692

Boisko Boże Ameryka ma problem. Ulubieniec mas, najpopularniejszy sportowiec Tim Tibow, przyznaje się do dziewictwa w wieku lat 24. A nie wygląda, żeby mu czegoś brakowało. I nie ma takiej Amerykanki, która mogłaby mu się oprzeć. Nawet nie musiałby napierać. Na meczach matki wielbicielek talentu proszą na plakatach, żeby zechciał poślubić ich córki, to chociaż sobie popatrzą przy ołtarzu. Niejedna panienka i niejedna wdowa nawet bez małżeństwa poświęcić się gotowa, żeby tylko zwieść go z drogi cnoty. Odpowiada jednak, że „zachowuje siebie dla przyszłej żony”. Byk na metr dziewięćdziesiąt wzrostu nie pije także alkoholu. Nie bierze do ust nawet kieliszka wina, aby nie dawać złego przykładu niedojrzałej młodzieży. Rzecz jasna nie ma mowy o narkotykach ani papierosach. No i nie przeklina. Przyznaje się tylko do jednej słabości; lubi raz na tydzień lody, najchętniej waniliowe. Wanilia jest w Ameryce symbolem poprawności, zwłaszcza seksualnej. W tym mocno rozerotyzowanym kraju „vanilia sex” to seks dla naiwnych. A najgorsze, że Tim Tibow bezwstydnie modli się publicznie. Publicznie! Takie potrzeby obywatel dobrze wychowany powinien załatwiać gdzieś na stronie. A on przeciwnie. Po każdym zwycięstwie klęka na boisku na jedno kolano, czoło opiera na pięści lewego ramienia i w skupieniu składa dzięki Bogu za pomoc. No po prostu skandal, sodoma i gomora! Nie po to od pół wieku trwa zacięta walka z symbolami religijnymi a zwłaszcza chrześcijańskimi w miejscach publicznych, żeby taki Tibow się panoszył ze swoim fanatyzmem. Demoralizował ludzi. Jego gest modlitewny obiega cały świat. Nazwisko stało się czasownikiem „to tibow”, czyli po polsku „tibołować”. Tibołują goście na przyjęciu weselnym w Las Vegas i nurkowie pod wodą, i pary na ulicy w Londynie. Im bardziej zaskakujące miejsce modlitwy prawdziwej albo udawanej, tym mocniejszy efekt wywarty na widzach. Jednak nie wiadomo, czy ludzie wyrażają tak podziw dla jego osoby, czy raczej drwią z ostentacyjnej pobożności. Lub może naśladują w tym to, co najłatwiejsze. Łatwo jest przyklękać, ale trudno wygrywać mecz za meczem dla swojej drużyny. Miłośnicy Tima noszą koszulki z jego numerem „15”, ale z imieniem Jezusa. Badanie opinii publicznej wykazało, że 43,3 procent fanów dopatruje się boskiej interwencji w sukcesach na boisku. Autorzy programu satyrycznego Saturday Live Night pokazali skecz, w którym Jezus powiada Timowi, że „już wystarczy”. To żart łagodny, bo z telewizji ogólnodostępnej. A w niszowym programie kablowym widziałem drwinę tak wulgarną z pobożnego przyklęku, że nie nadaje się tu do opisania. W cynicznym i rozwiązłym światku zawodowego sportu amerykańskiego Tim Tibow drażni mnóstwo ludzi. Stanowi żywy wyrzut dla rozmaitych słabości a trudno posądzić go o pobożne pozerstwo. Nie tylko modli się publicznie i prywatnie żyje jak harcerz. Także służy ludziom w potrzebie, jak prawdziwy chrześcijanin. Pieniądze wydaje na fundację, która spełnia prośby młodych, ciężko chorych pacjentów. W czasie wolnym od treningów i rozgrywek odwiedza szpitale i więzienia, aby świecić przykładem i dodawać otuchy. Często bywa też na Filipinach, gdzie się urodził w rodzinie misjonarzy kościoła baptystów, białych Amerykanów. Pomaga tam sierotom i buduje szpital. Na Filipinach chyba leży klucz do tajemnicy Tima. Matka nie chciała usunąć ciąży, chociaż zagrażała jej życiu. Uchodzi, więc za cudowne dziecko, cudownie ocalone w łonie matki wskutek religijnej interwencji. Jest chodzącą reklamą dla ruchu „pro life”. Wielu ludzi chętnie dokopałoby się w nim jakiegoś brudu, lecz te wysiłki spełzają na niczym. Został uodporniony na pokusy wychowaniem przez matkę i ojca, parę misjonarzy. Po powrocie do Ameryki rodzice tak bardzo chcieli uchronić syna przed złymi wpływami, że nie posłali go do szkoły przez kilka lat ucząc w domu na Florydzie. Tim poszedł w końcu do publicznej szkoły średniej, żeby mógł grać w futbol. Potem wszedł do drużyny Uniwersytetu Florydy. Na paskach pod oczami, które malują sobie zawodnicy przed meczem umieścił po cytacie z Nowego Testamentu pod każdym okiem. Jeden z Ewangelii św. Jana 3:16 „Bo Bóg tak umiłował świat, że syna swego jednorodzonego wydał, aby każdy, kto weń wierzy, nie zginął, ale miał żywot wieczny.” Oraz drugi z listu św. Pawła do Filipian 4: 13 „Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia”. Całe cytaty nie zmieszczą się na paskach, ale same odsyłacze do Pisma na pewno. Wszakże Tim głosi nie tylko Ewangelię. Ma dobrą nowinę również dla niewierzących. W siebie. Reklama męskiej bielizny firmy Jockey z jego nagim torsem spowodowała rekordową sprzedaż. Każdy może przynajmniej założyć takie same majtki. 

Tim Tibow, kwarterback drużyny „Broncos” futbolu amerykańskiego z Denver nie zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych, ponieważ urodził się za granicą. Ale stał się ludowym bohaterem. Krzysztof Kłopotowski

Grecka rapsodia Cóż znaczy mentorski ton pary najważniejszych polityków starej Europy pod adresem rządu w Atenach, a tak właściwie to wszystkich Greków? Nie można tego brać zbyt dosłownie: przecież - odwołując się do znawców politycznych obyczajów - wszystkiego, co jest w polityce naprawdę ważne, nikt nie mówi aż tak głośno. Faktem jest na razie masowy sprzeciw Greków przeciwko drastycznym oszustwom, które dla każdego kraju byłyby nie do przyjęcia, choć parlament formalnie zgodził się na te warunki. Nie wiem, czy dobrze rozumiem akurat to, co się wokół nas dzieje, bo nie raz w bliższej i dalszej przeszłości daliśmy się skutecznie ogłupić. Przykłady? Weźmy pierwszy z brzegu: dopiero po stu latach coś rzetelnie wiemy o najważniejszych "historycznych" wydarzeniach początku zeszłego wieku, o tym, że za marsowymi portretami ówczesnych władców kryła się głupota lub byli to zwykli figuranci, a faktyczne rządy sprawowali awanturnicy, którzy doprowadzili ówczesny świat do samozagłady. Musimy i dziś, obserwując grecką politykę Unii Europejskiej, pamiętać o efekcie mistyfikacji, czyli ryzyku popełnienia podstawowych błędów w ocenach, nawet, co do faktów, a już na pewno w diagnozowaniu rzeczywistości, gdyż postrzegamy głównie wykreowane zjawiska medialne i im często bezpodstawnie przypisujemy szczególne znaczenie. Bo czy warto narzucać aż tak restrykcyjne warunki finansowe państwu, które jednocześnie jest członkiem zintegrowanej ekonomicznie wspólnoty i posługuje się w dodatku tą samą walutą? Czy w tym kraju naprawdę z finansami publicznymi jest aż tak źle, skoro posługując się tymi samymi kryteriami oceny w innych krajach tej samej wspólnoty, jest jeszcze gorzej? Czy na pewno nie mamy do czynienia z jedną z kolejnych mistyfikacji? Przecież w nieodległej przeszłości media "wolnego świata" zgodnie powtarzały brednie na temat produkcji broni masowego rażenia przez pewien bardzo bogaty w zasoby ropy naftowej kraj bliskowschodni, co stanowiło preludium wojny, która - nazywajmy rzeczy po imieniu - była klęską liderów koalicji "w imię wolności" (również naszą, bo w niej bez sensu uczestniczyliśmy) i - co szczególnie istotne - jedną z ważnych przyczyn kryzysu finansów publicznych głównych koalicjantów? Zarówno nas, jak i wszystkich pozostałych uczestników tej awantury nie było już stać na wojny - przy jednoczesnym utrzymaniu i tak już wysokiego poziomu konsumpcji. W przeszłości wojny zawsze wiązały się z latami biedy, która przychodziła nie tylko do domu pokonanych, lecz również zwycięzców. Odwrócenie tej prawidłowości jest zawsze kosztowne, i to nadmiernie.
Austria też bankrutowała A wracając do wątku jeszcze bardziej współczesnego: czy na pewno możemy wierzyć w zapewnienia polityków nie tylko na temat intencji oraz celów "polityki greckiej", ale przede wszystkim o ekonomicznych czy finansowych przyczynach obecnego stanu rzeczy, który oczywiście jest stanem chorobowym? Tylko kogo? Jakoś dziwnie na plan dalszy przesuwa się ważniejsze przyczyny istniejącego stanu rzeczy, które dziś zbiorczo nazywamy "kryzysem finansowym", akcentując głównie problemy cokolwiek drugorzędne. Cóż znaczy powszechnie powtarzana groźba "bankructwa" tego państwa, skoro obiektywnie czegoś takiego nie ma? Znów pozwolę sobie przypomnieć, że finanse publiczne wielkich mocarstw, notabene w czasach walut kruszcowych, wielokrotnie "bankrutowały" (przykład Austrii w czasie wojen napoleońskich), co nie przeszkadzało przegrać większości bitew i kampanii i jednocześnie cudzymi rękami wygrać wojnę po to, aby trwać, jako mocarstwo (w ówczesnym znaczeniu) przez następne sto lat. Jeżeli państwo nie ma dostatecznych środków na sfinansowanie swoich wydatków (a nie umie po cichu zwiększyć emisji pieniądza), a te wydatki z grubsza składają się (po pierwsze) z tego, co trzeba wypłacić na potrzeby samej władzy publicznej (płace urzędników, sędziów, policjantów, utrzymanie infrastruktury publicznej, dopłaty do systemów emerytalnych itp.) oraz (po drugie) na spłatę zadłużenia, to w pierwszej kolejności zawiesza lub redukuje te ostatnie. Nie jest to zbyt skomplikowana operacja: głównych wierzycieli, którzy zresztą o tym sami dobrze wiedzą, po cichu, lecz oficjalnie, informuje się, że na razie to nie dostaną nic, czyli że muszą zapomnieć o swoich wierzytelnościach w obecnej wysokości. Mogą dostać w przyszłości jakąś ich część, ale pod warunkiem, że będą z nami współpracować. Inaczej zobaczysz figę z makiem. Wierzyciele, czy chcą, czy nie chcą, muszą się na to zgodzić, a potem zaczyna się rytuał tzw. procesu "trudnych" negocjacji na temat tzw. restrukturyzacji zadłużenia, kończący się w rzeczywistości istotną redukcją długów. Do obowiązków w tym rytuale należy wprowadzenie przez dłużników tzw. programów oszczędnościowych, bo to podobno uwiarygodnia ich pozycję, choć są to działania raczej fasadowe. Dlatego nikt tak nie postępuje w przypadku Grecji, lecz każe im drastycznie zmniejszyć wydatki wewnętrzne, a zwłaszcza spektakularnie obniżyć emerytury i płace urzędników i wyrzucić na bruk 150 tys. pracowników, co wywoła powszechne protesty paraliżujące od zewnątrz i od wewnątrz funkcjonowanie tego państwa? Oczywiście postawiony do kąta rząd tego państwa pewnie z oporami przyjął wszystkie (lub prawie wszystkie) elementy programu regulacji wydatków, ale przecież nie ma takiej władzy, która pozwoli mu go zrealizować.
Bunt młodych Tu refleksja na marginesie: współczesna władza publiczna większości państw Europy, w tym również naszego kraju, jest w każdym tego słowa znaczeniu zbyt słaba jak na trudne czasy. Nie idzie mi oczywiście o przysłowiowe czołgi, których nie wyprowadzi na ulice, lecz o siłę wiedzy, autorytetu oraz najzwyklejszy posłuch w społeczeństwie. Naszą scenę polityczną prawdopodobnie zmiecie - jak to często bywało w przeszłości - pokojowy bunt młodego pokolenia przeciw nonsensom jakiejś w sumie drugorzędnej umowy międzynarodowej, którą - jak wiele innych traktatów - podpisali, nie czytając, nasi politycy. Aby przeprowadzić znacznie trudniejsze operacje, zwłaszcza polegające na redukcji wydatków, trzeba mieć realną władzę, a śmiem twierdzić, że nie ma jej żaden obecny rząd europejski. Również grecki. I tu chyba dochodzimy do sedna sprawy: przecież wiemy, że mimo wszystko łatwiej podwyższyć obciążenia fiskalne, niż po prostu pozbawić lub znacznie zredukować źródła utrzymania dla nawet niewielkiej grupy ludzi. To wie każdy, niekoniecznie z lektury starych, napisanych przed epoką liberalno-monetarną, podręczników finansów publicznych. Czy politycy narzucający Grecji tego rodzaju programy są aż tak niedouczeni? Oczywiście tego nie można zupełnie wykluczyć, ale sądzę, że mówimy o środkach, a nie o celach tych działań. Aby je odgadnąć, najczęściej ubieramy się w togę marksistów, którzy wyjaśniają świat, jako grę dość prosto pojętych interesów finansowych - idzie tu tylko o pieniądze dłużnika, które on dzięki tym programom wpłaci na rachunek wierzycieli. Być może, ale pozwolę sobie nie zgodzić się z tą diagnozą. To chyba nie jest najważniejsze. Idzie o coś znacznie ważniejszego. Podobnie jak przed dwudziestu laty w Polsce chce się tę formułę powtórzyć: z jednej strony wielką wyprzedaż, tym razem Grecji, gdzie - podobnie jak u nas - wszystko będzie można kupić za psie pieniądze, a z drugiej strony - doprowadzić do osłabienia lub wręcz marginalizacji miejscowych elit, zdobywając jednocześnie nowe rynki zbytu. Już ich nikt nie odda, choć przecież zwycięzcy z kretesem przegrali historyczną bitwę z państwami azjatyckimi o przemysłowe skutki globalizacji. Europa nie jest już centrum przemysłowym świata i już raczej nie będzie. Dziś, będąc mądrym po szkodzie, chciałoby się rzec, że polityczny i ekonomiczny sukces w Europie Środkowej i Wschodniej odciągnął przed laty uwagę od czegoś znacznie trudniejszego w postaci ochrony, a przynajmniej zachowania części własnych zdolności wytwórczych, które wymknęły się z rąk na korzyść gospodarek wschodzących. Tego już nie odwrócimy, zresztą to nie nasze zmartwienie. Widać, więc, że ów grecki plan nie grzeszy racjonalnością, bo korzyści ekonomiczne wierzycieli nie są aż tak ważne. Może, więc nie po raz pierwszy jesteśmy świadkami bezrozumnych działań, których sens poznają dopiero nasze wnuki? My chyba powinniśmy trzymać się z daleka od tych działań, bo w sumie bliżej nam do grona dłużników niż wierzycieli. Prof. Witold Modzelewski

Patriotyzm czterech ścian Dół formularza

Polska prawica zamiast uprawiać politykę tworzy mity, które spychają ją coraz bardziej w polityczną nicość lub - to co zwykliśmy nazywać - polski mesjanizm. Wieszczem tej apolitycznej partii uciekającej do podziemia jest polski poeta Jarosław M. Rymkiewicz, który w krystaliczny sposób głosi zagładę prawicy doradzając jej czekanie aż lud zacznie wywieszać kolaborantów – do tego czasu mamy przy kominku czytać Mickiewicza i Słowackiego. Jego poglądy zostały najwyraźniej przedstawione w artykule pt. „Polska może być wielka” (Uważam Rze z 4 lipca 2011 r.) i są one – moim zdaniem wyrazem pogardy dla narodu polskiego, który wg. autora składa się i na przestrzeni naszych dziejów składał się głównie z głupców i kolaborantów. J. M. Rymkiewicz, poeta i ponoć intelektualista (tak przynajmniej reklamują go wszystkie gazety), z rozbrajającą - każdego, kto ma minimalną wiedzę o dziejach naszego kraju - prostotą stwierdza, cytuję;

„..istnieją tuż obok siebie dwie Polski – a jeśli istnieją dwie Polski, to muszą istnieć dwa narody Polaków. Te narody oddzieliły się od siebie i zaczęły wieść życie osobne kilkaset lat temu. Jeden to naród patriotów– drugi naród kolaborantów.” Kiedy nastąpił ten podział? Według pieszczocha prawicowych salonów za Zygmunta III Wazy, jeszcze raz zacytuję, bo jeszcze ktoś by mógł pomyśleć, że źle streściłem myśli poety: „ten fundamentalny dla naszych dziejów podział zaczął się uwidaczniać /…/ już w czasach Zygmunta III Wazy” od tej pory Polacy są rządzeni: „albo przez obcych królów, Wazów czy Sasów, albo przez rosyjskich ambasadorów.” Człowiek przeciera oczy ze zdumienia, bo z tego schematu wynika, że dynastia Jagiellonów wywodziła się z dynastii Piastów. Dodajmy, bo nasz prawicowy wieszcz najwyraźniej o takich faktach nie chce a raczej nie może pamiętać, że zwycięstwo pod Grunwaldem zostało świadomie zmarnowane przez króla W. Jagiełłę, który wraz z swoim bratem Witoldem zrobili wszystko, co możliwe by pościg za pokonanym wrogiem jak najbardziej opóźnić, co umożliwiło Krzyżakom powtórne zebranie sił i przygotowanie się do obrony Malborka. Wszyscy historycy zgodnie twierdzą, że to największe w dziejach polskich zwycięstwo zostało zmarnowane świadomie przez Jagiełłę. Dlaczego król i książę litewski opóźnili pościg – otóż, dlatego, że myśleli o interesie Litwy a nie Polski i wiedzieli doskonale, że w wypadku ostatecznego rozgromienia Zakonu Krzyżackiego, Królestwo Polskie zdominuje całkowicie Europę Centralną i Wschodnią, a więc w konsekwencji zdominuje także Litwę. Tak, więc W. Jagiełło postępował po bitwie pod Grunwaldem w interesie dynastii Jagiellonów, który był całkowicie sprzeczny z interesem Polski. Przypominam ten fakt, aby uzmysłowić czytelnikowi, że realna historia Polski nie ma nic wspólnego z pociągającym moralnie schematem Rymkiewicza. Schemat ten jest majaczeniem gnostyckiego myśliciela, który w miejsce jasności i ciemności wstawia patriotów i kolaborantów i unicestwia w ten sposób rzeczywistą realną i niesłychanie skomplikowaną (fascynującą!) historię naszego kraju. Tego typu struktura myślenia przypominająca do złudzenia ideologiczne majaki rosyjskich rewolucjonistów, jest w gruncie rzeczy owocem niewoli i wiecznegopolskiego upodlenia. Konstruowanie takich nasyconych moralnością i wypranych z wszelkiej polityki mitów jest wyrazem upadku naszego narodu nieumiejącego myśleć w kategorii państwa. Państwo? To jest słowo obce Rymkiewiczowi. Jego myślenie jest zauroczone krwią i przemocą. Jego tęsknoty za niepodległością mają charakter plemienny a nie narodowy. W jego książkach i wypowiedziach Polacy przypominają nie Naród, lecz plemię nieumiejące wywalczyć miejsca w Europie dla swojego Państwa. W eseju, „Co to jest klasycyzm” wydanym w 1967 r. Rymkiewicz definiując rolę poety, pisał: „wiersz jest ujawnieniem plemiennej podświadomości” stamtąd powinien poeta czerpać jakąś prawiedzę o wyobrażeniach kolektywnych. Powinien domagać się Rymkiewicz: „uczestniczyć w tej podziemnej zbiorowości, mieć poczucie tożsamości z naturą i z członkami plemienia.” Od tamtego czasu nic się nie zmieniło. Poeta nadal przebywa w plemiennej podświadomości Polaków. Dla Rymkiewicza Polska to życie, „które toczy się w naszych domach”, „Polacy mają w swoich domach to, co jest najpiękniejsze na świecie i dlatego są szczęśliwi.” Poeta nie konkretyzuje, co takiego mamy w domach, że czujemy się szczęśliwi. W domach jesteśmy sami – obcy, jeśli nie wyważy drzwi albo nie przyjdzie z nakazem aresztowania – nie ma tam wstępu. To jest patriotyzm czterech ścian. Patriotyzm kompletnie zrusyfikowany, do takiego stanu beznadziei chcieli nas doprowadzić Rosjanie i Niemcy. I część polskich elit doprowadzili. Pogratulować. Piotr Piętak   

Żydowski mason ujawnia plany z 2008 r. zbankrutowania Grecji W swoim artykule z 2008 roku (!), mieszkający w Budapeszcie Jean D’Eau, powołuje się na wysokiego rangą członka żydowskiej loży masońskiej w tym mieście, który ostrzegł go, że Grecja została celowo wybrana na kraj, który zbankrutuje, na co oczywiście od razu pojawi się “rozwiązanie”. Z małych krajów, Grecja najbardziej symbolizuje Europę, a stosunkowo łatwo ją zdewastować po tym jak powróci do własnej waluty. Ma to przekonać przeciętnych ludzi, że jeśli problemu w Grecji nie uda się naprawić, to zbankrutuje także cała południowa Europa, co z kolei pociągnie kolaps systemu finansowego Europy i w rezultacie jej bankructwo. Sztucznie stworzony “problem” opiera się na tym, że kraje Europy Południowej i Wschodniej, które są w strefie Euro, nie mogą zdewaluować swojej waluty po to by poprawić swoje gospodarki – dewaluacja waluty sprzyja wzrostowi turystyki i eksportu. W procesie osłabienia wykorzystano skorumpowanych polityków, którzy są na usługach “chazarskich bankierów”. Celem tychże bankierów jest doprowadzenie gospodarek krajów południowej i wschodniej Europy do załamania – podobnie jak gospodarek USA, Chin, Rosji i Indii. “Rozwiązaniem”, które wkrótce zaproponuje Unia Europejska będzie scentralizowanie budżetu i zaniechanie odrębnych polityk budżetowych i fiskalnych wszystkich krajów Europy. Wszystkie podatki z krajów członkowskich będą bezpośrednio przekazywane Rządowi Europejskiemu, który będzie rozdzielał pieniądze według własnego uznania. Rządy poszczególnych państw przestaną istnieć. Równocześnie powstanie jedna wielka Armia Europejska, która będzie konkurować z NATO i armią USA. Jak wiadomo za sztucznie wytworzoną recesją globalną stoją międzynarodowi, głównie europejscy bankierzy, pod przewodnictwem Rotszyldów – ci sami ludzie zresztą też stoją za oszustwem “globalnego ocieplenia”. Chodzi o to, by przejąć kontrolę nad globem od bankierów amerykańskich i zrealizować ideę połączenia USA i Unii Europejskiej pod ich przewodnictwem, a nie odwrotnie. Wszystko, co obserwujemy jest realizacją “Protokołów Mędrców Syjonu”- świat, który jest kreowany przez syjonistów ma być rządzony przez te same elity, co Królestwo Chazarskie. Jedyną siłą, która może powstrzymać zrealizowanie tych diabolicznych planów są USA, Chiny i Rosja. Ważną dodatkową rzeczą, którą przekazał żydowski mason autorowi artykułu jest to, że jednym z najważniejszych narzędzi w likwidacji klasy średniej jest złoto. Jego ceny zaczną nagle rosnąć, co spowoduje to, że majętni ludzie z Zachodu zaczną go masowo wykupywać. Potem nastąpi gwałtowne obniżenie cen złota, w rezultacie, czego ludzie zbankrutują. Ma to nastąpić w ciągu najbliższych dwóch lat.

Komentarz monitorpolski: Zgadzałoby się to z ostrzeżeniem Davida Wilcocka, który niedawno ujawnił, że na świecie jest o wiele więcej złota, niż nam się to mówi. Ale o tym więcej napiszę innym razem. Monitorpolski's Blog

O nierówności w Ameryce Paradoks walki z rosnącymi nierównościami dochodowymi w Stanach Zjednoczonych polega na tym, że przeciwnikiem w tej walce nie jest wyłącznie klasa wyższa, ale również… najubożsi. Nie wystarczy przekonać bogatych do tego, że są bogaci i w związku z tym powinni oddawać do państwowego budżetu sumy proporcjonalne do swych zarobków. Trzeba również przekonać biednych do tego, że są biedni i powinni o to walczyć. To niekiedy równie trudne. Dlaczego Amerykanie z centralnych czy południowych stanów od lat uparcie głosują na Partię Republikańską, choć wszystkie wskaźniki ekonomiczne pokazują wyraźnie, że to właśnie mieszkańcy tych biednych regionów najbardziej tracą na ograniczaniu pomocy rządowej, a najwięcej mogą zyskać na przeforsowanej przez prezydenta Obamę ustawie o powszechnej opiece zdrowotnej czy innych programach rządowej pomocy najuboższym? Dlaczego występują przeciw rozwiązaniom zgodnym z ich interesem ekonomicznym? Dla przykładu, jednym z tematów, który niezmiennie jest źródłem konfliktów pomiędzy republikanami a demokratami, jest kwestia stawki, według której płacą podatki najbogatsi Amerykanie. Formalnie jest ona całkiem wysoka – wynosi 35 proc. dochodu – ale dzięki skomplikowanemu systemowi ulg i odpisów oraz możliwości lokowania pieniędzy na kontach w „rajach podatkowych” w rzeczywistości jest znacznie mniejsza. I tak najbogatszy z republikanów ubiegających się obecnie o nominację swej partii w wyborach prezydenckich, Mitt Romney, którego majątek liczony jest w setkach milionów dolarów, pod presją opinii publicznej ujawnił niedawno swoje rozliczenie podatkowe za lata 2010 i 2011. W tym czasie Romney oddał państwu ponad 6 milionów dolarów. To ogromna suma, ale stanowi ona jedynie niecałe 14 (!) proc. dochodu polityka, który w ciągu dwóch lat zarobił 43 miliony dolarów. To mniej niż 15-procentowa stawka, według której płacą podatki Amerykanie zarabiający między 8,7 a 35,35 tysiąca (!) dolarów rocznie. Gdy podzielimy dochody Romneya przez liczbę dni, okaże się, że kandydat na prezydenta w ciągu ostatnich dwóch lat zarabiał średnio niemal 60 tysięcy dolarów… dziennie. Administracja Obamy proponuje, więc wprowadzenie tzw. reguły Buffetta – nazwa pochodzi od nazwiska jej autora, Warrena Buffetta, notabene drugiego na liście najbogatszych ludzi w USA – zgodnie, z którą najzamożniejsi Amerykanie nie powinni płacić podatków według niższych stawek podatkowych niż ich… sekretarki (nawiasem mówiąc Buffet zapłacił w zeszłym roku 17-procentowy podatek dochodowy, jego sekretarka 35-procentowy). http://www.politico.com/news/stories/0112/71998.html

Sekretarka Buffeta, Debbie Bosanek, stała się już w Stanach swego rodzaju polityczną ikoną. Na doroczne orędzie o stanie państwa zaprosił ją nawet prezydent Obama, by podczas przemówienia nawiązać do konieczności wprowadzenia jego zdaniem uczciwszego systemu podatkowego. Kilka dni temu ustawa oparta na regule Buffetta – proponująca, by osoby zarabiające rocznie powyżej miliona dolarów zostały objęte sztywną 30-procentową stawką podatkową – wpłynęła do Senatu. Oczywiście tam spotka się z radykalną opozycją ze strony Partii Republikańskiej, ale samo jej przedstawienie to znak, że kwestia „dopodatkowania” najbogatszych będzie jednym z kluczowych tematów kampanii przed listopadowymi wyborami prezydenckimi. A jak na tę całą debatę zapatrują się biedni Amerykanie z „tradycyjnie republikańskich” stanów? Otóż wielu z nich w listopadzie najpewniej i tak po raz kolejny zagłosuje na Partię Republikańską, powtarzając za jej politykami, że podniesienie stawek podatkowych dla najbogatszych to nic innego jak „socjalizm”, „komunizm” (te dwa pojęcia funkcjonują w zasadzie, jako synonimy), „zaczątek wojny klasowej”, „sztuczne dzielenie Amerykanów”, „karanie przedsiębiorczości” itp. Zagłosują tak, bo od lat wmawia się im, że oni też – a jeśli nie oni, to ich dzieci – pewnego dnia także mogą przekroczyć najwyższy próg podatkowy; że to oni, jako amerykańska „klasa średnia” – a w swoją przynależność do klasy średniej chcą wierzyć nawet mieszkańcy obskurnych przyczep kempingowych gdzieś na przedmieściach małych Miasteczek, będących przedmieściami wielkich miast – muszą bronić „amerykańskich wartości”, czyli ograniczonej roli rządu i możliwie najpełniejszej wolności na rynku. To, iż na ów „wolny” rynek jedni wchodzą, zarabiając kilkanaście tysięcy dolarów rocznie, a inni 60 tysięcy dolarów dziennie, nie ma oczywiście żadnego znaczenia. Wszyscy mają przecież równe szanse. Łukasz Pawłowski

W odpowiedzi Pawłowskiemu: Buffett płaci więcej niż sekretarka Wchodzę dzisiaj na salon24 i przecieram oczy ze zdumienia. Na SG wisi notka Kultury Liberalnej z tekstem dr Łukasza Pawłowskiego: PAWŁOWSKI: O nierówności w Ameryce, która po prostu nie tylko jest nielogiczna, ale opiera się na błędnych danych z których autor wyciąga błędne założenia:

"Administracja Obamy proponuje, więc wprowadzenie tzw. reguły Buffetta – nazwa pochodzi od nazwiska jej autora, Warrena Buffetta, notabene drugiego na liście najbogatszych ludzi w USA – zgodnie, z którą najzamożniejsi Amerykanie nie powinni płacić podatków według niższych stawek podatkowych niż ich… sekretarki (nawiasem mówiąc Buffet zapłacił w zeszłym roku 17-procentowy podatek dochodowy, jego sekretarka 35-procentowy)"

Czy ktoś tutaj umie liczyć? Otóż dla ułatwienia nawet nie trzeba liczyć, bo Warren Buffett sam oświadczył, że przy stawce 17 procentowej zapłacił dokładnie $6,938,744 (to prawie SIEDEM milionów dolarów). Zapłacił, więc o wiele WIĘCEJ niż jego sekretarka, bo ile taka biedna sekretarka zarabia? Racja? Racja jednak na tym nie koniec. Istnieje jeden problem, o którym dr Łukasz Pawłowski nie wspomniał. Otóż nie wiemy dokładnie ile zarabia sekretarka Buffeta, ale jedno wiemy na pewno: nie zarabia ona 35 tysięcy dolarów, lecz conajmniej 200 tysięcy dolarów, ale raczej bliżej kwocie 500 tysięcy dolarów rocznie! O tym dr Pawłowski zapomniał napisać, bo aby płacić stawkę 35% należy zarabiać powyżej 200 tysięcy dolarów rocznie! Mnie wierzyć na słowo jednak nie musicie, bo pensję pani sekretarki obliczył magazyn Forbes Ale nie trzeba powoływać się na Forbes wystarczy sprawdzić widełki podatkowe IRS z ich oficjalnej strony oraz wiedzieć w jaki sposób oblicza się podatki, aby zauważyć, że pani sekretarka nie jest zwykłą szarą myszką. Zakładając, że pracuje u Buffetta dobrych parę lat to najprawdopodobniej zarabiając tyle jest już milionerką lub wyjątkowo majętną, ale na pewno należy do najbogatszych sekretarek świata. Tekst dr Pawłowskiego jest pełen takich nieścisłości. Kolejny cytat:

"W tym czasie (lata 2010 i 2011) Romney oddał państwu ponad 6 milionów dolarów. To ogromna suma, ale stanowi ona jedynie niecałe 14 (!) proc. dochodu polityka, który w ciągu dwóch lat zarobił 43 miliony dolarów. To mniej niż 15-procentowa stawka, według której płacą podatki Amerykanie zarabiający między 8,7 a 35,35 tysiąca (!) dolarów rocznie."

Otóż samotny Amerykanin zarabiający 35 000 dolarów w rzeczywistości płaci stawkę 11.3 proc... a w rezultacie jest to 3 959 dolarów. W jaki sposób się to oblicza? Dokładny proces wytłumaczony jest tutaj Dla człowieka zarabiającego, 35 000 który musiał zapłacić podatek według stawki 11.3 proc to chyba jest znacznie mniej w porównaniu ze stawką 14 proc, czyli 3 milionami, które musiał zapłacić Romney? Oto, więc odpowiedź, dlaczego Amerykanie nie chcą Demokratów, Obamy oraz socjalistycznej polityki rodem z Europy promowanej przez "Kulturę Liberalną". Nie chcą po prostu być okradani większymi stawkami, ale wiedzą też, że państwa nie można tuczyć bez końca. Dodatkowe 3 miliony dolarów w podatkach od Romneya byłyby jak pieniądze wyrzucone w błoto, bo oddane armii urzędników lub przeznaczone na kolejną wojnę bez zgody Kongresu, czyli sprzeczną z konstytucją USA, albo po prostu na samoloty szpiegujące obywateli na terenie Ameryki (ostatni pomysł socjalisty Obamy). A tak przynajmniej pieniądze Romneya powróciły do gospodarki napędzając ją i tworząc miejsca pracy. Jeśli bogacze typu Buffett chcą płacić większe podatki to mogą oddać pieniądze rządowi dobrowolnie i to całkiem legalnie. Wspominałem o tym w notce "Proszę podnieście moje podatki". Oto fragment:

"Wystarczy kliknąć tutaj:

https://www.pay.gov/paygov/forms/formInstance.html?agencyFormId=23779454

I wypełnić prosty formularz wpisując kwotę, oraz wybierając sposób zapłaty: karta kredytowa lub transfer prosto z naszego konta bankowego. W taki oto szybki i prosty sposób możemy dobrowolnie przyczynić się do spłaty zadłużenia Stanów Zjednoczonych, czyli wrzucić swoje pieniądze do tej czarnej dziury. I teraz prawdziwa bomba: przez ostatnie lata w ten oto sposób rząd zgromadził tylko 5 milionów dolarów. Oczywiście sam pomysł na to, aby dobrowolnie wrzucać do tej dziury bez dna swoje pieniądze jest szalony, ale jak widać niektórzy ludzie nie mają, co robić ze swoimi pieniędzmi." Jeśli tak bardzo pana boli ta niesprawiedliwość panie Buffett to, dlaczego nie oddaje pan dobrowolnie rządowi po np. 20 milionów dolarów rocznie. Nie tylko stać pana, ale można to zrobić całkiem legalnie! Po co więc ta hipokryzja? Pan Buffett powinien wiedzieć jednak doskonale, że nie warto tego robić, bo postanowił przeznaczyć swój majątek na cele charytatywne oddając prawie całość Fundacji Billa i Melindy Gates. Chyba wszyscy się zgodzimy, że to lepsze rozwiązanie? A więc, do kogo ma te pretensje panie Buffett? Jak bardzo trzeba być zagubionym, aby promować socjalizm w XXI wieku? Droga Europo jesteś marna boś socjalna, a Ciebie doktorze Pawłowski prosimy o nie walczenie z "nierównościami" w Ameryce, ani w Polsce, lecz w swoim własnym domu. Tak będzie dla naszych kieszeni najlepiej

PS: Kultura liberalna czy socjalna? Już wiem... to są liberałowie po amerykańsku, czyli tacy jak Obama, czyli w Polsce socjaldemokraci. Ale panowie jesteśmy w Polsce, więc proszę o używanie polskich określeń i zmianę nazwy gazetki na Kultura Socjaldemokratyczna!

