504

Katolik wobec królestwa błędu Jest rzeczą oczywistą, że prawda istnieje, ten, bowiem, kto przeczy istnieniu prawdy, przyznaje, że prawda istnieje. Jeśli prawda nie istnieje, to prawdą musi byc to, że prawda nie istnieje” (Św. Tomasz z Akwinu). Gdy słynny niemiecki poeta Henryk Heine stanął pewnego razu przed monumentalną budowlą katedry w Antwerpii, widok arcydzieła gotyckiej sztuki skłonił go do wyrażenia niezwykle głębokiej myśli: „Jene Zeiten hatten Dogmen, wir haben nur Meinungen: mit Meinungen… aber baut man keine Dome – tamte czasy miały dogmaty, my mamy tylko mniemania, a nimi nie można budować katedr”. Oto doskonała diagnoza czasów w którym przyszło nam żyć, słowa których przesłanie wiernie oddaje istotę najbardziej koszmarnego błędu współczesnego świata. Fundamentalny błąd obecnej epoki polega bowiem na niczym innym jak kapitulacji ludzkiego umysłu wobec obiektywnej prawdy, na powszechnym dziś przekonaniu, że nie istnieje żadna prawda wykluczająca błąd. Kierując się tym przekonaniem nowoczesny świat podniósł błąd do godności prawa, do rangi równej prawdzie, innymi słowy przyznał kłamstwu i prawdzie ten sam status ontologiczny, czyniąc gwałt zdrowemu rozsądkowi. Jeśli niekiedy błąd może lub wręcz powinien być tolerowany – wyrwanie chwastu może czasem również zniszczyć i posiane zboże – obecne jednak wynoszenie go na piedestał prawa to największe szaleństwo świadczące o zepsuciu samych podstaw ludzkiego myślenia. To absurdalne mniemanie zatruło dziś niemal wszystkie dziedziny życia społecznego, a nade wszystko osłabia najwyższą władzę człowieka, przez którą podobny jest on aniołom – atakuje bowiem sam jego rozum w najbardziej newralgicznym punkcie. W czym przejawia się ta aberracja? Jeśli weźmiemy do ręki konstytucję lub kodeks cywilny któregokolwiek ze współczesnych państw przeczytamy w nich zgodnie o ludzkim prawie do wolności sumienia. Gdy sięgniemy po gazety – niezależnie od ich spektrum światopoglądowego – racje w nich przedstawiane dziennikarze zgodnie motywują prawem do wolności prasy. Gdy przekroczymy gmachy nowoczesnych szkół i uniwersytetów, profesorowie wykładający tam najbardziej odrażające poglądy bronią ich, powołując się na prawo do wolności myśli i wypowiedzi, w klinikach aborcyjnych usłyszymy głos lekarzy podnoszący prawo kobiet do “wolności od macierzyństwa”, zaś gdy przekroczymy mury modernistycznych świątyń, kapłani pouczą nas zgodnie z błędami II Soboru Watykańskiego o prawie każdego człowieka do wolności religijnej. Co to wszystko oznacza? Czym jest prawo do wolności sumienia, prasy, wyznania? Są to niewątpliwie filary zasad, na których oparty jest cały współczesny świat, ale w istocie sprowadzają się one tylko do jednego przekonania: „Prawda nie ma dla nas znaczenia.” Jest to esencja dziedzictwa rewolucji francuskiej.

Biedne, chore stworzenia Najgorszą chorobą współczesnej epoki, polegającą na powszechnym zatraceniu przez ludzi sensu obiektywnej prawdy, dzisiejszy świat zaraził się od niemieckiego filozofa Immanuela Kanta (1724-1804). Kant główne ostrze swoich szaleńczych poglądów wymierzył bowiem w samą istotę prawdy. Zaatakował on prawdę poprzez podważenie jej obiektywnego, czyli wykluczającego każdy błąd charakteru. Negatio proprietatum est deletio naturae – zaprzeczenie właściwości jakiejś rzeczy jest zniszczeniem samej jej natury. Przed Kantem, ludzie – prości czy wykształceni – wiedzieli, że prawdą jest po prostu to co istnieje, rzeczywistość której trzeba się podporządkować. Wiedzieli że prawda to nic innego jak zgodność rozumu z przedmiotem swego poznania – adequtio rei et intellectus. Współczesnej chorobie umysłów odpowiada współczesna pycha ludzka: nowoczesny człowiek woli sam określać, co jest, a co nie jest prawdą. Nie tylko nie interesuje go prawda objawiona, ale dokonuje nawet zamachu na prawdy wynikające z samego porządku naturalnego, czyniąc tym samym wszystko subiektywnym i względnym. Szaleństwo dzisiejszych dni polega więc na tym, że to podmiot (moje ja) chce kreować przedmiot, zamiast mu się podporządkować i przyjąć rzeczywistość taką jaka ona jest, a nie taką, jaką chciałbym, aby była. Człowiek zapragnął wyzwolić się z dogmatów na rzecz mniemań, z prawdy na rzecz miraży i nierzeczywistości. Wytłumaczmy to na prostym przykładzie: 2+2=4. Jedynym prawdziwym wynikiem w tej arytmetyce jest cztery. Podobne aksjomaty istnieją jednak także np. w etyce (“dobro czyń, zła unikaj”) czy religii (“człowiek ma obowiązek czcic Boga i Mu służyc”), zaś trucizna liberalizmu polega na tym, aby człowieka od tych zasad “wyzwolic”, czy wprowadzic dowolnośc w pojęcia i osądy moralne. Stąd powszechne dziś usprawiedliwianie, wybielanie, a nawet pochwalanie i przyznawanie praw wszelkim możliwym błędom, kłamstwom, zboczeniom i herezjom. Librał uwielbia twierdzenia, które można tak sformułowac, używając powyższej analogii: “2+2=10, ale jeśli chcesz może być też 15″ Mówi się więc: „O co mamy się kłócić, życie jest tak krótkie?”; „Ja co prawda uważam, że dwa plus dwa jest cztery, ale to tylko moja prywatna opinia, nie będę starał się ciebie przekonać, jeśli uważasz że jest inaczej, masz do tego pełne prawo”, etc. etc. Neutralność człowieka wobec prawdy jest największym nonsensem jaki możemy sobie wyobrazić. Prowadzi nas ona w kierunku najbardziej niedorzecznych konkluzji. Czym dalej posuwa się akceptacja odchyleń i zboczeń od czystej prawdy, tym większy poklask światowej opinii publicznej. Ale „wyzwolenie” od prawdy nie jest żadną wolnością, lecz najbardziej pospolitym zniewoleniem, gdyż jak podkreśla bp Ryszard Williamson: „Umysł człowieka został stworzony dla obiektywnej prawdy, tak jak nasze płuca zostały stworzone do oddychania. Umysł potrzebuje obiektywnej prawdy, podobnie jak płuca potrzebują tlenu, tak więc jak płuca bez tlenu z zewnątrz umierają, tak też śmiertelnie chorym staje się umysł bez obiektywnej prawdy.” Śmierć umysłu człowieka jest kresem wszelkiej jego wolności.

Śmierć rozumu W obecnych czasach można wyszczególnić różne stadia degeneracji ludzkich umysłów. Są ludzie tak zepsuci, że nie istnieje już dla nich absolutnie żadna prawda, wszystko pozostaje względne, są bezkrytyczni wobec każdego nawet najbardziej niedorzecznego poglądu. Głoszą, że każdy ma swoja prawdę, a wszystkim „prawdom” należy się równouprawnienie, gdyż nic nie jest pewne i niepodważalne. Są też inni, którzy uznają możność istnienia mniej lub bardziej zbliżających się do prawdy opinii. W obu tych przypadkach może nawet nastąpić zwątpienie w same podstawy poznania, jak np. pewność własnego istnienia (factum primum), zasada sprzeczności (principium primum) oraz zdolność rozumu do poznania prawdy przedmiotowej (conditio prima). Jest to nic innego, jak śmierć ludzkiego rozumu. Są wreszcie osoby, które uznają istnienie prawdy, ale pozostają w zupełnej obojętności wobec niej. Boją się wyznawać prawdę i bronić jej, tylko dlatego, aby nikomu się nie narazić. „Duchowe zero poznać po tym, że pragnie się wszystkim przypodobać” – pisał Feliks Koneczny. Zbliżają się tym samym nieuchronnie do stanu zupełnej śmierci własnego rozumu. Przez swój liberalizm, zgniłe kompromisy ze światem, koniunkturalność i egoizm ludzie ci powoli przestają pojmować autorytarny charakter prawdy, czyli to, że prawda wyklucza każdy błąd. Prawda, bowiem ze swej istoty jest nieprzyjaciółką kłamstwa, nie może być między nimi zgody ani przyjaźni… Prawda i błąd są skazane to stan permanentnej wojny, sacrum bellum! „Między prawdą i błędem nie ma środka – między tymi dwoma przeciwnymi biegunami jest tylko otchłań; jest tak samo odległy od prawdy jak ten, kto nurza się w błędzie. Partycypuje się w prawdzie tylko gdy jest się z nią w całkowitej jedności” – pisał Juan Donoso Cortes. Czy ostała się jeszcze jakaś zdrowa przestrzeń, gdzie błąd nie został podniesiony do godności prawa? Tak, ludzie zgodnie nie akceptują dziś prawa do błędu, gdyby miał on godzić w ich przyziemne, osobiste interesy. Nie akceptują na przykład, aby kasjerka w banku miała w umowie praca zagwarantowane prawo do pomyłki przy wypłacaniu gotówki, nie akceptują, aby pracodawca pomylił się przy wypłacaniu im wynagrodzenia, nie akceptują, aby ktoś miał prawo do publicznego rozgłaszania nieprawdy o ich rodzicach. Alc ci sami ludzie przez brak wiary i miłości akceptują nieograniczone prawo do wolności religijnej, przyznające fałszywym religiom i sektom prawo głoszenia publicznie poglądów obrażających kogoś nieskończenie ważniejszego niż ich rodzice. W materii godzącej w przyziemne dobra osobiste (z kategorii vanitas vanitatum) nikt nie chce sankcjonować prawa do błędu, ale w przedmiocie najwyższej wagi – jak wiara i moralność, od których przecież zależy cała nasza wieczność! – bez skrupułów przyznaje się prawo do nieokiełznanej wolności. Niestety, ten najbardziej koszmarny błąd współczesnego świata, polegający na podniesieniu błędu do godności prawa, zdaje się podzielać także obecny papież Benedykt XVI. Rewolucyjność zasady wolności religijnej Vaticanum II polega na podniesieniu z poziomu tego, co może być – ze względu na różne okoliczności – zaledwie niekiedy tolerowane, do rangi prawa. Ogłoszenie w dziedzinie wiary prawa do wolności religijnej jest tym samym, co w zakresie moralności ogłoszenie z ambony: macie prawo gwałcić, kraść i mordować. Różnica jest jednak taka, że według zgodnej opinii wszystkich teologów grzechy przeciw wierze są znacznie cięższe niż przeciw moralności, choć jedne i drugie prowadzą w ogień piekła. Uznanie wolności religijnej jest równoznaczne z podłożeniem bomby z opóźnionym zapłonem pod same fundamenty Kościoła katolickiego, gdyż w sposób jasny jest to tożsame z odrzuceniem pewności prawdy, którą posiada Kościół w swym depozycie przez objawienie Boże. Dlatego też wszyscy papieże przed Soborem Watykańskim II (1962-65) jednym głosem uroczyście potępili wolność religijną. Dla przykładu Pius VII nazywa sankcjonowanie przez prawo publiczne równej wolności dla prawdy i błędu „tragiczną i zawsze godną potępienia herezją” (Post tam diturnitas), Grzegorz XVI – „majaczeniem” (Mirari vos), Pius IX – „monstrualnym błędem” (Qui pluribus), „najbardziej szkodliwym dla Kościoła katolickiego i zbawienia dusz” (Quanta cura), czymś, co „prowadzi do łatwiejszego zepsucia obyczajów i umysłów” oraz „rozpowszechnia zasady indyferentyzmu” (Syllabus), Leon XIII – „publiczną zbrodnią”, czymś „równoważnym ateizmowi” i „sprzecznym z rozumem” (Immortale Dei). A Mały katechizm o Syllabusie wyjaśnia: „Pytanie: czy Kościół może zgodzić się na takie pojednanie (wolność religijną – przyp. aut)? Odpowiedź: Kościół nie może i nigdy nie będzie mógł zgodzić się na tego rodzaju pojednanie. Musiałby, bowiem wyrzec się samego siebie, zdradziłby skarb powierzonych praw wiekuistych i stałby się winnym nieszczęścia ludów. P: Jak to? O: Przyjmując wolność sumienia i równość wyznań, Kościół straciłby rację bytu, skoro w oczach całego świata nie istniałaby jedyna i prawdziwa religia; przyjmując wolność prasy, to znaczy pisania wszystkiego, uświęciłby wolność czynienia wszyst­kiego; przyjmując zeświecczenie polityki, pozostawiłby sumienie ludzkie kaprysowi książąt lub zgro­madzeń, rządzących bez kontroli. Wszędzie siła po­szłaby przed prawem, a moralność Ewangelii musiałaby ustąpić moralności wilków”. Dla tych też powodów w 1875r. podczas jednej z audiencji, papież Pius IX wyraźnie podkreślił, że posłuszeństwo wobec całego nauczania zawartego w Syllabusie jest warunkiem koniecznym do osiągnięcia wiecznego zbawienia. Naukę, którą Kościół raz ogłosił, jako nieomylną prawdę, nikt i nigdy nie może poddać żadnej rewizji. Pogląd przeciwny to herezja, która prowadzi do konkluzji, że nie istnieje ustalona, obiektywna prawda wykluczająca wszelki błąd. Jeśli poprzednicy Benedykta mylili się, na jakiej podstawie możemy ufać, że obecny papież również nie błądzi? W tym właśnie przejawia się modernizm, jak podkreśla bp Williamson: „Benedykt XVI wierzy, że prawda katolicka, np. zasadnicze twierdzenia wiary zawarte w Syllabusie, encyklice Pascendi dominici gregis, itp., może ewoluować (a która w rzeczywistości nie może się zmieniać). Nie rozumie on, że antymodernistyczna nauka jego poprzedników ma właśnie taką niezmienną naturę i że nawet, jako papież nie może jej zmieniać. Jego biedny umysł, jakkolwiek utalentowany, jest zarażony tą współczesną, zwłaszcza niemiecką, filozofią.” Zagubieni katolicy ogłaszają Benedykta XVI papieżem tradycjonalistą i odnowicielem. Na ilustracji kard. Józef Ratzinger podczas wspólnego nabożeństwa z protestancką “biskupką” Marią Jepsen – feministką i zwolenniczką równouprawnienia dla homoseksualistów

Miraże posoborowych katolików Zjawisko powstawania miraży, fikcyjnych obrazów, w warunkach pustynnych określane terminem „fatamorgana”, czerpie źródłosłów z imienia wróżki Morgany. Jest to postać przewijająca się w opowieściach o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu, której legenda przypisuje zdolność wywoływania miraży. Niestety, w jednym z ostatnich numerów „NCzasu!” w rolę zbliżoną do wspomnianej czarownicy wcielił się niechlubnie Adam Wielomski, usiłując wywołać wśród czytelników złudzenie jakoby obecny papież odrzucił modernizm z racji ogłoszenia encykliki Spe salvi oraz motu proprio Summorum Pontificum. W ostatnich czasach wielu szczerych katolików, znużonych 40-letnią włóczęgą przez wyjałowioną pustynię posoborowej apostazji, nagle zaczęło dostrzegać fikcyjny obraz źródełka ortodoksji, tam gdzie go nie ma. Zaczęli doń pędzić na oślep, jak spragnieni wody podróżnicy pustyni, odrzucając za siebie wszelkie bagaże i mądrość zdobytą w czasie podróży. Teologiczna fatamorgana zaślepiła im trzeźwy obraz rzeczywistości. Istotnie, w encyklice Spe salvi papież stwierdził, że nie ma zgody między duchowym dziedzictwem rewolucji francuskiej a Kościołem katolickim, ale cóż z tego, skoro ten sam papież dalej podziela modernistyczne błędy współczesnego świata, będące owocem tejże właśnie rewolucji - zwłaszcza zaś podkopujący całą obiektywną prawdę błąd wolności religijnych. W przeciwieństwie do nauczania swego poprzednika uznał w ostatniej encyklice, że nie ma zgody między wartościami rewolucji a katolicyzmem, ale podobnie jak Jan Paweł II pochwala i dalej głosi urbi et orbi wszystkie błędne błędy Vaticanum II (ekumenizm, wolność religijna, kolegializm), które są przeniesieniem na grunt Kościoła jakobińskich zasad wolności, równości i braterstwa. Trudno, więc ufać jego deklaracjom o odrzucaniu rewolucyjnego ducha 1789 r., podobnie jak nie można byłoby wierzyć deklaracjom osoby, która raz gromkimi słowy potępiałaby przemoc, a innym razem podżegała do wojny. Obecny czasy są widownią zupełnie bezprecedensowego kryzysu w całej historii, gdyż po ostatnim soborze w Kościele szeroko się rozplenił najpoważniejszy błąd filozoficzny nowoczesnego świata. Kryzys, którego jesteśmy świadkami, nie jest jedynie kryzysem moralnym, z jakim borykało się papiestwo np. w XVI wieku, lecz jego przyczyny stokroć gorsze, gdyż tkwią na płaszczyźnie intelektualnej. Upadki moralne duchowieństwa, o których skrupulatnie donoszą media, są jedynie następstwem, a nie przyczyną tego kryzysu. Modernizm to nic innego jak religijny komunizm. Komunizm głosi równość na płaszczyźnie ekonomicznej, modernizm zaś stawia równość między błędem a prawdą, między dogmatem a herezją. Mówienie o pierwszych oznakach odwrotu od tego piekielnego procesu dowodzi tak naprawdę tylko zupełnej ignorancji, co do tego, jak głęboko fałszywa religia wbiła swe szpony w widzialne struktury Kościoła. Dziś, bowiem zarówno duchowieństwo, jak i wierni – o ile zupełnie nie stracili wiary – w wymiarze powszechnym zatracili zupełnie sens jej dogmatycznego charakteru. Podobnie jak zdrowe zasady ekonomii wykluczają i potępiają socjalizm, tak prawdziwa religia katolicka musi wykluczać i potępiać wszystkie błędy fałszywych religii. Ten, kto neguje konieczność walki z błędem, stracił sens obiektywnej prawdy: stracił, więc wszystko. Mniemaniami, bowiem nie tylko nie można budować katedr, lecz nade wszystko nie sposób nimi zbudować drogi do nieba. W imię mniemań nie sposób złożyć najmniejszego aktu ofiary i poświęcenia. Tylko ten, kto posiada absolutną pewność prawdy, ma siłę walczyć o nią, z miłości cierpieć dla niej i złożyć jej wszystko w ofierze. Bp Tihamer Tóth w jednym ze swych kazań przytacza następującą historię:

W 1927 roku, podczas prześladowań katolików w Meksyku, schwytano 18-letniego chłopca, którego starano się zmusić, by zawołał: „Niech ginie Chrystus!”

– Tego nie mogę zrobić, jestem katolikiem – odpowiedział chłopiec.

– A więc jesteś rewolucjonistą?

– Rewolucjonistą? Nie! Nigdy nim nie byłem. Tego mi nikt nie dowiedzie, ale jestem katolikiem i nigdy nie wyprę się Chrystusa! Porwano wtedy chłopca, przywiązano do samochodu ciężarowego, i puszczono motor. Wloką za wozem nieszczęśliwego, broczącego krwią, pokrytego ranami i kurzem ulicznym. Jego rodzice byli wówczas w domu. Na chwilę zatrzymano auto, jeszcze jedną próbę chcą zrobić. – Wołaj: Niech żyje Callas! – (wódz partii masońskiej) A chłopiec z całej siły woła: „Niech żyje Chrystus!” Wówczas rzucili się na nie niego z bagnetami. W międzyczasie jakaś kobieta pobiegła do domu matki torturowanego z wiadomością: „Chodź prędko; chcą, żeby twój syn wyparł się wiary.” Przychodzi drżąca matka, jej ukochany syn leży w kałuży własnej krwi. Wówczas następuje wstrząsająca scena. Matka pochyla się nad konającym synem, który wije się w boleściach, i głośno woła: „Choćby cię nawet chcieli zabić, nie wypieraj się wiary! Wiara więcej warta niż życie! Niech żyje Chrystus Król!” Syn robi ostatni wysiłek, i powtarza za matką: „Niech żyje Chrystus Król!…” i umiera… na ulicy w oczach matki. Precz z modernizmem! Viva Cristo Rey!

Łukasz Kluska

Za: Zawsze Wierni, 7(110), lipiec 2008

Jean Alcader: Islam nie jest nową religią Koran prawie na wszystkich stronach mówi o żydach i chrześcijanach – niby nie ma żadnych związków, a tu taki zbieg okoliczności – mówi w niezwykłej rozmowie islamolog arabskiego pochodzenia Jean Alcader. Jean Alcader jest pochodzenia arabskiego i dobrze zna język arabski. Studiował m.in. w Papieskim Instytucie Islamologii w Kairze. Jest autorem wydanej w 2005 roku książki Pt. „Prawdziwe oblicze islamu”. We wstępie do książki pisze m.in.:

„Chciałbym zwrócić się do moich braci muzułmanów i zapewnić ich o moim szacunku wobec nich. Mając osobiście pochodzenie arabskie z wielką przyjemnością spotykam się podczas wakacji z moją rodziną muzułmańską w Magrebie, jak również z moimi przyjaciółmi, którzy są muzułmanami. Jednocześnie muszę powiedzieć, że od mojej młodości miałem ogromne szczęście poznać, poprzez autentyczne chrześcijańskie wychowanie, nieprzeniknioną miłość Chrystusa. Jeśli moje słowa wydają się mocne w stosunku do islamu, niech muzułmanie wiedzą, że nie pomniejsza to mojego szacunku w stosunku do nich. W rzeczywistości chodzi tutaj o ocenę idei, co jest moim obowiązkiem, a nie osób, którym należy się szacunek. Jeśli każda osoba jest godna szacunku, jak naucza nas Nasz Pan, Jezus Chrystus, to również prawda musi być powiedziana, bo Jezus mówi, że prawda was wyzwoli” (J8, 32).

Magdalena Romaniuk: Jest Pan jednym z nielicznych islamologów katolickich, który w sposób odważny i zdecydowany mówi o islamie. Czy nie miał Pan z tego powodu problemów? Nie boi się Pan? Jean Alcader: Do tej pory nie miałem z tego powodu żadnych problemów, ale podejrzewam, że w niedługim czasie mogą się one pojawić, szczególnie w obecnej sytuacji we Francji, gdzie nie możemy w sposób jasny i precyzyjny mówić prawdy, zwłaszcza prawdy o islamie. We Francji i w wielu krajach Europy istnieją prawa, które skazują islamofobów, tzn. osób, które nie lubią islamu. A nie chodzi przecież o lubienie czy nie lubienie jakiejś religii, ale o brak zgody na przejawy zła tej religii. Niestety, taką religią jest islam, który jest bardzo zły i niebezpieczny. Naprawdę straszne jest to, co dzieje się we współczesnym świecie z powodu tej religii. W krajach islamu prześladowanie chrześcijan jest na porządku dziennym. Od czasu wydarzeń z karykaturami w 2005 roku w przeciągu roku w Nigerii zostało zamordowanych 50 tys. chrześcijan!

Pięćdziesiąt tysięcy? Tak, oczywiście.

Ale czy świat o tym wie? Niestety, niemal wszystkie informacje o prześladowaniu chrześcijan w krajach arabskich są przez media przemilczane. Czy znany jest np. fakt, że w Sudanie w przeciągu 15 lat zostało zamordowanych 3 miliony chrześcijan? Prawdziwe ludobójstwo! Kilka tygodni temu miałem okazję wysłuchać świadectwa matki, której syn – egipski kopt został w bestialski sposób torturowany i zamordowany tylko, dlatego, że nie chciał się wyrzec swojego chrześcijańskiego imienia! Niestety, takich przykładów przemocy można przytaczać wiele.

Czy ktoś został za to morderstwo skazany? Nie. W państwach islamu nie ma wyroków za zbrodnie popełnione na chrześcijanach, ponieważ prawo islamu – szariat (sharia) nie może wspierać chrześcijanina. Żeby to zrozumieć, trzeba wiedzieć, czym jest islam.

A zatem czym jest islam? Skąd pochodzi? Pierwszym kluczem do zrozumienia islamu jest dotarcie do jego korzeni. Islam wywodzi się z sekty, herezji judeo-chrześcijańskiej pierwszych wieków – ebionitów (z greckiego) lub nazarejczyków (z hebrajskiego) lub jeszcze inaczej judeonazarejczyków. Sama nazwa nie jest tu istotna, wiadomo, że dotyczy tej samej sekty. Ebionici (nazarejczycy) uważali się z jednej strony za żydów, gdyż dokładnie przejęli ich tradycje, lecz w rzeczywistości nimi nie byli, ponieważ uznawali Jezusa, jako proroka, którego żydzi odrzucili. Z drugiej strony uważali się również za chrześcijan, gdyż uznawali Jezusa za proroka, niestety nie mogli nimi być, ponieważ odrzucali Jego bóstwo. Św. Hieronim w korespondencji ze św. Augustynem napisał: „Uważają się za żydów i chrześcijan, ale w rzeczywistości nie są ani jednymi ani drugimi”. Trzeba podkreślić, że w Koranie bardzo często jest mowa o nazarejczykach, jako o przyjaciołach i przodkach muzułmanów, co m.in. wskazuje, że islam wywodzi się właśnie z tej sekty.

Czy możemy, zatem powiedzieć, że islam wywodzi się z sekty, która przekształciła się w religię? Dokładnie tak. Powiedziałbym, że od początku była to pseudoreligia, gdyż każda sekta jest taką pseudoreligią, która odstępuje od doktryny danej religii.

Islam nie jest, więc nową religią, jak uważają muzułmanie. Jest zakorzeniony w judaizmie i chrześcijaństwie. Oczywiście, że nie jest nową religią. Często się nam mówi, że jest to nowa religia, z nowym prorokiem Mahometem, z nowym miejscem Mekką, z nową ideologią, z nowymi wierzącymi, którzy nazywają się muzułmanami. Te wiadomości podaje się po to, byśmy zapomnieli o oczywistych korzeniach judeo-chrześcijańskich islamu. Pochodzenie judeo-chrześcijańskie islamu jest jasno przedstawione i poważni naukowcy zajmujący się tym zagadnieniem są, co do tego zgodni, jest to ewidentne. Jeżeli ktoś uważa, że jest to hipoteza jedna z wielu – jest po prostu nieświadomy. Islam nie jest, więc religią inną, niezależną – ma judeo-chrześcijańskie korzenie.

Czy mógłby Pan podać przykłady z tradycji żydowskiej i chrześcijańskiej, które zostały przejęte przez islam? Może powiem o tych najbardziej znanych takich jak: zakaz spożywania wieprzowiny, obmywanie się przed modlitwą, chusta, którą noszą muzułmanki, obrzezanie, które dla chłopców jest konieczne do przyjęcia do wspólnoty muzułmańskiej. Muzułmanom wydaje się, że to oni wymyślili obrzezanie, a przecież jest to wielka tradycja żydowska! I obrzezanie i pozostałe ryty były wiernie przestrzegane przez żydów już 2500 lat przed powstaniem islamu! Inne tradycje zostały bezpośrednio zapożyczone od chrześcijaństwa. Post – wielka tradycja chrześcijańska rozpoczynająca się posypaniem głów popiołem poprzedza wielkie święto Zmartwychwstania Pańskiego. To nie przypadek, że post w islamie nazywa się ramadan – co po arabsku znaczy „popiół” – i kończy się wielkim świętowaniem! Również różaniec muzułmański jest zadziwiająco podobny do różańca chrześcijańskiego używanego do dzisiaj przez mnichów tradycji orientalnej. Oczywiście nie ma na nim krzyżyka i modlitwy są różne, ale ich liczba 99 wywodzi się ze wschodniej tradycji chrześcijańskiej. Również pięć filarów islamu:

1) wyznanie wiary (el shahada),

2) rytualna modlitwa pięć razy dziennie po dwie minuty (el salat),

3) jałmużna (el zakat),

4) post (el ramadan)

5) pielgrzymka (el hajj), są wielkimi tradycjami judeo-chrześcijańskimi.

Czy islam jest religią monoteistyczną? Bez wątpienia islam jest jedną z trzech religii monoteistycznych obok judaizmu i chrześcijaństwa. Judaizm od czasów Abrahama jest religią monoteistyczną, również chrześcijaństwo zachowuje całkowity monoteizm. Chrześcijanin w swoim Credo mówiWierzę w Jednego Boga… Jednocześnie w tym monoteizmie wyznajemy wiarę w Trójcę Świętą. Wierzymy w Boga w Trójcy Jedynego. Dla nas Bóg jest jednocześnie Jeden i w Trójcy. I to jest ogromne pytanie islamu, powiedziałbym wielka pułapka islamu, gdyż od czternastu wieków wmawia się muzułmanom, że jeżeli Bóg jest Jeden, to absolutnie nie może być w Trójcy. Dlatego dla muzułmanina zamiast wyznania wiary w Jedynego Boga – Allaha, zdecydowanie ważniejsze jest zaprzeczenie wiary w Boga w Trójcy Jedynego.

Czy Koran jest księgą objawioną Mahometowi, czy jest słowem Boga? Dla chrześcijan, muzułmanów czy żydów?

