odpowiednie papiery. I w taki sposób rząd będzie ich bronić przed sądem. Co więcej – jeden z ministrów stwierdził publicznie, że opuszczona i zrównana z ziemią stanica w Homesz powinna zostać odbudowana. Zburzono ją w 2005 roku, po ewakuacji żydowskich osadników w ramach wypełniania zobowiązań wynikających z procesu pokojowego. Izraelczycy wykorzystują zresztą każdą okazję, aby powiększyć swój stan posiadania. Niedawno oskarżono rząd o próby przejęcia dalszych 2 procent Zachodniego Brzegu. Rząd odpowiedział, że jest to obszar, który stał się dostępny na skutek wysychania Morza Martwego. Trudno więc mówić o ekspropriacji ziemi Palestyńczyków – argumentują działacze Likudu i ich sojusznicy.
I na to wszystko nakłada się spirala przemocy, terroru, kontrterroru i dyplomatycznej bezsilności Amerykanów oraz skołowacenie Białego Domu, którego najczęstszym objawem jest właściwie bezwarunkowa i odruchowa wojskowopolityczna obrona Izraela. Nikt nie potrafi konfl iktu zakończyć. J-Street jest bezsilna. Obama nie ma nowych pomysłów. Aby osiągnąć zadowalające Arabów rezultaty, trzeba by po prostu przestać zwracać uwagę na interesy Izraela. A o tym przecież nie może być mowy, chyba że całkowicie zmieni się paradygmat kulturowy w USA i żydowskie sprawy przestaną być ważne. Wygląda więc na to, że przez przewidywalny czas będzie “business as usual”. Marek Jan Chodakiewicz
ESBEK W KOŚCIELE Prawie na własne życzenie wybuchła kolejna trudna sprawa w archidiecezji krakowskiej. Wszystko dlatego, że nie przecięto radykalnie wszystkich powiązań między funkcjonariuszami komunistycznej bezpieki a ich tajnymi współpracownikami, działającymi w strukturach kościelnych. Funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego przeszukali w tych dniach biura firm związanych z Markiem Piotrowskim, b. pracownikiem Służby Bezpieczeństwa, który od lat pełni funkcję pełnomocnika kilku parafii i zakonów w Małopolsce i na Śląsku. Sformułowano przy tym bardzo poważne zarzuty. Stało się więc niestety to, przed czym wielu księży i świeckich przestrzegało Kurię Metropolitalną w Krakowie. Komentując to wydarzenie, zacznę od jednoznacznego stwierdzenia, że Kościół katolicki w Polsce ma prawo odzyskiwać mienie nieprawnie zagrabione przez komunistów. Szczególnie gdy dotyczy to dóbr, które bezpośrednio związane są zarówno z działalnością duszpasterską, jak i edukacyjną czy charytatywną. W większości owo odzyskiwanie mienia nie budzi wątpliwości. Niestety, w pewnych sprawach owe wątpliwości są, i to niekiedy bardzo poważne. Chodzi zwłaszcza o transakcje prowadzone przez wspomnianego Marka Piotrowskiego. Od razu rodzi się pytanie: jakim cudem pracownik resortu, który szkodził Kościołowi, został jego współpracownikiem? Dlaczego tak łatwo udzielano mu pełnomocnictw w ważnych sprawach? Jest to tym dziwniejsze, że zakony i kurie biskupie z założenia prześwietlają wszystkie osoby, którym powierzają np. funkcje radców prawnych, a zwłaszcza pełnomocników majątkowych. Kandydaci na te stanowiska są sprawdzani nie tylko jako fachowcy, ale też powinni mieć wysoką ocenę moralną. Znam pewnego prawnika, skądinąd świetnego fachowca, który nie został pełnomocnikiem jednej z organizacji katolickich tylko dlatego, że rozwiódł się z żoną. Co do przeszłości byłego esbeka, to być może kuria krakowska początkowo o niej nie wiedziała. Jednak w ostatnich latach ukazało się na ten temat tyle publikacji, że trudno nadal zasłaniać się brakiem znajomości sprawy. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że osobą polecającą b. esbeka był b. kanclerz kurii, znany nie tylko z superdobrych relacji z władzami świeckimi (także w czasach PRL), ale i z szerokiej działalności gospodarczej, której poświęcił dziesiątki lat. Stosował przy tym różne metody, m.in. zawieszając gigantyczny banner z psem na wieży Bazyliki Mariackiej. Z Piotrowskim zetknął się wiele lat temu, bynajmniej nieprzypadkowo. Dziś tak tłumaczy się dziennikarce „Gazety Wyborczej”: „Ktoś na korytarzu doradził mi, że jest taki prawnik, który wszystko wygrywa [...]. Czy on miał to [współpracę z SB] na czole wypisane? A jakby pani wiedziała, że ktoś wygrywa wszystkie sprawy, nie skorzystałaby z jego usług? Poza tym, gdy jego przeszłość wyszła na jaw, nasza sprawa była już bardzo zaawansowana. To nie Kościół jako pierwszy wprowadził grubą kreskę!”. Pełna żenada. Co do grubej kreski to oczywiście duchowny ów jej nie wymyślił. Był on jednak jednym z jej najgorętszych zwolenników, hamując proces lustracji, ile się tylko dało. Czy to także czynił z powodu niewiedzy? Moim zdaniem nie. Protegowanie wprowadzało w błąd inne instytucje kościelne. Czytamy o tym w oświadczeniu przełożonej sióstr albertynek. „W roku 2001 pełnomocnikiem Towarzystwa Pomocy dla Bezdomnych im. św. Brata Alberta przed Komisją Majątkową został pan Marek Piotrowski. Był on osobą nieznaną przez Zgromadzenie i Towarzystwo, a poleconą przez wiarygodne instytucje”. Siostry albertynki to bardzo porządne zakonnice, posługujące zgodnie ze swym charyzmatem ubogim, chorym i bezdomnym. Szkoda więc, że skorzystanie z tej protekcji stawia je w złym świetle. Podobnie jest z innymi zakonami, które nie tylko korzystały z podobnych usług, ale i w sposób bezkrytyczny sprzedawały odzyskane dobra wątpliwym biznesmenom jak pęczki świeżej sałaty. A wszelkie próby krytyki odbierały jako ingerencję w wewnętrzne sprawy Kościoła. Ta historia ma też inny kontekst. Chodzi o to, że nie przecięto radykalnie wszystkich powiązań między funkcjonariuszami komunistycznej bezpieki a ich tajnymi współpracownikami, działającymi w strukturach kościelnych. Nie wprowadzono też w życie zasad wypracowanych przez komisję „Pamięć i troska”, zawartych w memoriale, który 26 sierpnia 2006 r. na Jasnej Górze podpisali wszyscy polscy biskupi. Nie skorzystano również z mądrości niemieckiego pastora Joachima Gaucka, który jasno zdefiniował, że wyłącznie po przecięciu „czerwonej pajęczyny” instytucje życia społecznego, w tym kościelne, będą nie tylko wiarygodne, ale i wolne od ewentualnych szantaży. Dwa przypadki takich szantaży opisałem w jednej ze swoich publikacji. Jeden dotyczył proboszcza, byłego TW, do którego przychodził esbek-alkoholik, wyłudzając od niego coraz większe kwoty. Drugi przypadek dotyczył innego duchownego, też byłego TW, pełniącego funkcję dyrektora w jednej z kurii biskupich. Ujawnieniem przeszłości też szantażował go jego b. oficer prowadzący. Tym razem chodziło o sprawy poważniejsze, bo o podpisanie dużego kontraktu gospodarczego. Te sprawy to zaledwie wierzchołek góry lodowej, a niektóre relacje pomiędzy esbekami a TW kwitną do dziś. Z wielkim zyskiem dla obu stron i z wielką stratą dla danej instytucji kościelnej. Niestety, niektórzy wpływowi przedstawiciele władz kościelnych skorzystali z „mądrości” osób, których dewizy życiowe można sformułować słowami: „Przemilczeć i zalać betonem, a sprawa sama się wyciszy”. Za to przemilczenie i „zalewanie betonem” dziś Kościół nie tylko w Krakowie, Gdańsku czy Bielsku-Białej, ale i w całej Polsce płaci wysoką cenę. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
27 listopada 2009 Być przeczołganym przez biurokratyczną sitwę.. Socjalizm panujący na polskich kolejach odbiera rządzącym nią resztkę rozumu… Nie dość, że kilkadziesiąt spółek żeruje na dotacjach do państwowych kolei, to jeszcze szarogęsią się na nich związki zawodowe, których naturalnym celem istnienia są roszczenia.. I domaganie się jeszcze większych dotacji. Wzorem dla polskich kolei są koleje francuskie, które toną w długach, ale są nowoczesne i nawet osiągają prędkości powyżej 300 km na godzinę. A że z ekonomią nie ma to nic wspólnego- to apologetów takiego systemu- nie obchodzi.! Dajcie kasę, a będą nowoczesne wagony i nowoczesne torowiska. Jak skończą się pieniądze, będzie po eksperymencie. Właśnie prezes Rady Nadzorczej Kolei Mazowieckich, pan Jakub Majewski został odwołany za swojego stanowiska, gdyż chciał zmienić pociągi i rozkłady jazdy tak, by były….. Bardziej przyjazne pasażerom(???). To do tej pory nie były? To po co są koleje państwowe, w takim razie ,oprócz żerowiska dla dziesiątków dyrektorów i działaczy związkowych? Okazuje się, ze pan dyrektor chciał tylko zlikwidować kursy, w których jedynymi i nielicznymi pasażerami byli….jadący do pracy kolejarze(????). To znaczy państwowa, dotowana kolei jest dla kolejarzy.(!!!!) Niektórzy dyrektorzy ciągną dla siebie specjalne linie, żeby móc, swobodnie dotrzeć do pracy, na kolei… To jest dopiero kuriozum! Kolej jest przyjazna dla kolejarzy, a nie dla pasażerów. Pasażerowie są tylko pretekstem do wyciągania z nas pieniędzy. Bo i posłowie mają swój udział w wyciąganiu od nas pieniędzy i utrwalaniu socjalizmu na kolei. W pociągach pospiesznych państwowa kolei ma obowiązek w każdym z nich zarezerwować sześć miejsc dla parlamentarzystów,(!!!!) którzy spieszą na posiedzenia parlamentarne, żeby uchwalać, uchwalać i jeszcze raz uchwalać, żeby ratować demokrację, przy pomocy państwowych kolei. No i uchwalić sobie, żeby w każdym pospiesznym było sześć zarezerwowanych miejsc. Szóstka jest liczba diabelską! Bo nie może być tak, że parlamentarzysta kupuje sobie bilet, wtedy kiedy jedzie na posiedzenie, żeby ratować demokrację ,a nie kupuje wtedy, kiedy nie jedzie. A przedziały nie są zarezerwowane, zarówno dla nich, jak i dla matek z dzieckiem. Bo wtedy pasażerowie tłoczą się na korytarzach, a przedziały pozostają puste.. Jest podobnie jak z miejscami dla niepełnosprawnych. Nie wiem, czy kolej też rezerwuje miejsca specjalne dla inwalidów, dla homoseksualistów, dla mniejszości, dla ludzi o innych poglądach i innym kolorze skóry. W każdym razie Urząd Transportu Kolejowego( jest taki!!!) nie protestuje! W ogóle ciekawy jest sposób realizacji potrzeb pasażerskich na państwowych kolejach. Doły biurokratyczno- kolejowe zamawiają połączenia, ustalają z Urzędem Marszałkowskim, co i jak, i ile będą dopłacać, a potem organizują- poza ma się rozumieć jakimkolwiek rynkiem- sposób przemieszczania się pasażerów. Jak ktoś z ustalających ma problem z dojazdem, - to ciągnie sobie na rachunek podatnika linię i cześć! A że jest nierentowna? A co to kogo obchodzi, byleby była, żeby zaspokoić potrzeby pracujących na kolei. To tak jakby prywatny przewoźnik minibusowy organizował kursy tylko po to, żeby pracownik miał jak dogodnie dojechać do domu(???). Nawet by mu to do głowy nie przyszło… A biurokratom w socjalizmie – przyjdzie! Mały Jaś prosi starszego brata: - Poproś mamę, żeby mi dała pieniądze na kino. - Mama jest tak samo twoja jak i moja. - Tak, ale ty ją znasz dłużej… ONI się tam znają już od 1918 roku, kiedy socjaliści od Piłsudskiego upaństwowili koleje, i potrzeba było kilkudziesięciu lat, żeby to wszystko splajtowało i zostało uwikłane w długi. Teraz będą częściowo pseudoprywatyzować, żeby ratować. A to nie da się sprywatyzować całkowicie, skoro da się częściowo??? Wiele rzeczy jest w Polsce sprywatyzowanych, co prawda potem dojonych podatkami, i jakoś funkcjonuje.. Ten wieczny hazard! Państwowe- prywatne! Jak jest dobre państwowe, czyli niczyje- to wszystko upaństwowić; jak jest dobre prywatne, czyli posiadające właściciela- to wszystko sprywatyzować. Tertium non datur. Albo-albo… Ale nie. Trochę prywatnego z nadzorem, ale zachować państwowe , na żerowiska dla swoich. Taki kapitalizm państwowo-urzędniczy. To samo zrobili socjaliści z Platformy Obywatelskiej niedawno z hazardem. Jak zrobił się hałas wokół kombinacji hazardowych, bo jeden załatwiał drugiemu, żeby tamten mógł swobodnie uprawiać hazard, z wyłączeniem tych wszystkich, którzy zezwolenia na prowadzenie hazardu nie dostali, to zaraza, pardon - zaraz ustawa, a po ustawie nowy urząd. Będzie się nazywał Fundusz Rozwiązywania Problemów Hazardowych; będzie miał zarząd i radę, jak to w Kraju Rad, biuro , sekretariat i wydatki. I będzie nadzorował, jak inni uprawiają hazard. No i będą koncesje, bo do tej pory- przez niedopatrzenie- były tylko zezwolenia. Będą nowe podatki, opłaty, obowiązkowe egzaminy, wysokość kapitału, jaki jest niezbędny w tym interesie, sposoby działania firm hazardowych; będą kontrole i sprawozdawczość! Będzie cymes! Dla biurokracji! Widocznie taką nazwę wymyślili jacyś parlamentarzyści po odwyku, bo przecież istnieje państwowy Urząd Rozwiązywania Problemów Alkoholowych od wielu lat, konkretnie od czasów generała Jaruzelskiego i żadnego z problemów alkoholowych nie rozwiązał. Wprost przeciwnie! Pijących jest więcej, bo czasy budowy socjalizmu i rabowania mas są cięższe i bardziej upokarzające dla „ obywatela”. Zresztą „obywatel” jest między innymi po to w socjalizmie, żeby był upokarzany, i wyciskany z finansów jak cytryna z soku. A że rośnie ilość samobójstw? Przy budowie czegoś wielkiego, czegoś na skalę piramid, czegoś nie powtarzalnego- muszą być ofiary! Zresztą to Ayn Rand twierdziła, że każdy socjalizm buduje się zawsze na stertach z ludzkich ciał.. I buduje się! Ten nieludzki, nienaturalny, biurokratyczny, upodatkowiony-ustrój! Nie chodzi się tam gdzie jest pies, który szczeka. I że szczeka to oznacza, że nie gryzie. Bo zawsze pozostanie niewiadoma, że to, że szczeka i tym samym nie gryzie, wcale nie oznacza, że on o tym wie, że jak szczeka to ma nie gryźć. Prawda? To, że u nas będzie nowy urząd od rozwiązywania problemów hazardowych, których nigdy nie rozwiąże, bo musiałby ulec likwidacji, to jeszcze nic… W takiej na przykład Unii Europejskiej, w 2007 roku uchwalono- uwaga!- 1580 regulacji dotyczących życia „Europejczyków”, którymi i my będziemy już od 1 grudnia 2009 roku. W roku 2008 uchwalono tych regulacji tylko 1008(!!!) Czy jest to tendencja malejąca? A może socjaliści tylko łapią drugi oddech.. Ale mnie zaciekawiło ostatnio co innego.. Pan prezydent Ryszard Kaczorowski, ostatni polski prezydent na uchodźstwie, odmówił złożenia oświadczenia lustracyjnego jako członek Rady Ochrony Pamięci i Męczeństwa, do czego jest zobowiązany ustawowo. Mimo to, a może właśnie dlatego, jego nominacja na kolejną kadencję została podpisana przez pana premiera Donalda Tuska. Jeśli nadal będzie to od niego wymagane, zrezygnuje z prac w Radzie(????) Jednak pan generał Kiszczak to był łebski facet.. Wszędzie miał swoich ludzi i jaka genialna organizacja. Tylko dlaczego oddał wadzę tym socjalistycznym urwisom, a nie ludziom myślącym kategoriami wolnego rynku.. Przypominam zapominalskim, że pan profesor Bronisław Geremek, też nie złożył oświadczenia lustracyjnego zostając europarlamentrzystą… I nikt z tego nie robił problemu, chociaż według prawa, a raczej lewa- groziła mu utrata mandatu.. Jak to u Orwella - są równi i jak najbardziej równiejsi! WJR
Odprawa u generała Gangrenowicza Jak wiadomo 13 października prezydent Lech Kaczyński podpisał ustawę z 9 października 2009 roku, zmieniającą ustawę z 20 czerwca 1985 roku o prokuraturze. Nowelizacja zmieniła strukturę naczelnych i centralnych organów państwowych, rozdzielając funkcje ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego. Prokurator Generalny jest odtąd „naczelnym organem prokuratury”. Powoływany jest na 6-letnią kadencję przez prezydenta spośród 2 kandydatów przedstawionych przez Krajową Radę Sądownictwa i Krajową Radę Prokuratury. Powołuje prokuratorów prokuratury powszechnej oraz prokuratorów wojskowych. W normalnej sytuacji, to znaczy – w normalnym państwie, taka zmiana byłaby korzystna, ponieważ usuwa dwuznaczność, jaka siłą rzeczy występuje w przypadku „politycznego” ministra sprawiedliwości, będącego zarazem „apolitycznym” Prokuratorem Generalnym. Ponieważ jednak Polska normalnym krajem nie jest, to nowelizacja ustawy o prokuraturze jest kolejną poszlaką świadczącą, iż premier Tusk, odwdzięczając się razwiedce za powierzenie Platformie Obywatelskiej zewnętrznych znamion władzy, w momencie, gdy swoje apogeum osiągnęła w Platformie Obywatelskiej panika w związku z reakcją klakierskich dotąd mediów na aferę hazardową, przeforsował w Sejmie formalne przekazanie tajnym służbom kolejnego ważnego segmentu władzy państwowej – pionu prokuratury. Taki obrót sprawy wywołał duży rezonans w środowisku. Dzięki uprzejmości Tajnego Współpracownika, jak to się mówi, „dotarłem” do przemówienia generała Gangrenowicza (dawniej Prawickiego, albo Lewickiego, a przedtem – Antonowa), wygłoszonego podczas odprawy oficerów prowadzących niezawisłe sądownictwo i prokuraturę oraz niezależne media. Generał Gangrenowicz (dawniej Prawicki albo Lewicki, a przedtem – Antonow), cieszy się w środowisku razwiedczyków ogromnym szacunkiem, jako że nie tylko znał samego Stalina, ale również uczestniczył w naradach NKWD i Gestapo w Zakopanem w lutym 1940 roku. Stąd też słusznie uchodzi nie tylko za najlepszego znawcę operacji ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej w Europie, ale również cieszy się absolutnym zaufaniem obydwu strategicznych partnerów, a w dodatku – wcale się nie starzeje. A oto, co powiedział: „Głuboko uważajemyje meine Herren Offiziere! Na wołowej skórze nie dałoby się spisać wszystkich uspiechów, jakie razwiedka nasza osiągnęła, odkąd premier-generał podjął suwerenną decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego w ramach strategii porozumienia i walki. Jak wiadomo, pod płaszczykiem walki nawiązała się nić porozumienia z naszymi Tajnymi Współpracownikami wśród buntowszczyków. Dzięki naszej dyskretnej pomocy konfidenci nasi przejęli kontrolę nad buntowszczykami, a przy udziale licznych pożytecznych idiotów udało się zainscenizować telewizyjne widowisko „okrągłego stołu”, przy pomocy którego pokazano mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, jakie to ci odniósł zwycięstwo nad komunizmem. Dzięki odpowiedniemu doborowi „strony społecznej”, naszym służbom udało się nie tylko pomyślnie przeprowadzić sławną transformację ustrojową, ale przede wszystkim – w zwartym szyku stanąć na jej czele – oczywiście za kordonem naszych oddanych konfidentów. W rezultacie przejęliśmy kontrolę nad wszystkimi – bez żadnego wyjątku – dziedzinami życia w tym państwie, a w szczególności – nad kluczowymi segmentami gospodarki, z sektorem finansowym na czele, mediami i przemysłem rozrywkowym. Posiadając te instrumenty, skutecznie kontrolujemy również miejscową scenę polityczną, nie tylko eliminując z niej elementy niepożądane, ale poprzez odpowiednie nasycenie agenturą – sterujemy nastrojami społecznymi oraz - będącymi reakcją na nie - poczynaniami partii zatwierdzonych. W ten sposób tutejsza demokracja z roku na rok staje się coraz bardziej przewidywalna – ku zadowoleniu obydwu strategicznych partnerów, którzy – o czym mogę Was, głuboko uważajemyje meine Herren Offiziere zapewnić – waszą gorliwość w służbie widzą i doceniają. (Burzliwe oklaski przechodzące w owację, zrywają się okrzyki: „generału Antonowu ura!” oraz „Hoch!”) Nu, chwatit, chwatit, Danke schon, genug. Ale nie potrzebuję chyba wam, głuboko uważajemyje meine Herren przypominać, że w naszej służbie nigdy dość czujności. Tak uczył i Feliks Edmundowicz, wieczna jemu pamiat’ i generał Reinhardt Gehlen Fremde Heere Ost, więc ja już nic nowego nie potrzebuję wam mówić. A ot i teraz u nas nowe zadanie – odpowiednio obsadzić pion prokuratury. Jak wiecie, popędziliśmy trochę kota temu całemu premieru Tusku, a on, żeby się zrehabilitować, nie tylko ustawowo przekazał w nasze ręce całą branżę hazardową, ale w podskokach zaoferował nam na tacy cały pion śledczy – żeby już nie, znaczy – nikagda, nie było nikakich Uberraschugen. Krótko mówiąc – mamy obsadzić stanowisko Generalnego Prokurora, który odtąd będzie niezależny od rządu, tylko zależny od nas. Dlatego Gaspada Offiziere prowadzący niezawisłe sądy muszą tak zakręcić Krajową Radą Sądownictwa, żeby prezydentu Kaczyńskiemu wystawiła kandydaturę naszego człowieka – podobnie, jak Krajowa Rada Prokurorów. Ja wiem, że u was agentura prowadzona porządnie i pamiętam, że Krajowa Rada Sądownictwa ni na szag nie odstąpiła od dyscypliny, chociaż prezes Supreme Court Adam Strzembosz zachęcał ją do samoprzeczyszczenia. Nu i tak trzymać! O prokurorach nawet nie mówię, bo tam dyscyplina, to grunt! Tak tedy przedstawimy prezydentu Kaczyńskiemu dwie kandydatury i kogo by on nie wybrał - Generalny Prokuror będzie wybrany, jak się należy. Tylko jest jedna rzecz: wystawiać mi tylko takich, których mamy rozpiętych na hakach. Już oni będą służyć na zadnich nogach. I pamiętajcie, żeby mi ten Prokuror przy przysięganiu nie zapomniał dodać, że „tak mi dopomóż Bóg!”. Niech on sobie będzie wierzący, czy niewierzący – wiecie, że u mnie to Ganz rawno – no niech on nie zapomina, skąd jemu wyrastają nogi. Ale, ma się rozumieć, że to dopiero początek. Jemu trzeba przygotować listę prokurorów do nominacji tak, żeby on nie musiał czekać na reformy. A gaspada Offziere od mediów – uruchomić mi agenturę pod kątem chwalenia energicznych zmian od których wszystkim się poprawi. Niech robią z nim wywiady i bliskie spotkania III stopnia, niech pokazują nowo mianowanych, a ci, nie obchodimo zapewniają, że poprawią bezpieczeństwo i praworządność szaremu człowieku. A dla przykładu i postrachu wybrać na początek ze dwie, - góra trzy święte krowy i pociągnąć po nich smykiem, ale tak, żeby poważnym sprawom nic nie zagroziło. Niech Zasranzen trochę się pomartwią i poboją, to będą lepiej skakać przed nami z gałęzi na gałąź. I na koniec przypominam, żeby nikomu nie przyszło do głowy, że teraz może kombinować na własną rękę. Że jak prowadzi prokurora, to jemu wszyscy mogą skoczyć. Macie krzywdę? Nie macie! Jak któremu co brakuje – ma meldować. Bo wiecie – ja nie tylko widzę was na wylot, ale i trzy metry pod wami. Nu! Są pytania? Niet? Tak i do roboty!” SM
Konfidenci wszystkich krajów... „Zachodzim w um z Podgornym Kolą”, jakimi właściwie kryteriami kierowali się starsi i mądrzejsi przy niedawnym obsadzeniu stanowisk prezydenta Unii Europejskiej i unijnego ministra spraw zagranicznych i do żadnej wyraźnej konkluzji dojść nie możemy. To znaczy – nie moglibyśmy, gdyby nie informacja, że pani baronessa Katarzyna Ashton, właśnie desygnowana na stanowisko ministra spraw zagranicznych UE, w czasach zimnej wojny brała pieniążek moskiewski jako skarbniczka organizacji na rzecz rozbrojenia nuklearnego. Jak pamiętamy Związek Radziecki nie pozwolił nikomu prześcignąć się w umiłowaniu pokoju i z tego powodu zwalczał wszelkie zbrojenia, a już zwłaszcza – nuklearne – ale, ma się rozumieć, w krajach imperialistycznych, takich na przykład, jak Wielka Brytania. Wprawdzie pani baronessa Katarzyna Ashton zaprzecza, by należała do Partii Komunistycznej, podobnie jak zaprzecza, by brała pieniążek moskiewski – ale umiłowania pokoju się nie wypiera, podobnie, jak i działalności w ruchu na rzecz rozbrojenia nuklearnego – oczywiście rozbrojenia Wielkiej Brytanii, bo Związek Radziecki, jeśli nawet tu i ówdzie się zbroił, to czynił to wyłącznie gwoli obrony pokoju. Jeśli te informacje, jakie publicznie obwieścił lider brytyjskiej Partii Niepodległości Nigel Farage się potwierdzą, to będziemy mieli lepsze rozeznanie kryteriów, jakimi starsi i mądrzejsi kierowali się przy obsadzaniu unijnych stanowisk. Okazuje się, że strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie sprawdza się znakomicie również i w tej dziedzinie, co powinno w rezultacie doprowadzić do tego, że Związek Socjalistycznych Respublik Europejskich ogarnie ludzki ród – a jeśli nawet nie cały, to przynajmniej jego europejską część. Przewidział to zresztą poeta pisząc: „trup baronowo, grób baronowo, plajta, klapa, kryzys, krach!” SM
EUREKO WYWOZI Z POLSKI MILIARDY EURO Zadziwiająca jest cisza, jaka towarzyszy wypłatom dla Eureko, choć widać, że w grę wchodzą gigantyczne kwoty bliskie tegorocznemu deficytowi budżetowemu naszego kraju. Czym Eureko zaskarbiło sobie taką przychylność w Polsce - i to zarówno z lewej jak i prawej strony sceny politycznej - można się tylko domyślać. Rozpoczęła się właśnie wypłata megadywidendy przez PZU S.A. swoim akcjonariuszom za lata 2006-2008, będąca rezultatem zawartej przeszło miesiąc temu ugody pomiędzy Skarbem Państwa a jednym z jego akcjonariuszy: holenderską spółką Eureko. Jest to kwota aż 12,7 mld zł, czyli po 147,65 zł za jedną akcję. Eureko - mimo tego, że ma 33% spółki - uzyska aż 7,76 mld zł, ponieważ oprócz ponad 4 mld zł dywidendy przypadających na jej akcje dostanie blisko 3,5 mld zł dywidendy, która miała przypaść Skarbowi Państwa. Jest to pierwsza część odszkodowania, jaką Eureko wynegocjowało ze Skarbem Państwa - jak widać bardzo pokaźna, a po obecnym kursie złotego niewiele mniejsza niż 2 mld euro. Niezwykle interesujące jest także to, że o ile pozostali akcjonariusze PZU zapłacą od wypłaconej dywidendy 19-procentowy podatek dochodowy, to holenderska spółka zostanie z tego podatku zwolniona, a byłoby to około 1,5 mld zł, czyli mniej więcej tyle, ile wynosi całoroczny podatek dochodowy płacony przez całą branżę hazardową. Jest to jednak zaledwie część tego, co otrzyma Eureko. W następnym roku firma ta dostanie od Skarbu Państwa 1,22 mld zł za 5 proc. akcji i dywidendę za rok 2009, która wyniesie przynajmniej 1,5 mld zł (zysk netto PZU za 9 miesięcy tego roku wyniósł 3,3 mld zł), znowu zwolnioną z podatku dochodowego od dywidend. A więc będzie to znowu około 0,7 mld euro. W 2010 roku PZU zostanie wprowadzone na giełdę i pozostałe 28 proc. akcji PZU, którymi dysponować będzie Eureko, będzie warte co najmniej 10 mld zł, a w 2010 roku i w kolejnych latach PZU będzie wypłacało przecież dywidendę. W sumie więc Eureko uzyska za to wycofanie się z PZU przynajmniej dwadzieścia kilka miliardów złotych, a więc ok. 6 mld euro. Przypomnę tylko dla porządku, że kupując 33 ptoc. akcji PZU, Eureko zapłaciło 10 lat temu 3 mld zł, a więc uzyskanie teraz z tytułu posiadania tych akcji 7-8 razy większej sumy jest nie lada osiągnięciem kapitałowym. Trudno tylko doprawdy pojąć, dlaczego ta operacja tak korzystna dla holenderskiej firmy została okrzyknięta przez Ministra Skarbu i Premiera jako ogromny sukces. Cały czas jako alternatywne rozwiązanie była co prawda przedstawiana konieczność zapłacenia Eureko 35,6 mld zł odszkodowania, które ponoć zasądził Trybunał Arbitrażowy - rzeczywiście przed tym Trybunałem przegraliśmy - ale wysokość odszkodowania miała być dopiero przedmiotem kolejnej rozprawy i trudno sobie nawet wyobrazić, żeby Trybunał uwzględnił wszystkie roszczenia Eureko, a nie uwzględnił postulatów naszego kraju. Co więcej: nie bardzo wiadomo, dlaczego my nie skorzystaliśmy z poważnego argumentu, jaki mieliśmy, a mianowicie rozwiązania umowy prywatyzacyjnej przed polskim sądem na skutek rażącego wielokrotnego złamania prawa przez Eureko w procesie prywatyzacji PZU (choćby takiego, że ani Eureko, ani jego konsorcjum z BIG Bankiem, nie było inwestorem branżowym, a tego wymagała uchwała Rady Ministrów, czy też konieczność zapłacenia za kupowane akcje PZU środkami własnymi podczas, gdy Eureko kupiło je za kredyt). Cały czas w procesie negocjacji można było odnieść wrażenie, że Eureko wspomniane odszkodowanie ma w zasadzie zasądzone, więc każde porozumienie, które będzie nas kosztować mniej niż owe 35,6 mld zł, będzie można uznać za sukces. Tak mówił minister skarbu , premier i wielu polityków koalicji rządzącej, choć to oczywista nieprawda. Zadziwiająca jest cisza, jaka towarzyszy tym wypłatom, choć widać, że w grę wchodzą gigantyczne kwoty bliskie tegorocznemu deficytowi budżetowemu naszego kraju, wypłacane w sytuacji, kiedy na wiele najważniejszych zadań państwa brakuje środków finansowych w budżecie państwa. Czym Eureko zaskarbiło sobie taką przychylność w Polsce - i to zarówno z lewej jak i prawej strony sceny politycznej - można się tylko domyślać. Zbigniew Kuźmiuk
Świńskie oszustwo powoli wychodzi na jaw To, o czym od dłuższego czasu pisze wiele niezależnych witryn internetowych, w tym także Wasz gajowy, zaczyna powoli przedostawać się do głównych mediów. Chodzi o gigantyczną aferę “świńskiego oszustwa”. Naukowcy i koncerny farmaceutyczne czerpią wielomilionowe korzyści z globalnego oszustwa, jakim jest świńska grypa – twierdzi duński dziennik “Information”. Dziennikarze tej gazety przez wiele tygodni badali powiązania ekspertów ze Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) z największymi firmami medycznymi. Ich wnioski są porażające. W trakcie dziennikarskiego śledztwa “Information” wyszło na jaw, że wielu naukowców zasiadających w komitetach Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), a podających się za niezależnych ekspertów, w rzeczywistości figuruje na listach płac czołowych gigantów farmaceutycznych, produkujących leki i szczepionki przeciwko nowej grypie. “Wiemy, że naukowcy, którzy podają się za ekspertów niezależnych, w rzeczywistości są konsultantami pracującymi dla tych samych firm farmaceutycznych, które produkują szczepionki” – czytamy w artykule “Silny lobbing za rezolucją WHO w sprawie masowych szczepień”. W ślad za Duńczykami podobne śledztwo przeprowadzili dziennikarze z rosyjskiego dziennika “Nowyje Izwiestia”. Również oni dotarli do dokumentów, z których wynika, że wielu współpracujących z WHO specjalistów ukrywa swoje kontakty z firmami farmaceutycznymi. Dane przytaczane przez “Information” potwierdza profesor epidemiologii z Cochrane Center w Rzymie, Tom Jefferson, który dowodzi, że po prowadzeniu przez wspomnianych ekspertów kampanii propagandowej w ostatnich miesiącach koncerny farmaceutyczne czerpią niewyobrażalne wręcz zyski ze sprzedaży swoich specyfików przeciwko tzw. świńskiej grypie. Z szacunków banku inwestycyjnego JP Morgan wynika, że tylko w Danii koncerny farmaceutyczne otrzymają do końca roku zamówienia na szczepionki przeciwko grypie A/H1N1 na kwotę 55 mld koron. Większość tych zamówień – jak pisze dziennik – jest wynikiem decyzji WHO, która 11 czerwca br. ogłosiła pandemię świńskiej grypy. Jednym z ekspertów Światowej Organizacji Zdrowia, którzy mieli naciskać na jej przedstawicieli, by jak najszybciej ogłosili pandemię, jest – według duńskich dziennikarzy – wirusolog dr Albert Osterhaus z Erasmus Medical Center w Rotterdamie, powiązany z wieloma koncernami farmaceutycznymi. “Information” podaje, że miał w to być też zaangażowany dr Frederick Hayden, który oprócz doradzania WHO w sprawie szczepionek działa na rzecz takich koncernów farmaceutycznych, jak Roche, RW Johnson, SmithKline Beecham i Glaxo Wellcome, a także dr Arnold Monto, współpracujący z MedImmune, Glaxo Wellcome i Viro Pharma. W przypadku Osterhausa holenderski rząd wszczął już dochodzenie mające na celu wyjaśnienie jego podwójnej działalności polegającej na jednoczesnym czerpaniu zysków z WHO i kilku firm farmaceutycznych, które produkują szczepionkę przeciw wirusowi A/H1N1. Duńscy dziennikarze ustalili ponadto, że w spotkaniach ekspertów WHO biorą również udział tzw. obserwatorzy reprezentujący kilku większych producentów szczepionek, m.in. z GlaxoSmithKline, Novartis i Baxter. Profesor Jefferson w rozmowie z “Information” zauważa, że w zaleceniach WHO dotyczących walki z pandemią forsowane są głównie postulaty wspomnianych obserwatorów (czyli masowe szczepienia i leki przeciwgrypowe), bez względu na ich faktyczną skuteczność. Podczas jednego z takich posiedzeń (z 7 lipca) mieli oni nawet postulować wprowadzenie nakazu przyjęcia dwóch dawek szczepionki przeciw nowej grypie, podczas gdy lekarze podkreślają, że jedna dawka jest wystarczającym zabezpieczeniem. Marta Ziarnik, “Nasz Dziennik”. Powoli wyjdą na jaw i inne megaoszustwa, które napędzają miliardy do kieszeni oszustów, z oszustwem klimatycznym na czele. A pewnie i wyda się, kto tak naprawdę zorganizował wysadzenie w powietrze wież World Trade Center i kto na nim skorzystał. Marucha
Leśne obserwatorium c.d. 27.11.2009 Znane już na całym świecie (wśród ludzi obdarzonych mózgiem) emaile upublicznione przez hackerów, które jasno wykazują, iż cała histeria klimatyczna jest jednym, wielkim oszustwem, zawierają również odniesienia do mającego powstać Rządu Światowego. Nie jest przypadkiem, iż sprawę ujawniono tuż przed kopenhaską “Konferencją Klimatyczną”. Grupa odważnych ludzi postanowiła zadać cios Rotschildom i podobnym im megakryminalistom, ujawaniając, co chcą z nami zrobić. “Walka ze zmianami klimatu” jest po prostu metodą na wprowadzenie koszmarnego globalnego państwa, mającego wszystkich swych obywateli pod kontrolą największych bandytów, jakich Ziemia kiedykolwiek nosiła: żydowskich (a właściwie chazarskich) rodzin bankierskich. Nadszedł czas, aby zadać cios również grupie cynicznych oszustów spod znaku Al Gore’a. W Australii pięciu znanych parlamentarzystów i jeden senator zrezygnowali z pełnionych funkcji w proteście przeciwko podatkom od dwutlenku węgla. To się nazywa konsekwencja i odwaga cywilna. Towar coraz rzadszy w świecie zatrutym wyziewami Talmudu. W Nowej Zelandii wyszło na jaw, iż jedna z agencji rządowych fałszowała dane, aby w ten sposób stworzyć wrażenie, iż klimat się ociepla. W rzeczywistości jest on tam stały od co najmniej stu lat. No, ale oszustwa dokonywano w dobrym celu: wzięcia głupich gojów za mordę. W międzyczasie twórca Internetu i odkrywca globalnego ocieplenia, Al Gore, dokonał nowego naukowego odkrycia. Do tej pory uważano, iż temperatura wnętrza Ziemi wynosi około 5000 stopni Celsjusza. Al Gore stwierdził, iż wynosi ona miliony stopni. Druga nagroda Nobla, tym razem z fizyki – murowana. A kto by podawał w wątpliwość owe cyfry, ten jest oczywiście faszystą i antysemitą. Marucha
Michał Buszewski o rozmowach Watykan – FSSPX Pan Michał Buszewski jest publicystą katolickim, szefem działu religijnego kwartalnika “Pro Fide, Rege et Lege”. Już sam fakt rozpoczęcia rozmów doktrynalnych pomiędzy Bractwem Kapłańskim św. Piusa X a Stolicą Apostolską powinien napełniać nas radością. Nie jest to bowiem forma dialogu międzyreligijnego, lecz wyraz obustronnej dojrzałości i refleksji nad problemami współczesnego Kościoła. Przedmiotem rozmów będą w szczególności kwestie dotyczące rozumienia Tradycji, posoborowego Mszału, interpretacji Soboru Watykańskiego II w świetle nieprzerwanej katolickiej Tradycji, tematyka dotycząca jedności Kościoła i katolickich zasad ekumenizmu, relacyj między chrześcijaństwem i religiami niechrześcijańskimi oraz zagadnienie wolności religijnej. Jeszcze kilka lat temu, w Kościele rządzonym przez Jana Pawła II, wydawało się, że stan ówczesny nie może być kwestionowany. Przynajmniej z pozycyj prawicowych, bo postulaty rewolucyjne wdrażane były co i raz. Jest to istotna zmiana jakościowa postawy, której wiarygodność poświadczają rozmaite zmiany wprowadzane już z własnej inicjatywy przez Benedykta XVI. Mam tu na myśli w szczególności wyjaśnienie wyrażenia z konstytucji Lumen Gentium, wskazujące, że formuła Kościół Chrystusowy trwa w (subsistit in) Kościele katolickim należy interpretować jako tożsame z formułą przedsoborową „Kościół katolicki jest Kościołem Chrystusowym”. Innym, podobnym przykładem korekt dokumentów kościelnych jest zmiana treści encykliki Evangelium Vitae Jana Pawła II, z której zniknęła błędna doktrynalnie sugestia kierowana do matek – dzieciobójczyń, jakoby ich dzieci, ofiary aborcji, dostępowały zbawienia. Obecna wersja tej encykliki ograniczająca się do zawierzania ofiar Bożemu Miłosierdziu trafiła na watykańskie serwery między kwietniem a wrześniem 2006 r. Nie wiemy zresztą, komu tę zmianę zawdzięczamy. Optymizmem napełniają też składy negocjacyjne. Ze strony Bractwa przewodniczącym jest X. Bp Alfons de Galarreta, najmniej kontrowersyjny z biskupów FSSPX. Z kolei przedstawicielami Watykanu są duchowni o poglądach jednoznacznie konserwatywnych. W tych warunkach problem porozumienia może leżeć po stronie innej niż zagadnienia doktrynalne. Niewątpliwym problemem będzie wypracowanie skutecznej formuły egzempcji, a więc niezależności kapłanów Tradycji od biskupów diecezjalnych. Nie ma jej ani Opus Dei ani Instytut Dobrego Pasterza. Funkcjonowanie Bractwa na świecie było dotąd oparte na odpowiedziach na prośby wiernych, a nie na zgodach ordynariuszów. Wielu tradycjonalistów wskazuje, że rozwiązaniem optymalnym dla nas byłaby formuła osobnego patriarchatu zachodniego, a więc stworzenia równoległej hierarchii wydzielonej z obrządku łacińskiego. Mam co do tego następujące wątpliwości: 1. Jest bardzo wątpliwe, aby Watykan wyraził zgodę na taką formułę bez okresu przejściowego. Nawet anglokatolicy uzyskają AD 2010 status prałatury personalnej wewnątrz obrządku łacińskiego. 2. Wydzielenie tradycjonalistów z obrządku łacińskiego oznaczałoby koniec koncepcji „reformy reformy” pozostałej części Kościoła posoborowego. Gdyby do patriarchatu tradycjonalistycznego przechodzili wszyscy bardziej konserwatywni duchowni, pozostała reszta musiałaby się degenerować. Tak jak to miało miejsce w czasach niedawno minionych. W kraju takim jak Polska, w którym dzięki motu proprio Summorum Pontificum odnotowujemy istotny wzrost zainteresowania tradycjonalizmem, ale wciąż pozostajemy bardzo nieliczni; byłoby to dodatkową barierą wzrostu. Rozwiązanie takie mogłoby oznaczać też koniec obecnej formuły „dwu form rytu rzymskiego”, która musi obowiązywać do czasu, aż większa część katolików zainteresuje się liturgią i będzie gotowa na świadomy wybór jej formy klasycznej. Doświadczeni posoborową zapaścią Kościoła wiemy, że trzeba budować powoli, ale na solidnych podstawach. Konieczne jest też wskazywanie przed wiernymi na ciągłość Kościoła, a nie na jego różne załamania. Nie można kontynuować szaleństwa meakulpizmu wojtyljańskiego, tym razem przepraszając za błędy posoborowe. To nie służyłoby niczemu dobremu.