PS2: Na szczęście wolnościowcy znaczą wszędzie to samo bo też bym miał kłopoty

Moraine

Ciężkie czasy... Ciężkie czasy nastały mianowicie dla Murzynków, co to zrobili swoje, a zamiast nagrody są utylizowani w nadziei, a raczej nadzieji (niech żyje Pan Prezydent i zreformowana ortografia!), że to usatysfakcjonuje publiczność i że na tym się skończy. Otóż rzadko się na tym kończy, a z pirogi trzeba wyrzucać aligatorom coraz to bielszych i bielszych pasażerów. A zresztą, żeby nas tu nie oskarżyli o faszyzm i rasizm, niby nie pierwszyzna, ale, po co im to ułatwiać, posłużymy sie naszym swojskim, sarmackim wzorcem, opisywanym chyba i przez Rzewuskiego i przez Wańkowicza, pamięć nie myli (asekuruję się, bo jednak czasem myli). Otóż, jak wataha wilków dobiegała już do sań mknących przez leśną drogę, to z tych sań wypychano jednego z pasażerów, jak domniemywam, nieco niżej ulokowanego w hierarchii, lub też mniej popularnego w okolicy. Przykład nawet lepszy, bo też i wataha, zamiast sie dawać dożynać, sama zaczyna kąsać i dobierać sie do tyłków rozmaitym cynglom, do tej pory wiernie służącym dożynającym. Ostatnie tygodnie na pewno nie będą miło wspominane w obozie władzy, a wszystko wskazuje, że to dopiero sałatka i apetizer przed głównym daniem. A przecież jeszcze czeka deser, już tam sobie każdy dopowie, kogo widzi na tym miejscu, tylko proszę z szacunkiem dla majestatu. Może powstać i przyjąć postawę zasadniczą? Bo to i paragraf na to jest! Wspomniałem wczoraj, że raz jednak sie zgodziłem z Markiem Migalskim, skądinąd osobnikiem nieprzesadnie sympatycznym, gdy napisał, że Tusk dla zachowania władzy nie cofnie się przed żadnym środkiem, wszystko jedno, legalnym, czy nielegalnym, bo nie ma wyjscia, przegra, to go wdzięczny naród zapudłuje za całokształt, a przede wszystkim za Smoleńsk. I ma rację podwójnie- nie cofnie się i zapudłują go. Chyba, że zdąży sie zatrudnić na jakimś stanowisku unijnym z immunitetem, czy jakimkolwiek innym, najlepiej w kraju, który nie podpisał z Polską umowy o wzajemną ekstradycję. Ostatnio załatwił na nasz rachunek „wziątkę” w wysokości 7 miliardów, jeśli mnie pamięć nie myli, zatem gra ostro, a desperacja jest spora. No, ale przez tą „bratnią pomoc” głodującym Włochom i Grekom ma jeszcze jeden powód, by trafić pod sąd. No, ale do tej pory obśmiewaliśmy dymisje, czyli show pod tytułem „ I tak miałem odejść, bo w takim towarzystwie nie da się pracować” i spektakularne draśnięcia policzków, czyli show pod tytułem „Rejtan dla ubogich”, albo „seppuku wersja nadwiślańska”. A tu tymczasem zaczyna dochodzić do rozwiązań ostatecznych, bo oto czytam, że pułkownik Tobiasz, główny świadek i spiritus movens „afery marszałkowskiej” zmarł na dwa tygodnie przed stawieniem sie przed sądem i złożeniem zeznań, jak pisze „Niezależna”. Tu mamy dysonans poznawczy, bo w tym samym czasie „Wyborcza” radośnie donosi, że nic nie szkodzi, bo zeznania już złożył i niczego to nie zmieni. Nie wiadomo, czy ma to znaczyć, że wyrok juz zaklepany? A może w pamięci towarzyszy stanęły sceny, gdy sąd kwitował odwołanie zeznań świadka, czy oskarżonego, który nawet koszulę ściągał, by pokazać sine plecy, suchym: „sad przyjmuje zeznania świadka złożone w śledztwie”. No, w każdym razie obie wersje prawdziwe być nie mogą, pewnie wkrótce będziemy wiedzieć więcej. W pierwszej chwili w mym paranoicznym i jątrzącym umyśle przesunęły sie obrazy Seryjnego Samobójcy, sznura od odkurzacza, worka bokserskiego, ciężarówki ze żwirem, czy nawet piły mechanicznej i syna, co postradał zmysły, a rano nic nie pamięta. Czytam jednak, że świadek zmarł „niespodziewanie, ale z przyczyn naturalnych, bo miał kłopoty z krążeniem”. Pogratulować szybkości w ustalaniu przyczyn, ale przy takiej ilości przypadków to już rutyna. „Był czas przywyknąć przecie”, jak mawiała Pawlakowa z „Samych swoich”. Sama afera, jak niektórzy pamiętają, a przytaczać byłoby za dlugo, odsyłam do tekstów Aleksandra Ściosa na ten temat, tam jest wszystko, lepiej nie napiszę, choćbym siedział dzień i pół nocy, jest zupełnie niesłychanym przypadkiem prowokacji przeciwko Komisji Likwidacyjnej Antoniego Macierewicza, zakończonej kompletnym fiaskiem. Kompletnym, jeśli nie liczyć „sukcesu” doprowadzenia do próby samobójczej Wojciecha Sumlińskiego, dobrowolnego przyjęcia kary przez płk. Lichockiego i już zupełnie extra bonusem- konfiskatą materiałów, jakie Sumliński gromadził do swej nowej książki o morderstwie księdza Popiełuszki. Materiały były wybuchowe, bo obalające oficjalną wersję tego mordu założycielskiego III RP i wskazujące na rzeczywistych inspiratorów i na zmowę milczenia po obu stronach, wydawałoby się, barykady. Czy te materiały były przyczyną, czy jednak celem był Macierewicz, nie wiemy, a może chciano ustrzelić dwa zające jednym pociskiem? A jako zupełna ciekawostkę podam wiadomość, że płk Tobiasz był attache w Moskwie w tym samym czasie, co Turowski, posiadacz swoistej „korony Himlajów”, bo oglądał zamach na papieża na placu Świętego Piotra, jako polski jezuita, oraz zamach ma Prezydenta w Smoleńsku, jako polski dyplomata. No, ale to przypadek. Na pewno. W tej sprawie w sposób cudowny i niespodziany pojawiły się postaci Komorowskiego ( całooość, powstań!), Grasia i Bondaryka. Grasia pewnie by poświęcili bez żalu, a pewnie i z ulgą, ale na dwie pozostałe postaci przecież nie mógł paść nawet cień. I nie padnie, bo sprawa bez swego, jak pisaliśmy, spiritus movens raczej sie rozmyje. Sumliński jest oczyszczony z zarzutów. I tylko płk Lichocki się w tej sprawie, jak na to wychodzi, pospieszył. Ale chociaż żyje. Seawolf

W BOR trwa zrzutka na adwokata gen. B. W Biurze Ochrony Rządu wrze. Od rana we wtorek w Biurze trwa zbiórka po 50 złotych na opłacenie adwokata gen. Pawła B., zdymisjonowanego wiceszefa BOR, któremu prokuratura postawiła zarzuty w związku z tragedią smoleńską. Borowiki są oburzeni, ale… płacą, bo nie chcą podpaść gen. Janickiemu, szefowi BOR.

- Puścili „z kapeluszem” kilka osób, które chodzą po wydziałach i żebrzą. Dlatego zbiera kilka osób, by w razie, czego wyszło, że to niby spontaniczna akcja. Ale bez wiedzy, a przede wszystkim akceptacji, szefa Biura nikt by się nie „wychylił” z takim pomysłem – mówią niezależnej.pl oburzeni funkcjonariusze BOR. Jak tłumaczą, funkcjonariusze dają pieniądze, bo mają świadomość, że jeżeli ktoś nie wrzuci datku, to od razu będzie czarną owcą i doniesie się to do gen. Janickiego. Są wkurzeni, bo kto, jak kto, ale wiceszef Biura nie należy do najgorzej uposażonych.

– W BOR pracuje też żona Pawła B., także na niezłej pensyjce. Niby, dlaczego mamy opłacać „papugę” dla niego, skoro powodzi mu się dużo lepiej niż szeregowym funkcjonariuszom. A przede wszystkim taka zbiórka oznacza, że solidaryzujemy się z byłym wiceszefem. A my przecież nie ponosimy odpowiedzialności za te olbrzymie zaniedbania, jakich dopuścili się nasi szefowie podczas planowania działań ochronnych delegacji prezydenta Kaczyńskiego 10 kwietnia 2010 r. – argumentują borowiki. Ich zdaniem gen. Paweł B. mógł przyjąć na siebie część winy wierząc, ze szef BOR o nim nie zapomni, gdy będzie w takiej sytuacji jak obecnie.

- Tylko dlaczego to ma się odbywać naszym kosztem? Już były nie raz sytuacje, że pożyczano u nas w Biurze od funkcjonariuszy prywatne pieniądze i zwracano w nagrodach, z państwowej kasy. Jak ktoś jest chytry, to już taki pozostanie – mówią nam borowiki. Gen. Paweł B., przypomnijmy, został zdymisjonowany i usłyszał zarzuty niedopełnienia obowiązków w trakcie m.in. przygotowań do wizyty Lecha Kaczyńskiego, a także poświadczenia nieprawdy.

Niezalezna

Wejchert skazany post-mortem Dwa dni temu pisaliśmy o barbarzyńcach w Konstancinie, którzy bezprawnie zrównali z ziemią zabytkową willę. Barbarzyńcy działali na zlecenie s.p. Jana Wejcherta. Temat podjęła dzisiaj Wyborcza, pomijając jednak starannie nazwisko Wejcherta. Oligarchia ma sie wciąż świetnie w III RP, nawet post-mortem. Media mainstreamowe obchodzą sie z polskimi oligarchami jak z jajkami. Czyli ostrożnie. Dlatego chyba dzisiejsza Wyborcza starannie pomija nazwisko Wejcherta w swoim ciekawym artykule pod tytulem  "Zrównał z ziemia cenną willę. Teraz ma ja odbudować":

http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34889,11138637,Zrownal_z_ziemia_cenna_wille__Teraz_ma_ja_odbudowac.html

Ten ktory zrównał i ma odbudować to czlowiek Wejcherta, Witold Sadowski, prezes spółki Konstancin Raal Estate Management i czlonek zarzadu innych spolek Wejcherta: Wejchert Golf Club, Stara Papiernia, ITI Sp. z.o.o. itd. Pisaliśmy o tym dwa dni temu:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/48954,barbarzyncy-w-konstancinie 

Oczywiście Sadowski nie zrównał z ziemia z wlasnej woli, ale na polecenie szefa i płatnika, śp. Jana Wejcherta.

III RP dala pewnej kascie nomenklatury poczucie nietykalności i bezkarnosci. Skoro sady odważają sie powoli wymierzać sprawiedliwość owej kascie, byc moze z czasem dojdziemy do rozpraw sadowych dotyczacych zlodziejstw FOZZ i zagarniania panstwowego majatku. Byc moze sady odwaza sie byc niezalezne nawet pod rzadami Tusk & Company, kto wie? Willa Julisin w Konstancinie zostala zrównana z ziemia, ponieważ sp. Janowi Wejchertowi zachciało sie krytego basenu. Teraz oficjalny inwestor, czyli spółka Konstancin Real Estate Management bedzie musiała odbudować budynek. Oby tylko inwestor barbarzyńca zrobil to porzadnie i nie schowal sie np. za niewypłacalnością i upadkiem. Czlonkiem rady nadzorczej spolki Konstancin Real Estate Management jest Agata Wejchert. W odróżnieniu od swojej macochy nie zamierza ona chyba schowac sie w Szwajcarii. Stanislas Balcerac

Historia walentynek, czyli słów kilka o św. Walentym Walentynki, święto zakochanych obchodzone 14 lutego, niesłusznie bywa stawiane w jednym rzędzie z Halloween, jako kolejny eksportowany produkt kultury anglosaskiej. Okazuje się, bowiem, że wspominany tego dnia w kalendarzu liturgicznym św. Walenty, od którego imienia pochodzi nazwa święta, został ogłoszony patronem zakochanych już w 1496 r. przez papieża Aleksandra VI.

Pogańskie prapoczątki Jednak początków dzisiejszych walentynek szukać trzeba nie w chrześcijaństwie, lecz w pogańskim Rzymie. O ich dacie zadecydowała sama przyroda. W połowie lutego, bowiem ptaki gnieżdżące się w Wiecznym Mieście zaczynały miłosne zaloty i łączyły się w pary. Uważano to za symboliczne przebudzenie się natury, zwiastujące rychłe nadejście wiosny. Z tej racji Rzymianie na 15 lutego wyznaczyli datę świętowania luperkaliów - festynu ku czci boga płodności Faunusa Lupercusa. W przeddzień obchodów odbywała się miłosna loteria: imiona dziewcząt zapisywano na skrawkach papieru, po czym losowali je chłopcy. W ten sposób dziewczyny stawały się ich partnerkami podczas luperkaliów. Bywało, że odtąd chodzili ze sobą przez cały rok, a nawet zostawali parą na całe życie... Gdy w IV w. chrześcijaństwo stało się religią panującą w cesarstwie rzymskim, pogańskie obchody stopniowo zastępowano przez święta chrześcijańskie. Luperkalia były na tyle popularne, że utrzymały się aż do końca V w. Zniósł je dopiero w 496 r. papież Gelazy I, zastępując je najbliższym w kalendarzu liturgicznym świętem męczennika Walentego. Okazuje się jednak, że miał on wiele wspólnego z zakochanymi.

Jeden czy dwóch Walentych? Za panowania cesarza Klaudiusza Gockiego Rzym był uwikłany w krwawe i niepopularne wojny do tego stopnia, że mężczyźni nie chcieli wstępować do wojska. Cesarz uznał, że powodem takiego postępowania była ich niechęć do opuszczania swoich narzeczonych i żon. Dlatego odwołał wszystkie planowane zaręczyny i śluby. Kapłan Walenty pomagał parom, które pobierały się potajemnie. Został jednak przyłapany i skazany na śmierć. Bito go, aż skonał, po czym odcięto mu głowę. Było to 14 lutego 269 lub 270 r. - w dniu, w którym urządzano miłosne loterie. Zanim to nastąpiło, w więzieniu Walenty zaprzyjaźnił się z córką strażnika, która go odwiedzała i podnosiła na duchu. Aby się odwdzięczyć, zostawił jej na pożegnanie liść w formie serca, na którym napisał: "Od twojego Walentego". Nad grobem męczennika przy Via Flaminia zbudowano bazylikę, jednak papież Paschalis I (817-24) przeniósł szczątki męczennika do kościoła św. Praksedy. Z czasem postać kapłana Walentego zmieszała się z innym świętym męczennikiem noszącym to samo imię. Niektórzy badacze twierdzą nawet, że tak naprawdę chodzi o tę samą osobę. W 197 r. został on biskupem miasta Terni w Umbrii. Znany był z tego, że jako pierwszy pobłogosławił związek małżeński między poganinem i chrześcijanką. Wysyłał też do swych wiernych listy o miłości do Chrystusa. Zginął w Rzymie w 273 r., gdyż nie chciał zaprzestać nawracania pogan. Dziś to właśnie on jest bardziej znany i to do jego grobu w katedrze w Terni ściągają pielgrzymi. Na srebrnym relikwiarzu kryjącym jego szczątki znajduje się napis: "Święty Walenty, patron miłości". Nieraz też mówi się o św. Walentym, jako patronie epileptyków. Faktycznie jednak chodzi tu o trzeciego świętego noszącego to imię. Żył on w V w. w Recji (na dzisiejszym pograniczu niemiecko-austriacko-szwajcarskim) i przypisywano mu moc uzdrawiania z tej choroby.

Będziesz moją walentynką... Dzień św. Walentego stał się prawdziwym świętem zakochanych dopiero w średniowieczu, kiedy to pasjonowano się żywotami świętych i tłumnie pielgrzymowano do ich grobów, aby uczcić ich relikwie. Przypomniano, więc sobie także dzieje św. Walentego. Święto najbardziej rozpowszechniło się w Anglii i Francji. Nadal, jak w antycznym Rzymie, losowano imiona, choć teraz także dziewczęta wyciągały imiona chłopców. Młodzież nosiła potem przez tydzień wylosowane kartki przypięte do rękawa. Dziewczęta 14 lutego starały się odgadnąć, za kogo wyjdą za mąż. Aby się tego dowiedzieć, wypatrywały ptaków. Jeśli dziewczyna, jako pierwszego zobaczyła rudzika, oznaczało to, że wyjdzie za marynarza; jeśli wróbla - za ubogiego, lecz mogła być pewna, że jej małżeństwo będzie szczęśliwe; jeśli łuszczaka - że poprosi ją o rękę człowiek bogaty. W Walii tego dnia ofiarowywano sobie drewniane łyżki z wyrzeźbionymi na nich sercami, kluczami i dziurkami od klucza. Podarunek zastępował wyrażoną słowami prośbę: "Otwórz moje serce". Od XVI w. w dniu św. Walentego ofiarowywano kobietom kwiaty. Wszystko zaczęło się od święta zorganizowanego przez jedną z córek króla Francji Henryka IV. Każda z obecnych dziewczyn otrzymała wówczas bukiet kwiatów od swego kawalera. Przede wszystkim jednak narzeczony był obowiązany 14 lutego wysłać swej ukochanej czuły liścik, nazwany walentynką. Zwyczaj ten zadomowił się nawet na dworze królewskim w Paryżu. Walentynki dekorowano sercami i kupidonami, wypisywano na nich wiersze. W XIX w. uważano je za najbardziej romantyczny sposób wyznania miłości. Treścią listów nieraz były słowa: "Będziesz moją walentynką". W Stanach Zjednoczonych walentynkowe listy były anonimowe, dlatego kończyły się pytaniem: "Zgadnij, kto?". W Europie anonimowy nadawca podpisywał się po prostu: "Twój walentyn". W 1800 r. Amerykanka Esther Howland zapoczątkowała tradycję wysyłania gotowych kart walentynkowych. Dziś są one wymieniane na całym świecie nie tylko przez zakochanych, ale także przez dzieci w szkołach. Najbardziej znanym ich twórcą był francuski rysownik Raymond Peynet. Zaczął je publikować w 1965 r., gdy 14 lutego został oficjalnie ogłoszony we Francji Świętem Zakochanych.

Święto Zaręczyn W Austrii w dniu Sankt Valentin odbywają się uliczne pochody, w Anglii zakochani ofiarują sobie kartonowe serca ozdobione postaciami Romea i Julii, a w dzisiejszej Ameryce - po prostu wysyłają e-maile. Jednak najbardziej uroczyście obchodzi się ten dzień w ojczyźnie św. Walentego. Co roku w niedzielę najbliższą 14 lutego w katedrze w Terni odbywa się Święto Zaręczyn. Zgromadzone przy grobie św. Walentego setki par narzeczeńskich, przybyłych nieraz z różnych stron świata, przyrzekają sobie miłość i wierność na czas do dnia ślubu. W 1997 r. krótki list do zgromadzonych w Terni narzeczonych napisał papież Jan Paweł II. Jego treść została wyryta na płycie wmurowanej w pobliżu grobu św. Walentego. Świętu towarzyszą koncerty, spektakle, projekcje filmów, konferencje, wystawy i imprezy sportowe, które trwają niemal przez cały luty. w tym roku ogłoszono także konkurs na najlepszy SMS o tematyce miłosnej. 14 lutego w Terni jest wręczana nagroda "Rok miłości". Są tam też organizowane walentynki dla wdów i wdowców oraz ludzi starszych i chorych.

Polskie miasto zakochanych? Wiele miast w Europie przyznaje się do posiadania relikwii św. Walentego, w tym Lublin, Kraków i Chełmno. Wszędzie tam 14 lutego organizowane są obchody ku czci patrona zakochanych. W bazylice św. Floriana w Krakowie gościem wieczoru, na który zaproszeni są nie tylko zakochani, ale także wszyscy szukający prawdziwej miłości, jest sam św. Walenty, jako że jego relikwie znajdują się w świątyni. W Chełmnie, obok modlitw przy relikwiach świętego ma miejsce barwny przemarsz ulicami miasta z orkiestrą dętą i ułożenie walentynkowego serca ze świec na rynku. Czy uda się uczynić z Chełmna miasto zakochanych, na wzór Terni - czas pokaże...

Paweł Bieliński (KAI)

Modlitwa do św. Walentego Święty Walenty, opiekunie tych, którzy się kochają, Ty, który z narażeniem życia urzeczywistniłeś i głosiłeś ewangeliczne przesłanie pokoju, Ty, który - dzięki męczeństwu przyjętemu z miłości -zwyciężyłeś wszystkie siły obojętności, nienawiści i śmierci, wysłuchaj naszą modlitwę: W obliczu rozdarć i podziałów w świecie daj nam zawsze kochać miłością pozbawioną egoizmu, abyśmy byli pośród ludzi wiernymi świadkami miłości Boga. Niech ożywiają nas miłość i zaufanie, które pozwolą nam przezwyciężać życiowe przeszkody. Prosimy Cię, wstawiaj się za nami do Boga, który jest źródłem wszelkiej miłości i wszelkiego piękna, i który żyje i króluje na wieki wieków. Amen. (modlitwa pochodzi ze strony internetowej francuskiej miejscowości Saint-Valentin).

Kto zarobi na Grecji Politycy niemieccy z zadowoleniem przyjęli decyzję greckiego parlamentu o dalszych cięciach w celu spłaty zadłużenia, ale amerykańskie agencje nie wierzą w powodzenie planu antykryzysowego i tną krajom euro ratingi. Chiny deklarują pomoc finansową dla Europy, a tymczasem korzystając z przymusowej sytuacji Greków, przekształcają ten kraj w bazę dla chińskiego eksportu do Europy. Agencje ratingowe nie dały wiary europejskim zabiegom na rzecz zażegnania kryzysu eurostrefy. Wczoraj agencja Moody´s obniżyła wiarygodność kredytową Włoch, Hiszpanii, Portugalii, Słowenii, Słowacji i Malty. Rating Włoch spadł o jeden stopień do poziomu A3, zrównując się z ratingiem Hiszpanii, który spadł o dwa poziomy. O jeden poziom obniżono wiarygodność Słowenii i Słowacji (do poziomu A2) oraz Malty (do A3). Agencja ostrzegła też przed możliwym zmniejszeniem ratingów Francji, Wielkiej Brytanii i Austrii, których najwyższy rating AAA może zyskać perspektywę negatywną. Poprzednią zbiorową obniżkę ratingów krajów strefy euro przeprowadziła w połowie stycznia agencja Standard & Poor´s. Dotknęła ona wszystkie wspomniane wyżej kraje euro, a dodatkowo Cypr. Pesymizmu amerykańskich agencji ratingowych w sprawie przyszłości eurostrefy nie podzielają europejskie gremia polityczne. Zatwierdzenie przez grecki parlament nowego planu cięć budżetowych przyjęte zostało z wyraźną ulgą, zwłaszcza w Berlinie, który jest głównym beneficjentem stworzenia eurostrefy. Media przypominają w tym kontekście poniżające Greków propozycje niemieckie, jak narzucenie Grecji zewnętrznego komisarza budżetowego albo ustanowienie specjalnego konta, na które kierowane byłyby środki na spłatę długów, co miałoby pierwszeństwo przed innymi wydatkami z greckiego budżetu. Część komentatorów jest zdania, iż Niemcy celowo prowokują Greków, aby po spłacie maksymalnej części zadłużenia sami wycofali się ze strefy euro.

Greckie długi są wielkim obciążeniem dla całej eurostrefy, a zwłaszcza dla Niemiec. “Die Welt” podał, że prawie połowa greckich obligacji o wartości 250 mld euro znajduje się nie w rękach prywatnych inwestorów, lecz w rękach banków centralnych, EBC i państwowych instytucji bankowych, które zgromadziły papiery dłużne na 120 mld euro. To oznacza, że za redukcję greckiego zadłużenia zapłacą nie akcjonariusze banków, ale podatnicy. Według “Die Welt”, 15 mld euro greckiego długu zgromadziły w portfelach niemieckie banki krajów związkowych oraz znacjonalizowany częściowo Commerzbank, Hypo Real Estate i WestLB, które korzystają z gwarancji niemieckiego państwa. Według wyliczeń gazety oczekiwana od miesięcy redukcja przez banki greckiego zadłużenia o 75 proc. oznacza obciążenie niemieckich podatników kwotą 26 mld euro. Wieczorem szef eurogrupy Jean-Claude Juncker poinformował, że planowane na dziś w Brukseli spotkanie ministrów finansów strefy euro w sprawie pomocy dla Grecji odbędzie się najwcześniej w poniedziałek, ponieważ Ateny nie spełniły wszystkich warunków. Na odblokowanie nowego planu pomocy Grecy będą musieli poczekać m.in. dlatego, że nie ma pisemnego zobowiązania się przywódców partii koalicyjnych do realizacji planu oszczędnościowego przyjętego przez parlament. Według Agencji Reutera, były premier, przywódca partii PASOK Jeorjos Papandreu zobowiązanie podpisał, natomiast zwleka z tym przywódca partii Nowa Demokracja Antonis Samaras.

Wen Jianbao: PomożemyTymczasem wczoraj podczas otwarcia szczytu UE – Chiny w Pekinie premier Chin Wen Jianbao zadeklarował pomoc dla eurostrefy. – Chiny są gotowe w większym stopniu zaangażować się w znalezienie rozwiązania kryzysu zadłużenia w Europie – powiedział premier Wen. W otwarciu szczytu uczestniczyli przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy i szef Komisji Europejskiej José Manuel Barroso. – W gestii Chin jest podjęcie odpowiednich decyzji dotyczących wkładu w stabilność strefy euro – odpowiedział chińskiemu premierowi Van Rompuy. [Konkretnie: Chiny przymierzają się do wykupienia Eurolandu i przejęcia nad nim kontroli. Stać ich na to. - admin]

Rezerwy dewizowe Chin szacowane są na 3,2 bln euro. Z wypowiedzi chińskich ekspertów wynika, że kraj ten rozważa uruchomienie dla Europy 100 mld euro, ale z pewnością nie zrobi tego za darmo. Według analityków, kryzys grecki jest doskonałą okazją dla Chin do zwiększenia wpływów gospodarczych i politycznych w Europie. Zdaniem Evy Anastasiadou z Royal United Services Institute (RUSI), Grecja ma dla planów chińskich znaczenie strategiczne. To właśnie tu mają być zlokalizowane największe chińskie inwestycje infrastrukturalne, które otworzą granice Starego Kontynentu na chiński eksport. Chińska firma COSCO już w 2008 r. zawarła umowę z władzami portu w Pireusie, która daje jej na 35 lat częściową kontrolę nad tą bazą przeładunkową. Obecnie chiński inwestor prowadzi rozbudowę portu w Atenach. W 2010 r. COSCO zawarła za pośrednictwem swojej spółki zależnej umowę z lotniskiem w Atenach w celu zintegrowania frachtu lotniczego z morskim. Chińczycy chcą też wziąć udział w prywatyzacji greckich kolei oraz w budowie przez rząd grecki ośrodków spedycyjnych w Salonikach i w pobliżu Aten. Zdaniem analityk RUCI, Pireus ma dla Chin strategiczne znaczenie, jako ośrodek handlu na styku Europy z Azją oraz z racji bliskości cieśniny Bosfor, która poprzez Morze Czarne łączy ten region z Azją Środkową, Turcją, Bałkanami i Europą Wschodnią. Małgorzata Goss

Europa traci duszę Rozmowa z dr Ewaldem Stadlerem, posłem Parlamentu Europejskiego (niezrzeszony), byłym Rzecznikiem Praw Obywatelskich Austrii, wieloletnim członkiem Parlamentu Austriackiego, specjalnie dla „Myśli Polskiej”. Jakie są rzeczywiste przyczyny kryzysu w Europie? Czy są one jedynie natury politycznej, czy również gospodarczej? Kryzys Europy to przede wszystkim kryzys duchowy. Jak ostrzegał już Papież Jan Paweł II, Europa jest na skraju „utraty swojej duszy”. Pod wpływem ideologicznych eksperymentów 20. wieku zaprzeczyła swoim chrześcijańskim korzeniom, uszkodziła je i częściowo już zniszczyła. Jednocześnie jednak wszystkie ideologie 20. wieku – niezależnie od tego, czy był to narodowy czy międzynarodowy socjalizm, liberalizm, hedonistyczny konsumpcjonizm, nihilizm, czy też aktualny postmodernistyczny kult egoizmu – poniosły żałosną klęskę, pociągając za sobą koszty milionów ofiar. Wszystkie one zawiodły, nie tylko z perspektywy historycznej, ale również pozostawiły po sobie znaczące szkody w krajobrazie politycznym i ekonomicznym Europy. Przykładowo: dług publiczny i przede wszystkim zadłużenie gospodarstw domowych nie były jeszcze nigdy tak duże, jak obecnie. Ten system zadłużenia jest już bliski wyraźnej zapaści. Obecnie taki wzrost gospodarczy, który umożliwiłby spłacenie długów i gigantycznych odsetek, nie może zostać osiągnięty. To będzie prowadziło nieuchronnie do poważnych kryzysów politycznych. Można to zaobserwować już na przykładzie Grecji. Przykład ten można traktować, jako sygnał ostrzegawczy.

Jakie, kluczowe wydarzenia w historii europejskiej są odpowiedzialne za tłumienie chrześcijaństwa w Europie? Najważniejszym z kluczowych wydarzeń historii europejskiej, które przyczyniły się do tłumienia chrześcijaństwa, było wystąpienie Marcina Lutra przeciw Kościołowi Rzymskiemu w 1517 roku z fałszywym postulatem, że bez Świętego Kościoła Rzymsko-Katolickiego i jego sakramentów można zostać zbawionym. Kolejnym etapem tego tłumienia była deifikacja człowieka przez masonerię, która propagowała pogląd, że dla wiecznej szczęśliwości można zrezygnować z Jezusa Chrystusa. To doprowadziło bezpośrednio do terroru rewolucji francuskiej z 1789 roku i pojawienia się jej trzech duchowych córek – nacjonalizmu, liberalizmu i socjalizmu – które przyniosły historii europejskiej bezgraniczną nędzę. Następnie najważniejszym i znaczącym punktem była rosyjska rewolucja z 1917 roku. Za jej sprawą oficjalną doktryną został polityczny ateizm. Jego celem było przekonanie człowieka do wiary w to, że można osiągnąć szczęście bez Boga, już w życiu doczesnym. Biorąc pod uwagę fakt, że Święty Kościół Rzymsko-Katolicki przetrwał te wszystkie ataki, można przyjąć to za potwierdzenie biblijnej obietnicy, że „bramy piekielne go nie przemogą”.

Jakie rozwiązania polityczne mogą zatrzymać kryzys w Europie? Europa musi na nowo stać się świadomą nie tylko swoich własnych korzeni, swojej własnej tradycji, ale również swojej etnicznej i kulturowej różnorodności. Europa chrześcijańska albo się zjednoczy, albo zupełnie przestanie istnieć. Próba dzisiejszej UE narzucenia narodom europejskim namiastki cywilnej religii w formie „Zjednoczonej Europy” i zwodzenie tychże narodów karykaturalną pseudodemokracją ubraną w formę praw obywatelskich nie powiedzie się i nie może się powieść. Europa – ze wspólnym kanonem chrześcijańskich wartości – musi zostać odbudowana oddolnie, tj. zgodnie z zasadą pomocniczości z maksymalną samodzielnością małych, historycznie ugruntowanych struktur i instytucji. Federalne struktury europejskiego państwa powinny być dozwolone jedynie tam, gdzie sytuacja zewnętrzna wymaga wspólnego działania (np. do zapewnienia dostaw energii, do obrony przed militarną, polityczną czy gospodarczą agresją, do zagwarantowania różnorodności kulturowej przy jednoczesnej obronie przed strumieniem migracyjnym itp.). Każde rozwiązanie musi być jednak poprzedzone powrotem do fundamentu zachodnich, chrześcijańskich wartości. Kto to neguje, z całą pewnością poniesie klęskę.

Czy uważa Pan, że w Unii Europejskiej może przetrwać model państw narodowych czy raczej model państwa federalnego? Unia Europejska musi dokonać samoograniczenia, co oznacza, że duże obszary kompetencji, które w ostatnich dziesięcioleciach arogowała – przypisała sobie, muszą zostać przywrócone na poziom państw narodowych czy poziom regionów. Widać to najwyraźniej w unii walutowej. Są państwa narodowe, które muszą poradzić sobie z kryzysem, ponieważ organy unijne są nieskuteczne. Nawet pozostające w konflikcie państwa narodowe tak czy inaczej są szczeblami wspólnoty, podczas gdy europejskie państwo federalne – z racji swojej wewnętrznej sprzeczności – jest skazane na klęskę. Szczególnie ważne wydają się, moim zdaniem, przez wieki kształtowane lokalne i regionalne wspólnoty, które właśnie z racji swej przejrzystości są w lepszym położeniu, jeśli chodzi o możliwości zwalczenia kryzysu, aniżeli skomplikowane, anonimowe, wielkie struktury. Apologeci EU twierdzą, że etatyzm państw narodowych jest odpowiedzialny za kryzys, zaś rozwiązaniem jest umocnienie EU. W tym kontekście należy od nich żądać udowodnienia tej, fałszywej, tezy, która zaprzecza sama sobie. Etatyzm na poziomie megastruktury EU jest nadal dopuszczalny, podczas gdy ten sam etatyzm na poziomie szczebla krajowego powoduje kryzys. Rozwiązanie może, więc polegać tylko na wzmocnieniu lokalnych, regionalnych i krajowych szczebli – zgodnie z zasadą pomocniczości. Z całą pewnością rozwiązanie to nie kryje się we wzmocnieniu UE czy innych monstrualnych, anonimowych aparatów.

Co dla Pana, byłego Rzecznika Praw Obywatelskich w Austrii, jest największym zagrożeniem w zakresie praw człowieka i obywatela w Austrii i ewentualnie w Europie? Największe zagrożenie w zakresie praw człowieka i obywatela w Europie tkwi w stopniowym ubezwłasnowolnieniu prze anonimowy, biurokratyczny aparat, który – wraz z pojawieniem się legitymacji demokratycznej – wciąż rozwija nowe zasady, normy, wymagania, zakazy i wprowadza je za pośrednictwem nowych metod ich kontroli. Możliwości techniczne monitorowania sprawiają, że ludzie stają się w coraz większym stopniu przedmiotem subtelnej arbitralności instytucji unijnych, które sprawiają, że sam obywatel nie może już ani przejmować kontroli, ani też współdecydować. W ten sposób z każdym dniem przepaść pomiędzy rządzącymi i rządzonymi zwiększa się. Nie można zapominać, że nomenklatura Unii Europejskiej w jej sposobie myślenia i zachowania odsunęła się o milę od myślenia i uczuć obywateli. Łatwo to zrozumieć w odniesieniu do obecnej debaty aparatczyków EU z narodem węgierskim. Jest to również podstawą faktu, że ta nomenklatura niczego tak bardzo się nie obawiała, jak przeprowadzania referendów w państwach członkowskich. W tym kontekście chciałbym tylko przypomnieć zapowiedź greckiego premiera Papandreu, który po tym, jak odważył się myśleć głośno o referendum w sprawie wytycznych UE dla Grecji, pozostał tylko kilka tygodni na urzędzie. Strach klasy rządzącej w UE przed własnymi obywatelami pokazuje, że słowa o demokracji w Unii należy traktować w rzeczywistości jak pustosłowie. Odnosząc się do obecnego kryzysu, wielka szansa tkwi w tym, by obywatele znów stali się świadomymi swych praw, nie pozwalali na dalsze ubezwłasnowolnienie siebie i rozwinęli poczucie osobistej odpowiedzialności za swoje codzienne problemy. Tłum. Tomasz Miszczuk

Dr Ewald STADLER, Poseł Parlamentu Europejskiego (niezrzeszony) przy współpracy z Fundacją Narodową im. R. Dmowskiego i Polskim Stowarzyszeniem Morskim-Gospodarczym zaprasza na konferencję „Kryzys w Europie – jak go określić?”, która odbędzie się 20 lutego br. w Warszawie. W konferencji tej oprócz dr E. Stadlera i polskich mówców wystąpi także prof. Harald Seubert z Uniwersytetu w Bambergu (Niemcy-Bawaria), który wygłosi referat nt. „Zmierzch edukacji w Europie. Szkoła Frankfurcka jako nowoczesna ideologia niszcząca tradycyjną edukację”.

