828

Szykuje się prawdziwa wojna z ludzkością Faszystowska nowelizacja ustawy o „chorobach zakaźnych” jest poważnym sygnałem, że będzie dziać się coś złego. Czy lekarze dostają karty mobilizacyjne? Wczoraj „Konarski” zwrócił uwagę na niepokojący komentarz na blogu DzieckoNMP, który tu zacytuję:

Qazeq: Dowiedziałem się od znajomych, że od ok. dwóch tygodni lekarze w Polsce dostają karty mobilizacyjne. Na spotkaniach proszeni są o zachowanie tajemnicy i są uspokajani, że to rutynowe działanie. Czy też coś podobnego słyszeliście?

Komentarz od razu został zripostowany przez ewidentną agenturę ( Czytelnik, Luck), co od razu obudziło moją czujność. „Artur” na tym blogu zauważył (czy słusznie?), że „To nie są karty mobilizacyjne, lecz karty wejścia do bunkrów. Lekarze nie byli objęci próbnym alarmem w czasie euro”.

Rabarbarek, jak zwykle wykazał dużą wiedzę na temat podobnych akcji w innych częściach globu:

Rabarbarek: Konarski, o lekarzach w Polsce nie slyszalam, ale o wielu podobnych akcjach w innych czesciach globu, jak najbardziej. Gdybysmy polaczyli wszystkie tego rodzaju informacje to niewatpliwie kazdy z nas nabralby podejrzen, ze trwaja przygotowania do wydarzen , ktore wkrotce moga nabrac realnych ksztaltow. Sluzby medyczne i porzadkowe [ nie mylic z MPO] ida zawsze na pierwszy front w razie dzialan wojennych lub spolecznych niepokojow. W obecnym chaosie trudno wykluczyc obie mozliwosci. Jak jeszcze mocniej przykreca srube, wnerwione do ostatecznosci spoleczenstwa moga nie wytrzymac i sprobuja wziac sprawy w swoje rece. W USA przygotowania do powstrzymania sily tlumow trwaja od dawna. I co ciekawe , kiedy niekonczace sie dyskusje na temat delegalizacji ” prywatnej” broni wracaja jak bumerang przy okazji kazdej ulicznej strzelaniny , to w tym samym czasie sluzby” ochronne” zbroja sie po zeby pod pretekstem walki z terrorystami. Po co grupy SWAT w szkolach ? A teraz swieza informacja o tym , ze NOAA [ National Oceanic Atmospheric Administration ] zakupila dla Servisu Pogodowego tysiace nabojow , o ktorych juz pisalismy [ JHP - hollow point] i tarcze do treningow. Tak wiec dowiadujemy sie , ze amerykanskie ” pogodynki” beda szkolily sie w strzelaniu do celu. Po co i dlaczego ? Myslalam , ze zadaniem ” obserwatorow pogody ” jest sledzenie warunkow atmosferycznych , a nie strzelanie do celu. No coz , pewnie niejedno mnie jeszcze zadziwi….Takie czasy. https://www.fbo.gov/index?s=opportunity&mode=form&id=bfd95987a1ad9a6dfb22bca4a19150cb&tab=core&tabmode=list&=

Co prawda „kosiardeyablos” zwrócił uwagę na to, że nie są to jeszcze karty powołania, ale przecież jeśli coś jest przygotowywane w tajemnicy, a jest na pewno, to nie będą się z nimi manifestować. I na pewno informacja nie znajdzie się w mediach – dawanie kart mobilizacyjnych może być ukrywane tzw. „tajemnicą wojskową”, zatem nie ma się co dziwić, że lekarze milczą.

Syjonaziści przejęli kontrolę nad „zachodem” Polska, USA, Wielka Brytania i kilka innych krajów, zostało przejętych przez krwiożercze plemiona, które nie mają nic wspólnego z cywilizacją łacińską – widać to zresztą po tym jak rozkradany jest nasz kraj, jakie ustawy przechodzą w Sejmie, nie mówiąc o niemal jawnym ludobójstwie w szpitalach czy niszczeniu i okradaniu przez tzw. „wymiar sprawiedliwości”. Media, całkowicie w ich rękach, prowadzą działalność kryminalną, o ile nie ludobójczą – dezinformując i ukrywając kluczowe informacje dla naszego być albo nie być. Polska jest łakomym kąskiem, jest tylko jeden problem – mieszkają tu Polacy. Ten „wredny” naród nigdy nie chciał się podporządkować najeźdźcom – moblilizował się w kluczowych momentach, a wtedy nawet Sybir czy Katyń nie poradził. Nie łudźmy się, najeźdźcy nigdy nie przestali myśleć o naszym kraju jako o swojej ojczyźnie, czy też zapleczu, a teraz – gdy opanowali największe imperium w historii, USA, na pewno skorzystają z okazji by rozwiązać „kwestię polską”. Co nie znaczy, że im wyjdzie. Konspiracja jest szeroko zakrojona, od czasu do czasu coś jednemu z drugim się wymknie, jak niedawno osobie na wyskim stanowisku w instytucji rabującej mienie Polakom: „Armię wam rozbroiliśmy, a na demonstracje jesteśmy przygotowani”. Tak, wiemy – LRAD-y, przenośne promienniki mikrofalowe, ogłuszacze akustyczne, czy wreszcie broń palna. Każdy z nich ma w domu mały arsenał, co wyszło m.in. przy aferze z Blidą.

Problem z USA – oni są uzbronieni po zęby! Konspiracja satanistów, gdyż jest to najlepsze określenie na tych syjonazistowskich dewiantów cywilizacyjnych, najbardziej widoczna jest w USA. Od kilkunastu lat m.in. demaskuje ją prezenter radiowy z Teksasu, Alex Jones. Udało mu się zbudować imperium medialne, o którym mało kto nie słyszał. Codziennie dociera do milionów ludzi, a jego przekaz jest coraz to bardziej radykalny. Alex Jones przewiduje poważny kryzys, może nawet wojnę, na listopad. Homeland Security (odpowiednik niemieckiego Gestapo, rządzą nim ludzie tego samego pokroju), zamówił w sumie prawie półtora miliarda (!!!) nabojów wielkiej mocy, porównywalnych z zakazanymi przez prawo międzynarodowe dum-dum. Z USA jest największy problem, bowiem społeczeństwo jest uzbrojone po zęby. Żadna armia, nawet amerykańska czy NATO, sobie z nim nie poradzi. Wprowadzanie przepisów odnośnie konfiskaty broni też nic nie da, bowiem dziesiątki milionów ludzi wie już dzięki m.in. Alexowi Jonesowi, że po konfiskacie będzie rzeź, podobnie jak w sowieckiej Rosji – toż oprawcy są tej samej maści co bolszewicy. Wiadomo kto dokonał zamachu na WTC i komu służą kolejne wojny inspirowane przez tych ludzi. Zatem, jeśli nastąpi atak na USA i inne kraje, to będzie on miał charakter precedensowy – użyte zostaną na pewno niekonwencjonalne bronie oraz środki. Pamiętajmmy, że USA muszą być nadal bestią, która wykonuje działania militarne w innych krajach dla satanistycznego imperium. Bez tego nie może ono istnieć. Jednym z tych niekonwencjonanych działań są szczepienia, co do których nie można mieć wątpliwości, że nastąpią. Wroga trzeba najpierw osłabić, a to m.in. właśnie uczynią szczepionki. Od dość dawna zresztą Amerykanie (my też) są pod ustawicznym atakiem schemizowaną żywnością, sfluoryzowaną wodą, chemtrailasami czy GMO. Można sądzić, że osłabiło to ich o połowę. Kryzys ekonomiczny też spowodował, że nie mają odpowiednich zapasów na wypadek np. klęski żywiołowej. A to być może będzie tym drugim niekonwencjonalnym działaniem wojennym. Mało kto z czytelników tego bloga (www.monitor-polski.pl) ma chyba wątpliwości, że istnieją bronie meteorologiczne i sejsmiczne, takie jak HAARP. Prawo w USA jest tak ustawione, że w przypadku kataklizmu zawieszone zostaną wszelkie wolności osobiste, kraj ten staje sięz dnia na dzień państwem ultra totalitarnym, bez sądów, z egzekucjami na ulicy – tak jak to było w sowieckiej Rosji. Po ataku pogodowym lub sejsmicznym zapewne zajdzie „konieczność” rozbrojenia Amerykanów – rozpocznie się wtedy od dawna przygotowywana operacja oddziałów ONZ (w tym wojsk polskich) oraz służb specjalnych, w skład których będą też wchodzić takie organizacje jak żydowska ADL czy Sothern Poverty Law Center. Sama ADL ma ponad 700 tysięcy członków – wszyscy są uzbrojeni i przeszkoleni, zresztą to własnie ADL prowadzi od lat ćwiczenia amerykańskiej policji i nadzoruje posterunki na terenie całego kraju. Równocześnie z konfiskatą broni może dojść do „epidemii” i masowych szczepień. Zauważmy, że pierwsza faza – rozbrojenia ludności, nie jest potrzebna w Europie, jedynym wyjątkiem jest Szwajcaria, która podobnie jak Polska zaakceptowała faszystowskie prawo przymusu szczepień. Mimo, że Polacy nie mają broni, to są „specjalnie” traktowani, z uwagi właśnie na wspomnianą powyżej historię naszego ruchu oporu. Jak już pisaliśmy wielokrotnie, szczepienia nie mają na celu ochronę ludzi, lecz wręcz odwrotnie – osłabienie systemu immunologicznego, sterylizacjęi częściową lobotomię, ale jest także możliwość, że właśnie w ten sposób społeczeństwa zostaną zaczipowane. Kolejny krok satanistycznego imperium, to wypuszczenie dronów – zdalnie sterowanych samolotów bezzałogowych, które były przetestowane w Iraku, Afganistanie i Pakistanie. Obrona przed nimi bez pocisków rakietowych jest praktycznie niemożliwa. W USA gotowych do wypuszczenia jest już kilka tysięcy tych maszyn, docelowo mówi się o 30,000 na USA i o 110,000 na cały świat. Jednak, by mogły swobodnie latać, całkowicie zawieszony musi zostać ruch samolotów pasażerskich. Nie łudźmy się, jeśli wybuchnie ta wojna, to życie na naszej planecie przez dłuższy czas nie będzie przypominało w niczym tego do czego przywykliśmy. Pamiętajmy, że ich celem jest wymordowanie większości ludności globu, Alex Jones mówi o niemal 99%. Tylko 100 milionów żywych ludzi ma pozostać na naszej planecie, kontrolowanej przez roboty – zarówno na lądzie, jak i w powietrzu oraz pod wodą. Wiem, że to wszystko brzmi jak czarna SF, ale niestety, takie są plany tych ludzi. Pocieszmy się jednak, że wcale nie muszą zostać zrealizowane. Ich przygotowania świadczą raczej o pośpiechu i desperacji, niż o planowym przejęciu globu. Największe kraje świata, poza USA – Rosja, Chiny, Indie, Brazylia wraz z Południową Ameryką stworzyły niedawno sojusz finansowy. Nie są zdane na dolara czy euro. Trudno sądzić by akceptowały te plany, bo przecież widać co się dzieje w Iraku, Afganistanie, Libii czy teraz Syrii. To, że w Polsce dominują obecnie sataniści, nie znaczy, że sytuacja się nie zmieni. Bądźmy jednak przygotowani na frontalny atak na nasze społeczeństwo – znowelizowana ustawa o chorobach zakaźnych, GMO,, zgromadzeniach publicznych oraz inne posunięcia obecnych władz, takie jak prawo do dawania polskiego obywatelstwa przez Prezydenta osobom nie mieszkającym nawet w Polsce, nie powinny dawać nam spokojnie spać. Monitor Polski

ŻYDOWSCY KACI NKWD ZBRODNIE ŻYDOWSKICH ENKAWUDZISTÓW TEMATEM OPRACOWAŃ WYBITNYCH POLSKICH HISTORYKÓW Negowanie znaczenia roli Żydów w służbie NKWD jest sprzeczne z podstawowymi faktami ustalonymi przez historyków. Prof. Andrzej Paczkowski sformułował tę tezę, jako „nadreprezentacją Żydów w UB”. Jednoznacznie pisze o “nadreprezentatywności Żydów w UB” inny czołowy historyk IPN-owski dr hab. Jan Żaryn w swym opracowaniu “Wokół pogromu kieleckiego” (Warszawa 2006, s. 86) O bardzo niefortunnych dysproporcjach, wynikających z nadmiernej liczebności Żydów w UB, pisali również niejednokrotnie dużo rzetelniejsi od Grossa autorzy żydowscy, np. Michael Chęciński, były funkcjonariusz informacji wojskowej LWP, w wydanej w 1982 r. w Nowym Jorku książce “Poland. Communism, Nationalism, Anti-semitism” (s. 63-64).Żydowski autor wydanej w Paryżu w 1984 r. książki “Les Juifs en Pologne et Solidarność” (“Żydzi w Polsce i Solidarność”) Michel Wiewiórka pisał na s. 122: “Ministerstwo spraw wewnętrznych, zwłaszcza za wyjątkiem samego ministra, było kierowane w różnych departamentach przez Żydów, podczas gdy doradcy sowieccy zapewniali kontrolę jego działalności”. Na szeregu stronach “Strachu” Gross stara się całkowicie zanegować wobec amerykańskich czytelników jakiekolwiek znaczenie roli Żydów w UB. Równocześnie jednak ten sam Gross całkowicie przemilcza istotne wpływy, wręcz dominację żydowskich komunistów w innych sferach władzy, takich jak sądownictwo, propaganda czy gospodarka. W ponad 50-stronicowej części książki poświęconej “żydokomunie” nawet jednym zdaniem nie wspomina o tym amerykańskim czytelnikom, cynicznie utrzymując ich w totalnej nieświadomości na ten temat. Rola Żydów w bezpiece, jej wyjątkowość polegała nie tylko na nadmiernej liczebności, lecz także na splamieniu się przez bardzo wielu żydowskich funkcjonariuszy UB przykładami ogromnego okrucieństwa, brakiem jakichkolwiek skrupułów i brutalnym łamaniem prawa wobec polskich więźniów politycznych. Rzecz znamienna – złowieszcza rola żydowskich funkcjonariuszy jest widoczna w każdej bardziej znaczącej zbrodni UB, od ludobójczych mordów w obozie w Świętochłowicach począwszy, poprzez sądowe mordy na generale Fieldorfie “Nilu” i rotmistrzu Pileckim po proces gen. Tatara i współoskarżonych wyższych wojskowych główni winowajcy zabójstwa tego polskiego bohatera to w przeważającej części żydowscy komuniści. Była wśród nich czerwona prokurator Helena Wolińska (Fajga Mindla-Danielak), która zadecydowała o bezprawnym aresztowaniu gen. Fieldorfa, a później równie bezprawnie przedłużała czas jego aresztowania. Wyrok śmierci na generała w sfabrykowanym procesie wydała sędzina komunistka żydowskiego pochodzenia Maria Gurowska z domu Sand, córka Moryca i Frajdy z domu Einseman. Dodajmy do tego żydowskie pochodzenie trzech z czterech osób wchodzących w skład kolegium Sądu Najwyższego, które zatwierdziły wyrok śmierci na polskiego bohatera (sędziego dr. Emila Merza, sędziego Gustawa Auscalera i prokurator Pauliny Kern). Cała trójka później dożywała ostatnich lat swego życia w Izraelu. Przypomnijmy również, że wcześniej w rozprawie pierwszej instancji oskarżał gen. “Nila” jeden z najbezwzględniejszych prokuratorów żydowskiego pochodzenia Benjamin Wajsblech. Dodajmy, że prawdopodobnie sam Józef Różański (Goldberg) wręczał przesłuchującemu gen. Fieldorfa porucznikowi Kazimierzowi Górskiemu tzw. pytajniki, tj. odpowiednio spisane zestawy pytań, które miał zadawać więźniowi (wg P. Lipiński, Temat życia: wina, Magazyn “Gazety Wyborczej”, 18 listopada 1994 r.). Warto przypomnieć w tym kontekście fragment rozmowy Sławomira Bilaka z Marią Fieldorf-Czarską, córką zamordowanego generała. Powiedziała ona m.in.: “Pytam się dlaczego nikt nie mówi, że w sprawie mojego ojca występowali wyłącznie sami Żydzi? Nie wiem, dlaczego w Polsce wobec obywatela polskiego oskarżali i sądzili Żydzi” (cyt. za: Temida oczy ma zamknięte. Nikt nie odpowie za śmierć mojego ojca, “Nasza Polska”, 24 lutego 1999 r.). Przypomnijmy teraz jakże haniebną sprawę wydania wyroku śmierci na jednego z największych polskich bohaterów rotmistrza Witolda Pileckiego i stracenia go w 1948 roku. Człowieka, który dobrowolnie dał się aresztować, aby trafić do Oświęcimia i zbadać prawdę o sytuacji w obozie, a później stał się tam twórcą pierwszej obozowej konspiracji. Oficera, którego wybitny angielski historyk Michael Foot nazwał “sumieniem walczącej przeciw hitlerowcom Europy” i jedną z kilku najwybitniejszych i najodważniejszych postaci europejskiego Ruchu Oporu. Otóż – jak pisał na temat sprawy rotmistrza Pileckiego i współoskarżonych z nim w procesie Tadeusz M. Płużański:

“Wyroki zapadły już wcześniej – wydał je dyrektor departamentu śledczego MBP Józef Goldberg Różański. Podczas jednego z przesłuchań powiedział Płużańskiemu: “Ciebie nic nie uratuje. Masz u mnie dwa wyroki śmierci. Przyjdą, wyprowadzą, pieprzną ci w łeb, i to będzie taka zwykła ludzka śmierć” (por. T.M. Płużański, Prokurator zadań specjalnych, “Najwyższy Czas”, 5 października 2002 r.). Warto przy okazji stwierdzić, że jednym z członków kolegium Najwyższego Sądu Wojskowego, który 3 maja 1948 r. zatwierdził wyrok śmierci na Pileckim, wykonany 25 maja 1948 r., był sędzia Leo Hochberg, syn Saula Szoela (wg T.M. Płużański, Prawnicy II RP, komunistyczni zbrodniarze, “Najwyższy Czas”, 27 października 2001 r.). Pominę tu szersze relacjonowanie jednej z najczęściej przypominanych zbrodni – ludobójczego wymordowania około 1650 niewinnych więźniów w ciągu niecałego roku przez Salomona Morela i podległych mu żydowskich oprawców z UB (zob. na ten temat szerzej książkę autora jakże rzetelnego żydowskiego samorozrachunku Johna Sacka “Oko za oko”, Gliwice 1995). Przypomnę tu tylko jedną z ulubionych “zabaw” ludobójczego “kata ze Świętochłowic” S. Morela, polegającą na ustawianiu piramid z ludzi, którym kazał się kłaść czwórkami jedni na drugich. Gdy stos ciał był już dostatecznie duży, wskakiwał na nich, by jeszcze zwiększyć ciężar.Po takich “zabawach” ludzie z górnych części stosu wychodzili w najlepszym wypadku z połamanymi żebrami, natomiast dolna czwórka lądowała w kostnicy. Dużo mniej znane są późniejsze zbrodnie, popełnione przez Morela na młodocianych polskich więźniach politycznych “reedukowanych” w obozie w Jaworznie. Morel zastąpił tam na stanowisku komendanta kapitana NKWD Iwana Mordasowa. W książce Marka J. Chodakiewicza, Żydzi i Polacy 1918-1945 (Warszawa 2000, s. 410), czytamy:

“Między 1945 a 1949 rokiem w obozie w Jaworznie zmarło około 10 tysięcy więźniów”. Te aż tak przerażające dane liczbowe brzmią wprost niewiarygodnie i wymagają gruntownego sprawdzenia, choć Chodakiewicz przytacza je za źródłową pracą M. Wyrwicha, (Łagier Jaworzno, Warszawa 1995). Różne relacje potwierdzają w każdym razie wyjątkowe okrucieństwo okazywane wobec młodocianych polskich więźniów przez komendanta Morela. Począwszy od witania przez niego kolejnych transportów młodocianych więźniów typowym dlań powitaniem: “Popatrzcie na słońce, bo niektórzy widzą je po raz ostatni!”. Czy słowami: “Jesteście bandytami, pokażemy wam tutaj, co znaczy wojowanie przeciwko władzy ludowej”. (Oba cytaty za tekstem napisanego przez Mieczysława Wiełę “Listu otwartego do premiera rządu RP” (“Jaworzniacy” nr 2/29 z lutego 1999 r.). Poza katuszami fizycznymi Morel lubił zadawać swoim ofiarom różne udręki psychiczne. Na przykład kazał pisać po tysiąc razy: “Nienawidzę Piłsudskiego” (wg M. Wyrwich, Łagier Jaworzno, Warszawa 1995, s. 90). Ludobójczy zbrodniarz S. Morel dostaje wciąż polską rentę – mniej więcej 5 tys. zł. Czołowy historyk IPN dr hab. Jan Żaryn pisał niedawno: “Doświadczenia z lat 1944-1945 jedynie utrwalały stereotyp żydokomuny. NKWD przy pomocy pozostałych Żydów urządza krwawe orgie’ – meldował Władysław Liniarski „Mścisław”, komendant Okręgu AK w Białymstoku w styczniu 1945 r. do „polskiego Londynu” (…). Polacy po wojnie, używając hasła „żydokomuna”, posługiwali się zatem stereotypem wytworzonym przez samych Żydów komunistów. Żydzi stawali się zatem współodpowiedzialnymi za cierpienia Polaków, w tym za utratę – po raz kolejny – niepodległości państwowej. Do rodzin docierały szczegóły tortur, jakim byli poddawani w ubeckich kazamatach ich najbliżsi – często żołnierze podziemia niepodległościowego. „Gdy wyszedłem z karceru, zaraz wzięli mnie na górę i enkawudzista Faber [Samuel Faber - przypis J. Żaryna], (kto on był, nie wiem, czy to Polak, czy Rosjanin, na pewno Żyd) (…) kazał mnie związać. Zawiązali mi usta szmatą i między ręce i nogi wsadzili mi kij, na którym mnie zawiesili, po czym do nosa zaczęli mi wlewać chyba ropę. Po jakimś czasie przestali. Przytomności nie straciłem, więc wszystko do końca czułem. Dostałem od tego krwotoku (…)’ – wspominał Jakub Górski „Jurand”, żołnierz AK” (…). Inny działacz podziemia niepodległościowego, Mieczysław Grygorcewicz, tak zapamiętał pierwsze dni pobytu w areszcie NKWD i UB w Warszawie:

„(…) Na pytania zadawane przez Światłę – szefa Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa początkowo nie odpowiadałem, byłem obojętny na wszystkie groźby i krzyki, opanowała mnie apatia, przede mną stanęła wizja śmierci. Przecież jestem w rękach wroga, i to w rękach żydowskich, których w UB nie brakowało. Poczułem do nich ogromny wstręt, przecież miałem do czynienia z szumowiną społeczną, przeważnie wychowaną w rynsztoku nalewkowskim”.

„Światło – Żyd z pochodzenia, mając pistolet w ręku, oświadczył mi, że jeżeli nie podam swego miejsca zamieszkania, strzeli mi w łeb (…)”. Światło przyprowadził Halickiego, kierownika sekcji śledczej, który również był Żydem, i ten rozpoczął śledztwo wstępne (…). Oficerowie ubowscy zmieniali się często (…). Szczególnie jeden z nich brutalnie i ordynarnie do mnie się odzywał, groził karą śmierci bez sądu. Jak się później dowiedziałem od śledczego porucznika Łojki – był to sam Różański, zastępca Radkiewicza, ministra bezpieczeństwa. W takiej sytuacji i wśród tej zgrai żydowskiej byłem przygotowany na najgorsze, nawet na rozstrzelanie (…)”. (cyt. za J. Żaryn, Hierarchia Kościoła katolickiego wobec relacji polsko-żydowskich w latach 1945-1947, we: “Wokół pogromu kieleckiego”, Warszawa 2006, s. 86-88)”.

Przypomnijmy, że wymieniony tu Józef Różański (Goldberg), dyrektor Departamentu Śledczego w MBP zyskał sobie zasłużoną sławę najokrutniejszego kata bezpieki. Od byłego oficera AK Kazimierza Moczarskiego, który był jedną z ofiar “piekielnego śledztwa” prowadzonego pod nadzorem Różańskiego, wiemy, jakie były metody katowania więźniów przesłuchiwanych w MBP. Spośród 49 rodzajów maltretacji i tortur, którym go poddawano, Moczarski wymienił m.in.:

“1. bicie pałką gumową specjalnie uczulonych miejsc ciała (np. nasady nosa, podbródka i gruczołów śluzowych, wystających części łopatek itp.);

2. bicie batem, obciągniętym w tzw. lepką gumę, wierzchniej części nagich stóp – szczególnie bolesna operacja torturowa;

3. bicie pałką gumową w pięty (seria po 10 uderzeń na piętę – kilka razy dziennie);

4. wyrywanie włosów ze skroni i karku (tzw. podskubywanie gęsi), z brody, z piersi oraz z krocza i narządów płciowych;

5. miażdżenie palców między trzema ołówkami (…);

6. przypalanie rozżarzonym papierosem okolicy ust i oczu; (…)

8. zmuszanie do niespania przez okres 7-9 dni (…)” (cyt. za K. Moczarski, Piekielne śledztwo, “Odrodzenie”, 21 stycznia 1989 r.).

Żydowski dygnitarz MBP – Józef Światło nadzorował tajne więzienie w Miedzeszynie, gdzie do metod wydobywania zeznań należało m.in. skazywanie na klęczenie na podłodze z cegieł z podniesionymi do góry rękami przez 5 godzin, przepędzanie nago korytarzami z jednoczesnym chłostaniem stalowymi prętami, bicie pałką splecioną ze stalowych drutów (wg T. Grotowicz, Józef Światło, “Nasza Polska”, 22 lipca 1998 r.). O tych wszystkich okrucieństwach i zbrodniach żydowskich katów z UB nie znajdziemy nawet jednego zdania informacji w książce Grossa, tak chętnie i obszernie rozpisującego się o zbrodniach popełnionych przez Polaków na Żydach. Warto przypomnieć, że Różański (Goldberg) był odpowiedzialny za działanie tajnej grupy ubeckich morderców, którzy na jego polecenie potajemnie mordowali w lesie wybranych żołnierzy AK i porywanych z ulicy ludzi. Tak zamordowano m.in. formalnie zwolnionego z aresztu byłego kapelana 27. dywizji AK księdza Antoniego Dąbrowskiego. Wśród skrytobójczo zamordowanych po wywiezieniu z więzienia do lasu był m.in. pułkownik AK Aleksander Bielecki, na którym bezpiece nie udało się wymusić oczekiwanych zeznań, oraz jego żona. Warto przypomnieć, że żydowski komunista Leon Kasman, przez wiele lat redaktor naczelny organu KC PZPR “Trybuny Ludu”, był tym działaczem, który najgwałtowniej nawoływał do zaostrzenia represji wobec przeciwników politycznych podczas obrad Biura Politycznego KC PPR w październiku 1944 roku.

“Wsławił się” wówczas powiedzeniem: “Przerażenie ogarnia, że w tej Polsce, w której partia jest hegemonem, nie spadła nawet jedna głowa” (cyt. za P. Lipiński, Bolesław Niejasny, Magazyn “Gazety Wyborczej”, 3 maja 2000 r.).

I głowy polskich patriotów, głównie AK-owców, zaczęły spadać w przyspieszonym tempie na skutek rozpętanej wówczas pierwszej wielkiej fali terroru przeciw Narodowi. I tak np. w grudniu 1944 r. doszło do rozstrzelania pięciu AK-owców w piwnicy domu przed Zamkiem Lubelskim. Ich sprawę prowadził prokurator wojskowy narodowości żydowskiej (wg. mgr Marek Kolasiński, sędzia Sądu Apelacyjnego w Lublinie, „Raport o sądowych morderstwach”, Warszawa 1994, s. 108). Jaskrawe przykłady okrucieństwa żydowskich śledczych wobec przesłuchiwanych polskich oficerów znajdujemy w tzw. sprawie bydgoskiej. Jerzy Poksiński opisał np., jak to “kpt. Mateusz Frydman chwytał przesłuchiwanych oficerów za gardło i tłukł ich głową o ściany, powiedział do majora Krzysika: “Zastrzelę cię, a grób zaorzę, aby ci Anders nie mógł pomnika wystawić” (por. J. Poksiński, TUN. Tatar – Utnik – Nowicki, Warszawa 1992, s. 38). W sprawie bydgoskiej zmarł zamęczony płk Józef de Meksz. W toku innej sfabrykowanej sprawy niewinnych oficerów, tzw. sprawy zamojsko-bydgoskiej, zmarł zamęczony w więzieniu płk Julian Załęski. Stracił on życie jako ofiara okrutnych tortur nakazanych przez jednego z najbezwzględniejszych żydowskich oprawców – szefa Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego płk. Stefana Kuhla, zwanego “krwawym Kuhlem” (por. A.K. Kunert – J. Poksiński, Płk Stefan Kuhl, “Życie Warszawy”, 24 lutego 1993 r.). Dyrektor departamentu V MBP żydowską komunistkę Lunę Brystygierową, wyspecjalizowaną w prześladowaniu Kościoła katolickiego i inteligencji patriotycznej, nazywano “Krwawą Luną” z powodu wyjątkowej bezwzględności, z jaką przesłuchiwała więźniów. Żołnierz AK i były więzień polityczny Anna Rószkiewicz-Litwinowiczowa pisała w swych wspomnieniach, iż:

”Julia Brystygierowa słynęła z sadystycznych tortur zadawanych młodym więźniom. W czasie przesłuchań we Lwowie wsadzała więźniom genitalia do szuflady, gwałtownie ją zatrzaskując. Była  zboczona na punkcie seksualnym, i tu miała pole do popisu” (por. A. Rószkiewicz – Litwinowiczowa, Trudne decyzje. Kontrwywiad Okręgu Warszawa AK 1943-1944. Więzienie 1949-1954, Warszawa 1991, s. 106). Do najhaniebniejszych spraw należało aresztowanie w 1947 r. na podstawie sfabrykowanych oskarżeń majora Mieczysława Słabego, byłego lekarza westerplatczyków, najsłynniejszej bohaterskiej formacji polskiej wojny obronnej 1939 roku. Major Słaby już po kilku miesiącach przesłuchań zmarł w wieku zaledwie 42 lat na skutek ran odniesionych podczas śledztwa. Jego sprawę prowadził wiceprokurator mjr S.D. Mojsezon (Mojżeszowicz), Żyd z pochodzenia. On to napisał własnoręczne rzekome “zeznania” mjr. Słabego, przyznającego się w nich do tego, jakoby “działał na szkodę państwa polskiego”. Majora Słabego nakłoniono zaś odpowiednimi metodami do podpisania sformułowanych przez prokuratora Mojsezona zeznań. Skatowany major umarł przed skazaniem i wyrokiem. Na wyjaśnienie ciągle czeka po dwukrotnych umorzeniach śledztwa (w 1993 i 1995 r.) sprawa kulisów śmierci w gmachu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego jednego z bohaterów książki Aleksandra Kamińskiego z batalionu “Zośka” – Jana Rodowicza ps. “Anoda”. Był jedną z postaci słynnych z niewiarygodnej wręcz odwagi, poświęcenia i zdolności do ryzyka. Za swe wojenne zasługi był odznaczony Krzyżem Walecznych (dwukrotnie) i Krzyżem Virtuti Militari. Wszechstronnie uzdolniony, studiował na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej, gdy padł ofiarą represji. Aresztowano go w wigilię Bożego Narodzenia 1948 r. i zabrano do ubeckiej katowni. Jego przesłuchiwaniami kierował naczelnik V Departamentu MBP major żydowskiego pochodzenia Wiktor Herer (później profesor ekonomii). Zaledwie w dwa tygodnie po aresztowaniu legendarny “Anoda” zginął w gmachu MBP. Z informacji złożonych w prokuraturze przez innego członka batalionu “Zośka”, uwięzionego w tym samym czasie, co “Anoda”, Rodowicz został zastrzelony przez Bronisława K. z MBP. Były naczelnik w MBP Wiktor Herer zaprzeczył wersji o zamordowaniu “Anody”. Podtrzymał starą oficjalną wersję, jakoby “Anoda” popełnił samobójstwo, skacząc na parapet otwartego okna i wyskakując z czwartego piętra. Wersja ta wydaje się dość nieprawdopodobna, choćby ze względu na to, że był wówczas środek zimy – 7 stycznia 1949 r. Jak więc wytłumaczyć twierdzenie, że w takim czasie w budynku MBP na czwartym piętrze było otwarte okno? Generalnie ciągle za mało znane są liczne zbrodnie popełnione w różnych województwach na polecenie i pod dowództwem miejscowych żydowskich ubeków. Typowym przykładem pod tym względem jest sprawa zbrodni na 16 Polakach – zdemobilizowanych żołnierzach AK i NSZ dokonanej w Siedlcach 12 i 13 kwietnia 1945 roku. W toku postępowania prokuratorskiego w latach 90. bezspornie udowodniono, że mordu dokonali pracownicy Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Siedlcach. W czasie zbrodni szefem ówczesnego UB w Siedlcach był por. Edward Słowik, oficer narodowości żydowskiej, mający za “doradcę” oficera NKWD – majora Timoszenkę. W momencie zbrodni w całym ówczesnym siedleckim UB na około 50 pracowników, około 20 było narodowości żydowskiej. Według historyka Marka J. Chodakiewicza, większość uczestników porwań i zabójstw 16 byłych żołnierzy podziemia niepodległościowego w Siedlcach, a wśród nich Braun (Bronek) Blumsztajn i Hersz Blumsztajn, została przeniesiona służbowo do innych miejscowości (por. M.J. Chodakiewicz, op. cit., s. 466). Spośród zbrodniczych oficerów śledczych żydowskiego pochodzenia warto osobno wymienić majora (Izaaka) Ignacego Maciechowskiego, zastępcę szefa Wydziału IV GZI w latach 1949-1951. Według raportu komisji Mazura prowadził on śledztwo wymierzone przeciw gen. Tatarowi, płk. Uziębło, płk. Sidorskiemu, płk. Barbasiewiczowi, płk. Jurkowskiemu i mjr. Wackowi przy użyciu bardzo brutalnych metod przesłuchań. Kilku z torturowanych przez Maciechowskiego oficerów po przyznaniu się do “win” zostało skazanych przez stalinowskie sądy na karę śmierci płk Ścibor, płk Barbasiewicz i płk Sidorski (por. T. Grotowicz, Ignacy Maciechowski, “Nasza Polska” z 10 lutego 1999).Osobny obszerny temat, który tu przedstawiam bardzo skrótowo, to sprawa rozlicznych odpowiedzialnych sędziów żydowskiego pochodzenia typu wspomnianej już prokurator Heleny Wolińskiej (Fajgi Mindla-Danielak) czy sędzi Marii Gurowskiej. Wymieńmy tu m.in. takie osoby, jak zastępcę prokuratora generalnego PRL Henryka Podlaskiego, zastępcę szefa Najwyższego Sądu Wojskowego i szefa Zarządu Wojskowego Oskara Szyję Karlinera (doprowadził on do takiego opanowania stanowisk w tym zarządzie przez oficerów żydowskiego pochodzenia, że instytucję tę złośliwie nazywano “Naczelnym Rabinatem Wojska Polskiego”), szefa Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego płk. Stefana Kuhla, prokuratora Benjamina Wajsblecha, sędziego Stefana Michnika, ppłk. Filipa Barskiego (Badnera), kpt. Franciszka Kapczuka (Nataniela Trau), prokuratora Henryka Holdera, sędziego Najwyższego Sądu Wojskowego Marcina Danziga, sędziego płk. Zygmunta Wizelberga, sędziego Aleksandra Wareckiego (Weishaupta), prokuratora płk. Kazimierza Graffa, sędziego Emila Merza, płk. Józefa Feldmana, płk. Maksymiliana Lityńskiego, płk. Mariana Frenkla, płk. Nauma Lewandowskiego, prokuratorów w Prokuraturze Generalnej: Benedykta Jodelisa, Paulinę Kern, płk. Feliksa Aspisa, płk. Eugeniusza Landsberga, etc., etc. Dość przypomnieć, że tylko w 1968 r. wyjechało około 1000 osób z dawnego aparatu władzy, skompromitowanych udziałem w służbach specjalnych UB, etc. (według informacji podanej 12 marca 1993 r. w audycji telewizyjnej przez wybitnego badacza najnowszej historii płk. J. Poksińskiego). A przypomnijmy, że część żydowskich ubeków i morderców sądowych, najbardziej skompromitowanych działaniami w aparacie terroru, opuściła Polskę już wcześniej, w pierwszych latach po 1956 r. Porównajmy te dane ze skrajnie próbującym pomniejszyć rolę Żydów w aparacie represji J.T. Grossem, wypisującym na s. 236 uwagi o “paru tuzinach Żydów” (czy 67, 131, czy nawet 438), “działających jako pachołki Stalina”. Wspomnę tu tylko bardzo skrótowo o kilku mało świetlanych postaciach z kręgu sądownictwa. Do najbardziej bezwzględnych prokuratorów żydowskiego pochodzenia należał Kazimierz Graff, syn kupca Maurycego Graffa i nauczycielki Gustawy Simoberg, były przewodniczący Warszawskiego Akademickiego Komitetu Antygettowego w latach 1937-1938. 26 lutego 1946 r. jako wiceprokurator Wydziału do Spraw Doraźnych Sądu Okręgowego w Siedlcach podczas sesji wyjazdowej w Sokołowie Podlaskim doprowadził do skazania na karę śmierci 10 żołnierzy AK. Już następnego dnia Graff wydał rozkaz rozstrzelania skazanych AK-owców, “aby nie zdążyli złożyć przysługującej im z mocy prawa prośby o ułaskawienie” (wg: T.M. Płużański, Przypadek prokuratora Graffa, “Najwyższy Czas”, 6 lipca 2002 r.). Dzięki swej bezwzględności po serii mordów sądowych Graff szybko awansował do rangi zastępcy Naczelnego Prokuratora Wojskowego w randze pułkownika. Był głównym oskarżycielem w sprawie Konspiracyjnego Wojska Polskiego dowodzonego przez kpt. Stanisława Sojczyńskiego “Warszyca”, doprowadzając do wydania wyroków śmierci na “Warszyca” i szereg innych współoskarżonych. Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu ustaliła, że w sprawie tej “miało miejsce morderstwo sądowe” (por. tamże). Graff “zasłynął” m.in. jako współautor aktu oskarżenia w sfabrykowanym procesie gen. S. Tatara i innych wyższych wojskowych, mającym wykryć “spisek w wojsku” (por. tamże). Opracowany przezeń akt oskarżenia uznany został jednak za zawierający wiele oskarżeń “zbyt naiwnych i musieli go przerabiać dwaj dużo bardziej doświadczeni od Graffa spece od stalinowskich śledztw – A. Fejgin i J. Różański. Morderca sądowy Stefan Michnik, brat obecnego redaktora naczelnego “Gazety Wyborczej” Adama Michnika, błyskawicznie awansował w wieku zaledwie 27 lat do rangi kapitana, mimo że nie posiadał matury. “Zasłużył się” tak swą gorliwością w sfabrykowanych procesach politycznych. Już jako podporucznik był sędzią wydającym wyroki w sfabrykowanych procesach mjr. Zefiryna Machalli, płk. Maksymiliana Chojeckiego, mjr. Jerzego Lewandowskiego, płk. Stanisława Weckiego, mjr. Zenona Tarasiewicza, ppłk. Romualda Sidorskiego, ppłk. Aleksandra Kowalskiego. 10 stycznia 1952 r. stracono w wieku 37 lat skazanego na śmierć przez S. Michnika mjr. Z. Machallę (został zrehabilitowany pośmiertnie 4 maja 1956 r.). 8 grudnia 1954 r. zmarł w niecały miesiąc po udzieleniu mu przerwy w wykonaniu kary więzienia skazany przez Michnika na karę 13 lat więzienia płk Stanisław Wecki. Na szczęście nie wykonano wyroków śmierci na skazanych przez S. Michnika na śmierć płk. M. Chojeckim i mjr. J. Lewandowskim. W 1951 r. został stracony z wyroku S. Michnika mjr Karol Sęk (w procesie podlaskiego NSZ). W tym samym procesie podlaskiego NSZ Michnik wydał jeszcze dwa wyroki śmierci: jeden wykonano (na Stanisławie Okunińskim), inny (na Tadeuszu Moniuszce) złagodzono na dożywocie. W “Życiu” z 11 lutego 1999 r. pisano, że według informacji redakcji S. Michnik wydał około 20 wyroków śmierci w procesach politycznych. A swoją drogą, ciekawe, w jaki sposób Kieresowski IPN wycofał się po cichu, rakiem, z szumnie zapowiedzianej obietnicy wystąpienia do Szwecji o ekstradycję Stefana Michnika. Prof. Witold Kulesza, ówczesny szef pionu śledczego  IPN, szumnie zapowiadał, że Instytut Pamięci Narodowej będzie się domagał ekstradycji Stefana Michnika. Ciekawe, jakie to względy (czyżby troska o to, żeby nie osłabiać “autorytetu” Adama Michnika?) zdecydowały o wycofaniu się z tej zapowiedzi? Warto przy tym zapytać, dlaczego kieresowskim władzom IPN zabrakło elementarnej uczciwości i odwagi do publicznego poinformowania o motywach wycofania się z zapowiedzianych żądań ekstradycji S. Michnika? Wśród innych morderców sądowych warto wspomnieć m.in. o przypadku szefa Prokuratury Wojskowej w Warszawie płk. Eugeniusza Landsberga. Został on uratowany w czasie wojny dzięki schronieniu danym mu przy kościele katolickim. Odpłacił się za nie licznymi wyrokami śmierci na polskich patriotów w sfabrykowanych procesach politycznych. Obsadzenie bardzo wielu wpływowych stanowisk w UB, prokuraturze i sądach osobami żydowskiego pochodzenia, niezwiązanymi z polskością, z polskimi tradycjami narodowymi i patriotyzmem, stawało się dla sterujących sprawami w Polsce stalinowskich dygnitarzy sowieckich najlepszą gwarancją zdecydowania w walce z polskimi patriotami z podziemia niepodległościowego. I pod tym względem się nie zawiedziono. Spośród ubeków, sędziów i prokuratorów żydowskiego pochodzenia wywodziła się szczególnie duża liczba najbardziej nieubłaganych “pogromców” polskiego AK-owskiego podziemia gotowych do konstruowania przeciw niemu najbardziej absurdalnych oskarżeń. Typowy pod tym względem był sędzia Dawid Rozenfeld, który uzasadniał wyrok skazujący tylko na dożywocie agentkę gestapo winną zadenuncjowania i śmierci wielu żołnierzy i oficerów AK, współwinną wydania gestapo gen. Stefana Roweckiego “Grota”. Jako okoliczność łagodzącą sędzia Rozenfeld uznał w przypadku tej agentki to, iż:

“Zdaniem Sądu Wojewódzkiego oskarżona jest ofiarą zbrodniczej działalności kierownictwa AK, które jak wiemy obecnie, współpracowało z Gestapo, było na usługach Gestapo i wraz z Gestapo walczyło przeciw większej części Narodu Polskiego w jego walce o narodowe i społeczne wyzwolenie” (cyt. za: J. Piłek, Stalinowcy są wśród nas, w: “Gazeta Polska”, 4 sierpnia 1994).