Innym problemem porozumienia jest sytuacja wewnętrzna Bractwa. Patrząc po rozmaitych atakach, jakie z jego strony były kierowane na Benedykta XVI, istotna część FSSPX nie jest niestety zainteresowana jakimkolwiek porozumieniem, które przecież skutkowałoby podporządkowaniem się Bractwa i poddaniem nadzorowi ze strony Rzymu. Ta część FSSPX od lat niebezpiecznie balansuje na granicy prawowierności i rozwija wśród wiernych przekonanie, że jest jedyną ostoją Tradycji katolickiej na świecie. Jest to zjawisko niebezpieczne i budzące niepokój. Z uwagi na wskazane wyżej problemy, oceniam szanse na zawarcie porozumienia w ciągu dwu najbliższych lat na 51 %. To sporo, chyba nigdy od wprowadzenia NOMu sytuacja tradycjonalistów katolickich nie była tak dobra jak obecnie. Wprawdzie Jego Świątobliwość tradycjonalistą nie jest, ale sytuuję go w 5% najbardziej konserwatywnych kardynałów Kościoła. Maximum, czego można było oczekiwać po bieżącym pontyfikacie, to uporządkowania i wstrzymania rewolucji oraz odwrócenia procesu. Nasze najważniejsze oczekiwania względem Ojca Świętego realizują się w pełni: 1. Pseudoekumenizm Jana Pawła II – konferencje, wspólne modły i sugerowanie zbawczej wartości fałszywych religij – został zastąpiony przez prawdziwy ekumenizm, czyli otwieranie Kościoła na grupy konserwatywnych chrześcijan. Najlepszym przykładem jest tu ostatnia decyzja względem anglokatolików. 2. Koniec prześladowań tradycjonalistów. Mroczne lata, w których odmawiano nam prawa do obecności w Kościele i praktykowania jej zgodnie z naszymi preferencjami, nieodwołalnie się skończyły. Po polityce nominacyj Benedykta XVI widać też wyraźnie, że sympatia dla Tradycji katolickiej może pomóc, a nie zaszkodzić kandydatom na biskupów. 3. Koniec tandety na Watykanie. Na śmietnik trafiły kiczowate stroje i świeckie melodyjki serwowane nam przez wojtyljańskich oprawców liturgicznych. Nasz Ojciec Święty wygląda pięknie i godnie. Jak nauczał prof. Pliniusz Correa de Oliveira kontrrewolucja w tendencjach jest konieczna i wpływa na realizację bardziej zaawansowanych form kontrrewolucji. Prezentacja tej sytuacji jest daleka od hurraoptymizmu. Restauracja Benedykta XVI nie spłynęła jeszcze w dół hierarchii kościelnej. Nie widzimy jej zwłaszcza w Polsce, gdyż nasi biskupi wciąż są zapatrzeni w „jedynie słuszną” wizję Kościoła z minionej, kremówkowej epoki. W tej sprawie jakiekolwiek negocjacje czy porozumienie z Bractwem nie przyniesie natychmiastowej poprawy. Jest natomiast jedna istotna kwestia, która zależy wyłącznie od decyzji Ojca Świętego, a zatem może mieć na nią pośredni wpływ Bractwo Św. Piusa X. Chodzi mi o zastopowanie beatyfikacji Jana Pawła II. Wyniesienie poprzedniego papieża na ołtarze oznaczałoby ponowną akceptację dla wszystkich ekscesów z jego pontyfikatu, takich jak całowanie Koranu i modlitwy międzyreligijne w Assyżu. Jeśli tylko w tej sprawie osiągniemy sukces, będzie on wielką zasługą dla obu stron uczestniczących w negocjacjach. Na koniec chciałbym wskazać na jeszcze jedną szansę dla FSSPX wynikającą z porozumienia. Wprowadzenie Summorum Pontificum spowodowało, że Msza przedsoborowa stała się znacznie bardziej dostępna dla wiernych. Oznacza to kolejne, relatywne zmniejszenie znaczenia Bractwa dla tradycjonalistów. Stan ten będzie się pogłębiał w miarę upływu lat. Jeśli FSSPX chce pozostać liderem i przywódcą tradycjonalistów, musi posiadać oparcie instytucjonalne w Kościele. Musi także dążyć do tego, aby jego członkowie wpływali na Kościół w sposób bardziej istotny niż poprzez obsługę lokalnych kaplic. Z pewnością wiele dobrego mogą i powinni robić w kuriach i seminariach diecezjalnych, uczestnicząc w procesach podejmowania decyzyj oraz formowania kleryków. Bractwo św. Piusa X nie miało dobrej strategii na czas panowania papieża bardziej przychylnego tradycjonalistom, być może bieżące negocjacje są najodpowiedniejszą chwilą, by dokonać istotnej korekty własnych działań. Niech czcigodni Patron święty Pius X oraz Założyciel Arcybiskup Marceli Lefebvre wyproszą w niebie stosowne łaski potrzebne kierownictwu FSSPX oraz negocjatorom. Michał Buszewski
CENY SZTYWNE Ministerstwo Zdrowia zapowiada rewolucję na rynku leków refundowanych - informuje reporterka RMF FM Kamila Biedrzycka. „Wszystkie specyfiki mają kosztować tyle samo, co zdaniem resortu, doprowadzi do konkurencji między koncernami, a w efekcie do obniżenia cen lekarstw” (Będą tańsze leki refundowane? Ministerstwo Zdrowia zapowiada rewolucję na rynku leków refundowanych - informuje reporterka RMF FM Kamila Biedrzycka. Wszystkie specyfiki mają kosztować tyle samo, co zdaniem resortu doprowadzi do konkurencji między koncernami, a w efekcie do obniżenia cen lekarstw. Resort zdrowia zapowiada także nową, bardziej przejrzystą drogę wprowadzania leków na listę refundacyjną. Powstaną specjalne zespoły, które będą to kontrolować. Jako inne zalety wiceminister Marek Twardowski wymienia uwolnienie od zarzutu manipulacji, korupcji, przy podejmowaniu decyzji refundacyjnych, kontrolę ministra zdrowia nad wszystkimi decyzjami refundacyjnymi i racjonalizację wydatków na refundację.).Ciekawe jak mają konkurować jak nie mogą konkurować ceną??? Propozycja wprowadzenia cen sztywnych na lekarstwa ma już swoją historię i doczekała się wielu ocen ekonomiczno-prawnych. Identyczne rozwiązanie było proponowane przy okazji prac nad projektem ustawy o zmianie ustawy Prawo farmaceutyczne oraz zmianie niektórych innych ustaw w Sejmie V Kadencji (druk sejmowy nr 1775) – to wtedy ja rządził antyrynkowy PiS. Podkreślano wówczas, że wprowadzenie marż sztywnych jest rozwiązaniem uniemożliwiającym aptekom konkurencję a pacjentom dokonywanie wyboru między aptekami i że takie rozwiązanie jest wprost sprzeczne z zasadą społecznej gospodarki rynkowej (art. 20 Konstytucji RP) i wkracza w istotę chronionej przez Konstytucję zasady wolności działalności gospodarczej. Co prawda refundacja niektórych leków jest „świadczeniem opieki zdrowotnej” finansowanym ze środków publicznych, a art. 68 ust. 2 Konstytucji RP stanowi, że władze publiczne zapewniają równy dostęp do takich świadczeń, ale nie istnieje żadne iunctim pomiędzy „równym dostępem do świadczeń opieki zdrowotnej” finansowanym ze środków publicznych a równą ceną produktów leczniczych. Dr hab. Błażej Wierzbowski, profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Mikołaja Kopernika stwierdził w swojej opinii, że ograniczenie konkurencji przy pomocy instrumentów administracyjnych nie służy interesowi publicznemu, a w szczególności ważnemu interesowi publicznemu, podkreślając znaczenie użycia przez ustawodawcę w art. 22 Konstytucji słowa tylko: „ograniczenie wolności działalności gospodarczej jest dopuszczalne tylko w drodze ustawy i tylko ze względu na ważny interes publiczny”. Bez słowa „tylko” przepis art. 22 też miałby swój sens. Skoro zatem ustawodawca zdecydował się na jego użycie, to, zgodnie z nienaruszalnym domniemaniem racjonalności prawodawcy i legislacyjną zasadą nie używania w normie prawnej zbędnych słów, oznacza wykluczał spod hipotezy normy konstytucyjnej sytuacji, w których interes publiczny jest skojarzony z interesem prywatnym. Nie mamy bowiem wówczas do czynienia z sytuacją, w której ograniczenie wolności działalności gospodarczej następuje „tylko ze względu na ważny interes publiczny”. Sam fakt występowania w jakimś stopniu interesu publicznego nie może być „konstytucyjnym alibi” dla ograniczenia wolności działalności gospodarczej, które służy interesom prywatnym. Ustawowa konstrukcja cen maksymalnych produktów leczniczych wystarczająco chroni konstytucyjne prawo równego dostępu do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych. Trybunał Konstytucyjny wielokrotnie podkreślał, że konstytucyjna zasada równości pozwala odmiennie traktować różne podmioty tylko w przypadku istnienia cechy relewantnej, która stanowi uzasadnienie takiego rozróżnienia. Cecha bycia podmiotem wprowadzającym do obrotu wytworzone przez siebie produkty lecznicze, hurtownikiem czy detalistą, nie jest taką cechą konstytucyjnie doniosłą, która pozwoliłaby na zróżnicowanie prawa do konkurencji o pacjenta – a w istocie o dostęp do środków publicznych przeznaczonych na finansowanie świadczeń opieki zdrowotnej – wytwórców produktów leczniczych i przedsiębiorców prowadzących sprzedaż tych produktów. Prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów Małgorzata Krasnodębska Tomkiel stwierdziła w swojej opinii, że „zaproponowana regulacja jest nietrafna i w sposób bezprecedensowy przeczy zasadom wolnego rynku oraz zagrażać będzie wolnej konkurencji na rynku obrotu farmaceutykami”. Jej zdaniem wprowadzenie marży sztywnej „z całą pewnością nie doprowadzi do niższej ceny leków, a wręcz przeciwnie – doprowadzi do wzrostu cen”. Prezes UOKiK zwróciła uwagę, że „propozycja podziału marży między hurtowników zaprzecza zasadzie sztywności marży. Zmuszać będzie hurtowników do uzgodnienia sposobu podziału marzy, co może prowadzić do naruszenia przepisów art. 6 ustawy z dnia 16 lutego 2007 roku o ochronie konkurencji i konsumentów ponieważ istnieje ryzyko wystąpienia uzgodnień antykonkurencyjnych w zakresie odsprzedaży”. Być może dlatego w proponowanej obecnie regulacji „zapobieżono” takiemu naruszeniu, wprowadzając ustawowy podział marzy między hurtownikami w sztywnej wysokości 50%. Poprzedni Prezes UOKiK Dr Cezary Banasiński w swojej opinii stwierdził, że „rozwiązania zaproponowane w projekcie (…) godzą w zasadę wolnego rynku, naruszają zasadę własności i wolności gospodarczej. Część proponowanych rozwiązań ma charakter niekonstytucyjny, i już ze względu na niezgodność z Konstytucją RP nie powinny zostać poddane dalszym pracom legislacyjnym. Projekt godzi też w zasadę wolnej, nieskrępowanej konkurencji.” W „Ocenie regulacji rządowych projektu ustawy o zmianie ustawy prawo farmaceutyczne oraz zmianie niektórych innych ustaw (w szczególności ustawy o cenach)” eksperci Centrum Adama Smitha: dr Wojciech Misiński i dr hab. Aleksander Surdej stwierdzili, że „regulacje administracyjne rynku farmaceutycznego powinny ograniczyć się do wymiaru zdrowotnościowego. (…) Urzędy państwowe dysponują obecnie szeregiem przyjaznych rynkowi narzędzi, które umożliwiają kontrolę nad wydatkami publicznymi związanymi z refundowaniem leków”. Ich zdaniem „w wyniku eliminacji konkurencji cenowej w fazie obrotu hurtowego i detalicznego projektowane zmiany prowadzą do dalszego pogłębiania bodźców korupcjogennych, bowiem jedyną fazą patologicznej „konkurencji cenowej” stanie się faza ustalania maksymalnych cen zbytu”. Eksperci CAS stwierdzili, że „jest to wręcz ukrytym celem projektowanych zmian”! Projekt padł. Ale musiał być świetny, skoro liberalny i prorynkowy rząd Platformy Obywatelskiej do niego wraca. Ktoś postanowił wykazać się większą skutecznością niż nieudacznicy z PiS. Ciekawe dlaczego??? Gwiazdowski
Komisyjna farsa, Sekuła też odejdzie? Przemysław Gosiewski: Powodem wniesienia powyższego projektu jako inicjatywy poselskiej jest fakt, że departament zajmujący się grami losowymi jest „uwikłany” i że złożenie tego projektu jako przedłożenia rządowego byłoby w związku z tym niemożliwe, zaś jego ocena - stronnicza. Wytłumaczenie, co miał na myśli Gosiewski pisząc o „uwikłanym departamencie” może być rozczarowująco banalne. 31 stycznia 2006 Najwyższa Izba Kontroli zakończyła prowadzoną w Ministerstwie Finansów kompleksową kontrolę pracy nad nowelizacją ustawy o grach losowych i zakładach wzajemnych w 2001 i 2002 roku. Tego dnia podpisany został protokół pokontrolny, później wystąpienie podsumowujące kontrolę zostało przekazane Minister Finansów Zycie Gilowskiej. Sama kontrola, polegająca nie tylko na analizie dokumentów, ale także licznych przesłuchaniach wysokich urzędników ministerstwa (w tym Departamentu Gier Losowych i Zakładów Wzajemnych), wykazała szereg nieprawidłowości, a nazwa departamentu pada w raporcie często, i nie są to oceny pochlebne. „Uwikłanie” Departamentu Gier Losowych i Zakładów Wzajemnych zostało precyzyjnie wykazane w raporcie NIK-u, i od dawna nie jest żadną tajemnicą. Prawdopodobnie o to właśnie chodziło Gosiewskiemu gdy pisał o „uwikłaniu” departamentu zajmującego się grami losowymi, prawdopodobnie też to właśnie ta kontrola przyczyniła się do rozwiązania całego departamentu, Kaczyńskiemu najwyraźniej pomylił się czas, ale nie pomyliła przyczyna, gdy mówił, że właśnie sygnał o nieprawidłowościach był powodem rozwiązania całego departamentu. Sygnał był, przyszedł z najwyższej możliwej instancji kontrolnej, bo z samego NIKu, w styczniu 2006, i wkrótce departamentu już nie było. Trudno się nie zgodzić, że departament, któremu kontrola wytknęła tak liczne i poważne nieprawidłowości, i dopiero co przesłuchiwała jego kolejnych pracowników, jest „uwikłany”. Nie ma też wątpliwości, że późniejsza ocena projektu przygotowanego w departamencie właśnie miażdżąco skrytykowanym przez NIK za poważne nieprawidłowości przy pracach nad poprzednim, byłaby stronnicza, a sam projekt łatwo można byłoby krytykować z pozycji pozamerytorycznych, jako dzieło skompromitowanego departamentu. Myślę, że o to mniej więcej chodziło, dlatego Gosiewski w notatce mógł sobie pozwolić na skrót myślowy i nie rozwijać wątku „uwikłania”, mając pewność, że adresat jest na bieżąco i bez trudu złapie o co chodzi. Lakoniczność notatki, zwłaszcza adresowanej do kogoś tak podejrzliwego jak Kaczyński, początkowo mnie zaskoczyła, teraz myślę, że w tamtym czasie temat uwikłania departamentu był tak powszechnie znany i gorący, że nie było potrzeby precyzować. Obawiam się, że z tej notatki wiele się nie da wycisnąć, sensacji tu raczej nie będzie. Tę kontrolę i raport z niej powinien dobrze pamiętać ówczesny prezes NIK-u, którym był obecny przewodniczący hazardowej komisji śledczej. To właśnie Mirosław Sekuła szefował NIK-owi, gdy ten kontrolował proces legislacyjny ustawy o grach losowych, i przedstawiał Zycie Gilowskiej druzgocące dla Ministerstwa Finansów wnioski w wystąpieniu pokontrolnym. Tylko czy w związku z tym powinien zasiadać w komisji śledczej? Jest w końcu dużo bardziej uwikłany niż Kempa i Wassermann, bo jako szef NIK-u już zajął stanowisko w sprawie procesu legislacyjnego, a w raportach przygotowanych przez jego byłą firmę aż roi się od nazwisk kolejnych świadków komisji. Komisja już wezwała wymienionego w raporcie Jacka Uczkiewicza. Czy Mirosław Sekuła może być bezstronnym śledczym, skoro jako szef NIK-u podpisywał dokumenty, w których rola Uczkiewicza została już krytycznie oceniona? Jeśli mamy udawać, że to wysokie standardy bezstronności i dbałość o unikanie konfliktu interesów są powodem usuwania z komisji Kempy i Wassermanna, to Sekuła powinien dać dobry przykład i ustąpić jako pierwszy.
