Urwane skrzydło to ustalenie czysto polityczne Rozpowszechniane przez moskiewski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) tezy o przebiegu katastrofy samolotu Tu-154M 10 kwietnia na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj nie znajdują wytłumaczenia w podstawowych zasadach fizyki. Z obliczeń teoretycznych wynika, że nie jest możliwe, by zderzenie z brzozą spowodowało urwanie skrzydła, co miałoby być powodem obrócenia samolotu "na grzbiet". Co więcej, analiza wniosków MAK pozwala sądzić, że Tu-154M mógł bezpiecznie wylądować, ale swych obowiązków nie wypełnili kontrolerzy lotu na lotnisku Siewiernyj. W ocenie Rajmunda Pollaka, inżyniera z wieloletnim doświadczeniem w zakresie mechaniki, istnieje znikome prawdopodobieństwo urwania skrzydła pod wpływem zderzenia się z wierzchołkiem brzozy o średnicy 30 centymetrów. Można to wyjaśnić, wykonując szkic rozkładu sił, jakie działały na samolot w chwili zderzenia z drzewem. Pokazuje on, że siła zginania nie mogła urwać skrzydła, gdyż samolot ma taką konstrukcję, by skrzydła były odporne na wyginanie w różnych kierunkach pod wpływem wiatrów, burz, a przede wszystkim przeciążeń, do jakich dochodzi w trakcie startów i lądowań. - Złamać coś można łatwo wtedy, gdy jest sztywne, a zarówno skrzydło samolotu w określonej amplitudzie, jak i drzewo były elastyczne. Jeśli zatem doszło do złamania wierzchołka brzozy, to nie mogło dojść do równoczesnego urwania skrzydła, które tę brzozę skróciło - zaznaczył inżynier. Analiza wyklucza także, by to siła skręcania spowodowała uszkodzenie skrzydła. Samolot w chwili kolizji znajdował się w powietrzu, więc działająca wówczas siła skręcania mogła jedynie zmienić kierunek ruchu maszyny. Skrzydła zniszczyć nie mogła też siła ścinania, gdyż nastąpiła sytuacja odwrotna (na zasadzie prawa akcji i reakcji) i to drzewo zostało ścięte. Pozostaje jeszcze kwestia wypadkowej wymienionych powyżej sił. Jednak porównując wytrzymałość materiałów, z jakich wykonany jest samolot, z wytrzymałością brzozy, można bez żadnego błędu stwierdzić, że jeżeli samolot nie posiadał wad materiałowych lub wad ukrytych, to jest bardzo mało prawdopodobne, aby wierzchołek brzozy o 30-centymetrowej średnicy mógł spowodować urwanie skrzydła. - Moim zdaniem, rosyjska wersja "urwania skrzydła" została stworzona przez polityka, a nie przez gruntownie przeprowadzone badania wraku samolotu. Jeszcze bardziej nieprawdopodobna jest teza dotycząca przyczyn odwrócenia się o 180 stopni kadłuba polskiego samolotu - ocenił Pollak. Tu z pomocą przychodzą zapisy czarnych skrzynek, z których wynika, że najpierw drugi pilot wydał komendę: "odchodzimy", a dopiero kilka sekund później nastąpiło zderzenie z drzewem. Zanim do tego doszło, nawigator podał wysokość: 20 metrów. Samolot nie mógł zatem przekoziołkować do przodu, gdyż długość Tu-154M wynosi 47,9 m, czyli zanim zdążyłby odwrócić się do góry kołami, wbiłby się pionowo w błotniste podłoże lasu. Co więcej, rozpiętość skrzydeł Tu-154M wynosi 37,55 m, zatem samolot nie mógł również obrócić się wokół własnej osi o 180 stopni, gdyż w najgorszym razie, po ewentualnym urwaniu skrzydła, zaryłby bokiem o runo leśne. Nie bez znaczenia są tu też zasady dynamiki. Na wysokości 20 m nad ziemią o kierunku ruchu samolotu decydował jego pęd, który można przedstawić w postaci wektora. Jeśliby nawet założyć, że samolot był nachylony, to nie znajdował się on w ruchu obrotowym wokół własnej osi. - Aby zmienić kierunek tego olbrzymiego wektora pędu i wprawić samolot w ruch obrotowy wokół osi kadłuba, potrzebna by była gigantyczna siła skierowana od dołu do góry. Taką siłą nie dysponowała stojąca brzoza, gdyż - mówiąc obrazowo - musiałaby w momencie zetknięcia się ze skrzydłem tupolewa podskoczyć do góry z odpowiednią prędkością, aby "przekształcić" samolot w wirujący kadłub - twierdzi inżynier.
Brak dokumentacji terenu katastrofy Jak zauważył prof. dr inż. Ryszard Kozłowski z Instytutu Inżynierii Materiałowej Politechniki Krakowskiej, w przypadku samolotów Tu-154M, które cechowały się wyjątkowo dużą wypadkowością, notowano wiele podobnych awaryjnych lądowań, ale maszyny raczej zachowywały całą konstrukcję. Jak twierdzi, z pewnością w potwierdzeniu słuszności dokonanych obliczeń mogłaby pomóc dokładna dokumentacja terenu katastrofy zawierająca rozmieszczenie wszystkich szczątków samolotu. - Ich rozłożenie może świadczyć m.in. o przyczynach awarii. Gdyby np. nastąpił wybuch na pokładzie samolotu, to te szczątki inaczej by się rozkładały niż przy nieudanym lądowaniu - ocenił. Według prof. Kozłowskiego, dotychczasowe publikacje na temat katastrofy pozwalają także zakładać, że Tu-154M 10 kwietnia nie schodził do lądowania w sposób prawidłowy, ale zachowywał się tak, jakby spadał z dużą prędkością, że nie był to lot koordynowany. Gdyby tak faktycznie było, to miałoby to przełożenie na wyniki dokonywanych obliczeń. - Nie wiem, czy przy obliczeniach taki przypadek był rozważany. Wierzę jednak w potęgę umysłów. Szkoda, że nie mamy możliwości uchwycenia - np. na podstawie zdjęć satelitarnych - tego, jak faktycznie wyglądał upadek samolotu i w jaki sposób szczątki zostały rozrzucone. Dobrze byłoby także, gdyby te obliczenia mogły być poparte możliwością obejrzenia urwanego skrzydła i ściętego drzewa. Wówczas byłby to dowód w stu procentach pewny - stwierdził. Profesor Kozłowski zauważył również, że ważna jest tu także odpowiedź na pytanie, czy samolot nie miał letalnych wad konstrukcyjnych. Poprzednie katastrofy lotnicze pokazują bowiem, że wady materiałowe czy wady wykonania mogą być decydujące - tak było m.in. w przypadku katastrofy samolotu Ił-62 w Lesie Kabackim. Profesor Kozłowski zgodził się także ze spostrzeżeniami dotyczącymi oceny prawdopodobieństwa obrotu samolotu o 180 stopni po utracie części skrzydła. - To absolutnie trafne stwierdzenia. Na samolot, jeżeli rzeczywiście obrócił się o 180 stopni, musiałaby działać olbrzymia siła - dodał.
Drzewa już wycięto W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Ignacy Goliński, były członek Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, przyznał, iż zna z doświadczenia przypadki zderzeń skrzydła samolotu z różnymi przeszkodami. Pokazują one, że nie można wykluczyć, iż prezentowane wyliczenia teoretyczne i wysnuwane z nich wnioski nie mogłyby znaleźć potwierdzenia w praktyce. - Tę sprawę należało dokładnie zbadać, ale jeszcze wtedy, gdy nie zostały wycięte drzewa, o które zaczepił samolot. Dziś będzie trudno to jednoznacznie stwierdzić - ocenił. Jak zauważył, dokładne wyliczenia tego, jak zachowywał się samolot po zderzeniu z drzewem, mogliby przeprowadzić specjaliści od aerodynamiki, ale potrzebowaliby do tego wiarygodnych i dokładnych danych. - Należałoby dokładnie zmierzyć odłamaną powierzchnię skrzydła, zbadać utraconą siłę nośną i stwierdzić, czy lotki skrzydeł mogły zrównoważyć przechylenie samolotu przy ich wychyleniu w prawą stronę - tłumaczył Goliński. Jak dodał, interesujące są tu także relacje świadków mówiące o tym, że uderzone skrzydłem drzewo (na wysokości ok. 5 metrów) nie zostało całkowicie ścięte, ale jego złamany wierzchołek zwisał. To rodzi kolejne wątpliwości co do wersji utraty części skrzydła na skutek uderzenia w drzewo oraz pozostawia pytania na temat tego, jak wyglądały ostatnie sekundy lotu. W ocenie Golińskiego, gdyby tuż po katastrofie została wykonana dokładna dokumentacja całego obszaru katastrofy (m.in. fotograficzna zarówno z ziemi, jak i z powietrza), tak by pierwszy obraz po tragedii został możliwie wiernie zachowany, to taki materiał umożliwiłby powrót do początku rozważań na temat okoliczności katastrofy.
Stenogramy obciążają wieżę To nie jedyne wątpliwości. Próby przeprowadzone na symulatorze lotów wykazały, że w warunkach panujących w Smoleńsku i pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 roku było możliwe bezpieczne lądowanie polskiego samolotu z prezydentem na pokładzie, a rosyjscy instruktorzy udowodnili, że to lądowanie byłoby możliwe nawet w dużo gorszych warunkach pogodowych. Problem leżał więc po stronie rosyjskiej. Potwierdza to analiza rozmów z kokpitu, która wykazuje niedostateczne informowanie polskich pilotów przez rosyjskich kontrolerów lotu i błędne naprowadzanie na pas lotniska. Przede wszystkim lotnisko nie zostało zamknięte. - Wyklucza to rosyjskie twierdzenia o warunkach uniemożliwiających lądowanie. Albo kontrolerzy i kierujący nimi pułkownik Krasnokutski z jednostki bojowej świadomie chcieli doprowadzić do katastrofy, albo zaniedbali swoje obowiązki z innych powodów - ocenia Pollak. Kontrolerzy nie przekazywali wystarczającej ilości komunikatów, a ich informacje były nieprecyzyjne. To załoga polskiego samolotu, który lądował wcześniej, podała naszym pilotom informacje pogodowe, które zostały zatajone przez rosyjskich kontrolerów. Rosjanie ukryli też przed polskimi pilotami przyczyny rezygnacji z lądowania rosyjskiego iła oraz nie informowali o pogarszających się rzekomo warunkach atmosferycznych w trakcie podchodzenia do lądowania polskiego Tu-154M. - Polscy piloci mieli więcej informacji z ziemi od kolegów, aniżeli od wieży kontroli lotów. Najgorsze jest jednak to, że rosyjscy kontrolerzy utwierdzali polskich pilotów, że lądują prawidłowo, i dopiero wtedy, gdy było już za późno, wysłali komunikat: odejdźcie na drugi krąg - zaznacza Pollak. Z przekazanych zapisów rozmów wynika też, że radar na lotnisku Siewiernyj nie działał prawidłowo, gdyż wieża nie wiedziała, na jakiej aktualnie wysokości znajduje się polski samolot, lub celowo wprowadzono załogę w błąd. Na przykład na mniej więcej 25 sekund przed katastrofą rosyjski kontroler podał informację, że samolot prezydencki znajduje się 2 km od progu pasa lotniska, co nie było prawdą, bo samolot znajdował się dużo dalej. Kontrolerzy zatem nie zrobili nic, by ratować polski samolot przed katastrofą, i dopiero na 12 sekund przed tragedią rosyjski kontroler nadawał komendę: "horyzont"; było to już po decyzji drugiego pilota o rezygnacji z lądowania. - Było to tylko po to, aby stworzyć alibi dla wieży kontrolnej lotniska Siewiernyj w Smoleńsku, bo na ratunek było już wtedy za późno - dodał. Wiele uwag można mieć także do działań MAK. Jego przewodnicząca gen. Tatiana Anodina ujawniła, że lotnisko w Smoleńsku było dopuszczone przez MAK do przyjmowania samolotów Tu-154, i zapewniała, że było ono 10 kwietnia wystarczająco przygotowane. To, w ocenie Pollaka, podważa jakiekolwiek uprawnienia gen. Anodiny i jej podwładnych do udziału w jakiejkolwiek komisji do zbadania przyczyn katastrofy rządowego samolotu. Tymczasem osoby, które mogą ponosić współodpowiedzialność za katastrofę Tu-154M, jako pierwsze miały dostęp do czarnych skrzynek, które zostały zatrzymane w Moskwie. Warto zdać sobie sprawę z faktu, że wiarygodność czarnych skrzynek maleje z upływem czasu, bo tylko w momencie otwarcia ich dane mają wartość autentyczną, a Rosjanie już przecież przyznali się do faktu, że "wyciszali niepotrzebne szumy i dźwięki", które "zakłócały wyrazistość rozmów". Marcin Austyn
PIS i rozłamowcy jak szyici i sunnici Od dawna frakcja tzw. liberałów w PiS określała stronników Zbigniewa Ziobry czy Jacka Kurskiego mianem „talibów” lub „talibanu”. Należy więc domniemywać, że opuszczenie partii przez zwolenników Joanny Kluzik-Rostkowskiej należy oceniać w kategoriach religijnych. W sumie słusznie, bowiem po zadymie pod krzyżem („substytutem” – jako rzecze Prezes), rzeczywiście należy na PiS patrzeć na zjawisko bardziej religijne i sekciarskie niźli polityczne. Zanalizujmy więc sytuację w tym środowisku z punktu widzenia nie politycznego, lecz religijnego – chciałoby się rzec: z punktu widzenia teologii politycznej. Prawdę mówiąc, dawno nie widziałem czegoś tak dziwacznego jak „Polska Jest Najważniejsza” Kluzik-Rostkowskiej. Wszyscy komentatorzy spodziewali się, że nowa partia wyjdzie z propozycją nowego programu, będącego alternatywą dla PiS i PO lub też rodzajem syntezy programów obydwu partii w duchu „popisowym”. Ja tam czułem, że z tą alternatywą programową może być trudno, skoro w nowym ugrupowaniu są zarówno elementy lewicowo-nihilistyczne (Kluzik-Rostkowska), łże-liberalne (Paweł Poncyljusz), jak i narodowo-katolickie (Michał Kamiński, Filip Libicki). Kierownictwo nowego ugrupowania zaproponowało coś niezwykle dziwnego: próbę pokazania wyborcom PiS, że to partia PJN jest „prawdziwym interpretatorem” wielkiej i historycznej myśli śp. Lecha Kaczyńskiego, a nie jego brat-bliźniak Jarosław. Istota tej partii sprowadza zaś się do tego, aby odwołując się do budowanego przez Jarosława Kaczyńskiego mitu zmarłego Prezydenta, ustawić się w roli „najwierniejszych uczniów” i „najbardziej ortodoksyjnych” interpretatorów kaczyzmu w wersji Lecha. Skoro po 10 kwietnia kaczyzm począł się mutować w ruch religijny i mitologiczny, mający własne miejsca kultu (przed Pałacem Prezydenckim), własne symbole parareligijne, proroka, interpretatorów itd., to być może faktycznie spór Kluzikowej z Jarosławem Kaczyńskim należy traktować jako sekciarskie przepychanki „biegłych w piśmie” uczniów i interpreterów. W końcu patrząc na to zjawisko, trudno nie pamiętać, że religioznawcy twierdzą, iż kulty pogańskie często za swoje źródło miały cześć i pamięć dla zmarłego władcy lub herosa. Nie mam wątpliwości, że gdyby te wydarzenia miały miejsce 2500 lat temu, powstałaby z tego religia lechosławna, a gdyby to miało miejsce 1000 lat temu, mielibyśmy św. Lecha i cały tłum pątników chodziłby do Smoleńska jak do Santiago de Compostela. Dosyć łatwo mi znaleźć wielką historyczną analogię pomiędzy sporami Jarosława Kaczyńskiego i Kluzik-Rostkowskiej. Chodzi mi o szyitów i sunnitów. Jak wiadomo, szyici oddzielili się od reszty mahometan, ponieważ nie uznali nowego kalifa po śmierci Alego, uważając, że prawowiernymi interpretatorami Proroka są wyłącznie potomkowie zmarłego kalifa, a nie nowi kalifowie z innej rodziny. Tutaj mamy podobną sytuację: „szyici” uznają, że interpretacja „testamentu” Lecha Kaczyńskiego zachowana jest wyłącznie w rodzinie Kaczyńskich, czyli wykładni kanonicznej dokonuje Jarosław, podczas gdy „sunnici” uznają, że interpretacji tej dokonuje nowy kalif, kimkolwiek by był – nawet gdyby to była „kalifka” w postaci Kluzik-Rostkowskiej. W ten sposób obydwie grupy, zachowując jednaką Literę świętych tekstów – słowa Lecha Kaczyńskiego – mają inne autorytety dokonujące ostatecznej interpretacji świętych słów zmarłego Prezydenta. A jak wiadomo, władzę ma nie ten, kto jest zbrojny w Literę, lecz ten, kto dokonuje jej wykładni. I dlatego właśnie PJN skazana jest na porażkę. Brat-bliźniak z natury jest postrzegany jako ten, który jest lepszym interpretatorem Litery niźli najbliżsi nawet współpracownicy zmarłego. Nie zmienia tego fakt, że to współpracownicy mają obiektywnie rację w tym sporze, gdyż Lech Kaczyński był laickim i lewicowym politykiem, o poglądach podobnych do Kluzikowej. Ważne jest, kogo wyznawcy uznają za interpretatora bardziej wiarygodnego. Poza tym w ruchach religijnych „nowego typu” liczy się charyzma proroka. Tę posiada wyłącznie Jarosław Kaczyński. Kluzikowa lub Poncyliusz być może są biegli w egzegezie Litery, ale to nie oni, lecz Jarosław poprowadzi wiernych. To jego będzie zwycięstwo. Jeśli zaś ktoś nie wierzy w prorocze zdolności Jarosława, trzeba mu zacytować słowa z ostatniego wywiadu w „Newsweeku” z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem: „chcę powiedzieć, że Jarosław Kaczyński też już staje się, a nawet stał się symbolem. Dlatego na początku naszej rozmowy porównałem go do walecznego Władysława Łokietka, który przegrywał, wygrywał i znów przegrywał, i znów wygrywał – i tak przez całe swoje życie, bitwa po bitwie, z Krzyżakami, z Wacławem II, aż zrekonstruował zrujnowane Królestwo Polaków. Co do wzrostu, to też zachodzi wyraźne podobieństwo. Jarosław Kaczyński jest świetnym, zręcznym politykiem, ale to już nie jest takie ważne, bo ważniejsze jest teraz coś innego. Otóż ten człowiek, już niemłody, ale przecież też nie stary, któremu nie wszystko się udawało, który musiał znieść wiele upokorzeń i porażek, pewnie wcale nie myśląc o tym, że zmierza w takim właśnie kierunku, stał się obecnie żywym symbolem niepodległej Polski, którą ma dla nas wywalczyć. Jak Łokietek ze swojej rycerskiej groty pod Ojcowem, tak on wyszedł ze swojej inteligenckiej żoliborskiej groty, żeby walczyć z wrogami Polski. Patrzę teraz na niego i widzę mitycznego bohatera Polaków. Niech się Pan trzyma, Drogi Panie Jarosławie”. Dla kogoś, kto w takich kategoriach myśli o Jarosławie Kaczyńskim – a jest to jedna czwarta Polaków biorących udział w wyborach – Kluzikowa i jej „sunnici” to wyłącznie schizmatycka sekta. Potwierdza to Rymkiewicz: „Jeśli mamy jedną partię, która służy niepodległości Polski, nie może być tak, żeby ktoś, kto działa w tej partii, myślał o własnych korzyściach i powodował się własnymi ambicjami. Jeśli to jest jedyna taka partia w Polsce, to musi ona być silna, spójna i zdolna do skutecznego działania. Kto szkodzi Prawu i Sprawiedliwości, ten szkodzi niepodległości Polski”. Allah akbar! Adam Wielomski
Kampania samorządowa od kuchni Od lat komentuję wydarzenia wyborcze. W tym roku postanowiłem zająć się sprawą od drugiej strony i na własnym organizmie przećwiczyć robienie wyborów. Przy pomocy Jerzego Keniga, Waldemara Rajcy, Adama Wojtasiewicza, Jerzego Wasiukiewicza, Stanisława Żółtka, a także wielu innych osób zorganizowałem Ruch Wyborców JKM oraz kampanię – zarówno od strony administracyjnej, jak i propagandowej. Przyznam, że radykalnie zmieniło to moje widzenie tak polskiego systemu wyborczego, jak i sposobu, w jaki prowadzi się w Polce kampanię wyborczą. Główną motywacją do udziału w wyborach samorządowych była oczywiście próba utrzymania względnie dobrego wyniku JKM z wyborów prezydenckich. Zakładałem, że skoro zagłosowało na niego blisko 417 tys. osób, to przynajmniej część z tych osób będzie skłonna do wspólnego działania.
Poszukiwanie koordynatorów Rozpocząłem działanie od serii komunikatów w „NCz!”, w założeniu skierowanych do osób, które miały tworzyć strukturę na poziomie powiatu. Zgłosiło się kilkuset ludzi, szybko jednak okazało się, że tych, którzy chcą działać bardziej konkretnie, jest zdecydowanie za mało, by myśleć o strukturach powiatowych – a objechanie wszystkich powiatów w ciągu dwóch miesięcy było technicznie niemożliwe. Po konsultacjach zdecydowaliśmy więc, że będziemy starali się stworzyć strukturę pasującą do okręgów wyborczych w wyborach do sejmików.
Przyjąłem błędne – jak się okazało – założenie, że trzeba zarejestrować listy w połowie okręgów, co da nam wspólny numer. Błędne, bo Państwowa Komisja Wyborcza stosuje utrudniającą wykładnię niejasnego przepisu z ordynacji i według niej chodzi o połowę okręgów w każdym województwie. To nieporozumienie od razu skierowało nasze plany na niewłaściwy tor, choć realnie rzecz biorąc, trudno pewnie byłoby spełnić ten warunek.
W poszukiwaniu koalicjanta Tworząc Ruch Wyborców JKM, postanowiłem spróbować pozyskać sojuszników. Naturalną rzeczą było zwrócenie się do Prawicy Rzeczypospolitej Marka Jurka. Zaproponowałem mu wspólny start w dowolnej formie – moim jedynym warunkiem było poparcie kandydatury JKM na prezydenta Warszawy. Odniosłem wrażenie, że mimo pewnych zastrzeżeń zgadza się na współpracę. Odesłał mnie w celu uzgodnienia szczegółów do sekretarza generalnego PR. Ja z kolei oddelegowałem do rozmowy z nim Jurka Wasiukiewicza, który odbył z nim kilka spotkań. Tak więc delikatnie się zdziwiłem, gdy dowiedziałem się jakiś czas później, iż PR nie dość, że ma swojego kandydata na prezydenta Warszawy, to w dodatku jest to także kandydat… UPR. Poczułem się z lekka oszukany a gdy po jakimś czasie przypadkiem spotkałem Marka Jurka i zapytałem o tę sprawę, dowiedziałem się od niego, że każdy ma prawo startować. Żeby było jeszcze śmieszniej, tuż przed rejestracją list pojawił się u mnie sekretarz generalny PR wraz z działaczem UPR i obaj zwrócili się do mnie… bym dał im kandydatów na ich listy. Cóż, żadne granice hucpy i chamstwa w tym środowisku najwyraźniej nie obowiązują. Innym pomysłem koalicyjnym było dogadanie się z Porozumieniem Samorządowym – organizacją, której twórcy kreowali się na niezależną samorządową prawicę. Jak się okazało, szef Porozumienia miał koncepcję, żeby mu wszystkie nasze siły oddać za darmo. Konkretnie chciałby, żeby JKM wystartował z jego listy do sejmiku. Gdy mu zaproponowałem wspólny strat do sejmików przy poparciu JKM jako kandydata na prezydenta stolicy, stwierdził, że on popiera panią Munio. Żadnych szans na uzgodnienie stanowisk nie było. A potem okazało się, że „niezależna samorządowa prawica” przyjęła na swój pokład kandydatów warszawskiej SdPl, którzy zostali wyrzuceni z list SLD. Podobnie jak hucpiarze z PR-UPR, szef Porozumienia dzwonił przed rejestracją list, by dać mu kandydatów. Jak widać, mimo szczerych chęci i racjonalnych argumentów nie udało mi się z nikim porozumieć, bo wszyscy „partnerzy” chcieli po prostu wykorzystać nasze możliwości, nie dając nic w zamian.
Rejestracja listy Poszukując koordynatorów Ruchu, wcale nie byłem przekonany, w jakiej formie ostatecznie nasze środowisko w wyborach wystartuje. Ostatecznie jednak, w związku z zamieszaniem wewnątrz UPR oraz niejasną sytuacją WiP, zapadła decyzja, że startujemy jako Komitet Wyborczy Wyborców. Było to o tyle lepsze rozwiązanie, że umożliwiało przeprowadzenie całego przedsięwzięcia spontanicznie, bez zewnętrznych ram organizacyjnych, które zwykle utrudniają działanie. Dzięki już istniejącej strukturze udało się szybko zebrać tysiąc potrzebnych do rejestracji podpisów. Następnie, zgodnie z procedurą, zorganizowaliśmy kilkuosobowy komitet założycielski. Ja zostałem, nieco wbrew własnej woli, pełnomocnikiem wyborczym, a pełnomocnikiem finansowym został Krzysztof Habich.
W poszukiwaniu kandydatów W wyborach samorządowych jest do obsadzenia 47 tys. różnych stanowisk. Trzy największe partie wystawiają po ponad 20 tys. kandydatów. W sumie startuje przeszło 200 tys. osób. Nic więc dziwnego, że problemem numer jeden staje się w takiej sytuacji pozyskanie kandydatów. Naturalne jest też, że komitety „nie biorące” pozyskują ludzi z tzw. łapanki. My oczywiście robiliśmy to samo. Ogółem udało się nam zebrać 559 kandydatów. Istniała możliwość obsadzenia w Warszawie wszystkich rad dzielnic, co by tę liczbę podwoiło, ale ostatecznie zrezygnowaliśmy z tego zamiaru z powodów organizacyjnych. Ponieważ – jak się okazało – pozbawiło nas to dużej części czasu antenowego, a także dlatego że komitetów było w tym roku wyjątkowo mało, uważam to teraz za błąd. Nie mam jednak oczywiście gwarancji, że realnie udałoby się te kolejne 400 osób skądś ściągnąć.
Organizacja Spośród koordynatorów kilku było sprawdzonych – jak Stanisław Żółtek, Rafał Zapadka czy Robert Maurer. Nie przypadkiem to ich okręgi zostały zarejestrowane w całości. Nowi koordynatorzy byli w stanie rejestrować w sposób rozproszony pojedyncze okręgi – zgodnie z założeniami. Okazało się jednak, że wiele osób zawaliło, a szczególnym przypadkiem było Zachodniopomorskie, gdzie doszło do karczemnej awantury i ostatecznie nie zarejestrowaliśmy ani jednego okręgu. W sumie jednak udało się wykonać założony plan minimum, czyli rejestrację w połowie okręgów – i był to najlepszy wynik z wszystkich komitetów poza pierwszą piątką. Jak już wspomniałem, w wyniku nieporozumienia przyjęte złożenie było jednak błędne.
Kampania Ponieważ kandydaci zostali wzięci „z łapanki” i niemal żaden z nich nie miał właściwie zamiaru prowadzić kampanii wyborczej, wszystkie dostępne siły skoncentrowaliśmy na kampanii JKM na prezydenta Warszawy. Stale pracowały nad tym cztery osoby. Założyliśmy, że główną osią kampanii będą codzienne konferencje prasowe przez ok. trzy tygodnie, a oprócz tego bezpośrednia dystrybucja materiałów. Przy pomocy ok. 20 wolontariuszy udało się rozdać 31 tys. ulotek, 31 tys. egzemplarzy specjalnej gazetki wyborczej „Czas na Korwina” oraz rozwiesić ok. 3 tys. plakatów. Zorganizowaliśmy ponadto jedną konwencję i jedno spotkanie pod gołym niebem na placu przed stacją metra Centrum. Na każde z tych spotkań przybyło ok. 500 osób. W sumie na te działania wydaliśmy ok. 50 tys. złotych – wpłacone na nasze konto przez sympatyków (w ciągu 30 dni!). Ok. 15 tys. zł z tych pieniędzy poszło na emisję sześciu spotów, które wykupiliśmy na ostatni dzień kampanii w TVP Info.
Wyniki Jak pisałem w poprzednim „NCz!”, zakładałem, że wynik JKM zmieści się pomiędzy 4 a 5 procent. Ostateczny rezultat to 3,9 procent. Biorąc pod uwagę fakt, że w tegorocznych wyborach na prezydenta RP JKM zgromadził w stolicy 3,2 proc. głosów, a jeszcze wcześniej 2,2 proc. – widać przyrost. W liczbach bezwzględnych, w porównaniu z poprzednimi wyborami na prezydenta Warszawy, nastąpił przyrost z 16 tys. do 25 tys. głosów. Względnie dobrze wypadły listy do sejmików, zwłaszcza w województwach mazowieckim i małopolskim. Mimo rejestracji tylko nieco ponad połowy list uzyskaliśmy w skali ogólnopolskiej ponad jednoprocentowe poparcie. Ekstrapolując to na cały kraj, widać więcej niż podwojenie poparcia – w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego UPR uzyskała, przypomnijmy, 1,1 proc. głosów.
Wnioski Wydaje się, że ok. 1, może 2 proc. głosów nasze środowisko może uzyskać poprzez działania w internecie, „NCz!” i za pomocą realnie istniejących struktur, np. w Małopolsce. Całą resztę trzeba natomiast wywalczyć – co jest jednak trudne, po prostu z braku ludzi. Przykładowo: w Warszawie mogliśmy zapłacić za znacznie większą ilość materiałów propagandowych, ale nie miał ich kto roznieść. Na nasze codzienne apele reagowało wiele osób, jednak rzadko kiedy ich realna aktywność była dłuższa niż kilka godzin. Prowadząc kampanię, trzeba mieć też świadomość, że potrzeba co najmniej kilka osób, które w sztabie pracują permanentnie przez dwa miesiące, wykonując najrozmaitsze czynności. W dodatku dobrze by było, by takich „kilka osób” było w we wszystkich okręgach. Warto też wykorzystywać doświadczenie ludzi, którzy już w kampaniach uczestniczyli – inaczej wszystkiego trzeba się uczyć na własnych błędach. Jestem przekonany, że obecnie realne poparcie, jakie możemy uzyskać, to ok. 3 proc. Do wyborów jest jednak rok, więc poprzez odpowiednio sformatowane działania można utrzymać dynamikę wzrostu i powalczyć o wejście do Sejmu. Na koniec chciałbym podziękować wszystkim koordynatorom, którzy dali się namówić na współpracę z nami, oraz wszystkim darczyńcom, którzy wpłacili w sumie ponad 50 tys. złotych na kampanię. Osobne podziękowania należą się Adamowi Wojtasiewiczowi za walkę z listami, podpisami i kandydatami, Stanisławowi Żółtkowi za know-how, Jurkowi Wasiukiewiczowi za prowadzenie biura prasowego, Jurkowi Kenigowi za koordynację, Marcinowi Obranieckiemu, który niemal zawsze miał czas, gdy go o coś prosiłem (w odróżnieniu od większości uczestników kampanii), oraz oczywiście kandydatowi JKM. Tomasz Sommer
Cień Smoleńska nad Traktatem rosyjsko-amerykańskim – rozmowa z Antonim Macierewiczem “Minister Miller podpisał dokument, że zapisy skrzynki, które odebrał w Moskwie, to dokładna kopia, równie wiarygodna jak oryginał. Teraz ukrywa się tę kopię, bo jest zaszumiona i za krótka”. Z Antonim Macierewiczem, szefem sejmowej komisji ds. katastrofy smoleńskiej, rozmawiają Leszek Misiak i Grzegorz Wierzchołowski. „Takich rezolucji Izba Reprezentantów USA uchwala średnio nawet sześć dziennie. A to dlatego, że nie mają one żadnej mocy prawnej. Poza wydźwiękiem propagandowym taki dokument nie znaczy nic” – stwierdził na łamach „Polityki” amerykanista prof. Zbigniew Lewicki. Mowa o planowanej rezolucji Kongresu USA ws. powołania międzynarodowej komisji ds. katastrofy smoleńskiej, którą prof. Lewicki nazwał dziwolągiem. Ma Pan odczucie, że był to wyjazd propagandowy? Wręcz przeciwnie. W USA naszym rozmówcom przekazaliśmy dokładnie to samo, co wcześniej opinii publicznej i rządzącym w Polsce. Choć oczywiście nasza wizyta miała duży oddźwięk także w mediach waszyngtońskich, m.in. relacjonował ją portal World Net Daily. Widzieliśmy się m.in. z kongresmanami Dana Rohrbachera i Ileanę Rose-Lehtienen, z senatorem Richardem Burrem, z Paulem Berkowitzem z Komisji Spraw Zagranicznych, a także z Peterem Schirtzingerem, Anthonym J. Lazarskim, Chrisem Socha, Lidia Morgan Westlake, Danem Murrayem i Joelem E. Starrem najbliższymi doradcami senatorów Jonem Kyl, James M. Inhofem, Joe DeMintem i Jamesem E. Rischem. Na skutek naszej wizyty rezolucję o powołanie komisji wsparł także kongresman Thadeusem Mc Cotterem. Celem wyjazdu było przekazanie 330 tys. podpisów obywateli polskich, w tym 50 tys. obywateli amerykańskich pochodzenia polskiego, domagających się powołania komisji międzynarodowej. Dwa tygodnie wcześniej pani Zuzanna Kurtyka i posłanka Elżbieta Witek z naszego zespołu przekazały je marszałkowi Schetynie, premierowi Tuskowi i prezydentowi Komorowskiemu. Jeżeli ktokolwiek zajmujący się polityką nazywa „dziwolągiem” apel 330 tys. Polaków o powołanie obiektywnej komisji, ponieważ są istotne wątpliwości, że postępowanie w tej sprawie w Rosji jest zafałszowane, że mamy do czynienia z niszczeniem dowodów, zmienianiem zeznań, ukrywaniem prawdy – to lepiej, by nie zajmował się polityką, nie mówiąc o moralności. Przypomnę, że podpisy zaczęto zbierać najpierw dzięki inicjatywie prof. Jacka Trznadla, a potem na skutek apelu rodzin poległych wygłoszonego z murów Jasnej Góry podczas pielgrzymki Rodziny Radia Maryja. Często ludzie atakujący nas za przekazanie tych podpisów adresatom, w PRL byli działaczami PZPR i nazywały USA „łańcuchowym psem imperializmu”. Szkoda że prof. Lewicki do nich dołącza.