Adwo-kaci Dodajmy do powyższych opisów jeszcze rolę niektórych adwokatów pochodzenia żydowskiego. Szczególny typ “obrońcy” w procesach politycznych reprezentował np. adwokat żydowskiego pochodzenia Mieczysław (Mojżesz) Maślanko. Tak “bronił” swych podopiecznych, że porównał grupę Moczarskiego do gestapo i Abwehry, twierdząc, że “wszystkie te instytucje zostały powołane przez klasy posiadające, które chcą zatrzymać koło historii” (wg: T.M. Płużański, Adwo-kaci, w: “Najwyższy Czas”, 26 stycznia 2003 r.). W podobny sposób Maślanko “bronił” – oskarżając szefa II Zarządu Głównego WiN płk. Franciszka Niepokólczyckiego, słynnego “Łupaszkę”, czyli mjr. Zygmunta Szendzielarza, dowódcę V Wileńskiej Brygady AK, narodowca Adama Doboszyńskeigo, rotmistrza Witolda Pileckiego i współoskarżonych, gen. Augusta Emila Fieldorfa “Nila” (Maślanko zgodził się z większością rzekomych dowodów “winy” gen. “Nila”). Według ostatniego delegata Rządu w Londynie na Kraj Stefana Korbońskiego, w sprawie Pileckiego i współoskarżonych “Różański postawił sprawę jasno: obowiązkiem rady obrońców [której przewodniczył Maślanko - przypis T.M. Płużańskiego] jest gromadzenie dowodów przeciw oskarżonym” (por. tamże). Niegodne zachowanie M. Maślanki, robiącego wszystko, by pogrążyć oskarżonych, których miał bronić, było tym bardziej oburzające, że on sam został uratowany od śmierci w Oświęcimiu przez słynnego narodowca Jana Mosdorfa. Podobnym do Maślanki “obrońcą”, a raczej “adwo-katem” w sprawach politycznych był inny adwokat żydowskiego pochodzenia, pracujący we wspólnej kancelarii z Maślanką – Edward Rettinger. “Bronił” on Moczarskiego i jego kolegów słowami: “(…) to było bajoro zbrodni, którego miazmaty dziś nam trują jeszcze duszę. To było bajoro zbrodni, gdzie zastygła krew lepi się jeszcze do rąk” (por. tamże). Innym tego typu pseudoobrońcą był Marian Rozenblitt, który działał już w sądownictwie polskiej armii w ZSRS.

Należy przypomnieć zbrodnie wojenne: Zbrodnia w Nalibokach – masakra polskich mieszkańców wsi Naliboki dokonana przez oddziały radzieckich i żydowskich partyzantów 8 maja 1943roku pod dowództwem Pawła Gulewicza z Brygady im. Stalina, w tym grupa składająca się z osób narodowości żydowskiej (trwa ustalanie czy była to część oddziału pod dowództwem Tewje Bielskiego czy Szolema Zorina). Spalono kościół, szkołę, pocztę, remizę i część domów mieszkalnych, resztę osady ograbiono. Zginęło także kilku napastników. W sowieckich źródłach szacowano liczbę zabitych Polaków na 250 osób, 6 sierpnia 1943 roku wieś została ponownie spacyfikowana, tym razem przez oddziały niemieckie, w ramach tzw. “Akcji Hermann”, a jej mieszkańców wywieziono w głąb Rzeszy na roboty przymusowe. Zbrodnia w Koniuchach – zbiorowe morderstwo, co najmniej 38 polskich mieszkańców (mężczyzn, kobiety i dzieci; najmłodsze miało 2 lata) wsi Koniuchy (dziś na terenie państwa litewskiego, dawniej w II Rzeczypospolitej w województwie nowogródzkim w powiecie lidzkim) dokonane 29 stycznia 1944 przez partyzantów radzieckich (Rosjan i Litwinów) i żydowskich. W czasie pogromu we wsi spalono większość domów, oprócz zamordowanych, co najmniej kilkunastu mieszkańców zostało rannych, a przynajmniej jedna osoba z nich zmarła następnie z ran. Przed atakiem wieś zamieszkana była przez około 300 polskich mieszkańców, istniało w niej około 60 zabudowań. Partyzanci radzieccy wcześniej często rekwirowali mieszkańcom wsi żywność, ubrania i bydło, dlatego też tutejsi mieszkańcy powołali niewielki ochotniczy oddział samoobrony. W sprawie masakry w Koniuchach prowadzone jest śledztwo IPN. Dotychczas ustalono, że napadu dokonały radzieckie oddziały partyzanckie stacjonujące w Puszczy Rudnickiej: „Śmierć faszystom” i „Margirio”, wchodzące w skład Brygady Wileńskiej Litewskiego Sztabu Ruchu Partyzanckiego, oraz „Śmierć okupantowi”, wchodzący w skład Brygady Kowieńskiej. Do oddziałów tych należeli Rosjanie i Litwini, większość oddziału „Śmierć okupantowi” tworzyli Żydzi i żołnierze Armii Czerwonej zbiegli z obozów jenieckich. Oddział żydowski liczył 50 ludzi, a oddziały rosyjsko-litewskie około 70 osób. Dowódcami byli Jakub Penner i Samuel Kaplinsky. Według jednego z napastników, Chaima Lazara, celem operacji była zagłada całej ludności łącznie z dziećmi, jako przykład służący zastraszeniu reszty wiosek. Według ustaleń Kongresu Polonii Kanadyjskiej, będących podstawą wszczęcia śledztwa, liczba zabitych była większa (ok. 130). Atak na Koniuchy i wymordowanie tutejszej ludności cywilnej był największą z szeregu podobnych akcji prowadzonych w 1943 i 1944 przez oddziały partyzantki radzieckiej w Puszczy Rudnickiej i Nalibockiej (np. masakra ludności w miasteczku Naliboki). W maju 2004 w Koniuchach odsłonięto pomnik pamięci ofiar, zawierający 34 ustalone nazwiska ofiar. W powojennych opracowaniach, na podstawie m.in. relacji żydowskich uczestników ataku na wieś (np. Izaaka Chaima i Chaima Lazara) często podawano informacje o zamordowaniu wszystkich 300 mieszkańców, a także o walkach z oddziałem niemieckich żołnierzy (w innych źródłach litewskiej policji). Jednak późniejsze opracowania nie potwierdziły obecności Niemców czy policjantów w wiosce, a także zakwestionowały tezę, że zginęli wszyscy mieszkańcy wsi (część z mieszkańców uciekła z masakry i przeżyła wojnę). Informacja stwierdzająca, że wymordowani zostali wszyscy polscy mieszkańcy wsi Koniuchy pojawiała się także w ówczesnych meldunkach struktur Polskiego Państwa Podziemnego. Aleksander Szumański

Wiedza Janickiego zagrożeniem dla rządu Pomimo oczywistych uchybień BOR przy organizacji wizyty śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia 2010 r. w Katyniu Marian Janicki nie musi się obawiać o stanowisko. Zdaniem opozycji wiedza generała jest niewygodna dla rządu PO. Rażące uchybienia Biura Ochrony Rządu przy zabezpieczaniu wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu 10 kwietnia 2010 r. nie robią wrażenia na ministrze spraw wewnętrznych. Dymisji szefa BOR gen. Mariana Janickiego nie będzie. Jacek Cichocki lakonicznie i zdawkowo odpowiedział na pismo prokuratury w sprawie rażących uchybień BOR podczas zabezpieczania wizyty prezydenta Kaczyńskiego w Smoleńsku. Z pisma ministra wynika, że resort… rozważy odpowiednie zmiany. O dymisji szefa BOR Mariana Janickiego nie było ani słowa. – Minister Jacek Cichocki jest jedyną osobą, która może podjąć odpowiednią i właściwą decyzję – ucina w rozmowie z "Gazetą Polską Codziennie” Konstanty Miodowicz, poseł PO, członek sejmowej komisji administracji i spraw wewnętrznych. Politycy opozycji nie mają jednak złudzeń. Janicki jest nie do ruszenia, ponieważ dysponuje wiedzą niewygodną dla obecnej władzy. – Mam wrażenie, że politycy obecnie rządzącej ekipy boją się pana Janickiego. Być może jest tak, że wiedza, jaką ma szef BOR, dotyczy zaniechań i odpowiedzialności pana ministra Cichockiego przy przygotowaniach do wizyty prezydenta w Smoleńsku – mówi „Codziennej” Antoni Macierewicz, poseł PiS, przewodniczący zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej.
– Pismo szefa MSW pokazuje wyraźnie, że szef BOR jest bardzo mocny. Praktycznie niezatapialny. Jego dymisja możliwa będzie dopiero po zmianie rządu – mówi „Codziennej” poseł Marek Opioła (PiS) z sejmowej komisji ds. służb specjalnych. Jego zdaniem siła Janickiego wynika z wiedzy, którą generał posiada. – BOR jest służbą newralgiczną, dbającą o bezpieczeństwo najważniejszych ludzi w państwie. Podejrzewam, że funkcjonariusze mają wiedzę na temat tego, co wydarzyło się w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r. Wiedza ta jest niewygodna dla rządzących. Gen. Marian Janicki gwarantuje, że nie zostanie ujawniona. Dlatego generał nie będzie zdymisjonowany, nawet przy tak krytycznej opinii śledczych – tłumaczy Opioła. Pismo prokuratury do szefa MSW jest dla kierownictwa BOR miażdżące. Według śledczych zabezpieczenie wizyt polskich przywódców w latach 2007–2010 malało w zastraszającym tempie. Z  dokumentów prokuratury wynika, że szef Biura Ochrony Rządu w kwietniu 2010 r. „nie posiadał podstawowej wiedzy na temat zabezpieczenia wizyty Prezydenta i Premiera w kwietniu 2010 r. w Smoleńsku i w Katyniu”. Jak wynika z ustaleń śledztwa, podczas wizyty Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku w 2007 r. pas startowy na polecenie BOR został wydłużony. Funkcjonariusze BOR znajdowali się też na lotnisku. 10 kwietnia 2010 r. tych zabezpieczeń nie było. A samolot z prezydentem i polską delegacją się rozbił.– Obowiązkiem pana Janickiego było zapewnienie szczególnej ochrony polskiej delegacji. Zwłaszcza po informacjach o możliwym ataku na jeden z samolotów Unii Europejskiej, czy z uwagi na napiętą sytuację terrorystyczną w Rosji w dniach poprzedzających wizytę smoleńską. 10 kwietnia 2010 r. popełniono nie tyle wszystkie możliwe błędy, co zaniechania. W tej sytuacji minister Cichocki powinien natychmiast zdymisjonować pana Janickiego. Jak widać, boi się to zrobić – dodaje Macierewicz. Przemysław Harczuk

Uderzając tak otwarcie i tak bezpardonowo w syna premiera, Marcin Plichta tak naprawdę wysyła sygnał władzy: pomóżcie mi Każdego dnia prasa - dzienniki i tygodniki - przynosi sporo nowych szczegółów dotyczących współpracy Michała Tuska z właśnie upadłą firmą OLT Express, założoną przez Amber Gold Marcina Plichty. Dowiadujemy się, więc, że syn premiera rozpoczął współpracę z OLT zanim zakończył pracę w lokalnej "Gazecie Wyborczej". Że jeden z wywiadów stworzył od początku do końca sam - zadając pytania jako dziennikarz "GW", i udzielając odpowiedzi - jako pracownik OLT, w imieniu swojego szefa. Że domagał się wypłaty pieniędzy, choć wcześniej twierdził, że "był wkurzony", kiedy dostał ostatni przelew. Że utrzymywał żywy kontakt z szefami OLT. Że sam zabiegał o pracę w OLT. Co łączy te wszystkie szczegóły? To, że uderzają w Michała Tuska, ale na razie nie uderzają wprost, bezpośrednio w premiera. Premier występuje w tej historii - jak dotąd - w roli ojca mającego kłopoty z synem. To niemiłe, ale jednak w sumie do przejścia. I Plichta, i Tusk-senior wiedzą, że może być znacznie gorzej. Co ważne - kompromitujące Michała Tuska informacje pochodzą wprost od szefów Amber Gold i OLT. To wręcz jawny proceder - tygodnik "Wprost" grzebie w mailach "Józefa Bąka", którym to pseudonimem posługiwał się Michał Tusk. Publikuje nawet kilka listów. Plichta pod nazwiskiem opowiada o szczegółach współpracy z synem premiera.

Po co to robi? Chce się zemścić za kłopoty, o które obwinia Komisję Nadzoru Bankowego? Bo rzeczywiście, gdyby nie akcja KNF z zablokowaniem rachunków bankowych "piramida" Plichty pociągnęłaby jeszcze parę miesięcy. Nie, Plichta jest zbyt wyrachowanym graczem by się mścić dla samej zemsty. Ma też zbyt duże kłopoty, by narażać się na gniew szefa rządu. Uderzając tak otwarcie i tak bezpardonowo w syna premiera, Plichta tak naprawdę wysyła sygnał władzy: pomóżcie mi, albo przynajmniej osłońcie w miarę możliwości, to będę milczał.

Bo jeżeli mam utonąć, to nie utonę sam. I was pogrążę. A Plichta ma wiedzę, bo przecież kręcił się w świecie trójmiejskich elit władzy. Zna prezydenta Gdańska i innych notabli. Dziś widać, że Plichta wziął w osobie Michała Tuska, zapewne świadomie, swego rodzaju zakładnika, którym myśli wspomóc się w kłopotach. A faktycznie zakładnikiem Plichty jest też w jakiejś mierze sam premier. Plichta może - mniej lub bardziej rzetelnie, ale jednak - relacjonować prawdziwe lub fikcyjne fakty dotyczące wiedzy premiera nt. Amber Gold i OLT. Współpraca z synem premiera jego rewelacje uwiarygodni znacząco, przynajmniej w oczach opinii publicznej. Plichta sprytnie budował sobie osłonę na czasy prosperity - sponsorował odbudowę kościoła św. Mikołaja (dał ok. miliona złotych), rzucił sporo grosza na hagiograficzny film o Wałęsie. Byłoby niedocenianiem tego sprytnego człowieka twierdzenie, że nie zbudował sobie osłony na czasy trudne. Zwłaszcza, że on już przeżył kilka razy czasy trudne, więc wie, że w takiej sytuacji liczy się nie przyjaźń i wdzięczność, ale wyłącznie twarde karty. Nie dajmy się więc zwieść: to nie jest serial o błądzącym, lekkomyślnym synu premiera. To dużo grubsza gra. Sprytnie mierzona, trzeba przyznać.

Jacek Karnowski

Czy "Zdzisławski" to Ścibor-Rylski? W archiwum IPN zachowała się teczka tajnego współpracownika o pseudonimie "Zdzisławski", którym miał być gen. Zbigniew Ścibor-Rylski, prezes Związku Powstańców Warszawskich. Środowisko Armii Krajowej jest zaskoczone takimi informacjami. Informacja o teczce personalnej TW "Zdzisławski" pojawiła się w wydanej w zeszłym roku książce Marka Lachowicza pt. "Wspomnienia cichociemnego", do której wstęp i opracowanie naukowe przygotował historyk rzeszowskiego oddziału IPN Krzysztof A. Tochman. Lachowicz był żołnierzem 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, podobnie jak Zbigniew Ścibor-Rylski. I to właśnie w przypisie zawierającym biogram obecnego prezesa ZPW znajduje się informacja, że został on "w 1947 r. zarejestrowany przez Wydział I WUBP Poznań jako TW "Zdzisławski". Wykorzystywany do 1964 r., kiedy to wyprowadził się z Poznania do Warszawy. Równocześnie, przynajmniej od 1956 r., współpracował z Departamentem I oraz Departamentem II MSW. Wg zachowanych dokumentów, inwigilował swoją żonę (...), jak również rozpracowywał Międzynarodowe Targi Poznańskie i środowiska polonijne w USA".

- Badałem teczkę personalną tajnego współpracownika, która znajduje się w archiwum IPN w Warszawie. Wynika z niej, że pan gen. Zbigniew Ścibor-Rylski został zarejestrowany, jako tajny współpracownik. W tej teczce nie znalazłem zobowiązania do współpracy, jak również informacji o pobieraniu pieniędzy, ale jest tam szereg, łącznie kilkadziesiąt innych dokumentów, z których wynika, do jakich zadań był wykorzystywany, są to m.in. informacje pracowników bezpieki dotyczące jego rodziny - powiedział "Naszemu Dziennikowi" Krzysztof A. Tochman.

- Fakt rejestracji został odnotowany także w ewidencji operacyjnej UB-SB. Są to zapisy ewidencyjne z okresu jego pobytu w Poznaniu, które urywają się w latach 60 - stwierdza historyk, zaznaczając, że meldunki są sporządzane przez pracowników bezpieki w oparciu o domniemane wypowiedzi Ścibora-Rylskiego.

- Żołnierze AK i WiN byli dla władz komunistycznych podstawową kategorią wrogów, stąd też podejmowanie wszelkich możliwych działań destrukcyjnych w walce z tym środowiskiem były w użyciu, dotyczyły zarówno represji fizycznych, jak i działań operacyjnych, mających na celu jego rozłożenie moralne - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" dr Tomasz Łabuszewski, naczelnik biura edukacji publicznej warszawskiego oddziału IPN. Po drugiej amnestii w 1947 r. bezpieka typowała potencjalne źródła informacji tak, aby "dobić i rozłożyć to środowisko od wewnątrz". Wielu żołnierzy podpisało wówczas zobowiązania o współpracy.

- Ta skala była bardzo duża. Mimo że oficjalnie zakazano werbowania ludzi ujawniających się, to jednak istniały tajne okólniki wydane przez MBP, informujące, że spośród - szczególnie dowódców - należy typować osoby do przyszłego werbunku, i na bieżąco takie działania podejmowano - wskazuje Łabuszewski. Historyk zaznacza jednak, że każdy taki przypadek należy rozpatrywać oddzielnie. - Czy pan gen. Ścibor-Rylski współpracował, czy nie, to on powinien odpowiedzieć na to pytanie - podkreśla z kolei Tochman. Niestety, nie udało nam się uzyskać opinii gen. Ścibora-Rylskiego. Związek Powstańców Warszawskich odmawia w tej sprawie komentarza.

- Przyznaję, że nasze środowisko takie informacje nieco bulwersują, różne przypadki się zdarzają, ale na razie, póki nie ma bliższych danych, traktuję to jako swego rodzaju pomówienie - stwierdza w rozmowie z nami Tadeusz Filipkowski, rzecznik prasowy Światowego Związku Żołnierzy AK.

- Istnieje pytanie, na ile informacje o jakichś uwikłaniach we współpracę są oparte na faktach, a na ile nie. Trudno jest mi to ocenić, widziałem tylko wzmianki na portalu, zobaczymy, czy to jest fakt, czy insynuacja - dodaje Filipkowski. Zenon Baranowski

Kopaliny tanio sprzedam Opozycja chce wglądu w dokumentację prywatyzacyjną dwóch uzdrowisk: Wieniec-Zdrój i Przerzeczyn-Zdrój. Wątpliwości posłów budzi sposób, w jaki resort skarbu oszacował wartość sprzedanych udziałów obu spółek. Kwota transakcji oscylowała wokół ich rocznych dochodów.

Ministerstwo Skarbu Państwa zapewnia, że przy wycenie uwzględniło koncesje na kopaliny: wody mineralne i borowiny. Posłowie mają jednak duże wątpliwości. 30 listopada 2010 r. ówczesny minister skarbu Aleksander Grad podpisał umowę sprzedaży 21 tys. 728 udziałów Uzdrowiska Wieniec sp. z o.o. (Kujawsko-Pomorskie) należących do Skarbu Państwa i stanowiących 93 proc. kapitału zakładowego. Nabywcą był Krzysztof Grządziel z Włocławka. Uzdrowisko Wieniec-Zdrój zostało sprzedane za ponad 12 mln zł, dla porównania, przychody ze sprzedaży w roku 2009 wyniosły nieco ponad 9,7 mln złotych. Wartość jednego udziału resort wycenił na kwotę 560 złotych. Inwestor zobowiązał się, że do końca tego roku podwyższy kapitał zakładowy spółki poprzez wniesienie wkładu pieniężnego w wysokości 20,2 mln złotych. Środki mają zostać przeznaczone na realizację inwestycji, które miałyby podnieść wartość uzdrowiska.

Jednocześnie inwestor zobowiązał się do utrzymania stanu zatrudnienia, ale tylko do 31 marca 2014 roku. Uzdrowisko zatrudnia obecnie 93 pracowników. Jego działalność skupia się przede wszystkim na świadczeniu usług z zakresu rehabilitacji i ochrony zdrowia. Spółka oferuje stacjonarne i ambulatoryjne lecznictwo uzdrowiskowe (schorzenia narządów ruchu, układu krążenia), szpitalne lecznictwo kardiologiczne, świadczenia rehabilitacyjne w ramach prewencji ZUS, świadczenia pielęgnacyjno-opiekuńcze - na bazie zakładu pielęgnacyjno-opiekuńczego, świadczenia rehabilitacyjne dla osób niepełnosprawnych. 30 czerwca 2011 r. Grad podpisał umowę sprzedaży 88 tys. 980 udziałów Uzdrowiska Przerzeczyn (85,72 proc. kapitału zakładowego). Nabywcą była spółka PCZ SA Polski Holding Medyczny z Wrocławia. Uzdrowisko sprzedano za nieco ponad 3,3 mln zł, wartość jednego udziału wyceniono na 37,1 złotych. W przypadku tego uzdrowiska przychody ze sprzedaży za rok 2009 stanowiły ponad 4,5 mln złotych. Także tu doradcą prywatyzacyjnym była F5 Konsulting. Niewątpliwym atutem obu tych uzdrowisk są kopaliny - Wieniec-Zdrój produkuje wodę mineralną pochodzącą z własnych źródeł oraz wydobywa borowiny z własnych złóż na potrzeby własne i na sprzedaż. Przerzeczyn ma natomiast źródła leczniczych wód mineralnych. W jaki sposób Ministerstwo Skarbu Państwa wyceniło udziały uzdrowisk i czy wzięło pod uwagę wartość kopalin?

- Oszacowaniem wartości obu spółek "przy użyciu, co najmniej trzech metod wyceny" zajęła się poznańska firma F5 Konsulting sp. z o.o. pełniąca rolę doradcy prywatyzacyjnego - tłumaczy MSP. Firma wybrana w przetargu publicznym opracowała też strategię prywatyzacji spółek.

- Doradca MSP w oparciu o dokonane oszacowanie wartości przedstawił przedział wartości dla każdej z wycenianych spółek, którego dolny próg stanowił minimalną wartość - informuje resort. I zapewnia, że w szacunkach uwzględniono koncesje na kopaliny.
Operat wyceny - Sporządzane przez doradcę oszacowanie wartości przedsiębiorstwa dotyczy stanu istniejącego w dniu jego sporządzenia, odpowiednio uwzględniając na ten dzień stan faktyczny i prawny sytuacji spółki, za co odpowiada i co potwierdza doradca. Dodam, że prywatyzacja dotyczy zbywania akcji/udziałów spółek, a nie składników majątkowych, które są własnością spółek - zapewnia Magdalena Kobos, rzecznik MSP.

- Nie chce mi się wierzyć w to, że wycena akcji tych uzdrowisk została zrobiona rzetelnie. Gdyby tak było, gdyby ta wycena była zrobiona rzetelnie, łącznie z kopalinami, to ta kwota nie mogła wynosić w jednym przypadku poniżej kwoty rocznych przychodów, a w drugim - lekko powyżej. To jest po prostu niemożliwe - mówi Andrzej Jaworski (PiS), członek sejmowej Komisji Skarbu Państwa. I zapowiada wystąpienie do ministra o wgląd w dokumenty prywatyzacyjne. Zwłaszcza w kwestie dotyczące wyceny akcji.

- Jestem ciekaw, jak wyceniono wartość koncesji na kopaliny. Resort nie był w stanie tego zrobić, bo tego nie ma kto w Polsce zrobić, nie ma przecież służby geologicznej, która dokonałaby ich obiektywnej wyceny - podtrzymuje prof. Mariusz-Orion Jędrysek (poseł niezależny), były wiceminister środowiska i główny geolog kraju.

- Wartość samych otworów to są grube miliony. By wywiercić jeden kilometr, potrzebny jest milion złotych. Samo udostępnienie kopaliny to nie są dziesiątki czy setki tysięcy - dodaje. W jego ocenie, suma, za którą MSP sprzedało oba uzdrowiska, mogłaby stanowić zaledwie równowartość samej infrastruktury. I to bez budynków, które w przypadku części uzdrowisk mają wartość zabytkową. Tak jest choćby z budynkiem szpitala nr 3 uzdrowiska w Ciechocinku. Pytanie, w jaki sposób resort sprzedał tego typu gmach?

- W 2009 r., za który resort podaje przychody spółek, rozpoczęto inwestycje we wszystkich ośrodkach, częściowo z pieniędzy wypracowanych, a częściowo z pieniędzy unijnych. Jestem ciekaw, czy to w wycenie zostało ujęte. Po drugie - resort poszedł w kierunku sprzedaży akcji, a nie w kierunku sprzedaży majątku. Tu jest zupełnie inna wycena. Przypuszczam, że zrobiono wycenę udziałów porównywalną, co nie ma związku z majątkiem firmy - dodaje Jaworski.

Pytania o sposób wyceny obu uzdrowisk padły już miesiąc temu na posiedzeniu połączonych sejmowych komisji: Skarbu Państwa i Zdrowia. Ich adresatem był wiceminister Tomasz Lenkiewicz. - Pan minister zobowiązał się udzielić odpowiedzi na te pytania pisemnie. Do dziś tej odpowiedzi nie mam - relacjonuje Jaworski.
Byle zbyć W Polsce jest kilkadziesiąt uzdrowisk, z których większość znajduje się obecnie w prywatnych rękach. Do Skarbu Państwa należy jeszcze siedem, sześć rząd zamierza sprywatyzować. Ministerstwo Skarbu Państwa chce sprzedać uzdrowiska w: Ciechocinku, Lądku-Zdroju, Kołobrzegu, Busku-Zdroju, Rymanowie i Świnoujściu. Ich sprzedaż ma przynieść budżetowi dochód w wysokości ponad 125 mln złotych. Jak wyglądają te szacunki, najlepiej świadczy casus uzdrowiska w Kołobrzegu. Kompleks składa się z ośrodka sanatoryjnego "Perła Bałtyku", siedmiu szpitali uzdrowiskowych, dwóch zakładów przyrodoleczniczych, złóż leczniczej borowiny, unikatowych źródeł solanki, wód mineralnych i szeregu budynków. Wszystko wyceniono na 20 mln złotych.
Jedno z siedmiu Rozporządzenie zawierające wykaz zakładów lecznictwa uzdrowiskowego, które nie będą podlegać prywatyzacji, ma zostać tak znowelizowane, by pozostało w nim tylko jedno uzdrowisko: Krynica-Zdrój. W ocenie resortu, argumentem przemawiającym za sprzedażą tych zakładów były kwestie rozwojowe, inwestycyjne i stan ich finansów.

- Nie ma żadnych przesłanek ku temu, aby spółki uzdrowiskowe, które nie są strategiczne dla bezpieczeństwa państwa i dla energetyki państwa, były na liście tych spółek nieprywatyzowanych - mówił w lipcu w Sejmie wiceminister Lenkiewicz, zaznaczając, że spółki uzdrowiskowe prywatne, które dysponują ogromnymi pieniędzmi, rozwijają się bardzo dynamicznie, podnosząc, jakość swoich usług. Lenkiewicz tłumaczył, że niedoinwestowanie uzdrowisk, niepodnoszenie, jakości usług spowoduje, iż byt niektórych może być zagrożony. Wskazywał, że Uzdrowisko Busko-Zdrój potrzebuje ponad 13 mln zł na inwestycje, Ciechocinek - ponad 5 mln zł, Uzdrowisko Kołobrzeg - ponad 11 mln złotych.

- Ale żadne z narodowych uzdrowisk nie jest zadłużone, żadne nie przynosi strat. Nikt nie sprawdził, jak ich prywatyzacja wpłynie na dostępność do lecznictwa uzdrowiskowego, które, zgodnie z ustawą, nadal ma być równe, powszechne i różnorodne - zaznacza Czesław Hoc (PiS), członek sejmowej Komisji Zdrowia. Resort wyklucza obawy związane nie tylko ze zmianą właściciela uzdrowisk, ale też z podpisaniem przez prywatyzowane uzdrowiska kontraktów z NFZ i ZUS na świadczenie usług leczniczych i uzdrowiskowych.

- Ministerstwo Zdrowia nie widzi żadnego zagrożenia w związku ze zmianą akcjonariatu i składu właścicielskiego a możliwością podpisania umów kontraktacyjnych - mówił Lenkiewicz.
Kierunek: SPA W zapewnienia strony rządowej powątpiewają parlamentarzyści opozycji.

- Minister zdrowia daje przyzwolenie na - w mojej ocenie - naruszenie Konstytucji. Artykuł 66 Ustawy Zasadniczej wyraźnie mówi, że każdy ma prawo do ochrony zdrowia, tj. także do leczenia uzdrowiskowego, które jest wydłużeniem leczenia ambulatoryjnego, oraz do równego dostępu do świadczeń medycznych. Nawet, jeśli NFZ będzie chciał zawierać kontrakty ze sprywatyzowanymi uzdrowiskami, to przecież nie będzie w stanie zmusić ich właścicieli, by z jego propozycji korzystali - mówi poseł. Jego zdaniem, prywatyzacja uzdrowisk spowoduje wyraźną podwyżkę cen usług, co przy limitach środków na ten cel w NFZ spowoduje, że znacznie mniejsza liczba pacjentów będzie mogła z nich skorzystać.

- Może być tak, że w umowie prywatyzacyjnej będzie klauzula, by nowy właściciel świadczył usługi w ramach kontraktu z NFZ. Z reguły jest tak przez pierwsze lata. Inwestor jest zobowiązany do prowadzenia określonej działalności. Lecz gdy ten czas minie, nikt mu nie może zabronić zamiany uzdrowiska w hotel, w SPA, zwolnić części personelu. Na takim kliencie właściciel zarabia dziennie ok. 200 złotych. A NFZ płaci za leczenie sanatoryjne 60 złotych dziennie. Jaki to interes? - pyta Hoc. Poseł złożył już do laski marszałkowskiej projekt nowelizacji ustawy z 28 lipca 2005 r. o lecznictwie uzdrowiskowym, uzdrowiskach i obszarach ochrony uzdrowiskowej oraz o gminach uzdrowiskowych. Nowela wyłącza ustawowo z prywatyzacji siedem wymienionych wcześniej uzdrowisk. Poseł wskazuje, że rażąco niska cena: 125 mln za sześć uzdrowisk (Kołobrzeg, Świnoujście, Ciechocinek, Rymanów, Lądek i Busko-Zdrój) to równowartość kosztów wybudowania 2 km autostrady A2 (1 km kosztował 60 mln zł) lub 600 m obwodnicy Warszawy (1 km obwodnicy Warszawy - najdroższej w świecie - 200 mln zł). Czyli za jeden kilometr obwodnicy w Warszawie można byłoby kupić 10 polskich uzdrowisk. Tak rząd traktuje polski majątek narodowy - komentuje Czesław Hoc. W 2010 roku NIK sporządziła raport o prywatyzacji uzdrowisk (wtedy jeszcze pozostającej głównie w sferze planów). Izba skrytykowała ministerstwo skarbu, iż już pracuje nad prywatyzacją, chociaż pierwotnie zakładano, że uzdrowiska zostaną sprzedane dopiero wtedy, kiedy zainwestowane w nie przez Skarb Państwa pieniądze się zwrócą. Miało to nastąpić, według wyliczeń MSP, do 2016 roku. Na przykład w przypadku Ustki w roku 2015 (sprzedana w 2010 r.), a Kamienia Pomorskiego - w 2013 r. (sprzedany w 2011 r.). Ale państwu się spieszy. Sześć narodowych uzdrowisk ma zostać sprzedanych w ciągu 11 miesięcy od daty wejścia w życie nowego rozporządzenia. Anna Ambroziak

Złote myśli o Razwiedce Są w Polsce takie środowiska, które wszelkie wydarzenia polityczne rozpatrują przez pryzmat "agentów", "służb", byłych WSI i "Razwiedki". Myślę, że warto się chwilę zastanowić nad tą doktryną. To coś więcej, niźli tylko pewien sposób patrzenia na świat.

Kto szuka Razwiedki? Po pierwsze zauważmy, że fakt, ze ktoś w ''patriotycznych'' mediach zwalcza Razwedke nie stanowi dowodu, ze sam nie jest z Razwiedki. Równie dobrze można dowodzić, ze skutecznie przeniknął i zinfiltrował ''prawdziwie-patriotyczne'' media na polecenie swojego ''oficera prowadzącego''. Myśl szokująca? Ale logiczna. Jeśli celem Razwiedki jest spętanie, upadek i zagłada Polski, to gdzie Razwiedka powinna posyłać swoich najlepszych agentów? Oczywiście pośród tych, którzy tejże Polski bronią, czyli pomiędzy "prawdziwych patriotów". Ja bym na miejscu Razwiedki spenetrował swoimi agentami partie i media "niepodległościowe". Czyli kto bardziej jest "prawdziwie patriotyczny", tym bardziej jest podejrzany, że bierze ruskie pieniądze. Logiczne? Ci, którzy opowiadają dyrdymały o "agenturze" może powinni spojrzeć w lustro? Co bym zrobił na miejscu Rosjan, gdybym chciał ośmieszyć i skompromitować sąsiada? Nakazałbym Razwiedce przejąć "niepodległościowe" partie i media w tym kraju, a następnie skierowałbym tor głównej dyskusji na zagadnienie grubości pnia brzozy w Smoleńsku. Kto na świecie traktuje poważnie Polskę, gdzie trwa debata czy Premier maczał palce z strąceniu samolotu z Prezydentem na pokładzie? Perfekcyjna robota Razwiedki. Gdybym był z Razwiedki, to w jaki sposób bym się maskował? Bardzo prosto: wszystkim moim oponentom zarzucałbym agenturalność. Oni się będą tłumaczyć, a ja będę działał. Zastanawiam się czy nasi "niepodległościowcy" nie są z Razwiedki? To by doskonale tłumaczyło wszystkie wariactwa, które wyprawiają. Więcej, to by już nie było wcale szaleństwem, ale przemyślną taktyką działań operacyjnych.

Nowa opatrzność? Po drugie, jeśli Razwiedka rzeczywiście jest wszechpotężna i wszechmocna, nikt i nic nie może się jej oprzeć, to trzeba się poważnie zastanowić czy sama koncepcja jej istnienia - głoszona przez środowiska "prawdziwych patriotów" - nie jest jakąś formą zsekularyzowanego pojęcia Opatrzności? Czyżby Razwiedka to kolejny - po krzyżu - "substytut"? Razwiedka, jako zsekularyzowana Opatrzność środowiska "prawdziwych patriotów" nie tylko dlatego jest herezją, że zastępuje Boga. Jest to wszechmocna siła porządkująca rzeczywistość, która nie ma charakteru transcendentnego wobec doczesności. To coś, co Carl Schmitt określał mianem "nomos", czyli nadane prawo. Tyle, że ten nomos nie pochodzi od Boga, ale od ludzi. Czyli wiara w Razwiedkę jest religią panteistyczną. Ta wiara w moc porządkującą rzeczywistość i prowadzącą historię jest mi znana: oto heglizm, czyli Opatrzność prowadząca świat w immanencji i stanowiąca jej część. Oto jest prorok "prawdziwych patriotów". Nazywa się Hegel. Dlatego krzyż był "substytutem".

Czy mnie też otacza Razwiedka? Po trzecie, warto zauważyć, że gdy czytam felietony i wpisy w internecie zwolenników istnienia Razwiedki, to dochodzę do wniosku, że istnieją trzy rodzaje ludzi: agenci Razwiedki, ich oficerowie prowadzący i Jarosław Kaczyński. Wedle zwolenników istnienia wszechobecnej Razwiedki, struktura ta jest wszechmocna i nic, ale to absolutnie nic, nie dzieje się bez jej wiedzy i zgody. To pozwala mi wysnuć hipotezę, że wszyscy atakujący i krytykujący mnie na internecie sami są z Razwiedki. Wczoraj zepsuł mi się telefon. Działa ze słuchawką, działa z włączonym głośnikiem, ale działając normalnie nie słychać głosu. Nie bardzo wiedziałem wczoraj, co się z nim stało. Ale dziś znalazłem wyjaśnienie, które wszystko czyni zrozumiałym: Razwiedka. No i wszystko jasne!

Istota "razwiedkologii" Razwiedka to mit polityczny, stworzony na potrzeby uboższego intelektualnie elektoratu patriotycznego. To nic innego niż nowsza wersja starego mitu o spisku "żydo-masońskim". Kiedyś trudne sprawy tłumaczono maluczkim za pomocą spisku żydów; dziś wnuczkom tymże maluczkim wykłada się to za pomocą spisku Razwiedki. Jak mawia klasyk, "ciemny lud wszystko kupi". Innymi słowy: Razwiedka to rodzaj politycznego modernizmu. Jako tradycjonalista preferuję starą narrację o "żydach" i "masonach". Stoi za nią wielka tradycja chrześcijańskiego antyjudaizmu. Za Razwiedką zaś tylko "prawdziwie-patriotyczni" publicyści. Modernizm jest obrzydliwy.

