771

Kościół — Boski i ludzki Znowu jesteśmy pod wrażeniem wydarzeń, które bezpośrednio dotyczą Bractwa Świętego Piusa X – chodzi oczywiście o kwestię pełnej normalizacji wzajemnych stosunków Rzymu i naszego Bractwa. W sercach budzą się różne uczucia – począwszy od entuzjazmu, a skończywszy na pesymistycznych zapowiedziach nadchodzącej katastrofy. W głowach rodzi się mnóstwo pytań i hipotez oraz cała seria różnych scenariuszy dotyczących przyszłości Bractwa i Kościoła. W zaistniałej sytuacji łatwo o zamieszanie i niepokój, które mogą prowadzić do osłabienia duchowego. Mogą, ale nie muszą. Trudno okiełznać niepewność, ponieważ nasza ludzka natura potrzebuje poczucia bezpieczeństwa opartego na jakimś planie czy wizji przyszłości, a w obecnych warunkach o taką wizję bardzo trudno. Nie możemy jednak ulegać nastrojom – ani zniechęceniu, ani euforii. Chociaż Kościół, jako instytucja ludzka znalazł się w kryzysie, to jednak jego Boski wymiar nie został wcale naruszony. Zrozumienie tego paradoksu jest możliwe tylko wówczas, gdy się pamięta, że Jezus Chrystus jest prawdziwym Bogiem i zarazem doskonałym człowiekiem. Zapoznanie jednego z tych aspektów nieraz prowadziło do herezji, które zawsze domagały się uproszczeń: Bóg nie może krwawić; Bóg nie może być zmęczony; Bóg nie może się smucić – twierdzili dokeci, domagając się usunięcia z Biblii fragmentów świadczących o człowieczeństwie Pana Jezusa. Inni znowu, jak choćby arianie, nie chcieli uznać Chrystusowego Bóstwa. „Kościół katolicki jest przedłużeniem wcielenia”, jak ujmuje to ks. Robert Benson, zwracając naszą uwagę, że paradoks, który dotyczył Chrystusa, odnosi się także do Kościoła. Dlatego jest konieczne, aby na nowo rozpoznać konsekwencje współistnienia Kościoła w Jego Boskim i ludzkim wymiarze:

„(…) wyobraźmy sobie (…) człowieka, w którym obudził się świat wiary, napotykającego zapis Tradycji katolickiej – kontynuuje ks. Benson. – Widzi na przykład, jak niezwykle wyjątkowy jest Kościół, jak niepodobny do wszystkich innych ludzkich społeczności. Inne społeczności zależą, co do samej istoty swej egzystencji, od sprzyjającego środowiska ludzkiego. On kwitnie w najbardziej niesprzyjającym. Inne społeczności mają swoje pięć minut, a potem następuje rozkład i zepsucie. On jeden nie zna zepsucia. Inne dynastie wzrastają i upadają. Dynastia Piotra Rybaka pozostaje niewzruszona. Inne powodują zwiększanie się i zmniejszanie światowego wpływu, którym mogą kierować. On jest zazwyczaj najbardziej skuteczny, kiedy jego ziemskie zainteresowanie znajduje się w najniższym punkcie”. Dlaczego tak jest? „Bowiem człowieczeństwo Kościoła, chociaż jest ciałem, w którym mieszka jego Boskość, nie stwarza tej Boskości”. Ksiądz Benson pisał swoje słowa około 1912 r., a zatem na długo przed II Soborem Watykańskim. Mogą się rodzić wątpliwości, czy rzeczywiście niesprzyjające warunki pozwalają Kościołowi kwitnąć i przynosić dobre owoce. Przecież przez ostatnie dziesięciolecia nastąpił spadek liczby duchownych oraz powołań. Wielu wiernych świeckich już nie wierzy ani nie chce wierzyć w to, czego od wieków naucza Kościół. Należy jednak pamiętać, że Boskość Kościoła nie jest materialna, a zatem nie jest mierzalna ilościowo. Trudne okoliczności, z jakimi przyszło nam się mierzyć, nieustannie oczyszczają nasze intencje i pozbawiają złudzeń. Dlatego krzyż, jaki niesiemy, jest znakiem miłości Boga, łaską daną nam zupełnie darmo – łaską, która jednak zobowiązuje. Podstawą dla naszych rozważań muszą być wiara w Boskie pochodzenie Kościoła oraz wzgląd na jego ludzkie oblicze. Przypuszczenia dotyczące przyszłości są zazwyczaj bardzo krótkowzroczne. Ludzie pytają, bowiem: co będzie jutro, co za parę miesięcy, co w ciągu następnych paru lat? Będąc pod wrażeniem aktualnych wydarzeń, zachowują się tak, jakby miały one rozstrzygnąć o ich „być albo nie być”. Dodatkowo patrzą na nie z ludzkiej, a więc ograniczonej i zamglonej perspektywy:

„co będziemy jeść, w co będziemy się ubierać?”. Przesilenia i trudne chwile zdarzały się wielokrotnie w historii świata i Kościoła – także w historii naszego Bractwa. Po wydaniu dokumentu o „ekskomunikach” w 1988 r. było podobnie. Nasz Założyciel mówił pod koniec 1988 r.: „Można niemal powiedzieć, że historia Bractwa i historia Tradycji jest historią podziałów, bolesnych rys i rozłamów” (Kazania, s. 237). Bractwo mimo tego wypełniało swoją misję, „kwitło w najbardziej niesprzyjającym środowisku”. Arcybiskup Lefebvre mówił dalej:

„Ale ja wierzę, że to są próby, przez które przechodzi każde dzieło Boga. On doświadcza i zsyła krzyż” (Kazania, s. 237). Nasz stosunek do bieżących i przyszłych wydarzeń winien kształtować się dzięki świadomości, że doświadczamy prób, przez które przechodzi każde dzieło Boga. Pan Bóg doświadcza i zsyła krzyż tylko po to, by uszlachetnić, wzmocnić i pomnożyć swoją chwałę w ludzkich duszach. Stojąc przed następnymi miesiącami i latami, trzeba nam szukać „wpierw królestwa Bożego i jego sprawiedliwości”. Cóż to oznacza w praktyce? Musimy zachować naszą wiarę i możliwie jak najlepiej wypełniać wolę Pana Boga poprzez sumienne spełnianie naszych obowiązków. Tylko w ten sposób możemy Mu się podobać! Pan Bóg nie żąda od nas, abyśmy kierowali Bractwem, a tym bardziej Kościołem. Nie wymaga, abyśmy byli sędziami innych, abyśmy angażowali się w wyrafinowane i jakże często jałowe dywagacje teologiczne – natomiast żąda od nas, abyśmy kierowali swoimi duszami i duszami osób powierzonych naszej opiece, abyś­my zachowali wolność od grzechu i abyśmy wypraszali łaski dla siebie i dla innych, czyli dla Jego Kościoła. Wymaga, abyśmy w kwestii naszej wiary odrzucali najmniejszy kompromis. Obowiązuje, więc nas niezłomna wierność Tradycji i niezmiennej nauce Kościoła oraz wrogość względem wszelkiej herezji. Dzięki dziełu abp. Lefebvre’a, dzięki niezłomnej postawie jego i konsekrowanych przez niego biskupów katolicką Tradycję mogą dziś poznawać ludzie urodzeni już po soborze oraz osoby, które porzuciły Kościół, zrażone jego kryzysem. Tradycyjna Msza św., nieskażona nauka Kościoła, duchowość wszystkich świętych, zasady walki duchowej – wszystko to pomaga im odzyskać oparcie dla życia duchowego i prowadzi do lepszego poznawania Pana Boga. Pozwala dostrzec, że istnieje dzieło i cel, w walce, o które nie szkoda poświęcić własnego życia, przyjemności i wygód. Dzięki dziełu abp. Lefebvre’a możemy ratować nasze dusze, a także zachować ducha misyjnego, czyli wciąż starać się o zbawienie innych, aby i oni poznali jedyną prawdę, „wiarę, bez której nie można podobać się Bogu”. Jeśli ktokolwiek naruszyłby te fundamenty, wymagając od nas, abyśmy w duchu ekumenizmu pozwalali, by dusze trwające przy fałszywych wierzeniach szły na wieczne potępienie, lub byśmy uczestniczyli w novus ordo Missæ, to wtedy trzeba zdecydowanie powiedzieć: non possumus! Nie wolno nam pójść na takie kompromisy! Wszyscy pamiętamy ten fragment Ewangelii, gdy Pan Jezus przeprawiał się z uczniami przez jezioro i zasnął w łodzi. Zerwała się wichura, fale zalewały łódź, a uczniowie w panice zaczęli budzić Chrystusa okrzykami: „Mistrzu, Mistrzu, giniemy!”. Ich ludzkie spojrzenie na okoliczności i ograniczona perspektywa wywołały panikę i zmąciły rozumienie zasad, jakimi kieruje się Pan Bóg – że nic nie dzieje się bez Jego przyzwolenia i nic się bez niego nie kończy. Święty Karol Boromeusz tak komentuje to nadprzyrodzone działanie:

„Z jakiego powodu, mój Panie, który jesteś doskonałym pokojem i jego prawdziwym źródłem, pozwoliłeś na to, by rozszalała się ta burza, którą w chwilę potem zamierzałeś uciszyć? (…) nie należy dziwić się temu, że jej nie uśmierzył już od samego początku i odsunął na później wybawienie swoich uczniów, pozostawiając ich w niebezpieczeństwie śmierci, gdyż już wcześniej postanowił ich uratować. Wy, którzy mnie słuchacie, nie sądźcie, że Pan, zasypiając, postępował tak przypadkowo lub bez powodu. Przeciwnie, nawet, jeśli spał, wiedział o tym, co się wokoło Niego działo, on, bowiem, nawet podczas snu, ma serce, które czuwa zawsze”. Gdyby taka była wola Pana Boga, to nigdy nie pozwoliłby na zerwanie z Tradycją w Kościele katolickim. On dopuścił to zło, ale już wcześniej postanowił nas uratować. On także ma serce, które czuwa. To On sprawił, że Kościół zawsze zyskiwał możliwość rozwoju w najkorzystniejszym czasie i miejscu. Teraz potrzeba tylko, abyśmy swoim postępowaniem i postawą sprawili, że nasze dusze staną się takim miejscem, gdzie Bóg znajdzie najkorzystniejsze środowisko dla dalszego wzrostu swojego Kościoła. Znamy to miejsce i znamy to Serce, które czuwa. Bo oto Bóg od początku świata przygotował dla niego swój ratunek, swój plan – „Niewiastę obleczoną w słońce”. Bóg zechciał złożyć w ręce Niepokalanej losy świata i bieg czasów ostatecznych: „Wielki znak ukazał się na niebie”. Czy Ona kiedykolwiek zawiodła? Nie! Przeciwnie! Gdy ogarnia nas niepokój i bezradność, złóżmy swoją ufność nie w ludzkich możliwościach, lecz jedynie u stóp Tej, która „sama zniszczyła wszystkie herezje na całym świecie”, która jako jedyna otrzymała obietnicę, że „zetrze głowę węża”. Wielokrotnie Maryja interweniowała, gdy sytuacja – po ludzku mówiąc – była beznadziejna. Im bardziej oddamy się Jej i powierzymy Jej wszystko, tym bardziej możemy być pewni, że „Ona zwycięży wroga dusz”, a z wszelkiego zła, ku wściekłości szatana, wywiedzie większe dobro. Diabeł posiał chwasty w ludzkich duszach; Ona sprawia, że w tych samych duszach wyrasta stokrotny plon czystej pszenicy. Trzeba tylko się do Niej uciekać i Ją o pomoc prosić! We wszystkim musimy, więc działać, jako Jej wierni rycerze! Według św. Maksymiliana główną cechą rycerza Niepokalanej jest posłuszeństwo wobec Jej woli. A bardzo często Jej wola to nasz krzyż! Patrzmy na Nią, która – choć widzi tyle zła wśród swoich zagubionych dzieci – nikogo nie przekreśla, za wszystkich się modli, wszystkim pomaga, wciąż przynosi łagodne światło rozumienia i siłę do składania ofiar! W Niej tylko zwyciężymy „wroga dusz”. Ufajmy Jej i prosimy Ją o pomoc dla naszych najbliższych, dla tych, którzy kierują Bractwem i Kościołem! Za każdym razem, gdy nam się wydaje, że dokonuje się jakieś nowe zło, to zawsze najpierw oddajmy wszystko Jej. Jej powierzajmy swój ból. I dopiero po intensywnej modlitwie prosimy Ją: „użyj także, jeżeli zechcesz” nas jako narzędzia w Twoich niepokalanych rękach, by złu zaradzić. Jeśli Ona pokieruje naszymi słowami, czynami, myślami… to wtedy ich skutki muszą dobrze służyć pomnożeniu chwały Boga, Kościołowi i zbawieniu dusz. Pamiętajmy o tym szczególnie w maju, miesiącu Jej poświęconym. Ω

Ks. Karol Stehlin FSSPX

„…BO JESTEM POLAKIEM” - PROFESOR BINIENDA W POLSCE Dzisiaj do Polski przybył profesor Wiesław Binienda, jeden z ekspertów Zespołu Parlamentarnego do sprawy zbadania przyczyn katastrofy TU 154 M. Profesor Binienda jest dziekanem i wykładowcą Wydziału Inżynierii Cywilnej na Uniwersytecie w Akron w Stanach Zjednoczonych. Specjalizuje się w inżynierii materiałowej, metodach obliczeniowych w fizyce ciała stałego i ich zastosowaniach w lotnictwie, i astronautyce. Jest laureatem wielu prestiżowych nagród, przyznawanych zarówno przez NASA, jak Amerykańskie Stowarzyszenie Inżynierów, a także autorem wielu naukowych publikacji oraz redaktorem naczelnym kwartalnika naukowego „Journal of Aerospace Engineering”. Profesor Wiesław Binienda od jutra rozpocznie serię spotkań na polskich uczelniach, podczas których będzie prezentował między innymi wyniki swoich badań, dotyczących katastrofy smoleńskiej. W czasie krótkiego wywiadu tuż po wylądowaniu, naukowiec wyraził zdziwienie, że w Polsce wielu ludzi nie będących w żaden sposób związanych z dziedziną, którą on się zajmuje, kwestionuje jego badania i warsztat:

„Solidarni2010: Panie profesorze tutaj w Polsce większość polityków obozu rządzącego dyskredytuje pana osiągnięcia, pana wyniki badań. Jak Pan mógłby się do tego odnieść? Z czego to może wynikać? Profesor Binienda: Nie mam pojęcia, nie jestem politykiem, jestem naukowcem. Nie rozumiem, jak ktoś, kto nie jest naukowcem może w ogóle dyskutować o wynikach mojej pracy naukowej. Na pytanie, czy spotyka się z takim podejściem na świecie, wśród ludzi nauki z innych krajów, czy zetknął się z opinią, iż jest kontrowersyjnym naukowcem, profesor Binienda odpowiedział:

„Żadnej kontrowersji w Stanach Zjednoczonych, we Francji, Anglii, w Chinach nie ma. Wszystkim naukowcom z dwudziestu kilku krajów, którym przekazałem wyniki swoich badań nie znalazło żadnej kontrowersji, gratulowało mi pracy i ciekawego podejścia”. Profesor nawiązał w ten sposób do konferencji „Earth and Space”, która odbyła się w kwietniu tego roku, w Pasadenie, podczas której zaprezentował kilkuset naukowcom z ponad 20 krajów świata symulację zderzenia skrzydła tupolewa w brzozę, wykonaną za pomocą Metody Elementów Skończonych (MES). Analiza dowiodła, iż nie jest możliwe, aby skrzydło tupolewa złamało się, ścinając brzozę. Jak widać naukowiec Uniwersytetu w Akron z otwartą przyłbicą prezentuje swoje badania, nie boi się pytań, ani głosów polemiki. W przeciwieństwie do ekspertów komisji Millera, którzy poza żenującymi formułkami, pokazującymi, jak duże spustoszenia w ich umysłach uczyniła sowiecka metodologia badań („jak walnęło, to urwało”) i kremlowska propaganda, nie byli w stanie w żaden sposób podjąć merytorycznej dyskusji na temat badań, które stały się podstawą do sformułowania wniosków raporcie końcowym. Nie potrafili w sposób bezdyskusyjny, za pomocą „szkiełka i oka” wykazać, iż rzetelnie zbadali przyczyny katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku. Profesor Binienda wyraził zdziwienie, że zaden z ekspertów nie zechciał wejść z nim w dyskusję, podejść do tematu profesjonalnie, jak na naukowców przystało. Nie otrzymał żadnego listu, maila, czy zapytania ze strony ekspertów Millera lub ekspertów prokuratury. Trudno się zresztą dziwić takiej postawie, bowiem aby dyskutować trzeba mieć, o czym, należy dysponować wynikami badań, obliczeniami i symulacjami, a eksperci komisji Millera takowych po prostu nie wykonali. Nie wykonali podstawowych badań, które są abecadłem dochodzenia przyczyn katastrof lotniczych, nie przeprowadzili żadnych obliczeń, potwierdzających, ze prezentowany przebieg wypadku, nie koliduje z prawami fizyki. Na szczęście znaleźli się polscy naukowcy poza granicami kraju, którym dobro Polski leży na sercu i rozumieją, iż wyjaśnienie przyczyn katastrofy smoleńskiej należy do priorytetów polskiej racji stanu. Nie można mówić o gospodarce, ekonomii, czy w ogóle przyszłości Polski, nie wyjaśniając podstawowej kwestii: czy Polska jest jeszcze w stanie prowadzić suwerenną politykę wewnętrzną i zewnętrzną? Czy jest podmiotem, czy już tylko nic nieznaczącym przedmiotem w grze państw ościennych, której elementem był starannie przygotowany zamach w Smoleńsku? Wyświetlenie prawdziwych przyczyn katastrofy smoleńskiej, na podstawie rzetelnych badań i rzetelnego dochodzenia, przyniesie odpowiedź na te pytania. Doskonale rozumie to polski profesor z USA, który na pytanie, dlaczego zainteresował się sprawami Polski, odpowiedział:, „Bo jestem Polakiem”. Oby więcej takich Polaków w Polsce.

http://wpolityce.pl/artykuly/28930-profesor-wieslaw-binienda-w-warszawie-w-usa-chinach-francji-anglii-moje-wyniki-nie-wzbudzaja-zadnych-kontrowersji

Martynka

Geopolityka: gra toczy się dalej Jest kilka kluczowych problemów aktualnych międzynarodowych stosunków. Pierwszy brzmi następująco: czy innym mocarstwom, a przede wszystkim Stanom Zjednoczonym, uda się zahamować gospodarczy rozwój Chin i ich ekspansję na Ocean Spokojny? Co będzie realnie oznaczało wycofanie wojsk USA z Afganistanu? Co wyniknie z potencjalnie wybuchowej sytuacji na Bliskim Wschodzie, zwłaszcza zaś z konfliktu Zachodu z Teheranem? Są jeszcze inne zawiłości geopolitycznych dylematów, trawiące współczesny świat, jednakże te trzy wydają się najważniejsze. Wydarzenia wokół Pekinu, Azji Centralnej i w Zatoce Perskiej – to teatr działań wielkich potęg w pierwszych dekadach dwudziestego pierwszego wieku.

Chiny na Pacyfiku? ChRL jest imperium typowo lądowym, o rozległym, klimatycznie zróżnicowanym terytorium. Ma jednak optymalny obszar i kontynentalna ekspansja Pekinu w różnych kierunkach jest w najbliższych latach mało prawdopodobna. Jedynie rosyjski Władywostok i Kraj Nadmorski są dla Chin ciekawe z tego punktu widzenia. Ich naturalnym polem oddziaływania pozostaje, więc północny Pacyfik, a ściślej Półwysep Koreański, Japonia, Tajwan oraz Filipiny. W tym przypadku zaostrzy się chińska rywalizacja z Ameryką, gdyż wycofanie się Stanów Zjednoczonych z wysp i przyczółków Północnego Pacyfiku oznacza koniec ich imperialnego prymatu i to definitywny. Z kolei gdyby Chińczycy upierali się przy swoich celach na tych terenach – byłby to klasyczny casus belli o planetarnych skutkach. W takich warunkach trzeba przewidywać, iż Chiny Ludowe nie zaryzykują konfrontacji na pełną skalę, stoczoną najprawdopodobniej przez nie w osamotnieniu. Raczej Pekin będzie się starał wkraczać tam wolno i niepostrzeżenie, krok po kroku. We wzajemnych relacjach zapanują okresy dłuższego wytchnienia, a nawet ostrożnej kolaboracji. Dojdzie także do wzajemnej wymiany stref wpływu, klasycznego kupczenia podbitymi ludami. Zachodzi natomiast inne zasadnicze pytanie: czy Chiny spróbują najpierw skonfrontować się z Rosją, by zagarnąć Kraj Nadmorski i tym sposobem wydatnie umocnić swoje geostrategiczne położenie. Raczej nie, bowiem Moskwa nie pozostanie w takim przypadku osamotniona jak one, gdyż amerykańska Unia dobrze wie, co oznaczałoby i dla niej chińskie zwycięstwo. Nie należy również całkowicie lekceważyć Japonii, która z pewnością w takich okolicznościach nie pozostanie całkiem na uboczu. Ten wywód można podsumować w następujący sposób: o Ocean Spokojny gra będzie długa i skomplikowana, ale jej rozstrzygnięcie ułoży najpewniej stosunki geopolityczne na świecie prawie na całą resztę bieżącego wieku.

Afgańska łamigłówka Obecna odsłona wojny w Afganistanie, którą należy w geopolitycznych kategoriach odczytywać, jako grę USA o Azję Centralną (Serce Lądu), dobiega końca. Amerykańskie cele zostały tam zrealizowane tylko w ograniczonym stopniu. Przede wszystkim Waszyngtonowi, dzięki zaangażowaniu w Kabulu, udało się zatrzymać na jakiś czas projekt odbudowy rosyjskich wpływów na obszarze Serca Lądu, a ponadto uzmysłowić Pekinowi, że jego zachodnie granice są już zdefiniowane i nie może posuwać się wzdłuż tak zwanego Jedwabnego Szlaku aż na Bliski Wschód, a przede wszystkim nad Zatokę Perską. Ponadto ów konflikt miał z punktu widzenia światowego pokoju kilka niewątpliwych zalet. I tak: w owym czasie – początek naszego wieku-wywiązała się taka sytuacja, wynikająca z chwilowej nierównowagi po rozpadzie Związku Radzieckiego, że jakieś wojny takie supermocarstwo jak Stany Zjednoczone musiały toczyć. Zawsze batalia w Afganistanie będzie z tej perspektywy lepsza niż konflikt w Europie, lub na przykład w basenie Morza Śródziemnego. Także-mimo wszystko – Rosji, a i Chinom ta amerykańska wieloletnia pacyfikacja Afganistanu, ostatecznie jest jednak na rękę. Usuwa przecież te państwa z linii zasadniczego sporu z islamem, ogniskując nienawiść muzułmańskich radykałów do Zachodu. Powoduje uspokojenie atmosfery na obszarach zamieszkałych w tych dwóch imperiach przez wyznawców tej wielkiej, globalnej już religii. Gdyby Amerykanie wycofali się teraz stamtąd w jakimś nieładzie i w nieuporządkowany sposób, w Azji Centralnej powstałaby geopolityczna próżnia, co oznaczałoby wielkie niebezpieczeństwo rozpętania groźnej rywalizacji rosyjsko-chińskiej, także z udziałem Indii. Do tego nikt odpowiedzialny nie dopuści. Dlatego wyjście Waszyngtonu z Kabulu poprzedzone zostanie istotnym porozumieniem w trójkącie USA-Rosja-ChRL. Ten układ może oznaczać otwarcie nowej geopolitycznej sytuacji, dotykającej różne regiony ziemi, w tym i Polskę. Nasza polityka zagraniczna powinna być na to zawczasu przygotowana i to przy uwzględnieniu różnych wariantów rozwoju międzynarodowych stosunków, o których przy innej okazji.

Bliski Wschód Bliski Wschód krwawi od lat czterdziestych minionego wieku. Dlaczego? Widocznie taka jest potrzeba i chyba aż nawet ważna konieczność. I nie chodzi tu tylko o Izrael, który jest tam nową, jakością; ale o ropę, a głównie jej geostrategiczne znaczenie, nawet w czasach rakiet i gwiezdnych wojen. Można z pewnością przypuszczać, że Żydzi wcale nie są rzeczywistymi sprawcami ciągłych napięć, ale też i oni bywają ich ofiarami, któż, bowiem bardziej niż Tel Awiw nie powinien pragnąć pokojowego rozwoju.? [Sprawcami ciągłych napięć są najwidoczniej Eskimosi albo Tatarzy... - admin] A jednak nic się nie udaje. W epoce, gdy świat był usystematyzowany według dwubiegunowego porządku, supermocarstwa dzięki bliskowschodniemu ciągłemu konfliktowi, mogły być tam stale obecne, eskalując swoje tam wpływy, które w innych politycznych okolicznościach zawsze byłyby mniejsze. Klasycznym przypadkiem jest wojna żydowsko-egipska w 1973 roku. Rozpoczął ją udany desant wojsk Kairu na wschodni brzeg Kanału Sueskiego. Co się okazało: wtedy to przerażona Moskwa, największy podobno sojusznik ówczesnego prezydenta Egiptu Sadata, pośpiesznie wstrzymała dla niego wszelką militarną pomoc. Spowodowała tym egipski odwrót i skuteczną izraelską kontrofensywę. Chodziło, więc o to, by się wojna toczyła – a zwycięstwo jednej ze stron nie jest nikomu do niczego potrzebne. Wszelka, bowiem istotna zmiana bywa bardzo groźna. Podobnie w przypadku Iranu, który nikomu w niczym ważnym nie przeszkadza. Jednak Amerykanie po wycofaniu z Iraku i w nieodległym czasie już z Kabulu, nie mogą sobie pozwolić na zupełne osierocenie Bliskiego Wschodu. Walka o demokratyczne instytucje w świecie arabskim jest zaledwie substytutem realnych wpływów. Kłopot w tym, że współczesna Persja jest zbyt wielka, ale z drugiej strony, jednak dość politycznie izolowana. W tych okolicznościach Pentagon zachowa wymaganą w takich warunkach ostrożność. Konflikt zbrojny rozpocznie, więc bombowy atak Izraela, a dalej wszystko będzie zależało od rozwoju wypadków. Może to skończyć się układem: Zatoka Perska nasza – Azja Centralna wasza. I tak najpewniej będzie. Kłopot w tym, że kto sieje wiatr zbiera burzę! Iran może po prostu wie, że sytuacja jest tak zdeterminowana, iż wyjścia nie ma: trzeba walczyć.

Zakończenie Na podsumowanie należy jeszcze dodać i to, że te trzy teatry geopolitycznej gry o świat (Pacyfik, Afganistan, Bliski Wschód) nie są względem siebie autonomiczne. Nawet przeciwnie: wszystkie te obszary stanowią przedmiot analiz i różnych decyzji (militarnych, gospodarczych, propagandowych, itp.), jako całość, gdyż nie może być inaczej. Nadzieja dla mniejszych narodów w tym, że wielcy mają się, czym pożywiać, więc może ich zostawią w spokoju? Ale to naiwność, potężni w końcu zapukają wszędzie. Ostatecznie imperia zawsze i wszędzie przychodzą jak po swoje. I tym razem też tak będzie, bo niby, dlaczego scenariusz miałby okazać się inny? Ostatnio jesteśmy świadkami wielkich gospodarczych kontraktów międzynarodowych korporacji. Znamionują one nadchodzące przesilenie w świecie geopolityki. Dostrzegamy, bowiem jak kontynentalne Chiny próbują nadwyżki walutowe, (czyli papier o małej wartości) zamienić na trwałe dobra produkcyjne w Europie i gdzie indziej. Ciekawe, czy im się owa strategia uda? Z drugiej strony Amerykanie rozpoczęli współpracę z Moskwą w zakresie eksploatacji mroźnej Północy. Europa wyraźnie zostaje w tyle. Jest zaledwie rynkiem. Antoni Koniuszewski

Przeszłość i teraźniejszość Jednym z zasadniczych wyróżników współczesnej odmiany demokracji jest notoryczna przypadłość, polegająca na używaniu przez strony konfliktu wszelkiego rodzaju argumentów. Oczywiście poza argumentami rzeczowymi. Przykładem ostatnim tego stanu rzeczy jest przekaz medialny wydarzeń z zeszłego tygodnia, w którym dominuje skupienie się na rozstrzyganiu czy jeden z posłów dostał w bark od anonimowego demonstranta przed Sejmem cios listewką, drzewcem, kijem bejsbolowym, czy też łomem – akcesoria zmieniają się w zależności od stacji telewizyjnej komentującej incydent, oraz roztrząsaniu czy poseł Niesiołowski w sposób uzasadniony zaatakował kamerę filmową, a ściślej, czy rękoczyn z jego strony naruszył integralność cielesną sprzętu multimedialnego. W całym tym demokratycznym zgiełku warto również odnotować słowa posła wesołka – Roberta Biedronia, który z emfazą, irytacją i szalonym zaangażowaniem relacjonował zdarzenie, jakiego był świadkiem przed gmachem przy ulicy Wiejskiej – sikający po krzakach pijani przedstawiciele Solidarności. Powiadają, że każdy widzi to, co chce zobaczyć, a skądinąd wiadomo, że poseł Biedroń dużą wagę przywiązuje do męskich rejonów okołomiedniczych. Nie dziwi, zatem, że jego uwagę przykuł widok, w którym aktywny udział brały męskie członki. Nawet, jeśli były tylko w fazie pobudzenia moczowego, wywołanego rzekomo nadmiarem spożytego alkoholu przez aktyw związkowy. Przyznam szczerze, że mnie osobiście bardziej zainteresowałaby bezpośrednia relacja z oddawania moczu w krzakach przed polskim parlamentem przez osobę legitymującą się dowodem osobistym wystawionym na nazwisko Anna Grodzka… Dyskurs nad ustawowym przejściem statystycznego obywatela RP na emeryturę w wieku 67 lat zdominowany został przez przepychanki werbalne w wykonaniu eleganckiego i grzecznego posła Niesiołowskiego, który swego czasu pobudzony politycznym ADHD [Zespół nadpobudliwości psychoruchowej - admin] wysadzał pomnik Włodzimierza Uljanowa, trącanie się kijaszkiem oraz ilością penisów wyciągniętych w stołecznych krzakach przez – nomen omen – członków związku, który wg oficjalnej historiozofii obalić miał przed laty tyranię komunizmu a także niebotyczne wręcz zagrożenie wynikające z tych zdarzeń dla nadchodzących rozgrywek w harataniu gałą na skalę europejską, jakie już za parę tygodni mają odbyć się w Polsce. W tym miejscu warto wtrącić dygresję. Być może poseł Janusz Palikot podczas wystąpienia w dniu pierwszego maja w Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina w Warszawie -rozprawiając się z rzekomo panującym w Polsce kapitalizmem, miał rację, mówiąc, że państwo powinno budować zakłady przemysłowe. Skoro państwo buduje autostrady oraz jednorazowe stadiony do haratania w gałę po kilka miliardów złotych od sztuki, to, dlaczego nie miałoby budować rzeźni, kopalń, hut i bimbrowni? Skoro państwo wyznacza granicę przejścia na emeryturę dla swoich obywateli to, dlaczego nie miałoby budować zakładów przemysłowych, w których godnie – owi obywatele, mogliby dogorywać swoich dni. Skoro państwo ściąga przymusowe ubezpieczenia emerytalne (owoc żywota twojego JE ZUS), to niech zapewnia miejsca pracy. Nieprawdaż? W połowie lat 90 ubiegłego wieku uczestniczyłem w partyjnych zjazdach stronnictwa odwołującego się – przynajmniej w części, do endeckiej spuścizny. Moim partyjnym kolegą był wówczas Stefan Niesiołowski. Podczas kuluarowych rozmów dotyczących wyboru nowych władz statutowych, doszło do zdarzenia, które zapadło mi głęboko w pamięci. Do pokoju okupowanego przez sekcję śląską wszedł prezydent dużego miasta w środkowej Polsce. Rozpoczęła się dyskusja przy suto zastawionym stole.