Osoby zainteresowane udziałem w konferencji proszone są o zgłoszenie udziału poprzez Internet na email: n.myslpolska@hoga.pl lub telefonicznie do p. Wandy Grzybowskiej w godz. 12-14 tel. 22 621 05 72.

http://sol.myslpolska.pl/

Katolicka teologia wojny Ryszard Mozgol w swojej książce „Teologia wojny” (wydanej przez wydawnictwo ARTE) przybliżył czytelnikom katolickie nauczanie o wojnie. Stary Testament przedstawia wojnę, jako konsekwencję grzechu pierworodnego. Zjawisko na stałe wpisane w naturę ludzką. Odwieczną walkę dobra ze złem, rozpoczętą buntem aniołów, a zakończoną ostatnią bitwą na końcu świata. W Nowym Testamencie Jezus nie krytykował instytucji wojska, w swoim nauczaniu wykorzystywał militarną symbolikę. Podobnie czynili i autorzy listów. W pierwszych wiekach wielu chrześcijan było żołnierzami legionów. Uważali oni, że cnota wierności wyraża się w służbie żołnierskiej. Zwycięstwo nad wrogami przypisywali Bożej interwencji. Pacyfizm traktowali jak patologię. Pisarze wczesnochrześcijańscy traktowali z szacunkiem powołanie żołnierskie. Z krytyką spotykało się rozprzężenie moralne w wojsku. Nurty pacyfistyczne pochodziły ze środowisk heretyckich. Z woli Boga cesarz Konstantyn zalegalizował chrześcijaństwo. Bóg, w przededniu decydującej o losach Cesarstwa bitwy, nakazał śpiącemu cesarzowi umieszczenie krzyża na tarczach i chorągwiach armii. Ufność Bogu zapewniła zwycięstwo cesarzowi. Od tego czasu wprowadzono w Kościele zakaz komunii dla dezerterów, modlitwy przed bitwą i chrześcijańską treść przysięgi wojskowej. Święty Augustyn sformułował zasadę wojny sprawiedliwej. Wojnę sprawiedliwą charakteryzowało to że: jej celem było osiągniecie pokoju, ukaranie grzeszników, obrona lub odzyskanie utraconego terytorium, rozszerzenie terenu ewangelizacji. Niesprawiedliwymi wojnami były: wojny wszczynane bez powodu, wojny wynikające z imperializmu i wojny domowe o władze. Święty Augustyn powtórzył starotestamentową prawdę, że wojna jest naturalnym stanem wynikłym z grzechu pierworodnego. Święty wzywał by być przygotowanym do wojny, gdyż wróg czyha. Nauczanie o wojnie sprawiedliwej rozwinął święty Tomasz z Akwinu. Święty uznawał, że wojna jest naturalnym zjawiskiem, od którego nie da się uciec. Do cech wojny sprawiedliwej zaliczał: monopol władzy państwowej na prowadzenie wojny, obowiązek jej wypowiedzenia, to że strona atakująca musiała doznać krzywdy od strony atakowanej {krzywda musiała być tylko po jednej stronie). Zdaniem świętego wojna sprawiedliwa: musiała być prowadzona w obronie ojczyzny lub w celu wyzwolenia okupowanego terytorium, musiała mieć na celu pokój, nie mogła rodzić poważnego zła, atakujący musiał ograniczyć zakres stosowanej przemocy. Święty zakazywał księżom udziału w walkach. W średniowieczu katolicy uznawali wojnę za możliwość samodoskonalenia (np. święta Joanna d’Arc, krzyżowcy). Współcześnie na sprzeczność pacyfizmu z chrześcijaństwem zwracali uwagę: ojciec Józef Bocheński i Mikołaj Bierdiajew. Pacyfizm w Kościele katolickim zaczeli szerzyć moderniści, Jan XXIII i Paweł VI. W swojej pracy Mozgol poruszył też tematykę: wojny w ujęciu greckich filozofów, filozofów średniowiecznych, XIX i XX wiecznych ideologów konserwatyzmu. Zagadnienia współczesnej polityki międzynarodowej, działań militarnych USA, terroryzmu, roli mediów i polityki we współczesnych konfliktach zbrojnych.

Jan Bodakowski

Dmowski contra Putin Dlaczego polityka endecji, oparta jak pamiętamy na radykalnej krytyce, polskiej tradycji powstańczej i romantycznej oraz dialogu (czy jego próbach) z państwem rosyjskim była moim zdaniem genialnym posunięciem w latach 1900-1917, a dzisiaj jest wręcz zaprzeczeniem politycznego realizmu. Innymi słowy; dlaczego dzisiaj powtórzenie polityki Dmowskiego jest zaprzeczeniem endeckiej strategii niepodległościowej? Po reformach w 1864 r. Rosja – zdaniem najwybitniejszych znawców jej historii, Besancon, Kucharzewski – weszła na ścieżkę normalnego rozwoju społeczeństwa europejskiego. Pomiędzy 1864 r. i przewrotem październikowym z 1917 r. Rosja należała do europejskiej cywilizacji (jedyny raz w swoich dziejach), to nie była Rosja samodzierżawia opisana przez de Custina, tylko Rosja reformująca swoje sądy, szkolnictwo, gospodarkę. Wtedy właśnie powstało w Rosji społeczeństwo obywatelskie, którego najdobitniejszym przykładem było powołanie samorządu ziemskiego oraz niezależnych sądów. Przeciwko liberalizacji życia społecznego i politycznego wystąpiły dwie siły, które formalnie były swoimi największymi wrogami: radykalna inteligencja oraz część państwa rosyjskiego skupionego na carskim dworze wokół tzw. słowianofilów. Jednak carat, jako całość nie mógł podważać wszystkich reform zainicjowanych po 1864 r., nie mógł skonfliktować się z swoją główną podporą, czyli ziemiaństwem, które w większości popierało nurt liberalny (wolnościowy), natomiast radykalna inteligencja będąca paradoksalnie dzieckiem demokratycznej reformy edukacji była najzacieklejszym wrogiem liberalnych zmian zachodzących w Rosji. Narodnicy byli przeciwko reformie włościańskiej i wychwalali – wspólnie z słowianofilami – tzw. „mir”, czyli wspólna własność chłopów. Wiera Zasulicz jedna z bohaterek terrorystycznej organizacji „Ziemia i Wola” wysyła dramatyczny list do K. Marksa z pytaniem czy Rosja nie mogłaby przeskoczyć marksowskiego schematu (zgodnie, z którym po feudalizmie musi nastąpić kapitalizm a dopiero potem – wyniku rewolucji – powstaje socjalizm) i wprost z feudalizmu znaleźć się w „socjalistycznym raju”? Marks odpowiada, że raczej nie i dodaje kilka pocieszających zdań dla bohaterki całej inteligencji rosyjskiej i zachodniej. Rewolucjoniści swoje partie i organizacja tworzą na wzór państwa rosyjskiego a przede wszystkim tajnej policji Ochrany, której kompetencje są nieograniczone. Organizacyjnym ideałem rewolucjonistów jest policja polityczna i jeśli spojrzymy na historie Rosji z tej perspektywy to widzimy, ze bolszewicy ze swoją scentralizowaną hierarchiczną organizacja przypominająca oddział wojska są spadkobiercami najczarniejszej tradycji państwa carów sięgającej czasów „opryczniny”, czyli bandytów, którzy na rozkaz Iwana Groźnego wymordowali możnowładców, natomiast mieńszewicy drugi odłam socjaldemokratów, w którym dyskusje ideowe nie są zabroniona, lecz są wręcz partyjnym obowiązkiem nalezą już do społeczeństwa obywatelskiego do cywilizacji europejskiej. Rewolucjoniści po obu stronach barykady – wśród słowianofilów prawicowym rewolucjonistą był Dostojewski i główny wróg Polski Katkow - nienawidzą Europy, cywilizacji, własności prywatnej, prawa, pieniądza i przede wszystkim Kościoła katolickiego. Jednak działalnością rewolucyjnej inteligencji interesuje się głównie Ochrana oraz słowianofile skupieni wokół cara, natomiast Rosja „z ludzkim obliczem” powołuje do życia opinie publiczna buduje kapitalizm wprowadza reformy w sądownictwie. Tę szansę cywilizacyjną – związana z europeizacją Rosji – dostrzegł Dmowski, który zrozumiał, że inicjator zaborów Polski, po 1864 r. nie jest już Rosja z Dziadów Mickiewicza, i że z taką Rosją można i należy uprawiać politykę. Dostrzegł to – mimo, ze Polska właśnie w tych latach jest brutalnie rusyfikowana, ze na terenach Kongresówki panuje permanentny stan wojenny. I właśnie na tym, ze był zdolny do spojrzenia na Rosję nie z punktu widzenia cierpień własnego narodu, lecz z punktu widzenia racjonalnego wręcz naukowego polega geniusz polityczny twórcy endecji. Dostrzegł on także, ze Rosja rozrywana konfliktami jest zaborcą coraz słabszym, porównując skutki germanizacji w Wielkopolsce z skutkami rusyfikacji dochodzi do wniosku, że dla narodu polskiego niebezpieczniejsze jest Cesarstwo Niemieckie, którego administracja i przywódcy są biurokratyczno-naukową maszyną skierowana przeciwko Polakom. Nadchodzi rok 1905 i wszystkie analizy Dmowskiego okazują się słuszne. Rewolucja zmienia nieodwołalnie Rosję a Car jest zmuszony do demokratyzacji samodzierżawia. Odbywają się pierwsze wybory do Dumy, w których wygrywa partia kadetów, czyli zwolenników kontynuacji kapitalistycznych i liberalnych reform. Endecy startują w wyborach, w ten sposób stają się sprzymierzeńcami Rosji liberalnej przeciwko np polskim socjalistom na czele, których stoi Piłsudski. Car rozwiązuje pierwszą Dumę. Odbywają się powtórne wybory. W końcu premierem rządu zostaje Stołypin, którego plan reform mający na celu ostateczna likwidacje wspólnej własności chłopskiej i stworzenia na wsi silnej warstwy posiadaczy chłopskich jest nadzieją na ostateczne wprowadzenie Rosji do Europy. Wiedza o tym wszyscy. Lenin – który wbrew opiniom naszych prawicowców nie był półgłówkiem – pisze o tym wprost; jeśli Stołypinowi się powiedzie, możemy (my bolszewicy) pożegnać się z nadziejami na rychłą rewolucje. Eserzy – inna partia rewolucyjne wyrażającą ponoć interesy chłopstwa – rozpętują terror przeciwko funkcjonariuszom państwa na niespotykaną skalę w historii Rosji, w zamachu ginie premier Stołypin. Reformy zostają wstrzymane. Wybucha I wojna światowa. W 1917 wybucha najpierw rewolucja lutowa a w październiku tego samego roku dochodzi do bolszewickiego zamachu stanu, który jest największą reakcyjna rewolucją w dziejach ludzkości. Przewrót zorganizowany przez Lenina i Trockiego doprowadził do budowy komunizmu, czyli był powrotem do stanu Rosji sprzed 1864 a praktycznie do czasów Iwana Groźnego. Komuniści nie uprawiali polityki, likwidowali fizycznie wszystkich przedstawicieli Rosji liberalnej, nie uznawali istnienia odmiennego zdania, oni inaczej myślących likwidowali. Taka była różnica między Rosja Stołypina i Rosją Lenina, Trockiego, Stalina. Dmowski z komunistami nie miałby, o czym rozmawiać, ponieważ komuniści nie znali słowa dialog. Wyczuł to genialnie Mackiewicz w „Drodze donikąd”, pisząc, ze jedynym narzędziem polityki wobec sowietów jest karabin. Komunizm stworzył system, który całą politykę rosyjską Dmowskiego po prostu unieważnia. Rozpad komunizmu, który został przeprowadzony przez nich samych doprowadził w konsekwencji do powstania nowego systemu, w którym komuniści nadal rządzą już nie, jako nomenklatura komunistyczna, lecz oligarchowie. Powstał system, którzy jedni nazywają postkomunizmem inni komunizmem post politycznym etc. Jednak zanim ten nowy niezdefiniowany ustrój polityczno-gospodarczy się wykrystalizował, nastąpiła w Rosji era Jelcyna, era pieredyszki, era wolności, która uprawniała – do kryzysu ekonomicznego w 1998 r. – do snucia analiz politycznych a la Dmowski. 10 lat rządów prezydenta Putina, tego typu politykę znów unieważnia. Putin jest wychowankiem KGB i uczniem Dostojewskiego i Katkowa. Polska i Kościół Katolicki to jego główni wrogowie. Rosja odbudowuje państwo i stopniowo likwiduje swobody obywatelskie. Trzeba rzeczywiście wyjątkowej ślepoty i wyjątkowej nieznajomości historii Rosji, aby dzisiaj próbować kontynuować wobec niej „realistyczną” politykę Dmowskiego. Czym jest handel – najskuteczniejsze narzędzie cywilizacji w dziejach ludzkości - w rękach dzisiejszych władców Rosji? Narzędziem ekonomicznej wojny. Narzędziem budowy nowego samodzierżawia. Piotr  Piętak

O. Knotz: Troska o to, by współżycie seksualne dawało wzajemną satysfakcję jest wyrazem miłości O Małżeńskiej Alkowie, o tym, czy potrzebne są walentynki oraz dlaczego "katole" burzą się na książki o. Knotza i gadżety urozmaicające pożycie małżeńskie - z o. Ksawerym Knotzem rozmawia Marta Brzezińska. - Bo tacy ludzie nie kochają! Oni nie kochają swoich współmałżonków, kochają ideologię, udają, że są bardzo porządni, a nie przejdzie im przez głowę myśl, jak upiększyć nasze wspólne życie, także seksualne - mówi kapucyn.  Marta Brzezińska: Widzi Ojciec sens obchodzenia Walentynek? Nie powinniśmy sobie okazywać czułości każdego dnia? O. Ksawery Knotz OFM Cap: Gdyby nie było Walentynek, to pewnie szybko ktoś wymyśliłby inne „święto miłości”. Pewnie, że uczucie trzeba pielęgnować każdego dnia, ale przecież w życiu jest wiele wydarzeń, które świętujemy w szczególny sposób. Walentynki są takim właśnie świeckim świętem, kolejną okazją, by ukochanej osobie podarować kwiaty, zaprosić do kina czy na kolację. I dlatego ludzie lubią to święto. Ale nie można zapominać, że randki w małżeństwie też są potrzebne.

Dlaczego? W życie małżeństwa szybko wkrada się przytłaczająca codzienność, obowiązki, często troski i problemy. Ludzie siedzą w domu, oglądają telewizję,.... Potrzebna jest, więc mobilizacja i świadomość, że małżonkowie też powinni czasem pójść razem w jakieś sympatyczne miejsce i razem spędzić czas, inaczej, niż co dzień, odświętnie.

Właśnie, mówi Ojciec o codzienności, która wkrada się w związki. Chyba nic nie jest tak dobrym lekarstwem na nudę, jak urozmaicenia. Wczoraj media huczały o pierwszym w Polsce katolickim sex shopie. Czy tego typu „urozmaicenia”, gadżety naprawdę są potrzebne? Zacznijmy od tego, że Alkowa Małżeńska nie reklamuje się, jako sex shop. Ta nazwa ma negatywne skojarzenia dla katolików i jeśli ktoś chce zrobić na złość tej inicjatywie, to właśnie tak ją nazwie. Widziała Pani ich ofertę?

Tak, oczywiście, odwiedziłam stronę Alkowy Małżeńskiej – stąd moje pytanie – czy katolikom rzeczywiście potrzebne są te wszystkie lubrykanty, żele do masażu, seksowne bielizny? Byłoby rzeczą nienormalną, gdyby mąż nigdy nie kupił żonie jakiejś ładnej bielizny, albo nie zabrał jej do sklepu, by sama sobie coś wybrała, jako prezent dla niej. Ludzie starają się ładnie ubierać, dbając o swój wygląd nie powinni też zapominać o troskę o siebie w w kontekście seksualnym. Normalne małżeństwo powinno dbać o wystrój swojej sypialni. Katolicy nie śpią w jakimś barłogu, bo jest to wyjątkowa przestrzeń miłości małżeńskiej. Trzeba mieć niepoukładane w głowie, żeby kwestionować wartość wystroju sypialni małżeńskiej, bo alternatywą nie jest spanie „byle gdzie” i „byle jak”. Co to ma wspólnego z chrześcijaństwem? Co ma wspólnego ładna pościel albo perfumy? Czy chrześcijaństwo musi być smutne i brzydkie? Jest przecież wiele osób, dla których ładny zapach ukochanej osoby jest bardzo ważny! Znam wiele sytuacji, kiedy żona kupuje mężowi perfumy o jej ulubionym zapachu i lubi, kiedy na przykład zasypiając, tuli się do niego tak pachnącego. To jest jakaś wartość, dobro. Dlaczego by, zatem nie zaproponować ludziom takich możliwości? Weźmy żele intymne. Przecież jest wiele problemów z podjęciem współżycia z powodu bólu w jego trakcie, suchości w czasie niepłodnym. Jeżeli propagujemy pełny akt seksualny, jesteśmy przeciwni stosunkom przerywanym, to, dlaczego nie pokazać ludziom, że są żele, które mogą pomóc we współżyciu seksualnym i mogą je znacznie ułatwić? Ludzie o takich żelach w ogóle nie wiedzą. Potem żona unika współżycia i zaczynają się konflikty w małżeństwie a nawet grzechy. A jak ktoś potrzebuje aparatu do określania fazy niepłodnej, bo nie radzi sobie z klasycznymi metodami NPR? To, co lepiej, aby stosował pigułkę hormonalną? Ile osób wie o takich wynalazkach? Gdy żona kupuje balsam do ciała mówi mężowi „kocham Cię, zależy mi na Tobie, chcę o Ciebie dbać, chcę się starać” albo „potrzebuję, abyś mnie dłużej i staranniej pieścił”. To jest złe? Jeśli ktoś jest nienormalny, to wszystko zohydzi, sprowadzi do sex shopu, do rozerotyzowania, erotyki poza miłością i więzią. To tak jakby sklepom z ornatami, kielichami, kadzidłami zarzucać odejście od ducha liturgii eucharystycznej. Każdy sakrament ma wokół siebie otoczkę biznesową, której celem jest uczynić piękniejszym, ważne wydarzenie. Także sakrament małżeństwa, choćby cały rynek skoncentrowany wokół ślubu i wesela. Co kobiety mają nie kupować białej sukni, aby ładnie wyglądać? A w sypialni nie można czuć się piękną? Współżycie seksualne jest ważnym elementem realizacji sakramentu małżeństwa i jeżeli uważa się je za wielkie dobro, wartość, to dba się o piękno tego wydarzenia. Troska o to, by współżycie seksualne dawało wzajemną satysfakcję jest wyrazem miłości. Małżeńska Alkowa oferuje wiele produktów, które małżonkom mogą bardzo pomóc i ułatwić akt małżeński.

Dlaczego tak jest, że „katole” burzą się na tego typu oferty? Gadżety, które mają ułatwić współżycie wywołują albo pąsowy rumieniec na twarzy albo święte oburzenie. Ojca książki – nazywane chrześcijańską Kamasutrą – też wielu gorszą. Dlaczego?Bo tacy ludzie nie kochają! Oni nie kochają swoich współmałżonków, kochają ideologię, udają, że są bardzo porządni, a nie przejdzie im przez głowę myśl, jak upiększyć nasze wspólne życie, także seksualne. Jak pomóc, by obojgu było lepiej, milej, przyjemniej, żeby mogli poprzez ładne prezenty pokazać, że są dla siebie cenni, drodzy, że się szanują. W tej sferze pojawia się naprawdę dużo problemów, które wyrastają z braku troski o siebie wzajemnie– nierozwiązywane – stają się zagrożeniem dla małżeństwa. Ważniejsza dla nich zdaje się krytyka rozwodów i w ogóle wszelkiego zła niż profilaktyczna pomoc. Łatwiej chodzić w aurze świętości przy ludziach, którym życie się nie udało niż udawać świętego przy małżeństwie mającym zdrową, pełną troski relację, dbającym o siebie także w sypialni, cieszącym się swoim życiem seksualnym.

Rozmawiała Marta Brzezińska

Bractwo św. Piusa X: jeszcze nie podjęliśmy ostatecznej decyzji w sprawie jedności z Rzymem Wbrew rozpowszechnianym pogłoskom, w rozmowach między Watykanem a Bractwem Kapłańskim św. Piusa X nie powiedziano jeszcze ostatniego słowa. Przełożony niemieckiego dystryktu Bractwa ks. Franz Schmidberger powiedział dziennikarzowi „Die Welt” 13 lutego, że ostatnio, na prośbę Rzymu, przełożony generalny lefebrystów bp Bernard Fellay raz jeszcze uściślił stanowisko Bractwa św. Piusa X. Teraz trwa pełne napięcia oczekiwanie na wyniki obrad Kongregacji Nauki Wiary. Obecnie trwa wymiana poglądów między Stolicą Apostolską a Bractwem św. Piusa X nt. treści i warunków ewentualnego przezwyciężenia teologicznych punktów spornych dzielących obie strony. Chodzi przede wszystkim o uznanie Soboru Watykańskiego II (1962-65), w związku, z czym w połowie września 2011 Watykan przekazał Bractwu do zaakceptowania preambułę doktrynalną. Na początku lutego br. bp Fellay oświadczył w kazaniu w prowadzonym przez lefebrystów seminarium św. Tomasza z Akwinu w Winona (USA), że jego wspólnota nie chce przyjąć tej propozycji jedności. „My tego nie podpiszemy” – zapewnił biskup. Również ks. Schmidberger podkreślił w wywiadzie dla „Die Welt”, że w przypadku Bractwa Kapłańskiego nie wchodzi w grę całkowite, „bez zastrzeżeń”, uznanie Vaticanum II. Jego zdaniem Sobór doprowadził do „niszczycielskiej utraty wiary, do upadku moralnego i spustoszenia w liturgii”. Dlatego „nie do przyjęcia” dla Bractwa Kapłańskiego są ustępstwa w takich punktach, jak np. wolność religijna czy rozumienie urzędów w Kościele. W tych sprawach, „niestety”, istnieją jeszcze „różnice z obecnym papieżem” – powiedział kapłan. Podkreślił jednocześnie, że Benedykt XVI okazuje „pewną życzliwość” w stosunku do lefebrystów” i wyraził nadzieję, że „jeszcze za tego pontyfikatu uda nam się znaleźć rozwiązanie”. Główne punkty sporne między Bractwem a Stolicą Apostolską dotyczą takich zagadnień jak wolność religijna, ekumenizm, zmiany liturgii mszalnej, rola konferencji biskupich w Kościele itp. Wszystkie te punkty przyczyniły się – zdaniem lefebrystów – do naruszenia tradycyjnego nauczania katolickiego i do relatywizacji jedynej prawdy, która znajduje się, jak podkreśla Bractwo św. Piusa X, tylko w Kościele katolickim. Szczególnie ostro tradycjonaliści krytykują Sobór za otwarcie się Kościoła na inne wyznania i religie, uważając, że w efekcie doprowadziło to do osłabienia wiary katolickiej, a nawet do wprowadzenia do Kościoła błędnych poglądów. Oddzielnym punktem spornym w stosunkach między Watykanem a Bractwem była sprawa ekskomuniki nałożonej na nie przez Kurię Rzymską za niekanoniczne, bo bez zgody papieża, udzielenie sakry przez abp. Marcela Lefebvre’a czterem kapłanom Bractwa 30 czerwca 1988. Mimo wcześniejszych rozmów i ostrzeżeń ze strony Stolicy Apostolskiej (rozmowy z arcybiskuperm prowadził w maju 1988 ówczesny prefekt Kongregacji Nauki Wiary kard. Joseph Ratzinger) założyciel Bractwa wyświęcił nowych biskupów, w tym ks. Bernarda Fellaya – obecnego generalnego przełożonego tego stowarzyszenia. Ekskomuniki, a więc formalne postawienie objętych nimi osób poza Kościołem, zniósł dopiero 21 stycznia 2009 Benedykt XVI; wcześniej – 7 lipca 2007 wydał on motu proprio „Summorum pontificum”, rozszerzające znaczenie możliwości odprawiania mszy św. tzw. „trydenckich”, czyli według Mszału z 1962 r. Decyzje te przyczyniły się do zbliżenia stanowisk obu stron, a w dalszej kolejności – do rozpoczęcia między nimi obecnych rozmów. KAi

Rosjanin ujawnia, kto za tym stoi…To zaszczyt być nazwanym dysydentem, ale ja formalnie nim nie jestem. Andriej Iłłarionow, były doradca Władimira Putina, otwiera Polakom oczy na tragedię smoleńską. Rosjanin ujawnia, kto za tym stoi… Andriej Iłłarionow, były doradca Władimira Putina, otwiera Polakom oczy na tragedię smoleńską. Obserwujemy przemyślaną kampanię, której celem jest skierowanie uwagi Polaków, Rosjan oraz opinii międzynarodowej na jedną przyczynę katastrofy pod Smoleńskiem: błąd pilota - przekonuje Andriej Iłłarionow, były doradca Władimira Putina – pisze “Rzeczpospolita”. Poniżej obszerne fragmenty wywiadu. Był pan jednym z pięciu sygnatariuszy listu rosyjskich dysydentów wyrażającego zaniepokojenie przebiegiem śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Dlaczego go państwo napisali? Andriej Iłłarionow: - To zaszczyt być nazwanym dysydentem, ale ja formalnie nim nie jestem. Wiele lat pracowałem w rosyjskim rządzie. Byłem m.in. doradcą ówczesnego prezydenta, a obecnego premiera Władimira Putina. W niektórych sprawach popieram politykę rosyjskich władz, a w innych – jak stosunek do praw człowieka, demokracji i wolnych mediów – przyjmuję postawę krytyczną. (…) Katastrofa ta zdarzyła się przy okazji uroczystości upamiętniających ofiary Katynia. Historia zaś zna wiele przypadków tajemniczej śmierci osób, które próbowały się dowiedzieć, co się stało w Katyniu, i przekazać tę wiedzę światu. Katastrofa samolotu z Władysławem Sikorskim na pokładzie wydarzyła się wkrótce po tym, gdy poprosił on Międzynarodowy Czerwony Krzyż o śledztwo w sprawie Katynia. W 1946 roku podczas procesów norymberskich jeden z polskich prokuratorów, Roman Martini, został zamordowany, gdy przekonywał, że zbrodnia była dziełem NKWD. W maju 1946 jeden z członków rosyjskiej delegacji w Norymberdze – Nikołaj Zoria – wyrażał wątpliwości, co do tego, że Niemcy byli sprawcami tej zbrodni. Następnego ranka znaleziono go martwego w pokoju hotelowym.

Sugeruje pan, że na polskiego prezydenta dokonano zamachu? - Tego nie wiemy. Wbrew obietnicom śledztwo w sprawie katastrofy nie jest ani transparentne, ani dynamiczne. Polska strona nie ma pełnego i swobodnego dostępu do dokumentów i zgromadzonych dowodów. Polakom późno udostępnia się czarne skrzynki, choć niemal od razu było wiadomo, że są one w dobrym stanie i można odczytać ich zapis. Obawiamy się, więc, że śledztwo nie jest prowadzone we właściwy sposób (…)

A jak według pana powinno wyglądać śledztwo? - Spójrzmy, jak badano sprawę katastrofy nad Lockerbie w 1988 roku. Nikt nie przeżył, a samolot rozpadł się na ogromną liczbę malutkich kawałków. Pozbieranie wszystkich dowodów, stwierdzenie, że na pokładzie doszło do eksplozji, ustalenie, gdzie umieszczona była bomba i kto ją tam umieścił, zajęło śledczym trzy lata. Gdy ginie tak wiele osób, trzeba dokładnie przeanalizować wszelkie możliwe hipotezy. Oczywiście, pod koniec może się okazać, że przyczyna była prozaiczna. Nie można jednak lekceważyć żadnego scenariusza. Trzeba rozwiać wszelkie wątpliwości.

Po 11 września w USA nie badano jednak hipotezy zakładającej, że za atakiem na WTC stała tajna grupa amerykańskich oficjeli, choć niektórzy Amerykanie w taki spisek wierzą. Czy śledztwo, o którym pan mówi, nie tworzyłoby niepotrzebnie teorii spiskowych? - Staram się unikać teorii spiskowych. I chciałbym myśleć, że to nie był spisek. Proszę mi jednak pozwolić przypomnieć śmierć Aleksandra Litwinienki w Londynie. Wiele osób myślało, że to był przypadek, a pracownicy brytyjskiego Scotland Yardu – choć mają opinię najlepszych na świecie – przez ponad 20 dni nie byli w stanie dojść do prawdy. Sprawę udało się wyjaśnić dzięki próbce moczu, którą pobrano na krótko przed śmiercią Litwinienki. To wtedy się dowiedziano, że otruto go przy użyciu materiałów radioaktywnych. Gdyby nie pobrano tamtej próbki, do dziś nie wiedzielibyśmy, iż było to morderstwo wykonane z zimną krwią i przy dużym udziale środków rządowych. Chciałbym być absolutnie pewny, że przy wyjaśnieniu katastrofy prezydenckiego samolotu zostaną użyte przynajmniej takie środki jak w przypadku sprawy Litwinienki.

Współczucie wyrażane przez Dmitrija Miedwiediewa czy Władimira Putina nie było szczere? - Nie chcę mówić o konkretnych osobach. Przechodząc do samego śledztwa, to po pierwsze uważam, że sposób jego prowadzenia nie spełnia standardów badania tego typu katastrof. Po drugie przez ostatnie 45 dni nie spełniono obietnic dotyczących dostarczenia materiałów ze śledztwa i ujawnienia części z nich opinii publicznej. Po trzecie wreszcie obserwujemy przemyślaną kampanię, której celem jest skierowanie uwagi Polaków, Rosjan oraz opinii międzynarodowej na jedną przyczynę katastrofy – błąd pilota.

Bo takiego błędu nie można wykluczyć. - I ja go nie wykluczam. Ale tego typu wnioski powinny być ogłaszane dopiero po zakończeniu śledztwa, przeanalizowaniu oraz odrzuceniu innych hipotez na podstawie jasnych dowodów. W przeciwnym razie twierdzenia o błędzie pilota są czystą spekulacją. W tym wypadku wygląda jednak na to, że nie mamy do czynienia ze spekulacją, lecz konsekwentną kampanią prowadzoną bez przerwy od 45 dni. Bardzo dużo uwagi poświęcono analizie czarnych skrzynek, co oczywiście jest postępowaniem właściwym i potrzebnym. Dotąd nie mamy za to wiarygodnych przekazów dotyczących informacji, jakie kontrolerzy lotów przekazywali pilotom. Wiemy, że pogoda zepsuła się tak bardzo, że żaden samolot nie mógł wylądować, co najmniej 40 minut przed zaplanowanym czasem lądowania samolotu prezydenckiego. Jak ta informacja została przekazana? Jaka była reakcja załogi? Najważniejszą rzeczą jednak jest sprawa położenia samolotu. Dlaczego, gdy zaczął kosić czubki drzew, znajdował się, co najmniej 100 metrów niżej, niż powinien? Dlaczego zboczył o 40 metrów na lewo od kursu, który powinien był przyjąć? Czy kontrolerzy lotów nie widzieli na radarach jego pozycji? A jeśli widzieli, to, dlaczego nie ostrzegli pilotów? Dlaczego po prostu nie zabronili lądowania, do czego mieli prawo? Takie pytania padały już wiele razy. Wiemy, że kontroler lotu nie zachowywał się ściśle zgodnie z procedurami, a trzy dni po katastrofie odszedł na emeryturę. Dlaczego tak szybko? Zamiast rozwinięcia tego wątku słyszymy długie dyskusje na temat tego, kto poza załogą był w kokpicie. Początkowo miała to być kobieta, potem się okazało, że to jednak mężczyzna.

Sugeruje pan, że polski rząd daje zbyt dużą wiarę w zapewnienia rosyjskich władz? Premier Donald Tusk wielokrotnie zapewniał, że ma zaufanie do rosyjskich śledczych. - Jeżeli premier Tusk rzeczywiście tak mówił, to popełnił ogromny błąd. Niezależnie od osobistych relacji ostatnia rzecz, jaką może zrobić szef rządu, to zaufać komukolwiek spoza swojego kraju. To podstawy dyplomacji, które mają zastosowanie nawet do najbliższych sojuszników. Sam spędziłem trochę lat w rządzie i wiem, że w polityce zagranicznej nie można postępować w ten sposób. Jako osoba prywatna może pan wierzyć, komu chce, bo jeśli się pan pomyli, to tylko pan poniesie odpowiedzialność za swój błąd? Ale urzędnik państwowy, premier, prezydent, nie mają do tego prawa. Stosunki międzynarodowe to branża, w której nie można poprzestać na zaufaniu. W Rosji mamy takie powiedzenie: “ufaj, ale sprawdzaj”.

W Polsce też mamy. Władze w Warszawie szybko wykluczyły jednak hipotezę, że za katastrofą mogły stać władze rosyjskie. - Każdy śledczy wie, że dopóki ostatecznie nie wyjaśni się danej sprawy, nie może wykluczać żadnej hipotezy. Historia zna wiele przykładów śledztw, w których scenariusz, choć początkowo wydawał się absolutnie niemożliwy i niewyobrażalny, ostatecznie okazywał się prawdziwy. Niedaleko miejsca, w którym rozmawiamy, mieści się Muzeum Szpiegostwa. Umieszczono w nim slogan: “nic nie jest takie, jakie się wydaje”. To ważne hasło, gdy ma się do czynienia z tego typu katastrofami. Wraz ze znajomymi zebraliśmy 44 pytania, na które mimo publikacji raportu Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego wciąż nie znamy odpowiedzi. Zaczęliśmy również gromadzić przypadki jawnych kłamstw. I mamy już 27 przykładów kłamstw, które trafiły do mediów i przez jakiś czas obowiązywały.

Niby, jakie? - Tuż po katastrofie usłyszeliśmy, że pilot cztery razy podchodził do lądowania. Wszyscy na lotnisku wiedzieli, że była tylko jedna próba lądowania. Przez wiele dni powtarzano jednak kłamstwo o czterech próbach. Potem zaczęto rozpowszechniać dezinformację, że polski pilot był niedoświadczony. Dopiero po jakimś czasie okazało się, że miał wystarczające doświadczenie. Mówiono, że nie znał rosyjskiego i nie mógł się porozumieć z wieżą. To też było kłamstwo. Wreszcie nieprawdziwy okazał się czas katastrofy. W kabinie pilotów nie było też żadnej kobiety.

Ponad 50 tysięcy Polaków żąda od premiera Tuska utworzenia międzynarodowej komisji do zbadania katastrofy. Czy zdaniem pana jej powoływanie miałoby jeszcze jakiś sens? - Międzynarodowa komisja powinna powstać tuż po katastrofie. Mówiło o tym wiele osób. Nienaciskanie w tej sprawie na rosyjskie władze było błędem polskiego rządu. Obecnie nie wiemy, jakie dowody zniszczono, a które przetworzono tak, by nic nie dało się już wykryć. Warto przy okazji przypomnieć inne śledztwo, prowadzone w 1944 roku pod przewodnictwem Nikołaja Burdenki przez Radziecką Komisję Specjalną w Katyniu. Jego wyniki były jawną manipulacją, ale kłamstwo o niemieckiej odpowiedzialności obowiązywało przez 50 lat. Mimo że niszczono wiele dowodów, międzynarodowej komisji udało się jednak ustalić prawdę. Nie ulega, więc wątpliwości, że prędzej czy później międzynarodowa komisja badająca katastrofę pod Smoleńskiem powinna powstać.