Adam Wielomski

Stanisław Michalkiewicz dla PROKAPA o sierotach po Kaczyńskim Powstanie Warszawskie, jego ocena, stosunek do dowództwa AK, ale i do samych walczących w okupowanej Warszawie wzbudza – jak widać choćby i po dyskusji na naszym portalu – sporo emocji i różnorodne opinie. Wśród autorów portalu Konserwatyzm.pl wręcz pojawiły się żądania, by np. tygodnik “Najwyższy Czas!” zaprzestał używania w tytule przymiotnika “konserwatywny” z powodu publikacji tekstu Stanisława Michalkiewicza, w którym publicysta tygodnika wzywa do uczczenia pamięci o Powstaniu. “Oczywiście, nie odmawiam Najwyższemu Czasowi! prawa przyłączenia się do obozu lewicowych “prawdziwych patriotów”. Jednak apeluję, zrezygnujcie w takim razie w podtytule pisma ze słowa “konserwatywne”.” – pisze Ludwik Skurzak. Również Adam Wielomski nie pozostawia suchej nitki na tych, co apelują o szacunek do Powstańców. “Niestety, to co prezentuje (już od dawna) obecne kierownictwo Młodzieży Wszechpolskiej, to rodzaj matrixu. Ci młodzi ludzie, podekscytowani przez mity stworzone przez Jarosława Kaczyńskiego, wizję “razwiedki” Stanisława Michalkiewicza i niepodległościowe frazesy Bronisława Wildsteina wymyśli sobie własny platoński świat “honoru i polskości”, budowany w opozycji do rzeczywistości empirycznej.” – pisze Wielomski komentując list prezesa Młodzieży Wszechpolskiej do gen. Zbigniewa Ścibor-Rylskiego. W związku z tym, iż bohaterem obu materiałów jest red. Stanisław Michalkiewicz, poprosiliśmy go o krótki komentarz do zawartych w nim poglądów. Stanisław Michalkiewicz tak odpowiada:

“Nie widzę powodu, by komentować kompleksiarskie elukubracje sierot po Jarosławie Kaczyńskim, którzy wstydząc się przyznać do swego sieroctwa, próbują przerobić cały świat – podobnie jak Michnik, który próbuje wszystkim wmówić, że nie ma bili i czerni, tylko szarość – bo w swoim czasie obtarł mu się puszek niewinności. Niech im wreszcie Kaczyński da te posady, albo niech wstąpią do PO – jak najpobożniejszy senator Jan Filip Libicki, albo wreszcie – do Samoobrony – jak pan Rękas – i przestaną smrodzić na nutę konserwatywną. W przeciwnym razie cały obóz konserwatywny gotów zapisać się do PZPR. Są na najlepszej ku temu drodze – na razie nie tylko posłusznie zastosowali się do rozkazu Michnika, by >>odpieprzyć się od generała<<.”

Stanisław Michalkiewicz – lęki z Zielonego Sztandaru Wobec samego redaktora Michalkiewicza mam dwie uwagi. Niech się nie obawia, nie zapiszemy wszystkich konserwatystów do PZPRu. Rozumiem jednak jego lęki. To w psychologii znane zjawisko, że traumy z młodości powracają u kresu życia. Takie właśnie obawy musiały zapewne towarzyszyć Michalkiewiczowi w czasach pracy w Zielonym Sztandarze i rosyjskiej prasowej Agencji Nowosti (czyżby z tych czasów pozostała mu ta znakomita wiedza o funkcjonowaniu słynnej Razwiedki?). Otóż spokojnie Panie Redaktorze! Te czasy już od dawna są historią! Znany publicysta, Stanisław Michalkiewicz, postanowił poświęcić mi nieco swej cennej uwagi

http://prokapitalizm.pl/stnislaw-michalkiewicz-dla-prokapa-o-sierotach-po-kaczynskim.html

Czuję się naprawdę wyróżniony. Michalkiewicz uważa, że ja – i jeszcze kilka innych osób – przepraszam za słowo, „smrodzimy” na konserwatywną nutę. Konkretnie pisze tak:

„Nie widzę powodu, by komentować kompleksiarskie elukubracje sierot po Jarosławie Kaczyńskim, którzy wstydząc się przyznać do swego sieroctwa, próbują przerobić cały świat – podobnie jak Michnik, który próbuje wszystkim wmówić, że nie ma bili i czerni, tylko szarość – bo w swoim czasie obtarł mu się puszek niewinności. Niech im wreszcie Kaczyński da te posady, albo niech wstąpią do PO – jak najpobożniejszy senator Jan Filip Libicki, albo wreszcie – do Samoobrony – jak pan Rękas – i przestaną smrodzić na nutę konserwatywną. W przeciwnym razie cały obóz konserwatywny gotów zapisać się do PZPR. Są na najlepszej ku temu drodze – na razie nie tylko posłusznie zastosowali się do rozkazu Michnika, by >>odpieprzyć się od generała<<.” Cóż… Skomentować trzeba krótko. Boże chroń nas od michalkiewiczowego konserwatyzmu! Konserwatyzm ten – niestety ostatnio dość popularny – oznacza bowiem po prostu pisowskość, a więc: insurekcyjność, smoleńskość, etatyzm i instrumentalne traktowanie katolicyzmu. Pozostawiam ocenie posługujących się rozumem czytelników czy są to rzeczywiście atrybuty prawdziwego konserwatyzmu. A wobec samego redaktora Michalkiewicza mam dwie uwagi. Niech się nie obawia, nie zapiszemy wszystkich konserwatystów do PZPRu. Rozumiem jednak jego lęki. To w psychologii znane zjawisko, że traumy z młodości powracają u kresu życia. Takie właśnie obawy musiały zapewne towarzyszyć Michalkiewiczowi w czasach pracy w Zielonym Sztandarze i rosyjskiej prasowej Agencji Nowosti (czyżby z tych czasów pozostała mu ta znakomita wiedza o funkcjonowaniu słynnej Razwiedki?). Otóż spokojnie Panie Redaktorze! Te czasy już od dawna są historią! I kwestia druga. Dziękuję za szczere uznanie dla mojej nędznej pobożności. Wiele mi jeszcze w tej dziedzinie brakuje, ale rzeczywiście – na pewne kwestie w tej dziedzinie jestem wyczulony. I dlatego wstrząsa mną, gdy lider „prawdziwego” michalkiewiczowskiego konserwatyzmu uznaje krzyż za substytut smoleńskiego pomnika. I razi mnie, gdy Michalkiewicz – przecież wykładowca znakomitego, toruńskiego WSKSiM – wzywa na promocji biografii arcykonserwatywnego śp. Arcybiskupa Lefebvre’a do „uczczenia jego pamięci minutą ciszy”. Cóż… Jak tego słucham, to myślę sobie, że więcej konserwatywnego wyczucia sensus catholicus mieli już chyba nawet w PZPRze. Bo dziennikarze Zielonego Sztandaru mieli je na pewno. No… Może jednak, jak widać nie wszyscy…

PS: Młodszym czytelnikom wypada wyjaśnić, że Zielony Sztandar był oficjalnym organem prasowym satelickiego wobec komunistów Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego. Flibicki

Najpobożniejszemu senatorowi - pro memoria „Jaki taki kundys krzepki ani dbał o te zaczepki. Psu nie honor bić się z kotem. Co mu po tem?” - pisał poeta. Wychodząc z tego założenia z zasady nie odpowiadam na zaczepki ze strony rozmaitych Zasrancen, prezentujących się z reguły w charakterze „prawdziwych patriotów”, najczęściej zresztą anonimowych. To jest, mówiąc nawiasem, ciekawy problem, że akurat „prawdziwi patrioci” uważają, iż powinni zachowywać anonimowość. Przekonanie o tej anonimowości jest zresztą straszliwym złudzeniem, bo trzeba nam wszystkim wiedzieć, że jeśli już ktoś instaluje sobie w domu telewizor, komputer, laptop, czy wreszcie - telefon komórkowy - to zaprasza do mieszkania szpiega. Przekonałem się o tym już co najmniej 10 lat temu, kiedy to mój domowy komputer przez kilka nocy z rzędu samoczynnie się włączał, a potem nad ranem - samoczynnie wyłączał. Znawca przedmiotu, którego poprosiłem o wyjaśnienie tego zagadkowego fenomenu, powiedział mi, że nie ma w tym niczego zagadkowego; po prostu tajne służby sprawdzają w ten sposób zawartość twardego dysku. W takiej sytuacji środowisko „prawdziwych patriotów” musi być wobec patriotów fałszywych całkowicie transparentne, a te dziecinne próby zachowywania minimum konspiracyjnego są już tylko wzruszające. Wreszcie ostatnio rozmawiałem z pewnym pułkownikiem w stanie spoczynku (le colonel retraite), zajmującym się nadal naukowo technikami inwigilacji. Na podstawie tego, co mi powiedział o tych sposobach, a zwłaszcza - o skali ich zastosowania, utwierdziłem się w przeświadczeniu o całkowitej fasadowości demokracji politycznej nie tylko w naszym nieszczęśliwym kraju - ale wszędzie. W takiej sytuacji powinienem traktować Umiłowanych Przywódców ze szczególną pogardą, bo mamy dwie możliwości: albo są durniami, sądzącymi, iż naprawdę sprawują władzę, albo cynikami, którzy za udawanie Umiłowanych Przywódców dostają od okupantów naszego nieszczęśliwego kraju jurgielt w postaci tak zwanych „diet” - poselskich lub senatorskich. Jednak człowiekowi o pogodnym usposobieniu trudno wytrwać w takich, skądinąd całkowicie słusznych postanowieniach, więc kiedy przeczytałem, że najpobożniejszy senator III Rzeczypospolitej, Jan Filip Libicki sugeruje mi, że to tylko „traumy młodości” powracają „u kresu życia”, postanowiłem mimo wszystko się do tego ustosunkować. Już mniejsza o to, skąd najpobożniejszy senator wie, że znajduję się „u kresu życia”. W kontekście ostatnich dokonań w naszym nieszczęśliwym kraju „zbiorowego samobójcy”, brzmi to trochę zagadkowo, ale uprzejmie zakładam, że najpobożniejszy senator Jan Filip Libicki nic konkretnego nie wie, a tylko w ten sposób próbuje przydać sobie powagi. Chodzi konkretnie o to, że najpobożniejszy pan senator uważa, iż wprawdzie z czasów, gdy pracowałem w „Zielonym Sztandarze” i rosyjskiej agencji prasowej „Nowosti”, mogło mi się utrwalić przeświadczenie o funkcjonowaniu „słynnej razwiedki”, ale uspokaja mnie, że „te czasy już od dawna są historią”. Wprawdzie najpobożniejszy pan senator nie wyraził tego expressis verbis, ale odniosłem wrażenie, iż wypominając mi pracę w „Zielonym Sztandarze” oraz agencji „Nowosti”, z którą rzeczywiście współpracowałem przy tłumaczeniu publikacji z rosyjskiej prasy, zaprasza mnie do jakiejś polemiki na temat różnicy łajdactwa między nami. Ponieważ senator Jan Filip Libicki urodził się zaledwie rok wcześniej przed rozpoczęciem przez mnie pracy w „Zielonym Sztandarze”, takie zajęcie może wydawać mu się szalenie traumatyczne. Na naukę nigdy nie jest za późno, tedy w czynie społecznym informuję najpobożniejszego pana senatora, że z tą traumą zdecydowanie przesadza. Podjęcie pracy w „Zielonym Sztandarze” wcale nie musiało się łączyć z podjęciem współpracy z SB w charakterze tajnego współpracownika. Zresztą - wystarczyłoby, gdyby najpobożniejszy pan senator Jan Filip Libicki w swoim czasie zapytał o to własnego ojca, który z pewnością dostarczyłby mu w tej mierze wiarygodnych i wyczerpujących informacji. SB - owszem - zainteresowała się mną - ale dopiero w roku 1978 - w rok po przystąpieniu przeze mnie do konspiracji w Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela i podjęciu współpracy z agencją prasową „Nowosti” - zakładając mi „sprawę operacyjnego rozpracowania” pod kryptonimem „sten”, a dwa lata później - drugą pod kryptonimem „SAM”. W ramach tej pierwszej sprawy SB nie tylko zadaniowała czterech zwerbowanych wcześniej tajnych współpracowników, ale zwerbowała dodatkowych czterech - oczywiście „bez ich wiedzy i zgody”. Nawiasem mówiąc, jeśli chodzi o konfidentów, którzy składali na mnie meldunki, mogę uważać się za prawdziwego arystokratę, jako że w kilku tomach dokumentów, jakie otrzymałem z IPN, znalazłem meldunek TW „Cichego” z Londynu - „cichociemnego”, majora Armii Krajowej, który w zasadzie był zadaniowany na penetrowanie środowiska Rządu Rzeczypospolitej na Uchodźstwie, ale skorzystał z nadarzającej się okazji, by zakablować również mnie. Wspominam o tym gwoli przestrogi, że ani urodzenie z błękitnych jelit, ani ostentacyjna pobożność, ani heroiczny życiorys, ani przynależność do różnych czcigodnych organizacji, ani reputacja autorytetu moralnego, nie immunizuje nikogo od tak zwanych „wstydliwych zakątków”. Mój przyjaciel z ROPCiO Emil Morgiewicz radził w swoim czasie koledze najpobożniejszego senatora Jana Filipa Libickiego z ZCh-N, a obecnie PO, panu prof. Stefanowi Niesiołowskiemu, żeby zachował „więcej pokory”. Święte słowa! Tymczasem w miarę postępującej degrengolady naszej młodej demokracji i tworzących ją Umiłowanych Przywódców, spierają się oni już wyłącznie o różnicę łajdactwa. Znakomitą ilustracją takiego podejścia polemicznego jest publikacja koleżanki najpobożniejszego senatora RP Jana Filipa Libickiego, pani Andżeliki Możdżanowskiej z PSL, w „Rzeczpospolitej”. Twierdzi tam ona, że o nepotyzm i dojenie Rzeczypospolitej media obwiniają tylko PSL, podczas gdy inne partie też doją. To oczywiście oczywista oczywistość. Od siebie dodam, że nie tylko partie, ale również Umiłowani Przywódcy, wśród których zauważam również najpobożniejszego senatora Rzeczypospolitej Jana Filipa Libickiego. Więc chociaż rozumiem, że consuetudo est altera natura, ale na tej płaszczyźnie łączności z najpobożniejszym senatorem Janem Filipem Libickim nawiązać nie mogę, bo wydaje mi się ona sprzeczna ze wszelkimi wyobrażeniami o zdolności honorowej. SM

Nerwy Michalkiewicza Stanisław Michalkiewicz postanowił odpowiedzieć na mój wpis dotyczący jego lęków, wyniesionych z czasów pracy w Zielonym Sztandarze. Postanowił tak, choć - jak wyraźnie zaznacza - zwykle tego nie czyni. Mój tekst dostępny jest tutaj, a redaktora Michalkiewicza tutaj. Tekst ten wygląda na pisany przez człowieka niezwykle czymś podenerwowanego. I chyba temu właśnie podenerwowaniu należy przypisać to, że w tym przypadku jego autor postanowił od własnej, świętej zasady niepolemizowania odstąpić. W czym przejawia się owa michalkiewiczowska nerwowość? Poza używaniem - jak rozumiem pod moim adresem - słowa uznawanego powszechnie za wulgarne, (co zwykle, u ludzi przynajmniej powyżej pewnego poziomu wykształcenia, jest oznaką zdenerwowania), znany redaktor odbiera mój tekst, jako zaproszenie do "licytowania się na łajdactwa". Tymczasem ja swoim wpisie wyrażałem jedynie troskę o stan nerwów mojego adwersarze, który wyniósł z czasów pracy w organie ZSL. Żadnego łajdactwa mu nie zarzucałem. Tymczasem Michalkiewicz chce się ze mną w dziedzinie łajdactwa licytować. No dobrze. Co uważa za moje łajdactwo – domyślam się. Chodzi pewnie o moją przynależność do PO, (z której list, jak ustalił portal konserwatyzm.pl, sam chciał niegdyś kandydować), ale co wobec tego w tej licytacji ma do pokazania mój polemista? Jakiego łajdactwa - oczywiście mniejszego niż moje dzisiejsze członkostwo w Platformie - on sam, w czasach pracy w organie ZSL się dopuścił? Bo do tego, że ma coś na sumieniu prowadzi prosta, logiczna analiza jego tekstu. W takim razie, co to było? Tu Michalkiewicz milczy jak zaklęty. Przyznaję, że milczenie to jest niezwykle interesujące. Może, po latach, warto je wreszcie przerwać? To być może pierwsza przyczyna michalkiewiczowskiej nerwowości. Ale chyba jest i druga. Bo w sprawie słynnej już Razwiedki musiałem poruszyć w moim polemiście jakąś najgłębiej ukrytą strunę. Dlaczego tak sądzę? Bo zwykle w takich sytuacjach tylko człowiek najgłębiej zawstydzony i niepewny odwołuje się w dyskusji do rodziny adwersarza. I tylko ktoś taki przywołuje przydługą litanię swych opozycyjnych zasług z czasów PRLu. Ktoś, kto co do nich nie ma większych wątpliwości, zwykle tak nie postępuje... Może być wreszcie i nerwowości Michalkiewicza przyczyna trzecia. Otóż fakt jego translatorskiej pracy w radzieckiej agencji prasowej nie był chyba szerzej znany jego czytelnikom. A myślę, że warto się nad owym faktem ciut dłużej zatrzymać. Dlaczego? Bo przecież, gdybym to ja zaczął dziś pracę w rosyjskiej agencji prasowej, to wydziwianiom i dywagacjom Michalkiewicza i jego kolegów nie było by końca. Dywagacjom choćby takim, jakie to związki i z kim muszę mieć, żem taką pracę otrzymał. Dywagacjom pewnie uzasadnionym. Tak samo jak uzasadnione mogą być takie dywagacje, gdy mówimy o podobnej pracy w latach 70tych. To przecież logiczne. Nerwowość redaktora w tej materii ma jednak chyba i inne podłoże. Otóż rynek wielbicieli spisków i służb wszelakich jest w Polsce rynkiem dość obszernym. Obszernym na tyle, że cenieni autorzy publikacji na ten temat - a wśród nich i Stanisław Michalkiewicz - odnoszą na nim spory, komercyjny sukces. Warunek tego sukcesu jest jednak jeden - wiarygodność. A wiarygodność ową - zwłaszcza wśród czytelników tak z natury podejrzliwych, jak wielbiciele tego gatunku literatury - bardzo łatwo stracić. Więksi już z przerażeniem patrzyli jak ją tracą i to z dużo bardziej błahych powodów niż praca w radzieckiej agencji prasowej. Czyżby to przerażenie udzielało się dziś Michalkiewiczowi? I wreszcie na koniec. Zastanawia się mój adwersarz, z czego wnioskuje, że jest już u schyłku życia? Rzecz jasna, że tego nie wiem. Szczerze życzę mu 100 lat w jak najlepszym zdrowiu! Wiem jednak, jakie bywają symptomy podeszłego wieku. Takie choćby jak skłonność do zawiłych dygresji w mowie i piśmie, (jaką bowiem rolę pełnią w naszej dyskusji, przywołane w tekście mego polemisty, przykłady komputerowego samozapłonu i senator Możdżanowskiej, dalibóg nie wiem). Ale niech się Pan nie martwi Panie Redaktorze! Niezależnie od postępujących z wiekiem skłonności do dygresji i coraz bardziej zawiłych wywodów WSKSiM zawsze przygarnie. Naprawdę. Więc, po co te nerwy? Jan Filip Libicki

Sokół maltański SP-IAD Skandal OLT dosięgnął nawet daleką Maltę. Pracownicy narodowego przewoźnika "Air Malta" zaczynają zadawać pytania na temat dyskretnego powrotu Airbusa 320 wyleasingowanego OLT, aspektów finansowych kontraktu z OLT oraz dalszego losu 10 pilotów. Preferowany przewoźnik lotniczy rodziny Tusków i wierchuszki PO z Trójmiasta, OLT, wynajął w sumie 3 samoloty typu ATR (42 i 72) oraz 11 samolotów typu Airbus 319 / 320. Większość z nich stoi teraz na płytach lotnisk czekając na nowych klientów. Cztery z nich wróciło już do czynnej służby: jeden w barwach inii lotniczej Niki, dwa pod bandera amerykańskiego leasingodawcy ILFC a ostatni czwarty pod barwami swojego właściciela, narodowego maltańskiego przewoźnika Air Malta. Przedwczesny powrót samolotu Airbus A320 9H-EAF (wcześniej SP-IAD) wywołał poruszenie wśród pracowników Air Malta. Samolot miał być leasingowany przez OLT do 2015 roku, oprócz tego do OLT oddelegowano 10 pilotów Air Malta. Ponieważ Air Malta sama przezywa trudne czasy, pracownicy żądają wyjaśnień od zarządu spółki. Oto pytania jakie padają na Malcie (cytat w oryginale):

http://www.maltastar.com/dart/20120801-air-malta-olt-deal-falls-through-after-months

To kolejny sukces polskiego lotnictwa na europejskiej scenie, kilka miesięcy temu Lufthansa musiała ze zgrzytaniem zębów zabulić 40 milionów $ za rozwalony Boeing LOT-u:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/66192,niemiecki-makijaz-lot-u

Polski podskok cywilizacyjny Tuska staje się powoli znany w całej Europie. Balcerac

Plichta Obywatelska Marcin Plichta, polski słup Amber Gold, realizuje wiernie z góry założony scenariusz. Teraz Plichta twierdzi, że "czuje się zagrożony", co oznacza mniej więcej, że pakuje walizki. Pieniądze klientów Amber Gold są od dawna poza polskim obszarem prawnym. Trwa letni festiwal rżnięcia głupa. Premier chwali swojego syna i służby, („które zadziałały”) i chce powołać kolejny komitet partyjny (ds. stabilności finansowej), aby przy okazji dokopać w końcu znienawidzonym SKOK-om, łączonym z demokratyczną opozycją. A dziennikarze unikają stawiania poważnych pytań. Wykorzystuje to bezbłędnie Marcin Plichta, dotychczasowy ulubieniec wierchuszki PO w Trójmieście Tuska. Plichta na dniach powinien zakrzyknąć, tak jak niegdyś Miro Drzewiecki, że Polska to “dziki kraj”, nie daje się rozwijać uczciwym przedsiębiorcom i spokojnie wyjedzie sobie poza granice Polski. System Amber Gold/OLT to poważna logistyka na międzynarodowym poziomie, nikt nas nie przekona ze to Plichta i Frankowski negocjowali zakup OLT Germany i skomplikowane kontrakty leasingowe w kilku krajach. Już nie wspomnimy o samym kapitale zakładowym na rozruszanie systemu Amber Gold i na pozałatwianie ochrony tam gdzie trzeba. Pisaliśmy już wcześniej gdzie widzimy sponsorów i krysze Amber Gold / OLT:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/70579,olt-mial-kupic-lot

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/70612,ambergate

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/57772,operacja

Rzniecie głupa będzie trwało nadal. Kto wie, jeszcze może przed wyjazdem małżeństwo Plichtów otrzyma Order Orla Białego za wkład w rozwój gospodarczy i kulturalny III RP? Plus medal od prezydenta Gdanska za promowanie mitu Bolka? Bo potem jak wyjadą to trudno będzie ich znaleźć. Balcerac

Amber Gold: W kraju bezprawia Lokaty o oprocentowaniu wynoszącym nawet 16,5 proc. w skali roku i to z ominięciem podatku Belki. Głośne reklamy, 60 oddziałów, 400 pracowników. Tak zaczynali. Klienci mogli im powierzyć nawet miliard zł. Od kilku dni zdesperowani walczą o odzyskanie powierzonych spółce pieniędzy. Dlaczego człowiek z sześcioma wyrokami mógł w Polsce zalegalizować parabank? Gdzie były instytucje państwa? Prezes Amber Gold Marcin Plichta prowadził działalność parabankową, mimo że miał na koncie sześć wyroków skazujących, wszystkie w zawieszeniu. W październiku 2007 sąd w Starogardzie Gdańskim skazał go na 2 lata, w zawieszeniu na 4 lata, za wyłudzenie 30 tys. zł i podrobienie dokumentów. Z kolei w październiku 2008 sąd w Malborku – na rok i 9 miesięcy, w zawieszeniu na 2 lata, za sprawę Multikas, gdzie wyłudził od ponad 300 osób 174 tys. zł. Zobowiązany przez sąd do oddania poszkodowanym pieniędzy, nigdy tego nie zrobił. Ostatni wyrok jest z sierpnia 2009 – sąd Gdańsk-Północ orzekł 2 lata w zawieszeniu na 5 lat i 3,6 tys. zł grzywny. Za wyłudzenie 100 tys. zł kredytu przy wykorzystaniu 12 „słupów”, którym sfałszował dokumenty i podpisy. Łącznie w zawiasach Plichta dostał do tej pory 7 lat i 3 miesiące. Z powodu stawianych mu zarzutów spędził też trzy miesiące w areszcie. Chociaż prawo zabrania osobom skazanym za przestępstwo przeciwko mieniu zasiadać w kierownictwie spółek, Plichta bez kłopotu rejestrował kolejne firmy. Żaden sąd nie sprawdził czy był karany, a Plichta nie przedstawiał sądowi rejestrowemu zaświadczenia o niekaralności.
Faworyt prezydenta Adamowicza Amber Gold to sponsor filmu Andrzeja Wajdy o Lechu Wałęsie, darczyńca gdańskiego zoo, faworyt prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza (chwalił firmę publicznie, o czym można przekonać się na stronie internetowej Amber Gold). Amber Gold był głównym udziałowcem linii lotniczych OLT Express, które powstały w 2011 roku, a na początku lipca 2012 upadły. Dla OLT pracował syn premiera Michał Tusk. „Miałem zdalnie zajmować się obsługą prasową oraz analizą ruchu lotniczego z Gdańska. To drugie zajęcie było efektem tego, że na spotkanie przyniosłem gotową prezentację na temat stworzenia regionalnego węzła w Gdańsku. Miałem za to dostawać miesięcznie 5500 zł plus VAT. Gdy projekt linii lotniczych ruszał, wiele osób mówiło, że Amber Gold jest podejrzany, ale OLT może zmienić polski rynek lotniczy”– żalił się „Gazecie Wyborczej” Michał Tusk. Być może Plichta, zatrudniając syna szefa rządu, uważał, że z takimi plecami nie musi obawiać się prawa. Można spytać prokuraturę, czy medialno-charytatywna działalność Plichty nie była podstawą niechęci wszczynania przeciwko niemu jakiegokolwiek postępowania?
Blamaż instytucji państwa Sprawa Amber Gold to blamaż państwa. A szczególnie sądów i prokuratur. W grudniu 2009 r. Komisja Nadzoru Finansowego zawiadomiła Prokuraturę Rejonową w Gdańsku, że firma prowadzi działalność bankową bez licencji. Prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa. KNF odwołała się od tej decyzji i sąd nakazał prokuraturze ponowne zajęcie się sprawą. W sierpniu 2010 r. umorzono śledztwo. Po kolejnym zażaleniu KNF sąd uznał, że śledczy mają jednak podjąć dochodzenie. Prowadzone przez prokuraturę rejonową od początku 2011 r. śledztwo miesiąc temu przejęła prokuratura okręgowa w Gdańsku. ABW potwierdziła, że w maju br. bank BGŻ zawiadomił ją o podejrzeniu prania pieniędzy przez Amber Gold. Zawiadomienie to ABW przekazała prokuraturze okręgowej w Gdańsku. Do dzisiaj nie powstała nawet jedna opinia biegłego. Niektórzy analitycy uważają, że na całym zamieszaniu najlepiej może wyjść... Amber Gold. Jeśli duża grupa klientów zerwie lokaty przed terminem, straci ok. 30 proc. wysokości wkładów, bo tak były skonstruowane umowy. Pieniądze połknie automatycznie Amber Gold. Michał Miłosz

– Im większe ubóstwo, niższe dochody ludzi, tym większa skłonność do ryzyka – z Wiktorem Kamińskim, wiceprezesem Krajowej SKOK, rozmawia Michał Miłosz. – Jak Pan skomentuje sytuację związaną z Amber Gold? – W Polsce istnieją dwa rodzaje instytucji finansowych, które są uprawnione do przyjmowania depozytów: banki i spółdzielcze kasy oszczędnościowe. Istnieją też towarzystwa ubezpieczeniowe, które mogą taką działalność prowadzić. Obok tego rynku regulowanego, który ma szereg zabezpieczeń, funkcjonują przedsiębiorstwa finansowe, które wykonują różnego rodzaju czynności bankowe, nie mając do tego delegacji ustawowej, ale wykorzystują przepisy kodeksu cywilnego. Ludzie, powierzając im pieniądze, są narażeni na bardzo wysokie ryzyko związane z brakiem regulacji i brakiem gwarancji. Stopy procentowe na rynku są niewysokie, od lokat potrącany jest podatek, więc ludzie często odczuwają, że są podwójnie opodatkowani – najpierw ich pensja, a potem dodatkowo to, co mają na rachunku. Często dysponują niewielkimi oszczędnościami, więc szukają alternatywy. Agresywna kampania reklamowa Amber Gold dotarła do kilku tysięcy osób. Wiąże się to także z niskim poziomem wiedzy finansowej. To, że ktoś oferuje zyski kilkakrotnie wyższe niż wszyscy inni na rynku, powinno wzbudzić podejrzenia.

– Czy to wina klientów czy słabość instytucji państwa? – Jeżeli chodzi o funkcjonowanie takich firm, to można na kilku poziomach wykazać słabość państwa. Instytucje państwowe, politycy, wiedzą o tych firmach i nikt do tej pory tego nie uregulował. Zalecenia Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumenta są omijane przez te przedsiębiorstwa. Również winą państwa jest brak powszechnej edukacji finansowej. Z racji członkostwa w OECD czy we Wspólnocie Europejskiej państwo powinno przygotować strategię edukacji finansowej, a poza NBP i niektórymi instytucjami pozarządowymi nikt takiej edukacji nie prowadzi. Mniej tu obciążałbym samych klientów. Gdyby edukacja była na wyższym poziomie, ludzie mogliby bardziej świadomie wybierać. Dodatkowo im większe jest ubóstwo, niższe dochody, tym, przy wysokiej inflacji, większa skłonność do ryzyka.
– Jak można ocenić działania Komisji Nadzoru Finansowego i prokuratury w tej sprawie? – KNF zgłosiła w sprawie Amber Gold zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Dlaczego prokuratura wcześniej nie uznała go za wystarczające do podjęcia czynności? Jak to jest, że nawet zawiadomienie ze strony wyspecjalizowanej instytucji, jaką jest KNF nie skutkuje działaniem prokuratury? Można by również wskazać na konieczność wzmocnienia wydziałów do walki z przestępczością gospodarczą w policji i prokuraturze.
– Nie obawia się Pan, że teraz pójdzie atak na SKOK-i, szczególnie w zakresie ich wiarygodności? – Raczej nie. Z dwóch powodów. Po pierwsze kasy funkcjonują na polskim rynku od 20 lat, a czarny PR kas funkcjonował już wielokrotnie. Po drugie, depozyty w kasach są ubezpieczone do wysokości 100 tys. euro. Ponadto od połowy października KNF będzie dodatkowym gwarantem publicznym dla funkcjonowania Kas. Być może też depozyty zostaną objęte gwarancjami Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. Taki jest projekt nowelizacji ustawy o SKOK. Żadnych zagrożeń w systemie SKOK nie ma. Na marginesie, niektórzy komentatorzy zaliczają SKOK-i do parabanków. Tymczasem poprzez parabanki rozumiemy właśnie te instytucje, które funkcjonują poza systemem zabezpieczeń finansowych. Tygodnik Solidarnosc

O śliwkach, kryzysie i o Amberg Gold inaczej W czwartek w Dzienniku Gazecie Prawnej ukaże się mój felieton, które zawiera ciekawe obserwacje zebrane podczas urlopu nad Bałtykiem, poniżej fragment:

“Podczas urlopu na polskim morzem wybraliśmy się do kina w Słupsku. Jakież było moje zdziwienie, gdy zaraz po wejściu do galerii handlowej, w świetnej lokalizacji, zobaczyłem stoisko Amber Gold. W środku stało dwoje „doradców”, a przed stoiskiem dwie osoby, z bardzo smutnymi minami, pewno klienci, którzy boją się, że nie odzyskają pieniędzy. Minęliśmy stoisko i poszliśmy na film w rodzaju zabili go i uciekł, bo na takie filmy chodzi się w wakacje. Dwie godziny i trzystu zabitych później znowu przechodziliśmy koło stoiska Amber Gold. Coś mnie podkusiło, podszedłem i zapytałem się czy przyjmują wpłaty. Twarz doradczyni, która była smutna jak wierzba na podwórku na Grochowie gdzie się wychowałem, nagle stała się czerwona z wściekłości, pięści zacisnęła na tipsach, rzuciła wzrokiem dwa pioruny i warknęła „czy sprawia panu przyjemność zadawanie takich irytujących pytań. Jakoś muszę zrobić na życie, co nie?”. Jasne, że musi, prezes Amber Gold też musi jakoś zarobić. Natomiast moje pytanie było jak najbardziej zasadne, chciałem sprawdzić, czy Amber Gold ciągle przyjmuje wpłaty. Oczywiście w obecnej sytuacji tylko osoba chora psychicznie mogłaby podjąć taką decyzję, ale w sprawnie funkcjonującym kraju odpowiednie służby już dawno powinny zakazać dalszych wpłat. Po krótkiej wymianie zdań z nadętą jak balon meteorologiczny doradczynią w końcu uzyskałem odpowiedź, że wpłaty przyjmują w innym miejscu, a na tym stoisku tylko udzielają informacji o tym jakie korzyści można odnieść lokując pieniądze w Amber Gold.” W sobotę będzie mój felieton w Rzeczpospolitej, w którym pokażę, co wspólnego mają śliwki z polityką antykryzysową strefy euro. Poniżej fragment:

“Podobna sytuacja ma miejsce w strefie euro. Euromatoły – liderzy strefy euro – próbują wpychać bankierom i krajom południa Europy, kolejne śliwki węgierki z pestkami. Czyli wdrożono w życie sześć różnych pomysłów walki z kryzysem, które tylko pogorszyły sytuację, ponieważ kraje południa Europy są coraz bardziej zadłużone, a tamtejsze banki coraz bardziej zagrożone bankructwem. Ale na tym podobieństwo obu sytuacji się kończy. Bo w realnym życiu partner dominujący, czyli prezes EBC wstaje i krzyczy na całą salę – „poproszę o brzoskwinie”. I co? Kto dzwoni po ekipę z kaftanem? Nikt. Wręcz przeciwnie duża grupa ekonomistów i bankierów nagradza prezesa gromkimi brawami. Cóż za mąż stanu, jaki odpowiedzialny i mądry, łączy w sobie cechy świetnego bankiera i rasowego polityka, z pewnością poradzą sobie z brzoskwinią. Pozostali klienci restauracji, mimo że niewiele z tego rozumieją tak bardzo przywykli do łykania śliwek, że uznali to za naturalny sposób jedzenia posiłku. Danie „Łykacz ze śliwek węgierek z pestką” znalazł się w menu w najlepszych restauracjach na całym świecie. Doszło do tego, że jeżeli ktoś na deser nie zamówi „Łykacza” to popełnia faux pas i już go więcej mogą do tej restauracji nie wpuścić.” Rybiński

Czym się różnią współcześni niewolnicy od starożytnych? Marek Porcjusz Cato siedział sobie wygodnie w swej willi w Tusculum pod Rzymem i popijając wino, pisał po łacinie swoje słynne „Præcepta ad filium” – zawierające tak mądre i do dziś aktualne zdania jak: „Złodzieje dobra prywatnego żywot spędzają w kajdanach, złodzieje dobra publicznego – w złocie i purpurze”. W tym samym czasie czterdziestu niewolników tłoczyło w jego plantacji oliwę. Uprzednio posadzili oliwki, pielęgnowali je – a potem pochodzącą z nich oliwę sprzedawali. Z tych pieniędzy utrzymywany był Katon Starszy z rodziną, a także ci niewolnicy z rodzinami – niewolnicy, rzecz jasna, na znacznie niższym poziomie. Na czym polegała jednak istota ustroju niewolniczego? Na tym, że ci niewolnicy musieli, chcąc nie chcąc, utrzymywać Katona z rodziną. Jeśli dziś pod budką z piwem stoi jakiś obszczymurek, a czterdziestu ludzi musi w podatkach składać się na zasiłek dla niego – to jest oczywiste, że mamy do czynienia z systemem niewolniczym, bo ci ludzie muszą go utrzymywać. Różnice istnieją: menel pije piwko, a nie wino, pisze, co najwyżej moczem po ścianie, a „łaciny” używa w nieco innym sensie – ale istota systemu niewolniczego pozostaje niezmieniona. W starożytnej Italii niewolnicy stanowili ok. 30-40 proc. ludności. Podobnie i dzisiaj: ok. 60 proc. „obywateli” pobiera od państwa rozmaite zasiłki, a 30-40 proc. haruje na utrzymanie tego całego tałatajstwa. W Rzymie ludzie wolni dzielili się na patrycjuszów i plebejuszów. Patrycjusze byli utrzymywani w całości przez niewolników, a plebejusze otrzymywali od państwa pewne beneficja (bezpłatnie było rozdawane zboże, bezpłatne były igrzyska), ale poza tym musieli pracować. Byli jednak dumni z tego, że coś dostają za darmo, że są „obywatelami” – i ze wszystkich sił podtrzymywali system niewolniczy. Podobnie i dziś plebejusze poza zasiłkami na ogół muszą jednak pracować. Ze wszystkich sił podtrzymują socjalizm, bo są dumni, że dostają coś za darmo. I to nie tylko darmowe igrzyska. Pewną – i to istotną – różnicę stanowi to, że w Rzymie niewolnik stanowił własność prywatną: miał jednego pana. Czyniło to stosunek niewolnictwa bardziej osobistym, ludzkim. Dziś właścicielem kolektywu niewolników jest kolektyw patrycjuszów, co powoduje, że wyzysk niewolników jest bardziej bezlitosny – patrycjusze nakładają na swych niewolników nieznośne wręcz ciężary. Śp. Astryda Lindgrenowa stwierdziła kiedyś, że ma zapłacić 102 proc. swoich dochodów – co w Rzymie byłoby nie do pomyślenia, bo pan mógł z niewolnika wycisnąć co najwyżej 100 procent. Zauważmy jednak, że patrycjusz w Rzymie na ogół miał własny spory majątek. Obecna „klasa polityczna”, wywodząca się zazwyczaj z menelstwa, majątki ma niewielkie, więc stara się do maksimum wyzyskać niewolników, bo żyje na suto płatnych posadach, opłacanych z podatków. Ponadto nakładając na nich ciężary, nie widzi tych, których opodatkował – co psychologicznie ułatwia wyzysk. W Rzymie zresztą też niewolnicy pracujący „przy panu” mieli znacznie lepsze warunki niż pracujący w odległych plantacjach czy kopalniach, gdzie nadzorca był płatny od tego, ile z niewolników wycisnął. Poza różnicą prawną istnieje też ważna różnica faktyczna. Otóż w Rzymie tylko część niewolników – ta z otoczenia pana – żyła na poziomie wyższym niż przeciętny wolny Rzymianin. Dziś zdecydowana większość niewolników to raczej koloni, żyjący na poziomie znacznie wyższym niż utrzymywani z zasiłków plebejusze. Uważają więc, że mają wyższą od nich pozycję społeczną (!), przeto nie są skłonni do buntów. Bunty – jak np. atak z siekierą na urząd skarbowy w Piotrkowie Trybunalskim – nie znajdują naśladowców wśród niewolników. Jest ciekawe, że za PRL kolektywne niewolnictwo było pozornie dotkliwsze. Wtedy jednak niewolnik mógł rzucić państwowe miejsce pracy i swobodnie przenieść się na inne. Dzisiejszy kolon musiałby zostawić swój warsztat pracy, więc często pozostaje na nim i daje się wyzyskiwać bezprecedensowo – pracując nawet wtedy, gdy do swojej restauracji czy gospodarstwa musi dokładać! Czyli jak Astryda Lindgrenowa… Dzisiejsza „klasa polityczna”, czyli patrycjusze, w odróżnieniu od swych rzymskich protoplastów, nie wnosi niemal nic do kultury i sztuki, nie wnosi też nic do nauki – w całości bowiem pochłonięta jest walką o władzę. Nie mając własnych majątków (rzymscy patrycjusze je mieli, więc o władzę nie musieli walczyć), swoje ogromne dochody czerpie z przyznawanych sobie wzajemnie obficie pensyj i premii – przy czym wielokrotnie wyższe dochody mają ci, którzy wygrają „wybory”. W „wyborach” tych biorą udział, na równych prawach, plebejusze i niewolnicy – a celem tych „wyborów” jest, przypominam, utrzymanie neoniewolników w przekonaniu, że są „świadomymi, wolnymi obywatelami”, decydującymi o „swoim losie”. Neosklawizm jest kolektywny: kolektyw niewolników wybiera spośród patrycjuszów kolektyw rządzący, zwany „partią” lub „koalicją partyj” (pozostałym patrycjuszom niepisana umowa pozwala też żyć – tyle że na znacznie gorszych posadach). I to jest najważniejsza chyba różnica. JKM

Niech Prawda nas wyzwoli! Zawsze tłumaczyłem, że PiS to odłam bandy komuchów, na polecenie bezpieki udających „Prawicę”. Tak postanowiono przy „Okrągłym Stole”, gdzie bezpieka przekazywała władzę... swoim agentom. Bo przecież to p.gen.Czesław Kiszczak zapraszał po nazwisku „opozycję” do „Okrągłego Stołu” - nieprawda-ż? To proszę się nie dziwić, że praktycznie każdy uczestnik obrad w Magdalence to agent bezpieki. Tam właśnie przekazano agenturze postanowienie, że „Prawica w Polsce nigdy nie dojdzie do władzy”. I postanowiono, że utworzy się partie udające „Prawicę”. PO (dawniej KLD) udające liberałów, (którzy nie obniżyli żadnego podatku!) i PiS (d.PC) udające patriotów, (którzy głosowali za podpisaniem Traktatu Lizbońskiego!) Natomiast partie prawdziwej Prawicy: KNP (i UPR) były i są systematycznie tępione i ośmieszane. PiS robiło ostatnio karierę, z pomocą JE Donalda Tuska i posłusznych Mu mediów oszukując Polaków, że to „Ruskie” zrobiły sztuczną mgłę, wielkim magnesem ściągnęły „Tupolewa” na ziemię prosto w bańkę z helem i dobiły dwoma wybuchami bomb – a kto w to nie wierzy, nie należy do Prawicy. I dopiero JE ks.abp.Józef Michalik, metropolita przemyski i przewodniczący Konferencji Episkopatu, rozbił tę bańkę kłamstw i obrzydliwych insynuacyj:

http://ekai.pl/wydarzenia/wywiad/x57277/kiedy-mysle-rosja/

Mówiąc: „Wydarzenie takiej miary jak katastrofa smoleńska powinno się traktować w kategoriach symbolu, a nie w kategoriach politycznego interesu (…) Człowiek mądry w takiej sytuacji opiera się na faktach a nie na teoriach, zaś człowiek sumienia rozważa każde słowo i troszczy się, aby nie naruszało prawdy. Żeby o kimkolwiek, największym nawet wrogu, powiedzieć tak mocne słowa, trzeba znać fakty, mieć pewność. Tymczasem tej pewności nie ma. Dlatego ci, którzy posługują się takimi teoriami i hasłami robią sobie i tragedii smoleńskiej największą szkodę! I to trzeba im powiedzieć: robią krzywdę tragedii smoleńskiej, bo na tym etapie trzeba ograniczyć się do poszukiwań i badań. Można mieć postulaty, żądać powołania takich czy innych międzynarodowych komisji i dochodzeń, ale dopóki nie przyniosą one efektów, nie wolno używać zbyt mocnych słów, bo w ten sposób robi się krzywdę prawdzie i w niewłaściwą stronę ukierunkowuje się ból osób oraz myślenie całego społeczeństwa”. I co się stało? Na ks.,Arcybiskupa posypała się lawina takich samych oskarżeń, jak na mnie. Cytuję: internautę o ksywce {~genowef}:

"Michalik okazuje się być jeszcze jednym małym człowieczkiem; dokopać opozycji nic nie kosztuje i ryzyko żadne. A chwaląc władzę zawsze można liczyć na ochłap, który spadnie z pańskiego stołu …" To znaczy: gorszych, niż na mnie: mnie przynajmniej nie oskarżają, że żyję z „ochłapów z pańskiego stołu”. A są jeszcze bardziej obrażające ks. Arcybiskupa komentarze. Polacy ponad dwa lata karmieni byli kłamstwami produkowanymi przez WCzc.Jarosława Kaczyńskiego i WCzc.Antoniego Macierewicza&Cons. Miejmy nadzieję, że teraz uczciwi i rozsądni ludzie z PiS przepiszą się do Kongresu Nowej Prawicy – a ci oszuści (oraz naiwni, którzy im wierzyli), zejdą wreszcie ze sceny politycznej. Bo w polityce nie powinno być oszustów. Ale jeszcze ważniejsze jest pobycie się naiwnych. Bo człowiek, który dał się oszukać Macierewiczowi tym łatwiej, jako przedstawiciel Rzeczypospolitej, da się oszukać takim cwaniakom, jak p. Aniela Merkel, JE Włodzimierz Putin, JE Barak Hussein Obama, JE Franciszek Hollande i inni. Oszust może być użyteczny. Oszusta można w razie konieczności użyć do tego, by oszukiwał naszych wrogów. Naiwniak jest zawsze zagrożeniem.