Żartuję, bo przecież tego, że Platforma pozbywając się z komisji opozycji kieruje się troską o standardy, a nie chęcią jeszcze skuteczniejszego sparaliżowania prac, nie kupuje już chyba nawet najwierniejszy elektorat. Wyznaczenie maksymalnie szerokiego zakresu prac komisji, wyznaczenie najkrótszego możliwego terminu ich zakończenia, niedopuszczenie opozycji do prezydium, zapowiedź blokowania najważniejszej konfrontacji, marnowanie czasu na głośne czytanie dokumentów, groteskowe pomysły na zadawanie po jednym pytaniu, wzywanie na pierwszy ogień nieistotnych świadków, a teraz wykluczenie z komisji opozycji - dowodów na to jak bardzo Platformie zależy na sprawnym i rzetelnym wyjaśnieniu „afery hazardowej” jest aż nadto. Dlatego opozycja nie powinna jej już w tym przeszkadzać, i jeśli Platformie uda się usunąć Kempę i Wassermanna, nie powinna zgłaszać nikogo innego na ich miejsce. Niech sobie Platforma wszystko wyjaśnia sama. Serio, tak właśnie PiS powinien zrobić. Żadnego wysyłania kolejnych śledczych, w nadziei, że ci się Platformie spodobają tylko konsekwentny bojkot i przeniesienie śledztwa poza komisję. Większość tego co jest do wyjaśnienia, można wyjaśnić za pomocą interpelacji poselskich, ba!, całkiem sporo można się dowiedzieć nie dysponując nawet tym, wyłącznie w trybie ustawy o dostępie do informacji publicznej. Komisja jest do wyjaśnienia afery zbędna, pytania, które są do zadania, i tak zada Arłukowicz. O ile będzie komu, bo najważniejszych świadków komisja albo nie wezwie, albo się nie stawią. Więcej można osiągnąć poza komisją, jeśli się naprawdę chce zbliżyć do prawdy, a nie tylko pobłyszczeć w telewizji. A komisję trzeba zostawić Platformie, niech sobie za Kempę i Wassermanna dobierze Karpiniuka i Czumę, i bawi się sama. Dalszy udział w tej farsie naprawdę nie ma sensu, a niepotrzebnie ją uwiarygodnia. Kataryna
Siostrzeńcy bogatej ciotki Ciocia jest chora. Ciocia jest bardzo chora. Pewno jeszcze nie umrze, bo ma dużo pieniędzy na lekarzy – ale to kwestia paru miesięcy lub lat. A ciocia ma ogromny majątek… Więc do pałacu, w którym mieszka ciocia, zlatują całe chmary ludzi, którzy chcą coś uszczknąć z majątku cioci. Jedni czerpią łyżeczką, wynajmując się do rozmaitych prac w pałacu – prac, których nie chce się wykonywać rodzinie cioci, rozleniwionej bogactwem. Natomiast co cwańsi siostrzeńcy czerpią wiadrem. A to wmówią w cioci, że musi przejść kosztowną kurację (umówiwszy się z lekarzem, że 3/4 tych pieniędzy lekarz im przekaże…), a to zamawiając Maszynę do Odpędzania Duchów, która kosztowała ogromne pieniądze (3/4 dla siostrzeńców…) i działa znakomicie, bo żadnego ducha ciocia już nie zobaczyła, odkąd siostrzeńcy przestali biegać w prześcieradłach po korytarzach… Nikt już nad niczym nie panuje, a pieniądze otrzymują nie ci, co przedstawiają jakieś rozsądne projekty wydatków – tylko ci, których projekty pasują do rozpadającego się umysłu chorej cioci. A to jakaś dobroczynność, a to jakiś mega–system ochrony pałacu przed złodziejami, a to wynajęcie ludzi, by pilnowali cnoty siostrzenicy, a to ułatwienia dla siostrzeńców, którzy okazali się być homosiami… Sodoma i Gomorra – połączone w klasztorem. Kompletny bałagan. Wszyscy czekają na przyjście barbarzyńców, którzy przyjdą, złupią pałac i zaprowadzą jakiś porządek. Tak właśnie wygląda śmierć potężnej ongiś Cywilizacji Białego Człowieka. Cywilizacji opartej na szczególnie udatnym połączeniu etycznego dorobku Egipcjan, Babilończyków, Greków, Rzymian, Żydów, Germanów…. Na filozofii wolnej konkurencji w dziedzinie gospodarczej – bo przecież ekspansja i podbój całego niemal świata przez Cywilizację Białego człowieka nastąpił niemal dokładnie po ukazaniu się fundamentalnego działa śp. Adama Smitha „O bogactwie narodów”. I na nigdy nie wypowiedzianej wolnej konkurencji między państwami, które tłukąc się między sobą, zazdrośnie budowały swoją potęgę. Teraz zgromadzone przez nich bogactwa przejęła Ciocia – i nic nie robi, tylko je marnuje. By uniknąć konfliktów wycofuje się z podbitych terytoriów przepraszając za to, że jej wujowie i stryjowie zaprowadzali tam cywilizację! Wszystko – byle był spokój, byle mogła ostatnie miesiące i lata jakoś przeżyć, byle barbarzyńcy poczekali jeszcze trochę z marszem na pałac. Co, oczywiście, barbarzyńców tylko rozzuchwala. Zostawmy na boku analogię do cioci – i popatrzmy, jak przerażająco rozkradany jest majątek, zdobywany (zgoda: często grabieżą) i gromadzony przez przodków cioci: najpierw siostrzeńcy postanowili przetestować, czy ciocia zgłupiała już zupełnie, i można wmówić w nią wszystko. Wyjaśnili więc cioci, że freon w lodówkach zatruwa powietrze w pałacu, jest bardzo szkodliwy dla zdrowia cioci i innych; trzeba go zastąpić innym gazem – a to, niestety, kosztuje. Ciocia na wzmiankę, że coś mogłoby zaszkodzić jej zdrowiu, aż podskoczyła i natychmiast wyasygnowała parę miliardów na wymianę. Wymieniono. Przy okazji cały freon wypuszczono (nic cioci nie mówiąc) w powietrze i nikomu to, oczywiście, nie zaszkodziło. Udało się! Zachęceni siostrzeńcy wmówili więc cioci, że w pałacu zaczyna podnosić się temperatura, więc trzeba wydać ogromne, znacznie ogromniejsze niż poprzednio, pieniądze na obniżanie temperatury. Akurat robiła się wiosna, więc temperatura rzeczywiście szła w górę – ale ciocia, nie będąca już w pełni władz umysłowych, przestraszyła się nie na żarty. Wysupłała więc tym razem już nie miliardy, a tysiące miliardów na ratowanie pałacu przed przegrzaniem. Ponieważ wiosna wczesna jeszcze była, ciocia bohatersko znosiła to, że w pałacu jest ziąb – wierząc, że to dla dobra jej i wszystkich. Następnie siostrzeńcy wpadli na pomysł, że można wszystkich mieszkańców pałacu zaszczepić na katar. Istotnie: z powodu niskiej temperatury kilkoro ze służby zaczęło kichać. Przerażona ciocia znów sięgnęła do sakiewki i lekką ręką dała paręnaście miliardów na szczepienia… i tu powstał problem: część rodziny i służby nie chciała się szczepić tylko po to, by siostrzeńcy skasowali trochę kasy! Co będzie dalej? Zobaczymy… Siostrzeńcy są pomysłowi! JKM
TAJNE ŁĄCZA, TAJNE INTERESY – CZYLI W CO GRA ABW? – CZĘŚĆ 2 Ważną wskazówką w sprawie Tech Lab 2000, może się okazać historia firmy BIATEL .S.A., a w szczególności prześledzenie powiązań ludzi związanych z tą firmą i przedsięwzięć, w jakich BIATEL uczestniczył. Warto na początek przytoczyć fragment oświadczenia zarządu Tech Lab 2000 z 19.11.br., dotyczący okoliczności współpracy z firmą BIATEL, tym bardziej, że z dotychczasowych przekazów medialnych można odnieść mylne wrażenie, iż chodzi o zastaw prawa do systemu Sylan pod umowę pożyczki. W stanowisku zarządu czytamy m.in.: „W sierpniu 2008 roku TechLab 2000 podpisał z BIATEL UMOWĘ O WSPÓŁPRACY, na mocy której BIATEL miał zainwestować w rozwój SYLAN oraz produkować na licencji TechLab 2000 urządzenia systemu SYLAN, zaś TechLab 2000 odpowiadać za badania i rozwój. Zabezpieczeniem dla BIATEL, z zachowaniem wszelkich środków bezpieczeństwa były prawa do SYLAN, co jest naturalne w takich sytuacjach, gdyż wartością wytwarzaną przez TechLab 2000 jest know-how. Umowa została wypowiedziana przez BIATEL. Prawa do SYLAN należą natomiast do TechLab 2000. Pewne elementy dokumentacji SYLAN posiadają co najwyżej klauzulę „poufne”. BIATEL z kolei posiada poświadczenie bezpieczeństwa przemysłowego do „tajne” wydawane przez Służby Ochrony Państwa, co uprawnia go do otrzymania depozytu dokumentacji SYLAN. Dodatkowo depozyt został zabezpieczony przed dostępem w sposób dalece wykraczający poza standardy przewidziane dla ochrony tajemnicy państwowej. Również ABW była informowana o przewidywanej współpracy z BIATEL. Skoro do obowiązków ABW należy ochrona kontrwywiadowcza, wydaje się oczywiste, że gdyby ABW uważała, iż BIATEL jest niegodny zaufania powinniśmy zostać wtedy powstrzymani od podpisania tej umowy”. Nie wiemy, jakie konkretne okoliczności wpłynęły na decyzję zarządu Tech Lab 2000 o podjęciu współpracy z BIATEL, choć można wnioskować, że chodziło o zapewnienie środków na rozwój firmy i systemu Sylan. W kontekście informacji zarządu Tech Lab 2000, iż całkowite zaniechanie przez ABW w okresie ostatnich 2 lat certyfikacji zgłoszonych przez spółkę systemów, sprawiło , iż „ TechLab 2000 nie był w stanie wdrożyć ich do seryjnej produkcji i następnie sprzedaży, co pozostawiło firmę bez podstawowych źródeł utrzymania i pozbawiło możliwości dalszego rozwoju” – można uznać, że spółka znalazła się w stanie konieczności, a oferta współpracy BIATEL wychodziła naprzeciw pilnym potrzebom Tech Lab. Pewną wskazówką, dotyczącą sytuacji finansowej firmy może być informacja o wynikach spółki COMP.S.A, - od 1998 roku jednego z głównych udziałowców TechLab2000. W informacji COMP.SA za rok 2009 możemy przeczytać, iż „wynik netto byłby w pełni zgodny z oczekiwaniami, gdyby nie one-offy na działalności finansowej, na które składają się: rezerwa na należności od firmy Techlab 2000 – ok. 600 tys. zł oraz ujemny wpływ z rozliczenia kontraktu forward związanego z działalnością spółki w drugim i trzecim kwartale”. Ta okoliczność, wskazująca na problemy finansowe spółki Tech Lab, do których – zdaniem zarządu – przyczyniły się zaniechania ze strony ABW, wydaje się bardzo ważna, gdy chcemy oceniać fakt podjęcia współpracy ze spółką BIATEL. O białostockiej firmie BIATEL, założonej w 1989 roku przez Stanisława Kalankiewicza było głośno przed kilkoma laty i wiele wskazuje, że już raz stała się bohaterem w sprawie, gdzie służby i ich interesy odegrały istotną rolę. Ponieważ w obu sprawach – tej sprzed 6 lat i w obecnej, można wskazać zadziwiająco wspólne okoliczności, warto przypomnieć o co wówczas chodziło. W 2003 roku Newsweek opublikował artykuł zatytułowany „Sprawa o miliard”. Przedstawiono w nim historię przejęcia przez spółkę BIATEL udziałów w lukratywnym kontrakcie na produkcję nowych dowodów osobistych i paszportów. Było to jedno z największych zamówień publicznych w III RP, którego wartość opiewała na miliard złotych. „W tej historii – jak pisali dziennikarze Newsweeka - pojawia się wszystko, czego potrzebowałby autor powieści szpiegowskich. Jest gra obcych wywiadów, są postaci rodem z filmów sensacyjnych, agenci służb specjalnych i państwowi urzędnicy najwyższego szczebla. Są także fałszerstwa dokumentów, nagłe zwroty akcji, wielkie pieniądze i podejrzenia o kradzież danych osobowych milionów Polaków.”. Nie będę relacjonował szczegółów tej sprawy, kto zechce zapozna się z artykułem z 2003 roku. Dość przypomnieć, że w lutym 2000 roku Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, kierowane przez Marka Biernackiego, ministra rządu Jerzego Buzka, ogłosiło przetarg na wyprodukowanie nowych dowodów osobistych i paszportów. Zwyciężyło konsorcjum skupiające państwową Drukarnię Skarbową oraz małą prywatną węgierską firmę Multipolaris, której doradcą był as węgierskiego wywiadu z lat 80. generał Ferenc Hevesi Toth. Zwycięzcy założyli firmę Poldok 2000. Gdy w październiku 2001 roku do władzy doszła nowa ekipa, rządy w MSWiA przejął Krzysztof Janik, a kierowane przez niego ministerstwo rozpoczęło starania o wyeliminowanie z konsorcjum węgierskiej firmy. Oficjalny powód: trzeba uniemożliwić dostęp do najpilniej strzeżonych informacji zagranicznej firmie. Szefowie MSWiA nalegali, by Węgrzy sprzedali udziały w Poldoku. Na skutek tych nacisków, wkrótce miejsce Multipolaris zajął BIATEL, który był jednym z podwykonawców projektu, zajmując się usprawnieniem systemu przesyłania danych osobowych z gmin do MSWiA. BIATEL został najpierw trzecim wspólnikiem, by wkrótce potem wykupić za niewiarygodnie niską cenę 50 tysięcy zł udziały Węgrów, którzy nieoczekiwanie wycofali się z konsorcjum. Dlaczego się wycofali, choć współpraca układała się dobrze, a umowa z MSWiA była podpisana do 2007 roku? Gdy reporterzy Newsweeka wpadli na trop tego tematu, ich informatorzy za wszelką cenę starali się odwrócić uwagę od sprawy najważniejszej: powiązań prywatnej firmy BIATEL z pewnym państwowym urzędnikiem, który został zgłoszony przez BIATEL do rady nadzorczej konsorcjum Poldok. Dziennikarze wskazują przy tym na ciekawe zdarzenie. „Do dziennikarza „Newsweeka” podchodzi jeden z posłów Platformy Obywatelskiej, zastrzegając sobie na wstępie anonimowość. - Mam coś dla pana - mówi ściszonym głosem, jakby się obawiał, że ktoś go podsłucha. - Słyszałem, że na czarnym rynku jest do kupienia baza danych o Polakach, z których ponad dziewięć milionów dostało nowe paszporty i dowody osobiste. Poseł nie chce odpowiedzieć na dodatkowe pytania. Wstaje od stolika. Odchodzi. Informacja jest tak elektryzująca, że nie przestajemy o niej myśleć”. Jak się wkrótce okazało, informacje jakoby poprzez udział węgierskiej spółki było zagrożone bezpieczeństwo danych osobowych Polaków stanowiły rodzaj zasłony, ślepego tropu - mającego odwrócić uwagę od istoty ówczesnej afery. W sprawie przewija się wzmianka, że węgierska firma była dokładnie prześwietlona przez UOP i uznano ją za godną zaufania. Podejrzenia wobec niej, również ze strony ABW, miały się pojawić dopiero po objęciu rządów przez SLD. Dyrektor Drukarni Skarbowej przyznawał, że z Węgrami nie chciało współpracować MSWiA kierowane przez Janika, a forma perswazji wobec Poldoku przybierała postać swoistego szantażu. - „MSWiA nie chciało w takim projekcie firm zagranicznych” – twierdził dyrektor Drukarni. Gdybyśmy nie uwzględnili tych sugestii, moglibyśmy nie mieć możliwości udziału w przyszłości w innych przedsięwzięciach, np. w produkcji legitymacji służbowych dla pracowników instytucji państwowych” – dodawał. Intencje MSWiA stały się całkowicie czytelne, gdy przedstawicielem firmy BIATEL w Poldoku został Grzegorz Białoruski - szef gabinetu politycznego ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Krzysztofa Janika. Prezes BIATEL-u Stanisław Kalankiewicz twierdził, że choć zgłosił Białoruskiego do rady nadzorczej Poldoku, to jednak wcześniej go nie znał, a kandydatura była uzgodniona z Drukarnią Skarbową i MSWiA. Prawdopodobnie na potrzeby tego przedsięwzięcia powołano na początku 2003 roku spółkę BIATEL INFO – AUTOMATYKA, w której radzie nadzorczej znalazł się Grzegorz Białoruski. Spółka w 2006 roku została wykreślona z rejestru. Sam Białoruski – po ujawnieniu afery złożył rezygnację z funkcji szefa gabinetu politycznego, a jego obowiązki przejął dotychczasowy zastępca i bliski współpracownik Roman Kurnik – w latach 80-tych szef kadr w Służbie Bezpieczeństwa. Członek ówczesnej sejmowej Komisji Administracji i szef klubu parlamentarnego PiS Ludwik Dorn, mówiąc o aferze z udziałem BIATEL-u i Białoruskiego stwierdził, iż „ Nie tylko nastąpiło złamanie prawa, ale także mamy do czynienia z podejrzeniem potężnej afery korupcyjnej, na skalę być może większą niż afera Rywina”. Sprawę jednak – zgodnie z zasadą obowiązującą w III RP – szybko wyciszono i nikt więcej nie poniósł konsekwencji. Dziennikarze Newsweeka zastanawiali się wówczas - dlaczego wybrano firmę BIATEL a nie żadną inną. Nie znaleziono przekonujących argumentów. Podkreślano jedynie, że białostocka spółka pracuje głównie na styku państwa z prywatnym biznesem, a sam prezes Kalankiewicz, zanim założył własną firmę, pracował w Telekomunikacji Polskiej. Najwięksi klienci BIATELA to Telekomunikacja Polska, Elektrim, Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo. Wszystkie instytucje mają za sobą historię mocno upolitycznionych zarządów. Wśród klientów była również Komenda Wojewódzka Policji w Białymstoku i straż pożarna.
Zauważono również, że BIATEL był jednym z wykonawców światłowodu jamalskiego - biegnącego wzdłuż gazociągu Jamał - Europa. Za rządów Jerzego Buzka w listopadzie 2000 r. wybuchł skandal, gdy okazało się, że w strukturze własnościowej spółki Polgaz Telekom, zarządzającej kablem, państwowe PGNiG jest w mniejszości, a Polska nie ma pełnej kontroli nad przebiegającą przez jej terytorium infostradą. Żadna z tych informacji, nie dawała odpowiedzi o przyczynę wyboru spółki BIATEL. Być może Newsweek mógłby napisać więcej, gdyby zajrzano do rejestru KRS, z którego wynikało, że we władzach spółki zasiadały wówczas dość wpływowe osoby. Wieloletnim dyrektorem BIATEL- u (1990-95) był Zbigniew Ejsmont, od 1999 zastępca przewodniczącego rady nadzorczej BIATEL, a od 2003 przewodniczący rady. W tym samym czasie Ejsmont był założycielem Białostockiej Szkoły Biznesu, a obecnie jest rektorem Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Białymstoku. W roku 2007 Zbigniew Ejsmont znalazł się na liście kandydatów na radnych regionu białostockiego z ramienia Platformy Obywatelskiej. To oczywiście niczego nie wyjaśnia, ale warto zwrócić uwagę, że w ówczesnej radzie nadzorczej BIATEL-u zasiadał także Bogdan Niebisz – mąż Elżbiety Niebisz - wieloletniej dyrektor Departamentu Nadzoru Właścicielskiego w Ministerstwie Skarbu Państwa, obecnie doradzającej w sprawach energetyki u Zygmunta Solorza. Niewątpliwie fakt, że we władzach spółki BIATEL.S.A zasiadało później wiele wpływowych postaci świadczy, że mamy do czynienia z firmą o mocnej pozycji. Na jej stronie internetowej można przeczytać informację, że „w 2006 roku firma przeszła gruntowną restrukturyzację. Ciągły rozwój wymaga od nas dostosowania się do aktualnego otoczenia makro- i mikroekonomicznego dlatego zdecydowaliśmy się podzielić obszary naszej działalności na branże zorientowane w kierunku bezpieczeństwa.” Również od 2006 roku można zauważyć, że w radzie nadzorczej spółki pojawiają się postaci bardzo charakterystyczne. Wówczas bowiem powołano w jej skład, na stanowisko przewodniczącego powołano Leona Komornickiego a w dwa lata później Janusza Steinhoffa. Generał Leon Komornicki był również członkiem rady nadzorczej innej spółki zależnej BIATEL-u – PRIMERA sp.z. o.o , zarejestrowanej w 2006 roku. Generał Komornicki to absolwent Akademii Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych ZSRR w Moskwie, w latach 1992–1998 zastępca szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego W III RP generał zrobił niebywałą karierę. Na początku lat 90. był dowódcą Warszawskiego Okręgu Wojskowego, w 1992 roku, mając zaledwie 45 lat, otrzymał od prezydenta Lecha Wałęsy nominację na generała dywizji i zastępcę szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Brał udział w słynnym „obiedzie drawskim”, którego uczestnicy opowiedzieli się przeciwko cywilnemu ministrowi obrony narodowej. W roku 1995 białostocki poseł Artur Smółko tak podczas posiedzenia sejmowego oceniał zachowanie i postawę generała: „Pan generał Wilecki stwierdził nie tak dawno, pytany o sprawę generała Komornickiego, o angażowanie się polityczne generała Komornickiego, że pan generał Leon Komornicki jest absolutnie czysty jak łza. Chcę powiedzieć, że wobec tego jest to nowa miara czystości i pewnie można będzie za jakiś czas odwołać się do przysłowia: Czyste jak łza generała Wileckiego. Nie ma bowiem czystości w sytuacji, kiedy wystąpienia gen. Leona Komornickiego na spotkaniach sztabowych (sztabowych, trzymam się języka pana ministra) łamią ustawę o powszechnym obowiązku obrony; bo tak po prostu jest; jest to agitacja na terenie jednostek - w domyśle: z wykorzystywaniem jednak podległości służbowej - na rzecz jednego kandydata. Jest to złamanie ustawy o powszechnym obowiązku obrony, a jednocześnie jest to złamanie ustawy o służbie wojskowej żołnierzy zawodowych - bo tak po prostu jest.” Od 1998 roku Komornicki jest generałem w stanie rezerwy, a jego nazwisko znajdziemy w wielu radach nadzorczych prywatnych i państwowych spółek. Janusz Steinhoff to były wicepremier i minister gospodarki w rządzie Jerzego Buzka, późniejszy (2004) założyciel Partii Centrum, która przed wyborami 2006 roku prowadziła rozmowy o połączeniu z Platformą Obywatelską. Obecnie Steinhoff jest prezesem zarządu krajowego partii i członkiem rad nadzorczych wielu spółek, w tym Spółki Doradztwo Gospodarcze DGA S.A., która w konsorcjum ze spółką Work Service senatora Misiaka z PO, była niedawnym bohaterem tzw. afery Misiaka. Te same osoby, działające w radzie nadzorczej spółki BIATEL.S.A. znajdziemy w kilku innych, niezwykle ciekawych konfiguracjach. O tym jednak napiszę już w kolejnej części tekstu. CDN...
Aleksander Ścios
Pierwszy zamach Miedwiediewa Ktokolwiek wysadził pociąg z Moskwy do Petersburga, udowodnił, że Rosja Miedwiediewa jest tak samo niestabilna jak Rosja na początku rządów Putina. Bomba która dzisiaj wysadziła pędzący z Moskwy do Petersburga „Newski Ekspres” zabiła też ponad 30 pasażerów. Już po kilku godzinach z raportu FSB wynikało, że to był zamach. Użyto ładunku o potężnej sile. To pierwszy, tak poważny zamach w półtorarocznych rządach Dmitrija Miedwiediewa. Owszem, bomby wybuchają cały czas na Kaukazie, w Dagestanie, czy Inguszetii. Tam krew leje się obwicie. Ale do stanu permanentnej wojny w górach Kaukazu Rosjanie już się przyzwyczaili. Tym razem terroryści uderzyli w samym sercu Rosji, na granicy ziemi twerskiej i nowogrodzkiej. Uderzono w pociąg łączący Moskwę z drugą, północną stolicą Rosji, Petersburgiem. (Rosja: 39 osób zginęło katastrofie kolejowej. Neonaziści przyznają się do zamachu Odpowiedzialność za zamach terrorystyczny na pociąg pasażerski „Newskij Ekspress” relacji Moskwa-Petersburg, wzięła na siebie neonazistowska organizacja Autonomiczna Grupa Bojowa Combat 18. W katastrofie do której doszło w piątek wieczorem zginęło 39 osób, a ponad 100 zostało rannych. Do wypadku doszło na bardzo ruchliwej magistrali kolejowej łączącej Moskwę z Petersburgiem. Stosowne oświadczenie w swoim blogu w Internecie opublikował bloger o niku „headshotboy”. Według rosyjskich mediów, jest on aktywistą skrajnie nacjonalistycznego Ruchu Przeciwko Nielegalnej Imigracji (ros. DPNI). Combat 18 zapowiedziała w swoim tekście, że wojna, którą prowadzą nacjonaliści, dotknie każdego obywatela Rosji. Bloger „headshotboy” przekazał, że oświadczenie otrzymał pocztą elektroniczną. Przedstawiciele władz nie potwierdzają doniesień, że zamach na „Newskij Ekspress” jest dziełem któregoś z ugrupowań ekstremistycznych. W miniony wtorek Combat 18 przyznała się do podłożenia bomby w jednym z wagonów metra w Petersburgu. Grupa utrzymywała, że ładunek został rozbrojony. Władze nie potwierdziły tych informacji. Liczba „18” jest używana przez grupy neonazistowskie jako symbol inicjałów Adolfa Hitlera: A i H, to - odpowiednio - pierwsza i ósma litera alfabetu łacińskiego. Rzeczniczka Prokuratury Generalnej Rosji Marina Gridniewa poinformowała w sobotę, że w związku z piątkową katastrofą wszczęto śledztwo w sprawie aktu terrorystycznego oraz nielegalnego obrotu ładunkami i materiałami wybuchowymi. Powołując się na źródła w organach ochrony prawa, rosyjskie media podawały wcześniej, że pod jednym z torów natrafiono na lej o średnicy około metra. Niektórzy świadkowie mówili, że bezpośrednio przed wykolejeniem się pociągu słyszeli wybuch. Rosja: 39 zabitych w katastrofie pociągu. Czy to zamach? 39 osób zginęło, a blisko 100 odniosło obrażenia w piątkowej katastrofie pociągu pasażerskiego Newskij Ekspress relacji Moskwa-Petersburg - poinformował w sobotę przedstawiciel resortu ds. sytuacji nadzwyczajnych. - 25 ofiar śmiertelnych było od samego początku, 14 znaleziono wewnątrz wagonu - oświadczył w sobotę p.o. szef regionalnego biura Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych Aleksandr Basulin. - Istnieją obiektywne oznaki, że jednym z wyjaśnień wypadku Newskiego Eskpressu jest eksplozja ładunku wybuchowego - powiedział dziennikarzom na miejscu katastrofy szef Rosyjskich Kolei Władimir Jakunin. Powołując się na źródła w organach ochrony prawa, rosyjskie media podawały, że pod jednym z torów natrafiono na lej o średnicy około metra. Niektórzy świadkowie mówili, że bezpośrednio przed wykolejeniem się pociągu słyszeli wybuch. Rzecznik Federalnej Służby Bezpieczeństwa odmówił odpowiedzi na pytanie, czy podejrzewa się zamach, podkreślając, że śledztwo trwa. Wcześniej nie wykluczano też, że mogło dojść do przerwania dopływu prądu. Według innej wersji, przyczyną mogła być awaria zwrotnicy. Wypadek wydarzył się o 21.34 czasu moskiewskiego (19.34 czasu polskiego). Wykoleiły się i przewróciły na boki cztery ostatnie wagony. Do katastrofy doszło w obwodzie twerskim, w pobliżu miasta Bołogoje, na 285. kilometrze trasy. W pociągu było 661 pasażerów. Katastrofa wydarzyła się w lesie - dostęp do miejsca zdarzenia jest utrudniony. Ministerstwo ds. Sytuacji Nadzwyczajnych skierowało tam dwa samoloty ze szpitalem polowym. Na miejsce przybyły też specjalne pociągi, które zabrały rannych i pozostałych pasażerów. W Petersburgu powołano specjalny sztab ds. pomocy ofiarom katastrofy. ”Newskij Ekspress” kursuje od ośmiu lat. Jeździ ze średnią prędkością 200 km/h. Trasę Moskwa-Petersburg pokonuje w 4 godz. 41 min. Magistrala Moskwa-Petersburg to jedno z najbardziej ruchliwych połączeń kolejowych w Rosji. Trasę tę w obu kierunkach pokonuje 60 składów pasażerskich na dobę. Pociągami tymi jeździ wielu urzędników państwowych, gdyż duża część obecnych elit rządzących - z prezydentem Dmitrijem Miedwiediewem i premierem Władimirem Putinem na czele - wywodzi się z Petersburga. W sierpniu 2007 roku doszło do zamachu terrorystycznego na ten pociąg. Wtedy nikt nie zginął. Rannych zostało około 60 osób. Zdarzenie miało miejsce między miejscowościami Okułowka i Małaja Wiszera. Z torów wypadło 12 wagonów. Trzy wywróciły się na boki. Wykoleił się też elektrowóz. Odpowiedzialnością za zamach obarczono czeczeńskich ekstremistów). I wreszcie uderzono w Rosjan, a zamachu, jak wynika z pierwszych doniesień, dokonali Rosjanie. Nie należy oczywiście wysuwać pochopnych wniosków w kilka godzin po zdarzeniu, ale pierwsze tropy prowadzą do skrajnych nacjonalistów. Nie wiadomo, czy organizacja Combat 18, czyli wyjątkowo mocna w Rosja międzynarodówka skinheadów rzeczywiście stoi za zamachem. Jednak rosnące w siłę nacjonalistyczne podziemie już dawno przestało być w Rosji jedynie ulicznym folklorem i marginesem. Ogoleni na łyso radykałowie w czasie dekady Putina byli traktowani przez władze z pobłażliwością. To był czas wojny w Czeczenii, a Putin budował opartą na imperializmie i pewnych elementach nacjonalizmu ideologię państwową. Władze nie przeszkadzały rozwijającym się, często finansowanym przez służby specjalne organizacjom nacjonalistów, myślały, że kontrolują radykałów. Kreml widział większe zagrożenia w pozarządowych organizacjach obrońców praw człowieka takich jak Memoriał, niż w organizacjach takich jak Combat 18. Władimir Putin straszył Anną Politowską, ale nie przeszkadzały mu bandy „patriotów” ścigających na moskiewskich ulicach cudzoziemców o odmiennym kolorze skóry.
Skinheadzi napadali więc na imigrantów, tłukli się z anarchistami (byli tym bardziej pożyteczni, że anarchiści sprzymierzyli się z antyputinowską opozycją). Milicja z rzadka wyłapywała nacjonalistów. Tym bardziej, że służba FSB aktywnie infiltrowała to środowisko i korzystając ze swoich agentów inspirowała organizacje skinheadów do swoich celów. Wraz z przyjściem Miedwiediewa dzieło budowania stabilizacji miało się jednak zakończyć. Nowy prezydent miał objąć rządy w kraju stabilnym, bez terroryzmu i bez radykalizmu. Tylko, że potężny obecnie ruch skrajnych narodowców nie zamierza się rozejść. Nacjonaliści nie akceptują obecnej Rosji. Dla nich rządzący establishment biurokratów, oficerów służb i oligarchów jest wrogiem takim samym, jak imigranci, czy Czeczeni. Jeśli potwierdzą się doniesienia o tym, że to właśnie radykałowie stoją za zamachem na „newski ekspres” to Dmitrij Miedwiediew będzie miał większy problem niż Władimir Putin z czeczeńskim terroryzmem. Jeśli w kolejnych tygodniach rozpocznie się nagonka na skrajną prawicę na dużą skalę, będzie to znaczyć, że władze poważnie potraktowały zagrożenie, które same hodowały przez ostatnie lata. Skinheadzi przeszli bowiem od napadów na kolorowych na ulicach rosyjskich miast do antypaństwowego terroru. W takich akcjach pomogą im obozy treningowe, które przechodzili pod okiem doświadczonych specjalistów z FSB i milicji. Wielu radykałów szkoliło się w miejskiej partyzantce w ostatnich latach. Tradycje takiego terroru są w Rosji bogate. To przecież kraj, w którym narodził się w XIX w. polityczny, antypaństwowy terroryzm. Michał Kacewicz
Kiedy wróci Dieduszka Maroz? Gdy się czyta takie felietony, jak ten z „Newsweeka”, można zwątpić w powagę zawodu dziennikarza. Oczywiście nikt nie twierdzi, iż dziennikarze muszą być poważni i muszą na serio analizować bieżące wydarzenia, tak się jednak składa, iż to dziennikarze stanowią najczęściej pojawiających się w mediach komentatorów tego, co się dzieje i biada temu, kto ośmieliłby się głosić, że dziennikarze się jedynie nadymają jak indory. Czytam tedy – nie wiem – analizę czy swobodną refleksję; tekst oniryczny czy alegoryczny – coś w każdym razie na temat Rosji, zatytułowane, żeby było śmieszniej „Pierwszy zamach Miedwiediewa”. (Znamy już ten fajny trynd od wielu lat w języku naszych mediów (zwłaszcza w tytułach tekstów), gdzie kalambur ściga kalambur, tak jakby pewnych rzeczy nie dało się sensownie po polsku powiedzieć). Ktoś mógłby z tego tytułu wywnioskować przecież, iż to Miedwiediew, czyli prezydent Rosji jest zamachowcem. No ale mniejsza z tym, przecież nie będziemy się bawić w warsztaty dziennikarskie. Poza tym ci ludzie za klecenie takich „felietonów” biorą pieniądze, warto pamiętać. Przejdźmy więc do rzeczy. Otóż z tekstu dowiadujemy się, że Rosja jest niestabilna za Miedwiediewa, tak jak była niestabilna, gdy Putin zaczynał rządy i dowiadujemy się, iż za dzisiejszym kolejowym zamachem stoją skini. Gdy się z tego tekstu tyle mądrych rzeczy dowiedziałem, to mi się od razu przypomniał nazi-skin z serialu „Ekipa” grany przez B. Szyca, który w Polsce porywa i przetrzymuje żydowskich artystów. Kto nie widział, niech sobie obejrzy – w serialu nie tylko takie genialne rzeczy były. Jest bowiem inny trynd w mediach, by za wiele mrocznych stron tego świata obwiniać skinów czy kiboli, choć oczywiście najlepiej to oszołomów. Z tymi kibolami to pewnie coś jest na rzeczy, skoro potrafią wnosić na stadiony transparenty z przekreślonym sierpem i młotem, jakby nie słyszeli, że 20 lat temu komuniści obalili komunizm z pomocą L. Walesy. Pamiętam, jak jeszcze w latach 80. można było w takiej gazecie jak „Prawo i Życie” (kto widział, ten wie) przeczytać o zagrożeniu, jakie skini niosą dla Rosji. W artykułach opisywano ze szczegółami, ile czasu tacy skini spędzają na siłowni, że noszą obcisłe ubrania podkreślające bicepsy, że nikogo się tacy nie boją i że w ogóle zadzierać z nimi jest nie za wesoło. W Polsce zresztą też skinami straszono w owym czasie, co pozwalało zwiększać kontyngenty pał na ulicach (no bo trzeba było pilnować prawa i porządku, i strzec praworządnych obywateli przed chuliganami). Gdy po „obaleniu komunizmu” okazało się, że za rozmaitymi czołowymi „nazistami” w Niemczech (słynny skandal z NPD) czy Rosji stoją służby specjalne, nietrudno było się domyśleć, gdzie tak naprawdę rodzą się wielkie zagrożenia. W Rosji nie tylko dokonano kolejnego zamachu, ale z Rosji dochodzą słuchy, że milicja „gwałci i zabija” (link poniżej). Dla kogoś, kto czytał książki A. Litwinienki nie jest to nowość, choć rzecz jasna zbrodnie rosyjskiej milicji przy zbrodniach rosyjskiej Bezpieki i wojskówki to naprawdę małe piwo. Jeśli bowiem ktoś potrafi zorganizować zamachy na ludność cywilną własnego kraju, by następnie ścigać za te zamachy ludność jakiejś republiki (a tak przecież było z „odwetem” na Czeczenach za „zamachy w Rosji”), to wszystko zaś po to, by dojść do prezydenckiej władzy - to przy tego rodzaju zbrodniach morderstwo dokonane przez jakiegoś milicjanta wygląda niemalże jak wypadek przy pracy. „I wreszcie uderzono w Rosjan, a zamachu, jak wynika z pierwszych doniesień, dokonali Rosjanie. Nie należy oczywiście wysuwać pochopnych wniosków w kilka godzin po zdarzeniu, ale pierwsze tropy prowadzą do skrajnych nacjonalistów. Nie wiadomo, czy organizacja Combat 18, czyli wyjątkowo mocna w Rosja międzynarodówka skinheadów rzeczywiście stoi za zamachem. Jednak rosnące w siłę nacjonalistyczne podziemie już dawno przestało być w Rosji jedynie ulicznym folklorem i marginesem. Ogoleni na łyso radykałowie w czasie dekady Putina byli traktowani przez władze z pobłażliwością. To był czas wojny w Czeczenii, a Putin budował opartą na imperializmie i pewnych elementach nacjonalizmu ideologię państwową.” Gdyby to był tekst z „Machiny” czy innego pisma „dla młodzieży”, to można by się nawet uśmiechnąć, ale jeśli ktoś wierzy, że w Rosji jacyś skini mogą wysadzać pociągi, to lepiej, żeby felietonów na ten temat nie pisał. Rosja od roku przeżywa kryzys gospodarczy i boryka się z rosnącym niezadowoleniem społecznym – nic zaś tak nie cementuje Rosjan, jak jakiś zewnętrzny wróg, który za zło tego świata odpowiada. Czeczenów niewielu już zostało, więc nie zdziwiłbym się, gdyby ci naziści okazali się po błyskawicznym śledztwie Gruzinami, którzy są w zażyłych kontaktach z Al-Kaidą. No i, co naturalne, Miedwiediew nie jest prezydentem na trudne czasy, tak jak nie był nim Jelcyn, jak pamiętamy. Prezydentem na trudne czasy jest po prostu Putin. FYT
Co z tą inflacją? W komentarzach do mojego poprzedniego wpisu pojawiły się głosy, że inflacja jest korzystna dla gospodarki. Nie zostały jednak niczym uzasadnione... Chyba, że przez „gospodarkę” rozumie się „produkcję”. Wtedy - tak. Jednak wyprodukowanie towarów za 100 miliardów złotych i wystrzelenie ich w Kosmos istotnie wzmoże produkcję - ale dramatycznie zaszkodzi gospodarce! Celem gospodarki jest zaspokajanie potrzeb ludzi - a nie rozwijanie produkcji (co robiono za „komuny”!!). Przemysł, zwłaszcza cięzki, produkowal pełna parą - na zasadzie opisanej przez śp. Andrzeja Waligórskiego tak: Zrobił wilk elektrownię, lecz by prąd uzyskać Spalał w niej cały węgiel z kopalni od liska. Kopalnia z elektrowni cały prąd zżerała, Stąd brak światła i węgla. Ale system działa! W rzeczywistości było gorzej: prąd szedł jeszcze na potrzeby huty, która to huta produkowała stal - potrzebną kopalniom i elektrowniom... a państwo radośnie drukowało pieniądze by mieć czym za to szaleństwo płacić. Była inflacja, był „rozwój gospodarczy”... INFLACJA TO NIESZCZĘŚCIE! JKM
Specsłużby, afery kremlowskie, a dojście Putina do władzy Wielu badaczy oraz publicystów zajmujących się współczesną Rosją podkreśla wagę okoliczności w jakich Władimir Putin doszedł do władzy. Szczególne kontrowersje budzą sprawy związane z oskarżeniami wobec Kremla o różnego rodzaju nadużycia finansowe okresu Jelcyna oraz niejasne okoliczności związane z wybuchem konfliktu na Kaukazie w 1999 r., które to legły u podstaw przekazania władzy Putinowi i wykreowania jego wizerunku. W artykule tym postaramy się przybliżyć te doniesienia.
