Herezja antyliturgiczna Trzeba przyznać, że wypowiedzenie wojny świętemu językowi było mistrzowskim posunięciem protestantyzmu. Jeżeli kiedykolwiek uda mu się go zniszczyć, będzie to wielki krok ku całkowitemu zwycięstwu herezji. Pierwszym znamieniem herezji antyliturgicznej jest nienawiść do Tradycji wyrażonej w sformułowaniach używanych w kulcie Bożym. Nie da się nie zauważyć tej szczególnej cechy wszystkich heretyków — od Wigilancjusza po Kalwina a przyczyna tego jest łatwa do wyjaśnienia. Każdy sekciarz, który pragnie wprowadzenia nowej doktryny, niezawodnie staje w obliczu liturgii będącej najgłębszym, najlepszym wyrazem Tradycji, i od tej pory nie spocznie, dopóki nie zagłuszy tego głosu, dopóki nie porwie na strzępy owych stronic przypominających wiarę minionych stuleci. DOM Prosper Ludwik Pascal Guéranger (na zdjęciu powyżej), odnowiciel zakonu benedyktynów we Francji i pierwszy po rewolucji antyfrancuskiej opat Solesmes, napisał w 1840 r. swoje Instytucje liturgiczne, , chcąc odbudować wśród kleru wiedzę i zamiłowanie do liturgii rzymskiej. Przedstawiamy naszym czytelnikom fragment tego dzieła, w którym dom Gueranger podsumowuje to, co określa mianem herezji antyliturgicznej: jest to streszczenie doktryny i praktyk liturgicznych sekty protestanckiej od XIV do XVIII wieku. Jak łatwo zauważyć, wiele z tych zasad jest uderzająco podobnych do posoborowych reform liturgicznych. W istocie, w jaki sposób mogły zainstalować się i przejąć kontrolę nad masami luteranizm, kalwinizm, anglikanizm? Wszystko, co musieli zrobić, to zastąpić stare księgi i wyrażenia nowymi – i dzieło to zostało dokonane. Pozbyli się w ten sposób wszystkiego, co mogłoby niepokoić nowych kaznodziejów; mogli oni nauczać czegokolwiek chcieli, a wiara ludzi została w ten sposób pozbawiona wszelkiej obrony. Luter pojął tę prawdę z przebiegłością godną jansenistów, skoro u zarania swoich innowacji, gdy jeszcze sądził, że powinien zachować przynajmniej po części zewnętrzne formy rytu łacińskiego, stworzył następujące zasady zreformowanej liturgii: „Przyjmujemy i zachowujemy introity na niedziele oraz święta Pana naszego, czyli Wielkanoc, Zielone Świątki i Boże Narodzenie. Powinniśmy obstawać przy używaniu całego psalmu w introicie, tak jak to było w dawnych czasach, ale z ochotą dostosujemy się do dzisiejszego zwyczaju. Nie ganimy nawet tych, którzy pragną zachować introity w święta Apostołów, Matki Boskiej oraz innych świętych, ponieważ te trzy introity zaczerpnięto z Psalmów i innych ksiąg Pisma”. Luter śmiertelnie nienawidził świętych śpiewow, które sam Kościół skomponował dla zamanifestowania swojej wiary. Herezjarcha wyczuwał w nich siły witalne Tradycji, których pragnał się pozbyć. Gdyby pozostawił Kościołowi prawo mieszania podczas zgromadzeń wiernych głosu Tradycji z proroctwami Pisma św. musiałby narazić się na konieczność słuchania, jak pieśń miliona ust potępia jego fałszywe dogmaty. Stąd jego nienawiść do wszystkiego w liturgii, co nie wynika bezpośrednio z Pisma św. I to jest, w rzeczy samej, druga zasada sekty antyliturgicznej: zastępowanie sformułowań nauczania Kościoła czytaniami z Pisma śwl. Przynosi im to dwie korzyści: po pierwsze, wycisza głos Tradycji, której sekciarze zawsze tak się obawiają. Po drugie, propaguje i wspiera ich dogmaty drogą negacji i afirmacji. Drogą negacji — gdy pomijają wyrachowanym milczeniem teksty, które wyrażają naukę przeciwną propagowanym błędom; droga, afirmacji — gdy akcentują wyjęte z kontekstu wersety, które ukazują tylko jedną stronę prawdy, zakrywając inne jej aspekty przed oczyma ludzi prostych. Wiadomo od wielu stuleci, że pierwszeństwo przyznawane przez heretyków Pismu św. przed definicjami Kościoła nie ma innego uzasadnienia, jak tylko ułatwienie uczynienia Słowa Bożego według ich własnych wyobrażeń i manipulowanie nim do woli. Protestanci zredukowali niemal całą liturgię do czytania Pisma św. połączonego z kazaniami, w których tłumaczy się Pismo metodą racjonalistyczną. Jeżeli chodzi o wybór i określanie kanoniczności ksiąg, wszystko poddano kaprysom reformatora, który ostatecznie określa literalne znaczenie Pisma św. Tak więc Luter dochodzi do przekonania, że w jego systemie religijnym idea bezużyteczności dobrych uczynków oraz zbawienie wyłącznie przez wiarę powinny stać się dogmatami, a zatem od tej chwili stwierdza, to List św. Jakuba jest „słomianym listem”, a nie pismem kanonicznym, z tego prostego powodu, to list ten naucza o konieczności dobrych uczynków do zbawienia. W każdej epoce, w każdej formie sekciarstwa będzie tak samo: żadnych kościelnych formuł wiary, tylko Pismo św. ale interpretowane, wybrane i prezentowane przez osoby, które wyglądają zysku z innowacji. Pułapka ta jest niebezpieczna dla ludzi prostych, którzy dopiero po długim czasie mogą spostrzec, że zostali oszukani oraz że Słowo Boże — ten „miecz obosieczny”, jak nazywali je Apostołowie — zadało im giębokie rany, gdyż zostalo zmanipulowane przez synów zatracenia. Trzecią zasadą heretyków co do reformy liturgii jest, gdy już wyeliminowali sformułowania kościelne i proklamowali absolutną, konieczność korzystania wyłącznie z treści Pisma św., a zauważywszy, to Pismo — mimo ich chęci — nie zawsze daje się nagiąć do ich potrzeb, trzecią, powiadam, ich zasadą jest tworzenie i wprowadzanie rozmaitych formuł, pełnych podstępu, sprawiających, że ludzie jeszcze łatwiej wpadają. w sidła błędu, a przez to struktura bezbożnej reformy umacnia się na całe wieki. Trudno się dziwić sprzecznościom, które herezja ukazuje w swych dziełach, gdy się wie o czwartej zasadzie, czy może czwartej konieczności narzucającej się sekciarzom przez samą naturę ich buntu jest to wrodzona sprzeczność w ich własnych zasadach. Musi tak być, aby byli zawstydzeni w owym wielkim dniu, który prędzej czy później zaświta, gdy Bóg ujawni ich nagość przed oczyma tych, których zwiedli; co więcej, w samej naturze ludzkiej nie leży uporządkowanie. Tylko prawda może być uporządkowana. Wszyscy oni bez wyjątku zaczynają od powrotu do starożytności. Chcą oczyścić chrześcijaństwo ze wszystkich ludzkich błędów i sentymentów, które mogły się z nim zmieszać; chcą je oczyścić ze wszystkiego, co „falszywe” i „niegodne Boga”. Wszystko, czego chcą, to powrót do źródeł, dlatego też stwarzają pozory powrotu do kolebki chrześcijańskich instytucji. W tym celu skracają, wymazują, wycinają; wszystko biorą w swoje ręce. Ktoś, kto czekał na ukazanie się pierwotnej czystości kultu Bożego, w pewnej chwili orientuje się, że został zasypany nowymi formułami, powstałymi poprzedniej nocy, niezaprzeczalnie ludzkimi, ponieważ ten, kto je stworzył, wciąż stąpa po ziemi. ”Tracimy mowę wieków chrześcijaństwa, stajemy się jakby intruzami i profanami w literackim zakresie wyrażania przeżyć sakralnych, i w ten sposób utracimy znaczną część tego zdumiewającego niezrównanego faktu artystycznego i duchowego, jakim jest śpiew gregoriański. Naprawdę, mamy powód do użalania się i pewnego lęku: czym zstąpimy ten język anielski? Jest to ofiara z wartości nieocenionej. A dla jakiego celu? Co może być droższe nad te ogromne wartości naszego Kościoła? Odpowiedź wydaje się banalna i prozaiczna: ale jest ona przekonywująca, bo ludzka, apostolska. Ważniejsze jest zrozumienie modlitwy niż dawne jedwabne szaty, w jakie się ona po królewsku przyoblekała; ważniejsze jest uczestniczenie ludu, tego ludu nowoczesnego, nasyconego słowami jasnymi, zrozumiałym, dającym się przetłumaczyć w konwersacji świeckiej. Gdyby boska łacina miała trzymać z daleka od nas dziatwę, młodzież, świat pracy i spraw doczesnych: gdyby miała być ciemną przesłoną zamiast przezroczystym kryształem, to czy my, rybacy dusz, zrobilibyśmy dobrą kalkulację, zastrzegając jej wyłączne panowanie w konwersacji modlitwnej i religijnej?” (fragmenty przemówienia Pawła VI pt. Novus ordo Missae (Nowy obrzęd Mszy), 26 listopada 1969) Każda sekta przechodzi tę drogę. Widzieliśmy to u monofizytów i nestorian — to samo znajdziemy w każdym odłamie protestantyzmu. Ich żądza nauczania wyłącznie „starożytności” doprowadzila ich jedynie do odcięcia się od całej przeszłości. Wówczas stanęli przed tymi, których zwiedli, i zaklinali się, że teraz wszystko jest już dobrze, dodatki papistów znikły, a Boski kult wrócił do swych pierwotnego ksztaltu… Ponieważ zaś reforma liturgiczna została powzięta z tym samym zamiarem, co reforma dogmatów, których jest konsekwencją, dlatego protestanci, którzy wyłamali się w tym celu, aby mieć mniej prawd do wierzenia, dążą do usunięcia z liturgii wszystkich ceremonii, wszystkich sformułowań, które wyrażają tajemnice. Nazywają przesądami i balwochwalstwem wszystko, co nie wydaje im się całkowicie racjonalne, a przez to ograniczają, wyrażanie wiary, zaciemniając przez wątpienie, a nawet przez negację, każde spojrzenie otwarte na świat nadprzyrodzony. Dlatego dość juz sakramentów — poza chrztem — co wytyczyło ścieżki socjalistom, którzy swoich zwolenników uwolniłi nawet od chrztu. Dość juz sakramentaliów, błogosławieństw, obrazów, relikwii świętych, procesji, pielgrzymek etc. Koniec z ołtarzem, wystarczy tylko stół; dość już ofiary tak jak w każdej religii, wystarczy jedynie posiłek. Koniec z kościołem, wystarczy dom zgromadzeń. Dość architektury religijnej, gdyż brak już tajemnicy. Dość chrześcijańskiego malarstwa czy figur, gdyż nie ma już religii doświadczanej zmysłami. A wreszcie dość poezji w kulcie, którego nie chroni już miłość ani wiara. Stłumienie pierwiastka mistycznego w liturgii protestanckiej musiało nieomylnie wywołać całkowity zanik prawdziwego ducha modlitwy, który w katolicyzmie zwiemy namaszczeniem. Zbuntowane serce nie potrafi już miłować, a serce pozbawione miłosci może jedynie wydać z siebie mierny wyraz uszanowania lub lęku, zatruty zimną pychą faryzeusza. Taka jest własnie liturgia protestancka. Udając pełe czci kontakt z Bogiem, liturgia protestantów nie potrzebuje pośredników. Zwracać się o pomoc do Matki Bożej bądź prosić o wstawiennictwo świętych oznacza dla nich brak szacunku dla Najwyższego. Ich liturgia wyklucza całą tę „idolatrię papistów”, która prosi stworzenie ziemskie o to, co powinno się prosić wyłącznie Boga. Oczyszcza kalendarz z imion tych wszystkich, których Kościół Rzymski tak zuchwale wymienia zaraz po Bogu. Szczególną odrazę żywi do imion mnichów i innych ludzi późniejszych czasów, które figurują zaraz obok imion wybranych przez Jezusa Chrystusa Apostołów. To na nich Chrystus Pan zbudował pierwotny Kościół, który — jak mówią heretycy — jedynie był czysty w swej wierze, wolny od wszelkich zabobonów w swym kulcie i wszelkiego rozluźnienia w swych obyczajach. Ponieważ jednym z głównych celów reformy liturgicznej było zniesienie czynności i formuł o mistycznym znaczeniu, stało się logiczną konsekwencją, że autorzy reformy musieli podkreślać konieczność użycia w kulcie języków ojczystych. W oczach heretyków to rzecz najważniejsza. Kult nie może być czymś tajemniczym. Ludzie — powiadają — muszą rozumieć to, co śpiewają. Nienawiść do łaciny wrosła w serca wszystkich przeciwników Rzymu. Postrzegają ją jako więź scalającą wszystkich katolików z całego świata, jako arsenał ortodoksji wymierzony przeciw zagadkom ducha sekciarskiego. Duch buntu, który kazał im przerabiać uniwersalną modlitwę na mowę każdego człowieka, każdej prowincji i stulecia, wreszcie zrodził owoce, a zreformowani na własne oczy przekonują się, że katolicy, pomimo swoich łacińskich modlitw, lepiej spełniają swe obowiązki kultu i bardziej się w nich radują niż protestanci. Każdej godziny w kościołach katolickich odbywa się Boski kult. Wierny katolik, który włącza się w ten kult, zostawia swój język ojczysty przed drzwiami kościoła. Poza kazaniem słyszy jedynie tajemnicze słowa, a nawet nie słyszy ich wcale w najuroczystszej chwili — kanonie Mszy św. Mimo to owa tajemniczość pociąga go tak mocno, iż nie jest nawet odrobinę zazdrosny o protestanta, którego ucho nie słyszy nic, czego znaczenia by nie znał. Trzeba przyznać, że wypowiedzenie wojny świętemu językowi było mistrzowskim posunięciem protestantyzmu. Jeżell kiedykolwiek uda mu się go zniszczyć, będzie to wielki krok ku całkowitemu zwycięstwu herezji. Liturgia wystawiona na wzrok gapiów, jak zbezczeszczona dziewica, straciła wiele ze swego świętego charakteru, a ludzie bardzo szybko stwierdzili, żo nie warto odkładać swojej pracy czy przyjemności po to, żeby iść i słuchać tego, co się mówi w taki sam sposób, jak rozmawia się na targu. Odzierając liturgię z upokarzającego rozum misterium, protestantyzm postarał się nie zapomnieć o praktycznych konsekwencjach, to znaczy o uwolnieniu od trudu i wysiłku dla cielesnej natury, nałożonych przez reguły „liturgii papistów”. A zatem, po pierwsze i najważniejsze, koniec z postami, koniec ze wstrzemięźliwością, koniec z kłękaniem na modlitwie. Koniec z codziennymi obowiązkami sług świątyni, nigdy więcej kanonicznych modlitw do odmówienia w imieniu Kościoła. — To jest właśnie jeden z najważniejszych owoców wielkiej protestanckiej swobody: zmniejszenie skarbca publicznych i prywatnych modlitw. Papież Paweł VI (pierwszy z prawej) pozuje do zdjęcia z sześcioma protestanckimi obserwatorami, biorącymi udział w pracach Consilium ad exequendam Constitutionem de Sacra Liturgia (Rady ds. Wdraania Konstytucji o Świętej Liturgii). Od lewej pastorowie: George, Jasper, Shephard, Kunneth i Smith oraz Maks Thurian („brat” z Taize, w białym habicie). Mimo wielokrotnie powtarzanych przez ks. Bugniniego zapewnień, że obserwatorzy nie mieli wpływu na przebieg obrad Consilium, dziś wiadomo, że ich oddziaływanie było całkiem realne, choć nieoficjalne. Bieg wydarzeń pokazal, że wiara i miłość, które żywią się modlitwą, szybko wyparowały z szeregów reformatorów, podczas gdy wśród katolików cnoty te nieustannie karmią wszelkie akty poświęcenia Bogu i człowiekowi, ponieważ chronią je niewyczerpane skarby liturgicznej modlitwy kleru diecezjalnego i zakonnego, w której ma swój udział cała społeczność wiernych. Ponieważ protestantyzm musiał ustanowić regułę, która pozwoliłaby wskazać wśród instytucji „papistów” te, które są. najbardziej wrogie jego zasadom, czuł się zmuszony dokopać się do fundamentów katolickiej budowli, aby znaleźć kamień węgielny, na którym wszystko się opiera. Jego instynkt wskazał mu oczywiście dogmat nie do pogodzenia z wszelkimi innowacjami: władzę papieską. Gdy Luter napisał na swoim sztandarze: „Nienawiść do Rzymu i jego praw”, po raz kolejny tylko potwierdził podstawową zasadę każdego odłamu sekty antyliturgicznej. Od tej chwili musiał odrzucić wszystko, zarówno kult, jak i ceremonie, jako „rzymskie bałwochwalstwo”. Język łaciński, Święte Oficjum, kalendarz, brewiarz — wszystko stało się dlań ohydą Nierządnicy Babilonu. Biskup Rzymu pognębia umysły dogmatami, a zmysły rytuałami, dlatego protestantyzm orzekł, że dogmaty są jedynie bluźnierczymi błędami, a liturgia — środkiem do wzmocnienia despotycznej władzy uzurpatora. Warto to wspomnieć o doskonałym spostrzeżeniu, jakie zawarł Józef de Maistre w swym dziele Papież ; głęboko i przenikliwie wykazał, że pomimo wszystkich różnic, jakie winny dzielić rozmaite sekty, jest jedno, w czym są do siebie tak podobne, aż niemal nie do odróżnienia — wszystkie są antyrzymskie. Herezja antyliturgiczna, chcąc ostatecznie ustanowić swą władzę, musiała jeszcze zarówno co do zasady, jak i faktycznie zniszczyć chrześcijańskie kapłaństwo. Czuła bowiem, że gdzie jest kapłan, tam ołtarz, a gdzie ołtarz, tam poświęcenie i pełen tajemnic ceremoniał. Obaliwszy urząd Najwyższego Kapłana, musieli jeszcze unicestwić znamię biskupstwa, z którego płynie mistyczne nałożenie rąk, uwieczniające świętą hierarchię. Z tego właśnie zrodził się powszechny prezbiterianizm l jako nieomylny skutek odrzucenia władzy papieskiej. Od tej pory, ściśle biorąc, nie mają kogoś takiego jak ksiądz. Jak zwykłe mianowanie, bez konsekracji, może sprawić, że jest się wyświęconym? Wśród luteran czy kalwinistów są jedynie ministrowie [słudzy] — Boga lub ludzi, jak kto woli. Ale to nie wszystko. Wybrany spośród i przez świeckich minister jest tylko laikiem, któremu przydzielono pewne funkcje w zborze. W protestantyzmie są tylko świeccy — i nie może być inaczej, bo nie ma już liturgii. Takie są. właśnie zasady i hasła sekty antyliturgicznej. W tym, co napisaliśmy, nie ma żadnej przesady. Ujawniliśmy jedynie stokroć razy potwierdzone nauki, zawarte w pismach Lutra, Kalwina i wielu im podobnych. Łatwo sprawdzić to samodzielnie. To, co z nich wynika, jest jawne dla całego świata. Uznaliśmy, żo warto rzucić trochę światła na podstawowe zasady tej sekty. Warto się uczyć na błędach.
Dom Prosper Guéranger OSB
1. Prezbiterianizm — od prezbiter, ‘kapłan’, stopień święceń hierarchii katolickiej; autor prawdopodobnie ma na myśli, po pierwsze, wynikającą z braku biskupstwa w protestantyzmie nieobecność ściśle pojętej hierarchii, a z drugiej — rozkwit „kapłaństwa powszechnego”, i imię którego każdy czuje się tam upoważniony do pełnienia obowiązków kaznodziei, egzorcysty czy przewodnika duchowego.
Za: Zawsze Wierni 11 (114) listopad 2008
"Najwyższy Czas!": Raczej nie będzie porozumienia Korwina, Jurka i Kowala. "Żaden nie przekroczy 5 procent?" Związany z Januszem Korwinem-Mikke i jego ugrupowaniem Nowa Prawica tygodnik "Najwyższy Czas!" informuje, że raczej nie będzie porozumienia przed wyborami parlamentarnymi pomiędzy prawicowymi ugrupowaniami funkcjonującymi poza Prawem i Sprawiedliwością. Prawica Rzeczypospolitej Marka Jurka zamierza spróbować samodzielnego startu. Trwać mają jeszcze rozmowy pomiędzy Nową Prawicą Korwina-Mikke a ugrupowaniem Polska Jest Najważniejsza Pawła Kowala, ale, jak zaznacza gazeta, "ich pozytywny wynik, w związku z kurczącym się czasem, jest coraz mniej prawdopodobny". A artykule Tomasza Sommera czytamy:
Porozumienie polegać może obecnie tylko na starcie kandydatów z jednej partii na liście drugiej partii. Wymaga to jednak ułożenia się, co do szczegółów kampanii i list, co jest szczególnie trudne z uwagi na konflikt interesów poszczególnych działaczy oraz czasochłonne. Ustalenia muszą dotyczyć także równomiernego rozłożenia ciężarów finansowych - innymi słowy: osoby zajmujące "jedynki" na listach, pochodzące z różnych organizacji, muszą przyjąć na siebie ciężar zebrania i wydania takiej samej sumy pieniędzy. Sommer szacuje, że byłoby to około 20 tysięcy złotych od osoby plus wkład na kampanię centralną. Problemem jest też uzgodnienie podziału ewentualnej subwencji budżetowej w przypadku przekroczenia 3 procent głosów. Jego zdaniem na rozmowy zostały jeszcze 2 tygodnie, co wynika zresztą z kalendarza wyborczego. Autor twierdzi:
Jako pierwszy z potencjalnego układu wycofał się Marek Jurek. Właściwie od początku jego strategia negocjacyjna była nastawiona na nieosiągnięcie porozumienia. Świadczyć o tym mogą jego zastrzeżenia, co do Janusza Korwina-Mikkego, który przecież jest liderem jednej z trzech stron, oraz przygarnięcie przez Jurka grupy UPR-owców skonfliktowanych z JKM. (...) W dodatku, jak dowiedział się "NCz!", Marek Jurek spotkał się w ostatnim czasie z Jarosławem Kaczyńskim. Jeden z polityków PiS miał powiedzieć gazecie:
Nie wykluczałbym możliwości, że Jurek w ostateczności trafi na nasze listy. "Najwyższy Czas!" konkluduje, że jak wiele razy wcześniej, brak porozumienia skończy się tym, iż żadna z mniejszych prawicowych partii nie przekroczy progu 5-procent poparcia. Co z kolei będzie oznaczało, że ich głosy przepadną - w tym sensie, że nie przyniosą mandatu.