Rzecznik rządu Paweł Graś powiedział, że wizyta Pana i minister Anny Fotygi to „absolutny skandal ocierający się o zdradę” i że zwracacie się Państwo do obcego mocarstwa, a minister Sikorski – że ta wizyta go upokarza. Ta histeryczna niemal reakcja wydaje się zastanawiająca. To wyraz strachu ludzi odpowiedzialnych za milczenie wobec niszczenia dowodów, ukrywania faktów i za działanie na szkodę postępowania wyjaśniającego i śledztwa w sprawie smoleńskiej. Warunkowane to jest prorosyjskim kursem ekipy rządzącej Polską, co znalazło wyraz m.in. w przekazaniu śledztwa i postępowania Rosji, a ostatnio w zaproszeniu do Rady Bezpieczeństwa Narodowego p. Wojciecha Jaruzelskiego. Dlatego pojawił się w propagandzie rządu ten ton znany ze stanu wojennego traktujący Stany Zjednoczone jako wrogie mocarstwo, a współpracę z USA jako „zdradę stanu”. To wstrząsnęło naszymi rozmówcami w Kongresie i w Senacie, którzy widzą w Polsce strategicznego sojusznika USA. Często pytano nas, jak rzecznik rządu Paweł Graś mógł wypowiedzieć słowa o zdradzie. Milczeliśmy zażenowani, ale to można wytłumaczyć tylko w ten sposób, że władzę w Polsce objęło znów „stronnictwo” rosyjskie. To dlatego premier Tusk mówił 29 kwietnia w Sejmie, że trzeba było Rosji oddać śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej, aby jej nie urazić i dlatego prezydent Komorowski zaprasza Jaruzelskiego do RBN. Mimo tej ewolucji obecnej administracji Tuska i Komorowskiego nasi rozmówcy podkreślali, że Stany Zjednoczone nigdy nie opuszczą Polski, że Republikanie nie zgodzą się na zmianę kursu wobec Europy Środkowej, że zrobią wszystko, by traktat „Start” nie został ratyfikowany, by Kongres USA nie wyraził na to zgody.
A jak zareagowali Państwa rozmówcy na przekazane im informacje dotyczące katastrofy i śledztwa w tej sprawie? Byli zaskoczeni, ponieważ dowiadywali się kanałami dyplomatycznymi, że piloci trzykrotnie podchodzili do lądowania, że byli niedouczeni, że naciskał na nich gen. Błasik albo wręcz prezydent, że – mówiąc wprost – tragedia była winą pilotów – jak oświadczył zaraz po katastrofie minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski.
Czy wiedzieli, że niszczono dowody, m.in. wrak samolotu? Nie. Ale pokazaliśmy im film Anity Gargas, na którym widać, jak Rosjanie piłują wrak, tną przewody paliwowe, łomami wybijają szyby. Przekazaliśmy im podsumowanie prac zespołu parlamentarnego ds. katastrofy i materiały z posiedzenia Komisji Infrastruktury i Sprawiedliwości Sejmu RP. 23 października br. polski akredytowany przy MAK Edmund Klich stwierdził wówczas, że Rosjanie wielokrotnie naruszali konwencję chicagowską i że on przekazywał o tym raporty premierowi Tuskowi, nie uzyskując żadnej reakcji. A więc nawet konwencja z Chicago, która jest dla nas niekorzystna, była łamana i rząd na to nie reagował. Przypomnijmy, że m.in. uniemożliwiono Polakom obserwacji oblotu lotniska, że nie dostali instrukcji, które obowiązywały wówczas na terenie lotniska i nie zostali dopuszczeni do urządzenia, które robiło zdjęcia podczas podchodzenia do lądowania samolotu Tu-154 M 101. A takie urządzenie wówczas działało. Nie dopuszczono też Polaków do badania skrzydła, które podobno urwało się po zderzeniu z brzozą.
Nie dostaliśmy także oryginałów czarnych skrzynek. Amerykanie byli tym zdumieni. Przywiązują ogromną wagę do nieudostępnienia Polsce oryginałów skrzynek. A gdy dowiedzieli się, że nawet kopie były manipulowane, że minister Miller musiał trzykrotnie jeździć w tej sprawie do Moskwy, a mimo to do dzisiaj nie posiadamy wiarygodnej kopii, wprost nie chcieli wierzyć, że było to możliwe. Kropką nad „i” był komunikat PAP, który ukazał się podczas naszej wizyty w USA, że polska prokuratura aprobuje zmianę zeznań rosyjskich kontrolerów lotu, złożonych pół roku wcześniej. Przypomnijmy, że według tamtych zeznań, był to lot wojskowy, że lotnisko Siewiernyj jest wojskowe, procedury wojskowe, że kontrolerzy komunikowali się z centralą rosyjską przed podejściem do lądowania polskiego tupolewa, że naprowadzano fałszywie nasz samolot. A teraz przedstawiono nowe zeznania i Moskwa twierdzi, że był to lot cywilny. To oburzyło naszych rozmówców.
Co było wyrazem tego oburzenia? Kongresmani i senatorowie stwierdzili dobitnie, że Polacy mają prawo do wątpliwości i podejrzewania, że postępowanie w sprawie katastrofy jest nieuczciwie prowadzone. Kongresman Dana Rohrabacher wydał nawet pisemne oświadczenie, że zrobi wszystko, by sprawa tej katastrofy była obiektywnie zbadana i weźmie w tym osobiście udział. Ogromne znaczenie w takim podejściu polityków USA miało rozesłane wcześniej wystąpienie prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który mówił o zagrożeniach wypływających z dominacji rosyjskiej i osłabianiu Paktu Północnoatlantyckiego, a także znany tam artykuł minister Anny Fotygi o międzynarodowych uwarunkowaniach śledztwa smoleńskiego. Wielką rolę w uświadomieniu Amerykanom rzeczywistego obrazu sprawy odegrały film dokumentujący niszczenie wraku oraz świadectwo Pawła Kurtyki, syna nieżyjącego prezesa IPN Janusza Kurtyki, i relacja fotoreportera „GP” Rafała Dzięciołowskiego, który był na miejscu katastrofy i widział, jak „zabezpieczano” szczątki wraku.
Obecny kurs polityki prezydenta Obamy niekoniecznie sprzyja poparciu USA dla waszej misji, jak również dla polityki prezesa Kaczyńskiego. Większość republikańska jest przeciwna porzuceniu przez Stany Zjednoczone Europy Środkowej, jest zdeterminowana, by nie ratyfikować traktatu „Start”, podpisanego przez prezydentów Obamę i Miedwiediewa 8 kwietnia 2010 r. A teraz nad traktatem zawisł dodatkowo cień Smoleńska. Niewiarygodność Rosji w sprawie smoleńskiej rzutuje na stosunek do niej zachodnich rozmówców w debatach geopolitycznych. I nic dziwnego. Republikanie wprost zadają pytanie, jak można zaufać pokojowym deklaracjom mocarstwa, które niszczy dowody i mataczy w sprawie śmierci na jej terytorium prezydenta i elity strategicznego sojusznika USA?
Jaki będzie los tych kilkuset tysięcy podpisów przekazanych Stanom Zjednoczonym? Przekazaliśmy 330 tys. podpisów na ręce pani Ileany Ros-Lehtinen, która najprawdopodobniej będzie przewodniczącą Komisji Spraw Zagranicznych Kongresu USA. Wszyscy senatorowie i kongresmani, z którymi rozmawialiśmy, zapewnili nas, że wystąpią z rezolucją w sprawie powołania międzynarodowej komisji zarówno w Kongresie, jak i w Senacie USA. Rezolucja ostatecznie przesądzi o powołaniu komisji i o jej kształcie. Olbrzymią rolę ma do odegrania Polonia amerykańska, która już po mojej wizycie w sierpniu zaczęła wysyłać listy do kongresmanów i senatorów, warunkując poparcie wyborcze od akceptacji rezolucji smoleńskiej. W październiku Rada Dyrektorów Kongresu Polonii przyjęła specjalną uchwałę w tej sprawie. Po wizycie Beaty Kempy i marszałka Zbigniewa Romaszewskiego powstało trwałe lobby wspierające monitoring działań na rzecz tej rezolucji. Warto przypomnieć, że właśnie uchwałą Kongresu USA powołano w 1950 r. komisję, której efektem był Raport Katyński w 1954 r. Stał się on fundamentem upowszechnienia prawdy o tej zbrodni sowieckiego ludobójstwa. Prof. Lewickiemu radzę więc, by był ostrożniejszy w dołączaniu do rydwanu ministra Sikorskiego i ataków na naszą wizytę. Zwłaszcza że taka postawa kompromituje atakujących. Ujawnia ich niechęć do wyjaśnienia tragedii smoleńskiej. Gdyby bowiem chcieli ujawnienia prawdy, to wobec obstrukcji ze strony Rosji powinni być zadowoleni, że w Kongresie i w Senacie znaleźliśmy sojuszników.
Czy o 330 tys. podpisów osób domagających się powołania międzynarodowej komisji wiedział rząd polski? Zanim pojechaliśmy do USA, nasz zespół parlamentarny przedstawił je marszałkowi Sejmu Grzegorzowi Schetynie i zaawizowaliśmy Kancelarii Premiera i Kancelarii Prezydenta. Przedstawiliśmy także publicznie stanowisko zespołu, podsumowujące nasze dotychczasowe prace.
Jak w praktyce może wyglądać działanie takiej komisji i jakie miałaby możliwości – bo całość twardych dowodów jest przecież w rękach Rosji, a rząd Tuska raczej nie zechce legitymizować prac komisji? Dzięki inicjatywie Kongresu USA powstała międzynarodowa komisja do zbadania zabójstwa premiera Libanu, mimo że rząd libański jej nie wspierał. Gdyby rząd Tuska był zainteresowany w uczciwym wyjaśnieniu katastrofy, komisja byłaby niepotrzebna. Wiele osób uważało, że śledczy prowadzący śledztwo w sprawie śmierci Aleksandra Litwinienki nie zostaną nigdy wpuszczeni do Rosji, a jednak zostali wpuszczeni. Tam też dochodzi do zmian kursu politycznego, do zmian stanowisk, do różnic w polityce poszczególnych osób walczących o władzę. Zresztą jak się przekonaliśmy, specjaliści amerykańscy dysponują olbrzymią wiedzą na temat tej katastrofy.
Czy oprócz spotkań z politykami odbyły się spotkania z fachowcami zajmującymi się wyjaśnianiem katastrof? Odbyliśmy bardzo ważne spotkanie z NTSB (National Transport Security Board), odpowiednikiem MAK w USA – było na nim obecne całe kierownictwo NTSB. Zapewniono nas, że te procedury realizowane przez MAK, a także przez ministra Millera, które nie dają wglądu rodzinom ofiar do wyników prac, a rodziny dowiadują się o śledztwie z doniesień dziennikarskich, są całkowicie sprzeczne z procedurami, które powinny obowiązywać i jakich przestrzega NTSB. Zapewniono nas również, że NTSB nigdy nie konsultowała – jak utrzymuje minister Miller – stanowiska w sprawie śledztwa. Spotkaliśmy się też z byłym doradcą prezydenta Putina, Andriejem Iłłarionowem, który zerwał z nim współpracę, gdy okazało się, że jego ekipa nie daje perspektyw reform demokratycznych. Umożliwiło nam to lepsze rozeznanie w postępowaniu strony rosyjskiej. Posiada on olbrzymie dossier dotyczące katastrofy smoleńskiej. To, że zgodził się wejść do zespołu naszych doradców, ma olbrzymie znaczenie. Spotkaliśmy się też z dr. Gene Poteat i gen. J.W. Nicholsonem, a także z emerytowanymi wysokimi przedstawicielami służb specjalnych USA. Mają oni znakomite doświadczenie i kontakty. Dr. Gene Poteat jest autorem wielu materiałów poświęconych analizie tragedii smoleńskiej i będzie nas wspierał swoją wiedzą.
Bez twardych dowodów wyjaśnienie prawdy o Smoleńsku będzie utrudnione. Po jednym ze spotkań z Polonią w USA podszedł do mnie nieznany mi mężczyzna i przedstawił dwa tomy mające zawierać wydruki komputerowe dokumentów ze śledztwa smoleńskiego, dodając, że jest ich 60. Oczywiście odmówiłem i powiedziałem, że mnie to nie interesuje. Ale to może świadczyć, że na Zachodzie dokumenty ze śledztwa już się znajdują.
Wierzy Pan, że na wyjaśnienie przyczyn tragedii nie będziemy musieli czekać ponad pół wieku? Tak, wierzę, że poznamy ją dość szybko. Pan Iłłarionow powiedział nam: są trzy możliwości. Albo katastrofa wydarzyła się w wyniku niesamowitego zbiegu okoliczności, który zdarza się raz na milion. Gdyby tak było, w trosce o relacje polsko-rosyjskie i w dobie ofensywy proeuropejskiej Rosji, władze tego kraju zrobiłyby wszystko, by śledztwo to było jak najbardziej przejrzyste. Nawet jakiś błąd urzędnika nie byłby ukrywany, bo nie wart byłby tej ceny, jaką mogą politycznie zapłacić, jeżeli powstaną podejrzenia celowego doprowadzenia do tragedii. Drugą możliwością jest nieumyślna wina kontrolerów lotu (brak kompetencji, bałagan, niedyspozycja). Trzecią – zamach.
Czy rozmawiał Pan z ekspertami amerykańskimi na temat ogromnego rozkawałkowania samolotu na tysiące części, pamiętając, że w ostatniej fazie nie leciał on lotem nurkowym, lecz nawet wznosił się ku górze i że spadł z wysokości kilku metrów? To polskich ekspertów, z którymi rozmawiała „GP”, dziwiło.
Tak. Rozmawialiśmy ze specjalistą, który zajmował się m.in. badaniem wypadków spowodowanych przez wybuch wewnątrz samolotu i atak z zewnątrz. Zwrócił uwagę, podobnie jak eksperci, rozmówcy „GP”, na zastanawiające rozdrobnienie wraku. Ale oczywiście nic nie przesądzał, ponieważ musiałby najpierw zapoznać się z szerszym materiałem dowodowym. Podkreślił, że kluczowa do wydania ekspertyzy jest analiza części wraku i fakt, że Rosjanie uniemożliwiają Polsce jej przeprowadzenie, nie wydając wraku, a nawet go niszczyli, bardzo obciąża Rosję. Sposób działania komisji rosyjskiej, komisji ministra Millera i zachowanie premiera Tuska w tej sprawie są największym aktem oskarżenia ich w oczach wszystkich obiektywnie patrzących na tragedię smoleńską.
Czy wizyta ministra transportu Rosji Igora Lewitina tuż przed decyzją Polski w sprawie raportu MAK, może być potraktowana jako nietakt, a nawet jako forma nacisku na Polskę, by przyjęła dokument bez zastrzeżeń? Jest to otwarty nacisk strony rosyjskiej, który jest oczywistym złamaniem konwencji chicagowskiej. Zgodnie z tą konwencją, strona polska nie może odrzucić raportu smoleńskiego rosyjskiej komisji MAK, nie ma w ogóle takiego trybu. Może jedynie sprecyzować swoje uwagi i zażądać, by zostały uwzględnione lub by dołączono je do raportu. Godząc się na konwencję chicagowską, premier Tusk przyjął do wiadomości, że rozstrzygać o przyczynach katastrofy będą Rosjanie. Jedynym sposobem uniknięcia tego byłoby wystąpienie do Rosji w trakcie badania sprawy o przejęcie części postępowania przez stronę polską. Konwencja chicagowska mówi, że jeżeli strona badająca wypadek nie daje sobie rady lub nie daje wiarygodności lub kraj, którego to był statek powietrzny kwestionuje to badanie, może zażądać przejęcia części lub całości postępowania. Posłowie PiS apelowali do rządu, by przejąć postępowanie w sprawie wraku, miejsca katastrofy i w sprawie czarnych skrzynek, bo było widać gołym okiem, że niszczone są dowody. My też o to występowaliśmy. Całość wywiadu w najnowszym wydaniu tygodnika “Gazeta Polska”
Za: niezalezna.pl
Kłamstwa Panny Kasi – Tomasz P. Terlikowski Katarzyna Wiśniewska uwielbia zarzucać innym kłamstwa. I nie inaczej zrobiła w swoim tekście na mój temat. Otóż stwierdziła ona, że Terlikowski sięgnął po nieczyste chwyty, by dowieść, że prezerwatywa jest zakazana. I niestety, jak to zwykle bywa z dziennikarzami „Gazety Wyborczej”, dowodząc tego sama skłamała. A oto i inkryminowany cytat: „Terlikowski, żeby dowieść swoich racji, postanowił więc zmanipulować nauczanie Kościoła katolickiego. Oznajmił, że prezerwatywa jest zakazana, ponieważ tak stwierdził papież, a przecież «papież jest nieomylny». Owszem, papież jest nieomylny w sprawach wiary. Tyle że encykliki papieskie – m.in. encyklika Pawła VI «Humanae vitae» zakazująca sztucznej antykoncepcji – nie należą do nauczania nieomylnego Kościoła”. I niestety panna Kasia pogrążyła się zupełnie. Otóż, wedle Soboru Watykańskiego I, papież jest nieomylny nie tylko w sprawach wiary, ale i moralności. A teologia katolicka nie pozostawia wątpliwości, że stałe nauczanie Kościoła (a takim jest nauczanie na temat antykoncepcji), nawet jeśli nie zostało wyłożone ex cathedra, obowiązuje katolika w sumieniu. Co więcej takie stałe nauczanie Kościoła, wyrażane przez kolejnych papieży, powinno być traktowane jak nieomylne. I rozumiem, że panna Kasia o tym wie, ale woli wprowadzać swoich czytelników w błąd, by uwierzyli oni, że gumki są OK. I tylko szalony Terlikowski się temu sprzeciwia, podczas gdy wszyscy inni, wraz z Benedyktem XVI, są już za. Prawda jest zaś taka, że możliwości są tylko trzy. Albo panna Kasia nie przeczytała nawet cytowanych już fragmentów książki i opiera się tylko na omówieniach tekstu papieskiego przez własną gazetę (trzeba jasno powiedzieć, że bardzo mało wiarygodną). Albo nie umie ona czytać ze zrozumieniem, albo też zwyczajnie i ordynarnie kłamie, byle tylko udowodnić, że prezerwatywy są OK. Osobiście skłaniam się do tej ostatniej możliwości, bowiem na tyle cenię Wiśniewską, by uznawać, że czytać ze zrozumieniem to ona jednak potrafi. Zabawne są także sugestie, że muszę powołać własną parafię, bowiem nie zgadzam się z nauczaniem papieża. Otóż, gdyby tak było, to we własnej parafii (bynajmniej nie rzymsko-katolickiej) powinna już dawno być Wiśniewska. Jej poglądy nie mają bowiem wiele wspólnego nie tylko z Kościołem, ale nawet z chrześcijaństwem. Opowiada się ona bowiem nie tylko za zabijaniem, selekcją eugeniczną, ale nawet uznaje, że polscy biskupi powinni w sprawach wiary i moralności słuchać Haliny Bortnowskiej… Tomasz P. Terlikowski
DIALOGI OPERACYJNE KOMOROWSKIEGO W kwietniu 1982, po wyjściu Bronisława Komorowskiego na przepustkę z internowania, SB nawiązała z nim dialog operacyjny – wynika z dokumentów znajdujących się w IPN. Nie są to jednak wszystkie archiwa nt. obecnego prezydenta – do dziś nie udało się odnaleźć dokumentów Wydziału I Studiów SB dotyczących Bronisława Komorowskiego. Wiadomo jedynie, że w 1984 r. został on zarejestrowany w kategorii „zabezpieczenie”, ale nie wiadomo, z jakiego powodu. Z zabezpieczenia zrezygnowano 5 września 1989 r. Nie odnalazła się także teczka paszportowa obecnego prezydenta. Z ogólnodostępnych katalogów IPN wiadomo, że oświadczenie lustracyjne Bronisława Komorowskiego jest zgodne z prawdą, że był rozpracowany przez Służbę Bezpieczeństwa i że część materiałów zniknęła. Z dokumentów IPN, które udostępniono nam w Instytucie, wynika, że obecny prezydent do momentu internowania w grudniu 1981 r. nie podejmował żadnych rozmów z SB, nawet po tym, jak trafił na miesiąc do aresztu w końcu lat 70. Związany ze środowiskiem Antoniego Macierewicza, inwigilowany, podsłuchiwany i śledzony zachował nieprzejednaną postawę. Według dokumentów, na rozmowy z funkcjonariuszami SB Komorowski zdecydował się dopiero po wyjściu z ośrodka internowania w Jaworzu.
Podwładny Macierewicza, przyjaciel Dworaka Bronisław Komorowski działalność opozycyjną podjął w latach 70., gdy był we władzach uczelnianego Socjalistycznego Związku Studentów Polskich – organizacji studenckiej podporządkowanej PZPR. W 1980/81 był negatywnie nastawiony do Lecha Wałęsy, popierał natomiast innego lidera „Solidarności” – Jana Rulewskiego. Jeden z ostatnich dokumentów sporządzonych przed wprowadzeniem stanu wojennego, pochodzący z końca lipca 1981 r., pokazuje, że SB traktowała Bronisława Komorowskiego jako wroga PRL. Wynika z nich, że główne powody, dla których był inwigilowany, stanowiły jego kontakty z Antonim Macierewiczem – obecny prezydent był wówczas jego podwładnym w Ośrodku Badań Społecznych, którym Macierewicz kierował od 1980 r. „Działalność wroga wymienionego datuje się od momentu włączenia się w działalność na rzecz »Graczy«, tj. od ok. 1977. W okresie studiów Komorowski brał czynny udział w kolportowaniu na UW materiałów o treści antysocjalistycznej, między innymi »Komunikatów« KOR oraz »Programu 44«. W lutym 1978 w trakcie przeszukania dokonanego w miejscu zamieszkania figuranta zakwestionowano m.in. powielacz białkowy o napędzie elektrycznym oraz ok. 200 poj. egzemplarzy wydawnictwa »Głos«. Ponadto figurant był uczestnikiem prowokacyjnych imprez organizowanych przez antysocjalistyczne grupy UW. W miesiącu czerwcu 1979 w mieszkaniu figuranta założono instalacje PP (podsłuch pokojowy – przyp. red). W toku eksploatacji obiektu ustalono szereg osób odwiedzających figuranta oraz uzyskano szereg wyprzedzających informacji o planach i zamierzeniach jego. Przez okres około 8 miesięcy w mieszkaniu figuranta zamieszkiwał czasowo Jan Dworak wraz z rodziną (pozostaje w zainteresowaniu tut. Wydziału). Aktualnie figurant zamieszkuje w swoim mieszkaniu. Z uwagi na fakt kontynuowania wrogiej działalności przez B. Komorowskiego i nawiązaniu kontaktu z A. Macierewiczem i OBS-em, zachodzi konieczność przedłużenia eksploatacji PP, której celem będzie: kontrolowanie działalności figuranta w miejscu zamieszkania, rozpoznanie powiązania figuranta z Macierewiczem i OBS-em, uzyskiwanie wyprzedzających informacji o planach i zamierzeniach” – czytamy w tajnej notatce SB z lipca 1981 r.
Internowanie w Jaworzu Do ośrodka internowania w Jaworzu Bronisław Komorowski trafił z więzienia na warszawskiej Białołęce, gdzie przewieziono go po aresztowaniu w nocy z 12 na 13 grudnia. W Jaworzu byli także internowani m.in. Tadeusz Mazowiecki, Władysław Bartoszewski, Bronisław Geremek i Stefan Niesiołowski. „Ośrodek w Jaworzu był jednym z kilku zaledwie obozów internowania stanu wojennego, który umieszczono nie w więzieniu, lecz w wojskowym domu wczasowym podległym dowództwu wojsk lotniczych. Działał do 22 maja 1982 r. (…) Osobistą kontrolę nad obozem sprawował adiutant gen. Kiszczaka, pułkownik Romanowski – on eskortował transport helikopterami z Warszawy do Jaworza, on też odwiedzał regularnie obóz. Stała, SB-cka część załogi Jaworza, nie ulegała zmianie, nie zmieniali się podoficerowie – prawdziwa władza w obozie, zmieniali się za to co kilka tygodni żołnierze z poboru i członkowie formacji ROMO. (…) Ośrodek odosobnienia w Jaworzu, jako jeden z bardzo niewielu w kraju, odpowiadał warunkom internowania zapowiadanym przez władze stanu wojennego: dwa pawilony spełniały standard wczasowy, w pokojach ok. 10 m2, z przedpokojem mieszczącym szafę i umywalkę, mieszkały 3 osoby. Dwa prysznice i cztery kabiny WC na piętrze przypadały na 20–30 osób. Czystość w pokojach, na korytarzu i w pomieszczeniach sanitarnych utrzymywali sami internowani. W oknach nie było krat, pokoje były otwarte, panowała swoboda poruszania się po korytarzach i wewnątrz pawilonu – ale już nie swoboda wychodzenia na zewnątrz, na teren bez muru i wieżyczek strażniczych. Spacery odbywały się pod nadzorem, w kółko po wyznaczonym terenie. Posiłki, przyrządzane smacznie, podawano do stolików w stołówce. W kwietniu pojawił się nowy zastępca komendanta ds. nadzoru politycznego; przyniosło to znaczne zaostrzenie, np. warunków widzeń z rodzinami – zaczęły się one odbywać pod ścisłym nadzorem funkcjonariuszy (...). W obozie istniała doskonała samoorganizacja dla zagospodarowania czasu: działała »wszechnica jaworzyńska«, której wykłady odbywały się początkowo codziennie – później dwa razy w tygodniu, co sobotę odbywały się wieczory PEN-Clubu, a także wieczory poezji, seminaria historyczne i filozoficzne, spotkania okolicznościowe, działały lektoraty językowe. W Jaworzu – i tylko w nim – pojawił się poważny problem, którego nie znały inne obozy. Była w nim świadomość wyraźnego uprzywilejowania w stosunku do innych miejsc odosobnienia, stworzenia przez władze – niewątpliwie celowo – nie tylko odmiennych warunków zewnętrznych, ale i odmiennej »socjologii« internowanych, zniszczenia panującego przez 16 miesięcy legalnej działalności poczucia zbratania wszystkich warstw społecznych składających się na fenomen »S«. Wymowa tych działań była przejrzysta: zróżnicować i podzielić, oderwać i przeciwstawić. Niebezpieczeństwo to zostało natychmiast dostrzeżone i zdefiniowane. Już na Boże Narodzenie ’81 wysłane zostało na ręce ministra spraw wewnętrznych PRL pismo protestujące przeciw internowaniu tysięcy ludzi w Polsce, ale także przeciwko »rażącemu zróżnicowaniu ich sytuacji«. »Widzimy w tym próbę świadomego dzielenia nas na lepszych i gorszych. Protestujemy przeciwko temu podziałowi. Jeśli stworzenie takich samych warunków wszystkim nie jest możliwe, gotowi jesteśmy dzielić los pozostałych naszych kolegów«. Protest podpisało 38 obecnych w Jaworzu internowanych” – czytamy na temat ośrodka internowania w Jaworzu na stronie www.internowani.pl. Jak wynika z Raportu z weryfikacji WSI, to właśnie podczas internowania Bronisław Komorowski po raz pierwszy zetknął się z późniejszym tajnym współpracownikiem WSI, a wówczas Wojskowej Służby Wewnętrznej, który nosił pseudonim »Tomaszewski«. „Zadaniem WSW w tym czasie było odizolowanie internowanych od wpływu z zewnątrz, przez co również zapewnienie im wojskowej opieki lekarskiej. W zakresie leczenia stomatologicznego funkcjonował ws. (tajny współpracownik – przyp. red.) »Tomaszewski«, który miał bieżące kontakty z w/w dysydentami (Bronisławem Komorowskim, Maciejem Rayzacherem) z racji ich leczenia, a następnie również charakteru osobistego. Kontakty takie łatwo nawiązywał, mając wesołe usposobienie i będąc otwartym, chętnym do udzielania pomocy. Z tej sytuacji korzystał niejednokrotnie por. Henryk Gut, będący w tym czasie oficerem KW w Olesznie. Jego prośby ws. »Tomaszewski« dot. ustalenia wypowiedzi, zachowania internowanych – były przez źródło spełniane. Podrzucał np. prasę zachodnią internowanym i informował o ich reakcji na powyższe, itp. Por. Gut nie starał się jednak uformalnić praktycznie istniejącego kontaktu operacyjnego” – czytamy w Raporcie z weryfikacji WSI.