Afery Kremla „Już dawno było wiadomo, że cały system władzy jest skorumpowany. Korupcja spustoszyła narodowe zasoby każdego możliwego poziomu”. Tak, liberalny członek Dumy Konstantin Borowoj określił stan władzy w Rosji. Największe wątpliwości co do legalności różnego rodzaju działań osób związanych z Kremlem łączone są z osobą Borysa Bieriezowskiego, określanego mianem Mefistofelesa rosyjskiej polityki. Bieriezowski zdołał zaskarbić sobie zaufanie m.in. Tatiany Diaczenko, córki prezydenta i poprzez to wywierał duży wpływ na decyzje podejmowane na Kremlu. Według słów Jewgienija Sewostianowa, byłego zastępcy kierownika kremlowskiej administracji, Bierezowski miał mieć ogromny intelektualny wpływ na prezydencką córkę i przez to nią manipulował. „Oligarcha” przekazywał swe pomysły i idee Diaczenko, a ta ojcu jako swoje własne. Wszystko to dało się robić, gdyż Jelcyn miał ograniczone możliwości przyswajania i analizowania napływających wiadomości. Wiosną 1999 roku w związku z walką polityczną w Rosji w prasie ukazało się szereg artykułów mówiących o machinacjach finansowych najwyższych dostojników państwowych z otoczenia Kremla. Było to tym istotne, iż wobec kończącej się kadencji Jelcyna jego otoczenie obawiało się, iż prezydent nieprzychylny temu środowiskowi może rozpocząć rozliczenia i wszcząć postępowania karne. Te rewelacje prasowe bynajmniej nowemu faworytowi Kremla, Putinowi, nie przysporzyły popularności. Jedną z najgłośniejszych była afera związana ze szwajcarską firmą Mabetex i jej powiązaniami z elitą władzy na Kremlu. Sprawa ta była także związana z tocząca się w Rosji walka o władzę w nadchodzących wyborach parlamentarnych, a później prezydenckich. Jako inicjatorów nagłośnienia rewelacji dotyczących „brudnych pieniędzy Kremla” wskazywano ugrupowanie mera Moskwy Jurija Łużkowa „Nasza Ojczyzna cała Rosja”, głównego pretendenta do objęcia władzy po Jelcynie. Na czele tej listy wyborczej stał były premier Rosji Jewgienij Primakow, który zerwał z otoczeniem Jelcyna i to on właśnie umożliwił już wcześniej szwajcarskiej sędzi Carli Del Ponte przyjazd do Rosji i prowadzenie dochodzenia przeciwko Jelcynowi. W skrócie w sprawie Mabetexu chodziło o konta założone w bankach szwajcarskich, które należały do osób z najbliższego otoczenia Jelcyna i do niego samego. Informacje dotyczące tej sprawy publikowane były we włoskim tygodniku „Corriere Della Sera”. Pismo to ujawniło, iż szwajcarscy prokuratorzy ustalili, że Borys Jelcyn, jego najbliżsi współpracownicy oraz dwie córki – Tatiana Diaczenko i Jelena Okułowa – posiadają od kilku lat karty kredytowe American Express, z których wydatki pokrywane są bezpośrednio z kont należących do pewnej spółki z Massagno w kantonie Wicino. Co warte podkreślenia rosyjskie prawo zakazuje posiadania zagranicznych kont bankowych. Spółka ta należała do żony jednego z dyrektorów innej szwajcarskiej firmy Mabetex, która od wielu lat miała praktycznie monopol na wszystkie prace budowlane zlecane przez Kreml. Firma ta była podejrzewana przez rosyjską prokuraturę o korumpowanie najwyższych rosyjskich urzędników państwowych. Śledztwo jednak w tej sprawie zostało przerwane, gdyż zajmujący się nim prokurator generalny Jurij Skuratow został usunięty przez Jelcyna w kilka dni po tym jak zwrócił się o pomoc do swej szwajcarskiej odpowiedniczki Carli Del Ponte. Druga afera finansowa dotyczyła wyprania w bankach amerykańskich pieniędzy pochodzących z zagranicznej pomocy dla Rosji. W sprawę tą zamieszana była rosyjska mafia w kraju, a także za oceanem, która miała pośredniczyć w dokonywaniu nielegalnych transakcji dokonywanych na zlecenie najwyższy urzędników rosyjskich. Kreml wszystkie te rewelacje określał jako nieprawdziwe. Jako inspiratorów tych oskarżeń wskazywał Zachód i Stany Zjednoczone. Motywami jakimi miał kierować się tymi krajami miało być zdyskredytowanie Rosji w opinii światowej. Generalny prokurator Rosji Jurij Skuratow, który rozpoczął śledztwo w sprawie kremlowskich afer, został szybko usunięty ze stanowiska po tym, jak telewizja wyemitowała film pokazujący osobę „podobną” do niego uprawiającą seks z prostytutkami. Skuratow oskarżeniom tym zdecydowanie zaprzeczał, jednak taśmy spowodowały, iż jego kariera została szybko i skutecznie przerwana. Wielu obserwatorów rosyjskiej sceny politycznej właśnie w osobie ówczesnego szefa FSB, Putina widziała tego, który stał za ujawnieniem tych taśm. Jurijemu Skuratowowi ponadto grożono, iż sam może zostać oskarżony w związku z wywiadem dla prasy, w którym miał zdradzić tajemnice śledztwa. W końcu stycznia rosyjska prokuratura przedstawiła mu zarzuty o wykorzystywaniu w niewłaściwych celach swego stanowiska. „Novaja Gazieta” jako jednego z głównych podejrzanych w rozmaitych kremlowskich aferach wskazywała byłego premiera i ministra finansów Michaiła Kasjanowa. Jako dowód przytaczano m.in. dokument z 2.08 1995 roku, w którym minister finansów przeznacza 23 mln 690 tys. dolarów na remont Kremla firmie „Mabetex”, pod dokumentem miał widnieć podpis zastępcy ministra finansów A. Gołowatego i skarbu W. Wołkowa. Jednak jak donosiło źródło gazety, będące pracownikiem ministerstwa finansów za czasów Kasjanowa, właściwym autorem tego pisma miał być właśnie Kasjanow, a Gołowaty miał tylko go podpisać. Szwajcarska prokuratura badająca sprawę „Mabetexu” miała dysponować jeszcze kilkoma dokumentami tego rodzaju, opiewającymi na sumy około 20 mln dolarów, na których znajdowały się już podpisy Michaiła Kasjanowi. Według tego samego źródła Kasjanow miał bezpośredni kontakt ze wszystkimi sprawami związanymi z przeznaczaniem państwowych pieniędzy na rzecz firmy „Mabetex” i „Merkatoj”. „Novaja Gazieta” przytacza także kolejny dokument, w którym figuruje kwota 90 milionów dolarów, które miały być przeznaczone dla „Mabetexu” na zakup mebli dla wyposażenia Kremla. Jednak jak pisze autor publikacji nawet w domu Bila Gatesa i sułtana Brunei cena mebli nie przekracza 10-15 mln dolarów. Ekspert, który bywał na Kremlu stwierdził, że w Korpusie I Kremla (gdzie miało znajdować się to wyposażenie) nie ma nic co miało by mieć taka wartość. W wywiadzie dla „Novoj Gaziety” generalny prokurator Szwajcarii Bertan Bertossa oświadczył, iż szwajcarski wymiar sprawiedliwości przesłał do Rosji dokumenty na podstawie, których można postawić czołowym działaczom rosyjskiej sceny politycznej zarzuty nielegalnych machinacji finansowych. Przyznał także, iż śledztwo szwajcarskiej prokuratury dotyczy takich nazwisk, jak m.in. Borys Bieriezowski, Roman Abramowicz, Diaczenko. Rzecznik prezydenta Dimitrij Jakuszkin mówił, iż „Borys Jelcyn, jego żona oraz ich dzieci nigdy nie zakładali żadnych kont za granicą”. Borys Bieriezowski dodawał, iż sprawa ta została podjęta przez Łużkowa, by zdyskredytować Kreml. Władimir Putin w związku z tymi aferami oświadczył, iż FSB i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych są w stałym kontakcie z organami ścigania i prawa Stanów Zjednoczonych. Natomiast pogłoski co do uczestnictwa najwyższych dostojników państwowych Rosji w sprawie „Mabetexu” i „Bank of New York” są sztucznie rozdmuchiwane. Igor Iwanow stwierdził, iż te niepotwierdzone sprawy rzucają cień na całą Rosję, społeczeństwo, przedstawiają cały biznes jako kryminalny i ogarnięty korupcją. „My z tym godzić się nie będziemy”. Szwajcarscy prokuratorzy wydali nawet nakaz aresztowania Pawła Borodina, kierownika administracji prezydenckiej. „Nakaz zatrzymania Borodina sugeruje, że szwajcarscy śledczy znaleźli dowody kryminalnej działalności Borodina, domagając się kary za pranie pieniędzy poprzez szwajcarski system bankowy” – tak sprawę komentował Jurij Skuratow. W styczniu 2001 roku, Paweł Borodin został zatrzymany na lotnisku w Nowym Jorku, kiedy zmierzał na uroczystość zaprzysiężenia Georga W. Busha. Następnie, mimo protestów Rosji, przekazany Szwajcarii, a tam w marcu 2002 roku ostatecznie skazany na karę grzywny (ok.176 tys. dolarów) za przestępstwo „prania brudnych pieniędzy”. Władimir Putin określił całą sprawę związaną z sprzeniewierzeniem zagranicznej pomocy dla Rosji jako spisek zaaranżowany przez Amerykę by zdyskredytować Rosję. W podobnym tonie wypowiadał się także minister spraw zagranicznych Rosji Igor Iwanow. Według niego sprawa ta była związana z wyborami w Rosji oraz w Stanach Zjednoczonych i celowo rozdmuchano ją by obniżyć notowania ludzi związanych z władzą w Rosji, a służyć miała ona odpowiednim kręgom na Zachodzie. W związku z ujawnieniem tych afer „oligarchowie” zdali sobie sprawę, iż znaleźli się w pułapce. Nie mogli uciec na Zachód, gdyż czekało ich aresztowanie, w kraju nie byli pewni tego co się stanie po tym, gdy Jelcyn ustąpi z urzędu. Jedynym wyjściem było więc przekazanie władzy osobie związanej z „rodziną”, która zagwarantowała by im nietykalność. Pod uwagę brano dwie osoby, Aleksandra Lebiedzia, był to plan bliższy Bieriezowskiemu oraz Władimira Putina, związanego bardziej z Czubajsem. Po przekazaniu władzy przez Jelcyna Władimirowi Putinowi afery związane ze sprzeniewierzeniami państwowych pieniędzy wycichły stopniowo. Dziennikarze wiązali to z gwarancjami Putina dla „rodziny”. „Putin próbuje osłonić byłego prezydenta Rosji i najbliższych członków jego świty”, tak o działaniach pełniącego obowiązki głowy państwa wypowiadał się w styczniu 2000 roku sam Skuratow. Człowiekiem, który miał doprowadzić do umorzenia śledztw w Rosji w tych sprawach miał być nowy prokurator generalny Władimir Ustinow, który miał za to, według doniesień dziennikarskich, otrzymać m.in. nowy apartament na ulicy Twerskiej w Moskwie.
Początek drugiej wojny Czeczeńskiej i ludzie Kremla Dziennikarskie śledztwo „Nowoj Gaziety” ustaliło szereg faktów, które wskazywały na to, iż inspiratorami konfliktu w północnym Kaukazie oraz zamachów na domy mieszkalne w Rosji mogły być rosyjskie służby specjalne. Szamil Basajew i Aleksander Wołoszyn, szef administracji prezydenta Rosji mieli się spotkać na Lazurowym Wybrzeżu w willi Araba Adnana Khashoggiego, który był pod obserwacją francuskiego wywiadu. Wołoszyna witał tam Anton Surikow, były współpracownik armeńskich specsłużb. Surikow oczywiście zaprzeczał, iż był wtedy we Francji. Jak wiadomo agent ten już wcześniej w Abchazji kierował braćmi Basajew. Willa miała system antypodsłuchowy, ale wewnątrz on nie działał. Podczas spotkania z Basajewem Wołoszyn miał martwić się sytuacją w Rosji, sprawą przekazania władzy, Łużkowem i jego planami aliansu z Primakowem. Basajewa interesowała natomiast władza w Czeczenii. Mała wojna mogła mu przysporzyć popularności, natomiast pełno wymiarowa nie, gdyż wtedy dowództwem kierowałby prezydent Maschadow. W planach Basajew miał więc wkroczyć do sąsiedniego Dagestanu, w odwecie wojska rosyjskie miały wyprzeć go i wkroczyć do Czeczenii. W tym czasie w Moskwie doszło by do zmiany władzy, premierem zostałby gen. Lebiedź, który następnie przejąłby obowiązki prezydenta. By zakończyć kampanię, armia federalna miała zająć tereny nad rzeką Terek i pokonać grzbiet górski Suwieżański. Wojska miały jeszcze zająć Gudermes. W umowie z Czeczenami szturmu Groznego nie planowano. Do wiosny planowano zakończenie kampanii ugodą. Szamil Basajew według wielu osób zajmujących się służbami specjalnymi oraz zaznajomionych w tematyce skomplikowanych politycznych i narodowościowych problemów na Kaukazie miał być tajnym agentem GRU, czyli wojskowego wywiadu rosyjskiego i walczyć po stronie abchaskich separatystów w Gruzji. Scenariusz przygotowany przez Bieriezowskiego natrafił na komplikacje ze względu na pojawienie się innych figur na scenie politycznej. Aby plan zaczął funkcjonować należało włączyć do niego inne postaci. Wołoszyn był człowiekiem Bieriezowskiego, pozyskano jeszcze Romana Abramowicza, Anatolija Czubajsa oraz szefa sztabu generalnego Anatolija Kwasznina. Ludzie ci mieli wspólny interes – nie dopuścić do władzy Łużkowa i Primakowa. Czubajsa nie urządzała kandydatura gen. Lebiedźa na następcę Jelcyna, gdyż był on zbyt bliski merowi Moskwy Łużkowowi. Czubajs szukał innego człowieka, którym bardziej można było kierować, bardziej zręcznego. Stąd dobrą kandydaturą stał się Władimir Putin. Dodatkowo Putin związany był z sektorem siłowym, ale nie posiadał w administracji własnych kadr, dzięki czemu byłby zależny od otoczenia Czubajsa. Aby więc przeforsować swoje koncepcje Czubajs musiał przejąć inicjatywę i zmienić scenariusz nakreślony przez Bieriezowskiego. Tu interes Czubajsa stykał się z interesem Kwasznina, któremu zależało na operacji wojskowej na pełną skalę. Basajew został więc zaskoczony obecnością wojsk rosyjskich w Dagestanie. By go uspokoić musiał tam nawet podobno lecieć A. Surikow. Czubajs i Kwasznin, którzy sami nie byli związani umowami, jednostronnie zmienili plan Bieriezowskiego, zamiast Lebiedźa premierem został Putin. Nowemu szefowi rządu potrzebna była nowa wojna, która przysporzyła by mu popularności. Nowe niebezpieczeństwo, które zjednoczyło by naród wokół nowego przywódcy. Niebezpieczeństwem tym stał się terroryzm.
Podejrzenia co do uczestnictwa FSB we wrześniowych zamachach w Rosji W tym miejscu pojawia się wątek udziału specsłużb w zamachach na terenie Rosji. Według londyńskiego „Independent” , który opublikował wywiad z oficerem GRU Aleksiejem Galtinem, za wybuchy w Moskwie odpowiedzialny był brat Szamila Basajewa, Szirwani, który był bardziej podatny na sterowanie przez służby specjalne, od niech też miał on otrzymać materiały wybuchowe. Co więcej wszystkie podejrzenia spadły w związku z tymi wydarzeniami na Bieriezowskiego, a Czubajs z Kwaszninem mieli świętować sukces. Dziennikarze „Nowoj Gaziety” przyczynili się do ujawnienia szeregu zastanawiających faktów związanych z próbą wysadzenia domu mieszkalnego w Riazaniu na południu Rosji. Gazeta powoływała się na relacje jednego z mieszkańców bloku, który mógł zostać wysadzony, Aleksandra Kartofielnikowa. Mężczyzna ten wracając nocą 22 września 1999 roku z pracy zauważył ciężarówkę, z której jacyś ludzie wynosili worki i składali je w piwnicy jego bloku. To co zwróciło jego uwagę, to pozaklejane tablice rejestracyjne. W związku z tym zadzwonił on na milicję. Ekipa, która przybyła na miejsce odkryła worki z substancją, którą technicy określili jako heksogen, czyli materiał wybuchowy. Dodatkowo do worków były przytwierdzone zapalniki czasowe. Dlaczego wybrano właśnie ten dom? Gdyż obok znajdowały się magazyny z żywnością i tego typu wyładunek nie wzbudziłby podejrzeń. Nazajutrz wszystkie środki masowego przekazu, tak w kraju jak i za granicą podawały informacje o udaremnionym zamachu terrorystycznym. W takim tonie wypowiadał się także Wladimir Putin, minister sprawa wewnętrznych Władimir Ruszajło. W dwa dni później władze podały nową, oficjalną wersję wydarzeń, oświadczając, iż były to ćwiczenia, które miały na celu sprawdzenie czujności społeczeństwa oraz sił porządkowych, natomiast w workach nie było materiałów wybuchowych, lecz cukier. Sprawa była dosyć dziwna, gdyż najważniejsze osoby w państwie, także szefostwo FSB do tej pory utrzymywali, iż wydarzenia w Riazaniu były udaremnionym zamachem terrorystycznym. Aleksander Litwinienko i Jurij Felsztyński w swej książce „Wysadzić Rosję”, jak również wielu dziennikarzy śledczych, zajmujących się tą sprawą, podaje, iż zmiana stanowiska FSB była związana z wypłynięciem na światło dzienne nowych, niekorzystnych dla służb specjalnych faktów. Po pierwsze Nadieżda Juchanowa, pracownica firmy telekomunikacyjnej nagrała podejrzaną rozmowę z Moskwą „Wysiadajcie pojedynczo, wszędzie są patrole”. Lokalny oddział FSB w Riazaniu bez trudu ustalił numer, z którym się kontaktowano, było to jedno z biur FSB w Moskwie. Dodatkowo prowadzona na szeroką skalę akcja poszukiwania sprawców rzekomego zamachu dała rezultat w postaci namierzenia i, mimo zakazu samego szefa FSB Nikołaja Patruszewa, zatrzymania przez miejscowe FSB osób podejrzanych o przeprowadzenie tego aktu. Okazali się nimi być pracownicy moskiewskiego oddziału FSB. W związku z tymi faktami istnieje hipoteza, iż centrala FSB zmieniła wersję wydarzeń oświadczając, iż w Riazaniu przeprowadzano ćwiczenia.Jednak powstało wiele pytań odnośnie tych wydarzeń. Po pierwsze, jeśli rzeczywiście były to ćwiczenia, to dlaczego do worków przytwierdzony był bojowy mechanizm zapalający? Dalej, oświadczenie, iż w workach był cukier trudno było uznać za prawdziwe, gdyż wyniki pierwszej milicyjnej analizy wskazywały na materiał wybuchowy, a aparatura nie mogła się mylić. Sprawa była tym dziwniejsza, iż niebawem wyszedł na jaw incydent z żołnierzami z 137 riazańskiego pułku wojsk wewnętrznych, rozlokowanymi 30 km od miasta. W znajdującej się tam bazie dla przygotowań wywiadowczo-dywersyjnych znajdowało się wiele worków z heksogenem. Sprawa wyszła na jaw, gdy jeden z żołnierzy pilnujących składu worków z, jak go poinformowano cukrem, postanowił sobie posłodzić herbatę zawartością jednego z worków, gdy okazało się, iż to wcale nie cukier postanowiono zbadać substancję, wyniki pokazały, iż to heksogen. Wezwano FSB, a pracownicy tej służby oświadczyli, iż odkryto tajemnicę państwową. Kazano wszystkim o zawartości worków zapomnieć. Czy był to zbieg okoliczności, że takie same worki były użyte w ten czas podczas rzekomych „ćwiczeń”? dziennikarze śledzący tą sprawę, wysuwali tezę, iż w związku z wybuchami w Moskwie przewożenie materiałów wybuchowych było niebezpieczne ze względu na częste kontrole, zwłaszcza ciężarówek. Stąd być może pomysł wybuchu blisko miejsca składowania materiałów. Doniesienia dziennikarskie zostały skrytykowane przez władze państwowe oraz organy bezpieczeństwa, jako niedorzeczne i bezpodstawne. Jednak Igor Prielin pułkownik KGB na emeryturze stwierdził, iż nie wie jaka jest w końcu prawda i kto ma rację, ale służby specjalne nie powinny robić ćwiczeń na ludziach. Jeśli były to ćwiczenia, to z pewnością nieprofesjonalne. Aleksander Litwinienko i Jurij Felsztyński obwiniają FSB za zorganizowanie zamachów w Moskwie, przytaczając na to dowody ze swego śledztwa w postaci wywiadów ze świadkami wydarzeń oraz zeznania osób bezpośrednio zaangażowanych w te wydarzenia Informacje co do możliwego udziale FSB w zamachach terrorystycznych w Moskwie, Wołkogońsku i Riazaniu pojawiały się także w telewizji. Stacja NTV na tydzień przed wyborami prezydenckimi w Rosji wyemitowała na przykład program „Niezależne śledztwo”, który starał się opisać co tak naprawdę zaszło w Riazaniu i oskarżał służby specjalne o przygotowywanie zamachu w tym mieście. Rzecznik FSB Rosji gen.-major Aleksander Zdanowicz kategorycznie zaprzeczył doniesieniom szeregu środków masowego przekazu co do rzekomego uczestnictwa specsłużb w wybuchach domów mieszkalnych w Moskwie, Wołkogońsku i Bujnańsku. Według jego twierdzeń działania te były przeprowadzone z terenu Czeczenii. Siergiej Iwanow, Sekretarz Rady Bezpieczeństwa FR w styczniu 2000 roku oświadczył, iż wyniki śledztwa w sprawie wybuchów domów mieszkalnych w Rosji dowodzą, iż działania te były przygotowywane na terenie Czeczenii. Według jego słów w Urus Martanie miano odkryć też bazę czeczeńskich bojowników, w której znajdowały się zapasy materiałów wybuchowych analogicznych do tych jakimi dokonano zamachów. Ahmed Zakajew czeczeński minister informacji jeszcze w styczniu 2000 roku mówił, iż nie ma żadnych dowodów na to, że zamachów wrześniowych w rosyjskich miastach dokonali Czeczeńcy. Ponadto jeśli mieli być to oni, to dlaczego teraz, gdy prowadzona jest wojna na szeroką skalę z Czeczenią nie dokonują oni żadnych aktów terroru? Dla właściwej oceny wydarzeń związanych z wybuchami domów w Rosji oraz początkiem interwencji rosyjskiej w Czeczenii brak jest obiektywnych źródeł i dowodów. Trudno więc rozstrzygnąć która ze spierających się stron w kwestii udziału rosyjskich służb specjalnych w tych wydarzeniach ma rację. Światła na ten problem nie rzuca także wypowiedź w formie ironicznego żartu Władimira Putina na spotkaniu z kadrowymi pracownikami FSB w styczniu 2000 roku „Pragnę wam zameldować, że ludzie oddelegowani przez was do pracy w rządzie postawione zadanie wykonują pomyślnie”. W związku z zamachami na terenie Rosji radykalnie zaostrzył się stosunek Rosjan do kwestii czeczeńskiej. Stopień poparcia dla działań wojennych przeciw tej republice rósł od listopada do stycznia od 60 do 70%. Po zamachach 19 września Władimir Putin oświadczył, że chasawjurtowskie porozumienie z Czeczenią nie ma statusu prawnego. Władze rosyjskie wydały rozkaz bombardowania celów w Czeczenii 23 września 1999 r. Zbombardowano lotnisko w Groznym, radar i magazyny, które miały być wykorzystywane przez czeczeńskich powstańców do namierzania rosyjskich samolotów. Zbombardowano także skład paliwa, rafinerię i elektrownię. Przywódcy Rosji oskarżyli Czeczenię o chronienie przywódców rebelii oraz czeczeńskich komendantów o zorganizowanie zamachów na terenie Rosji. Władimir Putin oświadczył, iż nie jest planowana operacja wojskowa na pełną skalę, jednak samoloty będą kontynuowały ataki na rebeliantów czeczeńskich „gdziekolwiek są”, „Jeśli tym miejscem będzie lotnisko, to na teren lotniska”. Dodał też zdanie, które przeszło już do historii „Proszę mi wybaczyć, ale jeśli złapiemy ich w toalecie zniszczymy ich na zewnątrz ubikacji”. Mimo odcięcia się prezydenta Czeczenii Aslana Maschadowa od Basajewa i bojowników czeczeńskich w Dagestanie, konflikt stawał się być nie uniknionym. Mairbeck Vachagaev, oficjalny przedstawiciel prezydenta Czeczenii, ostrzegł, że czeczeńskie siły odpowiedzą w odpowiedni sposób, jeśli bombardowania będą kontynuowane. Mimo zapewnień Putina z 23 IX, iż nie jest planowana akcja wojskowa na pełną skalę przeciwko Czeczenii, już 27 IX 1999 roku agencje informacyjne przytaczały wywiad z ministrem obrony Igorem Siergiejewem, w którym mówił o nieuchronności inwazji „Mamy kilka planów operacji lądowej. Który wybierzemy będzie zależało jak rozwinie się sytuacja”. Badania opinii publicznej w Rosji dawały wynik 49% poparcia dla akcji bombardowania celów w Czeczenii. Prezydent Maschadow w związku z narastającym napięciem na linii Moskwa - Grozny powiedział: „Kiedy zbliżają się wybory w Rosji, oni [Rosjanie] zawsze grają czeczeńską kartą, zwłaszcza teraz, kiedy jelcynowska koteria musi obawiać się wtrącenia do więzienia przez następnego prezydenta”. Wątpliwości co do dalszego rozwoju wypadków rozwiała kolejna wypowiedź Władimira Putina 27 września, w której określił on Czeczenię jako „enklawę bandytów”, która „praktycznie obróciła się w niepodległe państwo”, dalej „Stworzono iluzję, że można oderwać część naszego terytorium pomiędzy Morzem Kaspijskim a Czarnym i utworzyć państwo”. Putin odrzucił także propozycję rozmów przedłożoną przez Maschadowa. Na proponowane kolejny raz przez stronę Czeczeńską rozmowy pokojowe na początku października Putin odpowiedział, iż najpierw oczekuje wydania sprawców zamachów bombowych w rosyjskich miastach i ataku na Dagestan. Maschadow na to po raz pierwszy od momentu rozpoczęcia sporu, replikował, iż jeśli Rosja powstrzyma bombardowania Czeczenii, to władze tego kraju będą współpracować z rządem rosyjskim w walce z terroryzmem. Minister obrony Rosji Siergiejew oświadczył natomiast, iż jeśli „prawdziwi” Czeczeńcy poproszą o oswobodzenie Groznego, to Rosjanie go oswobodzą. Putin tymczasem stwierdził, iż już otrzymał takie zaproszenie. Zaniepokojenie konfliktem czeczeńskim wyrazili m. in. Patriarcha Aleksy II oraz Jan Paweł II, którzy podnosili zwłaszcza sprawę cywilów w tym konflikcie. Do papieża z prośbą o wstawiennictwo wysłał list prezydent Czeczenii Asłan Maschadow. W grudniu 1999 roku na północny Kaukaz wybrał się Knut Vollebaek, Wysoki Komisarz OBWE choć pozwolenie na wjazd na ten teren uzyskał dopiero po interwencji rosyjskiego ministra spraw zagranicznych. W styczniu 2000 roku w Gudermesie gościła delegacja europarlamentu. Mimo, iż nie zdecydowano się w Europie na wprowadzenie sankcji wobec Rosji, wciąż ostro krytykowano ją w Unii Europejskiej i Radzie Europy. Za najbardziej charakterystyczne należy uznać oświadczenie Jacquesa Chiraca, iż Zachód jest krańcowo rozczarowany tym rozkładem, który utworzył się w rosyjskim przywództwie, a dokładnie tandemem Jelcyn - Putin. Zbliżający się helsiński szczyt Unii Europejskiej, według Chiraca wobec tego „będzie omawiał najlepsze sposoby dania Jelcynowi i Putinowi do zrozumienia, że konieczne jest by zmienili swoje zachowanie w Czeczenii”. Tony Blair w grudniu w związku z rosyjskim ultimatum wobec Groznego oświadczył; „Rosjanie wiedzą, że oczy wszystkich są skierowane na nich”. Z powodu prowadzonej przez Moskwę interwencja w Czeczenii Zachód groził Rosji sankcjami, wstrzymaniem pomocy pieniężnej. M.in. Międzynarodowy Fundusz Walutowy zawiesił decyzję wypłaty kolejnych transz kredytów dla Rosji. Strona rosyjska odpierając zarzuty mówiła, że jest to akcja antyterrorystyczna. Ponadto, iż to wewnętrzna sprawa rosyjska. Natomiast NATO i USA dokonały ataku na Jugosławię i nikt im sankcjami nie groził, natomiast Rosji odmawia się działań nawet wewnątrz swojego terytorium. Były premier Rosji, Wiktor Czernomyrdin stwierdził „z bandytami się rozmów nie prowadzi, bandytów się unicestwia”. O zachodnich politykach mówił „Tym politykom obce są interesy narodów Kaukazu. Są oni dalecy od zrozumienia problemów tej starożytnej ziemi. Rwą się na kaukaski przesmyk dlatego, że już dawno pojęli, że to geopolityczny węzeł, który wiąże Zachód z resztą świata, odkrywa „jedwabny” szlak do skarbów Wschodu”. Wyżej opisane kontrowersje związane z przekazaniem władzy Władimirowi Putinowi i zdobywaniem przez niego poparcia w Rosji, zdają się mieć niebagatelny wpływ na rozwój sytuacji w Rosji w następnych latach prezydentury Putina. To, że określone grupy wykreowały Putina by zachować swój dotychczasowy stan posiadania i jakimi środkami tego dokonano ma daleko idące konsekwencje dla funkcjonowania państwa rosyjskiego. Abstrahując nawet od rozsądzenia czy fakty przytaczane przez różnego rodzaju dochodzenia dziennikarskie są prawdziwe czy nie, nie ulega podważeniu udział ludzi związanych ze służbami specjalnymi Rosji w wielu wymiarach działania współczesnego państwa rosyjskiego. Ludzie ci objęli kierownictwo w wielu dziedzinach podstawowych dla funkcjonowania państwa rosyjskiego, takich jak władze centralne, biznes prywatny, przedsiębiorstwa państwowe. Poprzez wprowadzenie ich w sektory strategiczne dla państwa rosyjskiego władza uzyskała kontrolę nad większością instrumentów kształtowania polityki wewnętrznej i zagranicznej. Mimo, iż od 2008 roku Putin nie jest prezydentem, wypracowany przez niego system, powiązania i ludzie go kształtujący pozostali na większości stanowiskach w państwie rosyjskich i nadal realizują własne, często wyuczone w okresie szkolenia i pracy w służbach specjalnych metody rządzenia. Nie bez znaczenia jest także niebezpieczne zjawisko brutalizowania systemu politycznego Rosji i obudzenie nastrojów nacjonalistycznych w tym państwie. Poprzez odbudowywanie prestiżu państwa metodami siłowymi dano przyzwolenie na powrót radykalnych ideologii i ugrupowań. Powrócono także do starych, jeszcze komunistycznych metod walki z przeciwnikami politycznymi. Poważnymi obawami o przyszłość Rosji napawają liczne zabójstwa dziennikarzy i przeciwników systemu oraz siłowe metody rozpędzania wieców i manifestacji partii opozycyjnych czy grup niezadowolonych z polityki państwa. Rafał Lisiakiewicz
28 listopada 2009 Zalewają produktami biegunki legislacyjnej... Ciągle uchwalają, uchwalają i uchwalają.. To ciągłe uchwalanie już nam uszami wychodzi i rozwala państwo dokumentnie. Aż do całkowitego paraliżu państwa, bo suwerenności już mieć nie będziemy od 1 grudnia.. Jakby rządzący otrzymali tajne zadanie żeby państwo polskie sprowadzić do roli śmiesznej struktury, zżeranej sprzecznymi zapisami prawa, a do tego regulującego każdą dziedzinę naszego życia. Pytanie tylko , od kogo dostali takie zadanie?