Dlaczego rosyjskim władzom miałoby zależeć na śmierci Lecha Kaczyńskiego? - Chcę myśleć, że rosyjski rząd nie maczał palców w tej katastrofie. Nie można jednak zapominać o wydarzeniach, które doprowadziły do tego, że Lech Kaczyński poleciał do Katynia 10 kwietnia, a nie 7. Najpierw prezydenckie zaproszenie do Auschwitz w upokarzający sposób odrzucił Dmitrij Miedwiediew. A po zaproszeniu przez Władimira Putina na uroczystości do Katynia Donalda Tuska robiono wszystko, by nie przyleciał na nie Lech Kaczyński. Te okoliczności pokazują, że w najlepszym razie toczono z Polską grę, która miała upokorzyć jedną część polskiego społeczeństwa i ustanowić dobre, specjalne relacje z drugą. Działania rosyjskich władz można uznać za ingerencję w wewnętrzne sprawy Polski. Taką politykę rosyjskie władze uprawiały od kilku lat, nie traktując polskiego prezydenta z szacunkiem, który należy się każdej głowie państwa.

Czym naraził się Kaczyński? - Wojna o polskie mięso, opóźnienie porozumienia między Rosją a UE czy fakt, że był on głównym sprawcą tego, iż Rosja nie zwyciężyła podczas ataku na Gruzję. Jeszcze ważniejszy był jednak jego udział w czyszczeniu wojskowych służb wywiadowczych z ludzi, którzy byli związani z rosyjskimi służbami. To była największa wina Kaczyńskiego i nie ma wątpliwości, że w Rosji dla niektórych osób było to niewybaczalne.

Czy chce pan powiedzieć, że służby specjalne podjęłyby ryzyko organizacji zamachu na prezydenta? Nie brzmi to wiarygodnie. - Toteż ja wcale nie myślę, że tak było. Ale gdy w 2004 roku w Katarze został zamordowany Zelimchan Jandarbijew (były prezydent Czeczenii – red.), wiele osób też nie mogło uwierzyć, że stały za tym rosyjskie władze. Również w 2004 roku mało, kto myślał, że kandydat na prezydenta Ukrainy Wiktor Juszczenko może zostać otruty. A w 2006 roku nikt sobie nie wyobrażał, że ktoś mógłby zorganizować morderstwo w centrum Londynu z użyciem radioaktywnego polonu. Dwa lata później nikt się nie spodziewał, że rosyjskie wojska przekroczą uznawaną na całym świecie granicę niepodległego państwa, że będą okupować znaczną część gruzińskiego terytorium i zdecydują się na bombardowania, w których zginęły setki ludzi. Mógłbym tak wymieniać i wymieniać.

A o co chodzi w państwa apelu wzywającym do obrony polskiej niepodległości? Pana zdaniem jest ona zagrożona? - Patrząc na to, jak przebiega śledztwo w sprawie katastrofy, nie widzę żadnych prób ratowania polskich interesów. Nie mówię, że Polska nie powinna mieć przyjaznych stosunków z innymi krajami, w tym z Rosją. W przeciwieństwie do rosyjskich władz nie wskazuję, na kogo powinni głosować Polacy. Uważam tylko, że niezależnie od tego, kto będzie u władzy, nie powinien rezygnować z obrony polskiego interesu narodowego. Wówczas relacje polsko-rosyjskie będą mogły być oparte na wzajemnym szacunku. Niestety, wygląda na to, że polskiemu rządowi bardziej zależy na udawaniu, że ma dobre relacje z rosyjskimi władzami, niż na odkryciu prawdy. Tymczasem dobre stosunki można zbudować na prawdzie, nie na kłamstwie.

Andriej Iłłarionow – urodził się w 1961 roku w Leningradzie (obecnie Petersburg). Jest jednym z najbardziej znanych na świecie rosyjskich ekonomistów i krytyków polityki Kremla. W latach 2000 – 2005 był doradcą gospodarczym ówczesnego prezydenta Rosji Władimira Putina. Do dymisji podał się na znak protestu przeciwko prowadzonej przez niego polityce. Publicznie oznajmił wówczas, że Rosja przestaje być krajem demokratycznym i że dochodzi w niej do nagminnego ograniczania swobód politycznych. Twierdził, że kraj jest rządzony przez wielkie korporacje kierujące się własnymi interesami. Krytykował też między innymi decyzję o uwięzieniu i skazaniu Michaiła Chodorkowskiego oraz faktycznej “nacjonalizacji” należącego do oligarchy koncernu naftowego Jukos. Był jednym z 34 sygnatariuszy opublikowanego 10 marca 2010 roku w Internecie manifestu “Putin musi odejść”. Obecnie pracuje w waszyngtońskim liberalnym think tanku – instytucie CATO

Alfred Rosłoń

“Ubecja nie biła W działaniu Kazimierza G. brak było cech przestępstwa – tak stwierdził właśnie Sąd Najwyższy, oddalając zażalenie IPN na decyzję sądu niższej instancji o umorzeniu sprawy zastępcy Naczelnego Prokuratora Wojskowego z lat stalinizmu. Kazimierz Graff był oskarżony o bezprawne stosowanie aresztów wobec więźniów politycznych w latach 40. Pion śledczy Instytutu Pamięci Narodowej zarzucał pułkownikowi Graffowi, że w 1946 r., jako wiceszef Wojskowej Prokuratury Rejonowej w Warszawie, bezprawnie pozbawiał wolności członków wywiadu Armii Krajowej i II Korpusu Polskiego gen. Andersa. Zdarzało się, że decyzję o areszcie przeciwników politycznych wydawał nawet dwa tygodnie po dopuszczalnym przez wówczas obowiązującą konstytucję z 1921 r. terminie 48 godzin od chwili zatrzymania. W sierpniu 2011 r. Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie uznał, że Graff miał obowiązek rozpoznać wniosek Urzędu Bezpieczeństwa o aresztowanie podejrzanych, a za przekroczenie terminu odpowiada właśnie UB. Na nic zdały się protesty prokuratora, że nawet, jeśli przyjmiemy taką wykładnię, iż to ubecy działali bezprawnie, to Graff miał obowiązek na tę bezprawność reagować: „Kto, jeśli nie prokurator lub sąd, miałby powstrzymać funkcjonariuszy MBP?” – pytał prokurator IPN. Dzisiejsi sędziowie wojskowi uznali, że “sprawa nie była sfingowana”, czyli, że… ubecja po wojnie nie wymuszała zeznań siłą! I jeszcze jeden absurd – zdaniem WSO, działalność podejrzanych dziś jest uważana za niepodległościową, ale z punktu widzenia ówczesnego państwa była działalnością wywiadowczą!!! Wcześniej ten sędzia umorzył inną sprawę wobec Graffa – oskarżonego o bezprawne przedłużenie aresztów wobec innych wrogów “ludowej” władzy. Wniosek IPN o wyłączenie tegoż “umarzacza” też nie został uwzględniony. Stalinowski prokurator tłumaczył wówczas, że wytacza mu się kolejne sprawy tylko, dlatego, że jest “jedynym żyjącym decydentem z tamtych czasów”. “Nie mogłem sądzić, że przedwojenny oficer zeznaje nieprawdę, a zeznania są wymuszone; w aktach sprawy nie było żadnych dowodów na represyjny charakter tamtego śledztwa”. Dodawał, że był wtedy wymóg aresztu wobec podejrzanego o szpiegostwo, za co groziła kara śmierci, a oskarżeni przyznali się do zarzutu. Właśnie w ten sposób tłumaczą się dziś wszyscy stalinowscy sędziowie i prokuratorzy, skutecznie niestety wmawiając wymiarowi sprawiedliwości III RP, że nie wiedzieli, na jakim świecie żyją. Że nie wiedzieli, iż “polskie służby”, na wzór sowieckich, wobec więźniów politycznych wymuszały zeznania na masową skalę.

KULA ZA ANTYSEMITYZM Te dwie sprawy sądowe Kazimierza Graffa to kropla w morzu jego zbrodni. Swoje krwawe żniwo późniejszy zastępca Naczelnego Prokuratora Wojskowego rozpoczął na początku 1946 r., kiedy jako wiceprokurator pracował w Wydziale do Spraw Doraźnych Sądu Okręgowego w Siedlcach. Wydziały doraźne były chyba najbardziej krwawymi sądami w powojennej Polsce. Ze względu na liczbę zasądzonych i wykonanych wyroków, śmiało można je nazwać komunistycznymi trybunałami śmierci. Skazywały przeciwników politycznych, nawet nie próbując zachować elementarnych zasad stalinowskiego prawa (sprawy prowadzono w trybie przyspieszonym, bez postępowania dowodowego, prawa do obrony i odwołania). I tak 26 lutego 1946 r. na sesji wyjazdowej siedleckiego wydziału doraźnego w Sokołowie Podlaskim Kazimierz Graff oskarżał 15 żołnierzy AK, żądając dla nich kary śmierci i podżegając skład sędziowski do wydania takich wyroków. W ten sposób 10 AK-owców dostało KS. Żeby tego było mało – już następnego dnia Graff wydał rozkaz ich rozstrzelania tak, aby nie zdążyli przypadkiem złożyć prośby o ułaskawienie. Skazany wówczas na 10 lat Leonard Gierowski zapamiętał, że Graff był w sądzie agresywny i napastliwy. Nie pozwolił rzecz jasna, by oskarżeni mieli obrońców. Koledze Gierowskiego – Romanowi Bielińskiemu powiedział, że “dostanie kulę w łeb”, (co rzeczywiście się stało). Powód? Bieliński przed wybuchem wojny studiował na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie – jak zaznaczył Graff – szerzył się antysemityzm. Co krwawy stalinowski prokurator mógł wiedzieć o stosunkach panujących na przedwojennej polskiej uczelni? Otóż sam studiował prawo na UW. Już wówczas był zaangażowany politycznie: działał w Komunistycznym Związku Młodzieży “Życie” i z jego ramienia, w latach 1937-38, przewodniczył Warszawskiemu Akademickiemu Komitetowi Antygettowemu. Siedlecki sąd “na kółkach” (razem z prokuratorem Graffem) zawitał nie tylko do Sokołowa Podlaskiego, ale również do innych okolicznych miejscowości, m.in. Ostrowi Mazowieckiej. Za każdym razem niósł ze sobą obfite żniwo śmierci (w Ostrowi skazał na KS 12 osób). Z dokumentów zachowanych w tzw. archiwum Bieruta wiadomo, że 6 kwietnia 1946 r. Graff uczestniczył w wykonaniu egzekucji na Henryku Dąbrowskim, Włodzimierzu Łukawskim, Tadeuszu Matejkowskim, Władysławie Mizierskim, Janie Adamiaku i Janie Mościborskim. Sądy doraźne działały od lutego do czerwca 1946 r., orzekając w całej Polsce 364 wyroki śmierci, z tego 334 zostały wykonane.

ZNALAZŁ SWOJE MIEJSCE W ŻYCIU Kazimierz Graff urodził się rok przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości – 11 listopada 1917 r. w Warszawie. Był najmłodszym z trzech synów kupca Maurycego i nauczycielki Gustawy z Simonbergów. Rodzinie świetnie się powodziło – miała piękne mieszkanie w kamienicy w centrum Warszawy – w Al. Jerozolimskich pod numerem 93. W 1935 r. Kazimierz ukończył elitarne gimnazjum im. Mikołaja Reja, a zaraz przed wybuchem wojny wspomniane prawo na warszawskim uniwersytecie (taki był wówczas antysemityzm). Tam miał poznać innych bohaterów komunizmu – Hankę Szapiro-Sawicką, Janka Krasickiego i… swoją przyszłą żonę. We wrześniu 1939 r. zaciągnął się do 44. Pułku Piechoty w Równem. Przed Sowietami uciekł do Lwowa, gdzie imał się różnych zawodów – był m.in. inspektorem domów akademickich Państwowego Instytutu Medycznego i administratorem w Państwowym Instytucie Krajoznawczym. W końcu nastąpił wymarzony dla Graffa dzień – po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej wstąpił do Armii Czerwonej, by później znaleźć się w szeregach LWP. Jako dowódca kompanii samodzielnej rusznic 3. pp. walczył pod Lenino. We wrześniu 1944 r. został ciężko ranny w walkach na warszawskiej Pradze. W prokuraturze wojskowej rozpoczął pracę w 1945 r. (dobrowolnie; do przełożonych pisał, że “znalazł swoje miejsce w życiu”). Podobno był inteligentny i dowcipny. Po serii morderstw sądowych w Siedleckiem, Kazimierz Graff awansował – w czerwcu 1946 r. został majorem. Już w grudniu został głównym oskarżycielem w sprawie poakowskiej organizacji zbrojnej – Konspiracyjnego Wojska Polskiego, dowodzonego przez legendarnego kpt. Stanisława Sojczyńskiego “Warszyca”. Dla dowódcy i jego żołnierzy domagał się wielokrotnych kar śmierci, które zostały następnie wykonane. “Warszyca” rozstrzelano 17 lutego 1947 r., na kilka dni przed wejściem w życie amnestii.

“TO NIE JA MORDOWAŁEM, TYLKO ONI” W wolnej Polsce, poprzedniczka IPN – Główna Komisji Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu ustaliła, że skazanie Stanisława Sojczyńskiego było morderstwem sądowym. Konspiracyjne Wojsko Polskie zostało uznane za jednostkę walczącą o niepodległość kraju przeciwko sowieckiemu zniewoleniu.

Kazimierz Graff odmówił rozmowy o procesie “Warszyca”.

- Wyjeżdżam na dłużej – oświadczył. – Wszystko znajdzie pan w aktach. Nie mam nic do dodania.

- A zarzut o morderstwo sądowe?

- To tylko sugestia. Kiedyś były inne oceny, teraz są inne.

- Dla Stanisława Sojczyńskiego domagał się pan kilku kar śmierci…

- Może to dużo, a może mało. Sprawę ocenią historycy.

- Niczego pan nie żałuje?

- Udziału w procesie “Warszyca” – nie. Żałuję tylko, że w ogóle były takie sprawy, że mordowano ludzi.

- Nie czuje się pan winny morderstwa?

- …

Po chwili słychać ściszony głos żony. Podpowiada, co Graff ma mówić.

- Morderstwo? Przecież to nie ja mordowałem, tylko oni.

- Kto?

- Przepraszam, ale muszę już kończyć.

- Kiedy przesłuchiwaliśmy Graffa w 1997 r., twierdził, że nie pamięta procesu “Warszyca”. Niewiele brakowało, aby zapomniał, że w ogóle pracował w sądownictwie – usłyszeliśmy przed laty w łódzkiej Komisji Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, która prowadziła dochodzenie w sprawie zabójstwa Stanisława Sojczyńskiego.

Za “Warszyca” Graff dostaje kolejny awans – we wrześniu 1949 r. zostaje zastępcą Naczelnego Prokuratora Wojskowego Stanisława Zarako-Zarakowskiego.

BEZ SŁOWA “PRZEPRASZAM” Żona Kazimierza Graffa, Alicja – w czasach stalinowskich wicedyrektorka Departamentu III Generalnej Prokuratury, w 1953 r. podpisała się pod pismem do naczelnika więzienia na Rakowieckiej, informującym o terminie wykonania wyroku śmierci na generale Auguście Emilu Fieldorfie “Nilu”. Podobnie, jak w przypadku “Warszyca”, był to mord sądowy. Kiedy po latach rodzina bohatera Polski Podziemnej napisała do niej list z prośbą o wyjaśnienie okoliczności śmierci gen. Fieldorfa, Graffowa nie odpisała. Do dziś nie odpowiedziała na pytanie: jak zginął legendarny szef Kedywu Komendy Głównej Armii Krajowej, ani na żadne inne pytanie o swoją przeszłość i rolę w stalinowskim systemie bezprawia. Nie zdobyła się na słowo “przepraszam”. Alicja Graff była zaangażowana nie tylko w morderstwo na gen. Fieldorfie. Nadzorowała również sprawę aresztowanego przez bezpiekę płk. Wacława Kostka-Biernackiego, zaufanego Józefa Piłsudskiego jeszcze z czasów legionowych. W piśmie z 19 listopada 1953 r. Graff wymieniała zarzuty wobec Biernackiego: “Od 1931 r. do 31 sierpnia 1939 r. w związku z wykonywaniem urzędu wojewody nowogródzkiego i poleskiego na terenie tych województw realizował politykę sanacyjnego rządu faszystowskiego dławienia rewolucyjnego ruchu mas pracujących miast i wsi oraz wynaradawiania ludności ukraińskiej i białoruskiej. (…) Nadzorował znajdujący się na podległym mu terenie obóz w Berezie Kartuskiej, będący zorganizowanym ośrodkiem wyniszczania działaczy ruchu robotniczego”. Dalej pani prokurator przywołała suche liczby: “Początek kary dnia 9.XI.1945 r., koniec kary 9.XI.1955 r. (…) pozostało do odbycia 2 lata więzienia [10 kwietnia 1953 roku Sąd Wojewódzki w Warszawie skazał Wacława Kostka-Biernackiego na karę śmierci, zamienioną potem na 10 lat więzienia, z zaliczeniem aresztu śledczego - TMP]“. Następnie Graff opisywała zachowanie i stan zdrowia więźnia: “Opinia Naczelnika Więzienia z września 1953 r. – negatywna. Z orzeczenia Komisji Lekarskiej z dnia 1.IX.1953 r. wynika, że skazany cierpi na przewlekły zniekształcający gościec stawowy, miażdżycę uogólnioną, zwyrodnienie miażdżycowe mięśnia sercowego, rozedmę płuc, padaczkę oraz że wskazana jest [przekreślone długopisem słowa: przedterminowe zwolnienie - TMP] przerwa na okres 1 roku z uwagi na chorobę przewlekłą, stale pogarszającą się”. Płk Wacław Kostek-Biernacki zmarł w maju 1957 r., niecałe dwa lata po odbyciu całej, 10-letniej kary w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie. Żyłby dłużej, gdyby nie mozolna praca “oficerów” śledczych. Miał tylko to szczęście, że śmierć dosięgła go na wolności.

POLITYCZNE MIELIZNY Funkcję zastępcy Naczelnego Prokuratora Wojskowego Kazimierz Graff pełnił do listopada 1951 r. Następnie, do 1968 r., kierował Prokuraturą Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Był znany z tego, że nagle, jako wysłannik wyższych czynników, pojawiał się na rozprawach sądowych. W trakcie jednego z takich procesów miejscowy prokurator po konsultacjach z nim oraz “korespondencji” przy użyciu podawanych pod stołem karteczek wniósł o jak najszybsze zakończenie rozprawy. Gdy sąd doszedł do wniosku, że sprawę należy jednak kontynuować, “płk Graff dał otwarcie wyraz niezadowoleniu z tej decyzji sądu, uciekając się nawet do osobistych uszczypliwych uwag”. Kazimierz Graff zasłynął, jako współautor aktu oskarżenia w sprawie wspomnianego już generała Tatara i innych oficerów WP, mającej wykryć “imperialistyczny spisek w wojsku”. Pismo powstało na polecenie Bieruta. Zmarły kilka lat temu historyk wojskowości Jerzy Poksiński napisał, że akt oskarżenia “był dokumentem politycznym. Stanowił wykładnię merytoryczną i metodologiczną dla niższych szczebli machiny represyjnej państwa. Z tego względu przygotowaniem i zawartymi w nim treściami były zainteresowane najwyższe czynniki w państwie”. “Najwyższe czynniki” w osobach Bieruta i Bermana nie zaakceptowały jednak tez oskarżycielskich, uznając, że zawierają zbyt wiele “mielizn politycznych”, a niektóre fragmenty określono wręcz, jako “naiwne”. Nad następną wersją oskarżenia pracowali już ludzie z departamentu śledczego MBP – Anatol Fejgin i Józef Goldberg-Różański. Po 1968 r., na fali antysemickich czystek, Kazimierz Graff został usunięty z prokuratury wojskowej i dwa lata później rozpoczął praktykę adwokacką. W 1997 r., na wniosek rodziny jednego ze straconych, został skreślony z listy adwokatów. “Płk” Kazimierz Graff od lat mieszka w centrum Warszawy, a ze względu na swoje “zasługi” do niedawna dostawał od państwa 4 tys. emerytury. Niemałe pieniądze za “służbę krajowi” otrzymywała również jego żona Alicja.Tadeusz M. Płużański

93 rocznica napaści bolszewików na Polskę 14 lutego mija 93 rocznica bitwy z bolszewikami pod Mostami, która rozpoczęła wojnę polsko – bolszewicką. Ten fakt jest mało znany nawet Polakom. Podobnie jak same wojna, chociaż będąca jednym z ważniejszych wkładów Polski w historię świata. Nasze zwycięstwo zadecydowała, bowiem nie tylko o losach II Rzeczypospolitej, ale zhamowała pochód bolszewików na Zachód. Bez zwycięstwa w 1920 r. granice sowieckiej Rosji sięgałyby do Atlantyku. To właśnie wówczas Polacy zatrzymali ekspansję komunizmu w Europie, co nigdy nie zostało właściwie docenione przez innych. Był zimowy ponury dzień 14 lutego 1919 r. Mosty – niewielkie miasteczko nad Niemnem, jakich wiele w tamtym rejonie. Jednak to właśnie tutaj mieszkańcy usłyszeli po raz pierwszy wymianę ognia pomiędzy oddziałami polskiego wojska z grupy dowodzonej przez gen. A. Listowskiego a szpicą jednej z bolszewickich dywizji, która zaatakowała polskich „burżujów” i „ciemiężców”.

Wojna, która zmieniła losy świata W ten właśnie sposób rozpoczęła się wojna polsko-bolszewicka, która tak naprawdę zadecydowała o losach całej Europy. Niewielka bitwa w |Mostach, mająca charakter bardziej bitwy granicznej niż regularnego starcia dość szybko przerodziła się w następnych miesiącach w regularną wojnę. Polacy musieli ją wygrać za wszelką cenę. Stawką była, bowiem świeżo odzyskana niepodległość, na którą czekali przeszło 120 lat. Jednak Polacy chyba nie do końca zdawali sobie wówczas sprawę z tego, że broniąc z wielkim poświęceniem swojej ojczyzny, tak naprawdę ratują całą powojenną Europę. Dla bolszewików najważniejsze było wówczas rozpalenie rewolucji w całej Europie. To właśnie ten czynnik sprawiał, że wojna z bolszewikami była w zasadzie nieunikniona. Tym samym pokojowe ustalenie nowej granicy z bolszewicka Rosją było po prostu niemożliwe. Począwszy od grudnia 1918 r. sytuacja na wschodnich rubieżach polskiego państwa wyraźnie zmierzała ku wojnie. Bolszewicy zajęli Mińsk, Wilno, Kowno i dalej parli na Zachód. Na wschodzie stacjonowały jeszcze spore siły niemieckie, które nie zdążyły się ewakuować po podpisaniu zawieszenia broni. Pomimo zawarcia rozejmu w dniu 5 lutego 1919 r. obie sowiecka i polska strony sposobiły się do wojny. W dniach 9-14 lutego 1919r. polskie oddziały obsadziły pozycje na linii Niemna. Już jednak 14 lutego 1919 r. doszło do pierwszego starcia pomiędzy stronami – właśnie w Mostach. Konsekwencją bitwy było utworzenie regularnego polsko-bolszewickiego frontu na ziemiach Litwy i Białorusi. Na początku marca 1919r. Oddziały polskie podjęły ofensywę i opanowały Nowogródek, Baranowicze, Lidę i Wilno. Fiasko podjętych rozmów pokojowych było przyczyną nowej polskiej ofensywy, w wyniku, której opanowano Mińsk, Bobrujsk i przekroczono linię Berezyny. W lipcu 1919r. wojna polsko – bolszewicka rozpętała się również na Ukrainie. We wrześniu 1919r. Józef Piłsudski zawarł układ z przywódca Ukraińskiej Republiki Ludowej S.Petlurą w sprawie wspólnej walki z bolszewikami. Nie udało się J.Piłsudskiemu zawrzeć porozumienia z rosyjskim „białym” generałem A.I. Denikinem. W październiku 1919r. przerwano działania wojenne i rozpoczęto kolejne pertraktacje z bolszewikami najpierw w Moskwie, potem w Mikaszewiczach. Pod koniec 1919 pod polską kontrolą znajdowały się tereny na zachód od rzek Zbrucz, Słucz, Zwiahel, Uborć, Berezyna. W tym samym czasie uwolnione z frontu polskiego spore siły sowieckie przystąpiły do kontrofensywy i rozbiły siły Petlury i gen. A.I. Denikina. Kolejne pertraktacje pokojowe, również nie przyniosły zasadniczego przełomu w wojnie. Obie strony sposobiły się do kolejnej ofensywy. 25 kwietnia 1920 r. ruszyła nowa polska ofensywa na Ukrainie. Oddziały gen. E. Rydza-Śmigłego, wspierane przez oddziały ukraińskie, zajęły 7 maja 1920 zajęły Kijów, a 9 maja zdobyły przyczółki na Dnieprze. W drugiej połowie maja 1920r. Sowieci rozpoczęli kontrofensywę nad Dźwiną i Berezyną oraz na Ukrainie. 5 czerwca 1920 r. sowiecka armia Budionnego przerwała polską obronę pod Samohorodkiem i zagroziła odcięciem polskich oddziałów w Kijowie, zmuszając je do wycofania się na Zachód. Posuwająca się za Polakami Armia Czerwona dotarła w sierpniu 1920 r do Wisły i zagroziła bezpośrednio Warszawie. Sytuacja Polski była wówczas najbardziej krytyczna na przestrzeni całej wojny. Już wcześniej bolszewicy utworzyli w Białymstoku własny Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski przygotowując się do „zainstalowania” go w Warszawie. Widmo klęski polskiego państwa pukało do bram.. Tak się jednak nie stało. Stoczona przez siły polskie w dniach 13 – 25 sierpnia 1920r. bitwa warszawska uznana została za prawdziwy „cud nad Wisłą”. Polacy odparli nie tylko frontalny atak wojsk bolszewickich na Warszawę, ale przede wszystkim błyskawicznie przeszli do kontrofensywy znad Wieprza. Dzięki temu manewrowi siły polskie znalazły się na tyłach armii Tuchaczewskiego, zmuszając go do odwrotu. We wrześniu 1920 r. M.N. Tuchaczewski próbował jeszcze organizować obronę na linii Niemna, jednak i tym razem został pobity. Klęskę poniosła także siły bolszewickie na południu Polski. Po przegranych bitwach pod Komarowem i Hrubieszowem bolszewicy zmuszeni zostali do frontalnego odwrotu. Do połowy października 1920r. Polacy osiągnęli linię: Tarnopol, Dubno, Mińsk, Dryssa. W tej sytuacji 12 października 1920 podpisano układ o zawieszeniu broni i rozpoczęto negocjacje pokojowe. 18 marca 1921 podpisano traktat pokojowy w Rydze, który przede wszystkim ostatecznie ustalił kształt wschodniej granicy Polski. Tym samym przypieczętowano koniec wojny, której początek dało starcie w Mostach w dniu 14 lutego 1919r. Polacy pochłonięci wewnętrznymi problemami słabo wykorzystali swój sukces w wojnie z bolszewikami. Zresztą propaganda wojenna nigdy nie była nasza mocna stroną. Dlatego ta wojna była, i z pewnością nadal będzie ważna tylko dla nas. A w rzeczywistości wojna ta uratowała zachodnie demokracje przed bolszewicka inwazją. Zauważył to tylko francuski generał Louis A. Faury stwierdzając, że "nad Wisłą i nad Niemnem szlachetny ten naród oddał ponownie światu cywilizowanemu usługę, którą nie dooceniono". Francuzi i Anglicy nie chcieli uznać, że Polacy, jako pierwsi pokonali bolszewicka armię, która gdyby nie ich zwycięstwo z pewnością poiłaby swoje konie w Atlantyku. Dla nich była to „wojna karzełków, a nie olbrzymów”. Tymczasem polskie zwycięstwo nie było wcale gorsze od zwycięstwa Temistoklesa, Aleksandra Wielkiego, Cezara, Gustawa Adolfa, wielkiego Kondeusza i wielu innych wielkich wodzów. Tylko lord Edgar D’Abernon uznał za niezbędne „wytłumaczenie europejskiej opinii publicznej, że w roku 1920 Europę zbawiła Polska”. Leszek Pietrzak

Niech pan pokaże swój antykomunizm Szanowny Panie Ministrze Sikorski W jednym jest Pan konsekwentny: tak jak parę lat temu, tak i dziś twierdzi Pan, że należałoby zburzyć Pałac Kultury i Nauki w Warszawie. Można się zgadzać, można nie zgadzać, ale wydaje się, że podstawy takiej propozycji są dość jasne. Wychodzi Pan z założenia, że PKiN jest symbolem sowieckiej dominacji i dlatego powinien zniknąć. Można by złośliwie powiedzieć, że może Pan bezpiecznie głosić potrzebę zburzenia PKiN, skoro świetnie Pan wie, że to niemożliwe. Tak się jednak składa, że jest w Warszawie monument znacznie łatwiejszy do usunięcia niż PKiN: pomnik polsko-sowieckiego braterstwa broni, zwany pomnikiem „czterech śpiących”. To pierwszy umieszczony przez komunistów w polskiej stolicy monument, stanął jeszcze w 1945 r. jako symbol sowieckiej dominacji. Dziś chwilowo usunięto go sprzed Dworca Wileńskiego z powodu budowy metra, ale po restauracji, na którą pójdą, bagatela, 2 mln zł z publicznej kasy, ma wrócić. Ratusz tłumaczy, że zlikwidować go nie może, bo nie godzi się na to… Moskwa. Tak, to nie pomyłka: według warszawskich urzędników 23 lata po odzyskaniu przez Polskę suwerenności Rosjanie mają decydować o tym, jakie pomniki będą stały w polskiej stolicy. Skoro jest Pan zwolennikiem zburzenia PKiN, to konsekwentnie powinien Pan być także zwolennikiem usunięcia „czterech śpiących”. Czy tak jest, próbowałem się dowiedzieć, indagując Pana na Twitterze. Najpierw długo nie było odpowiedzi. Potem stwierdził Pan, że czego by Pan nie odpowiedział, i tak ja skomentuję to złośliwie. Obiecałem, że tego nie zrobię i obietnicy dotrzymuję. Następnie napisał Pan, że polecił Pan sprawdzić polsko-rosyjską umowę, która podobno każe konsultować sprawę pomnika z Moskwą. Wierzę, że poinformuje nas Pan o rezultatach tego sprawdzania. Gdy wyjaśniłem, że chciałbym poznać Pana własną opinię, zasugerował Pan, że nie chce jej Pan ogłaszać, zanim w Smoleńsku nie stanie pomnik ofiar katastrofy. Panie ministrze – naprawdę widzi Pan jakąkolwiek paralelę między pomnikiem, symbolizującym komunistyczną dominację a monumentem ku czci ofiar katastrofy? Naprawdę uważa Pan, że warto pomagać Rosjanom takie iunctim tworzyć, zamiast wskazać, jak absurdalne by było? A może ważniejszy jest dla Pana komfort partyjnej koleżanki, która rządzi Warszawą, a dla której utrzymanie pomnika „czterech śpiących” wydaje się bardzo ważne? Wierzę, że w niektórych sprawach wciąż potrafi Pan działać i myśleć jak dawny Radek Sikorski. Likwidacja pomnika nowych okupantów, postawionego u początku najbardziej ponurego, stalinowskiego okresu komunistycznych rządów, może być sprawą wspólną, ponadpartyjną. Jeżeli coś jeszcze dla Pana znaczy tabliczka „Strefa zdekomunizowana” przy wjeździe do Pańskiego dworku w Chobielinie – liczę, że postara się Pan doprowadzić do tego, aby ten hańbiący monument znalazł się skansenie socrealizmu, gdzie jego miejsce.