- Panowie. Zgadzam się na wszystko. Poprę z moimi kolegami z regionu łódzkiego każdą inicjatywę zgłoszoną przez was. Mam tylko jedną prośbę. Wytnijcie Niesioła ze wszystkich władz. To nie jest poważny człowiek. Mam tę przyjemność, że poznałem Grzegorza, który niestety parę miesięcy później zginął tragicznie w wypadku samochodowym. Mam tę satysfakcję, że wycinałem z jego inicjatywy posła Stefana, który dzisiaj przynosi wstyd państwu polskiemu. Wielkim wydarzeniem w moim skromnym życiu było również to, że w tamtych czasach dane mi było poznać osobiście ś.p. Wiesława Chrzanowskiego, jednego z Ostatnich Mohikanów należących do przedwojennej klasy politycznej. Człowieka niebywałej skromności, wielkiej kultury osobistej, męża stanu o poglądach prawicowych. To dla mnie wielkie doświadczenie. Dzisiaj ludzie miary Marszałka i Grzegorza Palki zastępowani są ludźmi pokroju Biedronia, Niesiołowskiego i innych krzykaczy. KatoN

To Sawicka mnie wybrała Z posłem Tomaszem Kaczmarkiem (PiS), byłym funkcjonariuszem Centralnego Biura Antykorupcyjnego, rozmawia Mariusz Kamieniecki Sąd uznał Beatę Sawicką za winną korupcji i płatnej protekcji, skazując ją na trzy lata więzienia. Zaskoczył Pana ten wyrok? - Najważniejsze jest to, że wyrok jest sprawiedliwy. Jest on adekwatny do czynów popełnionych przez panią Sawicką. To także dowód, że Centralne Biuro Antykorupcyjne pod kierownictwem Mariusza Kamińskiego stanowczo walczyło z łapówkarstwem na najwyższych szczeblach władzy i nie przekraczało granicy prawa, jak to niektórzy usiłowali wmawiać społeczeństwu.
Kto powinien z tej całej sprawy wyciągnąć wnioski? Innymi słowy, czym ten wyrok jest dla osób, które sprawują funkcje publiczne? - Ten wyrok powinien być przestrogą dla wszystkich, którzy mieliby zamiar dopuszczać się przestępstw o charakterze korupcyjnym. Jest przestrogą dla tych, którym wydaje się, że będąc osobami znanymi publicznie: celebrytami czy politykami, dopuszczając się przestępstw, unikną kary. To także dowód, że nikt nie stoi ponad prawem, że nie ma dziś przyzwolenia, aby osoby znane publicznie bezkarnie rozkradały naszą Ojczyznę.
Teatr odegrany przez Sawicką w 2007 r. dla wielu dziennikarzy i komentatorów był jednak przekonujący na tyle, że nawet wyrok sądu próbowano pokrętnie tłumaczyć. - Łzy przestępcy nie zrobiły wrażenia na prokuraturze, na sądzie, a organy państwa: CBA, prokuratura i sąd, stanęły na wysokości zadania. Z uwagi na fakt, że znam materiał dowodowy, od samego początku byłem przekonany, że te łzy Beaty Sawickiej i pamiętna konferencja prasowa w Sejmie były efektem pracy specjalistów od PR z Platformy Obywatelskiej. Wszystko było przygotowane po to, żeby wpłynąć na opinię publiczną i zmanipulować ją.
Jak to się w ogóle stało, że CBA zainteresowało się Beatą Sawicką? - Z satysfakcją przyjąłem uzasadnienie wyroku, w którym sąd podkreślił, że praca funkcjonariuszy CBA w tej sprawie nie była nacechowana działaniami politycznymi. My walczyliśmy z korupcją bez względu na barwy polityczne i tak naprawdę to, że pani Sawicka znalazła się w zainteresowaniu CBA, było tylko i wyłącznie jej winą. To właśnie Beata Sawicka, kierując się przede wszystkim chciwością, namawiała mnie do udziału w działaniach niezgodnych z prawem.
A więc to ona Pana "wybrała"? - Tak, to prawda. Jako funkcjonariusz pod przykryciem w celu zdobycia wiedzy biznesowej zostałem skierowany na kurs kandydatów do rad nadzorczych. Występowałem tam, jako bogaty przedsiębiorca i to Sawicka zwróciła na mnie uwagę, na moje pieniądze i rzekomą firmę, której miałem być właścicielem. Wielokrotnie wypytywała, czym się zajmuję, jakim majątkiem rozporządzam. Chcę podkreślić, że zachowanie pani Sawickiej w żadnej mierze nie było spowodowane zauroczeniem czy uwiedzeniem, a więc tym, co kłamliwie prezentowała w swojej linii obrony. W rzeczywistości kierowała się wyłącznie interesem, chęcią zdobycia w sposób nielegalny pieniędzy i chciwością.
Jaki był najtrudniejszy moment dla Pana w tej operacji? - Pracując, jako funkcjonariusz pod przykryciem, zwalczałem przestępczość kryminalną - tę najbardziej groźną - narkotykową, przestępczość związaną z handlem kobietami czy bronią - i trudno mi porównywać te wszystkie sprawy, bo każda z nich jest inna. Na pewno jest to bardzo ciężka i niebezpieczna praca, nacechowana dużym zagrożeniem życia. Natomiast w tej konkretnej sprawie najtrudniejsze do zaakceptowania było to, że osoba, która na skutek zaufania społecznego została wybrana, jako przedstawiciel Narodu do Sejmu, faktycznie się temu zaufaniu sprzeniewierzyła. Trudno było mi zrozumieć, że ktoś taki może reprezentować wyborców w parlamencie.
Sąd stwierdził, że w relacjach agenta Tomka z posłanką Sawicką bariera cielesności nie została przekroczona. Na ile wizerunek skrzywdzonej, uwiedzionej kobiety został stworzony na potrzeby mediów, a jak te kontakty wyglądały w rzeczywistości? - Ten wizerunek został w całości wykreowany i stworzony przez Beatę Sawicką, jej obrońców i ludzi, którzy im doradzali. Chcę podkreślić, że w procesie karnym - zgodnie z polskimi przepisami - oskarżony może kłamać i w ten właśnie sposób kłamała pani Sawicka. Dziwi mnie tylko fakt, że część dziennikarzy dała się tym łzom, tym kłamstwom omamić. Przedstawiciele TVN czy "Gazety Wyborczej", jak również politycy Platformy Obywatelskiej przez ten cały czas wylewali wiadra pomyj na CBA, na naszego szefa Mariusza Kamińskiego i na mnie. Takie zachowanie jest nie do zaakceptowania. Wielokrotnie apelowałem do obrońców pani Sawickiej i do niej samej, że jeżeli uważają, iż jest niewinna, to niech wystąpią o odtajnienie całości akt tej sprawy. Wtedy Polacy mogliby sobie sami wyrobić zdanie. Oczywiście moje apele odbijały się jak od ściany.
Akta wciąż pozostają tajne i tak naprawdę nie wiemy, kim jest pierwszy macher, frontmenka PO, o której mówiła Sawicka, twierdząc m.in., że "biznes na służbie zdrowia będzie robiony". Kto zatem miał "kręcić lody" na prywatyzacji służby zdrowia, chodziło o Ewę Kopacz? - Na to pytanie nie mogę odpowiedzieć, ponieważ duża część materiału dowodowego w tej sprawie jest utajniona i w tym zakresie obowiązuje mnie tajemnica. Jeżeli złamałbym tajemnicę, wówczas stanąłbym w jednym szeregu z Beatą Sawicką.
Ta sprawa zostanie kiedyś wyjaśniona? - Jeżeli chodzi o Beatę Sawicką, to jej sprawa została wyjaśniona wyrokiem sądu: winna! Natomiast, jeżeli mam się odnieść do materiału dowodowego zebranego w sprawie, to mam nadzieję, że kiedyś ujrzy on światło dzienne.
Odtajnienie akt rzuciłoby nowe światło na sprawę? - Polacy mają prawo do tego, żeby zapoznać się z całością dowodów choćby, dlatego, że wokół tej sprawy narosło wiele mitów, zostało wypowiedzianych wiele nieprawdziwych słów. Liczę, że prędzej czy później dojdzie do odtajnienia akt.
Pogrążyłoby to jeszcze bardziej Beatę Sawicką czy też i innych polityków Platformy? - Dobrze pamiętam dzień mojego zaprzysiężenia w Sejmie, jako posła RP, kiedy przedstawiciele Platformy Obywatelskiej uniemożliwili mi godne złożenie przysięgi, bucząc i tupiąc na sali plenarnej. Uważam, że takie zachowanie wskazuje, iż parlamentarzyści Platformy Obywatelskiej nie mogą zaakceptować mojej obecności w Sejmie z uwagi na to, że z częścią z nich miałem okazję spotykać się już wcześniej, w nieco innych relacjach. Dziś przedstawiają się, jako mężowie stanu, natomiast pod tymi maskami kryją się całkiem inni ludzie.
Stanowi Pan zagrożenie dla reputacji posłów Platformy? - Wielu z nich nie może się wciąż pogodzić, że dysponuję wiedzą na ich temat: jakimi są posłami, jakimi ludźmi i w jaki sposób podchodzą do pracy na rzecz Ojczyzny.
Ma Pan na myśli działania korupcyjne? - Ja nie stawiam oskarżeń czy zarzutów. Jeżeli osoby, które mam na myśli, dopuściłyby się przestępstw, to podzieliłyby los pani Sawickiej. Mam natomiast spore wątpliwości, co do ich postaw moralnych.
Wracając do wyroku sądu, który wykluczył polityczną intrygę, nie znalazł też uchybień w postępowaniu CBA, ale Platforma Obywatelska nie pozostawia na CBA suchej nitki. Poseł Paweł Olszewski mówi, wprost, że zachowanie Mariusza Kamińskiego i Pana było prowokacją polityczną, a Ryszard Kalisz z SLD idzie dalej, twierdząc, że ta prowokacja była podżeganiem. - W tej sprawie zapadł wyrok i każdy, kto podważa decyzję niezawisłego sądu, daje złe świadectwo o sobie i swojej partii. Chcę zaapelować do tych polityków, którzy nie potrafią do końca ważyć słów, aby w swoich wypowiedziach byli nieco bardziej powściągliwi. Zapewniam, że wobec wszystkich wypowiedzi, które będą niezgodne z prawdą i będą naruszały moje dobre imię, będę podejmował kroki prawne.
Jak skomentuje Pan wypowiedź Grzegorza Schetyny, który stwierdził, że historia Beaty Sawickiej będzie miała dalszy ciąg, a jej dopełnieniem będzie Trybunał Stanu dla Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry? - Jestem przekonany, że przyjdą czasy, gdy dalszy ciąg będzie miała afera hazardowa. A jej dopełnieniem będzie rozliczenie Mira, Zbycha i innych.
Sawicka była przynętą, by złapać w sidła innych przedstawicieli Platformy Obywatelskiej? - To kłamliwa narracja linii obrony pani Sawickiej. Jak już wspomniałem, to sąd i prokurator dysponują całością materiału dowodowego? Sąd, wydając werdykt, nie stwierdził, aby tego typu działania miały miejsce. Raz jeszcze podkreślę: oskarżony w procesie karnym w Polsce może kłamać. Tak postępowała Beata Sawicka, stąd te insynuacje.
Dlaczego nie rozmawia Pan z dziennikarzami TVN i "Gazety Wyborczej"? - Nie mam przyjemności rozmawiania z dziennikarzami TVN i "Gazety Wyborczej", ponieważ to te media, jako pierwsze ujawniły mój wizerunek i dane personalne. To dziennikarze tych właśnie mediów - jak już wspomniałem - rozpowszechniali kłamliwą linię obrony pani Sawickiej, dyskredytując moją pracę oraz działania CBA. Ponadto, jeżeli mamy mówić o rzetelnej debacie w Polsce, to nie może być tak, że pewne wypowiedzi są wyrywane z kontekstu i przedstawiane opinii publicznej w taki sposób, jaki pasuje danej stacji telewizyjnej czy gazecie. Raz udzieliłem wypowiedzi dziennikarzowi TVN i ta wypowiedź została zmanipulowana. Od tamtej pory dziennikarzom TVN, TVN24 i "GW" nie udzielam komentarzy i w ogóle z nimi nie rozmawiam.
Czy po tym, jak został Pan zdekonspirowany, politycy Platformy próbowali na Pana w jakikolwiek sposób wpływać? - Już sam fakt dekonspiracji był pewnego rodzaju naciskiem na moją osobę. Przypomnę, że zostałem zmuszony do tego, żeby opuścić szeregi CBA. Człowiek, który powinien stać na straży bezpieczeństwa funkcjonariuszy pracujących pod przykryciem - obecny szef CBA Paweł Wojtunik - nie zrobił nic, żeby chronić moje dane personalne i mój wizerunek. Mariusz Kamiński, jeszcze, jako szef CBA, złożył zawiadomienie do prokuratury w związku z popełnieniem przestępstwa i ujawnieniem danych funkcjonariusza. Następnie został odwołany, a jego miejsce zajął właśnie Paweł Wojtunik. Wtedy prokuratura dość szybko odmówiła wszczęcia postępowania w tej sprawie, a Paweł Wojtunik nawet nie odwołał się od tej decyzji. W mojej ocenie, dał tym samym przyzwolenie mediom na to, aby nadal bezkarnie mogły ujawniać moje dane personalne i ośmieszać działania, które CBA w przeszłości sumiennie wykonywało.
Pana dekonspiracja miała wpływ na pracę Pana kolegów w CBA, może wyhamowała impet działań operacyjnych? - Po tych nieodpowiedzialnych działaniach spora część funkcjonariuszy CBA odeszła ze służby. Ci, którzy pozostali - doświadczeni funkcjonariusze - z pełnym poświęceniem chcą nadal walczyć z korupcją na najwyższych szczeblach władzy. Jednak odnoszę wrażenie, że dzisiejsze CBA zajmuje się sprawami mniejszej wagi i nie sięga do najwyższych szczebli władzy, gdzie dochodzi do czynów niezgodnych z prawem.
Premier jest innego zdania i twierdzi, że w odróżnieniu od CBA pod kierownictwem Mariusza Kamińskiego obecne Biuro działa mniej na pokaz, a bardziej efektywnie. - W mojej ocenie, obecnie mamy do czynienia ze świadomym rozmontowywaniem polskich służb specjalnych. Przede wszystkim chciałbym się odnieść do ustawy o zaopatrzeniu emerytalnym służb mundurowych, która ma wejść w życie 1 stycznia 2013 roku. Ten pomysł i te przepisy rozkładają pracę polskich służb specjalnych. Zastanawiam się, kto zdecyduje się służyć Polsce, narażając własne życie przy tak kuriozalnych zapisach prawnych. Nie zgadzam się absolutnie ze stanowiskiem pana Tuska dotyczącym CBA. W moim przekonaniu, obecnych działań Biura nie sposób ocenić pozytywnie. W swoim statucie CBA ma zapis dotyczący walki z korupcją na najwyższych szczeblach władzy, ale od momentu, kiedy Biurem kieruje Paweł Wojtunik, nic nie słychać, żeby korupcja na "górze" była zwalczana. A nikt przy zdrowych zmysłach, żyjący w Polsce, chyba nie sądzi, że korupcja nagle wyparowała. Przeciwnie, w mojej ocenie korupcja dzisiaj przeżywa renesans.
A działania CBA w tzw. infoaferze w Centrum Projektów Informatycznych MSWiA oraz Komendzie Głównej Policji? - Mogę tylko powiedzieć, że znam kulisy tej sprawy. Cały czas solidaryzuję się z funkcjonariuszami Biura w ich służbie. Nie ma świętych krów, takie idee nam przyświecały. Chciałbym natomiast zapytać pana Wojtunika, co się dzieje ze sprawami, które zostały rozpoczęte, kiedy CBA kierował Mariusz Kamiński? W wielu tych sprawach został zebrany duży materiał dowodowy. Na razie nic na temat tych spraw nie słychać. Mam wrażenie, że ukręcono im łeb.
Jakie sprawy ma Pan na myśli? - Wskażmy chociażby sprawę o kryptonimie "Yeti" dotyczącą osób piastujących najwyższe stanowiska w wymiarze sprawiedliwości, o której pisały media. Z rozwiązań prawnych, które dziś proponuje Platforma Obywatelska, cieszą się przestępcy. Te działania na pewno nie służą Polsce i na pewno osłabiają bezpieczeństwo państwa.
Spotkał się Pan z bezpośrednimi pogróżkami pod swoim adresem? - Z groźbami karalnymi zetknąłem się w internecie. Frontalny atak polityczno-medialny w mojej ocenie miał na celu wywarcie pewnego rodzaju nacisków. Należy jednak podkreślić, że funkcjonariusze działający pod przykryciem nie należą do osób lękliwych i w każdej sytuacji nieugięcie stoją na straży bezpieczeństwa państwa. Zagrożenie stało się bardzo realne z chwilą, kiedy ujawniono mój wizerunek. Dziennikarze, którzy się tego dopuścili, goniąc za sensacją, nie wzięli albo nie chcieli wziąć pod uwagę tego, że kilka lat wcześniej rozpracowywałem, infiltrowałem struktury zorganizowanej przestępczości. Wystawiając mnie niejako na tacy, narazili moje życie.
Donald Tusk, twierdząc, że CBA za rządów PiS chciało politycznie wykorzystać aferę, dał do zrozumienia, że nie będzie przeprosin za Beatę Sawicką. - Nie oczekuję przeprosin ani innych tego typu gestów od pana Tuska ani od Platformy Obywatelskiej. Ludzi bez honoru nie stać na takie gesty. Natomiast, jeżeli chodzi o polityczny kontekst tej sprawy, to politycznie wykorzystała ją Platforma Obywatelska. Najpierw przygotowując ten cały cyrk ze łzami ówczesnej posłanki Beaty Sawickiej, a później stale atakując i oczerniając moją osobę, Mariusza Kamińskiego i funkcjonariuszy CBA, którzy w tym czasie służyli Polsce. Sądzę, że Donald Tusk powinien przeprosić nie mnie, lecz tych, którzy w tamtym okresie poświęcali się Ojczyźnie i do dziś pracują w polskich służbach specjalnych.
Premier z mównicy sejmowej mówił o Panu, jako o młodym emerycie, co jego zdaniem jest skandaliczne w polskim parlamencie. - Chcę tylko przypomnieć panu Tuskowi, że to jego polityczni aparatczycy zmusili mnie do opuszczenia szeregów CBA. Gdyby nie ich działania, do dziś pracowałbym w Biurze. Obecnie emeryturę mam zawieszoną i jej nie pobieram. Dziękuję za rozmowę.

Tomasz Kaczmarek, były agent CBA w "Uważam Rze": Zostałem wystawiony przez nowe szefostwo CBA na żer mediów i polityków PO W ubiegłym tygodniu mógł mieć poczucie statysfakcji. Oto po pięciu latach szydzenia i drwin niezawisły sąd orzekł wreszcie, że jego praca miała wielki sens, była ściganiem bezczelnej korupcji, a jego działania nie miały charakteru politycznego. Tomasz Kaczmarek, były funkcjonariusz Centralnego Biura Antykorupcyjnego pracujący "pod przykryciem", ochrzczony przez media Agentem Tomkiem, udzielił pierwszego tak dużego i tak szczerego wywiadu. W najnowszym tygodniku "Uważam Rze" Kaczmarek ujawnia szokującą prawdę o postępowaniu szefów CBA, którzy zastąpili odwołanego przez Donalda Tuska Mariusza Kamińskiego:

Zostałem – tak to określę – wystawiony przez nowe szefostwo CBA na żer mediów i polityków Platformy. Osoba odpowiedzialna za moje bezpieczeństwo, która powinna chronić moje dane i mój wizerunek, nic w tym czasie nie zrobiła by mi pomóc, by mnie chronić. Mam na myśli szefa CBA, następcę Mariusza Kamińskiego, pana Pawła Wojtunika

- stwierdza były funkcjonariusz CBA. Odpowiadając na pytanie czy ma poczucie iż wydano go pana na łup polityczny, stwierdza:

Tak to oceniam. Było to o tyle bolesne, że przez lata byliśmy kolegami policjantami. Jak mógł potem pozwalać by tak mnie traktowano, by krok po kroku wypływały informacje o mnie, nie mogę pojąć. Funkcjonariusze amerykańskich agencji pracujących pod przykryciem cieszą się wielkim szacunkiem. Wszyscy wiedzą, że to bardzo niebezpieczna praca.

Na czym to polegało? Jeszcze, gdy szefem Biura był Mariusz Kamiński wystosował zawiadomienie do prokuratury o popełnieniu przestępstwa polegającego na ujawnieniu moich danych osobowych. Chwilę potem został odwołany ze stanowiska. Przyszedł Paweł Wojtunik. I wiecie panowie, co zrobił? Gdy prokuratura w tempie błyskawicznym odmówiła wszczęcia postępowania w tej sprawie, używając argumentu, iż opinia publiczna ma prawo być informowana o ważnych sprawach, Paweł  Wojtunik  akceptuje taki stan rzeczy. Nie odwołuje się od tej decyzji. A więc zgadza się z tezą, że dekonspiracja agenta pracującego pod przykryciem to realizacja prawa opinii publicznej do informacji. Przecież to kuriozum! Wspominam tamten moment z niechęcią. Życie, bezpieczeństwo moich bliskich, a pewnie i moje, było zagrożone. Wszyscy gangsterzy, kryminaliści, których rozpracowywałem przez poprzednie lata, mieli mnie jak na widelcu. A to są ludzie, którzy nie wahają się strzelać, podkładają sobie bomby, czy porywają bliskich. I szef biura, któremu służę, daje ciche przyzwolenie mediom by nadal mnie dekonspirowały.

Wtedy odszedł pan z CBA? Tak, zostałem do tego zmuszony. Rozmówca "Uważam Rze" mówi też Jackowi i Michałowi Karnowskim o tym, że wszelkie sugestie jakoby wysyłał Beacie Sawickiej erotyczne esemesy czy ją uwodził są wyssaną z palca linią obrony oskarżonej:

Sąd stwierdził, że nie było żadnego uwodzenia Beaty Sawickiej a głównym motywem jej działania nie było żadne zauroczenie a zwykła ordynarna chciwość. (...) Wszystkie te tezy o rozkochiwaniu, rzekomych wątkach erotycznych, to są całkowite bzdury, całkowity wymysł zbudowany, jako linia obrony. Prawdziwym i jedynym motywem spotkań Sawickiej ze mną, i chcę to jeszcze raz podkreślić były pieniądze i chciwość.

Nie było esemesów erotycznych, o których prasa się rozpisywała nawet ostatnio? Nie było. W materiałach tej sprawy nie ma takich rzeczy, nic takiego nie miało miejsca. Nigdy takich esemesów nie wysyłałem. To wszystko wymysły obrony. Jak bardzo bzdurne wyszło w wyroku. Zwróćcie panowie uwagę – sąd nie znalazł żadnych okoliczności łagodzących. W najmniejszym stopniu nie podzielił linii obrony byłej posłanki i jej prawnych oraz medialnych adwokatów. Tomasz Kaczmarek mówi też, i to bardzo ciekawe watki wywiadu, o swojej wcześniejszej pracy. O tym jak rozpracowywał gangi handlarzy narkotyków i mafie narkotykowe. No i jak walczył z korupcją. Wreszcie -  dlaczego reflektor CBA nie jest już dzisiaj skierowany na partię władzy. Gim, źródło: Uważam Rze

Lis chce znów rozliczać polski antysemityzm? Niech spojrzy na swoich ideowych kompanów z lewicy, którzy budują nienawiść do Żydów Lisowski „Newsweek” zajmuje się znów antysemityzmem Polaków. Chodzi oczywiście o antysemityzm prawicy. „Chcemy dumy z Polski, to musimy przerobić rozdział „Wstyd”, chcemy być dumni z siebie, to musimy wejrzeć w rozdział „Hańba” - pisze w nowym "Newsweeku" redaktor naczelny Tomasz Lis. Na stronie tego tygodnika czytamy, że zdaniem Lisa antysemityzm mimo braku swoich ofiar w sensie społecznym nie jest marginesem -  o czym świadczą okrzyki na stadionach, publikacje sprzedawane w kioskach czy potoczne powiedzenia. Czy Lis nie ma racji? Pewnie częściowo ma. W kioskach do tej pory można znaleźć pisma Bubla czy innego oszołoma oraz książki Henryka Pająka. Czy świadczy to o problemie nienawiści do Żydów ze strony polskiej prawicy? W żadnym razie. Oczywiście antysemityzm jest problemem w dzisiejszym świecie. Elementy nienawiści do Żydów są widoczne na stadionach i na murach w wielu polskich miastach. Fora internetowe są pełne nikczemnych słów o naszych starszych braciach w wierze. Jednak taka sama niechęć do Żydów jest widoczna w Niemczech, Francji czy innych krajach zachodniej cywilizacji. Należy zadać sobie rzecz jasna pytanie o to czy antysemityzm wchodzi do polskich mainstreamowych sporów? Odpowiedź jest prosta- tak. Jednak wdziera się on nie z prawej strony naszego domu. Najlepszym tego przykładem były brednie lewicowego guru, noblisty i byłego SS-mana Güntera Grassa, które wypowiedział on o Izraelu. W podobnym tonie wypowiadał się prof. Zygmunt Bauman, przeciwko którego tezom Lis oczywiście mocno nie protestował. Gwiazda polskiego dziennikarstwa woli bowiem rozdrapywać rany tam, gdzie jest to najłatwiej robić. Tylko czy ma to jakikolwiek sens? Dziś naprawdę tylko wyjątkowo zacietrzewiona osoba może chcieć uderzać polską prawicę antysemityzmem. Nie ma w Polsce reprezentatywnej partii po prawej stronie polskiej sceny politycznej, która nie miałaby prożydowskiej twarzy. Nie można zapominać, że Lech Kaczyński był najbardziej prożydowskim polskim prezydentem. Był  on również pierwszym prezydentem RP, który zapalał świece chanukowe w synagodze. To również ten wyszydzany za rzekomy nacjonalizm i ksenofobię polityk zainicjował budowę Muzeum Historii Żydów Polskich. Pamiętną wizytę Kaczyńskiego w Izraelu chwalił zarówno „The Jerusalem Post” jak i lewicowy „Haaretz”. Nie można zarzucić antysemityzmu prawicowym tygodnikom jak „Gazeta Polska” czy „Uważam Rze”, które bardzo często wykazują poparcie dla Izraela. Niemal wszyscy znaczący konserwatywni publicyści podkreślają swoją sympatię dla państwa żydowskiego i Żydów. Niestety nie można tego powiedzieć o lewicy już wprost budującej nienawiść do Żydów, która kończy się coraz częściej krwawymi rzeziami ( patrz Francja). I nie chodzi wcale jedynie tylko o wspieranie palestyńskiego terroryzmu w postacie pływania na Flotylli, jak robił to zabawny lewicowy publicysta z "Przekroju". Gdyby Lis uczciwie podchodził do swojego zawodu i był „arystokratą dziennikarstwa” nie tylko dla przykładającego rękę do prześladowania Żydów w 68 roku Wojciecha Jaruzelskiego, to poświęciłby znaczną część numeru swojego pisma antysemityzmowi lewaków oraz lewicowym tradycjom antyżydowskim. A jest, o czym pisać. Marks, architekci rewolucji francuskiej, Diderot, Wolter, Allende, Che, włoskie związki zawodowe, czarne pantery, Meinhof, Grass i dzisiejsi lewacy- wszystkich ich łączy radykalna nienawiść do Żydów. I jest ona silna jak w „Der Strümerze”. Wystarczy udać się na manifestacje Antify czy polskich przyjaciół międzynarodówki lewackiej. Pisał o tym publicysta Forum „Żydów Polskich” Dawid Wildstein, po tym jak odwiedził pokaz antysyjonistycznego filmu zorganizowanego przez „Kampanię Solidarności z Palestyną” i redakcję „Le Monde Diplomatique”.

„I tak strony propalestyńskiej propagandy zaludniają powykrzywiane groteskowe postacie, których przynależność polityczna determinowana jest przez te same symbole, co żydowska przynależność religijna. Jest pełna obrzydliwych postaci z gwiazdą Dawida, śmiesznych, oszalałych z nienawiści Żydów, o twarzach wykrzywionych żądzą mordu”. Niewiele różnią się te karykatury od obrazków nazistowskiego „Der Strümera”- pisał publicysta. Czy przeczytamy o tym u Tomasza Lisa? Nie. Lis nie lubi przywoływać demonów, które uderzają w lewicowe środowisko, którego jest, co najmniej, sympatykiem. A powinno ono szczególnie mocno uderzyć się we własne piersi i oczyścić się z antysemickich naleciałości, które są przebrane w szaty antysyjonizmu. Żeby to jednak zrobić trzeba mieć cojones, których od dawna Tomaszowi Lisowi brakuje. Łatwiej jest znów przywołać „demony prawicowego antysemityzmu”, który na dodatek zostanie wpisany w kolejną komercyjno-skandaliczną okładkę z Jezusem i Maryją. Tak jakby dzisiejszy katolicyzm miał cokolwiek wspólnego z antysemityzmem. Lis nie zdaje sobie chyba sprawy, że swoim działaniem wpiera jedynie niechęć do semitów. Obsesyjne szukanie antysemityzmu powoduje zbagatelizowanie tego zjawiska. Owoce 20- letniego szukania polskiego antysemityzmu poskutkowało, że eksplodował on po lewej stronie, gdzie wciąż jest niezauważalny. Łukasz Adamski

Dawid Wildstein stawia ważne pytanie: "czy działania rządowego dziennikarza [Tomasza Lisa] zahaczają już o antysemityzm?"

Rys. Andrzej Krauze

Dawid Wildstein komentuje na łamach "Gazety Polskiej Codziennie" ostatni wybryk redakcji "Newsweeka", która z żądzy podniesienia sprzedaży bawi się niczym zabawkami świętymi symbolami chrześcijan i Żydów. Wildstein pisze:

Gdy zwierzakom z rudą kita spada sprzedaż - jedyne, co pozostaje, to prowokacja. W dzisiejszym Newsweeku z okładki patrzą na nas Chrystus i Maryja. Tam gdzie ich serca - niebieskie gwiazdy Dawida. Całą kompozycję wieńczy napis - „JEZUS MARIA ŻYDZI”. Komentator "GPC" podkreśla, że "przypominanie oczywistej prawdy, że tak Chrystus jak i Matka Boska byli pochodzenia żydowskiego, nie jest niczym złym". Jak zaznacza, bywa, że prawda ta jest wypierana, a wyparcie staje się podstawą prymitywnego antysemityzmu. Problem jednak w tym, że - ocenia Wildstein - "okładka Newsweeka nie ma na celu informowania, a szok":

Przeciwstawia dwie wspólnoty poprzez formę reklamowej profanacji symbolów religijnych. Pod zasłoną złożoną z pięknych haseł przemyca się prymitywne emocje i doraźne interesy polityczne. Czy zwierzę z kitą będzie miało odwagę zająć się antysemityzmem salonowych ośrodków, przykładowo "Krytyki Politycznej", której antysyjonizm powoli przekształca się w popieranie Hamasu? Bez żartów… Publicysta zwraca uwagę, że materia kontaktów katolicko-żydowskich jest bardzo delikatna. Wykorzystywanie estetyki szoku oraz antagonizowanie dwóch wspólnot - tylko w celu zwiększenia sprzedaży - jest rzeczą obrzydliwą. Pytanie, czy jest to tylko cyniczny prymitywizm, czy może działania rządowego dziennikarza zahaczają już o antysemityzm?

Naszym zdaniem - możliwe, że zarówno jedno, jak i drugie. Skaj

Marek Król: Hymnem rządu na EURO powinna być piosenka Młynarskiego "Co by tu jeszcze spieprzyć panowie" Jeżeli mieszkasz w miejscowości, obok której wybudowano autostradę, wyremontowano stację kolejową i na otwarciu tych inwestycji nie było premiera, to znaczy, że jesteś w Wielkiej Brytanii lub w Niemczech. Jeśli zaś w twoim kraju nic dobrze nie funkcjonuje z wyjątkiem rządowej propagandy sukcesu, to niewątpliwie mieszkasz w Polsce. Tak w dwóch zdaniach można by opisać otaczającą nas rzeczywistość - stwierdza na łamach "Super Expressu" red. Marek Król, były redaktor naczelny tygodnika "Wprost" . W jego opinii hymnem władz na EURO powinna być piosenka Wojciecha Młynarskiego zatytułowana "Co by tu jeszcze spieprzyć panowie, co by tu jeszcze". Król przypomina, że premier w exposé obiecał, że przed EURO główne miasta zostaną połączone trasami szybkiego ruchu. A konsekwencja w niedotrzymaniu tej obietnicy zasługuje na najwyższe uznanie: Nawet jedyne połączenie Warszawy z dużym miastem zostało rozebrane. To trasa katowicka, która z dwupasmowej przerobiona została na jednopasmową. Dzięki temu rządowe media nie muszą stawiać czoła wrogiej propagandzie, że obietnice Tuska spełnił Gierek, łącząc trasą szybkiego ruchu Warszawę z Katowicami. W ocenie red. Króla w Polsce od lat 70 obowiązuje system awansowania biernych, miernych, ale wiernych rządzącej partii; Ewa Kopacz nie zostałaby marszałkiem, gdyby wcześniej nie rozłożyła służby zdrowia. A Grabarczyk nie byłby jej wicemarszałkiem, gdyby zbudował, choć jedno połączenie drogowe między miastami. Janicki, szef BOR-u, nie dostałby drugiej gwiazdki generalskiej, gdyby 10 kwietnia 2010 roku tupolew z prezydentem wylądował szczęśliwie. W sowieckim systemie, który w Polsce obowiązuje, tylko przetrąceni moralnie nieudacznicy awansują, bo nie zagrażają przywódcy partii i rządu - dodaje publicysta "Super Expressu".

Gim, źródło: Super Express

Polonia zawalczy o Smoleńsk Rada Dyrektorów Kongresu Polonii Amerykańskiej wzywa polski rząd do wszczęcia niezależnego, międzynarodowego śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Rada powołuje się na nowe ustalenia naukowe, które kwestionują wnioski raportu rosyjskiego MAK oraz polskiej komisji Jerzego Millera dotyczące przebiegu katastrofy na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj 10 kwietnia 2010 roku. I fakt, że zginął w niej prezydent Lech Kaczyński i 95 innych wysokich przedstawicieli świata władzy i kultury, w tym dziewięciu polskich generałów NATO. Sygnatariusze uchwały wskazują, że rząd Stanów Zjednoczonych wyraźnie oświadczył, że zdaje się na polski rząd w decyzji o powołaniu międzynarodowej komisji do zbadania katastrofy. Rada Dyrektorów Kongresu Polonii Amerykańskiej przyjęła dwie ważne uchwały. Jedna dotyczy badania katastrofy smoleńskiej, a druga wolności słowa w Polsce i Telewizji Trwam. To wyraźny zwrot w polityce organizacji i zapowiedź poważnych zmian w tym, jak widzi swoją rolę wobec kraju. Uchwały stanowią wotum nieufności dla prezesa Franka Spuli i osłabiają jego pozycję przed październikowym zjazdem, na którym odbędą się wybory nowych władz. Dyskusja podczas posiedzenia kilkudziesięciu przedstawicieli organizacji regionalnych Kongresu była bardzo burzliwa. Władze KPA chyba się tego spodziewały, gdyż z góry odmówiły akredytacji mediom i nie wpuszczały dziennikarzy na salę obrad, w tym reporterów "Naszego Dziennika". - To nowa sytuacja. Nigdy tak nie było - mówi Jerzy Różalski z polonijnego radia Polish Varietes Radio nadającego w stanie Michigan. Przyczyna tego jest jasna. Nie ma mowy o jednomyślności w Kongresie, a władza prezesa Spuli coraz bardziej kurczy się do jego bezpośredniego otoczenia. - To posiedzenie różniło się od innych. Prezes Spula był pod ostrzałem z powodu jego niezbyt trafnych decyzji politycznych, w szczególności wydania oświadczenia o neutralności - tłumaczy Andrzej Burghardt, przedstawiciel oddziału w stanie New Jersey. Oświadczenie z 16 lutego o neutralności organizacji w sprawie nowych informacji na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej i dyskryminacji Telewizji Trwam wzbudziło sprzeciw dużej części członków KPA. Wśród nich znalazły się całe oddziały stanowe, które na własną rękę zaczęły pisać skargi i protesty, organizować spotkania z ekspertami zajmującymi się katastrofą, pikietować przed polskimi konsulatami w obronie Telewizji Trwam. Chodzi przy tym o najliczniejsze skupiska Polonii w USA, a więc Chicago i okolice, metropolię nowojorską, Kalifornię i Florydę. W piątek doszło do starcia delegatów z niezadowolonych okręgów i władz Kongresu podporządkowanych prezesowi. Przede wszystkim nie było zgody na ogólną ideę neutralności Kongresu wobec spraw polskich, zwanych tu krajowymi. Zarzucano Spuli, że nie jest wcale neutralny, ale wykonuje dyspozycje polskiego rządu. Zwracano uwagę na to, że Kongres nie ma oporów, by wypowiadać się w kwestii dyskryminacji Polaków na Litwie, gdyż akurat ten temat nie przeszkadza polskiemu MSZ. Przeciwko uchwale o katastrofie smoleńskiej Spula wytoczył argument, który trudno nazwać neutralnym politycznie. Mianowicie oświadczył, że w wyborach w Polsce wygrała Platforma Obywatelska, która nie chce wznowienia śledztwa smoleńskiego. W odpowiedzi rozdano delegatom pakiety informacji o stanie badania katastrofy i wątpliwościach wokół oficjalnych ustaleń. Kierownictwo próbowało także podważyć fakt dyskryminacji Telewizji Trwam. Referat na ten temat wygłosiła prawnik związana z Instytutem Lecha Wałęsy. Nie potrafiła jednak odpowiedzieć na szczegółowe pytania delegatów o zarzuty KRRiT wobec Telewizji Trwam. Ostatecznie jednak uchwały o Smoleńsku i o wolności słowa zostały przegłosowane, chociaż komisja, która pracowała nad ich treścią, istotnie złagodziła wymowę zgłoszonych projektów. Nie ma mowy wprost o tym, kto ma rację w sporze o koncesję, ale wymienia się ją w kontekście wezwania do obrony wolności słowa. Dla niezadowolonych z polityki zarządu Spuli jest to jednak ważny krok naprzód. - Dotychczas nie udawało się tych spraw na żadnym posiedzeniu przeforsować, więc jest to nasz duży sukces. Chociaż uchwały nie są w takiej formie, w jakiej byśmy chcieli, ale są. Na przykład w kwestii wolności słowa samo zwrócenie uwagi na ten fakt osobom, które powinny o tym wiedzieć, już daje do zrozumienia, że to prawo nie jest przestrzegane w Polsce - twierdzi Bogusław Niemczewski ze stanu Illinois. Zarząd Kongresu oficjalnie wypowiada się dość lekceważąco o uchwałach z piątku. Bożena Kaminski, zastępca prezesa ds. kontaktów z Polską, uważa, że absolutnie nic się nie zmieniło. - Uchwały nie sprzeciwiają się oświadczeniu z lutego - powiedziała po zakończeniu obrad "Naszemu Dziennikowi", chociaż treść dokumentów wyraźnie temu przeczy. Kaminski twierdzi wręcz, że "nie można mówić o zwycięstwie opozycji, bo w Kongresie nie ma opozycji", tylko "praca dla jednej sprawy". - Jaka opozycja? Kongres Polonii Amerykańskiej nie musi walczyć z Polonią. My reprezentujemy Polonię w Ameryce - dodała Kaminski. Ale jest w tym stanowisku coraz bardziej osamotniona. Przebieg Rady Dyrektorów rodzi wręcz pytania o przyszłość Kongresu. W październiku odbędzie się zjazd, na którym wybierane są władze. Spula od 2005 r. kieruje organizacją. Ale pytany o kandydowanie po raz kolejny odpowiada, że jeszcze nie zdecydował. Prezes ma poważne atuty. Po pierwsze, dysponuje budżetem i strukturami organizacji oraz gazetą "Dziennik Związkowy". Poza tym statut daje mu prawo mianowania dziesiątków delegatów według własnego uznania. - Oceniłbym poziom demokracji w KPA na trójkę z plusem. A to dlatego, że nie zawsze sprawy, które członkowie Kongresu chcą poruszać, są brane pod uwagę przez kierownictwo, pomimo wielkiej słuszności tych spraw. Ta demokracja nie jest do końca taka, jak powinna. Ale to się zmienia. Wiele zależy od ludzi. Powinni wstępować do Kongresu, być w nim aktywni, a nie pozwalać działać osobom, które wprowadzają zasady, jakich sobie nie życzymy - ocenia Niemczewski. Jego zdaniem, epoka wodzowskiej polityki Spuli, tak jak wcześniej Edwarda Moskala, powoli się kończy. - Widać to po ostatnich posunięciach kierownictwa Kongresu, po protestach, do których po raz pierwszy w historii doszło przed siedzibą Związku Narodowego Polskiego [Spula jest także jego prezesem] - dodaje działacz Polonii chicagowskiej. Piotr Falkowski, Chicago

Uchwała nr 3 [w sprawie Telewizji Trwam] Zważywszy, że opinię publiczną po obu stronach Atlantyku w ostatnim czasie zajmuje spór państwowego ciała regulacyjnego, Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, z Telewizją Trwam, nadającą audycje wyrażające opinię katolicką i konserwatywną, Kongres Polonii Amerykańskiej zachęca rząd polski do pamiętania, że wolność mediów jest niezbędnym elementem skutecznego i sprawnego państwa demokratycznego.
Uchwała nr 4 [o śledztwie w sprawie katastrofy smoleńskiej] Zważywszy na nowe ustalenia naukowe, które kwestionują wnioski raportu rosyjskiego MAK oraz polskiej Komisji Millera w sprawie katastrofy na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj 10 kwietnia 2010 roku, która spowodowała śmierć prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego i 95 innych wysokich przedstawicieli świata władzy i kultury, w tym dziewięciu polskich generałów NATO;
zważywszy, że rząd Stanów Zjednoczonych wyraźnie oświadczył, że zdaje się na polski rząd w decyzji o powołaniu międzynarodowej komisji dla zbadania katastrofy;
zważywszy, że rząd Stanów Zjednoczonych wyda rządowi Polski dane na temat katastrofy smoleńskiej, w tym zdjęcia satelitarne, na wniosek rządu polskiego;
Kongres Polonii Amerykańskiej wzywa polski rząd do wszczęcia niezależnego, międzynarodowego śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej.

Zamach na SKOK-i Tuż przed zakończeniem w Sejmie prac nad ustawą o SKOK-ach z Komisji Nadzoru Finansowego do mediów wyciekły poufne informacje dotyczące Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych. W czwartkowym „Pulsie Biznesu” ukazał się tekst pt. „SKOK - co dalej z imperium Biereckiego”, w którym znalazły się poufne dane dotyczące Kas. „PB” wykorzystał informacje Ernst & Young, które firma przygotowała na potrzeby szkolenia pracowników Komisji Nadzoru Finansowego. Dzień później w piątkowym „Pulsie Biznesu” ukazało się oświadczenie Ernst & Young.