Tak naprawdę. Dobre pytanie (uśmiech). Oczywiście my chrześcijanie nie możemy myśleć, że Mahomet miał boskie objawienie, gdyż Jezus wyraźnie powiedział, że po Nim nie będzie nowego objawienia. Jezus zamyka wielkie objawienie Boże. Oczywiście nie znaczy to, że nie może być objawień świętych czy Maryi, lecz że nie będzie nowego objawienia dogmatycznego. Jako chrześcijanie nie możemy, więc wierzyć, że po Jezusie było jakieś objawienie, które zwiększyłoby nasze szanse pójścia do Nieba. Muzułmanie twierdzą, że wcześniej był judaizm i chrześcijaństwo, a dopiero dzięki islamowi mamy pełne objawienie. Jezus nas zbawił poprzez swój krzyż i zmartwychwstanie – czegóż można chcieć więcej? Kolejnym aspektem, który wskazuje nam, że nie możemy wierzyć w to „objawienie”, jest rozum. Stawiając rozum w centrum refleksji nad islamem, nie możemy uznawać, że był on „objawiony”. Rozum jasno nam pokazuje, że między objawieniem chrześcijańskim i muzułmańskim istnieje sprzeczność. Chrześcijanin nie może uznawać za prawdziwe „objawienia” muzułmańskiego. Koran prawie na wszystkich stronach mówi o żydach i chrześcijanach – niby nie ma żadnych związków a tu taki zbieg okoliczności. Wielkie postaci biblijne takie jak Adam i Ewa (tzn. w Koranie jest napisane „żona Adama”), Abraham, Mojżesz, Izaak, Izmael, Jakub, prorocy, Jezus, Maryja, Zachariasz, Jan Chrzciciel i wielu innych występują w Koranie, oczywiście ich historie są bardzo przekształcone, przeinaczone. Dodatkowo, jakby przez przypadek, kto objawił Koran Mahometowi? Archanioł Gabriel! Tzn. powiedzmy Archanioł Gabriel. Czy to jest przypadek? Ten sam anioł, który objawił Maryi wcielenie Syna Bożego – Jezusa Chrystusa, Anioł Wcielenia, które jest bazą naszej wiary chrześcijańskiej, ten sam anioł jest pośrednikiem miedzy Allahem i Mahometem. Oczywiście Maryi i Mahometowi podaje przeciwstawne sobie wiadomości. Maryi objawia, że porodzi Syna Bożego a Mahometowi mówi, że Allah nie ma syna.

Przechodząc teraz do doktryny islamu, jaka jest, więc jego prawdziwa „tożsamość”? Jeśli mamy świadomość tego, jakie są korzenie historyczne islamu możemy przejść do jego doktryny, która jest bardzo prosta… za prosta. Islam opiera swoją wiarę na jednej jedynej modlitwie shahada (czyt. szada) – jednym krótkim zdaniu, które zawiera całe muzułmańskie wyznanie wiary i jest jej sercem. Muzułmanin powtarza je nie tylko przy okazji pięciu modlitw, o których już wspominałem, lecz również wiele razy w przeciągu dnia. Umierający muzułmanin powtarza shahada, a jeśli już sam nie jest w stanie, mówią ją za niego inni.

Czym jest więc ta modlitwa - shahada? Jest to muzułmańskie wyznanie wiary i zarazem bezpośrednia negacja Boga w Trójcy Jedynego, która wyraża się w zdaniu: „Nie ma innych bogów niż Allah i Mahomet jest Jego prorokiem”.

Muzułmanin nie mówi w swoim wyznaniu wiary wierzę w jednego Boga Allaha, lecz nie ma innego Boga niż Allah. Chciałoby się powiedzieć, że skoro nie ma innych bogów niż Allah, to, po co to mówi?! A przecież negacja sama w sobie nie istnieje. Nabiera sensu dopiero wobec afirmacji, czyli że są tacy, którzy uważają, że istnieje inny Bóg niż Allah, którzy przypisują cechy boskie Allaha dwóm osobom Jezusowi i Maryi – jest to jasno napisane w Koranie. Dla muzułmanów tymi osobami są niewierni - muszrikun. W Koranie jest jasno napisane, że są to chrześcijanie wierzący w Trójjedynego Boga! Słyszę czasami, jak islamolodzy mówią, że dla muzułmanów tymi osobami są politeiści, pytam się jednak, gdzie jest to napisane w Koranie?!

Maryja nie jest przecież osobą Trójcy Świętej. Oczywiście, że nie. Lecz w islamie ta trójca jest dobrowolnie zdeformowana, co jeszcze raz potwierdza jego heretyckie pochodzenie, gdyż właśnie nazarejczycy uważali Maryję za jedną z osób trójcy. W zrozumieniu islamu istotne jest by wiedzieć, że muzułmanin nie musi być dobry, by być zbawionym. Wypełnianie pięciu filarów islamu nie jest konieczne, żeby pójść do raju. Muzułmanin, żeby być zbawionym musi odmawiać shahada - Nie ma innego Boga niż Allah! - wy chrześcijanie mówicie, że tak nie jest, że jest Jeden Bóg w Trzech osobach. Jesteście politeistami, musimy, więc was zabić, ponieważ nie ma innego Boga niż Allah – podaje Koran. Oto rzeczywistość islamu, oto natura islamu, oto niebezpieczeństwo islamu. Muzułmanin opiera swoją wiarę, swoje życie duchowe i psychologiczne na negacji! Islam jest walką religijną przeciwko wszystkim, którzy mówią, że istnieje inny Bóg niż Allah, islam jest ciągłą obroną Allaha! Uważam, ze dopóki nie zrozumiemy tego, iż negacja Trójjedynego Boga jest istotą islamu, nie będziemy w stanie zrozumieć problemów, które powoduje islam na świecie. To nie jest tak, jak u katolików, którzy rozwijają swoją wiarę, można powiedzieć nieskończenie, bo Bóg jest nieskończony i będą mieli całą wieczność (Niebo), żeby pogłębić Jego poznanie, jest osobowe spotkanie z Jezusem Chrystusem, modlitwa, która zawsze jest różna. Credo katolickie jest bardzo rozwinięte z elementami doktryny, tysiące dzieł Ojców Kościoła, teologów, mistyków, świętych, sakramenty, nieskończoność różnych modlitw… W shahada odmawianej 25 razy w ciągu dnia nie mówi się Boże mój spraw bym był dobry dla wszystkich, spraw bym był w bliskości z Tobą…

A czym jest dżihad i czy jest on również częścią doktryny muzułmańskiej? To pytanie wydaje się być najważniejsze. Mówiąc islam mamy na myśli religię a w rzeczywistości islam to nie religia, lecz walka religijna. To ewidentna różnica. Gdyby to była religia z wiarą w Jednego Boga, to istniałoby pragnienie wejścia w duchowy kontakt z tym Bogiem, a muzułmanie takiej możliwości nie szukają. Tak jak już powiedziałem, muzułmanin w shahada wypowiada jedno zdanie Nie ma innych bogów niż Allah, co oznacza, że muzułmanin jest gotowy zwalczyć wszystkich, którzy uważają inaczej – i to jest właśnie dżihad.

Często słyszymy, że istnieje islam nastawiony pokojowo i islam walczący. Islam to dżihad. Nie można mówić, że są muzułmanie, którzy popierają dżihad i muzułmanie, którzy za nim nie są. Islam to dżihad. Islam to święta wojna. Islam przeciwstawia się wszystkim, którzy go nie wyznają, a w szczególności chrześcijanom wierzącym w Boga Trójjedynego! Muzułmanie podczas swych modłów wewnętrznie przygotowują się do walki. Są w stanie ekscytacji wewnętrznej i to od najmłodszych lat. Rozumiemy teraz, że muzułmanie skłaniając się w swoich codziennych modłach akceptują walkę, świętą wojnę i gotowi są poświęcić życie dla walki z chrześcijaństwem. Trzeba to zrozumieć, aby pojąć sedno islamu. Dziś, jak oglądamy na stronach internetowych obrazy ataków na chrześcijan to słyszymy komentarze, że dokonała tego grupa jakiś ekstremistów, fundamentalistów, islamistów. Mówi się wtedy nie o islamie, ale o islamizmie. Ale islam jest jeden i opiera się on na jednym źródle – Koranie.

Dlaczego więc nie zabijają nas już teraz?

Oczywiście oni rozumieją, iż w Europie jest prawo, które ich nie chroni i jeśli zabiliby kogoś to natychmiast wpadliby w ręce policji. Wiadomo, że gdyby nowo przybywający muzułmanie zaczęli zabijać innych, to byłby ich koniec. Jednak w Europie islam jest dobrze zorganizowany. Sednem jest to, że wiadomo, iż trzeba zwalczyć chrześcijan (generalnie mieszkańców Europy, gdyż nawet ateiści uważani są za przesiąkniętych kulturą chrześcijańską). Trzeba ich wyniszczyć i aby to było skuteczne, należy wprowadzić do Europy jak najwięcej muzułmanów i pewnego dnia jak słowo dżihad zostanie wypowiedziane, a myślę, że nastąpi to wkrótce, w takiej sytuacji rozpocznie się rzeź, jak to się stało w krajach arabskich u samego początku islamu. Wydawać się to może zbyt straszne, ale niestety taka jest rzeczywistość. Istnieje takie powiedzenie: „jak jest się młotem to się uderza, jak się jest gwoździem to się cierpliwie oczekuje”, znaczy to, że gdy jest się silnym młotem to się uderza, kiedy chce i w co chce, a gdy jest się gwoździem to się cierpliwie znosi i czeka godziny, godziny, w której będzie można uderzyć młotem! Muzułmanie cierpliwie oczekują godziny świętej wojny, aż zostanie ogłoszona w Europie. Przygotowują się nieustannie, świadomi tego, że póki, co, muszą czekać pozostając wojownikami w rezerwie. „Mamy we Francji armię złożoną z 3-4 milionów muzułmanów gotową w każdej chwili do akcji w każdej chwili” – odpowiedział młody muzułmanin, zapytany przez francuskiego dziennikarza Phillipe’a Aziz’a, którego cytuję w mojej książce.

Kto może wydać rozkaz do dżihadu, skoro nie ma kalifa, który był za to odpowiedzialny? Osobiście uważam, że decyzję podejmie na poziomie międzynarodowym odpowiedzialny duchowny z ugrupowań takich jak Hezbollah czy Hamas lub jakiś przywódca z Uniwersytetu Le Cité de la Al-Azhar w Kairze, który dla muzułmanów jest autorytetem międzynarodowym. Wystarczy by przedstawiciel uniwersytetu ogłosił fatwa i jestem przekonany, że w obojętnie, jakim miejscu na świecie fatwa ta będzie wykonana.

Czy muzułmanie mają świadomość tego wszystkiego? Wielu taką świadomość ma. Pochodzę z rodziny muzułmańskiej. Jeżdżąc do Magrebu i spotykając się z rodziną ze strony mego ojca jestem często pytany i atakowany. Przede wszystkim pyta się mnie, jak mogę być chrześcijaninem i wierzyć w kilku Bogów. Czuje się tą agresywność i gotowość do walki. W stosunku do mnie są oni mniej agresywni, bo jesteśmy sobie bliscy, ale widzę, że w tym wszystkim są bardzo pogubieni. W islamie wpajając od najmłodszych lat shahada przygotowuje się ludzi do walki. Nie wszyscy są do niej w pełni gotowi, ale jak mówi turecki biskup Bernardini ci, którzy mają jakieś wątpliwości w momencie rozkazu podążą za innymi. Powiedzą sobie, że to godzina Allaha, godzina Jego sądu i wówczas wielu muzułmanów, których obecnie nazywamy umiarkowanymi, będzie gotowych do walki. Jeśli w kraju arabskim dochodzi do tortur czy zabójstwa chrześcijanina nie znajdziemy nigdy nikogo, kto powie, że się z tym nie zgadza, że jest to niedopuszczalne, nikt tego zabójstwa nie potępi. Nawet muzułmanie tzw. umiarkowani nie zanegują tego. W krajach arabskich nie ma żadnego rządu, który zareaguje, kiedy ofiarą agresji będzie nie-muzułmanin. Obojętnie czy ofiarą będą trzy osoby, sto czy 50 tysięcy. Powiedzą, że to przecież chrześcijanin, w podtekście sugerując, że właściwie dobrze się stało.

A chrześcijanie czy nawet ateiści, we Francji i Europie, mają świadomość tego, co niesie ze sobą islam? Oczywiście, że nie. Kto ma świadomość, że islam to walka religijna? Nam chrześcijanom od najmłodszych lat wpaja się 10 przykazań, by być coraz lepszym, by czynić dobro, nie kraść, nie zbijać itp. Wiemy, że nie możemy rozprzestrzeniać naszej religii wszelkimi możliwymi środkami. Dla nas najważniejszym jest być chrześcijaninem i żyć jak chrześcijanin.

Najważniejszą rzeczą dla muzułmanina to odmawiać shahada i przygotować się do walki, aby rozprzestrzeniać islam wszelkimi środkami. Muzułmanie masowo przybywający do Europy wiedzą, że zdobywszy skrawek ziemi, w ich myśleniu pogańskiej, zdobywają tą ziemię dla islamu. Oczywiście, muzułmanin przybywa często na Stary Kontynent w związku z lepszą sytuacją ekonomiczną czy socjalną, ale również z przekonaniem wypełniania duchowej misji. Rozpowszechniając islam w Europie pracują dla Allaha i wiedzą, że Allah ich wynagrodzi, nawet, jeśli trzeba będzie zabijać ludzi czy walczyć z nimi. Przekonani są, że Allah będzie szczęśliwy. Np. jednym z celów tego, co się obecnie dzieje w Libanie jest pozbycie się chrześcijan. Na początku wojny z 1975 roku, która trwała 17 lat Liban zamieszkiwało 75 proc. chrześcijan. Obecnie jest ich tylko 20 proc. a po ostatnich wydarzeniach [wojna Izrael-Hezbollah jesień 2006 przyp red.] jeszcze mniej! Hezbollah, finansowany przez Iran, za którym stoją światowe i finansowe potęgi, niszcząc południowy Liban pozbywa się chrześcijan. Chrześcijanie nie mają, za co wrócić, nie mają, za co odbudować swoich zniszczonych domów, nie mają zapewnionych na to żadnych środków. Natomiast powracający muzułmanie mają prawo do 20 tysięcy euro na odbudowę domu. Te informacje można wyczytać na stronach internetowych. Muzułmańskie kobiety za noszenie chusty otrzymują miesięcznie 200 euro a muzułmanie za noszenie brody 400 euro miesięcznie. Za tym wszystkim stoi siła Hezbollahu pochodząca z Iranu. W podobny sposób islam wkracza do Europy.

Dlaczego nadal wykonywane są wyroki śmierci na muzułmanach nawróconych na chrześcijaństwo? Dlatego, że w islamie zabija się w obronie Allaha, a nie mówi się, że zabójstwo niewinnych osób to zbrodnia. Jakie to nie logiczne. W islamie związek wiary i rozumu nie istnieje. Rozum jest usunięty z wiary. W islamie nade wszystko nie wolno zastanawiać się nad swoją wiarą. Dlatego uważam, że słowa papieża Benedykta XVI wypowiedziane we wrześniu 2005 roku w Ratyzbonie staną się przyczyną wielu nawróceń, gdyż muzułmanie, którzy zaczną zastanawiać się nad swoją religią, odkryją, że to nie jest prawda. Islam utrzymuje się poprzez tyle wieków poprzez ignorancję. Islam, aby przetrwać odrzuca rozum. Jeśli islam umieściłby rozum w refleksji nad swoją wiarą upadłby sam, gdyż jest zupełnie nielogiczny. W islamie żadnego znaczenia nie ma również historia. Np. jeden z moich wujków zapewniał mnie pewnego razu, że Abraham był wujkiem Mahometa, ja mu na to odpowiadam, że jest przecież kilka tysięcy lat różnicy między nimi, więc jest to z pewnością bardzo stary wujek (uśmiech). On mi jednak mówi, że tak jest napisane w Koranie i koniec (jest to w Sunnie, która jest komentarzem do Koranu, przyp. Jean Alcader). Jeżeli coś jest napisane w Koranie czy Sunnie, to już się nad tym nie zastanawiają, nawet, jeśli logicznie nie trzyma się to całości. W Koranie jest też napisane, że Miriam jest matką Jezusa i jednocześnie siostrą Mojżesza i Aarona. To nieważne, że dzieli je prawie 2000 lat. Tak jest napisane w Koranie i tak ma być! Wracając do pytania, jak opowiadał jeden kapłan z Lyonu, kiedy w trzy tygodnie po chrzcie świętym młodego człowieka z lyońskich przedmieść, znaleziono go ugodzonego śmiertelnie nożem, to prasa regionalna podała, iż było to wyrównywanie rachunków podczas bijatyki między młodocianymi bandami. My wiemy, że przyczyną morderstwa było przyjęcie chrztu św. To jest częste również w Europie. Wszelkie chrzty w krajach arabskich odbywają się w wielkiej, wielkiej tajemnicy. Wyrok śmierci dla tych muzułmanów, którzy przyjęli chrzest pochodzi z prawa muzułmańskiego – szariatu wywodzącego się z Koranu. Jest w nim napisane, iż należy zabijać przechrzczonych i wyszukiwać ich wszędzie. Dlatego we wszystkich sprawach dotyczących przejścia muzułmanów na wiarę chrześcijańską należy być bardzo ostrożnym.

Profesorowie, naukowcy i cała inteligencja islamu, jak oni to tłumaczą? Aby wytłumaczyć pełen sprzeczności Koran powstała Sunna. Jest ona zbiorem ponad miliona wyjaśnień. „Tłumacząc” sprzeczności w Koranie tworzy się kolejne pchając ludzi w kompletną niewiedzę. Tak naprawdę nic się nie wyjaśnia i to jest bardzo wielki problem. Spotykam wielu muzułmanów, którzy zaczęli stawiać sobie pytania i w końcu nabierać coraz to większych wątpliwości wobec islamu. Oni często zmieniają wyznanie, przechodzą na chrześcijaństwo. Znam muzułmanina, który zmienił wyznanie w efekcie prześladowań chrześcijan w Egipcie. Powiedział sobie, że to przecież nie jest możliwe, aby tak postępować i w końcu odkrył chrześcijaństwo. Będąc kiedyś w Egipcie i rozmawiając z młodą muzułmanką opowiadałem jej o Ewangelii. Natychmiast mnie zastopowała mówiąc, czy wiem, że jeśli uwierzy i przejdzie na chrześcijaństwo, to będzie skazana na śmierć przez rząd swojego własnego kraju. Odpowiedziałem jej, że wiem. Ale powiedziałem jej również, że jest osobą wolną! Kontynuując rozmowę, podarowałem jej Biblię po arabsku i angielsku i wyjeżdżając z Egiptu wiedziałem, że przeczytała już 4 Ewangelie oraz listy św. Piotra. Była bardzo dotknięta tym wszystkim, co udało jej się odkryć w Ewangelii.

Czy prawdą jest, że muzułmanie, którzy przeszli na chrześcijaństwo nadal uczestniczą w świętach islamskich? Niestety tak, to prawda. Niestety dla nich oczywiście, bo są zmuszeni do ukrywania się ze względu na niebezpieczeństwo, jakie im grozi. Nawet niedawno podpisując książkę zwrócił się do mnie młody człowiek mówiąc, że zarwał z islamem, że nie chce o nim więcej słyszeć, ale niestety uczestniczy w modlitwach muzułmańskich z obawy przed represjami. Równocześnie chciałbym podkreślić, że bardzo często nawrócony na chrześcijaństwo muzułmanin gotowy jest na męczeństwo.

Co sądzi Pan o deklaracji soborowej Nostra aetate, dotyczącej dialogu z innymi religiami, która bardzo „łagodnie” odnosi się do islamu. Nie jest to przeciwstawne temu, co Pan mówi? Chciałbym zaznaczyć, że deklaracja, o której Pani wspomniała odnosi się nie do naszego stosunku do islamu opartego na Koranie, ale do naszego stosunku do muzułmanów. Dlatego uważam, że nie jest to sprzeczne z tym, co powiedziałem. Osobiście podczas spotkań z imamami czy zwykłymi muzułmanami nie wyszczególniam nagle prawd wiary chrześcijańskiej i nie wdaję się z nimi zaraz w polemikę. Podczas rozmów z muzułmanami próbuję znaleźć i podkreślić wspólne dobre cechy, punkty nas łączące. Staram się właśnie praktykować to, czego naucza Sobór. Gdy muzułmanin mi mówi, że wierzy w Boga, to mu odpowiadam, że to bardzo dobrze. On kontynuuje dalej, że wierzy w Jezusa, jako proroka, znów mu odpowiadam, że to świetnie, że w tak wierzy. Póki, co zgadzamy się, ale dalej mówię mu: uwaga, wywodzicie się od sekty judeo-chrześcijańskiej i przeciwstawiacie się Bóstwu Jezusa, dalej tłumaczę mu, że są w błędzie stojąc w opozycji do doktryny chrześcijańskiej. Kościół poprzez zbliżenie, nie chce pozostawić muzułmanów w tym, w czym tkwią, lecz pomóc odkryć im wiarę chrześcijańską, dotykając spraw, które nas łączą i które pozwolą być może w przyszłości przejść im z islamu do chrześcijaństwa. To jest wielkie wezwanie, wielka praca. Dla przykładu. Niedawno przed konferencją, podszedł od mnie młody 20-letni muzułmanin z Maroka. Powiedział mi, że cała jego rodzina jest muzułmańska, ale jak się tak zastanowi, to nachodzą go pytania, wątpliwości i właściwie jest na etapie poszukiwania.

Uprzedziłem go, że w dyskusji będę twardy w stosunku do islamu a on na to, że jest otwarty. Przedstawiłem, więc wszystko to, o czym i my teraz rozmawialiśmy, korzenie, doktrynę, niebezpieczeństwa. Po wykładzie, kiedy na niego spojrzałem, zobaczyłem, że jest zupełnie blady. Zrozumiałem, że to, co powiedziałem, zupełnie go zdestabilizowało, zachwiało wszystko, w co wierzy i co od małego mu wpajano. W ciągu kilku chwil „zmiotłem” wszystko, czym żył od zawsze. Podszedłem potem do niego i zapytałem czy to, co usłyszał jest trudne? On na to, że to szczera prawda! Trudna, ale prawda! Ja szukam prawdy powiedział. Jeśli dojdę do tego, że to wszystko, co usłyszałem jest prawdą, to oznajmiam, że zostanę chrześcijaninem. Była to najpiękniejsza deklaracja, jaką usłyszałem od wielu tygodni.

Powiedział Pan tyle przerażających rzeczy, że nie sposób zapytać o jakieś elementy dające nadzieję na pozytywny rozwój wydarzeń. Są takie? Tak, w rzeczywistości to wszystko, o czym rozmawialiśmy jest zatrważające i powodujące strach w naszych sercach. Chcę powiedzieć, że strach to chwila przemijająca, stan, dzięki któremu odkrywamy rzeczywistość. Wiele osób mówi, iż nie trzeba się bać. Uważam, że bać się należy, dlatego że jeśli „przeszliśmy” przez strach i uda nam się zdjąć jego zasłonę, to potem wiemy, co robić. Fakty jasno nam wskazują, że wydarzenia potoczą się w złym kierunku z powodu islamu. Przez wiele lat przymykano na to oczy i teraz poniesie się tego konsekwencje. Powiedzieć należy, że jest nadzieja. Dobry Bóg, ma w opiece wszystkich, którzy słuchają słowa Bożego i głoszą wiarę w Niego. Pan Bóg nas chroni i jednocześnie każe być odważnym i mówić prawdę. Wiem, ze to wszystko jest trudne do przyjęcia, ale czy z tego powodu mam tego nie wypowiadać? Myślę, że ci, którzy przyjmują te prawdę, są w pewien sposób uprzedzeni. Zrozumieją toczące się rozgrywki i będą, można powiedzieć, przygotowani na wydarzenia, jakie wywoła islam. Im bardziej jesteśmy świadomi islamu, tym lepiej będziemy mogli się przygotować w odpowiednim momencie.

Co ma Pan konkretnie na myśli? Trzeba przygotować prawa, które nas uchronią przed prawami muzułmańskimi. Dlatego ważne jest, żeby ludzie zajmujący się polityką mieli świadomość tego, czym jest islam i potrafili reagować na poziomie politycznym. Przeciwstawiać się prawom muzułmańskim, które np. już na przedmieściach dużych miast i prowincji Francji gangrenują państwo. Na poziomie europejskim podobnie. Następnie, nie wybierać polityków sprzyjających islamowi, to musi być ważne kryterium przy głosowaniu. Na poziomie osobistym, trzeba być świadomym i działać wg swoich możliwości. Porównałbym tę sytuację do tej z czasów Noego. Noe uprzedzał, nawoływał, ludzie jednak nie dopuszczali do siebie tej strasznej myśli o potopie, nie chcieli wiedzieć. Uratowali się, więc ci, którzy posłuchali Noego i weszli do Arki. Wszyscy ci, którzy jak przysłowiowy struś, chowają głowę w piasek i nie chcą dopuścić do siebie tej trudnej prawdy o islamie, będą ponosić jego konsekwencje. Najważniejszą rzeczą jest jednak modlitwa, zwrócenie się do Boga, błaganie Go o pomoc, o przebaczenie. Być może trzeba wstrząsu, żeby ludzie otworzyli oczy, zobaczyli zło i zwrócili się do Boga. Bóg nas chroni, ale i nas przygotowuje. Dziękuję za rozmowę.

Ważne jest, żebyście wy Polacy, mimo iż problem ten nie dotyczy was jeszcze bezpośrednio, byli świadomi tego wszystkiego, o czym mówiłem. Raz jeszcze dziękuję.

Rozmawiała Magdalena Romaniuk

http://www.aferyprawa.eu/

Zob. również:

http://marucha.wordpress.com/2011/06/20/pochodzenie-islamu/

http://marucha.wordpress.com/2010/06/13/czy-islam-jest-autentyczny/

http://marucha.wordpress.com/2010/03/03/kilka-uwag-o-pokojowej-religii-islamie/

UNLEASHING (NIE TYLKO) AMERICA’S POTENTIAL W Stanach lato coraz bardziej gorące. I to nie z powodu „global warming”. Pan Prezydent Obama w dramatycznym wystąpieniu telewizyjnym wezwał Kongresmenów do podwyższenia ustawowego limitu zadłużenia. Przy okazji zaapelował o podwyższenie podatków dla „najbogatszych” i prawie wykrzykiwał, że Republikanie chcą, aby koszty reformy finansów ponieśli „emeryci, szkolnictwo, naukowcy”, a nie „właściciele prywatnych odrzutowców” ani „koncerny naftowe, które notują rekordowe zyski”, ani „milionerzy”, ani „w ogóle wszyscy ludzie, którym się fantastycznie powodzi”. Ciekawe, że Pan Prezydent nie wyszczególnił specjalnie „bankierów notujących rekordowe zyski” będących „właścicielami prywatnych odrzutowców”. Ale mieszczą się oni w kategorii tych „wszystkich, którym się fantastycznie powodzi”. A „koncerny naftowe” trzeba było wymienić, bo to „siedlisko” Republikanów. I dobrze im tak – i to bez ironii, (o czym będzie dalej). Zakładałem niedawno, że się Republikanie z demokratami dogadają tak aby wszyscy mogli uznać to za swój sukces. Ale nie wziąłem pod uwagę determinacji „chrześcijańskich fundamentalistów” (to modne ostatnio określenie zwłaszcza w Norwegii i w polskich publikatorach) z Tea Party. Grover Norquist – założyciel ruchu Americans for Tax Reform (www.atr.org) wszystkim, którzy podpisali Taxpayer Protection Pladge

http://www.atr.org/taxpayer-protection-pledge-a2882

przypomniał na łamach New York Times co się stało z Georgem Bushem Seniorem. Bush przerżnął wybory z Clintonem mimo euforii jaka zapanował w Ameryce po pierwszej wojnie w Iraku bo złamał obietnicę nie podnoszenia podatków. „Read My Lips: No New Taxes” – mówił w kampanii wyborczej w 1992 roku. A jak słupki poparcia doszły mu do 80% uznał, że nie musi pamiętać co obiecywał. Jednak wyborcy Republikanów przywiązują wagę do obietnic. Odróżnia ich to od wyborców Demokratów, którzy nie mogą przywiązywać specjalnej wagi do tego co obiecują ich faworyci, bo przecież nawet bogata Ameryka nie dałaby rady spełnić tych obietnic. „Read My Lips: No New Taxes” – napisał więc Norquist w NYT.

http://www.nytimes.com/2011/07/22/opinion/22Norquist.html?_r=1&scp=1&sq=Norquist&st=cse

Jest jednak pewne rozwiązanie problemu: podatki można podwyższyć obniżając stawki podatkowe i likwidując ulgi. Nawet Pan Prezydent Obama stał się zwolennikiem uproszczenia systemu podatkowego i likwidacji ulg podatkowych co dowodzi niezbicie słuszności prawa Murphy’ego, że „ludzie postępują rozsądnie dopiero wówczas gdy wszystkie inne możliwości zawiodą”. O to właśnie apelowała 15 lat temu Narodowa Komisja do spraw Wzrostu Gospodarczego i Reformy Podatkowej (National Commission on Economic Growth and Tax Reform) powołana w 1994 roku przez 104 Kongres Stanów Zjednoczonych (pierwszego dnia jego funkcjonowania). Komisja stwierdziła w opublikowanym dwa lata później raporcie zatytułowanym znamiennie: „Uwalnianie Potencjału Ameryki” (Unleashing America’s Potential), że istniejący w Stanach „system podatkowy jest nie do obronienia. Jest zbyt złożony, zbyt kosztowny, zbyt uciążliwy, zapełniony lukami podatkowymi, w sposób znaczący ogranicza możliwości gospodarcze, gdyż zarówno praca jak i kapitał są zbyt wysoko opodatkowane i na domiar złego jest on jawnie niesprawiedliwy. Zbyt wysokie i niesprawiedliwe podatki zamykają dostęp do kapitału i kredytu koniecznego dla klasy średniej do rozwoju przedsiębiorczości. Przepisy podatkowe penalizują sukces gospodarczy, wstrzymują inwestycje, zmniejszają dynamizm i ludzką nadzieję.” Komisja uznała także, że taki system „jest nie tylko nie do obronienia, ale, co więcej, jest nie do naprawienia. „Nadszedł czas, aby zastąpić ten nieudany system podatkowy nowym, uproszczonym, właściwym na XXI wiek. Nadszedł czas na ogromną reformę. Problemy związane z obecnym systemem podatkowym narosły zbyt wielkie, aby je rozwiązać kosmetycznymi zmianami. Nie można dokonać rewizji obecnego systemu podatkowego i nie może on zostać zachowany. Dlatego Komisja jest jednomyślna: nadszedł czas aby wyrzucić ten złożony bałagan praw podatkowych i zacząć wszystko od nowa”. Liderzy większości Republikańskiej w Kongresie – Senatu Bob Dole i Izby Reprezentantów –Newt Gingrich napisali w słowie wstępnym do raportu Komisji:

„Chcielibyśmy:

· Systemu podatkowego, który byłby sprawiedliwszy, bardziej płaski i prostszy.