Postępują godnie z powiedzeniem Owidiusza:” Kropla drąży skałę nie siłą, lecz kapaniem”. Pan prezydent podpisał ustawę hazardową, która powołuje nową biurokrację, wprowadza podwyższone podatki, rozkręca koncesje i ustanawia nowy poziom wymogów niezbędnych do prowadzenia działalności gospodarczej w tym zakresie. Robi krok w kierunku kolejnego pętania przedsiębiorców. Ciekawe, kiedy pan prezydent przeczytał te 170 stron ustawy..(???) Do kosza powędruje projekt ustawy antykorupcyjnej minister Julii Pitery z Platformy Obywatelskiej, który to projekt zakładał ujawnianie miejsc pracy podejrzanego o korupcję delikwenta od początku lat dziewięćdziesiątych i jego rodziny(!!!!). I to miałoby zlikwidować korupcję? No naprawdę żarty robi sobie z nas pani minister Pitera.. Tak jak żarty robi sobie z nas marszałek Komorowski, też z Platformy Obywatelskiej, a wcześniej z innego ugrupowania, który też ma projekt swojej ustawy antykorupcyjnej, która z kolei nie zakłada ujawniania miejsc pracy delikwentów i ich rodzin podejrzanych o korumpowanie się.. To są oczywiście działania zastępcze, i odciągające uwagę demokratycznych obserwatorów demokratycznego życia politycznego od demokratycznych działań demokratycznego rządu i demokratycznego parlamentu, bo gdyby ktoś naprawdę chciał zlikwidować korupcję , to musiałby zlikwidować źródła korupcji., a nie pastwić się nad sprawami drugorzędnymi.. Z pijawkami walczy się poprzez osuszanie bagna, a nie poprzez tworzenie kolejnych obszarów bagiennych, w postaci koncesji, nowej biurokracji czy nowych przepisów umożliwiających korupcję, w demokratycznym państwie prawa urzeczywistniającym zasady społecznej korupcji.. Ale tworzenie kolejnych obszarów korupcji- na przykład ostatnia ustawa hazardowa- wpisane jest na stałe , jako aksjomat, w tworzenie przy pomocy demokratycznego państwa bezprawia i głupoty, ustawowego piekła, w jakim przyszło nam żyć. A co z naszymi dziećmi i wnukami? One w tym piekle będą musiały żyć i kombinować jak przeżyć.. We własnym państwie! Czy to nie urąga elementarnej sprawiedliwości? Uzależniać- jeśli już- należy człowieka nadzieją, a nie perspektywą ustawowego piekła! Bo co prawda nadzieja umiera ostatnia, ale daje asumpt do działania.. Bez jakiejkolwiek nadziei, pogrążamy się w beznadziei, która w beznadziejny sposób zabija naturalną chęć do życia człowieka..I nikt nie mówi o psychiatrycznej terapii demokratycznych posłów, którzy głosują demokratycznie za kolejnym krokiem w kierunku jeszcze większej niewoli dla nas . Właściwie przydałaby się psychiatryczna lustracja demokratycznych posłów, żeby oczyścić z głupoty, ławy zasiadających tam głosujących. Ale jak to zrobić? Wybory demokratyczne są po to, żeby niczego nie zmieniły! Bo gdyby zmieniły , z pewnością byłyby zakazane.. Lekarz mówi do pewnej, miłej pani: - Pani mąż ma zaawansowany rozstrój nerwowy. Potrzebuje dużo spokoju.. - Też tak uważam i powtarzam mu to przynajmniej 100 razy dziennie.(???) Ale jak tu nerwy trzymać na uwięzi skoro co dziennie Platforma Obywatelska daje nam powód do zdenerwowania. Właśnie członek rządu, pan Radosław Sikorski, szef Ministerstwa Spraw Zagranicznych, który likwidację placówek dyplomatycznych zaczął już jakiś czas temu w ramach likwidacji państwa polskiego, znowu wyda pół miliona złotych na renowację łazienek w swoim ministerstwie. Wcześniej zakupił nowe meble, potem ekspresy do kawy po 8000 złotych, a teraz za 1 metr kwadratowy renowacji ministerialnej zapłaci z naszych pieniędzy- uwaga! -17 000 złotych(!!!) Będą polerowane marmurowe płyty, parapety z żywicowego kamienia tzw. trawertynu, będą ozdobne syfony i kran kosztujący cztery tysiące złotych. Chyba ten kran będzie ze złota! Naszpikowany diamentami! Oczywiście co tam jakieś głupie 4000 złotych za kran. W takiej na przykład Ameryce, zarządzanej przez pełnokrwistego socjalistę, pana Barcka Obamę, liczba pobierających bony żywnościowe, w sierpniu przekroczyła 36 milionów „obywateli”(????). Kto by pomyślał, że socjalizm socjalny w USA, dawniej czołowym kraju świata, posiada tak wielką skalę rozdawnictwa żywności? Czy Ameryce już grozi głód? Śpiwory już swojego czasu wysyłaliśmy, przy pomocy zaangażowania pana Jerzego Urbana, do samego Nowego Jorku. Wygląda na to, że będziemy wysyłać żywność. I to wcale nie za ropę. Tam to dopiero była afera. Rozkradli parę miliardów dolarów, przy tej zamianie. Teraz skala rabunku i malwersacji będzie mniejsza… Bo ile można ukraść przy zamianie śpiworów, które wcześniej żeśmy do Stanów wysyłali, za żywność, którą wyślemy? Może nie za ropę, może za dolary, których dodrukowuje się straszne i wielkie ilości… Tak po prostu! Jak etykietki na konserwy. Skala wariactwa osiągnęła poziom epidemii- jak to w socjalizmie rozdawniczym i wysokopodatkowym, uczącym ludzi życia na kredyt.. Panie Obama- rozwal pan te Amerykę! Jak najszybciej! Chciałoby się powtórzyć za Reaganem, w sprawie Muru Berlińskiego, o którym to Reaganie nawet się nie zająknięto podczas niemieckiej uroczystości zjednoczenia dwóch państw niemieckich, ku naszej zgubie. Mur rozwaliła pani Merkel z panem Wałęsą, ale pana Wałęsę poturbował jakiś kamerzysta najeżdżając na jego plecy. Nie widział znaków, czy co?. A może to prowokacja połączona z sabotażem? Pan Obama rozdał prywatnym bankom na samym początku swojej drogi do budowy socjalizmu amerykańskiego 800 mld dolarów, potem do Chryslera dopłacił – 700 mld dolarów z kieszeni podatników, i jakieś 700 mld dolarów do czegoś tam jeszcze. I efekt jest!. 36 milionów Amerykanów już chodzi głodnych!
I tak jak w Korei Północnej wkrótce Amerykanie będą zjadali korę z drzew, tak przynamniej twierdzi amerykańska propaganda o Koreańskiej Republice Ludowo Demokratycznej, w której- przypominam niektórym czytelnikom wierzącym w jednomandatowe okręgi, jako panaceum na rozwiązanie problemów demokratycznych- jednomandatowe okręgi są. I jest demokracja Powtarzam wyłącznie za propagandą amerykańską , bo w Korei Północnej nie byłem i nie wiem jak smakuje północnokoreańska kora z północnokoreańskich drzew.
Koreańska Republika Ludowo- Demokratyczna.- tak brzmi pełna nazwa kraju, w którym ludzie jedzą korę z drzew, a mają broń atomową, żeby się obronić przed potencjalnym najeźdźcą. W Iraku broń atomowa miała być, a nie było; w Koreańskiej Republice Ludowo Demokratycznej broń atomowa jest. Zaatakowano ten, w którym broń była, a nie było. Zostawiono ten, w którym broń z pewnością jest! A dlaczego, jak oba kraje mają ten sam system wyborczy , jednomandatowy odwołujący się do ludu, jeden z nich nazywa się Koreańską Republiką Ludowo – Demokratyczną, a drugi Stanami Zjednoczonymi, przypomnijmy po krwawej wojnie, w której konserwatywne Południe chciało się odłączyć od masońskiej Północy, zgodnie z wcześniej ustanowionym prawem. Lincoln nie pozwolił! Skończyło się krwawa jatką! A Stany Zjednoczone nie mogą się nazywać Ludowo Demokratyczną Republiką Stanów Zjednoczonych? Prawda, że ładnie brzmi?. Co prawda w Stanach ludzie mają trochę więcej wolności, ale to chyba już tylko kwestia czasu, jak ta wolność zostanie zlikwidowana.. Bo świat się totalitaryzuje, nie mylić z polskim totolotkiem.. Wystarczy obejrzeć sobie amerykański film pt.” Człowiek demolka ”z Sylwestrem Stellone. I nie jest to już science- fiction… To jest real fiction!. Boże! Mniej nas w swojej opiece! Pod rządami totalniaków! WJR
Człowiek, który ukradł prawicę Trudno się nie dziwić, że to właśnie Jarosław Kaczyński doskonale spełnił zapotrzebowanie na przywódcę prawicy, nawet w jej wypaczonym przez III RP sensie. 20 lat temu nic go do tego nie predestynowało. Przeciętny odbiorca mediów zapytany, gdzie na politycznej mapie umieścić Jarosława i Lecha Kaczyńskich, wskazuje bez chwili wahania – na prawicy. I to takiej, od której na prawo jest już tylko ściana. Dla wyznawcy poglądów tradycyjnie kojarzonych z prawicą – czy to konserwatywnych, czy wolnorynkowych, czy narodowych – jest to absurdem. Z PiS usunięto wszak Marka Jurka za próbę konstytucyjnego zabezpieczenia prawnego zakazu aborcji, w ślad za nim wylecieli politycy, którzy usiłowali naginać partię ku pryncypiom konserwatywnym, a ideologia gospodarcza tego ugrupowania jest mieszaniną etatyzmu i – zwłaszcza gdy nie sprawuje ono władzy – miękkiego antyrynkowego populizmu. Prezydent, który, choć do partii nie należy, jest w niej drugą najbardziej wpływową osobą po bracie i decyduje o jej obliczu w znacznie poważniejszym stopniu niż wiceprezesi i członkowie rozmaitych kierowniczych gremiów, demonstruje nieustające poparcie dla działaczy związkowych, dla których, jak obiecuje, drzwi w jego pałacu zawsze są otwarte. Równie ostentacyjnie okazuje niechęć wobec przedsiębiorców, których traktuje raczej jako wyzyskiwaczy żerujących na pracownikach (czego dowodem prezydencki projekt ustawy przewidujący więzienie za niewywiązywanie się ze zobowiązań wobec zatrudnionych) niż jako ludzi tworzących miejsca pracy i dobrobyt kraju. Do tego zarówno prezydent, jak i jego brat demonstrują przywiązanie do tradycji sanacji i Piłsudskiego i nie kryją, delikatnie mówiąc, dystansu do spuścizny endecji i Dmowskiego. Brutalnie mówiąc, prawicowcy z Kaczyńskich tacy jak i ze starego PPS-owca Jana Olszewskiego, który nie przypadkiem doczekał się ze strony Lecha Kaczyńskiego symbolicznego uczczenia. Skądinąd zresztą Olszewski również ustawiany był zawsze na pozycji prawicowca.
Definiowanie prawicy Niewątpliwie jednak mieszczą się w skojarzeniu prawicy z antykomunizmem i katolicyzmem, które w polskim społeczeństwie, pozbawionym wszak przez wiele dziesięcioleci możliwości wykształcania naturalnych w demokracji podziałów ideowych, stało się głównym wyznacznikiem politycznego sporu. Mówiąc słowami Kazika Staszewskiego, na naszej scenie politycznej „jedni mówią, że PRL była cool, a drudzy mówią, że nie, i jedni mówią, że Boga nie ma, a drudzy mówią, że jest”. Ci, którzy mówią, że Bóg jest, a PRL była zła, zostali nazwani w III RP prawicą. Do tych dwóch wyróżników prawicowości dodać można jeden, wtórny, ale istotny ze względów emocjonalnych: jest nim niechęć do salonu czy też michnikowszczyzny – tej części byłej opozycji, która odwróciła się od ideałów „Solidarności” i uznawszy byłych komunistów za pożądanego sojusznika w budowie państwa nowoczesnego, według wzorów laicko-liberalnych, zwróciła się w sojuszu z establishmentem postpeerelowskim przeciwko „polskiemu, katolickiemu ciemnogrodowi”. W oczach niepodległościowców i konserwatystów środowisko to stało się więc tym samym wrogiem bardziej znienawidzonym od postkomunistów, zgodnie z zasadą, że odstępców z własnego obozu nienawidzi się bardziej niż odwiecznych wrogów. Zasada ta zadziałała zresztą w III RP w obie strony; to ona właśnie spowodowała, że Jarosław Kaczyński, wywodzący się przecież z dalszych szeregów KOR, z polityki Okrągłego Stołu i reform uosabianych przez Balcerowicza, i wcale nie radykalny, atakowany był w toku całej swej publicznej działalności przez michnikowszczyznę mocniej niż inni. Dodajmy jeszcze jedno – że wskutek wspomnianej wolty części środowiska byłej opozycji, i to części postrzeganej w dużym stopniu dzięki własnej umiejętnej propagandzie jako opozycyjna elita, podział polityczny nałożył się w III RP na bardzo silną emocję społeczną, typową dla krajów postkolonialnych. W krajach przez wiele lat zniewolonych osobisty sukces postrzegany jest bowiem jako nagroda nie za okazane cnoty, ale za kolaborację z kolonizatorem czy okupantem. Nie budzi szacunku, ale pogardę – choć jednocześnie i zazdrość. W reakcji elity w takim kraju skłonne są do pogardy dla niedocywilizowanych autochtonów i szukania wzorców w idealizowanej metropolii. W Polsce ten splot wzajemnej niechęci „góry” i „dołu” odwzorował się w stereotypie „europejskiego”, nowoczesnego (bo imitującego wzorce Zachodu i przez zachodnie media pochwalanego) salonu kojarzonego z lewicą i przedstawianego jako uosobienie prowincjonalnego zacofania „moheru”, kojarzonego z prawicą.
Nawet jednak uwzględniwszy tę osobliwość polskiej polityki i pogodziwszy się z nadanym przez III RP znaczeniem słowa „prawica”, trudno się nie dziwić, że to właśnie Jarosław Kaczyński okazał się w końcu doskonałym spełnieniem zapotrzebowania na jej przywódcę. 20 lat temu nic go do tego nie predestynowało.
Lepsza Unia Demokratyczna Droga, jaką w ciągu owych lat przemierzył Jarosław Kaczyński – początkowo tylko brat wiceprzewodniczącego NSZZ „Solidarność” i prowincjonalny współpracownik KOR, wydobyty z tylnych szeregów łaską Wałęsy i uczyniony przez niego redaktorem naczelnym „Tygodnika Solidarność” oraz rozgrywającym przy formowaniu „kontraktowego rządu”, a dziś jeden z dwóch hegemonów sceny politycznej i niezagrożony przywódca prawicowej opozycji – jest jedną z najbardziej fascynujących i nie-spodziewanych karier III RP. Tylko mało kto jest zainteresowany jej opisywaniem. Kaczyński przez niemal cały ten czas był wyrazistym uczestnikiem politycznej walki, zawsze istniał więc, by tak rzec, w chwili bieżącej. Z różnych względów ani on sam, ani jego przeciwnicy nie uważali wyjścia poza bieżący spór za potrzebny i korzystny dla siebie. W efekcie dla przeciętnego Polaka, dla którego źródłem politycznych wtajemniczeń jest medialny zgiełk, lektura wypowiedzi przywódcy Porozumienia Centrum z początku lat 90., takich jak dawno wyczerpane książki „Odwrotna strona medalu” czy „Polsko, czas na zmiany”, mogłaby się okazać sporym szokiem. Kaczyński ówczesny nie tylko nie jest prawicowcem, ale wręcz się od prawicy odżegnuje („ZChN jest najkrótszą drogą do dechrystianizacji Polski” to jedna z typowych dla tego okresu wypowiedzi). Jego ówczesna oferta programowa to, można rzec, lepsza Unia Demokratyczna. Spór o stosunek do komunistów jest sporem taktycznym, idzie w nim o to, jak lepiej i skuteczniej zrealizować reformy, i przede wszystkim jak to zrobić, nie tracąc społecznego poparcia. Polityczne pomysły Kaczyńskiego, dziś widać, że trafne – uczynić Wałęsę prezydentem z wyboru Zgromadzenia Narodowego i odczekać z wyborami powszechnymi, aż się naród do niego zniechęci, rozbić materialną siłę postkomunistów i obciążyć ich winą za bóle transformacji – zapewniłyby formacji wyrosłej z KOR i środowiska „komandosów” owe „co najmniej 12 lat niezakłóconych rządów”, o których opowiadał Michnik Żakowskiemu. Gdyby środowisko, do przywództwa w którym aspirował Kaczyński, nie było tak beznadziejnie skostniałe w swej hierarchii i tak politycznie infantylne, i nie skreśliło ambitnego prowincjusza z tej jednej przyczyny, iż ośmielał się mieć (i, co gorsza, realizować) własne pomysły, zamiast czekać, co powiedzą środowiskowi święci – jego losy mogły się potoczyć zupełnie inaczej.
Za, ale... Warto zajrzeć tu do relacji świadka koronnego – Ludwika Dorna („Rozrachunki i wyzwania”), przez wiele lat najbliższego współpracownika Jarosława Kaczyńskiego, ostatecznie odepchniętego przezeń i publicznie poniżonego brzydkimi oskarżeniami. Szczególnie pouczający jest tu passus o jednej z pierwszych politycznych analiz, jaką przygotował Dorn dla prezesa w czasach, gdy obaj pracowali w wałęsowskim Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. W analizie owej, jak wspomina Dorn, doszedł on – sam tym zdumiony – że grupa docelowa, do której zwraca się Porozumienie Centrum, jest „zbiorem pustym”. Czyli że praktycznie nie ma wyborców, którzy by akceptowali skomplikowany przekaz partii: za tradycją KOR, ale przeciwko Michnikowi, Geremkowi i Kuroniowi, za Kościołem, ale ani tak radykalnie, jak ZChN, ani tak miękko, jak Mazowiecki czy Hall, za Wałęsą, ale przeciw jego uroszczeniom do niekontrolowanej władzy. I wreszcie za reformami Balcerowicza oraz wolnym rynkiem, ale bez otworzonych przez ustawy Rakowskiego furtek uprzywilejowujących w bogaceniu się nomenklaturę. Mało kto dziś pamięta, że po „nocnej zmianie” Porozumienie Centrum, jakkolwiek głosowało przeciwko odwołaniu rządu Olszewskiego, nie okopało się bynajmniej w pryncypialnym oporze, ale współtworzyło rząd Hanny Suchockiej. Dopiero wtedy, gdy – mimo wyraźnych sygnałów gotowości porozumienia się z Wałęsą – zostało z niego wypchnięte i stanęło w obliczu politycznej zagłady, ta partia z ambicjami zagospodarowania umiarkowanego centrum zaczęła się radykalizować. Ludwik Dorn bynajmniej zresztą za to PC i Kaczyńskiego nie potępia (musiałby potępić i siebie). Opisuje ten okres rzeczowo, przypominając polityczne uwarunkowania i strategie, a przy okazji takie zapomniane i niepasujące do dzisiejszego obrazu fakty. Takie jak ten, iż sławna uchwała dekomunizacyjna, która określiła publiczny wizerunek Kaczyńskiego na wiele lat, została na kongresie PC zgłoszona z sali i sam prezes zgodził się na nią niechętnie, tylko dlatego, iż nie mógł się otwarcie przeciwstawić dominującym wśród członków partii nastrojom. Proces, który zaczął się włączeniem w palenie kukieł „Bolka” pod Belwederem, doprowadził ostatecznie Kaczyńskiego do zbliżenia z ojcem Rydzykiem, którego niegdyś otwarcie oskarżał o agenturalność w służbie Rosji. Nie można odmówić Kaczyńskiemu, że gdziekolwiek się w danym momencie na scenie politycznej lokował, jego działalność podporządkowana była szczerze interesowi państwa polskiego, tak jak go polityk ten zawsze konsekwentnie formułował. Ale postrzeganie Kaczyńskiego jako katolickiego tradycjonalistę czy też zajadłego dekomunizatora to branie za dobrą monetę propagandowej gęby, którą dorobili mu u zarania poprzedniej dekady wrogowie, a którą sam uznał za korzystną, gdy przyszło mu wyprawiać się po jedynie dostępny elektorat radykalnie prawicowy.
Wszyscy pracują na rzecz brata Charakterystyczne jest, że książka Dorna zyskała sobie tak niewielki oddźwięk w histerycznie wszak wrogich Kaczyńskiemu mediach. Nie dlatego przecież, żeby Dorn byłego lidera oszczędzał – przeciwnie, kreśli jego obraz nader czarną, może nawet ze zrozumiałych przyczyn przeczernioną kreską. Rzecz w tym, że jakkolwiek szefa PiS mocno krytykuje, to nie za to, za co go, według ukutego przez media establishmentu, krytykować należy. Dla wspomnianych mediów kamień obrazy stanowi sam fakt, że Kaczyński jest przywódcą prawicy – za stwierdzeniem tego faktu idzie jazgot o „zagrożeniu demokracji” i rzekomych nadużyciach władzy, o „nienawiści” wyrażającej się chęcią lustrowania i dekomunizowania do gołej ziemi i porównywaniu przeciwników do ZOMO. Tymczasem Dorn pokazuje szefa PiS jako polityka, który prawicę zawiódł: zmarnował okazję na przejęcie pełnej władzy, nie decydując się w odpowiedniej chwili na ponowne wybory (aby nie zdyskontował w nich ówczesnej popularności Marcinkiewicz); zamiast wprowadzać w życie długofalowy program zmian, uwikłał się w spór ze wszystkimi wpływowymi środowiskami naraz, w większości wypadków niepotrzebnie; zmarnował lustrację, nie otworzywszy nawet „szafy Lesiaka”; zawalił traktat lizboński; zagoniony za mirażem złapania „układu” dał sobą manipulować szemranym ludziom niczym naiwne dziecko, a teraz po prostu niszczy ostatnie szanse prawicy, podporządkowując wszystko mrzonkom o reelekcji brata. Czy to nie przesadne oskarżenia? Nie chcę oceniać. Znany mechanizm psychologiczny sprawia, że gdy ktoś mówi rzeczy zgadzające się z naszymi opiniami, odruchowo uznajemy go za mądrego. W książce Dorna znajduję zbyt wiele tez ze swojego „Czasu wrzeszczących staruszków”, bym mógł pretendować do roli obiektywnego recenzenta; tym bardziej że to, co u mnie było hipotezą i dedukcją, były „trzeci bliźniak” opisuje od strony nieznanych dotąd faktów. Na pewno warto jego argumenty poznać. Zwłaszcza jeśli ktoś coraz bardziej odnosi wrażenie, iż sytuacja polskiej prawicy przypomina instrukcję „wydrukowania” meczu z filmu „Piłkarski poker”: wszyscy mają grać na lidera zespołu, wszystkie piłki mają trafiać do niego, a on będzie strzelać – Panu Bogu w okno. Jarosław Kaczyński zdołał zniszczyć wszystkich rywali – i konkurencyjne względem PiS partie, i konkurentów do przywództwa w PiS. Ktokolwiek chciałby Polskę zmienić w duchu prawicowych ideałów, musi pracować na rzecz Kaczyńskiego. A on obróci tę pracę na rzecz ponownego wyboru brata. Rafał A. Ziemkiewicz
Terror Ludziów Pracy, czyli: postawmy kropkę nad „ı” (Bardzo ważny tekst!) Wczoraj pisałem o nieszczęściu, jakim jest inflacja. Pisałem też o tym, że celem działalności gospodarczej nie jest zwiększanie produkcji – że celem jest zaspokajanie potrzeb ludzi, a nie napychanie kasy... właśnie: komu? Lewicowa młodzież bardzo często protestuje przeciwko „konsumpcjonizmowi”; przeciwko zmianie co roku samochodu na „lepszy” - i tak dalej. Te protesty są często absurdalne – mają jednak racjonalne jądro. Tyle, że są całkowicie źle skierowane. Przyczyną tego zjawiska nie jest kapitalizm. Przeciwnie: przyczyną jest dominacja „Człowieków Pracy”. „Ludź Pracy” - czy będzie to robotnik, czy właściciel fabryki – ma interes, by zwiększać produkcję. Będzie więc namawiał ludzi, by zmieniali co roku samochód na nowszy. By to osiągnąć w kapitaliźmie musieliby wyprodukować nowy, lepszy model samochodu – a poprzedni kupiłby ktoś mniej zamożny, sprzedając z kolei swój komuś jeszcze biedniejszemu. Zupełnie inaczej jest w socjaliźmie, gdzie ten „Ludź Pracy” rządzi! Najpierw „Ludź Pracy” nasila działania reklamowe. W kapitaliźmie by tego raczej nie robił – w socjaliźmie wydatki na reklamę odpisuje sobie od podatku – więc to nieszczęsny konsument finansuje to, że wmawia mu się to jajko! Dalej „Człowieki Pracy” przeprowadzają np. ustawę dofinansowującą (z kieszeni konsumenta) wyrzucenie starego samochodu, a zakup nowego. Ciekawe, dlaczego walczący z konsumpcjonizmem „alter-globaliści” nie zaatakowali za to tego Brunatnego Czerwonego rządzącego na Kapitolu? Następnie „Człowieki Pracy” przeprowadzają ustawy nakazujące np. zniszczyć „nie-ekologiczne” lodówki albo żarówki – po to, by mieć większe zyski ze sprzedaży nowych. I tak dalej. Czasem wmawiając ludziom „pandemię grypy” czy „globalne ocieplenie” - by na tym zarobić. Dlaczego „Człowiekom Pracy” zawsze udaje się wygrać z ludźmi? Dlatego, że „Ludź Pracy”, czyli kapitalista, ma pieniądze skoncentrowane – i może użyć ich na przekonanie czy przekupienie parlamentarzystów. W razie czego „Człowieki Pracy” ze związku zawodowego wezmą kilofy i upomną się o dotacje dla „Człowieków Pracy”. Wprawdzie w d***kracji ludzi jest więcej, niż „Człowieków Pracy” - ale są rozproszeni. Nie mają swoich bojówek, nie mają żadnego kierownictwa. Nie istnieje Związek Zawodowy Użytkowników Aut – natomiast przestępcze organizacje takie jak Związek Zawodowy Przemysłu Motoryzacyjnego i Izba Producentów Samochodów – jak najbardziej. A wiadomo, ze z’organizowane wojsko pobije na głowę rozproszoną hałastrę. Jakie jest wyjście? Monarchia – proszę „alter-globalistów” - monarchia! Król nie wyda nakazu wymiany lodówek na nowe – bo po co miałby się narażać poddanym? I żadne marsze związkowców, żadne przedkładania właścicieli fabryk lodówek nie robiłyby na Nim wrażenia, bo by ich po prostu nie przyjął; a by uniknąć widoku protestujących związkowców pojechałby sobie na polowanie – wydając rozkaz strzelania, jeśli ośmielą się niszczyć mienie i atakować ludzi.
Król działa w imieniu ludzi. Natomiast w d***kracji kapitaliści i związkowcy wymuszają na ludziach nadmierną, nienaturalną produkcję.