Najwyższy Czas!
Czy Polska stoi w walce o chińskie inwestycje na straconych pozycjach? Radosław Pyffel w swoim komentarzu trafnie zauważył, że zerwanie kontraktu z Covec na budowę fragmentu autostrady A2 ma znacznie dalej idące konsekwencje, niż tylko fakt, że kibice podążający samochodami z Niemiec na Euro 2012 nie dojadą do Warszawy tą trasą szybkiego ruchu. Udana budowa A2 przez Covec mogła się, bowiem stać wstępem do rozszerzenia polsko-chińskiej współpracy, a z czasem także strategicznego partnerstwa, równoważącego rosyjskie, niemieckie i amerykańskie wpływy krzyżujące się nad Wisłą. Straciliśmy, zatem nie tylko szansę na wykazanie polskim/europejskim inwestorom, że można budować autostrady taniej, ale i na podjęcie gry, która mogła dać Polsce szansę na wykupienie polisy ubezpieczeniowej od rysującego się na horyzoncie załamana europejskiego (a może i światowego) systemu finansowego. To oczywiste, że Chińczycy nie podeszli do sprawy A2 poważnie, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, co oznaczałby na polskim rynku robót budowlanych zbudowanie odcinka autostrady o połowę taniej od konkurencji. Trzeba jednak pamiętać, że to Warszawa miała w tej sprawie znacznie więcej do zdobycia niż Pekin. I przegrała tę sprawę w całej rozciągłości, a wiodącą rolę w tym zakresie odegrał jeden najgorzej działających polskich urzędów, czyli Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad, na co wskazują ujawnione ostatnio dokumenty. We wspomnianym komentarzu Pyffel pokazał jak szybko i sprawnie na zwolnione przez nas pochopnie miejsce weszli Węgrzy. Rząd Viktora Orbana podpisał właśnie z chińskimi władzami szereg umów, zapewniając sobie inwestycje ze strony Pekinu na kwoty znacząco przewyższające wartość feralnego odcinka autostrady A2. Jednak nie wierzę by na dłuższą metę Węgry stały się głównym partnerem Chin w Europie, bo są na to po prostu zbyt małe. Osobiście obstawiam, że w dłuższej perspektywie – zwłaszcza, jeśli proces dezintegracji UE będzie postępował w takim tempie jak ostatnio – wystąpią w tej roli Francuzi. Chyba, że Chińczycy postanowią zakończyć miodową dekadę w relacjach z Kremlem i postawią na Ukrainę. Czy zatem Polska stoi w walce o chińskie inwestycje na straconych pozycjach? W polityce i gospodarce żaden stan (i dobry i zły) nie jest dany raz na zawsze. Jednak nie ma, co ukrywać, że cień autostrady A2 na długo obciąży relacje polsko-chińskie i trzeba będzie poczekać, aż w Warszawie pojawi się rząd, którego ministrowie (zwłaszcza ci od infrastruktury i spraw zagranicznych) będą rozumieć, że czasem kawałek asfaltowej drogi jest czymś więcej niż na to wygląda. Antoni Dudek
Żaden z problemów Grecji ani całej strefy euro nie został rozwiązany, a kolejna fala problemów pojawi się jesienią
1. W piątek europejskie media odtrąbiły sukces szczytu krajów strefy euro w Brukseli, na którym postanowiono o przyznaniu Grecji drugiego pakietu pomocowego tym razem w wysokości 109 mld euro na lata 2012-2014, o obniżeniu oprocentowania pomocy z 4,5% do 3,5%, wydłużeniu okresu spłaty pożyczonych pieniędzy z 7,5 do 15 lat a także o „dobrowolnym" udziale banków komercyjnych w tej pomocy, na kwotę do 50 mld euro. Dodatkowo poinformowano, że UE przygotuje dla Grecji swoisty nowy „Plan Marshalla" w postaci przyśpieszenia przekazywania Grecji przewidzianych dla tego kraju środków z budżetu UE, a także ich skierowanie na poprawę konkurencyjności gospodarki tego kraju. Potwierdzeniem tego sukcesu miały być zdaniem wielu ekspertów wczorajsze pozytywne reakcje giełd zarówno europejskich, ale także amerykańskiej i azjatyckich, oraz umacnianie się euro w stosunku do innych walut.
2. Wygląda na to, że europejscy politycy uzyskali parę tygodni oddechu, choć tak naprawdę trudno powiedzieć czy aż na tyle czasu, rynkom finansowym wystarczy wczorajszego optymizmu. Rynki, bowiem już raz na przykładzie Grecji zobaczyły jak na dłoni, że udzielenie nawet 120 mld euro pomocy, a także drastyczny plan oszczędnościowo-prywatyzacyjny niewiele dają. W sytuacji, kiedy grecka gospodarka zamiast się rozwijać, się zwija, wpływy podatkowe mimo wyraźnego wzrostu obciążeń podatkowych specjalnie nie rosną, a dług publiczny w relacji do PKB ciągle zwiększa się, trudno o optymizm dotyczący wypłacalności tego kraju. Zwłaszcza, że agencje ratingowe, (które w 2008 roku nie zauważyły kryzysu amerykańskiego) teraz zradykalizowały swoje działania i najpierw Grecja otrzymała rating „śmieciowy", a później w odstępie kilku dni Portugalia i Irlandia. Uzyskanie takiego ratingu nie pozwala na zaciąganie pożyczek na rynku, a więc automatycznie kraje te zostały skazane na pomoc MFW, EBC i swych największych wierzycieli. Agencje te zapowiadały przed szczytem, że jeżeli banki zostaną przymuszone do uczestniczenia w pakiecie pomocowym dla Grecji, one ogłoszą częściową niewypłacalność tego kraju. Jedna z nich agencja Fitch już wczoraj poinformowała, że nada Grecji rating „ograniczonej niewypłacalności". Pewnie tym tropem pójdą 2 pozostałe z tzw. wielkiej trójki. Tego rodzaju decyzja agencji ratingowych postawi w niezwykle trudnej sytuacji EBC. Bank ten powiem cały czas przyjmuje greckie obligacje, jako zabezpieczenie kredytów udzielanych dla greckich banków komercyjnych, co jest warunkiem koniecznym funkcjonowania systemu bankowego w tym kraju. Nadanie Grecji ratingu ograniczonej niewypłacalności powoduje, ze EBC powinien wstrzymać przyjmowanie greckich obligacji i jeżeli tego nie uczyni pokaże jak na dłoni, że nie jest niezależnym bankiem centralnym strefy euro, ale wykonuje dyspozycje polityczne wiodących krajów tej strefy.
3. A przecież Grecja to tylko maleńki fragment tej wielkiej układanki. Kolejnych pakietów pomocowych wymagają Irlandia i Portugalia, bo one także po poszybowaniu rentowności ich obligacji na poziom kilkunastu procent, przestały pożyczać pieniądze na rynku i korzystają tylko z pieniędzy pożyczonych od MFW, EBC i głównych wierzycieli. Wyjątkowo niepokojące jest także podniesienie się rentowności hiszpańskich i włoskich obligacji. Pożyczanie przez te kraje pieniędzy na obsługę wynoszącego odpowiednio 0,8 i 1,9 bln euro długu przy rentowności obligacji niewiele niższej niż 6%, nie wróży nic dobrego dla 3 i 5 gospodarki Unii Europejskiej. Wygląda, więc na to, ze przy pomocy tych wielkich pieniędzy dwa wiodące kraje UE Niemcy i Francja po raz kolejny kupiły tylko trochę czasu dla siebie i swoich systemów bankowych, aby przygotować do przyszłego nieuchronnego bankructwa Grecji. Żaden z zasadniczych problemów Grecji ani całej strefy euro nie został rozwiązany, a kolejna fala problemów krajów tej strefy, pojawi się jesienią tego roku. Zbigniew Kuźmiuk
Sikorski depcze po moim bólu Nie mam wątpliwości, że w raporcie Millera winą zostanie obciążony mój syn. Przecież ci, którzy faktycznie zawinili, nie wezmą na siebie, po męsku, odpowiedzialności. A Arek nie może już się sam bronić Z panem Władysławem Protasiukiem, ojcem mjr. pil. Arkadiusza Protasiuka, dowódcy lotu PLF101 do Smoleńska, rozmawia Marta Ziarnik Według ostatnich zapewnień premiera Donalda Tuska, najpóźniej do 29 lipca poznamy raport komisji Jerzego Millera na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej. - Pani redaktor, po tym, co polski rząd zrobił - a raczej, czego nie zrobił - w sprawie wyjaśnienia tej katastrofy ja się już nie łudzę, że poznam prawdziwe jej powody. Przynajmniej nie z ust pana Tuska i jego ekipy rządowej. Proszę zauważyć, że ten termin - 29 lipca - jest już którymś z kolei zapowiadanych momentów ogłoszenia raportu. Od ilu już miesięcy rząd robi nam - pogrążonym w bólu rodzinom - nadzieję, a później ją depcze? Przecież my od piętnastu miesięcy nie możemy do błagać się o podstawowe dokumenty dotyczące naszych bliskich, choć w kluczowych dla polityków momentach zawsze się nam je obiecywało. Dlatego też nie wierzę w kolejne zapewnienia premiera. Według mnie, jest to tylko gra pod publikę.
Może premier wie, że od tego zależeć będzie jego dalsze być albo nie być w polityce? - Pan premier wie, że jeżeli ten raport zostanie upubliczniony przed wyborami, to ani on, ani PO nie będą mogli liczyć na wygraną. Dlatego też nie wydaje mi się, by zdobył się on na taki krok. Ale na temat Platformy Obywatelskiej nie chcę już więcej mówić, bo tylko szkoda moich nerwów.
Sugeruje Pan, że cały raport możemy poznać dopiero w październiku? - Według mnie, jest to bardziej możliwy termin. Bo niby, dlaczego nie pokazano nam tego raportu jeszcze w zeszłym miesiącu, gdy był on przekazywany premierowi Tuskowi do wglądu?
Podobno nie był jeszcze do końca przetłumaczony... - Ale co za bzdury! Przecież ten raport był pisany po polsku i dla nas go nie trzeba tłumaczyć. Ja nie potrzebuję zapoznawać się z tym raportem w języku rosyjskim czy angielskim. Chcę tylko przeczytać go w oryginale. Poza tym, co mnie obchodzi jego tłumaczenie? To był polski samolot rządowy, z polską załogą i polską delegacją najwyższego szczebla i ten raport najbardziej interesuje nas, Polaków. Dlatego też chcę go dostać po polsku, nie po rosyjsku czy angielsku. A swoją drogą, to ile czasu może zająć tłumaczenie jednego dokumentu, jeśli zajmuje się tym tak duża liczba osób? Bo przecież rząd za nasze pieniądze powołał niby najlepszych tłumaczy i podejrzewam, że za wcale niemałe pieniądze.
Czego spodziewa się Pan po raporcie komisji Millera? - W przypadku tego raportu nie mam żadnych złudzeń. Nie spodziewam się, żebyśmy poznali z niego prawdę na temat tego, dlaczego musieli zginąć nasi bliscy. Moim zdaniem, będzie to tylko powielenie rosyjskich teorii, dzięki którym Rosjanie zdejmą z siebie odium winy.
Liczy się Pan z tym, że winą zostanie obciążony Pański syn? - Nie mam wątpliwości, że właśnie tak będzie. Bo przecież ci, którzy faktycznie zawinili, nie wezmą na siebie odpowiedzialności. Kiedy kilka miesięcy temu pierwszy raz przeprowadzała pani ze mną i moją żoną wywiad, powiedziałem pani, że oni i tak zwalą winę na załogę, bo piloci nie mogą się już bronić, więc tak będzie najłatwiej. I od tego czasu moje przypuszczenia sprawdzają się w zupełności. Cały czas ze strony polityków partii rządzącej i ze strony Rosji słyszymy tylko powtarzaną uparcie "jedyną słuszną prawdę", a mianowicie, że "winna jest załoga".
Kilka dni temu to samo powtórzył szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski, przyznając, że także w rozmowach z zagranicznymi politykami właśnie taką teorię powiela. - Więc sama pani widzi. Pomijam już w tym momencie fakt, iż minister wykracza tym poza swoje kompetencje oraz że nie powinien takich wyroków ferować przed upublicznieniem raportu. Sikorski nie jest przecież osobą, która ma zaplecze merytoryczne i prawo, by samemu wskazywać winnych. I to, co robi, jest niezgodne z prawem. Poza tym szkodzi wizerunkowi Polski - także z tego względu, że rzuca cień na poziom polskiej dyplomacji - i polskich pilotów, którzy przecież mają świetną opinię w świecie.
Szef MSZ przesądzał o winie załogi konsekwentnie od pierwszych chwil po katastrofie. Jarosław Kaczyński przyznał, że to właśnie Sikorski był osobą, która poinformowała go o wypadku, od razu wydając werdykt, w którym winą obarczył pilotów. - Mówiąc to zaledwie kilka minut po katastrofie, powielał teorie Rosjan. I dalej to robi. Widzimy, więc, w czyim interesie ten pan występuje.
Możemy też sądzić, że jako członek rządu widział już raport Millera i dzieli się z innymi tym, co z niego wyczytał. - Po pierwsze, jeśli tak jest, czyli jeśli zna jakieś szczegóły na temat raportu i się nimi dzieli przed upublicznieniem tego dokumentu, wówczas robi to niezgodnie z prawem. Po drugie, w takim przypadku potwierdzać się mogą moje wcześniejsze słowa na temat tego, co znajdziemy w raporcie komisji Millera. Dziękuję za rozmowę.
Analiza sekwencji Sikorski - Sroczyński wskazuje, że za dwa tygodnie Sroczyński zacznie głosić, iż "PiS popierają ponuracy" Balansujący między palącym pragnieniem debaty z prawicą a potrzebą rozdawania ciosów Grzegorz Sroczyński zarzuca mi - a także prof. Zdzisławowi Krasnodębskiemu i Janowi Pospieszalskiemu - że "zohydzamy Polskę Polakom". Bo "ustawiamy się w roli bitego i krzywdzonego", a także "biadamy o zagrożeniu demokracji i zamordyzmie". Trudno mieć pretensje do Sroczyńskiego, że lekceważy - uzasadnione jak nigdy w ciągu ostatnich 20 lat - alarmy w sprawie zagrożonego pluralizmu. "Gazeta" nigdy nie była - że tak to ujmę - szczególnie gorliwym zwolennikiem pluralizmu, co zresztą udowadnia coraz śmielej sięgając po sądowy kaganiec wobec polemistów. Dziś, pełniąc de facto rolę gazety rządowej, nie może, a pewnie i nie chce, przyznać, że znacznej części społeczeństwa pozostały media niszowe, a także ów wykpiwany "drugi obieg". Pewnie i prawica ponosi część winy za tę sytuację, ale decydujące znaczenie kontekstu III RP nie podlega dyskusji. Jeżeli Sroczyński chce zobaczyć, jak to wygląda w działaniu, niech zerknie do lipcowego "Pressa", i zobaczy, jak "branżowy miesięcznik" próbuje odstraszyć reklamodawców od "Uważam Rze". Albo niech w końcu wyjaśni w rozmowie ze swoim naczelnym, jak to z RTL i wizytą w Luksemburgu było, bo ten, wciąż nieopisany należycie incydent, najlepiej symbolizuje sauronowską rolę "GW". Ale do rzeczy, czyli do zarzutu Sroczyńskiego, że "zohydzamy Polskę". Zarzutu spuentowanego twierdzeniem zaczerpniętym z "Polityki", że to... część strategii PiS-u, który dąży do obniżenia frekwencji. Po to, by w wyborach zmierzyły się wyłącznie twarde elektoraty. Zabawne. Dziennikarz gazety, której naczelny znów jest wiceprezydentem, a której liczne teksty - gdyby zamienić podmioty i kilka przymiotników - pasowałyby do epoki minionej, gdy wszyscy budowali lepszą przyszłość, a niedociągnięcia wynikały wyłącznie z błędów urzędników niskiego szczebla, zarzuca innym realizowanie strategii opozycji. Tak nie jest, ale nawet gdyby tak było, byłaby to postawa - jak nauczała "GW" w latach 2005-2007 - o lata świetlne moralnie wyższa od żarliwego popierania władzy, (co "GW" czyni). Najbardziej jednak zdumiewa w słowach Sroczyńskiego o "zohydzaniu Polski”, co innego - brak oryginalności. Bo przecież wciąż mamy w pamięci wypowiedź szefa MSZ Radosława Sikorskiego z 30 maja b.r.:
Mamy, więc nową definicję patriotyzmu - im, kto większym jest patriotą, tym bardziej musi zohydzać nasz kraj.
A także wypowiedź Sikorskiego trochę wcześniejszą:
Mam wrażenie, że Jarosław Kaczyński chce Polakom zohydzić Polskę i ich samych. Wzywam Jarosława Kaczyńskiego, żeby powiedział, że Donald Tusk i Bronisław Komorowski są patriotami. Analiza czasowa sekwencji Sikorski - Sroczyński wskazuje, że mniej więcej za dwa tygodnie Sroczyński zacznie głosić, że "z PO sympatyzują optymiści, a ponuracy popierają PiS" (Sikorski mówił o tym na początku czerwca, Sroczyński powinien, więc napisać to na początku sierpnia). Czy te tezy to na kolegium przekazują (to by wskazywało na imponującą spójność grupy), czy naczelny wzywa pojedynczo "do siebie"? A może każdy wybiera sobie swobodnie z tego, co władza mówi publicznie, (co tłumaczyłoby pewną zwłokę w podejmowaniu tez)? Swoją drogą, jeżeli my "zohydzamy Polskę", to jak nazwać to, co robi "Wyborcza"? Z jej lektury można, bowiem odnieść wrażenie, że jedynymi pozytywnymi wydarzeniami w tysiącletnich dziejach Polski były: bunt studentów w 1968 r., lewicowe akcje oporu wobec władz II RP oraz budowa dworców kolejki średnicowej w PRL (Warszawa Stadion, Warszawa Powiśle, Warszawa Śródmieście i Warszawa Ochota). Wszystko inne - nawet AK - ubabrane, unurzane w krwi niewinnych ofiar. Coraz częściej niewarte nawet poważnego odnotowania, tak jak przypadająca na początku lipca 90 rocznica III Powstania Śląskiego. Na początku lipca "Wyborcza" za stosowne uznała za to przypomnieć 80. rocznicy... wizyty w niemieckich wówczas Gliwicach niemieckiego sterowca. "Legendarnego sterowca" oczywiście. Żeby, choć "Wyborcza" konsekwentnie zohydzała Polskę, Niemcy, Rosję, inne kraje. A tu padło tylko na Polskę, i niewiele nadziei, że im minie.
PS. Ponieważ Sroczyński analizuje każdy mój felieton kilkakrotnie, zachęcam go do wsparcia naszego portalu poprzez zakupy w naszym sklepie (polecamy śliczne, dobre jakościowo kubeczki z rysunkiem Andrzeja Krauzego).
Jacek Karnowski
Kontrolowana niewypłacalność Grecji
1. Wczoraj europejskie media odtrąbiły sukces szczytu krajów strefy euro w Brukseli, na którym postanowiono o przyznaniu Grecji drugiego pakietu pomocowego tym razem w wysokości 109 mld euro na lata 2012-2014, o obniżeniu oprocentowania pomocy z 4,5% do 3,5%, wydłużeniu okresu spłaty pożyczonych pieniędzy z 7,5 do 15 lat a także o „dobrowolnym” udziale banków komercyjnych w tej pomocy, na kwotę do 50 mld euro. Dodatkowo poinformowano, że UE przygotuje dla Grecji swoisty nowy „Plan Marshalla „ w postaci przyśpieszenia przekazywania Grecji przewidzianych dla tego kraju środków z budżetu UE, a także ich skierowanie na poprawę konkurencyjności gospodarki tego kraju. Potwierdzeniem tego sukcesu miały być zdaniem wielu ekspertów wczorajsze pozytywne reakcje giełd zarówno europejskich, ale także amerykańskiej i azjatyckich, oraz umacnianie się euro w stosunku do innych walut.