· Systemu podatkowego, który by nagradzał, a nie karał, za tworzenie nowych miejsc pracy.

· Systemu podatkowego, który wyeliminowałby niepotrzebną pracę papierkową w firmach.

· Systemu podatkowego, który by uznawał fakt, że nasze rodziny wykonują najważniejszą pracę na rzecz naszego społeczeństwa.

· Systemu podatkowego, który zapewniałby bodźce obywatelom, którzy oszczędzają, aby zbudować lepszą przyszłość dla siebie i swoich rodzin.

· Systemu podatkowego, który pozwoliłby obywatelom, w szczególności tym z klasy średniej, zachować więcej z tego co zarabiają, ale który jednocześnie zapewniałby wystarczająco dużo środków na finansowanie bardziej skutecznego rządu.

· Systemu podatkowego, który pozwoliłby podatnikom łatwo rozliczyć się z podatków, bez pomocy prawnika, księgowego – lub obu.”

A mimo to ten system przez 15 lat się jakoś bronił! Straszne gromy spadły na autorów raportu ze strony Kongresmenów z Partii Demokratycznej i „postępowej opinii publicznej”. Ale także lobbyści koncernów – i to nie tylko naftowych – oraz banków też po cichu „kopali dołki” pod koncepcją Komisji. Podobnie było po przedstawieniu w 2004 roku projektu CAS reformy systemu fiskalnego. Trzech znanych przedstawicieli rynków finansowych napisało wówczas w GW, że są to „podatkowe gusła”. Dlaczego? Byli na tyle inteligentni, żeby w mig zrozumieć, iż nasza propozycja likwidacji „składek na ZUS” musi oznaczać także likwidację „składek na OFE”. Im bardziej skomplikowany jest system tym więcej beneficjentów staje w jego obronie. Jak twierdzi Komisja mamy do czynienia z „syndromem blaszanego kubeczka” – środowisko, w którym polityczne współzawodnictwo dotyczące malejących zasobów zastąpiło gospodarcze współzawodnictwo, które pobudza rozwój, tworzy miejsca pracy, stymuluje innowacje i produktywność”. Ulgi podobno pomagają „potrzebującym” i „ożywiają gospodarkę”. System ulg jest jednak skonstruowany tak, że korzystają na nich „potrzebujący inaczej”. Na przykład Prezydent William Clinton skorzystał onegdaj z ulgi z tytułu poczynionej darowizny dla ubogich ze swoich (noszonych!!!) kaleson! Inni pokupowali sobie odrzutowce. Dobrze byłoby, gdyby pod naporem rzeczywistości sięgnięto do koncepcji sprzed 15 lat i polikwidowano ulgi. Ale przy okazji nie mogę się powstrzymać, od obserwacji, że przecież ci, którzy dziś krytykują ulgi na odrzutowce byli zawsze zwolennikami „prorozwojowej” polityki podatkowej. A czy na ulgach tych nie skorzystał, aby amerykański przemysł lotniczy – i czy nie przyczyniły się one do zwiększenia ilości miejsc pracy (w przemyśle lotniczym) i wzrostu PKB?! Oczywiście, że nie. Bo to, co wydano na odrzutowce nie wydano na coś innego. A miejsca pracy, które powstały w przemyśle lotniczym nie powstały gdzie indziej. Jak się stosuje jakieś argumenty to trzeba pamiętać, że działają obosiecznie, – ale niektórzy nie pamiętają. Strona na której był raport Komisji

http://flattax.gov/others/kemp/reptoc.asp

zniknęła z Internetu. Więc zainteresowanym podaję metryczkę z Biblioteki Kongresu:

Title: Unleashing America ′s potential : a pro-growth,pro-family tax system for the twenty-first century/The National Commission on Economic Growth and Tax Reform.

Edition: 1st St. Martin ′s Griffin ed.

Published: New York : St. Martin ′s Griffin, c1996.

Description: xii, 116 p. : ill. ; 21 cm.

LC Call No.: HJ4652.U64 1996

ISBN: 0312146183 (pbk.)

Control No.: 96157097

A dlaczego ulgi są bezsensowne? Zabiegają o nie przeciwnicy strukturalnej zmiany systemu podatkowego uważający, iż można pozostawić podatnikom większe kwoty, ale tylko pod warunkiem skierowania wydatków na jakieś „prorozwojowe” – zdaniem polityków – cele. Istnienie tych ulg ma być przejawem stymulacyjnego oddziaływania państwa na gospodarkę przy pomocy instrumentów podatkowych. W przypadku podatku dochodowego ulgi te oznaczają najczęściej możliwość wspólnego rozliczenia podatku małżonków lub rodziców z dziećmi, co przy progresji podatkowej i zróżnicowaniu dochodów osób wspólnie się rozliczających łagodzi skutki progresji podatkowej (ulga „prorodzinna”) a w przypadku działalności gospodarczej możliwość zmniejszenia podstawy opodatkowania przez uznanie za koszty uzyskania przychodu wybranych wydatków (szybsza amortyzacja) lub dokonania ich odpisu od podstawy opodatkowania, albo od podatku (ulga „inwestycyjna”). Ulgi, z definicji, mają „ulżyć podatnikom”. Ich zwolennicy zdają sobie sprawę, iż wysokie stawki podatkowe i stroma progresja oraz system ubezpieczeń społecznych nie służą życiu rodzinnemu i prokreacji, nie sprzyjają inwestycjom i tworzeniu nowych miejsc pracy. Ulgi podatkowe mają, więc przeciwdziałać z jednej strony starzeniu się społeczeństwa, a drugiej – hamowaniu akumulacji kapitału i procesów inwestycyjnych spowodowanych przez wcześniej uchwalone przepisy podatkowe. W ten sposób państwo niweluje po trosze skutki zła, które wcześniej samo wyrządziło. Ulgi mają to do siebie, że dotyczą zawsze tylko pewnej grupy podatników, komplikują system podatkowy, co zwiększa koszty poboru podatków i zmniejsza efektywne dochody państwa. Rozbudowany system ulg prowadzi do zmniejszania podstawy opodatkowania, choć w tym samym czasie inne przepisy starają się tę podstawę powiększyć. Jedną z najpopularniejszych jest tak zwana ulga „prorodzinna” polegająca na różnicowaniu podatku pod względem ilości członków rodziny. Jest ona wyrazem dbania nie tylko o rodzinę i przyrost naturalny, ale także o mniej zamożnych, w myśl teorii, że rodziny wielodzietne znajdują się w gorszym położeniu. Ulga taka znalazła się w polskim ustawodawstwie podatkowym bezpośrednio po I wojnie światowej, aczkolwiek w limitowanym zakresie. Ustawodawca uznał wówczas, że istnieją granice wspierania prokreacyjności. Ulgi przysługiwały do czwartego dziecka włącznie. Piąte już nie wpływało na wymiar podatku. Jednak przedstawiciele świata nauki od początku zgłaszali zastrzeżenia do takiego rozwiązania. Prorodzinne „ulgi podatkowe zapewne nie przysparzają znaczniejszej liczby dzieci, aczkolwiek osłabiają poczucie odpowiedzialności rodziców za losy potomstwa. Poplecznicy rodzin wielodzietnych powinni raczej popierać rozwiązania podatkowe prowadzące do zwiększenia tempa wzrostu gospodarczego i kapitalizacji, które ułatwiłyby gospodarkę przyszłych pokoleń. Tymczasem dzieje się odwrotnie. Ustawodawca zachęca ludzi do mnożenia potomstwa, a równocześnie zniechęca do kapitalizacji, stanowiącej podwalinę przyszłego dobrobytu, przepisami obciążającymi wyżej ludzi oszczędnych” – pisał Adam Krzyżanowski. W dzisiejszej rzeczywistości społecznej i podatkowej, zważywszy, że najwięcej rodzin wielodzietnych żyje na wsi oraz że rolnicy nie płacą podatku dochodowego, taka ulga nie ma dla nich najmniejszego sensu. W przypadku podatku dochodowego od działalności gospodarczej ulgi stanowią remedium na wcześniej zaniżone stawki amortyzacyjne. Nie istniałby, bowiem problem „ulg inwestycyjnych”, gdyby wcześniej nie wprowadzono sztucznych barier dla inwestycji w postaci wydumanych stawek amortyzacyjnych, które powodują, że podatnik musi zapłacić podatek dochodowy, choć z ekonomicznego punktu widzenia wcale nie osiągnął dochodu, gdyż inwestował w rozwój przedsiębiorstwa. Obecnie korzystają z tego stanu rzeczy głównie banki i firmy leasingowe. Jak piszą Robert Hal i Alvin Rabushka, „bank łączy usługi z podstawową funkcją pożyczania od deponenta i kompensuje sobie cenę usługi z płatnością odsetek. Usługi obejmują obsługę depozytu, rozliczenie czeków, przygotowanie wyciągów bankowych, udostępnienie bankomatów, a nawet darmowych skrytek bankowych. Odliczając cenę usług i płacąc jedynie pozostałą różnicę w formie odsetek, bank w rezultacie pozwala deponentowi odliczyć cenę usługi. Traci na tym rząd.” Z drugiej strony odsetki od kredytów bankowych zaciąganych na cele inwestycyjne stanowią dla przedsiębiorców koszt uzyskania przychodu, który pomniejsza dochód do opodatkowania. Kwoty zaciągniętego kredytu nie stanowią zaś przychodu, lecz powiększają pasywa. W zestawieniu z niskimi stawkami amortyzacyjnymi sprzyja to akcji kredytowej banków. Jednak Hall i Rabushka mają rację podkreślając, że „osoby sterujące rynkiem kapitałowym [...] nie lubią udzielać pożyczek firmom powstałym na podstawie wspaniałych nowych pomysłów. Chętnie natomiast udzielają pożyczek zagwarantowanych łatwo zbywalnymi aktywami za pomocą hipotek lub innych podobnych uzgodnień.” W rezultacie, dodają ci sami autorzy, „mamy do czynienia z wypaczaniem bodźców ekonomicznych, przesunięciem ich od pobudzania przedsiębiorczości i umiejscawianiem w bezpiecznych działaniach finansowanych kredytami.” Badania przeprowadzone w Wielkiej Brytanii, Szwecji, Niemczech i Stanach Zjednoczonych wykazały silną ujemną korelację pomiędzy wzrostem PKB a zróżnicowaniem stawek podatkowych pomiędzy sektorami gospodarki. Dyskwalifikuje to pomysły stymulowania wzrostu gospodarczego przez ulgi inwestycyjne w preferowanych regionach lub sektorach gospodarki. Chociaż w Japonii i Niemczech stopa inwestycji jest wyższa niż w Stanach Zjednoczonych, to inwestycje w Stanach Zjednoczonych są lokowane w sektorach o wyższej wydajności, co powoduje wyższą dynamikę wzrostu. Ponieważ ulgi inwestycyjne z założenia mają kierować inwestycje do wybranych sektorów lub regionów, bynajmniej niekoniecznie do tych o najwyższej wydajności, mogą one wpływać negatywnie na wzrost gospodarczy. Beneficjentami ulg podatkowych są częściej specjaliści od wyszukiwania luk w przepisach niż normalni inwestorzy. Do grona korzystających z ulg można zaliczyć także różne grupy interesów, które stoją za tymi ulgami. W uprzywilejowany sposób traktowany był w Polsce sektor budownictwa, z uwagi na istniejące od pierwszego roku obowiązywania ustawy PIT j możliwości dokonania odpisu od podstawy opodatkowania „wydatków na cele mieszkaniowe”. Mimo jednak istnienia tej ulgi ilość budowanych mieszkań systematycznie malała. W roku 1994 odliczenia na cele mieszkaniowe wyniosły 4.932.000.000, w roku 1995 – 7.208.000.000, a w roku 1996 – 11.817.000.000. W roku 1996 zmniejszenie podatku z tego tytułu osiągnęło wartość 4.400.000.000 złotych, a liczba korzystających z odliczenia doszła do poziomu 5.800.000 podatników! Tymczasem w roku 1994 oddano do użytku 76.000 mieszkań, w roku 1995 – 67.000, a w roku 1996 – 62.000. Wzrostowi odliczeń na cele mieszkaniowe o 140% towarzyszył spadek liczby oddawanych mieszkań o 20%!!!. W tym samym czasie, gdy malała ilość oddawanych mieszkań, rosły ich ceny, zyski przedsiębiorstw budowlanych, sprzedawców materiałów budowlanych i developerów. Ja im wcale nie zazdroszczę tych zysków, ale byłoby lepiej dla całej gospodarki gdyby nie były one efektem manipulowania przy przepisach podatkowych. O innych absurdalnych ulgach „prorozwojowych” na orzeszki i jachty pisałem m.in. tu:

http://blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=702

Co więcej, ulgi podatkowe dla wybranych podatników szkodzą innym podatnikom i gospodarce, jako całości. Nie można, bowiem zapomnieć o tym, pisze Henry Hazlitt, że „rząd nigdy nie daje przemysłowi tego, czego mu nie zabrał (...) Rząd nie może udzielić przemysłowi żadnej pomocy finansowej, jeśli wcześniej czy później nie odbierze mu środków. Wszystkie fundusze rządu pochodzą z podatków (...) Kiedy rząd udziela przemysłowi pożyczek lub subsydiów, w istocie opodatkowuje tych prywatnych przedsiębiorców, którym się powiodło, aby wesprzeć tych, którym się nie powiodło.” Paul Kirchhof twierdzi, że wszystkie ulgi podatkowe powinny zostać bezpowrotnie zniesione, gdyż odbierają podatnikowi wolność działania według zasad zdrowego rozsądku. Jest on zmuszany do takiego lawirowania z podatkami, że przestaje widzieć własny interes gospodarczy, a obowiązujące przepisy często wpędzają go w niedorzeczne projekty tylko z pobudek podatkowych. Likwidacja ulg nie może jednak zostać użyta do podwyższenia powszechnego obciążenia podatkowego, lecz raczej iść w parze z wyraźnym obniżeniem stawek podatkowych. Wtedy obywatele będą nie tylko uwolnieni od wewnętrznie niespójnego systemu podatkowego, ale w efekcie będą obciążeni niższymi stawkami podatkowymi. Decyzje gospodarcze będą zaś podejmowane wyraźnie według kryterium ekonomicznej racjonalności, a nie omijania podatków. Rozwój gospodarczy i wzrost PKB pociągają za sobą w sposób oczywisty podwyższenie dochodów podatników. Zwiększa się tym samym podstawa opodatkowania, co sprawia, że zwiększają się wpływy podatkowe, a ten sam przychód co poprzednio, Skarb Państwa może osiągnąć zmniejszając stawki podatkowe, co dodatkowo sprzyja koniunkturze gospodarczej, i dalszemu wzrostowi dochodów podatników. Każda nowa ulga podatkowa powoduje natomiast obniżenie podstawy opodatkowania, czego skutkiem jest konieczność zwiększenia stawek podatkowych dla utrzymania tego samego poziomu wpływów podatkowych. Ulgi powoduję, że podatnicy koncentrują się na zmniejszaniu dochodu do opodatkowania niż inwestowaniu w celu wytworzenia towarów i usług potrzebnych konsumentowi. Jak twierdzą Daniel J. Mitchell i William W. Beach, rząd powinien zaprzestać wykorzystywania podatków do manipulowania gospodarką i sterowania zachowaniem społeczeństwa. Gdy ustawodawcy używają systemu podatkowego do zachęcania do danej działalności lub zniechęcenia do niej, siłą rzeczy przyczyniają się do coraz większego skomplikowania przepisów. Wynikający z tego wzrost czasu i środków niezbędnych do tego, aby pozostawać w zgodzie z prawem, stanowi ukryty podatek – podatek od płacenia podatków. Ponadto, podatnicy zaczynają podejmować decyzje na podstawie polityki podatkowej, a nie w oparciu o to, co ma największy sens z ekonomicznego punktu widzenia. „Wiele rzeczy w życiu jest godnych pochwały – wliczając w to higienę dentystyczną, dbanie o prządek na własnym podwórku, pomaganie starszym przy przechodzeniu przez ulicę i chodzenie do kościoła. Nie znaczy to jednak, że powinno się zachęcać do takich działań za pomocą przepisów podatkowych – twierdzą Mitchell i Beach. Kiedyś usłyszałem od Krzyśka Rybińskiego – jak jeszcze nie zajmował się polityką, – że pierwszy statek, jaki zawinął do portu w Saint Petersburgu, w 1701 roku, a była to holenderska jednostka, otrzymał od Piotra Wielkiego prawo do nie płacenia cła przez resztę swojego fizycznego żywota. Ta decyzja wydłużyła żywot statku do około stu lat, trzy razy więcej niż przeciętna. Gdy się wprowadza jakiekolwiek ulgi podatkowe, natychmiast trzeba zwiększyć ilość kontrolerów. Ponieważ kontrolerów powołuje to samo państwo, które tworzy ulgi trzeba też powołać kontrolerów, którzy będą kontrolować kontrolujących. I oczywiście trzeba zwiększyć podatki, bo kontrolerzy muszą z czegoś żyć. Państwo przyznając ulgi, nie kieruje się chęcią zmniejszenia podatnikom wymiaru podatku (od tego jest skala), lecz skłania ich w ten sposób do ponoszenia określonego rodzaju wydatków z jakiegoś powodu wspieranych przez państwo, które są bezsensowne z punktu widzenia zdrowego rozsądku, a podyktowane tylko i wyłącznie chęcią skorzystania z ulgi. Możliwość ulg, odpisów i darowizn wprowadza się też po to, aby zachęcić podatników o wyższych dochodach do ich ujawniania. Ustawodawcy nie chodzi tylko o ukierunkowanie wydatków ludzi na jakieś cele zgodne z polityką państwa – wprowadza on w ten sposób także element polityki fiskalnej ograniczający szarą strefę. Tak przecież było w Polsce z „ulgą mieszkaniową” na skorzystanie, z której trzeba było się legitymować „fakturą” (oczywiście nie od początku istnienia ulgi). Ale w wyniku wprowadzenia ulg mamy do czynienie z sytuacją, w której niezwykle skomplikowany progresywny system podatkowy staje się de facto zbliżony do liniowego. A więc kompromis jest możliwy: można nie tylko nie podwyższać stawek podatkowych, ale je nawet obniżyć w zamian za likwidację ulg. Republikanie nie tylko pozostaliby w ten sposób w zgodzie z podpisanym przez siebie Taxpayer Protection Pladge ale wróciliby do haseł przez nich samych głoszonych. Demokraci uzyskaliby zgodę na podwyższenie limitu zadłużenia i większe wpływy podatkowe na dalsze finansowanie szkoleń dla chińskich prostytutek, by spożywały w sposób bardziej odpowiedzialny alkohol w godzinach pracy, na co The National Institute of Alcohol and Alcohol Abuse, który stanowi część The National Institute of Health wydał właśnie 2,6 mln USD. Oczywiście nie zmienia to faktu, że w dłuższej perspektywie czasu Ameryka musi zmniejszyć wydatki socjalne albo „zginie”, ale to był wpis nie o wydatkach tylko o podatkach i „ulgach” od nich.

Gwiazdowski

Donald Wielki… Zadłużyciel Polityka zadłużania skończy się tym, czym w Grecji, czyli utratą jakichkolwiek namiastek suwerenności Polski. Tak źle w kasie państwowej jak obecnie nie było w Polsce od przełomu lat 80 i 90 ubiegłego wieku. Dług rośnie w zastraszającym tempie 1 mld, co 3 dni, a premier z ministrem finansów nic sobie z tego nie robią, dalej zaciągając nowe pożyczki. Jeszcze 2-3 lata takich rządów i nasz kraj dołączy do bankrutujących państw europejskich: Grecji, Irlandii, Portugalii i Włoch. Czteroletnie rządy Platformy Obywatelskiej doprowadziły finanse państwa do katastrofalnego stanu. W 2007 roku, gdy PO do spółki z PSL przejęła władzę, sytuacja była zupełnie inna. Reformy przeprowadzone przez minister Zytę Gilowską spowodowały, że dług publiczny przed wyborami zaczął spadać, a rząd Jarosława Kaczyńskiego nawet zostawił minimalną nadwyżkę (ok. 160 mln zł). Państwo wydawało mniej, niż miało wpływów. Wszystko zmieniło się wraz z nastaniem nowej ekipy. Donald Tusk w swoim exposé powiedział m.in.: „W projekcie budżetu na przyszły rok [2008 - M.Ł.] poprzedni rząd przewidywał, że koszty te, [czyli deficyt finansów publicznych - M.Ł.] przekroczą 27 mld zł. (…) Dług publiczny nie może narastać w takim tempie jak do tej pory. W ciągu kilku lat budżet należy doprowadzić do stanu bliskiego równowagi”.

Pusta kasa państwa Po blisko czterech latach rządów PO można stwierdzić, że premier się nie mylił. Dług publiczny nie narastał w takim tempie „jak do tej pory”. O ile w 2007 roku przyrost długu publicznego wyniósł ostatecznie 22,5 mld zł (z czego ponad 16 mld przypadło na ostatni miesiąc roku, gdy ministrem finansów był już ściągnięty z Londynu Jan Vincent-Rostowski), o tyle w następnym roku, w którym rząd PiS założył wzrost długu o 27 mld, PO zrealizowała obietnicę premiera Tuska i zamiast o 27 mld mieliśmy wzrost o prawie 20 mld więcej (czyli 46,8 mld zł). W kolejnym roku, kiedy to już Platforma sama przygotowywała budżet, wzrost zadłużenia wyniósł prawie 100 mld, by w 2010 r. ten rekord poprawić (dług wzrósł o 111,2 mld zł). Trzeba jasno powiedzieć: Donald Tusk obiecał w exposé, że dług już nie będzie wzrastał w tempie „jak do tej pory”, i słowa dotrzymał. Niestety na minus. Jeszcze nigdy w Polsce, wliczając w to również epokę największego dotychczas zadłużyciela kraju Edwarda Gierka, nikt nie zapożyczał Polaków w takim tempie jak Tusk. W ciągu trzech pełnych lat (2008-2010) zadłużenie kraju zwiększyło się o ponad ćwierć biliona złotych (a dokładnie 256,7 mld zł). Jeżeli zaliczyć jeszcze premierowi Tuskowi dwa miesiące rządzenia w 2007 roku (które były rekordowe pod względem wzrostu długu) oraz co najmniej 10 miesięcy 2011 r., to okaże się, że z całą pewnością można będzie mu przypisać przynajmniej 300-miliardowy wzrost długu. Gierek potrzebował 10 lat, by zadłużyć kraj na 70 mld USD. Tusk zaledwie czterech, by go przebić (100 mld USD długu). Jeżeli dodamy do tego niesamowitą propagandę prowadzoną przez środki antyprzekazu na rzecz obecnego rządu, to dostrzeżemy doskonałą analogię pomiędzy pierwszym sekretarzem a Tuskiem. I tak jak długi Gierka spłaciliśmy stosunkowo niedawno, tak i długi Tuska będą spłacane, przez co najmniej 30 lat. Osoby bardzo młode i w średnim wieku będą głównymi „beneficjentami” takiej polityki rozpasania, dźwigając obsługę długu przez następne dziesiątki lat na swoich barkach.

Ile tego długu? Podobnie jak Grecja oszukiwała Unię Europejską odnośnie do swojego zadłużenia (mechanizm polegał na przeliczeniu na inne waluty wyemitowanych obligacji przy pomocy banku inwestycyjnego Goldman Sachs, który stosował własny kurs wymiany, dzięki czemu Grecja mogła raportować do Komisji Europejskiej znacznie zaniżone dane o długu publicznym), tak Donald Tusk oszukuje polskie społeczeństwo, bo taki Europejczyk jak on oszukać Brukseli by się nie odważył. Na koniec 2010 roku mieliśmy w Polsce dwie kategorie zadłużenia kraju. Jedna, przygotowana przez Główny Urząd Statystyczny, a druga, PR-owa, przez Ministerstwo Finansów. Różnica polega na sposobie liczenia przyrostu długu. GUS wysłał do Komisji Europejskiej kwotę 111 mld zł deficytu finansów publicznych za 2010 r., podczas gdy rząd podaje, że deficyt wyniósł „zaledwie” 78,6 mld złotych. Różnica jest ogromna – 32,5 mld złotych. Na obronę narodową, jako kraj wydajemy znacznie mniej, bo ok. 23 miliardów. Po pierwsze, trzeba stwierdzić, że gdyby przyjąć gusowskie dane za właściwe, to zadłużenie kraju na koniec 2010 r. wynosiłoby już 55 proc. produktu krajowego brutto, a to oznaczałoby dla rządu jedno – ogromne cięcia lub wzrost podatków. Nie jest tajemnicą, że przy deklaracji podwyżki VAT do 23 proc. rząd Platformy dopuszczał jeszcze większą podwyżkę, w przypadku gdyby dług publiczny przekroczył właśnie 55 proc. PKB. Ale w tym roku są wybory i elektorat PO prawdopodobnie nie przełknąłby kolejnego zwiększenia podatków. Dlatego też pewne jest, że po wyborach parlamentarnych, (jeśli rząd będzie znów tworzyć PO) zostanie ogłoszony do wiadomości publicznej faktyczny stan finansów państwa, a wraz z nim podwyżka podstawowej stawki VAT do poziomu 24 proc. od 1 lipca 2012 roku i do poziomu 25 proc. od 1 lipca 2013 roku. 16 lipca w Sejmie Prawo i Sprawiedliwość oraz Sojusz Lewicy Demokratycznej chciały przeforsować ustawę blokującą podwyżki VAT, ale – jak wiadomo – przegrały głosowanie z koalicją rządzącą. Rząd, dokonując manipulacji danymi (wykazał m.in., że cały sektor ubezpieczeń społecznych miał nadwyżkę w wysokości 5,8 mld zł, podczas gdy do Brukseli została wysłana informacja o deficycie 11,2 mld zł; rząd po prostu zaliczył składki przekazywane do otwartych funduszy emerytalnych, jako składową finansów publicznych, o co osobiście walczył premier Donald Tusk w negocjacjach z przewodniczącym Komisji Europejskiej José Manuelem Barroso i zdążył nawet poinformować w listopadzie zeszłego roku opinię publiczną o uzyskanej zgodzie, mimo iż takowej do dziś nie ma), tak naprawdę odkłada problem w czasie. Może i na papierze dług publiczny nie przekroczył 55 proc. w stosunku do PKB, ale w rzeczywistości już dawno tak jest, a spłata długu jak najbardziej uderzy wszystkich Polaków po kieszeni. Już w tym roku na obsługę długu publicznego zostanie wydane prawie 40 mld złotych. Kwota ta jest jak najbardziej realna do zapłacenia, niezależnie od tego, ile długu na papierze zapisze Tusk z ministrem finansów Janem Vincentem-Rostowskim. Zamiatanie prawdziwych problemów pod dywan może jednak skutkować rozochoceniem do kolejnych, jeszcze większych oszustw.