„Materiały przygotowane przez Ernst & Young w związku ze szkoleniem dla Urzędu Komisji Nadzoru Finansowego mają charakter poufny i przeznaczone były tylko do wiadomości pracowników nadzoru. Nigdy nie wyraziliśmy zgody na wykorzystanie tych materiałów w celach innych niż do użytku służbowego pracowników urzędu. Ponadto zakres informacji zawartych w tych materiałach istotnie odbiega od informacji zawartych w artykule” - napisali przedstawiciele Ernst & Young. Materiał ukazał się tuż przed zakończeniem prac w sejmowej komisji finansów publicznych nad ustawą, która ma umożliwić m.in. kontrolę SKOK-ów przez Komisję Nadzoru Finansowego, do czego KNF dotychczas nie miała uprawnień.

- Zwróciłem się do przewodniczącego KNF o wyjaśnienie, jakie działania podejmie w związku z tą sprawą. Jeśli pracownicy Komisji mają zbyt bliskie związki z bankami, KNF powinna wprowadzić standardy podobne do tych, jakie obowiązują w nadzorach w krajach zachodnich. Tam skrupulatnie kontroluje się związki nadzoru z podmiotami nadzorowanymi, a także istnieje wyraźna granica między nadzorem nad rynkiem finansowym a innymi służbami państwowymi - mówi nam Grzegorz Bierecki, prezes SKOK. Operacja przejęcia kontroli nad SKOK-ami przez sektor bankowy rozpoczęła się w 2008 r., po dojściu PO do władzy. Sejm uchwalił wówczas ustawę o Kasach, którą do Trybunału Konstytucyjnego skierował prezydent RP prof. Lech Kaczyński, zgłaszając ponad 70 zastrzeżeń. Po katastrofie smoleńskiej Bronisław Komorowski uchylił zdecydowaną większość tych zastrzeżeń, pozostawiając tylko dwa. Trybunał Konstytucyjny uznał te zapisy za niekonstytucyjne. Teraz ustawą o SKOK-ach na nowo zajął się Sejm.

- Jest ona przykładem działań lobbingowych sektora bankowego. Lobby to tworzą m.in. posłowie PO, np. Sławomir Neumann, który był pracownikiem zagranicznego banku. Ta ustawa jest bublem prawnym. W sejmowej komisji finansów publicznych dopycha ją kolanem inny poseł PO Dariusz Rosati, który był w radach nadzorczych FOZZ i Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej, dwóch firm, z którymi związane są wielkie afery. Ta ustawa przy wsparciu posłów oraz Komisji Nadzoru Finansowego ma pomóc bankowemu lobby zrobić skok na kasę spółdzielców - mówi nam Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK. Bankowe lobby od dawna chce przejąć SKOK-i, które obecnie mają 1900 kas i oddziałów w całej Polsce oraz 2,3 mln członków, natomiast aktywa SKOK w tej chwili wynoszą blisko 15,2 mld zł.

Dorota Kania, Marek Michałowski

O prawdopodobnych pożytkach z lekcji greckiej Media i autorytety polityczne, społeczne oraz ekonomiczne zarzucają nas komentarzami na temat tego, czy Grecja wyjdzie ze strefy euro, czy nie wyjdzie – i jakie tego będą koszty dla Grecji, dla strefy euro oraz dla świata (w tym i Polski). Rynki dostają zaś kolejnych drgawek. Nadchodzi katastrofa – wieszczą. Tymczasem warto byłoby zastanowić się, jaką lekcję wyciągnąć mogą Grecy i wszyscy inni z wyjścia Grecji z Eurostrefy i powrotu do jakiejś neodrachmy oraz ewentualnej deklaracji, że Grecja nie będzie spłacać swego długu publicznego. I wyciągnąć wnioski, czy takie postępowanie opłaca się samym Grekom. Przyjrzyjmy się najpierw powrotowi do narodowej waluty. Konsekwencją będzie bardzo silna dewaluacja drachmy: spadek jej wartości o 50% i więcej w stosunku do euro i innych walut. Grecja jest eksporterem usług (dochody z turystyki, z przewozów towarów drogą morską), natomiast importuje bardzo znaczną część wyrobów przemysłowych, poza żywnością. W rezultacie ostrego wzrostu cen siła nabywcza ludności spadłaby nawet o jedną czwartą. (i to bez ulicznych demonstracji, bo jak tu demonstrować przeciwko ustalonemu przez rynek kursowi walutowemu!). Ale to nie koniec. Jakkolwiek część pomocy dla Grecji idzie na spłacanie (i tak już częściowo darowanych!) długów, to jednak reszta zasila budżet i służy finansowaniu płac biurokracji, emerytur i usług publicznych. Pamiętajmy, że w Grecji przypada na milion mieszkańców pięć razy więcej urzędników niż np. w Wielkiej Brytanii. Gdy zabraknie pomocowych zastrzyków nastąpią albo masowe zwolnienia, albo ostra obniżka płac (o jedną trzecią? o połowę?). Tak czy inaczej, siła nabywcza spadłaby silnie i z tego powodu. Gospodarka prywatna zaś (poza turystyka, która silnie zyska na dewaluacji) rozwijać się będzie wolniej, bo możliwości kredytowe banków greckich skurczą się dramatycznie. Takie dramatyczne obniżenie poziomu życia najpierw podniesie poziom wściekłości, ale później być może również poziom zrozumienia ekonomicznych realiów. Dydaktyczny kopniak tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, może zadziałać silniej niż zasypywanie kombinatorów pieniędzmi pomocowymi i jednoczesne – mało przekonujące – grożenie paluszkiem, że jeśli Grecy nie będą grzeczni, to im się część tej pomocy cofnie. Bo ci, co nadal kombinują liczą, iż we własnym interesie inni będą dalej ich finansować, bo koszty wykluczenia Grecji byłyby wysokie także dla pomagających. Koszty dla innych mogą być odczuwalne, ale nie należy kolejny raz zapowiadać setek miliardów, czy biliony strat. A co ważniejsze, jeżeli już liczy się straty z wyjścia definitywnego Grecji ze strefy euro, to na drugiej szali trzeba postawić dotychczasowe i przyszłe koszty kolejnych drgawek rynków i ich wpływ na funkcjonowanie systemu bankowego. A także koszty wolniejszego wzrostu gospodarczego, gdy w wyniku trwającego latami wysokiego poziomu niepewności inwestycje rosną powoli lub wcale. Lekcja grecka spowoduje także inne korzyści dydaktyczne. Po pierwsze, będzie ostrzeżeniem dla tych amatorów jazdy na gapę, którzy chcieliby pójść grecką drogą. I, po drugie, nauczy amatorów majstrowania przy instytucjach, że trzeba przewidzieć także i negatywne zachowania, które przedtem lekceważono, uważając, że jakoś to będzie. Klub, do którego trudno wejść, którego reguły gry członkowie lekceważą i z którego nie można wyjść, musiał wcześniej, czy później popaść w tarapaty. Lekcja, choć kosztowna, może mieć cenne wartości dydaktyczne...

Prof. Jan Winiecki

Rząd Tuska najgorszym rządem w historii Polski „rząd Tuska kolonizując własne społeczeństwo, bo wysysając jego zasoby, aż do poziomu, gdy oddolne inicjatywy rozwojowe już nie będą możliwe, jest najgorszym i najmniej kompetentnym rządem w historii Polski”.

1. Artykuł z takim tytułem autorstwa prof. Jadwigi Staniszkis ukazał się 3 dni temu na portalu Wirtualna Polska. Gdybyśmy mieli w Polsce wolne media, wywołałby burzę, ale ponieważ przywołane w nim argumenty są dla Tuska miażdżące, mainstreamowe media zdecydowały się tekst przemilczeć. Poza paroma omówieniami na kilku niezależnych portalach internetowych (np. portale wpolityce, niezależna), nie ma żadnej dyskusji na temat konkluzji Pani profesor zawartych w tym tekście, a są niezwykle ważkie.

2. Staniszkis stawia tezę, że na skutek zmiany sposobu definiowania, głównej przyczyny kryzysu w strefie euro, a konsekwencji w całej Unii Europejskiej, zmienia się na naszych oczach strategia Niemiec. Teraz już nie brak dyscypliny finansowej w krajach południa strefy euro, ale głębokie różnice efektywności i poziomu technologicznego realnych gospodarek w strefie euro, są główną przyczyną kryzysu w Europie. Niemcy, jako przodująca gospodarka, aby zredukować tę lukę muszą „opuścić” strefę euro, oczywiście nie w sensie odejścia od tej waluty, ale w wymiarze realnym. Tym „opuszczeniem” będą kosztowne i z długim okresem zwrotu, ogromne niemieckie inwestycje w Rosji. Zdaniem Staniszkis Tusk dopełnia tą niemiecką strategię dwojako. Z jednej strony czyni z Polski zaplecze siły roboczej dla niemieckiej gospodarki i jej ekspansji na Wschód. Temu służy podniesienie wieku emerytalnego w Polsce do tego, co zrobiono wcześniej w Niemczech, przy ogromnej przecież różnicy w poziomie wynagrodzeń w obydwu krajach. Z drugiej strony odpaństwawiając Polskę, sprzyja jej regionalizacji, co najdobitniej widać na Śląsku gdzie Platforma w samorządzie województwa zdecydowała się na koalicję z Ruchem Autonomii Śląska, który teraz już otwarcie dąży do pełnej autonomii tego regionu.

3. Pani profesor zwraca dalej uwagę, że w Polsce mamy do czynienia prawie w całości z „polityczną” inflacją, bowiem dosyć wysoki wzrost cen (blisko 5% w ujęciu rocznym) jest spowodowany decyzjami rządowymi. Ostatnie pociągnięcia rządu Tuska w tym zakresie to podwyżka cen leków o około 10% w wyniku obniżenia poziomu refundacji, o czym informuje nawet ostatni raport NBP (według deklaracji rządu w wyniku wprowadzenia ustawy refundacyjnej miało być dokładnie odwrotnie), a także przygotowywane uwolnienie cen energii elektrycznej dla gospodarstw domowych, co spowoduje wzrost jej cen przynajmniej o 40%. Ta „polityczna” inflacja i drenaż kieszeni większości społeczeństwa, wraz z odsuwaniem najpoważniejszych problemów w czasie (jak sprawa OFE, które dalej drenują Polaków), stanowi jedyną receptę rządu na kryzys, ale jednocześnie niszczy szansę odbicia, a nawet przetrwania małych i średnich firm.

Ponadto mamy do czynienia z fatalnym wykorzystaniem środków unijnych (ich przeznaczaniem na cele niewzmacniające wcale naszego rozwoju), a także wszechobecną korupcją i złymi przepisami. Egzemplifikacją tych dwóch ostatnich plag jest wydanie w ostatnich 5 latach około 180 mld zł na drogi i brak jakiegokolwiek pełnego szlaku drogowego pozwalającego na przejazd z Zachodu na Wschód i z Północy na Południe, a także masowe upadłości podwykonawców na największych inwestycjach autostradowych.

4. Konkluzja tekstu prof. Staniszkis jest następująca „rząd Tuska kolonizując własne społeczeństwo, bo wysysając jego zasoby, aż do poziomu, gdy oddolne inicjatywy rozwojowe już nie będą możliwe, jest najgorszym i najmniej kompetentnym rządem w historii Polski”. Tusk i Sikorski ciągle jeszcze liczą na polityczną federalizację UE, ale Zachód Europy doskonale już rozumie, że nie tędy droga. Tam już dostrzeżono, że polityka nie zasypie różnic realnych gospodarek. I że globalizacja w szczególności współzawodnictwo z Azją, uderza w kraje średnich technologii jak południe UE. Ostatecznie liczy się, zatem tylko zdolność rozwoju kraju, a tę rząd Tuska w Polsce starannie wydusza. Nic dodać nic ująć. Kuźmiuk

PRZECIWPOŻAROWY PAPIER MINISTRA ROSTOWSKIEGO Prawie Najlepszy Minister Finansów w Europie stwierdził na łamach Financial Times, że Europejski Bank Centralny powinien „zapewnić właściwą zaporę przeciwogniową dla zapobieżenia rozlania się greckiego kryzysu na inne kraje w razie wystąpienia Grecji ze strefy euro”. Zapora przeciwogniowa ma być zrobiona z papieru! Ma to być taki specjalny papier z napisem „euro”. I już sam ten fakt, uczyni go „przeciwogniowym”. Zdaniem Pana Ministra Prawie Najlepszego w Europie, EBC powinien już teraz ogłosić, iż w razie wyjścia Grecji z eurostrefy będzie gotów skupować każdą ilość obligacji pozostałych państw strefy przez wyznaczony z góry czas, np. 12 lub 18 miesięcy”. No dobra, a co po tych 12 lub 18 miesiącach? Kolejne 12 lub 18? To może od razu 36? No i najważniejsze: skąd EBC ma mieć pieniądze na skupowanie tych obligacji choćby przez pierwsze 12 miesięcy? Oczywiście ma je wydrukować. Wiadomo, że wiara czyni cuda. Ale samo „rozmnożenie” euro żadnym cudem nie jest. Cudem byłoby raczej, gdyby biurokraci europejscy się opamiętali w swoim szaleństwie.

„Nawet w sytuacji, gdy ktoś jest przekonany, że takie działanie jest przeciw unijnym traktatom, Polska stoi na stanowisku, że jest uzasadnione w przypadku, gdy członek eurostrefy wychodzi z niej, ponieważ takie wydarzenie nie jest przewidziane w traktatach” – napisał Prawie Najlepszy Minister Finansów w Europie. Jak to, Grecja wychodzi z eurogrupy??? Przecież 10 miesięcy temu Pan Minister ogłosił, że „problem grecki, jako taki jest już rozwiązany”. Ba! Stwierdził nawet, że to z jego inicjatywy udało się „problem grecki rozwiązać”.

www.gospodarka.dziennik.pl/news/artykuly/347061,tajemnica-ujawniona-to-rostowski-uratowal-grecje.html

Tajemnica ujawniona. To Rostowski uratował Grecję Kto uratował Grecję? Zaszczyty przypisują sobie Francuzi i Niemcy. Jest jednak cichy bohater całej operacji. To jego pomysły wykorzystano, by rozwiązać problemy Aten. Do tej pory milczał, jednak po szczycie w Brukseli zaczyna głośno mówić, komu zawdzięczamy ratunek. Rostowski powiedział w TOK FM, że decyzje eurogrupy podjęte podczas czwartkowego szczytu są pozytywne dla Polski. "To są jak najbardziej dobre wiadomości dla Polski. To pierwszy duży krok w dobrym kierunku - pierwszy raz od długiego czasu strefa euro wyprzedza zagrożenia" - powiedział minister. "Uważam, że problem grecki, jako taki jest już rozwiązany i zrobiono kilka bardzo ważnych kroków w kierunku rozwiązania szerszego problemu strefy euro" - dodał. Wśród tych kroków wymienił m.in. bardzo znaczące obniżenie stóp procentowych od środków pomocowych dla Grecji, Irlandii i Portugalii.

Rostowski podkreśla: "To była nasza inicjatywa, którą zgłaszaliśmy na forach wewnętrznych unijnych od około dziewięciu miesięcy". Jego zdaniem, bez tej zmiany wszyscy byli świadomi, że +Grecja nie da rady+. "To klasyczna pułapka zadłużenia, bo jak mają zero wzrostu (PKB - PAP) lub nawet zwinięcie się gospodarki, to jak przy długu, który przerasta dochód narodowy o 50 proc. i 6-procentowych stopach (oprocentowanie środków pomocowych - PAP) mogą z tej pułapki kiedykolwiek wyjść?" - ocenił Rostowski. Dodał, że podobny problem mają Irlandia i Portugalia. "Dzięki Bogu przecięto ten węzeł gordyjski" - stwierdził. Minister odniósł się również do znaczącej redukcji greckiego zadłużenia wobec banków. Powiedział, że nie powinno mieć to większego wpływu na europejski system bankowy. "Istnieje niebezpieczeństwo, że agencje ratingowe ogłoszą, że Grecja jest formalnie niewypłacalna, ale problem Grecji, Hiszpanii i Portugali rozwiązano na tyle, że problem nie rozleje się na inne kraje" - stwierdził. Rostowski stwierdził również, że wśród podjętych decyzji na szczycie eurogrupy bardzo ważną była ta o zwiększeniu elastyczności Europejskiego Funduszu Stabilizacyjnego. "Fundusz pomocy będzie mógł funkcjonować teraz w taki sposób, aby pożyczać tym krajom, które nie są bezpośrednio zagrożone przez ten +wirus+" - powiedział. "Bardzo się cieszę, że - jak mi się wydaje - podjęte zostały dwa ważne kroki, ale jest potrzebna dalsza praca ze strony krajów strefy euro i instytucji europejskich, aby naprawdę zapewnić pełną stabilność strefy euro i w ciągu najbliższych miesięcy będą musieli oni jeszcze poważnie popracować" - ocenił. Jak dodał, praca ta będzie musiała polegać na dalszej integracji strefy euro i efektywnych i elastycznych programów pomocy, bo te, które istnieją obecnie dla Grecji, Portugalii i Irlandii, takie nie są. "Chodzi o to, aby programy te wyprzedzały wydarzenia, a nie pomagały, kiedy ludzie już toną" - powiedział. Minister odniósł się również do wysokich kursów szwajcarskiego franka, który kosztuje w piątek około 3,36 zł (w poniedziałek ustanowił jednak historyczny - 3,54 zł). "Najważniejszą rzeczą dla osób, które mają kredyt we frankach jest to, co się stało wczoraj. Fakt, że teraz zaczynają naprawiać tę sytuację (Grecji - PAP), to daje najlepsze rokowania, jeśli chodzi o poprawę kursu złotego wobec franka" - ocenił. Czwartkowy specjalny szczyt strefy euro w Brukseli zakończył się porozumieniem przywódców w sprawie pomocy dla Grecji. Nowa pomoc z publicznej kasy ma wynieść ok. 109 mld euro. Do tego dochodzi wkład sektora prywatnego w wysokości nawet ok. 50 mld euro. PAP

7 miesięcy później, czyli 3 miesiące temu, znów się cieszył z uratowania Grecji. A teraz pisze o jej wychodzeniu ze strefy euro? Czyżby jednak nie została uratowana? Czyżby Pan Minister się mylił 10 miesięcy temu i 3 miesiące temu? To nie myli się tym razem? Grecji uratować się nie da. Co więcej: od nieuchronnych zmian nie da się również „uratować” Hiszpanii, Włoch i… Francji. Socjalistyczna, zbiurokratyzowana Europa bankrutuje jak onegdaj Związek Radziecki. I ma dwa wyjścia: liberalizm albo dyktatura. Gwiazdowski

"Złe Psy"...z ludzi, którzy reagują bezrefleksyjnie pozytywnie na słowo "patriota" i "polskość" możemy mieć pożytek: w razie czego będą Polski bronić z bronią w reku. A jaki pożytek mamy z ludzi reagujących na słowo „patriota” bezrefleksyjnie negatywnie? P. Andrzej Nowak napisał i wraz ze „Złymi Pasami” wykonał piosenkę p/t: „URODZIŁEM SIĘ W POLSCE”:

Ojciec Polak, matka Polka

Polskie miasto, polska łąka

Piękna nasza Polska cała

By ta Polska ocalała

Ale jeszcze my żyjemy

Wszystkim wkoło pokażemy

Jak wojować, jak wygrywać

Sprawiedliwie i gorliwie

Urodziłem się w Polsce x4

Noszę dumnie polskie barwy

Jak rycerze, jak żołnierze

Jak potrzeba jestem hardy

Tylko, tylko w Polskę wierzę

Urodziłem się w Polsce x8

Tekst średnio odkrywczy, brzmi niemal, jak „Kto ty jesteś? Polak mały!”, przypomina piosenki do tekstów śp. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i kilku Jego naśladowców za PRLu. Słyszałem ją nawet w jakimś radio – porządna, solidna piosenka. Można jej słuchać bez kociokwiku w uszach:

http://tomas27.wrzuta.pl/audio/89lco9kxLlQ/zle_psy_-_polska_urodzilem_sie_w_polsce

Radio „OPOLE” podobno odmówiło puszczenia jej „z powodów artystycznych”. Mogę się założyć, że „z powodów artystycznych” nie powinno było puścić wielu innych piosenek – a puściło. Czy to radio prywatne? Podejrzewam, że nie. Powinno, więc czasem puszczać i „Złe Psy”. Obawiam się, że trwa nagonka na „ Złe Psy ”. Za poglądy. Cóż – normalka. Cenzura istnieje. O tym, że „jest sprawa” dowiedziałem się z lewicowego „PRZEGLĄDU”. Tam jednakowoż stojało jak byk niedojony, że odwrotnie – że jest nagonka na p..dr Marzannę Pogorzelską, nauczycielkę w I L.O. im. Henryka Sienkiewicza w Kędzierzynie Koźlu, którą jakiś PiSman chce wywalić z pracy, ponieważ wyraziła się o tej piosence źle - sądząc, że:

Bycie dumnym z rzeczy, na które nie mamy wpływu, takich jak miejsce urodzenia, jest dla mnie niezrozumiałe – podobnie jak odgrażanie się, że „jeszcze my żyjemy, wszystkim wkoło pokażemy”. Cóż: pani ta jest bezrefleksyjną oszołomką, która jak pies Pawłowa na słowo „patriota”, „polskość” itd. reaguje niechęcią albo i agresją. Śp.Henrykowi Sienkiewiczowi na pewno by sie to nie podobało. Ale są też tacy, którzy odwrotnie: reagują na to bezrefleksyjnie pozytywnie. Otóż z ludzi, którzy reagują na to bezrefleksyjnie pozytywnie możemy mieć pożytek: w razie, czego będą Polski bronić z bronią w ręku. A jaki pożytek mamy z ludzi reagujących na słowo „patriota” bezrefleksyjnie negatywnie? Żaden. Dlatego istotnie: w państwowej szkole nie powinno być miejsca dla p. Pogorzelskiej. Jakby szkoły były prywatne i sekta anty-patriotów chciała w jednej z nich p.Pogorzelską zatrudnić – to bardzo proszę. P. Pogorzelska jest do tego stopnia ogłupiona anty-patriotyczną furią, że nie zauważa, że ta piosenka powtarza właściwie słowa hymnu polskiego:

„Jeszcze Polska nie zginęła

Póki my żyjemy

Co nam obca przemoc wzięła

Szabla od bierzemy”

„Będziem Polakami”

„Dal nam przykład Buonaparte

Jak zwyciężać mamy” itd.

Czy tego też chciałaby zakazać?

W tej sprawie zdecydowanie stoję po stronie krytyków p. Pogorzelskiej. Najciekawsze dla mnie w tym wszystkim jest jednak, co innego. Z tekstu (p.Beaty Dżon) nie mogłem mianowicie wydedukować, gdzie właściwie p.Pogorzelska wyraziła swoją opinię? Chodziłem do szkół ładnych parę lat – i NIGDY mi się nie zdarzyło usłyszeć, by jakikolwiek nauczyciel wyrażał swoją opinię na temat piosenek! Bo i gdzie? Na przerwach się z nauczycielami nigdy nie rozmawiało, na lekcjach matematyki mówiło się wyłącznie o matematyce – i tak dalej. Czy dzisiaj w szkołach wykładana jest piosenkologia? Sądzę, że nie... Jeśli więc p.Pogorzelska swoją opinię wyraziła w prywatnej rozmowie – to nie widzę powodu do czepiania się. Podejrzewam jednak, że – kradnąc czas przeznaczony np. na biologię – gorliwie, jak każda pracownica frontu ideologicznego usiłowała wcisnąć uczniom tę propagandę na lekcji. A to już nieładnie. Z tego tekstu dowiedziałem się też, że p.Pogorzelska „była inicjatorką pierwszej Żywej Biblioteki w Opolu. Czytało się tam i czyta lektury nieznane – żywy księgozbiór, czyli ludzi: gejów, Romów, transseksualistów, amazonki, lesbijki, muzułmanów”. Ciekawe, jak reagowali Cyganie na wieść, że byli potraktowani jak takie dziwadła, jak transseksualiści; muzułmanie na wieść, że potraktowano ich jak (tfu!) „gejów” a amazonki, że traktuje się je jak lesbijki!!! Natomiast pewien jestem, że Cyganie mówili, że są dumni z tego, że są Cyganami, (tfu!) „geje” - z tego, że są (tfu!) „gejami” - i równie pewien jestem, że p.Pogorzelska nie reagowała na to słowami: „Bycie dumnym z rzeczy, na które nie mamy wpływu, takich jak miejsce urodzenia, jest dla mnie niezrozumiałe”. Na zakończenie przytoczę wiersz śp.Aleksandra Puszkina – o takim właśnie anty-patriocie:

Ты просвещением свой разум осветил,

Ты правды чистый лик увидел,

И нежно чуждые народы возлюбил,

И мудро свой возненавидел.

Ty proswieszcziènijem swoj ràzum oswietìł

Ty pràwdy czistyj lìk uwìdzieł

I nièżno czùżdyje naròdy wozljubìł

I mùdro swoj wòznienawìdzieł!

Olśnieniem Tyś rozjaśnił umysł swój

Oblicze Czystej Prawdy zobaczyłeś

I pokochałeś Ty narodów obcych rój

I mądrze swój znienawidziłeś.

JKM

Quis custodiet custodes? Nareszcie nasze państwo znów zdało egzamin. Znów - bo po raz pierwszy uczyniło to po katastrofie w Smoleńsku, kiedy to rosyjski MAK raz na zawsze ustalił, że przyczyną tej katastrofy był słynny błąd pilota, skonfundowanego obecnością w kokpicie narąbanego generała Błasika, a dodatkowo - dobiegającymi z głębi samolotu okrzykami prezydenta Kaczyńskiego: „ląduj dziadu!” Jak pamiętamy - o zdaniu tego egzaminu oznajmił nam nie byle, kto, bo sam pan marszałek Bronisław Komorowski, chyba już wtedy wytypowany przez Siły Wyższe na prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju. Nawiasem mówiąc, otrzymałem niedawno list od Czytelnika, który namawia mnie do odstąpienia od używania tego cytatu - bo trzeba nam wiedzieć, że określenie: „nieszczęśliwy kraj”, jest cytatem z „Lalki” Bolesława Prusa, w której o naszym kraju nie inaczej wypowiada się Książę. Dotychczas wydawało mi się, że nie ma najmniejszego powodu, by cokolwiek w tym zmieniać - ale teraz, kiedy okazało się, że nasz nieszczęśliwy kraj, a właściwie nie tyle on, co nasze państwo znowu zdało egzamin...? Czy kraj, którego państwo - a przypominam, że obecną formą państwowości polskiej jest III Rzeczpospolita - znowu zdało egzamin, może być nieszczęśliwy? Oto pytanie. Ale znowu - czyż nazywanie naszego nieszczęśliwego kraju krajem szczęśliwym cokolwiek w jego położeniu zmieni? W to nie wierzy nawet ów Czytelnik, który tłumaczy mi tylko, że kiedy zacznę nazywać nasz nieszczęśliwy kraj krajem szczęśliwym, to wielu ludzi będzie myślało, że to prawda i od razu też poczuje się lepiej. Mówiąc krótko - namawia mnie do przedstawiania innym Czytelnikom rzeczywistości podstawionej. Coś w tym jest - bo tak zwane media głównego nurtu to właśnie robią i pewnie, dlatego są tak wysoko cenione przez „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, którzy np. nie mają nic przeciwko temu, by główną misją państwowej telewizji stała się hodowla Lisów. Skoro jednak rzeczywistość podstawioną prezentują media głównego nurtu - to czy mnie przystoi czynić to samo? Jeszcze za głębokiej komuny pewien profesor twierdził, że komunizm nie może zwyciężyć na całym świecie i przynajmniej jedno państwo musi pozostać normalne, bo w przeciwnym razie nie będzie wiadomo, ile, co naprawdę kosztuje. W takim razie już chyba zostanę przy cytowaniu Księcia - bo chociaż państwo nasze znowu zdało egzamin, to przecież kraj nasz wcale nie przestał od tego być nieszczęśliwy. A państwo nasze znowu zdało egzamin, bo niezawisły sąd po długim procesie nieprawomocnie skazał właśnie na 3 lata więzienia panią Beatę Sawicką, która od podstawionego przez CBA agenta Tomka, dzisiaj występującego już oficjalnie w charakterze Umiłowanego Przywódcy w barwach Prawa i Sprawiedliwości, wzięła łapówkę w zamian za ułatwienie korzystnej prywatyzacji. Powiadają, że obiekt, który miał zostać dzięki temu korzystnie sprywatyzowany, był sprywatyzowany już wcześniej, ale pani Sawicka o tym nie wiedziała, podobnie jak pani Barbara Blida, która też nie wiedziała, że nic nie jest wykryte i w związku z tym zastrzeliła się zupełnie niepotrzebnie. Gdyby, bowiem wiedziała, że niezawisły sąd uniewinni „śląską Alexis”, to z pewnością zachowałaby się inaczej. Inna sprawa, że wtedy pan poseł Kalisz nie miałby pretekstu do żądania postawienia przed Trybunałem Stanu Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry, wskutek czego przekomarzania międzypartyjne nie ekscytowałyby tylu ludzi, co obecnie. Nie ma, zatem tego złego, co by na dobre nie wyszło - bo przy okazji swego procesu pani Sawicka zwróciła uwagę opinii publicznej na podobieństwo swojej sytuacji z sytuacją Julii Tymoszenko. Rzeczywiście - podobieństwo jest uderzające, bo Julia Tymoszenko też jest oskarżana o wzięcie łapówki, tyle, że znacznie wyższej. W tych okolicznościach tylko patrzeć, jak nasze państwo zda egzamin po raz kolejny - bo nie tylko pan redaktor Michnik, ale również pan prezydent Komorowski, premier Tusk i Jarosław Kaczyński wystąpią w obronie pani Beaty Sawickiej równie energicznie, jak wystąpili w obronie Julii Tymoszenko. Bo chyba nie, dlatego występują tak energicznie w obronie Julii Tymoszenko, że jej rodzina ze strony ojca pochodzi ze Śniatynia w Galicji Wschodniej, a jej dziadek, Abram Kapitelman był dyrektorem żydowskiej szkoły? Inna rzecz, że gdyby pani Sawicka, zamiast ekscytować niezawisły sąd wątkiem romansowym, doszukała się w swojej rodzinie żydowskich korzeni i niczym Helena Wolińska, postawiła sprawę na nieubłaganym gruncie antysemityzmu, to, kto wie - może i niezawisły sąd by się zawahał i orzekł podobnie, jak w sprawie Janusza Palikota? Bo chociaż nasz nieszczęśliwy kraj przeżywa prawdziwy wybuch epidemii praworządności, to przecież każdy wie, że praworządność - owszem, jakże by inaczej - ale w granicach wyznaczonych przez instynkt samozachowawczy! Zresztą może pani Sawicka jeszcze sobie o tych korzeniach przypomni przed przekazaniem sprawy do drugiej instancji, a wtedy może się okazać, że oczekiwania, jakie z okazji zdania przez nasze państwo egzaminu właśnie przedstawił były szef CBA pan Mariusz Kamiński oraz były minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, by ich przeproszono, mogą okazać się przedwczesne. Bo na tym świecie pełnym złości nie ma rzeczy doskonałych i dotyczy to również sytuacji, gdy państwo zdaje egzamin. Oto w ostatnich dniach CBA zatrzymała kilka osób w Komendzie Głównej Policji w tym - naczelnika wydziału - a jak pamiętamy - wcześniej również kilku dyrektorów w MSWiA. Quis custodiet custodes ipsos - co się wykłada, że kto upilnuje strażników? Można by uznać, że te zatrzymania też świadczą o tym, iż państwo nasze właśnie zdaje egzamin, gdyby nie straszliwe podejrzenie, iż mogą to być tylko odpryskowe efekty wojny na górze między bezpieczniackimi watahy, które wyrzynają się nawzajem przy pomocy organów naszego demokratycznego państwa prawnego. Warto pamiętać, że w listopadzie ubiegłego roku CBA zatrzymało również generała Gromosława Czempińskiego. Te zatrzymania sugerowałyby, że przynajmniej CBA jest poza wszelkim podejrzeniem, ale sęk w tym, że właśnie nie jest - bo przy okazji zdania przez nasze państwo egzaminu w sprawie pani Sawickiej poseł Kalisz przypomniał, że toczy się śledztwo przeciwko CBA, którego funkcjonariusze panią Sawicką „podżegali”, przekraczając w ten sposób ustawowe uprawnienia. Co prawda chodzi o okres, kiedy szefem CBA był złowrogi Mariusz Kamiński, a nie o okres, gdy szefem CBA jest powołany przez premiera Tuska pan Paweł Wojtunik, który do CBA przeszedł po błyskotliwej karierze w Centralnym Biurze Śledczym - ale przecież zatrzymanie generała Czempińskiego miało miejsce już za czasów pana Wojtunika. To pokazuje, że jeśli bezpieczniackie watahy się nie opamiętają i w porę nie dogadają się, co do podziału łupów pochodzących z rabunku naszego nieszczęśliwego kraju, to CBA wyaresztuje całą Komendę Główną Policji, a Komenda Główna Policji w odwecie wyaresztuje CBA. Wszyscy wyaresztują się nawzajem - co zresztą przewidział Sławomir Mrożek w swoim dramacie ze sfer żandarmeryjnych - i w ten sposób nastąpi pokojowy finis Poloniae - ku satysfakcji naszych sąsiadów - strategicznych partnerów. Dlatego z nadzieją spoglądamy nie tylko na uniewinnienie przez niezawisły sąd „śląskiej Alexis”, czyli pani Barbary Kmiecik, ale przede wszystkim - na sensacyjny zwrot w śledztwie w sprawie zabójstwa generała Marka Papały, który - jak się okazało - również zginął z powodu błędu pilota. Na tym zresztą nie koniec, bo w tej sprawie nadal występują dwa nurty; jeden, że tak powiem - „tradycyjny”, według którego zabójstwo generała Papały było następstwem spisku bezpieczniackich gangów i „sensacyjny” - według którego generał zginął na skutek błędu pilota. W związku z tym na mieście pojawiają się fałszywe pogłoski, że podczas konfrontacji między podejrzanymi o zabójstwo generała Papały z nurtu „tradycyjnego” i „sensacyjnego”, często dochodzi do ostrej wymiany zdań. Kiedy któryś z podejrzanych twierdzi, że to on przypadkowo zastrzelił generała Papałę, inni szyderczo wykrzykują: „ty frędzlu, chyba we łbie miesza ci się od wódki! Ty nawet nie wiesz, w którą stronę pistolet strzela!” - a potem jeden przez drugiego przyznają się do zabójstwa generała, który - gdyby to była prawda - powinien zostać podziurawiony kulami, jak rzeszoto. Jak tam było, tak tam było - ale napięcie między „tradycyjną” a „sensacyjną” linią śledztwa pokazuje, że osiągnięcie kompromisu między bezpieczniackimi watahy nie jest rzeczą łatwą ani małą i pan prokurator generalny Andrzej Seremet musi przeżywać nie lada zgryzoty, usiłując mimo wszystko podtrzymywać wrażenie, że nasze państwo po raz kolejny zdaje egzamin? SM