Przypomnijmy: w Polsce rządzi Komisja Trójstronna: przedstawiciele producentów, czyli „Człowieków Pracy”, związkowców, czyli „Człowieków Pracy” i tych tchórzy i łapówko-biorców z „Rządu”. Przedstawicieli użytkowników butów czy aut – nie ma! I jeszcze przypomnienie: człowiek – to istota rozumna. Jednak człowiek pełnoletni w dni powszednie (pomijając urlopy i zwolnienia) na osiem godzin zmienia się w POTWORA: w „Ludzia Pracy”, terroryzującego (jeśli mu się pozwoli...) konsumentów. U nas się mu nie tylko pozwala. U nas się go do tego zachęca... Proszę łaskawie rozpropagować ten tekst na forach lewicowych! JKM
Antoni Macierewicz nie ma racji Jak można przeczytać w Sieci: (Poseł zaskarżył Traktat Lizboński; ma 63 podpisy Poseł PiS Antoni Macierewicz poinformował, że skierował do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o orzeczenie niezgodności z ustawą zasadniczą Traktatu z Lizbony. Jak dodał, pod wnioskiem podpisało się 61 posłów PiS i dwóch niezrzeszonych. Autorzy wniosku - jak napisano w jego uzasadnieniu - uważają, że zaskarżone przez nich „unormowania Traktatu z Lizbony oznaczają, że w tym kształcie jest on niezgodny zarówno z zasadą pierwszeństwa konstytucji przed każdym innym unormowaniem prawnym, jak i z zasadą suwerennego i demokratycznego stanowienia o losie RP”. Wnioskodawcy zaskarżają Traktat, uważając, że jego przepisy mogą doprowadzić do sytuacji, że Polska będzie musiała zaakceptować rozstrzygnięcia unijnych organów, nawet jeśli polskie władze nie będą ich akceptować. Taka sytuacja zaś - zdaniem wnioskodawców - godzi w zasadę suwerenności narodu, który bezpośrednio lub przez swoich przedstawicieli, czyli władze, decyduje o sprawach swego państwa. Według autorów wniosku, prawo unijne nie może być nadrzędne nad prawem krajowym. Zgodnie z Traktatem Lizbońskim od 2014 r. w kwestiach, w których Rada UE podejmuje decyzje kwalifikowaną większością, obowiązywać zacznie system podwójnej większości państw (55 proc.) i obywateli (65 proc.) - jest on mniej korzystny z polskiego punktu widzenia niż obecny system nicejski. Odsunięcie w czasie obowiązywania tej zasady do roku 2014 odbyło się na wniosek Polski. Do tego czasu będą obowiązywały dotychczasowe, korzystne dla Polski zasady głosowania w Radzie UE, które przewiduje Traktat z Nicei. Jednak - również na wniosek Polski - przez prawie trzy kolejne lata, od 1 listopada 2014 do 31 marca 2017 roku, każdy kraj będzie mógł zażądać powtórnego głosowania w systemie nicejskim i jeśli zbuduje mniejszość blokującą, decyzja nie zapadnie. Ponadto Traktat znosi zasadę jednomyślności w Radzie (ministrów) UE - czyli jest to zniesienie prawa weta pojedynczych państw - w ponad 40 sprawach - głównie proceduralnych; weto utrzymano jednak w takich kwestiach, jak zmiany w traktatach, poszerzenie UE, polityka zagraniczna i obronna, zabezpieczenie socjalne, podatki i kultura. - Traktat jest zaskarżony w całości, a w szczególności przepisy Traktatu, które zmieniają regulacje dotychczasowych traktatów pozwalające na głosowanie większością, co skutkuje tym, że Rzeczpospolita może znaleźć się w sytuacji, że nie akceptując danej zmiany ustawowej, będzie musiała ją przyjąć - powiedział Macierewicz. Wnioskodawcy zaskarżyli art. 1 i 2 Traktatu Lizbońskiego „w tym zakresie, w jakim zmienione przez niego artykuły Traktatu o UE dopuszczają stanowienie przez Radę Unii Europejskiej wbrew stanowisku RP aktów prawnych obowiązujących na terytorium RP lub wiążących ją w stosunkach zewnętrznych”. Według wnioskodawców przepisy te są niezgodne z art. 90 ust 1 i 3 konstytucji. Przewiduje on, że RP może na podstawie umowy międzynarodowej przekazać organizacji międzynarodowej kompetencje organów władzy państwowej w niektórych sprawach oraz, że wyrażenie zgody na ratyfikację takiej umowy może być uchwalone w referendum ogólnokrajowym. Ponadto, jak podkreślono, przepisy art. 1 i 2 Traktatu są niezgodne z przepisem ustawy zasadniczej, stanowiącym, że konstytucja jest najwyższym prawem RP. „Co w szczególności oznacza niezgodność z wyrażoną w preambule Konstytucji RP zasadą suwerennego i demokratycznego stanowienia Rzeczypospolitej Polskiej o losie Ojczyzny oraz zasadą nadrzędności Konstytucji RP nad wszelkim prawem obowiązującym w RP” - czytamy w uzasadnieniu wniosku. Posłowie wnoszą także o orzeczenie przez Trybunał, że Deklaracja nr 17 dołączona do aktu końcowego konferencji międzyrządowej, która przyjęła Traktat z Lizbony, jest niezgodna z polską ustawą zasadniczą, gdyż - jak uzasadniał Macierewicz - „stanowi ona o wyższości prawa unijnego nad konstytucją”. Równocześnie wnioskodawcy - na wypadek gdyby TK nie orzekł o niezgodności z konstytucją zaskarżonych przez nich postanowień Traktatu - zwracają się do Trybunału o orzeczenie niezgodności z ustawą zasadniczą art. 1 ustawy o ratyfikacji Traktatu z Lizbony. - Ustawa zezwoliła na ratyfikację, nie wskazując na konieczność dołączenia do Traktatu ustaw okołotraktatowych, które pozwoliłyby na akceptację (unijnego) ustawodawstwa podejmowanego większością głosów poprzez uprzednie przyjmowanie ustaw sejmowych - powiedział Macierewicz. W jego opinii, „aby Traktat mógł być uznany za zgodny z konstytucją, musiałyby istnieć ustawy okołotraktatowe, które mówiłyby, że przed rozważaniem przez przedstawiciela Polski wniosku, który jest głosowany większością w Unii Europejskiej, każdorazowo musiałaby być ustawa Sejmu, Senatu lub referendum, dokładnie tak jak jest w Niemczech i Czechach”. W Niemczech w związku z Traktatem Lizbońskim parlament przyjął ustawy kompetencyjne. W myśl ustaw stanowisko parlamentu powinno być podstawą dla działań rządu, ale ten będzie miał możliwość odstąpienia od wytycznych parlamentu w przypadku zaistnienia istotnych powodów. Bundestag będzie też m.in. wyrażał zgodę w przypadku przeniesienia kompetencji na UE w takich dziedzinach jak prawo karne, polityka obronna, ochrona środowiska, prawo rodzinne w aspekcie transgranicznym czy prawo pracy i sprawy socjalne, a także w przypadku zastosowania tzw. klauzuli elastyczności, która daje UE możliwość podejmowania działań w sferach nieprzewidzianych traktatem. Macierewicz przyznał, że miał wątpliwości, czy można złożyć wniosek do Trybunału, w sytuacji gdy - jak to jest obecnie - Traktat Z Lizbony nie jest jeszcze opublikowany w polskim Dzienniku Ustaw. - Brałem to pod uwagę. Po opublikowaniu w Dzienniku Ustaw UE takie wątpliwości powinny ustąpić. Czekanie w nieskończoność byłoby nieracjonalne - podkreślił. Macierewicz zaznaczył, że gdyby wniosek był zakwestionowany ze względów formalnych, złoży go ponownie, po publikacji Traktatu w polskim Dzienniku Ustaw. W ocenie posła PiS, jeżeli Trybunał nie przychyli się do wniosku, to „popełni samobójstwo”, bo pozbawi się kompetencji do orzekania o zgodności unijnego prawa z konstytucją i przyjmie jego wyższość nad polskim ustawodawstwem. Podobny wniosek do TK ma przygotowany grupa senatorów PiS. Jak powiedział PAP senator Piotr Andrzejewski ze złożeniem wniosku czekają do czasu opublikowania Traktatu z Lizbony w polskim Dzienniku Ustaw.). 63 Posłów PiS zaskarżyło Traktat „Lizboński” do Trybunału Konstytucyjnego – twierdząc, że jest on sprzeczny z Konstytucją III RP. Posłowie ci nie mają refleksu. Istotnie: Traktat „Lizboński” jest sprzeczny z Konstytucją – do 30-XI. Od 1-XII Konstytucja już nie będzie nadrzędnym prawem w Polsce, więc sprzeczność z Konstytucją nie będzie mogła być powodem do zakwestionowania TL. Po 1-XII możemy sobie pisać, co tylko chcemy. Województwo mazowieckie też może zapisać sobie, że jego ustawy mają pierwszeństwo przed ustawami RP, że ustawy RP są nieważne, bo są sprzeczne z mazowieckimi... Papier jest cierpliwy... Za późno... Chyba, że TK wyda orzeczenie jeszcze w tym miesiącu. Ja pisałem o tym wiele razy, podając konkretne pomysły. WWCCzc.Senatorowie i Posłowie mieli wszelkie szanse sprzeciwić się Traktatowi wcześniej. JE Lech Kaczyński mógł był go nie podpisywać. Obecnie działanie to pic na wodę – PiSmeni robią to tylko po to, by udawać przed euro-sceptykami, że było się przeciw. By utrudnić prawdziwej opozycji zdobywanie głosów. My wyciągamy konsekwencje... „Ostatni dzień suwerenności Rzeczypospolitej Polskiej - konsekwencje Traktatu „Lizbońskiego” „Wolność i Praworządność” (d. „Platforma Janusza Korwin-Mikkego”) zawiadamia, że 30-XI o 16.30 przed bramą Uniwersytetu Warszawskiego odbędzie się palenie flagi, nie mającej jeszcze osobowości prawnej, „Unii Europejskiej” - a o 23.15 – 24.00 ściągnięcie z masztu flagi RP i wciągnięcie na jej miejsce flagi nowego suwerena. JKM
„Klub pederastów”? Przed tygodniem znów mini-awantura w Krakowie. Co skomentowałem tak: Nostalgia Łezka w oku mi się zakręciła, gdym wyczytał w „Gazecie Wyborczej”, że kibice „Wisły” śpiewają: „Było ich sześciu, potem dwunastu, Więc założyli klub pederastów”. Po 60 latach nic się nie zmieniło. Poza tym, że wtedy nikt o to nie robił awantury w prasie! Młodzież ma prawo się powygłupiać – a gdzie ma to robić, jak nie na stadionie? Widocznie trzęsący Polską „Salon” uważa, że wszędzie trzeba się zachowywać, jak na balu w operze… Przecież to wygłupy. W „Cracovii”, nawet w zarządzie, procent homosiów jest taki sam, jak we „Wiśle” - czyli bliski zeru. Kibice po prostu chcą się czymś różnić od innych kibiców – więc wymyślają sobie różne takie. Ja natomiast dziękuję Bogu, że taką młodzież jeszcze mamy. Skorą do bitki i do wypitki. Dawniej tacy się pojedynkowali – ale teraz jest d***kracja, więc walą się kijami do baseballa. Zgoda: czasem przesadzą i zabiją. Ale to ta, potrafiąca zabić, młodzież – a nie absolwenci Filozofii UJ - będzie bronić kobiety, dzieci i nas, gdy przyjdą muzułmanie, Ukraińcy, Niemcy albo inni tacy! Bo ważne jest, by młodzież miała w sobie energię. Energia ta może być źle skierowana – ale może też być skierowana dobrze. Natomiast gdy energii brak, gdy młodzi ludzie mają mniej energii życiowej, mniej agresji, niż np. ja – to już nie jest dobrze... JKM
Objawy życia po życiu Stanisław Cat-Mackiewicz zauważył, że tylko język polski wynalazł makabryczne określenie: „marzenia ściętej głowy”. I rzeczywiście – ledwie tylko starsi i mądrzejsi zapowiedzieli wejście w życie traktatu lizbońskiego w dniu 1 grudnia br, ledwie desygnowali prezydenta Unii Europejskiej i unijną minister spraw zagranicznych – to nad Polską – można powiedzieć – rozbiła się bania z pomysłami. Premier Tusk wpadł na pomysł, żeby zmienić konstytucję w ten sposób, by wzmocnić władzę premiera kosztem władzy prezydenta. Problem wszelako w tym, że prezydent, chociaż wybierany w powszechnym głosowaniu, żadnej realnej władzy nie ma, jeśli oczywiście nie liczyć możliwości wetowania ustaw. W jaki zatem sposób uszczuplenie nieistniejącej władzy prezydenta ma doprowadzić do wzmocnienia władzy premiera – to jest słodka tajemnica premiera Tuska oraz jego doradców od propagandy. Chodzi o to, że zmiana konstytucji, nawet na polecenie Naszej Złotej Pani Anieli, jednak wymaga większości co najmniej 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. Gdyby tak premieru Tusku udało się zmobilizować nie tylko posłów PO (206) i PSL (31), ale również – posłów SLD (43), Polski Plus (9), Socjaldemokratów (4), Stronnictwa Demokratycznego (3) oraz niezrzeszonych (10), to dopiero wtedy udałoby się uzyskać wymaganą większość 306 posłów. Niechby jednak chociaż jeden się przeziębił, to cały pogrzeb na nic – nie mówiąc już o tym, czy premieru Tusku udałoby się przekonać do tego nawet koalicyjne PSL. Zatem – „nie o to chodzi, by złowić króliczka – ale by gonić go” – jak śpiewali „Skaldowie” do słów Agnieszki Osieckiej. Premier Tusk, który właśnie w podskokach oddał razwiedce nie tylko monopol na rynku hazardowym, ale również - cały pion śledczy prokuratury, doskonale wie, że może już tylko groźnie kiwać palcem w bucie – więc kiwa w nadziei, że zainteresuje tym cały umęczony naród. Z tych samych powodów prezes PiS Jarosław Kaczyński przedstawił w ubiegłą niedzielę Zespół Pracy Państwowej. „Gdy tylko w Polsce obejmę władzę, szereg surowych ustaw wprowadzę” – odgrażał się Gnom w słynnej „Rozmowie w kartoflarni” Janusza Szpotańskiego. Bo Zespół Pracy Państwowej ma przygotować „pełne szuflady” projektów ustaw i rozporządzeń na wypadek, gdyby Prawo i Sprawiedliwość objęło władzę. O niektórych projektach już usłyszeliśmy; m.in. ma być zbudowane „lotnisko o znaczeniu międzykontynentalnym”, zlikwidowane gimnazja i podniesiona składka ubezpieczenia zdrowotnego. To ostatnie jest jak najbardziej możliwe nawet w przypadku, gdyby PiS władzy nie objęło, natomiast te inne brzmią podobnie do przechwałek towarzysza Szmaciaka ze słynnego poematu: „Czy wiesz, że ja mam wielką wizję, by stworzyć pcimską telewizję, a tam gdzie dziś się pasą owce, zbudować PEWEX i wieżowce (...) siłownię-gigant, port, lotnisko, muzea, uniwersytet – wszystko!” Ciekawe, skąd państwo, którego dług publiczny oscyluje wokół 700 mld złotych i powiększa się z szybkością 1500 złotych na sekundę, kiedy na same odsetki dla lichwiarskiej międzynarodówki musi rocznie wydawać prawie 32 miliardy złotych, a wzrost gospodarczy pełga wokół 1 procenta, podczas gdy błąd statystyczny wynosi 3 procent – skąd państwo weźmie na to pieniądze – bo chyba nie z tych szuflad? Ale to nie jest najważniejsze, bo przede wszystkim – czy starsi i mądrzejsi pozwolą na takie bezeceństwa w sytuacji, gdy nawet PRZED wejściem w życie traktatu lizbońskiego ponad 80 procent obowiązującego u nas prawa powstawało w Brukseli? Co na to powie sprawująca w Polsce rzeczywistą władzę razwiedka, która, na skutek potraktowania serio pogróżek prezesa Kaczyńskiego o wysadzeniu w powietrze „układu”, już raz spowodowała pozbawienie PiS zewnętrznych znamion władzy? No i wreszcie – co na to powie Nasza Złota Pani Aniela, która przecież ma względem nas swoje własne projekty, z których – obawiam się – nie zwierza się nawet premieru Tusku, nie mówiąc już o prezesie Kaczyńskim. Dlatego tę banię z pomysłami, w postaci zarówno projektu zmiany konstytucji, jak i Zespołu Pracy Państwowej można spokojnie potraktować jako rodzaj wirtualnej bańki inflacyjnej, a co najwyżej - w kategoriach przemysłu rozrywkowego, w którym – jak się okazuje - nie tylko instytucje naszego państwa, ale i partie polityczne coraz bardziej się specjalizują. SM
ZUS nigdy nie zbankrutuje? Minister Pracy i Polityki Społecznej, pani Jolanta Fedak z PSL, w przypływie szczerości zdradziła, że trzeba będzie podnieść wiek emerytalny kobietom, by później podnieść go jeszcze (na początek o dwa lata) dla wszystkich. Dodatkowo będzie można zaniechać jakiś tam wpłat na OFE i przenieść wszystko z powrotem do państwowego przymusowego ubezpieczyciela. Czy już zaczęło się ratowanie ZUS-u poprzez powrót do pruskich założeń systemu stworzonego przez Bismarcka, który zakładał, że wszyscy na emeryturę będą płacić, a jedynie co pięćdziesiąty będzie z niej korzystał?
Piramida finansowa się rozwala Polski system ubezpieczeń emerytalnych został pomyślany jak najzwyklejsza piramida finansowa. Każdy nowo wchodzący do systemu musi finansować tych, którzy znajdują się już na samej górze piramidy. Wszystko mogłoby działać spokojnie przez setki lat, gdyby polski system emerytalny faktycznie miał kształt piramidy, tzn. młodych pracujących byłoby znacznie więcej niż emerytów. Tak jednak nie jest, a nasza ZUS-owska piramida coraz bardziej zaczyna kształtem przypominać prostokąt, a nie trójkąt. Liczba emerytów coraz bardziej rośnie, a pracujących z roku na rok będzie mniej. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze – ludzie coraz dłużej żyją, a po drugie – mają coraz mniej dzieci. W 2008 roku średnia długość życia mężczyzny w Polsce wynosiła 71,3 roku i była o 15 lat większa niż długość życia mężczyzny w latach 50. XX wieku. Z kolei kobiety żyły średnio 80 lat (o 18 lat dłużej niż 70 lat temu). W 2008 roku urodziło się 414 tysięcy dzieci (wobec 724 tysięcy w szczytowym okresie wyżu demografi cznego w 1983 r.), co przekłada się na wskaźnik dzietności 1,3 dziecka na kobietę w wieku 15-49 lat. ZUS doskonale zdaje sobie sprawę z zagrożeń, jakie demografia niesie dla systemu ubezpieczeń społecznych (co widać w poniższej tabeli dotyczącej sytuacji demograficznej w Polsce w najbliższych latach), dlatego też tworzy specjalne prognozy pokazujące, jak dużo podatnicy muszą do niego dopłacać, by zaspokoić zobowiązania wobec emerytów i rencistów. To wszystko razem wzięte powoduje, że w Polsce coraz większą grupę ludzi będzie musiała utrzymywać coraz mniejsza liczba osób pracujących. Jeszcze w 2030 roku na jedną osobę w wieku poprodukcyjnym (mężczyźni powyżej 65, a kobiety powyżej 60 lat) będą przypadać dwie osoby w wieku produkcyjnym. W 2050 roku prawdopodobnie będzie już więcej emerytów niż pracujących. To, że ZUS klasyfikuje iluś tam mieszkańców Polski do wieku poprodukcyjnego, nie oznacza wcale, że taka liczba osób pobiera z tej instytucji świadczenia. Nie należy bowiem zapominać o wcześniejszych emeryturach oraz rentach, co daje nam obecnie 7,5 miliona emerytów i rencistów. To samo dotyczy osób w wieku produkcyjnym – to nie są osoby, który pracują, tylko takie, które mogłyby pracować. Obecnie w Polsce spośród osób w wieku produkcyjnym pracuje mniej niż 60% (co daje liczbę ok. 15,8 miliona). Pozostałe 40% społeczeństwa albo studiuje, albo jest na bezrobociu, albo ma rentę. Jeżeli obecny system miałby się utrzymywać przez najbliższe kilkadziesiąt lat, to w 2050 roku mielibyśmy około 10 milionów pracujących Polaków utrzymujących 11,5 miliona emerytów. 2050 rok to nie jest bynajmniej jakaś odległa przyszłość – wtedy swoje świadczenia zaczną pobierać osoby urodzone w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Widząc wszystkie zagrożenia demograficzne, polscy politycy zaserwowali nam ustawę, która miała zabezpieczyć młodzież przed niskimi emeryturami poprzez wprowadzenie przymusowych prywatnych ubezpieczeń emerytalnych, zwanych OFE. Część składki, która dotychczas trafi ała do worka ZUS-u, który później rozdzielał to pomiędzy aktualnych emerytów, miała trafi ać na konta prywatnych ubezpieczalni. Te poprzez inwestycje kapitałowe miały zwiększać przyszłą emeryturę. Jak wiadomo, entuzjazm niektórych mediów przy wprowadzaniu tej reformy był ogromny – wprost proporcjonalny do wydatków na reklamę Powszechnych Towarzystw Emerytalnych. Jednak już wtedy niektórzy eksperci (Robert Gwiazdowski oraz śp. Krzysztof Dzierżawski) zwracali uwagę, że OFE nie będą osiągać dobrych wyników, jeśli ktoś nie wykupi od nich aktywów (czyli akcji i obligacji). Czyli wszystko znowu zostaje sprowadzone do faktu, że coraz mniej osób będzie pracować i płacić podatki na wykup państwowych obligacji od Powszechnych Towarzystw Emerytalnych. Choćby nie wiem jak obecni politycy dwoili się i troili, piramida finansowa, dla niepoznaki nazywana ubezpieczeniami społecznymi, powoli w obecnej formie chyli się ku upadkowi.
Dług ZUS-u Zakład Ubezpieczeń Społecznych nie ma praktycznie żadnych pieniędzy na wypłaty emerytur. Reforma emerytalna rządu Buzka dawała złudzenie, że osoby korzystające tylko z pierwszego filaru (ZUS) będą otrzymywać takie emerytury, jakie zgromadzą na swoich indywidualnych kontach. Problem jednak w tym, że ZUS nie gromadzi na tych kontach żadnych środków, a obecnie płacone składki w całości idą na zaspokojenie zobowiązań wobec aktualnych emerytów i rencistów. Ubytek przychodów ZUS-u spowodowany przekazywaniem części składki na OFE sprawia, że instytucji tej brakuje pieniędzy na wypłatę wszystkich świadczeń, więc Minister Finansów musi z dużej części wpływów podatkowych przekazywać środki na ZUS. W przyszłym roku do ZUS-u trzeba będzie dopłacić ponad 40 miliardów złotych. A to powoduje, że pracujący i tak muszą w podatkach (innych niż składka ubezpieczeniowa trafiająca do ZUS) zapłacić na dzisiejsze emerytury. W poniższej tabeli pokazano, ile trzeba będzie w poszczególnych latach dopłacać z innych podatków niż składki emerytalne do państwowego funduszu emerytalnego. O ile obecnie jest to ok. 40 miliardów zł, to w 2020 roku będzie to już 75 miliardów, a pięć lat później suma ta przekroczy 100 miliardów i już poniżej tej kwoty nie spadnie. To są niewyobrażalne kwoty, które trzeba będzie płacić w podatkach – takich jak akcyza czy VAT. Nie ma się co łudzić, że np. zlikwidowanie ZUS-u i wyprzedanie jego majątku doprowadziłoby do jakichś oszczędności. Majątek tej instytucji wynosi 2 miliardy złotych (budynki, ziemie oraz aktywa obrotowe), a koszt działania – 3,4 miliarda zł rocznie. Jedyne, co mogłoby uzdrowić obecny system bez naruszenia jego podstaw (o czym w dalszej części), to jakiś gigantyczny skok technologiczny i nieprawdopodobny, długotrwały wzrost gospodarczy. Jak jednak wiadomo, by osiągnąć doskonałe wyniki gospodarcze, trzeba również mieć korzystną sytuację demograficzną (dzięki czemu między innymi swój cud przeżywała w kilkunastu ostatnich latach Irlandia). Obarczenie pracujących ogromnymi podatkami w celu spłacenia zobowiązań wobec emerytów nie stwarza korzystnej sytuacji do spektakularnych cudów. Tak duży deficyt ZUS-u nie jest obecnie wliczany do długu publicznego Polski. A szkoda, bo pokazałoby to faktyczne zadłużenie kraju w kilkunastoletniej perspektywie czasowej. To jest dług, którego jeszcze nie widać, ale który powinien już być uwzględniany we wszelkiego rodzaju założeniach (bo czym miałby się różnić dług publiczny wobec swoich obywateli od długu wobec międzynarodówki lichwiarskiej?). Swego czasu (artykuł „Dziura Tuska” z 14 marca 2009 r. w „NCz!”) policzyłem, że do 2019 roku ZUS-owi na same emerytury zabraknie 550 miliardów złotych, a do 2025 roku będzie to 1 bilion i 80 miliardów. To jest dopiero dług (przypomnijmy, że oficjalny dług publiczny wynosi ok. 660 miliardów złotych), z którym będą się musiały zmierzyć przyszłe rządy, przerzucając całą odpowiedzialność za spłatę oczywiście na biednych podatników.
Emerytury mają być krótkie i niskie Pomimo tak katastrofalnych wyników obecnego systemu emerytalnego nie ma najmniejszej szansy na to, żeby ten system upadł. Warto przypomnieć, po co Żelazny Kanclerz Otto von Bismarck w ogóle stworzył system emerytalny. Uważał on, że będzie to doskonały środek do finansowania wojen. Początkowo wiek emerytalny wynosił 70 lat. 150 lat temu zaledwie co pięćdziesiąta osoba mogła dożyć takiego wieku, a składki płacili wszyscy. Jednak przez te 150 lat ludzie stali się bardziej złośliwi i nagminnie zaczęli dożywać wieku emerytalnego, co już państwu może być nie w smak. Jednak podobnie jak wielkie oszustwo było przyczyną powstania systemu emerytalnego, tak i wielkie oszustwo na pewno będzie towarzyszyć jego reformie. Jak wiadomo, w Polsce wystarczy przekonać 231 osób, które pracują na ulicy Wiejskiej w Warszawie, do prostej zmiany założeń, żeby ZUS mógł przetrwać następne dziesięciolecia. Na początek (co już właściwie się zaczęło) można zlikwidować jakiekolwiek przechodzenie na wcześniejsze emerytury. W sumie byłoby to rozwiązanie sprawiedliwe. Dlaczego praca 55-letniej nauczycielki ma być większym zagrożeniem dla zdrowia niż praca o 10 lat starszego budowlańca (według danych Państwowej Inspekcji Pracy, jest to najbardziej niebezpieczny zawód w Polsce)? Poza tym w Polsce istnieje instytucja renty, która pozwala osobom niezdolnym do pracy otrzymywać minimalne środki na utrzymanie. Zmuszanie (lub zachęcanie) stosunkowo młodych osób do odejścia z pracy na emeryturę jest zwykłym oszukiwaniem reszty społeczeństwa i życiem na jego koszt. Drugim etapem ratowania ZUS-u będzie na pewno podniesienie wieku emerytalnego kobiet i zrównanie go z wiekiem emerytalnym mężczyzn. Kobiety żyją znacznie dłużej (o ok. 7 lat) niż mężczyźni, co powoduje, że obecnie pobierają świadczenia średnio o 12 lat dłużej. Państwo z pewnością chciałoby poszukać w tej materii jakiejś oszczędności. Wreszcie kolejnym rozwiązaniem, gdy bankructwo systemu stanie się bliskie, będzie podniesienie wieku emerytalnego dla wszystkich. Na razie minister Fedak wspomniała o 67 latach, ale kto wie, czy za kilkanaście lat nie będzie to 70 lat – jak za Bismarcka. Warto wiedzieć, że każde podniesienie wieku emerytalnego o jeden rok powoduje kilkuprocentową „oszczędność” dla systemu. Gdyby podnieść wiek emerytalny do 80. roku życia, system mógłby spokojnie trwać przez następne setki lat. A że to świństwo, iż się pracuje i płaci przez kilkadziesiąt lat składki, aby w zamian nic nie otrzymać? No cóż – politycy mają chyba większe przewinienia na swoim sumieniu niż takie drobnostki.
Zresztą w swojej wypowiedzi pani minister Fedak posunęła się w swoich rozmyślaniach tak daleko, że chciałaby nawet obniżyć składkę przekazywaną na OFE i przesunąć ją do ZUS. Nie od dziś wiadomo, że gdy aktywa OFE będą z roku na rok rosły, coraz bardziej będą kłuć w oczy polityków. Pierwszy dał głos Andrzej Lepper, ale czym obecna koalicja miałaby się różnić od lidera Samoobrony, naprawdę, patrząc na działania rządu, trudno dociec. A na wysokie emerytury – czy to z ZUS-u czy z OFE – naprawdę nie ma co liczyć. Sytuacja demograficzna pokazuje, że emerytury będą niskie i krótkie. Jedynie wzięcie się do roboty i rozpoczęcie płodzenia dzieci mogłoby obecny trend zmienić. Tylko jak tu utrzymać gromadkę dzieci, gdy ponad 60% zarobionych pieniędzy trzeba oddać państwu?
29 listopada 2009 Usiąść na bidecie, pardon,budżecie- i kraść! Szanowni czytelnicy. Mam następującą prośbę Jeśli ktoś ma wolne trzy złote i chciałby poprzeć SMS-em moją kandydatkę na zwyciężczynię konkursu „ Tańca z gwiazdami”, panią Nataszę Urbańską z prywatnego Studia Buffo, a nie panią Annę Muchę- bardzo proszę o poparcie. Dzisiaj o dwudziestej w TVN będzie finał. To jest moja kandydatka. Ja SMS- wysyłam! A wy państwo? A teraz do codziennej pracy: Jak wiadomo dobry pies powinien być zły. Żeby spełniał swoje zadanie, jeśli chodzi o pilnowanie dobytku. To samo dotyczy urzędników; im bardziej zły dla nas –tym bardziej dobry dla państwa, które za nim stoi murem. Bo urzędnik jest funkcjonariuszem państwowym i reprezentuje jego interesy, stojąc na przeciwnym biegunie niż my. Państwo i jego funkcjonariusze niczego nie tworzą, niczego nam nie dają i niczego dobrze zorganizować nie potrafią, za to potrafią przejadać to wszystko co wypracujemy. Taka ich natura. Im więcej urzędników w państwie- tym większe marnotrawstwo, tym słabsze państwo, tym więcej korupcji i złodziejstwa. Tym większy bałagan w państwie. Dobrze zorganizowane państwo , to mało dobrze opłacanych urzędników zajmujących się niewielką ilością spraw… Bo państwo im więcej obejmuje naszych spraw przy pomocy swoich funkcjonariuszy- tym mniej ściska, a bardziej wyciska z nas … pieniędzy. Jak pisał Nock:” Państwo nasz wróg”(.!!!). Nie mylić z ojczyzną, która nas żywi i broni, w przeciwieństwie do państwa biurokratycznego , które nas doi i upokarza. A ty czemu dzisiaj nic nie robisz?- pyta murarz swego pracownika. - Ręce mi drżą po wczorajszym.. - No to przesiewaj piasek.. No i przesiewają, wysiewają nas z pieniędzy. Bo jeśli chodzi o przesiewanie zboża- pamiętacie państwo pana Zagórnego? On wysiewał zboże, ale skazany został przez sąd za…. znęcanie się nad świnią(???) Przyniósł ją do ministerstwa w celu zaprotestowania. .Potraktował ją jako rekwizyt, a to jest istota czująca jakby na to nie patrzeć. I nie polityczna, mimo, że w państwie demokratycznym i państwie bezprawia, pardon demokratycznego państwa prawa- wszystko jest polityczne. Właśnie odbyły się premie dla urzędników państwowych na szczeblu ministerialnym. Im w hierarchii są wyżej -tym więcej dostają z naszych kieszeni. W ostatnim biciu wzięci sobie- uwaga!- 122 miliony złotych(?????) Tylko ci w ministerstwach! A miało być Tanie Państwo Platformy Obywatelskiej.. Bo dobre wino i tanie, jest dobre bo tanie.. A dobry i tani urzędnik musi być drogi. I musi dostawać premię za dobrą „pracę”. Najwięcej dostali ci z Ministerstwa Finansów, bo w strukturze finansowej rabowania mas , i nas- spełniają kluczową rolę. Od ich „operatywności” zależy ile wyciągną z mas, i z nas, kombinując przy podatkach, opłatach, kontrolach. Bo dobra kontrola to taka, która kończy się wpłaceniem przez kontrolowanego jak największej sumy pieniędzy do tzw. budżetu. W tamtej komunie nazywało się to domiarem, czyli takim dopełnieniem czary goryczy kontrolowanego, żeby jakiś czas nie mógł się podnieść i żeby sobie przemyślał i wiedział kto rządzi i że władza ludowa jest i czuwa. Tym bardziej, że własność prywatna była w wielkiej niełasce, jako uzupełniasz ideologicznej drogi do komunizmu państwowego, gdzie na obrzeżach rozległego sektora państwowego – funkcjonował represjonowany sektor prywatny. Jeśli ktoś się łudzi, że wiele się zmieniło- to jest w wielkim błędzie. Ilość nagromadzonych przepisów przeciw prywatnej własności, jest tak wielka, że bez trudu można znaleźć taki, na podstawie którego można nałożyć domiar, nazywany dzisiaj karą, za nieprawidłowości w prowadzonej działalności gospodarczej. Pamiętacie państwo swojego czasu pijanego urzędnika państwowego, który pokazywany w Polsacie, kiwając się na krześle powtarzał, że on każdego może puścić z torbami, bo ma na podorędziu tyle przepisów? I to jest prawda! Wystarczy, że urzędnik dostanie rozkaz i trochę poszpera, to każdego może uwikłać w długotrwały proces oczyszczający, w którym to niewinny musi udowodnić swoją niewinność, zgodnie z sowiecką zasadą, że nie ma ludzi niewinnych- są tylko źle przesłuchani. Ile osób już jest w Stowarzyszeniu Poszkodowanych przez Urzędy Skarbowe? Ostatnie moje dane to około 65ooo ludzi(!!!!) I za tę krzywdę ludzką urzędnicy ministerialni- szczególnie z ministerstwa Finansów -dostają premię, w tym przypadku po 18 000 złotych, a jest ich w Ministerstwie coś około 2400 (!!!) Jedyny warunek: muszą nas dobrze skubać, żeby inni urzędnicy mogli skradzione nam pieniądze roztrwonić, co widać codziennie, a co może zobaczyć nawet ślepy, pardon- widzący inaczej. Ze 122 milionów złotych premii, jedną trzecią otrzymali ci z Ministerstwa Finansów, czyli dokładnie 42,7 mln złotych, a pozostałe miliony otrzymali inni urzędnicy z pozostałych ministerstw, którzy też łakomi są premii, tym bardziej , że sobie zapracowali. Oczywiście przy tym wszystkim głośno krzyczy się o oszczędnościach, nawet pan premier Donald Tusk dwa raz przleciał się samolotem rejsowym, żeby przekonać nas, że on jest jak najbardziej za oszczędnością. Tak jak za oszczędnością jest pani Edyta Górniak, która w ostatniej reklamie sponsorowanej przez Ministerstwo Ochrony Środowiska, czyli przez nas podatników, bo Ministerstwo innych pieniędzy nie ma, oprócz tych, które wzięło sobie od nas, nie pytając nas wcale o zgodę, agituje za tym, żeby wyłączać w swoich domach światło, zakręcać kurki(” dalej kurki kręcić żwawo”), żebyśmy zmienili „ swoje nawyki na lepsze”, bo sami, bez tysięcy złotych, które pani Edyta otrzymała w formie gratyfikacji od nas podatników, nie wiemy, czy mamy wyłączać światło, czy też nie- w końcu za nie płacimy. A rząd w tym czasie dba o środowisko podnosząc nam ceny prądu- w ramach wolnego rynku energii ma się rozumieć- kilka razy w roku, a w przyszłym, każda rodzina- jak się szacuje- zapłaci około 200 złotych za fanaberie związane z ochroną środowiska i nadmiarem dwutlenku węgla w atmosferze Pani Edyta Górniak oszczędza gasząc światło, ale – jak donoszą kolorowe ogłupiacie- potrafi wydać nawet 10 000 złotych podczas jednorazowych zakupów i zamiast śpiewać- bo ma ładny głos- próbuje zarabiać pieniądze na fundamencie wciskania nam kitu, za nasze pieniądze. Z niecierpliwością czekam na rozbieraną sesje pani Edyty za 400 000 złotych( jeśli nie zostanie odwołana!), która już ciągnąc resztkami sił pieniężnych, chwyta się każdego sposobu, żeby pieniądze zarobić. Wcześniej była „ Europejką” i stręczyła nas do kołchozu europejskiego, przez co miliony Polaków będą cierpieć biedę, a już trzy miliony opuściło własny kraj… Ona ma swój udział w tej haniebnej propagandzie! No cóż… Tonący brzydko się chwyta.. I im bardziej brakuje pieniędzy na fanaberie, tym brzydziej.. się chwyta! Bo na przykład taki pan minister Grzegorz Kołodko też szukał oszczędności propagandowych. Zaczął od likwidacji części barów mlecznych, bo są dotowane, a w gospodarce rynkowej i tak dalej.. Oczywiście w normalnej gospodarce nic nie powinno być dotowane, ale jak tak, to dlaczego któregoś ładnego weekendu poleciał samolotem do Frankfurtu pożyczyć 100 milionów dolarów, bo zabrakło pieniędzy na wynagrodzenia dla członków rad nadzorczych Narodowych Funduszy Inwestycyjnych i dla pasożytujących firm konsulitngowych (???) Dla nich pieniądze znalazł, a dla miłych pań pracujących w barze Uniwersyteckim na Krakowskim Przedmieściu, wykonujących- co by nie powiedzieć- pożyteczna pracę- pieniędzy nie znalazł. Wiem, bo przez kilka lat stołowałem się w tym barze, naprzeciwko Kościoła Św. Krzyża. Doskonałe naleśniki z serem i barszcz z uszkami, barszcz czerwony- a uszka niekoniecznie. Nie dalej jak wczoraj gruchnęła wieść, że będą sprzedawać Stołeczne Przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej. I nie byłoby w tym nic może dziwnego, gdyby nie fakt, że firma konsultingowa za wycenę przedsiębiorstwa weźmie- uwaga!- 3 miliony złotych(????) Ale kradną? Prawda? Nazywam to po imieniu, bo jak inaczej nazwać taką zuchwałą kradzież.. I to wszystko w ramach – mniemam- prawa, jak najbardziej demokratycznego, które umożliwia kradzież. Warszawą rządzi Platforma Obywatelska z panią prezydent Gronkiewicz Waltz.. Czyżby Platforma Obywatelska nadal odwdzięczała się- jak pisze Stanisław Michalkiewicz razwiedce- za poparcie w ostatnich wyborach parlamentarnych? Wszystko to być może, ale nie na pewno, bo na pewno to jest fakt, że państwo polskie zadłużane jest przez rządzących niemiłosiernie, bez żadnych skrupułów. Jak obliczył wspomniany pan Stanisław, dług Polski rośnie 1500 złotych na sekundę(????) No co! Pomożecie towarzysze zadłużać Polskę? A jakże… Międzynarodówce lichwiarskiej tylko w to graj.. Bo kraj kwitnący, pardon zdychający- to kraj zadłużony! Nich ci wszyscy zwolennicy tej teorii spróbują to zrobić w swoim własnym domu.. To zobaczą , czy teoria Keynesa sprawdzi im się.. Ile pani potrzebowała, żeby nauczyć się jeździć samochodem?- pyta jeden znajomy. - Pięć, sześć- dokładnie nie pamiętam.. - Ale dni, czy tygodni? - Samochodów..(!!!) Rządzący Polską nie zamierzają uczyć się czegokolwiek. ONI po prostu wykonują cudze rozkazy! A nas niewolników mają w przysłowiowej d……e! Podobno niedawno- ale jest to wiadomość niesprawdzona- nakryto Sejmie nielegalną wytwórnię ustaw.(???). To by się zgadzało, bo jakoś ich ostatnio jakby więcej.. No i przypomniało mi się, jak Józef Oleksy, były premier, któremu włos nigdy z głowy nie spadnie , swojego czasu powiedział:” Nasza trawa jest bardziej zielona niż europejska, a nasze krowy lepiej przeżuwają trawę”(???) I jak tu nie usiąść na bidecie i nie płakać? WJR
Ziemkiewicz, kaczyzm, Prawica - a "Traktat Lizboński" Zastanawia tylko dlaczego człowiek, który jest oczywistym centrowcem, założycielem i prezesem Partii „Centrum”, mający w dodatku brata – oczywistego lewaka, który z tej racji uczestniczył w „spisku z Magdalenki” (którego to układu celem było, by „partie prawicowe nigdy w Polsce nie doszły do władzy”) jest przez dziennikarzy ogłaszany za „prawicowca”? Odpowiedź jest prosta. Dziennikarze to na ogół – z wyjątkami, oczywiście - albo agenci bezpieki albo kompletni durnie powtarzający bezmyślnie to, co ci agenci im narzucają. A agenci realizują właśnie linię z Magdalenki: „Żadna partia prawicowa nie może dojść w Polsce do władzy”. Najlepszym zaś na to sposobem jest tłumaczenie, że partia prawicowa już jest – a nawet, że są już takie dwie, PO i PiS. Więc, obywatele, mieliście już u władzy „prawicowy związek zawodowy SOLIDARNOŚĆ”, „prawicową lewicę laicką”, „prawicową lewicę katolicką”, a teraz macie „prawicowe” PO i PiS. Przenigdy więc nie głosujcie na WiP czy UPR – bo to będzie „zmarnowany głos”. A co do "Traktatu Lizbońskiego". Oczywiście, że nie można go było zaskarżyć do Trybunału Konstytucyjnego - ale ustawę upoważniającą Prezydenta do jego podpisania (i kilka innych) jak najbardziej było można. Całe działanie PiSu jest dobrze opisane przez publikowana w prasie wypowiedź jednego z PiSmenów po głosowaniu w sprawie ratyfikacji Traktatu: "Mogliśmy bez obawy glosować przeciwko, bo i tak mieliśmy pewność, że przejdzie". To banda łajdaków udających "prawicowców" i "przeciwników Unii Europejskiej" - a w istocie goniących za stanowiskami i pieniędzmi. Tych zaś sporo jest z Brukseli. Mam nadzieję, że wyborcy połapią się w tym oszustwie. I dołożę do tego wszelkich starań - tak mi dopomóż Bóg! JKM
Starsi i mądrzejsi kombinują Ta tragedia kończy się komedią. Mam oczywiście na myśli ubiegłoroczną wojnę w Gruzji, której następstwem jest częściowy rozbiór tego państwa. Jak pamiętamy, prezydent Kaczyński zasłaniał nawet Gruzję własną piersią, groźnie kiwając palcem w bucie na wiecu w Tbilisi, potwierdzając spostrzeżenie wymownych Francuzów, że „du sublime au ridicule il n’y a, q’un pas”, co się wykłada, że od wzniosłości do śmieszności tylko krok. Bo potem był jeszcze słynny incydent na granicy z Osetią, kiedy to podczas pobytu w tym rejonie prezydenta Saakaszwiliego i prezydenta Kaczyńskiego rozległy się strzały. Podobno ABW sporządziła na ten temat szalenie tajny raport, no a teraz łowca posad, a tempore criminis – szef Kancelarii Prezydenta Piotr Kownacki, został przez niezależną prokuraturę oskarżony o zdradę tajemnicy państwowej względem tych właśnie strzałów. Taki to ci jest epilog „polityki jagiellońskiej”, która wprawdzie nawiązywała do co najmniej dwóch polskich koncepcji politycznych: koncepcji federalistycznej oraz programu prometejskiego. Niestety skończyło się to jak zawsze, nawet nie tylko dlatego, że wątek federalistyczny sprowadzał się do wspierania banderowców prezydenta Juszczenki na Ukrainie oraz ekscytowania Związku Polaków przeciwko białoruskiemu prezydentowi Łukaszence, ale przede wszystkim dlatego, że polityka ta opierała się na prężeniu amerykańskich, albo nawet unijnych muskułów, zupełnie ignorując konsekwencje strategicznego partnerstwa rosyjsko-niemieckiego. Kiedy więc Amerykanie, jeszcze pięknymi ustami Kondolizy, oświadczyli, że nie będą już forsowali uczestnictwa Ukrainy i Gruzji w NATO, a tylko „umacniali tam demokrację”, co może oznaczać pilnowanie, by amerykańscy agenci jakoś utrzymali się tam przy władzy. Teraz jednak, to znaczy po deklaracji prezydenta Obamy z 17 września, kiedy to amerykański prezydent prosił rosyjskiego prezydenta, by Rosja „szanowała suwerenność” Gruzji i Ukrainy, nawet i to nie jest pewne. Nawiasem mówiąc, rosyjski prezydent chętnie tej obietnicy udzielił, co początkowo wzbudziło zdziwienie.