Co wynika z pustej kasy? Obecnie cała Europa boi się nadejścia dnia, gdy Grecja ogłosi swoje bankructwo. Polsce rzekomo niewypłacalność na razie nie grozi (tak przynajmniej mówią najważniejsze osoby w państwie). Ale, na czym tak naprawdę bankructwo państwa polega? Otóż w pierwszej kolejności taki bankrut przestaje płacić wszystkie bieżące zobowiązania. W przypadku obecnego systemu największą bolączką będzie obietnica wypłacenia emerytur dla każdego, komu się ona należy. W związku z tym bankructwo kraju w obecnym systemie będzie przebiegać w taki sposób, że wszyscy wierzyciele, którzy otrzymali obietnicę wypłaty jakichś środków, jej nie otrzymają lub otrzymają w bardzo okrojonym zakresie. Znając możliwości obecnych rządów europejskich, uzależnionych od napływu kredytu z wielkich instytucji finansowych gotowych do sfinansowania wszystkich fanaberii polityków, należy liczyć się z tym, że to, co zostało przyrzeczone instytucjom finansowym, prawdopodobnie zostanie spełnione. Co innego z własnymi obywatelami w kraju. Przeznaczy się ogromne środki na badania zachęcające ludność do nieprzechodzenia na emeryturę. Następnym krokiem będzie zlikwidowanie jakichkolwiek przywilejów emerytalnych, (co jest polityką zresztą słuszną, nie ma żadnych przesłanek ku temu, by jedni ciężko pracowali przez 45 lat, jak np. murarze, a inni przez 15, jak służby mundurowe). W ciągu maksymalnie 7-10 lat należy się liczyć również z tym, że zostanie zabrany przywilej wcześniejszego przejścia na emeryturę dla kobiet. Gdy już wszyscy w kraju będą mieli ten sam wiek emerytalny, czyli 65 lat, w ciągu następnych kilku lat poprzeczka ta zostanie podniesiona (jak np. u naszych zachodnich sąsiadów) o 2 lata. Wszystko po to, by politycy mogli jak najdłużej pobierać składki pochodzące z pracy, a jak najkrócej wypłacać świadczenia emerytalne. Także bankructwo takiego kraju jak Polska nie musi wyglądać w ten sposób, że nagle nauczyciele czy urzędnicy nie dostaną swoich pensji. W perspektywie zaledwie kilku lat scenariusz jest dość prosty do przewidzenia. Politycy będą szukali wszelkich możliwych sposobów na zwiększenie dochodów państwa. Ponieważ jednak nie ma już za bardzo, czego opodatkować (a przecież trzeba pamiętać, że przeciętnie zarabiający Polak już i tak oddaje ponad połowę swojego dochodu dla urzędników i polityków), to będzie się szukać oszczędności. A w tym momencie największe wydatki państwowe to inwestycje, które w 2011 roku mogą wynieść nawet ponad 100 mld zł, oraz renty i emerytury, na które państwo przeznacza ponad 160 miliardów. O ile inwestycje mogą i powinny się kiedyś skończyć, o tyle kwoty przeznaczane na emerytury i renty będą z każdym rokiem rosnąć, i to w tempie znacznie przekraczającym możliwości podatników do ich sfinansowania. Obecnie w Polsce jest ok. 5 mln 200 tys. osób w wieku powyżej 65 roku życia. Za 25 lat będzie to już ponad 8 mln 300 tys. osób, a więc o 60 proc. więcej, przy mniejszej liczbie osób pracujących. Chcąc wypłacić emerytury i renty nawet w dzisiejszej wartości (a więc bez żadnej waloryzacji ponad inflację), potrzebne będzie ok. 260 mld złotych. Zarabiający średnią krajową będzie musiał zapłacić ponad 12 tys. zł w różnych podatkach rocznie, tylko na emerytury i renty. Dziś jeszcze mało, kto o tym myśli (a na pewno nie obecny rząd, który zrobił już drugi skok na kasę Funduszu Rezerwy Demograficznej), ale od samego niemyślenia problem nie znika, a nawet przeciwnie. Polskie państwo zorganizowane w obecnej formie przez ekipę rządzącą (urzędnicze rozpasanie i marnotrawstwo pieniędzy podatnika na niepotrzebne, poza drogowymi, inwestycje europejskie) na pewno nie zrealizuje obietnicy wypłaty przyszłych emerytur. Może dojść do sytuacji jak w Stanach Zjednoczonych czy Grecji, gdzie bieżąca wypłata świadczeń emerytalnych jest uzależniona od instytucji finansowych, które pożyczają pieniądze dla kraju. Uzależnienie od łaski wielkich banków inwestycyjnych grozi Polsce za kilka lat. Oddanie władzy po raz kolejny w ręce Tuska grozi całkowitą zapaścią finansów publicznych. Cztery lata to dostatecznie długi okres, by móc już dokonać oceny nie na podstawie słów, ale na podstawie owoców. Zwiększenie zadłużenia kraju, o co najmniej 50 proc. (gdy PO przejmowała władzę, zadłużenie kraju wynosiło ok. 510 mld, dziś jest to z pewnością ponad 800 mld) to polityka oddawania Polski w ręce wierzycieli kupujących bony skarbowe i obligacje. Skończy się tym, czym w Grecji, czyli utratą jakichkolwiek namiastek suwerenności kraju. Marek Łangalis

Operacja "Wallenrod" Całkowita bezkarność i wsparcie części mediów zrodziły w Jaruzelskim poczucie, że może iść na całość – twierdzi historyk. Po telewizyjnej emisji filmu Roberta Kaczmarka pt. "Towarzysz generał" rozmaite kolorowe pisemka przystąpiły do ocieplania wizerunku głównego bohatera obrazu Wojciecha Jaruzelskiego. Teraz dołączył do nich "Wprost", publikując wywiad rzekę Zbigniewa Hołdysa z byłym komunistycznym dyktatorem. Oprócz zestawu znanych od lat niedorzeczności, dzięki którym były I sekretarz PZPR przekonuje, że wprowadzając stan wojenny, zbawił Polskę, pojawił się element nowy. Jaruzelski przedstawił się, jako Konrad Wallenrod, który całe swoje życie zabiegał o niepodległość Polski i demokrację. Finezyjną walkę z wrogim systemem miał podjąć już w chwili zakończenia II wojny światowej. Jak powiedział sam bohater: "było poczucie, że powstaje jakaś szansa, że Polska może być państwem, nawet ułomnym, nawet zależnym, ale państwem narodowym we wszystkich sferach jego działalności. Więc stabilności takiej Polski trzeba strzec, umacniać ją i stopniowo zmieniać. To mi później towarzyszyło. I doszło do Okrągłego Stołu". Droga towarzysza generała do przełomu 1989 r. wydaje się jednak znacznie bardziej kręta, niż dziś widzi to sam generał. Jej kluczowe elementy warto zawsze chronić od zapomnienia.

Mitoman Autobiografię zaprezentowaną we "Wprost" otwierają opowieści bohatera z czasów II wojny światowej: Niemcy padają jak muchy, a Jaruzelski co i rusz zbiera kolejne zasłużone awanse. Kłopot w tym, że znaczna część tej legendy to mistyfikacja preparowana po wojnie przez samego bohatera i podległych mu "naukowców" z Wojskowego Instytutu Historycznego. Przez wiele lat Główny Zarząd Polityczny WP blokował na przykład wydanie pamiętników Berlinga, domagając się, by ten wcześniej dołożył do tekstu kilka niezbędnych poprawek o "młodym, zdolnym podporuczniku Jaruzelskim". W latach 80 okazało się, że towarzysz generał niemal sam – by sięgnąć po innego klasyka – „tymi ręcami" rozbił armię niemiecką na Pomorzu. Byli jednak tacy, którzy tę wizję kwestionowali. Piotr Jaroszewicz wspominał po latach:, „chociaż napływały do mnie niemal codziennie meldunki o bohaterstwie żołnierzy I Armii w walkach, nie pamiętam, aby kiedykolwiek wśród zasłużonych bohaterów pojawiło się jego nazwisko. (...) Dlatego zdziwiło mnie niezmiernie, że w 1985 roku w 40 rocznicę walk o Wał Pomorski głównym bohaterem dnia był właśnie Jaruzelski, a gen. Florian Siwicki wygłosił wręcz wiernopoddańcze przemówienie na temat bohaterskich wyczynów swojego szefa". Zdaje się, że sam Jaruzelski nie bardzo już wie, co w jego życiorysie jest prawdą, a co mistyfikacją. W rozmowie z Hołdysem stwierdził na przykład, że pierwszy stopień oficerski otrzymał już w 1943 r. Informacja jest nieprawdziwa – wydarzenie to miało miejsce dużo później, pod koniec 1944 r. Co ciekawe ostatnimi laty Jaruzelski utrzymywał, że w czasie wojny był dwukrotnie ranny, a także – jesienią 1944 r. na przyczółku wareckomagnuszewskim – poważnie kontuzjowany. Ale wszystkie dokumenty z lat 1943 – 1946 pochodzące z jego teczki personalnej w jednej kwestii są wyjątkowo zgodne: Jaruzelski nigdy nie był ranny. Zresztą, niebezpieczne skłonności generała do koloryzowania dały znać o sobie już w czasach jego młodości. W 1944 r. Jaruzelski pisał do matki i siostry, że objął dowództwo kompanii. Kłopot w tym, że nigdy nie dowodził jednostką większą niż pluton, a w liście do najbliższej rodziny po prostu mijał się z prawdą. W innych listach twierdził, że jako jeden z pierwszych wkroczył w styczniu 1945 r. do Warszawy. Wkrótce potem z Pomorza Zachodniego pisał: "wczoraj dotarliśmy do morza i znów miałem szczęście być pierwszym Polakiem, który napoił konia w morzu, o czym pisały dwie gazety". Koń słonej wody raczej nie pije. A o Jaruzelskim nikt wtedy w gazetach nie pisał. Słowa towarzysza generała należy, więc traktować z pewnym dystansem. W jego przypadku prawda od lat ustępuje megalomanii i "kompleksowi prymusa".

Utrwalacz Im dalej w głąb swojej biografii, tym częściej rozmówca "Wprost" mija się z prawdą i dokonuje kolejnych manipulacji. W sposób fałszywy przedstawia swój udział w zaprowadzaniu komunistycznych porządków w latach 1946 – 1947. Jaruzelski rozpracowywał wówczas polskie podziemie między innymi w Piotrkowskiem. W czasie wyborów z 1947 r. jego jednostka wysyłała w teren tzw. grupy ochronno-propagandowe, które terroryzowały miejscową ludność i aresztowały sympatyków PSL. Tych, którzy z bronią w ręku stawiali wówczas opór komunistom, Jaruzelski nazywał wcześniej bandytami. Dziś już się tak nie da, więc zmienił taktykę i pyta Hołdysa retorycznie: "mam szacunek dla tych wszystkich, którzy kierując się patriotycznymi motywami, szli do lasu, – ale czy nie byli patriotami ci, którzy stanęli po drugiej stronie?". Nie ma znaku równości pomiędzy działaczami polskiego podziemia walczącymi o niepodległość a zwalczającymi ich funkcjonariuszami UB i ludźmi formatu Jaruzelskiego. Ci pierwsi pozostaną bohaterami. Ci drudzy – działającymi na szkodę Polski budowniczymi komunistycznego systemu. W czasach najgłębszego stalinizmu towarzysz generał znalazł się w instytucjach centralnych MON. W ramach umacniania wolnej Polski chwilowo ją sowietyzował. Jeździł po kraju na inspekcje szkół wojskowych, w których kontrolowano wiedzę przyszłych oficerów na temat towarzysza Stalina i przodujących nauki radzieckiej pod przewodnictwem Trofima Łysenki. Co dość charakterystyczne, w czasie wspomnianych kontroli podstawą weryfikacji właściwego światopoglądu uczniów nie była linia polityczna Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, tylko ideologia sowieckiej KPZR. Po jednej z kontroli, w marcu 1951 r. Jaruzelski pisał: "podstawowa masa kadry i stanu zmiennego szkoły rozumie zachodzące u nas przemiany, oddana jest prawie budownictwa socjalizmu i przyjaźni dla potężnej twierdzy pokoju, ZSRR. W szkole w widoczny sposób wśród całego stanu osobowego wzrosło przywiązanie i zrozumienie dla PZPR oraz umocnienie miłości do WKP(b) i wodza postępowej ludzkości Generalissimusa Stalina". Po Październiku 56 ludzi skompromitowanych sowietyzowaniem WP usuwano na podrzędne stanowiska. Jaruzelski wyczuł zmianę klimatu i za wszelką cenę usiłował wyjechać z Polski na studia w ZSRR. Bezskutecznie. Ostatecznie w 1957 r. trafił do 12. Dywizji Piechoty w dość odległym od stolicy Szczecinie. Stąd jednak dzięki sprytowi i wiernopoddańczemu stosunkowi do nowej ekipy udało mu się wydostać już po kilku latach.

Tropiciel niepokornych W 1960 r. patriotyzm tow. Jaruzelskiego zaprowadził go na stanowisko szefa Głównego Zarządu Politycznego WP. Struktura ta zajmowała się indoktrynacją na niespotykaną poza wojskiem skalę. Patriotyzm identyfikowano, wprost jako wierność partii komunistycznej i Związkowi Sowieckiemu. Propaganda GZP była znacznie bardziej pryncypialna i agresywna niż ta PZPR. Aparat kierowany przez Jaruzelskiego prócz indoktrynacji zajmował się tropieniem każdego "podejrzanego politycznie odszczepieńca". Szczególnie dużo uwagi Jaruzelski poświęcił walce z Kościołem katolickim. Z właściwą sobie pedanterią szef GZP wydawał kolejne zarządzenia i instrukcje w sprawie indoktrynacji i prześladowań powoływanych do wojska alumnów. Głównym celem tych działań było zmuszenie ich do rezygnacji z dalszych studiów na rzecz życia świeckiego. Wedle jednego z dokumentów podpisanych przez Jaruzelskiego w 1964 r. oficerowie polityczni, którzy pracowali nad alumnami, mieli w czasie pogadanek zwracać uwagę między innymi na "antyhumanitarny charakter religii, istotą, której jest czynienie z człowieka bezwładnego narzędzia w rękach klas panujących oraz demaskowanie pseudo patriotycznego oblicza kleru, a szczególnie jego hierarchii". Dalszy żywot tow. Jaruzelskiego jest już lepiej znany: czystki antyżydowskie rozpoczęte w wojsku w 1967 r., które towarzysz generał kończył gdzieś w latach 80 oraz inwazja na Czechosłowację. W 1970 r. masakra na Wybrzeżu, za którą był, co najmniej współodpowiedzialny.

Żenująca uniżoność Wcześniej, w 1968 r., w dniu, w którym miały miejsce pierwsze protesty studenckie, Władysław Gomułka podjął decyzję o mianowaniu Jaruzelskiego ministrem obrony narodowej. Już 17 marca 1968 nowy szef MON wydał "Zarządzenie w sprawie powoływania i przebiegu służby wojskowej relegowanych i zawieszonych w prawach studenta" umożliwiające błyskawiczne wzięcie w kamasze niepokornej młodzieży. Tych, którzy nieopatrznie byli niezdolni do służby wojskowej, miano wezwać na komisje lekarskie, by "uaktualnić" im kategorię zdrowia. Wybrano dla nich specjalne jednostki z daleka od Warszawy (Żagań, Hrubieszów), gdzie mieli zostać poddani rozmaitym szykanom. Zresztą podobne metody zastosowano wobec "ekstremistów" z "Solidarności" w 1982 r. Także z powodu jego późniejszej działalności nie bardzo da się mówić o Jaruzelskim, jako o mężu opatrznościowym Polski. W wywiadzie udzielonym "Wprost" towarzysz generał utrzymuje, że przez lata PRL umacniał stabilność i bezpieczeństwo Polski. Sęk w tym, że robił coś dokładnie przeciwnego: w latach 70. WP było bardziej uzależnione do Sowietów niż za jego poprzedników. Sam Jaruzelski prezentował wobec sowieckiej kadry dowódczej postawę wręcz żenującą swoją uniżonością. Wspólnie z Sowietami gotował ludowe Wojsko Polskie do inwazji na Zachód, co (gdyby wojna doszła do skutku) nieuchronnie skończyłoby się nuklearnym kontratakiem Zachodu i całkowitym unicestwieniem Polski. Lata 80 to stan wojenny i niemal dekada wyjątkowo nieudolnych rządów, które doprowadziły do cywilizacyjnego regresu i gospodarczego upadku. Tymczasem dziś w tygodniku "Wprost" Jaruzelski wychwala swoje rzekome zasługi. Ma do nich należeć fakt, że pod koniec lat 80. uzyskał od Michaiła Gorbaczowa dokumenty katyńskie i oficjalne potwierdzenie, kto jest autorem zbrodni: "przecież to ja pierwszy po pięciu latach usilnych starań wydarłem oficjalne uznanie prawdy o Katyniu". Prawda o Katyniu mogła oficjalnie ujrzeć światło dzienne, bo w Moskwie pojawił się Gorbaczow, a zasługi Jaruzelskiego w tej sprawie są rzeczą trzeciorzędną. W niczym nie rekompensują faktu, że wcześniej, przez kilkadziesiąt lat, towarzysz generał był jednym z najważniejszych strażników nie tylko kłamstwa katyńskiego, ale też całej gamy innych faktów historycznych ukrywanych przez władców PRL. Tych naukowców, którzy półgębkiem wspominali o niewygodnych tematach, wyrzucano wówczas z pracy. Tak jak Jaruzelski w latach 70 osobiście wyrzucał z pracy prof. Marię Turlejską. To Główny Zarząd Polityczny WP Jaruzelskiego na masową skalę fałszował historię Polski. To jego podwładni w czasie karnawału "Solidarności" w ciągu jednego dnia usunęli "pomnik katyński" postawiony na Powązkach. To jego SB ścigało drukarzy i kolporterów podających prawdę o mordzie w Katyniu. Z punktu widzenia tych jego zasług dzisiejsze wyznania Jaruzelskiego o "wydarciu uznania prawdy o Katyniu" brzmią jak groteska. Nie mniej zabawnie brzmią słowa generała o wielkich zasługach na drodze do budowania demokracji poprzez zorganizowanie obrad Okrągłego Stołu. Jaruzelski oddawał władzę, bo gospodarka była w stanie agonalnym, a sam system – nie do obrony. Generał ścigał się wtedy z czasem, a Okrągły Stół był dla niego jedyną szansą, by nie skończyć tak jak później skończył tow. Ceausescu. Jaruzelski dobrze wie, kim jest i co w swoim życiu robił. Zapewne, dlatego w 1990 r. kazał zniszczyć wszystkie stenogramy Biura Politycznego z lat 1981 – 1989 – dokumenty kluczowe dla zrozumienia i opisu funkcjonowania mechanizmów jego dyktatury. Równie dokładnie wyczyszczono inne dokumenty PZPR dotyczące jego osobistej działalności. Wiedzę z tych dokumentów od 20 lat Jaruzelski usiłuje zapełnić swoimi wyjaśnieniami, referatami i wywiadami. Ich wartość jest głównie makulaturowa, tak samo jak wywiad opublikowany w ostatnim "Wprost". Bardziej niż historię ilustruje on mechanizmy funkcjonowania polskich mediów i stan świadomości bohatera wywiadu. Tekst jest typową ustawką pozwalającą generałowi na kolejne powtórzenie w przestrzeni publicznej własnej zmistyfikowanej wersji historii.

Cierpiętnicze miny Bardzo charakterystyczna jest również postawa samego Jaruzelskiego. Dzięki degrengoladzie wymiaru sprawiedliwości III RP przez 20 lat nie odpowiedział on za żaden ze swoich czynów: ani za niszczenie akt, ani za Grudzień 70 ani za stan wojenny, który był zwykłym puczem wojskowym nawet w świetle obowiązującego wówczas prawa. Jaruzelski przez lata mógł na salach sądowych robić cierpiętnicze miny starca z trudem opierającego się na lasce, po czym po rozprawie rześkim krokiem ruszał do kasyna oficerskiego na spotkanie z plejadą kadry wojskowej PRL i III RP. Dziś poczucie całkowitej bezkarności i wsparcie części mediów zrodziły w genseku poczucie, że może iść na całość i publicznie uznać się za Konrada Wallenroda. Mamy wolny kraj, więc każdy może uznawać się za kogo mu się podoba. Osobiście jednak w operacji "Wallenrod" nie wróżę Jaruzelskiemu przesadnych sukcesów. Bo jaki jest koń, to każdy widzi, i akurat z tego konia nic innego zrobić się nie da. Piotr Gontarczyk

Panika Arabskiego Z posłem Arkadiuszem Czartoryskim (PiS), przewodniczącym sejmowej Komisji ds. Kontroli Państwowej, rozmawia Marta Ziarnik Choć NIK nie skończyła jeszcze kontroli w zakresie procedur organizacji VIP, szef kancelarii premiera Tomasz Arabski już podważa jej prace. - Uważna analiza tych dokumentów, które otrzymała Komisja ds. Kontroli Państwowej, od strony ich merytorycznej zawartości wskazuje na to, że: po pierwsze – do kancelarii premiera weszła kontrola NIK, która bada przewozy samolotami najważniejszych osób w państwie, w tym wizytę oficjalnej delegacji państwowej w Smoleńsku z 10 kwietnia 2010 roku. I między NIK a KPRM następuje swoista przepychanka, ponieważ widać z tych dokumentów, że dochodzi m.in. do utrudnień w przekazywaniu dokumentów i że przekazywane są NIK nie te dokumenty, o które się zwracał. Utrudnienia kancelarii premiera trwają do momentu, kiedy rozpoczynają się przesłuchania w charakterze świadka pracowników KPRM. Z tych przesłuchań powstają protokoły – i to jest drugi punkt. W trzecim punkcie – urzędnicy kancelarii domagają się (dysponując upoważnieniami od ministra Tomasza Arabskiego) wglądu do tych zeznań. Tylko, że w myśl przepisów NIK nie mają do tego prawa.

Co innego mówi minister Arabski… - Przepisy z 1995 roku mówią jasno: tylko i wyłącznie kierownik jednostki kontrolowanej ma prawo wglądu do akt. Nie żadni pracownicy. Ale wrócę jeszcze do poprzedniego pytania. Bo teraz mamy punkt czwarty tej sprawy. Otóż po przesłuchaniach pracowników KPRM w charakterze świadka zostaje przesłuchany także minister Arabski. I po tym przesłuchaniu pan minister przez półtora miesiąca nie interesuje się tą kontrolą aż do momentu, gdy otrzymuje protokół pokontrolny. Po zapoznaniu się z nim i zawartymi w nim ustaleniami – zdobytymi przez pracowników NIK w czasie prowadzenia kontroli w KPRM – następuje u pana ministra zaskoczenie, po którym Arabski żąda wglądu do wszystkich dokumentów. NIK zapytuje ministra Arabskiego, które dokładnie dokumenty chce on obejrzeć, na co minister odpowiada, że wszystkie. Więc NIK przesyła jemu wszystkie 5,5 tys. stron. I kiedy minister zorientował się w tych wszystkich dokumentach, następuje właśnie afera. Bo zorientował się, że przesłuchano jego ludzi, a on nie wiedział, co oni zeznali, i konfrontacja jego późniejszych zeznań z zeznaniami pracowników wypada, delikatnie mówiąc, kiepsko. A zatem rozpętuje się afera i minister pisze skargę do Komisji Kontroli Państwowej, w której utrzymuje, że w trakcie tej kontroli NIK naruszane były procedury itp.

Może Pan to potwierdzić? - Przeanalizowałem całą tę procedurę, sięgnąłem do ustawy o Najwyższej Izbie Kontroli i jej regulaminu i mogę z całą pewnością powiedzieć, że nie zostały naruszone żadne procedury. Bo jeszcze raz powtórzę, że to kontrolerzy decydują o tym, kogo przesłuchują i jakich dokumentów mogą żądać od jednostki kontrolowanej. A jeżeli chodzi o wgląd do akt, to jasno rozstrzyga rozporządzenie z 1995 roku, że tylko kierownik – a nie osoby przez niego upoważnione – może zażądać wglądu do akt. I chcę tutaj zauważyć, że po tym, jak zażądał, minister Arabski dostał wszystkie dokumenty.

Dlaczego w takim razie minister utrzymuje, że NIK, powinna udostępnić te dokumenty upoważnionym przez niego osobom? - Dlatego, że minister nie zna się na przepisach. Żeby to sprawdzić, wystarczy sięgnąć do Zarządzenia Prezesa NIK z 1995 roku. Tam to wszystko jest bardzo jasno napisane, że tylko i wyłącznie kierownik jednostki kontrolowanej ma prawo wglądu do akt. I nigdy nie było tak, że różni pracownicy mający upoważnienia kierownika mogli te akta czytać. Ale nawet tenże kierownik jednostki kontrolowanej może zajrzeć do protokołów z przesłuchania świadków dopiero wówczas, kiedy kontrolerzy NIK zadecydują, czy chcą przesłuchać jeszcze jego.

Po co więc Arabski słał pisma do Sejmu? - Nie byłoby całego tego sporu i skargi do Sejmu, gdyby nie to, że minister Arabski zorientował się – i to jest w dokumentach, – że przede wszystkim przesłuchano jego pracowników, a on nie wiedział, co oni zeznali. To właśnie najbardziej zdenerwowało szefa kancelarii premiera.

Śląc skargi, minister chciał wpłynąć na zmianę tych zeznań? - Wysyłając te skargi do Sejmu, minister liczy na to, że zdezawuuje ustalenia NIK, które mają się pojawić jesienią. Bo przypomnę, że ta kontrola trwa w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, Biurze Ochrony Rządu, 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego i Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Także wnioski pokontrolne i raport z tej kontroli będą gotowe jesienią. Ale uprzedzające zdezawuowanie, że rzekomo kontrola miała miejsce z naruszeniem procedur, że NIK łamała przepisy, wymuszała jakieś zeznania i blokowała dostęp do dokumentów, powoduje, iż następuje takie rozmiękczanie i rozwadnianie tego, co w przyszłości nastąpi. Raport NIK pokaże prawdę. I teraz chodzi o to, by sugerować, że to jest nic niewarte i że nie warto nawet zapoznawać się z tym dokumentem, który ukaże się za jakieś trzy miesiące.

Co było w tym dokumencie pokontrolnym, co tak przeraziło ministra? - Nie wiem, bo nie znam jego treści. Ale przede wszystkim, z tego, co wynika z dokumentów, pana ministra przeraziło to, że – jak pisze – zostali przesłuchani ludzie z jego kancelarii, których treści przesłuchań on nie znał i nie mogą one być wzięte za wiarygodne, oraz że skandalem jest, iż Arabski nie mógł się z nimi wcześniej zapoznać, co w rozumieniu skutkowałoby tym, że jego zeznanie w charakterze świadka miałoby zupełnie inny obraz. Jeśli się człowiek dobrze w te dokumenty wczyta, to jest to takie paniczne zachowanie, strzelanie sobie w kolano. To jest tak, jakby minister przyznawał się: „Zdenerwowałem się, bo przesłuchali mi ludzi”. Tymczasem, jeżeli – jak twierdzi minister – jest czysto i jego ludzie robili wszystko jak należy, to, po co się denerwować?Po zachowaniu ministra można wnioskować, że ten raport punktuje jego błędy. - Dokładnie tak. Wynika z tego, że zeznania jego pracowników są dla niego bardzo niekorzystne.

Ustalenia NIK potwierdzą odpowiedzialność Arabskiego za fatalną organizację lotu do Smoleńska? - To, że kancelaria premiera była organizatorem lotu i że za to odpowiada minister Arabski, nie ulega żadnej wątpliwości. W czasie czteroletniej kadencji w Sejmie, w czasie, gdy jestem przewodniczącym sejmowej Komisji ds. Kontroli Państwowej, nigdy nie zdarzyło się, żeby urzędnik w randze sekretarza czy podsekretarza stanu, zanim jeszcze ukażą się raport i wnioski z kontroli, już podważał wiarygodność tej kontroli i tak dezawuował całą Najwyższą Izbę Kontroli. To jest rzecz wyjątkowa. Bo cóż minister chce tym zyskać? Przecież wie, że na tym etapie Sejm nie może się odnieść do raportu. Co innego, gdyby raport już był, wówczas stałby się przedmiotem dyskusji w Sejmie. Jest to, więc rzecz bez precedensu, wskazująca, że musi być coś na rzeczy.

Bez precedensu jest także to, o czym już w lutym mówił wiceprezes NIK, że KPRM przekazuje nierzetelne dane, przez co utrudnia prace Izby. - Dokładnie tak. Zapoznając się dokładnie z dokumentami, widać wyraźnie, że NIK na każdą z tych rzeczy, które zarzuca jej minister Arabski, ma tzw. podkładkę. Z tych dokumentów widać też, że KPRM przekazywała pracownikom Izby nierzetelne dane. Były one później ponownie przekazywane i po raz kolejny poprawiane. I tak to trwało przez kilka miesięcy, opóźniając tym samym prace NIK. To jest ewidentne działanie. I sam Arabski załączył w skardze do Sejmu kopię tego listu, który otrzymał od pana Jacka Kościelniaka, a w którym wiceprezes NIK skarży się, że KPRM przekazuje im nierzetelne dokumenty. To pokazuje, pod jakimi nerwami i emocjami musiała być kierowana do Sejmu skarga, skoro minister załączył do niej także niekorzystny dla siebie dokument.

Arabski, tłumacząc się z tych nieścisłości, twierdzi, że NIK dawała kancelarii bardzo krótkie terminy na odpowiedź i ustosunkowanie się do poszczególnych pytań. - Tak, w tych dokumentach minister twierdzi, że czasami miał „tylko 4 dni” na odpowiedź. Ale nie sądzę, żeby doświadczeni kontrolerzy mieli jakiekolwiek powody do utrudniania ministrowi pracy. Zresztą zapraszam jutro na komisję, gdzie NIK będzie odpowiadała na te zarzuty punkt po punkcie.

Dlaczego termin posiedzenia komisji został przesunięty z wtorku na czwartek? - Termin ten został przełożony na prośbę ministra Arabskiego.