Wyjście na przepustkę W połowie kwietnia 1981 r. żona Bronisława Komorowskiego skierowała prośbę o udzielenie przepustki jej mężowi ze względu na śmierć dziadka Juliusza Komorowskiego. Rodzice jej męża w tym czasie przebywali za granicą (ojciec afrykanista pracował na UW, a matka w PAN). Dzień później, 16 kwietnia 1982 r., Wydział III KSMO wyraził zgodę na wydanie pięciodniowej przepustki. Kolejna przepustka – już na prośbę Bronisława Komorowskiego – została wydana 21 kwietnia. „W dniu 21 04.1982 zgłosił się do KS MO Komorowski Bronisław z prośbą o przedłużenie przepustki otrzymanej z ośrodka internowania w d. 19.04.1982. Prośbę swą figurant motywował następująco: W dniu 21.04.1982 odbył się pogrzeb jego dziadka i w związku z tym pozostało wiele spraw do załatwienia natury administracyjnej i rodzinnej. Podczas rozmowy w/w powiedział, że będąc w ośrodku odosobnienia w Białołęce otrzymał formularz o lojalności do podpisania. Komorowski powiedział, że nigdy nie podpisywał takich pism i nigdy nie podpisze. Zaraz po tym dodał, że jest w takiej sytuacji, z której nie bardzo może się wycofać i jest to sprawa honoru. Mając to na uwadze, zasugerowałem mu możliwość przedłużenia przepustki do poniedziałku tj. 26.04.1982 (sobota) godz. 12.00” – czytamy w tajnej notatce ppor. Ryszarda Gałęzowskiego, funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa z 22 kwietnia 1982 r. Na piśmie widnieje odręczny dopisek zastępcy naczelnika Wydziału III-2 KSMO „(…) Okres pobytu B. Komorowskiego na wolności zostanie wykorzystany (przy zastosowaniu przedsięwzięć operacyjnych) pod kątem określenia celowości dalszego pobytu w/w w ośrodku internowania. Podtrzymać dialog nie naciskając na figuranta”. Jak wynika z dokumentów SB, formalności dotyczące przedłużenia przepustki Bronisławowi Komorowskiemu oraz opinia na temat jego zwolnienia z internowania były załatwiane w porozumieniu z wydziałem śledczym i w trybie pilnym. Tajna opinia Wydziału III-2 KSMO, dotycząca zwolnienia Bronisława Komorowskiego z internowania, nosi datę 20 kwietnia 1982 r.: „Bronisław Komorowski od 1976 roku utrzymuje kontakty z przedstawicielami b. KSS KOR. W okresie studiów Komorowski brał czynny udział w kolportowaniu na UW materiałów o treści antysocjalistycznej. Między innymi »Komunikatów« KOR oraz »Programu 44«. Był uczestnikiem imprez organizowanych przez antysocjalistyczne grupy przy Grobie Nieznanego Żołnierza. W marcu 1989 odbył karę za przestępstwo z art. 276&1 kk. Z uwagi na prowadzoną działalność zasadne było, po wprowadzeniu stanu wojennego na terenie kraju, internowanie B. Komorowskiego i umieszczenie go w Ośrodku Odosobnienia. W związku z sytuacją rodzinną figurantowi wydana była w bm. ośmiodniowa przepustka z ośrodka w Jaworzu. W trakcie pobytu na przepustce przeprowadzono dwie rozmowy operacyjne z B. Komorowskim. Podczas tych rozmów stwierdził m.in, że jego dotychczasowa działalność nie miała sensu i w przyszłości nie zamierza angażować się w żadne przedsięwzięcie o charakterze politycznym. Po ewentualnym zwolnieniu z internowania pragnie poświęcić się życiu rodzinnemu. Wyraził ponadto chęć na podtrzymanie dialogu operacyjnego. W związku z powyższym wydział III-2 wnosi o uchylenie internowania wobec Bronisława Komorowskiego” – czytamy w dokumencie, który znajduje się w archiwach IPN. Kolejna wizyta Bronisława Komorowskiego w KSMO nastąpiła 24 kwietnia 1982 r. „W dniu 24.04.1982 o godz. 12.00 Bronisław Komorowski stawił się na umówioną rozmowę. Rozmowa miała charakter sondażowy. W toku prowadzonej rozmowy figurant podkreślił swoje związki z Litwą, opowiadał o dziadkach i rodzicach, którzy urodzili się na Litwie. Na pytanie, co sądzi o obecnej sytuacji i jak widzi dalszą przyszłość Polski, odpowiedział: »(…) sytuacja jest tragiczna i tylko Kościół może pomóc Ojczyźnie«, dodając, że »nie wierzy, żeby PZPR albo Solidarność dała sobie z tym radę«. Na pytanie, jak widzi siebie w nowej sytuacji, w której znalazł się nasz kraj, odpowiedział: »(…) mam dość wszelkiej działalności. Nigdy nie byłem ideologiem, to wszystko przestało mieć sęs« (pisownia oryginalna – przyp. red.). Na zakończenie rozmowy figurant oświadczył, że zamierza skończyć z wszelką działalnością polityczną, że chce się zająć rodziną. Uwagi. Spostrzeżenia. Figurant chętnie odpowiadał na pytania. Nie zastrzegł sobie w przyszłości dalszych rozmów z SB. Jest głęboko wierzący i praktykujący. Uważa się za człowieka bardzo honorowego” – napisał funkcjonariusz SB w notatce służbowej. Z dokumentów wynika, że dialog między SB a Bronisławem Komorowskim był kontynuowany. „W dniu 08.05.1982 o godz. 10.00 Bronisław Komorowski stawił się na umówioną rozmowę. Rozmowa miała charakter sondażowy. Na pytanie o prace w PAX-ie figurant odpowiedział: »(…) zwolniono mnie dlatego, że w wyniku stanu wojennego i internowania mnie ktoś chciał być świętszy od papieża, obecnie myślę, że uda mi się wznowić pracę w PAX-ie«. Zapytany o wydarzenia 1 i 3 maja br. oraz czy od momentu przyjazdu z kimkolwiek się kontaktował odpowiedział: »(…) po opuszczeniu ośrodka w Jaworzu nie kontaktowałem się z nikim, większość tych, co pana interesuje jest tam. Nic nie wiem o wydarzeniach 1 i 3 mają br., to, co pobieżnie zdążyłem się dowiedzieć, jest bardzo płynne«. Spytany o powstanie KSN (Kluby Służby Niepodległości – przyp. red.) i dalszej działalności Klubu, B. Komorowski odpowiedział: »(…) na początku były luźne rozmowy przy herbacie, a później bawiliśmy się w Klub – w sumie było trzy, może cztery spotkania, to nie była żadna partia, zaczęli przyklejać się do nas pajace (spytałem, czy chodzi o Ziembińskiego) o właśnie, on lubi się bawić w konspirację. Należy do wszystkich nielegalnych partii i klubów«. Na pytanie o odrodzenie się „Solidarności” B. Komorowski powiedział:
»(…) już panu mówiłem, że to nie ma sensu. Tylko kościół może coś dla kraju zrobić. Kuroń chce zorganizować generalny strajk – to jest bardzo głupie i pozbawione wyobraźni. Ja osobiście chcę oddać się pracy dla kościoła, mam dość wszelkiej działalności w opozycji, jestem zdekonspirowany wy wiecie o mnie wszystko. Jakakolwiek działalność opozycyjna moja czy innych jest po prostu zabawą w podchody. Jeszcze raz powtarzam, że oparcia należy szukać w kościele”. Na zakończenie rozmowy uzgodniono, że w przyszłości będziemy kontynuować dialog. Uwagi. Spostrzeżenia. B. Komorowski chętnie odpowiadał na pytania. Nie zastrzegł sobie w przyszłości kontynuowania dialogu z SB. Często podkreśla sprawę wiary. Chce wyłącznie zająć się sprawami rodzinnymi. Podpisano: Inspektor Wydz. III-2 ppor. Ryszard Gałęziowski”. Jeden z ostatnich dokumentów Wydziału III-2 Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych dotyczy ogólnej informacji na temat Bronisława Komorowskiego. „W okresie od maja 1982, tj. z chwilą zwolnienia z ośrodka internowania (chodzi o formalne zwolnienie – w praktyce B. Komorowski ośrodek internowania opuścił w połowie kwietnia – przyp. red.) do chwili obecnej nie uzyskano żadnych informacji wskazujących, aby figurant usiłował prowadzić wrogą działalność polityczną. Biorąc pod uwagę fakt, iż B. Komorowski z chwilą zwolnienia nie prowadzi żadnej działalności politycznej wnioskuję wymienioną sprawę operacyjnego rozpracowania przekwalifikować na kwestionariusz ewidencji operacyjnej” – napisał st. insp III-2 SUSW ppor. Z. Małecki. Dorota Kania
Karol Marx – dowód na słuszność kapitalizmu, czyli polemika n/t: „Wolny rynek – i pazerność”
{kalpurnia1939} napisał w komentarzu do mojego V-BLOGu: "Przyczyny upadku moralnego - upatruję właśnie w wolnym rynku. Upatruję w nim nawet przyczyny tzw. kryzysu wiary. Stąd mój całkowity sprzeciw. Najogólniej - wydaje mi się, że ten mechanizm skierowuje ludzkie myślenie i dążenia na rzeczy. Niby to marksizm kojarzy się powszechnie z materializmem, tymczasem wg mnie kapitalizm jest "bardziej materialistyczny". Przez skierowanie myśli i dążeń na rzeczy człowiek zaczyna uprzedmiotawiać wszystko w otoczeniu - łącznie z innymi ludźmi. Drugi człowiek jest tyle wart ile zarobię dzięki jego pracy - bądź ile zapłaci za moje usługi/dobra. Stąd są mniej i bardzie wartościowi ludzie. To dopiero podział. Tak w skrócie widzę wolny rynek". Zajmuję się tą wypowiedzią - bo pogląd, że wolny rynek i kapitalizm oznacza materializm jest podzielany przez ogromną liczbę skądinąd rozsądnych ludzi. Ludzi ci jednak nie żyli w ustroju będącym przeciwieństwem liberalnego kapitalizmu – w realnym socjalizmie. Tam dopiero rozwijał się materializm – i pogoń za wszystkimi dobrami. Kasjerce w sklepie przynosiło się czekoladki – bo mogła nam załatwić towar „spod lady”. Oczywiście tylko kasjerce w sklepie z towarami, które było trudno nabyć. Taka kasjerka była warta dla mnie tyle, ile mogła mi załatwić. Jedne były bardziej – drugie mniej wartościowe. Ludzie mieli cały czas myśli i dążenia skierowane na rzeczy – na te, które w najbliższym tygodniu może uda się „zdobyć” (wtedy się nie kupowało, lecz „zdobywało”!). I na te, które widziało się czasem na ekranach kin jako będące w wyśnionym kapitalizmie – w jakiejś Francji czy Ameryce. Nie mówiło się o niczym innym! Wszystko, co się robiło, obracało się wokół możliwości zdobycia takiego albo innego towaru. Natomiast dziś, choć dawka kapitalizmu niewielka, jednak człowiek nie musi myśleć o problemie kupienia papieru toaletowego; przestał być on upragnionym fetyszem – stał się po prostu rolką papieru, o której się NIE myśli. Oczywiście: i w socjalizmie i w kapitalizmie można sprawom materialnym poświęcać wiele uwagi - lub je do pewnego stopnia lekceważyć. To sprawa indywidualna. Zwracam uwagę, że największe płody ducha ludzkiego – a także tak perwersyjne i zakłamane dzieła, jak „Kapitał” śp. Karola Marxa – powstały w kapitalizmie, a nie w socjalizmie! Marx raczej nie myślał o tym, ile mu ktoś za to dzieło zapłaci. Utrzymanie zapewniał mu kapitalista, śp. Fryderyk Engels, sypiający przy okazji z Jego żoną. W socjalizmie Marx musiałby latać z tym po wydawnictwach i pokornie wprowadzać poprawki, zgodne z aktualną linią Partii – bo jak nie wprowadzi, to nie opublikują – i zdechnie z głodu... Również najlepsze działa sztuki powstawały w kapitalizmie – a nie w socjalizmie, gdzie troskliwa Władzuchna usuwa twórcom kłody spod nóg i pomaga jak umie. Ja niezbyt cenię impresjonistów – ale działali w okresie najbardziej krwiożerczego kapitalizmu w dziejach Francji. A proszę mi pokazać coś nie wtórnego, co powstało w kraju socjalistycznym! Związek między kapitalizmem, a materializmem, choć niewielki, istnieje, rzeczywiście. Jest jednak odwrotny, niż myśli {kalpurnia1939} - i wiele innych osób. To tyle. JKM
Czy jesteśmy za mało poważni? pochodzący z komentarza na YT: http://www.youtube.com/profile?user=UPRTV
{Jedrusek} "Bardzo proszę, bo sam jestem liberałem, może ktoś mi wyjaśni dlaczego UPR jest taką oszołomską partią? Dlaczego UPR nie jest poważną organizacją, która promuje idee wolnego rynku poprzez wykłady, sympozja, analizy gospodarcze? Nie przedstawia szczegółowych rozwiązań reformy ZUS, KRUS, emerytur mundurowych, finansów publicznych? Politycy nie jeżdżą po wsiach przekonywać rolników, po kopalniach i hutach przekonywać robotników? Nie współpracuje z uniwersytetami, instytutami jak A. Smitha? Eksperci UPR nie komentują wydarzeń na giełdzie w TVN CNBC? itd itd " - na co trzeźwo {adriandis}: "A dlaczego Ty kasy nie wpłacasz im, żeby mieli na to pieniądze?"
Ale rzecz nie tylko w pieniądzach... Omówmy to systematycznie. Po pierwsze: nie mogę sobie przypomnieć, by np. PO czy PiS robiły jakieś „sympozja”. Albo analizy gospodarcze? I nie jest to ich wada, tylko normalność. Partie są do wygrywania wyborów, a nie do prowadzenia analiz gospodarczych. Niektóre partie mają niejako „swoje” placówki pseudo-naukowe – ale nikt nie traktuje ich poważnie. Dlaczego? Dlatego, że jeśli partia płaci na taki instytut pieniądze (my ich zresztą nie mamy...) to nikt rozsądny nie oczekuje, by analizy były prawdziwe!!! Analizy będą każdorazowo popierały politykę partii – a więc są bezwartościowe z punktu widzenia naukowego. Partie mają zaprzyjaźnione think-tanki (w USA Libertarianie – Instytut Katona, Republikanie: Fundację Dziedzictwa) – ale tam na libertarian płaci kilku multimiliarderów, a i szeregowi członkowie mają trochę wolnej kasy... My mamy Instytut Adama Smitha – i ma on tę zaletę, że jest od nas formalnie całkowicie niezależny - co widać po tym, że nie zawsze idzie po linii UPR-WiP. Pojęcie „Ekspert UPR-WiP” (czy „Ekspert PO”) jest więc wewnętrznie sprzeczne. Ekspert musi być niezależny – sympatyk partii nie ma prawa być niezależnym! Po drugie: to UPR-WiP przedstawiają poważne projekty zmiany ustroju; czy widział Pan coś podobnego u innych partyj??!? Gdzie? Oczywiście: nie zajmujemy się „reformą” KRUSu czy ZUSu, tylko chcemy je zlikwidować – co jest o wiele prostsze. Przykro mi, że wywiera to prostackie wrażenie – ale Aleksander Macedoński też okazał się prostakiem rozwiązując węzeł gordyjski. Reforma ZUSu to 300 stron szczegółowych analiz, bardzo „naukowych” - a zapowiedź jego likwidacji i wskazanie źródeł finansowania – to trzy kartki maszynopisu. Bardzo "nienaukowe". Dla odprężenia proponuję, by poczytał Pan bardzo naukowe (i nie „partyjne” lecz „rządowe”!) opracowania towarzyszące tworzeniu OFE – i obecne, równie naukowe (i często pisane przez tych samych ludzi!!) dowodzące konieczności zlikwidowania bądź przekształcenia OFE!! Tak więc - po trzecie - nie „eksperci” lecz politycy UPR-WiP mogliby komentować coś w TVN CNBC... gdyby ich zapraszano. Jak Pan wie, istnieje na nas „zapis” - a to z prostego powodu: my jesteśmy opozycją nie w stosunku do „Rządu”, lecz w stosunku do obecnego państwa, które chcemy zniszczyć i zastąpić normalnym, znacznie bardziej różniącym się od III RP, niż III RP różni się od PRL. W dodatku zapowiadam powsadzanie tych skorumpowanych polityków do kryminału. Więc nie ma co się dziwić, że establishment się broni. I tak dobrze, że tylko przemilczaniem, a nie wysyłaniem na Nową Kaledonię. Wreszcie, po czwarte: my w ogóle nie przekonujemy „górników”, „robotników”, „rolników” i innych pazernych kolektywów. My przekonujemy 38 milionów KONSUMENTÓW. Natomiast w kopalniach, hutach, w BCC itd. przebywają właśnie wrogowie konsumentów, czyli pazerne „Człowieki Pracy”. W pracy Pan domaga się, by Pańska praca była chroniona; po pracy – Pan się domaga, by praca (innych) NIE była chroniona! Z definicji więc nie możemy mówić do Człowieków Pracy – tylko do ludzi PO pracy. Zresztą, (po piąte): górnik w kopalni zarabia – i nie ma czasu na słuchanie wykładów!! I tak powinno być! My organizujemy spotkania z ludźmi PO pracy – i nigdy nie pytamy, czy ktoś jest robotnikiem, rolnikiem, przedsiębiorcą, inżynierem itp. Nasz program skierowany jest do KONSUMENTÓW – a konsumentem jest KAŻDY! Tyle, że media narzucają ludziom socjalistyczny paradygmat – i przeciętny człowiek nie widzi siebie jako np. pasażera kolei – tylko jako np. górnika. I to jest problem. Ale można go rozwiązać wyłącznie w sferze propagandy. Nie przez żadne „analizy”. Kończąc: zapewniam Pana, że moje spotkania są – w porównaniu do wystąpień innych polityków – wręcz przeładowane analizami. I, być może, dlatego nie wygrywamy. W 1981 bodaj roku miałem w Krakowie wykład na Akademii Ekonomicznej. Bardzo się starałem, dowodziłem przy pomocy wykresów itd., że socjalizm jest do dupy. Skończyłem – i podjechałem pod UJ, gdzie Antek Macierewicz miał też wykład. Wszedłem na salę na końcowe pytanie - właśnie o socjalizm. Macierewicz oświadczył, że jest przeciwko socjalizmowi bo: „Socjalizm jest to wynalazek Szatana”. I po tej dogłębnej analizie dostał ogromne brawa. A nie byli to prości robotnicy - lecz studenci. Tak się, Drogi Panie, wygrywa wybory. A nie analizami! W d***kracji żyjemy, k***a mać! JKM
Na uczelnie znów wkroczy Nowe? W 1948 roku marionetkowe, podporządkowane Związkowi Sowieckiemu, władze „Rzeczpospolitej 2 1/2” („PRL”, o czym mało kto pamięta, została utworzona dopiero w 1952!) powołały do życia Związek Akademickiej Młodzieży Polskiej. Organizacja ta była całkowicie podporządkowana tzw. „Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej” (każde z tych czterech słów jest kłamstwem – przynajmniej w odniesieniu do tamtego okresu!!). ZAMP „wywalczył” w 1949 prawo do oceniania nauczycieli akademickich... Chodziło, oczywiście, o pozornie apolityczne rozwalenie przedwojennej profesury. W 2010 roku marionetkowe, podporządkowane Unii Europejskiej, władze III Rzeczypospolitej (III RP, co mało kto zauważył, utraciła suwerenność 1-XII-2009 roku) „wychodząc naprzeciw postulatom młodzieży akademickiej” skarżącej się, że profesorowie bimbają sobie na słuchaczy ich wykładów, zgłosiły projekt „nad którym pracują posłowie w Sejmie, a sam pomysł wypłynął od studentów” ustawy, wedle której „W przyszłym roku akademickim zajęcia na uczelniach mają być obowiązkowo oceniane przez studentów”. Różnica polega na tym, że wtedy powoływano się na konkretne uchwały – a tu na anonimowych „studentów” - co jako żywo przypomina zaproszenie w 1968 roku wojsk Układu Warszawskiego do Czech oraz na Morawy i Słowację przez anonimowych „towarzyszy z Pragi”. Druga różnica polega na tym, że wtedy student musiał na zebraniu ZAMP wstać i oskarżyć profesora. Dziś studenci mają oceniać wykładowców anonimowo!!! Jako uzasadnienie czytam, że „Według socjologów anonimowe ankiety pozwalają dowiedzieć się o niepokojących sytuacjach, o których student nigdy nie powiedziałby wprost. Mają wykryć nieprawidłowe zjawiska i zachowania wykładowców”. Tyle, że dobry student nie będzie zawracał sobie głowy pisaniem anonimów. Natomiast złej baletnicy zawadza rąbek u spódnicy – i skrzynki zapełnia się tysiącami anonimów nieudaczników chcących się zemścić na psorze za oblany egzamin – albo złośliwą uwagę. Podejrzewam, że co sprytniejsze studentki wyślą anonimowo oskarżenia o „molestowanie seksualne”. Z największą pasją będą to robiły te, których nikt molestować nie chce. „Historia powtarza się jako farsa”. Jestem przekonany, że właśnie ta ulewa anonimów spowoduje, że nikt nie będzie ich poważnie rozpatrywał, bo czasu by na to nie starczyło. Natomiast niewątpliwie mechanizm ten zostanie użyty do pozbywania się z uczelni niepokornych profesorów. Zacytuje się ze trzydzieści niepochlebnych „anonimowych opinii” – i po facecie. Powiedzmy jasno: jeśli student wie lepiej, jak należy wykładać – to niech zamiast studiować zacznie wykładać. A jeśli nie – to niech siedzi cicho. No, dobrze - ale przecież są liczne przykłady profesorów tak bimbających sobie z wykładów, że najgłupszy student to widzi. Jak temu zaradzić? Cóż: jak powiedział był śp.Stefan Kisielewski: "Socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności... nie znane w żadnym innym ustroju". Socjalizm spowodował kłopot, któremu próbuje się zaradzić... Wyjściem jest prywatyzacja uczelni. Gdy będą prywatne, właściciele będą dbali, by poziom nie był zbyt niski (bo studenci pouciekają) - i w ogóle będą dopasowywać treści do potrzeb studentów, a nie chęci wykładowców. Oczywiście bedą uczelnie na wysokim poziomie, na bardzo wysokim poziomie, na niszym poziomie - i calkiem tandetne. Tak, jak restauracxje. W zalezności od zapotrzebowania. Jak komuś zależy na tanim dyplomie - to niech go sobie ma! Dziewczynie zaimponuje. A pracodawca bedzie wiedział, co taki dyplom jest wart... To takie proste...Trzeba też znieść wymóg liczby profesorów na uczelni (magister czasem bardziej się przykłada!), wymóg posiadania dyplomu (by studenci uczyli się dla wiedzy, a nie dla "papierka")... Ech! JKM
Ciemnią, ujawniają - a p. Wałęsa jest za, a nawet przeciw Kolejne wielkie halo: Duma FR uznała mord w Katyniu za zbrodnię stalinowską. Oczywiście: chodzi o to, by ludzi czymś zająć, by nie pytali o pieniądze. Przypominam, że sprawę Katynia ujawnił jeszcze p. Michał Gorbaczow, a Rada Najwyższa Związku Sowieckiego za ten mord Polaków przeprosiła. Mamy też wielokrotnie reprodokowany rozkaz wymordowania tych oficerów - np. tu:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Zbrodnia_katy%C5%84ska
– podpisany nie tylko przez Józefa Wissarionowicza Djugashviliego (ps. „Stalin”) ale i kilku innych mafiosów z szefostwa KPZS. Więc o czym mówimy?Ciekawsza jest sprawa WikiLeaks. Ktoś solidnie dokopał neo-faszystom z Białego Domu i okolic. Proszę pomagać mi śledzić tę aferę! Na blogu zareklamowałem wywiad p. Lech Wałęsy
Jego ostatni akapit brzmi: „PO to nie jest aż tak dobra partia, ale nie ma innych propozycji. To niedobrze, ale pozałatwiali sobie finansowanie, to inni nie mogą urosnąć, bo nie mają pieniędzy. Trzeba zabrać partiom pieniądze i pozwolić rosnąć nowym ugrupowaniom. Niech się zejdzie w Polsce paru mądrych ludzi, tak jak proponowałem 25 lat temu, którzy zorganizują społeczeństwo, zaproponują organizacje, które będą odzwierciedlać przekrój społeczeństwa: lewica - prawica, właściciele - ludzie pracy, coś takiego. Wtedy każdy nawet nienależący będzie wiedział gdzie jest i będzie wiedział na kogo głosować. A jakieś Platformy i PiS-y tylko tumanią ludzi, żeby wygrać wybory”. Zdanie to pokazuje, że cały ten wywiad tylko pozornie jest sensowny: p. Wałęsa ma intuicję... Jednak pomysł, by społeczeństwo dzieliło się politycznie na właścicieli i ludzi pracy – to jakiś marksizm do kwadratu. Ciekawe, jak mieliby dzielić się ludzie w kraju, w którym 90% ludzi pracy jest właścicielami np. domku lub mieszkania? Być może p. Wałęsie chodziło o „właścicieli zakładów pracy”? Jeśli tak – to wynik d***kratycznego głosowania byłby przesądzony. Bzdury kompletne – ale jeśli idzie o praktyczne aspekty sytuacji, to osąd p. Wałęsy jest całkiem prawidłowy. Brakuje mi jedynie stwierdzenia, że SLD i PSL też tylko tumanią ludzi... JKM
O, rany! Nie zauważyłem (była 4.ta rano), że się nie wkliknęło. A jest o WikiLeaks Parę tygodni temu wyśmiewałem jakichś PiSmenów twierdzących, że zamordowanie sekretarza biura poselskiego PiS w Łodzi to „zbrodnia komunistyczna” (czy „zbrodnia ludobójstwa” - już nie pamiętam). Bardzo górnolotnie, że tak napiszę. Jeśli ktoś myśli, ze tylko Polacy cierpią na tę chorobę, to się myli. To ogólno-d***kratyczne. Jak już kilka razy pisałem, p. prof. Szewach Weiss, b. ambasador Izraela w Polsce, jest przemiłym człowiekiem – niestety: nie należy do rasy Żydów specjalnie rozgarniętych. Ostatnio znów wystąpił w „polskiej” telewizji w sprawie WikiLeaks, gdzie popisał się w następujący sposób. Spojrzał prezenterce głęboko w oczy i powiedział z naciskiem: „Najlepsza depesza dyplomatyczne to jest taka, która w ogóle nie została wysłana, ani nawet napisana”. Przy okazji oświadczył, że opublikowanie tych przecieków "To jest atak terrorystyczny na Stany Zjednoczone". Nie był jednak w tym oryginalny: zacytował opinie powtarzane przez aparatczyków w USA. Różnica między PiSem, a USA jest taka, że PiS może sobie mówić o zbrodni komunistycznej i inwazji z Kosmosu – i za tym nie pójdą konkretne działania. Natomiast jeśli administracja w Waszyngtonie orzeknie, że to był atak terrorystyczny, to za cztery godziny spec-komandosi porwą p. Juliana Assang'a, wezmą na tortury, i po dalszych dwóch godzinach polikwidują serwery WikiLeaks - nie dbając o to, czy znajdują się one w kraju neutralnym czy gdziekolwiek indziej. W USA z terrorystami się nie cacka. W zasadzie jest to słuszne. Problem w tym, że jeśli administracja ma w ręku takie wspaniałe narzędzie, to rodzi się pokusa, by wykorzystywać je w sprawach niekoniecznie blisko związanych z terroryzmem. A jak się raz taką machinę uruchomi, to ciężko ją potem zatrzymać... JKM
"Numerus clausus" powraca Czemu PO rozpoczęła nagle dyskusję wokół numerus clausus dla mężczyzn, zwanego "parytetem"? To jasne - by odwrócić uwagę ludzi od spraw podstawowych: skandalicznego stanu finansów państwa, złodziejstwa, marnotrawstwa i prób zrabowania pieniędzy z OFE. Dyskutowanie z tym nonsensem to strata czasu: rozumni wiedzą, o co chodzi; nierozumni i tak nie zrozumieją, będą beczeć: "Równouprawnienie dobre!" - i już. Ale warto wyjaśnić tak w ogóle, dlaczego Lewica nieustannie domaga się dopuszczenia jak największej liczby kobiet do polityki? Odpowiedź daje śp. Eryk Blair (ps. "Jerzy Orwell"). W "Folwarku Zwierzęcym" ilekroć świnie wprowadzają jakieś wredne zarządzenie i zwierzęta chcą protestować, świnie odwołują się do owiec: "Choć zwierzęta się bały, niektóre byłyby może i zaprotestowały, w tej samej jednak chwili owce rozpoczęły swój stały koncert: »Cztery nogi: dobrze, dwie nogi: źle«, który trwał kilkanaście minut i położył kres wszelkim dyskusjom". W książce ten motyw powtarza się kilka razy. Kobiety są urodzonymi konserwatystkami i zazwyczaj protestują przeciwko zmianom, popierając aktualną Władzę. Uwaga odnośnie wczorajszego wpisu. Niektórzy twierdzą, że impresjoniści to istotnie ciekawy kierunek i istotnie powstał w okresie kapitalizmu - ale gdyby impresjoniści dostawali zasiłki z budżetu, to namalowaliby ho-ho: jeszcze wspanialsze dzieła. Jest to nieprawda. Artyści warci tej nazwy są nonkonformistami - a więc najlepiej się czują, jak się ich zwalcza. Gdy się ich zaczyna popierać, z orłów robią się kury domowe… JKM
Kolejny atak Globalnego Ocipienia Ja tu sobie piszę na komputerze – a za oknami szaleje GLOBCIo. W nocy koło mojego domu na wysokości 2 m -18ºC – przy ziemi pewno -21ºC. Nieźle, jak na ostatni dzień listopada. Cancún to najbardziej luksusowy kurort w Meksyku. Odwiedzają go amerykańscy milionerzy – a obecnie obradują tam świetnie opłacane sukinsyny zajmujące się „walką z GLOBCIem”. Najchętniej bym napisał, że to dzięki tej walce mamy w listopadzie -21ºC – ale to nieprawda. Ta „walka” nie ma najmniejszego znaczenia dla klimatu – same mrówki wydzielają więcej „gazów cieplarnianych” niż produkuje ich ludzkość... Natomiast ma znaczenie dla gospodarki. Polska na razie dopłaciła do „walki z GLOBCIem” ok. 30 miliardów złotych – prawie 1000 zł na jednego Polaka. I to nie w pieniądzu wirtualnym czy papierowym, który ONI mogą sobie dodrukowywać do woli: to REALNA strata. Jeśli dla zmniejszenia emisji CO2 trzeba wydłużyć komin o dwa metry i zainstalować tam odpowiednią aparaturę, to koszt jest raptem jakieś pół miliona – ale jak to zrobi tysiąc fabryk, to już jest pół miliarda... a to względnie łagodna represja, jaka jest nakładana przez NICH na nasz przemysł. Oczywiście zwiększony koszt fabryka wtapia w podwyższoną cenę – i to my za to płacimy. W dodatku produkty stają się droższe – a produkty chińskie, indyjskie czy amerykańskie (państwa okupujące tamte tereny rozsądnie odmówiły obciążenia swoich „obywateli” tym haraczem!) stają się tym samym bardziej konkurencyjne... 30 miliardów poszło się bujać – ale za to III RP otrzymała prawie 3 mld €uro – w banknotach - za „sprzedaż prawa do emisji CO2). I ONI część tych pieniędzy rozkradli – a co ICH obchodzi, że my straciliśmy 30 mld? Przecież to tylko było „niewielkie podniesienie cen” - i mało kto widzi, że to efekt „walki z GLOBCIem”. Mogą śmiało dalej kraść, p. Albert Gore i inni mogą zarabiać setki milionów na absurdalnym „handlu nadwyżkami CO2”... U nas zimno – ale w Jakucku jeszcze zimniej. Zaniepokojony wieściami, że temperatura spadła poniżej -40ºC p.Shaun Walker zadzwonił do przyjaciela w Jakucku; w odpowiedzi usłyszał: „Co? -40ºC? Nie, no skąd! Może... gdzieś na dworze...?”. Więc pojechał - i napisał do brytyjskiego "The Independent", że na dworze rzeczywiście -40ºC, ale życie toczy się normalnie. Niestety: Sybiracy się ostatnio nieco wydelikacili: gdy słupek rtęci na termometrze spada poniżej -55°C zawiesza się naukę w szkołach - a w przedszkolach już przy -50ºC! Również przy -50ºC ustają prace budowlane – ale to nie dlatego, że ludzie marzną: przy tej temperaturze stal staje się zbyt zbyt krucha. Jestem pewien, że w Jakucji z radością obserwują trwające w Cancún narady nad walką z GLOBCIem – i mają nadzieję, że okażą się one efektywne i do żadnego ocieplenia nie dojdzie! JKM
Czy jesteśmy za mało poważni? pochodzący z komentarza na YT:
http://www.youtube.com/profile?user=UPRTV
{Jedrusek} "Bardzo proszę, bo sam jestem liberałem, może ktoś mi wyjaśni dlaczego UPR jest taką oszołomską partią? Dlaczego UPR nie jest poważną organizacją, która promuje idee wolnego rynku poprzez wykłady, sympozja, analizy gospodarcze? Nie przedstawia szczegółowych rozwiązań reformy ZUS, KRUS, emerytur mundurowych, finansów publicznych? Politycy nie jeżdżą po wsiach przekonywać rolników, po kopalniach i hutach przekonywać robotników? Nie współpracuje z uniwersytetami, instytutami jak A.Smitha? Eksperci UPR nie komentują wydarzeń na giełdzie w TVN CNBC? itd itd " - na co trzeźwo {adriandis}: "A dlaczego Ty kasy nie wpłacasz im, żeby mieli na to pieniądze?"