List od Generała Z Katarzyną Madej, wdową po por. pil. inż. Arkadiuszu Madeju, który zginął w katastrofie samolotu Su-22 w 2001 r. w Powidzu, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler W jakich okolicznościach zginął Pani mąż? - Mój mąż zginął 13 czerwca 2001 r. w katastrofie w Powidzu. To był nocny lot szkoleniowy, mąż leciał ze swoim dowódcą ppłk. dypl. pil. inż. Maciejem Górkiewiczem. Nastąpiło załamanie pogody. Zostałam wdową w wieku 26 lat, nasz syn miał wtedy rok i dziesięć miesięcy. Byłam pewna, że umrę, bo tego nie da się przeżyć, musiałam znosić rzeczy nie do zniesienia, ból rozpaczy był tak wielki, że śmierć byłaby ulgą. Przez długie miesiące wierzyłam, że umrę, że Arek nie pozwoli mi tak cierpieć i zabierze mnie ze sobą. Mijały miesiące, a ja zwijałam się z cierpienia, leżałam bezsilna na podłodze i wyłam. Musiałam przeżyć drugie urodziny Piotrusia, święta Bożego Narodzenia. W naszym mieszkaniu w Witkowie wszystko stało tak jak przed 13 czerwca 2001 r., nasze ubrania, kapcie, szczoteczki do zębów. Uciekałam przed rzeczywistością, nie potrafiłam zatrzymać się w jednym miejscu, spałam u rodziców, siostry, cioci, babci, u znajomych, nigdzie dłużej niż 3 dni, i tak było ponad rok. Początkowo myślałam, że Ojczyzna zapewni mi i dziecku poczucie bezpieczeństwa, że będzie się o nas troszczyć i pamiętać zgodnie z pięknymi deklaracjami, jakie padły tuż po katastrofie, gdzie oddał życie w służbie Ojczyźnie bohater - mój mąż, tata mojego małego synka. Myślałam, że skoro był wojskowym, to wojsko otoczy nas jakąś opieką. Wydawało mi się wręcz oczywiste, że ktoś będzie interesował się naszym losem. Jednak realia okazały się inne, im więcej czasu mijało od pogrzebu męża, tym rzadziej ktokolwiek się do nas odzywał. Nawet obiecana zamiana mieszkania trwała prawie dwa lata. Los rzucił mnie w końcu w 2003 r. do Legionowa. Piotruś zaczął tutaj chodzić do przedszkola, a ja podjęłam pracę. Nikt z wojska przez długie lata nie interesował się tym, czy nie trzeba nam w jakiś sposób pomóc, czy sobie radzimy.
Na czym polegały konkretnie Pani kłopoty, trudności, z którymi musiała się Pani sama zmierzyć? - Mieliśmy wiele kłopotów. W 2006 roku otrzymałam pismo od dyrektora Oddziału Regionalnego WAM "Mazowsze" z informacją, że moje mieszkanie znalazło się na zatwierdzonej przez ministra obrony narodowej liście kwater przeznaczonych wyłącznie na zakwaterowanie żołnierzy zawodowych pozostających w czynnej służbie zawodowej. Poinformowano mnie, że powinnam oddać zajmowany lokal do dyspozycji WAM. Z trudem wspominam swoją niemoc i bardzo zły stan psychiczny, w którym się wówczas znajdowałam, mój syn miał wtedy 7 lat, chodził już do szkoły znajdującej się blisko miejsca zamieszkania. Później okazało się, że przepisy w biurze emerytalnym są dla mnie niekorzystne, ponieważ w chwili śmierci męża byłam zbyt młoda, a do tego lepiej, jakby do katastrofy, w której zginął mój mąż, doszło nie w 2001 roku, ale po 2004 roku. Wtedy to, że pracuję i zarabiam, nie wpływałoby na zawieszenie świadczenia rentowego. Też żałuję, że tak wcześnie odszedł mój mąż, ale niestety, skoro nie mamy wpływu na to, co się już stało, to dobrze byłoby, żeby rodziny dotknięte takim nieszczęściem jak moja nie miały "pod górkę" z przepisami. Dobrze, gdyby nie były pozostawione same sobie. Przez lata nie otrzymałam od wojska żadnego wsparcia, nie było nawet odrobiny zainteresowania. Najbardziej bolało mnie, że nikt nie interesuje się moim synem, że nie ma dla niego symbolicznej paczki na święta, dofinansowania na wakacje czy jakiegokolwiek namacalnego dowodu, że ktoś ze strony wojska pamięta, że tu mieszka i rośnie syn oficera Wojska Polskiego, pilota, który zginął w służbie Ojczyźnie. Wszystko zmieniło się dopiero w grudniu 2008 r., kiedy w skrzynce na listy znalazłam zaproszenie na spotkanie wigilijne w Dowództwie Sił Powietrznych.
Przysłał je gen. Andrzej Błasik? - Tak. Na zaproszeniu widniał podpis: dowódca Sił Powietrznych gen. Andrzej Błasik. Dla mnie to było tak, jakbym dostała korespondencję z zaświatów. Długo się zastanawiałam, czy mam tam jechać, ale bardzo chciałam zobaczyć, jak to spotkanie będzie wyglądało. Mimo że nikogo w dowództwie nie znałam, pojechałam na to spotkanie wigilijne. Moje wzruszenie było ogromne, bo po tylu latach zobaczyłam znowu ludzi w mundurach. Spotkało mnie tam bardzo ciepłe przyjęcie. Od razu podeszła do mnie Ewa, żona generała, i powiedziała: "Boże, ty jesteś wdową? Dziewczyno, myślałam, że jesteś czyjąś córką. Ty jesteś taka młoda, mów mi po imieniu". Zaczęłyśmy od razu serdeczną rozmowę, podszedł wtedy też do mnie generał, zapoznaliśmy się.
Jakie zrobił na Pani wrażenie? - To był człowiek, który nie stwarzał żadnej bariery, mimo że był generałem i ważnym dowódcą. Byłam wtedy bardzo wzruszona, płakałam i trudno mi było rozmawiać. Generał Błasik był bardzo życzliwy i serdeczny. Wiedział, że mam dziecko, przekazał dla Piotrusia prezent. Pamiętam, że w reklamówce z logo dowództwa synek dostał bombkę, maskotkę, słodycze. Gdy wróciłam do domu, powiedziałam do niego: "Syneczku, to jest od taty z pracy, od dowódcy". Moje dziecko było bardzo szczęśliwe, że dostało coś od taty z pracy, dla niego było to bardzo ważne. Nie rozstawał się z maskotką, którą dostał od generała. Powiedział: "Mamo, chcę podziękować temu dowódcy", i narysował dla generała laurkę. Zawiozłam ją do Dowództwa Sił Powietrznych, tak nawiązała się później nasza przyjaźń z Andrzejem, bo okazało się, że ten dowódca nie rzucił tej laurki gdzieś w kąt, ale się ucieszył, a nawet wzruszył, że mógł mojemu dziecku sprawić taką ogromną radość małym prezentem. Andrzej powiedział, żebym następnym razem przyjechała z synkiem do dowództwa, gdyż spotkania wigilijne i wielkanocne w Dowództwie Sił Powietrznych stały się tradycją. Tłumaczyłam, że przecież na tych spotkaniach jest minister, generałowie i z dzieckiem może nie wypada przyjeżdżać, ale uparł się, że chce poznać chłopca. Przyjechałam z Piotrusiem do dowództwa w grudniu 2009 roku. Nagle podszedł do niego gen. Błasik i powiedział: "Chodź, mały, zrobimy sobie zdjęcie". Zero jakichkolwiek barier, zero wywyższania się, dla syna było to niesamowite przeżycie.
Generał przejął się Pani trudną sytuacją? - Bardzo. Jeszcze wcześniej, bo we wrześniu 2009 r., zorganizował dla wdów po pilotach wojskowych wycieczkę do Zakopanego. Był czas, żeby porozmawiać o swoim losie, poopowiadać, gdzie, kto mieszka, jak żyje, co się z kim dzieje. Zjednoczenie nas, wdów, to olbrzymia zasługa dowódcy, bo do tej pory nie znałyśmy się, każda mieszkała gdzieś w różnych częściach Polski i sama przeżywała własne nieszczęście. Dzięki dowódcy poznałyśmy się, powstało także Stowarzyszenie "W Cieniu Orła", które zrzesza rodziny ofiar poległych w katastrofach lotniczych, co powoduje, że czujemy się silniejsze. Jesteśmy dla siebie grupą wsparcia. Jesteśmy pod opieką wspaniałej pani psycholog z Dowództwa Sił Powietrznych Ani Piskorz. Ewa i Andrzej Błasikowie oraz Ania Piskorz zostali honorowymi członkami stowarzyszenia. To właśnie w Zakopanem opowiedziałam im swoją historię, jak w wieku 16 lat poznałam się ze swoim mężem, jak byliśmy razem od zawsze i mieliśmy plan na zawsze. Jak byliśmy razem szczęśliwi i do tego urodził się nam synek. Byliśmy bardzo udanym małżeństwem i nie wyobrażałam sobie, że mogę go nagle stracić. Generał słuchał z uwagą i widocznym wzruszeniem. Zawsze blisko niego była Ewa, z którą od początku doskonale się rozumiałyśmy. Andrzej był silnym, stabilnym, odważnym człowiekiem, ale tak naprawdę dużo czerpał z ciepła Ewy. Ona zawsze go wspierała, rozumiała, pomagała mu, jej życie było podporządkowane i poświęcone temu, by go wspierać. A on ją za to kochał i szanował, byli bardzo szczęśliwi. Gdyby żył mój Arek, to wyobrażam sobie, że nasze małżeństwo wyglądałoby podobnie. Po Zakopanem bardzo zaprzyjaźniliśmy się, byliśmy w bliskim kontakcie. Generał wniósł wiele pozytywnego w nasze życie. Dał nam odczuć, że nie jesteśmy osamotnieni.
Kiedy widziała się Pani z nim po raz ostatni? - Nasze ostatnie spotkanie było 25 marca 2010 r. na Wielkanoc. Później z telewizji dowiedziałam się, że spadł samolot z prezydentem i całą delegacją, która udawała się na uroczystości do Katynia. Włączyłam od razu internet, bo spodziewałam się, że w tym samolocie mógł być gen. Błasik. Zastanawiałam się nawet, czy Ewa mu towarzyszyła, bo też chciała lecieć. Byłam z nią w kontakcie już od pierwszych chwil po katastrofie, doskonale zdawałam sobie sprawę, co czuje każda komórka jej ciała, jak boli ją taka tragedia. Gdy do Polski została sprowadzona trumna z ciałem generała, odbywała się przy niej adoracja w Dowództwie Sił Powietrznych. Pojechałam tam z moim synem późnym wieczorem. Pomodliliśmy się, później rozmawiałam z panią psycholog z Dowództwa SP. Nagle podeszła do nas młoda dziewczyna: "O, pani Kasia z Piotrusiem" - powiedziała. "Ale nie miałyśmy okazji się poznać" - odpowiedziałam. Wtedy Ania Piskorz powiedziała: "Nie znasz jej? To jest właśnie córka Ewy i Andrzeja". Asia Błasik dodała wówczas, że, mimo iż nie poznałyśmy się osobiście, to rodzice zawsze jej o mnie i Piotrusiu opowiadali i że mają nasze zdjęcia w domu. To świadczy o tym, że oni naprawdę przeżywali naszą sytuację, że to nie było współczucie i troska tylko na pokaz. To niezbity dowód na to, jak byli prawdziwi w tym, co mówią, i jak szczerze pochylali się nad nieszczęściem innych, bo opowiadali o nas nawet swoim dzieciom.
Ewa Błasik po śmierci męża, podobnie jak Pani, została opuszczona, można powiedzieć, porzucona przez wojsko. Dodatkowo musiała się ciągle konfrontować z bardzo agresywnymi atakami na męża...
- Było mi bardzo przykro słuchać informacji puszczonych w eter, że rzekomo gen. Błasik był w kabinie i wywierał presję. Nikt, kto znał Andrzeja osobiście, nie uwierzył w to, że mógłby on odegrać rolę złego dowódcy. Niestety, wielu ludzi, którzy go nie poznali, wyrobiło sobie opinię o nim na podstawie mediów. Współczułam rodzinie Ewy, że nawet nie mogą w spokoju przeżyć żałoby, tylko muszą w tym bólu znaleźć jeszcze siłę na to, by stanąć publicznie w jego obronie. Jest to trudne do pojęcia, że ktoś może tak bezkarnie rzucać jakąś niesprawdzoną informację w eter, która obiega cały świat i nie ponosi za to, że wyrządził komuś ogromną krzywdę, żadnych konsekwencji.
Nie ma Pani poczucia, że z generała Błasika celowo uczyniono kozła ofiarnego, bo tak było po prostu dla wielu osób najwygodniej? - Ależ oczywiście. Rosjanie na pewno chcieli zatuszować swój bałagan i celowo obciążyć polskiego generała, a nasze media bezmyślnie to rozdmuchały. Dlaczego teraz milczą, gdy powinny głośno trąbić o tym, że tak nie było? Być może jest tak, że brukowce karmiły się wiadomością o pijanym generale, bo po prostu była sensacyjna. Wzbudzanie takich tanich sensacji było jednak bardzo krzywdzące dla człowieka, który nie żyje, i raniło wszystkie osoby, które go znały, najbardziej oczywiście rodzinę generała.
Dlaczego, Pani zdaniem, wojsko nie stanęło w jego obronie, mimo że minister Bogdan Klich zarzekał się na pogrzebie gen. Błasika, że będzie bronił jego honoru? - Nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, że analogicznie było na pogrzebie mojego męża, gdzie padły piękne obietnice. Ja nawet w nie wierzyłam, w to, że zostaniemy otoczeni opieką, że wojsko nigdy nie zapomni, że oddał życie w służbie Ojczyźnie. Tym bardziej, że osierocił małego chłopca, który nie był w stanie nawet zapamiętać swojego taty. Były to jednak, jak się szybko okazało, tylko piękne słowa i obietnice, które tak naprawdę skończyły się w dniu pogrzebu. Może nawet, tak do końca, nie jest to celowe działanie władz, żeby się nami nie zajmować. Możliwe, że chodzi tu o zwyczajne zaniedbania, może w wojsku nie ma czasu i miejsca, żeby pomyśleć o wdowach i osieroconych dzieciach, o tym, że żyjemy i czujemy. A szkoda. Generał Andrzej Błasik był jedyną osobą, która nie zajmowała się tylko pilotami czynnymi zawodowo, ale również rodzinami tych, którzy już nie żyją. Chwała mu za to, zrobił dla nas naprawdę wiele. Poświęcił czas i energię, żeby nas odnaleźć, poznać, wysłuchać, wesprzeć.
Ma Pani własną teorię dotyczącą przyczyn katastrofy Tu-154M? - Zbieg nieszczęśliwych okoliczności, bo tak bywa w katastrofach. Nie zakładam, że ktoś z premedytacją przyczynił się do katastrofy tupolewa. Nie powinno się podawać do publicznej wiadomości niesprawdzonych informacji, tak jak ma to miejsce w przypadku katastrofy smoleńskiej, gdzie uderzono w generała Błasika. Mnóstwo ludzi bezkrytycznie uwierzyło w to, co usłyszało w telewizji czy przeczytało w prasie. Te sensacyjne, obrażające gen. Błasika doniesienia okazały się nieprawdziwe, szkoda, że nikt dziś ich głośno nie prostuje. Uważam, że osoby publiczne powinny zdementować przekazywane wcześniej błędne informacje na temat gen. Błasika. Myślę, że jest to bardzo ważne, żeby ta katastrofa została zbadana rzetelnie, ale trzeba się liczyć z tym, że takie badania trwają bardzo długo, nawet latami. Najlepiej, gdyby udało się wyciszyć emocje polityczne, które towarzyszą katastrofie smoleńskiej. Wszelkie niesprawdzone informacje i teorie o przyczynach katastrofy nie powinny być nagłaśniane, ale tego nie da się chyba, niestety, uniknąć.
Co Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych stwierdziła po katastrofie Su-22 w Powidzu, w której zginął Pani mąż? - Błąd kontrolera lotów, który udzielił zgody na lądowanie na lotnisku własnym przy braku widoczności samolotu, w ograniczonej widzialności, przy warunkach atmosferycznych poniżej minimum lotniska i nie odesłał samolotu Su-22 z załogą w składzie mjr Maciej Górkiewicz i ppor. Arkadiusz Madej na lotnisko zapasowe.
Kontroler poniósł konsekwencje prawne? - Tak, został skazany prawomocnym wyrokiem sądu, o czym dowiedziałam się stosunkowo niedawno. Wcześniej wiedziałam tylko, że toczy się sprawa przeciwko osobie pełniącej funkcję kontrolera na lotnisku w Powidzu, tylko, że wtedy tym się nie interesowałam. Przeżywałam w spokoju swoją żałobę, miałam ten komfort, że moja sprawa nie była nagłaśniana w mediach. Nie obchodziło mnie wtedy to, czy ktoś zostanie skazany czy nie, bo to nie było w stanie zmienić mojej sytuacji, nie zmniejszało mojego cierpienia i rozpaczy, nie mogło przywrócić życia mężowi. Dopiero jakieś trzy lata temu potrzebna mi była do biura emerytalnego informacja, czy w tej sprawie był jakiś prawomocny wyrok. Wystąpiłam wówczas z tym pytaniem do sądu w Poznaniu i wszystkiego się dowiedziałam. Niestety - jak mówiłam - mimo że sprawa nie była tak mocno nagłośniona w mediach, w prasie pojawiły się też niepotrzebne artykuły, w których autorzy pisali o tym, że zawinił dowódca, który chciał się popisać przed "młodym" i przejął stery od mojego męża. Media mają olbrzymią siłę i mogą wyrządzić olbrzymią krzywdę innym. Szkoda, że autor takiego artykułu nie zastanowił się nad tym, gdy siadał do pisania, co będzie czuł np. syn Macieja, który przeczyta później, że jego ojciec był nieodpowiedzialny i winny tragedii. Czy ludzie, którzy wypisują niesprawdzone czy nieprawdziwe informacje, nie zdają sobie sprawy, że ranią osoby, których te informacje dotyczą? Maciej był doskonałym pilotem, z jego rodziną utrzymuję do dziś serdeczny kontakt. Dlatego rażą mnie informacje przeinaczające fakty.
Nie dziwią Pani próby pomniejszania odpowiedzialności rosyjskich kontrolerów z "Korsarza"? - Mam na to tylko jedną tezę: Rosjanie tuszują swój bałagan. Chcieli zwalić całą winę na nas, a własną ukryć. Ewidentnie ich kontrolerzy nie pracowali rzetelnie, popełniono wiele niedopuszczalnych błędów, a raport MAK skupił się na tym, by ukryć ich winę. Najłatwiej było wzbudzić sensację, obrzucając błotem gen. Błasika i naszych pilotów. Znałam Andrzeja i wiem, że był przez wszystkich odbierany, jako szczególnie dobry dowódca i człowiek. Był niezwykle odpowiedzialny, nigdy nie był chaotyczny, wprost przeciwnie, bardzo poukładany i opanowany. Każdy, kto go znał, jego cechy charakteru, sposób zachowania, ton rozmowy, nie uwierzył w wersję rosyjską, że odegrał rolę złego generała, który ryzykował życie swoje i pasażerów, żądając, by lądować w złych warunkach. Gdy pojawiła się informacja, że generał był w kabinie, pomyślałam, że musiała być ciężka sytuacja i mógł tam wejść jedynie po to, by pomóc załodze, doradzić, jako pilot bardziej doświadczony, ale broń Boże, by wywierać na nią jakąkolwiek presję!
Znała Pani załogę tupolewa? - Nie. Chociaż tak mi się wydaje, że Arek Protasiuk był z tego samego roku, co mój mąż i byli razem w szkole. Zawsze byliśmy dumni z polskiego lotnictwa, dziś też nie mamy powodów, by narzekać na naszych pilotów. Ich umiejętności są doceniane na całym świecie. Zarzucanie, więc załodze Tu-154M przez Rosjan braków w szkoleniu czy wykształceniu jest bezzasadne. Nasze władze powinny na czas zareagować na niepochlebne opinie o załodze. Nie można mówić tylko o niedociągnięciach w polskim lotnictwie, trzeba też głośno podkreślać mocne strony. Mam nadzieję, że przyjdzie czas, gdy ucichną złe emocje, a prawda wyjdzie na wierzch i honor zostanie im zwrócony, że bohaterowie będą bohaterami. Wierzę w to, że publicznie zostanie oczyszczony honor gen. Błasika, a jego zasługi docenione. To był człowiek honoru, wielkiego serca, ambitny i uczciwy. Andrzej miał silny charakter i wytrwale dążył do tego, co sobie zaplanował. Byli jednak w wojsku ludzie, którzy zazdrościli mu, że jego kariera idzie tak szybko do przodu. Myślę, że nawet ci, którzy mu zazdrościli i nie byli przyjacielsko do niego nastawieni, nie są w stanie zaprzeczyć, że był uczciwym człowiekiem i dobrym dowódcą. Jestem dumna, że go znałam, moje życie od momentu poznania Ewy i Andrzeja stało się dużo bogatsze. Wspólnie robili tak wiele dobrego dla innych. Mogli skupić się tylko na własnym szczęściu, woleli jednak pochylać się nad ludźmi, których spotkała w życiu tragedia. Bardzo nas, wdowy, wspierali. A teraz Ewa stała się jedną z nas. Dziękuję za rozmowę.

Ci, których usta mówią na wiatr.. Żyjemy w czasach niesamowitego gadulstwa, potoku płynących zewsząd słów, odnosi się wrażenie, że kto więcej ich wypowie - ten zasługuje na większy szacunek, na większe uznanie. A przecież milczenie jest złotem, a nie gadulstwo.. Ale w demokracji jest- jak zwykle - odwrotnie: liczy się gadulstwo i permanentne istnienie w tzw. mediach.. Niektóre demokratyczne blade twarze codziennie po kilka razy pokazują się w telewizji, ale na szczęście jest Internet i niekoniecznie trzeba je oglądać.. Można samemu wybrać sobie to - co człowieka interesuje… Ale też poszukać, co określony demokratyczny osobnik wyględził wczoraj albo przedwczoraj.. Ale ONI latają jak orły w mediach głównego ścieku.. Mając skrzydła wróbla.. Taki pan Janusz Palikot z Ruchu Janusza Palikota, wcześniej z Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej zajęty jest obecnie ”Tygodniem Apostazji”.. Panu Januszowi chodzi o to, żeby jak najwięcej osób związanych z Kościołem Katolickim, występowało z Kościoła Powszechnego, tak jak zrobił to on, człowiek, za którego rodzice zadecydowali, żeby był ochrzczony, i o to ma do nich pretensje. No pewnie, kilkuletnie dziecko będzie decydowało za rodziców, co mają robić. Jestem ciekawy jak on to zrobił..? Nie da się ot tak sobie wystąpić z Kościoła Powszechnego.. Tak jak wystąpić z państwa biurokratycznego – Unii Europejskiej. Europejczykami jesteśmy do końca życia. Obywatelami państwa o nazwie Unia Europejska. To można było się pozbyć „obywatelstwa” w PRL-u, nawet władze mogły je zabrać, obecnie III Rzeczpospolitej- a obywatelstwa Unii Europejskiej pozbyć się już nie można.. Ciekawe, dlaczego nie można się pozbyć obywatelstwa Unii Europejskiej? Z tym stygmatem trzeba żyć do końca życia w państwie o nazwie Unia Europejska, i w państwie o nazwie Polska, które to niesuwerenne już państwo od 1 grudnia 2009 roku - jest częścią państwa o nazwie Unia Europejska. Część innego państwa nigdy nie była, nie jest i nie będzie suwerennym państwem - to chyba jasne. Każda część jest tylko częścią i ma słuchać tego, co każe wykonywać rząd - czyli Komisja Europejska. W każdym razie pan Janusz Palikot zajmuje się namawianiem innych przeciw Kościołowi Powszechnemu, żeby z niego występowali, tak jak on próbuje to zrobić. Przypominam, że pan Janusz jest członkiem, albo już był- tzw. Komisji Trójstronnej międzynarodowej. Ale jak koś raz został królem – na zawsze zachowa majestat. Członkowie Komisji Trójstronnej spotykają się, co jakiś czas i ustalają tam- w sposób tajny - jakie plany mają na najbliższą i dalszą przyszłość wobec nas, którzy członkami tej Komisji nie są.. Decydują w sposób tajny o naszym losie, o losie milionów ludzi mieszkających nie tylko na terenie Unii Europejskiej, ale na terenach poza unijnych.. Zresztą poza unią też jest życie.. Na szczęście ich macki nie sięgają wszędzie, ale próbują.. Może stamtąd poszedł rozkaz, żeby pan Janusz Palikot przystąpił do ofensywy przeciw Kościołowi Powszechnemu?

Nie wiem - zgaduję! Bo wystąpić przeciw swojej matce, kobiecie wierzącej, przeciw dzieciom, przeciw przyjaciołom związanymi z Kościołem- to jest dopiero odwaga.! Może matka powinna się go wyrzec. Pan Luter, pardon - pan Janusz Palikot próbuje być Lutrem XXI wieku.. Przybija tezy nie na swoim Kościele w swojej parafii, ale na Kościele w Krakowie.. Jakie on ma prawo w ogóle przybijać jakiekolwiek tezy na Kościele, do którego nie należy? Co ONI na niego mają w tej komisji Trójstronnej, że posuwa się do takiej niegodziwości i nie mam na myśli decyzji samego pana Janusza Palikota- Kościół od tego się nie zawali, ale namawianie innych, żeby poszli w jego ślady? A dokąd to pan Janusz Palikot chce poprowadzić tych wszystkich, którzy pójdą za nim i i byłym księdzem związanym z „Faktami i Mitami, dawniej „Argumentami” Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej, tygodnika Wolnomyślicieli wydawanego w latach 1957- 1990 oraz urbanowskim ”Nie”? Do’ Argumentów”, na początku lat osiemdziesiątych pisywał nawet sam pan profesor Bronisław Geremek, człowiek niewierzący, ale po jego śmierci tragicznej, mszę za jego duszę odprawiało aż trzech biskupów Kościoła Powszechnego.(???? Pan profesor jadąc ze swoją asystentką, poniósł śmierć w mercedesie ze ściętą głową.. Asystentka jadąc z nim obok niego przeżyła i nawet głowy nie miała ściętej. I nie miała problemów zdrowotnych. Ale po całym wypadku zażyczyła sobie anonimowości. Nie wiemy, kto to był.. Do tego tygodnika wolnomyślicieli pisywał również pan Mariusz Ziomecki, mój kolega ze studiów na uniwersytecie Warszawskim, obecnie brylujący w mediach, głównie związny z grupą pana Adama Michnika. Gdzie chce poprowadzić faceta z torebką i całą tę osobliwą trzódkę pan Janusz Palikot? I namówić do tego innych.. Być może też facetów z torebkami.. I przy tym powołuje się na Konstytucję, która mu coś tam gwarantuje przeciwko Kościołowi i Panu Bogu. Kościół, w postępowaniu wewnętrznym KIERUJE SIĘ PRAWEM KANONICZNYM.. Konstytucja to prawo ustanowione przez człowieka na Ziemi. I to prawo powinno być zgodne z prawami naturalnymi ustanowionym przez samego Boga.. Jak nie jest zgodne- to następuje sprzeczność? I co wtedy ma zrobić człowiek wierzący w Boga i jego Prawo? Być posłusznym Bogu czy posłusznym prawu ustanowionemu przez człowieka na drodze zgniłej większości? Ustanowionym demokratycznie przy określonej większości, ale jak wiatr polityczno- demokratyczny zawieje w inną stronę- będzie inna większość.. Będzie inne prawo! Inna większość może być przy każdej demokratycznej kadencji.. I dlatego ten burdel jest taki wielki.. Nawet panu Leszkowi Millerowi nie podoba się to postępowanie, chociaż nie jest specjalnie leżącym krzyżem w Kościele Powiedział prosto i jasno.. Przecież nie ma przymusu bycia we wspólnocie Powszechnej.. No pewnie, że nie ma- i pokonawszy ustanowione prawem kanonicznym „trudności”: można z Kościoła Powszechnego wystąpić. Tak jak nie można wystąpić ze strefy euro.. Ale panu Januszowi nie wystarczy z Kościoła wystąpić- on chce Kościół zniszczyć.. Tylko patrzeć jak będzie kościoły katolickie podpalał.. Ciekawe, czy wtedy policja będzie interweniować? Bo jak na razie pan Janusz Palikot jest jakby ponad prawem stanowionym, bo ponad prawem Bożym na pewno. Sprawa w sprawie wpłat na jego kampanię wyborczą została umorzona.. Przypomnę, że na konto wyborcze pana Janusza Palikota wpłacali po 20 000 złotych biedni studenci, emeryci i osoby już nieżyjące.. Taką popularnością cieszą się poglądy pana Janusza Palikota. Że nawet biedny emeryt wysupłał te głupie 20 000 złotych, żeby tylko pan Janusz dostał się do Świątyni Rozumu - wtedy z list Platformy Obywatelskiej, o ile mnie pamięć nie myli. Wysupłali też pieniądze studenci z okolic Lublina.. A co to jest te głupie 20 000 złotych jak się mieszka w akademiku i się nie wie czy starczy pieniędzy następnego dnia na śniadanie? Ale już sprawa nieżyjących i wpłacających - to jest dopiero ciekawa sprawa.. Nie dziwię się, że sprawę nieżyjącego i wpłacającego prokuratura umorzyła.. Nie wiadomo tylko, czy on już nieżył jak wpłacał, czy zmarł zaraz po wpłaceniu.. Niewątpliwie jest to sprawa nerwowa.. W końcu chodzi o przyszłość pana posła Janusza Palikota z Komisji Trójstronnej międzynarodowej.. On musi być pośród kapłanów w Świątyni Rozumu.. Największy demokratyczny kapłan pośród demokratycznych kapłanów.. Prawdziwy kapłan nie ma demokratycznego mandatu. Jest posłuszny Bogu! I to jest wyższość monarchii nad demokracją.. Takie są aberacje rewolucji kulturalnej trwającej w Polsce.. „Bądźcie, więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie”- jak nauczał Chrystus. I przysłał nas, jako owce pomiędzy wilki.. WJR

Pierwsza faza tarczy NATO powinno być przygotowane do rozpatrzenia wzajemnych redukcji niestrategicznych sił jądrowych rozmieszczonych w Europie - wezwał na 25 szczycie państw Sojuszu ambasador USA przy NATO Ivo Daalder. Jednak Rosja sygnalizuje rozszerzanie swojego potencjału jądrowego, i to przy granicy NATO. Powód? Oficjalnie uznano gotowość operacyjną komponentów tarczy antyrakietowej Głowy państw i szefowie rządów dyskutują w Chicago o formach działania i przyszłości Sojuszu. Poniedziałek poświęcono wypracowaniu decyzji dotyczących podnoszenia zdolności bojowych i integracji środków, jakimi dysponują siły zbrojne państw członkowskich. Na dziś zaplanowano dyskusję o Afganistanie oraz spotkania z partnerami NATO m.in. z Bałkanów. Podczas Rady Północnoatlantyckiej prezydent Bronisław Komorowski zapowiedział, że Polska przystąpi do systemu rozpoznania naziemnego AGS. Wczoraj ministrowie obrony 14 krajów podpisali porozumienie w tej sprawie. W najbliższym czasie ma je przyjąć także Warszawa. Program obejmuje sieć naziemnych i powietrznych środków wywiadowczych, zwiadowczych i rozpoznawczych. Częścią systemu będzie pięć bezzałogowych małych samolotów zwiadowczych (dronów) do wykrywania potencjalnych zagrożeń. Program AGS wpisuje się w koncepcję inteligentnej obrony (smart defense). To ogólne określenie dla projektów wspólnych inwestycji kilku czy nawet wszystkich państw członkowskich w systemy obronne, których utworzenie przez pojedyncze kraje byłoby zbyt kosztowne. Największym projektem tego typu jest oczywiście tarcza antyrakietowa. W ramach smart defense bierze się pod uwagę podział kompetencji pomiędzy sojuszników, którzy mieliby specjalizować się w określonych rodzajach środków obrony, w razie potrzeby udostępnianych partnerom. Zakłada to oczywiście istnienie bardzo daleko idącego zaufania. Kierownictwo NATO i przedstawiciele państw członkowskich doszli do wniosku, że to jedyne rozwiązanie pozwalające na rozwój nowoczesnych sił zbrojnych w warunkach kryzysu gospodarczego. Jak stwierdził ambasador USA przy NATO Ivo Daalder, wiąże się to z przemyśleniem także obecności sił nuklearnych w Europie.

- Zgodziliśmy się, że NATO powinno być przygotowane do rozpatrzenia wzajemnych redukcji niestrategicznych sił jądrowych rozmieszczonych w Europie - powiedział. Wzajemność jest jednak bardzo wątpliwa, gdyż Rosja w ostatnim czasie mówi raczej o rozszerzaniu swojego potencjału jądrowego, i to przy granicy NATO, co ma być odpowiedzią na budowę tarczy antyrakietowej. Tworzenie mechanizmów smart defense jest jednak zwycięstwem w NATO koncepcji sojuszu skupionego na solidarnej obronie terytorialnej, wbrew tendencjom do czynienia z Sojuszu korpusu interwencyjnego z myślą o operacjach zewnętrznych, takich jak w Libii czy Afganistanie. NATO tworzy zintegrowany system obrony pod nazwą "NATO Forces 2020", który będzie podstawą działań operacyjnych Sojuszu i formą "radzenia sobie z wyzwaniami ekonomicznymi", jak to określił sekretarz generalny NATO Anders Fogh Rasmussen. Jest to zbieżne z oczekiwaniami Warszawy. Wydarzeniem podczas szczytu, chociaż raczej symbolicznym, była inauguracja tarczy antyrakietowej. Uznano oficjalnie gotowość operacyjną dotychczas funkcjonujących komponentów. Chodzi o SM-3 na okrętach wojennych pływających po Morzu Śródziemnym. W kolejnych fazach mają je zastąpić radary i wyrzutnie rakiet w Rumunii i Polsce. Prezydent USA Barack Obama zdecydował oficjalnie o przekazaniu dowodzenia nad wchodzącymi w skład tarczy jednostkami siłom NATO. Jak powiedział ambasador Daalder, teraz ich dowódcą będzie szef połączonych sił Sojuszu w Europie, admirał Jim Stavridis. Natomiast Hiszpania, Turcja, Rumunia i Polska wyraziły zgodę na działanie instalacji NATO na swoich terytoriach. Koszt już funkcjonujących systemów to miliard dolarów. Działające od wczoraj oficjalnie składniki taktyczne tarczy są ulokowane na okrętach stacjonujących w portach tureckich i hiszpańskich.

- Nazywamy to potencjałem przejściowym. Jest to pierwszy krok w kierunku naszego długoterminowego celu, jakim jest zapewnienie pełnego pokrycia i ochrony dla wszystkich mieszkańców państw NATO w Europie, ich terytoriów i sił zbrojnych. Nasz system będzie łączył możliwości obrony antyrakietowej różnych sojuszników, obejmując satelity, okręty, radary i wyrzutnie pocisków przechwytujących pod dowództwem i kontrolą NATO. Pozwoli to nam bronić się przed zagrożeniami także spoza obszaru euroatlantyckiego - powiedział Rasmussen. Duński polityk powtórzył, że opór Rosji nie zatrzyma budowy tarczy.

- System nie może być blokowany przez Rosję. Jednak nasze zaproszenie, by Rosja współpracowała z nami przy realizacji tego projektu, pozostaje aktualne - oświadczył. Podkreślił, że system, skierowany przeciw zagrożeniom z Iranu, jest "adaptowalny", czyli że można go będzie skorygować, dostosowując do ewentualnych zmian w zagrożeniach, przed którymi ma bronić Europy. Stałoby się tak, gdyby uznano, że zagrożenie ze strony Iranu uległo istotnej redukcji. W grę wówczas wchodzi ewentualne odstąpienie od realizacji czwartej fazy, polegającej na rozmieszczeniu antyrakiet zdolnych do zestrzeliwania pocisków balistycznych dalekiego zasięgu. To ten element tarczy najbardziej nie podoba się Rosji, gdyż mógłby zostać zastosowany przeciwko jej strategicznym siłom rakietowym, co w oczach Moskwy zmniejsza jej tzw. potencjał odstraszania. Na terenie Polski pozostałyby pociski o mniejszej sile rażenia, niemogące zagrozić rosyjskim rakietom międzykontynentalnym.
Groźby odwetowe Prezydent Komorowski potwierdził polskie zaangażowanie w budowę tarczy.

- Polska, przypomnę, już zaangażowała się w popieranie projektu tarczy antyrakietowej, spotkały nas z tego powodu różnego rodzaju trudne sytuacje. Dzisiaj jesteśmy zaangażowani w zbudowanie ogólnonatowskiego programu obrony przeciwrakietowej - powiedział, nawiązując do projektu tarczy antyrakietowej administracji prezydenta USA George´a W. Busha, obejmującego radar w Czechach i wyrzutnię rakiet w Polsce. I tamten, i obecnie rozwijany szerszy projekt naraża Polskę na groźby i działania odwetowe ze strony Rosji. Prezydent wyraził przekonanie, że Polska nie tylko będzie popierała projekt sojuszniczej tarczy antyrakietowej, ale że "zdobędzie się również na własny plan narodowego zasobu pozwalającego na skuteczne zwalczanie zagrożeń". Prezydent Barack Obama, otwierając sesję z udziałem Karzaja, stwierdził, że uczestników szczytu czeka podjęcie decyzji, co do kolejnego kroku operacji wycofania.

- Postawimy sobie za cel, aby w 2013 roku już w całym kraju operacjami wojskowymi kierowali Afgańczycy, a ISAF wziął na siebie jedynie rolę wspierającą. Będzie to ostatni krok na drodze do całkowitego usamodzielnienia się afgańskich sił zbrojnych w zakresie zapewnienia bezpieczeństwa w kraju przed uzgodnioną datą zakończenia misji ISAF w 2014 roku - powiedział Obama. Zaznaczył, że w ostatnim czasie dokonał się znaczny postęp i obecnie już 75 proc. obywateli Afganistanu mieszka na terenach, na których za bezpieczeństwo odpowiadają siły miejscowe. Prezydent USA podkreślił, że dzięki wspólnym, afgańskim i międzynarodowym, wysiłkom "impet sił talibów został zatrzymany".
Zaskoczeniem dla obserwatorów była wypowiedź prezydent Litwy Dalii Grybauskaite, że niektórzy polscy politycy postanowili rozwijać kontakty z Rosją kosztem relacji z Litwą. Wcześniej litewska polityk nie przyjęła od Komorowskiego zaproszenia na konsultacje państw regionu przed szczytem NATO w Warszawie, w których wzięli udział prezydenci Łotwy i Estonii. Wypowiedź Grybauskaite pada też w czasie, gdy polskie samoloty pełnią czteromiesięczny dyżur, broniąc przestrzeni powietrznej państw bałtyckich. Do tego nawiązał, komentując litewski głos, prezydent.

- Miałem dziś tę satysfakcję, aby na posiedzeniu szczytu NATO mówić o polskim zaangażowaniu także w bezpieczeństwo krajów bałtyckich w ramach misji air policing. Można by wskazać jeszcze parę podobnych działań. Uważam, że tak się powinno myśleć o sąsiadach, będących w tym samym sojuszu i w Unii Europejskiej - skomentował Bronisław Komorowski.
Kosztowny powrót z Afganistanu Na dziś politycy i wojskowi zaplanowali zajęcie się przede wszystkim Afganistanem. Już dzień wcześniej prezydent tego kraju Hamid Karzaj spotkał się z Barackiem Obamą. Jak poinformował dowódca sił międzynarodowych w Afganistanie gen. John Allen, proces przekazywania siłom afgańskim odpowiedzialności za bezpieczeństwo w kraju postępuje. W ostatnim czasie podpisano dwa nowe protokoły w tej sprawie, w tym jeden dotyczący działania sił specjalnych. Odtąd nawet te prowadzone przez siły innych państw będą podlegały prawu miejscowemu. - To tworzy warunki do negocjacji w sprawie zawarcia w stosunkowo krótkim czasie dwustronnego porozumienia, które ostatecznie ureguluje udział USA w obronie bezpieczeństwa Afganistanu - dodał generał. Zapewnił, że siły sojusznicze posiadają wystarczające środki, by zapowiadane przez nowego prezydenta Francji opuszczenie Afganistanu przez armię francuską nie skutkowało obniżeniem poziomu bezpieczeństwa. Z punktu widzenia Polski najistotniejsze jest to, jak i kiedy nasze wojska wrócą z Azji Środkowej i co będzie potem. Co do terminu, to wygląda na to, że koniec 2014 roku, jako ostateczna data wyjścia nie będzie kwestionowany.