Jeśli wierzyć zeszłotygodniowym zapewnieniom premiera Donalda Tuska, posiedzenie komisji może się pokryć z momentem opublikowania raportu komisji Jerzego Millera. - W świetle pani pytania widzę, że jeśli chodzi o stronę rządową, to jest z tej strony bardzo dużo różnego typu tłumaczeń, które sprowadzają się do tego, że nie tylko odpowiedzi ze strony KPRM, ale także raport ministra Millera i raport prokuratury bardzo się odwlekają w czasie. I to wszystko układa się w jedną całość, a mianowicie, żeby jak najbardziej odwlec odpowiedź na pytanie o odpowiedzialność za tę katastrofę. A to przecież nie leży ani w interesie państwa polskiego, ani obywateli. I też zastanawiam się, dlaczego tak naprawdę minister Arabski poprosił o przełożenie tej Komisji Kontroli Państwowej właśnie na czwartek. Bo jeżeli miałoby być tak, że w środę lub czwartek zostanie faktycznie przedstawiony raport komisji Millera, wówczas całe zainteresowanie mediów skupi się na tym raporcie, schodząc z Komisji Kontroli Państwowej. Wówczas problem odpowiedzialności ministra Arabskiego może zostać rozmyty w całej masie informacji, którymi zostaniemy uraczeni. Ale jest to tylko moje przypuszczenie. Marta Ziarnik

Nikt nie chce iść na dno z szefem Szefa kancelarii premiera Tomasza Arabskiego musiały zaniepokoić przedstawione mu protokoły z kontroli, którą kontrolerzy Najwyższej Izby Kontroli przeprowadzili w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Wiele wskazuje na to, iż minister Arabski, gdy się zorientował, że jego zeznania różnią się od tego, co mówili jego pracownicy, zażądał od NIK wszystkich dokumentów związanych z inspekcją. Po nasileniu się sporu między Arabskim a NIK pracownicy Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, składający do tej pory wyjaśnienia, zaczęli zasłaniać się grożącą im odpowiedzialnością. Sprawie sporu między szefem kancelarii premiera Tomaszem Arabskim a Najwyższą Izbą Kontroli prowadzącą – m.in. właśnie w tej kancelarii – kontrolę w zakresie organizacji wyjazdów i zapewnienia bezpieczeństwa osobom zajmującym kierownicze stanowiska w państwie, korzystającym z lotnictwa transportowego Sił Zbrojnych RP w latach 2005-2010, poświęcone będzie jutrzejsze posiedzenie sejmowej Komisji do spraw Kontroli Państwowej. Na działania NIK poskarżył się Arabski, na szefa kancelarii z kolei skarżyła się NIK. W opinii Arkadiusza Czartoryskiego, przewodniczącego sejmowej Komisji do spraw Kontroli Państwowej, z korespondencji między kancelarią premiera a NIK można wysnuć wniosek, iż „podstawowym bólem ministra Arabskiego jest to, że kontrolerzy Najwyższej Izby Kontroli w charakterze świadka poprosili o wyjaśnienia pracowników Kancelarii Prezesa Rady Ministrów”. - Mamy sytuację, że do tych wyjaśnień próbowali zajrzeć inni urzędnicy, których minister Arabski upoważnił. Kontrolerzy NIK nie mogli na to pozwolić, bo prawo do tego może mieć tylko szef jednostki kontrolowanej. Pan minister Arabski złożył wyjaśnienia i przez półtora miesiąca nie interesował się sprawą, tak jakby wszystko było w porządku. Ale jak pojawił się protokół, a protokół jest zawsze okazywany szefowi jednostki kontrolowanej – minister Arabski zobaczył te ustalenia wraz ze złożonymi wyjaśnieniami pracowników. Wtedy nastąpił problem – gwałtowna reakcja: zażądanie wszystkich dokumentów – relacjonował Czartoryski. Według posła, sytuacja wygląda tym dziwniej, że pracownicy kancelarii po rozpoczęciu sporu między swoim przełożonym a NIK odmawiali składania wyjaśnień, zasłaniając się grożącą im odpowiedzialnością karną. - Co to oznacza? Albo jest tak, że w kancelarii premiera było wszystko w porządku, albo jest tak, że ktoś się czegoś boi – stwierdził Czartoryski. Europoseł PiS Janusz Wojciechowski, były szef NIK, powiedział, iż zwrócił się do premiera Donalda Tuska, aby interweniował w tej sprawie i spowodował, żeby w jego kancelarii nie było tego rodzaju utrudnień. Wojciechowski ogłosił również, że o sytuacji poinformował także prokuratora generalnego, gdyż – jak wyjaśniał – utrudnianie kontroli jest przestępstwem. - Normalnie kontrola NIK przebiega tak, że wszystkie akta, jakie są potrzebne, kontrolerzy dostają – siadają, przeglądają, piszą protokół kontroli. Składane są wyjaśnienia, czasem zeznania. Potem czasem jest spór na tle protokołu czy wystąpienia pokontrolnego, jest procedura odwoławcza, która to rozstrzyga. Ale tego typu konflikt wskazuje, że naprawdę kancelaria premiera czegoś się boi i chce utrudnić tę kontrolę – dodał Wojciechowski. W piśmie do sejmowej Komisji do spraw Kontroli Państwowej Arabski skarżył się, iż w toku prac dochodzi do naruszania przez kontrolerów zasad postępowania kontrolnego. Artur Kowalski

O Breiviku po raz ostatni, część 1. Kto nie szanuje ludzkiej śmierci? Na początku uwaga do czytelników – będę polemizował z Gazetą Wyborczą, po raz setny i tysięczny, jak będzie trzeba. Nie przyjmuję uwag ludzi z samej Wyborczej, którzy w przerwie między 150 i 151 felietonem na nasz temat będą dowodzić, że ich reklamujemy. Ostatnio taki komentarz ukazał się na stronie Wyborcza.pl bezpośrednio pod innym zatytułowanym, „Co uwiera Piotra Zarembę”. To się nazywa nie okazywać komuś zainteresowania. Ale nie przyjmuję też pouczeń czytelników, którzy po raz tysięczny napiszą:, po co wy się nimi zajmujecie. Po to, że świat, Polska to również Wyborcza, bardzo liczni jej czytelnicy i wyznawcy. Państwo możecie zakrywać sobie głowy poduszkami i snuć majaki o świecie bez ideowego przeciwnika. Ale to jest dopiero absurd. Nie chcecie, nie czytajcie. Ale nie nudźcie… A teraz do rzeczy. Grzegorz Sroczyński pisze w Wyborczej na temat konsekwencji norweskiego mordu:

Wydaje się, że to społeczeństwo zareagowało odmiennie niż Amerykanie na tragedię WTC. Norwegowie nie chcą odpowiadać terrorystom podobnymi środkami, zawieszać praw człowieka na kołku, żeby się skuteczniej i szybciej zemścić. Nie będą na przykład zmieniać kodeksu karnego, żeby zamachowiec - zamiast 21 lat - dostał dożywocie. Bo uważają, że byłoby to uleganie jego logice. Anders Breivik spędzi najbliższe lata w wygodnej celi bez krat. Będzie mógł korzystać z jazdy konnej, grać w siatkówkę i chodzić na plażę albo do sauny. Tak wyglądają norweskie więzienia. Wyjdzie przedterminowo za jakieś 18 lat. Wszystkim, których to wkurza chciałbym napisać tak: mam nadzieję, że Breivik wyjdzie zresocjalizowany. Że będzie to inny człowiek. Jeśli uda się go przywrócić demokratycznemu społeczeństwu, będzie to wielkie zwycięstwo demokracji. Lepsze niż amerykański spektakl z zamordowaniem bezbronnego Osamy ben Ladena w gaciach Tyle Sroczyński. Wizja Osamy Bin Ladena resocjalizowanego przez konną jazdę (koniecznie w na wpół otwartym więzieniu, z przepustkami raz w miesiącu) to doprawdy powód, aby autor wystartował w konkursie na głupstwo roku. W tej materii nawet niektórzy jego koledzy (podejrzewam, że na przykład Bartosz Węglarczyk) są zapewne mocno zmieszani. Na słowa o nadziei redaktora na resocjalizację Breivika po 18 latach cisną się znane uwagi o… nadziei właśnie. Ale rzecz w tym, że ten spór nie jest tylko sporem o skuteczność. Polecam tekst Pawła Lisickiego w dzisiejszej „Rzeczpospolitej”. Gdy takie teksty się ukazują, wiem, co mnie łączy z moimi redakcyjnymi kolegami, a co fundamentalnie dzieli z szanownymi polemistami.

Lisicki pisze tak:, Od kiedy Anders Behring Breivik zamordował z zimną krwią 76 osób, nie cichnie dyskusja, jak go ukarać. 21 lat więzienia – najwyższy możliwy wyrok w Norwegii – wydaje się, delikatnie mówiąc, karą niewspółmierną w stosunku do zbrodni. Ktoś nawet wyliczył, że oznaczałoby to zaledwie kilkadziesiąt dni odosobnienia za jedno zabójstwo. (…). Nie da się sumować zbrodni. Wszakże to nie ta buchalteryjna nieco mentalność najbardziej mnie poruszyła. Przeciwnie. W tego typu wyliczeniach mogę dostrzec tęsknotę za sprawiedliwością. Tęsknotę, o której zdają się zapominać różnej maści eksperci. (…) Pierwszy argument mówił, że ewentualne zaostrzenie prawodawstwa, a już z pewnością przywrócenie kary śmierci, byłoby zwycięstwem mordercy. Niezliczone jest grono zwolenników tego poglądu. (…). A przecież, kto tak rozumuje, zakłada, że między zbrodniarzem a społeczeństwem toczy się pewnego rodzaju gra, w której stawką jest zmiana łagodnego prawa. (…)Logiczną konsekwencją takiego myślenia byłoby ogłoszenie, że odpowiedzią na kolejne zbrodnie powinno być nie zaostrzenie, lecz złagodzenie prawa. Tylko tak przecież można naprawdę pokazać, że morderca nie odniesie zwycięstwa nad tym, czego nienawidzi: nad liberalnym społeczeństwem. Tyle, że cały ten sposób opisu zdaje się być całkiem chybiony. To nie prawo i jego system jest tu zakładnikiem, ale ludzkie życie. Prawo samo w sobie jest wartością tylko o tyle, o ile skutecznie to życie chroni. Kto tego nie pojmuje, niech odpowie sobie na następne pytania. Ilu ludzi musiałoby zginąć, żeby zmiana prawa nie została uznana za zwycięstwo zabójcy? 100? 200? a może 300? (…) Ale tym, co w obecnej debacie uderza jeszcze mocniej, jest to, że w słowach wielu współczesnych kryminologów kara przestała być czymś obiektywnie należnym, słuszną odpłatą, a stała się tylko arbitralnym, politycznie umotywowanym instrumentem polityki społecznej. Karać kogoś to w tym rozumieniu przywrócić go do normalnego życia w taki sposób, żeby pozbawić go agresji. Zresocjalizować to uczynić niegroźnym. Z tego punktu widzenia długość i dotkliwość kary nie ma znaczenia. Nie istnieje, bowiem żaden obiektywny ład, żaden porządek, który miałby zostać naruszony wskutek działania zbrodniarza. Jedyny porządek to system społeczny, który swym zachowaniem Breivik zakwestionował. Gdyby pojawiła się pewność, że nie będzie dalej zabijał, można byłoby go uwolnić od razu. A nawet trzeba byłoby go uwolnić od razu, trzymanie go w odosobnieniu okazałoby się czymś nieludzkim i niehumanitarnym. Otóż, śmiem twierdzić, w takim rozumowaniu widać lekceważenie dla niewinnie przelanej krwi. Z tymi, którzy zginęli, trzeba się pożegnać i tyle. Pech i zły los sprawiły, że znaleźli się na drodze mordercy. Jednak ich śmierć nie domaga się od żyjących, a przede wszystkim od państwa, które powinno być ich obrońcą, słusznej i proporcjonalnej odpłaty mordercy. Kara to tylko środek naprawczy i zapobiegawczy, nic więcej. W języku szwedzkiego eksperta to "produkt czysto polityczny". Bliscy ofiar muszą się też z tym pogodzić; jeśli domagają się czegoś więcej, znaczy to jedynie, że nie potrafią sobie poradzić z emocjami. Znaczy to, że ulegli nieoświeconej żądzy zemsty. To samo można powiedzieć inaczej: życie niewinnego człowieka, jego wartość nie jest czymś bezwzględnie chronionym. Nie jest wartością, która zobowiązywałaby państwo i społeczność do nałożenia na zbrodniarza sprawiedliwej kary. Krew niewinnych ofiar nie domaga się zapłaty, nie wznosi się do nieba, nie wzywa mściciela. Wsiąka w ziemię. Co najwyżej dopomina się łez współczucia i dowodów pamięci. W obliczu tak przeraźliwych zbrodni, jak ta dokonana przez Norwega, nie wolno ulegać presji tych, którzy debatę o karze śmierci chcieliby zdusić w zarodku. Potrzebna jest poważna dyskusja. Obecność tej kary w systemie prawodawstwa może, sądzę, chronić niewymierną godność ludzkiego życia. Przede wszystkim godność życia niewinnych ofiar. Czy to nie najważniejszy obowiązek żywych wobec zamordowanych? Tyle Lisicki. I nie chodzi mi o to, że wszyscy musimy być koniecznie za karą śmierci,. Budzi ona najrozmaitsze wątpliwości, moje również. Ale przecież jest jeszcze dożywotnie więzienie, jest możliwość szczelniejszego oddzielenia sprawcy takiej zbrodni od świata i ukarania go naprawdę. Łatwość, z jaką Grzegorz Sroczyński godzi się na owo względnie miłe życie Breivika, nieomal się tą wizją bawi, jawi mi się, jako zwykły brak empatii. Ważniejszy jest społeczny koncept niż to, co się stało. Im bardziej lewica kocha świat, tym mniej kocha ludzi.

Piotr Zaremba

Wstrząsający wywiad z Mariuszem Bulskim. Cena za prawdę o Smoleńsku. „Chcesz grać, zarabiać, masz kredyt to stul gębę" W "Tygodniku Solidarność" poruszająca, wręcz wstrząsająca rozmowa red. Krzysztofa Świątka aktorem Mariuszem Bulskim. Człowiekiem, który po wypowiedzi w filmie "Solidarni 2010", kiedy został nagrany stojąc pod Pałacem Prezydenckim w dniach żałoby po smoleńskiej tragedii, znalazł się w oku cyklonu. Choć lepiej powiedzieć - został dostrzeżony przez oko potężnego Saurona. Z miesiąca na miesiąc jego życie zawodowe zostało zakwestionowane, a on sam - jak mówi - wypchnięty na margines. Oczywiście, co podkreśla, to także jego wybór. Wybór wolności. Ale rozmowa w "Tygodniku Soldiarność" odsłania wstrząsającą, niemal peerelowską, twarz systemu III RP. Bulski zaczyna od opowiedzenia, w jaki sposób znalazł się w filmie Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego:

Drugiego dnia po katastrofie podeszła do mnie Ewa Stankiewicz i zapytała, dlaczego przychodzę pod Pałac Prezydencki. Spontanicznie opowiedziałem jej o swoich przemyśleniach i odczuciach. Nigdy nie wziąłem żadnych pieniędzy, ale dziś prawie nikogo to nie interesuje. Nie jestem w stanie zdjąć tej gęby, którą mi przyklejono. To przykład, jak łatwo zniszczyć człowieka. Kiedyś biło się pałkami albo przychodziło do domu i mówiło: „Chcesz dalej studiować to podpisz te papiery". A teraz: „Chcesz dalej grać, zarabiać, masz kredyt we frankach to stul gębę i siedź cicho". Znamienne, że moja przyjaciółka Rosjanka, celebrytka ITI, w dzień po katastrofie zadzwoniła, mówiąc: „Mariusz, daj spokój, co będziesz siedział z tym oszołomstwem na Krakowskim Przedmieściu. Jak Stalin zmarł, to ludzie też płakali". Jak mówi Bulski, w mediach przedstawiono go jako nieopierzonego aktorzynkę, który zaczepił się przypadkowo w serialach, a przy okazji „Solidarnych 2010" chciał się wypromować. Projekcja filmu była 26 kwietnia. Dzień później zadzwonił reporter „Dziennika – Gazety Prawnej" z zastrzeżonego numeru. Pierwsze pytanie: „Czy pan Mariusz Bulski?", drugie: „Czy wziął pan za występ pieniądze?". W tym momencie powiedziałem, że przerywam rozmowę. Nie chciałem rozmawiać z nieznanym człowiekiem dzwoniącym z zastrzeżonego numeru. Na mojej odmowie wysnuto całą opowieść medialną na temat występu za pieniądze. Na Krakowskim Przedmieściu nagrano wypowiedzi setek osób, 300 godzin materiału. Mnie zaatakowano po to, by zniszczyć wymowę całego filmu. Dwa dni po projekcji pojawiły się nieprawdziwe artykuły. Następnego dnia daliśmy sprostowanie, które zamieszczono gdzieś na blogu po tygodniu, nikt już tego nie zarejestrował. Najważniejsze było uruchomienie VIP-ów medialnych i nagonki. Tylko, dlatego, że wiele osób odważyło się powiedzieć coś innego niż było w tzw. przekazie dnia: „Piloci zawinili". I tu dochodzimy do najbardziej poruszającego momentu wywiadu. Bulski opowiada jak przyjęło jego wypowiedzi w filmie środowisko aktorskie:

Jako aktor jestem totalnie rozczarowany postawą mojego środowiska. Oprócz mnie można na palcach policzyć artystów, którzy publicznie zabrali głos na temat 10 kwietnia. (...) Świadomie odchodzę z tego środowiska. Trochę z żalem, bo poświęciłem kilkanaście lat, żeby pracować w wymarzonym zawodzie. Ale gdy obserwuję hipokryzję, konformizm tych ludzi, zwyczajnie nie chcę do nich przynależeć. Nie trzeba być wyjątkowo lotnym człowiekiem, by zrozumieć, że po 10 kwietnia toczy się perfidna gra, że są dwie kompletnie rozmijające się interpretacje tego wydarzenia i jego konsekwencji. Gdy Bulski opowiada o tym jak jest wypychany z zawodu, co słyszy, przypominają się sceny z filmu "Człowiek z żelaza" i frazy rzucane przez komunistycznego kierownika w telewizji, że nigdy niczego już nie nakręci. Bo podpadła politycznie, okazała się niepokorna. Jestem wypchnięty z przestrzeni publicznej pod namiot „Solidarnych". Przestrzeń oficjalna zarezerwowana jest na jedynie słuszną postawę rezerwy pod hasłem: nie wychylaj się za daleko, bo nigdy nie wiesz, co cię jutro spotka. Szlaban, przestałem istnieć w środowisku zawodowym. Jednego dnia przyszedł do mnie kolega aktor i opowiadał: „Wiesz Mariusz, słyszałem na planie rozmowę o tobie dwóch reżyserów". Zażartowałem: „I co, zagram coś w końcu?". A on skwitował: „Nie, długo nic nie zagrasz". Aktor opowiada, że zaangażował się w kręcenie dokumentów, ale i nimi, po pilotażowym odcinku, telewizja przestała być zainteresowana. Był to materiał o powodzianach. Jak zmienia się życie ludzi, którzy nagle stracili wszystko. Śpią po stodołach, bo jeszcze domów nie wyremontowali, a ubezpieczyciele straszą ich pozwami sądowymi, jeżeli będą się upominać o odszkodowania, bo przecież dostali już pieniądze od państwa. Chciałem pokazać, jak ci ludzie wracają do rzeczywistości. Złożyliśmy projekt do PISF-u i od razu został odrzucony. Miała to być historia w czterech odcinkach wstępnie zaakceptowana przez telewizję. Po zmianie warty w TVP w sierpniu zeszłego roku projekt wywalono do kosza. W dzień wyborów prezydenckich poszło 15 min pilotażu, ale od razu pojawiły się komentarze nadwornej drużyny komentatorów, że to PiS-owska propaganda. A ludzie po prostu opowiadali o swoim dramacie. Cóż, może pytania były nie takie? Bulski opowiada, że stał się obiektem drwin:

Stałem się maskotką do rozbawienia towarzystwa przed wejściem na plan. Pełniąc dyżury na Krakowskim Przedmieściu, słyszę też, co mówi o mnie ulica: „A to jest ten nieudacznik od Pospieszalskiego". Bo z jednej strony część ludzi za to, co zrobiłem, mi dziękuje. Z drugiej strony są reakcje podyktowane przez mainstreamowe media: „To ten karierowicz". Te media nie podają, że sam robiłem dokumenty, uczestniczyłem w ciekawych projektach z pogranicza art-video, występowałem w filmach, które zdobywały nagrody na międzynarodowych festiwalach jak „Powtórzenie" Artura Żmijewskiego. Przedstawiono mnie, jako aktora, który desperacko szuka możliwości zaistnienia i sprzeda się za każdą cenę. Co miesiąc dziesiątego podchodzą ludzie i mówią: „Pan wtedy wyrwał mi te słowa z serca, zastopował oficjalne kłamstwo". Także na manifestacji Solidarności usłyszałem: „Pan był naszymi ustami pod Pałacem Prezydenckim, zastopował propagandę michnikowszczyzny". Atmosfera na Krakowskim Przedmieściu była wtedy gęsta. Wszyscy zjednoczeni bólem, szokiem, wspólnymi emocjami. Kiedy w telewizji pokazano prezydenta Kaczyńskiego, jako wspaniałego męża, ojca, dziadka, wtedy rozdzieliły się światy prawdy i fałszu. Dlatego mainstream poszedł szybko w torpedowanie „Solidarnych", Ewy Stankiewicz, Jana Pospieszalskiego, mnie. Dziennikarz "Tygodnika Solidarność " pyta też Bulskiego czego boi się zdaniem premier Tusk:

Jeżeli premier został przez własną głupotę wmanewrowany w ten prawdopodobny zamach – bo aktualnie jest badana sytuacja, że na 15 metrach stanęły silniki i wysiadła cała elektronika – to boi się Polaków. Donald Tusk lubi grać w piłkę i chwali się, że gra w ataku. W tej sytuacji się zadryblował. Starał się dryblować między prezydentem Kaczyńskim a premierem Putinem. Zaimponowało mu to, że Rosja go zaakceptowała, poczuł się wspierany w grze przeciwko własnemu prezydentowi. Od wieków zresztą nasz wschodni sąsiad wspomaga bardziej spolegliwą stronę. Donald Tusk boi się nadchodzących wyborów i ceny politycznej, którą może zapłacić. Trzysta lat doświadczeń z Rosjanami i wiedza o KGB-owskich korzeniach członków rządu w Moskwie i pana Putina skłania mnie do przypuszczenia, że oni nigdy nie myślą dobrze o Polsce i Polakach. Bulski opowiada o swoim obecnym życiu. Mówi, że przeżył metamorfozę. Ocenia, że aktorstwo to wspaniała przygoda, ale mocno egoistyczna. Znam sporo aktorów, którzy mają problemy z własną tożsamością, bo tyle różnych masek zakładają. Ludzie, którzy kreują Konradów, Napoleonów, wielkich rewolucjonistów, nagle stulają uszy po sobie i prywatnie nie są w stanie powiedzieć nic. Więc do kosza te ich wielkie role, przeżycia, skoro jako ludzie nie mają odwagi, by wystąpić w imię Polaków, którzy zginęli w Smoleńsku a nawet po śmierci są niszczeni. Gówno z taką sztuką, jeśli ta sztuka nie ma krztyny człowieczeństwa. Jeszcze w '81 roku aktorzy mieli jaja, bo stwierdzili po wprowadzeniu stanu wojennego – nie gramy. Uznali, że prawda jest wartością bezcenną i bezdyskusyjną. Kiedy po 10 kwietnia stanąłem pod pałacem, uznałem, że zabawa się skończyła. Trzeba wziąć odpowiedzialność za ten kraj. No bo kto? Ci, którzy poświęcili swoje życie dla tego kraju, polecieli tam i zginęli. Warto zapamiętać te słowa z tego poruszającego wywiadu - jeśli nie my, to kto? wu-ka, źródło: Tygodnik Solidarność

Niszczenie dróg lokalnych i spadek dochodów z powodu e-myta - to efekt polityki drogowej rządu Donalda Tuska

1. Jakiś czas temu pisałem o tzw. e-mycie, jako swoistym prezencie, jakim obdarował rząd Tuska transport ciężarowy w Polsce z okazji rozpoczęcia polskiej prezydencji w Unii Europejskiej. Pisałem, że nowe opłaty za przejazd niektórymi autostradami, drogami ekspresowymi i drogami krajowymi dotyczą wprawdzie tylko samochodów ciężarowych powyżej 3,5 tony, autobusów i busów ( także samochodów osobowych z przyczepami), ale koszty tej nowej opłaty poniesiemy i tak my wszyscy. Na razie opłaty dotyczą około 1,5 tys. km dróg, ale docelowo jak przewiduje GDDKiA, obejmą one 2 tys. km autostrad, 5 tys. km dróg ekspresowych i 600 km dróg krajowych, co oznacza objęcie tym systemem większości dróg zbudowanych czy zmodernizowanych w ostatnich latach. Jak wynika z obliczeń przeprowadzonych w Katedrze Ekonometrii i Statystyki Uniwersytetu w Toruniu średni koszt przejechania 1 km po drogach objętych tym nowym systemem przez samochód ciężarowy wzrośnie z 8 do 15 groszy, czyli prawie dwukrotnie. Jeszcze większe wrażenie robi porównanie dotychczasowych opłat za przejazd samochodów ciężarowych (tzw. opłat winietowych) z e-mytem na konkretnych odcinkach dróg o objętych nowym systemem opłat. Przykładowo koszt przejazdu samochodem ciężarowym z Warszawy do Świecka wzrośnie z dotychczasowych 40 zł do 260 zł, a z Rzeszowa do Zgorzelca drogą A-4 z 46 zł do 200 zł.

2. Pisałem także, ze tak gwałtowny wzrost kosztów transportu zapewne będzie gwoździem do trumny wielu firm przewozowych w Polsce szczególnie tych mniejszych, bo będzie to już druga fala wzrostu kosztów transportu w tym roku. Tą pierwszą spowodował gwałtowny wzrost cen paliw, który przełożył się na 30-40% wzrost cen usług transportowych. To w sposób oczywisty spowodowało spadek popytu na usługi transportowe transportem samochodowym, a tym samym ogromne kłopoty wielu firm transportowych. Koszty e-myta firmy transportowe znowu będą musiały przerzucić w koszty usług i część z nich zapewne w związku z tym zniknie z rynku na skutek kolejnej fali zmniejszenia popytu na usługi transportem samochodowym. Nie sądziłem tylko, że firmy transportowe szczególnie te mniejsze tak łatwo „zarżnąć" się nie dadzą i dopóki to będzie możliwe będą korzystały z dróg alternatywnych, czyli dróg krajowych nieobjętych e-mytem, a także z dróg wojewódzkich, powiatowych i gminnych, nieprzystosowanych do ciężkiego transportu samochodowego.

3. Wczorajsza Rzeczpospolita napisała, że zaledwie po miesiącu obowiązywania e-myta, z dróg objętych tym systemem zniknęło przynajmniej 50% dotychczasowego transportu ciężarowego, a z autostrady A-2, która jest wyjątkowo droga aż 80%. Dziennikarze relacjonują rozmowy z kierowcami samochodów ciężarowych, którzy opowiadają jak to teraz przy pomocy GPS-ów nie poszukują optymalnej drogi dotarcia do celu z ładunkiem, ale szukają dróg, na których nie trzeba będzie ponosić kosztów e-myta. Twierdzą oni, że już niedługo w podobny sposób będą postępowali kierowcy zagraniczni (szczególnie ci z Rosji, Białorusi i Ukrainy). Na razie rozpoznają oni nowy system i jeżeli tylko zorientują się, że można przemieszczać się przez Polskę trasami alternatywnymi bez konieczności płacenia e-myta, to także wyniosą się z dróg nim obciążonych.

4.Zamiast więc wzrostu dochodów z tytułu korzystania przez transport ciężarowy z dróg krajowych (rezygnacja z winiet i wprowadzenie e-myta), GDDKiA swoim „śmiałym" rozwiązaniem może spowodować ich zmniejszenie (samo wdrożenie nowego systemu ma kosztować około 4 mld zł) i jednocześnie masowe niszczenie dróg lokalnych.

Na drogi te w ostatnich latach samorządy (województwa, powiaty i gminy) wydały dziesiątki miliardów złotych i często ich stan jest lepszy niż dróg krajowych. Tyle tylko, że nie są one przygotowane do poruszania się po nich wielotonowych samochodów ciężarowych (pojazdów o nacisku wyższym niż 11,5 tony na jedną oś ), a więc bardzo szybko powstają na nich głębokie koleiny i pieniądze wydane na ich modernizację okażą się środkami wyrzuconymi w błoto. Znacznemu pogorszeniu ulega również bezpieczeństwo poruszania się po tych drogach, bo nagle pojawiła się na nich ogromna ilość wielotonowych samochodów ciężarowych stwarzając zagrożenie dla ruchu lokalnego samochodowego i pieszego. Taką to „przemyślaną „ politykę drogową prowadzi rząd Donalda Tuska i nagradzany kwiatami za „sukcesy na kolei" osławiony Minister Infrastruktury Cezary Grabarczyk. Zbigniew Kuźmiuk

Dołożyć prawicy, czyli jak mason stał się w mediach “chrześcijańskim konserwatystą” Jak mason z loży John Piliers stał się w mediach “chrześcijaninem” Z prof. Bruno Gollnischem,francuskim posłem do Parlamentu Europejskiego, członkiem biura politycznego Frontu Narodowego, rozmawia Franciszek L. Ćwik

Francuskie media nie przestają powtarzać, że sprawcą zbrodni w Norwegii był “prawicowy ekstremista”, “chrześcijanin konserwatysta”. To oczywista próba wykorzystania tragedii do dyskredytowania rodzimej prawicy… - Zabójcę, Andersa Behringa Breivika, prezentuje się, jako “fundamentalistę chrześcijańskiego” tylko, dlatego, że podobno odwiedzał strony internetowe, które można tak zakwalifikować. Okazuje się, o czym informuje na stronie internetowej “Nouvelles de France” Eric Martin, że o ile sam sprawca określa się, jako “chrześcijanin” i “konserwatysta”, co nie jest czymś wyjątkowym w Norwegii, o tyle w swoich poczynaniach nie odnosi się do żadnej przynależności religijnej, tylko do masonerii. Należał on do loży John Piliers (Soilene), w spisie na stronie internetowej figurował, jako jej członek.

Dlaczego media nie są zainteresowane podawaniem tej informacji? - Dlatego że tworzony przez nie obraz i zamierzone cele propagandowe wymierzone w narodowe partie prawicowe i chrześcijan kłócą się z wizją “postępowej” masonerii, której w ramach poprawności politycznej nie można kojarzyć z taką zbrodnią. Z reguły, kiedy tylko dochodzi do ataków na synagogi (zamach na ulicy Copernic w Paryżu) czy profanacji żydowskich cmentarzy (Carpontra), mamy do czynienia z manipulacyjnymi oskarżeniami wymierzonymi w narodową prawicę i obrońców tradycyjnych wartości.

Sprawstwo zamachów bywa “uogólniane”, – ale tylko w przypadku, kiedy morderców nazywa się “skrajną prawicą”… - Zabójca jest indywidualnie odpowiedzialny za swoje czyny, niezależnie od tego, czy byłby chrześcijaninem, czy masonem. W praktyce media stosują tę zasadę, ale tylko wtedy, gdy sprawcami zbrodni są ludzie związani z lewicą. Tak było w 2002 r., kiedy to aktywista Zielonych Richard Durn zabił ośmiu członków rady miasta Nanterre i ranił czternastu innych. Nikt wówczas nie wskazywał na jego zaangażowanie polityczne.

Dziękuję za rozmowę.

Kto szkolił zamachowca Breivik postuluje to samo, czego dziś tak głośno domaga się nowa europejska lewica. Z Massimo Introvignem, włoskim socjologiem, założycielem i dyrektorem Centrum Studiów nad Nowymi Religiami (CESNUR), światowym ekspertem w dziedzinie ruchów religijnych, rozmawia Łukasz Sianożęcki W rządowej dzielnicy Oslo i na pobliskiej wyspie Utoya z całą pewnością mieliśmy do czynienia z zamachem terrorystycznym. Zgadza się Pan z teorią, że był to zamach motywowany religijnie, jak podaje dziś większość środków społecznego przekazu? - Na początku media nazwały Andersa Breivika “chrześcijańskim fundamentalistą”. Niektóre posunęły się jeszcze dalej, próbując przypisać go do konkretnego Kościoła. To obrazuje nam, jak bezceremonialnie używa się dziś słowa fundamentalista, w przeważającym stopniu zupełnie go nie rozumiejąc. W rzeczywistości Breivik jest kimś zupełnie innym. Uzmysłowiają nam to jego filmy wideo, a także 1500-stronicowy dokument przez niego stworzony, czyli “2083. Europejska Deklaracja Niepodległości”. Został publicznie udostępniony w internecie, – co też jest niezmiernie ciekawe – przez Kevina Slaughtera, członka satanistycznego antykościoła Antona LaVeya. Przy okazji warto wspomnieć, że sekta ta ma wielu swoich zwolenników w Norwegii. Przeglądając profil Breivika na Facebooku, nieodparcie rzuca się w oczy jego ogromne zainteresowanie masonerią, a także jego fotografia w pełnych masońskich regaliach. Dzięki temu zidentyfikowano go, jako członka loży masońskiej, a po oficjalnym wykluczeniu go z niej przez mistrza Norweskiego Zakonu Wolnomularskiego Ivara Skara mamy pewność, że należał do tego kręgu. Oczywiście żaden fundamentalista nie przyznałby się do członkostwa organizacji wolnomularskiej, tak jak to zrobił Breivik. Ponadto Norweg opisuje siebie, jako fana rozrywki sieciowej, gustującego w grach RPG takich jak World of Warfcraft, Fallout czy Bioshock oraz wiernego widza serialu o wampirach “Blood Ties”.