Ale rzecz nie tylko w pieniądzach... Omówmy to systematycznie. Po pierwsze: nie mogę sobie przypomnieć, by np. PO czy PiS robiły jakieś „sympozja”. Albo analizy gospodarcze? I nie jest to ich wada, tylko normalność. Partie są do wygrywania wyborów, a nie do prowadzenia analiz gospodarczych. Niektóre partie mają niejako „swoje” placówki pseudo-naukowe – ale nikt nie traktuje ich poważnie. Dlaczego? Dlatego, że jeśli partia płaci na taki instytut pieniądze (my ich zresztą nie mamy...) to nikt rozsądny nie oczekuje, by analizy były prawdziwe!!! Analizy będą każdorazowo popierały politykę partii – a więc są bezwartościowe z punktu widzenia naukowego. Partie mają zaprzyjaźnione think-tanki (w USA Libertarianie – Instytut Katona, Republikanie: Fundację Dziedzictwa) – ale tam na libertarian płaci kilku multimiliarderów, a i szeregowi członkowie mają trochę wolnej kasy... My mamy Instytut Adama Smitha – i ma on tę zaletę, że jest od nas formalnie całkowicie niezależny - co widać po tym, że nie zawsze idzie po linii UPR-WiP. Pojęcie „Ekspert UPR-WiP” (czy „Ekspert PO”) jest więc wewnętrznie sprzeczne. Ekspert musi być niezależny – sympatyk partii nie ma prawa być niezależnym! Po drugie: to UPR-WiP przedstawiają poważne projekty zmiany ustroju; czy widział Pan coś podobnego u innych partyj??!? Gdzie? Oczywiście: nie zajmujemy się „reformą” KRUSu czy ZUSu, tylko chcemy je zlikwidować – co jest o wiele prostsze. Przykro mi, że wywiera to prostackie wrażenie – ale Aleksander Macedoński też okazał się prostakiem rozwiązując węzeł gordyjski. Reforma ZUSu to 300 stron szczegółowych analiz, bardzo „naukowych” - a zapowiedź jego likwidacji i wskazanie źródeł finansowania – to trzy kartki maszynopisu. Bardzo "nienaukowe". Dla odprężenia proponuję, by poczytał Pan bardzo naukowe (i nie „partyjne” lecz „rządowe”!) opracowania towarzyszące tworzeniu OFE – i obecne, równie naukowe (i często pisane przez tych samych ludzi!!) dowodzące konieczności zlikwidowania bądź przekształcenia OFE!! Tak więc - po trzecie - nie „eksperci” lecz politycy UPR-WiP mogliby komentować coś w TVN CNBC... gdyby ich zapraszano. Jak Pan wie, istnieje na nas „zapis” - a to z prostego powodu: my jesteśmy opozycją nie w stosunku do „Rządu”, lecz w stosunku do obecnego państwa, które chcemy zniszczyć i zastąpić normalnym, znacznie bardziej różniącym się od III RP, niż III RP różni się od PRL. W dodatku zapowiadam powsadzanie tych skorumpowanych polityków do kryminału. Więc nie ma co się dziwić, że establishment się broni. I tak dobrze, że tylko przemilczaniem, a nie wysyłaniem na Nową Kaledonię. Wreszcie, po czwarte: my w ogóle nie przekonujemy „górników”, „robotników”, „rolników” i innych pazernych kolektywów. My przekonujemy 38 milionów KONSUMENTÓW. Natomiast w kopalniach, hutach, w BCC itd. przebywają właśnie wrogowie konsumentów, czyli pazerne „Człowieki Pracy”. W pracy Pan domaga się, by Pańska praca była chroniona; po pracy – Pan się domaga, by praca (innych) NIE była chroniona! Z definicji więc nie możemy mówić do Człowieków Pracy – tylko do ludzi PO pracy. Zresztą, (po piąte): górnik w kopalni zarabia – i nie ma czasu na słuchanie wykładów!! I tak powinno być! My organizujemy spotkania z ludźmi PO pracy – i nigdy nie pytamy, czy ktoś jest robotnikiem, rolnikiem, przedsiębiorcą, inżynierem itp. Nasz program skierowany jest do KONSUMENTÓW – a konsumentem jest KAŻDY! Tyle, że media narzucają ludziom socjalistyczny paradygmat – i przeciętny człowiek nie widzi siebie jako np. pasażera kolei – tylko jako np. górnika. I to jest problem. Ale można go rozwiązać wyłącznie w sferze propagandy. Nie przez żadne „analizy”. Kończąc: zapewniam Pana, że moje spotkania są – w porównaniu do wystąpień innych polityków – wręcz przeładowane analizami. I, być może, dlatego nie wygrywamy. W 1981 bodaj roku miałem w Krakowie wykład na Akademii Ekonomicznej. Bardzo się starałem, dowodziłem przy pomocy wykresów itd., że socjalizm jest do dupy. Skończyłem – i podjechałem pod UJ, gdzie Antek Macierewicz miał też wykład. Wszedłem na salę na końcowe pytanie - właśnie o socjalizm. Macierewicz oświadczył, że jest przeciwko socjalizmowi bo: „Socjalizm jest to wynalazek Szatana”. I po tej dogłębnej analizie dostał ogromne brawa. A nie byli to prości robotnicy - lecz studenci. Tak się, Drogi Panie, wygrywa wybory. A nie analizami! W d***kracji żyjemy, k***a mać! JKM
W przededniu powrotu „nowego” Zakończyły się wybory samorządowe, a właściwie ich pierwsza tura, jako że wykonawcze organy samorządowe, tzn. wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast – kiedyś wybierani przez rady - teraz wybierani są w powszechnym głosowaniu i tam, gdzie żaden nie uzyskał bezwzględnej większości głosów, 5 grudnia rozstrzygnięcie przyniesie druga tura wyborów. Kandydowało prawie ćwierć miliona osób, w tym – prawie 8 tysięcy na wójtów, burmistrzów i prezydentów. Frekwencja wyborcza wyniosła 47,32 proc. uprawnionych, to znaczy, że poszło do nich ponad 14 mln obywateli. Oznacza to, że ponad połowa obywateli konsekwentnie bojkotuje udział w procedurach demokratycznych. Z jakich powodów – trudno dociec, ale nie jest wykluczone, że z powodu zniechęcenia spowodowanego przekonaniem, że wybory niczego w ich sytuacji nie zmieniają. Z tego jednak wynika, że ta druga połowa musi uważać inaczej, skoro do głosowania chodzi. To też nie jest wykluczone, bo skoro samych kandydatów było prawie ćwierć miliona, to jeśli zakładać, iż każdy z nich ma co najmniej 5-osobowa najbliższą rodzinę, to sami kandydaci z rodzinami stanowią 10 procent głosujących. Jeśli dodamy do tego członków partii tylko reprezentowanych obecnie w parlamencie, to mamy ich (PO – ok. 50 tys, PiS – ok. 22 tys, SLD – ok. 72 tys, PSL, ok.128 tys, UP – ok. 4 tys i SDPL ok. 4 tys) prawie 270 tys. Zakładając, że każdy ma co najmniej 5-osobową rodzinę, daje to dodatkowy milion, trzysta tysięcy głosujących, a więc następne 10 procent. Mamy też w Polsce co najmniej pół miliona urzędników państwowych i samorządowych których też trzeba uznać za bezpośrednio zainteresowanych rezultatami wyborów. Jeśli przyjąć, że każdy z nich ma co najmniej 5-osobową rodzinę, to, mamy kolejne 2,5 miliona osób, czyli dodatkowe 20 procent. Do tego trzeba doliczyć urzędników pracujących w różnych agencjach, funkcjonariuszy służb mundurowych i tajnych, no i oczywiście – konfidentów wszystkich 9 służb (Centralne Biuro Śledcze, Centralne Biuro Antykorupcyjne, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencja Wywiadu, Służba Wywiadu Wojskowego, Służba Kontrwywiadu Wojskowego, Wywiad Skarbowy oraz Służba Celna i Straż Graniczna), to możemy śmiało przyjąć, że co najmniej połowa spośród tych 14 milionów, którzy głosowali w tegorocznych wyborach samorządowych, może być bezpośrednio zainteresowana ich wynikiem. Reszta – to ludzie zainteresowani polityką, którzy chodzą na wybory w przekonaniu, że o coś walczą – nawet jeśli walczą tylko o zamówienia dla swoich firm, którym nowi wójtowie, burmistrzowie czy prezydenci powierzą – oczywiście w drodze zamówień publicznych, jakże by inaczej! – wykonanie różnych robót. Rozwodzę się nad tym wszystkim dlatego, by pokazać, iż postępujące z roku na rok uszczelnianie polskiej sceny politycznej przekłada się również na samorządy – co jest widoczne zwłaszcza przy wyborach do samorządów wojewódzkich. Miały one charakter wybitnie partyjny; PO uzyskała 222 mandaty (30,89 %) PiS – 141 mandatów (23,05 %), PSL 93 mandaty (16,3 %), SLD 85 mandatów (15,2 %). W dalszej kolejności uplasował się w województwie dolnośląskim Komitet Rafała Dutkiewicza, byłego i nowego prezydenta Wrocławia, który uzyskał 9 mandatów (1,6 %), Ruch Autonomii Śląska – 3 mandaty (1 %), Mniejszość Niemiecka – 6 mandatów (0,4 %) i „inne” – 2 mandaty. Zwraca uwagę, że zarówno PO jak i PiS uzyskały rezultaty mniejsze od oczekiwanych, za to prawdziwym zwycięzcą tych wyborów jest bez wątpienia PSL, jeszcze niedawno, podczas wyborów prezydenckich uważane za ugrupowanie schodzące ze sceny. Tymczasem PSL w gminach i małych miasteczkach jest często jedyną siłą polityczną, a jeszcze od czasów PRL, jako „stronnictwo sojusznicze”, do spółki z partią, czyli obecnym SLD, opanowało wszelkie lokalne instytucje. W ten sposób PSL dysponuje sprawnym, doświadczonym i wrośniętym w lokalne społeczności aparatem wyborczym, dzięki któremu w każdych wyborach udaje mu się bez większego trudu przekroczyć zaporową granicę 5 procent głosów w skali kraju, co daje mu pozycję języczka u wagi ze względu na 100-procentową „zdolność koalicyjną”, która w przełożeniu na język ludzki oznacza, że może z każdym. Oczywiście nie za darmo – więc dzięki tej zdolności PSL w roku na rok umieszcza tylu swoich ludzi w instytucjach sektora publicznego, ilu się tylko da, aż do granic pojemności. Właśnie ta partia w najdoskonalszym stopniu ucieleśnia ewangeliczną zapowiedź o „cichych”, którzy „posiądą ziemię”.
Jeśli zatem wyniki przyszłorocznych wyborów parlamentarnych będą podobne, to znaczy, że pozycja PSL i oczywiście – SLD bardzo się umocni. To z kolei może zwiastować zmierzch Platformy Obywatelskiej, bo w tej sytuacji jest bardzo prawdopodobne, iż Siły Wyższe, wspomagające dotychczas PO jako „mniejsze zło” blokujące PiS, widząc odradzanie się siły SLD, powrócą do swojej pierwszej i jedynej prawdziwej miłości, przekazując mu stopniowo wszystkie atuty dotychczas służące Platformie. PiS z kolei wydaje się trwale osłabiony zarówno prowadzoną przeciwko tej partii wojną, jak i ostatnim rozłamem, który właśnie zaowocował pojawieniem się w Sejmie nowego poselskiego klubu pod nazwą „Polska jest Najważniejsza”. Stało się to możliwe dzięki temu, że do grona wyrzuconych i uciekinierów z PiS dołączył poseł Wojciech Mojzesowicz, który w trakcie swojej kariery politycznej był i w ZSL i w Solidarności i w PSL i w Samoobronie i w PiS – no a teraz – Polska Jest Najważniejsza. Jak zresztą zawsze. Wprawdzie władze PiS na takie dictum ogłosiły amnestię dla dezerterów, ale chyba same nie bardzo wierzą w ich powrót, bo w mediach głównego nurtu utrzymuje się prawdziwy festiwal PiS-owskich dysydentów, co skłania do przypuszczeń, że nie jest to jeszcze ostatnie słowo w procesie tworzenia w Sejmie większości, która przeforsuje zmianę konstytucji, której projekt wniósł do Sejmu prezydent Komorowski 12 listopada. W projekcie tym zapisane jest wieczyste członkostwo Polski w UE, co przypomina nowelizację konstytucji PRL z roku 1976, kiedy to został tam wpisany wieczny sojusz ze Związkiem Radzieckim. Jakby wyprzedzając tę zmianę, Trybunał Konstytucyjny 24 listopada wydał wyrok stwierdzający zgodność traktatu lizbońskiego z konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej, opatrując go uzasadnieniem obfitującym w sofizmaty i logiczne osobliwości. Jakkolwiek śmiesznie by to nie brzmiało, wyrok ten stanowi uwieńczenie procesu Anschlussu Polski do Unii Europejskiej, która właśnie daje do zrozumienia, że „słodkich pierniczków dla wszystkich nie starczy i tak”. Z kolei po niedawnym „szczycie” NATO w Lizbonie, na którym ogłoszono strategiczne partnerstwo Sojuszu z Rosją, w Polsce trwają intensywne przygotowania do wyznaczonej na 5 grudnia wizyty rosyjskiego prezydenta Dymitra Miedwiediewa. W ramach tych przygotowań prezydent Bronisław Komorowski zwołał specjalne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego, na które, w ramach sadzenia lasu, by ukryć w nim listek, zaprosił wszystkich byłych prezydentów i premierów – by w ten sposób zaprosić generała Wojciecha Jaruzelskiego. Wywołało to ostrą krytykę ze strony Jarosława Kaczyńskiego, chociaż niedawno jeszcze chwalił Edwarda Gierka. Zresztą trudno dziwić się prezesowi PiS, skoro zaproszenie generała Jaruzelskiego wywołało konsternację nawet w szeregach PO, wydawało się przyzwyczajonych już do wszystkiego. Z drugiej jednak strony zaproszenie generała jest naturalną konsekwencją i sygnałem nieodwracalności polityki „pojednania” w Rosją, która objawiła się w postaci wielkiego wybuchu po katastrofie smoleńskiej, udokumentowanego poparciem niezliczonych autorytetów moralnych, podpisanych pod specjalnym adresem. W tej sytuacji któż doradzi prezydentowi Komorowskiemu, jak i czym udelektować prezydenta Dymitra Miedwiediewa, jeśli nie generał Wojciech Jaruzelski, który potrafił udelektować nie tylko Leonida Breżniewa, ale i Jurija Andropowa, Konstantyna Czernienkę, Michała Gorbaczowa, no i oczywiście – Włodzimierza Putina. W ten oto sposób generał Jaruzelski niejako własnym ciałem buduje pomost między dawnymi i nowymi laty, dzięki czemu „nowe”, jakie właśnie wraca po dobiegającym końcowi okresie 20-letniej pieriedyszki, będzie mogło nadejść bez żadnych gwałtownych ruchów, a nawet – bez przerywania snu. SM
Udręki i katusze seksu bezpiecznego Ach, iluż udręk i katuszy dostarcza postępactwu powinność praktykowania seksu bezpiecznego! Postępactwo musi bowiem być „trendy”, a każdy „trendy” musi z kolei praktykować seks, ale nie byle jaki, tylko „bezpieczny”. Gdyby postępak z postępakową albo w ogóle nie praktykowali seksu, albo nawet i praktykowali, ale nie byłby to seks bezpieczny, to gdyby sprawa się wydała, natychmiast przestaliby być „trendy” i nie mogliby już pokazać się w żadnym salonie, gdzie – jak wiadomo – nie ma podłogi, ani nawet – w żadnym towarzystwie. Tymczasem bezpieczny seks nie jest łatwą sprawą, na co jeszcze przed wojną zwrócił uwagę Karol Irzykowski zauważając, że współżycie seksualne byłoby nawet przyjemne, gdyby nie ryzyka: z jednej strony – zarażenia, a z drugiej – zapłodnienia. Seks bezpieczny teoretycznie polegać ma na minimalizowaniu obydwu ryzyk, ale to tylko tak się mówi, ponieważ w tej sprawie, jak zresztą we wszystkich innych, jakie wiążą się z bezpieczeństwem, środki stają się ważniejsze niż cele. Nietrudno to zrozumieć; manipulacje narzędziami służącymi zapewnieniu seksowi bezpieczeństwa są dość skomplikowane, zwłaszcza w sytuacjach, kiedy ręcę się trzęsą, kiedy partnerzy są zdenerwowani nie tylko perspektywą tego, co za chwilę ma się dokonać, ale przede wszystkim obawą, czy przypadkiem nie popełniają jakiegoś błędu przeciwko zasadom bezpieczeństwa. To zdenerwowanie nie ustaje nawet następnego dnia po tak zwanym „harapie” – o czym świadczy piosenka Roberta Gawlińskiego z zespołu „Wilki”: „Byłem z nią parę chwil, było tak namiętnie (...) Myślę, że nie stało się nic”. Czyż to ostatnie zdanie nie wyraża podszytej paniką obawy, że na przykład lada moment pojawią się symptomy gonorei, albo – nie daj Boże – syfilisu lub – co najgorsze – adidasa, albo, że postępakowa zgłosi się z meldunkiem, że wszystkie środki ostrożności zawiodły? Na samą myśl o którejś z tych ewentualności odchodzi człowiekowi ochota na wszelkie bliskie spotkania III stopnia i gdyby nie nieubłagana w tych środowiskach dziejowa konieczność uprawiania seksu bezpiecznego, to postępactwo przerzuciłoby się na rozpustę innego rodzaju. Przewidział to zresztą Stanisław Lem kreśląc w książce „Doskonała próżnia” obraz świata, w którym na skutek eksplozji w małej fabryczce produkującej na potrzeby Pentagonu, do atmosfery ziemskiej przedostały się substancje usuwające wszystkie przyjemne doznania towarzyszące aktowi płciowemu. On sam był wprawdzie możliwy, ale już tylko jako rodzaj ciężkiej pracy. Pentagonowi było to potrzebne dla podstępnego zahamowania przyrostu naturalnego w krajach Trzeciego Świata, jednak wskutek katastrofy porażony został nie tylko świat trzeci, ale cały. Ludzkość – powiada Lem – stanęła na krawędzi zagłady i jedynie wyjątkowo karny naród japoński, zacisnąwszy zęby... i tak dalej – ale prawdziwe spustoszenia dokonały się przede wszystkim w sferze kulturowej. Z dnia na dzień upadł cały przemysł pornograficzny i filmowy, prostytutki na próżno oczekiwały pod latarniami na klientów, aż wreszcie próżnię kulturową wypełniła gastronomia. Pojawiły się nawet zboczenia; na przykład spożywanie gruszek na klęczkach uchodziło za wyjątkowo nieprzyzwoite, z czym walczyła sekta zboczeńców-klęczycieli, domagając się równych praw dla tej orientacji gastronomicznej. Niestety na razie możliwości zastąpienia seksu przez gastronomię nie ma, sama myśl o ekscytowaniu się fast-foodami może każdego przyprawić o mdłości, więc postępactwo, nolens-volens, skazane jest na uprawianie seksu bezpiecznego. W ogóle w sferze kultury masowej, a zwłaszcza w dziedzinie przemysłu rozrywkowego, nie ma już prawie żadnych autentycznych sytuacji poza śmiercią i seksem, toteż jedno i drugie eksploatowane jest aż do obrzydzenia. No i jeszcze choroby, toteż nic dziwnego, że w polskich serialach, poza uprawianiem seksu – oczywiście bezpiecznego, jakże by inaczej - co i rusz ktoś choruje. W tej desperacji postępactwo próbuje te ryzyka minimalizować. O ile usunięcie ryzyka zarażenia nie jest możliwe, bo ani bakterie ani wirusy zupełnie nie przejmują się ani redaktorem Adamem Michnikiem, ani nawet – samym Aleksandrem Smolarem, o tyle usunięcie ryzyka zapłodnienia – jak najbardziej. Tym właśnie tłumaczę sobie rosnącą w środowisku postępactwa popularność sodomii i forsowanie sodomitów jako awangardy postępowej ludzkości. Ale te wszystkie rozpaczliwe próby sprostania wymaganiom stawianym postępactwu przez mądrość etapu nie są doceniane przez siły wstecznictwa, którym przewodzi Kościół katolicki. Przeciwnie – ośmiela się on nawet krytykować używanie prezerwatyw, co postępactwu w ogóle nie mieści się w głowie, bo przecież prezerwatywa jest nie tylko podstawowym narzędziem, ale wprost symbolem seksu bezpiecznego. Rodzi to wśród postępactwa potężny dysonans poznawczy i chyba z tego właśnie powodu wybuchł taki radosny klangor, kiedy w wywiadzie-rzece, jakiego Benedykt XVI udzielił niemieckiemu dziennikarzowi, padły słowa o dopuszczalności używania prezerwatyw „w pojedynczych przypadkach”. Wprawdzie rzecznik Watykanu Fryderyk Lombardi próbował ostudzić entuzjazm postępactwa oświadczeniem, że rozpowszechnione słowa Benedykta XVI o dopuszczalności użycia prezerwatyw „w pojedynczych przypadkach” nie mogą być określane jako „rewolucyjny przełom”, ale niepodobna nie zauważyć, że – po pierwsze - wszystkie przypadki, w których dochodzi do użycia prezerwatyw, są „pojedyncze”, a po drugie – nawet jeśli nie jest to przełom „rewolucyjny”, ani nawet kontrrewolucyjny, to widać, że nacisk lobby lateksowego i postępactwa robi jednak swoje. Przewidział to wspomniany Stanisław Lem stwierdzając w „Głosie Pana”, że nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa byle tylko postępować cierpliwie i metodycznie. Dodajmy, że zwłaszcza wtedy, gdy konklawe też próbuje być „trendy”, to znaczy – akomodować się raczej do mądrości etapu, niż do Mądrości Przedwiecznej. SM
Desant Piekła na Polskę Hałaśliwe koncentrowanie uwagi opinii publicznej przez media wokół ogólnopolskiego konkursu na obsadę ponad 40 tysięcy synekur, zwanego wyborami samorządowymi sprawiło, że mało kto zwrócił uwagę na zakończony 18 listopada w Niepokalanowie pod Warszawą kolejny trzydniowy Ogólnopolski Zjazd Księży Egzorcystów. Wzięło w nim udział ponad 100 uczestników, przede wszystkim z Polski, ale również z Litwy, Białorusi i Stanów Zjednoczonych. Tymczasem był to już drugi zjazd w tym roku – a już w lutym przyszłego roku planowany jest następny, a poza tym - również samych egzorcystów jest w Polsce coraz więcej. Przez ostatnie 10 lat ich liczba wzrosła z 30 do ponad 100. Oczywiście w porównaniu do liczby osób ochrzczonych w Kościele katolickim, których w Polsce jest około 33 milionów, setka egzorcystów nie wydaje się liczbą wielką, ale warto zwrócić uwagę nie tylko na to, że ten trzykrotny wzrost liczby egzorcystów dokonał się na tle notowanego od 1982 roku spadku liczby osób regularnie uczestniczących w niedzielnych Mszach świętych – w 2008 roku tylko niewiele ponad 40 procent - oraz spadku tzw. comunicantes, czyli przystępujących w każdą niedzielę do Komunii – w 2008 roku zaledwie ok. 16 procent – a przede wszystkim na to, że według zgodnej opinii uczestników niepokalanowskiego Zjazdu – mają oni coraz więcej pracy.