2. Wygląda na to, że europejscy politycy uzyskali parę tygodni oddechu, choć tak naprawdę trudno powiedzieć czy aż na tyle czasu, rynkom finansowym wystarczy wczorajszego optymizmu. Rynki, bowiem już raz na przykładzie Grecji zobaczyły jak na dłoni, że udzielenie nawet 120 mld euro pomocy, a także drastyczny plan oszczędnościowo-prywatyzacyjny niewiele dają. W sytuacji, kiedy grecka gospodarka zamiast się rozwijać, się zwija, wpływy podatkowe mimo wyraźnego wzrostu obciążeń podatkowych specjalnie nie rosną, a dług publiczny w relacji do PKB ciągle zwiększa się, trudno o optymizm dotyczący wypłacalności tego kraju. Zwłaszcza, że agencje ratingowe, (które w 2008 roku nie zauważyły kryzysu amerykańskiego) teraz zradykalizowały swoje działania i najpierw Grecja otrzymała rating „śmieciowy”, a później w odstępie kilku dni Portugalia i Irlandia. Uzyskanie takiego ratingu nie pozwala na zaciąganie pożyczek na rynku, a więc automatycznie kraje te zostały skazane na pomoc MFW, EBC i swych największych wierzycieli. Agencje te zapowiadały przed szczytem, że jeżeli banki zostaną przymuszone do uczestniczenia w pakiecie pomocowym dla Grecji, one ogłoszą częściową niewypłacalność tego kraju. Jedna z nich agencja Fitch już wczoraj poinformowała, że nada Grecji rating „ograniczonej niewypłacalności”. Pewnie tym tropem pójdą 2 pozostałe z tzw. wielkiej trójki. Tego rodzaju decyzja agencji ratingowych postawi w niezwykle trudnej sytuacji EBC. Bank ten powiem cały czas przyjmuje greckie obligacje, jako zabezpieczenie kredytów udzielanych dla greckich banków komercyjnych, co jest warunkiem koniecznym funkcjonowania systemu bankowego w tym kraju. Nadanie Grecji ratingu ograniczonej niewypłacalności powoduje, ze EBC powinien wstrzymać przyjmowanie greckich obligacji i jeżeli tego nie uczyni pokaże jak na dłoni, że nie jest niezależnym bankiem centralnym strefy euro, ale wykonuje dyspozycje polityczne wiodących krajów tej strefy.
3. A przecież Grecja to tylko maleńki fragment tej wielkiej układanki. Kolejnych pakietów pomocowych wymagają Irlandia i Portugalia, bo one także po poszybowaniu rentowności ich obligacji na poziom kilkunastu procent, przestały pożyczać pieniądze na rynku i korzystają tylko z pieniędzy pożyczonych od MFW, EBC i głównych wierzycieli. Wyjątkowo niepokojące jest także podniesienie się rentowności hiszpańskich i włoskich obligacji. Pożyczanie przez te kraje pieniędzy na obsługę wynoszącego odpowiednio 0,8 i 1,9 bln euro długu przy rentowności obligacji niewiele niższej niż 6%, nie wróży nic dobrego dla 3 i 5 gospodarki Unii Europejskiej. Wygląda, więc na to, ze przy pomocy tych wielkich pieniędzy dwa wiodące kraje UE Niemcy i Francja po raz kolejny kupiły tylko trochę czasu dla siebie i swoich systemów bankowych, aby przygotować do przyszłego nieuchronnego bankructwa Grecji. Żaden z zasadniczych problemów Grecji ani całej strefy euro nie został rozwiązany, a kolejna fala problemów krajów tej strefy, pojawi się jesienią tego roku. Zbigniew Kuźmiuk
Błagalny Komorowski - Mazowiecki z rabinami w tle „Rzeczpospolita” z dnia 11 lipca 2011 zamieszcza fotografię trzech modlących się rabinów ilustrującą tekst „Prezydent prosi o wybaczenie za Jedwabne”. Tekst modlitewno-błagalny ukazuje się w dniu 11 lipca 2011 roku, jako nieuznany przez Sejm „11 LIPCA DNIEM PAMIĘCI MĘCZEŃSTWA KRESOWIAN”. Cała Polska czci tę wschodnią Golgotę, z wyłączeniem prezydenta Rzeczypospolitej Bronisława Komorowskiego, b. premiera Tadeusza Mazowieckiego, rabina Polski Michaela Schudricha, dwóch rabinów incognito, oraz biskupa Mieczysława Cisło z Komitetu ds. Dialogu z Judaizmem Episkopatu Polski, którzy błagają o wybaczenie za Jedwabne. Panowie rabini biorący udział w modlitewnobłagalnej uroczystości zapomnieli, łącznie z prezydentem RP Bronisławem Komorowskim i przedstawicielem Episkopatu Polski, iż ofiarami morderców ukraińskich nacjonalistów OUN – UPA na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej byli nie tylko Polacy, ale też i obywatele polscy narodowości żydowskiej. Nie bardzo rozumiem, więc ideę zawartą w tytule „RZ”, kogo pan prezydent prosi o wybaczenie i za co. Jeżeli czyni to w imieniu Narodu Polskiego, to, jako członek tego Narodu protestuję, ponieważ ani mi się śni nikogo przepraszać. To ja oczekuję przeprosin od prezydenta RP Bronisława Komorowskiego, / jeżeli je przyjmę / za nieuznanie „11 LIPCA DNIEM PAMIĘCI MĘCZEŃSTWA KRESOWIAN” i planowane modlitwy wspólnie z wrogim Rzeczpospolitej prezydentem Ukrainy Wiktorem Janukowyczem, jako, że Administracja prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza i Kancelaria Prezydenta Bronisława Komorowskiego, będą wspólnie upamiętniać ofiary zbrodni dokonanej na Polakach przez OUN – UPA w Ostrówkach na Wołyniu i banderowców, którzy ponieśli śmierć we wsi Sahryń na lubelszczyźnie. To historyk Komorowski nie rozróżnia Ostrówek od Sahrynia, oddziela Kołymę od obozów zagłady. Likwidując 11 Lipca Dzień Męczeństwa Polaków na Kresach i jadąc z Janukowyczem dla odprawiania hołdów banderowcom Sejm RP, prezydent, Schetyna, darują już, iż wołyńskich Polaków rąbano siekierami, przecinano na pół piłami, rozpruwano brzuchy, wydłubywano oczy, wrzucano do studzien, bito aż do zabicia, krzyżowano na otwartych drzwiach, gwałcono i obcinano genitalia, nie mówiąc o masowych rabunkach. Dzieci patrzyły na kaźń rodziców, rodzice na mękę swoich dzieci, a prezydent Bronisław Komorowski jedzie do Sachrynia pokłonić się zbirom, zwyrodnialcom i katom Narodu Polskiego. Ja nie chcę takiego „poprawnego politycznie” prezydenta, nieuznającego, iż mój ojciec również został zamordowany, ale pragnę jedynie prawdy, prawdy i nic więcej, a prezydent Polski niszczy Krzyż Pański pod swoją siedzibą czyniąc z Polski przedmurze mongolskie, a nie chrześcijaństwa, nasyła współczesne ZOMO do pałowania i gazowania pieprzowego „oszołomów” broniących Krzyża, symbolu pamięci o zmarłym prezydencie Lechu Kaczyńskim, który jako jedyny z polskiego establishmentu, u stóp Matki Bożej Częstochowskiej na Jasnej Górze powiedział o Wołyniu – ludobójstwo. Dlatego wyzywano Lecha Kaczyńskiego najczarniejszą sotnią, plugastwami, przez Palikotów, Dziurawych Stefanów i innych łobuzów, drani i łajdaków, przyjaciół miłościwie nam panujących. Donald Tusk tak mówi o sobie: "Jak wyzwolić się od tych stereotypów, które towarzyszą nam niemal od urodzenia, wzmacniane literaturą, historią, powszechnymi resentymentami? Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło - ponuro - śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych urojeń? Polskość to nienormalność - takie skojarzenie nasuwa mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie, co jeszcze, wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnie ochoty dźwigać. Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski - tej ziemi konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem". A polskie prawo, a no nic, tylko jednego kaczora zaliczyć do ginących dinozaurów, dorżniętej watahy, żalu o słabe umiejętności snajpera w Gruzji, / „jaki zamach taki prezydent” – cyt. Komorowski /, następnego kaczora do psychuszki i następny krzyż zbezcześcić po sowiecku na szczycie Polski tatrzańskich Rysach, po leninowsku, stalinowsku, w imieniu towarzyszy - Róży Luksemburg i Włodzimierza Lenina rodem z „Krakowa” / miesięcznik – patrz wyznania tow. Michnika w numerze Boże Narodzenie 2009 nr 12 „Krakowa”– „Lenin był rewolucjonistą, który kochał wolność, ale miała to być wolność dla zwolenników rewolucji, dla przyjaciół rewolucji w leninowskim rozumieniu tego słowa. Róża Luksemburg pisała polemicznie… wolność jest zawsze wolnością dla inaczej myślącego”. Pomagierów modlitewnych / para Komorowski Mazowiecki / mają ci towarzysze w osobach wskazanych na fotografii modlitewnych trzech rabinów i znanego rządowego erudytę „prof.” Władysława Bartoszewskiego zwanego bydłoszewskim , niestety w dalszym ciągu „autorytetu” „profesora” w krakowskim „Dzienniku Polskim” / 11 lipca 2011 r /i w pobratymczej „GW”. Mówi Bartoszewski:
„mordu w Jedwabnem nikt nikomu nie nakazał, choć był chętnie widziany…za mord odpowiadają jego sprawcy, ale ci którzy są z nimi związani nie mogą być zwolnieni z odpowiedzialności moralnej za ofiary, bo nie możemy mieć luksusu spokoju…” Jan Tomasz Gross wraz z „Sąsiadami” może więc już być zadowolony z wczorajszej uroczystości w Jedwabnem, oraz z komentarzy medialnych / „Rzeczpospolita „z 11 07 2011, oraz „Dziennik Polski” z 11 07 2011 / z udziałem swoich pobratymców w talmudzie. Uroczystość wczorajsza odbyła się wyłącznie w hołdzie dla niego i dla jego antypolskich ekscesów. Zapewne Gross z Grossową, zachęceni hołdami rabinackimi, Episkopatu Polski, prezydenta RP i „pierwszego nie komunistycznego” premiera RP Tadeusza Mazowieckiego napiszą nowe dzieła, na przykład o dokonanych przez Polaków mordach na Żydach w celach rabunkowych w polskim Berlinie, we Lwowie, Krakowie, czy w Kielcach. Jako „pierwszy nie komunistyczny premier” Tadeusz Mazowiecki „wsławił się” nasłaniem oddziałów ORMO, ZOMO i MO na pomoc ubecji w Nowej Hucie dla obrony opluwanego pomnika arystokraty i założyciela tego miasta i kombinatu towarzysza Włodzimierza Lenina. Że przy okazji kogoś pobito, spałowano i „zadrutowano”, to przecież władzy ludowej ciąg dalszy z HGW w tle. Nic nowego. Nie spotkałem w Jedwabnem Henryka Woźniakowskiego wydawcę „Znaku”, który przy okazji innego paszkwilu na Polskę – „Strachu” Jana Tomasza Grossa napisał w przedmowie:
„…podczas okupacji miały miejsce zbrodnie na Żydach dokonywane przez Polaków…”
„…chroniący Żydów nieraz już po wojnie spotykali się ze społecznym ostracyzmem i ukrywali swoje czyny…”
„Strach” – antysemityzm w Polsce tuż po wojnie”. Pierwszy atak terrorystyczny Jana Tomasza Grossa „Sąsiedzi” na Polskę okazał się całkowitym niewypałem, tak merytorycznym jak i prawnym. Postępowanie przygotowawcze w tej sprawie prowadził Instytut Pamięci Narodowej Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Białymstoku 15-637 Białystok, ul Warsztatowa 1A. Postępowanie przygotowawcze zostało zakończone - Postanowieniem o umorzeniu śledztwa wydanym w Białymstoku, dnia 30 czerwca 2003 r:
„Prokurator Radosław J. Ignatiew – Naczelnik Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu działając w sprawie wzięcia udziału w dokonaniu zabójstw obywateli polskich narodowości żydowskiej w dniu 10 lipca 1941 r. w Jedwabnem, tj. o czyn art.1 pkt. 1 dekretu z dnia 31 sierpnia 1944 na podstawie art.322& 1 kpk postanowił umorzyć śledztwo w sprawie wzięcia, w dniu 10 lipca 1941 r. w Jedwabnem, powiat Łomża, b. woj. Białostockie, udziału w dokonaniu masowego zabójstwa nie mniej niż 340 obywateli polskich narodowości żydowskiej, których po uprzednim zgromadzeniu na rynku miejskim, dozorowaniu, doprowadzono następnie w okolice wiejskiej stodoły, gdzie grupę, co najmniej 40 osób zabito w nieustalony sposób, a grupę, co najmniej 300 osób płci obojga w różnym wieku po zamknięciu we wnętrzu wzmiankowanej stodoły, spalono żywcem, przy czym dokonano uprzednio także pojedynczych zabójstw w bliżej nie ustalonych okolicznościach, a sprawcy dokonali czynu, idąc na rękę władzy państwa niemieckiego, tj. o czyn z ar, 1 pkt. 1 dekretu z dnia 31 sierpnia 1944 r. o wymiarze kary dla faszystowsko – hitlerowskich zbrodniarzy winnych zabójstw i znęcania się nad ludnością cywilną i jeńcami oraz dla zdrajców Narodu Polskiego – wobec nie wykrycia sprawców czynu. Dalej następuje szerokie wielostronicowe uzasadnienie, z którego precyzyjnie wynika, iż sprawców tego czynu nie wykryto. Wszelkie komentarze, opinie, porady, opisy, źródła, dane z Wikipedii również i obcych np. niemieckiej, artykuły, znawstwa medialne, konferencje, udowadniania, porównywania, wywiady, opinie do uzasadnienia Postanowienia białostockiego Oddziału Instytutu Pamięci, wyroki rodem z bierutowskich „sądów”, przyznawania się do winy sprawców, potem odwoływanie zeznań, tortury sprawców, etc. nie posiadają żadnej legitymacji prawnej, a tym samym prawnej wartości źródłowej i dowodowej w zestawieniu z „Postanowieniem o umorzeniu postępowania z powodu nie wykrycia sprawców” wydanym przez białostocki Oddział Instytutu Pamięci Narodowej z dnia 30 czerwca 2003 r. Adwersarze tego „Postanowienia o umorzeniu śledztwa z powodu nie wykrycia sprawców” podają, jako źródło grafomańską i antypolską książkę Jana Tomasza Grossa „Sąsiedzi” wydaną w 2001 roku, a więc przed umorzeniem postępowania. Tak, więc sprawa „Jedwabnego” została umorzona, a kolejni prezydenci RP, najpierw Kwaśniewski 10 lat temu, a na bieżąco Komorowski z rabinami i Episkopatem Polski „błagają o przebaczenie”, wystawiając się na pośmiewisko i upokarzając Naród, jako antysemickich morderców. W obchodach tej błagalnomodlitewnej manipulacji rabinacko - prezydenckiej nie uczestniczyły ani władze miasta, ani mieszkańcy Jedwabnego, zapewne dla pełnego komfortu polskiej prezydencji w UE. A „Rzeczpospolita” pomieszczony na wstępie tekst kończy: „według ustaleń śledztwa IPN 10 lipca 1941 r. w Jedwabnem grupa Polaków z inspiracji Niemców zamordowała ponad 300 swoich żydowskich sąsiadów” - podpis –js, pap
Te doniesienia medialne opierające się na rzekomych ustaleniach Instytutu Pamięci Narodowej, wbrew cytowanym, należy zaliczyć do kolejnego antypolskiego kłamstwa wymierzonego przeciwko Narodowi Polskiemu i polskiej racji stanu. „Ustalenia” owe należy porównać do pierwszego kłamstwa katyńskiego „Komisji Specjalnej do ustalenia i zbadania okoliczności rozstrzelania przez niemieckich najeźdźców faszystowskich w lesie Katyńskim oficerów polskich” t.zw. Komisji Burdenki ustalonej w Smoleńsku 24 stycznia 1944 r. Pałeczkę od Burdenki w sprawie mordu w Jedwabnem w 2001 roku przejął wspólnie z „Sąsiadami” Grossa, Kwaśniewski, a sztafetę w 2011 roku kontynuuje Komorowski, Mazowiecki wspólnie i w porozumieniu z Janem Tomaszem Grossem i Ireną Grossową, ze „Złotymi Żniwami” w tle. Dzieje każdego narodu toczą się zwykle wokół pewnych wydarzeń, postaci, mających niejednokrotnie charakter symbolu i reprezentujących sobą wielowiekową świętość – tradycję. Obecnie tragedię narodową stanowi bezkompromisowa grupa osób gwałcąca i profanująca święte symbole i postaci. Świętości narodowe nie są, bowiem wartościami zmiennymi, stanowią wartość stałą i nie mogą być szargane na oczach całego narodu. Rządzący przyjęli bezkompromisową walkę z narodem, używając kłamstwa, jako broni. Świętościami naszymi szargali już wielokrotnie nasi wrogowie, chcący zawładnąć również i naszymi umysłami. W ostatniej dobie czynili to hitlerowcy i bolszewicy. Dzisiaj wytworzył się wrogi Polsce, jej tradycji, kulturze, historii, dziedzictwu narodowemu i kulturowemu prąd nazywany „poprawnością polityczną”. W imię tych poglądów niszczy się patriotyzm nazywając go przez „GW” rasizmem, chrześcijaństwem i jej symbolem Krzyżem Pańskim się poniewiera, używając do tych złowieszczych celów bandy łobuzów z HGW, rozmaitych Tol – matołków rodem z Kornela Makuszyńskiego, kastrujących pedofilów, likwidujących polskie stocznie, pod przewodem kucharzy – zboczeńców – morderców internetowych dominików tarasów, kiboli, nie kiboli, kumpli hien cmentarnych, kumpli różnych durnowatych sędziów posyłających lidera opozycji Jarosława Kaczyńskiego do „psychuszki”, aby s…n nie zagrażał władzy miłującej naród, zobowiązującym się do „ekwiwalentu” dla światowych organizacji żydowskich w kwocie 67 miliardów dolarów z naszych podatków, roznegliżowanych aktorek – posłanek, nieletnich uczestniczek uroczystości pod Krzyżem Chrystusowym z pytaniami „ no powiedz masz h… lubisz pier…” na latarniach z pijaną wyjącą hołotą, z warszawską kurią metropolitalną grożącą ekskomuniką modlącemu się pod Krzyżem księdzu Stanisławowi Małkowskiemu, biskupami Pieronkiem wyszydzającym obrońców Krzyża, czy biskupem Nyczem uważającym, iż Krzyż Chrystusowy to mebel. W imię przyjaźni ze Związkiem Radzieckim na czele oddaje się śledztwo Tragedii Narodowej, w której zginął Prezydent Rzeczypospolitej z małżonką z intelektualną elitą naszego udręczonego narodu w ręce sprawców tej katastrofy, znanych i uznanych, historycznych już przecież katów narodu polskiego. Jeszcze dzisiaj słyszymy z ust czołowych polityków hasła bolszewickie, a umysły rządzących przesycone są nienawiścią, głupotą, materializmem osobistym, kolesiostwem, najprostszym bandytyzmem, łajdactwem i złodziejstwem. Stwarza się nową okupację Polski. Obce narodowi siły wewnętrzne inspirowane i kierowane agenturą z zewnątrz, dążą, aby utracił on źródło swojej spoistości i przestał być wrażliwy na własna tożsamość ukształtowaną przez wiekowe dziedzictwo kulturowe. Te same siły zawładnęły Kościołem od wewnątrz przy pomocy agentury wewnętrznej w rozumieniu tych współpracowników, którzy, wkradli się do Kościoła, jak nie dawno zmarły Józef Życiński TW „Filozof” agent putinowskiej policji politycznej w polskim Kościele. Fałszywa edukacja, lub jej brak, zawieranie zbójeckich przyjaźni między narodami, wypaczanie historii powszechnej, mord intelektualny dokonywany systematycznie na narodzie przez fałszywy medialny przekaz, żądni władzy Komorowski i Tusk, to jej relikty, zmierzające do ujarzmienia i zniewolenia Narodu Polskiego, czyniące z Polaków antysemitów i morderców sąsiadów nie tylko w Jedwabnem.
Aleksander Szumański
Co badano w Redmond? Faktów związanych z Tragedią Smoleńską znamy już mnóstwo. W tym ogromną ilość na pozór sprzecznych. Stąd przedstawiona hipoteza. (podaję konsekwentnie czas warszawski)
Godzina 7:00:00 – „rosyjski samolot Ił-76MD nr boczny RA-78817, należący do Sił Powietrznych Federacji Rosyjskiej, przed 2010 rokiem na stanie 103 Gwardyjskiego Krasnosielskiego Pułku Lotnictwa Transportowego w Smoleńsku …” wykonuje na lotnisku Siewiernyj swoje pierwsze nieudane podejście do lądowania. „Pierwsze podejście zostało przerwane nad samym pasem na niebezpiecznie małej wysokości (końcówka skrzydła znajdowała się według świadków na wysokości ok. 3–4 metrów w odniesieniu do płaszczyzny drogi startowej)”. „Według doniesień mediów samolot Ił-76MD nr 78817 nadleciał z lotniska Wnukowo i jego macierzystą jednostką był pierwotnie 708 Gwardyjski Kerczeński Pułk Lotnictwa Transportowego w bazie lotniczej w Taganrogu.”