Jednak niepotrzebnie, gdyż pojęcie suwerenności w ostatnich czasach stało się jeszcze bardziej pojemne, niż w początkach stanu wojennego, kiedy to generał Jaruzelski przechwalał się, że podjął „suwerenną decyzję”. Była to taka sama suwerenna decyzja, jak swobodny wybór koloru samochodu Henryka Forda. Jak wiadomo, można było wybrać sobie samochód w dowolnym kolorze, wszelako pod warunkiem, że będzie to kolor czarny. Od tamtej pory świat poszedł jeszcze bardziej naprzód i dlatego teraz pan prezydent Kaczyński oświadczył w Nowym Targu, że wprawdzie Polska „należy do Europy”, ale jest „jej częścią niepodległą”. Pan prezydent tak gorąco nas o tej niepodległości Polski zapewnia, jakby chciał rozwiać jakieś wątpliwości. A przecież nikt żadnych wątpliwości nie ma; wiadomo, że to właśnie Polska jest niepodległą częścią Unii Europejskiej, a nie np. takie Niemcy, które słuchają się nas we wszystkim i bez naszego pozwolenia nie wolno im nawet jęknąć. Tak jak w znanym wierszyku, według którego „Warszawa i Kraków – stolice Polaków, a Niemcy jak świnie zamknięci w Berlinie”. Naszą potęgę zaś opieramy na niezachwianym przekonaniu, iż na jej straży stoi niezawodna Bundeswehra, która, jak wiadomo, będzie broniła polskich interesów do ostatniej kropli krwi. Ciekawe, że w sukurs panu prezydentowi Kaczyńskiemu pośpieszył były premier Józef Oleksy. Józef Oleksy z niezachwianym przekonaniem głosi pogląd, że Unia Europejska „jeszcze długo” będzie „Europą narodów” a nie „federacją”. Ciekawe, co w ustach byłego agenta AWO i premiera rządu oskarżonego przez własnego ministra spraw wewnętrznych o szpiegostwo na rzecz Rosji, znaczy słowo „długo”; czy obejmuje on tylko miodowy miesiąc po wejściu w życie traktatu lizbońskiego, czy też – do tubylczych wyborów prezydenckich. Tymczasem starsi i mądrzejsi obsadzili stanowiska unijnego prezydenta i ministra spraw zagranicznych – ale dopiero teraz powoli dowiadujemy się, jakimi kryteriami mogli się w swoim wyborze kierować. Oto bowiem okazało się, że pani Katarzyna Ashton, desygnowana przez starszych i mądrzejszych na stanowisko ministra spraw zagranicznych Unii Europejskiej, jako działaczka organizacji na rzecz rozbrojenia nuklearnego, brała pieniążek moskiewski. Jak bowiem wiadomo, miłujący pokój Związek Radziecki przykładał najwyższą wagę do rozbrojenia nuklearnego imperialistycznych państw zachodnich, w czym wydatną pomoc okazywali mu tamtejsi aktywiści rozbrojeniowi. Pewnie przeważali wśród nich tak zwani „pożyteczni idioci”, ale nie można wykluczyć, że byli też wśród nich i agenci, zwłaszcza w gronie mającym do czynienia z pieniędzmi. A tak się akurat składa, że nasza Pani Katarzyna piastowała funkcję skarbnika. Jeśli zatem nawet nie była sowiecką agentką, to z pewnością można zaliczyć ją do pożytecznych idiotów. Pożyteczna idiotka jako minister spraw zagranicznych Unii Europejskiej? A to ci dopiero siurpryza, chociaż z drugiej strony, nie taka znowu wielka, zważywszy iż Nasza Złota Pani Aniela... Co tu dużo mówić; strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie to nie żarty. Tymczasem w kraju rozpoczęły się przygotowania do spreparowania dla wyborców odpowiedniej alternatywy na tubylcze wybory prezydenckie. Niezależne media ogłosiły właśnie, że nie tylko prezydent Lech Kaczyński ma niskie notowania, ale również premier Donald Tusk, którego negatywnie ocenia już 51 procent badanych. Wygląda na to, że banda jednak nie przebacza i premieru Tusku niewiele pomoże uchwalenie ustawy hazardowej, oferującej razwiedczykom monopol na rynku hazardowym w Polsce, ani nawet przeforsowanie ustawy o rozdzieleniu funkcji ministra sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego. Jeśli podejrzenia o wpływach razwiedki w środowisku sędziowskim i prokuratorskim są trafne, to otwiera ona drogę do przejęcia przez razwiedkę całego pionu śledczego prokuratury, ponieważ Prokurator Generalny będzie obsadzał stanowiska szefów wszystkich prokuratur. Być może jednak razwiedka ma już nowego faworyta – bo chyba nie udała się operacja z wylansowaniem dra Andrzeja Olechowskiego. Rzecz w tym, że 21 listopada odbył się nadzwyczajny kongres SD, który usunął ze stanowiska przewodniczącego partii Pawła Piskorskiego. Jak wiadomo, Paweł Piskorski zamierzał posprzedawać należące jeszcze od czasów komuny do SD liczne nieruchomości i w ten sposób sfinansować doktorowi Olechowskiemu kampanię prezydencką. Na takie dictum serca żyjących z administrowania tymi nieruchomościami działaczy SD zawrzały gniewem i jeszcze raz okazało się, że dłużej klasztora, niż przeora. Wprawdzie Paweł Piskorski odwołał się do niezawisłego sądu, ale wiadomo, że nim słońce wzejdzie – o ile w ogóle wzejdzie – rosa oczy wyje, więc pan dr Olechowski chyba w ogóle swojej kandydatury nie wystawi. Pewne poruszenie wywołało ustąpienie Jana Krzysztofa Bieleckiego z niezwykle intratnej funkcji prezesa Banku PKO. Pojawiły się spekulacje, że jak premier Tusk zostanie prezydentem, to Jan Krzysztof Bielecki obejmie stanowisko premiera – ale premier Tusk nieoczekiwanie wystąpił z pomysłem zmiany konstytucji, pozbawiającej prezydenta nawet pozorów władzy. Jak zwykle były to tylko takie opowieści dla publiczności, ale fakt, że premieru Tusku przyszło do głowy snucie akurat takich opowieści wskazuje, że chyba już się dowiedział, że w nadchodzących wyborach przestał być faworytem starszych i mądrzejszych. Czyżby zatem Włodzimierz Cimoszewicz? To wszystko zostanie nam objawione w stosownym czasie, a niezależnie od tego również generałowi Czesławowi Kiszczakowi zebrało się na wspominki, jak to legendarni przywódcy podziemia i autorytety moralne w początkach transformacji ustrojowej przychodziły do niego prosząc o swoje teczki, jak to on im teczki te udostępniał, jak oni potem niszczyli je w niszczarce i jak lekko spoceni, z westchnieniem ulgi opuszczali jego gabinet. Wspominał też, jak to SB monitorowała napływ zagranicznej pomocy finansowej dla podziemnej Solidarności przede wszystkim – przez Międzynarodowe Biuro w Brukseli, kierowane przez tajnego współpracownika SB Jerzego Milewskiego, którego potem zatrudnił w swojej Kancelarii prezydent Lech Wałęsa – i jak to on na bieżąco się dowiadywał, wiele też każdy płomienny działacz wziął forsy z tej pomocy, gdzie ją schował i w jaki sposób dzisiaj pomnożył tę fortunę. Oczywiście żadne nazwiska nie padają, bo generał Kiszczak nie chce narażać się na procesy przed niezawisłymi sądami, ale ostrzeżenie zostało z pewnością zrozumiane i wiele ambitnych osobistości z dziesięć razy zastanowi się, czy aby na pewno pragną stawać do wyborów prezydenckich. I o to właśnie chodzi, bo wprawdzie Ojciec Narodów, Chorąży Pokoju zwrócił uwagę, że nieważne kto głosuje, ale – kto liczy głosy, jednak swoim zwyczajem nie powiedział najważniejszego. Tymczasem najważniejsze jest przygotowanie takiej alternatywy, żeby niezależnie od tego, kto wybory wygra, były one wygrane. A o to właśnie starsi i mądrzejsi na pewno już zadbają. SM
JAK ZNISZCZONO KERNA Równo dwa lata temu w szpitalu w Zgierzu zmarł Andrzej Kern – prawnik, były polityk PC i ZChN, w latach 1991-93 wicemarszałek sejmu. Człowiek, który w PRL zapisał piękną opozycyjną kartę – w „wolnej” Polsce został zniszczony przez postkomunistów za rzekome nadużywanie prawa. Kern zaangażował się w walkę z reżimem już w czasie studiów w Łodzi. Potem – już jako doświadczony adwokat – wielokrotnie potwierdzał swoją odwagę i patriotyzm na procesach Jerzego Kropiwnickiego, Grzegorza Palki, Karola Głogowskiego czy studentów prześladowanych przez władzę po wydarzeniach marca ‘68. W okresie poprzedzającym stan wojenny przyszły wicemarszałek współtworzył łódzką „Solidarność”, za co w roku 1982 zapłacić musiał przymusowym pobytem w ośrodku odosobnienia w Łowiczu. Cały ten wspaniały dorobek przestał się jednak nagle liczyć po obaleniu komunizmu, gdy na Andrzeja Kerna zapadł polityczny i medialny wyrok.
120 procent uczucia Nagonka na Kerna rozpoczęła się od słynnej „miłości stulecia”. Przypomnijmy: w połowie czerwca 1992 roku 17-letnia córka Andrzeja Kerna – Monika – uciekła z domu ze starszym o kilka lat Maciejem Malisiewiczem. Trwająca parę miesięcy znajomość między młodymi wydawała się rodzicom Moniki podejrzana od samego początku: dziewczyna po poznaniu Maćka zaczęła z wrogością odnosić się do najbliższych, przestała zajmować się szkołą... Nic zatem dziwnego, że po zniknięciu nieletniej córki Andrzej Kern natychmiast zawiadomił łódzką prokuraturę, która zatrzymała i przesłuchała rodziców Maćka (podejrzanych o ukrywanie dziewczyny). Gdy działania organów ścigania nie przyniosły spodziewanych rezultatów – 29 czerwca zrozpaczony wicemarszałek poinformował o zaginięciu Moniki publicznie, prosząc społeczeństwo o pomoc w jej odnalezieniu. Dramatyczny apel ojca, od 3 tygodni pozbawionego kontaktu z córką, szybko został wykorzystany przez media do cynicznego ataku na „despotycznego” konserwatystę, odbierającego dziecku prawo do miłości i niecnie wykorzystującego prokuraturę do szykan wobec niewinnych ludzi. W napaściach przodowały „Nie”, „Trybuna” oraz „Gazeta Wyborcza”, która najpierw piórem Jacka Hugo-Badera nakreśliła dwa rodzinne portrety (zacofana i agresywna familia Kernów vs. prosta, ale cudowna rodzina Malisiewiczów), a potem śledziła rozwój wypadków, poddając je odpowiedniej interpretacji. Od 1 lipca 1992 roku przez ponad rok – aż do ślubu zbuntowanych młodych – analizowano na łamach „GW” rzekomą nienawiść wicemarszałka do plebsu, ośmieszając przy tym jego tezę o spisku politycznym. Redaktor Wojciech Maziarski bolał nad tym, że „za miłość dzieci prokurator ściga rodziców chłopaka”, a Piotr Pacewicz pisał, iż „idealnym miejscem dla wicemarszałka polskiego Sejmu byłyby Indie i ewentualnie Egipt, gdzie nie miłość młodych, lecz rodzinna kalkulacja decydują o wyborze partnera”. Do krytyki „fundamentalizmu” Kerna przyłączyli się także pisarz (i eks-agent) Andrzej Szczypiorski oraz Piotr Najsztub, który w walentynki roku 1993 opisał nieskazitelną jakoby miłość Moniki i Maćka w tekście zatytułowanym „120 procent uczucia”. Zarzuty natury obyczajowej szybko jednak zostały przyćmione przez głosy dyskredytujące Andrzeja Kerna jako polityka. Prasowe oskarżenia o ręczne sterowanie śledztwem i zastraszanie stawianej za wzór rodziny Malisiewiczów (później wyszło na jaw, że miała na swoim koncie wyłudzenia oraz oszustwa) spotkały się z żywą reakcją parlamentarzystów związanych z SLD, UD i KLD – którzy wkrótce zaczęli domagać się usunięcia „tyleż niekompetentnego, co osobiście skompromitowanego” wicemarszałka z nadania PC. Niewiele osób zwróciło wtedy uwagę, że w wystąpieniach przeciw Kernowi najaktywniejszy był młody poseł KLD – Dariusz Kołodziejczyk – znający osobiście Monikę i Macieja Malisiewicza.
KLD, SLD i... SB Kołodziejczyk trafił do sejmu dzięki poparciu szefa częstochowskiego KLD – biznesmena Janusza Baranowskiego. Obu tych polityków łączyły dziwne znajomości z rodziną Malisiewiczów: Kołodziejczyk poznał Monikę Kern (szybko zdobywając jej zaufanie) niedługo przed wybuchem afery z jej ucieczką, a Baranowski ukrywał młodych w swoim domu w okresie najbardziej intensywnych poszukiwań pary przez policję... Ten ostatni pozostawał jednak przez długi czas rozmyślnie w cieniu – w przeciwieństwie do posła Kołodziejczyka, który wychodził wręcz ze skóry, opowiadając dziennikarzom o „patologiach” w rodzinie Kernów i kreując się na publicznego adwokata Moniki. Wicemarszałek błyskawicznie uświadomił sobie, że zaangażowanie działaczy KLD w sprawę jego córki oraz skoordynowane ataki niektórych mediów to nie przypadek, lecz dowód na rozgrywaną przeciw niemu intrygę polityczną. Choć natychmiast został wyśmiany za rzekomo typowe dla prawicy snucie teorii spiskowych – kilka lat później historia przyznała mu rację. Po hucznym weselu Moniki i Macieja (Kernowie byli na nim nieobecni, pojawił się za to Jerzy Urban), które odbyło się w czerwcu 1993 roku, gazety nagle przestały zajmować się „miłością stulecia” – a sześć miesięcy później nastolatka nagle rzuciła męża i wróciła do rodziców. Okazało się, że idealizowany przez „GW” Malisiewicz nadzwyczaj szybko przestał okazywać miłosne uczucia, a w 1994 roku, poszukiwany przez policję za wykroczenia drogowe, po prostu zniknął... Dorosła już Monika Kern wyznała w rozmowie z „Rzeczpospolitą”: „To jest tak, jakby w pewnym momencie przyszli, odegrali rolę w spektaklu i zniknęli. Kostiumy zabrane, dekoracja sprzątnięta.” Niestety – nim ten żenujący „spektakl” został przerwany, atakowany przez prasę 56-letni Andrzej Kern zmuszony był raz na zawsze zakończyć swoją karierę polityczną. Szczytowy okres nagonki przypadł na sierpień 1993 roku (miesiąc przed nowymi wyborami do parlamentu) – gdyż wtedy właśnie na ekranach kin pojawił się film Uprowadzenie Agaty w reżyserii Marka Piwowskiego. Dziełko, od początku reklamowane jako melodramat nawiązujący do „afery Kerna”, powstał w iście rekordowym tempie, bo w ciągu 44 dni. W okamgnieniu znaleźli się też sponsorzy, którzy z miejsca wyłożyli 8 miliardów starych złotych: TVP, Lew Rywin (zarejestrowany jako TW "Eden") oraz „Budimex”, kierowany przez byłego PZPR-owskiego aparatczyka Grzegorza Tuderka (potem posła SLD). Premierę filmu – niemiłosiernie fałszującego prawdziwą historię Kernów (przedstawienie wicemarszałka i jego partyjnych kolegów jako brutalnych prostaków, „uśmiercenie” kochanka dziewczyny przez brygadę antyterrorystyczną) – planowano pierwotnie na dzień ślubu Moniki. Uprowadzenie Agaty miał nadto poprzedzać napis: „Podobieństwo osób i zdarzeń jest celowe i kompromitujące”, ale w ostatniej chwili zrezygnowano z tego pomysłu. Reżyser Marek Piwowski – przed laty dobrze opłacany konfident SB (co wiemy dopiero dziś) – już na planie otoczył się wianuszkiem dziennikarzy, którym dokładnie wytłumaczył swój cel: „pokazać klasę nowych panów w naszym kraju, znaną nam dotąd jedynie z literatury o kapitalizmie” („Przekrój” 23/1993). Na konferencji prasowej po filmie TW „Krost” był jeszcze bardziej bezpośredni: „Wyrosły w nas przegrody społeczne nie do przebycia. Nowa elita, nowa władza broni swych pozycji równie brutalnymi sposobami jak poprzednia.”
Śmierdzący, pijany, podstarzały Pod koniec 1992 roku, a więc jeszcze przed powstaniem Uprowadzenia Agaty (choć fragmenty scenariusza drukowano już na łamach tygodnika „Film”) – Andrzej Kern otrzymał od środowiska postkomunistów i „GW” kolejny cios. W księgarniach ukazała się bowiem szeroko reklamowana przez media książka Pamiętnik Anastazji P., będąca zmyślonym zapisem erotycznych podbojów w sejmie niejakiej Marzeny Domaros. Sama Domaros, choć podawała się za dziennikarkę, żadnych zdolności literackich nie miała, a Pamiętnik Anastazji napisał za nią ktoś inny. Książka, inspirowana przez ówczesne służby specjalne (Domaros w 1992 r. spędzała większość nocy w mieszkaniu byłego esbeka, miała kontakty z oficerami UOP), rozpoczynała się od drastycznego opisu gwałtu, jakiego dokonał rzekomo na Domaros właśnie wicemarszałek Kern: „Uderzył mnie w twarz. Mocno. Głowa odskoczyła mi do tyłu. Śmierdzący, pijany, podstarzały facet, który się na mnie wyżywał.” W Pamiętniku znajdowało się jeszcze kilkanaście podobnych scen z innymi politykami, ale rozdział poświęcony Andrzejowi Kernowi należał do najobrzydliwszych. Choć Domaros przyznawała się w książce do intymnych spotkań z politykami różnych opcji, to o lewicy pisała: „mądrzy, inteligentni, elokwentni ludzie”. Wicemarszałek Kern miał więc kolejną poszlakę, że za gwałtownymi atakami na jego osobę stoją przede wszystkim postkomuniści (którym naraził się jako główny orędownik przejęcia w 1990 r. przez państwo majątku po PZPR) oraz „GW”, uwiarygadniająca pozytywnymi recenzjami pornograficzny paszkwil Domaros. Podejrzenia Andrzeja Kerna nie znajdowały jednak żadnego posłuchu – częściowo dlatego, że prowokacja z „Pamiętnikiem” udała się jego twórcom doskonale. Książka rozeszła się po trzech dniach od ukazania się na rynku, skutecznie dopełniając negatywny wizerunek Andrzeja Kerna. Po kilku tygodniach większość społeczeństwa wiedziała: despotyczny ojciec Moniki i polityk o zapędach Breżniewa to także umysłowy prymityw i moralny degenerat. Wyrok za niepokorną postawę w PRL i III RP został więc wreszcie na zasłużonym adwokacie wykonany. W połowie 1993 roku – gdy krótka kariera polityczna marszałka dobiegła końca – jedynie dla rodziny, znajomych i nielicznych prawicowych gazet Andrzej Kern był nadal tym, kim wbrew wszystkim kłamstwom pozostał: człowiekiem niezwykłej uczciwości, mądrości i odwagi. Grzegorz Wierzchołowski
Koń, koło i język a DNA Słowian i innych Jak wiadomo w polskiej pamięci narodowej nie ma wędrówki przodków naszych, nim osiedlili się oni nad Wisłą i mówili językiem należącym do rodziny języków Indo-Europejskich. Proto-Indo-Europejski język był używany już 5,500 lat temu. Istnieje pogląd, że Bałto-Słowianie byli nad Bałtykiem od blisko 4,000 lat. Około 3,500 lat temu język Bałto-Słowian oddzielił się od języka Arian, a 500 lat później język Bałtów oddzielił się od języka Słowian, poczym przez następne 1,500 lat języki Słowian rozwijały się równolegle z pokrewnymi im językami takimi jak Grecki, Łacina, Perski, Kurdyjski, Celtycki, Germański etc. Rozwój języka polskiego trwał przez następne 1,500 lat. Natomiast nazwa Słowian jest zapisana w historii dopiero w pierwszym milenium ery chrześcijańskiej. Obecnie stoimy u progu wielkich osiągnięć w dziedzinie genetyki na podstawie datowania próbek DNA pobranych w kościach ludzi zmarłych w dalekiej przeszłości. Ja wiemy najbliższe i najbardziej intymne powiązania genetyczne między ludźmi z pokolenia na pokolenie są łatwo zrozumiałe, natomiast trudniejsze do zrozumienia są powiązania językowe. Na ten temat ważna jest książka archeologa angielskiego, David’a W. Anthony’ego, opublikowana przez Princeton University Press pod tytułem „Koń, Koło i Język: Jeźdźcy w Epoce Brązu z Pochodzący Euroazjatyckich Stepów Ukształtowali Współczesny Świat,” Autor ten udowadnia za pomocą bardzo gruntownych ustaleń DNA, że język Proto-Indo-Europejski pochodzi ze stepów Ukrainy i Rosji oraz wymienia kluczowe zdarzenia podstawowe do zaistnienia wystarczających sił Indo-Europejczyków do dokonania podbojów w Europie i w Azji. Obecnie około trzech miliardów ludzi mówi językami pochodzącymi od języka Proto-Indo-Europejskiego. Około 4,800 lat temu koń został oswojony na stepach Eurazji i prawdopodobnie na początku był hodowany na mięso i dopiero po kilku wiekach koń został osiodłany a następnie zaprzężony do wozu na kołach. Ślady wędzidła na zębach kiełzanych koni umożliwiają określenie postępu w używaniu konia pod siodłem. Autor uważa, że koń i związany z koniem wynalazek koła miały kluczowe znaczenie w rozpowszechnianiu języka. Brak umiejętności pisania spowodował poleganie na deklamacji poematów w celu przekazywania informacji, dzięki czemu język Proto-Indo-Europerjski rozwijał się i pomagał w tworzeniu elit społecznych oraz rozpowszechniał się jako „język awansu społecznego” najbardziej rozpowszechniony ze wszystkich języków na świecie. Autor książki „Koń, Koło i Język: Jak Jeźdźcy w Epoce Brązu Pochodzący z Euroazjatyckich Stepów Ukształtowali Współczesny Świat,” przytacza prace lingwistów, archeologów i innych badaczy naukowych i podaje czytelnikom szczegóły skomplikowanego rozwoju najbardziej rozpowszechnionej rodziny języków na świecie. Przy przygotowywaniu uniwersalnego słownika polsko-angielskiego, który jest zamieszczony na mojej stronie internetowej, natknąłem się na starosłowiańskie pochodzenie angielskiego słowa „pogoda” czyli „weather,” które tak jak też słowo niemieckie „Wetter” pochodzi od słowiańskiego słowa „wetru,” które z kolei jest wczesną formą słowa „wiatr.” Jest to logiczne ponieważ wiatr powoduje zmiany pogody. Ciekawym i wyjątkowym zjawiskiem wśród nowoczesnych języków słowiańskich jest to, że jedynie w języku polskim zachowały się starosłowiańskie samogłoski nosowe, czyli, „nosówki:” „ą” i „ę,” które były zanotowane jako dźwięki słowiańskie już w dziewiątym wieku przez Św. Cyryla i Metodego w Salonkiach. Staro-słowiańskie samogłoski nosowe nie zachowały się w żadnym innym języku słowiańskim po wędrówkach ludów i po ekspansji Słowian na Bałkany i na wschód Fakt ten jest uważany za bardzo ważny argument, że Polacy nadal mieszkają na tych samych terenach gdzie język ich rozwijał się i dzięki temu nie stracili tych samogłosek. Ciekawa jest polska terminologia związana z budownictwem. Tak, więc słowo ściana sugeruje ciętą pionowo warstwę ziemi w ziemiance stepowej. Słowo podłoga opisuje podkładanie powierzchni wnętrza jako podłogi a słowo powała powalanie u szczytu ziemianki powierzchni służącej jako dach. Natomiast schody w dół do ziemianki określają obecnie wszystkie schody w klatce schodowej, wszystko jedno czy idzie się nimi w górę czy w dół.