Niektórzy dziennikarze doszukali się we fragmentach jego dokumentów śladów identyfikacji z katolicyzmem. - Cóż, jest to całkowita nieprawda. Z jednej strony wprawdzie pisze on w swojej książce, że popiera tradycyjny model rodziny, z mężczyzną, jako jej głową, ale już kilka akapitów później zaznacza, że zdrady małżeńskie są “relatywnie małym grzechem” i – jak dodaje – sam postanowił odłożyć 2 tys. euro z budżetu operacyjnego, aby “zabawić się” z modelką na kilka dni przed akcją. Żaden katolik nie podpisałby się pod taką teorią. Ponadto każdy katolik potępia aborcję. Breivik zaś w swoich postulatach wnosi o umożliwienie zabijania nienarodzonych dzieci, “jeśli dziecko jest upośledzone umysłowo lub niesprawne fizycznie”, a także w kilku innych przypadkach, co jednocześnie nie przeszkadza mu określić aborcji, jako zjawiska negatywnego. Co ponadto dyskredytuje go jako katolika, to przyznanie się do sympatyzowania z treściami prezentowanymi na stronie internetowej Deiligst.no oraz przyjaźni z autorem tej witryny. Deiligst jest jednym z najbardziej dochodowych serwisów społecznościowych w tym kraju. Warto jednak zaznaczyć, że opiera się on głównie na promowaniu przygodnych, jednorazowych stosunków seksualnych.

Jak więc można sklasyfikować poglądy norweskiego zamachowca? - W zasadzie to można by dość krótko odpowiedzieć, że po co tracić swój cenny czas, aby zrekonstruować poglądy szaleńca, prawda? Jednakże książka “2083. Europejska Deklaracja Niepodległości” pokazuje, że w jego szaleństwie jest metoda, oczywiście zaraz obok megalomanii oraz licznych wewnętrznie sprzecznych stwierdzeń. Główną tezą jego książki jest stwierdzenie, że Europa znajduje się w niebezpieczeństwie, ponieważ zalewa ją fala imigracji muzułmańskiej, a islam jest najbardziej niebezpieczną ideologią na świecie. Jedna trzecia jego dokumentu to zbiór cytatów z antyislamskich autorów, niektórych całkiem rozsądnych, przeplatanych słowami innych zakrawających zwyczajnie na paranoję. Aby zastopować islam, Breivik stwierdza, że należy zawrzeć szeroką koalicję. Nie do końca jest przekonany jednak, że w jego antyislamskiej rewolucji powinni uczestniczyć chrześcijanie, ponieważ – jak stwierdza – Norweski Kościół Luterański, w którym został ochrzczony w wieku 15 lat, jest dziś zupełnie oddany lewicowej, proimigracyjnej agendzie. Nie do końca zgadza się także z poglądami Kościoła katolickiego na temat islamu, ponieważ – jak stwierdził – “papież Benedykt XVI, prowadząc dialog z muzułmanami, porzucił chrześcijaństwo i wszystkich chrześcijan Europy i dlatego uważany jest za tchórzliwego, niekompetentnego, skorumpowanego i nieprawnego papieża”. Wobec czego Breivik uważa za konieczne “zlikwidowanie” zarówno protestanckich, jak i katolickich liderów i zwołanie “Wielkiego Kongresu Chrześcijan”, który powoła do życia nowy europejski Kościół. Breivik formułuje także zestaw zasad, którymi jego nowy “Kościół” miałby się kierować. Jak stwierdza, “ani Kościół, ani jego liderzy nie będą mieli wpływu na żadne pozakulturowe sprawy polityczne, w jakiejkolwiek mierze”. Wyszczególnia, że dotyczy to także nauki, badań, rozwoju i wszystkich innych dziedzin, które prowadzą do lepszej przyszłości Europy. Jednym słowem – Breivik, nazywając siebie antylewicowcem, sam postuluje to, czego dziś tak głośno domaga się nowa europejska lewica. Tak jak mówiłem, wewnętrzne sprzeczności są tu obecne na każdym kroku.

W kim Breivik widzi swoich sprzymierzeńców? - Breivik widzi swoich sojuszników przede wszystkim w judaizmie, choć może bardziej w swoim wyobrażeniu judaizmu, który postrzega, jako jedyną religię szczerze oddaną walce z islamem. Jest on fanatycznie proizraelski i tak samo fanatycznie antyarabski. Uważa, że Żydzi są najbardziej szlachetnym z narodów świata. Pisze, że gdyby była możliwość przeniesienia się w czasie, wówczas cofnąłby się do roku 1933 do Berlina i jako pierwszy wyciągnąłby broń, aby zastrzelić Adolfa Hitlera. Ale z drugiej strony pisze, że neonaziści mają w swojej ideologii kilka punktów, z którymi warto się zapoznać. Z tego, co wiemy, był on stałym komentatorem na przynajmniej jednym z nazistowskich forów internetowych. W swojej książce odwołuje się także do najstarszej wersji tzw. izraelizmu brytyjskiego, czyli doktryny stwierdzającej, że północne narody europejskie, szczególnie Brytyjczycy i Skandynawowie, są potomkami zagubionych plemion Izraela. Według tej teorii np. Dania swoją nazwę zawdzięcza izraelskiemu plemieniu Dana. W jego twórczości możemy znaleźć także wiele odwołań do Angielskiej Ligii Obrony (English Defence League), a także innych świeckich organizacji antyislamskich. Do najczęściej cytowanych przez Breivika autorów należy norweski bloger Fjordman (który po zamachach oświadczył, że nieprawdą jest, jakoby kiedykolwiek spotkał Breivika). Sam Fjordman z kolei jest osobą bardzo nielubiącą katolicyzmu. Docenia jedynie dokonania Kościoła w średniowieczu oraz Sobór Watykański II – za otwarcie się na pozostałych chrześcijan oraz na żydów. To na niego zamachowiec powołuje się, pisząc, że wysoko ceni Kościół średniowieczny za jego militarne wartości, które były skuteczne zarówno w walce z pogaństwem, jak i islamem. Obecnie jednak, jak uważa Norweg, Kościół zatracił wszystkie te wartości i stał się zagrożeniem zarówno dla nas samych, jak i dla naszych bliskich, podobnie jak kiedyś marksizm.

Trudno znaleźć kogoś, kto opowiedziałby się za tego typu pokrętną ideologią. - Dlatego Breivik wzywa do zawarcia przymierza wszystkich, którzy są w jakikolwiek sposób przeciwko islamowi. Szuka sprzymierzeńców dosłownie wszędzie, np. przypomina stanowisko tej religii w kwestii homoseksualizmu, zauważając, że w wielu krajach arabskich za utrzymywanie kontaktów płciowych z osobą tej samej płci grozi śmierć. Wobec czego wzywa ruch świeckich humanistów, który ma dużo większe znaczenie w Norwegii niż gdziekolwiek indziej w Europie, aby zmienił swoich dotychczasowych przywódców i przyłączył się do walki z islamem, zamiast – jak do tej pory – “koncentrować się na bezużytecznej krytyce chrześcijaństwa”. W związku z tym nic dziwnego, że wśród przyjaciół Breivika znajdziemy satanistyczną sektę LaVeya. Do przyłączenia się do rewolucji wzywa także Romów i Sintów [wędrowna grupa etniczna, pochodząca z Półwyspu Indyjskiego, pokrewna Romom - przyp. red.], ponieważ – jak wyjaśnia mężczyzna – istnieje teoria, że przed laty zostali oni zniewoleni przez muzułmanów, co z kolei doprowadziło do ich dzisiejszego bardzo kłopotliwego położenia. W zamian za udział w antyislamskiej kampanii obiecuje im nagrodę w postaci wolnego, suwerennego państwa romskiego w “nowej Europie”.

Rozumiem, że z tych pism wynika, iż Breivik po wprowadzeniu skutecznej rewolucji widziałby się w roli nowego przywódcy całej Europy? - Mężczyzna twierdzi, że w 2002 roku założył w Londynie wraz z ośmioma znajomymi nowy zakon neotemplariuszy nazwany PCCTS (z angielskiego Biedni Bracia – Żołnierze w Chrystusie i Świątyni Salomona). Wprawdzie to wszystko, co napisał o działalności tej grupy, może być nieprawdą, ale to już sprawdzi policja. Jednocześnie wskazuje to, że miał ochotę być liderem, przywódcą. To także przebija się z kart jego książki.

Wynika z tego, że założył lub chciał założyć pewien rodzaj sekty. Jakie miałyby być jej cele? - Breivik pisał wówczas: “Chrześcijanie, chrześcijańscy agnostycy i chrześcijańscy ateiści mogą przyłączyć się do PCCTS i stać się sędziami-rycerzami”. Zadania tego “zakonu” miały odbywać się w trzech fazach. Podczas pierwszej (lata 1999-2030) ma nastąpić “przebudzenie Europy do bezlitosnej rzeczywistości, którą jest zbliżająca się wojna domowa z muzułmańskimi imigrantami”. Owe przebudzenie miało nastąpić dzięki “śmiertelnym, szokującym atakom”, wykonanym przez niewielkie grupy, a nawet jednoosobowe “tajne komórki”, a wymierzonym w “zdrajców” z tych partii politycznych, które wspierają imigrację. Jednocześnie Breivik zdawał sobie sprawę, że niewiele osób poprzez takie radykalne rozwiązania, a odpowiedzialnych za ataki zostanie nazwanych terrorystami, dlatego obiecał, że męczeństwo sędziów-rycerzy, którzy zginą w tych akcjach, będzie prawdziwie uznane i docenione. Drugą fazą przypadającą na lata 2030-2070 ma być eskalacja walk i przerodzenia się ich w wojnę partyzancką, wymierzoną z kolei już w konkretne europejskie rządy. W ostatniej, trzeciej fazie (2070-2083) zdaniem autora dojdzie do prawdziwej wojny pomiędzy rodowitymi Europejczykami a muzułmańskimi emigrantami. Skończy się ona zabiciem lub deportacją wszystkich muzułmanów poza Stary Kontynent. Twierdzi też, że jego zakon już znalazł poparcie w świecie. Pisał, że wszyscy spośród serbskich zbrodniarzy wojennych są tak naprawdę prawdziwymi europejskimi antyislamskimi bohaterami i wielokrotnie popierali jego i jego przyjaciół. Czytamy nawet, że Breivik był w Liberii, aby spotkać się tam z bliskim współpracownikiem Radowana Karadżicza.

W ubiegły piątek Anders Breivik po prostu samotnie rozpoczął swoją rewolucję… - Wyjątkowo mocno podejrzane jest to, że Breivik, który nigdy nie był w wojsku, tak doskonale zna się na militariach: broni, materiałach wybuchowych, kamizelkach kuloodpornych. Prawdą jest oczywiście, że internet dziś to ogromne źródło wiedzy, z którego mógł umiejętnie korzystać zamachowiec. Jednakże wiele spośród posiadanych przez niego informacji jest niedostępnych dla zwykłego użytkownika sieci, a ich szczegółowość wprost zadziwia. Dlatego otwarte pozostaje pytanie, czy działał sam, czy też miał jakąś pomoc z zewnątrz. Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Środa, 27 lipca 2011, Nr 173 (4103)

O niedocenianych zaletach ksenofobii i szowinizmu Moi Szanowni Czytelnicy wzruszają mnie niezmiennie swoją wielką wiarę w wartości postępowe. Liberalizm, tolerancja, awans spoleczny, multikulturowość, asymilacja tych czy innych mniejszości – to wszystko są wartości, które wydają się być bezdyskusyjne albo przynajmniej niedyskutowane publicznie. Muszę przyznać, że jako straszny dziadunio chciałbym poznać jakiegoś istotnie konserwatywnego czytelnika, zdrowego antysemitę, homofoba i katolickiego fundamentalistę. Obecność takiego nurtu myślowego w dyskusjach prowadzonych na internecie wydaje się pożądana chociażby ze względu na higienę umysłową. Sytuacja, bowiem, w której w przestrzeni ideologicznej fruwają wyłącznie poglądy postępowe jest nienormalna i szkodliwa nawet dla samych zwolenników postępu i lewicy (czy lewizny). Jak wiemy z praw dialektyki, aby możliwa była synteza, niezbędna jest walka tezy i antytezy. Gdy jednej z nich brakuje tok myśli społecznej robi to samo, co samochód, który “złapał gumę”, – czyli stacza się do rowu z jednej lub drugiej strony jezdni. Pierwsza, więc sprawa, nad którą warto się zastanowić jest problem ksenofobii, czyli niechęci do “obcych”.

Dla nas, w chwili obecnej, bardziej istotna jest jednak dywersyjna działalność żydowska Pojęcie to pojawia się najczęściej w reakcji do przybyszów obcych rasowo, czyli w Polsce do Żydów i innych przedstawicieli ludów kolorowych. Można jednak być ksenofobicznym w stosunku do osób o innym niż Nasza Święta Wiara Katolicka wyznaniu albo do ludzi, którzy posługują się nieco lub zupełnie innym językiem niż my sami. Czy ksenofobia, w której z wymienionych wyżej postaci jest objawem pozytywnym? Oczywiście tak! Przybysze odbiegający od przyjętego w społeczeństwie standardu wywołują, bowiem podobny efekt jak maki, chabry czy kąkole w zbożu. Mogą ładnie wyglądać, jako urozmaicenie w oddali, ale dla rolnika są to pasożyty i utrapienie. Osoby te, bowiem ogólnie zmniejszają spójność społeczeństwa i wnoszą doń myśli i idee, które są w swoim działaniu destrukcyjne. Jest tak, dlatego, że na ogół ze wszystkich ludzi najbardziej cenimy samego siebie a w następnej kolejności ludzi do nas podobnych fizycznie i duchowo. Osobnicy różniący się wyraźnie kolorem skory, kształtem czaszki, ubraniem, temperamentem czy innymi cechami antropologicznymi wyraźnie należą do innego gatunku biologicznego, a więc automatycznie traktujemy ich z pewną, na ogół zasłużoną, rezerwą. Spotkałem się kiedyś z opinią, że dla Żydów w Polsce nie jest tak bolesny sam polski antysemityzm jak to, że spotykają się, co chwila ze zdaniem: “Porządny człowiek, chociaż Żyd”. Ten głęboko ugruntowany stereotyp Żyda oszusta czy sknery jest istotnie powszechny i ciągle wzmacniany doświadczeniami życia codziennego. Chociażby ostatnie zdarzenia w świecie finansowym w tym obecny kryzys z jego Madoffami, Grynszpanami, Rubinami, Goldmanami, itp. mówi nam nie tylko, że jest to nacja bezwzględnych i utalentowanych wydrwigroszy finansowych, ale i to, że w pogoni za majątkiem nie znają oni żadnych hamulców. Jak mówi inne, zresztą żydowskie powiedzenie: “Żydzi są to ludzie bardzo inteligentni, których inteligencja nie sięga jednak tak daleko, aby powściągnąć ich przyrodzoną chciwość?” Dlatego “asymilowanie” coraz większej liczby semitów w Naszej Umęczonej Ojczyźnie jest działaniem mającym podobny sens jak wpuszczanie coraz większej ilości wilków do owczarni w imię wzmacniania biologicznej różnorodności. Już obecnie wszystkie niemal środki kształtowania opinii publicznej są opanowane przez żydowską mafię, podobnie zresztą jak jest nią zdominowana polska elita polityczna. W pewnym stopni sytuacja ta jest zbliżona do tej, jaka miała miejsce w Republice Weimarskiej. Wtedy rozwiązanie siłowe zostało praktycznie zaaprobowane przez wszystkie klasy społeczne ówczesnych Niemiec. Czy podobnie potoczą się losy teraz w Unii Europejskiej, która zresztą wydaje się przeżywać swoje ostatnie chwile? Jeśli spędzam tyle czasu wspominając problem żydowski to nie, dlatego, żebym czuł się w jakimś szczególnym antysemitą. Wręcz przeciwnie. Mam wielu znajomych Żydów, których cenię jako naukowców i kolegów. Niekiedy nawet wspominaliśmy o różnicach rasowych i różnych drogach życiowych ich rodzin, gdyż wielu z nich, jeśli chodzi o kolegów z Polski, miało korzenie sięgające głęboko historii ruchu komunistycznego. To, co piszę odnosi się do każdej mniejszości narodowej, czy będą to Żydzi, Ukraińcy, Cyganie, Litwini, Niemcy, czy jeszcze jakiś inny a nieznany mi w tej chwili komponent narodowościowy Państwa Polskiego. Z punktu widzenia stabilności i jednolitości Narodu są oni elementem destrukcyjnym. Czynią to oni bądź świadomie, bądź mimo woli, ale efekt jest ten sam. Relatywizacja wartości narodowych, uleganie wpływom państw ościennych oraz rozbijanie jedności. Taka dzielność nie jest zresztą typowa tylko dla wymienionych wyżej grup rasowo narodowościowych. Polacy mieszkający w państwach ościennych pełnią bądź mogą pełnić podobną destrukcyjną rolę np. na Litwie, której znaczna część prędzej czy później musi wrócić do Polski, na Białorusi, gdzie także istnieje spora Polonia oraz na Ukrainie, która jest naturalnym teatrem dla przyszłego rozwoju terytorialnego Naszej Umęczonej Ojczyzny. Podobnie organizacje polonijne w IV Rzeszy są uważane za elementy destrukcyjne przez obecne Państwo Niemieckie.

Dla nas, w chwili obecnej, bardziej istotna jest jednak dywersyjna działalność żydowska, która stanowi piątą kolumnę UE na terenie Polski. Jej głównym celem jest wynarodowienie młodzieży polskiej przez usunięcie wzorców kulturowych z kanonu literatury szkolnej, eliminację nauczania historii polski oraz ogólne ogłupienie młodych umysłów przez zmniejszenie do minimum nauczania przedmiotów ścisłych i matematyki. Przedstawienie pełnego programu naprawy Rzeczpospolitej przekracza ramy felietonu. Musimy jednak napomknąć, że stosowna kuracja na owe bolączki wydaje się kultywacją innego prądu myślowego znanego pod nazwą szowinizmu. Szowinizm znowu cieszy się obecnie ponurą sławą właśnie z tego powodu, iż jest on niebezpieczny dla umysłowej lewatywy, jaką aplikują nam nasi politycy poprzez media i nauczanie szkolne. Tymczasem, czym jest właściwie szowinizm? Jest to patriotyzm połączony z przeświadczeniem, że nie tylko Nasz Wielki Naród jest pępkiem Wszechświata, ale także z dyrektywą, która mówi, iż cele narodowe są najważniejsze oraz że dla ich osiągnięcia inne narody czy grupy etniczne mogą być położone na ołtarzu wielkości Ojczyzny. Jest to ideologia bardzo Polsce potrzebna gdyż współczesny Polak jest świadomie wpędzany przez swój rząd i media w kompleks niższości wobec ogólnie pojętego Zachodu. Celem tego jest rzecz jasna osiągnięcie kontroli na krajem przez UE i jej wewnętrznych agentów. Kiedy widzę, co się dzieje w Naszej Umęczonej Ojczyźnie natychmiast przychodzi mi na myśl strategia użyta do podboju Indii przez Kompanię Wschodnio-Indyjska a potem przez Imperium Brytyjskie. Był to podbój niemal niewidoczny dla przeciętnego Hindusa, gdyż otwarte starcia z wojskami maharadżów były wyłącznie sporadyczne. Indie, w końcu kraj olbrzymi w stosunku do Anglii, spacyfikowano pokojowo przez grę polityczną i osadzenie oficerów politycznych z SIS w otoczeniu lokalnych centrów władzy. W brytyjskich Indiach powstało też pojęcie WOG-ów (WOG=worthy oriental gentlemen), którymi byli Hindusi, z którymi w opinii oficerów politycznych “można było pracować”. Ludzie ci osadzani byli, jako niższej rangi urzędnicy Imperium, podoficerowie wojsk tubylczych, itp. Z kolonialnego marazmu obudziła dopiero Hindusów propaganda “Azja dla Azjatów” prowadzona przez Cesarstwo Japonii oraz właśnie szowinizm Ghandiego. Dlatego wznoszę apel do wszystkich Szanownych Czytelników: “Propagujmy ksenofobiczny szowinizm polski!”. [...] Andrzej Bobola

Moment zaskoczenia Jeszcze raz sprawdziło się przysłowie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wprawdzie Andrzej Behring Breivik zdetonował bombę w Oslo i zastrzelił ponad 80 osób, ale swoim czynem dostarczył tyle żeru niezależnym mediom, że kto wie, czy ogólny bilans nie wychodzi na zero tym bardziej, że i autorytety moralne zyskały mnóstwo paliwa do produkowania smrodu dydaktycznego. Oczywiście zanim zbierze myśli i przemówi „sam główny Srul”, na razie dokazują harcownicy, przerzucając się panem Breivikiem, niczym gorącym kartoflem. „Maleńcy uczeni” z „Gazety Wyborczej” piórem niezrównanego postępaka, red. Sroczyńskiego dowodzą, że jako „chrześcijański fundamentalista” pan Breivik jest „prawakiem” i to nawet „skrajnym”, podczas gdy pan red. Engelgard z „Myśli Polskiej” kładzie nacisk na przynależność pana Breivika do masonów, co wykluczałoby nie tylko jego „fundamentalizm”, ale nawet - chrześcijaństwo. Oczywiście - jak zauważył kiedyś Józef Ozga-Michalski - „w dymach bijących z wojny izraelsko-arabskiej niektórzy próbują uwędzić swoje półgęski ideowe” - ale z rzeczywistością nie ma to nic wspólnego. Nawet w tej samej „Gazecie Wyborczej” red. Pawlicki porównuje „Europejską Deklarację Niepodległości” Andrzeja Breivika do „Mein Kampf” Adolfa Hitlera. Ja oczywiście wiem, że przez postępactwo Hitler uważany jest za skrajnego prawaka, ale wiadomo przecież, że był wybitnym przywódcą socjalistycznym, liderem Narodowo-Socjalistycznej Robotniczej Partii Niemiec. Zatem - albo prawak, albo socjalista. Z kolei, skoro w obecnym modelu „Kościoła otwartego” jest miejsce i to eksponowane, nawet dla ateistów, to cóż dopiero mówić o masonach, którzy w chwilach wolnych od wyciągania pierwiastka kwadratowego z wymiarów świątyni Salomona, zajmują się korupcją, nepotyzmem i skrytym manipulowaniem wielkimi masami „elektoratu”? Najwyraźniej zapanował chaos, spowodowany tym, iż czyn młodego Norwega współczesnym europejsom nie mieści się w głowie. Pan Breivik najwyraźniej zaskoczył wszystkich konsekwencją, to znaczy - postępowaniem zgodnym z poglądami. Tymczasem w dzisiejszych czasach, jeśli ludzie w ogóle mają jeszcze jakieś poglądy, to przecież nie po to, by zgodnie z nimi postępować, tylko z reguły po to, by „pięknie się różnić”, to znaczy odgrywać role zgodne z emploi, zadeklarowanym swoim oficerom prowadzącym. SM
Przyczynili się do katastrofy w Mirosławcu – awansowali
Za bezpieczeństwo lotów najważniejszych osób w państwie oraz za szkolenie Sił Powietrznych RP odpowiadają dwaj wojskowi, którzy zostali wskazani jako współodpowiedzialni za katastrofę wojskowego samolotu CASA w Mirosławcu. Pułkownik Mirosław Jemielniak trzy lata temu został wskazany, jako jedna z osób współodpowiedzialnych za katastrofę wojskowego samolotu CASA. Dziś dba o bezpieczeństwo lotów najważniejszych osób w państwie – jest szefem 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego. Płk. Jemielniak został szefem pułku po katastrofie smoleńskiej oraz rezygnacji płk. Ryszarda Raczyńskiego. Jak wynika z dokumentów wojskowych pułkownik Jemielniak w meldunku dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika został wymieniony wśród siedemnastu osób odpowiedzialnych za katastrofę CASY. Płk. Mirosław Jemielniak były wówczas szefem szkolenia 3. Bazy Lotnictwa Transportowego w Powidzu. Obarczono go odpowiedzialnością za błędy popełnione w nadzorze nad funkcjonowaniem systemu szkolenia w 13. Eskadrze Lotnictwa Transportowego w Krakowie.

Okazuje się, że płk. Jemielniak nie jest jedyną osobą, która została awansowana mimo iż była uznana za współodpowiedzialną za tragedię w Mirosławcu. Gen. Błasik wskazywał również, że zaniedbań dopuścił się ówczesny zastępca szefa Zarządu Szkolenia Sztabu Generalnego Wojska Polskiego gen. Leszek Cwojdziński. Obecnie jest on szefem Szkolenia Sił Powietrznych RP. Awans na swoje stanowisko otrzymał już po kolejnej tragedii – katastrofie smoleńskiej. Ministerstwo Obrony Narodowej dopytywane o awans dla Cwojdzińskiego i Jemielniaka odpowiedziało: "Wyznaczenie na stanowiska służbowe gen. dyw. Leszka Cwojdzińskiego i płk. Mirosława Jemielniaka powodowane było potrzebami Sił Zbrojnych w tym zakresie". żar/Naszdziennik.pl

Ułaskawić Jakuba Tomczaka

1. Anders Breivik za zamordowanie w ciągu kilku godzin 76 ludzi będzie siedział w więzieniu maksymalnie 21 lat.

Jakub Tomczak z Poznania, za przypisany mu w Wielkiej Brytanii gwałt i pobicie dostał podwójne dożywocie. W drodze nadzwyczajnych zabiegów, włącznie ze specjalnie dla Tomczaka przeprowadzoną zmianą polskiego kodeksu karnego - będzie siedział 22 lata.

2. Tomczak nie ma szczęścia do sądów, ani brytyjskich, ani polskich. Najpierw polski sąd gorliwie (śmiem twierdzić - nadgorliwie) wydał go w ręce brytyjskiej policji i sądu, nie bacząc, że grozi mu tam dożywocie za czyn, za który w Polsce mógłby dostać najwyżej 12 lat. Potem sąd brytyjski sądził go w atmosferze medialnego linczu. W tej atmosferze sąd przeszedł do porządku nad wszystkimi wątpliwościami, że Tomczak nie pasował do wizerunku poszukiwanego sprawcy. Owszem był dowód z badań DNA. Święty dowód, pod warunkiem, że materiał dowodowy został właściwie pobrany, no i jeśli nie został sfałszowany. A nie wiem, czy nie został sfałszowany, bowiem brytyjskie śledztwo i proces toczyły się w atmosferze nagonki - dorwać Polaka sk...syna!

3. Osądzony na podwójne dożywocie Tomczak trafił w końcu do Polski. Tu sądy znów głowiły się, że coś jest nie tak, żeby człowiek odsiadywał dożywocie za czyn, który według polskiego prawa takiej karze nie podlega. Nic jednak nie wymyśliły (a miały do przecież do dyspozycji konstytucyjną zasadę "nulla poena sine lege", czyli nikt nie może być skazany na karę nieznaną ustawie), podwójne dożywocie pozostało w mocy i dopiero po zmianie kodeksu Tomczak stanął przed sądem jeszcze raz.

4. Stanął jeszcze raz i znów polski sąd potraktował go najgorzej, jak potrafił. Zsumował mu mianowicie maksymalne polskie kary za gwałt i za pobicie, to jest 12 i 10 lat i wyszło mu w sumie 22 lata. To znaczy nie, wprost, bo nakazał jedynie kolejną odsiadkę obu kar, ale jakby nie liczyć, wychodzi 22 lata, o rok dłużej niż Breivik.

Owszem, po 9 latach może być warunkowe zwolnienie. Może, ale nie musi.

5. Może trzeba będzie znowu zmieniać kodeks, bo Tomczak z powodu brytyjskiego wyroku nadal postawiony jest w sytuacji rażąco gorszej, niż gdyby został osądzony w Polsce. Według polskiego prawa nie miałby, bowiem dwóch zarzutów o gwałt i pobicie, tylko jeden kumulatywny - gwałt połączony z uszkodzeniem ciała ofiary, a maksymalna kara nie przekroczyłaby 12 lat. A nawet, gdy zdarzenie dało się podzielić na dwa odrębne czyny, w ramach kary łącznej mógłby dostać maksymalnie 15 lat. Wszystko to oczywiście pod warunkiem, że polski sąd uznałby jego winę. Uznałby czy nie - w każdym razie jestem przekonany, że w Polsce miałby przynajmniej rzetelny proces, (choć Bogiem a prawdą z tą rzetelnością procesów Polsce też różnie bywa). W każdym razie polski sąd przynajmniej nie nastawiałby się negatywnie do narodowości oskarżonego.