- Wydaje się, że panuje dosyć powszechne przekonanie - na czym mnie osobiście bardzo zależało i zależy - aby rozumieć decyzje podjęte w Lizbonie w sposób jednoznaczny, jako wyznaczenie nie do zmiany terminu końca roku 2014 jako momentu zakończenia misji - stwierdził Bronisław Komorowski. Dodał, że potwierdzenie daty zakończenia misji wiąże się z koniecznością "działań na rzecz stworzenia dogodnych dróg transportu, tak, aby nasi żołnierze, sprzęt mogli wrócić do Polski w jak najlepszej kondycji, w odpowiednim momencie wyznaczonym kalendarzem NATO". Pewne znaczenie ma tu niedawna zgoda Rosji na otwarcie tzw. północnego korytarza transportu lotniczego nad swoim terytorium. Jednak już teraz padają pytania o koszty utrzymania sił bezpieczeństwa Afganistanu po 2014 roku. NATO będzie też utrzymywać niewielki personel zajmujący się nadzorem nad działaniem służb afgańskich i ich szkoleniem. Łącznie koszty wyniosą około 4 mld USD rocznie, z czego jeden miliard musi zostać pokryty ze środków zewnętrznych. Mówi się o przynajmniej dziesięciu latach, zanim Afgańczycy pod tym względem całkowicie się usamodzielnią. Choć Rasmussen zastrzegł, że jest za wcześnie, by mówić o kwotach, to nieoficjalnie wiadomo, że USA proponują Polsce udział w wysokości 20 mln USD rocznie, podczas gdy na przykład Rosji i Chinom po 10 mln USD. Warszawie oczywiście trudno pogodzić się z takimi warunkami. Nasze stanowisko zakłada zaproponowanie większego wkładu państwom, które nie ponosiły ciężaru misji wojskowej, a ze względów geograficznych są bardziej zainteresowane stabilnością w Afganistanie. Poza Rosją i Chinami mówi się też o Indiach. Obradom na szczycie towarzyszą protesty grup antyglobalistów oraz inne, zupełnie niezwiązane z NATO ani polityką międzynarodową, a dotyczące jedynie kwestii socjalnych w USA. Największy marsz liczył 4 tys. uczestników. Początkowo miał pokojowy przebieg. Do konfrontacji z policją doszło, gdy kolumna próbowała sforsować blokady ulic wokół miejsca obrad, centrum konferencyjno-wystawowego McCormick Place. Aresztowano kilkanaście osób. Organizatorzy marszu informują o rannych. Policja i FBI aresztowały także kilka osób podejrzanych o planowanie zamachów. Piotr Falkowski

Markety triumfują Od 2009 r. maleje liczba małych sklepów. Do dziś ubyło ich około 50 tys. Raport przygotowany przez wywiadownię gospodarczą Soliditet Polska dla "Dziennika Gazety Prawnej" jest dla rodzimego handlu bezlitosny i nie pozostawia złudzeń. Po zwykłe bułki będziemy chodzić niedługo już tylko do supermarketu. Co rusz słyszymy zapewnienia polityków i ekipy rządzącej, że przygotowuje pakiety rozwiązań dla rodzimego biznesu, głównie z sektora małych i średnich firm. Niestety, rzeczywistość prowadzenia działalności gospodarczej inaczej wygląda w twórczości legislacyjnej posłów, a inaczej w twardych warunkach konkurencji na rynku handlu detalicznego. Tutaj rodzimy handel, małe osiedlowe sklepiki i stoiska na targowiskach przegrywają z międzynarodową siecią hiper i supermarketów oraz dyskontów. Atmosferę podgrzewają czołowe internetowe portale, które w czasie kryzysu i oszczędzania, co rusz publikują tzw. koszyk zakupów, czyli zestawienie tych samych produktów kupionych w kilku popularnych sieciach handlowych. Raz najtańszy jest Real, często Biedronka, czasami Auchan. O cenach w małych sklepach nikt nie wspomina. Z badania wynika, że największy spadek nastąpił, jeśli chodzi o sklepy rybne, bo aż o 14,8 proc. Tutaj sieci wiodą prym, gdyż są w stanie zapewnić różnorodny asortyment zarówno ryb słodkowodnych, morskich, jak i tropikalnych po tańszych cenach, a żywe karpie pływają tam nie tylko przed Bożym Narodzeniem, ale są dostępne przez cały rok. Dużą stratę odnotowuje branża księgarska i sprzedaży artykułów papierniczych, która zanotowała spadek o 11,5 proc. Jest to niewątpliwie wynik zwiększenia VAT-u do 5 proc. na książki, gdyż wydawanie tradycyjnych książek stało się po prostu mniej opłacalne. Co miał na myśli minister kultury Bogdan Zdrojewski, argumentując, że: "zwiększenie VAT-u poprawi czytelnictwo", trudno do dziś doprawdy odgadnąć. Nie lepiej jest na rynku owocowo-warzywnym. Popularne warzywniaki przegrywają z sieciami handlowymi, bo te poprawiły zawsze do tej pory złą, jakość asortymentu, stawiając na świeżość i różnorodność. Obniżono też ceny. Kilogram bananów porównywalnej, jakości kosztuje tam np. 4,99 zł, a w warszawskiej Hali Mirowskiej 6,50 zł. Kalkulacja dla oszczędnego klienta wydaje się, więc jasna. Nic, więc dziwnego, że w tej branży spadek wynosi 11,1 proc. Nieciekawie przedstawia się także sytuacja w sklepach ogólnospożywczych. Jak podaje "Dziennik Gazeta Prawna", w ubiegłym 2011 r. zostały zarejestrowane 31 243 sklepy, ale wyrejestrowano 53 105, co oznacza, że liczba sklepów spożywczych zmalała o około 22 tysiące placówek. Należy zaznaczyć, że nie oznacza to, iż polski klient nie będzie miał gdzie kupić artykułów spożywczych. Oto, bowiem w tym roku wielkie sieci, czyli Biedronka, Lidl, Tesco czy Carrefour, planują ekspansję i otworzenie nowych placówek. Najlepiej widać to przy nowo budowanych osiedlach na peryferiach miast, gdzie, co rusz rosną fundamenty pod sklepy wielkopowierzchniowe i galerie handlowe. W tym roku - według wyliczeń gazety - ma ich powstać około 1,5 tys. w całej Polsce. Nie bez winy są także lokalne samorządy i developerzy, którym miejskie władze dają często wolną rękę przy planowaniu infrastruktury wewnątrz nowych osiedli. Nie dość, że przeważnie nie ma na nich boisk czy terenów zielonych, to tak jak na warszawskiej Białołęce mieszkańcy osiedla Lewandów już nigdy prawdopodobnie nie będą mieli sklepu spożywczego. W jedynym dość małym powierzchniowo kompleksie usługowym powstało przedszkole. Nikt nie chce założyć tam sklepu, bo prawo zabrania sprzedaży alkoholu w obrębie 100 metrów od szkół, przedszkoli, a powszechnie wiadomo, że sklep bez alkoholu nie przynosi zysków. Małe sklepy przegrywają też pod względem marketingu z dużymi sieciami. Ceny, godziny otwarcia, promocje, bony, rabaty, specjalne karty klienta przemawiają na korzyść międzynarodowego handlu, a nie rodzimego sklepikarza. W czasie kryzysu i drogiej benzyny zniżka 5 groszy na litrze paliwa w Tesco za zakupy powyżej określonej kwoty brzmi dla każdego zachęcająco. Nic, więc dziwnego, że w badaniu zaprezentowanym w "Dzienniku Gazecie Prawnej" spadek liczby sklepów dotyczy wszystkich branż poza branżą alkoholową. Ale i tu ceny działają na niekorzyść osiedlowych sklepów. Prosty przykład to popularne wino Carlo Rossi. W Biedronce kosztuje 16,59 zł, w Leclercu 17,39 zł, natomiast w popularnym sklepie spożywczym na Żoliborzu przy stacji metra Plac Wilsona aż 30 zł. Klienci, więc, robiąc duże zakupy w markecie, dorzucają alkohol, bo, po co przepłać prawie 100 proc. Mimo wciąż szumnych deklaracji polityków od lat sytuacja małych i średnich przedsiębiorstw nie poprawia się przy jednoczesnym utrzymującym się nieuzasadnionym - nawet czysto ekonomicznie - uprzywilejowaniu podmiotów zagranicznych. Sytuacja nie napawa optymizmem, bo oznacza to, że w niedalekiej przyszłości coraz bardziej będzie kurczyć się polska własność skupiona w rodzinnych firmach, których częścią są małe osiedlowe sklepiki na rzecz międzynarodowego anonimowego kapitału. Ireneusz Fryszkowski

Kto się obłowił na Stadionie Narodowym? Na Stadionie Narodowym trwa wymiana murawy położonej w lutym. Nowa trawa będzie kosztowała pół miliona złotych. Obiekt, którym tak chwali się rząd, to studnia bez dna i eldorado dla zaprzyjaźnionych biznesmenów. Warszawski radny PO Piotr Kalbarczyk na budowie stadionu zarobił 28 mln zł. Operacja wymiany trawy to wynik decyzji UEFA, która nie zgodziła się na rozgrywanie meczów Euro 2012 na murawie ułożonej w lutym. Oznacza to, że zimą wyrzucono w błoto kilkaset tysięcy złotych. Jest wiele dowodów na to, że obiekt, na którym 8 czerwca mają się rozpocząć piłkarskie mistrzostwa Europy, to bubel. Kłopoty z rozsuwanym dachem, problemy ze schodami na trybunach, zapadające się stropy, konieczność wymiany murawy – wszystko to dobitnie świadczy, jak jest naprawdę. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Stadion Narodowy jest dla ludzi związanych z rządzącą koalicją jedynie elementem propagandy sukcesu oraz okazją do „robienia pieniędzy”. Wskazują na to ostatnie doniesienia „Pulsu Biznesu”, według których firma Aluglass-Realizacja, należąca do warszawskiego radnego Platformy Obywatelskiej Piotra Kalbarczyka, zarobiła 28 mln zł dzięki kontraktom zawartym z Narodowym Centrum Sportu, państwowym inwestorem i operatorem Stadionu Narodowego. Pierwszy kontrakt – największy, bo warty ok. 42 mln zł – realizowany w konsorcjum z dwoma innymi przedsiębiorstwami Kalbarczyk uzyskał bez przetargu. W wypadku trzech kolejnych zleceń przetargi ogłoszono, ale Aluglass-Realizacja był jedyną firmą, która w nich uczestniczyła. Trybem pozyskania kontraktów przez Kalbarczyka interesuje się Centralne Biuro Antykorupcyjne. Informację tę ujawnił mediom rzecznik prasowy CBA Jacek Dobrzyński. Stadion Narodowy to jeden z najdroższych obiektów tego typu w Europie. Jego ogólny koszt wynosi ok. 2 mld zł. Po przeliczeniu tej kwoty na liczbę krzeseł na trybunach – a jest ich 58 tys. – wybudowanie jednego miejsca na warszawskim stadionie kosztowało średnio ok. 35 tys. zł, czyli tyle, ile 4 m2 mieszkania w Warszawie. Z europejskich stadionów droższe od Narodowego było tylko nowe Wembley w Londynie na 90 tys. miejsc, gdzie średnia cena jednego krzesła przekroczyła 43 tys. zł. Na Emirates Stadium – porównywalnym pod względem pojemności do naszego stadionu – jedno miejsce kosztowało o 4 tys. zł mniej niż w Warszawie. O ile można być spokojnym, że stadion Arsenalu Londyn zarobi na siebie, bo jego gospodarzem jest przecież jeden z najlepszych klubów na świecie, który rozgrywa w sezonie kilkadziesiąt meczów przy pełnych trybunach, to w wypadku warszawskiego Stadionu Narodowego niemal pewne jest, że będzie generował straty. Nie będą na nim grały ani Legia, ani Polonia, bo mają swoje, mniejsze obiekty, które i tak rzadko są zapełnione. Kilka meczów w roku, parę koncertów rockowych i wynajęcie pomieszczeń pod trybunami to za mało, aby pokryć gigantyczne koszty budowy i utrzymania Stadionu Narodowego. Marek Michałowski

Tłumy na spotkaniu z prof. Biniendą! Nawet gdyby Tu-154 zaczepił o brzozę, nie straciłby w wyniku tego zderzenia fragmentu skrzydła - udowadniał podczas dzisiejszego spotkania w klubie Palladium prof. Wiesław Binienda. Spotkanie, zorganizowane przez warszawski klub "Gazety Polskiej", poprowadził redaktor naczelny "GP" Tomasz Sakiewicz. Można było spodziewać się, że spotkanie z prof. Biniendą wzbudzi duże zainteresowanie warszawiaków, ale chyba nikt nie oczekiwał aż takich tłumów. Już przed planowanym rozpoczęciem dyskusji (opóźnionej kilkanaście minut) klub był zapełniony ludźmi.

- Było kilkaset osób. Uczestnicy przez długi czas po spotkaniu zadawali pytania panu profesorowi Biniendzie i posłowi Macierewiczowi - mówi nam obecny na spotkaniu Leszek Misiak, dziennikarz "Gazety Polskiej" i współautor książki "Musieli zginąć". Propozycje pytań wcześniej spisano i na najciekawsze nich gość udzielił wyczerpujących odpowiedzi. Profesora zapytano m.in., jak samolot znalazł się na wysokości 26 m nad ziemią, skoro piloci na wysokości 100 m chcieli odejść na drugi krąg. Prof. Binienda stwierdził, że próba odejścia się nie powiodła, gdyż coś musiało stać się z samolotem - kwestia ta jednak, dodał, musi zostać jeszcze wyjaśniona. W zasadniczej części spotkania prof. Binienda szczegółowo, ale zarazem bardzo przystępnie, udowodniał, że prezentowana w rosyjskim i polskim raporcie wersja katastrofy smoleńskiej nie może być prawdziwa. Uczony skoncentrował się na rzekomym zderzeniu Tu-154 z brzozą. Nawet gdyby Tu-154 zaczepił o brzozę, nie straciłby w wyniku tego zderzenia fragmentu skrzydła - stwierdził. Jak tłumaczył zgromadzonym prof. Binienda, tezy oficjalnych raportów w tej kwestii obaliła przeprowadzona przez niego symulacja komputerowa. Naukowiec dokonał jej przy użyciu specjalistycznego programu LsDyna3D. By przekonać sceptyków, prof. Binienda przeprowadził eksperyment kilkakrotnie, zawyżając niektóre parametry ponad stan faktyczny (gęstość drewna brzozy, średnicę drzewa itd.). Uczony podkreślał ten fakt kilka razy. Wykład prof. Biniendy nie ograniczał się tylko do słów. Prelekcji towarzyszyły niezwykle ciekawe prezentacje. Uczestnicy spotkania mogli m.in. na własne oczy przekonać się, jak wyglądały podobne katastrofy z udziałem Tu-154. Jeszcze ważniejsza była symulacja zderzenia Tu-154M nr 101 ze słynną już brzozą. Prof. Binienda wypunktował podczas tej wizualizacji wszystkie absurdy związane z oficjalną wersją, m.in. sposób rozpadu skrzydła po rzekomym rozerwaniu go przez drzewo. - Była to prezentacja dużo bardziej szczegółowa, niż to, co prezentowano dotąd na posiedzeniach sejmowego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej. Szczególnie ciekawe były wyliczenia związane z wytrzymałością materiałów - mówi Leszek Misiak. Profesor przybliżył też uczestnikom spotkania metodę elementów skończonych, którą posłużył się do stworzenia symulacji. Zaznaczył, że to bardzo precyzyjne narzędzie analizy, a z programu LsDyna3D korzystają firmy produkujące silniki odrzutowe i amerykańska agencja kosmiczna NASA. Prof. Binienda podkreślił także, że po każdej katastrofie lotniczej na Zachodzie przeprowadza się wielokrotnie symulacje komputerowe. Duże zainteresowanie zgromadzonych wzbudziły szczegóły pracy prof. Biniendy i ciekawostki związane z jego badaniami. Binienda zdradził m.in., że potrzebną mu do analizy brzozę kupił samodzielnie. Uczony mówił też, że w Polsce jest wielu wybitnych naukowców, którzy mogliby pomóc w wyjaśnieniu katastrofy smoleńskiej; większość z nich jednak po prostu się boi. Na spotkanie przyszło wiele znanych osób. Byli bliscy ofiar katastrofy smoleńskiej, m.in. Ewa Kochanowska i Andrzej Melak, przywitany entuzjastycznymi brawami satyryk Jan Pietrzak, reżyser filmowy Antoni Krauze, sędzia Wiesław Johann z małżonką Olgą. Prezentację filmowały ogólnopolskie stacje telewizyjne: Polsat News i TVN. Na zakończenie spotkania Tomasz Sakiewicz ironicznie pozdrowił dziennikarzy tej ostatniej telewizji, twierdząc, że liczy na udaną relację. Prof. Wiesław Binienda jest dziekanem wydziału inżynierii Uniwersytetu Akron w stanie Ohio oraz członkiem grupy ekspertów ds. badań katastrof lotniczych takich instytucji i firm jak NASA, FAA oraz Boeing. Może się także pochwalić doktoratem z dziedziny badania wytrzymałości materiałów, honorowym członkostwem Amerykańskiego Stowarzyszenia Inżynierów Lądowych (ASCE) i stanowiskiem redaktora naczelnego „Journal of Aerospace Engineering”. Niezalezna

Łagodne oblicze dysponenta tarczy Na początku maja br. rosyjskie ministerstwo obrony zorganizowało w Moskwie konferencję na temat obrony antyrakietowej. Zaproszono na nią około 200 polityków, wojskowych i ekspertów z wielu krajów, w tym z Polski i innych państw NATO. Występujący na konferencji Szef Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej generał Nikołaj Makarow oświadczył, że w razie rozmieszczenie tarczy antyrakietowej Rosja wyceluje swoje rakiety w kraje, które zainstalują elementy tarczy na swoich terytoriach. Nie wykluczył przy tym prewencyjnego uderzenia na te kraje, w tym na Polskę. Mimo, że tarcza nie powstała Rosja już teraz zaczęła instalować nad granicą z Polską, w rejonie Kaliningradu, rakiety „Iskander”, które mogą przenosić głowice jądrowe.

Polakom oferujemy Iskandery z dostawą do domu W dokumencie rosyjskiego ministerstwa obrony „Zagrożenia wojskowego bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej” opracowanym przez Sztab Generalny i podpisanym przez wspomnianego generała Makarowa – wiceministra obrony Rosji możemy przeczytać, że: „Polska rości sobie pretensje do leżących na terenie Białorusi obwodów brzeskiego i grodzieńskiego”. A gdy przypomnimy manewry armii rosyjskiej i białoruskiej „Zapad 2009”, w czasie, których ćwiczono tłumienie polskiego powstania w Grodnie i odpieranie polskiej agresji na Białoruś przy użyciu broni jądrowej widzimy, że na Kremlu oficjalnie zdefiniowano Polskę, jako wroga Rosji. Można oczywiście bez trudu stwierdzić, że Polacy nie tylko nie mają żadnych zamiarów napadania na Białoruś, ale do tego stan polskiej armii ponad wszelkie wątpliwości dowodzi, że nie jest ona zdolna do żadnego ataku. Czyżby, więc rosyjscy sztabowcy pisząc o polskich planach zajmowania Białorusi zwariowali? Jednak nie. Wracając do historii Polski wspomnijmy, że Hitler uzasadniał napaść na Polskę w 1939 r. rzekomym zajęciem przez Polaków radiostacji w Gleiwitz. I nie tak dawno władze Rosji twierdziły, iż musiały bronić się przed „agresją” malutkiej Gruzji, która chcąc zdyscyplinować własne buntujące się prowincje przy okazji „zagroziła” Rosji. Polska może, więc zostać jakimś "agresorem" mimo woli. Inaczej niż Rosjanie na te kwestie spogląda polski MON twierdzący, że do 2030 r. „wojny nie będzie”, a i później raczej nic Polsce nie grozi. W dokumencie opracowanym przez Departament Transformacji MON „Wizja sił zbrojnych RP – 2030” mamy taki opis: „Przeciwnikiem przyszłych Sił Zbrojnych RP (w 2030 r. – RSz) będą coraz rzadziej regularne siły zbrojne dysponujące kompleksowymi systemami uzbrojenia i odpowiednim zapleczem logistycznym. Ich miejsce zajmą lokalne (narodowe) i transnarodowe oddziały partyzanckie i paramilitarne, najemnicy oraz oddziały rebelianckie wykorzystujące do walki także dzieci – żołnierzy”. Do tego: „Nie będą oni posiadali uzbrojenia typu ciężkiego”. Z tego opisu przeciwnika wyraźnie widać, że jest on inny niż to wynika z tego, co ogłosili Rosjanie.

Wizja walk z „dziećmi żołnierzami” nie posiadającymi „ciężkiego uzbrojenia” – bo dzieciak nie uniesie? – uspokaja. Być może, dlatego rządzący Polską rozbrajaja armię, redukują ją i pozbawiają zdolności bojowych.

Formacja MON do walki z dziećmi – żołnierzami Obecny minister obrony, nazywany na portalach wojskowych SieMONiakiem, ogłosił „priorytety” swego urzędowania („Priorytetowe kierunki działań MON i Sił Zbrojnych RP w 2012 roku.”). Dokument stanowi wypisane bez ładu i składu pobożne życzenia autora/autorów: („Prowadzenie intensywnych prac nad nowoczesnymi rozwiązaniami modernizacyjnymi dla Marynarki Wojenne”), („Przygotowanie narodowego programu pancernego w ramach rozwoju mobilności”), jest miejscami śmieszny („prowadzenie działań zmierzających do zwiększenia liczby kobiet pełniących służbę w wojsku”) lub („Nadawanie Gwiazd Afganistanu (i innych) zgodnie z zasadą, że nie żołnierze czekają na odznaczenia, lecz odznaczenia na żołnierzy.”), a bywa też żałosny („przeciwdziałanie przedwczesnym odejściom żołnierzy z wojska”). Jednak to, co jest wątkiem dominującym w chaotycznych zamiarach MON, to dalsze redukowanie armii i dezorganizowanie tego, co z niej jeszczepozostało. Po pierwsze utrzymany został kierunek tworzenia zdolności ekspedycyjnych w siłach zbrojnych – w dokumencie MON mamy „PRIORYTETY ZWIĄZANE Z MISJAMI ZAGRANICZNYMI” oraz „PRIORYTETY W SFERZE AKTYWNOŚCI MIĘDZYNARODOWEJ”,a w części „PRIORYTETY MODERNIZACJI TECHNICZNEJ”prawie wszystkie zadania są związane z działaniami poza granicami kraju. MinisterSiemonak zapowiada: „Objęcie priorytetem szkolenia jednostki wydzielane do kolejnych zmian PKW, Sił Odpowiedzi NATO oraz Grupy Bojowej UE.” Jeśli więc uwzględnimy występujące ograniczenia finansowe musimy stwierdzić, że uzyskanie możliwości działania na misjach musi nastąpić kosztem zdolności bojowych sił przeznaczonych do obrony kraju. Dziwacznie wygląda zapowiadana reforma szkolnictwa wojskowego. W miejsce obecnych pięciu uczelni minister zapowiada utworzenie „jednej lub dwóch uczelni” – jeszcze nie wie? MON postuluje przy tym, aby Wojskowa Akademia Techniczna stała się szkołą kształcącą oficerów dla wszystkich rodzajów sił zbrojnych, a więc nie tylko dla wojsk lądowych, ale także lotników i marynarzy. Jako argument podaje się, że oficerowie muszą opanować obsługę uzbrojenia i WAT jest do tego miejscem najlepszym. Pomysłodawcy tego rozwiązania chyba nie wiedzą, że szkoła oficerska nie kształci operatorów do obsługi uzbrojenia, ale dowódców zdolnych pokierować podległym oddziałem na polu walki. Ponadto pomysł wyszkolenia lotnika z dala od lotniska, a marynarza w warunkach lądowych wydaje się co najmniej dziwaczny. Na WAT będą „nasucho”, teoretycznie, uczyć podchorążych latania bez samolotów, pływania bez okrętów, czy dowodzenia pododdziałem bez żołnierzy i wozów bojowych. Tymczasem przyszły dowódca powinien być szkolony na poligonie, na lotnisku, na morzu, a nie na warszawskim Bemowie. Oficerowie mają wykonywać swoje zadania dowodząc żołnierzami, a nie siedząc z biurkiem i zapisując kartki papieru. W Stanach Zjednoczonych, na które tak lubią powoływać się nasi „reformatorzy”, każdy rodzaj sił zbrojnych posiada własną uczelnię i nie znajdują się one w Waszyngtonie. Skoro minister nie wie ile ma być szkół, to nie wiadomo, co się stanie zAkademią Obrony Narodowej. Jeśli zostanie zachowana, ma być przekształcona w Akademię Bezpieczeństwa Narodowego kształcącą polityków, policjantów oraz wojskowych wyższych rang. Misja tej uczelni jest, więc niezbyt jasna. Co źle jej rokuje. Wielkie zmiany mają dotknąć system dowodzenia. Sztab Generalny WP, tak jak chce szef BBN Komorowskiego gen. Koziej, ma stracić kompetencje dowódcze i przekształcić się w „organ planowania, doradztwa strategicznego i nadzoru”. Mają ulec likwidacji dotychczasowe dowództwa rodzajów sił zbrojnych przekształcone w „dwa dowództwa strategiczne – odpowiedzialne za dowodzenie bieżące oraz odpowiedzialne za dowodzenie operacyjne”. Nie wiadomo, w jaki sposób pomysłodawcy tego rozwiązania ustalili, gdzie kończy się dowodzenie „bieżące” siłami zbrojnymi, a zaczyna dowodzenie „operacyjne”. Dotąd było wiadomym, że dowodzenie wojskami odbywa się w trzech wymiarach: taktycznym, operacyjnym i strategicznym, w zależności od celów, skali i rozmiarów planowanych działań oraz wielkości użytych sił. Jak ma się do tego owe „bieżące” dowodzenie? Ponadto trzeba pamiętać, że system dowodzenia siłami zbrojnymi w okresie pokoju powinien mieć zdolność łatwego przechodzenia na dowodzenia w warunkach wojennych. Nie wiadomo czy do dowodzenia w czasie wojny MON przeznacza dowództwo „bieżące”, czy też raczej dowództwo „operacyjne”, które w okresie pokoju zajmuje się działaniami ekspedycyjnymi poza krajem. Istniej też pewne ograniczenie prawne, które należałoby uwzględnić. Konstytucja RP mówi, że prezydent mianuje szefa SG WP i dowódców rodzajów sił zbrojnych. Szef sztabu jest najwyższym stanowiskiem służbowym wojskowym i teraz ma tę pozycję utracić, a dowódców rodzajów SZ ma w ogóle nie być. Znając zdolności rządzącej ekipy w naginaniu prawa można założyć, że znajdzie się jakąś furtkę by ograniczenia prawne ominąć. Konfrontując jednak ten zamiar z innymi pociągnięciami można założyć, że funkcjonujący dotąd w miarę poprawnie system dowodzenia zostanie zdezorganizowany. Minister obrony zapowiada, że po przeprowadzeniu swoich zamiarów będzie „więcej wojska w wojsku”, a nawet, że będzie mniej urzędników. Może będzie ich mniej w Sztabie Generalnym, tych wojskowych, ale nie będzie mniej w MON urzędników w cywilnych ubraniach. Właśnie premier Tusk powołał na wniosek Siemoniaka piątego wiceministra obrony, młodą kobietę, absolwentkę Wydziału Budownictwa Lądowego Politechniki Świętokrzyskiej i podporządkowano jej departament infrastruktury, który miał być zlikwidowany. Paweł Graś rzecznik rządu informując o powołaniu następcy Klicha do MON ostrzegał: „Łagodne oblicze ministra Siemoniaka nie idzie w parze z jego silną ręką i, którzy jego delikatnemu obliczu dadzą się zwieść, będą zdziwieni.” Rzeczywiście miał rację. Nie tylko Siemoniak ma łagodne oblicze. Co warte są "priorytety" ministra Siemoniaka dowodzi jeszcze jeden fakt. O zakupach uzbrojenia i sprzętu wojskowego decyduje czas, jaki odpowiednie służby mają na przeprowadzenie przetargów w danym roku budżetowym. W 2012 roku na tzw. wydatki majątkowe zaplanowano ponad 7 mld zł (24,4% budżetu MON). Te pieniądze można wydać realizując zadania zapisane w rocznym planie wydatków resortu. Ten plan na rok bieżący Siemoniak podpisał dopiero 2 maja, co oznacza, że podległe mu instytucje nie mają szans, aby pieniądze do końca roku w całości wydać. Cóż ucieszy się minister finansów z tych "zaoszczędzonych" przez MON pieniędzy. Szeremietiew

SZOPEN WKURZA KATARYNKARZY Do Polski zawitał profesor Wiesław Binienda – dziekan Wydziału Inżynierii Lądowej w Akron. Zamierza wygłosić szereg wykładów przeznaczonych dla polskich akademików oraz wyjaśnić osobom słabiej znającym przedmiot, na czym polega metoda badawcza jego pracy. Jak sam wyjaśnia w dziś opublikowanym wywiadzie dla „Naszego Dziennika”, badania, które wykonuje w zespole z profesorem Brownem nad turbinami silników mają ogromne znaczenie praktyczne; doprowadziły do zmiany technologii wytwarzania łopatek turbin tych silników, co miało znaczący wpływ na poprawę bezpieczeństwa lotów (zniszczenia dokonane przez oderwaną, stalową łopatkę turbiny były jedną z przyczyn uszkodzenia drugiego silnika i – w konsekwencji - katastrofy Ił-62 w Lesie Kabackim, 9 maja 1987 roku). Profesor Binienda, będący niekwestionowanym autorytetem i pionierem w swojej dziedzinie, mógłby być jednym z publicznych powodów miłościwie nam panujących do dumy z powodu wkładu, jaki wnosimy w dziedzinę praktycznego zastosowania nauki oraz jednym z rzadkich prawdziwych elementów propagandy sukcesu, gdyby nie fakt, że zainteresował się przebiegiem katastrofy Tu-154 z 10 kwietnia 2010 roku, a w zasadzie sposobem, w jaki tę katastrofę usiłowały wytłumaczyć komisja MAK – z całym blaskiem tej jednej z ostatnich, bezpaństwowych, instytucji post-sowieckich, i polska Komisja d/s Badania Przyczyn Wypadków Lotniczych. Wobec tragedii o wielkiej skali Polacy posiadają niewyobrażalne zdolności mobilizacji, co jest znakomicie rozumiane i odbierane zagranicą, i tak było i w tym przypadku – władze uniwersyteckie zaakceptowały zainteresowanie profesora Biniendy tematem, pozwalając mu z badań dotyczących kluczowego elementu katastrofy w wersji podanej przez MAK, uczynić jeden z głównych tematów najważniejszego wydarzenia branżowego, to jest Konferencji w Pasadenie. To spowodowało zgrzytanie w kręgach osób związanych obecnie z administrowaniem Ojczyzną profesora Biniendy, podobne do zgrzytania, jakie swego czasu na salonach petersburskich (i warszawskich, a już zwłaszcza na nich) musiała wywoływać wirtuozeria gry Szopena czy Paderewskiego. Polski nadworny kundel carskiego namiestnika szkolony był w wyciu na jedną, pochwalną nutę; pasaże jego – wydawałoby się – rodaków, wykonywane w Paryżu i Nowym Jorku, i o zgrozo nie tylko niewychwalające brodawki na poliku Najjaśniejszego Pana, ale i zdające się w jakiś niepokojący sposób wszelki zalety NP, razem z brodawką, czniać, robiły przygnębiające wrażenie i wpędzały we frustrację. Wściekłość spowodowałaby propozycja przesłania nut i wspólnego przećwiczenia palcówek, a już tournee po Priwislinskim Kraju byłoby niczym cios w śnupę i kop w zad, bo choćby i wirtuoz nie zamierzał, to nawet średnio wyrobiona publiczność nie miałaby szans nie mieć wątpliwości, że różnica między wirtuozerskim wykonaniem Poloneza As-dur, a próbą przerobienia go na hymn ku chwale Imperatora przy użyciu tarki i drutu, jest, i to znacząca. Nie ma, więc najmniejszej wątpliwości, że profesor Binienda nie doczeka się spotkania z żadną z gwiazd komisji Millera, choć sam Binienda powinien raczej żałować, a to z kilku powodów. Po pierwsze miałby być może szansę poznać jedno z największych odkryć laryngologii, a więc członka komisji posiadającego słuch już nie tylko, że absolutny, ale absolutny w absolutnym stopniu i przewyższający swoją czułością wszelkie znane urządzenia służące do porównywania dźwięków i analizowania ludzkiej mowy. Gdyby jednak okazało się, że istnienie takiego fenomenu to jednak plotka, mógłby przynajmniej profesor Binienda dokonać ważnych dla każdego naukowca obserwacji, jak bardzo różni się świat nauki od dworskiej psiarni, a w związku z tym, jak ważną dla siebie i dla swojej dziedziny wiedzy decyzję podjął, rezygnując ze wspomagania swoim talentem generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka, a więc KGB i GRU. Można powiedzieć, że dzięki jego decyzji świat jest dzisiaj bezpieczniejszym miejscem, a ludzie upadli (i mali, bo człowiek zawsze maleje, kiedy łże, hańbi zmarłych i działa na szkodę własnej Ojczyzny) nie mogą spać spokojnie, dopóki Biniendy tego świata koncertują, i o to chodzi. Profesor Binienda spotka się natomiast ze swoimi polskimi kolegami – zajmującymi się podobną tematyka, więc będzie miał okazję wymienić się eksperckimi uwagami na temat prowadzonych przez niego symulacji - podobne symulacje są również prowadzone w Polsce, na wypadek, gdyby wydarzyła się katastrofa lotnicza, bo tego typu badania są w dzisiejszym świecie standardem, chyba, że jakieś - wydawałoby się cywilizowane państwo - obsunie się w post-sowiecką zonę. Postać profesora Biniendy, podobnie jak postacie trzech innych naukowców – Kazimierza Nowaczyka, Marka Czachora, i Grzegorza Szuladzińskiego – to takie jasne punkty na firmamencie polskiej nauki, i dowód na to, że jako naród mamy cywilizacyjny potencjał, póki, co – nie w Polsce – ale, chwała Bogu, w ludziach. Przecież w tym wszystkim chodzi tylko o jedno – o rzetelne wykonanie swojej roboty w oparciu o własną wiedzę, doświadczenie eksperckie, i talent. Trzeba się jedynie zdobyć na odwagę nieulegania politycznej presji, albo uczciwego przyznania przed samym sobą, że osiągnięcie poziomu eksperckiego w danej dziedzinie wiedzy przekroczyło nasze możliwości. Przyznam się, że doznałem napadu śmiechu po wysłuchaniu opinii kilku „auto-autorytetów”, które usiłowały podważyć wyniki badań ludzi o ustabilizowanej pozycji w świecie naukowym sugerując jakieś związki i inklinacje polityczne, a już zwłaszcza ze światem podwórkowej polityki. Podobne zdanie może mieć jedynie ktoś, kto nie wyobraża sobie kariery naukowej w inny sposób, niż załatwiony na państwowej posadzie etat, znacznie przekraczający zakresem przypisanych kompetencji te, które się samemu posiada. Wtedy trzeba służyć. Wyobrażanie sobie, że karierami naukowymi Nowaczyka, Biniendy, Czachora czy Szuladzińskiego zarządza Antoni Macierewicz jest bzdurą, która mogła powstać jedynie w głowie skończonego peerelaka o bazarowej mentalności, który właśnie szczęśliwie załatwił córce egzamin na prawo jazdy za „pińcet”, i snuje ambitne plany, by załatwić jej etat asystencki na uniwersytecie, ale z tym to już gorzej, bo to „sześset tysińcy i pińcet”. W rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie – to Antoni Macierewicz jest w swojej misji całkowicie zdany na pracę i autorytet trzech wymienionych, i będzie musiał zaakceptować wnioski, i te o charakterze prawno-karnym, i te o charakterze politycznym, płynące z rezultatów tych prac. A już dzisiaj wiemy jedno – komisja państwowa pod przewodnictwem Millera wykonała polityczne zadanie potwierdzenia „ustaleń” działającej na prywatne zlecenie premiera Rosji – Putina – pozapaństwowej organizacji słynącej z nierzetelności, której nie da się w żaden sposób pociągnąć do odpowiedzialności za fałszerstwa. Co więcej – dzięki uwikłaniu politycznemu – ludzie mieniący się być ekspertami zostali zmuszeni do podżyrowania piramidalnej bzdury, która już do końca świata awiacji będzie przykładem wręcz komicznego (gdyby nie okoliczności) zawodowego samobójstwa na zlecenie, bo chyba żaden z członków komisji Millera nie ma wątpliwości, że składając podpis pod dokumentem, którego osią konstrukcyjną były średniej, jakości fotografie amatora współpracującego ze Specnazem, właśnie takiego samobójstwa dokonał. Nie tłumaczy tych ludzi nawet ten fakt, że wybrali totalną kompromitację, zamiast wybrać drugą z dostępnych opcji, a więc podpisać zafałszowane ustalenia mme Anodiny, co może świadczyć tylko o tym, że nie podzielają (bardziej uzasadnionego w jej przypadku) optymizmu generalissy, że jest nie do ruszenia. Nie tłumaczy ich jednak nawet i ten fakt, bo ich alternatywa była jedynie pozornie dwuczłonowa. Zawsze, panowie, jest ten trzeci człon alternatywy, a nazywa się: „pieprzę to, mogę zostać cieciem, ale przynajmniej będzie mi przyjemniej przed lustrem przy goleniu”. Z dotychczasowych efektów prac eksperckiej trójki powoli wyłania się obraz tragedii, która rozegrała się 10 kwietnia 2010 roku. Szczególne znaczenie (nie w sensie naukowym, ale politycznych konsekwencji) ma tutaj ostatni raport dr inż. Szuladzińskiego, który jest do znalezienia i ściągnięcia z sieci. Wszystkim zainteresowanym radzę jego bardzo dokładne przeczytanie, a później zastanowienie się nad arcymistrzowskim ruchem planisty Putina (i sztabu jego ludzi), który 10 kwietnia zdobył nad polską klasą polityczną władzę absolutną, skazując ich na ponure, bolesne przedłużanie politycznego żywota (a w zasadzie publicznego bycia w ogóle, a najprawdopodobniej nawet cywilnego) dopóki jeszcze można. Zatrzask jest domknięty – wszystko, zawsze będzie wskazywało na nich, jako głównych sprawców dramatu. Tak kończy się próba podjęcia gry z kagiebistami przez krotonów w krótkich majtkach. Było by to może i zabawne, gdyby nie dokonało się kosztem kompromitacji kraju i całkowitego zdegradowania jego pozycji międzynarodowej. W wiosenno-letniej odsłonie Polis poświęcam ostatniemu akapitowi (a więc politycznym skutkom i analizom naukowych, dzisiaj już bezspornych, ustaleń) całkiem sążnisty tekst w otoczeniu innych sążnistych tekstów różnych autorów na równie ważne tematy. Nowa odsłona Polis jest w zaawansowanej fazie przygotowań i pewnie się niedługo pojawi, o czym poinformuję na blogu. A na sam koniec jeszcze jedna uwaga z zakresu praktycznego znaczenia teorii nauk :) Otóż, zwracam się z uprzejmą prośbą do internetowych awatarów ekspertów, takich jak: zielonanoga5376492u6, albo rymplum12x, o nie epatowanie w komentarzach własnymi pretensjami do uzyskania jakichś źródeł, danych z NASA, albo efektów wieloletniej pracy zachodniej instytucji naukowej. Już tłumaczę, bo nie wolno ustawać w pouczaniu bazaru. Gdyby się dzwoniło do wybitnego eksperta od samobójstw w sprawie kolejnego polskiego polityka lub biznesmena, który rzuciłby się – jak by się wydawało policji – z jedenastego piętra wieżowca na beton, a ten ekspert zaraz po przyjechaniu na miejsce tragedii, po zlustrowaniu sytuacji i odnotowaniu, że ciało denata rozprysnęło się na setki części i zalega na obszarze 100 metrów kwadratowych rzuciłby zwięźle – to była eksplozja, a nie żaden tam upadek z jedenastego piętra, jutro wyślę opinię - to sprawa byłaby zamknięta. Przynajmniej do czasu, kiedy inny uznany ekspert nie powiedziałby, że popularny polski polityk lub biznesmen poszatkował się na wystających z balkonów antenach telewizyjnych i radiowych, bo mają one właściwości szatkownicy, częściowe zwęglenie odzieży denata i ciała, to efekt tarcia, a my mamy do czynienia z czymś, co zdarza się raz na milion zylionów przypadków, ale się właśnie zdarzyło, to mielibyśmy spór naukowy. Takie spory wyjaśniają eksperci między sobą, ewentualnie rozstrzygają go specjalne ekspercie gremia, specjalizujące się w tej samej dziedziny wiedzy. Ekspert ma nazwisko, podpis, i autorytet płynące z wieloletniej, udokumentowanej, rzetelnej i wybitnej działalności w danej dziedzinie wiedzy, i to wystarczy. A wystarczy tym bardziej, gdy jest atakowany przez coraz bardziej przerażonych najemników o rozbieganych oczach i lepkich rękach. Panu profesorowi Biniendzie życzę udanego pobytu w Ojczyźnie, owocnych kontaktów i spotkań w gronach naukowych, skutecznego budzenia sumień i uczenia odwagi. Naukowiec to w końcu powinien być rzadki ptak. ROLEX