Pora skończyć z naiwniakami wierzącymi w bajędy o „Smoleńsku”. Pora też teraz wziąć się za ludzi ogłupionych „legendą Powstania Warszawskiego”. By pokazując bohaterstwo żołnierzy i oficerów potępić tych, co spowodowali największą katastrofę II Wojny Światowej. Bo, przypomnijmy: w wyniku Powstania zginęło 180.000 Polaków-cywilów, 14.000 powstańców (i 1500 Niemców). Dla porównania: Hiroszima to 40.000 trupów. Ci, co wydali tych ludzi na rzeź, nie mogą być publicznie chwaleni – muszą (pośmiertnie) stanąć przed Sądem Wojennym. I mówię tym, którzy odważnie to głosili: vere discipuli mei eritis, et cognoscetis veritatem - et veritas liberabit vos (Jan 8.32). Pamiętajcie Państwo:Prawda Was wyzwoli! JKM

Przy okazji świąt jeszcze raz o Opus Dei Jeden z numerów Uważam Rze w swoim okładkowym numerze postanowił zająć się Opus Dei. Przyzwyczajony do sensacyjnego potraktowania tematu ze zdziwieniem zauważyłem, że zarówno bracia Karnowscy jak i Łukasz Adamski postanowili odkłamać czarną legendę, która również w Polsce funkcjonuje i ma się świetnie. Wprawdzie w Polsce osoby rozpisujące się o sile wpływu Opus Dei na podstawie wydumanych metod działania, jak i poszerzania członków tej organizacji kompromitują się w oczach inteligencji, niemniej są jedną z medialnych metod na zwalczanie Kościoła w Polsce poprzez wykorzystanie hałaśliwych grupek antyklerykałów. Podkreśla to zresztą w wywiadzie wikariusz regionalny Dzieła Piotr Prieto mówiąc wprost na pytanie ile w tych publikowanych listach jest prawdy: „Zazwyczaj niewiele. Albo ktoś raz był u nas na rekolekcjach i to wystarcza, by go uznać za członka Opus Dei, co jest bzdurą. A czasami ktoś taki uczestniczy sporadycznie w spotkaniach formacyjnych albo ma dzieci w szkole Sternika [minister Sikorski - cm], która z nami ma tyle wspólnego, że rodzice poprosili nas o prowadzenie duszpasterstwa.” Polecając lekturę artykułu podkreślę, że z tekstu sam wyczytałem z pewnym zdziwieniem, że do czarnej legendy w znaczny sposób przyczynili się jezuici i frankistowska Falanga. Otóż w latach trzydziestych ubiegłego wieku „jezuita ojciec Angel Carrillo de Albornoz oskarżył publicznie Opus Dei o to, że jest „tajemnym, heretyckim stowarzyszeniem sterowanym przez masonerię”. [Również] Włodzimierz Ledóchowski, który w 1942 r. wysłał do Watykanu skargę na Escrivę, pisząc, że w Dziele znaleźć można „ślady skrytej tendencji do opanowania świata przez rodzaj chrześcijańskiej masonerii”.” Studiując przez cztery lata w IESE niespodziewanie znalazłem odpowiedz na nurtujące mnie dawniej pytanie, dlaczego, mimo że zarówno IESE jak i inna słynna szkoła biznesu ESADE znajdowały się przypadkowo na tej samej ulicy Av. Pearson w Barcelonie – w odległości zaledwie dosłownie 200 m od siebie, to nigdy nie byłem świadkiem ich współpracy. Ani jednej wspólnie zorganizowanej konferencji, mimo że ESADE była prowadzona przez jezuitów. Okazuje się, że gorszące nas podziały w Kościele nie są domeną czysto polską. Mając w pamięci fakt, że w sumie 8 ministrów w rządzach frankistowskich było członkami Opus Dei informacje Uważam Rze o tym, że w 1942 r. „trybunał do zwalczania masonerii, na polecenie gen. Franco, podjął śledztwo przeciwko Dziełu” brzmi również symptomatycznie. „W 1942 r. służby informacyjne Falangi opublikowały „Poufny raport dotyczący tajnej organizacji Opus Dei” […] W lutym 1943 r. policja polityczna przeprowadziła masowy areszt członków Dzieła oskarżonych o „należenie do tajemnego stowarzyszenia przeciwnego Falandze, a współpracującego z angielską ambasadą”.”

W tym samym czasie mój znajomy podarował mnie książkę Gerarda J. M. van den Aardweg „Święci się nie skarżą. Dojrzałość ludzka na przykładzie św. Josemarii Escrivy”. Książka okazała się bardzo ciekawa i do jej lektury wszystkich zachęcam. Dla mnie, jako osoby, która przez cztery lata studiowała w Hiszpanii w środowisku międzynarodowym interesującym były te fragmenty, które mówiły o sytuacji Kościoła w Hiszpanii w XX wieku. Z jednej strony przyczyny tak krwawej jego gehenny podczas rewolucji, a z drugiej tak eksponowanych przez krytyków informacji na temat związków założyciela Opus Dei z katolickim reżimem Franco. Gdy chodzi o ten drugi aspekt to informacji jest niewiele. Aardweg podaje jedynie, że raz założyciel Opus Dei przeprowadził nauki dla rodziny Franco. Ponadto przedstawiając trudy ucieczki z okupowanej przez komunistów części Hiszpanii opisuje również, że po ucieczce do Francji święty Josemaria wrócił do Burgos, gdzie znajdowała się tymczasowo stolica Hiszpanii, oraz to, że był jednym z pierwszych który z armią wkroczył do Madrytu jadąc wojskowym samochodem. Niewątpliwie bardziej interesujący i frapujący może okazać się opis sytuacji Kościoła w przedrewolucyjnej Hiszpanii, który musi być ostrzeżeniem dla nas, do czego proces dechrystianizacji kraju może doprowadzić. Zawarty jest tam dokładny opis dekadenckich stosunków w seminarium, do którego chodził Josemaria, w którym część kleryków wstydziła się swojej religijności, lub tak naprawdę była niewierząca, a bycie księdzem traktowała, jako zawód, któremu towarzyszył brak etatów w kościołach! Nad wszystkim jednak dominuje przerażający opis bestialstwa komunistów, a doniesienia o skali morderstw księży i niszczeniu kościołów niemalże przedstawiają sytuację opisaną w trzeciej tajemnicy fatimskiej. Cezary Mech

Polko: MON uprawia propagandę Generał Roman Polko komentuje pomysł budowy tarczy antyrakietowej przez krajowy Bumar. Jego zdaniem to pomysł zły i nierealny do zrealizowania. Stefczyk.info, wPolityce.pl: Jak ocenia pan pomysł MON, żeby do budowy tarczy antyrakietowej wykorzystać Bumar? Gen. Roman Polko, b. wiceszef BBN: Wystarczy posłuchać lub przeczytać to, co mówił sam prezes Bumaru, np. w GW, żeby nie mieć wątpliwości, że to jest jakaś mrzonka. To nic innego, jak pompowanie pieniędzy w pomysł porównywalny do budowy korwety Gawron dla Marynarki Wojennej. Ten projekt nie ma żadnych realnych podstaw funkcjonowania, a my mówimy, że zbudujemy coś, na co tak naprawdę brakuje pomysłu.

Jak więc tłumaczyłby pan ten pomysł? Chodzi o wpompowanie przez MON pieniędzy w Bumar? Trzeba by się dobrze przyjrzeć temu, co tak naprawdę się dzieje i w jakim kierunku rozwijają się programy polskiej armii: czy takie pomysły wynikają z potrzeb związanych z bezpieczeństwem państwa czy też może raczej za pieniądze podatnika utrzymujemy przemysł zbrojeniowy, który powinien się już dawno zreformować i sam powinien się utrzymywać. To jest bardzo poważny problem. Niestety Bumar nie przystaje do nowoczesności, nie produkuje nowoczesnego sprzętu. Chce się porwać na coś, na co nie ma dość mocy ani możliwości. Dlatego to przedsięwzięcie budzi moje duże wątpliwości. Tym bardziej, że przy tej okazji przyblokowano, o czym się mało mówi, zakupy nowoczesnego, dobrego sprzętu dla sił specjalnych. Zrobiono to pod pretekstem kupowania tego co krajowe. Niestety wojska specjalne muszą mieć produkt nowoczesny, które umożliwiłby im działanie na najwyższym światowym poziomie. I tego produkty na rynku krajowym nie są w stanie zakupić.

Pieniądze wpompowane w Bumar będą więc zmarnowane? Mam wrażenie, że mamy do czynienia z jakimiś chwytami propagandowymi, PR-owskimi MON-u. Teraz jest taki pomysł, za chwilę będzie inny. Dopiero, co słyszałem w mediach, że będziemy kupować drony, bezpilotowce. Super. Wszystko będziemy kupować, wszystko będziemy projektować tylko szkoda, że nikt nie przeprowadził rzetelnej analizy i nie ustalił prawdziwych priorytetów dla tego, co powinno być realizowane. A rzeczywistość po prostu zgrzyta.

Nie mamy, więc – w pana ocenie – spójnej i dobrej strategii militarnej? Nie mamy ani spójnej ani dobrej strategii. Mamy za to podejrzane ruchy kadrowe, którym należy się przyglądać. Jak ktoś, np. wiceszef MON, przechodzi z polityki do firmy typu Bumar, to już jest to podejrzane. Od razu rodzą się wątpliwości, że mamy tu prymat szemranych interesów nad realnymi potrzebami armii. Rozmawiała DLOS

Tusk broni syna ws. OLT Rozpoczynając konferencję prasową, premier od razu przeszedł do sprawy Amber Gold i pracy swojego syna w OLT. Wygłosił oświadczenie.

"Staram się zawsze rozdzielić rolę ojca, role prywatne od roli prezesa Rady Ministrów. Chce powiedzieć, moje dzieci, kiedy osiągnęły wiek dorosły, starały się zawsze działań na własny rachunek. Wspieramy z żoną swoje dzieci, ale one nigdy nie oczekiwały pomocy ode mnie jako premiera, a ja też mam zasadę, która czasami dużo kosztuje, że rozdzielam rolę ojca i premiera. Kłopoty, w które wpadł mój syn są, m. in. wynikiem tego, że wybrał drogę samodzielną i nie mógł liczyć na to, że poprowadzę jego drogę. To jest bolesny efekt, ale nie widzę innego wyjścia. Mój syn bardzo otwarcie stwierdził w wypowiedziach publicznych, że popełnił poważne błędy. Mam osobiście zaufanie do mojego syna, jest człowiekiem szczerym, czasem zbyt szczerym, i uczciwym, chociaż nie zawsze wykazywał roztropność. To jest bolesna lekcja życia i on płaci cenę wysoką. Wierze, że poradzi sobie z tą sytuacją. Może liczyć na moje wsparcie, wyłącznie, jako ojca, nie, jako premiera. Chce powiedzieć, że rzeczą kluczową z punktu widzenia Prezesa Rady Ministrów jest dokładna ocena tego, co wydarzyło się w ostatnich dniach, i co sprawiło, że tak wielu ludzi zaniepokojonych jest o swoje pieniądze." Kluczowe mają być działania w przyszłości – mówił premier.

"Postanowiłem, aby zwrócić się do ministra finansów o zwołanie Komitetu Stabilności Finansowej, którego szefem jest minister finansów, z udziałem KNF, NBP, a także poprosiłem, aby w tym spotkaniu uczestniczyli także inni goście – minister sprawiedliwości, prokurator generalny, Rzecznik Praw Obywatelskich i szefowa UOKiK. Będziemy pracowali nad tym, aby zanalizować, co takiego się stało, że państwo sprawia wrażenie nieprzygotowanego w 100 proc. do przeciwdziałania tego rodzaju procederom na wczesnym etapie." Tusk dodał, że minister Jacek Rostowski będzie informował o działaniach, które zostaną zaproponowane w czasie czwartkowego spotkaniu Komitetu Stabilności Finansowej. Opowiadając na pytanie, czy ostrzegał swojego syna, Tusk odpowiedział:

"Kiedy usłyszałem od jednego z posłów opozycji, że ostrzegłem swojego syna, uznałem, że ta sugestia jest nieprzyzwoita. M. in. w gazecie, w której pracował mój syn, pisano od samego początku o dwuznacznej przeszłości tego człowieka. Dałem mu ojcowską radę: nie należy pracować z nikim, kto nie ma dobrej reputacji. Od tego typu ludzi należy trzymać się z daleka niezależnie od tego, czy mają dobre intencje, czy też nie. Tego poglądu nie podzielił mój syn. Uznał, że praca na lotnisku i współpraca z OLT jest jego zawodową przygodą. Powszechny dostęp do tych informacji nt. Amber Gold i OLT dotyczył nie tylko mojego syna, ale także inwestorów, pasażerów, także dziennikarzy. Że mamy do czynienia z człowiekiem o niepewnej reputacji. Sugestia, że ostrzegałem swojego syna jest niemądra, i także nieprzyzwoita. Mimo mojej opinii mój syn dalej tam pracował. Nie otrzymałem od służb państwowych żadnych informacji, których celem było ostrzeżenie mojego syna. Oczekiwanie, że służby specjalne będą chroniły moje dzieci i jednoczesny zarzut, że wykorzystałem wiedzę, żeby ostrzec syna, jest absurdalne." Zdaniem Tuska, problem polega na tym, że OLT i Amber Gold działały w świetle prawa, i do dzisiaj prokuratura nie dopatruje się nawet znamion przestępstwa:

"Na tym polega problem. Nie wyobrażam sobie, żeby służby specjalne miały inwigilować miejsca pracy, w których chcą pracować moje dzieci. Pomijając, że moje dzieci nie chcą z tego korzystać. A ja nigdy nie będę prosił służb, żeby to robiły." "Są oszuści, którzy oszukują legalnie" - mówił Tusk. Donald Tusk nie chciał zdradzić, co i kiedy na temat Amber Gold i jej właściciela przekazały mu służby specjalne.

"Informacje, które otrzymuje od służb są klauzulowane (...) Żadna z informacji, które otrzymałem nie wykraczała poza to, o czym mówiły media" - powiedział Tusk. Pozytywnie ocenił działania KNF składającej w prokuraturze zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa oraz kontrole zlecone w Amber Gold przez ministra finansów.

"To, co jest bezpośrednio zależne od moich decyzji albo instytucji rządowych działało sprawnie." Według premiera trzeba się zastanowić, co zrobić, aby ostrzeżenia instytucji państwowych "lepiej docierały do ludzi", co - jak dodał - bez mediów nie będzie niemożliwe.

"Warto zastanowić, się, jak uruchomić prawdziwy obieg informacji, czyli jak skłonić media do ostrzegania ludzi (…) a nie nakłaniania, aby w te lokaty brnęli dalej." Podczas wtorkowej konferencji prasowej premier Donald Tusk został zapytany, jak - w kontekście kłopotów swojego syna Michała - czuje się na posiedzeniu Rady Ministrów obok ministrów Kalemby. Przypomnijmy, że syn ministra rolnictwa pracuje w Agencji Rynku Rolnego - co jeszcze przed nominacją Kalemby krytykował Tusk. Premier odpowiedział:

"Ja nie oczekiwałem od pana Kalemby, żeby jego syn odszedł z pracy. Zwróciłem się do premiera Pawlaka z uwagą, że praca ministra będzie obarczona jeszcze jednym ryzykiem. Premier Pawlak odpowiedział: nie ma problemu, syn ministra Kalemby odejdzie, jeśli będzie potrzeba, w ciągu 1-3 dni." Tusk nazwał sprawę syna Kalemby "nieporozumieniem". Dodał, że nie widzi w pracy ministra w ARR czegoś szczególnie niewłaściwego. Tusk dodał, że "problem mojego syna nie jest problemem nepotyzmu":

"Dokładnie odwrotnie. Gdybym wyznawał zasadę, że rolą ojca jest załatwienie synowi dobrej wygodnej pracy, to bym załatwił inną pracę, mówiąc wprost. Kontekst nepotyzmu w odniesieniu do moich dzieci wydaje mi się delikatnie mówiąc niewłaściwy. Jeżeli mój syn ma dziś poważne problemy to, dlatego, że mu nie załatwiłem opieki, którą mógłbym zapewnić wykorzystując moją pozycję. Nigdy nie będę tego robił. Nie potrafiłem. Większość ludzi musi sobie radzić bez pomocy ojca, który jest wysoko ustosunkowany, i ja ten wybór mojego syna uszanowałem." Na pytanie, czy zaistniał konflikt interesów w związku z pracą jego syna dla OLT i Portu Lotniczego jednocześnie, Tusk stwierdził:

"Są konkretne instytucje, jest lotnisko, i to jest pytanie do władz lotniska. Mnie wyjaśnienia mojego syna przekonują. To, że w interesie lotniska jest by obsługiwało jak najwięcej pasażerów, wydaje się oczywiste. To naprawdę nie mój syn jest negatywnym bohaterem tej sprawy, choć w ostatnich dniach można odnieść wrażenie, że to mój syn założył Amber Gold. Jestem przekonany, że mój syn będzie w stanie wyjaśnić każdy szczegół tej sprawy, tak jak wyjaśnił mi. Mam do niego pełne zaufanie. Mój syn został tak brutalnie prześwietlony, że moje komentowanie czy próba domyślania się nie jest niezbędna." Tusk prosił, by do sprawy „nie dokładać czegoś, co jest nieprawdziwe”. Zaprzeczył, by syn otrzymał od rodziców samochód i mieszkanie. "I tak będziemy długie tygodnie wyjaśniali każdy szczegół tej sprawy i nie należy do tego dosypywać kłamstw". Kaj

Prof. Żaryn: Bitwa 1920 r. to powód do dumy Polityka Polski, ale też innych krajów i nawet narodowych wspólnot nie opiera się na jakimś wydumanym projekcie, który wziął się z księżyca, ale jest ściśle osadzona w kontekście historycznym. – mówi prof. Jan Żaryn. Stefczyk.info: - Rafał Ziemkiewicz postawił ostatnio tezę, że obok hucznych obchodów powstania warszawskiego, powinny być równie mocne albo jeszcze większe obchody Bitwy Warszawskiej z 1920r. Czy Polacy potrafią cieszyć się i dobrze wspominać tę zwycięską bitwę? Prof. Jan Żaryn: - Polacy jak najbardziej potrafią być dumni z tych swoich czynów, które pozytywnie wpisały się w dziedzictwo ogólnoeuropejskie. Myślę, że tzw. prosty lud, do którego chcę należeć również i ja, umie się cieszyć i pamięta o wiktorii wiedeńskiej, o bitwie 1920 r. właśnie w takim oczywistym, intuicyjnym sposobie widzenia tych wydarzeń – że pozytywnie odznaczyliśmy się w historii Europy i, co więcej, uratowaliśmy kulturę i cywilizację europejską. To powód do dumy i radości, niezależnie od tego, czy ktokolwiek nam się za to kiedykolwiek odwdzięczy. Inna sprawa, na ile dumna z naszej historii potrafi być nasza tzw. elita intelektualna czy rządząca.

Krótko mówiąc - pamiętać potrafimy. A jak jest z wiedzą historyczną Polaków, także tą w temacie bitwy z 1920r.? Wydaje mi się, że w tej sprawie jest dużo gorzej. Wynika to z wielu problemów, zwłaszcza natury edukacyjnej. Nie chcę tego przenosić na jakąkolwiek grupę społeczną, ale faktem jest, że rodzice na ogół przeszli przez szkoły jeszcze peerelowskie, a nawet już III Rzeczypospolitej, i nie byli z tego powodu należycie dokształceni. Z kolei nauczyciele – ci starszej daty, jak i młodsi – mają do dziś olbrzymie kłopoty, aby z jednej strony ścigać się z literaturą na temat wieku XX w ogóle, a szczególnie na temat zdarzeń, delikatnie mówiąc, zaniedbanych w przeszłości. To ściganie się jest w dużej mierze niemożliwe, co z kolei rzutuje na edukowanie młodzieży. Warto mieć też na uwadze ostatnie poczynania resortu edukacji, gdzie historia, wbrew szumnym deklaracjom, jest spychana na margines edukacyjny. Historia przez samą swoją naturę wychowuje w tradycyjnym systemie wartości – to w niej kryją się wzorce zarówno pozytywne, jak i negatywne. One szeregują niejako te postawy i dają materiał do tworzenia katalogu wartości dla współczesnego młodego człowieka. Mamy bardzo mocny niedowład edukacyjny w Polsce. Szczęśliwie, wydaje mi się, że jest nas jednak na tyle dużo, tej części społeczeństwa obywatelskiego, która próbuje na scenie publicznej pokazać siłę tego przekazu historycznego. Dzięki tym ludziom słabość systemu jest w jakiejś mierze przykrywana tą aktywnością. Mam tutaj na myśli choćby społeczność Wołomina i lokalnej gminy, która próbuje o Ossowie i ks. Skorupce pamiętać. Zresztą to nie tylko samorząd, ale głównie dzieła społeczne – od wielu lat związane z nazwiskiem braci Melaków. Są tam organizowane wystawy i spotkania z obywatelskiej inspiracji, oddolnie. To niezwykle cenne: tam, gdzie państwo nie do końca się sprawdza, robią to obywatele.

Czy bitwa z 1920 r. może wpłynąć na dzisiejsze stosunki Polski z innymi krajami?  Jak wydarzenia z historii mogą determinować sposób prowadzenia polityki przez państwo? Mam nadzieję, że historia jest taką przestrzenią wiedzy, która pomaga w myśleniu politycznym, przede wszystkim tych, którzy są odpowiedzialni za politykę. Polityka Polski, ale też innych krajów i nawet narodowych wspólnot nie opiera się na jakimś wydumanym projekcie, który wziął się z księżyca, ale jest ściśle osadzona w kontekście historycznym. Jeśli ktoś chce być politykiem i brać odpowiedzialność za pewien obszar cywilizacyjny, to nie może sobie pozwolić na nieobecność przekazu historycznego. Jeśli tak się dzieje, to jest to polityka fatalna, która nie ma ani projektu przyszłościowego, ani nie jest związana z rozumieniem przeciwnika czy partnera politycznego – dotyczy to wszystkich państw. Zarówno tych, które są nam bliższe w prowadzonej przez nas polityce, jak i tych, które mogą stawać w poprzek niej, ponieważ mają swoje racje ze względu na własne przeżycia historyczne.

Gdyby miał pan pobawić się w historię alternatywną - co mogłoby się stać z Polską i Europą, gdyby bitwa została przegrana? To bardzo ciekawe pytanie. Scenariusz zły dla Europy byłby taki, iż lumpenproletariaty francuskie i niemieckie przejęłyby władzę wraz ze swoim pseudokatalogiem wartości, opartym na zemście, nienawiści i krwawym, jatkowym rozliczaniem się z przeszłością. Niejeden naród zatraciłby z tego powodu swoją tożsamość, nie udźwignąłby tego doświadczenia. Myśmy taką jatkę związaną z komunizmem przeżyli od 1945 roku i do dziś nie potrafimy się z tego antyludzkiego doświadczenia otrząsnąć mentalnie, intelektualnie i politycznie. Nie ma powodów sądzić, by Europa Zachodnia była bardziej odporna na te same doświadczenia. Niewątpliwie zwycięstwo bolszewików bardzo mocno odbiłoby się na procesie cywilizacyjnym całej Europy. Cywilizacja zachodnia w konfrontacji z bolszewizmem, w moim przekonaniu, okazałaby się epigońska. Not. sv

Zybertowicz: To podczepienie pod Tuska! Profesor Andrzej Zybertowicz komentuje kolejne rewelacje o współpracy syna premiera Tuska z firmą OLT Express wPolityce.pl, Stefczyk.info: Jak pan ocenia zamieszanie związane z zatrudnieniem syna premiera w firmie OLT Express? prof. Andrzej Zybertowicz: Pierwszą aferą jest to, że media użalają się nad Michałem Tuskiem zamiast rzeczowo analizować jego uwikłanie w niejasne projekty biznesowe. W świetle obecnej wiedzy i publikacji „Wprost” widzę też szczególnie problem prezesa Portu Lotniczego. Wygląda na to, że to on działał w konflikcie interesu, na szkodę portu. Zachęcał swojego pracownika do pracy w firmie, która ma rozbieżne z portem interesy w zakresie cen usług. Wygląda na to, jakby to prezes portu, czyli instytucji, która podlega komuś z podwładnych premiera, grał w jednej drużynie z panem Plichtą. To jest najciekawsze.

Czyli nie widzi pan nieetycznego działania w postępowaniu syna premiera? Powiedziałbym tak: w tej sprawie są dwa wymiary ogólne, pokazujące, że choroby III RP za rządów Donalda Tuska nie tylko nie zostały wyleczone, ale się nasiliły.

Jakie choroby ma pan na myśli? Po pierwsze chodzi o konflikt interesów, jako zjawisko, które niszczy sprawność i racjonalność funkcjonowania instytucji publicznych. Młody Tusk najprawdopodobniej nie zdawał sobie sprawy, na czym polega szkodliwość konfliktu interesów, bo wcześniej jego tata niejednokrotnie przymykał oko na tego rodzaju konflikt w przypadku ministrów, wojewodów, członków partii. Wielokrotnie w tej i pierwszej kadencji rządu PO/PSL media informowały o takich przypadkach. O tym, że żony, bracia, szwagrowie wysokich nominatów Donalda Tuska wygrywali przetargi publiczne, prowadzone przez instytucje kierowane przez ich krewnych, nominowanych przez premiera. Świadomie tę sytuację lekceważono. Kluczowym konfliktem za rządów Tuska było nominowanie na szefa ABW Krzysztofa Bondaryka, który wcześniej pracował w firmach, które z kolei podlegają monitorowaniu ze strony ABW. Chodzi konkretnie o przedsiębiorstwa  związane z zasobami Zygmunta Solorza. Żeby pokazać jak ekipa Tuska była niewrażliwa, nieświadoma, a czasem nawet ignorancka w obszarze zjawiska konfliktu interesów dwa razy publicznie ścierałem się w sprawie Bondaryka z Andrzejem Czumą, także zanim jeszcze został ministrem sprawiedliwości. On w ogóle nie rozumiał, na czym polega zjawisko konfliktu interesów. W nowoczesnych demokracjach unikanie go jest powszechnym standardem.

A druga choroba? Tu chodzi o ogólną właściwość wielu afer, które do tej pory wybuchały w Polsce, przy zastrzeżeniu, że mamy do czynienia z aferą, bo jeszcze nie wykazano, że Amber Gold złamała prawo czyli działała z nastawieniem na oszukanie klientów. Jeśliby, więc się okazało, że jednak mamy do czynienia z aferą, wówczas byłaby ona zbudowana zgodnie z zasadą, którą opisuję w swoim tekście o antyrozwojowych grupach interesu. Mam na myśli zasadę podczepienia. Jest ona często stosowana w odniesieniu do tajnych służb, a w tym przypadku nastąpiło podczepienie pod syna premia oraz film Wajdy o Wałęsie.  Istota podczepienia polega na tym, że ktoś, kto działa na pograniczu prawa lub podejmuje działania wątpliwe moralnie czy gospodarczo, stara się podczepić swój projekt pod jakieś osoby lub instytucje publiczne, które dają mu barwy ochronne lub tzw. parasol ochronny. To odpowiednik tego, co w Rosji nazywa się „krysza” czyli dach. Robisz niepewne interesy, musisz mieć dach, który chroni Cię przed działaniami kontrolnymi. Rozmawiała DLOS

Producentom "Wałęsy" jest przykro Co z pieniędzmi jakie Amber Gold przekazał na film „Wałęsa” producentom z warszawskiego Akson Studio? Czy na liście sponsorów pojawi się nazwa zamkniętej firmy, wobec której toczy się postępowanie prokuratorskie a jej klienci czują się nabici w butelkę? Jak się dowiadujemy, producent nie rozważana na razie zwrotu sponsorskiej kwoty uzyskanej od Amber Gold. Jakiej? Tego Akson Studio nie ujawnia zasłaniając się tajemnicą umowy wiążącej producenta z Amber Gold. Producentowi filmu warszawskiej firmie Akson Studio „jest przykro”. Tym bardziej, że Amber Gold wywiązał się w stu procentach z umowy. Co zatem stanie się z zobowiązaniami producentów wobec Amber Gold? Czyżby wśród „przyjaciół” filmu na liście wyświetlanego obrazu było też logo i nazwa Amber Gold. Nad umową rozpościera się klauzula poufności.

- Nie mogę ujawnić szczegółów umowy. Są klauzule poufności. Jest nam zwyczajnie przykro. Szukamy jakiegoś rozwiązania. Przecież my, jako producenci nie mamy narzędzi do sprawdzania sponsorów. Są instytucje państwowe powołanego do tego by przestrzegano prawa. Wyraźnie z ich strony doszło do zaniechania. Nie wiem, co dalej, bo opieram się tylko na doniesieniach medialnych – wyznaje Katarzyna Sikorska, specjalista PR, odpowiedzialna w Akson Studio za koordynację projektu „Wałęsa”. Na stronach KNF było jednak ostrzeżenie od 2009 roku.
- Czy mamy wierzyć we wszystko, co jest w Internecie? – dopytuje Sikorska. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego i prokuratura prowadzi obecnie śledztwo w sprawie wprowadzenia w błąd klientów, co do zabezpieczenia ich lokat zakupem złota oraz podejrzenia prania brudnych pieniędzy przez Amber Gold. Przy okazji podpisania umowy pomiędzy Prezydentem Miasta Gdańsk Pawłem Adamowiczem a producentem i prezesem Akson Studio Michałem Kwiecińskim na konferencji w Ratuszu Głównego Miasta były reklamy lini OLT Express
Czy zatem te pieniądze od kłopotliwego sponsora nie powinny znaleźć się w depozycie? - To nie jest takie proste i jest praktycznie niewykonalne. Budżet filmu był zamknięty. Trzeba by szukać innego źródła finansowania – dodaje Sikorska. - 30 czerwca zakończyliśmy zdjęcia do filmu "Wałęsa" Andrzeja Wajdy. Trwają prace postprodukcyjne. Wczoraj Katarzyna Fukacz-Cebula, dyrektor Zarządzający Akson Studio była nieosiągalna. A jeszcze 7 maja w Ratuszu Głównego Miasta w Gdańsku szumnie odbywała się konferencja prasowa dotycząca filmu Wajdy. Były okazałe reklamy Amber Gold i OLT Express.  W konferencji uczestniczył sam reżyser Andrzej Wajda, Agnieszka Grochowska (Danuta Wałęsowa), Robert Więckiewicz (Lech Wałęsa), scenarzysta Janusz Głowacki oraz sponsorzy m.in. Amber Gold, OLT Express. Jako gość honorowy pojawił się Prezydent Gdańska Paweł Adamowicz. Imprezę prowadziła ze swadą Dorota Wellman (wciela się ona w postać Henryki Krzywonos). Podczas konferencji podpisano umowę o współpracy pomiędzy Prezydentem Miasta Gdańsk Pawłem Adamowiczem a producentem i szefem firmy Akson Studio Michałem Kwiecińskim. Czy AKSON Studio nie czuje, że produkcja Wałęsy była swoistym parasolem „kryszą” nad działaniami Amber Gold? Zasadę podczepienia opisał m.in. prof. Andrzej Zybertowicz: Jest ona często stosowana w odniesieniu do tajnych służb, a w tym przypadku nastąpiło podczepienie pod syna premia oraz film Wajdy o Wałęsie.  Istota podczepienia polega na tym, że ktoś, kto działa na pograniczu prawa lub podejmuje działania wątpliwe moralnie czy gospodarczo „podczepia” swój projekt pod jakieś osoby lub instytucje publiczne, które dają mu „barwy ochronne”.
- Mam wielką nadzieje, że tak nie było – wyjawia ze smutkiem w głosie Sikorska. Budżet filmu „Wałęsa" wyniósł ponad 15 mln złotych. ASG/.wybrzeże24.pl

Jacek Kurski: niech Wajda zwróci dotację Amber Gold na film o Wałęsie. Sławomir Nowak - do dyspozycji premiera Europoseł Jacek Kurski z Solidarnej Polski zaapelował w Gdańsku do Lecha Wałęsy i Andrzeja Wajdy o zwrot dotacji Amber Gold na film o b. prezydencie. Ocenił też, że w związku z zatrudnieniem na gdańskim lotnisku Michała Tuska minister transportu powinien się oddać do dyspozycji premiera. Kurski powiedział, że minister transportu Sławomir Nowak (lider pomorskiej PO) sprawuje nadzór nad Przedsiębiorstwem Państwowym Porty Lotnicze, które - jak stwierdził europoseł - jest strategicznym udziałowcem Portu Lotniczego w Gdańsku. Przedsiębiorstwo Państwowe Porty Lotnicze mają ok. 30 procentowe udziały w porcie; większość udziałów należy do woj. pomorskiego i gminy Gdańsk. Lider SP zadał publicznie pytanie, jak to dzieje, że w ramach pomorskiej PO dochodzi do zaproponowania pracy w porcie w Gdańsku, czyli w jednostce podległej ministrowi Nowakowi. Czy jest możliwe, że minister transportu nie wiedział o tym, że syn Donalda Tuska jest zatrudniony w podległej mu jednostce? Kurski pytał też, jak to możliwe, że Nowak nie reagował na oczywisty konflikt interesów w związku z tym, że Michał Tusk jednocześnie obsługiwał dwie firmy o sprzecznych interesach. Solidarna Polska domaga się jak najszybszej informacji i wyjaśnień od Nowaka o tym, jaki jest jego udział w całej sprawie. Kurski wyraził też zdziwienie, że Nowak nie zażądał jeszcze oddania się do jego dyspozycji dyrektora Portu Lotniczego w Gdańsku Tomasza Kloskowskiego. PAP nie udało się skontaktować z Kloskowskim - jest na urlopie.

Rzecznik prasowy portu Michał Dargacz informował w poniedziałek PAP, że "zarzut o pracy Michała Tuska w OLT Express jako w konkurencyjnej firmie wynika z nieznajomości branży":

Tu nie ma mowy o żadnej konkurencji, tutaj był wspólny interes, gdyż lotnisko współpracuje z każdą linią lotniczą i każdej pomaga. Spółka Amber Gold była też jednym ze sponsorów filmu "Wałęsa" Andrzeja Wajdy. Katarzyna Fukacz-Cebula, dyrektor zarządzający Akson Studio, producenta filmu, odmówiła podania kwoty przekazanej przez Amber Gold, zasłaniając się tajemnicą handlową. Według Kurskiego byłoby czymś niezwykle niestosownym, niemoralnym, symbolicznie hańbiącym dla samego bohatera tego filmu, gdyby ten filmowy pomnik Lecha Wałęsy zbudowany był na krzywdzie tysięcy Polaków oszukanych przez firmę Amber Gold, która jest sponsorem i donatorem filmu. Kurski pytany o to, kto miałby zwrócić pieniądze, odpowiedział, że to jest sprawa producentów filmu i to oni powinni znaleźć w budżecie pieniądze i je zwrócić, tak, żeby nie budować tego na nieszczęściu ludzi. Pieniądze miałyby być zwrócone "tym, którzy będą dysponować mieniem Amber Gold i zaspokajać roszczenia oszukanych klientów". Zdjęcia do filmu "Wałęsa" Wajdy zakończyły się 30 czerwca. Teraz trwają prace postprodukcyjne. Jak zapewniła PAP przedstawicielka producenta filmu, Katarzyna Sikorska, wszystko odbywa się zgodnie z harmonogramem. Premiera zapowiadana jest na początek 2013 r. Jak informuje na swojej stronie internetowej Polski Instytut Sztuki Filmowej, budżet filmu wyniósł ponad 15 mln zł. Sikorska zapewniła PAP, że kłopoty firmy Amber Gold nie wpłynęły na produkcję filmu "Wałęsa". Budżet filmu był zamknięty już w trakcie realizacji zdjęć. "Wałęsa" to film opowiadający historię przywódcy Solidarności oraz późniejszego prezydenta Polski Lecha Wałęsy. Historię - dodajmy - mocno zmanipulowaną. PAP, znp

List gończy za „Fryzjerem”. Symbol korupcji w polskiej piłce unikając badań lekarskich gra na zwłokę w swoim procesie Wrocławski sąd okręgowy wydał decyzję o wystawieniu listu gończego za Ryszardem F., ps. Fryzjer, oskarżonym w procesie dotyczącym korupcji w piłce nożnej. Mężczyzna uchyla się od badań lekarskich, które miały zdecydować, czy może uczestniczyć w procesie.Rzecznik prasowy Sądu Okręgowego we Wrocławiu sędzia Marek Poteralski powiedział, że sąd już wcześniej wydał decyzję o tymczasowym aresztowaniu na miesiąc Ryszarda F., jednak policjanci, którzy mieli go zatrzymać, poinformowali, że nie przebywa on w swoim miejscu zamieszkania. Stąd decyzja o wydaniu listu gończego, który pozwala rozszerzyć poszukiwania na cały kraj - poinformował rzecznik. Proces dotyczący korupcji w piłce nożnej od ponad pół roku nie może się rozpocząć, ponieważ nie ma opinii lekarskiej na temat zdrowia Ryszarda F. - głównego oskarżonego w sprawie. Był on wielokrotnie wzywany na badanie przez biegłych, którzy mieli ustalić, czy może uczestniczyć w procesie. Na ostatni z wyznaczonych terminów - 28 lipca - nie stawił się. Na ławie oskarżonych w sumie ma zasiąść 38 osób. Oprócz Ryszarda F., m.in. b. działacze PZPN Wit Ż. i Henryk K., a także piłkarze, m.in. b. piłkarz Lecha Poznań Piotr R., działacze piłkarscy, sędziowie m.in. sędzia międzynarodowy Grzegorz G. i obserwatorzy PZPN.