Godzina 7:27:00 – z lotniska Okęcie w Warszawie startuje Ił-76M. Na jego pokładzie zainstalowano wcześniej wszystkie czarne skrzynki pochodzące z samolotu Tu-154M o numerach bocznych 101. W tym skrzynkę FMS.
Godzina 7:39:00 – samolot Ił-76MD nr boczny RA-78817 wykonuje swoje drugie nieudane podejście do lądowania na lotnisku Siewiernyj. „W trakcie drugiego podejścia samolot wyszedł z lewej strony drogi startowej na wysokości kilku metrów nad obwałowaniem znajdującym się przy płycie postojowej. Dowódcą samolotu był mjr Oleg Frołow. Z zapisu rozmów na stanowisku kierowania lotami wynikało, że manewry samolotu Ił-76 wywołały przerażenie członków grupy kierowania lotami obecnych na stanowisku dowodzenia. O godz. 9:39 czasu moskiewskiego (godz. 7:39 czasu polskiego) samolot Ił-76 został odesłany na lotnisko Wnukowo. Może być również i tak, że samolot po tych dwóch przelotach krążył jeszcze pewien czas nad lotniskiem Siewiernyj.
Godzina 8:41:05 – nadlatuje nad lotnisko Siewiernyj samolot z Warszawy, niezidentyfikowany Ił-76M z FMS-em „prezydenckim” na pokładzie, wykonując swoje pierwsze "nieudane podejście do lądowania". W trakcie tego przelotu, 15 m nad ziemią, kilkaset metrów od progu pasa, prezydencki FMS zostaje odłączony od zasilania. Rozpoczyna się, kilkaset metrów przed progiem pasa na lotnisku Siewiernyj operacja pt „katastrofa lotnicza”. Zaufani dziennikarze otrzymują pierwsze informacje.
Godzina 8:56:00 – ten sam niezidentyfikowany Ił-76M inicjuje swoje drugie "nieudane podejście do lądowania". Wykonuje przelot, który całkowicie odwraca uwagę, a równocześnie dezorientuje przypadkowych obserwatorów, po czym odlatuje w nieznanym kierunku. Nabiera tempa kampania dezinformacyjna pt „katastrofa na lotnisku Siewiernyj”. W sumie Ił-76M krążył – z punktu widzenia obserwatorów z zewnątrz - nad lotniskiem Siewiernyj dwie godziny, wykonując w międzyczasie cztery "podejścia do lądowania". O której wystartował z Okęcia samolot (samoloty) z Ofiarami Tragedii Smoleńskiej na pokładzie? Według zeznania pana T. Szczegielniaka o godzinie 7:23:00. Według Donalda Tuska i Jerzego Millera o godzinie 7:27:00. Dokąd poleciał? Nie wiadomo. Jak zarejestrowany był ten lot? Również nie wiadomo. Cytaty pochodzą ze strony:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Lotnisko_wojskowe_Smole%C5%84sk-Siewiernyj
Redmond - siedziba Research/Development/Engineering Division na terenie USA firmy Universal Avioncs Systems Corporation. Miejsce badania jednej z czarnych skrzynek ze Smoleńska (skrzynki FMS połączonej z systemem TAWS).
(ilustracja rozpędzonej już kampanii dezinformacyjnej na lotnisku Siewiernyj)
ps. 1 Zeznania T. Szczegielniaka:
"Jedynym w miarę precyzyjnym świadkiem tego, co się działo na Okęciu, jest jak dotąd T. Szczegielniak - ale i w związku z jego relacją pojawiają się znaki zapytania:
<Odlot samolotu był zaplanowany na godz. 7-mą. Pan Prezydent, z tego, co pamiętam, stawił się około 7.08-7.09. Podjechał samolot, podjechał samochód bezpośrednio pod samolot, bo pan Prezydent podjeżdżał. O 7.17 samolot wystartował – dokładnie to pamiętam, bo o tej godzinie wysłałem sms-a pracownikowi kancelarii Prezydenta, który był na miejscu na lotnisku w Smoleńsku. Zaczął kołować, 7.23 mniej więcej wystartował, z tego, co pamiętam. Jeśli chodzi o sam lot, to on był zaplanowany 7-ma start, 8.30 czasu polskiego lądowanie.> (6'02'')
Szczegielniak twierdzi, że o 7.17 wysłał sms-a o starcie tupolewa z delegacją, ale w żadnej relacji M. Wierzchowskiego nie spotkałem się z informacją o otrzymaniu tego sms-a, a powinien był mieć go gdzieś koło 9.20 rus. czasu.
Szczegielniak dodaje też: <Jeśli chodzi o osoby, które towarzyszyły panu Prezydentowi – one były, one były wcześniej, nawet dużo wcześniej. My byliśmy tam po godzinie, myślę, z tego, co pamiętam, po piątej. Była tam już p. poseł Natalli-Świat np. jako jedna z pierwszych. I tak widziałem praktycznie wszystkie te osoby, które tym samolotem leciały, jak wchodziły na terminal (…) i szły do samolotu> (7'07'') – jednakże (24'14'') przyznaje w odpowiedzi na pytania A. Macierewicza, że nie widział wsiadania dziennikarzy, do jaka-40 (a przecież ci mieli odlatywać o 5.20): <byliśmy zajęci obsługą tych wszystkich osób, które miały towarzyszyć p. Prezydentowi >.
Co do tego, czy widział Prezydenta, mówi (8'24''): <Widziałem osoby wysiadające (z samochodu Prezydenta – przyp. F.Y.M.) (…) To była pewna odległość, więc jakby stuprocentowej pewności nie mogę mieć, że to był p. Prezydent. Natomiast (…) zrobiliśmy czy kolega zrobił zdjęcie tego momentu, kiedy podjeżdża Prezydent i z sylwetki, która jakby wysiada z tego samochodu i idzie po schodach wydaje się, że jest to Prezydent wraz z małżonką.> Wiemy już jednak, że zdjęcie wykonane przez kolegę, z którym był Szczegielniak, <komórką blek bery> (4'57'') budzi pewne wątpliwości z racji rozmaitych anomalii, które się na nim pojawiają http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/anomalie.html
Free Your Mind
ps 2. W wyniku dwudniowej dyskusji na blogu Free Your Mind objawiły się trzy narracje, opierające się na dokładnie tym samym materiale dowodowym:
1. Narracja MAK-u - wraz z interpretacją Tuska i Millera pt "tam doszło do katastrofy".
2. Narracja A. Macierewicza - oparta wyłącznie na zapisie stenogramów MAK-a (zwłaszcza systemu FMS/TAWS) pt.: "tam stało się coś dziwnego na wysokości 15 metrów, w punkcie zamrożenia skrzynki FMS".
3. Narracja robocza - oparta na zapisie stenogramów MAK-a (zwłaszcza systemu FMS/TAWS), która jednak uwzględnia cały dostępny materiał faktograficzny. Innymi słowy, poddaje pod analizę całość dostępnej nam wiedzy.
Narracja trzecia zawiera, zatem w sobie zarówno fakty podane przez MAK, szczegóły, na których oparł się w swoich wnioskach A. Macierewicz, ale również dane, zdjęcia i relacje, które dwie poprzednie narracje próbują ignorować. Stąd powstała interpretacja/narracja "dziwna" (pozornie), przedstawiona w niniejszej notce, wywołująca dziś największe opory psychologiczne, ale również taka, która bada wszelkie dostępne nam fakty, wszelkie dostępne informacje. Nie tylko przywołane w raporcie MAK i nie tylko te podnoszone przez Antoniego Macierewicza. Tych ostatnich oczywiście nie ignoruje i im nie zaprzecza. "Kłamstwo nie staje się prawdą tylko, dlatego, że wierzy w nie więcej osób." Oscar Wilde Marektomasz
Morderca z Norwegii MASONEM?! Podczas strzelaniny na obozie młodzieżówki Norweskiej Partii Pracy zginęły, co najmniej 84 osoby. Przeprowadzony tego samego dnia atak bombowy w pobliżu budynków rządowych w stolicy spowodował - według dotychczasowych danych - śmierć siedmiu osób. Według telewizji TV2 zatrzymany mężczyzna ma związki ze skrajną prawicą. Za telewizją TV2 wszystkie inne zaczęły nadmuchiwać aspekt "prawicowości". Symptomatyczne jest to, że NIKT! nie podaje, iż Anders Behring Breivik był członkiem Masonerii (na zdjęciu). Wiele pisać nie będę, za wcześnie na głębokie analizy. Mam jednak pytanie czy to był zwykły świr czy ofiara jakiegoś MK-ULTRA? Dzięki temu czynowi chrześcijanie zostaną za chwilę zestawieni na równi z islamistami - jakże to wygodne dla New World Order tępiącego 3 wielkie monoteistyczne religie. Lub może to jakaś lewacka prowokacja mająca wizerunkowo uderzyć w prawicę? (na jedno wychodzi). Oglądając te wiadomości, przypomina mi się atak z przed pół roku w USA na reprezentantkę demokratów (lewaków), Gabrielle Giffords. Tam również atakował szaleniec, którego przedstawiano, jako skrajnie prawicowego, siedzącego w dodatku w spiskowych teoriach o NWO. Uzupełniając kierunek wywodu, sugerowałbym znającym się lepiej w temacie, poszukać czy w dniu, w którym dokonano mordu nie przypada jakieś przesilenie słoneczne, albo księżycowe. Okultyści dokonujący rytualnych mordów czy wojen ( Bush - członek SKULL & Bones, napadł na Irak w takim właśnie "okultystycznym" momencie, nie tylko z resztą to - poszukajcie a znajdziecie) często na moment sprawczy wybierają właśnie przewidziane w obrządku konkretny dzień. Ma to związek z elektro-magnetyzmem ziemi - jego różnymi fazami i wykorzystywaniem tych prądów do wzmacniania pewnych tendencji na świecie. Znając czarną magię (obecnie New Age) można używając małej siły jednak dobranej zgodnie z prawidłami pewnego kunsztu zrobić bardzo dużo. Te techniki są cały czas wykorzystywane, pytanie jest, więc na miejscu: Czy mord w Norwegii był wynikiem przypadkowego frustrata czy był może jednak ten frustrat "prowadzony za rękę”???
Uzupełnienie 2 A więc morderca był członkiem loży masońskiej. Członek III stopnia a więc prawie nic nieznaczący jednak dopuszczony do pewnych tajemnic a w między czasie mógł już być po praniu mózgu. Znawcy tematu wiedzą, w jaki sposób dokonuje się warunkowania "Monarch" w strukturach NWO a więc i u masonerii, jako jednego z elementów NWO. Taki członek niskiego kalibru był stratą mało bolesną dla masonerii a jednocześnie łatwą do poświęcenia dla jakiegoś większego zysku. Do sprawy JFK powracać tu nie mam zamiaru, jednak, co jakiś czas struktury, o których mowa specjalnie w biały dzień i na oczach tysięcy dokonują spektakularnych mordów. Tak było z WTC, tak było z JFK, my mamy swój Smoleńsk a Norwegowie mają teraz swój.
P.S. Dziękuje Wilkowi za wklejenie informacji o tym, iż morderca był w masonerii. Gdy snułem swoje "spiskowe teorie" o NWO i MK-ULTRA nawet pojęcia nie miałem, jak szybko się potwierdzi kierunek moich rozważań.
Ewidentny Oszust
Misja „Gabriela” Profesor Edward Ciupak jest uznawany przez niektóre środowiska za autorytet polskiej socjologii. Wieloletni współpracownik Urzędu ds. Wyznań, ateista, przez niemal całe życie zawodowe zajmował się Kościołem katolickim. Ze zgromadzonych w IPN dokumentów wynika, że był on zarejestrowany przez wywiad PRL, jako kontakt informacyjny „Gabriel” W okresie PRL Edward Ciupak był szczęśliwym posiadaczem służbowego paszportu uprawniającego go do wyjazdu na Zachód Europy. Wielokrotnie przebywał we Francji, gdzie kilka razy zabrał córkę Magdalenę (obecnie Środę, znaną z łamów „Gazety Wyborczej” i „Wprost” – filozof, ateistkę, przeciwniczkę lustracji, zwolenniczkę ruchów feministycznych i proaborcyjnych). Według archiwów służb specjalnych PRL, prof. Ciupak został pozyskany przez Departament I (wywiad) przed wyjazdem do Francji. W kartotece figuruje, jako kontakt informacyjny – była to jedna z kategorii świadomej współpracy z wywiadem cywilnym PRL. W rozmowie z „Gazetą Polską” prof. Ciupak stwierdził, że nie pamięta kontaktów z funkcjonariuszami służb specjalnych PRL. Przyznał natomiast, że współpracował z Urzędem ds. Wyznań, dla którego wykonywał m.in. recenzje. Urząd ten, zlikwidowany w końcu 1989 r., był częścią aparatu kontroli i represji PRL, stosowanych wobec kościołów i związków wyznaniowych.
Pytania do badań od SB Wykorzystywanie kontaktu informacyjnego „Gabriel” wywiad PRL rozpoczął w maju 1965 r. Z odręcznych notatek wynika, że podczas rozmowy z 20 kwietnia 1965 r. z pracownikiem paryskiej rezydentury ps. „Sawan” Edward Ciupak przekazywał informacje na temat prof. Swieżawskiego, który uzyskał stypendium francuskie. Przekazywał również bardzo szczegółowe informacje dotyczące dr. Malanowskiego z katedry socjologii UW, który przebywał we Francji. Według dokumentów bezpieka oczekiwała od „Gabriela” przede wszystkim dokładnych informacji na temat polskiego Kościoła we Francji. „Rozmówca był bardzo otwarty i chętny do pomocy, wspominając, że w kraju jest wykorzystywany, jako ekspert przez Urząd do spraw Wyznań” – czytamy w notatce rezydenta. Zapisano w niej również, że Edward Ciupak miał zaoferować się swojemu rozmówcy, jako osoba służbowo włączana przez władzę w zagadnienia państwo–Kościół, prowadząca szerokie badania socjologiczne na ten temat, opiniujące publikacje dotyczące problemów religijnych. „Jest gotów włączyć w ankiety badań pytania dotyczące naszych zainteresowań” – czytamy w notatce tajnej specjalnego znaczenia dotyczącej Edwarda Ciupaka. Rezydent przekazał „Gabrielowi”, że materiały, które gromadzi we Francji, zostaną bezpiecznie przesłane do kraju pocztą dyplomatyczną, na co „Gabriel” stwierdził, że jest do dyspozycji w zakresie informacji w nich zawartych, podkreślając, iż w Polsce często wygłasza prelekcje w MSW. Z dokumentów wynika, że funkcjonariusze wywiadu PRL mieli o swoim rozmówcy bardzo dobre zdanie – rezydent wywiadu opisywał, że jego źródło jest komunikatywne i ma z nim w rozmowie „bardzo bezpośredni kontakt”, a „idąc do niego z konkretnym pytaniem, można liczyć »na pewniaka« na wyczerpującą odpowiedź”.
Prof. Edward Ciupak w rozmowie z „Gazetą Polską” zdecydowanie zaprzeczył, jakoby miał kontakty z rezydentem wywiadu PRL podczas pobytu na stypendium we Francji. – Nic podobnego, to są błędne informacje – stwierdził.
Rozpracowywanie polskiej emigracji Wywiad PRL z gorliwością zajmował się emigracją polityczną i polskimi parafiami w Paryżu. Szczególną uwagą Departamentu I cieszyła się Polska Misja Katolicka. Zbierano o niej szczegółowe informacje – w dokumentach znajduje się m.in. tajna notatka „Sawana” z rozmowy z dr. Edwardem Ciupakiem sporządzona 21 stycznia 1965 r.:
„E. Ciupak został wprowadzony przez Marka Śliwińskiego na spotkania urządzane w Paryżu przez zakonnika Placyda Galińskiego. M. Śliwiński przebywa we Francji na paszporcie PRL, ukończył on studia socjologiczne na UW. Placyd Galiński pochodzi z klasztoru z Tyńca, ma paszport polski, nosi się z zamiarem powrotu do kraju. W każdy czwartek przy ul. 19 Maitre-Abert (Hotel Etienne Delet) Galiński organizuje dyskusje na tematy religijne. Omawia on np. biblię. (…) W soboty odbywają się spotkania towarzyskie (…). Poza tym Galiński przyjmuje indywidualnie. Poszukuje on mieszkań i pracy dla ludzi przyjeżdżających z kraju. (…) Ciupak twierdzi, że cała ta impreza ma inny niż tylko religijny charakter. Rozmówca mój nadal będzie się interesował Galińskim” – raportował do centrali „Sawan”. Z dokumentów wynika, że „Gabriel” we Francji śledził sprawy parafii polskiej. „Przesiaduje w kościołach, robi wywiady wśród wiernych, zna wielu księży, rozmawia w Misji Katolickiej, szpera w bibliotekach Misji” – pisał rezydent polskiego wywiadu, zaznaczając, że jego kontakt świetnie orientuje się w tematach problematyki interesujących SB, w tym dotyczących związków Kościoła we Francji z polską emigracją, polskiej Misji Katolickiej i seminariów duchownych. „Gabriel” wskazywał m.in., że przepływ pieniędzy do Polski z Paryża odbywa się przez sprzedaż w kraju dewocjonaliów pochodzenia francuskiego. Jednym z zadań „Gabriela” było dokonanie opisu struktury instytucji związanych z polskim Kościołem we Francji. W czasie rozmów kontakt informacyjny sam zwrócił bezpiece uwagę na celowość uważnego śledzenia publikacji „Głosu Katolickiego” wydawanego we Francji. Sugerował pomoc w tym zakresie, dorzucając, iż jest w kontakcie z redaktorem naczelnym ks. Adolfem Józefem Stopą. Pracownicy wywiadu potwierdzali później znajomość tematyki przez „Gabriela” i to, jak wartościowym jest źródłem. Doceniali, jakość informacji, rewanżując się zwerbowanemu, obdarowując go regularnie za pośrednictwem rezydenta prezentami w postaci papierosów i alkoholu. – Nie pamiętam, bym przekazywał SB materiały, nie pamiętam otrzymywanych w nagrodę paczek papierosów i butelek koniaku – przekonywał w rozmowie z „GP” prof. Ciupak.
Pielgrzymka do Chartres W dokumentach przechowywanych w IPN dotyczących prof. Ciupaka znajduje się kilkustronicowa, odręcznie sporządzona notatka na temat studenckiej pielgrzymki z Paryża do Chartres, gdzie stoi konsekrowana w 1260 r. gotycka katedra pw. Najświętszej Marii Panny. Prof. Ciupak przyznał, że był na tej pielgrzymce. – Tak, nawet udałem się tam pieszo – mówi, zastrzegając, że nie ma żadnego śladu na temat jego współpracy z SB. – Ktoś mnie tam widocznie wplątał, ale ja się nie dam – zapewniał w odniesieniu do zawartości akt IPN na jego temat.
Z dokumentów wynika, że „Gabriel” po pielgrzymce do Chartres przekazał wywiadowi PRL informacje, które uznano za interesujące. Dotyczyły one relacji między Misją i seminarium księży oraz roli ks. Stopy. „Gabriel” opisał organizatorów pielgrzymki: ks. Georgesa Wierusza Kowalskiego i ks. Burzawę, scharakteryzował też grupę polskiej młodzieży emigracyjnej na podstawie swoich obserwacji. Przekazał, że jej poglądy nie pokrywają się z „ideologią propagowaną przez Wolną Europę” o prześladowaniu Kościoła katolickiego w Polsce. Jednocześnie „Gabriel” donosił, że księża przyjeżdżający do Francji z kraju są traktowani przez emigrację jak bohaterowie. „Podejmują po przyjeździe intensywną pracę duszpasterską, manifestując, iż jest ona ograniczana w PRL. Ich kontakty ograniczają się do młodzieży emigracyjnej. Z innych moich obserwacji wynika, że nie mają oni wpływu na tzw. starą emigrację zarobkową, która przyjechała do Francji w latach międzywojennych” – pisał „Gabriel”. Po powrocie do kraju Edward Ciupak podjął pracę w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie wykładał do 2005 r. Pracował także w Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR. Dzisiaj prof. Ciupak, chociaż jest już na emeryturze, nadal kształci młode kadry. Jest dziekanem Wyższej Szkoły Administracyjno-Społecznej w Warszawie, wykłada też w warszawskiej Wyższej Szkole Finansów i Zarządzania. Na kierunku neuropsychologia kliniczna zajęcia prowadzi obok prof. Janusza Czapińskiego, a jego kolegami-wykładowcami na tej uczelni są m.in. prof. Lew Starowicz i dr Waldemar Gontarski. Dorota Kania
III RP, czyli zamiast za kratki do senatu Pułkownik Edmund Klich jest człowiekiem w czepku urodzonym. Chyba od wczesnego dzieciństwa nawet nie przyszło by mu do głowy, jak bardzo ważne i determinujące dla losu człowieka jest to gdzie przyjdzie mu żyć na tym łez padole. Sądzę, że ciarki przechodzą dzisiaj pułkownika Klicha na samą myśl o tym, co by było gdyby po tym wszystkim, co uczynił mieszkał w jakimś normalnym i poważnym państwie. Myślę, że kiedy się budzi rano zlany potem po jakimś kolejnym koszmarze, w którym nękany jest kłębiącymi się postaciami generała Błasika, załogi samolotu i prezydenta Lecha Kaczyńskiego, których szkalował oraz pojawiającym się Putinem, grożącym mu palcem, z tym jego cynicznym i dresiarskim uśmiechem na ustach, doznaje olbrzymiej ulgi. Żyć w jego sytuacji tu nad Wisłą to tak jak wygrać szczęśliwy los na loterii. W poważnym państwie Edmund Klich miałby tylko dwa wyjścia. Pójście na długie lata do więzienia, albo bardziej honorowe, a więc w jego przypadku niemożliwe do zrealizowania, czyli strzelić sobie w łeb. Tu w polskiej republice bananowej taki człowiek jak Edmund Klich ma jeszcze trzecią możliwość. Może wystartować w wyborach do senatu i zdobyć gwarantujący mu bezkarność immunitet. Właśnie media poinformowały o takim pomyśle „polskiego eksperta” od katastrof lotniczych, a najciekawsze było jego uzasadnienie owej decyzji. Edmund Klich: – Mam duże poparcie w regionie, a jako osoba publiczna mogę zrobić wiele dla jego mieszkańców – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską. Dodaje, że nie chce wiązać się z żadną partią, bo nie zamierza być „ na czyichś usługach”. Postaram się dowieść, że Edmund Klich od samego początku był na usługach Kremla, jak również czynnie i od samego początku brał udział w zorganizowanej akcji dezinformacyjnej. Spróbuję również udowodnić, że tytuł „polski akredytowany przy MAK” jest o wiele na wyrost, gdyż tego „polskiego akredytowanego” w bardzo przemyślny sposób tak naprawdę wybrał i wyznaczył sam Władimir Putin.