6. Panie Prezydencie Komorowski! Na pańskim biurku leży wniosek o ułaskawienie Jakuba Tomczaka. Zanim Pan ten wniosek, tak jak większość innych odrzuci, niech Panu ktoś dokładnie zbada i zreferuje tę sprawę i wyłuszczy wszystkie wątpliwości, co rzetelności brytyjskiego wyroku. Za niewinność Tomczaka głowy nie dam, ale na ile znam okoliczności śledztwa i procesu - za jego winę głowy nie dam tym bardziej. Skoro polskie sądy nie chcą albo nie potrafią wyplątać człowieka z tej matni, w jakiej z ich pomocą się znalazł, to niech Pan Prezydent poważnie rozważy zastosowanie prawa łaski. Janusz Wojciechowski

28 lipca 2011 "Gdy mówi złoto, milczą wszystkie języki" - powiada włoskie przysłowie. A gdy odbywa się święto chrześcijańskie, na przykład procesja Bożego Ciała – budzą się demony. I motyle.. Bo niejaki Paweł Hejncel w Łodzi zrobił happening polegający na tym, że podczas procesji popląsał sobie radośnie przebrany za motyla pośród uczestników procesji (???). Uczestnicy procesji Bożego Ciała za motyle się nie przebierali. Bo i po co?. To nie jest procesja poświęcona motylom… Dlaczego akurat podczas procesji, jakby nie mógł popląsać sobie po łące albo po lesie - jeśli dyrekcja Lasów Państwowych mu pozwoli? Tak jak pozwala prostytutkom prostytuować się w lesie państwowym.. Niechby się on prostytuował na motyla! Ma 44 lat - wiek w sam raz na sprostytuowanego motyla w lesie. Dlaczego wspominam o prostytutkach prostytuujących się w lesie? Bo akurat w sobotę jechałem do Krosna z żoną i jednym z synów i gdzieś za Tarnowem postanowiliśmy zakręcić do lasu, żeby coś przekąsić.. Skręcam, a tu za zakrętem (????). Trzy samochody, prostytutki po „robocie”, zgiełk, hałas i porozrzucane akcesoria.. Istny burdel w lesie! Zastanawiam się, dlaczego ekolodzy nie protestują, pan Andrzej Zalewski akurat zmarł, gawędził wiele bez sensu, mówił o śmieciach, o hałasie, o ptakach i o wielu rzeczach, ale o prostytutkach zakłócających ciszę leśną nie słyszałem, żeby mówił.. Może mówił wtedy, kiedy nie słuchałem. Jest to wielkie wrażenie, gdy wjeżdża się prosto do leśnego, ekologicznego burdelu. Razem z żoną i synem. Pan Andrzej Zalewski, ekologiczna gwiazda. Polskiego Radia, dziesięć lat temu zaproponował radiosłuchaczom, żeby obok „święta” walentynek wprowadzić w Polsce „Święto Polskiej Niezapominajki”, aby „promować polską przyrodę oraz zachęcać do ochrony środowiska”. W roku 1955, a więc tuż po śmierci tow. Stalina - zaproponował organizowanie „wczasów pod gruszą”, a w polskim radiu pracował od 1949 roku. Robił na odcinku rolniczym w stalinowskim radiu.. Gdy któregoś dnia powiedział, że ”Od wschodu naciska zimny, chłodny niż rosyjski” - jego audycję władza zdjęła z anteny.. Od 1955 roku prowadził ”Poranne Rozmaitości Rolnicze”. To dopiero musiała być interesująca audycja - rok 1955, jeszcze przed odwilżą.. Od 1958 roku prowadził „Niedzielne Biesiady”, a od 1964 roku pan Andrzej został stypendystą Organizacji Wyżywienia i Rolnictwa Organizacji Narodów Zjednoczonych oraz rządu austriackiego, a od 1978 roku - został stypendystą Departamentu Stanu USA (????). Ciekawy jestem czego nauczyli go w Departamencie Stanu USA w roku 1978?. Bajał, bajał, zagadywał samego siebie.. Ale o zagrożeniu prostytutkami lasów - nie wspominał. Chyba, że uważał leśną prostytucję, jako element fałszywej nauki, jaką jest ekologia.. „Wkurza mnie wszechobecność Kościoła, Konkordat, religia w przedszkolu, święcenie karetek. Przestrzeń publiczna została zaanektowana przez księży i polityków. Próbowałem, chociaż odzyskać jej część”- tłumaczył swoje postępowanie w charakterze motyla pan Paweł Hejncel dla Gazety Wyborczej, która takim sprawami interesuje się jak najbardziej.. Gdzie zakłócają chrześcijaństwo – pierwsza na froncie jest Gazeta Wyborcza.. Zapewniał, że nikogo nie zamierzał obrazić religijnie(???) Dobrze, że pluskając, wspinając się na palce, kucając i biegając pomiędzy ludźmi, nie pluskał wspinając się na palcach i kucając biegawszy pośród ludzi podczas procesji Bożego Ciała - nie robił tego nago. Wtedy też powiedziałby w wywiadzie dla Gazety Wyborczej, że o” żadnej obrazie uczuć religijnych z jego strony nie było mowy”. „Żyjemy w wolnym kraju i jeśli mam ochotę przebrać się za motyla, słonia czy kangura, to nikt mi tego nie zabroni”_ powiedział pan Paweł Hejncel. I słuszna jego racja, tylko chodzi o to, że przebrał się za motyla i próbował uświetnić takim przebraniem procesję Bożego Ciała.. Ja osobiście czekam, aż pan Paweł, pomny tego, że żyje w” wolnym kraju”, przebrał się za motyla, kangura czy słonia, i próbował zapląsać kucając i biegając podczas na przykład” Marszu Żywych” pomiędzy młodzieżą, która przyjechała z Izraela i jest chroniona przez służby specjalne Izraela z bronią gotową do strzału. Polowanie mogłoby się udać- i to bez nagonki.. Ale podczas procesji Bożego Ciała.. I nie widzi w tym nic niestosownego wykorzystując łagodność chrześcijan.. Następny happening- to motyl w Bazylice Archikatedralnej w Łodzi.. A może kangur? Bo słoń to zbyt wielki kaliber.. A koliber - to zbyt mała sprawa.. „Zachowanie osoby przebranej za motyla oraz operatorów kamer i aparatów fotograficznych każe sądzić, że incydent był zaplanowany, przygotowany oraz przeprowadzony z rozmysłem”- pisze na swojej stronie internetowej parafia archikatedralna w Łodzi. Ksiądz proboszcz Ireneusz Kulesza wniósł do prokuratury zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa i uważa, że” reakcja wiernych świeckich oraz kapłanów każe sądzić, że doszło do obrazy uczuć religijnych”„- Tak skrajne i mocne reakcje tylko potwierdzają, że moja twórczość ma sens. Dlatego mogę zapowiedzieć, że” motyl” nie był moim artystycznym akcentem”- przekonywał pan Paweł Hejncel dziennikarzy „Expressu Ilustrowanego. Acha, będzie „ artystyczna” kontynuacja.. Będzie wesoło i coolowo.. Można każdego roku zorganizować procesje Bożego Ciała z udziałem „motyli”, słoni i kangurów, którzy będą pląsać - w przypadku motyla, stąpać - w przypadku słonia - i skakać - w przypadku kangura pomiędzy uczestnikami procesji.. Żeby było w równowadze, należy to samo powtórzyć w przypadku „ Marszu Żywych”, jak komuś uda się ujść z życiem pomiędzy kulami wystrzelonymi z UZI.. Można też zorganizować występ „ motyla” podczas modłów muzułmanów, na przykład we Francji, gdzie blokowane są ulice przy milczącej zgodzie władz francuskich.. Po prostu blokują ulice i się modlą na ulicach.. I nikt z tego nie robi problemu! Brakuje tam jedynie „motyli”, „słoni „i „kangurów” pomiędzy nimi.. Żeby było śmiesznie i cool... Niech pan Paweł Hejncel spróbuje.. Tam też jest” wolny kraj” i na pewno Muzułmanie nie pozostaną obojętni.. Pana Pawła wkurza wszechobecność Kościoła, Konkordat, religia w przedszkolach czy święcenie karetek. Ale nie wkurza go wszechogarniająca korupcja III Rzeczpospolitej, wszechogarniająca biurokracja, tony przepisów nikomu niepotrzebnych oprócz samym twórcom, takim jak pan Paweł, horrendalne podatki i rządy” ciemniaków”- jakby to powiedział pan Stefan Kisielewski, za co oberwał pałami od” nieznanych sprawców”. Zresztą do tej pory nieznanych, tak jak innych sprawców, których nieznany, a których poznać chcemy.. Pousuwać Kościoły, zakazać procesji Bożego Ciała, zerwać Konkordat, a w przedszkolach uczyć marksizmu i leninizmu.. Kościół do krucht- marksiści do Marksa.. Pan Paweł do motyli, słoni i kangurów.. Niech się święci 1 Maja, niech motyle fruwają swobodnie.. Ciekawe, kto stoi za panem Pawłem Hejncelem? Nie wiem czy dobrze odmieniłem nazwisko.. Sam tego nie wymyślił, tym bardziej, że zapowiada powtórkę.. A jak tłum procesyjny się zdenerwuje i wymierzy panu Pawłowi razy, ale tak, żeby popamiętał na całe życie, to podniesie się klangor o nietolerancji.. Tolerancję nie należy mylić z akceptacją.. Bo wszystko w życiu ma mieć swoje miejsc, o czym pan Paweł zdaje się zapominać.. Tylko do burdelu wchodzi się swobodnie i z dezynwolturą.. W innych miejscach trzeba się stosowanie zachować.. A ciekawe jak pan Paweł zachowuje się na pogrzebie? Też udaje motyla? WJR

Zakładnicy kłamstwa smoleńskiego W piątek przekonamy się co za danie wypichcili nam minister spraw wewnętrznych i administracji Jerzy Miller i jego komisja badająca tragedię smoleńską. Co prawda nie ma tu zastosowania powiedzenie „do trzech razy sztuka”, bo zapowiedzi opublikowania raportu słyszeliśmy chyba z dziesięć razy, ale w końcu doczekaliśmy się. O tym, co może znaleźć się na kartach tworzonego w ministerialnym pocie dokumentu wiemy z przecieków prasowych, głównie z „Faktu” i „Newsweeka”. Melodia znajoma: winni niezgrani piloci, którzy mieli za mało godzin wylatanych na tupolewach i chcieli lądować za wszelką cenę. Ma także, ponoć, wrócić wątek obecności w kokpicie generała Andrzeja Błasika, mimo że obaliła to już w lutym polska prokuratura. Częścią odpowiedzialności zostaną obarczeni kontrolerzy rosyjscy z Siewiernego, jednak gros odpowiedzialności spadnie na stronę polską. Nie jest to żadnym zaskoczeniem. Wszak 12 stycznia br. minister Miller zarzekał się co do braku polemiki z ustaleniami raportu MAK, by 10 lutego zapowiedzieć z góry, że „prawda o katastrofie Tu-154 będzie bolesna dla Polski”. A jak powszechnie wiadomo Jerzy Miller jest człowiekiem honoru i danej obietnicy dotrzymuje. W piątek zatem nie usłyszymy żadnych rewelacji, ba nie będą podane żadne nazwiska odpowiedzialnych za doprowadzenie do śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego i delegacji smoleńskiej. Były akredytowany przy MAK, Edmund Klich, przekonuje, że to dlatego, że raport powstaje w ramach wytyczonych konwencją chicagowską, ale chodzi o coś zupełnie innego. Po pierwsze – to Rosja wytyczyła kurs. I nie chodzi tu tylko o raport Anodiny, ale o wytyczne rosyjskich polityków. 13 stycznia 2011 r. minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow, uznał, że wszelkie polityczne spekulacje wokół wydarzeń z 10 kwietnia są „nieetyczne i bluźniercze”. Nie dziwmy się więc, że politycy i blogerzy nie zgadzający się z oficjalną doktryną smoleńską zostali uznani za oszołomów i sektę. Miejsce w szeregu pokazał rządowi Donalda Tuska i prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew, który 6 grudnia 2010 r., po zakończeniu rozmowy z Komorowskim, przestrzegł, że „nie dopuszcza możliwości, by w sprawie katastrofy smoleńskiej śledczy polscy i rosyjscy doszli do różnych ustaleń”. I wszystko jasne, zaś jeśli chodzi o poletko lokalne to trudno się spodziewać, by minister Jerzy Miller oskarżał personalnie sam siebie – jako szef MSWiA nadzoruje przecież Biuro Ochrony Rządu, które w sprawie smoleńskiej ponosi odpowiedzialność za szereg zaniedbań. Nota bene w normalnym państwie szef BOR, generał Marian Janicki wyleciałby ze stanowiska aż się kurzy. W Polsce Komorowskiego i Tuska dostał awans na generała dywizji, pewnie za dobre, z punktu interesów politycznych obecnego obozu władzy, zabezpieczenie wizyty. W końcu to samo Słońce Peru w 2007 r. powołało go na tę funkcję, a 16 listopada 2010 r generałowi minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski przypiął do piersi generała Odznakę Honorową Bene Merito, która jest przyznawana za „za działalność wzmacniającą pozycję Polski na arenie międzynarodowej”. 10 kwietnia, faktycznie, dzięki sprawności Janickiego, pozycja Polski uległa wzmocnieniu. Zgodnie z interesami Kremla. Zresztą zastęp awansowanych za Smoleńsk jest dłuższy i objął np. szefów służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo zewnętrzne i wewnętrzne kraju: na stopień generała brygady awansowany został zastępca Janickiego – Paweł Bielawny, te same stopnie otrzymali także szefowie: ABW – Krzysztof Bondaryk oraz Janusz Nosek, szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Ale przecież premier Donald Tusk zauważył, że po 10 kwietnia państwo polskie „zdało egzamin”. No, to jak zdało, to i ordery się znalazły. W piątek Miller i jego komisja radośnie zatańczą kazaczoka, pokazując winę „Polaczków”. Natomiast 26 lipca oglądaliśmy tragikomedię pt. „Naczelna Prokuratura Wojskowa prowadzi śledztwo”. W rolach głównych wystąpili: Naczelny Prokurator Wojskowy, generał brygady Krzysztof Parulski, awansowany 11 sierpnia przez prezydenta Bronisława Komorowskiego (zapewne za zasługi w prowadzeniu śledztwa smoleńskiego i patriotyczną działalność prokuratorską w stanie wojennym) oraz pułkownik Ireneusz Szeląg (tak, to ten sam prok. Szeląg, który 2 czerwca 2010 roku publicznie obiecał w okresie około tygodnia podanie do publicznej wiadomości informacji na temat daty i przyczyny śmierci szyfranta Stefana Zielonki, i który do dziś – wedle mojej wiedzy – z tej obietnicy się nie wywiązał), przy raczej niemym udziale rzecznika NPW, pułkownika Zdzisława Rzepy. Prokuratorskie duo dało podczas występu niezłego jazzu. Bynajmniej nie w determinacji dochodzenia do prawdy, co w upowszechnianiu ruskiej narracji. Dochodzenie do prawdy jest tu z mojej strony czarnym humorem. Śledztwo jest pozorowane, a Rosjanie wojskowych śledczych oraz członków komisji Millera traktują jak petentów – wystarczy przejrzeć opublikowany w „Uwagach” do raportu Anodiny spis wniosków strony polskiej nie przekazanej komisji Czy możemy mówić o jakiejkolwiek determinacji, skoro samo śledztwo jest pozorowane. No i co z tego, że przesłuchano coś z 900 świadków, że zgromadzono „x” tomów akt. Ot, takie teatrum dla naiwniaków. Jak można bowiem prowadzić śledztwo nie mając w ręku oryginałów dowodów? Przecież nawet domorosły prawnik wie, że kopie w śledztwie nie mają znaczenia dowodowego. Dla prokuratorów z NPW jednak mają, gdyż są wiarygodne. A są wiarygodne, bo np. zapisy tzw. czarnych skrzynek zostały zgrane w Moskwie w obecności polskich śledczych. Nie ma dla Parulskiego i spółki znaczenia fakt, że np. skrzynka z nagraniem rozmów z kabiny pilotów (CVR) nie miała numeru seryjnego. Nie wzbudza wątpliwości to, że czarna skrzynka (FDR), zbudowana tak, aby przetrwać katastrofę, uszkodziła się na tyle, że uniemożliwiła poprawny odczyt zapisanych w niej parametrów lotu. Nie miała zamka obudowy, a w jego miejscu była ziemia. Jako zwyczajny potraktowany został fakt, iż zaginął uznawany za „niezniszczalny” pancerny zasobnik z zapisem piątego rejestratora, mimo, że umieszczony był w miejscu najmniej narażonym na zniszczenie, bo pod podłogą. Gdyby tupolew uderzył w ziemię odwrócony grzbietem, jak chce tego MAK i polscy śledczy, nie miałoby to miejsca… I wreszcie, dla strony polskiej wiarygodny jest Rejestrator Szybkiego Dostępu firmy ATM (ATM Quick Access Recorder ATM-QAR) zainstalowany przez kontrwywiad RP, mimo, że zapisy rejestratora naszej produkcji Rosjanie odczytali już w 1994 roku, po katastrofie tupolewa należącego do chińskich linii lotniczych. Podczas konferencji słyszeliśmy m.in. o „utracie skrzydła”, „położeniu plecowym” samolotu, czy „rozciąganiu po ziemi”. Nie mogło zabraknąć osławionej pancernej smoleńskiej brzozy, z zetknięciu z którą samolot stracił skrzydło i „skazany był na zderzenie z ziemią”. Nie ma co, NPW w kolportowaniu ruskiej narracji przebiła nawet „Mieżdunarodnyj Awiacjonnyj Komitet” generałowej Tatiany Anodiny. 12 stycznia w Moskwie, podczas prezentacji końcowej wersji raportu MAK, przewodniczący Komisji Technicznej MAK Aleksiej Morozow stwierdził, że samolot upadłby na ziemię, nawet gdyby nie zderzył się z brzozą. Rosjanie z brzozy się wycofali a Warszawa dalej gra brzozą w najlepsze. To jeszcze nie wszystko jeśli chodzi o serwilizm. Niemalże od razu po 10 kwietnia pojawiały się wątpliwości, co do sporządzonej przez Rosjan dokumentacji medycznej poległych. Mówiąc wprost, część rodzin nie ma pewności kto (lub co) znajduje się w trumnach, tym bardziej że w tych dniach okazało się, że każda trumna waży po około 80 kilogramów, co jest niemożliwe z uwagi różnicę wzrostu, wagi i stan ciał ofiar. Sprawę mogłaby wyjaśnić ekshumacja, ale o tym prokuratorzy nawet się nie zająknęli, mimo że o tym jak prawdziwe są dokumenty rosyjskie świadczy to, że śp. Zbigniewowi Wassermannowi cudownie odrodziły się usunięte kilka lat temu w Polsce narządy wewnętrzne, a śp. Stefan Melak równie cudownie urósł po śmierci o 20 centymetrów. Jak należy przypuszczać w wyniku presji rodzin ofiar NPW zadecydowała, że zostanie wykonany audyt dokumentacji. Tyle tylko, że wykonają go… Rosjanie. To tak jakby powierzyć fałszerzowi banknotów wydanie świadectwa prawdziwości podrobionych przez niego nominałów.

Twierdzenia prokuratury o postępach śledztwa można więc między bajki włożyć. Nie ma oryginałów skrzynek, dokumenty są poszatkowane przez Rosjan, rosyjskie są ustalenia. Zamiast śledztwa mamy ruski cyrk z polską tragedią narodową w tle. Będzie raport Millera, jest śledztwo Naczelnej Prokuratury Wojskowej, które potrwa zapewne do końca świata, ma być jeszcze bliżej nie sprecyzowany raport wojskowy. Jest też „Biała księga” smoleńskiego zespołu parlamentarnego, która jako jedyna stawia konkretne zarzuty stronie rządowej za doprowadzenie do wydarzeń z 10 kwietnia. Być może jakąś jaskółką okaże się przygotowywany raport Najwyższej Izby Kontroli, o który wnioskował w lipcu zeszłego roku eurodeputowany PiS, i były prezes NIK – Janusz Wojciechowski. Ten raport może przynieść polityczne trzęsienie ziemi, niestety jak wynika z informacji dostępnych na oficjalnej stronie NIK, zostanie on opublikowany dopiero przed końcem roku, a więc już po wyborach parlamentarnych. Z informacji „Rzeczypospolitej” wynika, że zarzuty zostaną postawione m.in. Tomaszowi Arabskiemu, szefowi Kancelarii Premiera. O tym, że wokół lokatorów gmachu w Alejach Ujazdowskich robi się gorąco świadczy utrudnianie pracy kontrolerom, jak również histeryczne zachowanie Arabskiego po tym jak dowiedział się, iż zeznania składane przez jego współpracowników różnią się od tego, co sam przedstawiał pracownikom Izby. W tej sprawie Janusz Wojciechowski skierował 26 lipca list do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta i premiera Donalda Tuska. Odpowiedzi na razie brak Być może głowa Arabskiego poleci. Tak naprawdę głównym odpowiedzialnym jest Donald Tusk. Lider Platformy Obywatelskiej, po objęciu funkcji premiera zrezygnował z powołania ministra-koordynatora ds. służb specjalnych (w rządzie Jarosława Kaczyńskiego był nim Zbigniew Wassermann), podkreślając że będzie nad nimi sprawował osobisty nadzór. Jak zachowały się służby przed 10 kwietnia wiemy wszyscy i ich zaniedbania możnaby spisać na wołowej skórze. Tusk także jako szef międzyresortowego zespołu prowadzącego śledztwo smoleńskie zapowiedział w Sejmie, że nie będzie uciekał od odpowiedzialności – w tym politycznej – za działania administracji rządowej. A przecież Arabski, Bogdan Klich, Radosław Sikorski, czy Miller to właśnie urzędnicy administracji rządowej za których działalność premier – jako przełożony – odpowiada. Tak więc to, czy NIK zdecyduje się postawić zarzuty Tuskowi będzie rzeczywistym probierzem wartości dokumentu przygotowywanego przy ulicy Filtrowej w Warszawie. Może będzie tak, że zakładnicy kłamstwa smoleńskiego znajdą się w odpowiednim dla nich miejscu. Piotr Jakucki

Rządzi reżim DOBROCI Liczba nonsensów i sprzeczności w doniesieniach dotyczących zamachów w Norwegii przekracza wytrzymałość zwykłego człowieka, nie wkraczającego w tajemnice wielkiej polityki.

1) Zamachowiec spokojnie sobie strzelał przez 1,5 godziny, a zaalarmowane siły policyjne borykały się z przeciekającą łodzią. Czy możliwe jest żeby policja w Oslo dysponowała tylko jedną łodzią? A helikoptery? Słyszałam rozmowę z rybakiem, który podobno ratował tonących i jego łódź została zarekwirowana przez policję. I co potem się z tą łodzią stało? Policjanci popłynęli na ryby? [nad jeziorem w Norwegii muszą być setki łodzi, jachtów, motorówek. MD]

2) Mało przekonywująco brzmiały dla mnie wyznania mówiącego po polsku chłopaka, który rzekomo uratował się, bo płynąc poprosił o litość zamachowca, a potem (nie wiadomo, po co) leżał około godziny na malej wysepce udając trupa zamiast schronić się w lesie. [Miał przecież czas, by zdjąć kalosze, które mu przeszkadzały w pływaniu i ubranie, które go zmusiło do powrotu na wyspę. MD] Terrorysta najpierw odwrócił się i odszedł, potem wrócił i „sprawdził” czy delikwent żyje strzelając mu w ramię. Trudno uwierzyć, że człowiek, który zabił tak wielką liczbę niewinnych osób zlitował się akurat nad naszym rodakiem. Dlaczego zresztą strzelał w ramię leżącego, a nie w głowę? Specjalnie zostawiał wybranych świadków? Poza tym nie jest chyba możliwe żeby trafiony pociskiem dum dum potrafił opanować ból i nie drgnąć. Taki pocisk powinien urwać mu rękę.

3) Telewizyjny specjalista od terroryzmu (Dziewulski) powiedział, że coś takiego nie mogłoby zdarzyć się w Polsce, bo przed spodziewaną wizytą premiera służby sprawdziłyby każdy centymetr wyspy. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że przed lądowaniem Prezydenta w Smoleńsku nikt nic nie sprawdzał, wieża kontrolna okazała się rozwalonym baraczkiem, a latarnie wisiały na sznurkach. Zostawmy jednak ten wątek. Jak to możliwe, że tak liczna impreza na wyspie Utoya odbywała się bez policyjnej osłony? Jedyny, prywatnie wynajęty policjant podobno zginął jako jeden z pierwszych. Dlaczego po zamachu premier włóczył się po wyspie bez ochrony? Skąd wiedział, że w krzakach nie czają się inni terroryści? Odważny czy głupi?

4) Nie do pojęcia jest jednak przede wszystkim, w jaki sposób jeden, nawet bardzo dobrze uzbrojony i wyszkolony człowiek mógł sterroryzować 600 osób na wyspie o powierzchni 10 ha, pokrytej w dużej części lasem i w ciągu 1,5 godziny kolejno wykończyć przeszło 70 z nich. [A przedtem policjanci policzyli trupy i wyszło im 84 . Dwoiło się w oczach? md ]. Dlaczego nikt nie próbował rzucić się na niego z kijem, z kamieniem? Dlaczego nie próbowano działać zespołowo? Ktoś mógł przecież odwrócić uwagę strzelca, a reszta zaatakować go z ukrycia. Czy można sobie wyobrazić, że w czasie okupacji, jeden uzbrojony w karabin maszynowy Niemiec poradziłby sobie z taką liczbą młodych, wysportowanych osób? Na akcję rozbrajania Niemców gołymi rękami warszawscy chłopcy chodzili tylko dwójkami.

Jeżeli wszystko, co podają media byłoby prawdą oznaczałoby to, że norweska młodzież, całkowicie pozbawiona instynktu samozachowawczego zachowuje się jak Ejolowie z powieści Wellsa „ Wehikuł czasu”, którzy jak stado bezwolnych baranów pozwalali wyrzynać się Morlokom. Winne temu jest między innymi pacyfistyczne wychowanie. Kilka lat temu syn moich znajomych, kolejny raz przyszedł pobity ze szkoły. Nie mogłam tego zrozumieć, bo chłopak przerastał o głowę rówieśników i był wyjątkowo wysportowany. Pomimo protestów rodziców wydusiłam z niego prawdę. Rodzice stanowczo zabronili mu czynnie reagować na jakiekolwiek zaczepki i fizyczne prześladowania. Kierowali się „etyką chrześcijańską” nakazującą nadstawiać drugi policzek bijącemu. Przy akompaniamencie protestów znajomych wytłumaczyłam chłopakowi, że ciężko grzeszy nie sprzeciwiając się złu. Rozbestwieni koledzy będą znęcać się nad kolejnymi, słabszymi od niego ofiarami, które nie będą miały szans na obronę. Poradziłam mu stłuc napastników na kwaśne jabłko, a potem po chrześcijańsku im przebaczyć. Chłopak z entuzjazmem zastosował się do moich rad i w klasie zapanował spokój. Było to przeszło 10 lat temu i prześladowcom nie przyszło do głowy zwrócić się do policji ze skargą. Teraz byłoby inaczej. Gdy rybacy z Jerzwałdu [jezioro Jeziorak md] złapali i związali kłusowników kradnących im ryby i niszczących sieci, policja uwolniła złodziei i pouczyła ich o możliwości złożenia skargi na okradzionych, z czego złodzieje skwapliwie skorzystali. Wymiar sprawiedliwości skutecznie zajął się rolnikami ze wsi Włodowo, którzy nie mogąc doczekać się policji sami poradzili sobie z bandytą. Surowo zostali osądzeni również Artur i Sławomir (na ich losach oparto film „Dług”), którzy zabili w obronie własnej, gdy wszystkie służby odmówiły im pomocy. Takie przykłady można mnożyć w nieskończoność. Ludzie uczeni są, że monopol na użycie przemocy mają wyłącznie struktury państwowe, a im nie wolno się nawet bronić. Wyuczona bezradność spowodowała, że zamiast uciekać do lasu i próbować rozprawić się z napastnikiem, młodzi Norwegowie chowali się jak małe dzieci w namiotach i budynkach i czekali biernie na śmierć. Reakcją społeczeństwa na tragedię był kolejny marsz milczenia. Jak stwierdziła pani Nina Witoszek Norwegami rządzi „reżim dobroci”. Nawet w tak skrajnej sytuacji nie wolno im ujawniać złych uczuć. Osobnym problemem jest manifest mordercy. Przypomina pracę licencjacką słabego studenta niedzielnej płatnej szkółki sporządzoną metodą „wytnij – wklej”. Dawno nie czytałam czegoś tak wewnętrznie sprzecznego i bełkotliwego. Zdjęcia mordercy w różnych mundurach i w masońskim fartuszku mogą być dowodem jego pychy, a może fetyszyzmu. Działanie mediów w tej sprawie wydaje mi się być testem sprawdzającym, do jakiego stopnia podległości doszedł ogłupiały „człowiek bez właściwości” będący produktem współczesnego wychowania i w jakie brednie jest gotów bezkrytycznie uwierzyć.

Izabela Brodacka

Raport Millera jutro, a w Moskwie cieszą się już dziś

1. No to przynajmniej wiadomo, dlaczego raport Millera tak gorliwie i pieczołowicie tłumaczono na rosyjski. Dzięki temu mozołowi Rosjanie już znają raport i już się cieszą, że potwierdza on główne rosyjskie tezy, że wszystkiemu są winni durni Polacy. W Moskwie już widzą, że polski raport rządowy potwierdzi główne tezy raportu Anodiny, że wszystkiemu winni są pasażerowie, w tym zwłaszcza pijany generał oraz głupsi od szympansa polscy piloci.

2. Wiadomość z sieci: "Polska bierze na siebie winę za śmierć L. Kaczyńskiego" - wybija rosyjska "Komsomolskaja Prawda", pisząc o zapowiadanej na piątek prezentacji raportu komisji Jerzego Millera, badającej przyczyny katastrofy smoleńskiej"Jak twierdzą polskie media, główną część winy Warszawa weźmie na siebie, nie pozostawiając tym samym Jarosławowi Kaczyńskiemu powodów do oskarżania Moskwy o »celowe zamordowanie« jego brata" - pisze serwis kp.ru. Portal cytuje politologa Siergieja Markowa, który uważa, że "uznanie przez Polaków swojej winy nie zakończy tej smutnej historii, chociaż niewątpliwie obniży napięcie we wzajemnych relacjach". - W okresie przedwyborczym partia Jarosława Kaczyńskiego będzie nadal budować swoją kampanię na tej katastrofie. Nie mają niczego więcej do zaproponowania (...) - przekonuje. - Dlatego ataki na Rosję będą kontynuowane. Znaczna część Polaków ma kompleks, że wszyscy są im coś winni - Rosjanie, Niemcy... I Tusk będzie zmuszony dopasować się do nastrojów społecznych - dodaje.