Niemcy powołują urząd do kontroli polityki cenowej wszystkich koncernów i firm paliwowych 2 maja rząd RFN, rzekomo „odpowiadając na postulaty kierowców”, postanowił utworzyć specjalny urząd państwowej kontroli polityki cenowej wszystkich koncernów i firm paliwowych działających w Niemczech. W przyszłości nowy urząd ma też „monitorować” wszelkie firmowe ceny w dziedzinie energii elektrycznej i gazu. Te plany oznaczają kolejny etap budowy nowego niemieckiego socjalizmu – po dokładnym uregulowaniu w latach ubiegłych stawek dozwolonych płac i wzrostów płac, taryf i zakresów różnych dopłat, zasiłków, ulg czy płac minimalnych – obowiązujących w paru sektorach niemieckiej gospodarki. Zgodnie z tymi decyzjami federalnego rządu, szefowie prawie 15 tysięcy stacji paliw w Niemczech będą musieli systematycznie i szczegółowo informować nowy urząd o tym, kiedy i w jakiej mierze zamierzają zmienić ceny benzyn i olejów napędowych. Stacje będą też musiały informować urzędników, gdzie, od kogo, w jakiej ilości i po jakiej cenie kupiły ostatnio te paliwa. A urzędnicy mają te informacje i stan faktyczny „monitorować”, bo kierowcy są już ponoć zdezorientowani wielkimi skokami cen paliw w ostatnich miesiącach. Główny odpowiedzialny za tę prawdziwie postępową „reformę” – w mediach „liberalny” federalny minister gospodarki Philipp Rösler z FDP – liczy na to, że nowy urząd i jego kontrole „przyczynią się do wzrostu konkurencyjności i przejrzystości na rynku paliw”. Minister uważa, że systematyczna kontrola zapobiegnie znacznym wzrostom cen i pomoże tzw. Urzędowi Kartelowemu (antymonopolowemu) w wyłapywaniu nadużyć i ich ściganiu. Bo dzięki informacjom o cenach zakupu i sprzedaży paliwa urząd ten będzie mógł szybciej wykryć przypadki łamania przepisów. Dokładniejsza kontrola paliwowych koncernów ma też ponoć, wg prognoz rządu, poprawić rynkową pozycję mniejszych firm. W dalszej przyszłości nowy urząd państwowej kontroli ma również „monitorować” politykę cenową koncernów w dziedzinie energii elektrycznej i gazu. Wiosną br. ceny paliw na niemieckich stacjach, głównie pod wpływem wzrostu cen ropy naftowej na światowych rynkach, rzeczywiście kilkakrotnie osiągały rekordowy w Niemczech poziom. Niektóre organizacje konsumentów i m.in. kluby samochodowe domagały się, więc konkretnego przeciwdziałania ze strony państwa. Wg informacji agencji DPA, w ostatnich dniach kwietnia na stacjach paliwowych zanotowano jednak pewien spadek cen. Np. 26 kwietnia litr benzyny super kosztował 1,63 euro, a litr oleju napędowego 1,49 euro. Po decyzji rządu z 2 maja liczni jej krytycy zwracają jednak uwagę na fakt, że w każdym rachunku za benzynę, np. w takim o wartości 70 euro, są zawarte różne podatki w łącznej wysokości aż 46,60 euro (tj. 66,57 proc. ceny). Niemieckie zrzeszenie przemysłu paliwowego (MWV) stwierdziło, więc w specjalnie wydanym oświadczeniu, że plany rządu odniosą skutek odwrotny od zamierzonego. Podobnie zareagowało zrzeszenie gospodarki energetycznej (MEW). Jego szef, Steffen Dagger, ocenia decyzję rządu, jako pochopną i przewiduje różne fatalne skutki tej decyzji – w tym obarczenie przemysłu różnymi dodatkowymi kosztami, co w ogólnym bilansie gospodarczych zysków i strat w zasadzie nic nie da konsumentom. Przeciwne powstaniu „policji benzynowej” są też oczywiście same koncerny – nie tylko te paliwowe. Mysłek

Łepkowski: Żydzi na polskim tronie? Głupia prowokacja “Newsweeka” Po raz kolejny Tomasz Lis, nowy redaktor naczelny polskiej wersji tygodnika “Newsweek”, dowiódł, że jako dziennikarz chce być bardziej sensacyjny niż filmy Hitchkocka, bardziej katolicki niż papież czy bardziej skandalizujący niż Elena Anna Staller. Stara się jak może, żeby walić silnym lead-owym światłem ludziom po oczach. Niestety, mimo tych licznych wysiłków, Tomasz Lis coraz częściej ukazuje się opinii publicznej, jako człowiek bardziej niedouczony niż przeciętny uczestnik programów typu reality show. Przykładem takiego zachowania jest umieszczenie na okładce najnowszego numeru Newsweeka tradycyjnego, ludowego obrazka odpustowego, przedstawiającego Jezusa Chrystusa i jego matkę z Gwiazdami Dawida na piersi. Nie wiem czy ta głupawa prowokacja posługująca się środkami żywcem przejętymi od buraczanego szpenia z Biłgoraju ma zmusić czwarte pokolenie powojenne Polaków do rozważań nad Holocaustem – rolą Polaków w tragedii Żydów w czasie okupacji? Czy Gwiazdy Dawida na piersi Zbawiciela i jego matki mają symbolizować obywateli żydowskich w hitlerowskich gettach, którzy musieli nosić opaski z tym symbolem? Czy też okładka ma sugerować, że nowy, genialny redaktor naczelny “Newsweeka” uświadomił sobie w życiu dorosłym, że rodzina Jezusa była (jakbyśmy to dzisiaj nazwali) wyznania mojżeszowego, a polski przaśny lud nie lubi starozakonnych? Tomasz Lis jest człowiekiem prostym i myśli w kategoriach linearnych i dwuwymiarowych. Ruszył temat, o którym ma równie złożone pojęcie jak pewna farbowana blondynka o wymiarze sprawiedliwości, która kazała ostatnio PiS-owi przepraszać za wyrok sądu skazujący pewną oszustkę na trzy lata więzienia. Oczywiście nie zamierzam dać się wciągać w impertynenckie spekulacje o winie narodu polskiego w czasie, kiedy naród ten miał do wyboru szubienicę lub ślepe posłuszeństwo okupantowi. Ani ja, ani moja rodzina nie musimy się bić w piersi za tragedię Żydów sprzed 60 lat. Podobnie zresztą jak ogromna większość Polaków. Zastanawia mnie jednak ta prymitywna zagrywka z Jezusem i Marią, jako “żydowskimi królami Polski”. Czy rzeczywiście “królem i królową” Polski w rozumieniu tej trywialnej drwiny “Newsweeka” jest dwoje Żydów z I wieku naszej ery? Mam, co do tego pewne wątpliwości. A jeżeli Jezus i Maria nie byli Żydami to prowokacja “Newsweeka” jest nie tyle głupia, co skrajnie prostacka i opiera się na wyjątkowo prymitywnych stereotypach! Jak to, więc było z tym judaizmem naszego Zbawiciela? Po pierwsze wiele badań historycznych wskazuje, ze Jezus z Nazaretu, którego duża część społeczeństwa polskiego uznaje za Zbawiciela, nie był Żydem tylko Aramejczykiem. Znamienne jest, że lud aramejski, plemię Ahlamu jest wymieniony w korespondencji z Amarny, w czasach panowania faraona ,,odszczepieńca” Echnatona oraz dokumentach akadyjskich z XIV wieku p.n.e.. Tymczasem wyjście Izraelitów z Egiptu, jeżeli w ogóle było faktem historycznym, określa się na XII-XIII w. p.n.e. A to oznacza, że Aramejczycy i Żydzi (Jehudim) byli pod względem etnicznym całkowicie obcymi dla siebie ludźmi. Jak Polacy i Jakuci. Upadek kilku państw aramejskich, w tym Aramu ze stolicą w Ibe (Damaszku), stał się przyczyną rozproszenia Aramejczyków po całym Bliskim Wschodzie. Część tej diaspory trafiła zapewne na ziemie, które Żydzi nazwali Wielkim Izraelem, a które tak naprawdę było jedynie na wpół-legendarnym, opisanym jedynie w Biblii, zjednoczonym królestwem Izraela i Judy. Pierwszym królem tego państwa był Saul syn Kisza z plemienia Beniamina, potomka jednego z dwunastu pokoleń Izraela. Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ tradycja żydowska mówi, że było 12 plemion Izraela. Wszystkie one pochodziły od 12 synów Jakuba. Jednak to jedynie plemię Judy i plemię Beniamina połączyły się i utworzyły Królestwo Judy. Plemię Lewiego stało się klasą kapłanów, do którego należeli Mojżesz i Aaron, który był lewitą. Jak się można domyślać z tekstu biblijnego, które nie jest jednak do końca wiarygodnym źródłem historycznym, pozostałe plemiona zaginęły w tajemniczy sposób w czasie niewoli babilońskiej. Czy więc Jezus z Nazaretu i jego matka byli etnicznymi Żydami? Na pewno przestrzegali reguł Tory, chociaż to właśnie bunt przeciw jej skostniałym dogmatom utworzonym przez Mojżesza stał się zarzewiem wielkiej rewolucji religijnej, która uznała stare prawo za niemiłe Bogu. Istnieją, więc dwa powody, dla których nie sposób nazwać Jezusa i jego matki Żydami. Po pierwsze, jako Aramejczyk Jezus nie należał etnicznie do narodu wybranego, a więc można przypuszczać, że jego matka – a nasza umiłowana Bogurodzica – nie była Żydówką, lecz Aramejką. W tym momencie z pomocą w wytłumaczeniu tej subtelności idzie nam portal społeczności żydowskiej – Jewish.org.pl, który wyjaśnia tą sprawę w sposób ostateczny: “Należy zaznaczyć, że bycie Żydem nie ma nic wspólnego z przekonaniami lub tym, co się robi. Osoba urodzona z rodziców nie-Żydów nawet wyznająca tę samą wiarę jak Żydzi ortodoksyjni oraz przestrzegająca praw i zwyczajów judaizmu nadal pozostaje nie-Żydem nawet dla najbardziej liberalnych odłamów judaizmu, podczas gdy osoba urodzona z matki Żydówki nawet, jeśli jest ateistą i nigdy nie praktykuje religii żydowskiej nadal uważana jest za Żyda nawet przez ultra ortodoksyjnych Żydów. W tym sensie, judaizm jest bardziej podobny narodowości niż inne religie, i bycie Żydem jest jak obywatelstwo”. Można domniemywać, że gdyby Jezus był synem Żydówki posługiwałby się, na co dzień i w chwili bliskiej śmierci językiem hebrajskim, a nie aramejskim. Ale to aramejski był jego mową ojczystą! W tym znaczeniu możemy się domyślać, że Jezus był mozaistą, a nie judaistą jak to twierdzi całkowicie bezmyślnie np. Lis. Czyli kimś w rodzaju dzisiejszych karaimów czy falaszy. Ewangeliczny opis młodości Jezusa wskazuje, że to przybrany ojciec – Józef z domu legendarnego króla Dawida – był prawowitym Żydem z rodu królewskiego, a więc z pokolenia Beniamina, (ale podkreślano pochodzenie od Dawida). Dlaczego zwracam uwagę na pochodzenie z rodu Beniamina? Ponieważ w okresie życia Jezusa z Nazaretu, naród żydowski dramatycznie podzielił się na dwie klasy religijne – kastę kapłańską z rodu Lewiego, czyli Lewitów i obracających się wokół nich Saduceuszy (od imienia arcykapłana Sadoka) – bogatych Żydów, otwartych na wpływy kultury hellenistycznej i współpracę z Rzymem oraz na faryzeuszy, czyli niemalże domorosłych badaczy pisma, z których to później powstanie dzisiejszy judaizm rabiniczny. Obie te klasy Jezus obłożył pewnym rodzajem klątwy. Szczególnie przeklął ojców-założycieli współczesnego judaizmu, nazywając ich najgorzej jak można było: “Biada wam faryzeusze i uczeni w piśmie, obłudnicy! Jesteście jak groby bielone, piękne na, zewnątrz, lecz pełne nieczystości i kości umarłych wewnątrz”. Ta wypowiedź to ostateczne zerwanie z judaizmem w jakiejkolwiek postaci. Tym samym Jezus z Nazaretu, etniczny Aramejczyk, zerwał z tradycją religijną swojego przybranego ojca oraz z judaizmem kapłańskim epoki świątynnej, jak i judaizmem rabinicznym rozpowszechnionym wśród diaspory żydowskiej po 70 roku naszej ery. Umierając na krzyżu Jezus nie był już ani judaistą, ani mozaistą. Zarówno chrzest w wodach Jordanu, jak i ustanowienie nowego przymierza z Bogiem podczas ostatniej Paschy nazwanej przez samego Jezusa “ostatnią nocą starego prawa (lub przymierza)” uczyniły go nie-żydem. Jego matka uznając nauki i prawa ustanowione przez syna dokonała świadomej apostazji ze społeczności żydowskiej. Zgodnie z tradycją biblijną, już sam fakt pokornej zgody w chwili zwiastowania wskazuje, że matka Jezusa przyjęła na siebie posłuszeństwo wobec nauk syna. Tym samym mamy powody uważać, że Maria nie byłą Żydówką w sensie narodowości, tylko Aramejką, oraz nie była żydówką w sensie religijnym, tylko mozaistką, która jako pierwsza stała się chrześcijanką. Proszę pamiętać, że o Żydach, jako jedynym narodzie piszemy z wielkiej lub małej litery. Są oni, bowiem etnicznie Żydami i religijnie żydami. To rozróżnienie stosuję w odniesieniu do Jezusa, który mógł być, co najwyżej przez pewien okres życia żydem w sensie religijnym, czyli mozaistą. Ogólnie uważam artykuł w “Newsweeku” i jego okładkę za dowód skrajnego niedouczenia jego redaktora naczelnego i twórców tej głupiej, prymitywnej i nic niewznoszącej drwiny z polskiego katolicyzmu. Jest faktem historycznym, którego nie podważyła nawet sowiecka archeologia marksistowska, że człowiek, który nazywał Yeshua bar Yehosef (ישוע בן יוסף) został brutalnie zamordowany w I wieku naszej ery z przyczyn czysto religijnodogmatycznych. To ofiara sprzeciwu wobec systemu religijno-społecznego, który w swojej symbolice nosił tarczę lub gwiazdę Dawida. Oczywiście jest to temat wymagający ogromnego rozwinięcia. Uważam jednak, że z tego punktu widzenia, a jestem to w stanie dowieść przed każdym sądem czy kolegium naukowym, ze okładka “Newsweeka” i głupi komentarz jego naczelnego jest wyjątkowo obraźliwy i podły. Obraża on uczucia religijne żydów i chrześcijan oraz w sposób głupawy narusza pamięć wielkiej zbrodni, której ofiarą padł najbardziej sprawiedliwy człowiek w dziejach. Pamiętajmy także, że zemstą prokuratora Judei Poncjusza Piłata na znienawidzonych członkach Wysokiej Rady lub Wielkiego Sanhedrynu było umieszczenie na krzyżu Jezusa Z Nazaretu tabliczki z napisem; “Iesus Nazarenus Rex Iudaeorum”. Dla Wielkiej Rady kapłańskiej oznaczało ono, bowiem wyjątkową herezję – nazwanie królem żydowskim obcokrajowca i apostatę! To potwierdza moją tezę, że Jezus nie był wtedy już uznawany za członka społeczności żydowskiej! Tym samym prowokacja “Newsweeka” jest trafiona w płot! Pawel Lepkowski

Macher z tylnego siedzenia ochrania mafię korupcyjną? W tym czasie Bielecki nawet mnie ostrzegał przed Tuskiem i jego grupą – „Uważaj na nich”..Korupcja na szczytach władzy nie zniknęła, zyski z korupcji zasilają wąskiej grupy ludzi – polityków, byłych i obecnych oficerów służb specjalnych i bandytów. Paliwoda „. W tym czasie Bielecki nawet mnie ostrzegał przed Tuskiem i jego grupą – „Uważaj na nich” …..” (źródło)

Skwieciński, jako jedyny i tylko raz zadał publicznie pytanie w sprawie afery hazardowej. Czy za kupowaniem ustaw stały łapówki przeznaczone na kampanie wyborcze dla partii? Złośliwi obwiniają za złamanie karier politycznych paru prominentów ich chciwość. Żartują, że zapomnieli podzielić się z „ojcem chrzestnym „Gmyz w tekście „Podatek korupcyjny zagraża bezpieczeństwu państwa„ „Niestety, w połowie rządów Tuska pojawiło się przyzwolenie na korupcję. „.....”  Centralne Biuro Antykorupcyjne zostało powołane przede wszystkim do zwalczania korupcji na najwyższym szczeblu. Dziś niestety walka z łapownictwem dotyczy głównie urzędników średniego szczebla. Korupcja na  szczytach władzy nie zniknęła, a płacimy za nią wszyscy „....”.Zyski z korupcji zasilają budżety wąskiej grupy ludzi – polityków, byłych i obecnych oficerów służb specjalnych i bandytów. „...”Dziś korupcja to gra ludzi o często nienagannych manierach. Łapówkę wpisują po prostu w wartość zawieranego z państwem kontraktu. „...”(źródło)

W kontekst tekstu Gmyz wpisują się oskarżenia kolejnego samobójcy II komuny Leppera po d adresem Tuska i Schetyny „ „... Wam nie trzeba pieniędzy (...) No, po co wam? Te billboardy to wam z nieba spadają. Aniołki płacą za to, tak? (...) A czy jest prawdą, że również, no, niestety posłowie Sojuszu Lewicy... Też zapytam prokuratora. Pan minister Cimoszewicz w hotelu Victoria 4 marca 2001 r.(...) 120 tys. dolarów. Następnie pan minister Szmajdziński. Carringtona pan zna. 50 tys. Ja pytam: Czy tak było? Do sądu, do prokuratury te dokumenty trafią. Co zrobi prokuratura, zobaczymy? A może byście panowie tak pojechali razem, pan Szmajdziński, pan Tusk i pan Cimoszewicz, na mecz do Wrocławia, Śląsk-Wrocław. Pojedźcie tam na ten mecz. Tam w hotelu Wrocław między godz. 9 a 9.30, 20 kwietnia 2001 r., jeden z was (nie wiecie, który, to porozmawiajcie ze sobą) podobno – ja nie twierdzę, że tak było – podobno otrzymał kwotę 350 tys. dolarów od niejakiego pana S. Jeszcze pan Schetyna też widział to. Panie Tusk, sprawa spotkania pana z nieżyjącym ˝Pershingiem˝. Nie wiem, czy miała miejsce; może pan... Zaprzeczycie na pewno temu. 10 lipca 1998 r. podobno pożyczył panu 300 tys. zł. ...”Źródło: Wystąpienie A. Leppera w Sejmie, 21 listopada 2001 „..(źródło)

Rzeczpospolita „Na początek przyglądamy się, jak łapówkarzy traktują sądy. Z zebranych przez "Rz" danych wynika, że w ciągu ostatnich trzech lat żaden oskarżony o łapówkarstwo nie został skazany na najwyższy przewidziany w kodeksie wymiar kary, czyli 12 lat więzienia. Tylko w jednym przypadku orzeczona kara wynosiła pięć lat. Najczęściej korupcyjni przestępcy w ogóle nie trafiają za kratki, w 90 proc. przypadków sądy wydają wyroki w zawieszeniu. „..

(źródło)

I jeszcze jedna informacja , tym razem był to przedruk w tygodniku Forum „STASI w PRL. Według Urzędu  ds. Akt STASI w Polsce w czasach PRL działało przynajmniej 500 agentów STASI. Szpiclowaniem sąsiedniego kraju przez NRD rozpoczęło sie wraz z wyborem w roku 1978 kardynała Wojtyły na papieża. S TASI infiltrowało przede wszystkim Solidarność. W czasie stanu wojennego pośród kurierów Solidarności , którzy przesyłali wiadomości z Polski na Zachód byli też agenci STASI. STASI działało w Polsce niezależnie od polskiej bezpieki. Większość zgromadzonych wówczas materiałów podobno zniszczono. Jednak badaczom z dawnego Urzędu Gaucka i obecnego pod rządami Birthler udało się ustalić tożsamość części ówczesnych agentów”..” Wiadomo, że lista szpiegów STASI na całym świecie znajduje sie od dawna w posiadaniu CIA Dopiero w 2003 roku Amerykanie przekazali część tych informacji rządowi RFN”..”. Udało się już ustalić nazwiska niektórych posłów do Bundestagu, którzy kiedyś pracowali dla STASI ”...”Agent STASI Detlef Ruser / Henryk/ , który mieszkał w Polsce  zbliżył sie do środowiska, które wydawało solidarnościowe pismo „Samorządność „ między innymi do Donalda Tuska.Spotykał sie z redaktorami pisma, przychodził na spotkania Klubu Myśli Politycznej im Konstytucji 3 Maja „...

(więcej)

Wywiad Gargas Z Paliwodą „„Tusk obecny pozostaje tym samym prostym, niedojrzałym emocjonalnie, społecznie i politycznie dziewczynkowatym chłopaczkiem, jakim był w roku 1989. To nastroje elektoratu zindoktrynowanego medialnie na akceptację politycznej tandety, łatwizny i podróbki wyniosły go na polityczne wyżyny. „....”W głośnym wywiadzie dla „Gazety Gdańskiej” z 1991 r. Tusk mówił o sobie, że woli być „macherem z zaplecza” niż pełnić rolę publiczną. Kiedy byłem doradcą Jana Krzysztofa Bieleckiego, Tusk często pojawiał się w Kancelarii Premiera właśnie, jako cichy pośrednik? Kiedy Bielecki, nieco zirytowany tymi zabiegami, zaproponował mu przyjęcie jakiejś funkcji państwowej, która umożliwi mu jawne działanie we własnym imieniu – Tusk stanowczo odmówił? W tym czasie Bielecki nawet mnie ostrzegał przed Tuskiem i jego grupą – „Uważaj na nich”, co było dla mnie zdumiewające, bo byłem przekonany, że sam jest jednym z nich i dopiero wówczas dowiedziałem się, że nie jest członkiem KLD. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że Tusk do eksponowanych funkcji politycznych się nie nadaje, wie o tym i na roli machera poprzestanie. „.....(źródło)

Jako krótki komentarz do tego zestawienia tekstów? Kleptokracja rządzi II Komuną. Na czele państwa stoi „macher z tylnego siedzenia. Państwo gnije, a społeczeństwo w ciszy zdycha okradane podatkami, zus ami, akcyzami, vatami.

Marek Mojsiewicz

INKA... Dziecko prawie, zderzone z UB-cką machiną... Lech Makowiecki: To nie jest jakaś tam prehistoria. To nie działo się dawno temu. Żyją jeszcze ludzie odpowiedzialni za tamte zbrodnie. Niektórzy nawet nieźle sobie radzą.

Jedni – przemili i spokojni staruszkowie, dożywają w dostatku, wśród gromadki wnuków i prawnuków... Inni – wciąż butni w poczuciu swej bezkarności, nie hamują się nawet w obliczu byłych ofiar, spotykanych na nielicznych procesach sądowych. Wtedy łamali ludzi fizycznie, teraz niszczą ich pogardą, stokroć boleśniejszą od razów... Walczymy o uznanie prawdy o zbrodniach i ukaranie morderców z Katynia, banderowskich oprawców z Wołynia, hitlerowskich „rzeźników” z Auschwitz... Dlaczego wciąż NIE CHCEMY (mając ich na wyciągnięcie ręki) osądzić katów z UB? Dlaczego?!!!

Może Bóg wam kiedyś wybaczy. Ja, nigdy...

http://www.youtube.com/watch?v=5Y7XDkz8bys&feature=email

Danuta Siedzikówna ps. "Inka", nazwisko konspiracyjne Danuta Obuchowicz (ur. 3 września 1928 we wsi Guszczewina(Olchówka?) k/Narewki, pow. Bielsk Podlaski, zm. 28 sierpnia 1946 w Gdańsku) sanitariuszka 4 szwadronu odtworzonej na Białostocczyźnie 5 Wileńskiej Brygady AK. W 1946 w 1 szwadronie Brygady działającym na terenie Pomorza. Była córką leśniczego i żołnierza armii Andersa, Wacława Siedzika (zmarłego w Teheranie w 1942) i Eugenii z Tymińskich (zamordowanej przez Gestapo we wrześniu 1943). Uczyła się w szkole powszechnej w Narewce, a podczas wojny w szkole sióstr salezjanek w Różanymstoku k. Dąbrowy Białostockej. Po zamordowaniu przez Gestapo jej matki, razem z siostrą Wiesławą wstąpiła do AK (przysięgę złożyła w grudniu 1943 lub na początku 1944), gdzie odbyła szkolenie medyczne. Po przejściu frontu podjęła pracę kancelistki w nadleśnictwie Hajnówka. Wraz z innymi pracownikami nadleśnictwa została w czerwcu 1945 aresztowana za współpracę z antykomunistycznym podziemiem przez grupę NKWD-UB (działającą z polecenia zastępcy szefa WUBP w Białymstoku, Eljasza Kotonia). Została uwolniona z konwoju przez operujący na tym terenie patrol wileńskiej AK Stanisława Wołoncieja "Konusa" (podkomendnych "Łupaszki"), następnie, jako sanitariuszka podjęła służbę w oddziale "Konusa", a potem w szwadronach por. Jana Mazura "Piasta" i por. Mariana Plucińskiego "Mścisława". Przez krótki czas jej przełożonym był także por. Leon Beynar "Nowina", zastępca "Łupaszki", znany później, jako Paweł Jasienica. Danuta Siedzikówna przybrała wówczas pseudonim "Inka". Na przełomie 1945/1946, zaopatrzona w dokumenty na nazwisko Danuta Obuchowicz, podjęła pracę w nadleśnictwie Miłomłyn w powiecie ostródzkim. Wczesną wiosną 1946 nawiązała kontakt z ppor. Zdzisławem Badochą "Żelaznym", dowódcą jednego ze szwadronów "Łupaszki". Po śmierci "Żelaznego", zabitego podczas obławy UB 24 czerwca 1946, została wysłana przez jego następcę, ppor. Olgierda Christę "Leszka" po zaopatrzenie medyczne do Gdańska i tam aresztowana przez UB rankiem 20 lipca 1946, a następnie umieszczona w pawilonie V więzienia w Gdańsku, jako więzień specjalny. W śledztwie była bita i poniżana; mimo to odmówiła składania zeznań obciążających członków brygad wileńskich AK. Została skazana na śmierć 21 sierpnia i zastrzelona przez dowódcę plutonu egzekucyjnego ppor. Franciszka Sawickiego 28 sierpnia 1946 wraz z Feliksem Selmanowiczem ps. Zagończyk, w więzieniu przy ul. Kurkowej w Gdańsku. Według relacji przymusowego świadka egzekucji, ks. Mariana Prusaka, ostatnimi słowami "Inki" było: Niech żyje Polska! Niech żyje "Łupaszko"! Miejsce pochówku ciała nie jest znane. Mirosław Dakowski

Ta wstrętna prezydent Grybauskaite W niektórych polskich mediach oburzenie: prezydent Litwy Dalia Grybauskaite w czasie szczytu NATO w Chicago pozwoliła sobie na nieuprzejmy komentarz pod adresem Polski. Były to słowa tak straszne, że prezydent Komorowski ich podobno "nawet nie skomentował" - pisze Łukasz Warzecha, publicysta Faktu. Cóż takiego powiedziała prezydent Litwy? Stwierdziła mianowicie, że Polska układa sobie stosunki z Rosją kosztem mniejszych krajów, w tym właśnie Litwy. Mówiąc mniej dyplomatycznie – że wchodzimy Moskwie wiadomo gdzie, poświęcając relacje z mniejszymi. Owszem, Litwa wiele zrobiła, żeby jej stosunki z Polską nie były najlepsze. Ale trudno nie dostrzec, że dla ministra Sikorskiego stała się łatwym chłopcem do bicia. Skoro w stosunkach z Rosją czy Niemcami przyjęliśmy postawę „tisze jedziesz, dalsze budziesz”, to gdzieś trzeba pokazywać, jakim to się jest odważnym politykiem. Można to zrobić w berlińskim hotelu Aldon, domagając się polskich stacji telewizyjnych albo pomstując trochę rytualnie na Wilno za pogwałcanie praw polskiej mniejszości – co nie jest akurat pretekstem wydumanym. Uderzający jest jednak kontrast: uszy po sobie wobec Rosji, zwłaszcza w sprawie katastrofy smoleńskiej – asertywne, by nie rzec: agresywne wypowiedzi pod adresem Litwy. Na sprawę hotelu Aldon miłosiernie spuśćmy zasłonę milczenia. Że prezydent Komorowski nie zareagował? Przecież nie, dlatego, że jest ponad to, ale dlatego, że nie miał jak zareagować. Jaka jest relacja obecnego rządu do Rosji – wszyscy widzą? Jaka jest wobec Litwy i sąsiadów z Europy Środkowej – też widzą? Jaki jest sens zaprzeczać faktom? Łukasz Warzecha

Kto nie chce wyjaśnić zabójstwa generała Papały? Generał Marek Papała został zamordowany na zlecenie osób, którym przeszkadzał prowadzić przestępcze interesy. Przyjęta ostatnio wersja, że zginął przypadkowo, z rąk złodziei samochodów polujących na jego auto, ma służyć jedynie zamieceniu sprawy pod dywan. Marek Papała nie mógł zginąć przypadkowo, z rąk złodzieja samochodowego, bo dwa miesiące wcześniej w gdańskim hotelu „Marina” doszło do spotkania, w trakcie, którego wydano wyrok śmierci na niego – uważa Jerzy Godlewski, który przez kilkanaście lat, jako policjant pod przykryciem rozpracowywał gang kierowany przez osoby związane z zabójstwem byłego komendanta policji. W 2000 roku Godlewski został przesłuchany przez prokuratora Jerzego Mierzewskiego – prowadzącego wówczas śledztwo w sprawie zabójstwa Papały. Złożył szczegółowe zeznania na temat grupy przestępczej kierowanej przez Nikodema Skotarczaka „Nikosia” i polonijnego biznesmena Edwarda M. Z jego zeznań wynika, że kierowali oni gangiem, który przemycał do Polski skradzione w USA samochody. Wykorzystywano w tym celu fałszywe dokumenty na tzw. mienie przesiedleńcze. Później w skradzionych samochodach przemycano również narkotyki.

Zabójczy raport Godlewski opowiedział przesłuchującemu go prokuratorowi o swoich dwóch wizytach u Marka Papały. Obie miały miejsce na przełomie stycznia i lutego 1998 roku. Papała był komendantem głównym polskiej policji, a Jerzy Godlewski reprezentował oficjalnie Bundeskriminalamt – niemiecką policję zwalczającą zorganizowaną przestępczość kryminalną. Godlewski przywiózł z Niemiec tajny raport (sporządzony przez analityków BKA) dotyczący powiązań gangu kierowanego przez „Nikosia” i Edwarda M. z ważnymi polskimi urzędnikami samorządowymi, politykami, celnikami, oficerami policji i Straży Granicznej. Raport był adresowany do Papały. W dokumencie wymienione były również dowody (m.in. nagrania z ukrytych kamer) pozwalające na postawienie zarzutów każdej z tych osób. – Kiedy spotkałem się z Papałą po raz drugi, poinformował mnie, że pokazał ten raport Edwardowi M., a ten przeczytał go i powiedział, że to wszystko nieprawda – zeznał Jerzy Godlewski.

– Byłem tym zaskoczony, bo raport miał klauzulę tajności i nie mógł zostać udostępniony komukolwiek, a zwłaszcza osobom, których dotyczył.

Firma szpiega Niemiecki raport opisywał również bardzo szczegółowo działalność firmy I., zarejestrowanej w Warszawie. Zajmowała się ona m.in. legalizowaniem skradzionych w USA samochodów, posługując się przy tym sfałszowanymi dokumentami dotyczącymi mienia przesiedleńczego. Firmą kierował Marian Zacharski – w latach 70. i 80. osławiony szpieg, który wykradł z USA informacje o kapitalnym znaczeniu dla systemu obronnego Układu Warszawskiego. Został aresztowany i skazany, a potem zwolniony w ramach słynnej „wymiany szpiegów”. Następnie otrzymał stanowisko dyrektora sieci Pewex, a później powrócił do pracy w tajnych służbach. Został zastępcą dyrektora, a potem dyrektorem wywiadu UOP. Starał się o fotel szefa UOP, ale bezskutecznie. W 1994 roku na polecenie prokuratury przeszukano jego willę w Konstancinie i znaleziono tam sfałszowane dokumenty dotyczące mienia przesiedleńczego. W trakcie przeszukania Zacharski zadzwonił do swojego kolegi – esbeka, wówczas pracującego w MSW – i poprosił go o pomoc. Ten przyjechał na miejsce i… sprawa wkrótce ucichła. Dokumenty zabezpieczone w domu Zacharskiego zniknęły później z akt śledztwa, a sam szpieg, przez nikogo nie niepokojony, wyjechał z Polski. Wątek ten, jak i związek Zacharskiego i jego spółki z osobami przejawiającymi się w sprawie zabójstwa Papały, nigdy nie został do końca wyjaśniony.