W sumie akt oskarżenia w tej sprawie obejmuje 114 osób, z których aż 48 zdecydowało dobrowolnie poddać się karze. Proces pozostałych został podzielony na dwie części. Według prokuratury "Fryzjer" założył i kierował zorganizowaną grupą przestępczą, która przyjmowała i wręczała łapówki w zamian za "ustawianie" wyników meczów piłkarskich na różnych szczeblach rozgrywek. Grupa miała działać od lipca 2003 r. do czerwca 2006 r. Oskarżenie dotyczy przypadków korupcji w klubach piłkarskich, m.in. Widzewie Łódź, Zagłębiu Lubin, Górniku Polkowice, Zawiszy Bydgoszcz, Kujawiaku Włocławek, Świcie Nowy Dwór, Pogoni Szczecin i Podbeskidziu Bielsko-Biała. Śledztwo w sprawie korupcji w polskiej piłce nożnej toczy się od maja 2005 r. Do tej pory prokuratura postawiła zarzuty ok. 600 osobom: sędziom, trenerom, m.in. byłemu selekcjonerowi drużyny narodowej Januszowi W. oraz byłemu reprezentantowi kraju, a później trenerowi Dariuszowi W., piłkarzom, a także obserwatorom i działaczom, m.in. byłemu przewodniczącemu Kolegium Sędziów PZPN Jerzemu G. W kwietniu 2009 r. wrocławski sąd okręgowy m.in. za udział w zorganizowanej grupie przestępczej, która "ustawiała" wyniki meczów z udziałem Arki Gdynia, skazał na cztery lata więzienia b. prezesa tego klubu Jacka Milewskiego, a "Fryzjera" na 3,5 roku więzienia. W maju 2010 r. sąd apelacyjny utrzymał wyrok dla "Fryzjera", a Milewskiemu obniżono karę do trzech lat więzienia. PAP / mtp

Resort sprawiedliwości o Amber Gold: Przewlekłość postępowania, zastrzeżenia, co do rzetelności dozoru, możliwe przestępstwo kuratora sądowego Informacja na temat działań podjętych przez Ministra Sprawiedliwości, dotyczących sprawdzenia skuteczności wymiaru sprawiedliwości w sprawach związanych z działalnością prezesa spółki Amber Gold W nawiązaniu do komunikatu z dnia 10 sierpnia 2012 informuję, że Minister Sprawiedliwości zwrócił się do Prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku o niezwłoczne przedstawienie wyników wewnętrznego nadzoru nad działalnością administracyjną sądów na obszarze okręgu gdańskiego w sprawach karnych dotyczących obecnego prezesa spółki Amber Gold. Z informacji, w których posiadaniu jest Ministerstwo Sprawiedliwości i które wynikają z aktualnej karty karnej, można stwierdzić, że w latach 2005 – 2010 wobec obecnego prezesa spółki Amber Gold toczyły się cztery postępowania w sprawach karnych, zakończone prawomocnym wyrokiem przed sądami rejonowymi w: Kościerzynie, Starogardzie Gdańskim, Gdańsk – Północ w Gdańsku i  Kwidzynie. Jednocześnie należy zaznaczyć, że Ministerstwo Sprawiedliwości uprawnione jest do informowania wyłącznie o wyrokach w sprawach karnych, które nie uległy zatarciu. Prezes Sądu Okręgowego w Gdańsku poinformował Ministra Sprawiedliwości, że zlecił sędziom wizytatorom ds. penitencjarnych przeprowadzenie doraźnych lustracji w celu zbadania prawidłowości biegu postępowań wykonawczych toczących się w sprawach dotyczących prezesa spółki Amber Gold, w szczególności pod względem terminowości podejmowania w tych sprawach czynności wykonawczych - począwszy od daty prawomocności wyroku, rzetelności i prawidłowości sprawowanych dozorów oraz właściwej w okresie próby kontroli organów wykonawczych nad wywiązywaniem się przez skazanych z nałożonych nań wyrokami obowiązków. Termin złożenia stosownych sprawozdań z przeprowadzonych lustracji został wyznaczony w dniu 31 sierpnia 2012 roku.

Już teraz pojawia się jednak wątpliwość dotycząca ewentualnej przewlekłości na etapie jednego z prowadzonych postępowań wykonawczych, polegającej na braku działań sądu i kuratorskiej służby sądowej.

Zastrzeżenia budzi również prawidłowość i rzetelność dozoru w ww. sprawach, sprawowanego przez kuratorską służbę sądową np. w zakresie weryfikacji wykonania przez skazanego obowiązku naprawienia szkody orzeczonego w dwóch wyrokach skazujących. Z dotychczasowych ustaleń Ministerstwa Sprawiedliwości wynika, że mogło dojść do popełnienia przestępstwa przez jednego z kuratorów sądowych, polegającego na podaniu niezgodnych z prawdą informacji na temat wykonania przez skazanego obowiązku naprawienia szkody, co stanowi poświadczenie przez funkcjonariusza publicznego nieprawdy. W związku z tym Minister Sprawiedliwości podjął decyzję o złożeniu w tej sprawie zawiadomienia do prokuratury.

Należy jednak zaznaczyć, że  po otrzymaniu wyników doraźnej lustracji w razie wykrycia ewentualnych nieprawidłowości, zgodnie z ustawą Prawo o ustroju sądów powszechnych,  to Prezes Sądu Okręgowego - jako organ sprawujący wewnętrzny nadzór administracyjny nad działalnością administracyjną sądów w zakresie zapewnienia właściwego toku wewnętrznego urzędowania sądu związanego bezpośrednio ze sprawowaniem wymiaru sprawiedliwości oraz wykonywaniem innych zadań z zakresu ochrony prawnej – będzie zobligowany do podjęcia decyzji odnośnie odpowiedzialności służbowej, w tym także dyscyplinarnej poszczególnych osób - które swoim zawinionym działaniem, doprowadziły do nieprawidłowości w zakresie postępowań wykonawczych. Minister Sprawiedliwości w trybie posiadanych kompetencji nadzorczych zwrócił się także do Prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku z prośbą o informacje ws. ewentualnych uchybień w zakresie postępowań rejestrowych (rejestracja spółki, postępowania przymuszającego, co do uchylania się przez spółkę Amber Gold). Patrycja Loose

Szkolony przez Moskwę esbek ekspertem PO Prof. Stanisław Hoc, doradca i darczyńca Platformy Obywatelskiej, do 1990 r. był funkcjonariuszem Departamentu II MSW. Jest także absolwentem czteroletnich studiów habilitacyjnych w ZSRS. Ze zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej akt osobowych funkcjonariuszy służb specjalnych PRL wynika, że Stanisław Hoc karierę rozpoczął w Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Opolu w październiku 1969 r. Przez kolejne lata wspinał się po szczeblach esbeckiej kariery – w 1983 r. trafił do Departamentu II MSW, gdzie zajmował się m.in. analizą informacji na temat działalności wywiadów zachodnich. Na ich podstawie opracowywano informacje wykorzystywane do dezinformacji i w tzw. grach operacyjnych. Wydziały, w których pracował ppłk Hoc, zajmowały się również prowadzeniem kartotek osób związanych z zagranicznymi ośrodkami wywiadowczymi, kartotek uciekinierów i kartotek możliwości agentury kontrwywiadowczej w kraju. Większość tych dokumentów pod koniec lat 80 została zniszczona – dotyczyło to głównie sieci agenturalnej kontrwywiadu. Stanisław Hoc w styczniu 1977 r. został skierowany na szkolenie do Związku Sowieckiego. W tym czasie był już wykładowcą Wyższej Szkoły Oficerskiej im. Feliksa Dzierżyńskiego w Legionowie, która kształciła kadry służb specjalnych PRL i Milicji Obywatelskiej. W 1980 r. Stanisław Hoc wziął udział w organizowanym przez WSO seminarium pt. „Imperializm", na którym przedstawił materiał dotyczący funkcji i zadań wywiadu RFN wobec Polski ludowej. Po zlikwidowaniu SB Stanisław Hoc w 1990 r. został wiceszefem kontrwywiadu Urzędu Ochrony Państwa. W czasie pracy w UOP przełożonym Hoca był Konstanty Miodowicz, obecny poseł Platformy Obywatelskiej. Aktualnie Hoc jest kierownikiem Samodzielnej Katedry Prawa Karnego Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu w Opolu. Wykłada również na uczelni Łazarskiego w Warszawie. Jako ekspert m.in. z dziedziny ochrony tajemnic niejawnych jest konsultantem Platformy Obywatelskiej w sejmowej komisji ds. służb specjalnych.

– Nie dziwi mnie, że tacy ludzie zostają ekspertami Platformy. Wystarczy przypomnieć, że służby miały udział w tworzeniu tej formacji, o czym mówił Gromosław Czempiński, funkcjonariusz wywiadu PRL. Na geniusz Donalda Tuska, o którym tak bardzo lubią mówić jego podwładni, składają się rezerwy zawarte w dwóch pojęciach: SB oraz WSI – mówi nam Joachim Brudziński, przewodniczący komitetu wykonawczego PiS. Poseł PO Andrzej Halicki nie chce komentować wyboru Hoca. – Nie znam sprawy. Proszę pytać członków komisji – mówi. Próbowaliśmy skontaktować się z prof. Hocem, ale nie odbierał telefonu. Bezpośredniego kontaktu z prof. Hocem odmówiono nam w sekretariacie sejmowej komisji ds. służb specjalnych, ponieważ „nie jest to osoba publiczna" i ma pełne prawo do prywatności.

Dorota Kania

Chcecie odzyskać pieniądze? Znajdźcie Go! Nie chcesz mieć kłopotów - czytaj Nowy Ekran. Gdy przez ostatnie 2 lata media mainstremowe epatowały wszystkich reklamami Amber Gold i zachęcały do lokowania tam pieniędzy Małgosia Pietkun (dawniej Dudek) ostrzegała przed tą piramidą finansową. Mało tego, z jednej strony Gazeta Wyborcza piórem młodego Tuska robiła śliczny PR biznesowi Plichty, z drugiej u nas w Nowym Ekranie pojawiało sie ostrzeżenie za ostrzeżeniem. Ciekawe byłyby badania ilu czytelników GW a ilu NE nabrało się na ten "Złociutki System" i straciło swoje oszczędności. Ciekawe też ilu odzyska, co jest możliwe, jeśli poszkodowani posłuchają mojej - która pojawiła sie w tytule, a którą rozwinę na koniec. W tym samym czasie na łamach Nowego Ekranu prowadzona jest kampania walki z bezwzględnością firm windykacyjnych i nadużyciami komorników. "Akcja Windykacja" głównie prowadzona przez Małgosie Pietkun, a więc tą samą osobę, która jeszcze nawet przed powstaniem NE, a potem usilnie na naszych łamach ostrzegała czytelników przed oszustem Plichtą, polega głównie na uświadamianiu jak nie dać się windykatorom i jak ustrzec się przed zlicytowaniem majątku przez komornika. Już dziś mogę z dumą powiedzieć, że istnieje grono osób, które korzystając z naszych rad wybroniły się i nie muszą spłacać złych długów kosztem dorobku swojego życia. Działo się to w tym samym czasie, gdy TVN i inne telewizje ogólnopolskie emitowały niebezpieczny dla Polaków materiał reklamowy firmy KRUK, by szukać z nimi kontaktów i odzywać się na wezwania bo "Tam też pracują ludzie i można z nimi wynegocjować korzystne warunki spłacenia zadłużenia". My wiemy i pisaliśmy to na łamach Nowego Ekranu wielokrotnie, że to kanał, wkręt i metoda dotarcia do tzw. dłużników, do których ta firma windykacyjna inaczej dotrzeć nie potrafi, a więc póki, co nie potrafi ich zwindykować. Ostrzegaliśmy naszych czytelników, żeby broń boże nie szukali kontaktu z windykatorami, ponieważ dopiero wtedy zostaną od nich wyciagnięte takie informacje, które ułatwia nękanie, nachodzenie, zastraszanie i przymuszanie do spłaty tego, czego być może nigdy by spłacać nie musieli lub zwyczajnie nie istnieje (bo np. ten "dług" jest nadużyciem banku, który próbuje skasować klienta za kartę kredytową, której ten nigdy nie zamawiał). Nasza kampania była tak bolesna dla "Kruka" (a więc chyba skuteczna), że nawet ta firma windykacyjna raczyła kilkakrotnie interweniować w Redakcji NE po prośbie i groźbie - jak to zwykle u nich. Byliśmy nieugięci. Niestety, podejrzewam, że marketing prowadzony z pomoca bezmyślnego (albo cynicznego) mainstreamu naraił im jednak sporą grupę naiwnych frajerów. Ci co ich czytali i oglądali - stracili, Ci co nas - NIE. Podobnie się dzieje w sprawach sądowych i społecznych, w których interweniowaliśmy - a staramy się interweniować, we wszystkistkich, chociaż - po prawdzie - w redakcji nas mało do pieczenia tego chleba. Ale co tam, są zaprzyjaźnione instytucje społeczne (kilka ich i moge pominąć, więc nie będę wymieniał) oraz nasi wspaniali blogerzy - z Rebeliantką na czele. Oczywiście najbardziej spektakularnymi działaniami (i z sukcesem) są sprawy pomocy prześladowanym i niszczonym w trybie przestępst sądowych: Goczyńskiego, Gawrońskiego, Rodziny Magdziaków czy ostatnio Kękusia - którym, dzięki działaniom NE (nie tylko Redakcji, ale i Społeczności) udało się pomóc. Ale takich spraw jest znacznie więcej, wiemy też, że takie działania naszego portalu mają wartości profilaktyczne (chronią ludzi przed naiwnością i błędami) oraz dają nadzieję w sprawach beznadziejnych. Ciekawe, że ten pomocowy i uświadamiający zakres działania jest tak rzadki w innych mediach. Nie mówie już o mainstreamie, ale o wydawało się "kolegach po linii". W tym samym czasie kiedy NE informuje i pomaga w sytuacjach życiowych taka Gazeta Polska bezwzględnie (i po raz kolejny) próbuje zwalczać konkurencję jakimiś pomówieniami na temat WSI włożonymi w usta Macierewicza, który będąc wytrawnym politykiem zachowuje się jak pospolity kretyn potwierdzając dziennikarzowi GP, że NE ma coś wspólnego z WSI bo tak powiedział Darski (a więc Targalski, czyli kiedyś apartatczyk PZPR a dziś prominentny redaktor GP), Ścios (czyli najpierw Piotr Bączek - współpracownik Macierewicza i publicysta GP, a potem Mariusz Marasek - współpracownik Macierewicza i ... - przykra dla mnie sprawa, osoba którą znam osobiście i u której, przed laty byłem w domu) oraz Piotr Bączek (dla odmiany). Zamknięty krąg ludzi mający interes albo w zohydzeniu konkurencyjnego dla GP medium, albo boją się naszych pomysłów politycznych (pierwsze ataki na NE tych ludzi nastapiły po moim artykule na temat potrzeby stworzenia drugiej opozycji obok PiS - skierowanej do zniechęconych obecna klasą polityczną). Wszystko oparte na pomówieniach, insynuacjach i jawnych kłamstwach, oraz stwierdzeniach, że WSI bo jakis bloger, co się im nie podoba, publikuje na NE coś o Smoleńsku. A wiadomo, że do wypowiadania się o Smoleńsku maja tylko prawo Macierewicz i Sakiewicz, jeśli dyskutuje, kto inny to jest to na pewno Agent. I to mówią ludzie, którzy całe śledztwo parlamentarne i dzisiejszą linię gazety zbudowali przedrukowując z pocałowaniem w zadek i nie płacąc ani grosza za moje artykuły (a więc RedNacza NE) i artykuły FYMa na temat Smoleńska. Nie wspomnę już nawet o tym, że zniechęcanie do NE i zarzucanie NE rzeczy najgorszych ma się wbrew treściom publikowanym na NE i wbrew misji pomocy Polakom, którą usilnie staramy sie realizować. Mało tego, w żadnej z tych społecznych i informacyjnych akcji ratujących pieniądze konkretnych pokrzywdzonych, wydobywajacych ich z kłopotów osobistych, a nawet z więzienia szanowna konkurencja albo nie wzięła udziału, albo przypisywała sobie osiagnięcia (takie np. jak dotarcie do pobitego przez policjantów Daniela Kloca - któremu pomaga i znalazł prawnika NE), które do nich nie należały. Ważne by broń cię panie Janie nie została nigdzie wymieniona nazwa Nowy Ekran. Żałosne i małe. Bo, słyszał, kto by WSI i inne służby kiedykolwiek komuś pomogły? To by się nie zgadzało, prawda?

Szkoda, że konkurencja "po linii trochę" nawet nie zamierza się też przyłączyć do kampanii informacyjnej, którą prowadzimy na naszych łamach od pewnego czasu pt: posłuchajcie nas i wyciągajcie oszczędności z banków i systemów bankowych, bo one zaraz padną i lokujcie je w lokalnych uniach kredytowych (typu SKOK) albo w inny, bezpieczny sposób, który zawsze sprawdzimy zanim polecimy.Bo panowie dziennikarze z drugiego obiegu mają ważniejsze sprawy, nie to co my z obiegu trzeciego w NE, gdzie zajmujemy sie kłopotami nas maluczkich, dojonych przez oszustów i szubrawców różnej maści na każdym kroku. I na koniec obiecana rada, dla pokrzywdzonych przez Amber Gold. Nie wnoście o upadłość tej firmy bo nic nie odzyskacie, najpierw bowiem zostaną spłacone podatki i pracownicy a WY, klienci, jesteście prawie na końcu odśnieżania. Możecie złożyć pozew o odzyskanie kasy (jak najszybciej), koniecznie z wnioskiem o zabezpieczenie i jednocześnie zawiadomienie do prokuratury z wnioskiem o ściganie. Ale to wszystko za malo, bo tzw. wymiar sprawiedliwości jest przewlekły, nieskuteczny gdy trzeba i kompletnie niesprawiedliwy. To co możecie zrobić realnie to skrzyknąć się, wynająć poważną firme detektywistyczną (tylko błagam, nie Rutkowskiego pajaca) na success fee (np. 20% od odzyskanych środków) by znalazła Plichtę (gdziekolwiek jest, byle jak najszybciej) i sposobami wywiadowczymi oraz nalotem wierzycieli, nękaniem itd. doprowadziła go osobiście, że z kupą w majtkach pójdzie do banku (gdziekolwiek on jest), wypłaci te pieniądze i odda. Dobrze jest by we wszystkich czynnościach brał udział jakiś dziennikarz i reprezentant wierzycieli - po to by Plichta nie przekupił detektywów. To jedyny skuteczny sposób. Pamiętajcie, chcecie się pozbyć kłopotów - czytajcie Nowy Ekran. ŁŁ

Gronkiewicz za 3 tysiące 20 lipca TVP Info wyemitowała materiał kompromitujący Hannę Gronkiewicz-Waltz. Dziennikarze telewizyjni dowiedzieli się, że pani prezydent Warszawy prowadzi swoje konto na portalu społecznościowym Facebook za pieniądze podatnika. Informacja pojawiła się równie szybko, co zniknęła. Dziennikarze telewizyjni radiowi i "papierowi" nie podjęli tematu. Nawet Internet zamilkł i niezawodna dotąd wyszukiwarka Google nie była w stanie znaleźć ani jednego wyniku opisującego ustalenia TVP Info. Zapewne krytyka stołecznej gwiazdy Platformy Obywatelskiej nie wpisuje się w linie programowe salonu dziennikarskiego, a antysalon akurat niekoniecznie oglądał, a tym bardziej nagrywał to właśnie wydanie wiadomości w telewizji regionalnej. Zresztą pewnie i ten krótki news ukazał się nieprzypadkowo, bowiem w dniu emisji cała Polska pastwiła się nad Polskim Stronnictwem Ludowym po ujawnieniu afery taśmowej. Tusk zdobywał kolejne punkty i stawiał pod murem koalicjanta. TVP Info zaś należy do strefy wpływów ludowców, więc taka zapewne była geneza próby uderzenia w polityka Platformy. Warto przecież pamiętać, że stowarzyszenie Czarzastego ma w telewizji publicznej dużą konkurencję. Ordynacka ma swój zielony odpowiednik - jednoznacznie kojarzone z PSL Stowarzyszenie Dziennikarzy im. Władysława Reymonta, którego kilku członków zajmuje ważne stanowiska w TVP Info, zaczynając od prezesa tej telewizji - Jana Szula. Wrócę jednak do sprawy Hanny Gronkiewicz-Waltz. Oczywiście taka reklama w Internecie jest najlepszym rozwiązaniem dla pani prezydent, bo jest darmowa (to znaczy płacimy za nią my - podatnicy). Ale co to z drugiej strony za reklama? Na koncie facebookowym pani Gronkiewicz-Waltz ukazywało się miesięcznie zaledwie od kilku do kilkunastu informacji. Z tego część żywcem wzięta z oficjalnej strony urzędu miasta. Kopiuj-wklej, jak to się mówi. Jednak ktoś uznał (HGW?), że "motor stołecznych inwestycji" potrzebuje dodatkowej reklamy, konta na Facebooku prowadzonego z publicznych pieniędzy, a miasto stać na kolejne zlecenie zewnętrzne. Zresztą taki profil mogłaby sobie stworzyć i prowadzić sama Pani prezydent lub zapłacić zaufanemu studentowi za te nieskomplikowane operacje. Jeśli ponad 8 milionów Polaków (dane z marca 2012 roku) może prowadzić swój prywatny profil na portalu społecznościowym Facebook to chyba naprawdę nie jest to takie skomplikowane. Zresztą pal sześć. Nie w tym rzecz. Chodzi o to, dlaczego tak prostą robotę musi robić ktoś na zlecenie urzędu miasta, a nie jakiś urzędnik? A to zlecenie administracji kontem pani prezydent na Facebooku kosztuje podatników 3 tysiące złotych miesięcznie. Kolejny kamyczek w ogródku stołecznego marnotrawstwa. Bartosz Milczarczyk, rzecznik prasowy stołecznego ratusza, tłumaczył dziennikarzom TVP Info, że nowoczesny kontakt z warszawiakami był potrzebny i stąd ten wydatek. Na pytanie, dlaczego tych kilku wiadomości w miesiącu nie mógł wrzucić na konto Facebook jeden z 10 (słownie: dziesięciu!) pracowników biura prasowego, rzecznik odpowiedział, że wszyscy są tak dociążeni robotą, że zlecenie tego na zewnątrz na zasadzie umowy-zlecenia było... najtańszym dla miasta rozwiązaniem. Ręce opadają. Podnoszę je jednak do klawiatury i sprawdzam, ile wysiłku zajmuje wrzucenie 10 wiadomości na koncie portalu Facebook. Drogi Czytelniku, praca ta trwa 10 (słownie: dziesięć!) minut. Czyli pracownicy biura prasowego pani Hanny Gronkiewicz-Waltz są według rzecznika prasowego tak zajęci i zapracowani, że najtańszym finansowym rozwiązaniem problemu jest wydanie miesięcznie 3 tysięcy złotych za 10 minut pracy. Tak to przynajmniej rozumiem. Ale trudno mi było w ten absurd uwierzyć, więc postanowiłem dopytać rzecznika prasowego urzędu miasta Warszawy, czy powiedział to, co powiedział. 21 lipca wysłałem pytania dziennikarskie do zespołu prasowego urzędu miasta. Brak odpowiedzi. 6 sierpnia ponowiłem pytania. Cisza. Za to 7 sierpnia zastępca rzecznika prasowego, pani Agnieszka Kłąb odpisała mi SMS-em, że od ponad dwóch tygodni ma nogę w gipsie i powinienem dopytywać o sprawę rzecznika Milczarczyka. Pani Kłąb odpuszczam, bowiem nogę może złamać każdy. Ponadto życzę jej szybkiego powrotu do zdrowia. A do rzecznika urzędu miasta Warszawy, Bartosza Milczarczyka, skierowałem SMS-a z trzecią już prośbą o ustosunkowanie się do moich pytań (zresztą powoływałem się wcześniej na obowiązek udzielenia odpowiedzi dziennikarzowi, wynikający z Konstytucji, ustawy “Prawo prasowe” i innych "wszystkich świętych" ustaw, uchwał i aktów prawnych). W końcu odpowiedzi otrzymałem. Skoro strona na portalu Facebook była w dużej mierze kopią informacji na stronie urzędu miasta, zapytałem, jaką funkcję ma spełniać taka forma komunikacji, której nie spełnia oficjalna strona miejska. - (...) konto na portalu społecznościowym Facebook jest zupełnie innym narzędziem komunikacji niż tradycyjna strona internetowa. Wśród wielu rzeczy, które różnią te dwa kanały komunikacji, portal społecznościowy daje dużo większą możliwość interakcji z warszawskimi internautami, których wd. szacunków jest ok. 2 mln - odpisał mi Bartosz Milczarczyk, rzecznik stołecznego ratusza. I ma rację! To znaczy: miałby, gdyby strona pani prezydent była profesjonalna, a nie tworzona na zasadzie kopiowania suchych urzędniczych informacji z witryny miejskiej. Ale to detal i kwestia subiektywnej oceny. Moja jest skrajnie inna niż pana rzecznika. Za to najbardziej zaskakuje odpowiedź na pytanie drugie, które pozwolę sobie przytoczyć w całości, jak i odpowiedź rzecznika urzędu miasta Warszawa. - Czy do wypełnienia tych zadań nie wystarczyłoby zlecenie jednemu z dziesięciu pracowników biura prasowego administracji konta pani prezydent na Facebooku? - zapytałem. - Umowa na obsługę konta na portalu Facebook obejmuje aktualizację treści, bieżącą interakcję z użytkownikami, monitoring wpisów użytkowników pojawiających się na stronie, tworzenie opracowań statystyk odwiedzin i aktywności użytkowników strony. Pracownicy wydziału prasowego mają pełne obłożenie pracą bieżącą, w związku z tym nie było możliwości, aby mogli w pełni zaangażować się w ten projekt - odpisał rzecznik. Każdy, kto zna mechanizmy funkcjonowania portali społecznościowych w Internecie, wie, że to kpina. A zwłaszcza każdy, kto śledził skrajnie statyczną stronę Hanny Gronkiewicz-Waltz. I za to drobne klikanie na jej Facebooku oraz za robienie reklamy HGW (bo wszystkie newsy na jej profilu informują oczywiście li tylko o sukcesach pani prezydent) pieniądze (36 tysięcy rocznie), które mogłyby pójść na jakieś przedszkole czy szpital, miasto łoży na swoją Królową, która w ten sposób szykuje się zapewne do kolejnych wyborów. Pozostaje pytanie, czy po takich numerach wyborcy nie wcisną w końcu przy osobie Hanny Gronkiewicz-Waltz klawisza "Delete"? Robert Wit Wyrostkiewicz

Żona ministra skarbu ma dobrą fuchę w Kancelarii Prezydenta. Pracuje na stanowisku stworzonym specjalnie dla niej Anna Budzanowska, żona ministra skarbu Mikołaja Budzanowskiego (41 l.), pracuje w Kancelarii Prezydenta - informuje "Super Express", gdzie zarabia ok. 10 tys. złotych. Jak napisał dziennik, żona ministra ma ciepłą posadę dyrektora biura współpracy instytucjonalnej, a stanowisko, które zajmuje utworzono tuż przed jej zatrudnieniem w Kancelarii. Urzędniczka zajmuje się m.in. współpracą z rządem. To nie pierwsza urzędnicza fucha żony ministra skarbu - przypomina tabloid. W poprzednich latach, podczas pierwszych rządów PO-PSL, Budzanowska, pracowała w Ministerstwie Sportu. Była dyrektorem Departamentu Sportu Kwalifikowanego i Młodzieżowego. Zimą ubiegłego roku trafiła do Kancelarii Prezydenta. Pani Anna Budzanowska jest zatrudniona w Kancelarii od 1 lutego 2011 r. Jest dyrektorem Biura Współpracy Instytucjonalnej, które zajmuje się współpracą prezydenta m.in. z premierem i poszczególnymi ministrami. Sejmem i Senatem, klubami i kołami parlamentarnymi i partiami politycznymi. Do jej zadań należy również organizacja posiedzeń Rady Gabinetowej - informuje biuro prasowe Kancelarii Prezydenta. Budzanowska w Kancelarii ma własny gabinet, sekretariat i zarabia ok. 10 tys. złotych na rękę. Co ciekawe, jak dowiedziała się gazeta, biuro, którym kieruje, powstało dopiero w grudniu 2010 r., czyli na 2 miesiące przed objęciem stanowiska przez Budzanowską. SE twierdzi, że, żeby je stworzyć, zmieniano regulamin organizacyjny Kancelarii. Pierwszym dyrektorem, który objął to stanowisko, była właśnie Anna Budzanowska. Urzędnicy z Kancelarii Prezydenta za czasów Lecha Kaczyńskiego, do których zwrócił się SE są zaskoczeni tymi informacjami. Nie było takiego biura wcześniej. Biuro pani Budzanowskiej może dublować n[p. kompetencje biura prawnego. Utworzenie takiego biura pod konkretną osobę wygląda mi mało elegancko - mówi w rozmowie z SE Elżebieta Jakubiak, była szefowa gabinetu prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ansa/SE

15 sierpnia 2012 "Dysfunkcje w przekazywaniu ról płciowych w rodzinach i jej skutki społeczne”- taki tytuł nosiła praca magisterska, syna pana premiera - pana Michała Tuska, którą obronił, jako socjolog na Uniwersytecie Gdańskim. Pan Michał - jak to w socjalizmie braterskim - znalazł zatrudnienie w Porcie Lotniczym imienia – jeszcze żyjącego - pana Lecha Wałęsy, „wybitnego Polaka”, co to przeskakując nieistniejący płot - obalił komunizm, który przepoczwarzony - rozwija się dzisiaj w najlepsze. Symbol oparty na mitach i demagogii wykreowany sztucznie dla zamydlenia rzeczywistości. W tym micie - jak to w micie - nie ma ziarnka prawdy.. Oprócz istnienia samego pana Lecha Wałęsy. Chociaż często mówi się o sobowtórze.. Może sam Pan Lech Wałęsa - to sobowtór prawdziwego Lecha Wałęsy ze Stoczni Gdańskiej.. Ale namawiam do przeczytania książki pana Pawła Zygzaka o panu Lechu Wałęsie, to odechce się Państwu wszystkiego dotyczącego pana Lecha..

„Dysfunkcja to pojęcie wprowadzone do socjologii przez Roberta Mertona, określające zjawiska wpływające w sposób negatywny(pomniejszający) na modyfikację lub akceptację systemu społecznego. W wyniku oddziaływania dysfunkcji, system ulega ciągłym napięciom i deformacjom, które z kolei przy pomocy funkcji są redukowane. Nieustanne oddziaływanie funkcji i dysfunkcji sprawia, że system nigdy nie pozostaje niezmieniony i ulega ciągłym przekształceniom.” Tyle encyklopedia.. Czyli po prostu-„ Wszystko płynie”, okoliczności się zmieniają, ale świat istnieje i pozostaje w ciągłej równowadze. A socjalni i demokratyczni barbarzyńcy dysfunkcjonują samoistnie kształtujący się system, którego funkcjonalność wytwarza specjalne ciałka do samoobrony przed dysfunkcją władzy. To jest moja naukowa „interpretacja dysfunkcji... Jeśli chodzi o „dysfunkcję w przekazywaniu ról płciowych w rodzinach i jej skutków społecznych”- to specjalistą jest oczywiście pan Michał Tusk, syn samego premiera. III Rzeczpospolitej. Jego praca magisterska powinna być rozpowszechniona gdzie tylko się da, najlepiej już młodzież zacząć edukować od najmłodszych lat, nie zapominając o dysfunkcji w przekazywaniu treści pracy magisterskiej pana Michała Tuska. Setki, czy może raczej tysiące- prac magisterskich we współczesnym szkolnictwie państwowym pisane jest na Berdyczów i zresztą nie mają żadnego sensu merytorycznego. Powiększają tylko sterty makulatury, zamulając jeszcze bardziej tzw. ”naukę”. Kiedyś składowane były w szafach, nie wiem jak jest teraz.. Takie hobby uprawiane przez młodych ludzi i finansowane przez demokratyczne państwo socjalne.. Są oczywiście wyjątki, na przykład praca magisterska pana Pawła Zyzaka o panu Lechu Wałęsie, którą napisał, jako historyk na Uniwersytecie Jagiellońskim pod okiem promotora - pana profesora Nowaka.. Historyka raczej solidnego i rzetelnego. Aż pani Kudrycka- minister od szkolnictwa wyższego z Platformy Obywatelskiej zarządziła kontrolę na Uniwersytecie Jagiellońskim.. Bo jakie to treści wykluwają się na Uniwersytecie? Mają to być treści właściwe.. A jakie to są właściwe? Zgodne z widzi mi się aktualnej władzy.. Wtedy są właściwe, a pan Lech Wałęsa przeznaczony jest przez władzę na autorytet i wielki symbol obalenia komunizmu.. Tak jak przedwojenny Piłsudski zbudowany wyłącznie na mitach.. I tak jak wieże World Trade Center – jako symbol ataku na USA.. Choć wielu znawców tematu mówi, że zrobiły to służby USA i Izraela.. Bo są fałsze, które widać i prawdy, których nie widać.. Pan Michał Tusk pracował jednocześnie dla OLT Express, będącego częścią Amber Gold i Polskich Portów Lotniczych w Gdańsku-Lotnisku imieniem pana Lecha Wałęsy. I co powiedział w tej sprawie pan Marcin Plichta, szef Amber Gold we „Wprost””? ”Przyniósł nam konkretną informację o tym ile Porty Lotnicze biorą od naszej konkurencji, konkretnie od Wizz Air za obsłużenie jednego pasażera. Tego typu dane są jedną najpilniej strzeżonych informacji. W grę wchodzą potężne pieniądze. Bywa, że linie lotnicze miesiącami negocjują z lotniskami opłaty.(!!!!) Wygląda na to, że pan Michał Tusk będzie miał kłopoty,, bo zdradził informację handlową swojego pracodawcy, czyli Portu Lotniczego w Gdańsku imieniem Lecha Wałęsy. Mimo. Że napisał ciekawą pracę magisterską, która bardzo przydaje mu się w pracy w Porcie Lotniczym. A jak syn będzie miał kłopoty - to i ojciec też będzie miał kłopoty. Czyżby parasol ochronny nad premierem Donaldem Tuskiem - premierem- został cofnięty? Czy znowu- jak pisze Stanisław Michalkiewicz- „watahy bezpieczniackie” się dogadają? I zapanuje zgoda i porozumienie.. Wszystko zaczęło się od aresztowania pana generała Czempińskiego.. I od tej pory pan Donald Tusk nie ma spokoju.. Co takiego dzieje się pod tym władzy dywanem? Nic nie wiadomo - ale co jakiś czas wypada trup.. Jak trafnie zauważył pan Stefan Kisielewski.. Tak się zastanawiam… Może Lech Wałęsa naprawdę nie żyje - dlatego nazwano Port Lotniczy w Gdańsku jego imieniem. Bo na ogół nazwiskiem wielkich ludzi nazywa się obiekty i ulice po ich śmierci.(.?) A nie, gdy żyją.. A może to jest sobowtór …. Chociaż sobowtór mieszka w Chynowie za Grójcem.. A może to inny sobowtór? Ale nie ma jeszcze żadnego pomnika. i ulicy. A na pewno będzie w każdym mieście- tak jak pomniki i ulice Józefa Piłsudskiego, który tyle złego zrobił Polsce i Polakom.. Chociaż wtedy było bardzo wiele płotów.. I żadnego nie przeskoczył.. A propos Grójca: 18 czerwca 2005 roku zginął europoseł Ligi Polskich Rodzin pan Filip Adwent( mam jego książkę- Unia Europejska jest zgubą dla Polski) bardzo porządny człowiek, wykształcony (znał bardzo dobrze 5 języków - uczył się ukraińskiego) mieszkający czterdzieści lat we Francji i biegle władający językiem francuskim. Uczciwie reprezentował Ligę w debatach telewizji francuskiej- był polskim patriotą. Traktował siebie jak żołnierza na wojnie o Polskę. Przewidywał, że może zostać zabity za to, co robi i przygotował sobie wcześniej grób. Był Wielkim patriotąc - wychowany w środowisku żołnierzy Andersa. Na jego Toyotę, wjechał jadący z naprzeciwka samochód ciężarowy zjeżdżając na lewy pas ruchu.. Od razu zginął ojciec posła, córka posła, a sam poseł zmarł 26.06 12 roku w szpitalu MSWiA w Warszawie. Ciężarówka miała kierownicę z prawej strony i wzmocnioną szoferkę. Kierowcą był zawodowy wojskowy jadący z szybkością 100 k/h na moście w Grójcu (krzyżują się trasy 7 i 50) - Adwent jechał z szybkością 24km/h.. Kierowca ciężarówki nie został zatrzymany - odpowiadał z wolnej stopy (????) Dostał 5 lat więzienia..(????) W każdym razie stowarzyszenie ”Stop Korupcji” z Opola, w osobie pana Tomasza Kwiatka złożyło zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez pana Michała Tuska z artykułu 296 i 296a Kodeksu Karnego przeciwko obrotowi gospodarczemu. Przestępstwo zagrożone jest karą od 3 miesięcy do 5 lat.. To jest Kodeks Karny (!!!!), napisany, żeby sprawiedliwość nie mogła zatriumfować.. Szkoda, że Kodeks Karny nie przewiduje kary od tygodnia do 20 lat.. Byłoby jeszcze sprawiedliwiej.. Większe widełki sprawiedliwości.. Przydałyby się widły, żeby ten Kodeks wywidłować i napisać normalny.. Kim jest pan Tomasz Kwiatek, że zajmuje się z Opola tą sprawą? Ze swoim stowarzyszeniem ”Stop Korupcji”.. Kto stoi za panem Tomaszem Kwiatkiem? Może się wkrótce dowiemy.. W każdym razie na pewno istnieją dysfunkcje w przekazywaniu ról społecznych w służbach specjalnych. Czego jesteśmy świadkami.. WJR

Żaryn: Katyń zemstą za wygraną Bitwę Warszawską

Z  dr. hab. Janem Żarynem, historykiem, prof. UKSW i byłym doradcą prezesa IPN, rozmawia Marta Milczarska Jakie znaczenie w historii Polski i Europy miała bitwa, która rozegrała się na przedpolach Warszawy, stoczona 13-25 sierpnia 1920 roku?- Przede wszystkim, jak wiadomo, Bitwa Warszawska uratowała Polskę, czyli naszą młodą niepodległość. Co więcej, nastąpił przyśpieszony proces budowania nowoczesnego Narodu obejmującego wszystkie wartości społeczne. Patriotyzm głęboko zakorzenił się i stał się powszechny. Również bitwa ta miała olbrzymie znaczenie międzynarodowe, które szczególnie powinniśmy podkreślać, bo bez wątpienia rewolucja bolszewicka w planach swoich miała zajęcie Europy. I wiemy o tym nie tylko z racji wojny 1920 roku, która zakończyła się klęską tego planu.  Ale jednocześnie faktem jest, że powracano do niego na terenie Związku Sowieckiego i w Międzynarodówce Komunistycznej. Ta drzazga w postaci przegranej bitwy tak mocno tkwiła w mózgach władz totalitarnych Rosji bolszewickiej, że nie bez przyczyny uważa się, że Katyń i wymordowanie naszych polskich żołnierzy było zemstą Stalina za rok 1920. I to warto i trzeba przypominać. Trzeba również zaznaczyć, nie jest pusty frazes, że de facto uratowaliśmy Europę. Wielu w Europie i w Stanach Zjednoczonych,  nawet intuicyjnie, zdawało sobie sprawę, że jest to wydarzenie i bitwa, która mogła zaważyć na losach świata.