Wydawać by się mogło, że w sytuacji, kiedy znaczna część ludzi odwraca się od religii, kiedy w naszym społeczeństwie coraz większy odsetek zaczynają stanowić „młodzi, wykształceni, z wielkich miast”, co to na widok krzyża doznają napadów wesołości, no i w ogóle – europejsy, które do „średniowiecza”, będącego wszak jednym z symptomów „wiochy”, mają taki sam lękliwy dystans, jak syn szatniarza do podawania komuś płaszcza - egzorcyści powinni mieć coraz mniej do roboty. Tymczasem jest akurat odwrotnie, więc warto by się nad tym paradoksem pochylić, by go sobie rozebrać z uwagą. Wygląda bowiem na to, że z jakichś tajemniczych powodów na terenie Polski diabły nadzwyczaj się zaktywizowały, co sprawia, że pojawia się coraz więcej opętanych, którymi siłą rzeczy musi zajmować się coraz więcej egzorcystów. Oczywiście „młodzi, wykształceni, z wielkich miast” w żadne diabły, ma się rozumieć, nie wierzą, ale paradoksalnie – jak to zawsze, gdy ma się do czynienia z diabłami – właśnie to może czynić ich specjalnie podatnymi na opętanie. Jak bowiem pouczał adepta piekielnego stary diabeł w „Listach starego diabła do młodego” – najważniejszą rzeczą jest przekonanie durniów, że diabły nie istnieją. Jeśli to się powiedzie, to dalsze kuszenie jest już sprawą dziecinnie łatwą. Z podobnym zjawiskiem mamy zresztą do czynienia również w dziedzinie polityki. Na przykład „maleńcy uczeni” z „Gazety Wyborczej” podają do wierzenia swoim czytelnikom że spiskowa teoria to bzdura – chyba, że redaktor Michnik udzieli im dyspensy na uwierzenie, że przyjście doń Lwa Rywina ze sławną propozycją korupcyjną było elementem straszliwego spisku wymierzonego w spółkę „Agora” – dzięki temu czytelnicy owi myślą, że np. manifestacja 40 „antyfaszystowskich” organizacji 11 listopada to był pełny spontan i odlot – podczas gdy właśnie dowiedziałem się, że 10 listopada ze Sztokholmu wyleciał na tę manifestację do Warszawy cały samolot antyfaszystów, którzy po powrocie opowiadali, jak to w Warszawie spotkali znajomych z Niemiec, Francji, słowem – europejsów z wszystkich krajów. Zamiast jednego Stefana Michnika – cały samolot. Ano – dobre i to. Więc wprawdzie „młodzi, wykształceni” za żadne skarby nie przyznają się do najmniejszych wątpliwości w sprawie istnienia diabłów, ale za to późnym wieczorem, kiedy już pani red. Justyna Pochanke, albo nawet sama Monika Olejnik powie, co właściwie tego dnia myślimy, wpatrują się w ekran, na którym tłuściutka pani wróży im z kart „dla ciebie, dla domu, o czym nie wiesz, co być może, co być musi, co twe serce zaspokoi”. Skoro stacje telewizyjne, w stosunku do których istnieją poszlaki, iż zostały założone przy udziale razwiedki i z udziałem pieniędzy z jej czarnej kasy, zatrudniają wróżki, to nieomylny to znak, że i „młodzi, wykształceni” w coś tam jednak wierzą. Bowiem wprawdzie „życie jest formą istnienia białka, ale w kominie coś czasem załka” – jak do słów Agnieszki Osieckiej śpiewali za pierwszej komuny „Skaldowie”. Ciekawa rzecz, że całkiem podobne rzeczy działy się w Polsce w wieku XVIII, kiedy to nawet wolterianin i ateista Tadeusz Czacki herbu Świnka, przy którym nasi „młodzi wykształceni” słusznie mogliby uchodzić za cepów, w dziele wyszydzającym czary i zabobony, wydanym już w roku 1801, jako człowiek sumienny, uczciwie informuje, iż „powinność pisania prawdy każe wyrazić, że w czasie powietrza w 1770 roku żywą upiorzycę na Ukrainie spalono” – i dalej komentuje: „Wyznajmy prawdę, że dwie ostateczności: lekkowierność i niedowiarstwo, zbyt są zbliżone ze sobą”. Otóż to! Miłujący jasność myśli Francuzi – nie ci dzisiejsi, bo większość dzisiejszych francuskich filozofów to żydowscy blagierzy i tandeciarze, słowem – umysłowy Scheiss – ale Francuzi dawniejsi (ce qui n’est pas claire, n’est pas francais – co nie jest jasne, nie jest francuskie) mówili to samo: les extremes se touchent, co się wykłada, że przeciwieństwa się stykają. Znaczy – „młodzi, wykształceni” to nadchodząca postać współczesnej ciemnoty. A trzeba nam wiedzieć, że nic ma nic gorszego, niż ciemnota mniemająca, iż jest oświecona. Zwyczajna ciemnota wie, że jest ciemna i - zdając sobie sprawę z rozmiarów własnej ignorancji – jest ciekawa świata i chłonna, podczas gdy ciemnota oświecona tego nie wie i myśląc, że zjadła wszystkie rozumy, ma skłonność albo do pogardzania wszystkim, czego nie może pojąć, albo do „lekkowierności”, o której wspomina Tadeusz Czacki. Czyż popularność wszystkich „Kodów Leonarda da Vinci” i temu podobnych „mądrości etapu” nie jest wystarczającym tego dowodem? Dowodem, a zarazem chyba wystarczającym powodem tej nadzwyczajnej aktywizacji diabłów w naszym nieszczęśliwym kraju. Już sam wysyp „młodych, wykształconych” stanowiłby dla Piekła wystarczającą zachętę do desantu na Polskę, a cóż dopiero, gdy nawet osoby o zatwierdzonym administracyjnie statusie intelektualistów nie wypadają lepiej? Oto któregoś wieczoru wysłuchałem w TVN Religia dyskusji między panem Jarosławem Makowskim, absolwentem jakichści akademii wszelkiej scjencyi pełnych, a księdzem Johnem Jenkinsem z Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X, „w cywilu” fizykiem atomowym. Chociaż redaktor prowadzący z rzadka tylko pozwalał księdzu Jenkinsowi dojść do głosu, to i tak kontrast między jasnością i precyzją jego wypowiedzi, a elukubracjami pana Makowskiego był porażający tym bardziej, że z biogramu w internecie dowiedziałem się, że ten ostatni nauczał jakieś biedne dzieci filozofii. Niech Bóg ma je w opiece, zwłaszcza w sytuacji, kiedy już trochę więcej wiemy o przyczynach, dla których diabły szczególnie uwzięły się na nasz nieszczęśliwy kraj. Na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą – a przecież diabeł nie bez kozery przedstawiany jest w ikonografii, zaś na Łysej Górze nawet podobno objawiał się - właśnie w postaci kozła. A z kolei - czyż nasz nieszczęśliwy kraj, który „Niemcy trapią” i któremu „Żydzi radzą” nie przypomina drzewa chylącego się ku upadkowi? SM
Ciepło, zimno... Melchior Wańkowicz w jednej ze swoich książek opowiada, jak to wracający z miasta do domu chłop, zabrał się po drodze za zjadanie kupionego na jarmarku mydła. Kiedy już się cały zapienił, ale gryźć nie przestawał, zobaczył go miejscowy karczmarz i zdumiony zawołał: Hryćku, toż to przecie miło! Na co chłop – Cicho Szlomka! Miło, niemiło, a kupił – tak zjesz! Tak samo myślą organizatorzy i uczestnicy zwołanej do Meksyku konferencji poświęconej walce z globalnym ociepleniem. Wprawdzie na półkuli północnej zima uderzyła w tym roku wcześniej i ostrzej niż kiedyś, ale co to ma za znaczenie w sytuacji, gdy pieniądze na konferencję, podczas której można i dobrze wypić i smacznie zakąsić, trzeba przed upływem roku budżetowego koniecznie wydać? Co to ma za znaczenie w sytuacji, gdy referaty zostały już dawno napisane i opłacone? Co to ma za znaczenie w sytuacji, gdy w Meksyku nikt, nawet delegacja z Polski, nie poczuje chłodu? Gdyby tak konferencje poświęcone walce z globalnym ociepleniem odbywały się w środku zimy w jakimś igloo, specjalnie w tym celu zbudowanym na Aleutach, to kontrast między referatami a temperaturą na sali byłby znacznie większy, co sprzyjałoby wyciąganiu bardziej obiektywnych wniosków. Ale co to ma za znaczenie w sytuacji, gdy chodzi o przedłużenie handlu limitami dwutlenku węgla, który nie tylko przypomina, ale wręcz JEST wypłukiwaniem złota z powietrza? SM
02 grudnia 2010 Stawianie przedmiotu przed oczyma rozumu.. Ktoś słusznie i dowcipnie zauważył, że żółw jest stanem przejściowym pomiędzy jajkiem a popielniczką. Chociaż na popielniczkę ekolodzy nie wydadzą zgody.. Zanim zapanowali lewicowi ekolodzy- ze skorupy żółwia można było robić popielniczkę. .Tak jak wypychać upolowanego ptaka.. Nawet w futrze nie bardzo można chodzić, bo zaraz poleją farbą..” Powstała też straszliwa wiedza, że byt się zagęszcza i rozrzedza”- jak pisał pan Janusz Szpotański, ten ziejący nienawiścią do socjalizmu- jak go określił Władysław Gomułka. Ciekawe, że socjaliści odbierają nam wolność pod prawie każdym względem, ale za to dają wolność od przysłowiowego pasa w dół no i wolność dowolnego wyznania. Etykę i moralność rozluźnić- ale finansowo i zakazowo- zadusić.. Taki jest kierunek rozwoju socjalizmu w różnej postaci.. Jak pisał Edmund Burke:” mogą się dopuścić najgorszych czynów, nie będąc najgorszymi z ludzi”. Właśnie Mormoni z miasteczka Bountiful w Kanadzie przy granicy z USA, twierdzą, że poligamia jest fundamentem ich religii i dlatego musi zostać zaakceptowana przez kanadyjskie społeczeństwo. Ich zdaniem mężczyzna musi mieć przynajmniej trzy żony- inaczej po śmierci nie ma szans dostać się do raju.(????) A dlaczego akurat trzy żony, a nie dziesięć? Albo dwadzieścia? I dlaczego posiadanie określonej liczby żon ma być przyczynkiem do dostania się do raju..? A nie posłuszeństwo Panu Bogu i jego zasadom? Rozsadzanie cywilizacji chrześcijańsko- łacińskiej trwa w najlepsze. .Z każdej strony, z której jest to możliwe.. Najważniejsze dla rozsadzaczy jest rozsadzenie fundamentów, zgodnie z zasadą You-rka Off- siaka:” róbta co chceta”. Zasadą rozsadzaczy jest, brak wszelkich zasad., albo wciskanie zasad innych, obcych cywilizacji i zasadom chrześcijaństwa. Prokuratorzy z Kolumbii Brytyjskiej dwukrotnie oskarżali biskupów Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich(???)- o poligamię, ale sądy umarzały sprawy ze względów proceduralnych. Nie wiem czy przypadkiem, ktoś specjalnie nie założył sekty Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, żeby drążyć Piotrową Skałę i żeby ją podmywać systematycznie. Jak wiecie państwo- jestem zwolennikiem spiskowej teorii dziejów, odkąd zacząłem się interesować bliżej światem i jego historią. Władze Kolumbii Brytyjskiej poprosiły Sąd Najwyższy, by wypowiedział się w kwestii legalności poligamii(???). To oznacza, że w kwestii moralności i etyki będzie się wypowiadał ludzki sąd i da wykładnię w zależności ilu członków różnych lóż wszelakich w różnych stopniach wtajemniczenia znajdzie się aktualnie w jego składzie.. Wkrótce będzie stwierdzał czy dziesięć przykazań w ogóle jest zgodne z prawem stanowionym przez człowieka, bo ważniejsze jest prawo stanowione, od prawa naturalnego- Prawa Bożego. Człowiek ponad wszystkim, człowiek ponad Panem Bogiem. Bo wkrótce okaże się , że sam Pan Bóg jest poligamistą.. To tylko kwestia czasu. No i koniecznie kobietą- tak jak Kopernik. Zadowoleni są tamtejsi muzułmanie, oni też chcą poligamii w chrześcijańskim domu – jakim jeszcze jest Kanada. Bo wszyscy powinni mieć wolność wyznania i tę wolność narzucać innym, którzy w kwestii wolności etyki i wiary- nie są wolnościowcami, lecz konserwatystami. Na gruncie etyki chrześcijańskiej, na gruncie bazy i fundamentu, na którym można byłoby budować wolność decydowania o swoich wyborach. Bo każdemu z nas Pan Bóg dał rozum i wolną wolę, ale nie prawo do zmieniania jego zasad.. Ani porzucania go dla innych zasad. Oczywiście można sobie wierzyć w co się chce, a czym innym jest indywidualna wiara w co się chce, zgodnie z anarchistyczną zasadą” Róbta co chceta,” a czym innym jest zmiana podstaw cywilizacji w której jeszcze żyjemy. Bo cywilizacja dla człowieka jest tym ,czym skorupa dla żółwia nawet przerobiona w pewnym momencie na popielniczkę.. O czym wyraźnie pisał ksiądz profesor Michał Poradowski.. To znaczy, żeby mnie źle nie zrozumieć. -nie pisał o popielniczce.. Związek monogamiczny jest podstawą naszej cywilizacji, a nie związek poligamiczny. Z tym wiąże się cnota wierności.. I poszanowania drugiej osoby.. To jest najlepsza cywilizacja jaką zbudował człowiek na Ziemi. Są owszem inne cywilizacje- ale gromadnościowe.. Ja wolę personalistyczną i indywidualistyczną- jaką jest chrześcijaństwo.. Nie wiem czy w okolicy Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich w miasteczku Bountiful zamieszkują jacyś Hindusi, ale może się zdarzyć, choć niekoniecznie, że zaczną się domagać przywrócenia antyludzkiego obyczaju palenia wdów(???) A co? To co wredni kolonizatorzy zniszczyli w sferze kultury i obyczajowości należy bezwzględnie przywrócić.. Bo jak można nie szanować obyczajów innych. I to jak najszybciej, żeby odbudować stare przedchrześcijańskie zwyczaje.. Wszystkie! Byleby zniszczyć chrześcijaństwo, które jak kolka w bok uwiera.. Znowu teoria spiskowa? Kogo uwiera, że doprowadza do systematycznego niszczenia jego podstaw? Pora również przywrócić podstawy kanibalizmu, jako kultury wyższej niż chrześcijaństwo oparte na miłości bliźniego i wierze w Pana Boga Jedynego.. Poprzez propagowanie diety w sferze kulinarnej. Mamy doskonałych szpeców w propagowaniu różnego rodzaju jedzenia- nich spróbują i zmienią naszą świadomość.. Wkrótce człowieka będzie można zjeść, ale zwierzęcia –nie! W tym celu propaguje się wegetarianizm.. Ale po wegetarianach i tak przyjdą kanibale, bo życie nie znosi próżni, a każdej akcji, zawsze towarzyszy reakcja.. Bo nie można swojemu naturalnemu biegowi pozostawić swobody.. Jedni jedzą korę z drzew- a inni schabowego.. Oczywiście innego człowieka nie należy zjadać, nie dlatego, że nie jest smaczny, ale dlatego, że jest człowiekiem.. Kwestia smaku nie ma tu nic do rzeczy.. Jakby się ktoś pytał! A jak o swoje prawa człowieka upomną się Aztekowie, to będzie krwawe składnie ofiar z ludzi.. W końcu obowiązuje tolerancja i wyrozumiałość. Rozumiem , że na pierwszy rzut realizacji praw człowieka i obywatela azteckiego pójdą Ci wszyscy, którym bliska jest szeroko pojęta tolerancja i prawa człowieka przedchrześcijańskiego. Niech zaświecą przykładem i oddadzą życie na ołtarzu rzeczonych praw i tolerancji.. W dalszej kolejności przyjdzie czas na tolerancję dla narodowych socjalistów, którzy doskonalili się w paleniu podludzi, bo sami byli nadludźmi, nietolerancyjnymi, choć o ustawach norymberskich jakoś mało się mówi.. Trawa proces zrzucania odpowiedzialności za palenie ludźmi na inne narody.. po troszeczku. Na razie za współudział.. I tak trwa proces rozkładu cywilizacji kiedyś Zachodniej, dzisiaj wymieszanej z dzikimi kulturami ,dzikich ludzi.. Wszystko jest relatywne i wszystko równouprawnione.. W Wielkiej kiedyś Brytanii Druidzi dochodzą do głosu.. Św. Patryk złamał potęgę Druidów.. A teraz On będzie prześladowany.. I będą dodawać do napojów jemiołę, która przywraca płodność I „odrodzi się gałąź kwitnącego drzewa pogańskiej duchowości.” Bo współcześni Druidzi” na wiele sposobów pracują nad zdrowieniem Ziemi” I powstanie moc skamieniałych jeży, które zrobione są z wężowej skóry, zwanych” jajami węża”.. Czarodzieje, madzy, reinkarnacja i moce nieśmiertelne... To nas czeka w przyszłości pochrześcijańskiej.. 24 letnia Tarran Betterridge, Aborygenka, ubiegała się o pracę w organizacji Andrew Forrest Generation One.. Chciała rozdawać ulotki na temat dyskryminacji Aborygenów. Nie została przyjęta do pracy, bo zdaniem pracodawcy nie wyglądała wystarczająco „tubylczo”.(???) Potem pracodawca przeprosił za „ szkodliwy” incydent, ale panienka nie czuje się przeprosinami usatysfakcjonowana.. Być może sprawa skończy się w sądzie.. No właśnie- jak oni dochodzą kto jest Aborygenem, a kto nie? Wystarczy ustne oświadczenie? Czy może oświadczenie na piśmie.. Jak są przywileje- Aborygenów będzie przybywać.. Niepotrzebnie się malowała, fryzował i ubrała w najmodniejsze ciuchy, na przykład od Armatniego, a on Aborygenem nie był.. Choć kto wie, co by odpowiedział jakby go zapytano? W takim świecie żyjemy.. W świecie wielkiej fikcji.. Mówią, że inteligent to taki człowiek, który pracą fizyczną już się brzydzi, a do umysłowej się jeszcze nie nadaje.. I zastępy takich rosną nam jak na drożdżach.. I posad i tak dla wszystkich nie starczy.. Mimo ciężkiej pracy tych, którzy inteligentami zostać nie zamierzają..
„Prawdy nigdy nie udało się zamknąć w więzieniu, a tłumiąc ją- tylko się ją rozjątrza”- twierdził Napoleon I.. i jak to wszystko się skończy? WJR
Desant Piekła na Polskę Hałaśliwe koncentrowanie uwagi opinii publicznej przez media wokół ogólnopolskiego konkursu na obsadę ponad 40 tysięcy synekur, zwanego wyborami samorządowymi sprawiło, że mało kto zwrócił uwagę na zakończony 18 listopada w Niepokalanowie pod Warszawą kolejny trzydniowy Ogólnopolski Zjazd Księży Egzorcystów. Wzięło w nim udział ponad 100 uczestników, przede wszystkim z Polski, ale również z Litwy, Białorusi i Stanów Zjednoczonych. Tymczasem był to już drugi zjazd w tym roku – a już w lutym przyszłego roku planowany jest następny, a poza tym – również samych egzorcystów jest w Polsce coraz więcej. Przez ostatnie 10 lat ich liczba wzrosła z 30 do ponad 100. Oczywiście w porównaniu do liczby osób ochrzczonych w Kościele katolickim, których w Polsce jest około 33 milionów, setka egzorcystów nie wydaje się liczbą wielką, ale warto zwrócić uwagę nie tylko na to, że ten trzykrotny wzrost liczby egzorcystów dokonał się na tle notowanego od 1982 roku spadku liczby osób regularnie uczestniczących w niedzielnych Mszach świętych – w 2008 roku tylko niewiele ponad 40 procent – oraz spadku tzw. comunicantes, czyli przystępujących w każdą niedzielę do Komunii – w 2008 roku zaledwie ok. 16 procent – a przede wszystkim na to, że według zgodnej opinii uczestników niepokalanowskiego Zjazdu – mają oni coraz więcej pracy.
Wydawać by się mogło, że w sytuacji, kiedy znaczna część ludzi odwraca się od religii, kiedy w naszym społeczeństwie coraz większy odsetek zaczynają stanowić „młodzi, wykształceni, z wielkich miast”, co to na widok krzyża doznają napadów wesołości, no i w ogóle – europejsy, które do „średniowiecza”, będącego wszak jednym z symptomów „wiochy”, mają taki sam lękliwy dystans, jak syn szatniarza do podawania komuś płaszcza – egzorcyści powinni mieć coraz mniej do roboty. Tymczasem jest akurat odwrotnie, więc warto by się nad tym paradoksem pochylić, by go sobie rozebrać z uwagą. Wygląda bowiem na to, że z jakichś tajemniczych powodów na terenie Polski diabły nadzwyczaj się zaktywizowały, co sprawia, że pojawia się coraz więcej opętanych, którymi siłą rzeczy musi zajmować się coraz więcej egzorcystów. Oczywiście „młodzi, wykształceni, z wielkich miast” w żadne diabły, ma się rozumieć, nie wierzą, ale paradoksalnie – jak to zawsze, gdy ma się do czynienia z diabłami – właśnie to może czynić ich specjalnie podatnymi na opętanie. Jak bowiem pouczał adepta piekielnego stary diabeł w „Listach starego diabła do młodego” – najważniejszą rzeczą jest przekonanie durniów, że diabły nie istnieją. Jeśli to się powiedzie, to dalsze kuszenie jest już sprawą dziecinnie łatwą. Z podobnym zjawiskiem mamy zresztą do czynienia również w dziedzinie polityki. Na przykład „maleńcy uczeni” z „Gazety Wyborczej” podają do wierzenia swoim czytelnikom że spiskowa teoria to bzdura – chyba, że redaktor Michnik udzieli im dyspensy na uwierzenie, że przyjście doń Lwa Rywina ze sławną propozycją korupcyjną było elementem straszliwego spisku wymierzonego w spółkę „Agora” – dzięki temu czytelnicy owi myślą, że np. manifestacja 40 „antyfaszystowskich” organizacji 11 listopada to był pełny spontan i odlot – podczas gdy właśnie dowiedziałem się, że 10 listopada ze Sztokholmu wyleciał na tę manifestację do Warszawy cały samolot antyfaszystów, którzy po powrocie opowiadali, jak to w Warszawie spotkali znajomych z Niemiec, Francji, słowem – europejsów z wszystkich krajów. Zamiast jednego Stefana Michnika – cały samolot. Ano – dobre i to. Więc wprawdzie „młodzi, wykształceni” za żadne skarby nie przyznają się do najmniejszych wątpliwości w sprawie istnienia diabłów, ale za to późnym wieczorem, kiedy już pani red. Justyna Pochanke, albo nawet sama Monika Olejnik powie, co właściwie tego dnia myślimy, wpatrują się w ekran, na którym tłuściutka pani wróży im z kart „dla ciebie, dla domu, o czym nie wiesz, co być może, co być musi, co twe serce zaspokoi”. Skoro stacje telewizyjne, w stosunku do których istnieją poszlaki, iż zostały założone przy udziale razwiedki i z udziałem pieniędzy z jej czarnej kasy, zatrudniają wróżki, to nieomylny to znak, że i „młodzi, wykształceni” w coś tam jednak wierzą. Bowiem wprawdzie „życie jest formą istnienia białka, ale w kominie coś czasem załka” – jak do słów Agnieszki Osieckiej śpiewali za pierwszej komuny „Skaldowie”. Ciekawa rzecz, że całkiem podobne rzeczy działy się w Polsce w wieku XVIII, kiedy to nawet wolterianin i ateista Tadeusz Czacki herbu Świnka, przy którym nasi „młodzi wykształceni” słusznie mogliby uchodzić za cepów, w dziele wyszydzającym czary i zabobony, wydanym już w roku 1801, jako człowiek sumienny, uczciwie informuje, iż „powinność pisania prawdy każe wyrazić, że w czasie powietrza w 1770 roku żywą upiorzycę na Ukrainie spalono” – i dalej komentuje: „Wyznajmy prawdę, że dwie ostateczności: lekkowierność i niedowiarstwo, zbyt są zbliżone ze sobą”. Otóż to! Miłujący jasność myśli Francuzi – nie ci dzisiejsi, bo większość dzisiejszych francuskich filozofów to żydowscy blagierzy i tandeciarze, słowem – umysłowy Scheiss – ale Francuzi dawniejsi (ce qui n’est pas claire, n’est pas francais – co nie jest jasne, nie jest francuskie) mówili to samo: les extremes se touchent, co się wykłada, że przeciwieństwa się stykają. Znaczy – „młodzi, wykształceni” to nadchodząca postać współczesnej ciemnoty. A trzeba nam wiedzieć, że nic ma nic gorszego, niż ciemnota mniemająca, iż jest oświecona. Zwyczajna ciemnota wie, że jest ciemna i – zdając sobie sprawę z rozmiarów własnej ignorancji – jest ciekawa świata i chłonna, podczas gdy ciemnota oświecona tego nie wie i myśląc, że zjadła wszystkie rozumy, ma skłonność albo do pogardzania wszystkim, czego nie może pojąć, albo do „lekkowierności”, o której wspomina Tadeusz Czacki. Czyż popularność wszystkich „Kodów Leonarda da Vinci” i temu podobnych „mądrości etapu” nie jest wystarczającym tego dowodem? Dowodem, a zarazem chyba wystarczającym powodem tej nadzwyczajnej aktywizacji diabłów w naszym nieszczęśliwym kraju. Już sam wysyp „młodych, wykształconych” stanowiłby dla Piekła wystarczającą zachętę do desantu na Polskę, a cóż dopiero, gdy nawet osoby o zatwierdzonym administracyjnie statusie intelektualistów nie wypadają lepiej? Oto któregoś wieczoru wysłuchałem w TVN Religia dyskusji między panem Jarosławem Makowskim, absolwentem jakichści akademii wszelkiej scjencyi pełnych, a księdzem Johnem Jenkinsem z Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X, „w cywilu” fizykiem atomowym. Chociaż redaktor prowadzący z rzadka tylko pozwalał księdzu Jenkinsowi dojść do głosu, to i tak kontrast między jasnością i precyzją jego wypowiedzi, a elukubracjami pana Makowskiego był porażający tym bardziej, że z biogramu w internecie dowiedziałem się, że ten ostatni nauczał jakieś biedne dzieci filozofii. Niech Bóg ma je w opiece, zwłaszcza w sytuacji, kiedy już trochę więcej wiemy o przyczynach, dla których diabły szczególnie uwzięły się na nasz nieszczęśliwy kraj. Na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą – a przecież diabeł nie bez kozery przedstawiany jest w ikonografii, zaś na Łysej Górze nawet podobno objawiał się – właśnie w postaci kozła. A z kolei – czyż nasz nieszczęśliwy kraj, który „Niemcy trapią” i któremu „Żydzi radzą” nie przypomina drzewa chylącego się ku upadkowi? SM
Strażnik interesu Moskwy Ci, którzy gloryfikują dziś Wojciecha Jaruzelskiego, przyjmują tym samym jego wersję, że to przypadek decydował, kto walczył o niepodległość, a kto reprezentował w Polsce sowieckie imperium. Wojciech Jaruzelski - Kawaler Orderu Lenina, Orderu Rewolucji Październikowej i Orderu Czerwonego Sztandaru, całkowicie podporządkowany Moskwie dyktator utrzymujący w Polsce komunistyczny reżim. Po 1989 r. fałszowano jego biografię, by ukazywać go w pozytywnym świetle, Adam Michnik nazwał go nawet "człowiekiem honoru". Wojciech Jaruzelski urodził się w 1923 r. w Kurowie pod Puławami - w rodzinie ze szlacheckim rodowodem. Nauki pobierał między innymi w gimnazjum księży marianów, a wychowany został w duchu patriotycznym (ojciec walczył w wojnie polsko-bolszewickiej). W 1939 r. rodzina Jaruzelskich znalazła się na Litwie, a po zajęciu jej przez Armię Czerwoną, trafiła na Sybir. Przyszły generał nie uzyskał zgody Sowietów na wstąpienie do Armii Andersa, trafił więc do tworzonej przez komunistów Armii Berlinga. Służył w zwiadzie 5. Pułku Piechoty - wraz z 1. Armią brał udział w walkach z Niemcami, towarzysząc podbijającej Polskę Armii Czerwonej.
Przeciw wrogom rządu sowieckiego Od jesieni 1945 r. kontynuował szlak bojowy - jednak tym razem na Lubelszczyźnie zwalczał UPA i oddziały polskiego podziemia niepodległościowego. W marcu 1946 r. raportował o udziale we wspólnej akcji z UB i MO we wsi Hestynna: "(...) po przeprowadzeniu rewizji w tejże wsi aresztowano 10 aktywnych członków nielegalnej organizacji 'Wolność i Niezawisłość' (WiN), której kierownikiem w tutejszym obwodzie jest niejaki 'Azja'. Aresztowano ich za kolportaż ulotek i proklamacji wrogich rządowi Polskiemu i Radzieckiemu". Latem 1946 r. Jaruzelski został przeniesiony do Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie objął wojskową komendę miasta. Aktywnie zwalczał niepodległościowe Konspiracyjne Wojsko Polskie. Najwyraźniej wykazał się przed swoimi zwierzchnikami, ponieważ już w 1947 r. skierowano go na studia w Centrum Wyszkolenia Piechoty w Rembertowie. Później błyskawicznie rozwijał wojskową karierę. Wpływ na szybkość awansów miały zapewne dwa fakty: wstąpienie do Polskiej Partii Robotniczej (od 1948 r. Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej) oraz tajna współpraca z - pozostającą w tym czasie pod całkowitą kontrolą Sowietów - Informacją Wojskową. Jaruzelski współpracował z nią pod ps. "Wolski" osiem lat - od 1946 do 1954 roku. W 1949 r. charakteryzowano go krótko: "(...) jednostka wartościowa, członek Partii. Dobry tajny współpracownik, nadający się na rezydenta". Rezydent był wyższą formą współpracy, sprawdzonym konfidentem, któremu oficerowie wojskowej bezpieki powierzali zadanie prowadzenia przekazanych mu "na łączność" kilku tajnych informatorów.
Komunizm z sowiecką twarzą Jaruzelski przeszedł przez stanowiska dowódcze w Wojskach Lądowych, a w 1956 r. został najmłodszym generałem w Ludowym Wojsku Polskim. Cztery lata później został szefem Głównego Zarządu Politycznego. Jako naczelny politruk odpowiadał za sprawy ideologiczne w LWP - sprawował także polityczne zwierzchnictwo nad sądownictwem wojskowym czy Wojskową Służbą Wewnętrzną. Angażował się w akcje prowadzone przeciw alumnom i klerykom wcielonym do LWP. Zanotował wówczas m.in.: "(...) chodzi przecież nie tylko o to, by przeorientować alumnów, ale o to, by jak najwięcej z nich oderwać od kleru". Zwrócił na siebie uwagę Władysława Gomułki (choć ten do końca swych rządów nie darzył Jaruzelskiego specjalnym zaufaniem) - w 1962 r. objął funkcję wiceministra obrony narodowej (nadal kierując GZP), a w 1964 r. wszedł do Komitetu Centralnego PZPR. Rok później został szefem Sztabu Generalnego LWP. Nadal dawał świadectwa wyjątkowej dyspozycyjności wobec reżimu. Gdy po wojnie arabsko-izraelskiej w 1967 r. rozpoczynano antysemicką nagonkę - której kulminacja przypadła na rok 1968 - Jaruzelski w niej aktywnie uczestniczył (m.in. podpisywał rozkazy personalne o zwolnienie z LWP oficerów żydowskiego pochodzenia). Nawoływał: "Stosunek ludzi do Izraela był testem. Popierający ją [czyli akcję Izraela - przyp. F.M.] wyrażali jednocześnie swą proimperialistyczną postawę. W wojsku jest mniej nosicieli obcych poglądów, a każdy taki przypadek musi być szczególnie niepokojący". Po tej kampanii spotkał go awans - w kwietniu 1968 r. został ministrem obrony narodowej (funkcję tę sprawował do 1983 r.). Od razu włączył się w nakazane przez Sowietów przygotowania do zbrojnej interwencji w Czechosłowacji, w której jedna z komunistycznych frakcji usiłowała pod hasłem "socjalizmu z ludzką twarzą" częściowo demokratyzować system. Ostatecznie LWP wkroczyło do Czechosłowacji w sierpniu 1968 r. w ramach operacji Układu Warszawskiego - okupację utrzymano do listopada, skutecznie dławiąc czechosłowackie dążenia do liberalizacji reżimu. W czasie pacyfikowania Czechosłowacji Jaruzelski został mianowany generałem broni (w 1960 r. został generałem dywizji).
Strzelać do robotników Dwa lata później LWP skierowano do tłumienia robotniczej rewolty na Wybrzeżu, która wybuchła po wprowadzeniu przez komunistów tuż przed świętami Bożego Narodzenia podwyżki cen, m.in. na żywność. Do pacyfikacji użyto 27 tys. żołnierzy, 550 czołgów, 750 transporterów opancerzonych... ale także 108 samolotów i śmigłowców, a nawet 40 jednostek pływających marynarki wojennej. Po wybuchu rewolty, 15 grudnia Jaruzelski uczestniczył w posiedzeniu Biura Politycznego (w którego skład jeszcze nie wchodził), w czasie którego podjęto decyzję o użyciu broni przeciw manifestantom. W czasie tłumienia robotniczej rewolty na Wybrzeżu zabito 44 osoby, a raniono co najmniej 1165. Do większości z nich strzelali podwładni Jaruzelskiego - żołnierze LWP. W 2001 r. rozpoczął się, niezakończony do dziś, proces w sprawie "sprawstwa kierowniczego" robotniczej masakry na Wybrzeżu. Prokurator oskarża Jaruzelskiego o to, że: "(...) w dniu 15 grudnia 1970 roku, na polecenie I Sekretarza Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej Władysława Gomułki wydał (...) rozkaz użycia broni palnej przez działające w rejonach demonstracji oddziały i pododdziały wojskowe, przewidując i godząc się, że może to spowodować zgon nieokreślonej liczby osób w następstwie oddanych strzałów, w wyniku czego śmierć poniosło 29 osób (...)". Krwawa pacyfikacja robotniczego buntu zakończyła się zmianą na stanowisku I sekretarza KC PZPR. Kreml faworyzował Edwarda Gierka, który był wspierany przez część sił w PZPR, a polityczna wolta miała uspokoić społeczne nastroje. W kolejnych tygodniach, ze względów propagandowych, od władzy odsunięto niemal wszystkie osoby współodpowiedzialne za decyzje o strzelaniu do robotników. Jaruzelski pozostał na swoim stanowisku - współuczestniczył bowiem, w popieranym przez Sowietów, wewnątrzpartyjnym puczu, który wyniósł Gierka do władzy. Nowy I sekretarz KC PZPR odwdzięczył się mu, m.in. powołując go w skład Biura Politycznego w pierwszą rocznicę krwawej pacyfikacji - w grudniu 1971 roku. Dwa lata później Jaruzelskiego mianowano generałem armii - stopień wprowadzony na wzór sowiecki, i jak twierdzono wymyślony specjalnie dla niego.
Stan wojenny w obronie władzy Był fenomenem wśród komunistycznego establishmentu. Bezustannie piął się w górę. Był odporny na polityczne zawirowania. Z pewnością cieszył się poparciem Kremla, co było ważne, jednak istotna była także umiejętność zmiany sojuszy i dołączenie do zwycięskiej frakcji w PZPR. W czasie kolejnego robotniczego protestu w czerwcu 1976 r. Jaruzelski pozostał na uboczu - LWP nie wykorzystano do pacyfikacji. Niemniej stworzono specjalne kompanie polowe, do których skierowano po to, by osłabić siłę społecznych protestów, ponad tysiąc osób (na mniejszą skalę metodę tę stosowano już wcześniej w 1968 i 1970 r.). W większości były one wytypowane przez Służbę Bezpieczeństwa, jako przejawiające antyreżimową aktywność - m.in.: osoby aktywne w marcu 1968 r. czy uczestniczące w strajkach i manifestacjach z lat 1970/1971. Szansę na ukoronowanie politycznej kariery Jaruzelski otrzymał w czasie "karnawału Solidarności". Strajki z lata 1980 r. zmiotły Gierka, którego zastąpił Stanisław Kania (Jaruzelski spiskował z nim przeciw Gomułce w grudniu 1970 r.). Nowy I sekretarz w lutym 1981 r. powierzył Jaruzelskiemu funkcję premiera PRL. Kania nie potrafił zdławić "Solidarności", wobec coraz większego zniecierpliwienia Moskwy doszło do kolejnego przesilenia na szczytach władzy PZPR - a tym samym PRL. W październiku 1981 r. I sekretarzem KC PZPR został Jaruzelski - który nadal pełnił funkcje premiera i ministra obrony narodowej. Nazajutrz po objęciu funkcji powiedział Leonidowi Breżniewowi: "Bardzo wam dziękuję, drogi Leonidzie Iljiczu, za gratulacje i przede wszystkim za zaufanie, którym mnie obdarzyliście. Chcę wam otwarcie powiedzieć, że zgodziłem się przyjąć to stanowisko po dużej wewnętrznej walce, i tylko dlatego, iż wiedziałem, że wy mnie popieracie i że wy jesteście za taką decyzją. Jeżeli byłoby inaczej, nigdy bym się na to nie zgodził (...) Zrobię, Leonidzie Iljiczu, wszystko jako komunista i jako żołnierz, żeby było lepiej, żeby osiągnąć przełom w sytuacji w naszym kraju, w naszej Partii". Przełomem miało być wprowadzenie stanu wojennego, do którego Jaruzelski czynił już wcześniej przygotowania jako minister obrony narodowej. Jednak nie był pewny, czy zdoła opanować sytuację w kraju. Dlatego prosił Sowietów o pomoc. Jeszcze 10 grudnia 1981 r. Anatolij Rusakow relacjonował innym członkom sowieckiego Politbiura stanowisko I sekretarza KC PZPR: "Gdyby siły polskie nie złamały oporu 'Solidarności', to towarzysze polscy liczą na pomoc innych krajów, nawet na wprowadzenie wojsk na terytorium Polski". Jeszcze 12 grudnia w czasie rozmów z dowódcą Układu Warszawskiego marsz. Wiktorem Kulikowem Jaruzelski miał nalegać na sowiecką interwencję. Wiktor Anoszkin, adiutant Kulikowa, tak zanotował wypowiedź Jaruzelskiego: "Trzeźwo oceniamy sytuację i jeśli nie będzie politycznego, ekonomicznego i wojskowego wsparcia ze strony ZSRR, to nasz kraj może być stracony". I dodał: "Bez poparcia ZSRR nie możemy iść naprzód, pójść na ten krok". Kulikow rozwiał jednak nadzieje I sekretarza KC PZPR, jasno dając do zrozumienia, że o sowieckiej interwencji nie może być mowy.