Łukasz Warzecha

Droga donikąd - a UE udaje Greka Z dr. Zbigniewem Kuźmiukiem, ekonomistą, posłem PiS, rozmawia Marta Ziarnik Jak ten nowy, drakoński program oszczędności przyjęty przez grecki parlament wpłynie na dalsze losy tego kraju i jego obywateli? - Nie ulega wątpliwości, że te kolejne drastyczne cięcia o charakterze socjalnym i podwyżki obciążeń podatkowych to jest droga donikąd. Jeżeli bowiem rezultatem tych wszystkich pakietów oszczędnościowo-podatkowych jest obniżanie wzrostu gospodarczego, to cały czas ta relacja długu do PKB, czyli wskaźnika, który jest brany pod uwagę przez rynki finansowe, cały czas się pogarsza. Co więcej, jeżeli rezultatem tych wszystkich pakietów oszczędnościowych, a także nawet umorzenia 100 mld euro długu, o którym się mówi, ma być w roku 2020 relacja długu do PKB w wysokości 120 proc. PKB, czyli sytuacja, od której dwa lata temu zaczął się grecki kryzys, to nie można tego nazwać inaczej, jak właśnie wspomnianą przeze mnie drogą donikąd. Niestety, kraje strefy euro, które wybrały taki sposób załatwienia tej sprawy, próbują całemu światu udowodnić, że jednak temu sprostają. Wszystkie jednak liczby wskazują, że będzie inaczej. Już ktoś nawet policzył, że te wszystkie pakiety pomocowe razem z umorzeniem będą kosztowały 480 mld euro, czyli prawie 200 proc. greckiego PKB, podczas gdy wyprowadzanie Argentyny z kryzysu w roku 1998 kosztowało samych Argentyńczyków, Międzynarodowy Fundusz Walutowy oraz USA około 48 mld dolarów, czyli 17 proc. ówczesnego PKB Argentyny. Zestawienie tych dwóch liczb pokazuje, jaką drogą powinno się pójść i w tym przypadku. Natomiast obecne decyzje polityczne, podejmowane przez Niemcy i Francję, które nie chcą przyznać się do poważnych błędów sprzed kilkunastu lat, kiedy wprowadzono walutę euro - powodują właśnie takie gigantyczne koszty, bez wizji dobrego rezultatu na końcu tego procesu. I oczywiście ogromnym kosztem społecznym, który ponoszą i będą musieli jeszcze ponieść Grecy.
Dlaczego więc strefa euro zdecydowała się na takie właśnie rozwiązanie? - To jest decyzja polityczna, że Grecja nie opuści strefy euro.
Czyli chodzi tylko o utrzymanie euro-strefy bez zmian? - Tak. Bronimy Grecji za wszelką cenę, a tak naprawdę nie bronimy tego kraju, (bo widzimy, jaką cenę za to płaci), tylko bronimy wprost swoich banków, które pożyczyły jej te duże sumy. I wszystko, co dzieje się dalej, to są konsekwencje tego stanu rzeczy.
Dlaczego Grecja postępuje wbrew swoim interesom? - Dla Grecji to też jest decyzja polityczna, gdyż tej drogi jeszcze nikt nie pokonywał. Nikt jeszcze nie pozbywał się jakiegoś wspólnego pieniądza i nie wracał do własnej waluty. Dlatego, jak rozumiem, Grecy także boją się tego rodzaju operacji. [Tu chodzi nie o „Greków”, lecz narzucone z lóż i UE łże-elity MD] To oczywiście nie byłaby operacja bezbolesna, bo wprowadzenie własnej waluty oznacza jej natychmiastową dewaluację. Co więcej, to jest także cios dla całego systemu bankowego...
...jednak ten cios byłby tylko chwilowy i po nim dużo szybciej, niż to proponuje UE, kraj ten byłby w stanie podnieść się z kryzysu... - Właśnie dlatego podałem wcześniej przykład Argentyny i koszty z tym związane. Ale jak już mówiłem, to, co się dzieje, jest konsekwencją pewnych decyzji politycznych i Niemcy nigdy nie przyznają się publicznie, że wprowadzając wspólną walutę, widzieli gdzieś na końcu tego procesu to, co się w tej chwili dzieje. Bo przecież te nierównowagi, które powstały po wprowadzeniu euro, że co wydajniejsze gospodarki będą sprzedawały towary tym mniej wydajnym, a tam będą likwidowane miejsca pracy: taki rezultat był dla ekonomistów rzeczą jasną. Ale pomimo tego zdecydowano się wówczas na euro i teraz próbuje się - poprzez przymuszenie krajów południa do gigantycznych wyrzeczeń - udawać, że to się jednak uda uratować. Otóż bez odbudowania tzw. równowagi tego uratować się nie da. Bo zawsze będzie tak, że wydajniejsza gospodarka będzie miała przewagę nad tą mniej wydajną i w związku z tym zawsze w bilansie płatniczym Niemiec będą gigantyczne nadwyżki, a w bilansach płatniczych takich krajów jak Grecja, Hiszpania czy Portugalia będą deficyty. I bez drastycznych oszczędności tego wyrównać się nie da. Natomiast gdyby były własne waluty, to one by się zdewaluowały, konkurencyjność tamtych gospodarek by wzrosła i po jakimś czasie równowaga nastąpiłaby w sposób rynkowy.
Dlaczego premier Lucas Papademos tak bardzo obawia się być prekursorem takich rozwiązań? - Próbował to robić jego poprzednik. Ten akurat premier tego nie zrobi, bo tak naprawdę, po co innego został wyznaczony przez Komisję Europejską, choć wybrany został niby w demokratyczny sposób. Bo przecież w Grecji i we Włoszech doszło w zasadzie do przewrotów pod osłoną demokracji. Premierów wyznaczyła KE, a precyzyjniej rzecz ujmując, Niemcy i Francuzi. [znów: władze tych krajów; narody nic nie mają do powiedzenia... MD]
To, dlatego premierowi nie zależy na poparciu społeczeństwa? - No tak. On jest niby fachowcem i do tego apolitycznym. Jednak strasząc greckie społeczeństwo, ramię w ramię z Niemcami i Francją, brnie donikąd.
Tymczasem za kilka tygodni w Grecji odbędą się przedterminowe wybory parlamentarne, a z tego, co widzimy, niezadowolenie obywateli zdaje się już sięgać zenitu. Papademos będzie, więc musiał pożegnać się ze stanowiskiem. Co wtedy? - Są partie, które będą się dystansowały od tych rozwiązań, i to pewnie one odniosą w wyborach sukces. A później dopiero zobaczymy, jaki ostatecznie rezultat to przyniesie.
Partia, która wygra wybory, będzie musiała postąpić już zgodnie z wolą obywateli. Ci zaś faktycznie mają dość Unii i euro... - Wszystko przed nami. Za kilka tygodni zobaczymy, jak to wszystko się rozegra. Dziś naprawdę trudno jest mi zgadywać. Jedno jest pewne, a mianowicie, że Grekom nie można zazdrościć tej sytuacji. Niezależnie od sposobu postępowania i tak czekają ich pot i łzy.
Po niedzielnych demonstracjach zorganizowanych przeciw forsowanemu przez rząd programowi oszczędności doszło do poważnych starć z policją. Nie obawia się Pan dalszej destabilizacji? - Choć przed dwoma dniami na ulice Aten wyszło około 100 tys. ludzi, to jednak i tak widać, że Grecy słabną w tych protestach. Oni widzą, że to jest taki walec, który gniecie wszystko równo. Natomiast rzeczywiście jest gdzieś ta bariera wytrzymałości ludzkiej. I jeżeli w ciągu najbliższych trzech lat ma dojść do redukcji administracji publicznej o 150 tys. osób, to jak na Grecję są to bardzo głębokie redukcje.
Na przyjęcie przez parlament Grecji programu oszczędnościowego rynki zareagowały raczej umiarkowanym entuzjazmem. Jak to, więc się przeniesie na pozostałe kraje, które są w podobnej sytuacji, co Grecja, czyli m.in. na Portugalię, Hiszpanię i Włochy? - Teraz zdaje się, że klucze ma szef Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi i na razie jego polityka sie sprawdza. W styczniu udostępnił pół biliona euro kredytu dla banków komercyjnych i to one kupują obligacje włoskie czy hiszpańskie. Z tego, co słyszę, w marcu ma być druga taka edycja. I te zastrzyki z EBC podtrzymują to wszystko. Gdyby ich nie było, to byśmy już mieli problem Hiszpanii i Włoch na pierwszych stronach gazet. A to są dopiero poważne problemy, bo dług Włoch wynosi 2 bln euro.
Na jak długo takie drukowanie pieniędzy przez EBC może pomóc? - Na razie w styczniu wystarczyło na dwa miesiące. Obecnie wszyscy kupują czas. Tylko nie bardzo wiem, czy do wyborów francuskich, czy jeszcze dłużej - do niemieckich w następnym roku. I te rozwiązania proponowane przez polityków są rozwiązaniami idącymi pod prąd racjonalnego myślenia ekonomicznego.
Taka sytuacja nie może trwać wiecznie... - Dopóki tego typu rozwiązania polegające na dodrukowywaniu pieniądza będą akceptowalne przez wszystkich uczestników rynku, to może to trwać i trwać. Ale czym to się skończy, dziś trudno mi powiedzieć. Dziękuję za rozmowę.

Fizycy - półtorej godziny w ICAO Z prof. Kazimierzem Nowaczykiem, fizykiem z University of Maryland (Baltimore, USA), współpracownikiem Zespołu Parlamentarnego ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, rozmawia Piotr Falkowski Wspólnie z prof. Wiesławem Biniendą przedstawił Pan w Kanadzie wyniki własnych badań dotyczących katastrofy smoleńskiej. - Tak, na początku lutego byłem z posłem Antonim Macierewiczem, prof. Wiesławem Biniendą i panią mecenas Marią Szonert-Biniendą w Kanadzie. Zaprosiły nas Stowarzyszenie Inżynierów Polskich w Kanadzie i Polski Instytut Naukowy w Kanadzie (Oddziały Ottawskie) oraz Gmina nr 25 Związku Narodowego Polskiego w Kanadzie. Spotkania odbywały się pod patronatem Okręgu Ottawskiego Kongresu Polonii Kanadyjskiej. Mieliśmy możliwość przedstawić nasze badania. Pojechaliśmy do Kanady z obliczeniami i symulacjami, które prezentowane były - w miarę postępu prac - na zebraniach Zespołu Parlamentarnego.
Przypomnijmy ich główne wyniki. - Wobec drastycznego naruszenia wszelkich standardów badania katastrof lotniczych przez polską państwową komisję podjąłem pierwszą próbę naukowej analizy, przyjmując, jako punkt wyjścia dane odczytane przez ekspertów firmy Universal Avionics, producenta urządzeń TAWS (system wczesnego ostrzegania przed zderzeniem z ziemią) i FMS (komputerowy system sterowania lotem). Pierwsza moja prezentacja odbyła się 28 lipca 2011 roku, czyli tuż przed oficjalnym ogłoszeniem raportu Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. Zakwestionowana została w niej jedna z podstawowych tez raportu rosyjskiego MAK - określenie miejsca, w którym samolot miał stracić fragment skrzydła i rozpocząć beczkę autorotacyjną zakończoną tragicznym uderzeniem w ziemię. Przyłączenie się do prac zespołu naukowca tej klasy, co prof. Wiesław Binienda rozszerzyło i przyspieszyło nasze badania. Kolejne prezentacje z symulacjami prof. Biniendy zostały przedstawione Zespołowi Parlamentarnemu i opinii publicznej 8 września, potem 25 listopada. Ostatnia miała miejsce kilka tygodni temu, 24 stycznia, i zbiegła się z opublikowaniem ekspertyzy ścieżki dźwiękowej zapisu z kokpitu dokonanej przez krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych im. Jana Sehna. Nasze badania w istotny sposób podważają raport MAK, jak również oparty na nim raport komisji Millera.
Co tak bardzo razi Panów w raporcie komisji Millera, że poświęcacie tyle czasu i energii, żeby niejako w zastępstwie wykonywać to, co powinien uczynić duży zespół specjalistów wyposażony w ogromne środki i możliwości? - Raport ten już na zawsze pozostanie świadectwem degeneracji urzędników, którzy z pełną świadomością podpisali się pod zakłamanym i zmanipulowanym oficjalnym dokumentem rządowym. Dokument ten, zwany raportem Millera, przetłumaczony na język angielski, będzie długo hańbił nasze państwo. Dlaczego? Wymienię tylko niektóre przyczyny. Nie ma w nim badań własnych szczątków samolotu, w tym urwanego lewego skrzydła, odczytów oryginałów czarnych skrzynek, wyników oblotu terenu i badania miejsca katastrofy, w tym badań pirotechnicznych. Następnie - nie uzyskano zapisu wideo obrazu schodzenia samolotu na monitorach wieży kontroli lotów. Nie ma przesłuchań rosyjskich świadków. Wreszcie zignorowano raport ppłk. Mirosława Milanowskiego z 15 kwietnia 2010 roku, który stwierdzał, że do tragedii doszło "z winy rosyjskiej". Nie dostaliśmy pełnych rosyjskich protokołów sekcji zwłok, a niektóre już okazały się fałszywe. Wyszło też na jaw, że polscy prokuratorzy i lekarze nie uczestniczyli w sekcjach zwłok, a w ciągu ubiegłych 21 miesięcy, mimo żądań rodzin, nie zbadano (poza ciałem ministra Zbigniewa Wassermanna) żadnych zwłok. Najważniejszy wniosek, mówiący o błędzie pilotów, oparto na przypisaniu odczytywania wysokości nad poziomem morza z wysokościomierza barycznego gen. Andrzejowi Błasikowi, co - jak się okazało dzięki pracom Instytutu Ekspertyz Sądowych - czynił drugi pilot. A to oznacza, że załoga świetnie zdawała sobie sprawę z wysokości, na jakiej się znajdowała. Świadomie ukryto niewygodne, niepasujące do końcowych wniosków odczyty wysokości i inne dane rejestrowane przez TAWS i FMS (wynika z nich, że samolot nie mógł mieć kontaktu z obiema brzozami, tą przy bliższej radiolatarni i "pancerną", bo przeleciał kilkanaście metrów ponad nimi). Synchronizację zapisów czarnej skrzynki rejestrującej głosy i skrzynki rejestrującej parametry lotu oparto na nieistniejącym "odgłosie zderzenia z drzewem" (potem nieistnienie tego odgłosu wykazała analiza Instytutu Ekspertyz Sądowych). Opublikowane zapisy z rejestratora parametrów lotu są tak rozmyte i nakładające się na siebie, że uniemożliwiają jakąkolwiek niezależną analizę, a komisja odmawiała, podobnie jak prokuratura, udostępnienia rodzinom i badaczom kopii cyfrowego zapisu skrzynki parametrów lotu ATM. Przypomnę wreszcie, że analizę końcowych sekund lotu samolotu wykonano na podstawie przywłaszczonego z internetu fragmentu kopii z kopii zdjęcia fotoamatora Siergieja Amielina, mimo dostępu do oryginału. Również analiza stanu roślinności na ścieżce podejścia dokonana została nie na podstawie badań własnych, lecz w oparciu o skopiowane zdjęcia tegoż Amielina. To tylko niektóre uchybienia komisji Millera zawarte w jej dokumencie. Nie trzeba być naukowcem ani multi-dyscyplinarnym specjalistą, aby stwierdzić, że raport KBWLLP pozbawiony jest koniecznych naukowych analiz, oparty jest na fałszywych przesłankach, usunięto istotne dane. Takie działanie nie może prowadzić do prawdziwych wniosków, więc dokument ten powinien zostać odrzucony w całości.
Tym wynikom przeciwstawia Pan badania prof. Biniendy i swoje. Krytycy twierdzą, że brak Panom odpowiednich kwalifikacji bądź, że to wyniki pozyskane na zamówienie polityczne. - Praca prof. Biniendy, moja i innych kolegów oraz jej efekty podważające oficjalne raporty, a co za tym idzie - powodujące, jak się teraz modnie mówi, dysonans poznawczy u opinii publicznej, wyzwoliły aktywność wielu ludzi złej woli. Poznać to można po usilnych próbach podważenia moich kompetencji zawodowych, wysyłania donosów do przełożonych, zdyskredytowania mnie, jako uczciwego człowieka przez przypisywanie mi działania motywowanego politycznie. Nigdy nie podawałem się za kogoś, kim nie jestem. Nigdy nie ukrywałem, że jestem fizykiem i że wykonuję tę część pracy, w której mogę najlepiej wykorzystać moją wiedzę i umiejętności związane m.in. z analizą danych. Nie mam możliwości śledzić na bieżąco prasy ukazującej się w Polsce, nie mam też na to czasu. Mimo to docierają do mnie strzępy krytycznych wypowiedzi różnych osób. Zdumiewające, że poważni, wydawałoby się, naukowcy, przyznając, że raport Millera jest nieprofesjonalny, niepełny i obarczony błędami, stwierdzają jednocześnie, jakoby wnioski, które wyciągnęła komisja, były prawidłowe. W każdej dziedzinie nauki po wykazaniu błędów w metodologii lub celowych przeinaczeń w recenzowanej publikacji odrzuca się ją w całości wraz z wnioskami. Zamiast uczciwej, rzeczowej, naukowej dyskusji prowadzonej w celu wyjaśnienia tajemnicy śmierci elity państwa polskiego obserwuję próby wciągnięcia nas w żałosny spektakl medialny. Przy okazji próbuje się podważyć obiektywizm i dobrą wolę Zespołu Parlamentarnego, który jest jedynym instytucjonalnym i otwartym dla wszystkich naukowców forum rzeczowego badania przyczyn katastrofy. Uważam, że tragedia smoleńska może zostać wyjaśniona tylko wówczas, gdy odrzuci się sfałszowane raporty Anodiny i Millera, zrezygnuje z politycznych uprzedzeń i zbada przede wszystkim fakty oraz zweryfikuje zbudowane na nich hipotezy. Do tego potrzebne jest jednak powołanie międzynarodowej komisji mającej dostęp do wszystkich dowodów i dysponującej naukowym zapleczem niezbędnym do solidnej analizy.
Jak niezależni specjaliści mogą zapoznać się z Panów badaniami? Pytam o to, ponieważ jednym z zarzutów jest to, że Panów wyniki przedstawiane są w formie prezentacji, a nie zawsze wiadomo dokładnie, jak je uzyskano. - Materiały i nagrania z naszych prezentacji są od kilku miesięcy dostępne w internecie. Nie podjęto jednak dyskusji naukowej z naszymi obliczeniami, której oczekiwaliśmy, a żaden z ekspertów biorących udział w pracach komisji Millera nie skorzystał z zaproszenia prof. Biniendy na konferencję w Pasadenie (American Society of Civil Engineers Earth and Space 2012 Conference). Jednak nadzieją na współpracę napawa fakt obecności kilku naukowców na ostatnim posiedzeniu Zespołu Parlamentarnego w styczniu tego roku. Niektóre media usiłują wywołać wrażenie, że z obawy przed weryfikacją naszych badań ukrywamy jakieś dane. I nie jest ważne, że ekspertom medialnym "myli się" odczyt pozycji z GPS (trzech, a nie jednego) z wysokością barometryczną i radiową zapisywaną przez TAWS. Ważne, by czytelnicy zapamiętali, że odczyty są bardzo niedokładne. Kto z nieprzygotowanych do odbioru takiej dyskusji widzów zorientuje się, że "eksperci", mówiąc o 26 metrach, na których prawdopodobnie oderwała się końcówka skrzydła, twierdzą, iż to jest pojedynczy odczyt, gdy naprawdę jest to wynik matematycznej analizy wielu danych, przeprowadzonej zgodnie z obowiązującymi regułami? Nieliczni wiedzą, że nie zmierzono dokładnie średnicy brzozy, długości urwanej końcówki skrzydła. Nieliczni wiedzą, że swoje analizy opieram na danych pochodzących z obu raportów, a symulacje prof. Biniendy nie są tym samym, co animacja Millera. I na pewno nie dowiedzą się tego od "ekspertów" z telewizji i gazet. Dlatego jestem wdzięczny przede wszystkim dziennikarzom "Naszego Dziennika", którzy od początku wytrwale i prawdziwie piszą o katastrofie smoleńskiej, również Telewizji Trwam, która zdecydowała się na emisję naszych prezentacji, a także innym, niestety nielicznym, niezależnym mediom w Polsce za możliwość dotarcia z informacją o naszych badaniach i symulacjach do szerszego grona odbiorców.
Proszę opowiedzieć o Panów planach umiędzynarodowienia sprawy katastrofy. Temu zapewne służyła także wizyta w Kanadzie? - Między innymi. W Kanadzie obyły się trzy spotkania połączone z dyskusją. Dwa w Ottawie i jedno w Montrealu.
O, w Montrealu. To tam, gdzie jest siedziba ICAO! - Skoro już pan o tym wspomniał, to ujawnię, że w Międzynarodowej Organizacji Lotnictwa Cywilnego też byliśmy. Odbyło się półtoragodzinne spotkanie z przedstawicielami organizacji, na którym przekazane zostały materiały Zespołu Parlamentarnego wraz z naszymi prezentacjami. To nie wszystko. Na spotkaniu w audytorium Saint Paul University w Ottawie - na ponad 300 miejsc - podczas dyskusji głos zabrał m.in. były pilot wojskowy i członek komisji badania wypadków lotniczych, redaktor kwartalnika kanadyjskich Sił Powietrznych. W swojej wypowiedzi stwierdził, że z prezentacji, które zobaczył, wynika wniosek, iż powołanie międzynarodowej komisji, która będzie miała dostęp do wszystkich dowodów, powinno być priorytetem rządu polskiego. Nawiązaliśmy też kontakt z byłym pilotem samolotów dla VIP-ów. Obaj zaoferowali swą pomoc. Teraz przygotowujemy się do wysłuchania przed Parlamentem Europejskim, które odbędzie się pod koniec marca.
Z jaką reakcją kanadyjskiej Polonii spotkało się Panów wystąpienie? - W Montrealu, w sali Towarzystwa Orła Białego, zgromadziło się około 420 osób, które uważnie przysłuchiwały się wystąpieniom, zadając liczne pytania. Na zakończenie dyskusji, która przeciągnęła się prawie do północy, mimo że dzień następny był zwykłym dniem pracy, uczestnicy spotkania i panelu uchwalili jednogłośnie uchwałę wyrażającą poparcie dla projektu stworzenia międzynarodowej komisji do zbadania tragicznej katastrofy polskiego rządowego samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem. W Ottawie odbyły się dwa spotkania. Wspomniane wcześniej na uniwersytecie i drugie w sali kościoła pw. św. Jacka Odrowąża, oba pod tytułem "Pytania oczekujące odpowiedzi". Również to spotkanie zaowocowało uchwałą o konieczności powołania międzynarodowej komisji do zbadania przyczyn katastrofy samolotu rządowego. Mam nadzieję, że przy poparciu Kongresu Polonii Kanadyjskiej doprowadzimy do powstania niezależnej komisji, która będzie w stanie przeprowadzić uczciwe śledztwo wyjaśniające tę tragedię. Nie muszę chyba dodawać, że na wszystkich spotkaniach najgoręcej witaną i najuważniej wysłuchaną osobą był poseł Antoni Macierewicz, nagrodzony pod koniec wizyty Złotym Krzyżem Zasługi Związku Narodowego Polskiego w Kanadzie. Chciałbym wyrazić wielką wdzięczność organizatorom spotkań kanadyjskich, w szczególności dr. inż. Bogdanowi Gajewskiemu, prezesowi Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie - Oddział Ottawa, dr. inż. Aleksandrowi Maciejowi Jabłońskiemu, prezesowi Polskiego Instytutu Naukowego w Kanadzie - Oddział Ottawa, panu Stefanowi Skulskiemu, prezesowi Gminy nr 25 w Ottawie Związku Narodowego Polskiego w Kanadzie oraz księciu Jerzemu Czartoryskiemu, prezesowi Kongresu Polonii Kanadyjskiej - Okręgu Stołecznego Ottawa, za zaproszenie nas do udziału w spotkaniach i znakomite ich przygotowanie. Wszystkich zresztą wymienić tu niepodobna. Od dłuższego czasu otrzymuję od znajomych, kolegów ze studiów, a także od nieznanych mi ludzi e-maile ze słowami poparcia i niejednokrotnie wdzięczności za moją pracę. Na łamach "Naszego Dziennika" chcę wyrazić serdeczne podziękowanie za te słowa, gdyż dodają mi siły w trudnych chwilach. Dziękuję za rozmowę.

Wojna w mózgu Nowe techniki pozwalają unieszkodliwić wroga bez zabijania go, a własnych żołnierzy uczynić silniejszymi Coraz większe możliwości wpływania na aktywność mózgu zmienią obraz wojen przyszłości. Substancje farmakologiczne, wykorzystywanie technologii medycznych oraz broni energetycznych wpływających bezpośrednio na układ nerwowy sprawią, że konflikty będą mniej krwawe. Ale jeszcze większą rolę będzie w nich odgrywała technologia. To wnioski z raportu przygotowanego przez naukowców brytyjskiego Royal Society.

„Wiemy, że neurologia ma olbrzymi potencjał – każdego dnia badacze zbliżają się do opracowania terapii parkinsona, depresji, schizofrenii czy uzależnień. Ale lepsze zrozumienie funkcjonowania mózgu daje również możliwość zmniejszenia zdolności ludzkiego organizmu, co może być wykorzystane, jako broń nowej generacji" – uważa Rod Flower, profesor farmakologii z Queen Mary University, przewodzący grupie neurologów, psychiatrów, etyków i ekspertów w dziedzinie bezpieczeństwa. Jako przykład takiej broni naukowcy podają system odstraszania Active Denial System (ADS). Zamontowana na samochodzie antena emituje promieniowanie mikrofalowe (podobne, ale nieco innej częstotliwości, niż to z kuchenek), które drażni nerwy skóry. Daje to wrażenie silnego poparzenia, jednak efekt znika bez śladu, gdy broń zostanie skierowana w inną stronę. Zmodyfikowana broń tego rodzaju może posłużyć do niszczenia urządzeń elektronicznych i zatrzymywania pojazdów w ruchu. Przeciwnicy obsługujący te pojazdy nie byliby jednak ranieni. Innym pomysłem jest wykorzystanie działa dźwiękowego – emitera fal, który oszałamiałby lub nawet obezwładniał nieprzyjaciela. Tego rodzaju sprzęt mógłby jednak trwale zniszczyć słuch człowieka. Podobnie jest z zielonym laserem, który w założeniu ma oślepiać i dezorientować napastników. Jego użycie w niewłaściwy sposób może jednak doprowadzić do utraty wzroku. Wiedza o funkcjonowaniu ludzkiego mózgu pozwoli również na rozwijanie zdolności własnych żołnierzy. Techniki neuro-obrazowania używane są dziś głównie w diagnostyce chorób. Pewne cechy budowy mózgu mogą jednak wskazywać na wyjątkowe uzdolnienia rekrutów. Wojskowi mogliby wykorzystywać tę wiedzę do wybierania żołnierzy najlepiej nadających się do danego zadania. Jak podkreśla Irene Tracey z uniwersytetu oksfordzkiego i jedna z autorek raportu, już teraz można rozpoznać osoby lepiej dające sobie radę z podejmowaniem decyzji w warunkach stresu czy szybciej znajdujących zakamuflowany cel.

„Prowadzone są również badania nad substancjami farmakologicznymi, które poprawiają czujność, koncentrację i pamięć żołnierzy na polu walki" – wspomina raport, nie dając jednak konkretnych przykładów. Wiadomo jednak, że stosowanie stymulacji magnetycznej niektórych regionów mózgu pozwala usuwać wyrzuty sumienia, a popularny lek na serce propanolol tłumi negatywne wspomnienia. Naukowcy są również przekonani, że coraz większą rolę będą odgrywać neuroimplanty pozwalające sterować maszynami (dronami) samą tylko myślą.

– Te technologie zostały opracowane, aby pomóc sparaliżowanym ludziom i z myślą o zastosowaniach medycznych są obecnie testowane – przypomina Irene Tracey. – Ale łatwo sobie wyobrazić, że mogą być użyte przez wojsko. Zarówno do rehabilitacji żołnierzy, jak i do sterownia bronią na odległość. Niektóre z tych pomysłów wydają się fantastyką, ale szybkość, z jaką te technologie są rozwijane, jest alarmująca. Piotr Kościelniak

Smoleński FMS? Amerykanie nie robili żadnych ekspertyz! [Zgadzając się z Autorką na temat dezy (dezinformacji) o tym, kto i co odczytał w Ameryce, podkreślam jednak, że pp. Nowaczyk i Binienda udowodnili (kolejny raz, ale ściśle..; No i - „z Ameryki”.., że t.zw. „pancerna brzoza” nie mogła być obiektem zderzenia ze skrzydłem tutki. Bo TAM żadnej tutki nie było. Niezależnie od fałszerstw MAK-a i ew. Millerów. Pozostaje, więc otwartą kwestia, GDZIE I KIEDY zamordowano delegację Polski, z Prezydentem na czele. Mirosław Dakowski]

Czy trzeba być aż matematykiem albo fizykiem, aby pojąć, że wychodząc z fałszywych danych nie można dojść do prawdziwego wyniku? Czy gospodyni domowa by upiec ciasto, doda do maki zepsute jajko? Czy kierowca, aby dojechać do celu, wleje do baku samochodu trefne paliwo? No, ale "amerykański fizyk" potrafi. 

W rozmowie Piotra Falkowskiego z  dr Kazimierzem Nowaczykiem w dzisiejszym wydaniu "ND" bez zaskoczenia przeczytałam po raz kolejny stwierdzenie pana Nowaczyka, że: "podjąłem pierwszą próbę naukowej analizy,  przyjmując jako punkt wyjścia dane odczytane przez ekspertów firmy Universal Avionics, producenta urządzeń TAWS (system wczesnego ostrzegania przed zderzeniem z ziemią) i FMS (komputerowy system sterowania lotem). 

"Niestety, pan Nowaczyk  od kilkunastu miesięcy wprowadza w błąd opinię publiczną utrzymując, że eksperci w Redmond/USA odczytywali jakiekolwiek dane z dostarczonego im przez rosyjski MAK komputera pokładowego TAWS,  który miał rzekomo należeć do wyposażenia Tu154 M-101nr seryjny 90A837, jaki rzekomo rozbił się na lotnisku Sewernym. Pisałam już o tym tutaj:   

oraz otrzymałam na to list od p. Antoniego Macierewicza, który przyznał mi rację (link niżej) Tymczasem, ujmując to najkrócej w punktach, fakty są następujące: 

Amerykańska NTSB (National Transportation Safety Board) nie wykonywała żadnych badań, bo nie ma takiego prawa. Badania wykonywał MAK, wszystkie od A do Z. MAK zwrócił się o pomoc prawną do strony konwencji ICAO (International Civil Aviation Organization) - NTSB w badaniu skrzynki FMS i TAWS wyprodukowanej przez firmę amerykańską, czyli z jurysdykcji NTSB. NTSB w ramach pomocy przekazał materiały do Redmond, a otrzymane wyniki przekazał do MAK. Fachowcy w Redmond odczytali zamówione wybrane dane i zwizualizowali je na papierze. Nic ponadto. Nie wypowiadali się na tematy wiarygodności lub integralności tych danych, bo nie byli o to pytani. MAK na mocy konwencji ICAO przekazał swój raport ze śledztwa z odczytami z Redmond do publikacji w NTSB. NTSB opublikowała raport MAK z zaznaczeniem autorstwa MAK. (Notabene: Widnieje tam do dziś godzina zdarzenia 8.56!) NTSB i w ogóle Amerykanie nie mogli i nie wykonali niczego w tej sprawie, poza rolą skrzynki pocztowej, zatem nie mogli nic z własnej inicjatywy badać, ogłaszać, publikować, ponad to, co zostało zlecone przez Rosjan. Nie są oni, bowiem prawnie zainteresowaną stroną w tej sprawie. Wszystko, co mogli, to spełnić czyjeś prośby na mocy umów międzynarodowych. Redmond  wykonało zlecone przez NTSB odczytanie danych ze skrzynek otrzymanych z Moskwy w zakresie wskazanym przez Moskwę. Nie musieli wykonać tego na zlecenie MAK wprost, natomiast a na polecenie NTSB musieli wykonać to, o co poproszono i w ścisłym zakresie tylko to, o co poproszono (patrz link- klik).Taki mówi konwencja o współpracy.  Czyli powtórzmy jeszcze raz: 

 NTSB poleca odczytać skrzynki i dokonać ich zapisu na osi czasu z wizualizacją w postaci wykresu i zrzutem danych w np. .xls (Excel) I to Redmond wykonuje. Nic ponadto. Nie może wyrażać opinii o prawidłowości danych, albo o stanie skrzynki, jeśli nie jest o to proszona. MAK mógł wysłać rozbebeszone pudełko z podmienionymi częściami i poprosić o odczyt. Redmond wykonuje. I koniec! Choć byłoby nawet oczywiste, że to fałszerstwo, nie mogą nic o tym mówić, bo o to nie pyta urząd NTSB. To jest jasne jak słońce dla każdego, kto jest obeznany z procedurami administracyjnymi dobrze funkcjonujących organizacji. Według prawa międzynarodowego stronami do tego zdarzenia są rządy PL i RU, które na mocy umowy Tuska z Putinem przekazały do badania MAK okoliczności katastrofy. To umocowanie jest jasno przez MAK wykazane i opublikowane na stronie NTSB - proszę sprawdzić.  Stronami są rządy PL i RU. Zresztą to oczywiste, bo mówi o tym prawo międzynarodowe, prawo lotnicze, konwencja chicagowska i konwencja ICAO. Wszystkie zgodnie stwierdzają, że samoloty państwowe (state aviation) należą do wyłącznej kompetencji właściwych rządów - właściciela samolotu i terenu zdarzenia. Jeśli na przykład włoski samolot rozbije się w Boliwii -są to rządy Włoch i Boliwii, jeśli francuski boeing na międzynarodowym Atlantyku - wyłącznie rząd Francji.

Podsumowując: NTSB i Redmond tak naprawdę niczego nie badały, tylko w Redmond odczytano to, co im Moskwa przysłała. I tylko tyle, bo tyle im kazano, ani linijki więcej, (choć mieli na to ochotę powiadamiając o dużej ilości danych- cyt.: “Duża ilość surowych danych. Możemy przedstawić inne parametry w postaci czytelnej, jeśli będzie potrzebne w śledztwie“), a z własnej inicjatywy nic robić nie mogą. Oczywiście, bez wątpienia wiedzą o wszystkim, co się wydarzyło, ale wiedza jest rzeczą zbyt cenną, by się nią niepotrzebnie chwalić. Ergo- pan Nowaczyk analizował dane rosyjskie z komputera, który WEDŁUG Rosjan należał do rozbitego w dn.Tu154M-101. Niestety, nie mamy do dziś dowodu na żadne z twierdzeń Rosjan. Także na to, że złom na lotnisku Sewerny faktycznie należy do naszego Tu154M. Tym samym szermowanie jakimikolwiek "odczytami" danych wprowadzonych przez Rosjan do komputera TAWS jest nie tylko buńczuczną żenadą, ale i czystą, podręcznikową dezinformacją. Przyznał mi, co do tego rację także przewodniczący Zespołu Parlamentarnego, poseł Antoni Macierewicz pisząc (list opublikował na portalu "Wpolityce.pl") już w drugim zdaniu:„przeczytałem Pani wpis z 5 01 '12 dotyczący odczytu systemu TAWS oraz FMS. W pełni zgadzam się z tą rekonstrukcją wydarzeń dotyczących odczytu, jaką pani przedstawiła.“

Powtórzmy jeszcze raz: wszystkie informacje o Smoleńsku w amerykańskiej NTSB pochodzą od MAK

(i jest to w raporcie czytelnie zaznaczone). Dlatego wielomiesięczna akcja propagandowa pana Nowaczyka i pana Antoniego Macierewicza wokół "badań amerykańskich" jest dezinformacją w czystej postaci. Dezinformacje  te powtórzone zostały przez  obu panów podczas ich ostatniego tournee po Kanadzie już po mojej publikacji i publicznym przyznaniu mi racji przez przewodniczącego Zespołu Parlamentarnego. Przykro  mi to stwierdzić, tym bardziej, że cel tych dezinformacji pozostaje dla mnie zakryty.    Zależy mi jednak na tym, aby ceniony przez mnie "ND", który z pomocą m.in. red. Falkowskiego tak wiele zrobił dla ustalenia wielu faktów dotyczących tej tragedii narodowej powstrzymał się od powtarzania dezinformacji i aby sam red. Falkowski zrozumiał, na czym ta dezinformacja polega. Perfekcyjna dezinformacja polega na tym, że ubrana jest w prawdziwą otoczkę, dlatego nie mam zastrzeżeń do innych treści podanych w wywiadzie. Jednak sprawa "amerykańskich ekspertów", którzy coś niby mieli zrobić, jest jądrem tego wywiadu i na tym jądrze bazuje od miesięcy Zespół Parlamentarny. W Polsce pokutuje mit "amerykańskości”, czyli "lepszości" i jest on tutaj bezceremonialnie wykorzystywany.

Na koniec jeszcze raz: ani pan dr. Nowaczyk, ani amerykański  NTSB nie zrobił nic w sprawie przybliżenia nas do Prawdy, co więcej - nic zrobić nie może, a gen. Anodina to sprawnie wykorzystała. Pomimo „świetnej współpracy“ z Rosjanami i "amerykańskimi ekspertami" nadal nawet nie wiemy, o której godzinie wydarzyła się "katastrofa",  ani - dlaczego, ani - gdzie. Ani tym bardziej - czy w ogóle. Nie mamy dotąd żadnych dowodów.  Nasze jedyne dowody znajdują się w zalutowanych trumnach pod ziemią i w tym wypadku Zespół Parlamentarny nigdy nie wspomniał publicznie ustami swego przewodniczącego o konieczności dokonania ekshumacji w celu ustalenia: jak, kiedy i gdzie zginęli. W ten sposób "katastrofa na Siewernym" blisko dwa lata później pozostaje nadal faktem medialnym z prawdziwymi ofiarami. Joanna Mieszko-Wiórkiewicz

Tusk ma gliniane ręce do konkretnej roboty Tusk chce objąć najważniejszy stołek w Brukseli...

Ziemkiewicz ujawnia, co wie! Stworzono wielkie kłamstwo, że idziemy ku europejskiej normalności. Tymczasem rządy Tuska odtworzyły PRL i to w najbardziej bolesnym dla ludzi wymiarze: państwa, które nie było w stanie dać sobie rady z przysłowiowym papierem toaletowym i sznurem do snopowiązałki - mówi w rozmowie z Faktem Rafał Ziemkiewicz, publicysta "Uważam Rze" Zużył się nam premier? Wciąż te same chwyty. Gdy się na niego zbiesili artyści usiadł z nimi do stołu rozmów. To samo miało być z internautami, ale chyba nie wyszło. – Pan premier przekonał się, że niektóre proste, a nawet prostackie chwyty można powtarzać w nieskończoność. Choćby numer z rewolucją legislacyjną, którą ogłaszał już dwa razy, a może zrobi to także po raz trzeci. Reakcja na protesty internautów, to była klasyka gatunku. Ważne są pierwsze trzy dni, kiedy temat żyje. Wtedy premier robi konferencję, zapewnia, że sprawę załatwi i liczy, że za tydzień nikt już nie będzie o sprawie pamiętał.