Potocznie Bitwa Warszawska z 1920 r. nazywana jest również Cudem nad Wisłą, to określenie zapisało się także w historii. Czy słusznie? - Niewątpliwie w samym 1920 r. odczucia wielu Polaków, a szczególnie mieszkańców Warszawy, były jednoznaczne: to był cud. Biorąc pod uwagę tylko czynniki ludzkie, to rzeczywiście był to cud. Atak bolszewików był bardzo silny i było mało prawdopodobne, byśmy byli w stanie tę nawałnicę powstrzymać. Powszechnie także wiadomo, że Warszawę opuszczali przede wszystkim dyplomaci, niejako podpowiadając w ten sposób, że los tych zmagań może być tylko jeden – „klęska”. Z tej perspektywy modły niesione w kościołach warszawskich do Matki Bożej były modłami, które później w konsekwencji przyniosły cud.

Czyli jednak cud… - Też… Bez wątpienia polskie dowództwo na czele z Józefem Piłsudskim dokonało wspaniałej pracy także od strony wywiadowczej. Ponieważ, jak wiadomo, polscy żołnierze wywodzący się z różnych armii potrafili złamać szyfry bolszewickie i w związku z tym potrafili rozpoznać te główne kierunki uderzeń, co bardzo pomogło w podejmowaniu strategicznych decyzji. No i w końcu kolejny czynnik mający wpływ na taki wynik bitwy to: doskonali  dowódcy. Wymienić tu należy generała Tadeusza Jordana-Rozwadowskiego, który musiał przez te dni ataku na Warszawę przetrzymać najcięższe boje. To wtedy właśnie zginął ksiądz Ignacy Skorupka. To wtedy wydawało się, że pęknie ten wał obronny, zanim nadejdzie pomoc, który rzeczywiście spowodował olbrzymie zaskoczenie w armii radzieckiej i ucieczkę. A która została zatrzymana dopiero przy kolejnej niemeńskiej bitwie, równie ważnej, choć mniej w naszej świadomości funkcjonującej, zakończonej polskim zwycięstwem. To ostatecznie pogrzebało szanse na powrót bolszewików.

Naczelny Wódz Marszałek Józef Piłsudski, generał Tadeusz Jordan-Rozwadowski - to dzięki nim Polska zachowała niepodległość? - Chciałbym wspomnieć, co najmniej dwóch generałów, których autorytet miał bardzo ważny wpływ na przebieg tej bitwy. Mam na myśli generała Józefa Hallera, dowódcę Armii Ochotniczej, Błękitnej Armii. Fakt, że był dowódcą wojsk zwycięskich, czyli francuskich z I wojny świtowej, rzutował mocno na jego autorytet wśród żołnierzy. I to właśnie pod jego skrzydłami  zaczęli gromadzić się ochotnicy. I oczywiście bardzo ważne miejsce w tej strategii obronnej zajmowała północna część warszawskiego przedmurza, czyli Modlin, Nowy Dwór Mazowiecki, i to z kolei było chronione i bronione przez młodego generała Władysława Eugeniusza Sikorskiego, niewątpliwie bardzo zdolnego oficera polskiego. Ma on tutaj swoją wielką zasługę, że armia bolszewicka nie przedarła się na drugą stronę Wisły i nie poszła tym samym śladami Paskiewicza, tak jak to było niegdyś w wojnie polsko-rosyjskiej 1831 roku, kiedy to Warszawa okazała się bezbronna od strony Woli, mazowieckiej, płaskiej części lądu polskiego.

Oczywiście warto też wymienić wielu innych polskich dowódców, m.in. tych, którzy związali armię Bodoniego. Jak wiemy, marszałek Tuchaczewski spodziewał się pomocy właśnie z tamtej strony znad Lwowa. No i bez wątpienia tak jak zacząłem od nazwiska Piłsudskiego, tak trzeba i zakończyć przypomnieniem jego wielkości, bo bez wątpienia podejmował największe ryzyko w swoim życiu, cały swój autorytet i wiedzę rzucił na szalę, jak się wydawało, bardzo niepewnej decyzji, czyli skierowania wojska nad Wieprz i pozostawienia Warszawy na nie tyle pastwę losu, co na siłę obronną armii dowodzonej przez generała Rozwadowskiego.

Jak zwycięska dla Polski Bitwa Warszawska jest oceniana przez historyków w Europie i w  Rosji? - Niewątpliwie bitwa należy do tych najważniejszych bitew w dziejach nowożytnych i jako 18. bitwa świata znajduje się w kręgu badawczym najważniejszych historyków europejskich. Z kolei z tego, co wiem, ze strony Rosji mamy do czynienia z całym wachlarzem stanowisk, tych, które zajmują się doszukiwaniem polskich zbrodni w związku z wojną w 1920 roku. Aczkolwiek są też bardzo rzetelne opracowania historyczne z historii wojskowości. No więc niewątpliwie te najbardziej znane książki, również tłumaczone na język polski, opowiadają o tejże bitwie, ale także o całej wojnie i to z perspektywy militarnej, ale i politycznej, czyli załamania się planu Trockiego - rewolucji permanentnej. W związku z tym przetasowań, które następowały w partii bolszewickiej i które ostatecznie doprowadziły do tego, iż przegrała koncepcja internacjonalistycznego marszu armii podtrzymującej w każdym regionie Europy ten „lumpen” proletariacki niejako oczekujący na możliwość dokonania zemsty na wyzyskiwaczach. A wygrała koncepcja związania niejako doktryny rewolucji bolszewickiej z dotychczasowymi doktrynami imperialistycznymi carskiej Rosji. Niewątpliwe wojna z 1920 roku w dużej mierze przyczyniła się do takiego rozwoju tej bolszewickiej koncepcji panowania.

Dziękuję za rozmowę.

W centrum polskiej historii 15 sierpnia, święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, przypomina dzień symbol, wybrany z dwóch tygodni walk wielkiej Bitwy Warszawskiej, przełomowej dla trwającej blisko dwa lata wojny polsko-bolszewickiej. W tej wojnie, w tej bitwie Polska ocaliła odzyskaną po 123 latach niepodległość. I to wystarczy, by tę datę pamiętać i czcić. Wystarczy dla każdego, kto szanuje polską niepodległość. By lepiej, głębiej zrozumieć jej znaczenie, warto jednak przypomnieć, że 15 sierpnia stoi w centrum innych, także sierpniowych dat, które odsłaniają w pełni dramatyczny sens zmagań o niepodległość. Przed 15 sierpnia był 5 i 6 sierpnia.
Nie zapominać o Traugutcie 5 sierpnia 1864 r. na stokach warszawskiej Cytadeli Rosjanie przeprowadzili publiczną egzekucję Romualda Traugutta wraz z czterema innymi członkami władz Polski Podziemnej tamtego czasu – to był symboliczny koniec powstania styczniowego. Traugutt, dyktator powstania, niezwykle umiejętnie organizujący jego poczynania od października 1863 r. do chwili aresztowania w kwietniu 1864 r., w czasie wielomiesięcznego przesłuchania w warszawskiej Cytadeli nie wymienił ani jednego nazwiska. Swoje zeznania podsumował tymi słowami: „Celem jedynym i rzeczywistym powstania naszego jest odzyskanie niepodległości i ustalenie w kraju naszym porządku opartego na miłości chrześcijańskiej, na poszanowaniu prawa i wszelkiej sprawiedliwości (…). Idea narodowości jest tak potężną i czyni tak szybkie postępy w Europie, że ją nic nie pokona”. Za to właśnie Traugutt został stracony. Seria brutalnych prześladowań w kolejnych latach miała wybić myśl o niepodległości z polskich głów na zawsze. A jednak – nie zapomnieli tej myśli, nie zapomnieli o 5 sierpnia, nie zapomnieli o Traugutcie. Trzy lata później urodzonemu właśnie Ziukowi Piłsudskiemu matka, pochodząca z możnego na Żmudzi rodu Billewiczów, przypominała o powstaniu styczniowym i o jego bohaterskim dyktatorze. Zaszczepiła przyszłemu Naczelnikowi Państwa poczucie obowiązku podjęcia tej samej, niepodległościowej idei – skutecznie. Minęło 50 lat i otworzył się kolejny jej rozdział: 6 sierpnia. W tym dniu, w roku 1914, z krakowskich Oleandrów (przy Błoniach) wymaszerował oddział 144 młodych żołnierzy w szarych mundurach: 1. Kompania Kadrowa. Zorganizował ich Piłsudski. „Patrzę na was jako na kadry, z których rozwinąć się ma przyszła armia polska” – mówił do nich na ostatniej odprawie. Po sześciu godzinach doszli do granicy zaboru rosyjskiego pod Michałowicami, obalili słupy graniczne dzielące Polskę. Poszli dalej. Przez epopeję legionową, podziemną walkę POW, długie miesiące internowania, doszli w końcu w listopadzie 1918 r. do Niepodległej.
Polska przeszkodą w odbudowie wielkiej Rosji Równo sześć lat później, w nocy z 5 na 6 sierpnia 1920 r., Piłsudski podejmował w swoim pokoju w Belwederze decyzję o wyborze planu, który miał ostatecznie zatrzymać i odrzucić Armię Czerwoną od bram Warszawy. Plan w szczegółach zwycięskiego uderzenia znad Wieprza opracował Sztab Generalny pod kierunkiem gen. Tadeusza Rozwadowskiego. Jednak to bez wątpienia sam Piłsudski – Naczelny Wódz, wybierając ostatecznie właściwy wariant, ponosił pełną odpowiedzialność za ten wybór. Wybór, który zdecydował o losach toczącej się od kilkunastu miesięcy wojny. Ważniejsze od samego wyboru dobrego planu było jednak coś jeszcze, co wiązało się właśnie z doświadczeniem poprzednich symbolicznych dat sierpniowych. Najpierw to, które podpowiadało, że wobec nawały idącej ze wschodu trzeba wytężyć wszystkie siły – bo stawka jest najwyższa. Ta, której przypomnieniem był los Romualda Traugutta. A potem to, które symbolizowała data 6 sierpnia: trzeba samemu iść po niepodległość. Nikt nam jej nie da. Trzeba wzmacniać swoje siły, owszem, tak jak 1. Kadrowa urosła ostatecznie do całego, blisko milionowego Wojska Polskiego, zorganizowanego w ciągu zaledwie półtora roku, od listopada 1918 r. do lata 1920 r. Trzeba szukać wsparcia w grze dyplomatycznej z mocarstwami, tak jak było ono potrzebne przy stole obrad na konferencji pokojowej po I wojnie w Wersalu i jak umiał je zapewnić Roman Dmowski. Ostatecznie jednak liczy się to, czy sami chcemy walczyć o swoją niepodległość – bo w najtrudniejszej chwili nikt nam nie pomoże. Tak było właśnie latem 1920 r. Dominująca w duecie zachodnioeuropejskich mocarstw Wielka Brytania pod kierunkiem premiera Davida Lloyd George’a była gotowa sprzedać Polskę Rosji sowieckiej – jeśli tylko Lenin zechce zatrzymać swoje armie przed granicą z Niemcami. „Wielka Brytania Polsce nie pomoże” – depeszę tej treści polecił wysłać Lloyd George do Warszawy 10 sierpnia 1920 r., kiedy bolszewicy zbliżali się do rogatek polskiej stolicy. W tym samym dniu amerykański sekretarz stanu Bainbridge Colby wydał notę, w której określił stanowisko rządu prezydenta Wilsona wobec wojny sowiecko-polskiej. Oświadczył, iż liczy się tylko to, by Polacy nie naruszyli w tej wojnie integralności terytorialnej wielkiej Rosji – tej, która dla Waszyngtonu zaczynała się od Bugu. Ameryka chciała jak najszybszej odbudowy tej wielkiej Rosji, Polska sięgająca poza Bug mogła być w tym dziele tylko przeszkodą. Francja jedna, owszem, chciała w tym trudnym momencie pomóc Polsce – i wysłała kilkuset oficerów  (m. in. młodego kapitana de Gaulle’a), by samą swą obecnością dodali ducha polskim oddziałom. Więcej, wobec wrogości Londynu i obojętności Waszyngtonu, nie była gotowa zrobić.
Krzepiąca wiedza, że jesteśmy sami Jak w sierpniu 1914 r. legionistom, tak żołnierzom polskim sierpnia 1920 r. pozostawała – jak to ujął Herbert – „krzepiąca wiedza, że jesteśmy sami”. Nie było jednak rozgoryczenia. Była determinacja. I było poczucie tej opieki, która nie zawodzi – a której symbolem stało się właśnie z takim nabożeństwem obchodzone przez Polaków święto Matki Boskiej Zielnej – i bohaterska śmierć w wigilię tego święta, 14 sierpnia, 27-letniego ks. Ignacego Skorupki. Zginął, jako kapelan 236. Ochotniczego Pułku Piechoty, broniąc przedpola Warszawy pod Ossowem. Został emblematem „cudu nad Wisłą”. Czcimy ten cud, wspominając rocznicę zwycięskiej Bitwy Warszawskiej, zdolność mądrej samoorganizacji, dobrego dowodzenia, skuteczność polskiej obrony, geniusz Wodza, jak to w II RP powtarzano najchętniej. Nie możemy jednak zapominać, że potrzebne było jeszcze wielkie poświęcenie tysięcy Polaków – w tej walce na śmierć i życie. Bo taka była stawka tej wojny. Rozumieli to obrońcy Ossowa i Radzymina.
Polskie Termopile, czyli rozbić dzicz bolszewicką Rozumieli to także obrońcy wschodniego przedpola Lwowa – pod Zadwórzem. Tam, 17 sierpnia, złożony głównie z inteligencji i młodzieży lwowskiej batalion 240. Ochotniczego Pułku Piechoty odbił najpierw stację kolejową z rąk sowieckich, by następnie odeprzeć sześć szarż oddziałów 6. Dywizji Kawalerii Budionnego. Ulegli dopiero po wystrzelaniu całej amunicji, w walce wręcz. W boju poległo 318 ochotników. Dowódca, kpt. Bolesław Zajączkowski, i kilkunastu oficerów oraz żołnierzy polskich popełniło samobójstwo. Sowieci pod Zadwórzem jeńców nie wzięli. Zatrzymany na kilka godzin, podejmowany w następnych dniach szturm Lwowa został jednak odparty. To były polskie Termopile: Ossów, Zadwórze, także Płock, broniony przez harcerzy, gimnazjalistów i oddział Służby Narodowej Kobiet. Także dziesiątki innych miejsc, w których obrońcy polskiej niepodległości gotowi byli walczyć do końca – żeby mogły przyjść polskie Plateje: wielkie zwycięstwo, które dla skrótu nazywamy Bitwą Warszawską i wspominamy 15 sierpnia. Znaczenie tego decydującego starcia rozumiały dobrze obydwie jego strony. Gen. Tadeusz Rozwadowski wydał w przeddzień polskiej kontrofensywy, 14 sierpnia, dramatyczną „Odezwę do żołnierzy z powodu rozpoczęcia bitwy pod Warszawą”. Stawiał w niej mocną alternatywę: „Albo rozbijemy dzicz bolszewicką i udaremnimy tym samym zamach sowiecki na niepodległość ojczyzny i byt narodu, albo nowe jarzmo i ciężka niedola czeka nas wszystkich bez wyjątku. Pomni tradycji rycerskich polskich, stanęli dziś wszyscy chłopi, robotnicy i cała inteligencja do walki tej na śmierć i życie. Pomni odwiecznego hasła »Bóg i Ojczyzna«, natężmy też w tych dniach najbliższych wszystkie nasze siły, by zgnieść doszczętnie pierwotnego wroga, dybiącego na naszą zagładę. Zaprzysiągł on zgubę Polski, a łaknie zdobycia i rabunku Warszawy. Ale my stolicy nie damy, Polskę od nich oswobodzimy i zgotujemy tej czerwonej hordzie takie przyjęcie, żeby z niej nic nie zostało”.
Lenin widzi „trupa białej Polski” W Moskwie w tym czasie obradował II kongres III Międzynarodówki komunistycznej. Przesuwane na zachód na wielkiej mapie Europy czerwone chorągiewki budziły ekscytację delegatów. Rozentuzjazmowany Lenin pisał do szturmującego Lwów Stalina o potrzebie uderzenia przez „trupa białej Polski” nie tylko na Berlin, ale i na Pragę, Budapeszt, Bukareszt, Wiedeń. Stalin odpowiadał, że jak dobrze pójdzie – dojdziemy i do Rzymu. Te nastroje i ambicje jeszcze lepiej może od depesz wielkich wodzów rewolucji oddaje zapisek w dzienniku Izaaka Babla, znakomitego reportażysty, a zarazem politycznego komisarza i pisarza 1. Armii Konnej Budionnego. Stojąc ze swoimi „czerwonymi” kozakami pod Beresteczkiem, na początku sierpnia, Babel odbierał najświeższe wiadomości: „Moskiewskie gazety z 29 lipca. Otwarcie II kongresu Kominternu, nareszcie urzeczywistnia się jedność ludów, wszystko jasne: są dwa światy i wojna jest wypowiedziana. Będziemy wojować w nieskończoność. Rosja rzuciła wyzwanie. Ruszamy w głąb Europy, aby zdobyć świat. Czerwona Armia stała się czynnikiem o znaczeniu światowym”. Nacierający bezpośrednio na Warszawę dowódca 16. Armii Nikołaj Dowoyno-Sołłohub wierzył, że lada moment stolica Polski padnie jego łupem. Miał już przygotowany druk 12-godzinnego ultimatum do prezydenta miasta, wzywający do zaprzestania obrony i natychmiastowej kapitulacji. Jego żołnierze kolportowali przygotowaną już 5 sierpnia odezwę Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski „do proletariatu Warszawy”. Odezwa, podpisana przez Marchlewskiego, Dzierżyńskiego i innych członków TKRP, wzywała: „Warszawa przez was samych zdobytą być winna! Sztandar Czerwony nad placem Zygmuntowskim i Belwederem przez was powinien być zatknięty, zanim Czerwona Armia rosyjska do Warszawy wkroczy. Zrzucenie rządów szlachecko-burżuazyjnych, pochwycenie władzy w swe ręce i wyjście jako wolni proletariusze na spotkanie rosyjskiej armii wyzwoleńczej jest waszym szczytnym obowiązkiem”. 15 sierpnia stacjonujący w Siedlcach sztab 16. Armii Sołłohuba wydał odezwę informującą – nieco przedwcześnie: „Armia Czerwona wkroczyła do Warszawy, wypierając białą armię Piłsudskiego”. Na uroczyste wkroczenie do stolicy oczekiwali członkowie zaplanowanego dla sowieckiej Polski rządu – TKRP, którzy przenieśli się z Białegostoku do Wyszkowa, gdzie zajęli miejscowe probostwo jako swoją ostatnią kwaterę przed Warszawą. Praca propagandowa i terror łączyły się już od tygodni w ich działalności, mającej zsowietyzować zajmowane przez Armię Czerwoną obszary. Już 4 sierpnia Dzierżyński wydał dyrektywę nakazującą przygotowanie obozów koncentracyjnych dla polskich wrogów „rewolucji socjalistycznej”. 15 sierpnia Tuchaczewski, realizując wydane dzień wcześniej wytyczne z Moskwy, podpisał szczegółowy rozkaz o formowaniu Pierwszej Polskiej Armii Czerwonej. Na jej czele został postawiony chorąży Roman Łągwa. Trzeba było jeszcze tylko zdobyć Warszawę.
Rozkaz Jeżowa, czyli sowiecki czas zemsty I to się właśnie nie udało. I za to obrońcom Polski i Europy z 1920 r. dziękował w czasie swojej przedostatniej pielgrzymki do ojczyzny Jan Paweł II. Stając w czerwcu 1999 r. pod zbiorową mogiłą obrońców Radzymina, wypowiedział słowa najlepiej może przekazujące istotę ich ofiary: „Wiecie, że urodziłem się w roku 1920, w maju, w tym czasie, kiedy bolszewicy szli na Warszawę. I dlatego noszę w sobie od urodzenia wielki dług w stosunku do tych, którzy wówczas podjęli walkę z najeźdźcą i zwyciężyli, płacąc za to swoim życiem. Tutaj, na tym cmentarzu, spoczywają ich doczesne szczątki. Przybywam tu z wielką wdzięcznością, jak gdyby spłacając dług za to, co od nich otrzymałem”. Co myśmy od nich otrzymali? Otrzymaliśmy 19 lat niepodległej Polski. Jedno pokolenie wychowane w patriotycznym duchu w europejskiej kulturze polskiej szkoły: tej, w której uczyli się Herbert i Baczyński, Miłosz i Gajcy, Lutosławski i Wojtyła, obrońcy Westerplatte i zdobywcy Monte Cassino. Polacy mogli mówić po polsku, mogli modlić się do Boga, mogli być gospodarzami u siebie. Polska zaznaczyła swoje miejsce na europejskiej mapie, jako twórczy, żywy, aktywny na międzynarodowej arenie organizm państwowy, scalony pracą tych 19 lat po 123 latach zaborów. I to właśnie przeszkadzało wielkim sąsiadom: sowieckiej Rosji i Niemcom. W szczególności tej pierwszej, przepoczwarzonej wkrótce w Związek Sowiecki, pamięć klęski z sierpnia 1920 r. nie dawała spokoju. Przeszkadzało polskie państwo, polska niepodległość, zuchwale zagradzająca drogę do środka Europy. Dlatego przyszedł sowiecki czas zemsty, zaznaczony dwiema sierpniowymi datami. Jedną na ogół jeszcze pamiętamy: 23 sierpnia – pakt Ribbentrop–Mołotow (a w istocie: Hitler–Stalin), podpisany w 1939 r. na zgubę Polski i całej ocalonej 19 lat wcześniej Europy Środkowo-Wschodniej. Rzadziej pamiętamy wcześniejszą datę sierpniową: 11 sierpnia 1937 r. Ta data, której 75. rocznica niemal niepostrzeżenie właśnie przemija, zaznacza największą pojedynczą zbrodnię na Polakach w całym okrutnym XX wieku. Tego dnia rozkazem 00485 szef NKWD Nikołaj Jeżow zarządził rozpoczęcie „operacji polskiej”: faktycznie nakaz wymordowania Polaków mieszkających w ZSRS. Na podstawie tego jednego rozkazu aresztowano 144 tys. osób. 111 091 – rozstrzelano. Pięć razy więcej niż w całej operacji katyńskiej. W tej i towarzyszących jej dopełniających cyklach prześladowań Polaków w ramach stalinowskiego Wielkiego Terroru zabito łącznie ponad 150 tys. ludzi – tylko za to, że byli Polakami. Za to, że obok była niepodległa Polska, którą państwo sowieckie traktowało jak śmiertelnego wroga. Przypominamy tę tragiczną rocznicę w najnowszym numerze „Arcanów” – w głosach najważniejszych jej badaczy: Nikity Pietrowa, Hiroaki Kuromiyi, Krzysztofa Jasiewicza, Marka Jana Chodakiewicza, Tomasza Sommera, Henryka Głębockiego i in. Profesor Marek Kornat stwierdza w tym numerze, iż eksterminacja polskiej grupy narodowej w ZSRS pokazuje, że „możliwości pokojowej egzystencji Polski z państwem Sowietów w zasadzie nie istniały (…), kierownictwo stalinowskie postrzegało Polskę jako wroga, z którym nie może być zbliżenia”.
Cena niepodległości Nie, nie można wspominać tylko chwili triumfu – 15 sierpnia. Trzeba pamiętać także o tym, co ten triumf budowało, co go poprzedzało. I trzeba pamiętać również o tym, jaką agresję, jaką nienawiść ten triumf polskiej niepodległości z roku 1920 wywoływał. Trzeba pamiętać, jak wielką cenę miała polska niepodległość. Wtedy lepiej może zrozumiemy jej wartość. Wartość tego, co obronili dla nas żołnierze sierpnia 1920 r. – a czego nie mogli zapewnić tym Polakom, którzy pozostali poza granicami niepodległego państwa. Polacy pozostawieni poza granicami wytyczonymi pokojem ryskim w 1921 r. stali się najpierw zakładnikami, a potem ofiarami zbrodniczej polityki wrogiego państwa. Dopóki trwało obronione w sierpniu 1920 r. państwo polskie, dopóty Polacy mogli pozostać sobą i czuć się w nim względnie bezpiecznie. Kiedy to państwo zostało zaatakowane przez dwa sąsiednie imperia, dwa totalitarne państwa, którym wolna Rzeczpospolita najbardziej przeszkadzała – wtedy wychowani w jej szkole młodzi obywatele nie mieli wątpliwości: trzeba było walczyć, nawet w beznadziejnej sytuacji. Tak było we wrześniu 1939 r. Tak było 1 sierpnia – 1944 r. W Powstaniu Warszawskim chodziło o to samo, co 15 sierpnia 1920 r. – o niepodległość, o zamanifestowanie jej woli w tym mieście, które jest jej stolicą, w Warszawie. Kto potępia 1 sierpnia, nie rozumie znaczenia 15 sierpnia. Obydwie daty spotkały się w pamięci tych, którzy słuchali lekcji historii narodu, jakich udzielał Polakom najpierw prymas Stefan Wyszyński w milenijnych obchodach, a potem Jan Paweł II w swojej wielkiej nauce pierwszej pielgrzymki do ojczyzny w 1979 r. Obydwie daty, a może wszystkie sierpniowe daty: pamięć wielkich ofiar i wielkiego zwycięstwa – spotkały się w nadziei sierpniowego strajku w 1980 r., w nadziei Solidarności. Bez tej pamięci i bez tej nadziei nie będzie polskiej wolności. Andrzej Nowak

Cud nad Wisłą Bitwa warszawska ( 13-15 sierpień 1920 r. ) zwana „cudem nad Wisłą” której rocznica przypada w tych dniach, była jedną z najważniejszych bitew w dziejach Europy, a może nawet i świata. [Polski plakat propagandowy z 1920] Bitwa warszawska, której rocznica przypada, była jedną z najważniejszych bitew w dziejach Europy, a może nawet i świata. W opinii profesora Wojciecha Materskiego mniej ważne jest czy była to 18 czy 36 przełomowa bitwa w historii świata. Ważne jest to, że bolszewicy zostali zatrzymani na linii Wisły, a następnie odparci co było wielkim strategiczno - politycznym wydarzeniem nie tylko w skali Polski, ale także w skali Europy.

Przypomnijmy tło historyczne: Rok 1918 przyniósł zakończenie I wojny światowej. Pokonana w wojnie armia niemiecka zmuszona została do wycofania się z terenów Polski. Natomiast od wschodu na tereny polskie wkroczyły oddziały bolszewickie, rozpoczynając swój "czerwony marsz" na Europę, który miał przyśpieszyć wielką proletariacką rewolucję światową. Sowieci, bowiem, byli przekonani o łatwym zwycięstwie nad Europą ogarniętą plagą rewolucji, ponieważ rewolucyjna Europa łatwo przyswajała serwowane przez bolszewików piękne hasła o pokoju, sprawiedliwości i dobrobycie... Zanim zaatakowali Polskę, anektowali część Łotwy, Litwę i Białoruś. Przygotowali dobry grunt, by móc śmiało rozpocząć swój marsz na zachód, ale na tym szlaku była do pokonania odrodzona i powstała z zaborów Rzeczpospolita Polska. Pokonanie Polski było dla Lenina celem taktycznym - celem głównym było wsparcie komunistycznej rewolucji na terenie Niemiec oraz w krajach powstałych w wyniku rozpadu Austro-Węgier. Wojna polsko bolszewicka rozpoczęła się operacją "Wisła" w dniu 18 listopada 1918 roku z rozkazu Stalina. Walki polsko - sowieckie trwały do października 1919 roku. Zostały zawieszone na okres trzech miesięcy - w tym czasie toczyły się rozmowy pokojowe w Moskwie i w Mikaszewiczach na Polesiu. Rozmowy te były tylko "zasłoną dymną", albowiem bolszewicy cały czas opracowywali plany inwazji przeciwko Polsce. Chcieli też zyskać na czasie, by móc uwolnić część sił Armii Czerwonej, po to, by rozprawić się z wojskami "białego generała" Antona Denikina, a także zmusić ukraińskiego przywódcę Semena Petlurę, który walczył zarówno na froncie rosyjskim jak i polskim do wycofania się na terytorium Polski. Piłsudski widząc grę Sowietów, chcąc przeszkodzić w tych przygotowywaniach planów inwazyjnych sprowokował Rosjan do podjęcia wcześniejszych działań wojennych. Zawarł tajną umowę wojskową z przywódcą Ukrainy Naddnieprzańskiej - Semenem Petlurą i w kwietniu 1920 roku uderzył na Ukrainę. Jednakże po początkowych sukcesach i zajęciu Kijowa przewagę zaczęła zdobywać Armia Czerwona zmuszając Polaków do gwałtownego odwrotu. Wobec takiego obrotu sprawy Sowieci podjęli ofensywę pod dowództwem Tuchaczewskiego, która miała na celu zdobycie Warszawy. Jednocześnie dwie inne armie S.Budionnego i korpus kawalerii G. Gaj-Hana atakowały Polaków - pierwsza w rejonie Lwowa, druga miała za zadanie opanować północne Mazowsze. Nad polskim narodem zawisła poważna groźba unicestwienia, co spowodowało, że całe społeczeństwo - choć politycznie zróżnicowane i skłócone - zjednoczyło się wokół obrony Ojczyzny. Rząd Obrony Narodowej skonsolidował główne siły polityczne kraju, wysokie funkcje państwowe objęli Józef Piłsudski i Roman Dmowski, wielcy antagoniści polityczni. Także w kwestii strategicznego rozmieszczenia sił poczyniono konieczne przygotowania. Wydawało się, że stolica nie złamie sowieckiego natarcia. Jednak w tym czasie, kiedy Sowieci przygotowywali się do ostatecznego natarcia, Polacy przegrupowali wojska. I choć Piłsudski już w pierwszej połowie lipca snuł plany rozegrania wielkiej bitwy na linii Narwi i Bugu, by zatrzymać odwrót polskiej armii; to nieprzewidziany i nagły odwrót polskich wojsk wymusił zmianę działań strategicznych i zmianę miejsca ostatecznej bitwy. Bitwa Warszawska rozegrała się w dniach 13-15 sierpień. Głównymi strategami planu operacyjnego byli Józef Piłsudski, który dał główne wytyczne do planu oraz szef sztabu generalnego Tadeusz Rozwadowski, płk Tadeusz Piskor i kpt. Bronisław Regulski, którzy ten plan opracowali. Zasadniczym celem operacji było odcięcie korpusu Gaj-Chana od armii Tuchaczewskiego i od zaplecza. Walki prowadzono na trzech niezależnych frontach: 1/ obronę na linii Wieprza, Wkry i Narwi; 2/ ofensywa znad Wieprza w kierunku północnym; 3/ wyparcie Armii Czerwonej za Narew oraz pościgu i pokonaniu armii Tuchaczewskiego. W czasie polskich przygotowań do ostatecznego rozstrzygnięcia bolszewicy zbliżali się do Warszawy. Liczyli na to, że stolica podda się nie stawiając większego oporu. Warszawę miały bezpośrednio atakować trzy armie: III, XV i XVI, natomiast IV Armia wraz z konnym korpusem Gaj-Chana maszerowała na Włocławek i Toruń z zamiarem przejścia Wisły na Kujawach, powrotu na południe i zakleszczowania stolicy z kierunku zachodniego. Bitwa Warszawska rozpoczęła się na przedpolach stolicy, zacięte boje toczyły się w okolicach Radzymina, który przechodził z rąk do rąk kilkanaście razy. Ostatecznie Polakom za cenę wielkich strat udało się utrzymać Radzymin i miejscowości przyległe, wypierając siły wroga daleko od miejsca, w którym stacjonowały polskie wojska. Jednym z ważnych zdarzeń Bitwy Warszawskiej było zdobycie 15 sierpnia przez polski Pułk Ułanów sztabu 4. armii sowieckiej w Ciechanowie oraz całego zaplecza tego sztabu w tym jednej z dwóch radiostacji, służących Sowietom do utrzymywania łączności z dowództwem w Mińsku. Szybko przestrojono polski nadajnik na częstotliwość sowiecką i rozpoczęto zagłuszanie nadajników wroga, dzięki czemu druga z sowieckich radiostacji nie mogła odebrać rozkazów. Warszawa na tej samej częstotliwości nadawała bez przerwy teksty Pisma Świętego - jedyne wystarczająco obszerne teksty, które udało się szybko zdobyć. Brak łączności praktycznie wyeliminował 4. Armię z bitwy o Warszawę. 16 sierpnia nastąpił przełom w walkach. Pod dowództwem Józefa Pilsudzkiego tzw. grupa manewrowa, którą utworzyło pięć dywizji piechoty i brygada kawalerii, przełamała obronę Sowietów pod Kockiem i Cycowem i zaczęła atakować tyły wojsk wroga nacierających na Warszawę. Tuchaczewski został zmuszony do wycofania się nad Niemen. Ostateczną klęskę bolszewicy ponieśli pod Osowcem, Białymstokiem i Kolnem. Linię obrony (liczącą ok. 800 km) Piłsudski oparł o rzeki: Orzyc-Narew-Wisła-Wieprz-Seret – podzielił ją na trzy fronty, powierzając dowództwo generałom, do których miał największe zaufanie: Józefowi Hallerowi, któremu podlegał Front Północny, czyli obrona Warszawy, Edwardowi Rydzowi-Śmigłemu podlegał Front Środkowy - uderzenie na armię Tuchaczewskiego i Wacławowi Iwaszkiewiczowi, któremu podlegał Front Południowy. Walki trwały jeszcze przez kolejne dni 18 – 19 – 20 - 21 sierpnia, w wyniku których Sowieci ponieśli miażdżącą klęskę. Wspomnę tylko, że IV Armia bolszewicka, zdezorientowana przez brak radiowego połączenia nie wiedząc o klęsce pod Warszawą, zgodnie z wytycznymi atakowała Włocławek - zamykając sobie w ten sposób drogę odwrotu. W tej sytuacji jedyną drogą ucieczki dla oddziałów sowieckich było przekroczenie granicy Prus Wschodnich. Tam część oddziałów została rozbrojona. 25 sierpnia polskie oddziały doszły do granicy pruskiej, kończąc tym samym pościg. W wyniku Bitwy Warszawskiej po stronie polskiej zginęło ok. 4,5 tys. żołnierzy, 22 tys. było rannych i 10 tys. zaginionych. Straty Sowietów nie są znane - szacuje się, że ok. 25 tys. żołnierzy Armii Czerwonej poległo lub było ciężko rannych, 60 tys. trafiło do polskiej niewoli, a 45 tys. zostało internowanych przez Niemców. Według ujawnionych niedawno ( VIII. 2005 r. ) dokumentów Centralnego Archiwum Wojskowego, wynika , że szyfry Armii Czerwonej zostały złamane przez porucznika Jana Kowalewskiego już we wrześniu 1919 roku . Poznano plany i rozkazy strony rosyjskiej, co przyczyniło się w znacznym stopniu do zwycięskiej kontrofensywy. Wojna polsko bolszewicka zakończyła się traktatem (ryskim) zawartym w Rydze 18 marca 1921 roku, który wyznaczał granice polski na wschodzie oraz stanowił o odszkodowaniach dla Polski; miał regulować sprawy repatriacji oraz polityki wobec ludności polskiej na terenie Rosji Sowieckiej. Oceny traktatu są rozbieżne. Wg jednych był on porażką polskich elit według drugich zwycięstwem ich rozsądku. Faktem jest, że granice ustalone traktatem ryskim przetrwały aż do II wojny światowej. Traktatem ryskim Sowieci zobowiązali się do wypłacenia Polsce odszkodowania w wysokości 30 mln rubli w złocie. Zobowiązań tych nigdy nie wykonali. Nie zwrócili też zagrabionych dóbr kultury poza nielicznymi wyjątkami. Podobnie nie dotrzymali warunków traktatu w odniesieniu do Polaków zamieszkujących tereny sowieckie - do kraju powróciło zaledwie milion rodaków, resztę ponad 1,5 mln spotkał tragiczny los - wysiedlenia, prześladowania, katorga, głód i śmierć. Jakkolwiek nie spojrzeć na bitwę warszawską, należy podkreślić, że stanowiła ona punkt zwrotny w całej historii wojny polsko - bolszewickej. Trzeba pamiętać, że w tym czasie Niemcy były pod naporem zrywu rewolucyjnego, tak więc potencjał niemiecki był na tyle silny, że mógł nam zagrażać, gdyby Bolszewikom udało złamać się opór Polski to z pewnością doprowadziłoby to do kolejnego rozbioru Polski. Uratowano niepodległość i suwerenność Polski, a społeczeństwo polskie udowodniło raz jeszcze, że w obliczu zagrożenia potrafi się mobilizować. Również Europa została uchroniona przed wejściem oddziałów sowieckich na jej tereny. Sława Kornacka

Autentyczny cud nad Wisłą To Matka Pana uchroniła Warszawę i Polskę przed bolszewicką nawałą w roku 1920. 15 sierpnia rzeczywiście wydarzył się cud nad Wisłą. Na niebie pojawiła się Matka Pana w znaku Patronki Warszawy. W nocy z 14 na 15 sierpnia dokonuje się cudowne objawienia Matki Bożej w wizerunku Patronki Warszawy Matki Bożej Łaskawej. „Matka Łaskawa pojawia sie na niebie przed świtem, monumentalna postać, wypełniająca swoją Osobą całe ciemne jeszcze niebo. Ukazuje się odziana w szeroki, rozwiany płaszcz, którym osłania stolice. Zjawia się w otoczeniu husarii, polskiego zwycięskiego wojska, które pod Wiedniem z hasłem „W imie Maryi” rozegnało pogańskie watahy. Matka Boża trzyma w swych dłoniach jakby tarcze, którymi osłania miasto Jej pieczy powierzone” - opisuje tamten cud jezuita o. Józef Maria Bartnik. Postać Matki Pana widziało, i pozostały tego świadectwa, setki bolszewików atakująchych Warszawę. I nie ma co ukrywać, że wywołało to ich ogromny strach. „Przerażenie, jakie wywołało ujrzane zjawisko, i paniczny strach były tak silne, że nikt nie myślał o konsekwencjach ucieczki z pola walki – karze śmierci dla dezerterów. Uciekinierzy poczuli się bezpieczni dopiero w okolicach Wyszkowa i stąd – od ich słuchaczy – pochodzą pierwsze relacje o tym wstrząsającym wydarzeniu” - uzupełnia jezuita na łamach „Naszego Dziennika”. Świadomość cudownej pomocy miał zresztą również sam marszałek Józef Piłsudski (mimo rozmaitych decyzji życiowych i religijnych marszałek całe życie mocno czcił Matkę Bożą Ostrobramską), który krótko po zwycięstwie nad bolszewikami miał powiedzieć kardynałowi Kakowskiemu: „Eminencjo, sam nie wiem, jak myśmy tę wojnę wygrali”. Objawienie to było odpowiedzią Bożą na wielką akcję modlitewną, jaką podjęli wówczas Polacy (ale i Kościół powszechny). Już 19 czerwca 1920 roku na Rynku Starego Miasta Polska została, w obecności władz kościelnych i państwowych, a także Naczelnika Państwa zawierzona Najświętszemu Sercu Jezusowemu. W lipcu tego samego roku Konferencja Episkopatu Polski ponownie zawierzył Polskę Sercu Jezusowemu, a także ponownie wybrał Maryją na Królową Polski. Jednocześnie duchowni i świeccy katolicy rozpoczęli wielką krucjatę modlitewną, która miała przygotować Polskę na ostateczną konfrontację z bolszewikami, a biskupi zainicjowali ogólnopolską nowennę za Ojczyznę, która miała rozpocząć się w uroczystość Przemieniania Pańskiego 6 sierpnia, a zakończyć 15 sierpnia w uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Mary Panny. W tym czasie we wszystkich świątyniach Warszawy trwały nieustające modlitwy, odprawiano msze święte, w których uczestniczyli niemal wszyscy wierni, którzy nie byli w tym czasie pod bronią. Modlitwy trwały także na Jasnej Górze, gdzie zebrało się tylu wiernych, że trzeba je było przenieść z samej bazyliki na błonia. Do wielkiej akcji modlitewnej dołączył się także papież Benedykt XV, który na dziesięć dni przed Bitwą Warszawską skierował do wszystkich biskupów świata przesłanie „O zmiłowanie Boga nad nieszczęsną Polską”. Ojciec święty wzywał w nim do modlitwy o polskie zwycięstwo nad bolszewikami, a także przypominał, że jest to nie tylko wojna sprawiedliwa, ale przede wszystkim chrześcijańska, bowiem walczący w niej żołnierze bronią Europy przed wrogami Chrystusa. Polacy – przypominał papież – tak jak za czasów wiktorii wiedeńskiej są nadal przedmurzem chrześcijaństwa. Cudowne objawienia Matki Bożej czy rola niebios (tak często wyśmiewana przez historyków czy publicystów) w wyzwoleniu nie tylko Polski, ale całej Europy z sowieckiej niewoli, nie musi wcale przesłaniać roli ludzkiej w tym wielkim dziele. Kościół, choć od samego początku, ustami swoich hierarchów określał Bitwę Warszawską mianem „cudu nad Wisłą” („Cokolwiek mówić czy pisać się będzie o bitwie pod Warszawą – mówił w kazaniu abp Józef Teodorowicz – wiara powszechna nazwie ją cudem nad Wisłą (...). Mówił mi kapłan pracujący w szpitalu wojskowym, że żołnierze rosyjscy zapewniali go i opisywali, jak pod Warszawą widzieli Najświętszą Pannę okrywającą swym płaszczem Polski stolicę”), to jednocześnie nigdy nie kwestionował zasług samego Marszałka. Prymas Polski kard. August Hlond porównywał znaczenie tej bitwy do znaczenia Lepanto i Wiednia, i podkreślał, że za tryumf nad bolszewikami „należy się Józefowi Piłsudskiemu wieczna wdzięczność nie tylko obywateli polskich, lecz całego chrześcijaństwa”.