3. Czytelnicy zauważyli że rosyjską radość mąci jednak nieco świadomość, że niestety działą w Polsce niedobra partia Jarosława Kaczyńskiego. - Ataki na Rosję będą kontynuowane, znaczna część Polaków ma kompleks, że wszyscy są im coś winni... boleje rosyjski politolog. Biedna Rosja, taka otwarta, bez kompleksów, tak przyjaźnie nastawiona do innych narodów i do świata - a ten zły Kaczyński znowu ją będzie atakował. Na szczęście jest wreszcie ten rządowy raport, w którym Polska bierze winę na siebie i wytrąca Kaczyńskiemu argumenty - cieszą się w Moskwie i odkorkowują szampana.

4. Oprócz tłumaczenia na rosyjski, raport Millera jest też przetłumaczony na angielski. Moskwa już dopilnuje, aby co bardziej smakowite fragmenty raportu Millera, potwierdzające winę ofiar katastrofy, poszły w świat i wzmocniły wymowę doskonale przecież znanego i cenionego w świecie raportu MAK-u. Główna teza przekazu jest taka: Polaki duraki - cóż mogli na tę durnotę poradzić biedni Rosjanie?

5. Gdy słyszę tę radość w Moskwie z raportu Millera, to myślę czy tego raportu przed ogłoszeniem nie należałoby jednak podrzeć? Janusz Wojciechowski

ANDERS B. I LIBERALNI FUNDAMENTALIŚCI W mediach roi się od informacji, spekulacji i paszkwili w związku z masowymi morderstwami dokonanymi przez niejakiego Andersa b. (od „bydlak”) Oczywiście bydlak ma jakieś swoje nazwisko, na które media zwróciły uwagę po tym co zrobił. I zdobią swoje „front pages” jego upozowanymi i wyretuszowanymi zdjęciami, które sam sobie wcześniej zrobił – a to w pięknym mundurze, a to w jakimś innym walecznym stroju. Sam powiedział policji, że tym co zrobił chciał zwrócić uwagę na swój „program”. Udało się. Dzięki mediom. Po co się trudzić przedstawiając różne punkty widzenia na rózne skomplikowane sprawy gospodarcze. Łatwiej strzelić fotkę „chrześcijańskiego fundamentalisty” i „skrajnego prawicowca” Anders b. W ogóle bym o tym nie pisał gdyby nie dyskusja o tym, czy „prawica” powinna wziąć na siebie czyny Andersa b.??? Oczywiście publicyści „prawicowi” są przeciw, a „lewicowi” za. Więc w pewnym skrócie muszę przypomnieć o tym co pisałem już o podziale na prawicę i lewicę tu:

http://blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=266

i tu: http://blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=267

Nie będę przypominał o różnicach filozoficznych i politycznych lecz ekonomicznych. W skrócie sprowadzają się one do kilku podstawowych punktów: wyboru paradygmatu ekonomicznego, stosunku do wolności gospodarczej, stosunku do własności prywatnej i państwowej, stopnia akceptacji interwencjonizmu państwowego, zakresu redystrybucji dochodu narodowego poprzez progresywne opodatkowanie dochodów osobistych. We współczesnej makroekonomii dominuje paradygmat oparty na przekonaniu, że gospodarka jest pewnego rodzaju mechanizmem. Taki model pozwala w prosty sposób wyjaśnić skomplikowaną rzeczywistość ekonomiczną i wierzyć, że gospodarką da się sterować, o ile posiadło się odpowiednią wiedzę teoretyczną o podstawie funkcjonowania tego mechanizmu, którą jest oczywiście pieniądz. Dlatego publiczna debata na tematy gospodarcze obraca się ciągle wokół wielkości monetarnych. I w taki model „wierzy” dzisiejsza lewica. Tymczasem gospodarka jest fenomenem społecznym, a nie fizycznym. Jest organizmem, a nie mechanizmem. I to jest prawicowy sposób myślenia o gospodarce. Drugim istotnym elementem ekonomicznego paradygmatu jest przekonanie o tym, skąd się bierze wzrost gospodarczy. Jedna teoria zakłada, że to dostawca dóbr i usług jest centralną postacią w systemie gospodarczym. Druga uznaje, że kluczowym aktorem sceny gospodarczej jest ten, który tych dóbr i usług potrzebuje – to znaczy konsument. John Keynes wmówił kiedyś politykom, że wszystko można wyprodukować, pod warunkiem, że ktoś to kupi. Prowadziło to do znacznego poszerzenia zakresu oddziaływania państwa na gospodarkę i jej kontrolowania przez administrację publiczną. I to jest podejście lewicowe. Prawica nadal podziela prawo Saya, że to produkcja jest przyczyną konsumpcji, a nie na odwrót, w tym sensie, że najpierw muszę coś wyprodukować bym mógł stać się konsumentem innych towarów o wartości równej tych wyprodukowanych przeze mnie. Niezależnie od paradygmatu, który rządzi umysłami polityków i ekonomistów w sprawach gospodarczych istotny jest ich stosunek do idei wolności gospodarczej. Prawica chce jej jak najwięcej, lewica woli ją ograniczać. Prawica za święte i naturalne uważa prawo własności i podkreśla jej znaczenie ekonomiczne i polityczne. Lewica uważa, że własność prywatną owszem może i należy „szanować”, ale o wiele lepsza jest własność „społeczna” – czyli de facto państwowa. Lewica jest za interwencjonizmem państwa w gospodarkę, a prawica oczywiście przeciw. Lewica jest za wysokimi podatkami progresywnymi i redystrybucją dochodu narodowego, prawica woli podatki niskie. I jeszcze jedno: w dobie globalizacji „prawica ekonomiczna” jest za wolnym przepływem ludzi i usług! Bez względu na to z jakiego obszaru kulturowego ci ludzie pochodzą! A co miał niejaki Anders b. do powiedzenia na ten temat? Anders b. siedzi sobie teraz w Spa (bo taki standard mają skandynawskie więzienia) i przez 21 lat (bo pewnie na tyle zostanie skazany jeśli nie zostanie uznany za wariata i o ile nie skorzysta z warunkowego zwolnienia za dobre sprawowanie po 16-18 latach) będzie się napawał po wyjściu z siłowni i sauny swoimi pięknymi zdjęciami publikowanymi przez media. Niektórzy wyrażają przy tym przeświadczenie, że może tam zostać „zresocjalizowany”!

http://wyborcza.pl/1,75968,10008602,Breivik_posiedzi_na_plazy_i_w_saunie.html#ixzz1TDQYpmlS

Skoro „państwu dobrobytu”, które odbiera rodzicom dzieci bo „są smutne” i umieszcza je w rodzinach zastępczych o czym przekonała się niedawno jedna z polskich rodzin http://www.newsweek.pl/artykuly/sekcje/spoleczenstwo/rodzice-malej-nikoli--porwalismy-wlasne-dziecko,79321,1

nie udało się odpowiednio Andersa b. wyedukować (chodził przecież do dobrej publicznej szkoły) to skąd nadzieja, że uda się go „zresocjalizować” w dobrym publicznym więzieniu? Oczywiście odezwały się też głosy, że trzeba ograniczyć prawo posiadania broni! Jeszcze bardziej? Przecież jest ono dość mocno ograniczone. Na jej posiadanie trzeba mieć pozwolenie od państwa. No i Anders b. je miał!!! I to nie tylko na jakiś tam pistolet i strzelbę, ale i na AK 47!

http://wiadomosci.wp.pl/kat,1356,title,Juz-wiadomo-z-czego-Breivik-zrobil-bomby,wid,13623720,wiadomosc.html?ticaid=1cb9c

Widać państwo uznało że Anders b. nie stwarza niebezpieczeństwa. Państwo popełniło błąd. Więc jeszcze więcej władzy dla państwa! Odezwały się też głosy, że trzeba ograniczyć handel nawozami sztucznymi – szczególnie saletrzakiem amonowym. Bo został wykorzystany do zrobienia bomby.

http://m.wyborcza.pl/wyborcza/1,105226,10004239,Dania_chce_zmienic_zasady_handlu_nawozami_po_zamachu.html

Ale przecież MI5 informował służby norweskie o podejrzanych zakupach dokonanych przez Andersa b. ale zignorowały one to ostrzeżenie!

http://www.polskieradio.pl/5/3/Artykul/407914,Policja-otrzymala-w-marcu-sygnal-o-Breiviku

Znowu Państwo popełniło błąd! Czego się zresztą spodziewać po „państwie dobrobytu”, w którym wszyscy otrzymują „godne zasiłki” socjalne ale za to policja:

1. ma jeden helikopter i dziurawą łudź rzeczną!

http://wiadomosci.onet.pl/raporty/zamachy-w-norwegii/kolejna-wpadka-w-sprawie-tragedii-w-norwegii,1,4802964,wiadomosc.html

2. Nie podejmuje interwencji po otrzymaniu zgłoszenia, bo nie wierzy w to, co słyszy:

http://wyborcza.pl/1,75248,10019365,Norweska_policja_nie_wierzyla_rodzicom_dzieci_z_Utoi.html

3. nie potrafi nawet dobrze policzyć ciał ofiar! („Na wyspie Utoya zastrzelonych zostało 68 osób, a nie 86, jak podawano wcześniej (…) Na wyspie panował chaos. Policja musiała koncentrować się na pomocy rannym (...), więc możliwe jest, że niektóre ciała policzono kilkakrotnie”)

http://wiadomosci.onet.pl/raporty/zamachy-w-norwegii/nowy-bilans-ofiar-krwawego-zamachu-w-norwegii,1,4802924,wiadomosc.html

Jeszcze więcej państwa, bo przecież gdzieś „czają się” jacyś inni „liberalni fundamentaliści” o naprawdę prawicowych poglądach!!! Gwiazdowski

Czyżby klątwa nad Krakowem?I to nie klątwa rzucona tak, jak na TVN. Choć prawdę mówiąc trudno byłoby się dziwić. Trzeba przyznać, że w świetle tego o czym w swoim kazaniu 24 lipca 2011r. wspomniał Ks.Natanek może inaczej też należy rozpatrywać udział niektórych osób w podejmowaniu decyzji o kontrowersyjnym ostatnim pochówku na Wawelu.

Klątwa Stanisława: Biskup krakowski Stanisław nieszczęściem dla Polski?

Biskup Stanisław wielokrotnie upominał króla za niewłaściwe postępowanie wobec poddanych i za publiczne powodowanie zgorszenia. Przestrogi pozostawały jednak bez skutku. Zgodnie z prawem kanonicznym za te wykroczenia bp Stanisław rzucił klątwę na Bolesława Śmiałego. Biskup wezwany przed sąd królewski nie stawił się, gdyż nie pozwalało mu na to prawo kanoniczne, i został przez króla bezprawnie skazany na śmierć. Autorytet Stanisława musiał być w Polsce ogromny, skoro według podania nawet najbliżsi stronnicy króla Bolesława nie śmieli targnąć się na jego życie.

Jak podaje w „Kronice polskiej” Wincenty Kadłubek, 11 kwietnia 1079 r. król i trzech dworzan wtargnęli do kościoła na Skałce, gdy biskup odprawiał Mszę św. Bolesław Śmiały zabił biskupa uderzeniem miecza w tył głowy, a jego ciało poćwiartował na dziedzińcu klasztornym. Jan Długosz w „Żywocie św. Stanisława” opisuje cuda, jakie zdarzyły się po śmierci Biskupa Męczennika. Najpierw na miejsce zbrodni nadleciały cztery orły wyjątkowej wielkości, które zaczęły odpędzać zgłodniałe zwierzęta od poćwiartowanego ciała. A gdy po trzech dniach, wbrew królewskiemu zakazowi, kapłani i wierni Kościoła krakowskiego przyszli zebrać rozrzucone szczątki, aby urządzić Biskupowi godny pochówek, zastali ciało cudownie zrośnięte, nawet bez śladu ran. Biskup Męczennik Stanisław ze Szczepanowa stał się symbolem jedności narodowej, a jego kult sprawiał, że do grobu na Wawelu pielgrzymowano z całej Polski nie tylko w czasach rozbicia dzielnicowego kraju, ale i w okresie zaborów. Został kanonizowany 17 września 1253 r. w Asyżu przez papieża Innocentego IV Święto patronalne przypada 8 maja. Jan Paweł II nazwał go „patronem chrześcijańskiego ładu moralnego”. Każdego roku w Krakowie w niedzielę po 8 maja odbywa się z udziałem Episkopatu Polski i wiernych z całej Polski uroczysta procesja z relikwiami św. Stanisława ze Skałki na Wawel i z Wawelu na Skałkę.

Mieczysław Czuma, Leszek Mazan – Fragmenty książki „Maczanka krakowska”.

„Od tragicznej śmierci (1079) krakowskiego biskupa Stanisława Szczepanowskiego żaden król o tym imieniu nie utrzyma się na tronie do końca kadencji i nie zostanie pochowany na Wawelu. Ta prawda, zwana klątwą Stanisława, znana była szeroko w Europie, osobliwie Piastom, Jagiellonom i Wazom – i żaden z nich nie dał dziecku na chrzcie imienia Stanisław. Tragiczne losy zmuszonych do abdykacji królów Stanisława Leszczyńskiego i Stanisława Augusta Poniatowskiego oraz ich trumien tylko potwierdziły starą prawdę, że nie wolno igrać z losem (obaj monarchowie sami poniekąd dodatkowo prowokowali ów los, koronując się – jako jedyni z polskich królów – w Warszawie). Tysiącletnia klątwa rozciąga się również na stolec biskupi: od roku 1079 żaden biskup Stanisław nie ubrał na głowę infuły krakowskiej. Gdy starał się o nią biskup płocki Stanisław Łubieński, usłyszał od króla Zygmunta III: „Po świętym Stanisławie żaden Stanisław na katedrze krakowskiej zasiąść nie może”. Bliższe motywy królewskiej opinii nie są znane. 30 marca 1700 roku mianowano biskupem krakowskim biskupa kujawskiego Stanisława Dąbskiego; nie zdążył on jednak objąć kanonicznie nowego biskupstwa, gdyż 15 grudnia tegoż roku zmarł. Tak szybki zgon pozbawił go również prawa do pochówku w wawelskiej katedrze; spoczął w jezuickim kościele Świętych Piotra i Pawła. Klątwa rozciąga się również na prezydentów miasta. Od ustanowienia tej funkcji w 1791 roku przez Sejm Wielki, do roku 2003 Krakowem rządziło prezydentów i przewodniczących prezydium Rady Narodowej. Imię Stanisław nosił jedynie zasiadający w magistracie w latach 1810-1815 Stanisław Kostka Zarzecki, zmuszony do abdykacji po ustanowieniu Krakowa Wolnym Miastem, w którym władzę sprawował Senat. We wrześniu 1939 roku, po ucieczce prezydenta Bolesława Czuchajowskiego obowiązki jego pełnił, rozstrzelany później przez Niemców, wiceprezydent Stanisław Klimecki. Innych Stanisławów-prezydentów w dziejach Krakowa, zgodnie z klątwą, brak.. (…)” Podobno Zygmunt III nie chciał biskupa Stanisława w Krakowie, bo bał się, że zostanie wygnany, jak Bolesław Szczodry i jeżeli wróci do kraju, to co najwyżej w trumnie, ale bez prawa do pogrzebu na Wawelu. Tak więc klątwa Św. Stanisława może wiązać się z odmową ówczesnego biskupa krakowskiego (Lamberta III?) na pogrzeb Bolesława Szczodrego w katedrze wawelskiej (przypuszcza się, że został pochowany w Tyńcu). Podobno Kraków i Polskę mialy spotkać nieszczęścia jesli w Krakowie zasiadzie Stanisław. Dzisiaj mamy w Krakowie Stanisława a Prezydent Polski wrócił do kraju w trumnie. Czy wypadek pod Smoleńskiem i ostatni powrót Prezydenta L.Kaczyńskiego, to może być efekt klątwy Św. Stanisława? Czy pochówek na Wawelu mial klątwe odwrócić? To oczywiście tylko pytania.

PS. „Strzeżcie się fałszywych proroków”

http://nathanel.nowyekran.pl

KRĄG MILCZENIA Druga połowa roku upłynie pod znakiem kampanii wyborczej, ta zaś zostanie zdominowana tematem tragedii smoleńskiej. W najbliższym czasie czeka nas bowiem prezentacja aż trzech dokumentów dotyczących zdarzeń z 10 kwietnia. Po raz kolejny Donald Tusk wyznaczył termin publikacji tzw. raportu komisji Millera, zastrzegając jednak, że data 29 lipca nie jest do końca pewna. Obietnicę ogłoszenia raportu słyszeliśmy już w lutym br., a następne miesiące przyniosły dalsze, nie zrealizowane zapowiedzi. Trudno wręcz policzyć, ile podawano terminów i jakich argumentów używano, by usprawiedliwić zwłokę. Ten stan niepewności utrzymywany jest do chwili obecnej. Jeszcze na początku czerwca br. Tusk stwierdził: „Jestem bliski pewności, że czerwiec to będzie ten miesiąc, kiedy cała sprawa znajdzie swój finał”. Pod koniec miesiąca rzecznik rządu zapowiedział jednak, że raport zostanie podany do publicznej wiadomości dopiero za kilkanaście dni. Obecne wyjaśnienia o rzekomo przedłużającym się tłumaczeniu dokumentu, świadczą jedynie o bezmiarze nonszalancji, z jaką Tusk traktuje Polaków. Zachowanie grupy rządzącej nie pozostawia złudzeń, że raport Millera ma zostać wykorzystany w bieżącej grze politycznej i stanowi element przedwyborczej strategii. Takie zastosowanie wynika głównie z moskiewsko-warszawskich kalkulacji, zaś podstawowym powodem wielokrotnego przesuwania terminu wydaje się brak gotowości Rosjan na zaakceptowanie konkluzji „wspólnego raportu”. O konstrukcji wspólnego dzieła mówił wyraźnie premier rządu, gdy w styczniu br., tuż po publikacji tzw. raportu MAK, zapowiedział: „Raport MAK nie jest kompletny. Zwrócimy się do Rosji o wspólną wersję raportu”. W ramach tuskowej deklaracji, można spodziewać się nieznacznej modyfikacji stanowiska Rosji o punkty wyznaczające ewentualną współwinę strony rosyjskiej. Może chodzić o ustępstwa w kwestii odpowiedzialności kontrolerów lotniska w Siewiernym lub uznanie, że błędne było udzieleniu pozwolenia na lądowanie Tu-154 i niezamknięcie lotniska z powodu zlej pogody. Tego rodzaju „element krytyki” zostanie wykorzystany przez rządowe media w trakcie kampanii wyborczej i przedstawiony jako triumf polityki Tuska. Kampania propagandowa prowadzona w bliskości wyborów wykreowałaby szefa Platformy na „bohatera narodowego”, tego co się „Putinowi nie kłania” i dezinformując znaczną część społeczeństwa mogła zaważyć na wyniku wyborczym. Z zapowiedzi ministra Millera wiemy, że jego raport ma być w 90 procentach zbieżny z rosyjskim, a różnice będą polegały na „zaskakującej konkluzji”, zaanonsowanej już dawno przez premiera rządu. Podczas sejmowego wystąpienia poświęconego tzw. raportowi MAK, wzburzony okrzykami opozycji Tusk wypalił: „Ci, którzy teraz krzyczą, potem będą słuchać prawdy w milczeniu i smutku” i dodał, że „Polska dysponuje pełniejszymi dokumentami na temat katastrofy”. Można sądzić, że ów „wspólny raport” będzie zawierał informacje poszerzone o wiedzę dotyczącą rzekomego przebiegu rozmowy braci Kaczyńskich, a wskazując na ewentualne błędy rosyjskich kontrolerów przyniesie rewelacje, przy których zbledną rosyjskie oszczerstwa wobec generała Błasika. Całkowicie odmienne od pozerstwa grupy rządzącej, jest zachowanie parlamentarnego zespołu PiS ds. tragedii smoleńskiej. Po publikacji Białej Księgi, w której zawarto 19 wniosków dotyczących kwestii związanych z przygotowaniami, organizacją i przebiegiem lotu oraz działaniami władz polskich i rosyjskich po katastrofie, padła zapowiedź, że końcowy raport zostanie ogłoszony na początku września. Jasność deklaracji Antoniego Macierewicza wskazuje, że intencją zespołu jest jak najszybsze i najpełniejsze poinformowanie Polaków o faktach związanych z tragedią 10 kwietnia. Tę zasadniczą różnicę podkreślił szef parlamentarnego zespołu, gdy pytany, czy Biała Księga powstała, aby wymusić publikację raportu Jerzego Millera, odpowiedział: "Z ministrem Millerem nie sposób konkurować, gdyż od czterech miesięcy zapowiada coś, czego nie robi. W tej konkurencji nie startuję. Miller łamie swoje wszystkie obietnice i słowa. Z tym konkurować nie sposób".Trzecim dokumentem dotyczącym okoliczności tragedii smoleńskiej ma być raport Najwyższej Izby Kontroli. Warto przypomnieć, że w sierpniu ubiegłego roku przewodniczący zespołu parlamentarnego PiS zwrócił się z wnioskiem do NIK o przeprowadzenie kontroli administracji rządowej w zakresie właściwego przygotowania wizyt prezydenta i premiera w Katyniu. W odpowiedzi na wniosek, wiceprezes NIK stwierdził, że Izba z własnej inicjatywy przygotowuje już obszerną kontrolę funkcjonowania służb państwowych, traktując ją jako zadanie priorytetowe.Choć publikację raportu zapowiedziano dopiero późną jesienią, już dziś wzbudza zainteresowanie, ponieważ w jednym z punktów mają znaleźć się zarzuty przeciwko szefowi MON. Inspektorzy NIK skontrolują w sumie siedem instytucji rządowych: MON, Sztab Generalny, Dowództwo Sił Powietrznych, 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego, Kancelarię Prezydenta i Premiera oraz BOR, sprawdzając, czy przestrzegano w nich procedur i zasad bezpieczeństwa. Wiele wskazuje, że to właśnie raport NIK-u może mieć największe znaczenie w ocenie stopnia odpowiedzialności grupy rządzącej. Ta jedna z ostatnich niezależnych instytucji, ma bowiem bezpośredni wgląd w dokumentacje dotyczącą przygotowań do tragicznego lotu, a zatem do tych dowodów, które grupa rządząca ukrywała dotąd przed opinią publiczną. NIK posiadając narzędzia kontroli, których nie miał zespół poselski PiS-u może dotrzeć do wielu interesujących informacji i znacząco zweryfikować prawdziwość raportu komisji Millera. Jednym z najważniejszych elementów kontroli, wydaje się sprawdzenie stanu zabezpieczenia prezydenckiej wizyty przez BOR. Już z Białej Księgi mogliśmy się dowiedzieć, że działania Biura Ochrony Rządu były niewystarczające i niezgodne z obowiązującymi przepisami. Lista uchybień jest długa. Począwszy od niesprawdzenia stanu lotniska i wieży kontroli lotu i wyrażenia zgody na warunki narzucone przez Rosjan (m.in. brak broni), poprzez brak łączności grupy z oficerem funkcyjnym w Warszawie i zlekceważenie informacji o zagrożeniu atakiem terrorystycznym, po nieobecność funkcjonariuszy na lotnisku Siewiernyj. Szef Biura publicznie zarzekał się, że funkcjonariusze byli obecni na płycie lotniska w Smoleńsku. Dopiero po wielu miesiącach przyznał, że BOR-owcy czekali na przylot delegacji w oddalonym o kilkanaście kilometrów Katyniu. Wbrew ustawie o BOR, po katastrofie nie wszczęto nawet wewnętrznego postępowania wyjaśniającego, a szef tej służby został awansowany za „całokształt pracy”. Wszystko, co dotyczyło zabezpieczenia wizyty prezydenta, powinno znaleźć się w tzw. teczce operacyjnej. Chodzi m.in. o informacje, kto zabezpieczał transport, jak i kiedy dokonano sprawdzenia terenu lotniska, jaki był plan ochrony prezydenta i osób mu towarzyszących. Przed wylotem taka teczka, jako główny plan działania jest zatwierdzana przez szefa BOR lub jego zastępcę. Do tych kluczowych informacji dotrą lub już dotarli inspektorzy Najwyższej Izby Kontroli.Rzetelne sprawdzenie jednej ze służb specjalnych w kwestii zabezpieczenia wizyty w Katyniu, byłoby rzeczą bezprecedensową. Bo choć od tragedii smoleńskiej upłynęło 15 miesięcy, polska opinia publiczna nadal nic nie wie o działaniach służb specjalnych podejmowanych przed i po 10 kwietnia. Nie wiemy: co robiły poszczególne formacje, by zapewnić ochronę najważniejszych osób w państwie i jakie czynności asekuracyjne podjęto przed tragedią, co robiły służby w dniu katastrofy i w jaki sposób gromadzono informacje dotyczące jej przebiegu?Zdarzenia z ostatnich lat dowiodły natomiast, że „odzyskane” przez układ rządzący służby nie potrafiły zapewnić bezpieczeństwa w kluczowych momentach i poza dbałością o interesy własne i swoich mocodawców ich szefowie nie wykazywali zainteresowania ochroną spraw polskich. Dość wymienić czystki po przejęciu władzy, sterowane przecieki do mediów, wewnętrzne audyty i kontrole czy donosy pisane na poprzedników. Służby ochrony państwa winne są zaniedbań w sprawie geologa zamordowanego przez Talibów, zaginięcia szyfranta Zielonki, braków w ochronie kontrwywiadowczej przetargów stoczniowych, licznych afer z udziałem szefów służb oraz niemniej częstych przecieków tajnych informacji. To za rządów PO-PSL służby specjalne otrzymały wręcz nieograniczone możliwości zbierania dowolnych informacji na temat obywateli. Równocześnie, za czasów tych rządów obywatele utracili prawo do posiadania podstawowej wiedzy na temat pracy służb, a próby wyjaśnienia zdarzeń z ich udziałem, zawsze kończyły się fiaskiem. Odkąd grupa rządząca opanowała sejmową komisję ds. specłużb, a Donald Tusk stał się największym specjalistą w sprawach tajnych formacji i objął osobisty dozór nad ich funkcjonowaniem, nad tym obszarem nie istnieje również kontrola ze strony parlamentu.W warunkach III RP, która po esbeckich „władcach tajemnic” odziedziczyła całą koncepcję działania służb specjalnych, podstawowym gwarantem nienaruszalności ich interesów jest mit tajności. Nie przypadkiem w polskim prawie istnieją aż 62 akty prawne, w których definiuje się rodzaje tajemnic prawnie chronionych. Choć ujawnienie większości z nich nie grozi żadnym niebezpieczeństwem, służby czuwają nad podtrzymywaniem mitologii „tajemnic państwowych”, upatrując w tym sposób na wykazanie własnej niezbędności. Taka konstrukcja jest niezwykle przydatna również wówczas, gdy chcąc ukryć nieudolność lub nawet najcięższe przestępstwa, sięga się po tarczę w postaci formuły o konieczności ochrony informacji niejawnych i zapewnia społeczeństwo o wymogu tajności. Nie chodzi przy tym o wiedzę dotyczącą „kuchni” służb i ich pracy operacyjnej, a wyłącznie o informacje związane z wykonywaniem obowiązków wynikających z jawnych ustaw i rozporządzeń. Jako przykład dotyczący Smoleńska, można wymienić bulwersującą sprawę wielomiesięcznego ukrywania przez jedną ze służb zdjęć satelitarnych, przekazanych przez Amerykanów tuż po katastrofie. Nie znamy żadnych okoliczności sprawy, a nawet nazwy służby odpowiedzialnej za tę sytuację, zaś płk Rzepa z Prokuratury Wojskowej posłużył się i w tym przypadku formułą o niemożności ujawnienia „procesowych materiałów dowodowych mających charakter niejawny”. Czy istnieją powody, by Polacy nie mogli dowiedzieć się, co robiła Służba Kontrwywiadu Wojskowego i Żandarmeria Wojskowa przerzucone, zgodnie z oświadczeniem ministra Klicha „ w sobotę wieczorem na miejsce katastrofy” ? Jak polskie służby zabezpieczyły teren zdarzenia, czy nie dopuściły do przechwycenia przez obce państwo naszych tajemnic? Jak zapobiegano niszczeniu przez Rosjan dowodów rzeczowych, jakie działania podjęto, by je odzyskać? Na te i setki innych pytań, nie znamy odpowiedzi.Ukrywanie informacji dotyczących zdarzeń z 10 kwietnia za fasadą tajemnicy lub rzekomej troski o bezpieczeństwo państwa, jest oczywistym nonsensem. Nie tylko dlatego, że samo dopuszczenie do gigantycznej tragedii stanowiło największą kompromitację w dziejach służb specjalnych i przyniosło zagrożenie dla naszego bezpieczeństwa, ale przede wszystkim z racji wagi samego wydarzenia – najważniejszego w historii ostatnich kilkudziesięciu lat. Mamy prawo sądzić, że argument tajemnicy, tak chętnie nadużywany również przez prokuraturę, służy głównie do ograniczenia prawa obywateli do uzyskania rzetelnych informacji. Raport komisji Millera nie przyniesie żadnych odpowiedzi na pytania dotyczące służb specjalnych. Znamy już bowiem stanowisko rządzących i graniczącą z histerią obronę szefów tych służb przez premiera. Również dokument parlamentarnego zespołu PiS, z uwagi na brak dostępu do materiałów źródłowych, nie będzie zawierał danych z tego obszaru. Wydaje się, że raport kontrolny NIK, w którym znajdą się informacje dotyczące BOR-u może stanowić przełom w dotychczasowej praktyce i choć w tym zakresie przerwie krąg milczenia wokół służb III RP i roli, jaką odegrały w tragedii smoleńskiej.

Aleksander Ścios


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
504 - Kod ramki - szablon, RAMKI KOLOROWE DO WPISÓW
504
504 (2)
dsl 504 polski podrecznik v2
504
504
504
504
504
504?talion czołgów ciężkich
!231 UI RLC czas id 504 Nieznany (2)
DIORA WS 504
słownictwo do advanced 504 -480, pomoce naukow, kurs językowy, słownictwo do advanced
504
504
504 Batalion Czołgów Ciężkich, DOC
504
504 Klosterurlaub

więcej podobnych podstron