Pytanie czy to wciąż działa? – To jest pytanie za milion dolarów. A przynajmniej pytanie na miarę stanowiska przewodniczącego Komisji Europejskiej lub Rady UE, bo jak sądzę cała strategia premiera podporządkowana jest temu, żeby utrzymać się na tej chwiejnej piramidzie sprzecznych interesów, sitw i koterii, na tyle długo, by móc wreszcie przeskoczyć do unijnych organów. Jednak zmieniają się podstawowe uwarunkowania władzy Donalda Tuska i to może spowodować, że dotychczasowe, mało oryginalne numery w stylu Blaira czy Berlusconiego, przestaną działać.
Co konkretnie się zmienia?
– Władzę Donalda Tuska wykreowały dwie rzeczy. Pierwsza to autentyczny strach elit (w takim sensie, w jakim nomenklatura była elitą PRL–u) przed Jarosławem Kaczyńskim. Prezes PiS autentycznie przeraził tych ludzi wizją wietrzenia elit, lustracji, zmieniania hierarchii, rozbijania korporacyjnych układów, dopuszczania młodych do koryta, które od dawna jest zajęte przez starych, dobrze ustawionych i ich krewnych. Donald Tusk wykorzystał ten strach przedstawiając się, jako obrońca status quo. Dziś mało, kto pamięta, że w 2005 roku ścigał się z Kaczyńskim na to, kto szybciej zbuduje IV RP, kto bardziej ściągnie lejce i szybciej rozbije układ. To przerażenie i poczucie zagrożenia, racjonalizowane bajkami o naciskach wciąż jest żywe. Wystarczy, że Tusk przypomni, kto może wygrać wybory, jak on je przegra. I to wciąż działa. Docenci, prawnicy, celebryci kładą ruki pa szwam i krzyczą, że dla Tuska nie ma alternatywy. Drugim ważnym uwarunkowaniem rządów Tuska był zalew pieniędzy, który spłynął na Polskę. Tusk podwoił zadłużenie Polski, dostał ponad 300 miliardów złotych unijnych dotacji, poza tym była koniunktura i Polacy wzięli ponad 400 miliardów złotych kredytów. Milion Polaków zarabia poza Polską i przysyła ok 30–50 miliardów złotych do Polski. Te kwoty sprawiły, że Polacy poczuli się dobrze i, tak jak w pierwszych latach Gierka, nabrali ogromnej tolerancji dla władzy. Niewiele oczekujemy od polityków, ważne, że mamy piwko, co na grilu położyć, mamy fajne gadżety na kredyt i będzie ok. Ale ta sytuacja drastycznie się zmienia. Kończy się czas beztroskiego grilowania, zaczyna się czas dużej niepewności. Nadchodzi czas komorników, którzy przyjdą i zabiorą kupione na kredyt gadżety.

Twierdzi pan, że sytuacja społeczna to jeden z powodów tego, że rządowi nie idzie już tak dobrze? – Myślę, że pryska iluzja. Stworzono wielkie kłamstwo, które można by rozbierać na kawałki i wskazywać, że każdy element wizji, w którą uwierzyli Polacy jest fałszywy. Budowało ją przekonanie, że idziemy w dobrą stronę, że idziemy ku europejskiej normalności. Tymczasem rządy Tuska odtworzyły PRL i to w najbardziej bolesnym dla ludzi wymiarze: państwa, które nie było w stanie dać sobie rady z przysłowiowym papierem toaletowym i sznurem do snopowiązałki. Tym, co powoduje pęknięcie fasady kłamstwa, jest zderzenie się przez Polaków w życiu codziennym z totalną niemożnością załatwienia elementarnych problemów przez tę władzę. Rozkład jazdy na kolei – katastrofa. Zmiana listy leków refundowanych – katastrofa. Władza kompromituje się mówiąc, że nie podpisze umów międzynarodowych, jak nie będzie miała prawa głosu. Nie ma go, a mowę podpisuje. I godzi się jeszcze na taką bzdurę, żeby biedniejsi Polacy kredytowali rozbuchaną konsumpcję z naszych rezerw walutowych. Stadion narodowy jest z pompą otwierany i po cichu zamykany. Autostrad nie ma.

A na okrasę minister Mucha staje się odpowiedzialna za bezpieczeństwo Euro 2012. – To kolejny element rosnących niepowodzeń rządu. Pryska mit rządu fachowców. Hołubiono panią Kopacz na stanowisku minister zdrowia i dziś odmawia się uznania faktu, że doprowadziła do katastrofy. Jej następcą zrobiono człowieka, którego jedynym atutem było ściągnięcie elektoratu innej partii, bo przecież Arłukowicz nie był nawet kierownikiem przychodni, a dostał jeden z najtrudniejszych resortów. Jego najważniejszym doświadczeniem był udział w telewizyjnym show. Rząd wykłada się na drobnych rzeczach, których nie sposób wytłumaczyć kryzysem. Bo o ile ceny benzyny można jeszcze wytłumaczyć w ten sposób, o tyle zatrudnienie przez minister sportu fryzjera - już nie. Podobnie nie da się kryzysem wytłumaczyć bajzlu w służbie zdrowia. To nie klęska żywiołowa, a raczej pożar przez ten rząd rozpętany. Rząd dzielnie walczy z problemami, które sam stworzył.

Czemu wszystko sypie się akurat teraz? Przecież dopiero wybraliśmy władzę na drugą kadencję. – Przed wyborami działała zasada: byle do wyborów. Dlaczego doszło do załamania w służbie zdrowia? Bo nad ustawą refundacyjną zaczęto intensywnie pracować dopiero w listopadzie. Wcześniej były wybory i nikt nie miał do tego głowy. Do wyborów stwarzano pozory spokoju. Taką symboliczną sprawą było zabranie pieniędzy z rezerwy demograficznej, które oszczędzane były na potencjalną zapaść demograficzną za 10–15 lat, by wypłacić bieżące emerytury przed wyborami. Chciano stworzyć wrażenie, że wszystko jest ok. Jak żongler naukłada sobie dużo talerzy na głowie, żeby tylko dojść do pewnego progu, to po przekroczeniu tego progu wszystko mu się rozsypie. Drugą przyczyną problemów PO jest nowy rząd. Donald Tusk ustawił go w totalnej pogardzie dla jakichkolwiek ludzkich kompetencji. Nawet, jeśli wziął kogoś, kto o czymś ma pojęcie, jak Jarosław Gowin, to rzucił go na resort, z którym nie miał do czynienia. Minister Boni, który doskonałym ekspertem od ubezpieczeń społecznych dostał cyfryzację, o której nie ma prawa wiele wiedzieć i – mamy kryzys z ACTA. A większość ministrów to ludzie, którzy w ogóle nie nadają się do niczego. Choćby Sławomir Nowak – ot partyjny aparatczyk rzucony na bardzo trudny resort infrastruktury. Do tego paprotka Joanna Mucha, która o sporcie nie wie nic. Tusk skonstruował cały gabinet z ludzi, którzy zupełnie nie znają się na swoich resortach, a wszystko po to, żeby zadowolić frakcje, żeby nikt mu nie mógł zagrozić, itd. A jak do resortu przychodzi minister, który nie ma o resorcie pojęcia, to ściąga znajomych, którzy też się nie znają, a oni ściągają znajomych i tak karuzela się kręci. I stąd mamy dzisiejszy kryzys kompetencji. A za chwilę będą problemy z reformą szkolnictwa, reformą emerytalną, itd. Zasada rządzenia bez rządzenia, udawania i picowania doprowadziła do kompletnego rozkładu państwa, jakiego nie było od czasów przedrozbiorowych.

Donald Tusk wyciągnie rząd z dołka? – Gdyby Donald Tusk potrafił zrobić coś konkretnego poza dobrym wrażeniem, to już by to zrobił. Problem polega na tym, że on ma ogromny talent do wzbudzania sympatii i robienia PR–u, ale ma gliniane ręce do konkretnej roboty. Jeśli przez 5 lat, w arcy-sprzyjających warunkach, mając pieniądze, koniunkturę, poparcie i słabą opozycję nie przeprowadził ważnych zmian, ciężko się spodziewać, żeby wiedział jak to zrobić teraz. Rozmawiała Dorota Łosiewicz

Ludzie Platformy-państwo to my

1. Po wczorajszej dymisji prezesa spółki Narodowe Centrum Sportu Rafała Kaplera, a zwłaszcza ujawnieniu informacji, że przysługuje mu 570 tys. zł premii za dwa „sukcesy”, dochodzę do wniosku, że coraz częściej ludzie rządzącej Platformy zachowują się tak jakby państwo było ich własnością. Jednym z tych sukcesów jest dokonanie „pełnych odbiorów stadionu”, za co przysługuje mu 342 tys. zł, drugim będzie przeprowadzenie na stadionie meczów w ramach Euro 2012 i za ten „sukces” przysługuje mu 228 tys. zł. Mimo tego, że koszt tej inwestycji sięgnął 2 mld zł i był znacząco wyższy od przewidywanego (1,2 mld zł), mimo tego, że jeszcze w dniu 30 grudnia 2011 roku podpisano aneks na dodatkowe roboty na stadionie na kwotę 18,5 mln zł, mimo tego, że termin oddawania stadionu był przesuwany już 4 razy, mimo tego, że nie udało się na nim do tej pory rozegrać żadnego meczu piłkarskiego, okazuje się, że zarządzającym przysługują premie za sukcesy. Tego rodzaju umowy podpisywał z zarządem spółki NCS słynny minister Mirosław Drzewiecki, przyjaciel Premiera Tuska i skarbnik Platformy. Po aferze hazardowej znalazł się trochę w cieniu, nie wystartował w wyborach parlamentarnych, ale coraz częściej pojawia się w mediach i ostatnio nawet komentuje stan przygotowań do Euro 2012, w stylu „są problemy, ale sprawdziliśmy się”.

2. Ale przecież tego rodzaju zdarzenie to tylko czubek swoistej góry lodowej. Z jednej strony niekompetencji ludzi Platformy, którzy jednak są osłaniani bądź przez samego Premiera Tuska bądź przez jego najbliższych współpracowników, z drugiej strony ludzie ci bez żadnych zahamowań dalej uczestniczą we władzy zajmując kolejne stanowiska.

Tak przecież było z minister zdrowia Ewą Kopacz, która tylko jedną ustawą o działalności leczniczej dokonała daleko idącej dezorganizacji na rynku lekowym, skłócając lekarzy, farmaceutów i pacjentów tak, że nie pozbieramy się z tego stanu przez najbliższe miesiące. A to dopiero początek negatywnych skutków tej ustawy. Gromy spadły na następcę Kopacz, ministra Arłukowicza, a Pani minister została Marszałkiem Sejmu i w sprawie skutków swojej ustawy stwierdziła prowokacyjnie „dzisiaj ministrem zdrowia jest minister Arłukowicz”.

3. Ministrem Skarbu nie jest już Aleksander Grad, (ale dalej jest posłem), ale był nim przez pełne 4 lata nawet po tym jak najpierw przed wyborami do Parlamentu Europejskiego znalazł tajemniczego katarskiego inwestora dla stoczni w Gdyni i Szczecinie, by po wyborach stwierdzić, że go jednak nie ma. Pan Premier Tusk zapowiedział, że jeżeli ta transakcja prywatyzacyjna nie dojdzie do skutku to z hukiem wyrzuci ministra Grada, po wyborach jednak przeprosił wręcz ministra za sam pomysł, że go wyrzuci, bo przecież „minister jednak się starał”. Podobnie było z ministrem infrastruktury Cezarym Grabarczykiem, który co i rusz zawalał terminy oddawania kolejnych odcinków autostrad i dróg szybkiego ruchu, doprowadził do skandalu z kolejowym rozkładem jazdy w grudniu 2010 roku, a mimo tego wytrwał do końca kadencji. Ba swoistym podziękowaniem za jego dotychczasowe osiągnięcia jest obecne stanowisko wicemarszałka Sejmu.

4. To tylko niektóre przykłady pokazujące jak można traktować rządzenie krajem. Mamy za sobą większość mediów, mamy większość w Parlamencie, więc nawet jak nasi ludzie okazują się „niekompetentni” albo nawet działają w złej wierze, to dopóki rządzimy, nie pozwolimy im zrobić krzywdy. Ba, jeżeli się nie sprawdzili w jednym miejscu, to ostentacyjnie ich awansujemy, a jeżeli muszą odejść, to ich sowicie wynagrodzimy, aby mogli się urządzić gdzie indziej. Ważni ludzie Platformy, w zasadzie bez skrępowania mówią Polakom - państwo to my, w związku z tym możemy zrobić wszystko. Tak zabrzmiały słowa nowej minister sportu Joanny Muchy, premię „za sukcesy” muszę wypłacić, bo to przewiduje kontrakt. Choć sukcesów nie widać nawet przez lornetkę. Zbigniew Kuźmiuk

List bardzo polityczny Niektórzy byli szefowie i wiceszefowie Biura Ochrony Rządu w specjalnym oświadczeniu zaapelowali o niewłączanie BOR "do działalności politycznej, ukierunkowanej na realizację osobistych celów". Tym, co najbardziej uderza w piśmie, jest obrona źle pojmowanego interesu korporacyjnego. Pod oświadczeniem skierowanym do Polskiej Agencji Prasowej podpisało się 14 sygnatariuszy. Są to: gen. bryg. Mirosław Gawor, gen. bryg. Andrzej Gawryś, płk Edward Gocał, płk Mieczysław Jesionek, płk Krzysztof Kowalczyk, płk Marek Lipert, płk Roman Łakomski, gen. dyw. Grzegorz Mozgawa, gen. bryg. Henryk Sobczyk, płk Robert Szymankiewicz, płk Ryszard Trzeciak, płk Jan Włoch, płk Leszek Woźniak i mjr Janusz Zakościelny.

"Oświadczamy, że celem nadrzędnym działania funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu zawsze było dobro Rzeczpospolitej, przestrzeganie prawa, zasady apolityczności, etyki zawodowej i profesjonalizm" - zaznaczono w piśmie (notabene niepozbawionym błędów, w tym ortograficznych).

"Wyrażamy dezaprobatę dla opinii nieuwzględniających przepisów prawa, regulujących zakres zadań, uprawnień i obowiązków BOR, które godzą w dobre imię i niepodważalny dorobek Naszej Formacji" - czytamy w oświadczeniu wybranych byłych szefów BOR. Kończy się ono wezwaniem: "Apelujemy do byłych funkcjonariuszy formacji, a w szczególności piastujących w minionym okresie stanowiska kierownicze, o nie włączanie (sic!) Biura Ochrony Rządu do działalności politycznej, ukierunkowanej na realizację celów osobistych". Apel może być odczytywany, jako reakcja na postawienie prokuratorskich zarzutów gen. Pawłowi Bielawnemu, wiceszefowi Biura Ochrony Rządu, w śledztwie dotyczącym działań BOR przy organizacji wizyt prezydenta i premiera w kwietniu 2010 roku w Katyniu. Ich postawienie stało się konieczne m.in. po sporządzeniu przez biegłych ekspertyzy, w której wytknięto 20 poważnych zaniedbań BOR, w tym kierownictwu. O tę opinię zwróciła się Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga do ppłk. Jarosława Kaczyńskiego, byłego wiceszefa BOR, i płk. w st. spocz. Stanisława Kulczyńskiego, eksperta w dziedzinie walki z terroryzmem i operacji specjalnych.
Inspiracja Gawora Pismem zaskoczony jest płk Andrzej Pawlikowski, szef BOR w latach 2006-2007, którego nikt nie poinformował o tym pomyśle. - Ubolewam, że nikt nie zwrócił się do mnie z pytaniem, prośbą o ewentualne podpisanie tego apelu. Nie zwrócono się także do wielu innych szefów czy wiceszefów tej formacji, którzy dawniej piastowali te stanowiska. Nie sposób nie zauważyć, że pod oświadczeniem podpisała się pewna charakterystyczna grupa byłych szefów, którzy rozpoczynali swoją służbę jeszcze przed 1989 rokiem i są ze sobą w jakiś sposób powiązani towarzysko, koleżeńsko, zawodowo - podkreśla Pawlikowski. Z nieoficjalnych informacji, których pułkownik jest dysponentem, wynika, że oświadczenie powstało z inicjatywy gen. Gawora, szefa BOR w latach 1991-1997, a wszyscy inni tylko się pod nim podpisali.
- Dwa lata po katastrofie smoleńskiej sytuacja jest taka, że jedyną osobą, która ma postawione zarzuty, jest zastępca szefa BOR. Jest to dla nas trochę zaskakujące, podobnie jak sam sposób postawienia tych zarzutów. Zapowiadano je w ubiegłym roku, później w styczniu. Jeśli zarzuty są na tyle mocne, to trzeba je przygotować, postawić i dopiero wtedy to ogłosić - powiedział PAP gen. Gawor, wyjaśniając decyzję o opublikowaniu apelu. - Ja nie widzę rażących błędów, które by wpłynęły na pogorszenie bezpieczeństwa prezydenta i premiera. Nie mam wglądu w materiały tego postępowania, ale na chwilę obecną nie ma jednoznacznych przesłanek, że katastrofa nastąpiła z powodu zaniedbania obowiązków przez funkcjonariuszy BOR - dodał Gawor. Jego słowa zbulwersowały funkcjonariuszy BOR, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik". Pytają, na jakiej podstawie Gawor poucza prokuraturę, podważając de facto działania prokuratury i pracę powołanych przez nią biegłych, skoro - jak sam przyznaje - nie ma nawet dostępu do materiałów dowodowych.
- Ten apel jest mocno polityczny. Obowiązkiem każdego obywatela jest współpraca z organami ścigania i wymiarem sprawiedliwości, tym bardziej funkcjonariusza publicznego, który jest tym bardziej zobligowany do przestrzegania porządku publicznego. Według mnie w tym apelu wzywa się do tego, by nie współpracować z prokuraturą, bo ona skrzywdzi "naszych kolegów". To szczyt buty wobec prawa i państwa. Co to znaczy, że oni wzywają do nieatakowania BOR? Prokurator stawia zarzuty i wszyscy powinni w tym momencie zamilknąć. To dla mnie bezprawny atak na prokuraturę. Były szef BOR nadużywa swoich kompetencji - ocenia mjr Robert Terela, były funkcjonariusz BOR. - Pan generał Gawor, mówiąc, by nie atakować BOR, zdaje się nie rozróżniać dwóch ważnych rzeczy. O ile mi wiadomo, to prokurator nie stawia zarzutów BOR o niedopełnienie obowiązków, tylko stawia te zarzuty personalnie, wobec jednego funkcjonariusza z kierownictwa BOR - wskazuje.
Wpływanie na prokuratora - Na jakiej postawie gen. Gawor z kolegami wyraża taką opinię, nie mając dostępu do materiałów dowodowych? Odbieram to w mojej ocenie, jako bezpośrednie czy pośrednie wpływanie na pracę prokuratury. Sam potwierdza, że nie ma dostępu do akt, a zabiera głos tylko i wyłącznie na podstawie jakichś własnych domysłów - podkreśla płk Pawlikowski. - Nie można wykluczyć, że nie doszło do takich czy innych działań. Skoro nie posiada się dostępu do materiałów dowodowych, to nie może ukierunkowywać opinii publicznej czy próbować dyskredytować pracy biegłych - dodaje. W ocenie Pawlikowskiego, w apelu brak obiektywnych przesłanek. Tło jest raczej takie, że oto pewna grupa byłych szefów BOR ma pewien cel w tym, by bronić obecnego kierownictwa tej formacji. - Jeżeli Biuro Ochrony Rządu stanowi jedną całość, to proszę bardzo, spotykajmy się wszyscy razem, jako byli szefowie i uzgadniajmy pewne sprawy. Nie może być, bowiem tak, że jest pewna grupa, która nie pytając pozostałych o zdanie, podpisuje się pod jakimś apelem i rozsyła go do dziennikarzy, jako oświadczenie byłych szefów BOR. Według mnie, jest to działanie po prostu interesowne - zaznacza Pawlikowski. - Byli szefowie, którzy się pod tym apelem podpisali, próbują de facto negować pracę prokuratury, która bazuje na materiałach dowodowych, także na opinii biegłych. Mówię to z żalem, ale gen. Gawor dyskredytuje się w ten sposób, jako były szef BOR. Ja rozumiem, że trzeba bronić kolegów, ale w momencie, kiedy dochodzi do tak ogromnej tragedii, gdzie ginie prezydent, jego małżonka i 94 pozostałych wspaniałych obywateli tego państwa i gdzie jednym z podmiotów, które powinno zadbać o bezpieczeństwo tej wizyty, jest właśnie BOR - generał Gawor przy braku dostępu do materiałów dowodowych powinien jednak wstrzymać się z tego typu opiniami do czasu postawienia ostatecznego werdyktu przez prokuraturę, która tę sprawę bada - dodaje.
Po pierwsze, prawda Pawlikowski tłumaczy, że sam byłby pierwszy, by podpisać się pod apelem o niewciąganie BOR w politykę. Ale nie może to być apel stronniczy. Wskazuje także na negatywną rolę, jaką w tym aspekcie odegrało samo kierownictwo BOR. Jak zaznacza, w odniesieniu do BOR byłaby dużo bardziej klarowna sytuacja, gdyby, co najmniej 20 miesięcy temu szef Biura gen. Marian Janicki i jego zastępca gen. Paweł Bielawny oddali się do dyspozycji premiera Tuska do czasu wyjaśnienia przez prokuraturę całego zdarzenia. Z apelem nie został zawczasu zapoznany także ppłk Tomasz Grudziński, zastępca szefa Biura Ochrony Rządu odpowiedzialny za działania ochronne w latach 2006-2007. - Ja również uważam, że absolutnie nie należy upolityczniać Biura Ochrony Rządu. Natomiast samo rozliczanie statutowych obowiązków, które powinny być wykonywane, bo tak nakłada ustawa, jest tylko rzetelnym dojściem do prawdy i nie widzę tu nic politycznego. Statutowe zadania są dokładnie określone, wymienione w ustawie i albo wykonuje się je tak, jak należy, i osoby, które są ochraniane, mogą czuć się bezpiecznie, albo nie - mówi ppłk Grudziński. - Moim zdaniem, problem z apelem i rzeczywistością, która się za nim kryje, jest tego typu: sztuczny podział tworzą ci, którzy próbują schować się za słowami takimi jak polityka. Bardzo mi zależy na tym, by formacja, w której pracowałem rzetelnie i uczciwie, została skonfrontowana z tym, co wykonano dobrze, a co źle - dodaje.
- Jeżeli "apel byłych szefów BOR" to jest apel także do mnie, bo podnosiłem w wywiadach wiele nieprawidłowości, do których doszło w Biurze Ochrony Rządu, to się z tym apelem nie zgadzam i proszę pana gen. Gawora i innych, żeby przekręcili wektor trochę w innym kierunku i przyjrzeli się wnikliwie obecnej sytuacji BOR pod kierownictwem pana Janickiego. W mojej ocenie, prokuratura nie szarga dobrego imienia BOR. Chodzi głównie o kierownictwo tej formacji i ewentualne zaniedbania, których BOR dopuściło się 10 kwietnia 2010 roku - puentuje płk Andrzej Pawlikowski.
Piotr Czartoryski-Sziler

Kryzys rozsadza strefę euro W polskim interesie leży szybka reorientacja polityki, dywersyfikacja stosunków politycznych i handlowych. Należy zacieśniać związki z USA, MFW i wschodzącymi potęgami w Azji. Jest to kurs konieczny nie tylko ze względu na obecny rozwój sytuacji w Unii, ale dlatego, że już przed obecnym kryzysem długoterminowe prognozy wieściły gospodarczy zmierzch Europy, a w wyniku decyzji podjętych w ciągu ostatnich dwóch lat proces ten najprawdopodobniej ulegnie przyspieszeniu.
Z nowym rokiem kryzys strefy euro wchodzi w ostrzejszą formę. Krach publicznych finansów Grecji postawił pod znakiem zapytania stabilność europejskiego systemu bankowego, a obecnie dosięga on sfery gospodarki realnej, czyli produkcji. W ostatnim kwartale u.br. gospodarka niemiecka zanotowała niespodziewany spadek PKB, a rok 2012 zapowiada się jeszcze gorzej. Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW) właśnie obniżył prognozę wzrostu w Eurolandzie z plus 1,1 proc. do minus 0,5 proc. Szczególnie ostry spadek dochodu narodowego ma nastąpić we Włoszech i Hiszpanii, odpowiednio 2,2 proc. i 1,7 proc., a jeszcze nie tak dawno MFW spodziewał się wzrostu w tych krajach o 0,3 proc. i 1,1 proc.
Decyduje Berlin To, czy Polska będzie brać udział w szczytach strefy euro, czy nie, jest sprawą bez jakiegokolwiek praktycznego znaczenia. Całe zamieszanie z tym związane to teatr obliczony na mydlenie oczu naiwnym. Wszelkie kwestie gospodarcze są jednostronnie rozstrzygane w Berlinie i nawet Paryż ma tu niewiele do powiedzenia. Unia szybkim krokiem przechodzi od systemu podejmowania decyzji, dającego w miarę równe szanse wszystkim członkom, do systemu opartego wyłącznie na sile ekonomicznej. Mówiąc bez ogródek, Polska nie ma żadnych możliwości obrony swoich interesów ani w ramach paktu fiskalnego, ani Euro Plus czy innych tego typu inicjatyw. Wszelkie znaki wskazują na to, że nastąpił podział Unii, to już nie jest Europa dwóch prędkości, ponieważ ostatecznym celem nie jest integracja całego kontynentu, ale poddanie „peryferii” pod zupełną dominację niemiecko-francuskiego rdzenia. Dlatego też w naszym najlepiej pojętym interesie leży szybka reorientacja polityki, dywersyfikacja stosunków politycznych i handlowych. Należy zacieśniać związki z USA, MFW i wschodzącymi potęgami w Azji. Jest to kurs konieczny nie tylko ze względu na obecny rozwój sytuacji w Unii, ale dlatego, że już przed obecnym kryzysem długoterminowe prognozy wieściły gospodarczy zmierzch Europy, a w wyniku decyzji podjętych w ciągu ostatnich dwóch lat proces ten najprawdopodobniej ulegnie przyspieszeniu.
Pogrążeni w kryzysie Strefa euro pogrąża się w kryzysie, ponieważ nie stanowi ona OOW i, co więcej, od początku przyjęto błędną strategię walki z krachem. W 2010 r. eurokraci wymyślili pakiet pomocowy dla Grecji, a politycy wywierali naciski na EBC, by udzielał on bankom prywatnym pożyczek pod zastaw greckich obligacji. Tym sposobem z całkowitego zadłużenia Grecji, wynoszącego ok. 350 mld euro, aż 150 mld euro znalazło się w rękach rządów europejskich i EBC. Również część tego długu będzie musiała zostać umorzona. Fakt ten nie tylko osłabi finansowo EBC, ale i podkopie jego wiarygodność. W grę wchodzi nie tylko dług grecki, ale również portugalski. Krach w Portugalii spowoduje efekt domina, pogłębi także kryzys sektora bankowego w Hiszpanii. Jak ratować banki na Półwyspie Iberyjskim, jeśli ów pakt fiskalny nakłada na rządy ścisłe rygory budżetowe? A na horyzoncie są jeszcze Włochy z realną wizją bankructwa kraju, Hiszpania i Włochy są zbyt duże, by politycy europejscy pozwolili im upaść, ale jednocześnie są one zbyt duże, aby fundusz stabilizacyjny strefy euro był w stanie je uratować. Obecny kryzys w pełni objawił prawdziwe oblicze integracji europejskiej. Nie chodzi o stworzenie spójnej wspólnoty pozwalającej słabszym na dogonienie czołówki, ale o osiągnięcie dominacji jednych nad drugimi. Nic nowego, zadziwia tylko to, że tak wielu dało się na to nabrać. Pocieszający jest jednak fakt, że ten misterny plan ma małe szanse się spełnić, ponieważ kryzys gospodarczy się rozszerza i pogłębia – wcześniej czy później rozsadzi strefę euro. Kazimierz Dadak

Ten rząd podnosi podatki Krzysztof Rybiński, ekonomista komentuje słowa ministra finansów Jacka Rostowskiego, który twierdzi, że za osiem lat w Polsce największym problemem będzie znalezienie rąk do pracy. Niepoważne jest mówienie o tym, że być może za osiem lat nie będzie bezrobocia. Kiedy właśnie w tym roku i w przyszłym Polskę czeka bardzo silny wzrost bezrobocia, który dotyka szczególnie młodych ludzi. Minister finansów i inni ministrowie tego rządu powinni się zająć takimi działaniami, żeby zmniejszyć problem bezrobocia w Polsce, a nie opowiadać historyjki o tym, co będzie za osiem lat. My nie wiemy czy strefa euro przetrwa najbliższy rok, czy dwa, czy nie będzie wojny w Zatoce Perskiej, czy nie będzie innych niepokojących wydarzeń, więc tym bardziej nie wiemy, co będzie z bezrobociem za osiem lat. Natomiast wiemy, że jest bardzo wysokie w tym roku, niepokojąco rośnie, szczególnie wśród młodych ludzi. Najgorszą rzeczą, jaką może zrobić rząd, w momencie, gdy bezrobocie rośnie, to podnoszenie podatków, szczególnie dla tych, którzy mogą znaleźć dochód dla siebie poprzez tworzenie własnej firmy. Podniesienie składek dla osób prowadzących działalność gospodarczą to jest wyrzucanie młodych ludzi, ale nie tylko poza prowadzenie działalności gospodarczej i przez to pogarszanie wzrostu gospodarczego. Rząd powinien zacząć oszczędzać, jeśli chodzi o wydatki publiczne, których wiele marnuje, a nie podnosić w sposób bardzo bolesny dla wielu ludzi podatki. Widać, że są problemy z ograniczaniem wydatków, w związku z tym rząd podnosi składki na ubezpieczenie zdrowotne, zabezpieczenie emerytalne, które de facto są podatkami. Oceniam, że za dwadzieścia, trzydzieści lat ZUS będzie w tak złym stanie, że większość środków z niego nie dostaniemy. Składki to są zwykle podatki, które finansują bieżącą działalność państwa. W związku z tym rosną podatki. Z automatu do góry pójdzie też podatek VAT. To jest rząd, który nie radzi sobie z ograniczaniem wydatków, więc podnosi ludziom podatki, to jest polityka, która doprowadzi do spowolnienia wzrostu gospodarczego i jeszcze większego bezrobocia. Tomasz Gzell

Kilka przysłów Pół tysiąclecia temu śp. Biernat z Lublina napisał był fraszkę: Bo prawo jest jak pajęczyna: Bąk się przebije, a na muchę wina... To działa do dzisiaj. Gdy ktoś ukradnie 1000 złotych, zazwyczaj idzie siedzieć. Gdy ktoś ukradnie dziesięć miliardów? Nie idzie siedzieć, bo ludzie nie potrafią sobie wyobrazić takiej kwoty! Tysiąc złotych - to każdy wie, jak wygląda. Ale 10 000 000 000? Ile półlitrówek można by za to kupić? Tyle, by każdemu dorosłemu Polakowi przez cały rok stawiać codziennie flaszkę na stole! W kapitalizmie facet, który ukradnie 10 miliardów, na ogół idzie siedzieć - bo naokoło jest trochę facetów, którzy wiedzą, jak wygląda dziesięć miliardów. W socjalizmie prokurator, który zarabia 6000 miesięcznie, pada przed takim na kolana, bo po prostu nic nie rozumie. Gdy złożyłem do prokuratury doniesienie o przekręcaniu rocznie 200 miliardów eurosów, (z czego kradną 20 miliardów, a 180 miliardów marnują), to trzy prokuratury przesyłały sobie ten gorący kartofel i w końcu... umorzyły sprawę. No, bo jak wezwać na przesłuchanie Wysokiego Urzędnika Komisji Europejskiej? Czyli: Oberzłodzieja? Tak, tak: "Wielcy złodzieje małe wieszą" - mawiano 500 lat temu... Oczywiście małe złodziejstwa też trzeba tępić, bo "od rzemyczka do koniczka". Ale czy to jest powód, by nie tępić wielkich złodziejstw? Pismo Święte mówi: "Nie będziesz miał względów dla ubogiego przy sprawie jego". W porządku, ale dla bogatego też nie powinno być szczególnych względów. A są!

"Za pieniądze ksiądz się modli, Za pieniądze lud się podli". I to jest też prawda. Gdy można z niczego dostać pieniądze, to ogromna większość ludzi - i biednych, i bogatych - wyciąga rękę. Czasem nawet wtedy, gdy jest to nieuczciwe lub wręcz sprzeczne z prawem. W Internecie jest napisane (pestalocci):

"Kiedy dziecko ukradnie i zje batonik w markecie albo emerytka nie zdąży wydać paragonu, to cała Polska dowiaduje się o tym z gazet. Przecież jest takie coś, jak urząd skarbowy, wyposażony ostatnio w pałki, rewolwery, diabli wiedzą, co jeszcze. Potrafili wykończyć Kluskę, potrafili wykończyć jakąś firmę komputerową z Wrocławia, nie potrafią tych 12 gangsterów z komisji?". Akurat p. Roman Kluska to był duży przedsiębiorca. Dopóki go nie zniszczyli. Na szczęście trochę forsy ocalił i teraz robi sery. Natomiast temu internaucie chodzi o tzw. komisję majątkową, która oddawała Kościołowi to, co mu bezprawnie zabrano. A przy okazji... oddała z rozpędu kilka majątków, które się Kościołowi nie należały. Wzięli za to łapówkę czy nie wzięli? A co za różnica? I tak powinni odpowiadać przed sądem! A Kościół? Cóż... dali, to wziął. To były zresztą nieruchomości poodbierane jeszcze przez cara - niby się nie należały z ustawy, ale kiedyś do Kościoła należały. Ale może byśmy wreszcie zaczęli postępować po prostu uczciwie? JKM

Sate- sate – satelita! Od 1956go roku Polska nieustannie się dźwigała ze stalinowskiej zapaści – budując kolejno socjalizm „siermiężny” (za Gomułki), „otwarty” (za Gierka), „realny” (za Jaruzelskiego) i „europejski” - obecnie. Pierwszym sztucznym satelitą Ziemi był „sputnik” - czyli: „współdrogowiec” - wystrzelony w 1957 roku przez ZSRS. Od 1956go roku Polska nieustannie się dźwigała ze stalinowskiej zapaści – budując kolejno socjalizm „siermiężny” (za Gomułki), „otwarty” (za Gierka), „realny” (za Jaruzelskiego) i „europejski” - obecnie. A Chiny w międzyczasie przeszły koszmarną „wielką proletariacką rewolucję kulturalną”, gdy żelazo produkowano w … dymarkach, jak w IX wieku w Europie. W tym czasie Chiny były 30 lat za Polską... Chiny już w 1970 tym wystrzeliły sputnika zwanego Dōng Fāng Hóng („Wschód się czerwieni”).. Jednak w 1980 roku odrzuciły komunizm i socjalizm. Poszły – nie całkowicie, niestety, ścieżką wolnego rynku. Efekt: w 2003 wyprawiły w Kosmos pierwszego Chińczyka, p.płk.Lì-Wěi Yánga. A Polska? 13-II-2012 „wystrzeliła” pierwszego satelitę. Po to, by sprawdzić... jak spłonie w drodze powrotnej!!! Aha: to nie my wystrzeliliśmy ten sputnik. Na orbitę wyniosła go „europejska” rakieta „Vega”. No – to Sowieci wywieźli w Kosmos p. gen. Mirosława Hermaszewskiego już w 1978! Pod okupacją UE jesteśmy 40 lat za Chińczykami. I nadal budujemy euro-socjalizm. A prywatny Space-Ship-One wyniósł w Kosmos człowieka 29-IX-2004... JKM

Kwiatek do kożucha Jak od kilkunastu lat obrazowo przedstawiam, z tymi dotacjami celowymi (na ogól chodzi o te z Brukseli) to jest tak, jak pomocą dla faceta, który marznie w lichym paletku. Mówią mu tak: Dopłacisz sto złotych i dostaniesz elegancki, ciepły kożuch, ale musisz go nosić i zimą i latem. I codziennie kupować do niego świeży kwiatek!”... Jest to tylko propozycja, ale jeśli ją przyjmę, będę się pocił latem i wydawał forsę na świeże fiołki. Z dotacjami z Brukseli jest nieco inaczej. O ich przyjęciu decydują w praktyce urzędnicy. Na przykład: w Rzeszowie chcą otrzymać od Unii 300 000 000 złotych – a raczej: jeśli dopłacą 100 milionów, to będą mogli dostać autobusy warte 400 milionów. Unia da! Ale pewnie cena takiego autobusu jest mocno zawyżona – nieraz dwukrotnie, a urzędnik nie będzie tego sprawdzał: darowanemu koniowi nie zagląda się do pyska. Byle były warte znacznie więcej, niż te 100 milionów z kasy miasta. Z tym, że te 100 milionów to nie z kieszeni urzędnika – tylko podatników. A autobus kupują urzędnicy – i pewnie jakieś zwyczajowe 10% od wybranej firmy otrzymają. Oni - nie podatnicy. I w Brukseli siedzi banda wszawych socjalistów. ONI dadzą te pieniądze – pod warunkiem, że miasto rozwinie miejski transport PUBLICZNY. Co więcej – wydają dyrektywę: miasto ma zmusić 20% mieszkańców, by ci przesiedli się z prywatnych samochodów do komunistycznych autobusów. No, więc takie miasto – nadal Rzeszów, konkretnie – drapie się w głowę i instaluje na dojazdowej drodze... bus-pas! Efekt jest taki, że przez większość czasu nie odgrywa on większej roli – jednak w godzinach porannego i popołudniowego szczytu to, co zajmowało 10 minut zajmuje ludziom czterdzieści minut. Urzędnicy będą chwaleni w Brukseli za socjalistyczne podejście, zostaną może ze dwa razy zaproszeni do naszej stolicy, gdzie pokażą im znakomicie funkcjonujące metro i zostaną zaproszeni do restauracji przy samej siedzibie Komisji Europejskiej – natomiast w tych kolejkach tłoczą się ci nieszczęśni podatnicy... I teraz ciekawe pytanie: dlaczego w Brukseli, Warszawie i innych miastach tak nie lubią prywatnych samochodów? Jest to mentalność anty-kapitalistyczna. Typowa niechęć do prywaciarza, który wiezie tym samochodem – bo ja wiem – smoczki dla niemowląt. By zarobić... Tfu! A autobusami jeżdżą urzędniczki, studenci, emeryci i w ogóle ludzie opłacani przez reżym. Nasi ludzie. Klasowo słuszni. Ale jest i drugi powód. Ten urzędnik w Brukseli ma rozdawać. Podarować autobus – czy 3/4 autobusu – można. A jak podarować – w tej samej cenie – dziesięć samochodów prywatnym ludziom? Więc muszą popierać komunizm... JKM

Manewr TusKaczystów Czasem ludzie zaczynają się dopytywać: „Gdzie są pieniądze, które wpłaciliśmy na emerytury?”. Czasem zaczynają pytać: „Dlaczego na Stadion Narodowy zamiast 500 milionów wydano 2 miliardy?”. Czasem podnoszą wrzask, gdy „Rząd” skompromituje się w sprawie ACTA. Albo protestują przeciwko akcyzie na benzynę i elektrykę... Za każdym razem „Rząd” JE Donalda Tuska radzi z tym sobie śpiewająco: porusza sprawę „Smoleńska”!