Tomasz P. Terlikowski

Pielgrzymki wg Michnika: dziedzictwo obskuranckie, pełne nietolerancji i antysemityzmu. Górny: to stały repertuar fałszu "Wyborczej" Adam Michnik uznał, że 15 sierpnia to dobra data, by wystąpić w roli recenzenta polskiego Kościoła i zabrać głos w sprawie pielgrzymek do sanktuarium Matki Boskiej Częstochowskiej. Pielgrzymki na Jasną Górę są zawsze wydarzeniem nie tylko religijnym, są też wydarzeniami politycznymi, społecznymi, obyczajowymi. - zauważa. I poucza swoich czytelników:

Pielgrzymki jasnogórskie - o tradycji pięknej i heroicznej - mają także dziedzictwo obskuranckie i ponure pełne nietolerancji, agresji i antysemityzmu. Na koniec redaktor Michnik stwierdza:

Katolicyzm polski był podzielony, tak jak podzielone było społeczeństwo polskie. Katolicyzm polski jest podzielony i dzisiaj. Inna jest wizja religii i Polski księdza Rydzyka i biskupa Ryczana, a inna Jana Pawła II czy księdza Józefa Tischnera. Wiele zależy od tego, którą z tych dróg wybiorą polscy biskupi. Cały tekst jest "wstępniakiem" do reportażu Xawerego Pruszyńskiego z 1936 r. O cel, sens i trafność takiego definiowania podziałów w polskim Kościele pytamy publicystę Grzegorza Górnego, twórcę kwartalnika "Fronda".

wPolityce.pl, Stefczyk.info: Czy w pielgrzymkach wiernych na Jasną Górę jest jakaś druga ciemna strona? Czy obciąża je także negatywna tradycja antysemityzmu i radykalizmu - jak tego dowodzi Adam Michnik na łamach "Gazety Wyborczej"? Grzegorz Górny, publicysta: Dzielenie Kościoła na otwarty i zamknięty należy do stałego repertuaru publicystycznego "Gazety Wyborczej". Przypomnę, że rok temu po homilii wielkanocnej arcybiskupa Michalika Piotr Pacewicz napisał w "Gazecie Wyborczej" komentarz zatytułowany: "Dwie homilie, dwa Kościoły", w którym przeciwstawiał sobie dwóch hierarchów. Jeden był zły, czyli Józef Michalik, a drugi dobry, czyli kardynał Kazimierz Nycz. Tego typu próby dzielenia Kościoła odnajdujemy wielokrotnie na łamach "Gazety Wyborczej". Zresztą abp Michalik pośrednio odnosząc się do takiej tezy, przypomniał w homilii podczas ubiegłorocznego Dnia Dziękczynienia, że komuniści także próbowali dzielić Kościół przeciwstawiając sobie złego kardynała Wyszyńskiego i dobrego kardynała Wojtyłę. I jak mówił abp Michalik, mądrość Kościoła polegała na tym, że hierarchowie nie dali się sztucznie podzielić.

Teraz Adam Michnik próbuje przeciwstawić ojca Tadeusza Rydzyka Janowi Pawłowi II... To jest kolejny z serii tego typu zabiegów. Z tym, że akurat przez odwołanie się do reportażu Ksawerego Pruszyńskiego z lat trzydziestych mamy tu do czynienia z pewnego rodzaju nadużyciem, ponieważ główną linią podziału w obrębie Kościoła miałby się stać stosunek do Żydów i problem antysemityzmu. Akurat to w ogóle nie oddaje jakichkolwiek różnic w polskim Kościele. W tej chwili nie widzimy żadnego napięcia, kontrowersji czy sporu wokół tych tematów. Co więcej, badania zawartości programowej Radia Maryja robione przez zespół socjologiczny, któremu przewodził prof. Ireneusz Krzemiński, wykazały, że w Radiu Maryja nie ma treści antysemickich. To znaczy, że oskarżanie tej rozgłośni o antysemityzm jest nadużyciem. Więc ta linia podziału zarysowana przez Michnika przez odwołanie się do tekstu Pruszyńskiego z lat trzydziestych jest całkowicie fałszywa.

A czemu mają służyć te zabiegi? Dlaczego środowisko "Gazety Wyborczej" stara się na siłę dzielić Kościół? "Gazeta Wyborcza" ma dla Polski konkretny projekt cywilizacyjny, kulturowy, obyczajowy. I to środowisko wie, że bez wsparcia Kościoła, wielkich zmian w Polsce nie da się przeprowadzić. Dlatego najchętniej widzieliby polski Kościół uformowany na swój obraz i podobieństwo. Można powiedzieć, że publicystyka "Gazety Wyborczej" w dużej mierze służy formowaniu oblicza polskiego katolicyzmu i wpływaniu na postawy ludzi Kościoła, właśnie po to, by ukształtować go według swojego wzorca.

A co powinien zrobić zwykły katolik, który może nie orientuje się tak dobrze w wielkiej polityce, natomiast czyta, że musi wybierać pomiędzy Janem Pawłem II, a ojcem Rydzykiem? Nie powinien traktować "Gazety Wyborczej" jak magisterium Kościoła, tylko jak jedno z wielu różnorodnych mediów, które ma swoje sympatie i antypatie. Natomiast, jeśli chodzi o kwestie dotyczące życia wewnętrznego Kościoła, to bardziej uważnie powinien przysłuchiwać się temu co mówi papież, biskupi, księża. Bo to oni tkwią wewnątrz Kościoła. Natomiast tutaj mamy do czynienia z próbą wpływania na oblicze Kościoła z zewnątrz. Ansa

Arcybiskup Wacław Depo mocno na Jasnej Górze w obronie prawdy o ważnych datach w historii Polski

Około 90 tys. wiernych brało w środę udział w uroczystościach Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny na Jasnej Górze. Duchowni przestrzegali przed ośmieszaniem ważnych w historii Polski rocznic, apelowali o obronę życia i troskę o dobro rodziny. Najważniejszym punktem środowych uroczystości była suma pontyfikalna na jasnogórskim szczycie. Mszy przewodniczył prymas Polski i metropolita gnieźnieński abp Józef Kowalczyk. Homilię wygłosił abp Wacław Depo, metropolita częstochowski. Abp Depo zauważył, że sierpniowe pielgrzymowanie zbiega się w czasie z ważnymi rocznicami w historii Polski: cudu nad Wisłą, Powstania Warszawskiego, śmierci św. Maksymiliana Kolbego i Sierpnia 1980 r. Ten czas  jest dla wszystkich sposobem na przeprowadzenie testu wiary w Boga i odpowiedzialności za losy ojczyzny. Powracają wtedy pytania o sens życia i ofiary za prawdę i wolność - mówił arcybiskup. I dodał dobitnie:

Dlatego nie możemy się zgodzić na drwinę i ośmieszanie tych rocznic - jakoby Polacy kochali tylko swoje klęski i nieudane zrywy powstańcze. Jest to bowiem jawna niesprawiedliwość, która powoduje zanik uczuć wyższych, ofiarności i źle służy przyszłości narodu. W homilii hierarcha nawiązał do - jak powiedział, wciąż aktualnego - programu przedstawionego w sierpniu 1980 r. przez kardynała Stefana Wyszyńskiego. Prymas Tysiąclecia apelował wówczas o zaprzestanie laicyzacji społeczeństwa i uznanie prawa Kościoła do wypełniania jego zadań ewangelizacyjnych w sferze publicznej. Kard. Wyszyński podkreślił też, że fundamentem istnienia narodu jest rodzina i należy jej zapewnić należne warunki życia. Jakże boleśnie te postulaty powracają i są niezrealizowane chociażby poprzez prawie przymusową emigrację zewnętrzną i wewnętrzną całych wspólnot rodzinnych, czy też uchwalanie praw, które w imię tolerancji zatracają granice praw natury, zgodnych z zamysłem Boga - powiedział abp Depo. Częstochowski metropolita przypomniał w homilii, że uroczystość Wniebowzięcia NMP należy do najstarszych świąt maryjnych, choć oficjalnie zostało ogłoszone dopiero w 1950 r. przez papieża Piusa XII. Wniebowzięcie uczy nas zaufania Bogu we wszystkim, bo wiara jest początkiem życia wiecznego i tych dóbr, których się spodziewamy: pełnej radości i miłości wiecznej - podkreślił arcybiskup. PAP/JKUB

Język nienawiści, obelgi, chamskie odwołania do fizycznego wyglądu polemistów - oto język Kutza i propagandystów RAŚ Lewicowe "elity" w próbie podpalenia Śląska, zanegowania jego polskości, przechodzą same siebie. Nakręcają mocniej i mocniej spiralę nienawiści do polskości.

Gdzie jest kres bezkarności? Sympatyk separatystycznego RAŚ grozi: "Czas skończyć tylko gadać. Niech poleje się polska krew!" Nowy atak agresji spowodowany został ważnym, spokojnym i merytorycznym tekstem red. Piotra Semki w ostatnim "Uważam Rze". W tekście pt."Nasz mały śląski Kulturkampf" napisał, że Ruch Autonomii Śląska kwestionuje całą tradycję powstań śląskich, walki o polski Śląsk, bagatelizuje pamięć o cierpieniach  z lat okupacji hitlerowskiej na rzecz podkreślania tylko Tragedii Ślązaków z lat powojennych. I stwierdził:

Mało, która decyzja Platformy Obywatelskiej miała i ma tak daleko idące konsekwencje, jak koalicja PO z Ruchem Autonomii Śląska w sejmiku Województwa Śląskiego. Lider RAŚ  Jerzy Gorzelik objął stanowisko  wicemarszałka sejmiku województwa do spraw edukacji i kultury. Tym samym lider autonomistów dzieli pieniądze na śląską kulturę i skwapliwie wykorzystuje  swój bezpośredni i pośredni wpływ na obsadę kluczowych stanowisk w instytucjach kulturalnych Górnego Śląska. Z kolei przy tworzeniu kanonu literatury śląskiej roi się do dzieł kultury niemieckiej, ale brakuje twórców polskich - W pierwszej dziesiątce kanonu jest aż sześciu książek pisarzy niemieckich  i  tylko cztery książki pisarzy polskich: Znamienny jest fakt, że na liście twórców kanonu brak jest tak ważnych dla Górnego  Śląska postaci jak ze świata polityki Jerzy Buzek, Maria Pańczyk, Jerzy Polaczek czy naukowców  prof. Doroty Simonides, prof. Zygmunta Woźniczki, prof. Heleny Synowiec czy wreszcie kompozytora Wojciecha Kilara. Nie jest to chyba przypadek skoro idol autonomistów Kazimierz Kutz publicznie obraża wielu z wyżej wymienionych, jako „ludzi wyalienowanymi ze śląskości”. Zwraca uwagę brak w pierwszej dziesiątce jakichkolwiek dzieł z okresu polskiego odrodzenia narodowego na Śląsku w XIX wieku takich autorów jak Józef Lompa czy Karol Miarka jak i pisarzy opisujących okres walki z pruską germanizacją, odrodzenie narodowe na ziemi Cieszyńskiej, Powstania śląskie i okres  II wojny światowej z polskiego punktu widzenia. „Wyrąbany chodnik” Gustawa Morcinka  jest dopiero na 12 pozycji rankingu, ale zdobyło tylko 5 głosów. „Stary kościół miechowski” księdza Norberta Bończyka– poemat napisany w 1879 roku przez propagatora  polskiego języka w „narzeczu górnośląskim”  jest na 17 pozycji i oddały nań głosy tylko 4 osoby. Wreszcie „Śląsk, jako problem socjologiczny” -nadal kluczowe dla dyskusji o tożsamości Ślązaków dzieło zakatowanego w  Dachau błogosławionego księdza Emila Szramka znalazło się  na 22 pozycji z wynikiem 3 głosów. Jaka jest na to reakcja? Obelgi! Zwykłe obelgi. Oto Kazimierz Kutz na łamach katowickiej "Gazety Wyborczej" stwierdza, że dobrze mu się teraz czyta "GW":

Jest teraz w sobotnim wydaniu wiele do czytania i do refleksji. W przeciwieństwie do "Rzepy" i "Uważam Rze" (tego śmierdziucha jeszcze nie wziąłem do ręki), które zajmują się coraz obszerniejszymi donosami politycznymi z polewą faszystowską nie tylko od zewnątrz. A niejaki Piotr Semka zajmuje się często bieżącymi sprawami Górnego Śląska z pozycji obrotowego ideologa PiS-u i popisuje się swoją ignorancją na prawach kompetencji. Jeden przykład? A po co. Przecież nie czytał. Zamiast tego Kutz szydzi z fizycznego wyglądu polemisty. Jest to chamstwo najczystszej próby. I buta kogoś przekonanego, iż jest nadczłowiekiem. Ale też czującego, że jest po stronie władzy, że nikt nie stanie w obronie dziennikarza obrzucanego obelgami za przypominanie polskości Śląska. Z kolei Michał Smolorz, uznawany za jednego z głównych propagandystów śląskiego separatyzmu na łamach miejscowej, głównie niemieckiej zresztą, prasy, dowodzi, że tekst Semki to "nowa Volkslista". Dlaczego? Bo publicysta znający temat po kolei, punkt po punkcie pokazuje jak za publiczne pieniądze wzmacnia się antypolskie nurty w kulturze, literaturze, edukacji. Jest w tym płakaniu o "Volksliście" wołanie o to by się od Śląska odczepić - i pozostawić go, jak to zrobiła ekipa Tuska, szydercom nazywającym Rzeczpospolitą "małpą z brzytwą". Musimy jasno odpowiedzieć - nie ma na to szans. Smolorz szydzi:

Piotr Semka regularnie na łamach swego pisma zapala światła ostrzegawcze, uruchamia linie alarmowe i stara się obudzić polityczne centrale z letargu. Zda się wołać: tam się dzieją straszne rzeczy, a wy śpicie, zajmujecie się sobą, siedzicie na plażach albo podróżujecie po egzotycznych krajach. Ale tym razem trzeba mu przyznać rację. Tak dokładnie jest. Tam się dzieją złe rzeczy, handluje się krwią poprzednich pokoleń, które za polskość Śląska ginęły. Niestety, w walce przeciw separatystom jesteśmy sami, władze RP są obecnie po drugiej stronie barykady i niemczyznę, ukrytą za autonomicznymi hasełkami, wspierają. CZYTAJ KONIECZNIE: Nasz wywiad. Prof. Marek: W państwie w pełni praworządnym władze rozmawiałyby z RAŚ tylko za pośrednictwem prokuratora Przypomnijmy tu też niezwykle ważne słowa profesora Franciszka Marka, nestora polskości na Śląsku, z rodziny osiadłej tam od wielu pokoleń, pierwszego rektora Uniwersytetu Opolskiego, znawcy regionu, który ostrzegał na łamach "Uważam Rze”, iż "pojawili się niebezpieczni dla kraju rodzimi huncwoci, którzy próbują rozbijać naszą jedność narodową „hajmatową” regionalizacją. Nie mówią prawdy o naszej historii: Tu nigdy tego nie było. Kiedy Niemcy zaczęli mówić o Śląskości? Wtedy, kiedy widzieli, że część tego Śląska tracą na rzecz polskości. Kiedy widzieli, że niemieckość jest nie do uratowania, postanowili na Śląskość, jako coś odrębnego? Żeby nie było polskości. Dzisiaj w moim przekonaniu dokładnie tak samo. Za tym głośnym ruchem separatystycznym kryje się antypolskość! Dokładnie tak jak wtedy. Profesor stwierdza też, że bzdurą są tezy iż Polska Śląsk zdegradowała, zniszczyła, że tylko brała. Jak mówi, jest dokładnie odwrotnie:

Awans kulturowy dla Śląska nie przyszedł z zamożnych, bogatych Niemiec tylko z biednej Polski. Tak, owszem, Polska była i jest nadal biedniejsza od Niemców. Po wojnie profesura, inteligencja była przetrzebiona, wymordowana przez Niemców w ogromnym stopniu. Najlepsi z Uniwersytetu Lwowskiego pomordowani przez Niemców i Ukraińców. Ale jak wielkiego dzieła dokonali ci, którzy ocaleli! Jadąc do Wrocławia by objąć budynki uniwersyteckie założyli po drodze Akademię Medyczną w Rokitnicy pod Katowicami, Politechnikę w Gliwicach, Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Opolu, dziś Uniwersytet Opolski, który ma prawie ponad 20 tysięcy studentów! A więc Polska Śląsk podniosła! Jeżeli bym gdzieś widział ruinę gospodarki miejscowej, to niestety po obaleniu PRL. Padły wielkie fabryki, wmawiano nam, że liczą się tylko usługi. Dziś widać, że to nieprawda. Niemcy przemysł zachowały i rozwijały i zbierają owoce. Ciekawy jest wątek dotyczący Jerzego Gorzelika, lidera separatystycznego Ruchu Autonomii Śląska:

On nie jest stąd. Zdzisław Hierowski, jego dziadek, znany historyk literatury nie był Ślązakiem, przyjechał tu z Przemyśla. Przesiedział swoje w niemieckim obozie koncentracyjnym. I do końca życia był bardzo antyniemiecki, aż tak, że nawet niestety czasami utożsamiał Ślązaków z Hitlerowcami. Sam Gorzelik nie mówi gwarą, na pewno nie nauczył się jej w domu, a walczy o „język górnośląski”. To absurd. Elementarna wiedza historyczna o Śląsku prowadzi do odrzucenia tez RAŚ po kilkunastominutowej rozmowie. A jednak, państwo polskie zachowuje się irracjonalnie i odnoszę wrażenie, że wspiera ten ruch. Emigranci ze Śląska założyli w Stanach Zjednoczonych, w Teksasie, wioski: „Panna Maria”, „Częstochowa”, „Kościuszko”. Nawet, jako Ślązak miałbym do nich żal – nie mogli wybrać czegoś śląskiego, choćby Góry Św. Anny? Ale oni tak zdecydowali. Nic regionalnego, tylko polskie nazwy. Bo byli Polakami! Profesor przypomina, że ani w języku literackim, ani w naszych gwarach, nie mamy odpowiednika słowa heimat. Tę dziwaczną ideę - udowadnia - wcisnęli nam, inspirowani z zewnątrz, liderzy „mniejszości niemieckiej”, którzy z koniunkturalnych względów wyrzekli się swojej tożsamości i „stroją się w cudze piórka”, jak trafnie mawiali nasi Ojcowie o ich poprzednikach. I jeszcze przestroga dla polskich elit:

Gdyby nasi politycy znali dzieje ojczyste wiedzieliby, że w epoce poprzedzającej likwidację państwa polskiego nie tylko wymuszono redukcję armii aż o 35 tysięcy żołnierzy, nie tylko ograniczono przemysł zbrojeniowy, ale także instytucji państwa przeciwstawiano regiony. Już wtedy! Wielcy magnaci państwa nie szanowali. mieli, bowiem swoje „małe ojczyzny”. Ale i one, gdy zginęła ta wielka, z czasem zniknęły. Ludzie dbający o dobro Polski zawsze pilnowali jego spoistości i siły - kończy profesor Marek. Jak widać, są dziś, bowiem znowu, i to w łaskach partii rządzącej, ludzie dążący do rozbicia państwa polskiego. Gim Zespół wPolityce.pl

Prof. Staniszkis o sprawie Plichty: Prawo jest w Polsce pewną plasteliną do lepienia interesów, Tusk nie rozumie jak głęboki jest kryzys państwa - Konferencja premiera pokazała, że Tusk nie rozumie jak głęboki jest kryzys państwa - mówi w rozmowie z Onet.pl prof. Jadwiga Staniszkis. Jej zdaniem sprawę Amber Gold i syna premiera Donalda Tuska powinno się rozpatrywać „w planie państwa, instytucji, procedur i standardów". Młody Tusk jest tylko odpryskiem czegoś większego. Oglądałem konferencję Donalda Tuska i on rozdzielając role premiera i ojca nie rozumie, że jego syn został ściągnięty do interesu związanego z Amber Gold właśnie, dlatego, że ma na nazwisko Tusk. Według socjolog, Michał Tusk jest odpryskiem atmosfery, w której funkcjonuje - również rodzinnej - a w której brakuje poczucia odpowiedzialności. Wokół premiera Tuska jest chociażby minister Paweł Graś, któremu wielokrotnie zarzucano mijanie się z prawdą. Jest minister Tomasz Arabski, który w raporcie Millera i uzasadnieniu umorzenia karnej części przez prokuraturę jest wymieniany z sugestiami odpowiedzialności politycznej i służbowej. Paradoksalnie młody Tusk swoją wypowiedzią sam próbowała chronić ojca, a nie odwrotnie. Prof. Staniszkis zwraca uwagę na zagadkowość szefa Amber Gold Marcina Plichty. Stawia pytanie, kim on naprawdę jest? Nie wiemy, w jakich układach towarzyskich był Plichta. Pytanie, jak bardzo młody Tusk pomagał szefowi Amber Gold swoim nazwiskiem? Czy Plichta był w układzie partyjnym? Czy może był w układzie nowej generacji służb? Przecież to nie było pierwsze jego oszustwo. Kolejne wyroki dostawał w zawieszeniu. Nie wiem jak udało mu się zrobić tak szybką karierą. Skąd miał taki parasol ochronny. I skąd jego pewność siebie przy atakach na syna premiera. (…) Stawiam hipotezę, że Plichta w pewnym momencie stał się doradcą lub ekspertem w lokalnym układzie służb. On wciąż nie ma zakazu opuszczania kraju. Coś dawało mu ogromną bezkarność. Jeżeli on rejestruje kolejną spółkę i staje się znowu jej członkiem zarządu mimo uprawomocnionych wyroków, to znaczy, że ma niesamowite przebicie. I to jest największy problem. Ile może znieść prawo w Polsce? (…) Prawo jest w Polsce pewną plasteliną do lepienia interesów. Profesor uważa, że opozycja nie potrafi przedstawić tego opinii publicznej i zarzuca Prawu Sprawiedliwości zbyt radykalną retorykę. PiS w wielu sprawach wymaga zaakceptowania pewnych zworników i konstrukcji intelektualnych, które pokazują, że to jest państwo mafijne, albo że to jest zdrada Putin-Tusk. Ludzie nie są na to gotowi. PiS utrwala władzę Platformy jak tylko może. Ostry konflikt służy paradoksalnie, reprodukcji władzy PO. (…) Sprawa Plichty i jego poczucia bezkarności i bezczelności, co wynika z poczucia, że ma jakieś kanty w kieszeni, byłaby dobrą okazją do wyjaśnienia, kto naprawdę rządzi w Polsce i co jest pod polityką. Polityk z wyższej półki w PO, powiedział mi niedawno, że wszyscy oni mają informacje o sprawach jak Amber Gold, ale nie mają, do kogo z tym pójść. Sami ludzie PO nie mają zaufania do organów władzy. Jak dodaje, bierność PiS w tej sprawie jest szokująca. Bardzo mnie dziwi, że Kaczyński abdykował przy Amber Gold tak jak i przy aferze taśmowej. To duży błąd opozycji, że czeka do września z ofensywą programową i nie potrafi dynamicznie reagować na bieżące wydarzenia. Jadwiga Staniszkis konstatuje, że jeśli PiS nie zmieni sposobu swojego działania na bardziej dynamiczny i analizujący sytuację, to władza Tuska tylko się utrwali. Znp, onet.pl

Warszawa bez Wisłostrady nawet na kilka miesięcy? Od wczoraj woda wciąż zalewa budowę stacji metra Nie udało się zatrzymać wycieku wody na budowę stacji metra Powiśle w Warszawie – podaje RMF FM. Wciąż nie wiadomo, kiedy przywrócony będzie ruch w tunelu Wisłostrady i na Moście Świętokrzyskim. Scenariusze rozwoju wypadków na budowie stacji Powiśle są różne - od tych optymistycznych, że tunel Wisłostrady nie jest zagrożony i zostanie otwarty za 2-3 dni, do tych najczarniejszych, że Warszawa będzie musiała sobie jednak radzić bez kluczowej arterii północ-południe nawet przez kilka miesięcy – informuje stacja. Zależy to od tego, czy woda, wypłukała grunt spod tunelu Wisłostrady (położonego 7 metrów nad metrem). Konieczne może okazać się wypełnienie ubytków pomiędzy tunelami poprzez wstrzykiwanie betonu pod ciśnieniem. Jedno jest pewne – warszawiacy wciąż będą musieli jeździć uciążliwymi objazdami, które nawet dziś, w pusty zazwyczaj na ulicach świąteczny dzień, powodują wydłużenie podróży, o co najmniej kilkanaście minut. Wczoraj stolica z powodu zalania budowy przeżyła istny paraliż komunikacyjny. W czasie, gdy robotnicy robili wykop pod połączenie dwóch części budynku stacji Powiśle, najpierw osunęła się ziemia, a później na dno wykopu szybko zaczęła napływać woda, która zalała część najniższej, czwartej kondygnacji na budowie stacji. Dwie koncepcje inwestycyjne budzą tu pytania o zdrowy rozsądek. Pierwsza: najdłuższy tunel w Polsce – zbudowany za czasów prezydentury w stolicy Pawła Piskorskiego – zwany jedynym światowym tunelem wzdłuż rzeki. I druga: budowa przeprawy podziemnej kolejki pod dnem rzeki. Po koniecznych wydatkach na załatanie obecnej (niewykluczone, że i przyszłych) katastrofie budowlanej i zniszczeniu części sprzętu, może okazać się, ze tańszy byłby most tylko dla pociągów metra… Znp, rmf.Fm

POLSKA TARCZA – ROSYJSKI POLIGON Deklaracja Bronisława Komorowskiego w sprawie budowy „polskiej tarczy antyrakietowej” wychodzi naprzeciw oczekiwaniom przywódców Kremla i stanowi rodzaj „uderzenia wyprzedzającego” na wypadek zmiany polityki administracji amerykańskiej. Wprawdzie słów lokatora Belwederu nie sposób dziś traktować, jako zapowiedzi realnych działań, bo Polska nie ma miliardów dolarów na budowę takiego systemu, jednak ze względu na ich groźny kontekst polityczny warto poświęcić im uwagę. Nie powinno dziwić, że intencje Komorowskiego zostały natychmiast trafnie odczytane przez rosyjskie media i całkowicie błędnie zrozumiane przez rodzimych komentatorów. Oficjalna tuba Kremla „Głos Rosji” podkreślił, że Komorowski proponując „zbudowanie w kraju własnego systemu obrony przeciwrakietowej” jednocześnie „uznał za błąd udzielenie przez Polskę zgody na budowę europejskiego systemu obrony przeciwrakietowej z rozmieszczeniem na jej terytorium 10 rakiet przeciwlotniczych”.

To podkreślenie wydaje się najważniejsze w ocenie projektu i potwierdza, że jest on w istocie wymierzony w plany amerykańskiej tarczy. Późniejsze sprostowania gen. Kozieja przypominają tłumaczenie „z polskiego na nasze” i mają raczej zaciemnić przekaz wypowiedzi niż służą jej wyjaśnieniu. W słowach Komorowskiego: „Naszym błędem było to, że przyjmując amerykańską ofertę tarczy, nie wzięliśmy w wystarczającym stopniu pod uwagę ryzyka politycznego związanego ze zmianą prezydenta. Zapłaciliśmy za to dużą polityczną cenę. Nie należy tego błędu powtarzać” – zawarta jest również fałszywa teza, jakoby rezygnacja z rozmieszczenia w Polsce elementów tarczy była wyłącznie efektem zmiany polityki administracji amerykańskiej, nie zaś wynikała z wyboru dokonanego przez ekipę Tuska, której członkiem był ówczesny marszałek Sejmu. Warto, zatem przypomnieć, że decyzję Obamy z 17 września 2009 roku poprzedziła wielomiesięczna kampania, podczas której grupa rządząca usilnie starała się zniechęcić Amerykanów do pomysłu rozmieszczenia na naszym terytorium elementów tarczy antyrakietowej. Temat ten był przedmiotem rozmów prowadzonych przez Tuska na Kremlu w lutym 2008 roku. Od tego momentu nastąpiło wyraźne wyhamowanie negocjacji, mnożenie przeszkód (kwestia gwarancji) oraz poszukiwanie pretekstu do przedłużania rozmów. Gdy dwa tygodnie później nowy premier udawał się z wizytą do USA na rozmowy z administracją Busha, „Gazeta Wyborcza” w publikacji z 22 lutego mogła już obwieścić „Tusk wstrzymuje tarczę” i poinformować, że „sprawa utknęła w martwym punkcie”. W tym samym czasie Kreml nasilił kampanię propagandową przeciwko instalacji amerykańskiej i rozpoczął straszenie „odwetem”. Zasadność sprzeciwu Rosji może ocenić każdy, kto ma nawet mgliste pojęcie o budowie instalacji tzw. tarczy antyrakietowej. Całość ma, bowiem charakter defensywny, składa się z kilku silosów i zajmuje powierzchnię boiska piłkarskiego. Nie stanowi zagrożenia dla nikogo, kto nie jest agresorem. W Polsce planowano budowę stanowiska rakiet przechwytujących, które miałoby służyć do obrony przed rakietami balistycznymi dalekiego i średniego zasięgu. Pociski przechwytujące wystrzeliwane z takiego stanowiska korzystają z energii kinetycznej i nie zawierają ładunków wybuchowych. Zestrzelenie wrogiej rakiety następuje w przestrzeni kosmicznej i nie stanowi zagrożenia dla terytorium kraju, nad którym ma miejsce akcja. Stosowana przez Rosjan retoryka i mówienie o „wycelowaniu tarczy antyrakietowej w Rosję” ma podstawy tylko wówczas, gdyby Kreml chciał wystąpić w roli agresora.

Kilka miesięcy po wizycie Tuska w Moskwie mieliśmy natomiast do czynienia z klasyczną prowokacją. Tuż przed zakończeniem polsko-amerykańskich negocjacji, w gazecie „Dziennik” ujawniono treść tajnej rozmowy prezydenta Lecha Kaczyńskiego z szefem MSZ Radosławem Sikorskim. Przeciek do prasy pozwolił Sikorskiemu odegrać rolę „ofiary” i został przez Tuska wykorzystany, jako przeszkoda w dalszych negocjacjach z amerykańskimi partnerami. Z tajnych depesz dyplomatycznych ujawnionych przez Wikileaks wynika, że w czerwcu 2008 roku, dwa miesiące przed napaścią Rosji na Gruzję, grupa rządząca była gotowa doprowadzić do zerwania rozmów z Amerykanami, bez wcześniejszego uzgodnienia sprawy z prezydentem. Fiasku negocjacji zapobiegła wówczas wizyta szefowej Kancelarii Prezydenta Anny Fotygi w Waszyngtonie i jej rozmowy z czołowymi politykami USA. Misja Fotygi wywołała histeryczne reakcje przedstawicieli rządu Tuska, oskarżających Lecha Kaczyńskiego o prowadzenie własnych negocjacji z USA z intencją „przejęcia sukcesu rządu”. O ówczesnym stanowisku Komorowskiego mogliśmy się dowiedzieć z jeden z depesz ujawnionych przez Wikileaks. Ambasador Victor Ashe w dniu 7 maja 2009 roku zanotował treść rozmowy, jaką kilku czołowych polityków PO przeprowadziło z delegacją Kongresu Amerykańskiego. Ashe relacjonował: „Marszałek Komorowski i Nowak (Sławomir) zgodnie wskazywali na to, że zgadzając się na lokalizację tarczy antyrakietowej Polska zapłaciła „wysoką cenę” – szczególnie w relacjach z innymi członkami UE i Rosją. Komorowski wyraził obawę, że po dwunastu latach poprawy relacji Polska ponownie staje się rosyjskim celem – wysocy rangą rosyjscy politycy grozili wymierzeniem w Polskę głowic nuklearnych, podgrzewane są antypolskie nastroje wśród Rosjan i podejmowane działania przeciwko polskim interesom na Ukrainie.” Jeśli dziś Komorowski ponownie mówi o płaceniu „wysokiej ceny”, ma z pewnością na myśli polityczne priorytety grupy rządzącej, czyli stosunki z putinowską Rosją, zaś negatywna ocena „amerykańskiej oferty” oznacza de facto rezygnację z projektu amerykańskiego na rzecz bliżej nieokreślonego „polskiego wkładu” w system NATO. W wywiadzie dla „Wprost” Komorowski przyznał: „Co się tyczy samej tarczy, to Polska konsekwentnie stawia na budowę systemu NATO obejmującego także potencjalne zagrożenia w naszym regionie. Przewiduję ponadto, że będziemy mogli do tego systemu wnieść nasz polski wkład. Ta polska część tarczy NATO będzie zdolna do obrony naszego kraju i naszej przestrzeni powietrznej.” Zapewne niewiele osób pamięta, że największym orędownikiem takiego projektu była Angela Merkel, która przed przyjazdem do Polski w roku 2007 namawiała nas do „budowania tarczy antyrakietowej w ramach NATO” i zabiegała o „otwartą dyskusję z Rosją”. Nie informowano wówczas, że w NATO dopiero trwały prace koncepcyjne nad architekturą takiego systemu i niewiele wskazywało, by weszły w fazę realizacji. Amerykanie od dawna twierdzili, że nie ma żadnej sprzeczności między rozwojem ich systemu MD (tarcza) a budową obrony przeciwrakietowej NATO. Oba systemy mogą w przyszłości z sobą współpracować, pod warunkiem, że państwa europejskie w ogóle przystąpią do sfinalizowania pomysłu, co dziś, choćby z uwagi na sytuację ekonomiczną wydaje się mało prawdopodobne. Niemieckie starania, by Polska „zaczekała” na NATO, korelowały wówczas z głosem rosyjskich generałów, straszących nas atakami nuklearnymi za przyjęcie amerykańskiej oferty. Co ciekawe, projekt NATO nie wywoływał wtedy tak histerycznych reakcji Moskwy. Można uznać, że rozwinięcia koncepcji Merkel dokonał stały przedstawiciel Rosji przy NATO Dmitrij Rogozin, gdy w czerwcu 2011 roku odwiedził Polskę. Rogozin przyjechał wówczas do Warszawy na spotkanie z szefem MSZ Radosławem Sikorskim i szefem BBN gen. Koziejem, by przekazać im stanowisko Rosji w sprawie systemu obrony przeciwrakietowej. Podczas konferencji prasowej Rogozin zaproponował wariant stworzenia wspólnego systemu wraz z Rosją, a jeśli takie rozwiązanie zostanie odrzucone, budowę przez NATO własnego systemu przeciwrakietowego. "Sojusz Północnoatlantycki będzie bronił sam siebie, ale z jednym warunkiem, nie będzie wchodził na teren Federacji Rosyjskiej, by ten sektor rażenia (...) nie sięgał naszego kraju, bo tego nie potrzebujemy i nie życzymy sobie takich przymusowych usług" – oznajmił Rogozin. Nietrudno zrozumieć, że rosyjska strategia polega przede wszystkim na utrąceniu projektu amerykańskiej tarczy i ma na celu ograniczenie obecności USA w Europie. Projekt NATO -będący dopiero w pierwszej fazie realizacji jest traktowany, jako możliwa do przyjęcia alternatywa – szczególnie, gdy o jego finansowaniu będą decydowali „zaprzyjaźnieni” z Putinem przywódcy europejscy, a nie Kongres USA. Perspektywa listopadowych wyborów i wizja odejścia najgorszego w historii prezydenta Ameryki wymaga od kremlowskich strategów podjęcia działań wyprzedzających. Kandydat prezydencki Republikanów Mitt Romney nie ukrywa, że jeśli wygra wybory to fatalny "reset" w stosunkach z Kremlem dobiegnie końca. Wielu republikanów wprost nawołuje do zaostrzenia kursu wobec Putina i ukrócenia dyktatu Kremla w sprawie tarczy antyrakietowej. Wydaje się, że niespodziewana deklaracja Komorowskiego oraz słowa o „ryzyku politycznym związanym ze zmianą prezydenta w USA” i „nie powtarzaniu błędu” mają bardziej związek z perspektywą zmiany administracji amerykańskiej niż dotyczą oceny działań z lat 2008-2009. Zapowiedź budowy własnego systemu obrony przeciwrakietowej – aczkolwiek nierealna finansowo – jest ważną deklaracją polityczną i może być sygnałem, że również III RP „nie życzy sobie usług” ze strony nowej administracji. Komorowski mówi wyraźnie o „polskiej części tarczy NATO” nawiązując do elementów systemu, które według planów mają być rozmieszczone dopiero w roku 2018. Plany te zostały opracowane przez administrację Obamy, lecz obejmują okres dwóch lat po jego odejściu – zakładając, że zostałby wybrany na drugą kadencję. Nie ma wątpliwości, że jeśli prezydentem zostanie Romney ten kalendarz ulegnie zmianie, a republikanie będą dążyli do wcześniejszej instalacji systemu antyrakietowego. Wypowiedź Komorowskiego sygnalizuje, że Polska nie ma zamiaru przyjmować amerykańskich propozycji i będzie stawiać na własne rozwiązania i udział w systemie NATO. Kilka dni po udzieleniu wywiadu dla Wprost, Komorowski w właściwym sobie stylu sprecyzował: „To, co dzisiaj zostało przez prasę nazwane polską tarczą, to jest oczywiście realizacja wspólnej strategii ogólnonatowskiej, o którą, nie ukrywam, że zabiegałem. Aby nie była tylko wyłącznie aktualna idea amerykańskiej tarczy antyrakietowej, która przecież polskiej przestrzeni nie miała chronić, bo dla nas zagrożenia rakietami balistycznymi nie są dziś najważniejsze, i to z kierunku środkowej Azji.” Niewykluczone, że za deklaracją lokatora Belwederu kryje się plan uczynienia z naszego kraju swoistego „poligonu” w zakresie przyszłych relacji NATO-Rosja. Putin od dawna proponował budowę wspólnego systemu obrony i udział w finansowaniu projektu. Na ostatnim szczycie państw G20 w Meksyku prezydent Rosji oświadczył, że jego kraj „dopuszcza tylko wspólne prace nad tarczą antyrakietową” i zapowiedział, że „sytuacja może zmienić się radykalnie tylko wówczas, gdy Stany Zjednoczone zgodzą się z naszą propozycją, według której Rosja, Europa i USA powinny być równoprawnymi partnerami w tym procesie". Słabość państw NATO oraz przychylna wobec Putina postawa przywódców europejskich, mogą zdecydować o przyjęciu oferty Kremla i dopuszczeniu rosyjskich firm zbrojeniowych do prac nad „polską częścią tarczy”. Wydaje się to realne, jeśli – jak dotychczas - wspólny front Moskwy-Berlina i Paryża będzie dążył do ograniczenia obecności USA w Europie.