Utrzymać władzę Operacja stanu wojennego, zapoczątkowana 13 grudnia 1981 r., powiodła się jednak nadspodziewanie dobrze - złamała kręgosłup "Solidarności" (w czasie stanu wojennego zginęło 40 opozycjonistów, ok. 10 tys. internowano, a sądy na podstawie dekretu o stanie wojennym skazały ok. 7,5 tys. osób, dalszych kilka tysięcy osób na podstawie innych kodeksów). Z drugiej strony, stan wojenny przyniósł sankcje gospodarcze zastosowane przez USA, które pogłębiły i tak już katastrofalną sytuację gospodarczą PRL. Kryzys trawił już wówczas cały blok wschodni, włącznie z ZSRS. Kreml zdecydował więc o próbie przeprowadzenia operacji zmierzającej do liberalizacji sfery gospodarczej przy utrzymaniu władzy politycznej. W PRL rozważano jej kilka wariantów: system prezydencki czy kooptację części opozycji, ostatecznie jednak zdecydowano się na wariant kontraktowego dopuszczenia części opozycji do władzy. Wbrew potocznemu przekonaniu PRL nie była pionierem tego procesu. Jeszcze podczas obrad Okrągłego Stołu w Sowietach przeprowadzono wybory reprezentantów do Zjazdu Deputowanych Ludowych, w których 15 proc. miejsc pozostawiono dla "bezpartyjnych". Z punktu widzenia władzy Okrągły Stół i kontraktowe wybory miały być operacją socjotechniczną, pozorem demokratyzacji systemu, pozwalającym zrzucić na opozycję część odpowiedzialności za nieuchronne i społecznie kosztowne reformy gospodarcze. Jeszcze w marcu 1989 r. Jaruzelski grzmiał: "(...) wraca pytanie o gwarancje, czy nie zostaniemy zepchnięci z drogi socjalizmu. Wykluczone! Kto miałby taki zamiar, niech go sobie wybije z głowy. (...) Ten okręt - socjalistyczna Polska - był, jest i będzie niezatapialny". Plan jednak nie został w pełni zrealizowany, poprzez zaskakujące - dla obu stron okrągłostołowego kontraktu - wysokie poparcie wyborcze dla strony opozycyjnej. Mimo sukcesu dającego możliwość pogrążenia komunistów, ta część opozycji, którą PZPR-owcy dopuścili do obrad przy Okrągłym Stole, postanowiła wypełnić postanowienia zawartej umowy. Jaruzelski został wybrany przez połączone izby kontraktowego Sejmu i Senatu na prezydenta przewagą jednego głosu. Stało się to możliwe dzięki siedmiu posłom i senatorom Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, którzy nie przyszli na głosowanie... Funkcję tę sprawował do końca 1990 r., do pierwszych powszechnych i wolnych wyborów prezydenckich.
Niszczące kłamstwa W czasie wizyty Tadeusza Mazowieckiego w Moskwie w listopadzie 1989 r. premier ZSRS Nikołaj Ryżkow przestrzegał: "(...) dochodzą do nas informacje, że w ósmą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego określone siły chcą podgrzać sprawę, głównie przeciwko Jaruzelskiemu i PZPR. (...) teraz cios w PZPR i personalnie w generała Jaruzelskiego nie byłby dobry dla pracy rządu koalicyjnego w Polsce (...)". Dziwnym zbiegiem okoliczności pierwszy niekomunistyczny szef Radiokomitetu Andrzej Drawicz wydał w 1989 r. instrukcję, która nakazywała, by wobec Jaruzelskiego "wystrzegać się jakichkolwiek ataków personalnych, a zwłaszcza ewentualnych prób dezawuowania osoby prezydenta PRL". Równolegle - istniejąca wciąż SB - rozpoczęła operację, która miała wprowadzić do społecznej świadomości mit "mniejszego zła". Polega on na przekonywaniu opinii publicznej - wbrew faktom - że wprowadzenie przez Jaruzelskiego stanu wojennego uchroniło PRL przed interwencją sowiecką. Były komunistyczny dyktator i życzliwe mu media od 1989 r. uporczywie powtarzają tę wersję. Zakłamywanie historycznej prawdy idzie jednak znacznie dalej. W grudniu 2002 r. Jaruzelski powiedział: "Każdy człowiek jest inny, każdy ma inny życiorys. Jest więc bardzo niebezpieczne - często się z tym spotykamy - dzielenie ludzi na tych, którzy bardziej, i tych, którzy mniej kochają Polskę. Nikt nie ma monopolu na patriotyzm. Jest on uczuciem subiektywnym. Moja frontowa droga, droga części obecnych na tej sali osób prowadziła z Syberii (...) - na zachód do Berlina, do Łaby. W tymże samym czasie inni młodzi ludzie naszego pokolenia szli do lasu (...) Dziś chcę powiedzieć, że i my, idący na Berlin, i ci, którzy poszli do lasu - nie mówię o osobach i grupach o charakterze awanturniczym lub bandyckim - kierowali się patriotycznymi pobudkami. O tym, z jakiej znaleźli się strony - zadecydował częstokroć los, przypadek". Ci, którzy gloryfikują dziś Jaruzelskiego, przyjmują tym samym jego wersję, że to przypadek decydował, kto walczył o niepodległość, a kto reprezentował nad Wisłą sowieckie imperium. Podnoszą tym samym komunistów na poziom tych, którzy jak gen. Leopold Okulicki "Niedźwiadek", gen. August Emil Fieldorf "Nil", Ryszard Kaczorowski, ks. Jerzy Popiełuszko czy Anna Walentynowicz swoim życiem dali świadectwo wierności patriotycznym ideałom. Dr Filip Musiał
W interesie Rosji Na kilkanaście dni przed oficjalną wizytą prezydenta Dmitrija Miedwiediewa w Polsce prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz poleciła zlikwidować muzeum - Izbę Pamięci Pułkownika Kuklińskiego. Ta decyzja wpisuje się w ciąg różnych decyzji i wydarzeń, które - chociaż pozornie różne i odległe - mają wspólny mianownik. Ten mianownik brzmi: w interesie Rosji. Role zostały podzielone. Wymieńmy tylko niektóre z nich. Zaczęło się 10 kwietnia wieczorem w Smoleńsku, kiedy premier polskiego rządu Donald Tusk ściskał się z premierem rządu rosyjskiego Władimirem Putinem, a tuż obok nich leżało na ziemi w błocie zawinięte w folię ciało prezydenta Rzeczypospolitej. Co poza uściskami Tusk i Putin wtedy ustalili, nadal nie wiadomo, bo rozmowy były ściśle tajne i dotąd nie zostały ujawnione. Wiadomo tylko tyle, że to właśnie wówczas obaj premierzy zadeklarowali osławione pojednanie, które żadnym pojednaniem nie jest, a ogranicza się do jednostronnych aktów pokory Warszawy wobec Moskwy. Takim aktem pokory były liczne wystąpienia ministra Grasia - rzecznika rządu premiera Tuska. Minister Graś posunął się tak daleko, że nie po polsku, ale w języku rosyjskim składał oświadczenie o... szacunku dla rosyjskich specsłużb. Rzecznik polskiego rządu wielokrotnie wychwalał reżim Putina, natomiast Amerykę określił jako "obce mocarstwo". Jeżeli dla ministra Grasia USA są "obce", to jak zdefiniuje on Rosję i jej tradycyjnie wrogi stosunek do Polski i Polaków? Z kolei prezydent Bronisław Komorowski zaprasza na spotkanie generała Wojciecha Jaruzelskiego, aby konsultować z nim kwestie stosunków polsko-rosyjskich przed wizytą Miedwiediewa. To po prostu niesłychane - komunistyczny dyktator stanu wojennego, który w interesie Kremla wypowiedział wojnę własnemu Narodowi, doradza prezydentowi wolnej i niepodległej Rzeczypospolitej, co ma zrobić, żeby Rosjanie byli z Polaków zadowoleni! Generał Jaruzelski przez pół wieku służył Rosji, Rosjanie uważali go oficjalnie po 1990 roku za przywódcę grupy moskiewskich wpływów w III RP, a prezydent III RP uwiarygodnia go ponownie w interesie Rosji. Niewątpliwie w interesie Rosji wicepremier Waldemar Pawlak zawarł wieloletni kontrakt na dostawy gazu do Polski. Formalnie wszystko jest w porządku, zachowane zostały nawet pozory. Ale faktycznie osławiony rosyjski Gazprom ubezwłasnowolnił Polskę energetycznie na wiele lat! Eksperci od spraw polityki energetycznej twierdzą wręcz, że nawet w epoce Breżniewa i Jaruzelskiego PRL nie była tak uzależniona od dostaw rosyjskich jak obecnie. W interesie Rosji, a nawet - jak dzisiaj wiadomo - pod jej presją, został wybudowany pomnik sołdatów Armii Czerwonej w Ossowie koło Wołomina. Bolszewickie bagnety stanowiące element pomnika, sterczące z ziemi jak upiory, były wyzwaniem rzuconym Polakom prosto w twarz. Pomnik został postawiony w odległości niespełna 500 metrów od krzyża, w miejscu, gdzie bohaterską śmiercią w obronie Ojczyzny 14 sierpnia 1920 roku zginął ksiądz Ignacy Skorupka na czele polskich żołnierzy, którzy padli pod rosyjskimi kulami i bagnetami. I w dodatku usiłowano wmówić Polakom, że ten pomnik ma być symbolem pojednania z Rosją! To była ewidentna prowokacja i testowanie polskiej odporności. Inicjatywa budowy pomnika wyszła z bardzo wysoka, zaś zlecenie wykonania brudnej roboty otrzymali ministrowie Andrzej Kunert oraz Tomasz Nałęcz. Natomiast minister obrony Bogdan Klich poleciał zamknąć i zlikwidować muzeum - izbę pamięci w osławionej katowni przy ul. Oczki w Warszawie w podziemiach gmachu Informacji Wojskowej. Było to miejsce więzienia, tortur i egzekucji tysięcy polskich patriotów. Kilka lat temu w gmachu przy Oczki zostało utworzone muzeum ukazujące, jak całkowicie sowiecką instytucją były Wojskowe Służby Informacyjne w okresie PRL, jak w imię imperialnych interesów Rosji aresztowano tysiące Polaków, aby pozostałe miliony zastraszyć i zniewolić. I oto w interesie Moskwy właśnie to muzeum zostało po kilku latach istnienia zamknięte. Oczywiście w ramach "pojednania". Tak samo po czterech latach istnienia właśnie jest likwidowane muzeum pułkownika Kuklińskiego. Pani prezydent Gronkiewicz-Waltz postanowiła dołączyć do tych, którzy działają w interesie rosyjskim w Polsce. Warto przypomnieć, że muzeum powstało z inicjatywy Lecha Kaczyńskiego. To on - planując je jeszcze jako prezydent Warszawy - polecił, aby miasto dało skromny, mały lokal na muzeum pułkownika. Zwiedzane przez liczne wycieczki muzeum ukazuje sugestywnie zależność polityczną Polski od Rosji sowieckiej w okresie PRL i tzw. zimnej wojny. Lech Kaczyński tak mówił o bezprecedensowej misji wywiadowczej Ryszarda Kuklińskiego, który uratował Polskę i Europę przed III wojną światową: "Gdy rozpoczynał swoją misję dla ratowania Polski, sowieckie imperium było w ofensywie. Gdy wydawało się, że to imperium zawładnie Europą i światem, pułkownik rozpoczął swoją samotną walkę i odniósł zwycięstwo. Gdyby sowieckie imperium ruszyło na Europę - Polska przestałaby istnieć. I to jest miarą zasług pułkownika Kuklińskiego - jesteśmy. Wciąż mamy niezałatwione rachunki krzywd, ale jesteśmy...". Ta myśl prezydenta Kaczyńskiego nie dotyczy tylko samego pułkownika Kuklińskiego, ale nas wszystkich. Co więcej - to jest ponadczasowe przesłanie Lecha Kaczyńskiego odnośnie do stosunków z Rosją! Razem z nim pod Smoleńskiem zginęło ponad dwadzieścia osobistości z polskiej elity politycznej, w tym generalicji Wojska Polskiego, którzy 4 lata temu otwierali muzeum Kuklińskiego. To nie jest przypadek. Trzeba spojrzeć prawdzie prosto w oczy, trzeba spojrzeć w zuchwałe oczy prawdy: w III RP działają ludzie, którzy wypełniają wszelkie kryteria agentury, a nawet jeżeli formalnie tą agenturą nie są, to przecież ewidentnie działają w imię rosyjskich, a nie polskich interesów. To wszystko już było nie tylko za komuny w PRL. W XVIII wieku pod koniec istnienia I Rzeczypospolitej taką działalność określono jako targowica. Józef Szaniawski
Ludzie są dziwni Gdzie bym nie pojechał – od Suwałk po Zgorzelec, od Szczecina po Przemyśl – wszędzie panuje jedna opinia: w Warszawie siedzą durnie, złodzieje i pospolici przestępcy. Wszystkie mafie przez cały rok nie grabią tak Polaków, jak w ciągu trzech dni obrabowuje nas tzw. Rząd. Opinia jest zresztą jak najbardziej słuszna. Z drugiej strony ci sami ludzie narzekają: „Sejm i Rząd zupełnie o nas zapominają. A przecież my...” i tu leci wyliczanka potrzeb. A przecież jeśli ktoś uważa, że u Władzy znajdują się aferzyści, bandyci, c$$ , durnie... aż do: ...wałkonie i złodzieje – to powinien zdać sobie sprawę, że jeśli durnie i złodzieje zaprojektują jakąś ustawę, to najprawdopodobniej jemu się od tego pogorszy... Niektórzy naiwni wysyłają IM jakieś projekty zmian. Władza (jak najsłuszniej!) puszcza to mimo uszu – bo wszelkie takie projekty mają na względzie nie dobro Polski, lecz dobro projektanta ustawy. Pierwowzorem jest słynny pastisz śp. Fryderyka Bastiata, czyli „List fabrykantów świec” – w którym Bastiat domaga się, by Rząd nakazał wszystkim zasłaniać w dzień okna szczelnymi storami – w wyniku czego wzrośnie sprzedaż świec, co da zajęcie tysiącom producentów stearyny, wosku, knotów itp.– w wyniku czego wzrośnie produkcja i ogólny dobrobyt społeczeństwa. No, tak: takie są logiczne wnioski z teoryj socjalistycznych. Na Bermudach panuje wspaniały klimat, domów nie trzeba ogrzewać – więc tanio. Niektóre z tych wysp są niezamieszkałe, można by zainwestować parę milionów w stację odsalania wody – i zainstalować tam Sejm i „Rząd” in corpore na co najmniej 20 lat. Państwo wyobrażacie sobie tę ulgę – gdybyśmy mieli PEWNOŚĆ, że przez najbliższych 20 lat Sejm niczego nie ustanowi, a „Rząd” nie wprowadzi nowych przepisów? Warto by podnieść IM nawet pensje i diety! JKM
Kapitulacja NATO wobec Rosji! Lizbona zaczyna się coraz mocniej kojarzyć z Jałtą. Najpierw podpisano tam haniebny Traktat o ograniczonej suwerenności krajów UE, a w dniu 20.11.2010 roku NATO zadeklarowało chęć bezwarunkowej kapitulacji wobec Rosji! Rosja jeszcze tej kapitulacji nie przyjęła, bo chce dla siebie wytargować jeszcze więcej i chce, aby sekretarz generalny Sojuszu Anders Fogh Rasmussen oddał jej hołd na kolanach. Sekretarz generalny NATO już jest bardzo bliski do zajęcia takiej pozycji, bo zadeklarował: ..."Będziemy aktywnie dążyć do współpracy ws. obrony przeciwrakietowej z Rosją"... Prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew zareagował po azjatycku, powściągliwie : ..." Drzwi do współpracy są otwarte" - powiedział i zaraz potem pogroził: ... "Jeśli się nie porozumiemy w sprawie europejskiej obrony przeciwrakietowej, to za 10 lat może wybuchnąć nowy wyścig zbrojeń "... Wystraszony Anders Fogh Rasmussen natychmiast zapewnił: ..."Jestem szczęśliwy, że prezydent Miedwiediew przyjął ofertę"... Już od momentu rozpoczęcia budowy nowego rurociągu pod Bałtykiem rozpoczęła się era włączania Rosji do nowej strategii nowego podziału świata. Potem zaczęły w Niemczech odzywać się głosy o konieczności włączenia Rosji do Unii Europejskiej i do NATO. Sekretarz generalny NATO pokazał w tym roku, że mu wcale nie zależy na Polsce. Nie znalazł czasu, aby przybyć na pogrzeb Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, a ostatnio zupełnie zlekceważył spotkanie sojuszników z NATO w Warszawie, przysyłając tylko film ze swoją wypowiedzią tak, jakby uważał, że dla Polaków szef NATO nie ma czasu. Podobnie zachowuje się Prezydent Obama, który najpierw zaczął mataczyć wobec już uzgodnionej tarczy antyrakietowej w Polsce, potem wystraszył się jednej chmurki i nie przyleciał do Krakowa na ostatnie pożegnanie Prezydenta RP, a w Lizbonie zabiegał przede wszystkim o poparcie swojej nowej strategii przyjaźni z Rosją. Po szczycie NATO w Lizbonie weszliśmy w epokę nowej obłudy i zakłamania. Teoria, że trzeba Rosję włączyć do strategii tarczy antyrakietowej NATO, bo zagrażają światu Iran i Korea Północna jest tyle warta, co teoria, że trzeba sprowadzić niedźwiedzia, bo owcom zagraża jeden komar i jedna mucha. Polacy wiedzą od wieków co może oznaczać nowy sojusz rosyjsko-germański, bo ponad 100 lat nasz kraj był wymazany z mapy Europy przez zaborców rosyjskich, pruskich i austriackich. Jak wygląda wprowadzenie w życie uczuć przyjaźni Rosjan do innych narodów przekonali się Polacy 17 września 1939 roku, a zaraz potem Litwini, Łotysze, Estończycy i Finowie. Sojusze z Rosją też mają swoją wymierną cenę, co sprawdzili na własnej skórze Węgrzy w 1956 roku , a także Czesi i Słowacy w 1968 roku. Współczesne intencje pokojowe Rosji najlepiej poznali Gruzini i Czeczeni . Rosja poza bezpośrednimi interwencjami wojskowymi stosuje szantaż międzynarodowy dostawami gazu, o czym przekonali się jej niedawni sojusznicy Ukraina i Białoruś. Skąd zatem ta naiwność Prezydenta USA i sekretarza generalnego NATO? Otóż prawdziwym zagrożeniem dla gospodarczej i politycznej dominacji USA oraz germanów nad światem stały się Chiny. Ani Prezydent USA ani sekretarz generalny NATO nie mają odwagi powiedzieć o tym głośno, bo gdyby Chińczycy uruchomili wszystkie swoje rezerwy walutowe, to dolar i euro stałyby się bezwartościowymi papierami. Rosja też ma stare porachunki z Państwem Środka, a zatem przygotowywany jest nowy sojusz z nową strategią. Polska powinna się jak najszybciej odciąć od działań przeciw Chinom, bo dla nas rozwój dobrych stosunków z Chinami mógłby oznaczać nie notowany dotąd postęp gospodarczy. Wystarczająco wielu Polaków zginęło w Iraku i Afganistanie, dlatego nie wolno zgadzać się na niebezpieczeństwo konfrontacji z Chinami pod wodzą Obamy i Miedwiediewa. Rajmund Pollak
Komisja Europejska gani polski rząd
1. Wczoraj w sprzyjających rządowi mediach wręcz euforia po ogłoszeniu przez GUS wyników wzrostu gospodarczego za III kwartał tego roku, który wyniósł 4,2% w porównaniu z analogicznym kwartałem roku ubiegłego. Wypowiadali się i Premier Tusk i Minister Rostowski i jako niezależni ekonomiści członkowie Rady Gospodarczej przy Premierze odmieniając przez wszystkie przypadki sukces, niebywałe osiągnięcie, a jeden z nich, który jeszcze niedawno był głównym ekspertem Prezydenta Kwaśniewskiego posunął się nawet do określenia tego co się stało ze wzrostem wręcz jako cudu. Trzeba się oczywiście cieszyć ze wzrostu wyższego niż przewidywano tyle tylko, że wzrost ten nie zrobił specjalnego wrażenia na inwestorach. Indeks WIG-20 na warszawskiej giełdzie, spadał już 3 dzień z rzędu a kurs złotego do euro i dolara był najwyższy od 3 miesięcy. Zresztą ,ze struktury tego wzrostu widać, że głównym czynnikiem który go spowodował jest popyt krajowy, a już inwestycje wpłynęły na nie go w zaledwie 0,1%, a eksport netto miał wpływ wręcz zerowy. Jeżeli tylko na skutek podwyżki stawek VAT zdusimy popyt krajowy to tempo tego wzrostu w następnym roku wcale nie musi przyśpieszyć. Widać wyraźnie, że na inwestorach szczególnie tych zagranicznych większe wrażenie robi stan naszych finansów publicznych , niż wskaźniki wzrostu gospodarczego jedne z najwyższych w Europie.
2. Tak się złożyło, że jednocześnie Komisja Europejska ogłosiła kolejny komunikat dotyczący zarówno wzrostu gospodarczego jak i stanu finansów publicznych wszystkich krajów członkowskich. W tym komunikacie podwyższono prognozę wzrostu gospodarczego naszego kraju średniorocznie w 2010 roku do 3,5% ale jednocześnie wyrażono wyjątkowe zaniepokojenie stanem naszych finansów publicznych, który pogarsza się z roku na rok mimo jednoczesnego wzrostu gospodarczego. Komisja Europejska zwraca uwagę, że deficyt finansów publicznych naszego kraju na koniec 2010 roku wyniesie aż 7,9% mimo i będzie wyższy od ubiegłorocznego, który wyniósł 7,2%. Dzieje się tak mimo szybszego niż w roku poprzednim wzrostu gospodarczego, wyjątkowo wysokich przychodów z prywatyzacji i wyrzucania poza sektor finansów publicznych wielu wydatków budżetowych, które powinny być do niego zaliczane. Co więcej w roku 2011 deficyt ten zdaniem KE wyniesie przynajmniej 6,6% PKB i będzie jednym z najwyższych w krajach UE, ponieważ wszystkie one przeprowadziły bądź przeprowadzają przez swoje parlamenty programy oszczędnościowe, podczas gdy polski rząd ogranicza się do manipulacji statystykami deficytu i długu publicznego.
3. Coroczne bardzo wysokie deficyty finansów publicznych mimo znaczącej wyprzedaży majątku publicznego przekładają się na znaczące wzrosty długu publicznego. Według KE dług publiczny już na koniec 2010 roku wyniesie co najmniej 55,5% PKB,a więc przekroczy II próg ostrożnościowy z ustawy o finansach publicznych. Na koniec roku 2011 dług ten wyniesie 57,2% PKB, a na koniec 2012 wzrośnie do 59,6% PKB% a więc zbliży się do granicy 60% PKB zawartej w polskiej Konstytucji jako progu ,którego dług nie powinien przekroczyć. Zaniepokojenie KE wynika z faktu, ze mimo stosunkowo wysokiego wzrostu gospodarczego Polsce nasz dług publiczny rośnie jeszcze szybciej i pod tym względem znowu negatywnie wyróżniamy się spośród wszystkich pozostałych krajów członkowskich.
4. KE przypomina, że w ramach wszczętej wobec Polski procedury nadmiernego deficytu, polski rząd zobowiązał się do redukcji deficytu finansów publicznych w roku 2012 do poziomu poniżej 3% PKB, a już w tej chwili widać, że w żaden sposób nie będzie to możliwe. Dodatkowo próba przejęcia przez rząd do budżetu, części składek wpłacanych przez ubezpieczonych w OFE zdaniem KE podważa zaufanie rynków do stanu finansów publicznych w Polsce i naraża nasz kraj na ataki spekulacyjne zarówno na polską walutę jak i poziom rentowności długu na rynku wtórnym.
5. Ta sytuacja doskonale obrazuje w jak wirtualnym świecie utrzymywana jest polska opinia publiczna. Radosny PR Premiera Tuska o cudownym wzroście gospodarczym i realistyczna ocena Komisji Europejskiej o coraz bardziej dramatycznym stanie naszych finansów publicznych mimo tego stosunkowo wysokiego wzrostu. Ten wszechobecny PR coraz bardziej przypomina propagandę sukcesu lat 70-tych poprzedniego stulecia i coraz wyraźniej widać ,że nasze twarde lądowanie za parę miesięcy może być równie dramatyczne jak to z przełomu lat 80-tych i 90-tych.
Zbigniew Kuźmiuk
Polska Tuska i Pawlaka Wybory samorządowe mają swoją specyfikę: mimo znacznego upartyjnienia liczą się w nich także kandydaci niereprezentujący ogólnopolskich ugrupowań. W tym roku najlepiej to widać w przypadku głosowania na prezydentów miast, burmistrzów i wójtów. Duża część włodarzy miast i gmin, którzy zapewnili sobie reelekcję już w pierwszej turze, to kandydaci bezpartyjni (choć oczywiście każdy z nich wywodzi się z jakiegoś środowiska). Za ich sukcesami szły też często dobre wyniki stworzonych przez nich lokalnych komitetów. Dlatego nie ma sensu porównywanie wyników wyborów z 21 listopada z ostatnimi wyborami parlamentarnymi czy prezydenckimi i wyciąganie stąd wniosku o sukcesie lub porażce danego ugrupowania. Ponieważ wybory służą wyłonieniu organów władzy, jedynym kryterium oceny siły ugrupowań powinno być zdobycie przez nie owej władzy. Pod tym względem najbardziej miarodajne wydają się wybory do sejmików wojewódzkich, które stanowią swoiste mini-parlamenty, dysponujące dużą władzą i środkami finansowymi. Sejmików mamy 16 i niebawem we wszystkich dojdzie do nowego „rozdania kart”: zawiązywania koalicji oraz wyborów marszałków i zarządów województw. Oczywiście różne rzeczy mogą się jeszcze zdarzyć, ale podział mandatów jest znany i już dziś bez większej pomyłki możemy przewidzieć, kto będzie rządził Polską wojewódzką.
Sukcesy i porażki PO Największą liczbę głosów, a zatem i mandatów w sejmikach, zdobyła Platforma Obywatelska. Ale w tych wyborach zdobyła coś więcej: najpewniej będzie rządziła we wszystkich województwach. A właściwie współrządziła, bo samodzielną władzę utrzymała jedynie na Pomorzu – w mateczniku Donalda Tuska i Sławomira Nowaka, który kieruje tamtejszą PO. W pozostałych sejmikach Platforma musi zawrzeć koalicje. Wybory samorządowe pokazały, że są regiony, gdzie partia Tuska ma bardzo silną pozycję (oprócz Pomorza – Dolny Śląsk, Lubuskie, Opolszczyzna, Pomorze Zachodnie, Warmia i Mazury, Wielkopolska, Śląsk, Kujawy, a więc Polska północna i zachodnia), zaś w pozostałych jest słabsza, lecz nie na tyle, by nie trzeba było się z nią liczyć. Bastionem PO są przede wszystkim duże miasta, których mieszkańcy swoimi głosami potrafią co najmniej zrównoważyć poparcie wsi i małych miasteczek dla innych ugrupowań – jak to miało miejsce na Mazowszu i ziemi łódzkiej, gdzie bez Warszawy i Łodzi Platforma nie miałaby szans na zwycięstwo w sejmikach. Podobną sytuację możemy obserwować w Małopolsce, tyle że tam dodatkowym atutem PO są silne związki z kurią krakowską: liderami poszczególnych list do sejmiku byli m.in. Barbara Dziwisz (bratanica kardynała) i Marek Sowa (brat ks. Kazimierza Sowy, szefa kanału Religia.tv), wojewodą i kandydatem na prezydenta Krakowa – Stanisław Kracik (brat ks. Jana Kracika, wykładowcy krakowskiego Uniwersytetu Papieskiego), a nad wszystkim sprawuje pieczę szef małopolskiej Platformy, poseł Ireneusz Raś (brat ks. Dariusza Rasia, osobistego sekretarza kard. Dziwisza). Chyba żadna inna partia w żadnym innym regionie nie ma tak silnych powiązań z hierarchią kościelną, co oczywiście musi przynosić sukcesy w tak konserwatywnym województwie. Są też miejsca, gdzie nadmierna pewność siebie działaczy Platformy odbiła się negatywnie na ich wyniku. Na Dolnym Śląsku Grzegorz Schetyna już kilka lat temu rozpoczął brutalną wojnę z prezydentem Wrocławia Rafałem Dutkiewiczem, którego wcześniej popierał. W efekcie Dutkiewicz nie tylko bez problemu wygrał w pierwszej turze, nokautując próbującego z nim konkurować posła PO Sławomira Piechotę, ale także sukces odniosła jego lista do sejmiku i teraz Schetyna będzie musiał zawrzeć z koalicję ze swym rywalem. Wystawianie mało znanych polityków Platformy przeciwko popularnym prezydentom miast to zresztą częsty błąd tej partii, skutkujący znacznym spadkiem poparcia nawet tam, gdzie partia Tuska zawsze była silna (np. Poznań, Katowice, Gliwice, Gdynia). Szczególnie wymowna jest klęska byłego szefa komisji hazardowej, posła Mirosława Sekuły, który zdobył z górą 5 razy mniej głosów niż urzędująca bezpartyjna prezydent Zabrza.
Szczęśliwi ludowcy, nieszczęśliwa lewica Nie ulega wątpliwości, że najbardziej atrakcyjnym partnerem w sejmikach będzie Polskie Stronnictwo Ludowe – jedyna partia, z którą są w stanie zawierać koalicje wszystkie inne ugrupowania. To zaś oznacza, że niemal w całej Polsce (poza Pomorzem) ludowcy znajdą się u władzy – przynajmniej na szczeblu wicemarszałków, a w kilku przypadkach także w fotelach marszałkowskich. Włodarzem Mazowsza pozostanie zatem Adam Struzik (rządzący tym największym województwem od 2001 r.!), a województwa świętokrzyskiego – Adam Jarubas (będzie to jego druga kadencja). Kolejni marszałkowie z PSL pojawią się zapewne na Lubelszczyźnie, Podlasiu i Podkarpaciu. Taką cenę będzie musiała zapłacić Platforma za to, by ludowcy podzielili się władzą z nią, a nie z bardzo silnym w tych regionach PiS. I zapłaci, bo premier Tusk bezwzględnie chce utrwalić koalicję rządową zarówno w Warszawie, jak i w terenie. Mimo zbliżonego do PSL wyniku ogólnego – a wielu województwach nawet lepszego – Sojusz Lewicy Demokratycznej najpewniej okaże się wielkim przegranym tych wyborów. Radni SLD zasiądą oczywiście we wszystkich sejmikach, ale nigdzie nie zdobędą fotela marszałka, zaś funkcje wicemarszałków raczej sporadycznie (np. na Podkarpaciu). Jakimś pocieszeniem dla postkomunistów może być utrzymanie własnych prezydentów w Rzeszowie, Toruniu, Zielonej Górze, Gorzowie Wlkp., Legnicy, Chełmie, Świnoujściu, a po II turze być może w Krakowie, Sosnowcu, Dąbrowie Górniczej (jedynym nowym nabytkiem będzie zapewne Częstochowa). Jednak w większości samorządów partia Grzegorza Napieralskiego pozostanie opozycją, co umożliwi dalszą wegetację jej aparatu, ale nie da możliwości realnego korzystania z profitów władzy.