A to powie, że „Raport p. Anodiny jest nie do przyjęcia”. A to ogłosi „Raport Millera”. A to zdymisjonuje p. Edmunda Klicha... za każdym razem efekt jest murowany! Kretyni z PiSu natychmiast podchwytują temat. Tak jest! Te raporty są do niczego! Samolot nie uderzył w żadną brzozę! To znaczy – może i uderzył, ale od tyłu. I w ogóle nie była to zwykła brzoza brodawkowata, lecz tak zwana brzoza żeberkowana – co dowodzi, że te wszystkie „raporty” są do chrzanu, bo przemilczały tę ważną okoliczność. Bezczelnie również sugerują, że p. gen. Andrzej Błasik miał we krwi 0,6‰ alkoholu – a przecież naprawdę miał tylko 0,4 ‰, i w ogóle to nie On, bo pomylono szczątki ciał. Najprawdopodobniej było to ciało Rosjanina, który poniósł śmierć podstawiając tę rzekoma „brzozę” tak, by spowodowała katastrofę. To ostatnie to żart – ale autentyczne pomysły PiSmenów: o „bombie próżniowej”, o 15.000 cystern z helem, które spowodowały dziurę w powietrzu, o rozpyleniu sztucznej mgły na obszarze 2000 kilometrów kwadratowych – są jeszcze głupsze. Prawdziwym celem kliki Kaczyński-Tusk jest jednak, powtarzam: odwrócenie uwagi ludzi od kluczowej rzeczy: PIENIĘDZY. I to działało ostatnio nieźle. Chyba jednak już przestaje działać. Na siedmiu odbytych przeze mnie ostatnio spotkaniach – dość licznych – od 50 do 250 osób – nikt, ani razu, nie spytał mnie o „Smoleńsk”. Wydaje się, że duecik Kaczyński-Tusk będzie musiał wymyślić coś nowego... JKM

Dwie katastrofy Warto oglądać sprawy z pewnego dystansu, wtedy zauważamy coś, co w codziennym zbliżeniu umyka. Dziś wziąłem na „warsztat” dwie katastrofy samolotowe:

Liberatora Władysława Sikorskiego, który rozbił się 4 lipca 1943 roku w Gibraltarze, oraz prezydenckiego Tupolewa, którego szczątki znaleziono w smoleńskim błocie 10 kwietnia 2010 roku. Drodzy wielbiciele tvn 24 nie pociągajcie znacząco swoimi wytrenowanymi noskami – nie zamierzam snuć tu żadnych hipotez na temat śmierci polskiego prezydenta, wręcz przeciwnie. Czytajcie dalej, bo będzie o waszym umiłowanym telewizyjnym ołtarzyku. Telewizja tvn wpakowała wiele milionów złotych produkując serial dokumentalny i film fabularny, aby udowodnić, że generała Siokorskiego zabili polscy renegaci do spółki z brytyjskim wywiadem. Autorzy sensacji, rodem z tvn, poszli znacznie dalej – udowadniali, bowiem, że spisek był elementem antypolskiej gry prowadzonej przez Cholernych Angoli przez wiele miesięcy poprzedzających katastrofę. Historycy nie zostawili na produkcjach tvn suchej nitki – jednak żaden medialny „autorytet”, żaden „dziennikarz roku i stulecia” nie śmiał nazwać tvn – owskich dzieł oszołomstwem i hołdem złozonym spiskowej teorii dziejów. Czy serial i film fabularny, poza oczekiwaniem na splendory, posłużyły jeszcze czemuś? Serial i film powstały na podstawie „badań” Dariusza Baliszewskiego, przypadkowo bliskiego i wieloletniego znajomego komandora Wiesława T. ze „stajni”generała Marka Dukaczewskiego. Przypadkowo też, zaraz po emisji tvn – owskich sensacji i rozpętaniu operetki ze śledztwem IPN i ekshumacją generała Sikorskiego na Wawelu, wystąpił sam szef rosyjskiej dyplomacji, pan Ławrow i udzielił Polakom historycznej lekcji mówiąc – czego wy znowu chcecie od pana Putina i jego rządu skoro Anglicy zamordowali wam Sikorskiego. Oni Sikorskiego, my, a właściwie nie my tylko staliniści, oficerów w Katyniu, takie były czasy, nie czepiajcie się, bo w waszych stosunkach z aliantami jest remis. Wszystkie te zdarzenia zbiegły się oczywiście zupełnie przypadkowo. Kiedy więc w tvn – owskim okienku kolejny profesor Bździalski, aktorka Granda czy Jakub przepraszam za wyrażenie Wojewódzki na spółkę z „autorytetem abstynentem” Grzegorzem Miecugowem i księdzem Sową, głosem wyrafinowanych inteligentów, obśmiewają smoleńskie „sztuczne mgły”, „hele” i spiski, warto przypomnieć sobie, co te same persony mówiły o „zamachu na Sikorskiego”, jednym z najbardziej doniosłych śledztw środowiska tvn. Mówienie o kłamstwach dotyczących Smoleńska jest dla tvn równoznaczne z postradaniem zmysłów, opowiadanie dziwnych „kawałków” o zabiciu Sikorskiego (Krzysztofa Pieczyńskiego) przez polsko – angielski spisek na czele z bandytowatym gubernatorem Gibraltaru (w tej roli Jerzy Grałek), jest jak najbardziej poprawne.Dlaczego? Zestawcie to z logika Kremla i ...sami zafundujecie sobie ciekawą lekcję na temat niezależności polskich środków przekazu. Pech jednak chce, że zasady logiki, mimo intensywnej pracy pana Żakowskiego, pani Paradowskiej i panów Walterów, pozostają niezmienne. Gdyby zatem kryteria, zastosowane w tvn – owskim śledztwie dotyczącym śmierci generała Sikorskiego, przenieść na wnioskowanie o przyczynach katastrofy w Smoleńsku, to, jak mawia nasz dobrotliwie uśmiechnięty Pan Prezydent : ho ho! Liczenie na to, że pamięć widzów trwa jedynie kilka dni nie jest do końca rozsądne, bo nawet wytresowane przez „Szkło kontaktowe” i trzeźwego Miecugowa, syna Miecugowa, umysły, od czasu do czasu miewają przebłyski i wtedy nawet „Dzień Dobry tvn” i pan, przepraszam za wyrażenie Kuźniar, niewiele pomoże. Czy obok redaktora Sianeckiego, który nauki pobierał w Moskwie, na pokładzie Wiertniczej są także osoby odznaczone rosyjskimi wyróżnieniami? Warto poszukać. Gadomski

Pięć zasad propagandy O historii propagandy i jej podstawowych zasadach - w pigułce. Pigułka jest na tyle toksyczna, że wymaga odtrutki z muzycznego deseru. Propaganda jest pojęciem negatywnym. Rodzi się ona ze sprzecznych przekonań i z ludzkiego uporu w szerzeniu własnych doktryn przeciw wszystkim innym. Jest z samej swej natury nieobiektywna, a najbardziej skuteczna okazuje się wtedy, gdy odwołuje się do nienawiści i uprzedzeń. Jest antytezą uczciwej oświaty i rzetelnej informacji. Aby była skuteczna, propaganda potrzebuje pomocy cenzury. W obrębie jednego szczelnie ograniczonego obszaru szerzenia informacji propaganda potrafi zmobilizować wszystkie środki komunikacji – słowo pisane i mówione, środki artystyczne i wizualne – i za ich pośrednictwem z maksymalną skutecznością narzucać własne oświadczenia. Nazwa ‘propaganda’ pochodzi od nazwy rzymskiego Officium de Propaganda Fidei, które współdziałało z inkwizycją. W roku 1622 Officium zostało jedną ze stałych kongregacji Watykanu. Propaganda była jednak czymś równie powszechnym w krajach protestanckich i prawosławnych, czyli wszędzie tam, gdzie kościoły przyjęły zasadę podległości wobec władz państwowych. Zawsze też istniała propaganda polityczna, choć zwykle nie nosiła takiej nazwy. Jej szybki rozwój nastąpił po wynalezieniu druku, potem gazet i afiszów, a zwłaszcza obecnie wraz z pojawieniem się nowoczesnych mediów elektronicznych. Najlepiej widoczna propaganda stawała się w czasie wojen, zwłaszcza domowych i religijnych. Teoretycy propagandy sformułowali jej pięć podstawowych zasad:

1. Zasada upraszczania: redukować wszelkie dane do prostej opozycji pomiędzy dobrem i złem, przyjacielem i wrogiem, białym a czarnym;

2. Zasada zniekształcania: dyskredytować opozycję metodą grubego obsmarowywania, przesady i parodii;

3. Zasada transfuzji: podszywać się pod wartości przyjęte przez ogół odbiorców lub przez najbardziej wpływową i opiniotwórczą jego część, tak aby je wykorzystać do swych własnych celów;

4. Zasada jednomyślności: przedstawiać własny punkt widzenia tak, jakby to było stanowisko jednomyślnie podzielane przez wszystkich zdrowo myślących ludzi, a jednostki, które wyrażają wątpliwości nakłaniać do zmiany zdania przez odwoływanie się do wystąpień i postaw publicznie znanych osobistości, wywieranie presji społecznej i tzw. „zakażenie psychologiczne”;

5. Zasada orkiestracji: bez końca powtarzać te same przekazy w różnych wariantach i kombinacjach;

W tym ostatnim względzie niedościgniony mistrz propagandy wszechczasów dr Joseph Goebbels zwykł był mawiać: „Kościół katolicki trwa, ponieważ od dwóch tysięcy lat powtarza to samo. Partia narodowo-socjalistyczna powinna też zachowywać się w ten sposób”. Jedną z najbardziej zdradzieckich form propagandy jest tzw. Propaganda sterowana, w której prawdziwe źródła informacji są ukryte zarówno przed odbiorcami, jak i przed samymi propagandystami. Ma ona na celu zmobilizowanie sieci czynnych agentów, którzy niczego nie podejrzewając przekazują dalej zamierzone informacje tak, jak gdyby działali spontanicznie. Udając zbieżność własnych poglądów z poglądami tych osób spośród społeczności odbiorców, których chce się pozyskać, oraz zaspokajając potrzeby kluczowych decyzyjnie jednostek, można w ten sposób cichcem wytworzyć stałą elitę opiniotwórczą, dziś zwaną także liderami opinii. Każdy system propagandowy bardzo zabiega o utworzenie i umacnianie takich „elit”. Jak się wydaje taka właśnie była metoda wybrana przez szefów propagandy Stalina, którzy - poczynając od lat dwudziestych – rozciągali swoje pajęcze sieci w kręgach kulturalnych czołowych państw Zachodu. Głównym koordynatorem tej działalności był pewien pozornie nieszkodliwy niemiecki komunista Willi Munzenberg (1889-1940), dawny kolega Lenina z czasów szwajcarskich i dawny kolega Goebbelsa z Reichstagu. Pracując razem z innymi radzieckimi szpiegami, doprowadził on do perfekcji sztukę publicznego uprawiania sekretnej działalności. To on skompletował listę elementów kampanii na rzecz „antymilitaryzmu”, „antyimperializmu” i, nade wszystko, „antyfaszyzmu”, opierając się na garstce podatnych znakomitości w Paryżu, Berlinie i Londynie. Jego ‘towarzysze podróży’ rzadko, kiedy wstępowali do partii komunistycznych i pewnie byliby oburzeni, gdyby im powiedziano, że są manipulowani.A były to takie znane osobistości jak Romain Roland, Louis Aragon, Andre Malraux, Henryk Mann, Bertold Brecht, Anthony Blunt, Harold Laski, Claude Cockburn, Sidney i Beatrice Webb itp.Parę zapracowanych, czasami nawet poczciwych, ale naiwnych i odpowiednio osaczonych pochlebstwami nazwisk, zmieszanych ze snobami, doskakiewiczami i cwaniakami, którzy jako jedyni znają kierunek jazdy, choć może nie zawsze cel, zazwyczaj wystarcza, aby pociągnąć za sobą masy, jeszcze mniej skore do samodzielnego myślenia. Tak samo zresztą i dziś buduje się „listy intelektualistów”, „salony warszawki”, kluby pod-KOR-owe albo imieninowe kręgi prowincjonalnej ćwierć-inteligencji wiernie powtarzające podane do wierzenia opinie – zawsze w tonacji czarno-białej - w ramach towarzysko-politycznej poprawności. Ponieważ już wtedy za nimi szły pochody naśladowców-nowicjuszy, zwanych “klubami niewiniątek”, następował efekt lawinowy nazywany “hodowaniem królików”. Ostateczny cel został jasno określony: „Stworzyć na użytek zdrowo jeszcze wtedy myślącego Zachodu, zupełnie niekomunistycznego, dominujące i powszechne przekonanie epoki – wiarę w to, że wszelkie opinie, które przez zupełny przypadek (…) służą celom Związku Radzieckiego, wywodzą się z najbardziej elementarnych założeń ludzkiej przyzwoitości”. Wydaje się, że identyczną zasadę stosuje się obecnie w służbie światowego interesu żydowskiego, z tym, że dzisiejsza lista podstawowych elementów kampanii zawiera teraz raczej takie klucze jak „antysemityzm”, „antyterroryzm”, „antyhomofobię”, „antynacjonalizm”, „tolerancję”, „ekologizm” itp., ale już nie „antymilitaryzm” i nie „antyimperializm”.

Miary tamtego cynizmu dopełnił los, jaki Stalin zgotował swoim najbardziej oddanym propagandystom takim jak Karol Radek lub Willi Munzenberg. Temu pierwszemu, który naprawdę nazywał się Karol Sobelsohn i był Żydem z Tarnowa, Stalin nigdy nie wybaczył flirtu z Trockim w latach 1923-29, mimo że pokajawszy się był on potem głównym ojcem bezwstydnego kultu Stalina w sowieckiej prasie. W roku 1936 mimo skomlenia o litość, wicia się jak glista i lizania tyłka prokuratorom został on jednak oskarżony, osądzony, łaskawie skazany na 10 lat łagru i zesłany do Wierchnieuralska, gdzie w roku 1939 został zakatowany przez tzw. urków, czyli kolesiów z kicia odsiadujących tam wyroki kryminalne. To stary i dość często stosowany w różnych systemach pozasądowy sposób zaostrzenia kary wobec przeciwników politycznych. (Wiele wskazuje na to, że obecnie może być zastosowany w Rosji także wobec Michaiła Chodorkowskiego). Radek zawsze gorliwie domagał się kar śmierci i łagrów dla wszystkich swoich towarzyszy jakoby niedość wiernych Stalinowi, więc wyszło na to, że w końcu i sam otrzymał zapłatę w tej samej walucie. Munzenberga natomiast znaleziono powieszonego na drzewie w górach we Francji. Nieznanych sprawców nikt nawet nie szukał. Komentarz Brechta na temat ofiar Stalina nie był wcale aż tak żartobliwy, jak to się mogło wydawać jego autorowi: „Im bardziej są niewinni – pisał Brecht – tym bardziej zasługują na to, aby ich rozstrzelać”. Jaki los czeka lokajów dzisiejszej propagandy historia dopiero pokaże.

Deser muzyczny Po tym, co właśnie przeczytaliśmy potrzebujemy jakiejś odtrutki na zło, o którym była mowa. Posłuchajmy, zatem jednego z najpiękniejszych utworów Jesse Cooka pt. „Into the Dark” (W ciemność). Słuchając warto też popatrzeć. Jest to jedno z najładniej zmontowanych wideo, jakie spotkałem w clipach muzycznych w sieci, które tu doskonale pasuje do muzycznego tła. Ileż w tym delikatnego piękna! A piękno, o czym warto pamiętać, podobnie jak prawda, dobroć, ład, pokój, sprawiedliwość, życie itp., które są od Boga, stanowi zaporę wobec fałszu, chaosu, agresji, krzywdy, zła albo śmierci, które zawsze są od Szatana . Przykazanie jest właściwie jedno: wybieraj zawsze jasną stronę mocy.

Zastrzeżenie: Wszystkie utwory muzyczne, zdjęcia i inne materiały zamieszczane na tym blogu pochodzą z publicznie łatwo dostępnych źródeł i w ich ściąganiu nie ma żadnego zamiaru pogwałcenia czyichkolwiek praw autorskich. Wszelka oryginalna muzyka, obrazy i teksty należą do ich autorów i wykonawców, których nazwiska i źródła podaję, a w miarę możności i potrzeby także opatruję dodatkowymi informacjami. Zamieszczam je tu w celach edukacyjnych i rozrywkowych, dla ubogacenia doznań i realizacji wolnego dostępu do dóbr kultury, która jest prawem każdego człowieka. Z tytułu publikowania blogu nie czerpię żadnych korzyści materialnych. Bogusław Jeznach

Metropolie i kolonie! Jak podaje dzisiejszy FT w jednej z greckich gazet Kanclerz Niemiec przedstawiona jest w nazistowskim mundurze, a pod zdjęciem tytuł “Memorandum macht frei”. Ratowanie pieniędzy inwestorów środkami podatników prowadzi do konfliktów narodowych Thomas J. Sargent, zeszłoroczny laureat nagrody Nobla z ekonomii, w artykule „An American History Lesson for Europe”, opublikowanym 3 lutego w „Wall Street Journal”, opisuje proces przekształcania w miarę niezależnych 13 stanów w sfederowane USA. Kluczowym, pod względem instytucjonalnym, było wykorzystanie trudności finansowych stanów w 1789 r., w celu przejęcia uprawnień do opodatkowania obywateli. W pierwotnej umowie o Konfederacji (Articles od Confederation) rząd nie miał żadnych uprawnień do nakładania podatków, a dług w dwóch trzecich stanowy przedstawiał 40 proc. ówczesnego PKB i – jak się okazało później – wymagał połowy dochodów do jego obsługi. Strategia Aleksandra Hamiltona i George’a Washingtona polegała na zaproponowaniu stanom przejęcia ich niespłacalnych długów, w zamian za zapisy konstytucyjne uprawniające rząd federalny do nakładania danin na obywateli.

Kręgi wtajemniczenia Sojusznikiem w tym przedsięwzięciu byli kredytodawcy, którzy wywarli nacisk na takie rozwiązanie, w którym w krótkim okresie czasu ich obligacje z wartości „śmieciowych” doszły do nominalnych na początku lat 90. Rząd federalny, bezpośrednio po przyjęciu konstytucji, uchwalił w sierpniu 1790 r. przejęcie długów stanowych, a z jednocześnie uchwalonych ceł zaczął obsługiwać dług. Tak tworząc USA wykorzystano kłopoty zadłużeniowe stanów, w celu przejęcia nad nimi kontroli fiskalnej, jednocześnie rozwiązano pierwszy amerykański kryzys zadłużeniowy lat 80. XVIII w. Obecnie dyskutowany w UE „pakt fiskalny” dotyka z jednej strony kryzysu zadłużeniowego krajów UE, tworząc jednocześnie niewątpliwe kuriozum instytucjonalne na poziomie UE. W jego ramach będą się odbywały zarówno spotkania wszystkich państw UE, jak i 25 krajów, które podpisały „pakt fiskalny” oraz 17 należących do eurogrupy. Okazuje się że po wstąpieniu do UE, państwa członkowskie muszą zabiegać w pierwszej kolejności o dołączenie do krajów sygnatariuszy „paktu fiskalnego”, następnym „kręgiem wtajemniczenia” jest zostanie członkiem strefy euro, a na koniec „wkręcenie się do” kręgu decyzyjnego Merkozy, by w końcu, dymisjonując Niemcy, stać się krajem, który może demokratycznie cedować swoje zobowiązania.

Ucieczka kapitałów W tym potoku polemiki o kręgach decyzyjnych i instytucjonalnych formach funkcjonowania UE, zagubiona została dyskusja, dotycząca sensowności podpisywania wymienionych zobowiązań zawartych w „pakiecie fiskalnym”, a co, do których powinna toczyć się ożywiona debata, gdyż pod względem merytorycznym nie istnieje żadna przesłanka usprawiedliwiająca elity krajów postkomunistycznych z tytułu zaakceptowania wymogów paktu. Jest tak, gdyż nie mają one możliwości wybudowania infrastruktury przyciągającej miejsca pracy w inny sposób niż poprzez skredytowanie inwestycji, które spłaciłyby przyszłe wyższe przychody podatkowe. W sytuacji swobody przepływu kapitału i pracowników zapisane w pakcie możliwości sfinansowania inwestycji z wyższych stawek podatkowych muszą się skończyć ucieczką kapitałów i emigracją pracowników do przeżywających kryzys demograficzny bogatych państw UE, które już posiadają infrastrukturę i instytucje gospodarcze. Zwłaszcza, że inicjatorzy ten problem doskonale rozumieją, gdyż sami dokonali idących w setki miliardów inwestycji i transferów w byłym NRD, właśnie po to, aby temu procesowi się przeciwstawić. Realizacji tego celu pomogło również przeniesienie stolicy zjednoczonych Niemiec do Berlina, jak i zagwarantowanie w traktacie lizbońskim, że wymogi dotyczące pomocy publicznej na terenie byłej NRD, nie obowiązują. Obecnie w sytuacji pewnego uspokojenia na rynku kapitałowym, po wpompowaniu przez EBC 0,5 bln euro do systemu bankowego i w oczekiwaniu na następną transzę tanich pożyczek, ogłoszoną na 28 lutego, zainteresowanie powinno się przenieść na recesyjne aspekty wdrożenia „paktu fiskalnego”. O ile debata dotycząca zacieśnienia polityk fiskalnych została odpuszczona, o tyle problemem pozostaje sposób zdelewarowania gospodarek.

Dewaluacja wewnętrzna Olbrzymim problemem według Bloomberga jest obsługa długu eurostrefy, wynoszącego 8,4 bln euro, w sytuacji, gdy niespłacalny dług Włoch wynosi aż 1,9 bln euro. Dlatego nadal należy uznać za szokująco nieprofesjonalny wymóg art. 4., mówiący o zobowiązaniu się krajów, których dług przekracza 60 proc. PKB, do konieczności jego redukowania w przeciętnej wysokości 1/20 rocznie. Wprawdzie w ostatecznej wersji dopisano, że chodzi o redukcję jego wartości ponad wartość referencyjną, zgodnie z zasadami określonymi w znowelizowanym rozporządzeniu Rady nr 1467/97, jednak nie powiązano tego wymogu z zaostrzonymi przepisami, dotyczącymi kształtowania deficytu, jak i praktycznie nie nałożono sankcji. Należy pamiętać, że gdyby powyższe zasady miały merytoryczną podstawę to Japonia likwidując nadmierny dług, powinna, według powyższej rekomendacji, zacieśnić politykę fiskalną i to na „szalonym” poziomie generowania nadwyżki budżetowej w wysokości 7 proc. PKB. Gdy chodzi o państwa eurostrefy, oznacza to, że mają one do zlikwidowania nadmierne zadłużenie w wysokości 2,7 bln euro, a więc o jedna trzeci. Coroczna redukcja zadłużenia o 134 mld euro, a więc dodatkowo o 1 proc. PKB, w powiązaniu z zacieśnieniem fiskalnym nie rozwiąże problemu z prostej przyczyny. Kryzys strefy euro objawia się decydentom jedynie w postaci deficytów fiskalnych, podczas gdy jego przyczyna leży w nierównowadze bilansów płatniczych. A szybko nie można ich rozwiązać za pomocą redukcji długu, a jedynie poprzez rozpad strefy walutowej. Tylko, że w świetle przedstawionych propozycji, oznacza to dziesięcioletnie okresy stagnacji, w procesie powolnej „dewaluacji wewnętrznej”. Gdy nałożymy na to dynamiczną ekspansję gospodarczą „kolosów na Wschodzie”, oznacza to, że świat po tym okresie już nie będzie światem Zachodu, ale Wschodu.

Wszelkie analogie zawodzą Niestety na te procesy nakłada się dążenie do ograniczenia suwerenności państw UE. Jak informuje Peter Spiegel i Kerin Hope w artykule „Call for EU to control Greek budget”, opublikowanym w „Financial Times”, rząd Niemiec zażądał od Grecji „scedowania suwerenności nad podatkami i wydatkami budżetowymi na rzecz „komisarza budżetowego” eurostrefy. Ten wyjątkowy przykład polityki quasi kolonialnej miał zapewnić pierwszeństwo spłaty greckich długów nad innymi zobowiązaniami budżetowymi. Zgodnie z tą propozycją, określoną, jako „nadzwyczajne zwiększenie kontroli Unii Europejskiej nad jego członkiem”, komisarz (trafniej gubernator UE) „miałby prawo weta w stosunku do decyzji budżetowych podjętych przez rząd Grecji, jeżeli nie byłyby zgodne z planami międzynarodowych kredytodawców”. Gubernator „byłby powołany przez innych ministrów finansów eurostrefy i jego zadaniem byłoby kontrolowanie ‘wszystkich głównych części wydatków’ Grecji”. Jak uzasadniają Niemcy: „Ze względu na niezadowalające działania do tej pory, Grecja musi [!-cm] zaakceptować przesunięcie suwerenności nad budżetem na poziom europejski na pewien okres czasu”. „Ateny też zostałby zmuszone do uchwalenia ustawy, do przeznaczania dochodów państwa, w pierwszej kolejności ‘przede wszystkim’ do obsługi swojego zadłużenia”. Okazuje się, że powołany w listopadzie ub.r. nowy premier Grecji, Lucas Papademos, nie sprostał oczekiwaniom i dlatego możliwe, iż jesteśmy świadkami awansowania niemieckiego komisarza w osobie Horsta Reichenbach’a, który obecnie jest „zaledwie” nieposiadającym wystarczających prerogatyw szefem misji UE w Grecji. Z tej perspektywy Sargent może się znacząco mylić, pisząc, że doświadczenia tworzenia władzy centralnej w USA na przełomie XVIII i XIX w., mogą być przydatne dla obecnej Europy. Obecne trendy zawarte w „pakcie fiskalnym”, z ich praktyczną implementacją względem Grecji, ukazują, że generowane są relacje bardziej przypominające zależności metropolia-kolonia, niż nawet tworzenia demokratycznego superpaństwa Stanów Zjednoczonych Europy. Cezary Mech

Polska kolektywizacja W latach 1948-1956 komuniści próbowali doprowadzić do kolektywizacji polskiej wsi. Edward Ochab w referacie wygłoszonym na I zjeździe PPR w grudniu 1945 roku uspokajał polskich chłopów, że „stoimy na gruncie indywidualnej gospodarki chłopskiej i jesteśmy przeciw kolektywizacji (…) rozwój wsi i całej gospodarki polskiej nie może być tylko kopią rosyjskiego rozwoju (…) wieś polska będzie rozwijać się tak, jak tego będą sobie życzyć nasi chłopi”.W tym okresie komuniści przeciwstawiali się spontanicznym inicjatywom wspólnego gospodarowania – tworzone spółdzielnie osadniczo-parcelacyjne na terenach b. niemieckich folwarków były prześladowane przez aparat komunistyczny. Najważniejszą przyczyną tego stanu rzeczy była niechęć komunistów do niezależnych inicjatyw, niepodporządkowanych nowej władzy. Równocześnie wszelkie propozycje kolektywizacji polskiej wsi były wyciszane przez kierownictwo partii, a Gomułka w typowej nowomowie stwierdził, iż „taktycznie błędne, choć programowo słuszne (…) wysunięcie hasła kolektywizacji na obecnym stanie odbudowy naszego rolnictwa, przygotowania produkcyjnego naszego przemysłu, kadry fachowców i kadry politycznej (…) dalekie jest od dojrzałości”. Można przypuszczać, iż dopóki istniała Polskie Stronnictwo Ludowe Mikołajczyka – stronnictwo zdolne konkurować o władzę z PPR, komuniści musieli zabiegać o poparcie maksymalnej części chłopstwa i neutralizację tych chłopów, których nie można było pozyskać. Komuniści nie chcąc stracić i tak niewielkiego poparcia na wsi polskiej, nie podnosili sprawy kolektywizacji obawiając się słusznie reakcji chłopów. Przełomowym momentem w dziejach kolektywizacji wsi polskiej był początek 1948 roku. Decyzję o kolektywizacji w całym bloku wschodnim, osobiście podjął Stalin, chcąc dokonać integracji obszaru wpływu w jeden centralnie sterowany i w pełni kontrolowany organizm. Oficjalnie nastąpiło to pod pozorem „zacieśniania więzów wobec zagrożenia imperialistycznego oraz wspólnej dla krajów demokracji ludowej strategii budownictwa socjalistycznego”. Dodatkowym czynnikiem, który przyspieszył zwrot w polityce rolnej, było przeświadczenie komunistów, że „szczególnie na wsi odbywa się nieustanny wzrost żywiołów kapitalistycznych, walka klasowa zaostrza się (centralnym zadaniem partii jest budzenie czujności klasowej proletariatu i tworzenie frontu robotniczo-chłopskiego realizującego hamowanie, ograniczanie i stopniowe wypieranie żywiołów kapitalistycznych zarówno w mieście jak i na wsi”. W 1948 roku zakończyła się „epoka kapitalizmu”, rozpoczynał się okres totalnego „uspółdzielczania” i „upaństwowiania”. Nie bez kozery na sierpniowo-wrześniowym plenum KC PZPR, poświęconym „odchyleniu prawicowemu i nacjonalistycznemu” Bierut podkreślił, iż dotychczasowe władze partii z Gomułką na czele „utraciły socjalistyczną perspektywę rozwoju (…) wskutek przyjęcia oportunistycznej o harmonijnym współżyciu i rozwoju sektorów państwowego, spółdzielczego i prywatnego”. Wtórował mu Minc wskazując, iż „nie ma trzeciej drogi miedzy kapitalizmem a socjalizmem, przeto spółdzielczość produkcyjna jest nie tylko najlepszą, ale jedyną drogą wyjścia”. Brak rezultatów prób „spontanicznego” zakładania spółdzielni produkcyjnych zmusił komunistów do zastosowania innych metod – oprócz przymusu administracyjnego, terroru psychicznego i fizycznego, organizowano wycieczki chłopów do „pokazowych” kołchozów na terenie Ukrainy. Niektóre relacje z tych „wycieczek” nigdy nie zostały opublikowane. I tak jeden z uczestników napisał: „Niech chłop Polski nie patrzy na to co Rosjanie pokazali nam w owych kołchozach na Ukrainie, gdyż dla zagranicznej wystawy można się postawić o wiele nawet lepiej. Chłop polski nie wie, ze za kołchozami ukraińskimi (pokazowymi) w głębi Rosji, gdzie go nigdy nie wpuszczą istnieje stała nędza, głód i wszy. Ten rzekomy dobrobyt mieli możność oglądać miliony Polaków w czasie wojny od 1939 roku, miałem możność oglądać i ja”. Inny natomiast podkreślał, iż „na czas wycieczki kołchoźnikom wydawano z państwowych magazynów słoninę i szynki, żeby leżało na półkach, ale mówili ‘nie lzia kuszać, bo pojedziecie na białe niedźwiedzie’. W Rosji strasznie karają, gdy kołchoźnik ukradnie kilogram ziarna, to go czeka 9 miesięcy kryminału (…) to mi mówił stary kołchoźnik na ucho”. W rzeczywistości na podstawie rozporządzenia o „trzech kłoskach” z 1932 roku za taką kradzież „dawano” 10-15 lat łagrów. Jeszcze inny dobitnie ukazywał rozdźwięk między oficjalnym wizerunkiem spółdzielni produkcyjnej na Ukrainie, a rzeczywistością: „ u nas najbiedniejszy gospodarz ubrany jest lepiej do pracy niż u nich w dzień odpoczynkowy (…) Rozmawiałem z wielu kołchoźnikami i oni nie dawali wiary, ze ja 5ha gospodarz mogę mieć konia, świnie. Mogę powiedzieć, że kołchoz jest skrajna nędza, ubóstwo, o jakim pojęcia nie macie i demoralizacja w największym stopniu. Kołchoz to gorzej niż śmierć, której się nie boję, a wzmiankę o kołchozie nogi mi drżą i tracę wszelką ochotę”. Oprócz wypraw na Ukrainę organizowano również wyjazdy do polskich pokazowych spółdzielnio produkcyjnych na tzw. ziemiach odzyskanych. Wyjazdy te stanowiły okazję do licznych nadużyć, a w ich skład wchodzili często tylko członkowie miejscowej nomenklatury, uznający wycieczki, jako sposób „wyszalenia się”. W trakcie jednej z nich do Szamotuł „pod wpływem alkoholu przez wroga zorganizowanego uczestnicy zaczęli śpiewać „Serdeczna Matko”, a po przybyciu na miejsce podarli afisze Frontu Narodowego, wykrzykiwali wulgarne słowa, wywracali ławki w świetlicy”.