Jeśli sobie wyobrazić istnienie wody zaskórnej pod podłogą ziemianki, to w takim razie logiczne jest „łażenie” w dół pod podłogę, żeby dostać się do wody. Być może stąd słowo „łazienka” wywodzi się z czasów, kiedy nasi przodkowie zamieszkiwali ziemianki. Książka archeologa angielskiego, David’a W. Anthony’ego, opublikowana przez Princeton University Press pod tytułem „Koń, Koło i Język: Jak Jeźdźcy w Epoce Brązu z Pochodzący Euroazjatyckich Stepów Ukształtowali Współczesny Świat” opiera się na rewelacyjnych informacjach otrzymywanych dzięki postępowi w określaniu i datowaniu DNA. Iwo Cyprian Pogonowski
Złote myśli, które mogłyby ratować przed kryzysem W obliczu kryzysu wywołanego „szwindlem na trylion dolarów” i z powodu braku nadzoru nad lichwiarskim kapitalizmem w USA, ukazują się ciekawe artykuły i wypowiedzi. Prezes prywatnego banku Federal Reserve, Żyd, Ben S. Bernanke - banku kontrolującego polityką monetarną USA, za pomocą licencji drukowania dolarów - nawołuje 27 listopada 2009, żeby jeszcze dalej powiększyć rolę tego banku w gospodarce amerykańskiej, według Bloomberg Agency. Prawo do drukowania banknotów dolarowych ma wyłącznie rząd federalny według konstytucji amerykańskiej. Niestety dzieje się inaczej i zamiast rządowej kontroli nad polityką monetarną USA, kontrolę tę sprawuje prywatny bank nielegalnie „upoważniony”. Można zauważyć, że właściciel Agencji Bloomberga, Michael Bloomberg, jest Żydem pochodzącym z ziem polskich. Właśnie wygrał on wybory na trzecią kadencję burmistrza Nowego Jorku, po zainwestowaniu w kampanię wyborczą rekordowej sumy stu dwóch milionów dolarów z jego własnej prywatnej fortuny. Potrafił on zmienić ustawę zakazującą burmistrzowi trzech kadencji. Zdobyć on stanowisko burmistrza kosztem 175 dolarów, za każdy głos oddany na niego, typowo w „najlepszym systemie politycznym na całym świecie” według dewizy „the best government money can buy”. Wielu ekonomistów uważa, że można było uniknąć kryzysu wywołanego „szwindlem na trylion dolarów”. Dlatego obecnie cytuje się złote myśli wielkich ekonomistów, takich jak Anglik, Artur Cecil Pigou (1877-1959), który już w latach 1930. bezskutecznie nawoływał do obrony środowiska za pomocą podatków proporcjonalnych do powodowanych zanieczyszczeń oraz do obejmowania ubezpieczeniami na zdrowie wszystkich obywateli. Jego złote myśli obecnie mają wielu zwolenników. Znaną złotą myślą Miliona Friedmana (1912-2006), Żyda pochodzącego z Ukrainy, który ostrzegał przed „stagflacją”, czyli jednoczesną stagnacją i inflacją, jest znane jest jego przekonanie że: „wielkie postępy w cywilizacji, w takich dziedzinach jak architektura, malarstwo, nauki ścisłe, przemysł lub rolnictwo, nigdy nie miały miejsca pod zcentralizowanym rządem”. Ekonomista John Maynard Keyes (1883-1946) był przekonany, że: „ilość posiadanej przez ludzi gotówki jest proporcjonalna do stopnia w jakim niepewni są oni ich własnej oceny sytuacji w zbliżającej się koniunkturze w bliskiej przyszłości. Obawa przed przyszłością powoduje, że nie mamy zaufania ani do własnych ocen ani do własnych poglądów. Dlatego w niepewności staramy akumulować jak najwięcej gotówki” Profesor Charles Kindleberger (1910-2003) specjalizował się w analizie manii, panik i kryzysów oraz stworzył teorię o stabilności hegemonii. Jego znaną złotą myślą dotyczącą pochodzenia kryzysów jest jego pogląd, że: „w warunkach, kiedy inwestorzy są przekonani, że na wypadek krachu na rynku, zostaną oni wybawieni z kłopotu za pomocą subsydiów państwowych, to taki stan rzeczy osłabia ich poczucie odpowiedzialności i trzeźwość ich decyzji”. Najbardziej krytyczną wobec lichwiarskiego kapitalizmu naszych czasów jest złota myśl astryjackiego Żyda urodzonego we Lwowie, Ludwiga von Mises, który powiedział, że: „Niekontrolowany wzrost pożyczek na [na procent składany] na coraz większą skalę, prowadzi do szerzenia się coraz większej biedy”. Widzimy to obecnie w USA, gdzie jeden procent najbogatszych ludzi ma majątek znacznie większy niż suma stanu posiadania 95% Amerykanów. Ludwig von Mises był doktorem praw i profesorem ekonomii. Był on synem uszlachconego inżyniera, który był inwestorem i budowniczym kolei w firmie w Czerniowcach. Jako dziecko, Ludwig biegle mówił po polsku, niemiecku i francusku, znał łacinę i rozumiał język ukraiński. Po studiach Austrii pracował on nad problemami długów państwowych Austrii. W 1940 roku wraz z innymi Żydami von Mises wyjechał ze Szwajcarii do USA w obawie, że Niemcy najadą na Szwajcarię. W USA popierał on ruch pan-europejski i opracował nad problemami monetarnymi przyszłej zjednoczonej Europy. Wykładał do 87 roku życia. Uczył, że ekspansja kredytu powoduje kryzys i szkodliwy „cykl bussinesu” w gospodarce rynkowej. Ludwig von Mises często wyrażał kontrowersyjne poglądy, ale zostawił po sobie opinię człowieka, którego konkluzje sprawdzały się. Jego opinia w sprawie biedy powodowanej nadmierną ekspansją kredytu obecnie sprawdza się. Iwo Cyprian Pogonowski
30 listopada 2009 Następny potop będzie z papieru... W drugim tomie „Historii świata XX wieku –od Rewolucji Październikowej do „Solidarności” pióra historyka Paula Johnsona, na stronie 24 autor o planach narodowego socjalisty Adolfa Hitlera napisał:” Papieża zamierzano powiesić w szatach pontyfikalnych na Placu Świętego Piotra, Katedra w Strasburgu miała być przerobiona na gigantyczny „Pomnik Nieznanego Żołnierza” .Planowano wynalezienie nowych gatunków zbóż , na przykład „wiecznego żyta.” Hitler zamierzał wprowadzić zakaz palenia papierosów, zarządzić przymusowy wegetarianizm, odrodzić cymbryjską sztukę trykotarstwa, powołać Specjalnego Pełnomocnika Rządu do Opieki nad Psami oraz Zastępcę Sekretarza do Obrony przed Komarami i Owadami”(!!!????). Z całego tego szaleńczego socjal- animal programu Hitlera, jakoś niewiele się mówi o odrodzeniu cymbryjskiej sztuki trykotarstwa.. Zakazy palenia papierosów- już są; wegetarianie odzywają się co jakiś czas; fundacji opiekujących się zwierzętami jest w bród; no nie ma jeszcze Sekretarza Obrony przed Komarami i Owadami… Ale to tylko kwestia czasu. No i Katedra Notre Dame jest! Byłem tam w sierpniu i jeszcze stoi, a żadnego żołnierza tam nie widziałem, ani znanego, ani nieznanego. Coś wspaniałego! W Strasburgu mieszkał niejaki Claude Joseph Rouget de Lisle, autor krwawego hymnu laickiej Francji- Marsylianki! No i Hitler nie zdążył powiesić na szatach pontyfikalnych Papieża Piusa XII na Placu Św. Piotra.. Ale Rewolucja Antychrześcijańska jeszcze przed nami. A wierząc propagandzie, to właśnie PIUS XII popierał najbardziej Hitlera, a on go chciał powiesić i to na szatach pontyfikalnych, popatrzcie państwo.. Bo jak pisał błyskotliwy Mark Twain:” Trzeba znać fakty, zanim się je zniekształci”(!!!) A niektórzy ludzie mają tak otwarte umysły, że mózg im wycieka.. Tak jak wyciekały jednej pani wody porodowe w Chełmnie, w tamtejszym szpitalu państwowym, na stojąco, gdy próbowała rodzić, ale jak to w socjalizmie – okazało się że najważniejsze są papierki… Zanim doszło do wylegitymowania i spisania danych, nieszczęsna pani urodziła i dziecko wypadło na podłogę uderzając główką o posadzkę. Mama zajęta była wyczekiwaniem w załatwianiu formalności i przy okazji rodzeniem na stojąco.. Wyczekiwała też położna- bo zobowiązana była załatwić formalności. A ucierpiało dziecko! Teraz będzie problem, kto zapłaci odszkodowanie? Najprędzej my podatnicy, bo jak położna okaże się winną.. Zapłaci szpital, a państwowy szpital ma jedynie państwowe pieniądze, które kiedyś były prywatne. Bo ktoś odpowiedzialność ponieść musi. I poniosą ją ci, którzy z tym wypadkiem , nie mają nic wspólnego. Kto inny zawinił- a Cygana powiesili! Tak jak poniesiemy odpowiedzialność za fanaberie rządu, który postanowił pożyczyć pieniądze…Islandii(???). Umowę zawarto w Stambule i rząd pożyczy w naszym imieniu 630 milionów złotych na 12 lat(!!!) Rząd ma dużo pieniędzy i dużo nam narobił długu publicznego, a tym bardziej, że nie są to pieniądze rządu- to co mu zależy porozpożyczać po świecie nasze pieniądze?.. W ubiegłym roku, rząd Donalda Tuska pożyczył zbankrutowanej Islandii 200 milionów dolarów, czyli około 600 milionów złotych(!!!). A jeszcze niedawno- życie Islandczyków na kredyt- sytuowało ich w czołówce europejskiej. Były opowiadane bajki o dochodzie 38 000 dolarów ma głowę Islandczyka. A dzisiaj? My jeszcze cipimy, bo socjalistyczny rząd nie ma tylu pieniędzy, żeby je wydawać i nas jeszcze bardziej pogrążać, i tylko dzięki temu jeszcze jakoś jest.. Natomiast w nerwową atmosferę wpadają punkty apteczne, bo pani minister Ewa Kopacz z Platformy Obywatelskiej umyśliła sobie, żeby im się dobrać do skóry. Miałem w ręku taką listę leków, będąc w tym tygodniu w Lublinie które muszą takie punkty wycofać ze sprzedaży. Jest wśród nich nawet szampon przeciwłupieżowy(???). To w sklepach spożywczo- chemicznych można sprzedawać szampony, a w punktach aptecznych- nie! Jak nazwać tego typu działalność destrukcyjną , opartą o sabotaż pani minister, która z premedytacją niszczy małe i drobne punkty apteczne. W imię czego? Bo Naczelna Rada Aptekarska tak chce! I jeszcze jeden z aparatczyków Ministerstwa Zdrowia powiedział, że chodzi ministerstwu „ o dobro pacjentów”(???) A pacjenci tego dobra mają już tak mało.. i jeszcze nie rozumieją, że przyczyną takiej niesprawiedliwości jest samo istnienie Ministerstwa tzw. Zdrowia. To urzędnicy wykańczają ludzi, którzy nie chcą niczego, tylko swobodnego służenia innym ludziom, w tym przypadku za pośrednictwem punktów aptecznych. Właściciele punktów aptecznych bronią się przed tyranią urzędników zbierając podpisy.. Boże! Żeby ludzie, którzy dostali od samego Pana Boga prawo do wolności, musieli ją sobie wywalczać za każdym razem., kiedy jest zagrożona! I wikła się ich w podpisowe wariactwa.. marnując ich czas. Na szczęście Szwajcarzy do reszty nie zwariowali. W referendum wypowiedzieli się przeciwko budowie obcej cywilizacji na ich terytorium… Wprowadzając w złość wszystkich zwolenników budowy społeczeństw otwartych i mulitulturowych. A powtarzał mądry profesor Zygmunt Koneczny, że nie wolno mieszać cywilizacji, bo będzie z tego mieszanka wybuchowa. Za takie poglądy został usunięty z Uniwersytetu przed wojną.. Przez swoich przeciwników politycznych- ludzi Józefa Piłsudskiego. Powinien być światowej sławy badaczem cywilizacji, ale nie będzie.. Bo wśród siedmiu cywilizacji wymieniał cywilizację żydowską, której nie wymieniał inny badacz cywilizacji- Samuel Huntington.(„Zderzenie cywilizacji”). Obecność Muzułmanów oczywiście nie stanowi zagrożenia dla cywilizacji chrześcijańsko- łacińskiej, jeśli Muzułmanie adoptują się do warunków cywilizacji łacińskiej.. Ale o tym nie ma mowy! Zaczną palić samochody i urzędy? Prawica szwajcarska dopieła swego; Heider zginął w wypadku samochodowym- a on też był przeciwnikiem- jako premier Karyntii- stawiania meczetów w Austrii. Bo widział w tym zagrożenie.. Takie same poglądy ma Blocher- konserwatysta szwajcarski, którego duch unosi się nad Szwajcarską Partią Ludową. I nie miał racji niejaki Trocki, naprawdę Bronstein., który twierdził, że” Stalin uderza nie w idee swego przeciwnika, lecz w jego czaszkę”(!!!). I sam oberwał w swoją czaszkę , czekanem w Meksyku – rok 1940. Czy teraz będzie nagonka na Szwajcarów, żeby nie jeździć tam na narty? Tak jak było w przypadku Austrii? Co prawda Austria- ze swoim sierpem i młotem w herbie- należy do Unii Europejskiej, a Szwajcarzy już kilkakrotnie odrzucili taką ewentualność w referendum. I do socjalistycznej Unii nie należą. Ale można ich zaatakować w samo serce… W banki szwajcarskie! Postraszyć, że jak nie zmienią decyzji w kolejnym referendum, to cały świat wycofa pieniądze ze szwajcarskich banków.. I robić referenda do skutku – aż zmądrzeją! Aż Muzułmanie zastawią całą Szwajcarię meczetami a tubylców pozamykają w gettach. I dać Muzułmanom prawo głosu, żeby jak najszybciej przegłosowali wszystko czego potrzebują- przeciwko Szwajcarom. Przecież nikt Muzułmanów nie wygania ze Szwajcarii, ale oni nie chcą się asymilować.. Chcą stanowić odrębność cywilizacyjną. A to jest dla Szwajcarów niebezpieczne.. A może posłać samoloty NATO? Niech zbombardują Szwajcarię, może to Szwajcarów nauczy rozumu.. Żarty, żartami… ale życie się toczy..
W każdym razie następny potop w naszej antycywilizacji będzie ….z papieru! Bo to nie jest już cywilizacja- to jest papierozacja połączona z biurozacją! Dobrze, że nie umiem jeździć na nartach… Nie będzie mnie ciągnęło do Szwajcarii… P.S. Zgodnie z moimi przewidywaniami wygrała pani Mucha przeciw pani Urbańskiej. Myślę o „Tańcu z gwiazdami”. Gdyby pani Urbańska wypowiedziała się chociaż raz za równouprawnieniem kobiet, chociaż za aborcją, za eutanazją, po stronie tzw. małżeństw homoseksualnych, za Unią Europejską, za czymkolwiek co obowiązuje aktualnie w naszym życiu społecznym. Poparła model singlowski matek samotnie wychowujących dzieci… A tu nic! Milczy jak zaklęta! A może przeciwko klapsom, wymierzanym przez zwyrodniałych rodziców swoim dzieciom? Przeciw przemocy w rodzinie, za ochroną środowiska, za walką z globalnym ociepleniem… Jak nie jesteś z nami - jesteś przeciwko nam! I jeszcze ten prywatny teatr.. A kto to widział, żeby teatr był prywatny? Ci innego państwowy? Taki jest najlepszy.. Można z łatwością zdyscyplinować aktorów, którzy są na garnuszku państwa. Na przykład zobowiązać ich do marszu w pochodzie pierwszomajowym.. Bo marsz według komunisty Gramsciego przez instytucje kulturalne jest realizowany. Jest to tzw. marksizm kulturowy Pierwszy raz widziałem werdykt, w którym ludzie wysyłający SMS-y, wysłali akurat tyle samo na jedną osobę, jak i na drugą… Statystycznie nie ma takiej możliwości! Zawsze ilość SMS-ów będzie różna. A tu było 50 % na 50(???). A potem już tylko ogłosili, że różnicą jednej setnej wygrała pani Mucha - feministka! I odjechała mercedesem! Nie pozwolą, żeby wygrała obca - musi wygrać nasza, a nie Natasza. Oglądałem, kilka ostatnich odcinków, bo uważam, że pani Natasza Urbańska jest wielkim talentem tanecznym, wokalnym i osobowościowym. Do tego przyjemnie na nią popatrzeć.. Gdyby ktoś mógł zadbać o jej karierę międzynarodową- z pewnością zostałaby gwiazdą międzynarodową, jeśli chodzi o taniec i śpiew. Ale musiałaby się pozbyć męża i dziecka.. Bo ten model nie mieści się we współczesnym modelu rodziny, lansowanym przez media.. Co najmniej trzech mężów i kilkunastu kochanków, o których się pisze w kolorowych bzdetach… Musi być w rynsztoku! Bo rynsztok jest najlepszą rekomendacją zrobienia kariery.. Pani Nataszo! I tak jest pani najlepszą tancerką jaką widziały moje oczy. To co pani robi- to doskonałość! Nawet jurorom wychodziły oczy na pani widok.. Ale oni nie decydowali w tej grze? Zawsze jest jakaś władza pozakonstytucyjna, która decyduje - jak to w demokracji! Był Kluska, będzie Adamek, jest Natasza Urbańska.. Nie dopuszczą obcych! Muszą być sami swoi- dla nich są kariery i zaszczyty.. Dla pozostałych pozostaje ciężka praca, bez widoków na szerszy karierowy rezonans. To samo dzieje się w całym państwie, we wszystkich dziedzinach życia... Koncesje, układy ograniczenia i polityka. Jak powiedział ostatnio pan Andrzej Sadowski z Centrum Adama Smitha? Wszystko w Polsce jest polityką(!!!!) I słuszna jego racja.. WJR
Ślepota - systemowa? ("Unia to nowy ZSRR!" PiS walczy z traktatem lizbońskim W piątek grupa posłów skierowała do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o uznanie traktatu lizbońskiego za niezgodny z konstytucja. Pod wnioskiem podpisało się 61 posłów PiS i dwóch niezrzeszonych. Wśród tych pierwszych są m.in. Antoni Macierewicz i Zbigniew Girzyński. Posłowie chcą o orzeczenie niezgodności całego traktatu i dokumentów towarzyszących, m.in. deklaracji o nadrzędności prawa unijnego nad polskim. Jeden z blogerów Pardonu - Makarena - kibicuje ich staraniom. Rzeczywiście, na wyrok trybunału warto czekać z niecierpliwością. Bo kwestia pierwszeństwa prawa wspólnotowego przed krajowym pozostaje nierozstrzygnięta od lat. Formalnie najwyższym aktem prawnym w Polsce jest Konstytucja RP, ale już Europejski Trybunał Sprawiedliwości uznaje prymat unijnego prawa. Warto więc ostatecznie wyjaśnić, kto ma rację. W całej sprawie ciekawe jest jednak co innego. Posłowie PiS domagają się bowiem anulowania porozumienia wynegocjowanego i podpisanego przez Jarosława i Lecha Kaczyńskich. Przypomnijcie sobie wojnę o pierwiastek i telekonferencje między prezydentem a ówczesnym premierem na linii Warszawa-Bruksela. I późniejsze deklaracje, że Polska odniosła sukces. Dlatego opór polityków PiS przeciwko integracji europejskiej jest nieco zaskakujący. Zwłaszcza, że tak jak Zbigniew Girzyński w swoim blogu, nie przebierają w słowach: Czasy się zmieniają, ale pewna symbolika i tradycje pozostają. (...) Czymże jest innym Unia Europejska w jej dzisiejszym wydaniu jak nie swego rodzaju Związkiem Socjalistycznych Republik Europejskich? Dalej czytamy o biurokratach z Brukseli regulujących wielkość ogórków czy krzywiznę bananów (z tej ostatniej dyrektywy Unia Europejska się wycofała). niejaki p.Bartosz Kowalczyk prześmiewczo relacjonuje wniosek o uznanie traktatu lizbońskiego za niezgodny z konstytucją (61 posłów PiS i dwóch niezrzeszonych - m.in. WCzc.Antoni Macierewicz i WCzc.Zbigniew Girzyński). Słusznie przy tym zauważa: „W całej sprawie ciekawe jest jednak co innego. Posłowie PiS domagają się bowiem anulowania porozumienia wynegocjowanego i podpisanego przez Jarosława i Lecha Kaczyńskich. Przypomnijcie sobie wojnę o pierwiastek i telekonferencje między prezydentem a ówczesnym premierem na linii Warszawa-Bruksela. I późniejsze deklaracje, że Polska odniosła sukces. Dlatego opór polityków PiS przeciwko integracji europejskiej jest nieco zaskakujący” Kończy jednak znacznie gorzej: „Ale czy poza Unią byłoby nam lepiej? Girzyński zdaje się odpowiadać twierdząco. Szkoda, że nie dodaje, jak mielibyśmy sobie poradzić bez 67 mld euro funduszy strukturalnych, możliwości legalnej pracy w większości krajów Europy i unii celnej z naszymi największymi partnerami handlowymi”. Otóż p.Kowalczyk nie zauważa, że te 67 mld (w rzeczywistości mniej) otrzymaliśmy, choć Traktat Lizboński NIE był podpisany, możliwość legalnej pracy – również. A unia celna to Europejski Obszar Gospodarczy, od WE i UE niezależny. Podobnie jak Traktat z Schengen. Nie wiem, czy p.Kowalczyk sam jest ślepy – czy cynicznie ludzi okłamuje? Podejrzewam to pierwsze – bo tak „myśli” większość społeczeństwa!!! Co ciekawsze: te 67 mld to niezbyt wielka suma: półtorej rocznego budżetu III RP – ale ułamek obrotów gospodarczych. Gdyby nie przepisy obciążające gospodarkę znacznie więcej moglibyśmy wygenerować bez WE. Stany Zjednoczone, choć zasiedlano dzikie tereny i walczono z Indianami – żadnych funduszów strukturalnych, zdaje się, z UE nie otrzymywały? I dlatego są w tej chwili potęgą! Twierdzę, że gdyby dostawały, to byłyby obecnie na poziomie Nigerii... JKM
Dzisiaj o północy Rzeczpospolita Polska traci suwerenność nad ziemiami polskimi Janusz Korwin-Mikke spalił przed Uniwersytetem Warszawskim flagę Unii Europejskiej. Polityk uważa, że 1 grudnia – w dniu, kiedy zacznie obowiązywać Traktat z Lizbony – Polska straci suwerenność, a UE stanie się formalnie państwem, którego nasz kraj będzie jedynie częścią. Korwin-Mikkemu towarzyszyła grupa zwolenników; spaleniu flagi przyglądali się także przechodnie. “Dzisiaj o północy Rzeczpospolita Polska traci suwerenność nad ziemiami polskimi. Od tej chwili suwerenem Polski nie jest już Rzeczypospolita Polska, ale Bruksela i Sejm Wiejskiej staje się sejmikiem lokalnym” – powiedział Korwin-Mikke. Zaznaczył, że władze w Polsce stracą od wtorku zupełnie na znaczeniu, bo – w jego opinii – Warszawa nie będzie miała możliwości sprzeciwienia się decyzjom, które zapadną w Brukseli. Korwin-Mikke podkreślił, że wszelkie dyrektywy, które zostaną przyjęte przez UE, będą obowiązywały w kraju.
Rozważania po północ ku Minęła północ - i teraz pisze do Państwa lojalny obywatel Unii Europejskiej. Jeśli Państwo zerkniecie na okładki swoich paszportów - nowszych, niż trzy lata - to zauważycie, że już wtedy (zupełnie bezprawnie!) nosiły one nagłówek: "UNIA EUROPEJSKA" - choć UE jeszcze legalnie nie istniała. Było to zaplanowane przyzwyczajanie ludzi do tego, że są w UE - i znamienne, że MSWiA wydające te paszporty było wtedy w rekach PiSu! Zwracałem zresztą wtedy w MSWiA na to uwagę. Więc proszę mi nie mówić, że PiS nie należał do sPiSku. Jestem lojalnym obywatelem UE - i kocham Europę. Natomiast UE kocham tak, jak konserwatywny liberał niemiecki kochał III Rzeszę i konserwatywny liberał kazachski kochał ZSRS. Czyli życzę jej, by albo się zreformowała na normalne państwo (co mało prawdopodobne...) albo jak najszybciej rozpadła (co bardzo prawdopodobne). Chcę tu - na pocieszenie - przytoczyć opinię, która otrzymałem od bardzo wnikliwego pracownika KE z Brukseli. Radził on, by popatrzeć na sytuację z punktu widzenia Niemców. Czy przypadkiem UE nie jest pomyślana tak, by zapobiedz niemieckim roszczeniom nacjonalistycznym - przez likwidację niemieckiego państwa? Moje uwagi, że z legalnego punktu widzenia III RP nic już nie może zrobić, by zlikwidować nadrzędność prawa unijnego nad krajowym - dotyczą również Niemiec. Bundesrat i Bundestag mogły sobie coś-tam-coś-tam uchwalać - ale od 1-XII nie ma to już znaczenia. Z tym, że należy być realistą: Niemcom nic narzucić się nie da - bo RFN ma Bundeswehrę, a UE na razie ma dwa bataliony. Ale z czasem... Cóż: zobaczymy! Media, ktore podały informacje o dzisiejszym weksylokauście podają w zasadzie ten sam tekst:(Korwin-Mikke protestuje, flaga Unii płonie Znany z kontrowersyjnych poglądów były lider Unii Polityki Realnej Janusz Korwin-Mikke spalił flagę Unii Europejskiej. To jego sprzeciw wobec wejścia w życie Traktatu z Lizbony. Przy okazji protestu zapowiedział, że tworzy nową partię - Wolność i Praworządność. Korwin-Mikke flagę spalił przed Uniwersytetem Warszawskim. Towarzyszyła mu grupa zwolenników oraz przechodnie. Polityk powtarza, że jego zdaniem 1 grudnia - w dniu, kiedy zacznie obowiązywać Traktat Lizboński - Polska straci suwerenność, a UE stanie się formalnie państwem, którego nasz kraj będzie jedynie częścią. "Polska traci wolność" - Dzisiaj o północy Rzeczpospolita Polska traci suwerenność nad ziemiami polskimi. Od tej chwili suwerenem Polski nie jest już Rzeczpospolita Polska, ale Bruksela. Sejm Wiejskiej staje się sejmikiem lokalnym - powiedział Korwin-Mikke. Polityk zaznaczył, że władze w Polsce stracą od wtorku zupełnie na znaczeniu, bo - w jego opinii - Warszawa nie będzie miała możliwości sprzeciwienia się decyzjom, które zapadną w Brukseli. Podkreślił też, że wszelkie dyrektywy, które zostaną przyjęte przez UE, będą obowiązywały w kraju. Korwin-Mikke mówił, że zdumiewa go, iż Polaków "ta sprawa najwyraźniej mało interesuje". Jego zdaniem, świadczy to o tym, że państwo polskie nie funkcjonuje już od dawna. WiP, czyli nowa partia Przy okazji, polityk poinformował, że tworzy nową prawicową partię - Wolność i Praworządność. - Byłem wieloletnim członkiem najpierw Stronnictwa Demokratycznego, potem Unii Polityki Realnej, w tej chwili jest to trzecia partia i chyba ostatnia, w której jestem. Bardzo rzadko zmieniam partię - raz na 20 lat - dodał.)
Zabanować Korwina-Mikke Janusz Korwin-Mikke spalił dzisiaj unijną flagę. Jeśli rząd uwzględni uwagi, jakie do projektu nowelizacji ustawy hazardowej zgłosiła Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, strona na której Korwin-Mikke zechciałby zamieścić filmik z akcji palenia flagi, musiałaby zostać zablokowana. ABW chce bowiem rozszerzyć katalog treści, za które strona internetowa będzie wpisana do Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych, o następujący zapis: "Treści znieważające symbole narodowe RP lub innego państwa sojuszniczego oraz propagujące nienawiść na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych" Rozumiem zatem, że oprócz Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych będzie musiał powstać, aktualizowany na bieżąco, Rejestr Państw Aktualnie Sojuszniczych, bo przecież takich spraw wagi państwowej nie może rozstrzygać urzędnik według własnego widzimisię, jeszcze by zablokował stronę znieważającą symbole narodowe państwa niesojuszniczego i byłby obciach. A co będzie jak jakaś następczyni Nieznalskiej zechce genitalia do symbolu narodowego państwa sojuszniczego przykleić, automatyczny ban każdej strony ze zdjęciami z galerii? Zapachniało absurdem? Miało zapachnieć, nie trzeba wielkiej wyobraźni, żeby przewidzieć mnóstwo, naprawdę mnóstwo problemów jakie się pojawią przy próbie wdrażania tego prawnego potworka, chyba, że ma on być z założenia martwy i po spełnieniu swojej PR-owej funkcji, powiększy demoralizujący i psujący pastwo katalog ustaw, którymi nikt się nie przejmuje, a najmniej ci, którzy mają je egzekwować. Lista stron, które będą urzędowo blokowane rozrasta się w zastraszającym tempie. Nawet jeśli rząd nie uwzględni postulatu ABW, może mieć poważne problemy z wyegzekwowaniem tego co sam wymyślił, bo jak tu sobie poradzić na przykład z oficjalną stroną ambasad niektórych bardzo niedemokratycznych państw, jeśli siłą rzeczy będą zawierać zakazane w rządowym projekcie "treści propagujące (...) totalitarny ustrój państwa" i jako takie będą musiały być automatycznie blokowane. Zapowiada się niezła zabawa. Tyle, że mało śmieszna. Państwo, które przez lata nie umie sobie poradzić z jedną stroną pedofilską ("Misiaczek"), i jedną faszystowską ("Red Watch"), teraz chce hurtem rozwiązać problem wszystkich odmian internetowej zgnilizny, przy okazji robiąc przestępców z każdego obywatela, który lubi sobie od czasu do czasu obstawić w internecie. W praktyce będzie zapewne tak, że w kwestii internetowego hazardu nic się nie zmieni, kto gra, będzie grał dalej, za to służby dostaną kolejny młot na niewygodnych obywateli,. Mając uprawnienia do nieograniczonego kontrolowania ruchu w sieci każdego z nas, oraz do śledzenia naszych przelewów bankowych, będą mogły zgromadzić mnóstwo bezcennych informacji, do wykorzystania - formalnie lub nie - przy sprzyjającej okazji. Zamordyzm pod rządami rzekomych liberałów zaczyna przybierać rozmiary naprawdę niepokojące, a pomysły są coraz groźniejsze. W taki sposób nie zwalczy się internetowego hazardu. Zresztą szczerze mówiąc nie widzę powodu, żeby z nim specjalnie walczyć, a już na pewno nie jest to powód wystarczający, żeby dawać państwu i jego służbom jawnym i tajnym wgląd w nasze komputery i konta bankowe. A poza wszystkim innym, propozycje nowelizacji ustawy, w części dotyczącej uznaniowego blokowania niedozwolonych stron internetowych to zwyczajna cenzura prewencyjna, a ta jest przecież zakazana w Konstytucji. Dlaczego państwo ma mi uniemożliwić przeczytanie strony internetowej zagranicznego bukmachera, jeśli wcale nie chcę na niej przestępczo zagrać, tylko sprawdzić jakie są u niego notowania? Strona bukmachera została legalnie umieszczona na serwerze w kraju, w którym działa, w Polsce samo czytanie stron internetowych też jest legalne, w żadnym momencie nie zostało więc popełnione żadne przestępstwo, a ma być kara? Nie sądzę, żeby wizerunkowe potrzeby rządu przekonały Unię, że to jest normalne, skończy się więc pewnie obciachem i dużymi karami finansowymi. Ale to będzie już po wyborach. Kataryna
„Plugastwo”, wszy, tyfus plamisty Wprawdzie proklamowanie Unii Europejskiej, ze wszystkimi tego politycznymi i prawnymi konsekwencjami, starsi i mądrzejsi przewidzieli dopiero na 1 grudnia, ale przygotowania do tej zmiany sytuacji są w pełnym toku. Nie mówię o powołaniu prezydenta i ministra spraw zagranicznych Unii Europejskiej, chociaz to też jest bardzo ważne, ale o dyskusji, jaka przetoczyła się przez „Gazetę Wyborczą” – co ludziom przyzwoitym mądrość etapu nakazywałaby czynić względem „plugastwa”. Stanowiska rysują się dwa; jedno wynikające z wynurzeń red. Seweryna Blumsztajna – żeby „ludzie przyzwoici” na przyszły raz nie tylko wykrzyczeli „plugastwu” swoją „pogardę”, ale nawet je zastopowali, bez względu na prawo i policję, a drugie – red. Artura Domosławskiego – by na tym etapie „plugastwu” jeszcze okazać klemencję – co nie oznacza rezygnacji z wnikliwego rozpoznania. Bo kiedy zmieni się etap i pojawią się związane z nim nowe mądrości, no to wtedy... No dobrze, ale o co chodzi z tym „plugastwem”? Otóż „plugastwem” są młodzi polscy nacjonaliści, którzy 11 listopada demonstrowali m.in. pod hasłem „precz z żydowską okupacją”. Artur Domosławski twierdzi też, że wznosili hasło „narodowy socjalizm”. Dlatego identyfikuje ich z „faszystami” lub „nazistami”, zaś faszyzm i nazizm – powiada – „to ideologie zbrodnicze, jedne z największych plugastw w dziejach”. Dlatego „osobiście” na określenie młodych nacjonalistów polskich woli termin „plugastwo” i wobec „plugastwa” nawołuje do „tolerancji” – oczywiście na tym etapie, to rozumie się samo przez się. Czy jednak red. Domosławski nie popełnił aby nieostrożności, pisząc w „Gazecie Wyborczej” iż faszyzm i nazizm, to tylko „jedne z największych” plugastw w dziejach? Określenie: „jedne z największych” sugeruje, że „plugastwa” mogły być jeszcze inne, kto wie, czy np. nie komunizm? I to właśnie może być nieostrożne, jako że Adam Michnik, redaktor naczelny „GW” akurat wygrał z IPN proces przed niezawisłym sądem, że jego ojciec, Ozjasz Szechter, nie uprawiał szpiegostwa na rzecz Związku Radzieckiego, a został skazany tylko za zdradę państwa i próbę oderwania odeń części terytorium. „Facet myślał, że ma trypra, a to była zwykła kiła!” – śpiewało się w piosence, popularnej za moich czasów w kołach wojskowych. Czy szpiegostwo jest gorsze od sytuacji, kiedy taki zbrodniarz, przez całe lata żrąc polski chleb, jednocześnie knuje zdradę? Ale mniejsza z tym; skoro red. Michnikowi bardziej pasuje zdrada, to czyż wypada się z nim spierać? Ważniejsze przecież jest, że Ozjasz Szechter zdradzał z pozycji komunistycznych. Czy komunizm był również „jednym z największych plugastw” w dziejach? Jeśli tak, to znaczy, że i Ozjasz Szechter mógł być „plugawcem”! A to ci dopiero historia! Czy red. Domosławski aby na pewno przemyślał wszystkie „za” i „przeciw”? Czy za to mimowolne zuchwalstwo red. Michnik nie poweźmie aby do niego śmiertelnej urazy? Ale niech red. Domosławski o to sam się martwi. Znacznie ciekawsze bowiem jest to, że okrzyk: „precz z żydowską okupacją” uważa on za „rodzaj bluźnierstwa”. Ciekawe dlaczego. Czyżby uważał, że żydowska okupacja jest dla nas stanem naturalnym? Nawet więcej, niż naturalnym – bo przecież podważanie stanów naturalnych nie jest traktowane jako „rodzaj bluźnierstwa”, nieprawdaż? Dla przykładu; okrzyk „precz z zimą!” żadnym bluźnierstwem nie jest, podczas gdy „precz z żydowską okupacją” red. Domosławski już kwalifikuje jako „rodzaj bluźnierstwa”. Wygląda na to, że żydowską okupację musi uważać on za rodzaj stanu dla Polski błogosławionego i próbuje dać to wszystkim ostrożnie do zrozumienia. Ostrożnie - bo nie jest wykluczone, że na tym etapie powiadamianie mniej wartościowego narodu tubylczego o tym wprost, jeszcze nie jest przewidziane. No dobrze – ale dlaczego właściwie żydowska okupacja miałaby być dla Polski rodzajem stanu błogosławionego? Nie można tego objaśnić inaczej, jak przeświadczeniem o wyższości narodu żydowskiego nad mniej wartościowym narodem tubylczym. Podobnie uzasadniali swoją okupację Niemcy, tzn. pardon - jacy znowu „Niemcy”; przecież żadnej niemieckiej okupacji Polski nie było, a tylko „nazistowska”, no nie? Sęk w tym, że młodzi polscy nacjonaliści wcale nie uważają się za przedstawicieli narodu mniej wartościowego, bo gdyby było inaczej, to nie organizowaliby się przecież na zasadzie narodowej. Nawiasem mówiąc, Żydzi też organizują się na zasadzie narodowej. Co więcej – syjonizm, a więc żydowski nacjonalizm, jest oficjalną ideologią państwową Izraela, w którym – obok nurtów prawicowych, działają też nurty socjalistyczne. Czy syjoniści-socjaliści, a więc żydowscy narodowi socjaliści też są rodzajem „plugastwa”, czy też określenie to red. Domosławski rezerwuje tylko dla nacjonalizmów wyznawanych przez przedstawicieli narodów mniej wartościowych? I wreszcie – dlaczego właściwie red. Domosławski skłania się ku przeświadczeniu o wyższości narodu żydowskiego nad narodami mniej wartościowymi? Czyżby decydującym argumentem było zatrudnienie w redakcji „Gazety Wyborczej”? Rosyjski polityk narodowości prawniczej („matka Rosjanka, ojciec prawnik”) Włodzimierz Wolfowicz Żyrynowski, zawsze sprawia wrażenie bardziej rosyjskiego, niż zwyczajni Rosjanie. Bardziej pije wódkę, bardziej ulega nastrojom imperialnym - i tak dalej. Red. Artur Domosławski ze swoim „plugastwem” zachowuje się podobnie, już na tym etapie wzbogacając recepcję do „Gazety Wyborczej” jeśli nawet nie słownictwa charakterystycznego dla „Der Sturmera” – chociaż od „plugastwa” już blisko do „Żydów, wszy, tyfusu plamistego” – to sturmerowskiej metody prezentowania przeciwników. A przecież traktat lizboński jeszcze nie wszedł w życie, w związku z tym na obecnym nawet red. Domosławski jeszcze nawołuje do tolerancji wobec „plugastwa”. Co będzie na następnym etapie? SM