Zacznijmy od samego początku. Edmund Klich pełnił funkcję przewodniczącego komisji, która zajmowała się wypadkami tylko i wyłącznie w lotnictwie cywilnym. Tak, więc mówiąc kolokwialnie smoleński dramat to nie była jego działka. Samolot należał do wojskowego pułku, załoga była wojskowa tak jak i lotnisko, na którym miano wylądować. Dlatego też zapewne nikomu nie przyszło do głowy by po katastrofie zakłócać w weekend spokój Edmundowi Klichowi, tak jak nie uczyniono tego również wtedy, kiedy spadła CASA pod Mirosławcem. Można śmiało stwierdzić, że sam Edmund Klich wiedział, że smoleńska katastrofa to nie sprawa komisji, której on przewodniczy. Tu należy przytoczyć jego słowa wypowiedziane 6 maja 2010 roku przed sejmową komisja infrastruktury:
„Rozpocznę od pierwszej informacji, o której – jak większość pewnie z państwa – dowiedziałem się o katastrofie z mediów. Nawet dzwonił jeszcze syn. Mówi: tato czy wiesz, co się dzieje? Włączyłem TVN 24, widzę, co się dzieje, w związku z tym natychmiast zacząłem się pakować i jadę do Warszawy, bo wiedziałem, że już może być problem prawny. Dlaczego? Dlatego, że samolot jest samolotem – był – samolotem lotnictwa państwowego. Załoga była wojskowa. W związku z tym dotyczy to lotnictwa państwowego, którego nie obejmuje załącznik 13 do konwencji o międzynarodowym lotnictwie cywilnym” Radzę zapamiętać ten brak logiki i to, że Klich jedzie trasą Dęblin-Warszawa, wiedząc, że to nie jego kompetencje. Warto też zwrócić uwagę, że Klich mówi tylko o jednym telefonie od swojego syna.
Dalej robi się jeszcze ciekawiej:
„Tak gdzieś w połowie drogi, chyba w rejonie Garwolina, bo ja mieszkam w Dęblinie i na weekendy jeżdżę do Dęblina, w tygodniu czy jak potrzeba to mieszkam w Warszawie, także nie ma jakiegoś problemu tutaj dojazdu, szybkości na miejsce wypadku czy coś. W połowie drogi dostałem telefon od pana Aleksieja Morozowa, to jest obecnie przewodniczący Komisji Federacji Rosyjskiej, zastępca pani Anodiny – szefowej Mieżnonarodnej Awiacionnej Komisji… Komitetu, to znaczy Międzynarodowego Komitetu Lotniczego. (…) On zadzwonił i powiadomił mnie, że jest katastrofa w Smoleńsku i traktuje to, jako telefoniczne powiadomienie, natomiast formalne będzie później. I było od razu pytanie o procedury, według jakich będzie ten wypadek badany. On zaproponował załącznik 13 do konwencji, bo myślę, że i według jego wiedzy, i ówczesnej mojej wiedzy, to jest jedyny dokument, który podpisała i strona polska, i Federacja Rosyjska, jako konwencję chicagowską tak zwaną z ’44 roku. Ja wtedy nie wypowiedziałem się jednoznacznie, ale też sądziłem, że to będzie jedyne rozwiązanie, to znaczy rozwiązanie, które ma jasne zasady prawne.” Oto, na jakim szczeblu odbywa się ustalanie procedur. Do Klicha dzwoni z Moskwy facet, który tak jak i sam Klich nie powinien mieć nic wspólnego z wyjaśnianiem przyczyn tej katastrofy.
Dziś już kończą się dywagacje – lot cywilny czy wojskowy? Europejska Agencja Bezpieczeństwa Lotniczego (EASA) nie zakwalifikowała lotu polskiego tupolewa do Smoleńska, jako cywilnego i wszystko staje się jasne, a spółka, nawet bez ograniczonej odpowiedzialności, Putin-Tusk ma poważny problem. Nawet dziecko domyśli się szybko, że ten cały Morozow działać musi na polecenie najwyższych władz Rosji, a cała akcja miała za zadanie przeforsowanie załącznika 13 do konwencji chicagowskiej, czyli procedowanie tak, jakbyśmy mieli do czynienia z katastrofą w lotnictwie cywilnym i rejsowym. Nasze najwyższe władze w tym historycznym i dziejowym momencie, nie lecą do stolicy helikopterami czy samolotami. Oni jadą samochodami i o dziwo, jak podają początkowo media, mieszkający w Warszawie marszałek sejmu Bronisław Komorowski również podąża, tak jak i Tusk, z Trójmiasta. Zadziwiający zbieg okoliczności, tak jak pobyt Tuska w Dolomitach, urlop Bogdana Klicha i infekcja gardła Bula-Komorowskiego, akurat w dniu prezentacji w Moskwie raportu MAK. Dlaczego ruscy pertraktują z Klichem jakby był premierem polskiego rządu? A może nie pertraktują tylko wydają mu polecenia? Edmund Klich w styczniu 2011 roku, czyli osiem miesięcy od owej wypowiedzi przed sejmową komisją odzyskuje nagle pamięć i w wywiadzie dla Gazety Polskiej mówi tak:
GP – Wkrótce potem, – jako pierwszy, zanim zrobił to ktokolwiek ze strony polskiej – zadzwonił do Pana Aleksiej Morozow, wiceszef MAK? Edmund Klich – Przy okazji chcę tu uściślić pewną informację: Morozow do mnie dzwonił, gdy jeszcze byłem w domu, a nie na trasie do Warszawy, jak powiedziałem w pierwszym przesłuchaniu sejmowym
Jak to wytłumaczyć? Tylko w jeden sposób. Przez te osiem miesięcy Klich zauważył, że sprawa propagandowo nie rozwija się tak jak zaplanowano. Atmosfera gęstnieje, opinia publiczna naciska. Powstał sejmowy zespół Macierewicza, a niestrudzone niezależne media takie jak Nasz Dziennik, Gazeta Polska, TV Trwam, Radio Maryja, a także Warszawska Gazeta nie odpuszczają. Jeżeli sytuacja wymknie się spod kontroli to kiedyś jego kłamstwa mogą ujrzeć światło dzienne. Teraz wróćmy do historii o tym jak to Klich został tym „polskim akredytowanym”, lecz na początku trzeba zaznaczyć, że część polskich specjalistów, którzy pojechali do Moskwy i działali przez pierwsze cztery dni zgodnie z obowiązującą polsko-rosyjską umową z 1992 roku, dotyczącą wyjaśniania przyczyn katastrof w lotnictwie wojskowym, zrozumieli prawdziwą rolę Edmunda Klicha. Oto jak o tym mówił sam przyszły senator RP:
“I wchodzę do tego pomieszczenia, jest pan minister Parulski i od razu – no, powiedziałbym dosyć ostro – powiedział mi, że ja w ogóle nie potrafię działać, ja utrudniam pracę prokuraturze, a w ogóle ja ustawiłem… przyjąłem, jako załącznik 13 do procedowania i działam na szkodę Polski. To były bardzo mocne słowa i ja sobie je zapisałem zaraz wieczorem. Więc w tej sytuacji nie wiem, o co chodzi. Ja mówię, ja muszę procedować według załącznika 13 i wymaga tego ode mnie pan Morozow”. Rosjanie próbują stosować politykę faktów dokonanych, a Klich zachowuje się tak jakby już został polskim akredytowanym. Mówi, wprost, że dla niego najważniejsze są polecenia Morozowa, tego samego człowieka, po którego telefonie wystartował z Dęblina do Warszawy. Sprawy zaczęły się komplikować. Część polskich wojskowych ekspertów zdaje się przejrzało grę Klicha. I tu wkracza nie, kto inny jak sam Władimir Putin, który słusznie zakłada, że kiedy pokarze się z Klichem i potraktuje go na oczach milionów ludzi, jako polskiego przedstawiciela przy MAK, to tchórzliwe polskie władze nie wykrzeszą w sobie tyle odwagi by postawić Putina w niezręcznej sytuacji. Oto jak doszło do słynnej telekonferencji gdzie Kreml przesądził, kto będzie polskim akredytowanym:
„W kolejny dzień, to był poniedziałek, a i kolejny dzień godzina 13.00, tj. wtorek, trzynastego …przepraszam…o godzinie 12.00 podchodzi do mnie pan Morozow i mówi: pan premier Putin zaprasza, no nie mówi się pan w języku rosyjskim tylko jest wy czy ciebie, no jest to taka forma, jak w angielskim, mówi zaprasza ciebie na konferencję prasową do Moskwy na trzecią. Ja mówię, jak na trzecią? Przecież jest dwunasta. Chyba, że jakiś samolot, może przelecę się jakimś Tu-22 albo coś i to wtedy można, prawda? Wszystko możliwe jest, szczególnie w tak mocnym państwie. No i od razu zadzwoniłem do pana ministra Grabarczyka, bo coś tutaj ja za wysoko zaczynam gdzieś być postrzegany, prawda? No i w rozmowie, ja nie wiem czy była taka jasna akceptacja, ale wyczułem, że mogę się na to spotkanie udać do… Aha, bo później było tak: nie będę musiał lecieć do Moskwy, ale będzie telekonferencja i mam być w budynku w jakimś jednym z gubernatorów. Udałem się na tę konferencję. Pierwszy głos zabrał pan premier Putin, później jego zastępca pan Iwanow i jako trzecia pani Anodina, szefowa MAK-u, która jasno powiedziała, że będzie procedowanie według załącznika 13.” W ten oto sprytny sposób najlepsi w Polsce wojskowi specjaliści od katastrof lotniczych po czterech dniach pakują walizki i wracają do kraju. Moskwa ma to, czego chciała, czyli Klicha. Od tego momentu zaczyna się jego „praca” polegająca na tym, że rozpoczyna się jego wielkie dezinformacyjne tourne po wszystkich mediach i promocja własnej książki. Dzisiaj, dzięki oficjalnym komunikatom prokuratury woskowej wiemy już na pewno, że nie ma i nigdy nie było żadnych przesłanek świadczących o pobycie generała Andrzeja Błasika w kokpicie. Padła, wałkowana od samego początku wersja o naciskach na załogę. Już nikt nie wraca do kuriozalnych hipotez o rozmowie braci Kaczyńskich, w której to rozmowie Jarosław rozkazał lądować. Wiadomo już ponad wszelką wątpliwość, że nie było nawet próby lądowania, a jedynie rutynowa procedura zejścia na wysokość decyzyjną stu metrów.
Przypomnijmy, kto od samego początku rozsiewał jak echo Moskwy te wszystkie podłe łgarstwa:
PAP 25-05-2010 Szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych potwierdził, że dowódca Sił Powietrznych był w kabinie pilotów do momentu katastrofy prezydenckiego Tupolewa. Przewodniczący komisji Edmund Klich w programie “Teraz my” w TVN początkowo nie chciał ujawnić, czy piątą osobą w kokpicie był właśnie generał Andrzej Błasik. Jak twierdził, nie jest upoważniony do przekazywania tego typu informacji. Jednak, dopytywany przez dziennikarzy, potwierdził, że chodzi o generała Błasika. Edmund Klich dla Wirtualnej Polski: Ważne byłoby, aby ujawnić rozmowy między Lechem i Jarosławem Kaczyńskimi i dowiedzieć się czy rozmowa dotyczyła rzeczywiście jedynie stanu zdrowia matki To ten sam Edmund Klich uczestniczył w zdementowanym już kłamstwie na temat rzekomej kłótni generała Błasika z majorem Protasiukiem na płycie Okęcia.Tym się zajmował „polski akredytowany” przy MAK. Kiedy w programie „Warto rozmawiać” zapytano go zaś o to czy badał skrzydło samolotu, które rzekomo ścięło słynną brzozę okazało się, że wybitny specjalista tego nie zrobił. Oto przyszły polski senator, którego wyborczym hasłem będą jego własne słowa, mówiące, że nie będzie się wiązał z żadną partią, bo nie zamierza być „ na czyichś usługach”. Myślę, że lepiej, aby Edmund Klich, jako motto swojej politycznej kariery wykorzystał fragment Ewangelii wg św. Mateusza mówiący:
Nikt nie może dwom panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Ja myślę, że Edmund Klich jednego pana już ma i musi już go do śmierci miłować, choćby tylko ze strachu. Mirosław Kokoszkiewicz
Piloci: Minister Sikorski bredzi Najistotniejsze jest opisanie ostatnich chwil lotu, od momentu kiedy załoga Tu-154M przeszła na łączność z “Korsarzem”. Niestety, dotąd nie widziałem np., jak działały silniki samolotu, jakie były ich obroty, temperatura, ciśnienie. Dlaczego nikt dotąd tego nie pokazał? Przecież te dane zostały zarejestrowane. Każde wychylenie manetki, steru, kopnięcie w orczyk od steru kierunku w tym kluczowym momencie jest bardzo ważne Z doświadczonym pilotem wojskowym w służbie czynnej, w stopniu majora, rozmawia Marcin Austyn
Minister Radosław Sikorski, opowiadając o katastrofie smoleńskiej, posługuje się określeniami “fatalne lotnisko”, “fatalna pogoda”. W lotnictwie tego rodzaju nomenklatura raczej nie funkcjonuje? - Oczywiście. Jest lotnisko, które spełnia wymogi albo ich nie spełnia. Albo są warunki atmosferyczne, które zezwalają na wykonanie lotu, lądowania czy startu, albo warunki pogodowe na to nie pozwalają i wtedy nie wykonuje się tego np. lądowania. W praktyce bywa też tak, że jeśli “czas goni”, a warunki pogodowe na to pozwalają, wykonuje się lot na obiekt położony bliżej lotniska docelowego. Zwykle, jako to lotnisko międzylądowania wybierane jest lotnisko zapasowe ujęte w planie lotu. Tam się zalatuje i czeka na poprawę warunków atmosferycznych na lotnisku docelowym. To jednak przy lotach typu HEAD musi być załatwione wcześniej, poprzez placówki dyplomatyczne. Jeśli jednak kancelaria premiera zawala sprawę, to nie ma też możliwości manewru. Z tego, co wiemy, 10 kwietnia 2010 roku można było lecieć do Smoleńska. Oczywiście powinno wyraźnie być wyznaczone lotnisko zapasowe – czy to Moskwa, czy Witebsk, który, jak wiemy, w soboty jednak nie pracuje, – ale jest tyle lotnisk, które można było wyznaczyć, by na nich móc poczekać, aż warunki pogodowe pozwolą na lądowanie na Siewiernym i w ten sposób nie generować dużego opóźnienia. O tym jednak powinni wiedzieć ludzie, którzy zajmują się przygotowaniem lotu. Tu cała ta machina nie zadziałała właściwie. Niestety, w wojsku jest grupa ludzi, którzy zajmują stanowiska, ale brak im odpowiednich kompetencji. Są bardziej politykami niż fachowcami.
Co to znaczy, że “piloci zbliżają się do lądowania”? - To jest gra słów o charakterze politycznego podjazdu. Każdy pilot, nawet, jeśli ma do czynienia z takim lotem jak 10 kwietnia 2010 roku na Siewiernyj, gdy pada komenda “odchodzimy”, to podejmuje działanie. Jestem przekonany, że tak było. Pozostaje pytanie, dlaczego sprawy potoczyły się inaczej?
Załoga ani razu nie wspomniała, że ląduje na Siewiernym. W tej sytuacji sugestie, że piloci zamierzali lądować, mają uzasadnienie? - Załoga może nawet prosić o “warunki do lądowania”, ale to nie oznacza, że pilot jest nastawiony na lądowanie. Pogoda potrafi być kapryśna i bywa tak, że wyprowadza się samolot na długą prostą, na 12-14 km, i widać lotnisko, kiedy jednak podchodzi się na krótką prostą, lotnisko nagle ginie. Przychodzi mgła, która zakrywa ziemię. W tym momencie, gdy nie ma kontaktu wzrokowego z ziemią, decyzja jest jedna – odejście. Cóż z tego, że wcześniej było ją widać?
Zniżenie samolotu do 100 metrów jest bezpieczne? - Jeśli samolot jest odpowiednio skonfigurowany, moc silników znajduje się na właściwym poziomie, to na tych 100 metrach wystarczy zwiększyć obroty silników i samolot leci w górę. Pilot wie, jaki jest ciężar samolotu, wie, jak maszyna reaguje, to naprawdę nie jest “sztuka tajemna”.
Sikorski powiedział, że załoga zeszła poniżej wysokości decyzji, wbrew instrukcji samolotu, lotniska i wbrew własnym uprawnieniom… - Pan minister nie ma wykształcenia lotniczego. Jest politykiem i tak należy traktować jego oceny. Politykowi zależy na tym, by budować wizerunek swój i partii, do której należy. Z tego punktu widzenia istotne jest odwrócenie uwagi i choćby częściowe ściągnięcie z rządu odpowiedzialności za zaniedbania.
Pomija się milczeniem polskie uwagi do raportu MAK, w których jednak doszukano się komendy “odchodzimy”. - Panie redaktorze, wokół spraw związanych z katastrofą od samego początku trwa niepotrzebna dyskusja na niczym niepoparte niby-argumenty. Teraz znów skupiamy się na tym, dlaczego raport jest tak długo tłumaczony. Skoro dokument został ukończony, to powinniśmy poznać jego treść. Na co premier czeka? Oczywiście zapowiadany termin publikacji raportu – 29 lipca – to “dobry” termin. Posłowie zaczynają wakacje, więc łatwiej będzie cały problem rozmydlić.
Zgodzi się Pan z tezą, że piloci zignorowali “wyjący” system ostrzegawczy? - Przecież system TAWS nie miał zapisanych w swojej bazie danych informacji o lotnisku Siewiernyj. W bazie tego urządzenia musi być wprowadzone lotnisko, na jakie się podchodzi, bo inaczej system będzie podawał komendy nieadekwatne do sytuacji. Ja wiem, że na przyrządy się podchodzi i człowiek wierzy ich wskazaniom, szczególnie, że są to pomoce wielokrotnie przetestowane, zweryfikowane podczas lotów szkolnych, treningowych itd., ale w tej konkretnej sytuacji TAWS nie posiadał informacji o lotnisku Smoleńsk Siewiernyj. Zatem, o jakim systemie ostrzegawczym mówimy?
Są podstawy ku temu, by twierdzić, że załoga popełniła błąd? - Proszę spojrzeć tylko na te elementy: karty podejścia, wyposażenie nawigacyjne lotniska, światła lotniska na Siewiernym wszystkie budziły, co najmniej wątpliwości. Gdyby tak wszystkich domorosłych ekspertów – w pochmurny dzień, przy niskiej podstawie chmur i opadach deszczu czy we mgle – wziąć do samolotu i pokazać, jak wygląda lądowanie, to przekonaliby się, jak ważną rolę odgrywają światła podejścia. To są drugie oczy pilota. Lądowanie polega na tym, że przechodzi się z przyrządów na kontakt wzrokowy z ziemią. Jak nie widać ziemi, to są światła, które pokazują ścieżkę i pomagają ocenić położenie samolotu względem pasa startowego. By wylądować, ten kontakt wzrokowy musi być. To, co załoga Tu-154M zastała na Siewiernym, nie zasługiwało na miano lotniska, ale co najwyżej na tytuł przygodnego lądowiska. Ktoś zezwolił na ten lot i to kancelaria premiera zawaliła sprawę, nie wysyłając do Smoleńska fachowców, którzy mogliby ocenić warunki, w jakich lądowanie na takim obiekcie było faktycznie możliwe i bezpieczne. Czego jednak można było się spodziewać, skoro wizyty VIP-ów przygotowywane są przy kawiarnianych stolikach w Moskwie? Zresztą, co człowiek z kancelarii premiera wie na temat powietrznego transportu VIP-ów, skoro jest tylko politykiem, a nie ekspertem do spraw lotniczych? Proszę spojrzeć na postępowanie Amerykanów. Przed każdą wizytą ich VIP-a przyjeżdża grupa fachowców i ocenia m.in. przygotowanie lądowiska. I robią to fachowcy, nie dyplomaci.