Zdarzały się też kuriozalne sytuacje, świadczące o problemach ze skompletowaniem składu takiej wycieczki, gdy ”na terenie powiatu radomszczańskiego uczestnikom mówiono, ze wycieczka jedzie nad morze. Dopiero na punkcie, gdy trzeba było już wysiadać uczestnicy dowiedzieli się, że przyjechali zwiedzać spółdzielnie produkcyjną.”. Istotą rolę w propagowaniu zakładania kołchozów spełniał Związek Samopomocy Chłopskiej, utworzony już w grudniu 1944 roku. Związek ten w zamyśle twórców miał ułatwić komunistom rozszerzenie wpływów na wsi, a następnie przejęcie kontroli nad wsią. Istniejący od końca XIX w. ruch spółdzielczy był zdominowany przez zwolenników PSL. ZSCh miał za zadanie przyzwyczajenie chłopów do zespołowej formy gospodarowania oraz eliminować wpływy „bogatych” chłopów. Statut ZSCh wykluczał przynależność „bogaczy wiejskich” z grona potencjalnych członków. W połowie 1947 roku komuniści przeprowadzili reorganizację spółdzielczości zbytu na wsi – likwidując dotychczasowe formy spółdzielczości wiejskiej – spółdzielnie rolniczo-handlowe, wiejskie spółdzielnie spożywców, na ich miejsce tworząc jednolita sieć gminnych spółdzielni „Samopomoc Chłopska”. Jednocześnie zlikwidowano pozostałe jeszcze prywatne przedsiębiorstwa i sklepy na wsi. W efekcie tego procesu „Samopomoc Chłopska” stała się monopolistą rynku chłopskiego, ściśle kierowaną przez ludzi wiernych reżimowi. Kolejną formą promocji kolektywizacji był ruch korespondentów wiejskich, który miał za zadanie między innymi przedstawianie świata z punktu widzenia komunistów, a także wychowywanie chłopów. Ruch ten wzorowany na sowieckim ruchu korespondentów robotniczo-chłopskich, w 1950 roku skupiał około 12 tysięcy członków. Korespondenci mieli „w rodzimych wsiach i gminach szerzyć piękną ideę spółdzielczości produkcyjnej, zwalczać antynarodową działalność kułaków i spekulantów (…) oraz brać przykład z braci radzieckich, chłopów-kołchoźników, którzy pod kierownictwem wodza i nauczyciela mas ludowych całego świata, Józefa Stalina wywalczyli szczęśliwe życie nowej, socjalistycznej wsi”. Bezkrytyczne opiewanie życia w kołchozach, zamieszczanie donosów na „kułaków” sprawiło, iż zdecydowana większość polskich chłopów z wrogością traktowała jego członków. Ważną rolę w przekształceniu postaw chłopów z indywidualistycznych na kolektywną odgrywała akcja tzw. ruchu łączności fabryk ze wsią. Początku tej inicjatywy można upatrywać w roztaczaniu patronatu zakładów pracy nad wiejskimi ośrodkami maszynowymi. W trakcie wizyt robotników na wsi organizowano propagandowe odczyty, następnie rozpoczęto pokazy amatorskich przedstawień teatralnych, kina objazdowego, montowani odbiorniki radiowe oraz budowano świetlice.W związku z nie wywiązywaniem się przez rolników ze zbyt wysokich przymusowych kontyngentów, od 1951 roku brygady robotnicze, a także studenckie, otrzymały zadanie dopilnowania dostarczania obowiązkowej ilości ziemniaków, zboża i żywca. Bardzo często dochodziło przy tej okazji do brutalnego egzekwowania należności, nawet kosztem ziarna na przyszły siew, co prowadziło do postępującej degradacji polskiej wsi.. Na lipcowym plenum KC PPR w 1948 roku zapowiedziano kolektywizację wsi.W pierwszej kolejności wytypowano w każdym powiecie jedną lub kilka wsi, w których miano przeprowadzić kolektywizację. Wsie te miały spełniać określone kryteria – powinna być w nich silna organizacja partyjna, dobra, urodzajna ziemia i w miarę niewielkie niezadowolenie chłopów. Rezultaty tej akcji były bardzo mizerne, np. spośród 20 wytypowanych wsi w województwie lubelskim, sukces osiągnięto tylko w jednym przypadku. Winą za fiasko dobrowolnej i szybkiej kolektywizacji obarczano konserwatyzm chłopski oraz duchowieństwo katolickie, które wspierali chłopów przeciwstawiających się kolektywizacji. Druga fala organizowania spółdzielni produkcyjnych nastąpiła na wiosnę 1949 roku. Sposób organizacji spółdzielni produkcyjnych był podobny na terenie całego kraju. Poprzedzała go oczywiście akcja propagandowo-polityczna, której celem było powołanie komitetu założycielskiego. Kiedy komitet był już zawiązany, zwracał się do Prezydium Powiatowej Rady Narodowej o pozwolenie na założenie spółdzielni oraz o pomoc w jej organizowaniu. Następnie zwoływano zgromadzenie członków spółdzielni, na którym wybierano władze spółdzielni. Po spełnieniu tych formalności występowano do sądu o rejestrację spółdzielni, jednak ostateczną decyzje w tej sprawie zawsze podejmował wydział rolny KC PZPR, z czasem to uprawnienie scedowano na komitety wojewódzkie partii. Silny opór chłopów przeciwko kolektywizacji wsi, sprawił, iż od 1951 roku coraz częściej stosowano środki przymusu. Liczne relacje chłopów ukazują prawdę o kulisach zakładania spółdzielni. I tak Jakub Tomaszuk wspominał, iż „spółdzielcy zabrali mi wszystko, moje żyto, które posiałem na jesieni 52 w sadzie (…) żyta zabrali 600 snopów, córkę poturbowali, a wóz mój załadowany snopami przewrócili, jednym słowem zrobili napad”. Żona innego chłopa wspominała, iż „jesienią władze powiatowe PZPR z Opatowa siła i gwałtem skłoniły mego męża Władysława do podpisania deklaracji, grożąc mu wyrzuceniem nas z dawnego czworaku folwarcznego”.

Jedną z najbardziej brutalnych metod werbowania nowych członków do kołchozów były przymusowe zebrania z udziałem ekip agitacyjnych, które bardzo często odbywały się nocą. „Zebrania uświadamiające – napisali chłopi z Nowej Wsi – trwały od godziny 20 wieczorem do 3 rano następnego dnia przez okres dwóch tygodni. Po kilkunastogodzinnej pracy w polu przy sianie i burakach zmuszano do spędzania całych nocy na zebraniach. (…) Wielu rolników opóźniło prace w polu, ponieważ po nieprzespanych nocach nie mogli następnego dnia pracować. Kilku aktywistów przybywszy do Karola Poznara i po kilkunastogodzinnym indywidualnym uświadamianiu poczuł on ból serca i chciał odejść na chwile napić się wody, jeden z aktywistów oświadczył mu, że odejść nie może, choćby nawet płonęła jego stodoła”.

W przypadku szczególnie opornych chłopów do akcji przystępowali funkcjonariusze UB. „Pewnego dnia zamknięto – napisano w jednej z relacji – paru obywateli (11stu) zamknięto nas w piwnicy, całą noc przesłuchiwania dokonywał ob. Dłutowski Jan, który posunął się tak daleko, że bił po twarzy pod zarzutami, że są wrogiem klasowym i spółdzielczości”. W innej relacji podkreślano, iż „15 członków we wrześniu 1950 osadzono do więzienia. Matka małych dzieci została także osadzona, a dzieci płakały trzy tygodnie bez matki, wychodząc na ulicę, a drogą w tem jadą ludzie do miasta, dziwili się temu”. Niekiedy czas przetrzymywania przez UB była znacznie dłuższy - „Obywatel Krupiński Franciszek został aresztowany przez UB bez żadnych powodów, gdzie przesiedział 19 dni, po czym został wezwany do sekretarza POP ob. Wadowskiego Henryka (…) straszono go, że zostanie ponownie aresztowany i zostało top dokonane. My zostaliśmy zmuszeni do zorganizowania spółdzielni produkcyjnej pod groźba karabinów”. Straszenie bronią było na porządku dziennym – „przysłano z Pow. Kom. PZPR z Pińczowa ob. Stępnia Józefa, który miał za zadanie zmuszanie obywateli do wstępowania do spółdzielni produkcyjnej szantażując przykładając pistolet do głowy i wymuszając podpis”. O grożeniu śmiercią świadczy szereg relacji, np. z powiatu Rypin: „sekretarz Samopomocy Chłopskiej w Radominie oświadczył mi, że mnie utopi i zginę, jeśli nie podpiszę do spółdzielni produkcyjnej”. Częstą praktyką, którą posługiwało się UB oraz partyjni agitatorzy były grożenie deportacją w głąb Rosji – „grozili, że pojedziemy na białe niedźwiedzie, na Sybir, że wpakują nas do więzienia, że wyrzucą nas z domów i odbiorą nam działki”. Takie brutalne metody doprowadzały niekiedy do tragedii – „ob. Surzyn groził na zebraniu mężowi, że zgnije w więzieniu, następnie torturował męża, gwałtem zdzierając z chorej reki temblak i szarpiąc chorą nogę nazywał symulantem, sabotażnikiem (..) po czem mąż mój będąc bez reszty sterroryzowany i zastraszony w dniu 13 września o godzinie 12-tej w nocy popełnił samobójstwo przez powieszenie się”. W innym przypadku w wyniku terroru w jednej z wsi województwa warszawskiego „doszło nawet do tego, że po jednym z zebrań jeden z gospodarzy targnął się ma życie, usiłują się powiesić”. Wedle niepełnych danych w okresie największego nasilenia kolektywizacji w latach 1950-1955 przez więzienia przewinęło się około 200 tysięcy polskich chłopów. Chłopów dorabiających w mieście szantażowano groźbą zwolnienia z pracy w przypadku dalszego opierania się kolektywizacji. „Chcieli, aby zadeklarował – skarżył się jeden z nich – swe przystąpienie do spółdzielni produkcyjnej, Gdy jednak nie zadeklarowałem, zagrożono mi, ze zostanę z pracy zwolniony, w końcu z upływem miesiąca stycznia 1950 roku zostałem zwolniony z pracy”. Rozgoryczenie chłopów spowodowane było także tym, iż we władzach spółdzielni znajdowali się ludzie współpracującymi z Niemcami w czasie okupacji hitlerowskiej. I tak np. „Stanisław Leśniak w czasie okupacji pomagał Niemcom. Łapał ludzi do Niemiec, ostatki zboża zdzierał na kontyngent, teraz jest przewodniczącym spółdzielni produkcyjnej”. W latach 1952-1953 na skutek nieurodzaju tysiące indywidualnych gospodarstw rolnych stanęło na skraju bankructwa. Ten fakt, obok brutalnych nacisków aparatu bezpieczeństwa spowodowało skokowy przyrost spółdzielni produkcyjnych w pierwszym półroczu 1953 roku, kiedy to powstało aż 3200 nowych kołchozów (nieomal 1/3 wszystkich założonych w latach 1948-1956) Kolektywizacja miała – wedle propagandowych materiałów – spowodować znaczna intensyfikację produkcji rolnej. W rzeczywistości o ile przy produkcji roślinnej można mówić o podobnych w miarę wynikach jak w gospodarstwach indywidualnych, to przy produkcji zwierzęcej wyniki były o wiele gorsze. Jest to tyle znaczące, że spółdzielnie objęte zostały preferencyjnymi stawkami podatkowymi, miały możliwość otrzymywania nisko oprocentowanych kredytów, posiadały znacznie większy i łatwiejszy dostęp do korzystania z traktorów i innych maszyn rolniczych. Miały także pierwszeństwo w elektryfikacji, melioracji gruntów rolnych i łąk, dostępie do nawozów sztucznych (zużywały 20% nawozów sztucznych, mimo iż obejmowały zaledwie kilka procent wszystkich gruntów ornych), środków ochrony roślin, specjalnie selekcjonowanych nasion siewnych oraz materiałów budowlanych.. Ten niski poziom produkcji rolnej kołchozów dobitnie świadczył o nieufności chłopów do nowego stylu życia i traktowania zaistniałej sytuacji, jako tymczasowej, przejściowej. „Krowy i świnie – napisano w partyjnym raporcie – leżą w gnoju i nikt się tym nie przejmuje. Ani jedna ze spółdzielni nie ma przygotowanych pasz na zimę. Nie ma kiszonek ani buraków pastewnych. Istnieje poważna obawa, co do przetrzymywania w tych spółdzielniach inwentarza. Pasze treściwe otrzymywane z GS idą na użytek prywatnej hodowli. Nic też dziwnego, że udój od jednej krowy osiąga 2-3 litry mleka”. W pierwszej połowie 1956 roku wszystkie spółdzielnie zrzeszały zaledwie 6% ogólnej liczby chłopów, przy czym rozpiętość regionalna wahała się od 0,8% w województwie kieleckim do 32% w szczecińskim. W starych wsiach, na wschodzie i południu, gdzie stosunki między mieszkańcami były od dawna unormowane, a ziemia posiadana od pokoleń, kolektywizacja szła bardzo opornie. Inna sytuacja panowała natomiast wśród osadników na tzw. ziemiach odzyskanych, gdzie brak więzi grupowej oraz emocjonalnego związku z nową ziemią osłabiał opór i ułatwiał realizację kolektywizacji przez władze. W tej sytuacji po tzw. przełomie październikowym ekipa Gomułki pozwoliła na likwidację istniejących spółdzielni produkcyjnych. Nie oznaczało to jednak, że zaniechano planów reorganizacji rolnictwa. Zmieniły się środki, nie było już brutalnych metod działania, jednak cele były bardzo podobne. Doktryna agrarna ekipy Gomułki zakładała, począwszy od początku lat sześćdziesiątych, że proces ten miał by c powolny, lecz stały. Planowano również stopniowe upaństwowienie lub uspołecznienie nie tylko samej produkcji rolnej, ale i związanych z nią usług.

Wybrana literatura:

Wieś polska 19044-1989. Wybrane problemy powiatowości społecznej, życia politycznego, ekonomicznego, oświatowego, kulturalnego i religijnego.
A. Dobieszewski – Kolektywizacja wsi polskiej 1948-1956
D. Jarosz – Supliki chłopskie z czasów kolektywizacji
M. Nadolski – Komuniści wobec chłopów w Polsce (1941-1956)
H. Słabek – Niektóre właściwości ruchu spółdzielczości produkcyjnej

Godziemba's blog

Stavka większa niż kasa "Nasz Dziennik" odsłania kulisy przyznania koncesji spółce Stavka na nadawanie cyfrowe naziemne na Multipleksie 1. To modelowy instruktaż, jak z powietrza zrobić pieniądze. I to niemałe Stavka po otrzymaniu koncesji weszła w ścisłą współpracę z telewizją TVN, której już poprzednio KRRiT przyznała miejsce na jednym z multipleksów. W chwili składania wniosku o koncesję jedynym właścicielem spółki Stavka, z kapitałem zakładowym 90 tys., był Stanisław K. urzędujący w lokalu przy ulicy Ordynackiej w Warszawie. [to pan Krzemiński juz jest "poszukiwany"? Sugerowałoby to użycie skrótu nazwiska? MD]

To nie jedyny jego biznes. Mężczyzna prowadzi działalność gospodarczą, jako osoba fizyczna pod szyldem "Besta Film Stanisław K.". Podstawą tej działalności jest należący do Stanisława K. budynek o powierzchni prawie 1,9 tysiąca metrów. Obiekt pod nazwą Dom Produkcyjny Studio Besta wykorzystywany jest, jako studio filmowe. Stanisław K. posiada też większościowy pakiet udziałów (80 proc.) w działającej od lat 90 w branży filmowej spółce Studio Besta sp. z o.o. o kapitale własnym 100 tys. zł (i kilku innych, które w tym wypadku nas nie interesują). Spółki Studio Besta sp. z o.o. nie należy mylić z Domem Produkcyjnym Studio Besta, studio filmowe, bowiem nie jest własnością tej spółki, lecz własnością prywatną Stanisława K., co dla mechanizmu robienia pieniędzy z powietrza ma kluczowe znaczenie. Ale o tym za chwilę. Wróćmy teraz do spółki Stavka, której Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji przyznała koncesję na cyfrowe nadawanie na Multipleksie 1. Aktywa spółki Stavka, należącej w całości do Stanisława K., pod koniec 2010 r. składały się wyłącznie z majątku obrotowego, a konkretnie z 99 tys. zł, czyli głównie z kapitału założycielskiego w kwocie 90 tys. zł i 9 tys. zł zaciągniętych przez spółkę krótkoterminowych zobowiązań. W lutym 2011 r. spółka otrzymała koncesję na nadawanie programu U-TV drogą satelitarną, co musiało pociągnąć za sobą jakieś koszty. Jej wyniki finansowe za ostatnie lata oscylowały wokół zera. Mimo nader skromnego potencjału finansowego oraz braku własnego zaplecza technicznego Stavka postanowiła uzyskać koncesję na nadawanie programu telewizyjnego na multipleksie naziemnym. Koszty operacyjne przedsięwzięcia w ciągu pierwszych pięciu lat spółka oszacowała na 18-20 mln złotych. Koszt zapłaty za koncesję, w przypadku jej ewentualnego przyznania, to blisko 10 mln zł do wyłożenia prawie natychmiast. Stavka nie ukrywała we wniosku koncesyjnym, że nie posiada pieniędzy i zamierza sfinansować całe przedsięwzięcie kredytem bankowym. Krajowa Rada doskonale, zatem znała mizerną sytuację majątkową spółki.

"Niewielki potencjał spółki Stavka nie daje możliwości finansowania projektu we własnym zakresie i wymaga zaangażowania kapitałów zewnętrznych. (...) Jako źródła finansowania przedsięwzięcia wskazano środki, które będą pochodziły z kredytu bankowego" - czytamy w analizie ekonomicznej przygotowanej przez Departament Koncesyjny Biura KRRiT. Jak zatem skromniutka spółeczka przekonała Radę do przyznania jej koncesji na tak kosztowne przedsięwzięcie, jak naziemna telewizja cyfrowa? Sedno sukcesu Stanisława K. tkwi w tym, że podjął działanie poprzez sieć swoich spółek, co pozwoliło mu wykrzesać duże pieniądze praktycznie z niczego. Te cudownie rozmnożone środki, o dziwo, stały się dla Krajowej Rady podstawą, aby przyznać Stavce koncesję. 4 lutego 2011 r. spółka Stavka podpisała ze spółką Studio Besta sp. z o.o. list intencyjny, w którym Stavka zobowiązała się wynająć od 1 września na 10 lat spółce Studio Besta sp. z o.o. cały Dom Produkcyjny Studio Besta o powierzchni prawie 1900 m kw. za ok. 1,1 mln zł czynszu rocznie. Przypomnijmy, że nieruchomość ta nie była własnością spółki, lecz Stanisława K., nie znajdowała się w jej władaniu na podstawie jakiejkolwiek umowy. Już po podpisaniu listu intencyjnego pomiędzy swoimi spółkami Stanisław K., działając pod szyldem Besta Film, czyli jako osoba fizyczna i zarazem właściciel studia, zawarł umowę ze spółką Stavka (3 marca 2011 r.), na podstawie, której użyczył jej post factum część studia o powierzchni 900 m2. na potrzeby zorganizowania telewizji cyfrowej z możliwością dalszego podnajmu, (co - jak wiadomo - Stavka obiecała już wcześniej spółce Studio Besta sp. z o.o., i to podnajmując jej całe studio, a nie tylko 900 m kw. użyczone przez Stanisława K.). Po co Stanisław K., właściciel obu spółek oraz studia, podpisał list intencyjny w sprawie najmu studia de facto sam ze sobą? Otóż, ów najem dał mu podstawę do oszacowania wartości wspomnianego studia telewizyjnego metodą dochodową. Stosując tę metodę, rzeczoznawca nie wycenia materialnej wartości obiektu, (która w tym wypadku wynosi ok. 5 mln zł), ale wyłącznie wysokość szacowanych dochodów w okresie 10 lat (wartość rynkowa obiektu). Dzięki wynajęciu studia pana K. przez jedną spółkę pana K. drugiej spółce pana K. i zastosowaniu do wyceny metody dochodowej operat szacunkowy Domu Produkcyjnego Studio Besta wycenił nieruchomość na 13,7 mln złotych. Pamiętajmy, że studio ma w przyszłości generować na rzecz spółki Stavka roczny przychód z wynajmu w wysokości ok. 1,1 mln złotych. Rzeczoznawcy zabezpieczyli się jednak zastrzeżeniem, że wartość obiektu została oszacowana przy założeniu, iż umowa opisana w liście intencyjnym wejdzie w życie z dniem 1 września 2011 r., i tylko w takim wypadku wycena 13,7 mln zł jest wiążąca. Tak to Stanisław K. z pomocą swoich spółek "ubił pianę z kapitału", zwiększając jego objętość czy też wartość. Teraz przyszedł czas, aby tę pianę przerobić na prawdziwe pieniądze. Właściwym do tego miejscem jest bank.

Zagranie va banque Pod koniec marca 2011 r. spółka Stavka, o aktywach 99 tys. zł, wystąpiła do BRE Banku o kredyt inwestycyjny na... 16,5 mln złotych. Wydawałoby się, że sprawa, zwłaszcza w tych kryzysowych czasach, jest z góry skazana na niepowodzenie. Tymczasem stał się cud. Z dokumentów, do których dotarliśmy, wynika, że już po sześciu dniach od złożenia wniosku Stavka otrzymała od BRE Banku promesę udzielenia kredytu na żądaną kwotę. Podstawą udzielenia promesy była, o dziwo, pozytywna ocena zdolności kredytowej spółki. Bank zastrzegł jednak, że warunkiem udzielenia kredytu będzie uzyskanie przez spółkę koncesji na zagospodarowanie Multipleksu 1. A także ustanowienie zabezpieczenia spłaty kredytu w postaci cesji z lokaty na 16 mln 667 tys. zł oraz wystawienia weksla własnego in blanco. Mamy, więc trzy warunki udzielenia kredytu: uzyskanie koncesji, podpisanie weksla in blanco oraz cesja z lokaty. Podpisanie weksla to rzecz stosunkowo prosta. Znacznie trudniej zagwarantować sobie przydział koncesji w KRRiT. Ale i ten warunek Stavka spełniła. Najwyraźniej jednak miała problem z cesją z lokaty na ponad 16 mln zł, bo w promesie znalazło się zastrzeżenie, że przed udzieleniem kredytu bank rozpatrzy ewentualną zmianę tej części zabezpieczenia na zabezpieczenie hipoteką na nieruchomości. Zapewne na nieruchomości właściciela firmy Stanisława K., bo własnej nieruchomości spółka nie posiada. Ta sama nieruchomość, która dzięki deklaracji intencji zawarcia umowy najmu pomogła rozmnożyć kapitał, teraz dzięki obciążeniu jej hipoteką ma zamienić ów kapitał na gotówkę. Jest jednak jeden szkopuł. Wycena tej nieruchomości jest wciąż za niska, aby pod nią otrzymać kredyt na 16,5 mln złotych. Nieruchomość tę - Dom Produkcyjny Studio Besta - rzeczoznawca wycenił na 13,7 mln zł metodą dochodową. Przy czym, jak wynika z dokumentów, jej hipoteka jest obciążona kwotą 3 mln zł na rzecz innego banku. Razem, więc wartość tego zabezpieczenia oscylowałaby wokół 10 mln zł, o ponad 6 mln zł mniej niż cesja z lokaty figurująca w promesie kredytowej. Znów, więc dochodzi do wykreowania pieniędzy z niczego. Owa promesa, czyli obietnica udzielenia kredytu, obwarowana kilkoma warunkami, stała się podstawą do przyznania spółce Stavka koncesji na nadawanie cyfrowe naziemne na Multipleksie 1. W tym momencie balon finansowy nadmuchany przez Stanisława K. i jego spółki uległ dalszemu gwałtownemu rozprężeniu do księżycowych rozmiarów. Bo oto dzięki tej decyzji Krajowej Rady z 90 tys. zł kapitału własnego zrobiło mu się nagle ponad 30 mln złotych! Tak się w III Rzeczypospolitej robi interesy. Podstawą jest trójkąt: prywatna firma - bank - urzędnik publiczny. Podążając ścieżką - od "piętrowego biznesu" Stanisława K., przez prywatny bank, po szczyty władzy publicznej, możemy obserwować krok po kroku, jak doszło do wyczarowania 16 mln zł z powietrza. A następnie, jak ten kapitał rozrósł się o kolejne kilkadziesiąt milionów dzięki otrzymaniu koncesji. Co więcej, cała operacja kreacji pieniądza odbywała się już po złożeniu wniosku do KRRiT, a więc w toku postępowania koncesyjnego. Zgodnie z procedurą Rady - taki wniosek należało odrzucić już na wstępie.
Komu faktycznie przypadła koncesja? Dziś już wiemy. Po jej przyznaniu, we wrześniu, spółka Stavka nawiązała współpracę z Grupą TVN obejmującą wsparcie techniczne, współpracę w zakresie reklam oraz dostępu do zasobów archiwalnych i treści informacyjnych Grupy TVN. Kanał telewizyjny spółki Stavka został włączony do oferty Premium TV. Niejako przypieczętowując porozumienie, Telewizja TVN SA nabyła też 25 proc. udziałów w spółce Stavka za 1 mln złotych. Nowa stacja, uruchomiona przez spółkę Stavka, nosi nazwę TTV. Z początkiem tego roku rozpoczęła nadawanie.Małgorzata Goss

Feministyczne aborterki...co zrobić z ludzkimi szczątkami. Do tej czarnej roboty nazwanej „poważnym problemem logistycznym”,  czasem wysyłały mężczyzn, którzy pod osłoną nocy wyrzucali szczątki w workach do śmietników supermarketów Nie traktujemy feministycznego zagrożenia wystarczająco poważnie. A przecież szkolące swoje międzynarodowe siostry feministki z USA mają krew na rękach. W czasach zakazanej aborcji, same ją organizowały, a nawet zabijały nienarodzone dzieci własnymi rękami. Bez użycia rękawiczek. Takich feministycznych grupek było kilka. Kooperatywa „Jane” z Chicago funkcjonowała jak lukratywny biznes, podobnie jak grupa z Kalifornii, która utworzyła nawet sieć wielu klinik aborcyjnych. Kobiety te łączyło skażenie horrorem własnej aborcji, co przerodziło się w fanatyzm i radykalizm w działaniu mającym na celu zarażenie nim jak największej liczby kobiet. Praktykowały aborcję w czasach jej zakazu, a po legalizacji mogły zajmować się haniebnym procederem w swoich własnych, legalnych klinikach. Nie ma się, więc co dziwić, że feministki tak niezmordowanie walczą o licencję na zabijanie. Wielu chodzi o to, żeby móc prowadzić własne interesy bez ryzyka interwencji policji i więzienia. I reklamują ją po to, aby było jej jak najwięcej i aby tym samym zagwarantować bardziej przystępną cenę, najlepiej obciążającą podatnika. A w legalnych klinikach nadal dzieją się horrory i to nawet z punktu widzenia feministek.

Chirurgiczne aborterki z Chicago Początki jednego „prosperującego aborcyjnego biznesu”- jak piszą w „A Woman’s Book of Choices” feministki Rebecca Chalker i Carol Downer sięgają 1964 r., kiedy to Heather Booth, jedna z założycielek chicagowskiego ruchu wyzwolenia kobiet stworzyła w akademiku własną organizację odsyłającą kobiety na aborcje. Autorki wyjaśniają, że jej działalność polegała głównie na kontaktowaniu abortera z kobietami. Do spotkań dochodziło na ulicy, skąd były one zabierane z zawiązanymi oczami, aby zapewnić mu anonimowość. Aborcja kosztowała wtedy od 600 do 1000 dol., a feministki uznały, że mogły coś zrobić, żeby była tańsza. Postanowiły zagwarantować mu większą liczbę klientek, aby w ten sposób uzyskać cenę 500 dol. Przy okazji udało się również zarobić, gdyż po rozwinięciu kooperatywy powstało kilka płatnych stanowisk. Po czasie, kiedy okazało się, że aborterzy nie są lekarzami, feministki uznały, że mogą wziąć sprawy zupełnie w swoje ręce. Dosłownie i przenośnie. Wymusiły, więc na jednym szkolenie w aborcji. Początkowo- jak tłumaczą, był on niechętny, ale w końcu się zgodził. Dokonywały skrobanek za cenę około 100 dol., 20- 30 dziennie przez trzy dni w tygodniu. Chwaliły się, że zabijały nienarodzone dzieci zarówno 11-letnim dziewczynkom, jak i 50- letnim kobietom. W razie komplikacji feministki improwizowały, aby zatrzymać krwawienie, albo zawoziły kobiety do szpitala. Aby nie popaść w kłopoty z prawem, nie wchodziły z nimi do środka, ale dokładnie instruowały je, co mają, a czego nie mogą lekarzowi wyjawić. Generalną zasadą było: udawaj głupią. Nie ma się, co dziwić, że dochodziło do powikłań, w tym śmierci jednej z kobiet, skoro feministki wszystko robiły same. Wykonywały nawet późne aborcje, nie nosiły rękawiczek, a do pewnego czasu nie mierzyły kobietom ciśnienia. W „Seizing the means of reproduction: an illegal feminist abortion collective- how and why it worked” Pauline Bart wyjawia również, że ich klientki nie były świadome, że aborcje były wykonywane przez feministki i osoby, które udawały lekarzy. W ramach edukowania kobiet rozdawały im m.in. książkę „Our Bodies Ourselves”, tłumaczoną zresztą potem w różnych krajach. W 2004 r. książkę wydała również proaborcyjna organizacja Network of East- West Women Polska pod tytułem „Nasze ciała, nasze życie”. Z książek feministek dowiemy się nie tylko tego, jak zorganizować aborcję, ale co zrobić z ludzkimi szczątkami. Do tej czarnej roboty nazwanej „poważnym problemem logistycznym”, czasem wysyłały mężczyzn, którzy pod osłoną nocy wyrzucali szczątki w workach do śmietników supermarketów. Pomimo, że raz znaleziono zabity płód, zbrodnia nie została powiązana z feministkami z „Jane”. Zapewne policji nie przyszło na myśl, żeby do nich zawitać i sprawdzić, czym się naprawdę zajmują. Może, dlatego, że i ona nie traktuje feministycznego zagrożenia zbyt poważnie? Opisująca tę szokującą działalność proaborcyjna Bart podaje mimo wszystko informacje, które powinny zastanowić również feministki. Nawet w tym radykalnym środowisku aborcja nie zawsze dochodziła do skutku. Jedna czwarta kobiet nie zgłaszała się na nią po konsultacji. Niewiele kobiet chciało być aborterkami. Niektóre odstraszał obowiązujący wtedy zakaz. Co więcej, z relacji Laury Kaplan, jednej z członkiń tej kooperatywy, wynika, że nawet feministki nie wytrzymują horrorów… aborcji innych kobiet. Dwie z głównodowodzących przeszły załamanie nerwowe objawiające się nagłym płaczem, wybuchami złości, wychodzeniem w trakcie przeprowadzanej przez siebie aborcji, krwawymi snami. Jedna z nich nawet sama zapisała sie na oddział psychiatryczny. Może to będzie dla niektórych przestrogą. Niestety członkinie „Jane”, pomimo zatrzymania przez policję nigdy nie trafiły do więzienia.. Jak opowiadają, przychodziły do nich po aborcję żony, dziewczyny i córki policjantów. Po legalizacji aborcji w 1973 r. niektóre z feministek założyły klinikę aborcyjną Emma Goldman Women’s Health Center, nazwaną na część tej radykalnej ateistki, socjalistki i feministki o eugenicznych poglądach. Działała ona do połowy lat 80-tych w Chicago.

„Ekstrakcja miesiączki” feministek z Kalifornii Kilka tysięcy kilometrów dalej, swoją niewielką grupkę skupioną wokół poznawania kobiecego ciała, założyła w Kalifornii Carol Downer. Chodziła podglądać aborcje w nielegalnej klinice aborcyjnej Harvey Karmana, fałszywie podającego się za lekarza, który w latach 50-tych doprowadził do śmierci kobiety, wykonując na niej aborcję przy użyciu dziadka do orzechów. Pomimo, że Karman miał na sumieniu wyrok dwóch lat więzienia i fatalną opinię wśród niektórych feministek, nie przeszkadzało to im z nim współpracować. Karman obsługiwał zresztą nie tylko Kalifornię, ale również kooperatywę „Jane” w Chicago. Gdyby policja wsadziła go na dobre do więzienia, obie grupy straciłyby swojego mentora. Przez ospałość policji do tego niestety nie doszło. Tymczasem Downer zaczęła przekonywać inne kobiety podczas spotkań w księgarni (kiedy to pokazała wszystkim obecnym własną szyjkę macicy), że używany przez Karmana aspirator do aborcji jest prosty w obsłudze. Obecna przy prezentacji Lorraine Rothman postanowiła jeszcze go ulepszyć, stosując części zakupione w sklepach przemysłowych, po czym nastąpiła faza praktyki, którą nazwały ekstrakcją miesiączki. Według nich, kończyła się często niedokończonymi aborcjami. Po czasie feministki postanowiły dogadać się z lekarzem pracującym w szpitalu i do niego odsyłać na aborcje. Lekarz ten wykorzystywał znajomego psychiatrę, który wydawał na nią zezwolenia pod pretekstem poważnych problemów psychicznych kobiet. Po legalizacji aborcji na żądanie feministki wzięły pożyczkę i założyły kilka klinik aborcyjnych. Metoda reklamowana przez feministki do prywatnego użycia była tak szokująca i oczywiście bolesna, że (trzeba mieć nadzieję) zainteresowała niewiele kobiet. Niestety informacje o niej trafiły do świata, przede wszystkim do krajów z nielegalną aborcją: Chile, Nikaragui, czy różnych krajów Europy. Niewykluczone, że niektóre kobiety same wypróbowywały ją na sobie, a winę za wszelkie traumatyczne przeżycia i powikłania feministki zwaliły na brudnych i chciwych aborterów z podziemia. W tym samym czasie zresztą aktywiści tzw. planowania rodziny (np. z International Planned Parenthood Federation, która ma polski oddział obecnie zwany Towarzystwem Rozwoju Rodziny, należącym do Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny) wykorzystywali praktycznie identyczną metodę, ale pod różnymi nazwami: indukcja, aspiracja, czy regulacja miesiączki i szkolili w niej kobiety w wielu krajach. Feministyczna metoda ekstrakcji miesiączki wypłynęła, więc jednak na wielkie wody. Była bezpieczna z punktu widzenia legalności nawet w krajach z zakazem aborcji, gdyż przed jej użyciem nie wykonuje się testu ciążowego. Według jej pomysłodawców nie można, więc mówić ani o ciąży, ani o zamiarze jej usunięcia. Plastikowe aspiratory reklamuje i sprzedaje organizacja Ipas. Nic dziwnego, że Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny z nią współpracowała i skorzystała z jej pieniędzy. Feministki z grupy „Jane” najwyraźniej stanowią wzór dla polskich aborcjonistek. Widać to w projekcie ustawy, którą przygotowały przed kilkoma miesiącami. Swoboda zabijania dzieci i praktykowania morderczego zawodu – oba bez ograniczeń, zmuszanie lekarzy i szpitali do dokonywania aborcji, demoralizacja młodzieży- oto esencja ich projektu. Widać wyraźnie, że wsparcie z zza Oceanu dotyczy nie tylko finansów, ale i „know how”. Czy scenariusz amerykański powtórzy się w Polsce?  To zależy od nas. Bierność ludzi sumienia to przyzwolenie na mordercze prawa i praktyki. Nasza aktywność ocali wiele dzieci przed śmiercią i rodzin przed zniszczeniem. Natalia Dueholm


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
phe 2014 3 692
692 693
692
Gospodarka finansowa w LP Dz U z 1994 r nr 134 poz 692
692
I CSK 692 09 1
egzamin 3 692, Egzamin
692
692
692
Arrays and Clusters v1 0 id 692 Nieznany
692
692
Science and society vaccines and public health, PUBLIC HEALTH 128 (2O14) 686 692
PL 692
Vance Jack Ostatni zamek (SCAN dal 692)

więcej podobnych podstron