Piąta przegrana PiS Jak w tym kontekście ocenić rezultat Prawa i Sprawiedliwości? Niestety, na nic się tu nie zdadzą zaklęcia prezesa Jarosława Kaczyńskiego i jego podwładnych, że „prawie wygrali te wybory”, a tylko akcja rozłamowa stanęła temu na przeszkodzie. Pomińmy już „drobny szczegół”, że w ogólnym bilansie wyborów wojewódzkich Platforma uzyskała ponad 8 proc. głosów więcej niż PiS (wątpliwe, by aż taką siłę oddziaływania miała pani Kluzik-Rostowska). Kluczowym faktem jest to, że PiS nie zdobędzie władzy w żadnym z sejmików, nawet tam, gdzie zdecydowanie pokonał PO: na Podkarpaciu czy Lubelszczyźnie. Nie dysponując nigdzie samodzielną większością, partia Kaczyńskiego zdana jest na łaskę ludowców, ci zaś akurat w tych regionach nie mają najmniejszej ochoty dzielić się władzą z PiS. I to nawet nie z powodu jakichś szczególnych uprzedzeń, ale z czystej kalkulacji: wybory 21 listopada pokazały bowiem, że PiS jest w coraz większym stopniu partią mieszkańców wsi i miasteczek, czyli naturalną konkurencją dla PSL. Z tego punktu widzenia to Platforma jako partia wielkomiejska nie stanowi dla ludowców większego zagrożenia. Dlatego lider podkarpackiego PSL Jan Bury (notabene wiceminister skarbu) już zaczął konstruowanie trójkoalicji z PO i SLD, która odsunie od władzy PiS w tym jedynym województwie, gdzie dotąd rządziło. Jeżeli Platforma wygrała te wybory (podobnie jak cztery poprzednie, czyli wszystkie od 2006 r.) dzięki wielkim miastom, to PiS je przegrał właśnie wskutek słabości w wielkich miastach, pomimo dużego poparcia na wsi i mniejszych ośrodkach miejskich. Charakterystyczne są sukcesy PiS-owskich prezydentów Siedlec czy Ostrołęki, a w II turze zapewne także Radomia i Płocka. To jednak bardzo krótka lista, która po 5 grudnia być może wydłuży się o kilka pozycji, ale nie zmieni to faktu, że spośród miast wojewódzkich jedynie w Lublinie kandydat PiS przeszedł do drugiej tury. W pozostałych ośrodkach partia Kaczyńskiego nawet nie otarła się o władzę. Paweł Siergiejczyk
Prostowanie rzeczywistości, czyli zabita Blida Cały czas trwa nieformalna ogólnopolska akcja prostowania rzeczywistości. Ostatnio np. wszelkiej maści twardogłowe autorytety próbowały usprawiedliwiać zaproszenie Jaruzelskiego przez Komorowskiego na obrady Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Ogólnie, w pewien sposób, podziwiam tych panów, bo to nie jest tak łatwo głupią decyzję tak oblepić jakimiś bredniami, by może nie tyle nadać im sensu, co raczej zakryć całkowity bezsens owej decyzji. Jak słuchałem tych różnych tłumaczeń np. z ust Lityńskiego, który niczym zawodowy ekwilibrysta, robił różne figury retoryczne, acz nie merytoryczne, by tylko zdjąć z Jaruzelskiego odium zbrodniarza, to szczerze mu współczułem. Z jakim skutkiem im wszystkim to się udało, to zostawiam waszej ocenie. Ja osobiście uważam, że kilka osób udało się im na te brednie nabrać. A dzisiaj kolejna część tej akcji. Tym razem prostowana będzie prawda o śmierci Barbary Blidy, a jest tam wiele do prostowania. Na początek trzeba będzie wyprostować to, jakoby ona do siebie strzeliła. Blida, tuż po swojej śmierci, przez ludzi o dziwnej moralności, została podniesiona na lewackie ołtarze, jako święta męczennica. Nie wypada, by męczennica do siebie strzelała, bo to sugeruje, że albo miała coś nie tak z głową albo bała się odpowiedzialności, czyli była winna. Najlepszym wyjściem z tej sytuacji byłoby to, gdyby ona została zamordowana. Nie że tak bestialsko, bo to trudno by udowodnić, ale zawsze może pójść w kraj, że została zastrzelona przypadkiem, w czasie szamotaniny. Ten pomysł zostanie dziś zrealizowany.
Na antenie TVP, która już nie jest w rękach PiS, lecz innych partii, więc jest ODPOLITYCZNIONA (sic!) zostanie wyświetlony film Sylwestra Latkowskiego i Piotra Pytlakowskiego, o którym już zrobiło się głośno, a może być jeszcze głośniej. Mam tu na myśli ludzi o czerwonych umysłach, którzy zaraz po tym filmie udadzą się pod siedzibę PiS a może nawet pod siedzibę ABW, by skandować „Mordercy, mordercy”. To samo będzie skandował Azrael na swoim grajdołku. Takie okrzyki będą pewnie też wznoszone w sejmowym kinie, gdzie film obejrzeć mają politycy SLD. Dla nich to nie mogło być samobójstwo, święci męczennicy do siebie nie strzelają. Taka prokuratura czy komisja śledcza twierdzą, że Blida popełniła samobójstwo ale co oni tam wiedzą. Telewizja wie lepiej. W końcu jest odpolityczniona, nie? Musi mieć rację, jak za dawnych czasów. Została zabita i szlus, kto twierdzi inaczej, ten głupek i oszołom. Piotr Cybulski
Platforma wygra pieniądze w kasynie? Platformie nie chodzi o to, by uchwalić ograniczenie czy zawieszenie wypłaty partyjnych subwencji, lecz aby o tym mówić. Bo któremu z wyborców nie spodoba się wizja dokręcenia śruby partiom? Przed wyborami parlamentarnymi w 2005 r. czołowi politycy Platformy Obywatelskiej: Donald Tusk i Grzegorz Schetyna, jasno deklarowali, że ich ugrupowanie należnej partiom subwencji z budżetu państwa nie przyjmie. Po zakończeniu kampanii, kiedy nośne hasło, iż nie położą ręki na pieniądzach z budżetu państwa, zdążyli wykorzystać, zdanie zmienili, inkasując na partyjne konto niemałą kwotę. Za rok kolejne wybory. Spadające poparcie Platforma postanowiła więc ponownie podreperować, próbując tworzyć wyborcom wizję, iż partie polityczne mogą sobie poradzić bez pieniędzy z budżetu. W przyjęcie wnoszonego rozwiązania o ograniczeniu subwencji dla partii politycznych, a nawet czasowego zawieszenia ich wypłacania, nie wierzą zapewne sami politycy Platformy Obywatelskiej. Pomysł Platformy wspiera bowiem jedynie nowy klub Polska Jest Najważniejsza. Można tylko spekulować, iż jedynie dlatego, że ugrupowanie Joanny Kluzik-Rostkowskiej samo prawa do inkasowania subwencji nie ma. Posłowie PJN jako członkowie klubu Prawa i Sprawiedliwości nie krzyczeli bowiem do tej pory - wbrew stanowisku prezentowanemu przez PiS - że wypłacanie partiom subwencji należy czasowo zawiesić. Pozostałe ugrupowania parlamentarne do poparcia ograniczenia subwencji się nie kwapią. Platforma nie ryzykuje więc wiele, narażając się na ich utratę. Ostatnie lata pokazały bowiem, że to właśnie w gronie PO znajdowali się politycy, którzy potrafili sobie "zorganizować" pieniądze, i to z wysoce podejrzanych źródeł. Nie o to jednak chodzi Platformie, aby ograniczenie czy zawieszenie wypłaty subwencji uchwalić, lecz aby o tym mówić. Któremu bowiem z wyborców nie spodoba się wizja dokręcenia śruby partiom i zabrania milionów złotych wydawanych z budżetu państwa na ciągle kłócących się polityków. Politycy PO doskonale zdają sobie sprawę z tego, iż hasło o zabraniu politykom pieniędzy jest niezwykle nośne społecznie i bez wątpienia może podreperować spadające - co pokazały wyniki wyborów samorządowych - poparcie dla Platformy. Wiedziała o tym Platforma już choćby przed wyborami parlamentarnymi w 2005 roku. Prominentni politycy Platformy na czele z przewodniczącym Donaldem Tuskiem zapewniali, że partia subwencji z budżetu nie weźmie. Jeden z liderów PO Grzegorz Schetyna zaklinał się wręcz wtedy, że partia dotacji nie tknie. Po wyborach zdawał się jednak nie mieć oporów, aby ogłosić, iż Platforma subwencję budżetową przyjmie. Tak jak nie można mieć wątpliwości, iż w 2005 r. Platforma wyborców zwyczajnie oszukała, tak też teraz trudno wątpić, czy politycy PO mają w tej sprawie czyste intencje. Prawo do subwencji z budżetu państwa mają te partie, które w ostatnich wyborach parlamentarnych osiągnęły poparcie rzędu 3 proc. lub koalicje wyborcze z 6-procentowym poparciem. Aby zyskać finansowanie z budżetu, partia nie musi więc wejść do parlamentu, przekraczając progi wyborcze: 5 proc. dla partii i 7 proc. dla koalicji wyborczych. Im wyższy wynik w wyborach uzyskało ugrupowanie, tym subwencja jest większa. A więc to Platforma otrzymuje obecnie z budżetu najwyższą subwencję. W przyszłorocznym budżecie państwa na finansowanie partii zarezerwowano 126 mln złotych. W tym roku jest to ok. 114 mln złotych. Finansowanie partii z budżetów państwowych występuje także w Europie Zachodniej, np. w Niemczech, Danii, Francji czy Wielkiej Brytanii. Projekt Platformy Obywatelskiej zakłada zmniejszenie subwencji o połowę w latach 2012-2013, natomiast w przyszłym roku zlikwidowanie waloryzacji subwencji. Z uzasadnienia do projektu wynika, że ograniczenie dotacji o połowę spowodowałoby ograniczenie wydatków z budżetu o 57 milionów złotych rocznie, natomiast rezygnacja z waloryzacji subwencji to zmniejszenie wydatków o 11,8 mln złotych. Platforma Obywatelska złożyła wczoraj do swojego projektu poprawkę, aby w latach 2012-2013 w ogóle zawiesić wypłacanie subwencji. Renata Zaremba (PO) przekonywała podczas debaty do zagłosowania za projektem PO ze względu na trudną sytuację finansów publicznych. To jak dana partia w tej sprawie zagłosuje, miałoby, jej zdaniem, pokazać, czy rzeczywiście troszczy się o stan finansów państwa. - Tym razem Platforma nie zakłada maski hipokryty - zapewniała poseł Zaremba. Marek Suski (PiS) powątpiewał z kolei, że skoro wcześniej Platforma tę maskę miała zakładać, to kto uwierzy, że akurat teraz nie zakłada. Poseł PiS wytknął ugrupowaniu Donalda Tuska, że potrafi zadbać o swoje finansowanie, i to wcale nie z pieniędzy z budżetu państwa. Na ręce poseł Zaremby złożył pudełko z żetonami, którymi gra się w kasynie. Być może takimi żetonami Platforma miałaby się finansować, jeśli doprowadzi do zabrania partiom subwencji. Wacław Martyniuk (SLD) ogłosił, iż także jego partia nie poprze projektu PO. Na ograniczeniu subwencji dla ratowania finansów państwa PO chce zaoszczędzić blisko 100 mln zł, a jak zaznaczył poseł, na samą kancelarię premiera wydawanych jest 118 milionów. Zwrócił uwagę, że z inicjatywy Platformy formowanie gabinetów politycznych przy partyjnych urzędnikach schodzi aż do poziomu gminy. A to ma, według niego, kosztować 400 milionów złotych. Zdaniem Martyniuka, oszczędzać trzeba, ale premier powinien zacząć od siebie. Swojego koalicjanta w tej sprawie nie poprze Polskie Stronnictwo Ludowe. - Tak patrzę na tego mojego kochanego koalicjanta i się zastanawiam, "do czego wy zmierzacie?". Nie można zabijać gwarancji demokracji w państwie demokratycznym - podzielił się refleksją Eugeniusz Kłopotek (PSL). Poseł ludowców przypomniał, że gdy za rządów AWS uchwalano finansowanie partii z budżetowych subwencji, "za" głosowali też dzisiejsi politycy Platformy. Finansowanie z budżetu argumentowano wtedy dążeniem do tego, aby dotowanie polityków było przejrzyste i nie odbywało się pod stołem. Według Kłopotka, Platforma być może nie potrzebuje subwencji, gdyż ma pełne konto pieniędzy - według posła - 70 mln zł, i wielu swoich ludzi w spółkach państwowych, którzy ze swoich pensji muszą płacić haracz na Platformę.Kłopotek zwrócił uwagę, że z jednej strony PO postuluje oszczędzenie 100 mln na partiach politycznych, a z drugiej zgadza się podczas prowadzonej kilkadziesiąt minut wcześniej debaty nad kodeksem wyborczym, aby 100 mln przeznaczyć tylko na to, by wójt czy burmistrz mieli środki na przeprowadzenie akcji powiadomienia wszystkich wyborców o tym, gdzie i kiedy odbywają się wybory. - Nie gniewajcie się, ale ktoś musi w tej koalicji zachować zdrowy rozsądek - dodał Kłopotek, zwracając się do koalicjantów. Politykom, którzy nie chcą zawieszenia subwencji dla partii politycznych, trudno korzystnie wypaść w oczach wyborców. O tym, iż subwencjonowanie partii z budżetu jest najlepszym możliwym sposobem finansowania działalności partii, przekonywał szef klubu PiS Mariusz Błaszczak. - Trzeba pamiętać, co jest alternatywą dla likwidacji subwencji dla partii politycznych z budżetu. Otóż, jest to korupcja - są to dziwne, niejasne relacje między światem polityki a światem biznesu, które powodują wręcz obniżenie standardów prowadzenia polityki w państwie. Uważamy, że ten system jest systemem sprawiedliwym. Jest to swoisty kontrakt, jaki jest zawierany między politykami a społeczeństwem. Jeżeli chcemy transparentności życia politycznego, powinniśmy się opowiadać za utrzymaniem tego systemu - mówił Błaszczak.- Platforma Obywatelska najobficiej korzysta z tego finansowania z budżetu, ma przecież największą subwencję. Jeżeli te pieniądze są za małe i chce uzyskać więcej pieniędzy od biznesu, to my rozumiemy ten projekt - dodał Jarosław Zieliński (PiS).W ostatnich latach niektórzy politycy PO, przygotowując się do swoich kampanii wyborczych, pokazali, że potrafią sobie "zorganizować" pieniądze na kampanię. Janusz Palikot "znalazł" przyjaciół wśród studentów i emerytów, którzy nie mając pokrycia w swoich dochodach, wpłacali na kampanię posła po kilkanaście tysięcy złotych. Beata Sawicka, jak wynikało z akcji Centralnego Biura Antykorupcyjnego, organizowała sobie "darowiznę" na kampanię, obiecując pomoc w załatwieniu przetargu. Platforma może także liczyć na wsparcie biznesmenów. Na przykład w 2005 r. biznesmen branży hazardowej Jan Kosek oficjalnie wpłacił 18 tys. złotych na konto Platformy z dopiskiem "na kampanię Zbigniewa Chlebowskiego". Rok później inny biznesmen tej branży Ryszard Sobiesiak wspomógł 10 tysiącami złotych kampanię samorządową bliskiego współpracownika swojego znajomego Grzegorza Schetyny. Artur Kowalski
"Małe ojczyzny" i "ściany" Dziękuję prof. Franciszkowi Antoniemu Markowi za uwagi na temat ostatniego felietonu o tzw. małych ojczyznach, których powszechne popularyzowanie w naszym kraju, jak nam się wspólnie wydaje, jest świadomą inżynierią polityczną mającą na celu "kawałkowanie" Ojczyzny według obcych, niemieckich wzorów, zbliżających strukturę terytorialną naszego państwa do tzw. regionów w Unii Europejskiej. Notabene na Śląsku PO ma zawrzeć w sejmiku koalicję z Ruchem Autonomii Śląska (RAŚ), który bez owijania w bawełnę mówi o "nowoczesnej autonomii i regionalizacji" w UE. Dzieje się to w tym samym czasie, gdy niemiecki termin "Heimat" odgrywa w ojczyźnie jego pochodzenia coraz mniejszą rolę, z wyjątkiem oczywiście środowisk tzw. wypędzonych bazujących na sentymentach za ziemią przodków. Polityka popularyzowania tzw. małych ojczyzn nie ma nic wspólnego z dążeniem do samorządności, jako przejawu podmiotowej aktywności społeczeństwa obywatelskiego. Jest raczej wymuszaniem unijnej unifikacji pod dyktando jednego z głównych architektów UE, czyli Niemiec. Jestem także wdzięczny pani prof. Annie Pawełczyńskiej za jej ostatnią książkę po tytułem "O istocie narodowej tożsamości", w której znalazłem potwierdzenie naszych obaw o przyszłość narodowych ojczyzn w Europie. Profesor Pawełczyńska przywołuje też inne niemieckie terminy: "Gemeinschaft" i "Gesellschaft", których właściwe zrozumienie w Polsce wydaje się dziś ważne. Termin pierwszy odpowiada polskiemu słowu "wspólnota", drugi - pojęciu "zrzeszenie". Nie wolno zacierać różnicy między tymi terminami, gdyż wspólnoty ludzkie, jak pisze prof. Pawełczyńska, powiązane są więzią wynikającą z ludzkiej natury, wyrażają tęsknotę za byciem w rodzinie i we wspólnej ojczyźnie. Natomiast "zrzeszenia" to związki formalne, które nie opierają się na odczuciach czy uczuciach, ale na umowie określającej wzajemne zobowiązania. Zrzeszenia, które dążą do realizacji wspólnych konkretnych celów, są bardzo potrzebne, bo poprawiają warunki codziennego, wspólnotowego życia, z zastrzeżeniem jednak, że nie występują przeciwko naturalnej wspólnocie, emanacji rodzin skupionych w ojczyźnie. To smutne i niestety typowe dla obecnych czasów, że książka prof. Pawełczyńskiej nie zalega na półkach popularnych witryn, ale sprzedawana jest półprywatnie. Bo kto coś wie o lubelskim wydawnictwie "Polihymnia", które firmuje tę wyjątkową pozycję? A poza tym i tu jest być może wyjaśnienie, jakie wydawnictwo zgodziłoby się na publikację książki z dedykacją: "Pamięci mojego Prezydenta Profesora Lecha Kaczyńskiego, który zginął na Ziemi Katyńskiej - zło zwyciężał prawdą".Czy ocaleją sprawdzone przez doświadczenia wielu pokoleń stałe normy moralne regulujące współżycie wspólnot? - pyta prof. Pawełczyńska. Jest to możliwe, pod warunkiem że "projekt" pod nazwą Unia Europejska będzie zmuszony uwzględniać wiedzę, jaka nawarstwiała się przez wieki w ramach wielu pozytywnych, bo naturalnych procesów kulturowych. Nadużywanie kompletnie błędnego w stosunku do Polski pojęcia "mała ojczyzna" (to wyłącznie odpowiednik niemieckiego słowa "Heimat"), zbiega się z równie błędnym interpretowaniem zjawisk w odniesieniu do Polski dzielonej na "ściany". Przy okazji wyborów samorządowych wielokrotnie słyszeliśmy o tym, jak głosuje "ściana wschodnia", centrum i (już nie "ściana") "zachodnie województwa". Jednocześnie wmawia się nam, że tzw. ściana wschodnia jest mniej wykształcona, bo bardziej rolnicza, tym samym mniej nowoczesna, co ma znaczyć, że i mniej postępowa, czyli zacofana. Tok tego myślenia wywodzi się z epoki komunizmu, gdzie postęp oznaczał stopień uprzemysłowienia, a zacofanie przewagę rolnictwa. Nic bardziej błędnego, stąd moim zdaniem wręcz upokarzające są opinie naszych rodzimych "liberałów" o zacofaniu polskiej "ściany wschodniej", choć oczywistą prawdą jest jej stopień niedoinwestowania, od wielu lat sprawia wrażenie jakby zemsty za "brak postępowości".Dawna "Polska B", jak nazywano ją w czasach komuny i dziś, jest tą częścią Polski, która dawniej, przed II wojną światową, stanowiła centrum Polski! Zarówno pod względem historycznym, jak i kulturowym. Jeżeli ktoś tego nie rozumie, niech spojrzy na dawną mapę Polski, w której z łatwością odszuka, patrząc od północy na południe, prawdziwą "ścianę wschodnią" z takimi miastami, jak: Wilno, Grodno, Baranowicze, Pińsk, Łuck, Równe, Lwów, Tarnopol, Stanisławów. Dawna "ściana wschodnia" to nasze byłe, utracone Kresy, obecna "ściana wschodnia" to dawne centrum Polski, a "zachodnie województwa" to tereny niemieckie przed wojną, co nie znaczy, że pozbawione polskiego etnicznego żywiołu, ulokowanego tam jeszcze przed rozbiorami. Dawne podziały doskonale rozumieją Niemcy, których inwestycje w Polsce ograniczają się przede wszystkim do dawnych zaborów niemieckich, łącznie z byłymi Prusami Wschodnimi. Na tych terenach infrastruktura komunalna i drogowa, która i tak była bardziej rozwinięta niż na innych terenach w II RP, jest dziś, dzięki finansowaniu UE, jeszcze lepsza niż np. w powiatach województwa mazowieckiego, czyli w samym centrum obecnej Polski.Jeżeli chcemy być beneficjentem unijnych koncesji, to pod warunkiem zadbania o polską rację stanu, odrzucając koncepcję "małych ojczyzn" i podziału na "ściany".
Wojciech Reszczyński
Poza mainstreamem jest życie Z Krzysztofem Skowrońskim, dziennikarzem radiowym i telewizyjnym, byłym dyrektorem Programu 3 Polskiego Radia, założycielem i dyrektorem internetowego Radia Wnet, rozmawia Mariusz Bober
Trzy lata koalicji PO - PSL to dobry przykład na to, że rząd może być skrajnie nieudolny i cieszyć się poparciem dzięki propagandowemu wsparciu największych mediów. - Obecnie problemem Polski nie jest to, czy rząd jest dobry czy zły. Problemem jest fakt, że takiego pytania poważnie się nie stawia. Przed aferą Rywina i orlenowską także wydawało się, że w głównych mediach nie ma tematów tabu, że wszystkie pytania na temat Polski zostały postawione i na wszystkie zostały sformułowane odpowiedzi.
Okazało się tymczasem, że cała sfera najistotniejszych wydarzeń pozostaje ukryta przed opinią publiczną. - Debata publiczna ma charakter ogólny - np. stawiane są pytania o deficyt budżetowy. Ale życie gospodarcze odbywa się na poziomie konkretnych wydarzeń, jak np. wypłata odszkodowania dla Eureko, na poziomie kontraktu gazowego, przyjęcia konkretnych koncepcji prywatyzacyjnych czy szczegółowych rozstrzygnięć w polityce zagranicznej. Istotny dyskurs dotyczy szczegółu i konkretu, a jego konsekwencją może być debata ogólna. Tymczasem w największych mediach mamy do czynienia z debatą ogólną lub nagłaśnianiem ponad miarę jakiejś nowej awantury. Brakuje przyzwoitej, w miarę możliwości obiektywnej, analizy konkretnych zdarzeń i ich konsekwencji. Mamy np. informacje na temat tego, że Polacy płacą za prąd najwięcej [w Unii Europejskiej, biorąc pod uwagę siłę nabywczą złotówki - red.], a z głównych mediów nie można dowiedzieć się, dlaczego. Mamy informacje, że chcemy budować elektrownie atomowe, ale brakuje dyskusji o tym, czy to ma sens i czy nie ma alternatywnych metod pokrycia polskiego zapotrzebowania na energię. Propagandowość polega na zatrzymywaniu się na powierzchni zdarzeń. Pozornie wszystko jest w porządku. W praktyce - nie.
Polskie mainstreamowe media zaczynają przypominać te zza wschodniej granicy? - Mam wrażenie, że powodowany własną retoryką i podszeptem PR-owców premier Donald Tusk nie zauważył, że za jego rządów w istotny sposób następuje regres ważnego powołania IV władzy - media nie kontrolują rządu, zajmują się innymi problemami. To pozwala na porównanie kondycji polskich mediów do kondycji mediów za naszą wschodnią granicą. Z tego porównania oczywiście polskie środki przekazu wyjdą z tarczą. W Polsce nie jest tak jak w Mińsku czy w Moskwie, ale widoczna jest tendencja do rugowania głosu opozycji z głównych mediów. Jedną z cech państwa totalnego była chęć uznania kogoś, kto ma inne poglądy, za osobę nie w pełni władz umysłowych. Druga cecha to zajmowanie się - jako najistotniejszym problemem - opozycją. Niestety, te dwa warunki w Polsce wydają się spełnione. Ale władza, której siła i popularność opiera się na propagandzie, w którymś momencie zaczyna bać się prawdy. Myślę, że jesteśmy blisko punktu, w którym partii rządzącej uda się zawłaszczyć całą przestrzeń medialną. To, co dzieje się w Telewizji Publicznej, znaki zapytania nad przyszłością "Rzeczpospolitej" najlepiej o tym świadczą.
Czy w sytuacji monopolu Platformy Obywatelskiej w głównych mediach Polacy będą w stanie dostrzec istotę naszkicowanych przez Pana problemów? - Na szczęście rzeczywistość jest o wiele bardziej złożona i aktywność Polaków jest ulokowana poza sferą działania rządu. W bilansie tej indywidualnej aktywności Polacy są zdecydowanie na plusie. Dlatego propagandowe przysłanianie problemów, z którymi będziemy zmuszeni skonfrontować się za kilka lat, jest stosunkowo łatwe. Ponieważ propaganda nie była dotąd szczelna, ludzie odnosili wrażenie, że mają pełną informację. Obecnie sytuacja w istotny sposób się zmieniła.
Dlatego, że rząd dokonał skoku na media publiczne? - Nie można powiedzieć, że przez cały okres funkcjonowania rządu Donalda Tuska wszystkie media sprzyjały Platformie Obywatelskiej. Inaczej oceniały go te komercyjne, a inaczej publiczne. Te ostatnie starały się być krytyczne wobec rządzących, choć - oczywiście - w przeszłości różnie się zachowywały. Jednak ton debacie publicznej nadały media komercyjne. Media mają siłę kreacji i siłę destrukcji. W Polsce bardziej widoczne jest stosowanie tego drugiego mechanizmu przez duże media.
Przykładem może być destrukcja opozycji. - Oczywiście. Nie mówi się, jaki jest rząd, ale jak "brzydka" jest opozycja. Systematyczne stosowanie tego mechanizmu przez kilka lat przyniosło wymierne wyniki, co doprowadziło do obniżenia wiarygodności Prawa i Sprawiedliwości w oczach społeczeństwa. Dlatego uważam, że bardziej skuteczny okazał się zastosowany wobec tej partii czarny PR niż propaganda sukcesu wobec PO. Takie postrzeganie PiS zmieniło się na pewien czas po katastrofie smoleńskiej, gdy opozycja została jakby "wskrzeszona". Nagle okazało się, że PiS może liczyć na duże poparcie w wyborach prezydenckich. Ale z tą większą determinacją przystąpiono obecnie do akcji, która ma udowodnić, że świat opozycji to jakiś ciemny "odmęt". Teraz żyjemy w okresie jeszcze bardziej nasilonego czarnego PR wobec PiS.
Czy wzrasta wpływ mniejszych mediów na kształt debaty publicznej? Mimo różnicy potencjału udało się im wprowadzić do dyskursu wiele tematów tabu. - Charakterystyczna była tu afera Rywina. Co prawda informacja wyszła od dużego medium, ale otworzyła ona oczy i zwróciła uwagę społeczną na problemy prezentowane przez mniejsze redakcje. Okazało się, że ich opis rzeczywistości uwzględniający zjawiska, ignorowane przez duże koncerny medialne, zawiera wiele prawdziwych, trafnych opisów i diagnoz. To otwarcie trwało jednak do ok. 2008 roku. Wówczas bowiem wystąpiła groźba naruszenia interesów koncernów medialnych. Dziś znowu żyjemy w epoce "zamknięcia" czy raczej zlekceważenia pewnego nurtu myślenia. Multum tematów znowu zepchnięto do nisz medialnych. Drugim takim okresem równowagi były pierwsze dni po katastrofie smoleńskiej, gdy właściwie wszystkie media opisywały tę tragedię jednakowo.
Podejmowanie lub ignorowanie przez wiodące środki przekazu określonych kwestii jest podyktowane jedynie ich interesami? - W głównych mediach udało się na początku III RP zadekretować, kto ma rację. Każdy, kto uważa inaczej, jest podejrzany. Jeśli zaś przekroczy granicę, to nieważne, jakich argumentów używa - zostaje skazany na banicję. W efekcie dziennikarze reprezentujący tzw. główny nurt przekonują, że reformy w Polsce powinny pójść w oczekiwanym przez nich kierunku, a wszyscy nieprzyjmujący tego do wiadomości szkodzą. W tym sensie jest to gra interesów, bo duże media wspierają grupy biznesowe, i na odwrót. A ponieważ znaczna część władzy skupiła się obecnie w jednym obozie, widzimy tego konsekwencje. Rozmaitość poglądów i interesów w polskim społeczeństwie jest duża, ale nie dotyczy to w większości tzw. głównego nurtu.
W tym mediów publicznych? - Chciałbym, aby w Polsce w końcu media publiczne dojrzały do swojej nazwy, aby wszyscy uczestnicy debaty publicznej mieli do nich dostęp. Ale zmiany dokonane tam niedawno zdają się prowadzić nie do zwiększenia pluralizmu, ale do redukcji obecności jednej strony w debacie publicznej. Po ponad 20 latach od upadku PRL powinniśmy się wreszcie doczekać prawdziwych mediów publicznych, które powinny wypełniać swoją funkcję - pośrednika pozwalającego na prezentowanie różnych poglądów, a nie być cały czas stroną, która myśli tylko o tym, jak sterować świadomością ludzi. Media publiczne powinny jedynie dostarczać informacje. Ich ocena należy już do widzów i słuchaczy.
O odpolitycznieniu i naprawie mediów publicznych słyszymy od 20 lat, a rzekome reformy kończą się zwykle na "czystkach". - To kolejny przykład postkomunistycznej mentalności i świadectwo niedojrzałości klasy politycznej, która nie potrafi zrzec się swoich wpływów w tak newralgicznym obszarze jak media publiczne.
Czy mamy szansę upodobnić naszą rzeczywistość medialną do modelu amerykańskiego, gdzie działają różne duże grupy medialne reprezentujące szeroką gamę poglądów? - Dotychczas nie udało się tego w Polsce zrealizować i myślę, że już się nie uda. Aby stworzyć znaczącą grupę medialną, trzeba mieć ogromne pieniądze - te zaś posiada niewiele osób. Działają za to potężne grupy medialne reprezentujące zachodni kapitał, które mogą wejść na polski rynek. Dlatego powinniśmy dbać o stabilne i silne media publiczne.
Widzi Pan szansę na to, że rozwój mediów zmieni te tendencje? - Widzę i dlatego tworzę Radio Wnet, ale rozwój mniejszych mediów i internetu nie równoważy jeszcze siły dużych grup medialnych. W internecie każdy poszukuje konkretnych, interesujących go wiadomości czy produktów. Rozwój internetu daje możliwość i nadzieję na to, że obieg informacji nie zostanie zamknięty do jednej sfery. Obserwujemy jednak szereg negatywnych zjawisk, które przez najbliższe lata będą odbijać się na funkcjonowaniu polskiej demokracji. Dziękuję za rozmowę.
Czy to jest powód gniewu i determinacji Kaczyńskiego? Prace holenderskiego prawnika, Hugo Grocjusza (1583-1645) do dziś stanowią kanon tzw. naturalnego prawa publicznego. Inaczej - prawa, które dla przyzwoitego człowieka jest oczywistym i racjonalnym fundamentem sfery publicznej i politycznej. Jedno z owych praw stanowi, iż władza, która wzywa obce mocarstwo przeciwko własnemu społeczeństwu, staje się władzą nielegalną. Pamiętam nieco surrealistyczną rozmowę z początku lat 90. z prof. Łopatką (wybitny prawnik, ale i - prominentny reżimowiec), jak można by zdelegalizować PRL. Stwierdził on, że wystarczy przywołać Grocjusza w kontekście tajnego aneksu do tzw. manifestu lipcowego (1944) pierwszego rządu komunistycznego, oddającego jurysdykcję nad obywatelami polskimi na tyłach frontu sowieckim sądom wojskowym. Łopatka ironizował, bo znał układ sił i wiedział, że do delegalizacji nie dojdzie. A my, upojeni - jak myśleliśmy - ostatecznym zwycięstwem nad komuną (było to po klęsce puczu), śmieliśmy się razem z nim. Ale kiedy dziś mówi się coraz głośniej o restauracji zależności i konfiguracji personalnych z końcówki komunizmu, poczucie wygranej znika i wraca gniew. Bo wtedy był to rezultat realnego układu sił. A dziś rekonstrukcja następuje od góry. I dopiero potem, na zasadzie domina, owe konfiguracje odtwarzają się także niżej.