Spotkanie gangsterów Informacje od Jerzego Godlewskiego pomogły warszawskiej prokuraturze poznać motyw zabójstwa generała; Papała miał zginąć, bo poznał szczegóły działania groźnego gangu i jego powiązania z wpływowymi osobami. Zeznania Godlewskiego naprowadziły śledczych na spotkanie w gdańskim hotelu „Marina”. Później, szczegółowo opisał je gangster z grupy „Nikosia” walczący o nadzwyczajne złagodzenie kary. Z akt śledztwa prowadzonego przez Prokuraturę Apelacyjną w Warszawie wynika, że w kwietniu 1998 roku doszło tam do spotkania polonijnego biznesmena Edwarda M. z „Nikosiem”. Przebieg tego spotkania został opisany we wniosku ekstradycyjnym dotyczącym Edwarda M. Czytamy w nim: „Rozmowa trwała około godziny, mówił głównie M. – Powiedział, że zależy mu na zabiciu Papały, który jest dużą przeszkodą w dalszych interesach. M. pokazał wyciętą z gazety fotografię Papały”. Z wniosku wynikało, że oprócz tych dwóch osób zainteresowany zamordowaniem generała był również Jeremiasz Barański ps. „Baranina” – jeden z najpoważniejszych polskich przestępców, rezydujący w Wiedniu. Prokuratorzy stwierdzili we wniosku, że Edward M. wziął na siebie znalezienie zabójcy. Pomóc mieli mu w tym gdańscy gangsterzy, z którymi – według śledczych – był od dawna zaprzyjaźniony. Z kolei „Baranina” miał zająć się obserwacją Papały. Miał do tego wykorzystać Rafała K. – człowieka, który reprezentował jego interesy w Warszawie. Wersję tę potwierdzają zeznania świadków, którzy opowiadali, że Papała w ostatnich dniach życia skarżył się, że jest obserwowany. Zlecenie zabójstwa Marka Papały potwierdziło po 2000 roku drobiazgowe śledztwo prokuratora Jerzego Mierzewskiego.

Tożsamość mordercy Śledztwo prokuratora Mierzewskiego miało też odpowiedzieć na pytanie, kto pociągnął za spust 25 czerwca 1998 roku na parkingu przy ulicy Rzymowskiego, pod blokiem, gdzie mieszkał Papała. Jedna z wersji mówiła o dwóch płatnych zabójcach zza wschodniej granicy. Ich udział w sprawie potwierdził się, gdy prokuratorzy odkryli, iż wynajmowali oni mieszkanie w Warszawie, na fikcyjne nazwiska. Nie udało się ich jednak dopaść. Mówił o nich Piotr K. ps. „Broda” – świadek koronny, który obciążył zeznaniami m.in. Mirosława Drzewieckiego. Pierwszy przełom nastąpił w 2001 roku, kiedy Igor Ł. ps. „Patyk” – złodziej samochodowy z Warszawy – uzyskał status świadka koronnego. Igor Ł. (zmienił nazwisko i dziś nazywa się Igor M.) wcześniej przez wiele lat działał w dwóch gangach złodziei samochodowych (jednym na Mazowszu, a drugim na Śląsku). Pokłócił się jednak ze swoimi kompanami o pieniądze i wpływy, a ci zagrozili mu śmiercią. W 2001 roku „Patyk” zdecydował się na współpracę z wymiarem sprawiedliwości. W zamian za darowanie kary zgodził się zadenuncjować swoich kolegów. Opowiedział m.in. o kradzieżach samochodowych dokonywanych w Warszawie w latach 2000-2001. W efekcie specjalna policyjna grupa „Gepard” dokonała zatrzymania najważniejszych złodziei (wszyscy usłyszeli wyroki skazujące). Skandal wybuchł trzy miesiące później, gdy okazało się, że „Patyk” – mimo przyznanego mu przez sąd statusu świadka koronnego – grasuje w Warszawie i kradnie samochody (sprawę opisał jeden z tabloidów). Potem pomówił o współpracę z gangsterami, co najmniej trzech oficerów policji (miało to dla nich dramatyczne konsekwencje). W 2001 roku „Patyk” złożył sensacyjne zeznania w sprawie Marka Papały. Zeznał, że wieczorem 25 czerwca 1998 roku wraz z innym złodziejem był na parkingu pod blokiem przy ulicy Rzymowskiego, czatując na luksusowy samochód. W pewnym momencie ujrzał dwóch gangsterów, którzy podeszli do komendanta Papały, a jeden z nich strzelił do niego. „Patyk” stwierdził, że rozpoznał snajpera. Miał to być Ryszard Bogucki (przed sądem zgodził się na podawanie nazwiska) – gangster ze Śląska. Bogucki odsiaduje dziś karę 25 lat więzienia za zabójstwo (wspólnie z Ryszardem Niemczykiem) Andrzeja Kolikowskiego ps. „Pershing” – lidera mafii pruszkowskiej. W lutym 2002 roku Bogucki usłyszał zarzut zabójstwa byłego szefa policji. Ostatecznie jednak prokurator Jerzy Mierzewski postawił mu zarzut nakłaniania do zabójstwa Papały i obserwowania miejsca zbrodni. Wyszło też na jaw, że „Patyk” skonfliktowany był z Boguckim i wykorzystał swój status świadka koronnego do tego, by obciążyć go zeznaniami i posłać do kryminału. W ten sposób pozbył się swojego wieloletniego śmiertelnego wroga osobistego.

Nowa wersja W lipcu 2011 roku Prokuratura Apelacyjna w Łodzi (przejęła śledztwo od kolegów z Warszawy) dotarła do świadka koronnego Roberta G. – To złodziej samochodowy, który przez wiele lat współpracował z „Patykiem”, ale potem „Patyk” go zadenuncjował – opowiada oficer policji, który kiedyś był członkiem grupy wyjaśniającej zabójstwo Papały. – G. poszedł do więzienia za kradzieże samochodów i odbył wyrok. W 2011 roku przedstawił prokuraturze szokującą wersję zdarzeń. Stwierdził, że był na miejscu, pod blokiem przy ulicy Rzymowskiego i widział „Patyka” oraz jego kolegę Mariusza M. Obaj próbowali ukraść daewoo espero należące do komendanta Papały. Doszło przy tym do szamotaniny i komendant został zastrzelony. Ta wersja oznacza, że zginął przez przypadek, zastrzelony przez złodziei samochodowych. – Ja do tej nowej wersji podchodzę bardzo ostrożnie – mówi Janusz Kaczmarek – prokurator krajowy w latach 2005-2007.

– Po pierwsze, dlatego, że podstawowym elementem tej wersji jest świadek koronny, który w swoich zeznaniach obala wersję innego świadka koronnego, kluczowego dla pierwotnej wersji. Zdaniem Kaczmarka, rodzi się pytanie, który świadek koronny jest ważniejszy i który ma osobisty interes w składaniu konkretnych zeznań. Według Kaczmarka, może być też tak, że żaden z tych świadków nie mówi prawdy, a obaj załatwiają swoje interesy.

Zakopać śledztwo Śledztwo w sprawie zabójstwa Marka Papały od początku napotykało na trudności. Po pierwsze: służby specjalne odmawiały udostępniania dokumentów na temat osób związanych ze sprawą (np. na temat polonijnego biznesmena Edwarda M. oraz gangsterów współpracujących ze służbami). Prokurator i policjanci napotykali też na trudne do wytłumaczenia przeszkody, gdy zaczynali docierać do kręgu osób zainteresowanych zabójstwem generała Papały. W tajemniczych okolicznościach ginęły również osoby mające wiedzę o sprawie – głównie gangsterzy, którzy taką wiedzę mieli i chcieli się nią podzielić z organami ścigania. Istnieje choćby trop łączący ze śmiercią Papały tajemniczy zgon Jeremiasza B. ps. „Baranina”. Wyjaśnienie zabójstwa byłego szefa policji nie jest na rękę wielu politykom, oficerom służb specjalnych, grupom interesów i wpływowym byłym esbekom. Im więcej czasu mija od śmierci komendanta, tym maleją szanse na wyjaśnienie prawdy o jego zabójstwie. Szymowski

Czy Gronkiewicz-Waltz zastąpi Tuska? W Platformie Obywatelskiej mówi się, że Hanna Gronkiewicz-Waltz zastąpi Tuska po 2015 roku na stanowisku premiera. Donald Tusk ma kandydować do Parlamentu Europejskiego. Możliwe, że PO, która jest dzisiaj na poziomie poparcia PiS, będzie wcześniej chciała dokonać roszady na kluczowych partyjnych stanowiskach. W związku z konfliktami w PO to Hanna Gronkiewicz-Waltz jest dzisiaj najbardziej prawdopodobną kandydatką na szefową Platformy i premiera Polski – przekonywał w rozmowie z portalem Onet.pl Wojciech Olejniczak. Były szef SLD ma dobre informacje. 60-letnia Hanna Gronkiewicz-Waltz (HGW) jest dziś faworytem do schedy po Donaldzie Tusku. Jej dokonania w Warszawie nie rokują jednak dobrze Polsce. Prowadzone przez nią inwestycje należą do najdroższych na świecie, zadłużenie stolicy za jej rządów wzrosło prawie trzykrotnie. Bizantyjski sposób sprawowania władzy sprawił, że zyskała przydomek „królowej”.

Protegowana Wałęsy

Gronkiewicz-Waltz promuje się przy okazji Euro 2012 (fot. facebook.com/hanna.gronkiewiczwaltz)

HGW do polityki trafiła dzięki Lechowi Wałęsie. W 1991 roku ówczesny prezydent przeforsował jej kandydaturę na stanowisko prezesa Narodowego Banku Polskiego. Wcześniej była związana z katolicką opozycją w PRL. Z wykształcenia jest prawnikiem. Doktorat z prawa obroniła w 1981 roku. Tytuł pracy – „Rola ministra przemysłowego w zarządzaniu gospodarką” – sporo mówi o jej wartości. Jako prezes NBP Gronkiewicz-Waltz zdobyła ogromną popularność. Ponieważ opinia publiczna nie ma pojęcia, na czym polega dobre rządzenie bankiem centralnym, HGW udało się uchodzić za sprawnego menedżera. W 1995 roku na fali tej popularności wystartowała przeciwko swojemu mentorowi i jako urzędujący prezes NBP wzięła udział w wyborach prezydenckich. Konfrontacja medialnego wizerunku z rzeczywistością okazała się bolesna. W ciągu zaledwie kilku tygodni udało się jej z liderki sondaży wyborczych spaść na ostatnie miejsca (w końcu dostała 2,76 proc. głosów). Przegrana była skutkiem nie tylko braku umiejętności politycznych, co przede wszystkim fatalnie prowadzonej kampanii. Kobieta, która popularność zawdzięczała wizerunkowi profesjonalisty w „męskim świecie”, kampanię prowadziła pod hasłem „zaopiekujmy się Polską”. Wówczas także, ostatni raz w swojej karierze, starała się uczynić atut z ostentacyjnej religijności. „Pani Hania powtarzała, bowiem (…) ze śmiertelnie poważną miną, (…) że do kandydowania skłania ją Duch Święty. Osobiście wierzę w Ducha Świętego, ale trochę martwią mnie ludzie, którzy powołują się na osobisty z nim kontakt. Pani prezes [NBP – przyp. Red.] miała z nim kontakt stały i bezpośredni. Bardzo jej tego zazdrościliśmy” – przypomniał w 2006 roku na swoim blogu Ryszard Czarnecki (europoseł PiS, w 1995 r. wspierał kampanię HGW, jako polityk Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego). Fakty, które ujawnił Czarnecki, rzeczywiście stawiają HGW w dziwnym świetle. Otóż do samego końca kampanii była ona przekonana, że ją wygra, mimo fatalnych sondaży, „bo właśnie dopiero, co zapewnił ją o tym Duch Święty”. „Opowiadała, m.in., że w czasie wystąpienia Ojca Świętego Jana Pawła II z ruchów jego ust wyraźnie odczytywała jasny przekaz: »Hanno – będziesz prezydentem«!!! Michałowi Kamińskiemu (…) powiedziała w samochodzie: »Gdyby on mnie nie namówił, nigdy nie zdecydowałabym się na start w wyborach«. Naiwny Michaś zapytał zaskoczony, aby doprecyzować: – Jaki on? Wałęsa? Gronkiewicz-Waltz spojrzała na niego z politowaniem godnym profanów. Po chwili uroczystego milczenia, dalej milcząc, wskazała palcem niebo” – wspominał Czarnecki. W 2000 roku, na cztery lata przed końcem kadencji, nieoczekiwanie HGW zrezygnowała z prestiżowej posady szefa NBP na rzecz dobrze płatnej, ale niewiele znaczącej funkcji wiceprezesa Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Spekulowano, że ustąpiła miejsca Leszkowi Balcerowiczowi w ramach jakiegoś szerszego porozumienia. Innym powodem dymisji miał być przeciek o decyzji Rady Polityki Pieniężnej, dzięki któremu ktoś zarobił duże pieniądze. Winnego przecieku nie znaleziono (musiał być nim któryś z członków Rady Polityki Pieniężnej), ale ówczesny Urząd Ochrony Państwa prowadził przez blisko rok postępowanie w tej sprawie. W EBOiR otrzymała funkcję wiceprezesa odpowiedzialnego za sprawy administracyjne i kadrowe. W zakres jej obowiązków miało wchodzić m.in. zarządzanie stołówką EBOiR – stąd miał się wziąć popularny do dziś pseudonim HGW „Bufetowa”, który niemiłosiernie lansują publicyści i politycy.

Kwaśniewski w spódnicy W 2005 roku HGW dostała się do Sejmu z listy Platformy Obywatelskiej. Rok później wystartowała w wyborach prezydenckich i pokonała świetnego w medialnych zagrywkach Kazimierza Marcinkiewicza, który wtedy jeszcze nie skompromitował się romansem z Isabel. Rządy Gronkiewicz-Waltz w stolicy i jej ponowny wybór na prezydenta w 2010 roku pokazują, że w polskiej polityce rządy robiące wrażenie „spokojnych i wyważonych” gwarantują wyborczy sukces. Podczas swoich rządów w stolicy Gronkiewicz-Waltz zasłynęła ze zlecania najdroższych budów na świecie. Wszystkie decyzje podejmowano w przetargach, ale ratusz zdawał się nie dostrzegać ewidentnych zmów cenowych i tolerował utrącanie przez urzędników tańszych oferentów. Na przykład w 2007 roku warszawskie wodociągi postanowiły zbudować najdroższą oczyszczalnię ścieków w historii. Wybrano ofertę kosztującą 564 mln euro – o 265 mln euro droższą niż najtańsza oferta, rzekomo nie do zaakceptowania z uwagi na błędy proceduralne. Zwycięska oferta przekraczała o… 244 mln euro szacunkowy koszt budowy, który wynikał z analiz przeprowadzonych przez niezależnych ekspertów na zlecenie… wodociągów. Podobne skandale towarzyszyły budowie metra. Publikacje medialne wskazujące na nieprawidłowości przy przetargach nie miały jednak żadnych konsekwencji. Gronkiewicz-Waltz doskonale rozumie, że brak reakcji na krytykę jest lepszy niż wdawanie się w publiczne pyskówki. Pod tym względem styl jej rządów dość często porównywany jest do prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego. On również do czasu komisji śledczej ds. PKN Orlen miał status polityka „teflonowego” (nic się do niego nie przyklejało). Mógł pijany przyjść na groby polskich oficerów, a nie miało to wpływu na zaufanie wyborców. Właśnie podobny spokój w rządach sprawił, że po pięciu latach prezydentury bez sukcesów Gronkiewicz-Waltz pozytywnie ocenia ponad połowa warszawiaków. Dzieje się tak, mimo że Warszawa przez ostatnie pięć lat jest wciąż nieprzejezdna, druga linia metra to wciąż odległa przyszłość, a prezydent co rusz zwiększa pensje i etaty dla urzędników. Działa tutaj ten sam mechanizm, który w połowie lat 90 wywindował ją na czoło prezydenckich sondaży. Jest kobietą na „męskim” urzędzie, co automatycznie przekłada się na pozytywne konotacje. Wszystko, co musi robić obecna prezydent, to nie pojawiać się za często w mediach przy okazji problemów komunikacyjnych, które ma Warszawa. Gronkiewicz-Waltz jest zdolna do twardej i brutalnej politycznej gry. W 2005 roku zaangażowała się w kampanię wyborczą Donalda Tuska. W jej trakcie zasłynęła konferencją prasową w hospicjum. Zarzuciła podczas niej urzędującemu prezydentowi Warszawy Lechowi Kaczyńskiemu oszczędzanie na umierających. Ta polityka prowadzona „po trupach” dobrze oddaje charakter HGW. Jest ona ambitnym politykiem, który nie cofnie się przed osiągnięciem celu. Fakt, że była zdolna do wyborczej rywalizacji z Wałęsą, któremu zawdzięczała karierę, jest tutaj znaczący.

Kobieta Tuska Zarządzanie przez nią stolicą pokazało, że pod jej rządami możliwe są duże interesy (jak przy wspomnianych przetargach). Wsparcie z kręgów biznesowych może okazać się decydującym atutem w walce o schedę po Tusku. „Padają dwa nazwiska: Ewy Kopacz i Hanny Gronkiewicz-Waltz, która ponoć jest już zmęczona prezydenturą Warszawy. Jak znam życie, Donald Tusk będzie czekał, patrzył, jak kto reaguje, i do samego końca nie wskaże swojego faworyta. Zresztą, wcale nie jest powiedziane, że będzie to któraś z tych pań” – twierdzi Paweł Piskorski, były lider Platformy. Choć obecny premier władzę w partii najchętniej przekazałby swojej marionetce (za taką uchodzi marszałek Sejmu Ewa Kopacz), to raczej nie uda mu się tego zrobić. Chociaż Gronkiewicz-Waltz także uchodzi za blisko z nim związaną, to na pewno jest bardziej samodzielna. Janusz Palikot w swojej książce „Kulisy Platformy” nazywa ją wręcz „absolutnie kobietą Tuska”. Charakteryzuje ją, jako biurokratę i urzędnika, przeciwieństwo politycznego lidera. Według Palikota, to właśnie Tuskowi HGW zawdzięcza start i wygraną w wyborach na prezydenta Warszawy. – Nie znam nikogo, kto byłby przekonany o słuszności tego wyboru. Dochodziły do mnie słuchy, że swego czasu była jakaś sytuacja, w której ona udzieliła wielkiego wsparcia Tuskowi, na gruncie osobistym. O co chodziło konkretnie, nie dowiedziałem się. Była jakaś tajemnica z jej udziałem. Dwór o tym szeptał – twierdzi Palikot. W wewnętrznych rozgrywkach w Platformie Tusk będzie musiał wybrać kandydaturę, która nie tylko zapewni mu wpływ na partię, ale również okaże się do zaakceptowania przez inne stronnictwa. A frakcji w Platformie nie brakuje. Jest upokorzony, ale wciąż silny Grzegorz Schetyna, są konserwatyści Jarosława Gowina, „spółdzielnia” Cezarego Grabarczyka i nieposiadający własnego zaplecza, ale bardzo popularny Radosław Sikorski. Gronkiewicz-Waltz może być kompromisową kandydaturą, która okaże się do zaakceptowania przez walczące obozy. Wbrew temu, co sugeruje Olejniczak, do zmiany warty w Platformie może dojść wcześniej niż w 2015 roku. Jeżeli protesty społeczne przeciwko podwyższeniu wieku emerytalnego będą się nasilać, to Platforma nie będzie miała innego wyjścia jak wcześniejsze wybory. Obecny premier, jako ten, który owe „reformy” firmował, nie będzie miał szans walki o wyborcze zwycięstwo. Lud może zaś „kupić” Hannę Gronkiewicz-Waltz, jako spokojnego profesjonalistę. Piński

Greckiej tragedii nie będzie Z prof. dr. hab. Andrzejem Kaźmierczakiem z Katedry Bankowości Szkoły Głównej Handlowej, członkiem Rady Polityki Pieniężnej, rozmawia Mariusz Bober Europejscy politycy otwarcie mówią o opuszczeniu strefy euro przez bankrutującą Grecję. Sytuację pogarsza polityczna niepewność i wstrzymanie funduszy pomocowych ze strefy euro oraz kredytowania greckich banków przez Europejski Bank Centralny. Decyzja o powrocie do drachmy to byłby opłacalny krok? - Wystąpienie Grecji ze strefy euro pomogłoby temu krajowi przywrócić cenową konkurencyjność jego gospodarki i ożywić ją. Spadek wartości tutejszej waluty w stosunku do euro na pewno poprawiłby konkurencyjność eksportu z tego kraju, co przełożyłoby się na ożywienie tam gospodarki i poprawę kondycji finansów państwa. Ale taki krok miałby też inne konsekwencje, m.in. polityczne. Mogłoby to pociągnąć za sobą podobne decyzje innych krajów z południa Europy, które cierpią na podobną "chorobę”, co Grecja, jak Portugalia, Włochy czy Hiszpania. Przyczyny słabości ich gospodarek są te same: zbyt silny kurs utrzymywanej przez te kraje waluty - euro - w stosunku do innych walut. Jednak z politycznego punktu widzenia wystąpienie Grecji ze strefy euro osłabi pozycję i jedność polityczną Europy Zachodniej.
Zbliża się eurogedon, w tym rozpad strefy euro? - Myślę, że to nie jest realny scenariusz, bo istnieje coś w rodzaju "twardego rdzenia" eurolandu złożonego z silnych gospodarczo krajów zainteresowanych utrzymaniem jednej silnej waluty, która przynosi im korzyści. Ale ze strefy euro mogą odpaść kraje o dużo niższej konkurencyjności gospodarki i wydajności pracy. Dla nich jedynym sposobem jej utrzymania jest wystąpienie ze strefy euro i deprecjacja kursu walut narodowych wobec euro. W krajach tych pokusa odzyskania takiego narzędzia jest bardzo duża. Kurs walutowy jest, bowiem bardzo ważnym instrumentem polityki gospodarczej. Tak jest np. w Hiszpanii, której grozi wręcz rewolucja społeczna.
Jeśli Grecja wyjdzie z eurolandu, Hiszpania, Portugalia i Włochy pójdą jej śladem? - Należy brać to pod uwagę, zwłaszcza, jeśli chodzi o Hiszpanię i Portugalię. Włochy mogą sobie poradzić z trudną sytuacją finansów publicznych. To jest duży kraj o bardziej zróżnicowanej strukturze rozwoju gospodarczego. Natomiast dwa pierwsze państwa są w trudniejszej sytuacji, ponieważ zdecydowanie odstają pod względem konkurencyjności od reszty Europy. Ale powrót tych krajów do własnych walut nie będzie oznaczał jakiejś tragedii. Co najwyżej zahamowałby chwilowo dynamikę handlu międzynarodowego? Nie wydaje mi się również, aby odbiło się to na sytuacji reszty państw strefy euro, a szczególnie na Polsce, zwłaszcza, że nasz eksport kierowany jest przede wszystkim do krajów założycieli strefy euro, czyli głównie Niemiec i Francji.
Radosław Sikorski twierdzi, że skutki rozpadu strefy euro byłyby dla nas gorsze niż rosyjskie rakiety w Kaliningradzie. Ekonomiści zaś straszą upadkiem, co drugiego dużego banku w naszym kraju. - Na pewno ucierpiałyby filie zagranicznych banków w Polsce. Irlandczycy sprzedali Bank Zachodni, ponieważ mieli problemy finansowe u siebie. Ale bank ten nadal działa, choć ma innego właściciela. Zaś, co do skutków rozpadu strefy euro według ministra Sikorskiego, uważam, że dla Polski nie ma nic gorszego od rosyjskich rakiet z głowicami atomowymi w obwodzie kaliningradzkim. Przypomnę, że jest to najbardziej zagęszczony pod względem rozmieszczenia broni atomowej i najbardziej niebezpieczny region na świecie. Dlatego jest on dla nas zdecydowanie groźniejszy niż rozpad strefy euro. Tak jak wspomniałem, jest to mało realne. Jej "twardy rdzeń" raczej będzie nadal utrzymywał wspólną walutę.
Upadek choćby części zagranicznych banków w Polsce lub ich sprzedaż może doprowadzić do wycofywania z nich depozytów przez Polaków? - Nie wierzę w to, by, co drugiemu bankowi w Polsce groził upadek. System bankowy w naszym kraju ma wysokie zabezpieczenie kapitałowe, a poza tym działa u nas Bankowy Fundusz Gwarancyjny, który zgromadził odpowiednie środki finansowe na wypadek konieczności pomocy bankom, gdyby popadły one w kłopoty. Również NBP ma gotowy scenariusz wsparcia banków komercyjnych, gdyby były zagrożone. Dlatego Polsce bardzo daleko do sytuacji Grecji. Pamiętajmy, że tam spadek PKB wynosi 5 proc., podczas gdy my mamy wzrost gospodarczy wynoszący obecnie ponad 3 procent... To dwa różne światy. Dlatego nie ma zagrożenia dla stabilności naszego systemu bankowego. Oczywiście, jest problem groźby wycofywania kapitału przez banki-matki. Ale nie wiadomo, czy zdecydują się na to, ponieważ działające w naszym kraju ich oddziały są jednak bardzo dochodowe. To kury znoszące złote jajka.
Polskie instytucje finansowe, choć mamy ich niewiele, powinny odkupić przynajmniej niektóre dochodowe banki? - Gdyby nadarzyła się taka okazja, opowiadałbym się za przeprowadzeniem repolonizacji banków. Mamy obecnie takie możliwości.
Jak w rzeczywistości na sytuację gospodarczą Polski wpływa kryzys w strefie euro? - Niewątpliwie tamtejsza sytuacja ma wpływ na naszą gospodarkę, ponieważ Polska jest zaliczana do tzw. wschodzących rynków. To zaś oznacza, że najszybciej reagują one na zmianę nastrojów międzynarodowych inwestorów. Gdy więc pojawiają się trudności banków strefy euro, zwykle reagują one, wycofując kapitał z naszej gospodarki.
To, dlatego ekonomiści mówią, że nasza złotówka tańczy, jak jej Grecja zagra? - Tak, ponieważ wśród wszystkich rynków wschodzących z Europy Środkowo-Wschodniej Polska jest wiodącym krajem, do którego trafia najwięcej kapitału zagranicznego. W same tylko nasze obligacje zainwestował on 150 mld złotych. Ale też najszybciej wycofuje swój kapitał w sytuacji jakichś zawirowań. Ma tu, bowiem najwięcej do stracenia. Jesteśmy, więc swoistym papierkiem lakmusowym sytuacji ekonomicznej w naszym regionie.
Greckie firmy są już nieobecne na naszym rynku, a nasze banki nie kupowały obligacji tego kraju... - Jednak powiązania między krajowymi rynkami, w tym między dużymi instytucjami finansowymi a ich filiami, oddziałami w Polsce, są tak duże, że zarządzanie kapitałami w ramach portfeli międzynarodowych grup finansowych uległo internacjonalizacji. Stąd tak szybkie reakcje na kryzys w Grecji również na naszym rynku. To jest skutek globalizacji rynków finansowych.
Ekonomiści przewidują gwałtowny spadek wartości polskiej waluty w przypadku kolejnych problemów w strefie euro. NBP jest na to przygotowany? - Sama inflacja prowadzi do spadku wartości naszej waluty, dlatego NBP chce temu zapobiec. Według prognoz już w połowie przyszłego roku uda nam się osiągnąć cel inflacyjny i zredukować inflację do 2,8 procent. Jeśli zaś chodzi o kurs waluty, to władze Polski są przygotowane do obrony złotówki. Pierwszym źródłem wsparcia jest Bank Gospodarstwa Krajowego, który ma olbrzymie zapasy walut obcych pochodzących z funduszy unijnych. One już są wykorzystywane do obrony naszej waluty. Ponadto rosną też rezerwy dewizowe NBP i nie zawaha się on wykorzystać ich w razie potrzeby. Ubiegłoroczne czterokrotne interwencje banku centralnego były bardzo skuteczne i zapobiegły deprecjacji złotego.
Racjonalne są w takim razie apele do rządu o opracowanie planu B dla Polski na wypadek rozpadu eurolandu? - Takie apele są zasadne, bo rozsądek podpowiada, aby być przygotowanym na najgorsze. Jak taki plan powinien wyglądać? To trudne pytanie. Na pewno oznaczałoby to spadek naszego eksportu, na co trzeba byłoby się przygotować. Nie widzę natomiast zagrożeń dla stabilności sektora finansowego w Polsce. Należałoby natomiast zabezpieczyć się przed groźbą utraty płynności przez banki, co byłoby rolą przede wszystkim NBP.

Pakt fiskalny może cokolwiek zmienić w sytuacji krajów strefy euro? - Kraje strefy euro przede wszystkim powinny same sobie pomóc. Jednak pakt fiskalny wcale temu nie służy. Zawiera on błąd w rozumowaniu. Zakłada, bowiem, że wystarczy tylko ograniczyć wydatki, zmniejszyć deficyty budżetowe i przywrócić równowagę finansom publicznym, a od razu ożywi to gospodarkę. Niestety, nie jest to realne. Pakt fiskalny w ten sposób dusi rozwój gospodarczy. Udział, bowiem wydatków państwa w gospodarkach zagrożonych bankructwem krajów z południa Europy sięga 40-50 procent. Powstaje, więc błędne koło: drastyczne cięcia wydatków powodują spadek wzrostu gospodarczego i wzrost bezrobocia, co z kolei zmniejsza dochody podatkowe i wywołuje jeszcze gorszy kryzys budżetowy. Dlatego słuszna jest propozycja, by nie poprzestawać na duszeniu gospodarki poprzez cięcia fiskalne, ale podejmować rozwiązania pobudzające wzrost gospodarczy, który napędza dochody budżetu.
Po co więc rząd Donalda Tuska podpisał pakt fiskalny i zgodził się przekazać 6 mld euro na wsparcie dla eurobankrutów? - To było nieporozumienie, ponieważ złożono zobowiązania bez jakichkolwiek korzyści z tego tytułu. Prawo uczestniczenia w posiedzeniach ministrów finansów strefy euro bez wpływu na ich przebieg nic nam nie daje. W dodatku przyjęcie paktu fiskalnego zmusza władze Polski do dławienia naszej gospodarki. A przecież sytuacja w naszym kraju jest jednak inna niż państw strefy euro. Na takich warunkach nie trzeba było przystępować do paktu.
Niedawna podwyżka stóp procentowych przez Radę Polityki Pieniężnej o 25 punktów bazowych ma powstrzymać inflację. Czy będzie to jednak skuteczne tuż przed Euro 2012? - Niewątpliwie ta podwyżka ma swoje uzasadnienie. Pamiętajmy, że inflacja wzrosła w kwietniu w porównaniu z marcem z 3,9 proc. do 4,0 procent. Co więcej, prognozy wskazują, że jeszcze we wrześniu inflacja osiągnie 4,4 procent. Poniżej tej wielkości może spaść dopiero w grudniu br. Tymczasem tak wysoka inflacja jest niekorzystna dla gospodarstw domowych, zwłaszcza dla osób mało i średnio zarabiających. To one przede wszystkim płacą podatek inflacyjny. Dlatego należy walczyć z inflacją, a stopa procentowa jest najlepszym instrumentem rynkowym do tego celu. Ponadto, jeśli przyjrzeć się poziomowi stóp procentowych w Polsce w ujęciu realnym [nawet po podwyżce stopa depozytowa NBP wynosi 3,25 proc. - red.], to po odjęciu od nich stopy inflacji (4 proc.) okazałoby się, że są one lekko ujemne. Zaś takie stopy zniechęcają do oszczędzania i lokowania oszczędności w bankach. Oprocentowanie depozytów terminowych w bankach komercyjnych po odjęciu inflacji jest ujemne. Ale mieliśmy też powody zewnętrzne, aby podnieść poziom stóp procentowych. Ze względu na trudną sytuację strefy euro oraz tamtejszych banków istnieje ryzyko, że centrale działających w Polsce zagranicznych banków mogą wycofywać kapitał z naszego sektora bankowego. Poniosły, bowiem olbrzymie straty na obligacjach greckich, więc będą chciały się dokapitalizować. Będą musiały też poprawić swoją płynność finansową. Mogą wycofywać kapitał z Polski również, dlatego, że obecnie wchodzi w życie tzw. nowy system regulacyjny Bazylea III, który wymusza na bankach komercyjnych podniesienie kapitałów własnych. Zagraniczne banki-matki będą chciały uzupełnić swoje kapitały, wycofując je z Polski. Mogą nawet zostać zmuszone do sprzedaży swoich filii w naszym kraju. Aby pokryć straty na greckich obligacjach oraz dokapitalizować się zgodnie z Bazyleą III, potrzebują ok. 500 mld euro! Zagraniczne centrale ulokowały w naszym kraju na chwilę obecną depozyty na sumę ok. 30 mld euro. Gdyby wycofały swój kapitał, doprowadziłoby to do spadku walutowego kursu złotówki, co z kolei jeszcze bardziej zwiększyłoby poziom inflacji w naszym kraju. Deprecjacja złotego powoduje, bowiem wzrost cen dóbr importowanych i przekłada się na wyższe koszty produkcji krajowej.
W jaki sposób podniesienie stóp procentowych może powstrzymać zachodnie centrale przed wycofywaniem kapitału z Polski? - Podniesienie stóp procentowych zwiększa atrakcyjność lokat bankowych w Polsce dla inwestorów zagranicznych. Atrakcyjne pozostają też dla nich polskie obligacje skarbowe. Pozostawienie zaś kapitału zagranicznego w Polsce sprzyja utrzymaniu stabilności złotówki.
Podwyżka stóp procentowych dotknie jednak osoby spłacające kredyty w złotówkach, których wynagrodzenia w ostatnim czasie dodatkowo zjada inflacja... - Oczywiście, podwyżka ma też negatywne strony. Rzeczywiście podniesie to oprocentowanie kredytów zarówno dla gospodarstw domowych, jak i dla przedsiębiorstw. Ale jeżeli chodzi o kredyty mieszkaniowe, to wartość kredytów złotówkowych jest zdecydowanie mniejsza niż kredytów walutowych. RPP musiała wyważyć wszystkie racje. Przeważyły względy konieczności walki z inflacją, której obecny poziom w średniej i dłuższej perspektywie jest niekorzystny dla polskiej gospodarki. Tymczasem mocną presję na jej zwiększenie wywiera także nasilenie żądań podwyżek płac w przemyśle i sektorze publicznym. Doprowadzą one również do jakiegoś zwiększenia płac w sektorze prywatnym. Rada Polityki Pieniężnej uważa, że w dłuższej perspektywie inflacja hamuje wzrost gospodarczy, zwiększa bezrobocie. Zresztą już obecnie obserwujemy hamowanie tempa wzrostu PKB. O ile na początku roku wynosił on 4,3 proc., o tyle obecnie szacuje się go na niewiele powyżej 3 proc., a bezrobocie oscyluje wokół 13 procent. Jeśli obniżymy inflację, to w ślad za nią spadną także stopy procentowe, co będzie korzystne dla kredytobiorców.
Na razie spada kurs złotówki do euro i franka szwajcarskiego, co uderza w tych Polaków, którzy zawarli umowy kredytowe w tych walutach... - Ale Rada nie ma wpływu na oprocentowanie kredytów w walutach obcych. Jednak także ze względu na te osoby podniesienie stóp procentowych było zasadną decyzją. Złagodzi to, bowiem spadek wartości złotówki wobec walut, w których Polacy zaciągnęli kredyty, czyli głównie franka szwajcarskiego i euro, a zatem zmniejszy koszty spłaty rat takich kredytów walutowych. Działa parytet stóp procentowych. Podniesienie oprocentowania w Polsce spowoduje napływ kapitału zagranicznego i umocnienie kursu złotego.

Dziękuję za rozmowę.

Czy w rządzie Tuska ktoś jeszcze za coś odpowiada? Dobre samopoczucie jednak nie opuszcza ekipy Tuska, już teraz mamy się zacząć cieszyć, nie psuć nastrojów przez najbliższy miesiąc, a później znowu się coś obieca wykorzystywanym na ogromną skalę drobnym przedsiębiorcom i jakoś to będzie.

1. Premier Tusk jeździ po kraju, wizytuje miasta, w których będą się odbywać mecze Euro 2012, przyjmuje od swoich ministrów w stylu, którego nie powstydziłby się prezydent Putin, meldunki gotowości na zbliżające się rozgrywki piłkarskie, a jednocześnie gołym okiem widać klapę wielu projektów, które właśnie teraz miały być oddane do użytku. Takim obszarem gdzie klęska goni klęskę jest infrastruktura. Euro 2012 miało spowodować swoisty skok infrastrukturalny, zbliżający polskie drogi, koleje, dworce, przejścia graniczne, stadiony, lotniska, do poziomu, jaki od wielu lat charakteryzuje rozwinięte kraje Europy Zachodniej.

2. Jeżeli chodzi o budowę infrastruktury to w zasadzie w pełni udało się zrealizować tylko projekty stadionowe, choć za ogromne pieniądze znacząco przekraczające wartość podobnych inwestycji w innych krajach. Tyle tylko, że stadiony we Wrocławiu, Gdańsku i Poznaniu były budowane przez tamtejsze samorządy, natomiast rząd był odpowiedzialny za realizację Stadionu Narodowego i wprawdzie został on wybudowany za blisko 2 mld zł (dwukrotnie drożej niż planowano), ale z tak ogromną ilością skandali, że przyćmiły one radość z oddania tej inwestycji. O kolejach nie ma, co pisać, żaden z ważnych szlaków kolejowych nie został w pełni zrealizowany, a czas przejazdu pomiędzy miastami gdzie będą odbywały rozgrywki, zamiast się skrócić, dramatycznie się wydłużył. W pospiechu wyremontowano rzutem na taśmę klika dworców, w tym Dworzec Centralny w Warszawie.