Pana zdaniem, komisja Millera miała wystarczający materiał, by wydać wiarygodną ocenę wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku? - Myślę, że dopóki nie będziemy znali wszystkich dokumentów, także tych będących wciąż tylko w rękach Rosjan, dopóki nie będziemy mieli wraku samolotu, przyrządów z kokpitu, silników, czarnych skrzynek, to werdykt komisji nie będzie pełny, bo taki być nie może. Nie wystarczy pozbierać w kraju dokumenty i znaleźć mniej czy bardziej winnych. Chodzi o to, by mieć pełne dane i na ich podstawie wyciągać ostateczne wnioski. To w kokpicie znajdują się urządzenia, których analiza (wraz z zapisami czarnych skrzynek) daje możliwość odniesienia się do działań załogi. Sama dokumentacja pokazuje jedynie fragment rzeczywistości, a jak wiemy, nawet w tym zakresie nie mamy pełnej wiedzy.
Które kwestie w raporcie z punktu widzenia pilota są najważniejsze? - Dokument ten powinien zawierać wszystkie szczegóły związane z wizytą i powinny być one ułożone chronologicznie – od chwili, w której zapadła decyzja o postawieniu zadania na lot, poprzez jego przygotowanie i analizę działań ludzi uczestniczących w tych działaniach. Wszystko to powinno zostać opisane krok po kroku i ocenione, czy zostało właściwie wykonane, czy też nie. Wtedy będziemy mieli pełny obraz zaniedbań po polskiej stronie.
Co jest potrzebne do sporządzenia analizy działań załogi? - Powinny zostać zgromadzone wszystkie dokumenty dotyczące załogi, jak badania lekarskie, rozkaz lotu, postawienie zadań, przygotowanie do lotu… Słowem, wszystko to, co wpływa później na wykonanie zadania. To takie szczegóły, jak to, kiedy odbywała się kontrola techniki pilotowania, nawigowania, sprawdziany, egzaminy, ile załoga latała, jak latała itd. Komisja powinna przekopać całą dokumentację specpułku i na tej podstawie wyciągać wnioski i rozliczać ludzi. Jeśli chodzi o samą realizację zadania, to najistotniejszą sprawą jest dolot do lotniska docelowego i końcowe podejście. Start z lotniska, które jest znakomicie wyposażone i na którym się setki razy lądowało, to nie problem. Podobnie zresztą jak sam lot “po trasie” do Smoleńska. Najistotniejsze jest tu dokładne opisanie ostatnich chwil lotu, od momentu, kiedy załoga Tu-154M przeszła na łączność z “Korsarzem”. Tu wszystko powinno zostać dokładnie rozpisane, sekunda po sekundzie. Niestety, dotąd nie widziałem np., jak działały silniki samolotu, jakie były ich obroty, temperatura, ciśnienie, a te dane pozwoliłyby ocenić, czy silniki pracowały prawidłowo. Dlaczego nikt dotąd tego nie pokazał? Przecież te dane zostały zarejestrowane. Wiedzielibyśmy, jak załoga działała. Przecież każde wychylenie manetki, każde wychylenie steru, kopnięcie w orczyk od steru kierunku w tym kluczowym momencie jest bardzo ważne. Do tej pory nic nie wiemy na ten temat.
Słyszymy też, że być może poznamy tylko fragment raportu. - Jeżeli jest raport, to jest to spójny dokument, stanowiący nierozłączną całość. Jeżeli opinii publicznej przekazane będą jedynie jego fragmenty, to poznamy tylko to, co rząd będzie chciał, abyśmy wiedzieli. Nie zdziwię się, jeśli dokument będzie np. zawierał uwagi do działań Kancelarii Prezydenta RP, a okaże się, że “nieprzetłumaczone” jeszcze zostały elementy związane z działalnością kancelarii premiera. Publikowanie fragmentów raportu to nieporozumienie. Raport powinien ujmować całościowo problem i każdy, bez względu na sprawowaną funkcję, – jeśli coś zawalił – powinien za to odpowiedzieć. Inaczej znów będziemy mieli do czynienia z przerzucaniem odpowiedzialności, a pamiętajmy, że najwygodniej oskarżać jest tych, którzy bronić się już nie mogą. Dziękuję za rozmowę.
Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 23-24 lipca 2011, Nr 170 (4100) (" Piloci: Minister bredzi")
Smoleński przebierze się za SS-mana? Totalniacy z „Gazety Wyborczej” przedstawiają się jako płomienni szermierze wolności i dlatego przez wielu naiwnych ludzi uważani są za liberałów. Oczywiście tacy z nich liberałowie, jak ze mnie chiński mandaryn. Z kim przestajesz, takim się stajesz, a cóż dopiero, gdy ten ktoś jest przełożonym, któremu podwładni muszą jadać z ręki? Nie ma żadnej możliwości, żeby podlegając panu redaktorowi Michnikowi ani zostać, ani pozostać liberałem. „Gazeta Wyborcza” jest żydowską gazetą dla Polaków. Co to znaczy? Na początku okupacji niemieckiej Niemcy zainterpelowali znanego polskiego germanofila Władysława Studnickiego, dlaczego nie pisuje do niemieckich gazet. Studnicki na to, że jak to „nie pisuje”, kiedy przecież pisuje - na przykład do „Das Reich”. Niemcy, że owszem, wiedzą o tym - ale dlaczego nie pisuje do „Nowego Kuriera Warszawskiego”? Studnicki im odpowiedział, że on pisuje do niemieckich gazet dla Niemców, ale nie będzie pisywał do niemieckich gazet dla Polaków. Jaka między nimi była różnica? Taka, że niemieckie gazety dla Niemców przedstawiały niemiecki punkt widzenia, jako niemiecki - i to było w porządku - natomiast niemieckie gazety dla Polaków przedstawiały niemiecki punkt widzenia, jako obiektywny - a to była nieprawda. Więc „Gazeta Wyborcza” jest żydowską gazetą dla Polaków i żadnych liberałów tam nie ma, ani być nie może. Nie za liberalizm im płacą. Oto właśnie redaktor Paweł Smoleński próbuje drapować się w kostium szermierza wolności przy okazji wybryku pana Pawła Hajncela, który przebrał się za motyla i w takim przebraniu, podrygując i podskakując próbował dołączyć do procesji Bożego Ciała w Łodzi. Proboszcz parafii, gdzie wybryk miał miejsce, złożył doniesienie do prokuratury, która oświadczyła, że musi zbadać, jakie intencje przyświecały panu Hajncelowi. Redaktor Smoleński uważa, że nie ma, czego badać, bo pan Hajncel to wyjaśnił; chciał „zaprotestować przeciwko zawłaszczaniu przez Kościół przestrzeni publicznej”, bo to go „wkurza”. Wprawdzie pan red. Smoleński szczerze przyznaje, że nie odważyłby się pana Hajncela naśladować, ale „zdaje mu się”, że „każdy obywatel polski i każda organizacja ma prawo protestować i stawiać pytania”. Demokracja, bowiem - powiada - to orkiestra, w której co prawda nie wszyscy mogą tyle samo, ale zagrać wolno każdemu. Taka deklaracja sprawia wrażenie szalenie liberalnej, ale spróbujmy pana redaktora Smoleńskiego sprawdzić. Oto do obozu w Oświęcimiu, co roku przyjeżdżają z Izraela wycieczki i urządzają tam tak zwany „Marsz Żywych”. Jest to bez najmniejszych wątpliwości forma czasowego zawłaszczenia przestrzeni publicznej, z udziałem uzbrojonych izraelskich komandosów, którzy chyba nawet nie pytają tubylczych dygnitarzy o pozwolenie na taką zbrojną obecność, a ponadto - jak dowodzą relacje hotelarzy i restauratorów - nawet dość uciążliwa z powodów obyczajowych. Wyobraźmy sobie jednak, co napisałaby „Gazeta Wyborcza” - być może nawet piórem samego red. Smoleńskiego - gdyby tak jacyś happenerzy, „wkurzeni” taką ostentacją, przebrali się za SS-manów i otoczywszy kordonem uczestników Marszu Żywych wnosili okrzyki: „Juden raus!” albo „Juden schnell!”? Nietrudno wyobrazić sobie („ten szum, ten krzyk, ten gwałt ja sobie wyobrażam”) ten klangor i lawinę donosów, skoro dziennikarze „Gazety Wyborczej” w rodzaju pana Karola Adamaszka z Lublina zasypują prokuraturę doniesieniami w sprawach znacznie mniejszej wagi. Zatem od razu widać, że ten kostium liberała, w jaki drapuje się pan red. Smoleński, to tylko przebranie, spod którego wygląda znajomy wizerunek totalniaka, próbującego wykorzystać jakichś biednych maniaków do sekowania i obezwładniania znienawidzonego chrześcijaństwa. SM
Przedwyborcze harce jurydyczne Ach, przed jakim trudnym zadaniem zostało postawionych piętnastu biednych ludzi! To znaczy - sędziów Trybunału Konstytucyjnego, którzy na rozkaz rządzących naszym nieszczęśliwym krajem Sił Wyższych mieli wykombinować uzasadnienie prawne dla zmian systemu wyborczego, wprowadzonych przez tak zwany kodeks wyborczy - potworną kobyłę, której przeczytanie, a cóż dopiero - zrozumienie przekracza możliwości umysłu ludzkiego - uchwaloną na początku tego roku w celu umożliwienia razwiedczykom obsadzenia Sejmu i Senatu wedle swojego upodobania, a ściślej - według ustalonego w międzygangowym kompromisie układu sił. Oligarchizacja politycznej sceny posunęła się tak daleko, że razwiedka nie potrafi już ukryć ręcznego sterowania demokratyczną fasadą naszego demokratycznego państwa prawnego, chociaż, gwoli kamuflażu, kazała Umiłowanym Przywódcom przeforsować rzeczony kodeks. Jeszcze raz sprawdza się spostrzeżenie Tacyta, że im słabsze państwo, tym więcej w nim ustaw i rozporządzeń. Ale samo wydanie ustawy to jedna rzecz, a przekonanie ludności tubylczej, że wszystko jest w najlepszym porządku, to rzecz inna. Z tego ostatniego względu nie można było otwartym tekstem wpisać do kodeksu zasady, że posłem lub senatorem może zostać tylko kandydat zatwierdzony przez oficera prowadzącego za pośrednictwem odpowiedniej instancji partyjnej, więc wykombinowano rozmaite rozwiązania zastępcze, na podobieństwo potraw w rodzaju węgorza z drobiu w opakowaniu zastępczym, zachwalanych przez reżymową telewizję, jako "smakołyki" w schyłkowym okresie najmiłościwszego panowania Edwarda Gierka. I te umysłowe wydzieliny Wysokiej Izby dostał do przeżucia Trybunał Konstytucyjny. Jakże w tej sytuacji nie współczuć biednym sędziom, którzy z pewnością odczuwali ciężar zadania, zrzuconego na ich barki przez Siły Wyższe. Dowodem ciężaru tego brzemienia były wielogodzinne narady, jakie Trybunał odbywał ku irytacji niezależnych dziennikarzy, zapewne swoimi kanałami zawczasu poinformowanych o ostatecznym wyniku - ale pozory przeworządności zachować przecież było trzeba. Wreszcie rada w radę sędziowie uradzili, że kodeks wyborczy jest - jakżeby inaczej - zasadniczo z konstytucją zgodny, chociaż nie we wszystkich szczegółach. I tak na przykład okazało się, że o ile wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych do Senatu konstytucji nie narusza, to pomysł dwudniowych wyborów - jak najbardziej, podobnie jak zakaz posługiwania się przez wyborcze komitety billboardami i telewizyjnymi reklamówkami. Ale znowu dla symetrii zgodne z konstytucją jest głosowanie przez pełnomocnika. Słowem - Trybunał wydał wyrok salomonowy, zgodnie z zasadą: Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. Inna rzecz, że nie wszystkim sędziom takie nachalstwo się spodobało, o czym świadczyło aż dziewięć zdań odrębnych na 15 uczestników składu sądzącego. Zdanie odrębne złożył nawet pan prezes Rzepliński, dotychczas znany raczej z posiadania poglądów takich, jak trzeba. Ale jakże inaczej, kiedy - co zauważył sędzia Mirosław Granat - kodeks wyborczy był już cztery razy nowelizowany, a w przygotowaniu jest nowelizacja piąta? Wprawdzie pan sędzia taktownie już tego nie dopowiedział, ale sami przecież widzimy, że kiedy w rządzącym naszym nieszczęśliwym krajem bezpieczniackim dyrektoriacie trwa walka buldogów pod dywanem, to musi się to przekładać na ustawodawstwo, zwłaszcza - ustawodawstwo wyborcze. Najważniejszym tedy postanowieniem, które okazało się z konstytucją zgodne, wydaje się możliwość głosowania przez pełnomocnika. W ten sposób wilk może być syty i owca cała, bo wystarczy, że każdy legat bezpieczniackiego dyrektoriatu pozbiera pełnomocnictwa od swoich konfidentów i ich rodzin i zagłosuje jak trzeba. Dajmy na to, pan minister Graś, który zresztą żadnym legatem bezpieczniackim nie jest, a jego nazwisko wymieniam tutaj tylko przykładowo, mógłby pozbierać pełnomocnictwa od "młodych, wykształconych, z wielkich miast", następnie, przemieszczając się rządowym śmigłowcem z jednego okręgu wyborczego do drugiego, wsypywać do urn karty do głosowania z załączonymi pełnomocnictwami, albo nawet i bez pełnomocnictw, żeby zasada tajności była zachowana, i w ten sposób Platforma Obywatelska uzyskałaby tyle głosów, ile tam zaplanowano w gronie starszych i mądrzejszych. Bo powiedzmy sobie szczerze - osobiste głosowanie, zwłaszcza tajne, zachęca ludzi do różnych figlów, podczas gdy głosowanie przez pełnomocników czyni naszą młodą demokrację znacznie bardziej przewidywalną. Ideałem byłoby, gdyby wszyscy obywatele wystawili pełnomocnictwa panu prezydentowi Komorowskiemu, który w ich imieniu zagłosowałby idealnie - dzięki czemu można by zaoszczędzić mnóstwo pieniędzy i czasu. A gdyby jeszcze - co forsował sędzia Marek Kotlinowski, ongiś jeden z filarów, („bo Berman oraz Minc Hilary, ludowej władzy dwa filary...") Ligi Polskich Rodzin - uznać dwudniowe głosowanie za zgodne z konstytucją, to przewidywalność naszej młodej demokracji mogłaby okazać się stuprocentowa, jak za czasów Józefa Stalina. Oczywiście reakcja zawsze będzie sypała piasek w szprychy i opóźniała marsz ku świetlanej przyszłości, więc PiS werbuje swoich zwolenników do Korpusu Ochrony Wyborów, którzy mają sprawdzać, czy nikt przypadkiem tych wyborów nie fałszuje. Ciekawe ilu konfidentów znajdzie się wśród ochotników do Korpusu - bo chyba nikt nie ma złudzeń, że razwiedka będzie starała się umieścić ich właśnie tam. Nawiasem mówiąc, to przedwyborcze zamieszanie dowodzi tajemniczości świata, bo przecież nasz nieszczęśliwy kraj od czasu przyłączenia do Unii Europejskiej został całkowicie ubezwłasnowolniony. Niby wszyscy o tym wiedzą, a przecież mimo to w miarę zbliżania się terminu wyborów emocje sięgają zenitu. Niezależnie od tego miniony tydzień pozostaje pod znakiem niezawisłych sądów. Właśnie niezawisły sąd zakończył aferę Rywina, a właściwie - Michnina - bo przecież Rywin nie składał korupcyjnej propozycji sobie samemu, tylko redaktoru Michniku, który przynajmniej przez pewien czas sprawiał wrażenie zainteresowanego - oczywiście jak wiadomo, tylko dla potrzeb sławnego dziennikarskiego śledztwa, niemniej jednak. Któż zresztą może wiedzieć, czy i Rywin przypadkiem nie udawał, żeby osobiście przekonać się o niezłomności cnoty pana redaktora? Więc epilogiem afery Michnina jest wyrok 8 miesięcy więzienia, na jaki niezawisły sąd skazał był Aleksandrę Jakubowską w zawieszeniu na dwa lata. Warto przypomnieć, że i Rywin odsiedział swoje, zresztą pociągnięty do odpowiedzialności razem z synem, zgodnie z biblijną zasadą karcenia za grzechy ojców również dzieci - do dziesiątego pokolenia. Ponieważ niezawisłe sądy najwyraźniej nie chcą się redaktoru Michniku sprzeciwiać, to właśnie pani sędzia Małgorzata Sobkowicz-Suwińska nakazała Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi przeprosić spółkę "Agora", bo okazało się, że redaktorzy "Gazety Wyborczej" kochają Polskę prawie tak samo jak Izrael, a chrześcijaństwo - prawie tak samo jak judeochrześcijaństwo, no a od sprośnych błędów luksemburgizmu odcinają się zdecydowanie. Niestety, towarzyszący w sądzie Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi przedstawiciele mniej wartościowego narodu tubylczego, zamiast padłszy ekspiacyjnie na kolana oddać cześć i chwałę spółce "Agora", wykrzykując "hosanna!", albo coś w tym rodzaju - wznosili okrzyki: „hańba!", a nawet - o czym ze zgrozą informuje "Gazeta Wyborcza" - wysuwali "daleko idące zarzuty" wobec sądu i naczelnego redaktora "GW". Od razu widać, że ten mniej wartościowy naród tubylczy coraz bardziej pogrąża się w sprośnych błędach Niebu obrzydłych, więc sytuacja chyba dojrzała do roztoczenia nad nim kurateli starszych i mądrzejszych? Proces goni proces, bo oto jeszcze nie ucichły echa wstrząsu, jakiego doznał czciciel Lecha Wałęsy pan mecenas Rydygier na widok zniewag i zelżywości spotykających "mędrca Europy", to do niezawisłego sądu wystąpił pan Józef Drogoń, żądając od Pawła Zyzaka, autora pikantnej biografii Lecha Wałęsy, by wycofał ze swojej książki bodajże 10 zdjęć jego autorstwa. Pan Drogoń utrzymuje, że pozwolił panu Zyzakowi na wykorzystanie ich tylko w pracy magisterskiej, a nie w książce wydanej do celów komercyjnych. Ciekawe, w jaki sposób Kukuniek zmłotował pana Drogonia, czym go nastraszył albo posmarował, że wykorzystuje go w charakterze narzędzia do wycofania książki Pawła Zyzaka z rynku - bo taki byłby przecież skutek ewentualnego wyroku sądowego. Nic tak nie gorszy, jak prawda, więc nic dziwnego, że nie tylko sam bohater książki, ale cały Salon, nawet z udziałem Jego Ekscelencji Nieboszczyka, nie szczędził słów potępienia dla Pawła Zyzaka i jego książki, której dla jej nieczystości, żaden z krytyków nie wziął do ręki nawet przez papierek. Najwyraźniej nie mogąc doczekać się likwidacji wolności słowa metodą rewolucyjną, poprzez przywrócenie cenzury prewencyjnej, idąc śladem redaktora Michnika, również Lech Wałęsa stawia na ograniczenie i likwidację wolności słowa w naszym nieszczęśliwym kraju drogą ewolucyjną, za pośrednictwem niezawisłych sądów, które powinności swojej służby najwyraźniej rozumieją coraz lepiej. SM