Żeby czuć ów gniew trzeba pamiętać i rozpoznawać powracające schematy. I zadawać sobie pytania. Czy np. fakt, że dzisiejszy szef BOR-u był kiedyś szoferem Wałęsy (i może świadkiem jego namawiania się m.in. z politykami Kongresu LiberalnoDemokratycznego - Tuskiem? Bieleckim? - na "nocną zmianę", czyli obalenie rządu Olszewskiego) ma znaczenie w świetle braku sankcji, choćby służbowych, za złe przygotowanie (zabezpieczenie) lądowania w Smoleńsku? Czy awansowanie przez obecnego prezydenta płk. Tobiasza ma związek ze sprawą aneksu do Raportu o WSI? I czy jego konflikt z Szeremietiewem w MON nie miał w tle różnic, co do przetargu na samolot wielozadaniowy? Kto na tym skorzystał? I czemu szefem kancelarii sejmu (gdy marszałkiem był Komorowski, ale chyba i dziś) jest akurat ktoś szkolony w PRL na milicjanta (ZOMO-wca?) i to one kieruje dziś niszczeniem (legalnym, bo przecież sam zarządza kancelarią i bez żadnej kontroli) tajnych materiałów Komisji do Spraw Służb Specjalnych? Żeby czuć gniew trzeba pamiętać lata 70. i 80. Działacze stowarzyszenia Kluzik-Rostkowskiej byli za młodzi, a potem robili tzw. kariery - często na wyrost. To też eliminuje gniew. Ale dziś nie można być tylko "konstruktywną" opozycją: walka toczy się o sens i kierunek zmian. Gdyby mnie zapytano, sama bym doradzała PiS-owi, żeby wyniósł swój konstruktywny wkład w polską prezydencję w UE. Choćby w postaci obietnicy mediacji z Brytyjczykami, którzy blokują budżet: są przecież w jednej frakcji. Ale rozumiem w pełni (i podzielam) gniew i determinację do walki Jarosława Kaczyńskiego.
Prof. Jadwiga Staniszkis
Żółtek z UPR za darmo poparł Majchrowskiego? Ze strony UPR „Nasz wynik w Krakowie (3,3% sejmik, 2,9% RMK, 1,6% Prezydent) nie jest może imponujący, ale trzeba uwzględnić też to, że w Krakowie wyborcy mieli możliwość głosowania na nasz komitet zarówno do sejmiku, jak do Rady Miasta Krakowa, jak i na Prezydenta Krakowa.”…” Po analizie sytuacji, która wytworzyła się w Krakowie, a także po analizie, kto z dwóch konkurujących na Prezydenta Krakowa kandydatów gwarantuje realizację największej części naszych postulatów programowych, przedstawiciele WiP i UPR (Zarząd w bardzo poszerzonym składzie) zdecydowali, że zarekomendują naszym sympatykom kandydaturę prof. Jacka Majchrowskiego.”…” Ponadto informuję, że ani Jackowi Majchrowskiemu, ani Stanisławowi Kracikowi nie przedstawialiśmy żadnych postulatów dotyczących udziału naszych przedstawicieli w sprawowaniu władzyi nie było też takich deklaracji z drugiej strony. Uznaliśmy, że nasze poparcie nie może być w jakikolwiek sposób uzależnione od ew. obietnic tego rodzaju (stanowiska, jakieś synekury, itp.).... (następnego dnia Żółtek pisze ).Bardziej szczegółowe informacje dotyczące omawianych z prof. Majchrowskim postulatów programowych i ich omówienie, przekażę na tej stronie jeszcze dzisiajw odrębnym artykule (nie chcę z tego artykułu robić nieczytelnego molocha). Przy czym sygnalizuję, że są one ograniczone oczywiście do uprawnień samorządowych Prezydenta Miasta i nie ma w nich „sztandarowych” haseł typu: podatki (PIT, VAT), ZUS, kara śmierci, UE itp.”…” Tak więc, jeśli Państwo zgodzą się z naszą rekomendacją i pójdą do wyborów w najbliższą niedzielę, to nasze głosy mogą przechylić szalęi pierwszy raz od wielu lat wybory zakończą się zgodnie z naszymi planami. Stanisław Żółtek Prezes UPR”…(źródło ) „Wczoraj odbyło się spotkanie przedstawicieli WiP i UPR(Zarząd w bardzo poszerzonym składzie) z prof. Jackiem Majchrowskim, na którym potwierdził On chęć realizacji naszych postulatów programowych(przedstawione poniżej tego artykułu). Stanisław Żółtek Prezes UPR*** Poniżej nasze postulaty, które prof. Majchrowski zgodził się realizować jako Prezydent Krakowa. (Uzupełnienie uzasadnienia poparcia J. Majchrowskiego W nawiązaniu do wcześniejszego artykułu informującego o naszym poparciu pana Jacka Majchrowskiego na Prezydenta Krakowa, informuję, że nie zgłaszaliśmy również żadnych postulatów dotyczących zrobienia lub zaprzestania robienia jakiejkolwiek inwestycji miejskiej, bowiem wbrew powszechnemu przekonaniu decyzje z tym związane są w wyłącznej kompetencji Rady Miasta. To Rada Miasta decyduje, jakie inwestycje mają być realizowane oraz jak (i w jakiej wysokości) będą finansowane. To Rada Miasta podejmuje ostateczną decyzję, czy budować (i jakie) stadiony, Centrum Kongresowe, most na Wiśle czy np. jakąś drogę z linią tramwajową. Do swoich racji w tych sprawach musielibyśmy więc przekonywać radnych z PO (mają bezwzględną większość), a nie przyszłego Prezydenta Krakowa. Nie stawialiśmy też żadnych warunków dotyczących zadłużenia Krakowa (przeszłego czy przyszłego), bo i to było, jest i będzie w wyłącznej kompetencji Rady Miasta. Nie przedstawialiśmy naszego postulatu dot. obniżenia podatku od nieruchomości, bo i to było, jest i będzie w wyłącznej kompetencji Rady Miasta.Wczoraj odbyło się spotkanie przedstawicieli WiP i UPR (Zarząd w bardzo poszerzonym składzie) z prof. Jackiem Majchrowskim, na którym potwierdził On chęć realizacji naszych postulatów programowych (przedstawione poniżej tego artykułu). Odpowiadał też na pytania (zazwyczaj zaczepne). M.in. poinformował w odpowiedziach, że:
a) budowę dwóch stadionów (i zadłużenie z tym związane) postanowiła (wbrew Jego opinii – On chciał jeden wspólny stadion za kilkakrotnie mniejszą cenę) Rada Miasta Krakowa (patrz na informację nt. kompetencji powyżej).
b) sprzedaż mieszkań komunalnych (za 10% wartości) funkcjonuje zgodnie z uchwałą Rady Miasta z 1994 r. i problemem jest jedynie namówienie pozostałych do dzisiaj lokatorów do tego wykupu.
c) zadłużenie Krakowa jest na tym samym procentowym poziomie, co na początku Jego kadencji (ale patrz na informację nt. kompetencji powyżej – o tym decydowała i tak Rada Miasta).
Stanisław Żółtek Prezes UPR
Poniżej nasze postulaty, które prof. Majchrowski zgodził się realizować jako Prezydent Krakowa.
WYNIKAJĄCE BEZPOŚREDNIO Z NASZEGO PROGRAMU
1. Dot. spraw administracyjno-biurokratycznych
a) Wprowadzenie zakazu żądania (przez urzędników) od mieszkańca lub firmy dokumentu – zaświadczenia, opinii itp. – bez której można się obyć, a tam gdzie to możliwe, zamiana zaświadczeń na oświadczenia.
b) Próba wprowadzenia faktycznej zasady 1 okienka (w przypadku potwierdzenia żądania dokumentów z innych wydziałów miejskich).
Ew. konsekwencje: Redukcja kosztów pracy administracji samorządowej i uproszczenie procedur związanych z obsługą mieszkańców, firm i inwestycji:
– zmniejszenie liczby urzędników. Jacek Majchrowski – zgoda.
2. Dot. podatku od spadków i darowizn
Obietnica umarzania podatku od spadku dla każdej grupy podatkowej oraz od darowizny dla krewnych.
Jacek Majchrowski – zgoda.
3. Dot. sprzedaży lokali użytkowych
a) Wystawianie na sprzedaż zwalnianych z najmu lokali użytkowych – otwarty cenowe przetargi.
b) Wystawianie na przetarg na wniosek najemcy najmowanych lokali, z pewnymi uprawnieniami dla dotychczasowego najemcy – opracowanie zasad (np. uwzględnienie jego inwestycji, ew. prawo pierwokupu...). Ew. pozostawienie obecnych zasad o ile ta idea już funkcjonuje w praktyce.
Uzasadnienie: W Krakowie są tysiące gminnych lokali użytkowych, które gmina wynajmuje. Gmina nie powinna posiadać i podnajmować lokali użytkowych, bowiem jest to konkurencja gospodarcza w stosunku do swoich obywateli, a na dodatek wypacza konkurencyjność całego gospodarczego rynku – lokalizacja i koszt najmu lokali jest jednym z podstawowych czynników opłacalności handlu, produkcji i usług. Gmina winna pozbyć się wszystkich takich lokali, a jest ich kilka tysięcy w Krakowie. Jednak natychmiastowe wprowadzenie na sprzedaż tak wielkiej ich ilości zdestabilizowałoby rynek nieruchomości. Należy więc robić to stopniowo – wraz z kończeniem się kolejnych umów wynajmu.
Jacek Majchrowski – zgoda (realizacja niezależnie od naszego poparcia).
4. Dot. koncesji i zezwoleń
Rezygnacja z władzy wydawania i niewydawania koncesji na działalność gospodarczą w dziedzinach, w których leży to w gestii miasta – przegląd prawa, a jeśli takie możliwości się nie znajdą, to rozpropagowanie informacji, że nie jest to we władzy gminy.
Jacek Majchrowski – zgoda warunkowa (po znalezieniu takich, przedyskutowanie każdej z nich z osobna pod kątem wpływu na funkcjonowanie miasta).
NIE ZWIĄZANE Z PROGRAMEM UPR, LECZ WYNIKAJĄCE Z NASZYCH PRZEMYŚLEŃ – CO ZROBIĆ BY POPRAWIĆ FUNKCJONOWANIE KRAKOWA
5. Dot. sprawności wykonywania inwestycji drogowych
Przeglądnięcie dotychczas funkcjonujących i ew. sformułowanie nowych zasad warunków przetargowych, by zlikwidować możliwość wygrywania kilku przetargów przez jedną firmę (bez wystarczających mocy przerobowych), która rozpoczyna wszystkie, ale realizuje je po kolei).
Ogólnie sprowadza się to do surowego przestrzegania i egzekwowania przez miasto krótkich terminów nie tylko rozpoczęcia, ale przede wszystkim zakańczania inwestycji drogowych.
6. Dot. porządku w mieście (drobne lokalne sprawy)
Organizacja szaletów miejskich, rozwiązanie problemów czworonogów (kosze na psie odchody).
Jacek Majchrowski – zgoda (realizacja niezależnie od naszego poparcia).
Mój komentarz Prezes UPR Żółtek ( 1,6 procent ) osiągnął wynik ponad dwa razy mniejszy od wyniku listy UPR do Sejmiku ( 3.3 procent ) i prawie dwa razy gorszy od listy do Rady Miasta ( 2.9 procent , co powinno zastanowić działaczy. Powinni się zastanowić , czy prezes powinien być lokomotywą , czy balastem w czasie wyborów. Bardzo interesująca jest socjotechnika udzielania poparcia ,czy skłonienia do jego udzielenia. Z góry dano fory Majchrowskiemu. Żółtek napisał „„W pierwszej turze wyborów Prezydenta Krakowa nasz kandydat, Stanisław Żółtek, zajął czwarte miejsce. Na dwóch pierwszych uplasowali się prof. Jacek Majchrowski oraz Stanisław Kracik z PO.W sytuacji, kiedy kandydat Populizmu i Socjalizmu, Andrzej Duda, postanowił nie popierać żadnego z uczestników drugiej tury, stanowisko Prezesa UPR może mieć decydujące znaczenie. Prezes Żółtek postanowił natomiast opowiedzieć się za tym kandydatem, który publicznie zadeklaruje, że zrealizuje większą część programu samorządowego UPR.” ( źródło )
A już dzień później napisał „Uznaliśmy, że w sytuacji, gdy PO zdobyło większość w Radzie Miasta, większość w sejmiku i posiada z nadania Premiera swego wojewodę, niedobrą sytuacją byłby wybór pana Stanisława Kracika na Prezydenta Krakowa. Przypominałoby to znaną nam już z czasów PRL sytuację zawładnięcia Krakowem przez jedną opcję polityczną.” Jeżeli Żółtek uznał że Majchrowski jest lepszym kandydatem na to stanowisko to czemu zainicjował „przetarg” na poparcie Majchrowskiego lub Kracika „Kto da więcej. Jak wygląda kalendarium popierani przez Żółtka Majchrowskiego . 30 listopada Zółtek ogłasza przetarg kto da więcej adresowany do Majchrowskiego i Kracika 1 grudnia Żółtek ogłasza po rozmowie Majchrowskim , że UPR popiera Majchrowskiego . Co się słało w czasie tych kilkudziesięciu godzin . Czy Kracik odrzucił możliwość rozmowy i uzyskania poparcia UPR , czy też wszystko to jedna szopka wystawiona na pociechę uprowskiej gawiedzi. Samobójcza strategia UPR w wyborach samorządowych , gdzie coraz większą role odgrywają komitety bezpartyjne mogła mieć racjonalne dwa cele . Propagowania logo i programu . Warto tu docenić ogromny nakład pracy i środków kandydatów UPR. Następnie konstatacja obu kandydatów i przyszłego prezydenta. Wykorzystanie antysystemowego obrazu UPR przyszłych wyborach parlamentarnych . Teraz UPR żyruje działania Majchrowskiego . Albo celem było kosztem działaczy pokazanie ewentualnego poparcia i sprzedaż go za jakieś stanowisko , czy stanowiska . Rozmowa Ludwiczaka pokazała jakie mędy ( mendy) awansują w partiach. Jego rozmówca Rosiak bez skrupułów twierdził ,że jego żonie należy się synekura, bo jest zdolna. A młodzi działacze ze wszystkich partii robią za roboli , nie mając szans na wybicie się , awans partyjny, no chyba , że są pokroju Ludwiczuka , Rosiaka . Przecież dzięki systemowi proporcjonalnemu na górze są same Ludwiczuki , tylko jeszcze nie nagrane. Zapewne niedługo po wyborach zobaczymy , zgodnie z jakim scenariuszem i w czyim interesie dziesiątki osób w krakowskim UPR poświęcały swój czas i pieniądze Marek Mojsiewicz
Wikileaks to syjonistyczna trucizna Wikileaks Is Zionist Poison
http://www.thetruthseeker.co.uk/?p=15318
Źródło polskie: http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/2010/12/01/wikileaks-to-syjonistyczna-trucizna/
Jonathan Azaziah – Mask of Zion – 28.10.2010 tłumaczenie Ola Gordon
Dezinformacja jest definiowana jako „błędna informacja celowo rozpowszechniana w celu wywarcia wpływu lub zmylenia konkurentów.” Wykorzystuje ją władza w celu wprowadzania w błąd i prania mózgu swoich obywateli, wzniecania wojen i szantażowania obcych rządów. Jest to podstawowy instrument mediów. Najskuteczniejsza dezinformacja jest taka, która zawiera kłamstwa, jak również fakty. Wikileaks, założona przez Juliana Assange, idealnie pasuje do tego opisu w najdrobniejszym szczególe. Pozornie z dnia na dzień, Wikileaks stała się jedną z największych „ujawniających” agencji we współczesnej historii. W rzeczywistości jednak, jest to jeden z największych współczesnych projektów dezinformacyjnych, i może być najbardziej niebezpieczny, ponieważ udaje że jest organizacją prawdy. Informacje ujawniane przez Wikileaks nie są nowe, nie są przełomowe, nie krzywdzą USA tak bardzo jak ludzie myślą, są naprawdę znikome, i tak przeładowane propagandą jak codzienne syjonistyczne media. Ta propaganda przynosi komuś korzyści. A tym kimś jest nielegalny uzurpujący byt, jakim jest Izrael. Tak myśli nawet izraelski rząd.
Afgańskie brednie Pierwszy poważny „przeciek” opublikowany przez Assange na początku tego roku był o okupowanym Afganistanie, w postaci ponad 92.000 dokumentów. Te dokumenty zawierały „tajne akta” o zabójstwach cywilów przez USA i NATO wraz z potwornymi opowieściami o dawno zmarłym Osamie Bin Ladenie, bzdurach dotyczących talibów kupujących rakiety ziemia-powietrze i mnóstwem kłamstw na temat pakistańskiej agencji wywiadu ISI. Nie było nawet jednego dokumentu na temat izraelskich szkoleń talibów, o ogromnych zyskach Mossadu z narkotyków, o CIA i amerykańskiej marionetce Hamidzie Karzaju i jego bracie, o związkach Karzaja z Unocal i syjonistycznym zbrodniarzem wojennym Henrym Kissingerem, o tajnych operacjach izraelskiej firmy utworzonej w celu przejęcia kontroli nad polami naftowymi w sąsiednim Turkmenistanie, Uzbekistanie i Kazachstanie, czy o rosyjsko-żydowskiej mafii, w pełni chronionej przez syjonistów, czy o sprzedaży broni proamerykańskim watażkom afgańskim. Dlaczego nie wspomniano o tych ogromnie ważnych wydarzeniach, potępianych wydarzeniach i operacjach? Ponieważ w ten sposób, oskarżano by potępiany już na arenie międzynarodowej reżim syjonistyczny. Dziennikarze, blogerzy i działacze z okupowanego Afganistanu i za granicą, donoszą o ogromnej liczbie cywilnych ofiar w Afganistanie od początku amerykańskiej interwencji ponad 30 lat temu. Wikileaks nie ujawniła niczego, o czym nie wiedziano wcześniej, jednak to wzmocniło syjonistyczną propagandę w odniesieniu do nielegalnej „wojny z terroryzmem”.
Irackie androny Następny główny „przeciek” organizacji Assange, który zyskał większy rozgłos niż poprzedni „przeciek,” był o okupowanym Iraku, w postaci prawie 400 tysięcy dokumentów. Podobnie jak w okupowanej dezinformacji nt. Afganistanu, która obejmowała „tajne akta” o masowych zabójstwach cywilów przez siły amerykańskie, o torturach przez zbrodniarza wojennego Nouri al-Maliki i jego siły (które według Wikileaks, próbowali powstrzymać amerykańscy wojskowi), o nieudanym upominaniu Blackwater (XE) przez rząd Stanów Zjednoczonych za dokonanie morderstwa, i o brutalnych egzekucjach dokonywanych przez amerykańskich i brytyjskich okupantów, wymieszane z idiotyzmem o fikcyjnej al-Kaidzie, nonsens o irańskim szkoleniu bojowniczej irackiej milicji i irańskich dronach latających nad Irakiem, o Iranie przemycającym broń, amunicję oraz materiały wybuchowe do Iraku, śmieszne zarzuty wobec libańskiego ruchu oporu Hezbollah, szkolącego Irakijczyków w porwaniach, o oszczerczych atakach na Gwardię Rewolucyjną Iranu, a także innych absurdalnych twierdzeniach o Islamskiej Republice zamieszanej w mordy niewinnych Irakijczyków. Dzienniki z irackiej wojny Wikileaks również ‘ujawniają’ liczbę ofiar cywilnych – 66.081. Dzienniki ‘ujawniają’ też, że rzeczywiście była iracka broń masowego rażenia, kiedy amerykańscy żołnierze znaleźli laboratoria broni chemicznej, specjalistów terrorystycznych toksyn, oraz kryjówki broni chemicznej. Nie było nic „tajnego” o siłach amerykańskich i brytyjskich dokonujących mordów, tortur i gwałtów na niewinnych ludziach w okupowanym Iraku. Podobnie jak w Afganistanie, iraccy i międzynarodowi dziennikarze, blogerzy i działacze, pisali o mordach cywilów w Iraku od początku nielegalnej okupacji, wiele bardziej skutecznie niż Wikileaks. Amerykańska armia nie próbowała powstrzymać tortur dokonywanych przez marionetkę al-Maliki na bezprawnie więzionych Irakijczykach, a nawet byli ich uczestnikami. Byli głównymi ich sprawcami. W tej chwili nadal działają tajne więzienia, gdzie siły amerykańskie barbarzyńsko torturują niewinnych Irakijczyków. Blackwater USA zatrudnił kontrahentów by zaszczepiali strach i dokonywali aktów terroryzmu przeciwko ludności Iraku, oczywiście, że nie udzielano im nagany. Prywatna armia terroru Erika Prince’a tylko robiła to, co kazał jej rząd USA. Pojęcie szkolenia przez Hezbollah obcych bojówek by mieszać się w sprawy państwa to absolutny obłęd; Sayyed Hassan Nasrallah sam twierdził wielokrotnie, że gdyby Hezbollah chciał obalić libański rząd, już by to zrobił. Ich celem (jak wynika z jego działań), jest ochrona narodu libańskiego, zapewnienie mu bezpieczeństwa i obronę jego godności. Jeśli Hezbollah nie obalił własnego rządu, jest głupie by myśleć, że obalałby rząd innego kraju. Propaganda wycelowana w Iran jest żałosna; dzięki amerykańskiemu wsparciu Saddama Husseina, w Iraku jest tyle broni, że nie było potrzeby by Iran ‘szmuglował’ ją do Iraku, wystarczyłoby jej na zawsze. Jedyne drony latające nad irackim niebem należały do obrzydliwego syjonistycznego bytu, nie Iranu. Pozostałe zarzuty brzmią jak mikstury wygrzebane z podziemia syjonistycznych think tanków i organizacji lobbystów, którym cieknie ślina na myśl o zniszczeniu Republiki Islamskiej, nie są dziełem informatorów, próbujących odsłaniać korupcję i rozpowszechniać prawdę. Te oskarżenia wspierają syjonistyczną sprawę ataku na Iran. Te oskarżenia promują bardziej wojnę, niż pokój. Wikileaks nie zdobyła notatki o ofiarach wśród ludności cywilnej w okupowanym Iraku. Są one dalekie od 66.081. Liczba ta przekroczyła 1,5 miliona. Wszystko mniej niż to, w szczególności liczba tak niska, jak ta przedstawiona przez Wikileaks, jest klasycznym złym donosem mającym na celu ochronę amerykańskiego rządu i jego współpracowników. Jest to obrazą wobec 5 milionów irackich sierot i 5 milionów irackich uchodźców. Jest policzek wymierzony zmarłym Irakijczykom, których nazwisk nigdy nie poznamy, ponieważ zostali spaleni przez amerykańską i izraelską broń. A przekonanie, że żołnierze amerykańscy znaleźli broń masowego rażenia w Iraku, po zdemaskowaniu mitu, że „Irak ma broń masowego rażenia” jako syjonistyczną propagandę zaprojektowaną by powtarzać ją w kółko, to szczerze mówiąc, jest irytujące. Jedyna broń masowego rażenia, która jest w Iraku to mark-77, biały fosfor, a także tysiące ton zubożonego uranu wykorzystywanego w Basrze, Bagdadzie i Faludży przez terrorystów amerykańskiej armii i strategicznie rozmieszczonych agentów izraelskiego Mossadu.
Wybrani za cel w imieniu Izraela Gdzie są przecieki w sprawie 55 syjonistycznych firm odnoszących korzyści z krwi rozlanej w Iraku? Gdzie są przecieki o artefaktach Iraku skradzionych przez syjonistycznych agentów? Gdzie są przecieki o setkach agentów Mossadu działających w Mosulu? Gdzie są przecieki o obiekcie Mossadu do produkcji bomb w Kirkuku? Gdzie są przecieki o mordercach z Mossadu stacjonujących w kilku wsiach wokół zniszczonego obszaru Faludży? Gdzie są przecieki o IED z zubożałym uranem, z należącego do syjonistów Zapata Engineering, które zmasakrowały tysiące w Nadżafie, Karbala i Tal Afar, żeby wymienić tylko kilka? Gdzie są przecieki o izraelskich handlarzach broni dla wyszkolonych przez CIA szwadronów śmierci? Gdzie są przecieki o syjonistycznym zbrodniarzu wojennym Paul Wolfowitzu importującym ekspertów tortur z Shin Bet do szkolenia armii USA? Gdzie są przecieki o Mossadzie prowadzącym przesłuchania i tortury w więzieniach w Iraku, w tym Abu Ghraib? Gdzie są przecieki, które rzeczywiście powiążą nielegalną wojnę, zaprojektowaną wyłącznie przez syjonistów, z Izraelem? One nie istnieją, ponieważ Wikileaks nie zajmuje się ujawnieniem prawdy o rzeczywistych zbrodniarzach, ona zajmuje się odgradzaniem opinii publicznej od prawdy i utrzymaniem jej pod kontrolą. To COINTELPRO od nowa. Celem pierwszego przecieku była Islamska Republika Pakistanu. Celem operacji było uwiarygodnienie nielegalnych ataków dronów zbrodniarza wojennego Obamy, które zamordowały ponad 1000 cywilów, zwiększyły możliwość przyszłej jawnej okupacji, i zatuszowały ingerencję Izraela w okupowanym Afganistanie. Istotne jest, aby pamiętać, że destabilizacja Pakistanu była syjonistycznym celem od chwili deklaracji architekta al-Nakbah, Davida Ben-Guriona. Celem drugiego przecieku Wikileaks była Islamska Republika Iranu. Celem tej operacji było pomówienie dwóch z bardzo niewielu podmiotów na ziemi przeciwnych Izraelowi, Hezbollahu i Iranu, jak również przykrycie syjonistycznych odcisków palców na rozczłonkowaniu Iraku. IAEA już nieumyślnie odkryła syjonistyczny plan ataku na Iran, w oparciu o przesłankę potwierdzającą, że irański program jądrowy ma pokojowy charakter i nie ma nic wspólnego z uzbrojeniem. Syjonistyczni eksperci w sprawie hasbara potrzebowali wypróbować coś nowego; przez Wikileaks, a oskarżenia syjonistycznego rządu Busha przeciwko Iranowi powróciły pod pozorem „informacji.” Co za lipa.
Podsumowanie Ostatnia uwaga musi być o Julianie Assange, człowieku, którego chwalono jako bojownika o wolność, rewolucjonistę i przyjaciela osób represjonowanych. W niedawnym wywiadzie stwierdził: „Ciągle złości mnie to, że uwaga ludzi jest rozpraszana przez fałszywe spiski, takie jak 11 IX, kiedy wokół mamy dowody na prawdziwe spiski – wojny czy olbrzymie nadużycia finansowe.” To wstyd, że Assange denerwują ci, którzy szukają prawdy odnośnie przyczyny zgonów 1.5 mln niewinnych ludzi w okupowanym Iraku, 1,2 mln zgonów niewinnych w okupowanym Afganistanie, a także tysiące więcej niewinnych mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy zginęli w okupowanej Palestynie, Libanie, Pakistanie, Jemenie i Somali. 11 IX wcale nie jest fałszywym spiskiem, istnieją niezbite dowody na to, że urzędnicy amerykańscy i izraelscy nie tylko mieli wcześniejszą wiedzę o wydarzeniu, ale zaplanowali i przeprowadzili ten atak.
To było wykorzystanie fałszywej flagi Mossad-CIA w celu ochrony syjonistów przed każdym przyszłym zagrożeniem militarnym, oraz poszerzenia pasożytniczej hegemonii USA i bezprawnego reżimu w Tel Awiwie na cały świat przez inspirowaną przez syjonistów „wojnę z terroryzmem.” Każdy kto znieważa ludzi ubiegających się o prawdę 11 IX, pomawia słuszny ruch Hezbollah, szerzy propagandę o Iranie, co nasila kampanię demonizacji przeciwko Islamskiej Republice przez syjonistyczne lobby i syjonistyczne media, i świadomie pomija izraelskie zbrodnie w okupowanym Afganistanie i Iraku, nie jest bojownikiem o wolność, lecz kłamcą i propagandystą. Najnowszy „przeciek” Wikileaks o okupowanym Iraku został przekazany kilku serwisom informacyjnym głównego nurtu, w tym Al-Jazeerah, syjonistycznemu New York Times, niemieckiemu Der Spiegel, który brukał Hezbollah w przeszłości nikczemnymi oskarżeniami o sprzedaż narkotyków, kontrolowanemu przez syjonistów francuskiemu Le Monde, który również niedawno oczerniał Hezbollah, oraz brytyjskiemu The Guardian, w paczkach, jak gdyby był to jakiś wakacyjny prezent. To nie jest przeciek. To nie jest ujawnianie. To jest informacja prasowa. To jest spektakl medialny. To jest cyrk przykrywający prawdziwe zbrodnie. Ci, których interesuje prawdziwy przeciek, poza prawdziwą odwagą, powinni przeczytać historię Mordechaja Vanunu, który ujawnił izraelski program nuklearny i ostatnie 26 lat życia spędził na zmianę w izraelskich nieludzkich więzieniach i poza nimi, w tym 18 bez przerwy i 11 lat w odizolowanej celi. Irak został unicestwiony dla syjonistycznego reżimu, tak jak Afganistan. Omawiając niszczenie tych narodów i wymordowanie milionów ich obywateli, istotne jest zrozumienie zbrodni popełnianych w celu przedyskutowania roli Izraela w tych zbrodniach. Każda osoba czy instytucja nie rozumiejąca tego jest ignorantem, tchórzem czy kolaborantem. Dla żadnej z tych osób nie ma miejsca w ruchu przywrócenia okupowanej ziemi lokalnej społeczności, oraz postawieniem ich oprawców przed wymiarem sprawiedliwości. Poprzez wspieranie Wikileaks nie walczysz z okupantem. Nie czcisz męczenników. Nie walczysz z imperializmem. I nie odpierasz ataku prześladowcy. Wspierasz Izrael i wspierasz tuszowanie jego sieci zbrodniczej działalności. Wikileaks jest syjonistyczną trucizną. Obudź się.
Za http://newworldorder.com.pl/artykul,2767,Wikileaks-to-syjonistyczna-trucizna
WIKIFREE
Portal WikiLeaks został zmuszony do rezygnacji z korzystania z serwerów Amazon.com po rozmowie przedstawicieli Kongresu USA z kierownictwem Amazon na temat związków z WikiLeaks - poinformował niezależny senator ze stanu Connecticut Joe Lieberman. Ciekawe czy to też z powodu podejrzenia założyciela portalu o „molestowanie seksualne”, czy może z jakiegoś innego powodu? „Decyzja firmy o odcięciu Wikileaks jest słuszna i powinna wyznaczać standard dla innych spółek, które WikiLeaks wykorzystuje, by rozpowszechniać nielegalnie zdobyte materiały” - oświadczył Pan Senator. Więc może jednak chodzi o rozpowszechnianie „nielegalnie zdobytych materiałów”, a nie o „molestowanie”. Chyba że ujawnienie „materiału” o ewidentnie nielegalnym poleceniu zbieraniu danych (także biometrycznych) urzędników ONZ wydanym przez Sekretarz Stanu Hilary Clinton należy uznać za „molestowanie” Pani Clinton – za co można być ściganym przez Interpol. Bo wymaga zdecydowanej interwencji ze strony rządu USA „rozpowszechnianie nielegalnie zdobytych materiałów”, o tym, że rząd USA nielegalnie „zdobywa materiały”. Choć z drugiej strony, gdyby nie działania rządu USA, nie byłoby co ujawniać! Nieprawdaż? Na portalach społecznościowych wre oburzenie – na szczęście jeszcze można się przynajmniej oburzać. Ale chyba już niedługo. Bo przecież wyrażanie oburzenia z powodu „wyznaczających standardy” działań rządu USA może ściągnąć na oburzonych zarzuty molestowania albo nawet gwałtu i doprowadzić do „rezygnacji” dostawcy usług internetowych z dostarczania tychże wszystkim oburzonym. Póki co oburzeni powołują się na Pierwszą Poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Widocznie czytają bez zrozumienia. Brzmi ona jak nastepuje:
„Congress shall make no law respecting an establishment of religion, or prohibiting the free exercise thereof; or abridging the freedom of speech, or of the press; or the right of the people peaceably to assemble, and to petition the Government for a redress of grievances”.
Z całą pewnością Konstytucja nie została naruszona! Kongres nie ustanowił przecież żadnego prawa zakazującego wolności słowa! To tylko rząd i jego urzędnicy robią, co robią. A Kongres może im, co najwyżej… („wężykiem Jasiu, wężykiem”) Gwiazdowski