3. Budowa dróg, to popis ignorancji i tupetu rządzących. Przez kilka lat byliśmy zapewniani, że wszystkie ważne projekty zostaną zrealizowane na Euro 2012. Znamienne w tej sprawie jest expose Premiera Tuska z jesieni 2007 roku. Teraz już wiemy, że mamy w tym obszarze kompletna klapę. Mimo przygotowania już kilka lat temu projektów tych inwestycji, obowiązywania ustawy o szybkim przygotowaniu gruntów pod takie inwestycje i ogromnych pieniędzy zarówno europejskich, jaki krajowych na ich realizację, na Euro 2012 nie będzie gotowy w pełni żaden szlak autostradowy ani z Zachodu na Wschód (A2, A4) ani z Północy na Południe (A1). Przy okazji mamy upadłości kilku wielkich firm realizujących te inwestycje i ogromne niepopłacone rachunki u setek ich podwykonawców, co także tym firmom grozi upadłościami.

4. Najsłynniejsza to spółka DSS (Dolnośląskie Surowce Skalne), teraz już wprawdzie w upadłości, ale wcześniej mającej niezwykłą przychylność, zarówno w resorcie skarbu jak i resorcie transportu. Spółka ta (jak się teraz okazuje mając już kłopoty z płynnością), stała się szczęśliwym nabywcą dwóch zyskownych firm wydobywających surowce skalne, których właścicielem był Skarb Państwa, co przy boomie w budownictwie było prawie dosłownie żyłą złota. Jedna z nich to Kopalnie Surowców Skalnych w Złotoryi, druga to Kieleckie Kopalnie Surowców Skalnych. Za tą pierwszą firmę jak się okazuje od jesieni 2010 roku do tej pory, DSS nie zapłaciło Skarbowi Państwa 60 mln zł i w związku z tym właścicielem jej ostatecznie nie jest, tą drugą nabyło, ale już i ona jest w upadłości likwidacyjnej, podobnie jak jej właściciel. Po rejteradzie z budowy odcinka C autostrady A-2 chińskiej firmy Covec, spółka DSS otrzymała kontrakt z wolnej ręki, na realizację tej budowy za około 200 mln zł więcej niż mieli otrzymać Chińczycy. Dostała kontrakt, a jej wypłacalność wręcz gwarantował minister Nowak mimo tego, że już wtedy nie płaciła swoim podwykonawcom. Teraz, gdy sąd ogłosił upadłość spółki DSS, okazało się, że jej majątek ma wartość około 170 mln, a tylko zobowiązania krótkoterminowe tej firmy wynoszą około 600 mln zł, co oznacza, że większość jej wierzycieli, (czyli podwykonawców) nie odzyska swoich wierzytelności.

5. Jednak w rządzie Tuska nikt za to, co się stało nie odpowiada. Nie odpowiada minister Grabarczyk, który w nagrodę za „sukcesy drogowe”został wicemarszałkiem Sejmu, nie odpowiada obecny minister Nowak, który latając z premierem Tuskiem helikopterem nad rozgrzebanymi drogami, opowiada jak to teraz już konsorcja drogowe płacą na bieżąco podwykonawcom. Minister Nowak znowu obiecuje, że wniesie do Sejmu projekt ustawy, który pozwoli wypłacić podwykonawcom zaległości, ale taki projekt może zostać uchwalony jak dobrze pójdzie za kilka miesięcy, a setki drobnych firm, które pracowały na rzecz upadłych konsorcjów, muszą likwidować swoją działalność już teraz. Dobre samopoczucie jednak nie opuszcza ekipy Tuska, już teraz mamy się zacząć cieszyć, nie psuć nastrojów przez najbliższy miesiąc, a później znowu się coś obieca wykorzystywanym na ogromną skalę drobnym przedsiębiorcom i jakoś to będzie. Kuźmiuk

Więzienie pojawia się i znika Co się stało między 1 a 18 maja? Coś musiało się stać, skoro znany na całym świecie ze szczerości, a zwłaszcza - prawdomówności, były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Aleksander Kwaśniewski 1 maja zeznał, że „wiedział”, iż w Polsce były tajne więzienia CIA, a już 18 maja zeznał, że żadnych więzień nie było, a tylko współpraca między razwiedką polską i amerykańską. Były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju został nawet pochwalony przez posła Palikota za odwagę, z jaką przyznał się do wiedzy na temat tajnych więzień. Oczywiście poseł Palikot swoim zwyczajem przesadził, ponieważ wyznanie uczynione przez byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju aż tak wielkie odwagi nie wymagało. Bo Aleksander Kwaśniewski przyznał się, że tylko „wiedział” - ale nie poczuwa się do żadnej za to odpowiedzialności. Bo też odpowiedzialność za takie bezeceństwa spadłaby przede wszystkim na Leszka Millera, który jako ówczesny premier rządu, musiałby wydać formalną, a przynajmniej - dorozumianą zgodę. W jakim zatem celu Aleksander Kwaśniewski niby to przyznając się szczerze do wiedzy na temat więzień, złożył taki donos na Leszka Millera? Wydawało mi się, że chciał w ten sposób pomóc losowi i przyspieszyć zjednoczenie lewicy, której Siły Wyższe powierzyłyby zewnętrzne znamiona władzy po zakończeniu Olimpiady w Londynie, kiedy to przyjdzie czas na rozliczenie okresu błędów i wypaczeń reżymu Donalda Tuska. Aleksander Kwaśniewski, który po utracie prezydenckiej synekury nie potrafi ustatkować się na żadnej posadzie, zostałby owej lewicy „patronem” pobierając z tego tytułu jakieś obfite alimenty - bo chyba na jakieś alimenty liczy, skoro się tak wedle tego zjednoczenia uwija? Postawił tedy Leszka Millera - a przynajmniej tak mu się wydawało - pod ścianą, to znaczy - w obliczu swego rodzaju propozycji nie do odrzucenia: albo bierzesz udział w jednoczeniu lewicy w charakterze cerbera pilnującego biłgorajskiego sowizdrzała, albo Trybunał Stanu zakończy tak świetnie zapowiadającą się karierę. Wyglądało na to, że tak właśnie były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju kombinował sobie 1 maja, kiedy to z uwagi na atmosferę wywołaną świętem naszych okupantów, każdemu komuchowi wszystko wydaje się jakieś łatwiejsze i prostsze.

„Lecz tymczasem na mieście inne były już treście” - powiada poeta - i widocznie ktoś starszy i mądrzejszy doszedł do wniosku, że zjednoczenie lewicy nie jest warte aż takiej ofiary, zwłaszcza przed szczytem NATO w Chicago, podczas którego kraje Grupy Wyszehradzkiej będą dopraszać się łaski, by Stany Zjednoczone powróciły do aktywnej polityki w Europie Środkowej. Nie jest to jednak wcale takie oczywiste, bo poprzedni szczyt NATO w Lizbonie proklamował strategiczne partnerstwo NATO - Rosja, w ramach, którego nasz nieszczęśliwy kraj miał się z Rosją „pojednać” - oczywiście na warunkach podyktowanych przez Władimira Władimirowicza - bo wiadomo przecież, że aby Polska mogła „pojednać się” z Rosją, to najpierw Rosja musi zechcieć „pojednać się” z Polską. Żeby jednak Rosja zechciała się pojednać, to Polska musi wyjść naprzeciw rosyjskim oczekiwaniom - to znaczy - zgodzić się na status bliskiej zagranicy. Żadnego innego interesu Rosja do Polski nie ma - może tylko - ale to już do spółki ze swoim drugim, a właściwie nie „drugim”, tylko najpierwszym strategicznym partnerem, czyli Niemcami - żeby na „polskim terytorium etnograficznym”, to znaczy - obszarze leżącym na wschód od dawnej granicy niemiecko-polskiej z roku 1937, zainstalować Judeopolonię, która oczywiście będzie nazywała się inaczej, ale niezależnie od nazwy - będzie polegała na tym, iż starsi i mądrzejsi, po załatwieniu sprawy żydowskich rewindykacji majątkowych, zostaną szlachtą naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, przy okazji tresując go w posłuszeństwie i pilnując, by się nie buntował przeciwko swemu przeznaczeniu, jakie obmyślili dla niego strategiczni partnerzy. W obliczu tak śmiałych i co tu ukrywać - zbawiennych dla Europy planów, powrót Stanów Zjednoczonych do aktywnej polityki w Europie Środkowej jest Rosji potrzebny, jak psu piąta noga. W tej sytuacji prezydent Obama na chicagowskim szczycie będzie musiał wybierać między strategicznym partnerstwem z Rosją, a powrotem do aktywnej polityki w Środkowej Europie, żeby dogodzić krajom Grupy Wyszehradzkiej. Ciekawe - co wybierze - ale nietrudno zauważyć, że Aleksander Kwaśniewski nie mógł wybrać sobie gorszego momentu do straszenia Leszka Millera Trybunałem Stanu gwoli przyspieszenia zjednoczenia lewicy, by można było przy jej pomocy dokonać politycznej podmianki Umiłowanych Przywódców. I na to musiał zwrócić mu uwagę ktoś starszy i mądrzejszy, przed którym Aleksander Kwaśniewski traci rezon i pewność siebie, przypominając sobie, skąd wyrastają mu nogi - no i wysłuchawszy takiego zbawiennego pouczenia swoje pierwszomajowe wynurzenia natychmiast rewokował. Charakterystyczne jest, że żaden z przedstawicieli wnikliwych niezależnych mediów głównego nurtu nie ośmielił się zwrócić uwagi na sprzeczność pierwszomajowej deklaracji Aleksandra Kwaśniewskiego z deklaracja z 18 maja. Widocznie skądś wiedzą, że na takie rzeczy w żadnym wypadku i pod żadnym pozorem uwagi zwracać nie wolno - z czego wyciągam wniosek, że Siły Wyższe za pośrednictwem oficerów prowadzących odpowiednio niezależne media ukierunkowały. Wygląda, zatem na to, że Leszek Miller nadal będzie mógł się targować, co do roli, jaką przypadnie mu w zjednoczonej lewicy odgrywać, a to znaczy, że i pozycja biłgorajskiego sowizdarzała nie jest wcale tak dobrze umocowana, jak można by sądzić tylko na podstawie pierwszomajowych wyznań Aleksandra Kwaśniewskiego. Nie można zresztą wykluczyć, że z okazji święta naszych okupantów doznał on jakiejś ostrej recydywy sławnej filipińskiej choroby goleni z przerzutami na mózg i objawami słowotoku. SM

Agentura Pamiętacie Państwo Czarnobyl? 26 kwietnia 1986 r. w reaktorze elektrowni Czarnobyl 4 nastąpił niekontrolowany proces rozszczepienia. W wyniku tego trzęsła się prawie cała Europa, a pięciu milionom dzieci bezsensownie zaaplikowano jod w mleku, (bo płynu Lugola nie było). To była katastrofa! A 10 kwietnia 2010 r. nad Smoleńskiem rozbił się samolot wiozący polską delegację na uroczystości związane z rocznicą mordu w Katyniu. Pytanie: w której katastrofie zginęło więcej osób? W Smoleńsku wiadomo: 96. A w Czarnobylu? Na miejscu zginęły trzy, do ofiar można zaliczyć kilku strażaków i kilkadziesiąt osób, które zainkasowały niebezpieczną dawkę radioaktywności - i z tego powodu ich życie uległo znacznemu skróceniu. W sumie, przy dużej tolerancji, ofiar Czarnobyla było 34. Tyle ginie w ciągu dwóch dni na drogach Polski z powodu wypadków samochodowych. To była jedyna katastrofa nuklearna w dziejach ludzkości. W Three Miles nastąpił tylko niegroźny wyciek paliwa. W Fukushimie, w wyniku trzęsienia ziemi, zginęły dwie osoby - trzecią ofiarą był 102-letni staruszek, który oświadczył, że nie pozwoli się przenieść w inne miejsce, i... popełnił samobójstwo. Przez ostatnie 20 lat zmarło przedwcześnie na pylicę płuc, co najmniej 10 tys. osób, które - mieszkając na Górnym Śląsku i w Zagłębiu - doskonale widziały, czym oddychają. Tym niemniej propozycja, by wybudować elektrownię atomową, spotyka się z nieprawdopodobnie energiczną i nawet histeryczną reakcją. Kto to robi? Kilku politycznych macherów dowodzących niezłą armią "zielonych" - prostych, naiwnych dziewcząt i chłopaków wierzących, że działają w interesie "ochrony środowiska" i "ratowania ludności Polski przed katastrofą". Ostatnio odkryto w Polsce złoża gazu łupkowego. Najpierw ludność uwierzyła, że zostaniemy szejkami i będziemy mogli leżeć brzuchami do góry, dbając tylko o dokupywanie ładnych dziewczyn do haremów. Potem nam oświadczono, że w rzeczywistości tego gazu będzie trzy razy mniej - a w ogóle nie wiadomo, czy jego wydobycie się opłaci. Jednocześnie do akcji ruszyli przeciwnicy: tak jest, armia "zielonych" dowodzonych przez tych samych politycznych macherów. By było jeszcze zabawniej, "zielonym" nie podobają się również elektrownie wodne (naruszają naturalny stan środowiska i przeszkadzają pływać rybom i żabom), a nawet elektrownie wiatrowe! Nie, nie, dlatego że są absolutnie nieopłacalne. Nie, dlatego że spowalniają obrót Ziemi dokoła własnej osi i przeszkadzają latać ptakom!!! Idioci, nieprawdaż? A może nie? Popatrzmy, przeciwko czemu "zieloni" nigdzie w świecie nie protestują? Przeciwko inwestycjom sowieckim i rosyjskim. Przeciwko kupowaniu potwornie drogiej ropy i gazu od Gazpromu. I teraz już wiemy, kim naprawdę są ci macherzy. I kto opłaca ich demonstracje, ich latanie samolotami po całym świecie na kolejna "manifę". Więc wyciągnijmy wnioski. JKM

Angliczanie – lud rozsądny Z Wysp Brytyjskich przyszła informacja, że obydwie Wielkie Partie, i Czerwoni i Torysi, wpisują do swoich programów postulat przeprowadzenia referendum w sprawie wyjścia z Unii Europejskiej. My tu w Polsce narzekamy na braki leków – i wskazujemy na inne kraje, gdzie z lekarstwami nie ma takich problemów. Na przykład w Wielkiej Brytanii. Spokojnie: niedługo wszystko się wyrówna. Właśnie Unia Europejska kategorycznie zażądała, by Brytyjczycy wprowadzili u siebie takie same zasady, jak w Polsce. By każdy lek „spełniał wymogi bezpieczeństwa”. Innymi słowy: by o ich zakupie i dystrybucji decydowali urzędnicy. Co oznacza, że – jak to wykażę w piątkowym felietonie – i w Anglii będą musiały występować braki niektórych lekarstw. Niemal jednocześnie z Wysp Brytyjskich przyszła informacja, że obydwie Wielkie Partie, i Czerwoni i Torysi, wpisują do swoich programów postulat przeprowadzenia referendum w sprawie wyjścia z Unii Europejskiej. I każda będzie się śpieszyć, by Brytyjczycy docenili, że to ona pierwsza z tym wystąpiła. Co, oczywiście, oznacza, że najdalej w ciągu pięciu lat Zjednoczone Królestwo opuściłoby Unię? Zanim Unia narzuciłaby ten przepis... Może, dlatego tak się śpieszą? Dlaczego piszę: „opuściłoby” - a nie „opuści”? Dlatego, że jestem prawie pewien, że ten bękart Traktatu Lizbońskiego nie przetrwa pięciu lat. A trudno jest wystąpić z czegoś, co nie istnieje. Znacie Państwo nazwisko Jan-Klaudiusz Juncker? To największy patriota Unii Europejskiej. Premier Wielkiego Księstwa Luksemburg. Coś mi się widzi, że za jakieś trzy lata w UE pozostanie tylko właśnie Wielkie Księstwo, które... zatrzyma nazwę: „Unia Europejska”. Są precedensy: mimo wystąpienia z ZRA Syrii i Libii, Egipt chyba przez 10 lat utrzymywał nazwę: „Zjednoczona Republika Arabska”! JKM

Cosik o heterofobii (tfu!) "gej" w dzień demonstruje na ulicach to, że rzekomo jest homosiem – za to mu płacą - a w nocy najprawdopodobniej niczego nie uprawia, bo ludzie cały dzień gadający o TYCH rzeczach są w rzeczywistości na ogół impotentami. Na stronie "Pięknego Poranku" (w TTV) pokazała się moja wypowiedź o (tfu!) "gejach" i homosiach. Można ją znaleźć na moim blogu na ONET.pl

http://korwin-mikke.blog.onet.pl/

Niestety, nie udało mi się zamieścić pod nią odpowiedzi na rzeczowy komentarz podpisany {homoś} - więc i komentarz i odpowiedź zamieszczam tu:

Panie Mikke: ale co pana brzydzi? Że homoś ma, co dzień ma te same problemy, co pan? Gej chodzi na zakupy, pocztę, opłaca rachunki, pracuje od rana do wieczora. A wieczorem uprawia seks. Co w tym dziwnego, bądź obrzydliwego?

Odróżnijmy: homoś ma mniej-więcej te same problemy, co ja - natomiast (tfu!) "gej" w dzień demonstruje na ulicach to, że rzekomo jest homosiem – za to mu płacą - a w nocy najprawdopodobniej niczego nie uprawia, bo wiem, że ludzie cały dzień gadający o TYCH rzeczach są w rzeczywistości na ogół impotentami. I rzeczywiście: co za różnica (w nocy!), czy jest to impotent homo czy hetero? Mnie nie przeszkadza to, co ludzie robią w swoich łóżkach; mnie przeszkadza, że o tym gadają. Jest taka seksualna mniejszość: impotenci - i inna: onaniści. Jak oni muszą się czuć, gdy wszyscy naokoło nic tylko gadają o tych rzeczach! Złamanie tego tabu - bo nasza cywilizacja (w odróżnieniu od dzisiejszej anty-cywilizacji) zakazywała publicznego mówienia o płci - to naruszenie ich praw! Bo o TYM się nie mówi - TO się robi!! A co mnie brzydzi? To moja sprawa prywatna – zresztą: sam nie wiem; brzydzi mnie – i już. Kilku moich znajomych – homosiów – twierdzi, że mdli ich z obrzydzenia na myśl o robieniu TEGO z kobietą... JKM

Salon robi się coraz bardziej nerwowy Kiedy statek zaczyna nabierać wody, wszyscy zaczynają skakać sobie do oczu, obwiniając się wzajemnie. Jedni – że nie dopatrzyli, by stocznia…; inni – że nie kontrolowano poszycia; a jeszcze inni – że zamiast statku, trzeba było kupić kilka samolotów. Taką właśnie sytuację mamy obecnie. SLD przekonuje, że to PiS chciało reformy emerytalnej, a Platforma była przeciwko, dopóki była w opozycji. WCzc. Janusz Palikot też był przeciwko – a teraz jest za. Ale Ruch Palikota był dobry, bo zmusił PSL do głosowania za. JE Waldemar Pawlak tłumaczy, że zmusił PO do zmiany pierwotnego projektu. I w ogóle wszyscy chcą dobrze – ale twierdzą głośno, że wszyscy inni chcą źle. Jak mawia Stanisław Michalkiewicz: „bo wszyscy troszczą się tylko o siebie – a o mnie tylko ja jeden, nieboraczek…”. Za czasów zaborów partie rewolucyjne modliły się: „O wielką wojnę ludów prosimy Cię, Panie!”. I wymodliły. Niestety. Teraz my modlimy się, by już w październiku-listopadzie ludzie popatrzyli na rachunki za gaz, za prąd, by policzyli, ile kosztuje benzyna – i potężny ruch zgniótł to plugastwo rządzące III Rzecząpospolitą. To, że 80% obecnej „klasy politycznej” – ze wszystkimi tymi, którzy głosowali i glosować będą za „reformą emerytalną” na czele – w Wolnej Polsce wyląduje w kryminale – to jasne. To znaczy: wyląduje, jeśli to my będziemy rządzić. Bo jeśli zwycięży lewicowo nastawiona ulica, to raczej powinni się liczyć z rozszarpywaniem żywcem. W ludziach, bowiem głucha nienawiść narasta i narasta… Z drugiej jednak strony pamiętajmy, że obowiązuje nas pewne poczucie sprawiedliwości. Za rządów PZPR było źle – i nie ma w ogóle, o czym gadać. Jednak rzut oka na Wschód i Zachód przekonuje, że w ZSRS i NRD było znacznie gorzej. Wszyscy wiedzą, że władcy PRL musieli liczyć się z Moskwą – nawet nie tyle z tym, że w razie, czego wprowadzą czołgi, ile z tym, że wewnątrz aparatu PZPR była jakaś sowiecka agentura. Być może była mniej liczna, niż szefostwo PZPR sądziło – ale strach ma wielkie oczy, a Kreml na pewno robił, co można, by ich w takim strachu utrzymywać. Więc uwzględniając te okoliczności, trzeba jednak oddać im sprawiedliwość: w porównaniu w innymi nie było u nas tak źle. Jak to mawiano: „W obozie socjalistycznym, jak to w obozie – ale w naszym baraku najweselej!”… I teraz jest podobnie. 25 eurostanów ratyfikowało Kartę Praw Podstawowych, a Priwislinskij Kraj – nie. Niby twierdzi, że stara się stosować do jej postanowień – ale tylko twierdzi. Nie słyszałem jak na razie choćby o jednym wyroku sądu wydanym zgodnie z postanowieniami KPP – choć Komisja Europejska postanowiła, że tą drogą będzie forsować KPP w krnąbrnym Zjednoczonym Królestwie i w Rzeczypospolitej… Mimo wszystko Rzeczpospolita była jedynym eurostanem, który nie kupił tej szczepionki na świńska grypę. Zapewne z braku pieniędzy – ale pewien jestem, że gdyby trzeba było, to te 300 milionów by się znalazło. Jakoś się wykręcili. To nasz eurostan starannie sabotuje dalszą „walkę z Globciem” – jesteśmy wręcz liderem ciepłosceptyków. Są też i efekty. Okupowany przez III RP kraj rozwija się jednak w tempie tych 3 procent rocznie. Wiadomo, że eurosocjalizm – jak każdy ustrój niewolniczy – jest gospodarczo niewydajny i o wzrostach typu 15% możemy zapomnieć, dopóki ustawy federalne mają pierwszeństwo przed stanowymi. Jednak można mieć wzrost jak przodujące kraje europejskie: Niemcy – zero procent; Francja – zero procent; Włochy – minus 2 procent… A można jak Polska – te 3 procent. Zawsze coś. Tak samo tolerancyjnie podchodzę – jak Państwo pamiętacie – do postaci śp. Józefa Piłsudskiego. Socjalistą był, zacietrzewiony był, agentem trzech obcych państw był, być może, jako agent rzucił Polskę na wyniszczającą i nas, i Sowiety wojnę – ale znów: porównajmy sanację za stalinizmem i hitleryzmem, a będziemy musieli przyznać, że jednak mogło być znacznie gorzej… Gdy rządziło PiS, było ponuro – ale też do żadnej tragedii PiS-meni nie doprowadzili. Co prawda nikt nie wie, co by było, gdyby udało się im zbudować tę IV Rzeczpospolitą? Być może to samo, co z Polską pod okupacją sanacji; może trochę lepiej, może trochę gorzej… Ale chyba nie byłoby tragedii. Być może, więc, zamiast więzień, właściwsza byłaby jakaś staropolska kara? Zmuszenie do wejścia pod stół i odszczekanie: „Hau, hau – łgałem jak pies! Hau, hau – nie robiłem tego dla dobra Polaków, tylko po to, by ciocię upchać w radzie nadzorczej czegoś tam… Hau-hau…”. Nagrać to i puszczać… Albo inna kara – importowana z Zachodu: wykąpanie w smole i wytarzanie w pierzu. Wyobrażacie sobie miny federastów, gdy przez most graniczny na Odrze puszczalibyśmy takie wypirzone potworki przy akompaniamencie śmiechu z megafonów (producenci sit-comów mają tego duże zapasy…). Jak by nasza kompradorska klasa polityczna lądowała w ich bratnich objęciach… Widok takiego tow. Aleksandra Kwaśniewskiego wytarzanego w smole i w pierzu, witanego przez tow. Franciszka Hollande’a – bezcenne! To wszystko ładnie sfilmowane, puszczane z telebimów – i co roku powtarzane ku radości ludności miast wsi, osiedli oraz części ludności mieszkającej poza miastami wsiami i osiedlami – jak mawiał Jan Pietrzak. Bo jednak rozstrzelanie zrobiłoby z tych szmondaków męczenników. Socjaliści zbieraliby się przy ich grobach… a tak stawałyby im przed oczami te wypirzone postacie! Tak – to (plus konfiskata zagrabionej części mienia) powinno wystarczyć! Ale ONI i tak są nerwowi! JKM

Swąd szatana na lewicy? W ubiegły piątek pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego PZPR Naszej Partii Edward Gierek – to znaczy pardon: nie Edward Gierek, tylko Donald Tusk i nie pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego PZPR Naszej Partii, tylko pierwszy minister rządu premiera Donalda Tuska – rozpoczął gospodarskie wizyty na wielkich budowach socjalizmu: autostradach, kolejach i dworcach, no i oczywiście na komendzie policji. Okazało się, że jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej – zwłaszcza, że premieru Donaldu Tusku w gospodarskich wizytach towarzyszył minister Sławomir Nowak, a wiadomo, że tak czy owak – Sławek Nowak, więc na autostradach szturmowszczyzna jak nie przymierzając, na budowie Huty Katowice albo i jeszcze lepiej – jak nie przymierzając, na budowie Kanału Białomorskiego. Tam też trwał „nieustający szturm” – podobnie jak na budowie autostrady A2, gdzie pracownicy pracują na okrągło, 24 godziny na dobę, żeby tylko zdążyć na Euro 2012 – tak samo jak budowniczowie Kanału Białomorskiego musieli zdążyć na 1 maja 1933 roku. I zdążyli, jakże by inaczej – chociaż oczywiście nie wszyscy, bo ciała co najmniej 100 tysięcy budowniczych posłużyły w charakterze umocnienia brzegów, śluz i tam. Teraz oczywiście czasy są inne i ludzkich ciał przy budowie autostrad, linii kolejowych czy kanałów w zasadzie już się nie używa – ale tylko dlatego, że międzyczasie wymyślono lepsze sposoby eksploatacji materiału ludzkiego. Z człowieka żyjącego można wycisnąć znacznie więcej, niż myślał Naftali Aronowicz Frenkiel, formułując swoją spiżową zasadę, że „z więźnia musimy wycisnąć wszystko w ciągu pierwszych trzech miesięcy, potem nic nam po nim”. Następcy Naftalego Aronowicza wyciskają z każdego znacznie więcej – i to nie tylko przez pierwsze trzy miesiące, ale przez całe lata – a w dodatku więzień wcale nie wie, że jest więźniem. Przeciwnie – myśli, że jest suwerenem w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej, a utalentowani publicystycznie jawni i tajni współpracownicy następców Naftalego Aronowicza utwierdzają go w tym przeświadczeniu w gazetach wyborczych i innych mediach głównego nurtu. Oczywiście od czasu do czasu trzeba przeprowadzać selekcję – czemu służy Narodowy Program Eutanazji, przy pomocy którego następcy Naftalego Aronowicza próbują poprawiać rentowność mniej wartościowego narodu tubylczego. Bo wiadomo, że nieustającemu szturmowi może podołać więzień – to znaczy pardon: jaki tam znowu więzień; nie żaden więzień, tylko pracownik młody, zdrowy i pełen entuzjazmu, zaś nieustający szturm jest znowu konieczny, żeby wszyscy zainteresowani mogli się nakraść w tak zwanym majestacie prawa – bo kto chciałby się nakradać inaczej niż w tak zwanym majestacie prawa, zaraz zostanie aresztowany przez CBA, które nie toleruje nikogo, kto chciałby wszystko zjeść sam i nie podzielić się, z kim trzeba. Obserwując tedy nieustający szturm na wielkich budowach socjalizmu, które odwiedził pierwszy sekre… – to znaczy pardon: oczywiście premier Donald Tusk, można się domyślić, że tak zwany majestat prawa musiał tam być używany wyjątkowo intensywnie, dzięki czemu już po zakończeniu Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej znacząco zwiększy się w naszym nieszczęśliwym kraju liczba starych rodzin, rekrutujących się, co prawda głównie z bezpieczniackich dynastii – ale to właśnie dobrze, bo cóż wyróżniać, kogóż wynagradzać, jeśli nie dynastie od pokoleń zaangażowane w służbie narodu? Palikot dokonał apostazji przed siedzibą Kurii Metropolitalnej w Krakowie Najwyraźniej z tego założenia wyszedł poseł Palikot, który w ramach przygotowań do objęcia przewodnictwa zjednoczonej lewicy zapowiedział swoje uroczyste obrze… – to znaczy pardon: oczywiście nie obrzezanie, tylko wystąpienie z Kościoła katolickiego. Najwyraźniej ktoś starszy i mądrzejszy musiał mu powiedzieć, że w przeciwnym razie nie będzie mógł stanąć na czele zjednoczonej lewicy, którą bezpieka spróbuje podmienić Platformę Obywatelską Donalda Tuska – ale jeszcze nie teraz, tylko po angielskiej olimpiadzie, kiedy przyjdzie czas rozliczenia okresu błędów i wypaczeń. Nie od dziś wiadomo, że na czele lewicy może stanąć tylko mełamed, a w ostateczności ktoś z czarnym podniebieniem – tymczasem poseł Palikot twierdzi, że został ochrzczony. Wszystko to oczywiście być może, podobnie jak i to, że chrzest chyba mu się nie przyjął. Takie rzeczy podobno się zdarzają, a w każdym razie tak w swoim czasie opowiadano na mieście o Andrzeju Szczypiorskim – że pierwszy chrzest mu się nie przyjął. Jestem pewien, że decyzję posła Palikota Niebo przyjęło z ogromną ulgą, bo Jego Świątobliwość Paweł VI już w 1972 roku zauważył, że przez jakąś szczelinę swąd szatana przeniknął do Świątyni Pańskiej. Wtedy oczywiście nie mógł wiedzieć, że ten swąd pochodzi od ośmioletniego Janusza Palikota z Biłgoraja, ale dzięki Bogu teraz rzecz się wreszcie wyjaśniła i wszyscy będziemy mogli spokojnie odetchnąć bez obawy, że razem ze wspomnianym swądem wciągniemy w siebie jakieś miazmaty. Niechże odtąd smrodzi patronującym zjednoczonej lewicy ubekom, którzy dopiero w takiej atmosferze znajdują odpowiednie warunki rozwoju. Inna rzecz, że na tym tle można docenić zalety apartheidu, do którego niedawno nawiązał JE abp Józef Michalik, zauważając powstający „drugi obieg kultury”. Szkoda, że dopiero teraz, bo o potrzebie apartheidu, czyli rozwoju oddzielnego, pisałem w podziemnym miesięczniku „Kurs” jeszcze w połowie lat 80. – no ale lepiej późno niż wcale. Apartheid jest zdecydowanie lepszy od bezmyślnych nawoływań do „jedności”, bo jak ktoś chce przyjaźnić się ze wszystkimi, to prędzej czy później wpadnie w złe towarzystwo. To złe towarzystwo niestety rządzi i będzie rządziło naszym nieszczęśliwym krajem – ale to jest właśnie owa „rózga surowości”, którą Niebo karci głupie i safandulskie narody, którym się wydaje, że można się politycznie wyzwolić przy pomocy siuchty pod okrągłym stołem. Tymczasem gdyby tak było rzeczywiście, to by znaczyło, że wolność nie kosztuje nic, a w najlepszym razie bardzo niewiele – a skoro tak, to by znaczyło, że jest nic albo niewiele warta. Ale to nieprawda: nic albo niewiele warta jest tylko namiastka wolności – bo tym właśnie zostaliśmy w 1989 roku obdarowani przez generała Kiszczaka i jego konfidentów. SM

Euroforia – grecka tragedia w odcinkach dobiega końca, ale powstają następne Zbliża się decydujący moment w dwuletniej greckiej tragedii o kryzysie. W czerwcu Grecy wybiorą parlament, a ten wybierze rząd, który pokaże bankierom i eurokratom gest Kozakiewicza. Być może wtedy EBC odetnie greckiemu systemowi bankowemu eurokroplówkę i nastąpi zapaść gospodarczo-finansowa Grecji. Rząd będzie musiał zamknąć granice i ograniczyć wypłaty z kont bankowych, zresztą być może taka decyzja zapadnie jeszcze przed czerwcowymi wyborami. Wtedy Grecja będzie musiała zdecydować, czy dalej trwać w tym euromasochizmie, który nie daje nadziei na poprawę sytuacji, czy wrócić do drachmy. I wybór będzie tylko jeden, bo skąd rząd ultrasocjalistów weźmie pieniądze, żeby zapłacić pensje 100 tysiącom nowych urzędników, których obiecał zatrudnić? Będzie musiał je wydrukować. Skoro wypłaty z banków będą zawieszone, a granice zamknięte, to całą operację będzie można przeprowadzić skutecznie. Kłopot będą mieli turyści, którzy planowali wakacje w Grecji, jeżeli trafią akurat na środek tego ambarasu. Pieniędzy nie odzyskają banki, które i tak straciły już trzy czwarte pożyczonych Grecji środków. Nie odzyskają ich podatnicy, którzy za pośrednictwem EBC pompowali miliardy euro w bankrutujący grecki system finansowy wbrew ostrzeżeniom wielu ekonomistów – którzy widzieli, co się szykuje – w tym autora tego artykułu. A potem być może będziemy mieli wrażenie deja vu. Na przyspieszonych obrotach obejrzymy ten sam film, ale z Hiszpanią, a potem Włochami zamiast Grecji w roli głównej. To taka rola złoczyńcy, którego nikt nie lubi i który w czasie filmu odpokutował już za swoje winy. Pod koniec sympatia widza jest już po stronie oczyszczonego bohatera, który miał chwilę słabości i zbłądził, ale teraz walczy o godne życie, a system mu tego prawa odmawia. O ile odcinek z Grecją w roli głównej może tylko lekko potrząsnąć portfelami Polaków, to następne odcinki mogą dokonać bardzo poważnych spustoszeń. Eurogeddon zostawi za sobą liczne ofiary, podobnie jak tsunami zagraża życiu tych, którzy na czas nie uciekli w góry. Duet Merllande jest świadom tego, że grecka zaraza już dopadła pozostałe kraje południa Europy, więc musi szybko działać. Ale jednocześnie musi tak postępować, żeby każde z polityków duetu zwiększało szansę na wygranie wyborów w swoim kraju. Tylko, jakie decyzje polityczne mieszczą się w zbiorze decyzji dopuszczalnych? Jak jednocześnie napędzić wzrost i ograniczyć dług publiczny? Jak przeprowadzić reformy strukturalne i jednocześnie zrealizować wyborcze populistyczne obietnice prezydenta Francji? Jak wywołać podwyższoną inflację w Niemczech, żeby kraje południa Europy mogły się wyrwać z zaklętego wiru recesji i deflacji, w który właśnie wpadają, i nie narazić się przy tym na wybuch niezadowolenia społecznego w Niemczech, kraju, który ma wysoką awersję do inflacji? Jak zatrzymać recesję w Hiszpanii i we Włoszech, zanim stanie się oczywiste, że do realizacji celów budżetowych konieczne są kolejne cięcia wydatków, które zostaną odrzucone przez społeczeństwa tych krajów? Być może odpowiedzi na te pytania istnieją, być może urzędnicy Komisji Europejskiej, EBC lub MFW je znają i zaraz nam oznajmią, że istnieje plan B, który zatrzyma Eurogeddon. Oby taki plan istniał, bo plan A właśnie zbankrutował. Ale jeżeli plan B będzie polegał na masowym druku pieniądza, to wtedy chyba postąpię tak jak szef jednego z funduszy hedgingowych w Ameryce – sprzedam dom w Warszawie, kupię zapas konserw, wyrobię pozwolenie na broń i przeniosę się z rodziną w jakieś odludne miejsce. Bo masowy druk pieniądza, po krótkiej euroforii, doprowadzi do paniki na skalę absolutnie przewidywalną już dzisiaj. Jeżeli planu B nie ma lub okaże się tak samo wiarygodny jak plan A, to trzeba będzie się przygotować na potężny kryzys finansowy oraz długą i bolesną recesję. Ta recesja oczyści światowy system finansowy z nadmiaru długu, który jest podstawową przyczyną obecnego kryzysu, a mechanizmem czyszczącym będzie bankructwo instytucji (państwa), która pożyczała pieniądze. Im szybciej proces oczyszczenia nastąpi, tym lepiej dla światowej gospodarki, bo z każdym miesiącem dług narasta. Ale tym gorzej dla polityków, którzy przegrają wybory, i dla bankierów, którzy mają polityków w kieszeni, bo bankierzy stracą pieniądze. A to byłoby po raz pierwszy w historii, bo z reguły pieniądze tracą zwykli ludzie, a wielcy bankierzy zawsze zarabiają. Zatem z pewnością kompleks bankowo-polityczny podejmie działania, które ułożą się w jakiś plan B. Trzeba czekać i obserwować. A tymczasem pierwszy odcinek nowożytnej greckiej tragedii pod tytułem „Euroforia” dobiega końca. Scenariusz kolejnych odcinków już napisany, nie znamy tylko daty emisji. Krzysztof Rybiński


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
770 771
ploch 771
771
Dodatek - KKK 771 (III), 002 - KATECHEZA W GIMNAZJUM, Praktyki - Gim w Mrzeżynie
771
771
771
Elementy murowe PN EN 771 1
771
771
771
770 771
ploch 771
771
770 771
Essentials of Maternity Newborn and Women s Health 3132A 27 p769 771

więcej podobnych podstron