"Boeing, Boeing” – NASA Dziś na spotkaniu w Łebie pewien już nie całkiem młody człowiek usiłował mnie przekonać do tego, by państwo nie wypuszczało z rąk najważniejszych gałęzi przemysłu – np. zbrojeniowego. Odpowiedziałem, że amerykańskim wojskowym ich szybkostrzelne cudeńka produkuje przemysł całkowicie prywatny – a mimo to US Army nie jest daleko w tyle za wojskiem uzbrojonym w "Bumarze” czy w Mielcu... Ktoś na innym spotkaniu twierdził, że polscy inżynierowie nie są gorsi od amerykańskich. To prawda: ci pracujący dla Boeinga nie są gorsi. Są nawet zapewne lepsi od amerykańskiej średniej. Natomiast pracujący w Polsce są gorsi, – co widać po tym, że na głowę każdego z nich przypada średnio 7 (siedem) razy mniej patentów – z kilku powodów. Po pierwsze: ci najlepsi pracują właśnie dla "Boeinga”. A po drugie: jeszcze lepsi nie poszli na politechnikę, tylko na prawo. Dobry doradca podatkowy, mający zawiłości prawa podatkowego w małym palcu, zarabia dziś w Warszawie 2000 zł. Za godzinę. Jest to stawka godziwa – biorąc pod uwagę, że taki geniusz potrafi w godzinę zaoszczędzić człowiekowi zapłacenia 100.000 zł podatku. Więc nasi geniusze wyszukują luki w prawie podatkowym – a amerykańscy geniusze wytwarzają rakiety kosmiczne. Zwracam uwagę, że strat wynikających z tego, że ci ludzie wykonują pracę obiektywnie zbędną, nie widać w budżecie Rzeczypospolitej, ani w jakiejkolwiek statystyce. Te straty idą w setki miliardów, – ale żaden księgowy ich nie zaksięgował, więc durnie patentowane, czyli d***kratyczni politycy, tej straty po prostu nie widzą. A jeśli widzą – to nie mówią. Po co? Dla ICH wyborców jest to za trudne do zrozumienia. W USA z kolei najtęższe umysły pracują dla gospodarki, – ale i w prawie też jest ich sporo. Zarabiają bardzo dobrze, – więc za politykę biorą się ludzie nie zawsze najwyższych lotów. W wyniku, czego wyborcy głupieją – i potrafią wybrać na prezydenta kogoś takiego, jak p. Barak Hussein Obama. Skutki wyboru tego faceta, nadającego się, co najwyżej na dyrektora zakładu dla chorych umysłowo, są tragiczne. Ale, na szczęście, dziś rzeczy dzieją się szybko, – więc Amerykanie już wiedzą, że daltonizm w polityce nie popłaca. Trzeba było nie wybierać kolorowego. Tzn. "Czerwonego”. Do XX wieku panowała w Ameryce zdrowa zasada, że Czerwonych trzymano w rezerwatach, a nie w parlamentach. Potem ją, niestety, naruszono. Od czasów Franklina D. Roosevelta – konkretnie. W latach 60. do władzy doszedł był wybitny lewak, śp. Jan F. Kennedy. Zapisał się on w dziejach USA tym, że porażkę w wyścigu kosmicznym z ZSRS potrafił wykorzystać dla Świętej Sprawy Socjalizmu. Zamiast obiecać prywatnym firmom szmal za wysłanie człowieka na Księżyc – powołał czysto komunistyczną instytucję: NASA. I od tego rozpoczął się upadek kapitalizmu w USA. JKM
Ciało raz puszczone w ruch... puszcza się dalej – mawiają nie tylko znawcy kobiecej psychiki. Jeszcze dziesięć lat temu pomysł dodrukowywania pieniędzy traktowany był, jako świętokradztwo. A p. Leszek Balcerowicz zachwalał nam wejście do strefy €uro, – bo dzięki temu będziemy zabezpieczeni przed pomysłami p. Andrzeja Leppera i innych prostackich socjalistów, – którzy właśnie chcieli pieniądz dodrukowywać. Niedawno jednak FED dodrukował prawie dwa biliony dolarów – a JE Barak Hussein Obama mówi o dodrukowaniu jeszcze 800 miliardów (to koszt wprowadzenia „służby zdrowia” - i innych socjalnych pomysłów tego Czerwonego Przystojniaka!). Wykorzystując panikę federaści natychmiast okradli nas z 800 mld euro. A teraz – jak twierdzi p. Piotr Kuczyński – w Brukseli rozważa się dodrukowanie 2 bilionów €uro. Przypominam, że ci kretyni na „walkę z Globalnym Ociepleniem” wydają rocznie 200 miliardów €uro. Z naszych kieszeni – oczywiście. JKM
Twój brzuch, twoja sprawa. Twój problem. Stefan Niesiołowski: PiS chce kazać kobietom rodzić dzieci, o których wiadomo, że są kalekie? To coś nieprawdopodobnego! Miałem wujka inwalidę, wiem, jak wyglądają takie sytuacje w życiu. Niewiele wypowiedzi mnie ostatnio zszokowało równie mocno jak ta, tym bardziej, że padła z ust chrześcijanina. Rzeczywiście, bardzo po chrześcijańsku, niepełnosprawny wujek posła na pewno poczuł się doceniony, mogąc posłużyć za przykład ,dlaczego takim jak on nie powinno się pozwolić urodzić. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, jak się musieli poczuć niepełnosprawni koledzy partyjni Niesiołowskiego, choćby poseł Libicki, o niepełnosprawnych wyborcach Platformy nie wspominając. W latach 90-tych mówiło się, że najkrótsza droga do dechrystianizacji wiedzie przez ZChN, i Niesiołowski, zdaje się, pokazuje na własnym przykładzie, jak ona wygląda. Bo argumentu z żywym niepełnosprawnym człowiekiem, członkiem rodziny nawet, nie używał do tej pory jeszcze chyba nikt, kto się powołuje na najbardziej choćby liberalną wersję chrześcijaństwa. Niesiołowski znowu w awangardzie, tylko pogratulować, nawet środowiska proaborcyjne się bardziej krygują z eugenicznymi argumentami. Nie znaczy to bynajmniej, że projekt zaostrzenia ustawy aborcyjnej mi się podoba. Nie podoba mi się, przeraża mnie nonszalancja, z jaką podpisani pod projektem posłowie chcą zakazać aborcji w sytuacjach tak skrajnych, z jaką musiała się zmierzyć kilka lat temu Agata Mróz. Wszyscy kibicowaliśmy jej wtedy w heroicznej, ostatecznie przegranej, walce z rakiem, ale nie wyobrażam sobie, żeby państwo mogło kogokolwiek zmuszać do wybrania cudzego życia ponad swoje. A w którymś momencie taki wybór miała Agata. Podziwiam ją, ale gdyby ostatecznie wybrała inaczej, poszła za radami niektórych lekarzy i usunęła ciążę, przyspieszając swoje leczenie, nie byłabym w stanie nazwać jej morderczynią. W takim przypadku trudno nie uznać aborcji za działanie w obronie własnej, a tę nawet obecne prawo dopuszcza. Strach pomyśleć, co będzie, jeśli się za jego poprawianie wezmą posłowie oczekujący od każdego bezwzględnego poświęcenia swojego życia, nawet w sytuacji najbardziej ekstremalnej z możliwych.To jednak zupełnie inna kategoria niż to o czym z taką lekkością mówi Niesiołowski. Zaskakuje mnie lekkość, z jaką wszystkie strony sporu o aborcję podchodzą do tematu. Ciekawe czy feministyczne środowiska proaborcyjne zastanawiają się czasami, jakie są długofalowe konsekwencje prowadzenia proaborcyjnej kampanii pod hasłem "Mój brzuch, moja sprawa” i przekonywania, że aborcja to nic nie znaczący zabieg, coś jak obcinanie paznokci. I komu taka retoryka służy. Bo moim zdaniem najbardziej mężczyznom, pozbawiając kobiety chcące urodzić dzieci prawa, by wymusić na swoich partnerach współodpowiedzialność za nie. Jeśli aborcja to nic, zabieg bezpieczny i nie pozostawiający śladu w psychice, to każdy mężczyzna może powiedzieć „Twój brzuch, twoja sprawa”, traktując opory partnerki przed wygodnym, szybkim i tanim rozwiązaniem problemu jako fanaberie, które jego właściwie dotyczyć nie powinny. Sądząc po lekturze samopomocowych forów dla kobiet po aborcji, jest to ogromna trauma, często ślad na całe życie. Dopóki aborcja jest postrzegana jako poważna, ekstremalna ingerencja w życie kobiety i dziecka, jako zabójstwo po prostu, dopóty kobiety są jakoś tam chronione przed męskimi oczekiwaniami, że w razie czego problem się łatwo rozwiąże. Środowiska proaborcyjne robią jednak co mogą, żeby kobiety chcące urodzić dzieci, lub choćby wahające się, pozbawić ostatniego argumentu w sporze z partnerem lub rodzicem (patrz: przypadek Agaty z Lublina, na której matka i opinia publiczna wymusiły aborcję, której wcale nie chciała). To straszne, że spór o aborcję toczy się między tymi, którzy chcieliby zmusić Agatę Mróz, aby za swoje dziecko umarła, a tymi, którzy chcieliby zmusić Agatę z Lublina, aby swoje dziecko zabiła. Trudno uwierzyć, że wojna toczona z takich pozycji ma na uwadze czyjeś dobro. Kataryna
Wayne Madsen o zamachu w Oslo: to robota Mossadu „Norwegia miała zamiar głosować za uznaniem państwa palestyńskiego w Zgromadzeniu Ogólnym Organizacji Narodów Zjednoczonych i terrorystyczny atak Mossadu miał symboliczną wymowę. Negocjacje, które doprowadziły do międzynarodowego porozumienia w sprawie przyszłości Palestyny znane są jako „Porozumienia z Oslo” – twierdzi dziennikarz śledczy, były oficer wywiadu marynarki amerykańskiej [US Navy Intelligence], Wayne Madsen. Według http://www.washingtonsblog.com/2011/07/terrorist-bomb-attack-in-oslo-norway.html Norwegia jest bardzo nieprawdopodobnym celem ataku terrorystów muzułmańskich:
Norwegia popiera uznanie państwa palestyńskiego:
http://af.reuters.com/article/worldNews/idAFTRE76H4G520110718
Norwegia wykluczyła izraelskie inwestycje. Jak donosił ubiegłego roku Haaretz, liczący 450-miliardów euro norweski fundusz przemysłu wydobycia ropy nie zezwolił dwóm izraelskim firmom na udział w inwestycjach ze względów etycznych, co zostało publicznie ogłoszone przez norweskiego ministra finansów.
Senator Lieberman oskarżył Norwegię o propagowanie antysemityzmu.
Norwegia ogłosiła zamiar wycofania się z wojny w Libii.
Letni obóz [na wyspie] gdzie miała miejsce strzelanina był poprzedniego dnia miejscem pro-palestyńskiej imprezy. Wszystkie powyższe fakty zupełnie nie pasują do profilu państwa, które mogło by być celem muzułmańskich terrorystów. Dlatego wielu obserwatorów twierdzi, iż terrorystyczne zamachy w Norwegii to kolejna operacja fałszywej flagi.
Saman Mohammadi
http://disquietreservations.blogspot.com
Niezadługo przekonamy się, czy władzom Norwegii starczy odwagi na wskazanie palcem sprawców zamachu – admin.
Atak Illuminati na Norwegię Rozsyłajcie ten artykuł gdzie się da. Należy powstrzymać antyludzką propagandę w kryminalnych mediach, które uzurpują sobie prawo do władzy nad naszymi umysłami. Fakty podane poniżej na podstawie linków mogą zostać podważone, czekam na wyjaśnienia i jestem gotów je zamieścić. Jak na razie wnioski są jednoznaczne – masakra w Norwegii nie była dziełem „białych ekstremistów prawicowych”, lecz satanistycznych agentów nienawidzących cywilizacji łacińskiej opartej na Nowym Testamencie. Anders Behring Breivik
Syjonistyczny mason dostał amoku? zdj. Daily Mail, infowars.com
W sposób skandaliczny wczorajsze tragiczne wydarzenia w Norwegii są komentowane w kryminalnych mediach. Wystarczy włożyć niewiele wysiłku by dotrzeć w internecie do szczegółowych informacji o tym wydarzeniu. Po pierwsze, starannie omija się fakt, że Anders Behring Breivik, którego podejrzewa się o przeprowadzenie obu akcji, jest masonem. W syjo-mediach powtarza się w kółko, że ma poglądy nacjonalistyczne i skrajnie prawicowe, jakby to miało oznaczać, że każdy prawicowiec od tej pory jest potencjalnym ludobójcą. Fakty są jednak nieco inne – oto kilka danych z linkami na temat tej tragedii i człowieka, który rzekomo był jedynym sprawcą:
Data 22.07.11 – symboliczna dla Illuminati.
Możliwość ataku terrorystycznego w tym dniu została przewidziana przynajmniej przez jedną osobę. Na YouTube adam3176 21 lipca przewidział, że następnego dnia musi się coś wydarzyć (http://www.youtube.com/watch?v=eVwG3Lv8m1I).
„Jest kilka dat, których się obawiam. Jedną z nich jest jutro (22.07!), czy może się coś wydarzyć – nie wiem, ale to są daty okultystyczne, a jutro jest 7-22-2011, a 7 + 2 + 2 = 11, może zbyt wielki nacisk kładę na 11-tki, ale właśnie ważne są 9-tki i 11-tki (…) tak było w przypadku strzelaniny 8-01-2011 (strzelanina w Tucson), 8+1=9 – wtedy rzekomo postrzelono w głowę Gabrielle Gifford, a potem cudownie tydzień później już była w stanie latać samolotem. Mam dowody na to, że ta strzelanina była oszustwem, a zdjęcia zrobione w Photoshopie (…) Na mojej stronie jest cała masa podobnych dat (http://www.goroadachi.com/etemenanki/lucifers_destiny.htm)”.
Mowa tu jeszcze o innych datach, jak 1 i 3 sierpnia, ale na razie zajmijmy się wydarzeniami w Norwegii. Ćwiczenia antyterrorystyczne w Oslo na 2 dni przed zamachem. Jak pisze Paul Joseph Watson
http://www.infowars.com/oslo-police-conducted-bombing-exercise-days-before-terrorist-blast
„Jest to kolejny przykład tego, że niemalże każdemu wielkiemu zamachowi terrorystycznemu towarzyszą wcześniejsze ćwiczenia o podobnym scenariuszu. Policja w Oslo przeprowadzała ćwiczenia w pobliżu budynku Opery na 48 godzin przed tym jak nastąpił wybuch terrorystyczny w budynku rządowym w norweskiej stolicy. (…) Policja antyterrorystyczna detonowała ładunki w centrum treningowym, dwieście metrów od Opery, zapominając poinformować o tym społeczeństwo”. W artykule są zamieszczone nagrania wideo z tego wydarzenia – czy ktoś z was widział je w naszej telewizji? „…efektem tych ćwiczeń będzie to, że władze będą mogły ukryć jakikolwiek dowód na udział w zamachu, co się właśnie działo po zamachach 7-7 (Londyn) i 9-11 (WTC)”. W obu przypadkach tych wielkich zamachów były prowadzone ćwiczenia antyterrorystyczne o dokładnie takim samym profilu jak zamachy. Zamachowiec Anders Behring Breivik jest masonem i ultrasyjonistą
Na stronie www.nationell.nu znajdują się szokujące informacje na temat zamachowca http://www.nationell.nu/2011/07/23/extra-sionistisk-frimurare-gripen-for-terrordadet-i-oslo/
Opieram się na >tłumaczeniu na angielski w google:
- jest on aktywnym syjonistą i blogerem o nastawieniu antymuzułmańskim
- prowadzi ekstremistyczny blog syjonistyczny Fjordman gdzie pisze m.in., że „Europa zginęła w Auschwitz”. Pisze też w nacjonalistycznym Realisten.se, jego publikacje mają charakter antymuzułmański, wzoruje się na Żydach – Winstonie Churchillu, Franzu Kafce oraz niemieckim partyzancie antynazistowskim działającym na terenie Norwegii, Max Manusie.
- jest masonem, członkiem loży „Søilene”.
- W dniu stworzenia swojej strony na Facebooku, 17 lipca napisał na Twitterze „jeden człowiek z wiarą jest równoważny 100,000 tych, którzy mają tylko interesy”.
Norwegia poparła niezależne państwo palestyńskie
Na podst. http://www.jpost.com/DiplomacyAndPolitics/Article.aspx?id=229906
Norwegia, gdzie w 1993 roku doszło do rozmów izraelsko-palestyńskich, oficjalnie oświadczyła, że „całkowicie zgodne z prawem” jest przez Palestyńczyków staranie się o uznanie ich suwerennego państwa w ONZ. Na konferencji prasowej, która odbyła się 18 lipca, norweski Minister Spraw Zagranicznych Jonas Gahr Stoere w obecności palestyńskiego prezydenta Mahmoud Abbasa oświadczył, że w najbliższych tygodniach rozważony zostanie dokładnie proponowany przez Palestyńczyków tekst. Norwescy dyplomaci uważają, że rezolucja może ominąć kontrolowaną przez USA Radę Bezpieczeństwa i znaleźć się na Zgromadzeniu Głównym. Tego typu decyzje rządu norweskiego na pewno nie były na rękę pro-syjonistycznemu zamachowcowi. Ale to nie wszystko…
Norwescy socjaliści mogą chcieć zbombardować Izrael
Na podst.: http://europenews.dk/en/node/41655. O tym na pewno nie dowiemy się z mediów kryminalnych. Radykalne posunięcia Norwegów nie ograniczają się do krytyki Izraela. Lewicowa Sosialistisk Venstreparti pod przewodnictwem Kristin Halvorsen, planowała głosowanie za akcją militarną przeciwko Izraelowi, w przypadku gdy ten zaatakuje Hamas w Gazie. Głosowanie miałoby nastąpić podczas corocznej konwencji. Socjaliści są zbulwersowani bombardowaniami Libii, aby to wyrównać proponują bombardowanie Izraela. Partia była za bombardowaniem Serbii przez NATO w 1999 roku, co spowodowało to, że Norwegia stała się obiektem dochodzenia w sprawie zbrodni przeciwko ludzkości.
Kristin Halvorsen, obecna Minister Edukacji, podczas gdy była Ministrem Finansów Norwegii, demonstrowała przeciwko Izraelowi wołając „zabić Żydów”. Obecnie w Norwegii rozpatrywane są też inne rodzaje restrykcji wobec Izraela – naciski dyplomatyczne, ograniczenie w sprzedaży broni, itd. Wczorajszy zamachowiec, zapewne w reakcji na radykalną, antysyjonistyczną postawę norweskich polityków, pisał na swoim >blogu:
„Czy nie byłoby dobrze, teraz gdy wycofano izraelskie wojska pokojowe z Gazy, skierować je do Norwegii? Benjamin Netanyahu mógłby wysłać wysłanników by stworzyć granicę i przeznaczyć południową Szwecję dla Muzułmanów” (!)
To tylko mały przykład jego radykalnych, syjonistycznych poglądów, o których się nie dowiemy z kontrolowanej przez syjonistów prasy.
Na wyspie Utoya odbyła się pro-palestyńska, anty-izraelska manifestacja
Minister Jonas Gahr Store i Eskil Pedersen
W czwartek, który był drugim dniem zlotu na wyspie Utoya, gdzie doszło do masakry młodych Norwegów, wyspę odwiedził Minister Spraw Zagranicznych Norwegii, Jonas Gahr Store. Został przywitany przez grupę demonstrantów z hasłami nawołującymi do bojkotu Izraela, do zakończenia okupacji Palestyny i zburzenia niesławnego muru rasizmu dzielącego Izrael na część palestyńską i żydowską. Store’a przywitał lider Ligi Młodych Robotników (AUF) Eskil Pedersen. Spotkanie relacjonowała telewizja publiczna Norwegian Broadcasting Corporation. Reporter Sidsel Wold, Kirsten Belck-Olsen z Norwegian People’s Aid, dyskutowali z ministrem sprawę impasu w rozmowach pomiędzy Izraele, a Palestyńczykami. Zażądano od rządu norweskiego uznania państwa palestyńskiego. Do masakry doszło nazajutrz…
Kampania przeciwko „białym terrorystom” rozpoczęta
Po co podkreślenia, że zamachowiec był "blondynem"?
Wszędzie w kryminalnych mediach podkreśla się, że zamachowiec był blondynem, Chrześcijaninem i nacjonalistą. O dziwo, dzień wcześniej w USA Departament of Homeland Security opublikował nowe >nagranie wideo na temat zagrożenia terroryzmem ze strony białych, niebieskookich zamachowców, wywodzących się z klasy średniej. Propaganda nie ustępująca nazistowskiej i sowieckiej ukazuje dotąd nie mających nic wspólnego z terroryzmem białych ludzi jako główne zagrożenie bezpieczeństwa USA. W nagraniu społeczeństwo amerykańskie ukazane jest jako wielokulturowe – złożone głównie z przedstawicieli innych ras niż biała, choć ci ostatni nadal stanowią większość. Dobry Murzyn, policjant, jest na tropie złoczyńcy – niebieskookiego białego mężczyzny lub też niebieskookiej białej kobiety, którzy notorycznie łamią prawo, robią zdjęcia obiektów kamerą i przygotowują zamachy. Wszystko to w nawiązaniu do terroryzmu islamskiego! Słowo „jihad” i białe twarze z niebieskimi oczami mają uwarunkować ludzi na zło dominujące u białych ludzi. Alex Jones ostrzegał już dawno, że działania rządu amerykańskiego, który wcale nie działa w interesie narodu, pójdą właśnie w tym kierunku – zlikwidowania głównego zagrożenia dla satanistów – klasy średniej, zdominowanej przez białych wykształconych ludzi. Wizerunki białego zamachowca z Oklahomy, Timothy McVeigha (który jak wiadomo działał na zlecenie różnych agencji), są już wyeksploatowane, zatem akcja w Norwegii może się stać świetną okazją do wprowadzenia nagonki na nacjonalistów i działaczy prawicowych. Jak niepopularna jest propaganda DHS, pokazują np. oceny nagrania na YouTube.
Inne materiały:
Norwegian Labor Party Youth Movement Demands Sharon and Israeli Leaders be put on Trial
„You will not bomb us into silence” – Norway
Oslo bomber is a Norwegian Freemason and a super ZIONIST!
White al-Qaeda Narrative Emerging in Norway Terror Attack
Why Would “Terrorists” Attack Near-Empty Office Building on Public Holiday?