Gdyby taki scenariusz był rozważany, z pozoru bezsensowna wypowiedź Komorowskiego nabiera szczególnie groźnego znaczenia. Aleksander Ścios

Konwój Najświętszej Maryi Panny Gdyby w Bitwie Warszawskiej zwyciężyła Armia Czerwona, klęski doznałoby nie tylko chrześcijaństwo; w niebezpieczeństwie znalazłaby się cała cywilizacja zachodnia. 15 sierpnia 1920 r. bolszewicy odnieśli jednak sromotną klęskę w starciu z wojskami polskimi. Zwycięstwo nad nieubłaganie prącym na zachód wrogiem zostało poprzedzone żarliwą modlitwą narodową; Polacy, w obliczu niewyobrażalnego, grożącego im nieszczęścia, pokładali całą swoją ufność i nadzieję w Matce Bożej Łaskawej, do której cały naród zanosił gorące błagania. Jak wiadomo, modlitwy zostały w cudowny sposób wysłuchane, a nawała bolszewicka - powstrzymana na przedpolach stolicy. Mniej znanym w Polsce faktem jest, że w Święto Swojego Wniebowzięcia, dokładnie 70 lat temu, Maryja ocaliła inny, również drogi Jej naród, krzyżując jednocześnie zbrodnicze zamiary kolejnego wroga cywilizacji europejskiej, Adolfa Hitlera. Od wybuchu II wojny światowej Malta – ówczesna kolonia brytyjska, dawna główna baza brytyjskiej Floty Śródziemnomorskiej – stanowiła, obok Gibraltaru i Aleksandrii, najważniejszy punkt oporu aliantów na terenie Morza Śródziemnego. Była ona również centrum wywiadu na tym obszarze. Prowadząc nieustanny nasłuch w Grecji, na Bałkanach i w całej Europie Południowej, wyposażona w najnowocześniejsze telegrafy radiowe oraz bezprzewodowe, Malta była niczym gigantyczne ucho, przechwytujące wszelkie informacje nadawane przez wroga. Znaczenie tej bazy lotniczej oraz bazy marynarki wojennej nie umykało uwadze sił niemiecko-włoskich, których konwojom, podążającym w kierunku Afryki Północnej zadawane były ciężkie straty przez stacjonujące na Malcie samoloty, okręty i łodzie podwodne. Rozwścieczony postawą małej wyspy wróg postanowił ją możliwie szybko osłabić i zneutralizować. Zadanie to okazało się niespodziewanie trudne. Nie sposób było przeprowadzić desantu u wybrzeży Malty, gdyż jej nieliczne, wąskie i krótkie plaże były doskonale strzeżone przez wojska brytyjskie. Ukształtowanie terenu gęsto zaludnionej wyspy, której miasta przylegają do siebie niczym skórki cebuli, a pola jej poprzecinane są licznymi kamiennymi płotami, naraziłoby potencjalnych spadochroniarzy i pilotów szybowców na pewną śmierć. Ponadto, na Malcie znajdują się bogate złoża łatwo wydobywalnego wapienia, który w zetknięciu z powietrzem szybko twardnieje na kamień. Dzięki powszechnej dostępności tak doskonałego budulca, dzięki wielowiekowym wysiłkom Rycerskiego Zakonu Szpitalników św. Jana Jerozolimskiego, a następnie Brytyjczyków, Malta stała się prawdziwą fortecą. Neutralizowanie Malty mogło się powieść tylko przez jej tak intensywne bombardowanie, aby żaden samolot nie mógł się z niej poderwać w celach defensywnych bądź ofensywnych oraz przez podminowanie jej wybrzeży, aby żaden statek nie mógł pospieszyć jej na ratunek. Naloty na Maltę rozpoczęły się w styczniu 1941 r. Początkowo atakujący (zarówno Luftwaffe, jak i włoskie siły powietrzne) koncentrowali się na obszarze Wielkiego Portu, Grand Harbour, zakotwiczonych tam statków i doków oraz na lotnisku, lecz wkrótce zaczęli też bombardować tereny zamieszkałe przez ludność cywilną. Wytrzymałość twardego wapienia okazała się ograniczona; miasta i wsie zaczęły obracać się w ruinę. Ludność poczęła chronić się do wykuwanych na bieżąco podziemnych korytarzy i schronów, które gwarantowały jej naturalną ochronę, jakiej nie sposób było zapewnić mieszkańcom Londynu, Warszawy i innych bombardowanych miast europejskich. Naloty na Maltę spotkały się ze zdecydowaną odpowiedzią. Na każde siedem bombowców wroga pięć było namierzanych przez reflektory, trzy z pięciu były atakowane, a dwa spośród nich – zestrzeliwane. Na Maltę regularnie docierały posiłki – alianckie lotniskowce podpływały z Gibraltaru na odległość możliwą do pokonania przez Hurricane’y i myśliwce bombardujące, które wydatnie wzmacniały obronę wyspy. Po kilku miesiącach naloty niemieckie osłabły, głównie z powodu odesłania większości samolotów państw Osi na front grecki. W tym czasie stacjonujące na Malcie okręty, samoloty i łodzie podwodne w dalszym ciągu skutecznie atakowały konwoje mające wspomóc wojska Erwina Rommla w Afryce Północnej. Słabą stroną Malty - z uwagi na jej nieurodzajne gleby, gorący klimat i niemożność hodowli innych zwierząt niż króliki, kozy i (w niewielkim stopniu) świnie - była jej całkowita zależność od regularnych dostaw żywności i paliwa. Wszelkie produkty stanowiące podstawę diety Maltańczyków – mąka, ziemniaki, mięso i nabiał - zawsze były nań importowane. Połów ryb w czasie wojny stał się niemożliwy ze względu na jego sezonowość na wodach otaczających wyspę oraz na konieczność użycia światła, które zwracało również uwagę samolotów nieprzyjaciela. Zaczynało też brakować paliwa do samolotów oraz paliwa niezbędnego dla utrzymania szpitali, czerpania wody ze studni lub zapewnienia transportu publicznego. Okazjonalnie dopływające statki i trałowce doraźnie zaopatrywały w żywność, lekarstwa i paliwo, stopniowo ograniczane były dzienne racje żywieniowe, a widmo głodu zaczynało coraz bardziej ciążyć nad wyspą. Pod koniec sierpnia 1941 r. zdołał dotrzeć na Maltę (nie bez trudności) ostatni większy konwój, lecz sytuacja stopniowo stawała się coraz bardziej dramatyczna. Mimo rosnących trudności i wszechobecnego strachu, ludność cywilna nie załamywała się, lecz aktywnie włączała w obronę swojej wyspy. Legendą obrósł udział w obronie Malty trzech starych i wciąż na nowo reperowanych dwupłatowców Gloster Gladiator, noszących nazwy Faith, Hope and Charity (Wiara, Nadzieja i Miłość), które przez 10 dni w 1940 r. jako jedyne broniły wyspy, zanim dotarły nań pierwsze Hurricane’y z Wielkiej Brytanii. Wszyscy świadkowie tamtych wydarzeń zgodnie twierdzili, że siła Maltańczyków płynęła z ich wiary. W każdym schronie znajdował się ołtarz z Wieczną Lampką i Najświętszym Sakramentem oraz czuwali tam księża sprawujący Najświętszą Ofiarę. W specjalnie wykutych niszach schronów umieszczano figurki Madonny, do której modlono się słowami specjalnie ułożonej modlitwy:

O Dziewicza Pani Zwycięska,

Królowo Nieba i Ziemi

Zgarnij bomby do Swego płaszcza

I ocal nas od ataku

Odniósłszy sukcesy na froncie greckim, wojska Osi ponownie przystąpiły do próby zneutralizowania Malty. W grudniu 1941 r. rozpoczęły się naloty dywanowe. Żadne miejsce na ziemi nie doświadczyło tak intensywnego bombardowania. W marcu 1942 r. miało miejsce 275 nalotów (90 w nocy), a w kwietniu aż 282 naloty (96 w nocy). Malta doświadczyła 154 dni nieustannych nalotów (dla porównania te na Londyn trwały tylko 57 dni). Przy ataku na Coventry na miasto to zrzucono 260 ton bomb; na Grand Harbour na Malcie tylko w ciągu sześciu tygodni marca i kwietnia 1942 r. spadło aż 6 700 ton! W marcu 1942 r. samoloty niemieckie leciały nad Maltę 4 927 razy, a w kwietniu aż 9 599 razy! Między 1 stycznia a 24 lipca 1942 r. miała miejsce tylko jedna dwudziestoczterogodzinna przerwa od nalotów. Wobec zacieśniającej się pętli, widmo głodu stawało się coraz bardziej widoczne. Jedzenie było ściśle reglamentowane, zaczęły szerzyć się choroby i epidemie. Topniejące rezerwy powodowały, że zaczęto racjonować nawet ilość amunicji używanej dla obrony przeciwlotniczej. Alianci próbowali wspierać walczącą Maltę; z podpływających na możliwie bezpieczną odległość lotniskowców na wyspę dolatywały Spitfire’y. Jedna z tych prób skończyła się tragicznie. Gdy 19 kwietnia 1942 r. lotniskowiec Wasp podpłynął do Majorki, niemal wszystkie startujące z niego Spitfire’y doleciały na Maltę, lecz w ciągu godziny, jeden po drugim, zostały zbombardowane przez śledzącego ich przelot wroga. Zniszczenie Spitfire’ów i brak efektywnej obrony przeciwlotniczej były dla Niemców sygnałem, że dopięli celu. Ponieważ ich konwoje mogły spokojnie przepływać do Afryki Północnej, zredukowali liczbę nalotów, które przestały się opłacać. Ponadto uwagę wojsk Osi od Malty odwróciły chwilowo ich sukcesy w Afryce Północnej, zwłaszcza zdobycie Tobruku i rysująca się szansa zajęcia Egiptu. Następne próby przetransportowania Spitfire’ów na Maltę zostały dokładnie zaplanowane i zakończyły się powodzeniem, które bardzo podniosło morale obrońców wyspy. Jednak brak paliwa i żywności stawał się tak palący, że jedyną nadzieją na ocalenie stało się wysłanie na Maltę dużego konwoju z tymi towarami. W połowie czerwca 1942 r. została podjęta pierwsza, nieudana próba podwójnego konwoju. Dwie podjęte równocześnie operacje zaopatrzeniowe - Harpoon z Gibraltaru i Vigorous z Aleksandrii, zakończyły się porażką i olbrzymimi stratami aliantów. Jedynie dwa statki z konwoju Harpoon dotarły na Maltę, lecz niesiona przez nie pomoc nie mogła rozwiązać palących problemów wyspy. W trakcie operacji Harpoon zatonął u wybrzeży Malty uczestniczący w niej polski niszczyciel, ORP Kujawiak; życie straciło wówczas 13 polskich marynarzy. Sytuacja wyspy stawała się dramatyczna. Zarówno aliantom, jak i nieprzyjacielowi wiadome było, że kapitulacja wyspy jest tylko kwestią czasu. Żywności i paliwa musiało zabraknąć najpóźniej w połowie sierpnia 1942 r. Ponieważ szlak wodny z Aleksandrii był szczelnie pilnowany przez siły zbrojne Osi, jedyną możliwą drogą dla konwoju była Cieśnina Gibraltarska. 2 sierpnia w szkockiej zatoce Clyde rozpoczęła się największa wojenna operacja śródziemnomorska, której nadano kryptonim Pedestal. W ratunkowym konwoju płynęło 13 statków handlowych i jeden ogromny, skonstruowany w USA, wypożyczony przez Brytyjczyków zbiornikowiec Ohio, który został specjalnie wzmocniony na potrzeby tej operacji i wiózł 11 500 ton paliwa. Konwój osłaniany był przez trzy lotniskowce, na których znajdowało się 38 Spitfire’ów, 46 Hurricane’ów, 10 Martletów i 16 Fulmarów, przez dwa pancerniki, siedem krążowników lekkich (w tym cztery przeciwlotnicze) oraz przez ponad 20 niszczycieli. Niemcy i Włosi spodziewali się nadejścia konwoju i szykowali się do ataku. U brzegów Sycylii i Sardynii zaczęli gromadzić łodzie podwodne, bombowce nurkujące, torpedowce i myśliwce; w sumie w gotowości bojowej było ponad 700 samolotów i 18 U-Bootów. W tym samym czasie, jako że po ludzku zdawało się, iż nie ma już ratunku dla Malty, jej bogobojni mieszkańcy uciekli się pod obronę Świętej Bożej Rodzicielki. 6 sierpnia, z inspiracji arcybiskupa Mauro Caruany, za różańce chwycił cały udręczony naród maltański i pogrążył się w żarliwej nowennie w intencji ocalenia kraju od rychłej, niechybnej śmierci głodowej oraz od ostatecznej klęski. Wierni zostali wezwani do modlitwy o Miłosierdzie Boże i do przyjęcia w tej intencji Komunii św. w zbliżające się, zwykle hucznie obchodzone święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, będącej Patronką siedmiu maltańskich parafii. 11 sierpnia konwój przekroczył Cieśninę Gibraltarską. Tego dnia alianci ponieśli pierwszą poważną stratę, gdy lotniskowiec Eagle został zatopiony przez U-Booty na południe od Majorki, pochłaniając 200 ofiar śmiertelnych; ocalały jedynie 4 samoloty znajdujące się wówczas w powietrzu. Od konwoju odłączył się tymczasem inny lotniskowiec, Furious, który podpłynął na odległość 500 mil od Malty i wypuścił w jej kierunku 38 Spitfire’ów, mających w późniejszym etapie zapewnić osłonę dla konwoju. Następnego dnia miał miejsce pierwszy nalot bombowców Junkers 88, skutecznie odparty przez alianckie Marlety i Hurricane’y. Przed konwojem zostały zrzucone specjalne, krążące po zaplanowanej trasie torpedy Motobomby, które na szczęście nie trafiły w żaden statek, ale zmusiły konwój do zmiany kursu. Przed zmierzchem uszkodzone zostały kolejne okręty, m.in. drugi lotniskowiec, Indomitable, które odesłano do Gibraltaru. Największa walka rozegrała się w okolicach Sycylii w nocy z 12 na 13 sierpnia. Salwa torpedowa poważnie uszkodziła krążowniki Cairo i Nigeria, które jako jedyne mogły nawiązać komunikację z lotnictwem lądowym na Malcie oraz najcenniejszy statek – zbiornikowiec Ohio, który z olbrzymią wyrwą w burcie płynął z minimalną prędkością w kierunku Malty. Zniszczeniu lub zatopieniu uległo kilka innych statków konwoju i eskorty. Jeden z uszkodzonych statków handlowych, Brisbane Star, pozostał w tyle, by samotnie dopłynąć do Malty, fortelem wymykając się stacjonującym w Tunezji Francuzom i bawiąc się w chowanego z łodziami podwodnymi. W obliczu ciężkich walk i poniesionych strat, jeden z dowódców operacji, kontradmirał Burrough, niepokoił się spodziewanym atakiem floty włoskiej. Pozbawiony kontaktu z wyspą nie wiedział, że bombowce z Malty przypuściły atak na okręty nieprzyjaciela, który dodatkowo dał się skutecznie wystraszyć umyślnie niezaszyfrowanym, fałszywym komunikatom brytyjskim, zgodnie, z którymi siła ataku bombowego miała się podwoić. Ponieważ Niemcy chcieli skoncentrować swoje wszystkie siły lotnicze na konwoju, postanowiono, że włoska flota nie będzie miała ochrony powietrznej, w efekcie, czego wycofała się ona z walki. Tymczasem obiektem zmasowanego ataku stał się najcenniejszy statek konwoju, Ohio. Gdy znajdował się 70 mil od brzegów Malty, na pokładzie, pod którym znajdowały się zbiorniki z naftą, wybuchł pożar, ofiarnie ugaszony przez załogę. Na skutek poważnych uszkodzeń zbiornikowiec został unieruchomiony na wodach Morza Śródziemnego. Na szczęście, znajdował się on już w zasięgu ochrony przeciwlotniczej.

13 sierpnia trzy statki, Melbourne Star, Rochester Castle i Port Chalmers wpłynęły do Grand Harbour, owacyjnie witane przez Maltańczyków. Wiozły żywność i naftę, ale ocalenie wyspy zależało w równie, jeśli nie w większym stopniu od paliwa przewożonego przez Ohio. Gdyby zatonął, wszelkie nadzieje ległyby w gruzach, gdyż zorganizowanie kolejnego konwoju w krótkim czasie było niemożliwością. Na zbiornikowiec spadały tymczasem kolejne bomby. Heroiczną próbę odholowania go na Maltę podjęły ocalałe okręty: niszczyciele Ledbury, Penn i Bramham, trałowiec Rye oraz dwa kutry. Było to szalenie trudne zadanie ze względu na to, że wyporność coraz bardziej zanurzającego się zbiornikowca wielokrotnie przekraczała wyporność eskortujących go statków, a z powodu uszkodzeń wciąż skręcał on w lewo. Przed południem 14 sierpnia niemieckie Junkersy po raz ostatni spróbowały przedrzeć się przez ochronę Spitfire’ów. Jeden z nich zrzucił na Ohio bombę o wadze tysiąca funtów, zadając niemal śmiertelny cios. Bomba uszkodziła rufę zbiornikowca, wyginając jej płyty; kadłub okrętu groził przełamaniem się. Gdy Ohio dotarł do zachodnich klifów Malty, jego pokład znajdował się zaledwie o metr nad poziomem wody! Tymczasem trzeba było jeszcze okrążyć wyspę, i - unikając min oraz dokonując skomplikowanych manewrów - wpłynąć do Grand Harbour. Żadne wydarzenie na Malcie nie dorównywało dramatyzmowi tym ostatnim kilku milom, które musiał pokonać zbiornikowiec Ohio. Wszystkie nadzieje obrońców wyspy zawisły na włosku, cała ich ufność została złożona w modlitwie. Ten najcenniejszy, ostatni statek konwoju, od którego zależało przetrwanie Malty, wpłynął do Grand Harbour o 8:15 rano, 15 sierpnia 1942r., w święto Wniebowstąpienia Najświętszej Maryi Panny. Zmasakrowany torpedami, bombami, z niemal podmytym pokładem, Ohio został troskliwie doholowany do portu. Natychmiast rozpoczęto wyładunek paliwa. Gdy tylko wyładunek się zakończył, Ohio osiadł na dnie portu. Cena, jaką przyszło zapłacić za uratowanie Malty, była ogromna. Zatonęło 9 statków handlowych, jeden lotniskowiec, dwa krążowniki i jeden niszczyciel. Zniszczeniu uległ również jeden lotniskowiec, dwa krążowniki i jeden niszczyciel. Z wojskowego punktu widzenia Maltę uratowały Królewska Marynarka Wojenna i Marynarka Handlowa, lecz jej mieszkańcy bez cienia wątpliwości przypisują swoje ocalenie cudownej interwencji Matki Boskiej. Po dziś dzień konwój ten nosi nazwę Santa Marija Convoy – Konwój Najświętszej Maryi Panny. Dostarczona żywność i paliwo zapewniły Malcie zapasy na kolejnych dziesięć tygodni. Wojska Osi nigdy już nie podjęły próby neutralizowania wyspy. Konwój Najświętszej Maryi Panny podniósł morale obrońców, widmo głodu zaczęło się rozwiewać, a wzmocniona poprzez samoloty myśliwskie obrona dawała gwarancje na to, że nowe statki będą mogły bez większych problemów docierać na wyspę. W 1941 r. generał Rommel oznajmił władzom w Berlinie, że jeśli Oś nie zdobędzie Malty, w efekcie straci kontrolę nad Afryką Północną. Ostateczne przełamanie frontu Osi pod El Alamein w październiku 1942 r. możliwe było dzięki łodziom podwodnym i samolotom nadciągającym z Malty. Izabella Parowicz

Korwin Mikke organizuje manifestację poparcia Komorowskiego JKM- Jako Nowa Prawica, będziemy organizowali swój Marsz Niepodległości w dniu 7 października Ziemkiewicz „nie chcę 11 listopada świętować z ludźmi, który w mojej ocenie hańbią swoją osobą najwyższe urzędy w państwie”.....”To próba pacyfikowania opozycji, likwidowania oburzenia społeczeństwa. Ci, którzy 11 listopada przychodzą nie na oficjalne obchody z udziałem Prezydenta RP i premiera, tylko na Marsz Niepodległości, który jest potępiany przez czynniki oficjalne, na który prorządowe media szczują dziarskich chłopców z Antify i sprowadzają na jego uczestników bandytów z Niemiec, dokonują pewnego wyboru. Oni przychodzą na Marsz właśnie, dlatego, że tam nie ma pana Tuska i pana Komorowskiego. Jeśli oni przyjdą na Marsz Niepodległości, to ja z tymi ludźmi idziemy gdzie indziej. „....(źródło)

A dziarski staruszek z Kongresu Nowej Prawicy dalej wiernie świadczy swoje usługi II Komunie. Establishment zawsze może w sytuacjach krytycznych liczyć na Korwina-Mikke. W sytuacji politycznej wojny domowej rozpętanej przeciwko Polakom przez oligarchię III RP, wartości, symbole są dla politycznego ruchu oporu, dla Obozu Patriotycznego fundamentalnym orężem. Są bronią masowego rażenia. Dlatego nomenklatura II Komuny wkłada tyle wysiłku, aby zawłaszczyć, a potem zohydzić najważniejsze dla Polaków symbole. Przykładem pamięć Solidarności, która między innymi Tusk i Komorowski chcieli zohydzić kultem „Bolka „Czy Święto Niepodległości” Propaganda politycznej poprawności, media reżimowe dążyły do wyrzucenia na śmietnik pamięci wszystkich symboli budujących tożsamość społeczeństwa, narodową, kulturową. Kiedy okazało się, że symboli nie udało się pogrzebać Komorowski postanowił rozbić Marsz Niepodległości? Komorowski robi to, dlatego, że marsz Niepodległości stał się symbolem sprzeciwu wobec systemu II Komuny. Służy Polakom do „policzenia się „Korwin-Mikke w tej sytuacji znowu powrócił do wysługiwania się feudałom politycznym III RP. Aby odciągnąć wolnorynkowców od wsparcia Marszu Niepodległości wymyślił sobie własny Marsz w dniu 7 października. Jest to faktycznie marsz poparcia dla Komorowskiego. „11 listopada prawdopodobnie będą szły dwa marsze: Marsz Jedności organizowany przez środowiska kombatanckie pod patronatem prezydenta Komorowskiego, a drugi Marsz Niepodległości przez środowiska narodowe.W którym pan będzie brał udział? JKM - JakoNowa Prawica, będziemy organizowali swój Marsz Niepodległości w dniu 7 październikaw związku z ogłoszeniem tego dnia przez Radę Regencyjną niepodległości Polski.”....(źródło)

Korwin-Mikke deprawuje politycznie młodych, bardzo wartościowych i ideowych Polaków o poglądach wolnościowych, wolnorynkowych, czego przykładem jest jego chocholi taniec nad pamięcią Powstania Warszawskiego. Dzięki polityce historyczne Lecha Kaczyńskiego Polacy podnieśli się z kolan, na jakie rzucił ich terror propagandowy reżimowych mediów. Przypomnę tutaj Łysiaka przytaczającego słowo Lecha Kaczyńskiego pokazujące właściwe proporcje dokonań Polaków Łysiak „Rafał Ziemkiewicz przypomniał w styczniu 2012 (na łamach „Rzeczypospolitej") o pewnym międzynarodowym spotkaniu prezydenta Kaczyńskiego. Przywódcy europejscy, chcąc tam wyrazić życzliwość wobec Polski, uznali, że najlepiej to zrobią deklarując współczucie wobec polskich dziejów, pełnych tragedii i klęsk.Kaczor" wysłuchał tego spokojnie, po czym zrobił lekko zdziwioną minę i odparł: „ — Ależ, proszę państwa, nasza historia jest taka, że wpierw zatrzymaliśmy na kilkaset lat ekspansję Niemców ku Wschodowi, później parcie islamu ku Zachodowi, a wreszcie marsz rewolucji bolszewickiej. W międzyczasie stworzyliśmy pierwszą europejską republikę z obieralnym, odpowiedzialnym przed prawem władcą, i z zasadą równouprawnienia religii, a kiedy przyszedł XX wiek, pierwsi stawiliśmy opór Hitlerowi, zmuszając Zachód, by rozprawił się z hitlerowską Rzeszą. Rozprawienie się z Sowietami zostało wszczęte przez polską Solidarność". Jasno widać, że kraj, który stworzył silne fundamenty upadku dwóch największych totalitarnych sys temów XX stulecia — może wszystko, żadne wyzwania mu niestraszne„....(więcej)

Podnieśli się do tego stopnia , że rozpoczęła się panika ,że Polacy są zbyt dumni tych , którzy walczyli ,że sam fakt powstania ,walki jest dla nich zwycięskim aktem . Najlepiej lęki i dążenia nomenklatury II Komuny ilustrują słowa Daviesa „ Prof. Norman Davies"triumfalizm"w czasie obchodów rocznicy razi brytyjskiego historyka.”.... „Polacy "zbliżają się do momentu, kiedyobchody rocznicy powstania warszawskiego powinny mieć swój kres. „....(więcej)

Korwin-Mikke ochoczo wspiera aparat propagandy II Komuny. Idą ramie w ramię razem z Palikotem Korwin Mikke „Dla tych, co podjęli decyzje o wybuchu Powstania nie ma okoliczności łagodzących!”.....”Pod sąd nie da się już ich postawić, ale – pod sąd Historii, moralny osąd Historii – postawić należy…Tymczasem widzimy próby robienia z nich bohaterów! Nie z żołnierzy, ale z tych, co wywołali Powstanie! Ba, nawet się uzasadnia Powstanie, znajduje się dla niego “jakieś rozsądne powody”! ...(więcej

Palikot „Wstydzę się Powstania Warszawskiego!”....(źródło) Marek Mojsiewicz

Rosyjskie media o wizycie Cyryla I Media w Rosji oceniają, że rozpoczynająca się w czwartek wizyta patriarchy moskiewskiego i całej Rusi Cyryla w Polsce jest bezprecedensowym wydarzeniem w historii dwóch krajów. Dziennik "Izwiestija" przypomniał, że "żaden ze zwierzchników Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej nie odwiedził jeszcze katolickiej Polski". "Między (poprzednim) patriarchą Aleksym II i papieżem Janem Pawłem II, etnicznym Polakiem, było wiele rozbieżności. Zwierzchnik Cerkwi występował przeciwko wizycie zwierzchnika katolików w Rosji" - dodała rosyjska gazeta. "Izwiestija" przytoczyły też wypowiedź katolickiego metropolity mińsko-mohylewskiego arcybiskupa Tadeusza Kondrusiewicza, który wyraził przekonanie, że przesłanie, które w piątek na Zamku Królewskim w Warszawie podpiszą zwierzchnik Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej i przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp Józef Michalik, "doprowadzi do przełomu w stosunkach między dwoma narodami i chrześcijańskimi religiami". Dokument, nad którym prawosławni i katoliccy duchowni pracowali trzy lata, wzywa oba narody i Kościoły do zbliżenia, pojednania, przebaczenia sobie wzajemnych krzywd oraz wspólnego spojrzenia w przeszłość z myślą o przyszłości. "Powinniśmy zapomnieć dawne krzywdy. Teraz trzeba myśleć o przyszłości. Przesłanie o pojednaniu narodów niewątpliwie może doprowadzić do poprawy relacji dwóch państw. Mimo występujących różnic wszyscy jesteśmy chrześcijanami. Rosja i Polska - to dwie forpoczty słowiaństwa i chrześcijaństwa w Europie. Nie powinny nas dzielić jakieś urazy" - oświadczył abp Kondrusiewicz, który w latach 2002-2007 był metropolitą moskiewskim, czyli zwierzchnikiem katolików w Rosji. "Izwiestija" podkreśliły, że "między stroną polską i rosyjską wciąż jest niemało rozbieżności, które dotyczą głównie różnej interpretacji niektórych wydarzeń historycznych, w tym tragedii katyńskiej". Dziennik zacytował opinię dyrektora Instytutu Historii Powszechnej Rosyjskiej Akademii Nauk Aleksandra Czubariana, którego zdaniem "w wielu dziedzinach, w tym w sferze historycznej, zarysowało się dążenie do normalizacji stosunków między Rosją i Polską". Według historyka, choć przesłanie zwierzchników Kościołów "może nie przynieść natychmiastowych efektów, to jednak wpisuje się w ogólną tendencję historycznego pojednania narodów Rosji i Polski". "Izwiestija" odwołały się również do oceny historyka religii Aleksieja Judina, którego zdaniem dokument przygotowany do podpisania podczas wizyty Cyryla w Polsce "ma niezwykle ważne znaczenie dla odnowy relacji między dwoma krajami". "Posługując się terminologią religijną, to metanoja, tj. redefinicja wartości, skrucha i katharsis, czyli oczyszczenie stosunków" - oznajmił Judin. Z kolei "Niezawisimaja Gazieta" zwróciła uwagę, że "aktywizacja Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej na polskim kierunku zbiegła się w czasie z podróżą Władimira Putina do Gdańska 1 września 2009 roku, podczas której zaprosił on premiera Donalda Tuska do wspólnego odwiedzenia zespołu memorialnego w Katyniu wiosną 2010 roku". "Pokojowe inicjatywy Patriarchatu Moskiewskiego wpisują się w koncepcję polityki zagranicznej i strategię władz Rosji. Tak było również w czasach ZSRR" - zauważył dziennik. "Niezawisimaja Gazieta" skonstatowała także, iż w dokumencie, który w Warszawie podpiszą Cyryl i abp Michalik, "będzie bardzo mało historii". "W sprawach historycznych politycy i uczeni nie doszli jeszcze do wspólnego mianownika. Kościoły postanowiły nie biec przed parowozem" – wskazał moskiewski dziennik. "Niezawisimaja Gazieta" odnotowała również, że w Polsce inicjatywa podpisania przesłania została oceniona niejednoznacznie. "Ostro na dokument zareagowała opozycja prawicowo-konserwatywna. Argumentacja jest prosta i znana. Patriarchat Moskiewski w czasach radzieckich współpracował z KGB i nie wyraził skruchy. Teraz wykonuje zadania Putina. Nie należy ufać Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej. Jej pokojowe inicjatywy to kamuflaż dla rzeczywistych, antypolskich planów +putinowskiego reżimu+ i polskich elit rządzących" - przekazał dziennik. Natomiast "Moskowskije Nowosti" zamieściły komentarz dyrektora Instytutu Religii i Prawa Rosyjskiej Akademii Nauk Romana Łunkina, który uznał podróż Cyryla do Polski za "niepaństwową wizytę dyplomatyczną". "Polacy uważają siebie za najgorliwszych stronników Stolicy Apostolskiej. Dlatego przyjazd patriarchy będzie mieć ważne znaczenie dla stosunków prawosławno-katolickich. Silny będzie także czynnik polityczny" - podkreślił Łunkin. Naukowiec zauważył też, że pod rządami prezydenta Bronisława Komorowskiego i premiera Donalda Tuska w relacjach między Moskwą i Warszawą nastąpiło ocieplenie, choć spraw spornych jest wciąż wiele. "Patriarcha spróbuje poruszyć te problemy, których nie mogą rozwiązać dyplomaci, w tym - być może - kwestię pojednania z Polakami w sprawie Katynia" - prognozuje Łunkin. PAP

Abp Michalik: Mówimy jednym głosem Kościoły prawosławny i katolicki po raz pierwszy próbują wspólnie odczytać znaki czasu, jednym głosem wskazują, że świat odchodzi od wartości podstawowych – uważa przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski i metropolita przemyski abp Józef Michalik. Abp Michalik oraz zwierzchnik rosyjskiej Cerkwi prawosławnej Cyryl I podpiszą 17 sierpnia wspólne przesłanie o pojednaniu narodów polskiego i rosyjskiego. Tego dnia Cyryl I rozpocznie pierwszą w historii wizytę w Polsce zwierzchnika rosyjskiego Kościoła prawosławnego. Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski przypomniał, że patriarcha Cyryl I przyjeżdża do Polski na zaproszenie Kościoła prawosławnego. "Przyjmujemy to z szacunkiem. Cyryl I chce uhonorować i uszanować swój Kościół i my to dobrze rozumiemy" - powiedział abp Michalik. Jego zdaniem przyjazd do Polski patriarchy Cyryla I "stanowi fenomen", a wizyta ta, jak i zaplanowane podpisanie przesłania o pojednaniu polsko - rosyjskim, stały się możliwe dzięki zbliżeniu między obydwoma Kościołami. "Po raz pierwszy zdarza się, że dwa Kościoły - prawosławny i katolicki - próbują wspólnie odczytać znaki czasu. Dzisiaj świat odchodzi od pewnych wartości podstawowych, którymi są złote linie łączące ludzi niezależnie od wyznawanej wiary - są to linie etyki, moralności, dobra, praw natury. Świat zachodni bardzo skwapliwe od nich odchodzi" - powiedział abp Michalik. Metropolita przemyski przypomniał, że Kościół katolicki od dawna przed tym przestrzega, a Kościół prawosławny "wiele razy mówił to samo, przywołując prawa Ewangelii, moralne i naturalne". "Teraz chcemy mówić o tym razem. Cieszę się, że patriarcha Rosji chce ten głos połączyć z głosem Kościoła katolickiego w Polsce" - zaznaczył arcybiskup. Zdaniem abp. Michalika przesłanie o pojednaniu narodów polskiego i rosyjskiego słusznie porównuje się do listu biskupów polskich do niemieckich z 1965 r., zawierającego słynne sformułowanie - "Przebaczamy i prosimy o przebaczenie". "Polski Kościół czuje się zobowiązany i zaszczycony, że mógł wyciągać dłoń pojednania kiedyś do Niemców, dzisiaj to samo uczyni z przedstawicielami Kościoła prawosławnego" - dodał. Metropolita zaznaczył, że w przesłaniu znajdą się słowa zachęty do tego, żeby oba narody wzajemnie prosiły siebie o przebaczenie. "Sama deklaracja z wysoka nie będzie skuteczna, jeśli ludzie nie połkną bakcyla piękna, który tkwi w pojednaniu i jedności, a nie w zasadzie +ząb za ząb, oko za oko+" - podkreślił. Patriarcha Rosji Cyryl I będzie gościł w Polsce od 17 do 19 sierpnia. Podpisanie wspólnego przesłania o pojednaniu narodów polskiego i rosyjskiego odbędzie się 17 sierpnia w Warszawie. PAP

Sprawiedliwość jak złoto Amber Gold Zgodnie z ustawą, której projekt sam Pan premier podpisał, nie wolno Panu interesować się przebiegiem konkretnych śledztw. Może Pan, co najwyżej umówić się z Prokuratorem Seremetem i ogólnie sobie pogadać, czy jest bezpiecznie - pisze Janusz Wojciechowski. O ile zakład, że Plichta nie pójdzie siedzieć? W Polsce można siedzieć za 50 złotych, ale za 50 milionów nigdy! Korupcja w sądach? Nie, to być nie może... Te sześć wyroków w zawieszeniu wobec prezesa Amber Gold to musiało być wszystko zgodnie z prawem. Nie znam co prawda innego przypadku w Polsce, żeby sądy kogoś sześć razy z rzędu skazywały i zawsze w zawieszeniu, nie odwieszając przy tym żadnej poprzedniej kary – ale korupcja? Skądże! To że pijanych rowerzystów już przy drugim skazaniu tysiącami wsadzaja, a Plichty po szóstym wyroku nie wsadzili – i to musiał być czysty przypadek. I to, że Plichta jest bogaty, obracał milionami - nie ma w tej sprawie żadnego znaczenia.... Korupcja w prokuraturze? Niemożliwe! Owszem, Komisja Nadzoru Finansowego jeszcze w 2009 roku doniosła na Amber Gold i gdyby prokuratura poważnie potraktowała to doniesienie i nie umorzyła sprawy - można by przerwać oszustwa 3 lata wcześniej. Wszystko to prawda, ale zaraz korupcja? Nie to musiał być przypadek... Premier chce zbadać postępowanie sądów i prokuratury w sprawie Amber Gold. Słuszny plan, tylko jak go wykonać? – Jak to Pan, Panie Premierze sobie wyobraża? Sędziowie są niezawiśli, może Pan im skoczyć. Prokuratorzy są niezależni, dzięki ustawie przez pański rząd wprowadzonej – może pan im nagwizdać. Informacji Pan zażąda od prokuratora Seremeta? Akurat! Zgodnie z ustawą, której projekt sam Pan podpisał, nie wolno Panu interesować się przebiegiem konkretnych śledztw. Może Pan co najwyżej umówić się z Prokuratorem Seremetem i ogólnie sobie pogadać, czy jest bezpiecznie. Sam Pan taka ustawę wprowadził, niezależność prokuratury to był jeden z głównych sukcesów pańskiego rządu. Ma Pan Premier w rządzie Ministra Sprawiedliwości Gowina. Wie Pan, ile on ma wpływu na sądy? - zero! Gdyby był tak jak kiedyś Prokuratorem Generalnym, mógłby zaskarżyć złe wyroki wnieść kasację, ale Pan z kolegami tak zmienił prawo, ze Gowina Pan odesłał do deregulacji taksówkarzy. Do sędziów nie ma nic. Mało tego – w 2011 roku Pan Premier z kolegami zmienili prawo o ustroju sądów powszechnych i od tej pory Minister Sprawiedliwości już nie rozpatruje skarg na sądy. Skargi na sędziów rozpatruje kolega prezes, czyli koledzy wymiaru sprawiedliwości skargi na siebie rozpatrują teraz sami – to Pan, Panie Premierze był łaskaw wprowadzić do polskiego prawa. Ruszył do akcji Prokurator Generalny Seremet, akta ściąga, będzie sprawdzał, rozliczał, kontrolował. Śmiechu warte! Prokurator Generalny jest papierowym tygrysem, dzięki ustawie wprowadzonej przez rząd Tuska. Nie ma w ręku prawie żadnych instrumentów nadzoru ani władzy nad prokuratorami. W Łodzi prokurator nawalony jak stodoła, w środku miasta spał na śniegu pod śmietnikiem Straż Miejska go znalazła. Szef miejscowej prokuratury udzielił mu ojcowskiego upomnienia – nie należy spać na mrozie, gdyż można się przeziębić. Prokurator wytrzeźwiał i nadal oskarża ludzi. Prokurator Generalny w odpowiedzi na oświadczenie senatorskie podkreślił, że pryncypialnie się z tą pobłażliwością nie zgadza, ale co on biedak może zrobić – nic! Taką bowiem ustawę o prokuraturze zmienili posłowie PO, S:LD i PSL-u (PIS był pryncypialnie przeciw, śp. pamięci Prezydent Lech Kaczyński ustawę tę wetował, ale koalicja weto odrzuciła. Ja też, choc nie poseł, ostrzegałem, duży artykuł w Rzeczpospolitej na ten temat napisałem, zeby tego szaleństwa nie robić). No i jest tak, jak pan Premier Tusk i koledzy chcieli, żeby było. Już słyszymy, że w sprawie Amber Gold przestępstwa raczej nie ma. Kilkudziesięciu tysiącom ludzi pieniądze po prostu wzięły i wyparowały... naiwni... sami sobie winni! Jakieś 50 milionów ze starej spółki przełożone do nowej, z jednej kieszeni do drugie, ale komornik nie może ich ruszyć... - o ile zakład, że ludzie pieniędzy nie odzyskają, a Plichta nie pójdzie siedzieć? Nie pójdzie siedzieć – bo w Polsce można siedzieć za 50 złotych, ale za 50 milionów. Nigdy! W zasadzie za kradzież czy za łapówkę powyżej miliona złotych się nie siedzi. Rywin był wyjątkiem, który potwierdza regułę, zresztaon łapówki nie brał, ani nie dawał, tylko obiecywał. Ale już na przykład Piorunosław Cz. - pamiętamy – kaucyjka i do domu. Od czego to zacząłem.. aha! Korupcja w wymiarze sprawiedliwości – niemożliwe! A teraz już bez sarkazmu – jeśli Donald Tusk chce się zająć prokuratura i sądami szczerze, w co również wierzę jak w złoto Amber Gold – niech poprze powołanie komisji śledczej. To jedyny organ państwowy, przed którego obliczem nawet sędziowie muszą stanąć i nie po to, żeby jak prezydent Kwaśniewski zatańczyc i zaśpiewać, tylko złozyc zeznania i się wytłumaczyć.... Zagalopowałem się... immunitet! Sędzia nie przyjdzie, komisję i też mu nikt nic nie zrobi! Co najwyżej pro forma sąd dyscyplinarny koledzy mu zrobią i ukarzą upomnieniem w zawieszeniu na dwa lata... A to Polska właśnie...

PS. I niech mi ktoś, k... powie, że Kaczyński temu winien! Janusz Wojciechowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
F 828
Dz U 2007 nr 120 poz 828
03.89.828, ROZPORZĄDZENIE
57 815 828 Prediction of Fatique Life of Cold Forging Tools by FE Simulation
828
2SC 828 2SC 828A
828
828
828 Smith Karen Rose Bezbronne serce
828 a

więcej podobnych podstron