Operacja „fałszywej flagi” – Russia Today: http://www.youtube.com/watch?v=hyi7_pKEXV8
5 Reasons Why The Oslo Bombing Already Looks Like A False Flag Attack
ciekawostka: UFO na zdjęciach z Norwegii (1 m 32 sek): FOX News, YouTube
http://monitorpolski.wordpress.com
Zasuspendowanie ks. Natanka zaogni tylko konflikt W ostatnim czasie wielokrotnie wypowiadałem się na temat ks. dr hab. Piotra Natanka z Papieskiego Uniwersytetu Jana Pawła II. mojego młodszego kolegi ze studiów. Już w marcu 2010 r. opublikowałem w „Gazecie Polskiej” felieton pt. „Spór o intronizację”, w którym zwracałem uwagę na to, że metody, jakimi kuria krakowska chce spacyfikować duchownego są fatalne. Przypomnę fragment:
Wymieniony komunikat kurialny niczego nie rozwiązał, a konflikt ze zwolennikami intronizacji jeszcze bardziej się zaognił. Trzeba też dodać, że z powodu sporów o intronizację zakon jezuitów usunął ze swoich szeregów ks. Tadeusza Kiersztyna, też gorliwego kapłana, który od lat stara się wprowadzać w życie ideały Celakówny. Do rozwiązania nabrzmiałej sytuacji trzeba, więc tym bardziej dialogu, a nie urzędniczych dekretów. Całość czytaj pod linkiem
http://www.isakowicz.pl/index.php?page=news&kid=88&nid=2777
Z kolei w felietonie pt. „Krakowski tygiel” z 1 czerwca br. dałem taką diagnozę
Następnym krokiem będzie z pewnością zasuspendowanie ks. Natanka, a co za tym idzie, rozłam w Kościele. Część wiernych na pewno bowiem opowie się za swoim kapłanem. Może więc powtórzyć się sytuacja sprzed stu lat, kiedy w Kongresówce kilku gorliwych kapłanów, pod wpływem objawień „Mateczki” Feliksy Kozłowskiej z Płocka, wypowiedziało posłuszeństwo biskupom, tworząc odłam pod nazwą mariawici. Całość pod linkiem
http://www.isakowicz.pl/index.php?page=news&kid=88&nid=4239
Zasuspendowanie ks. Natanka do rzeczywiście krok do rozłamu. Szkoda, bo można było próbować inaczej to rozwiązać. O problemach w polskim Kościele, w tym też o relacjach pomiędzy biskupami a szeregowymi księżmi piszę w felietonie pt. „Biskup jako sługa”, który w przyszłym tygodniu ukaże się także w „Gazecie Polskiej”. Do sprawy powrócę też w wywiadzie-rzece, który w formie książkowej przygotowuję do druku na jesień. Będzie to rozmowa na temat tego wszystkiego, co w Kościele, w tym też w archidiecezji krakowskiej, działo się od 2005 r., czyli od odejścia błogosławionego Jana Pawła II. Przeczytaj także wypowiedź dr Tomasza Terlikowskiego na portalu „Fronda”. Obaj mamy zbieżne poglądy w tej sprawie.
„To nie koniec sprawy ks. Natanka”.
http://www.fronda.pl/news/czytaj/tytul/to_nie_koniec_sprawy_ks._piotra_natanka_14475
Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Definitywny koniec jednoczenia “prawicy na prawo od PIS” Dzisiaj ostatecznie i niepowodzeniem zakończyły się negocjacje Kongresu Nowej Prawicy z partią Polska Jest Najważniejsza. Pomimo ogłoszonej na nczas.com (tutaj) deklaracji Korwin-Mikkego o “samodzielnym starcie w jesiennych wyborach parlamentarnych” rozmowy wciąż były prowadzone, a szansa na zawarcie satysfakcjonującego obie strony kompromisu wydawała się realna. Za wolą porozumienia stała nie tylko idea jednoczenia partii “na prawo od PiS”, ale również wyborczy pragmatyzm. Kierownictwo obu partii zakładało, że zacieśnienie współpracy może okazać się konieczne zwłaszcza w przypadku uznania przez Trybunał Konstytucyjny legalności bilbordów i spotów telewizyjnych, które faworyzują bogate partie parlamentarne. Jak widać koncepcja była słuszna, ponieważ sędziowie ostatecznie uznali postulowany m.in. przez PJN zakaz korzystania z billboardów za “ograniczenie wolności wyrażania poglądów przez partie i wolność pozyskiwania informacji przez wyborców“. Nadchodząca kampania będzie, więc dużo droższa niż zakładano jeszcze tydzień temu (telewizja i miejska reklama wielkoformatowa wezmą górę nad internetem!) Niestety zarówno PJN jak i KNP zamiast współpracować i dzielić się wydatkami będą musiały konkurować o zbliżony elektorat i zupełnie oddzielnie partycypować w kosztach walki z dominacją “bandy czworga”. Jak już informowaliśmy (np. tutaj) najpierw z rozmów o połączeniu sił wycofał się Marek Jurek pod wpływem Bartosza Józwiaka (UPR). Lider Prawicy RP – formacji de facto dużo słabszej niż PJN i KNP – definitywnie wykluczył możliwość współpracy z Korwinem-Mikke. Od tej pory negocjacje z Pawłem Kowalem (Polska Jest Najważniejsza) prowadził już tylko Tomasz Sommer (w imieniu KNP). Podczas ostatniej tury rozmów przedstawiciele PJN zaproponowali możliwość porozumienia jedynie w formie startu KNP z list PJN co oczywiście od początku było nie do zaakceptowania. Jak podsumował dla nczas.com Tomasz Sommer “tylko KNP było gotowe do daleko idących kompromisów z partnerami: Marek Jurek występował z pozycji siły i dezawuował lidera potencjalnego koalicjanta, co nie mogło prowadzić do porozumienia; w PJN zabrakło z kolei gotowości pójścia na kompromis i współpracy na uczciwych warunkach”. W efekcie w nadchodzących wyborach sympatyk prawicy znużony PIS będzie miał do wyboru 3 albo 4 komitety! Oprócz Prawicy RP, PJN i KNP swój komitet wystawi najprawdopodobniej również Liga Polskich Rodzin. Marek Bieńkowski
Ratyfikacja Karty Praw Podstawowych niemal pewna, jeśli zwycięży PO-SLD „Rzeczpospolita” donosi, iż minister Sikorski w rozmowie z PAP zasugerował, że „Polska może ratyfikować Kartę Praw Podstawowych”, a nawet że „jest to w MSZ rozważane”! Przypomnijmy, że nieratyfikowanie tej równie niebezpiecznej, co absurdalnej Karty było warunkiem kompromisu obecnej koalicji z ośrodkiem prezydenckim (za prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego). Konkretnie: złożenie przez głowę państwa podpisu pod traktatem lizbońskim było zakulisowo obwarowane brakiem ratyfikacji przez Platformę Obywatelską rzeczonej Karty. Wprawdzie mądrzy ludzie ostrzegali, że tamten kompromis nie miał żadnej mocy prawnej, że to tylko był „parawan”, listek figowy, którym osłonił się Lech Kaczyński – ale fakt, że w MSZ już „rozważana” jest ratyfikacja Karty, świadczy, że w przypadku wyborczego zwycięstwa PO i SLD jej ratyfikacja nas nie minie. Ta Karta to nie tylko niebezpieczeństwo zniszczenia resztek polskiej konkurencyjności tam, gdzie jeszcze się broni, ale i radykalne wzmocnienie totalniackiej ideologii politycznej poprawności. Ano, widać, że w związku z nadciągającym rozbiorem majątkowym chcą nas jeszcze upodlić moralnie. Spodlić i ograbić – czy nie taki był i cel
„starego” socjalizmu, tego made in Soviet Union? Karta Praw Podstawowych to preambuła i 54 artykuły podzielone między 7 rozdziałów. Wśród postulatów Karty pojawia się m.in. konieczność ochrony “godności ludzkiej”, z której wyprowadzono zakaz orzekania i wykonywania kary śmierci (“nikt nie może być skazany na karę śmierci ani poddany jej wykonaniu”). Wśród gwarantowanych “wolności” pojawia się wolność “do nauki i dostępu do kształcenia zawodowego i ustawicznego”, przy czym “prawo to obejmuje możliwość korzystania z bezpłatnej nauki obowiązkowej”. Zakaz szeroko pojętej dyskryminacji Karta wyprowadza z zasady równości. To w jej kontekście pojawia się sławny postulat zakazu “wszelkiej dyskryminacji ze względu na płeć, rasę, kolor skóry, pochodzenie etniczne lub społeczne, cechy genetyczne, język, religię lub światopogląd, opinie polityczne lub wszelkie inne, przynależność do mniejszości narodowej, majątek, urodzenie, niepełnosprawność, wiek lub orientację seksualną” (brak homo-małżeństw to jawna dyskryminacja!). Co ciekawe Karta postuluje “równość mężczyzn i kobiet we wszystkich dziedzinach, w tym w sprawach zatrudnienia, pracy i wynagrodzenia”, ALE równocześnie zaznacza, że “zasada równości nie stanowi przeszkody w utrzymywaniu lub przyjmowaniu środków zapewniających specyficzne korzyści dla osób płci niedostatecznie reprezentowanej” (sic!) Do typowo socjalistycznych postulatów należy zaliczyć rozdział “Solidarność”, w którym znajdziemy takie kwiatki jak “prawo dostępu do bezpłatnej usługi wyszukiwania miejsc pracy”. Cały rozdział IV Karty jest w praktyce poświęcony usankcjonowania zdobyczy tzw. ludzi pracy, którzy wykorzystywani przez pracodawców-krwiopijców zasługują np. “na prawo do ograniczenia maksymalnego wymiaru czasu pracy, okresów dziennego i tygodniowego odpoczynku oraz do corocznego płatnego urlopu“. Z Kartą można się zapoznać np. tutaj. Marian Miszalski, Adam Wawrzyniec
Zderegulować III RP Bez rozwojowego skoku, będziemy w Europie i na świecie zajmowali pozycję zdecydowanie poniżej możliwości i aspiracji Polaków. A niezbędnym warunkiem odblokowania rozwoju Polski jest odrzucenie zdecydowanej większości dorobku prawnego III Rzeczpospolitej. „Im ludzie wiedzą mniej o powstawaniu kiełbas i praw, tym lepiej w nocy śpią”. Powiedzenie przypisywane Otto von Bismarckowi. Debata o reformie regulacyjnej toczy się w państwach zachodnich już od lat 70 ubiegłego wieku i związana jest z radykalnym rozrostem funkcji współczesnego państwa. Dotyczy ona zarówno deregulacji sensu stricto, czyli ograniczenia lub likwidacji obciążeń prawnych dla przedsiębiorstw i obywateli, jak i kwestii „lepszej regulacji”, czyli upraszczania przepisów i doskonalenia procesów tworzenia polityki publicznej. Nad Wisłą, jeśli dyskusje na te tematy w ogóle się tu pojawiały, to ograniczały się do wąskich kręgów akademickich bądź do zapatrzonych w Zachód biurokratów, często bezrefleksyjnie kopiujących zagraniczne procedury. Tymczasem problem fatalnej, jakości stanowionego w III RP prawa stał się na tyle palący, że trzeba pochylić się nad jego istotą, rodzimymi i obcymi źródłami, a także spróbować zarysować zarówno pożądane, jak i możliwe sposoby przecięcia gordyjskiego węzła prawnej nadregulacji.
Problem stary jak świat, ale... Według słynnego stwierdzenia Tomasza Hobbsa z „Lewiatana” życie człowieka w stanie natury było „wojną wszystkich przeciw wszystkim” i w efekcie było to życie „samotne, biedne, brzydkie, zwierzęce i krótkie”. Ta pesymistyczna wizja człowieka stanowi w rzeczywistości podstawowe uzasadnienie dla istnienia norm prawnych w ogóle – regulacji, które pozwalają społeczeństwom organizować się, a jednostkom bezpiecznie żyć, tworzyć i handlować. Jednocześnie regulacje prawa stanowionego od zawsze wpisywały się w dialektykę bezpieczeństwa i wolności, a więc potrzeby zapewnienia ochrony jednostkom czy ograniczania ryzyka, które podejmują, przy jednoczesnym poszanowaniu ich wyborów w myśl podstawowej wolnościowej zasady, że „chcącemu nie dzieje się krzywda”. Problemy, z jakością prawa są równie stare jak jego istnienie i niezależnie od epoki nurtują osoby, dla których ważne jest dobro wspólne. Widział te problemy doskonale słynny historyk rzymski Tacyt, który pisał: „Tak jak kiedyś cierpieliśmy z powodu zbrodni, tak obecnie cierpimy z powodu praw. Im bardziej skorumpowana jest Republika, tym liczniejsze jej prawa”. Na temat ten wypowiadał się również twórca koncepcji trójpodziału władz – Monteskiusz, według którego: „Są dwa rodzaje zepsucia: jedno, kiedy lud nie przestrzega praw; drugie, kiedy same prawa przynoszą ze sobą zepsucie. To zło jest nieuleczalne, bo tkwi w samym lekarstwie”. Najdalej jednak posunął się ojciec konserwatyzmu anglosaskiego Edmund Burke, twierdząc, że „Złe prawa są najgorszym rodzajem tyranii”. Warto przy tym zauważyć, że żaden ze wspomnianych filozofów w najczarniejszym śnie nie potrafiłby wyobrazić sobie szaleństwa legislacyjnego naszych czasów, które obok niskiej, jakości prawa przejawia się też w jego dramatycznej nadprodukcji, zwanej elegancko inflacją prawa, a mniej elegancko – legislacyjną biegunką. W Polsce po 1989 roku radosna twórczość legislacyjna wręcz eksplodowała. W 1990 roku liczba nowo uchwalonych ustaw po raz pierwszy w historii przekroczyła 100 (w 1988 roku przyjęto ich 28, w 1987 – 34, a w 1986 – 18), by w 2001 roku przekroczyć 200, a w 2004 – 250. Jeszcze szybciej rosła liczba wydawanych rozporządzeń wykonawczych, z 264 w 1988 roku zwiększyła się ona niemal siedmiokrotnie i zaczęła zbliżać się do 2 tysięcy rocznie! Prawodawca przestał nadążać sam za sobą i do dziesiątek ustaw brak jest rozporządzeń, w wyniku, czego prawo to faktycznie nie obowiązuje. Nadmierna liczba produkowanych przepisów z uwagi na brak czasu na ich należyte przygotowanie dodatkowo prowadzi do stanowienia prawa wadliwego zarówno pod względem merytorycznym, jak i techniczno-legislacyjnym, o czym najlepiej świadczy liczba aktów nowelizacyjnych. Dla przykładu, na 250 ustaw uchwalonych w roku 2004 aż 130 stanowiły nowelizacje! Dodatkowo, niezwykle częste zmiany aktów nowelizacyjnych praktycznie uniemożliwiają jakąkolwiek stabilizację praktyki i orzecznictwa: urzędnicy i sędziowie po prostu nie nadążają. Jeden ze współodpowiedzialnych za obecny stan polskiego systemu prawa, były Rzecznik Praw Obywatelskich prof. Andrzej Zoll, już w 2004 roku mówił, że „prawo zatraciło, ze względu na ilość obowiązujących przepisów, ich niespójność, wieloznaczność i niestabilność, funkcję motywującą podmioty do nakazanego w normach prawnych zachowania. Adresat normy prawnej nie jest w stanie zapoznać się z jej treścią, nie jest więc w stanie, bez pomocy fachowców, określić zakresu swoich praw i obowiązków wynikających z obowiązujących norm”[1]. Ta ostra ocena prawa III RP dokonana przez czołowego przedstawiciela polskiego establishmentu prawniczego jest jednak jeszcze nie dość ostra i wymaga uzupełnienia. Następca prof. Zolla na stanowisku RPO, śp. dr Janusz Kochanowski zauważył mianowicie, że obywatele często nie są w stanie określić zakresu swoich praw i obowiązków nawet z pomocą profesjonalistów, a sądy i organy państwowe zajmują się nazbyt często rozstrzyganiem spraw, które w ogóle nie powinny mieć miejsca i których źródłem jest sama wadliwość regulacji prawnych[2].
Inflacja prawa w III Rzeczpospolitej jest tak silna, że jej trwanie jest faktycznie możliwe jedynie dzięki... postępowi technicznemu. Bez Internetu, informatyki i komputerów nie moglibyśmy stosować tych wszystkich przepisów. Przyczyny tej choroby są jednak niezależne od postępu technologicznego.
Przyczyny inflacji prawa Niszcząca polskie życie publiczne, społeczne i gospodarcze biegunka legislacyjna ma tak wiele przyczyn, że ich analiza to temat na osobne opracowanie, dlatego skupimy się tu jedynie na kilku z nich – szczególnie uderzających w zasadę dobra wspólnego i wskazujących jak mało podmiotowe jest państwo polskie. Pierwsza z nich to postępująca w okresie transformacji ustrojowej jurydyzacja, czyli dążenie do regulowania coraz to nowych obszarów naszego życia prawem. Prawo wypiera inne systemy regulowania stosunków między obywatelami, a normy prawne coraz śmielej wkraczają w obszary, które przedtem były regulowane normami moralnymi, obyczajowymi, tradycją czy umowami między uczestnikami życia społecznego. Przykładem choćby skandaliczna ustawa rządu Donalda Tuska „O przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie”, dająca urzędnikom szerokie pole ingerencji w sprawy rodzinne. Druga przyczyna to traktowanie prawa jako narzędzia służącego utrzymaniu dotychczasowej pozycji grup osób uprzywilejowanych w PRL-u i biorących udział w transformacji ustrojowej na uprzywilejowanych zasadach. Świetnym tego przykładem jest wychwalana pod niebiosa przez radykalnych zwolenników wolnego rynku tzw. „ustawa Wilczka” z 1988 roku. Choć była ona faktycznie bardzo wolnościowym aktem prawnym, to została stworzona przede wszystkim dla legalizacji procesu zwanego później uwłaszczeniem nomenklatury. Bezpośrednio po zakończeniu zasadniczej fazy tego procesu na początku lat 90. rozpoczęło się gwałtowne zamykanie rynku na konkurencję – wprowadzano kolejne koncesje, zezwolenia, zamykano dostęp do szczególnie intratnych zawodów. W efekcie, w chwili obecnej liczba zawodów, do których dostęp jest w różny sposób przez państwo reglamentowany, wzrosła do 334! Trzecia patologia to sposób, w jaki było i wciąż tworzone jest prawo. Przy słabości polskiego życia akademickiego i niskiej, jakości nauki prawa (profesorowie traktujący uczelnię, jako uzupełnienie swojej aktywności biznesowej w kancelariach etc.), brak znajomości nowoczesnych rozwiązań prawnych adekwatnych dla krajów wychodzących z komunizmu prowadził do bezrefleksyjnego wprowadzania rozwiązań wymuszanych przez międzynarodowe instytucje, które uzależniały określoną pomoc czy świadczenia na rzecz Polski od przyjęcia konkretnych uregulowań. W chwili obecnej rolę tę przejęła Unia Europejska i prawo polskie stało się ponownie prawem powielaczowym – większość nowych przepisów jest efektem wdrażania unijnych rozporządzeń, dyrektyw, decyzji, zaleceń i opinii. Jako czwarty problem należy wskazać generalnie słabą, jakość polskiego życia publicznego. W kraju, w którym główne media służą wyłącznie realizacji interesów biznesowych swoich właścicieli, przestrzeń poważnej debaty publicznej dramatycznie się kurczy. Skoro zaś nie ma społecznej kontroli i nacisku na tworzenie dobrego prawa – trudno, aby takie powstawało. Tym bardziej, że parlamentarzyści nie mają godziwego zaplecza eksperckiego, a urzędnicy są liczni jak mrówki, ale jednocześnie źle opłacani, wskutek czego przepisy powstają w prywatnych kancelariach, którym zamiast państwa płacą spółki – państwowe lub prywatne. Płacą i wymagają, a w efekcie olbrzymią część prawa stanowią regulacje słabej, jakości, służące mniejszym bądź większym grupom interesów kosztem ogółu obywateli. Zdajemy sobie przy tym sprawę z istnienia praźródła wszystkich przyczyn inflacji prawa, leżącego w samej naturze współczesnego państwa. Oparcie go na Hobbesowskiej koncepcji suwerenności, przyznanej właśnie państwu, a nie ludowi, ujawniło swoje fatalne skutki dopiero po pewnym czasie, tworząc państwo-Lewiatana, niczym biblijny potwór „pożerającego” kolejne dziedziny życia. Stanisław Tyszka (ur. 1979), dyrektor Centrum Analiz Fundacji Republikańskiej, adiunkt na Wydziale Stosowanych Nauk Społecznych i Resocjalizacji Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończył prawo na UW i studia doktoranckie na wydziale historii w European University Institute we Florencji.
Przemysław Wipler (ur. 1978), prezes Fundacji Republikańskiej. Pracował na kierowniczych stanowiskach w administracji państwowej (zbudował od podstaw i kierował Departamentem ds. Dywersyfikacji w Ministerstwie Gospodarki), w międzynarodowych firmach doradczych (Deloitte, Ernst & Young) i organizacjach pozarządowych (Centrum im. Adama Smitha). Mąż i ojciec trojga dzieci.
[1] A. Zoll, „Główne grzechy w funkcjonowaniu państwa prawa”, referat na konferencji „Czy Polska jest państwem prawnym?”, Pałac Prezydencki, Warszawa, 15.10.2004.
[2] J. Kochanowski, „Jak powinno być tworzone prawo w Polsce”, http://www.rpo.gov.pl/pliki/12087762480.pdf
Rzeczy Wspólne – blog
"Potworne ale konieczne" - zbrodniarz się przyznał Adwokat Andersa Behringa Breivika - sprawcy masakry w Norwegii - przekazał dziennikarzom jego słowa podczas przesłuchania. "Moje czyny były potworne, ale konieczne" - powiedział Breivik w czasie przesłuchania. W niedzielę rano 32-letni rolnik przyznał się do podłożenia bomby w Oslo i urządzenia masakry na wyspie Utoya, w której mógł zamordować z zimną krwią nawet 91 młodych ludzi. Breivik twierdzi, że działał w pojedynkę, ale policja wciąż sprawdza prawdziwość tej wersji. Zabójca, który w piątek zastrzelił 85 osób na wyspie Utoya niedaleko Oslo, prowadził ogień przez blisko półtorej godziny, a potem dał się bez oporu aresztować - poinformował na sobotniej konferencji prasowej p.o. szefa norweskiej policji Sveinung Sponheim. Według niego, śledztwo skupia się obecnie na wyjaśnieniu, czy zabójca działał w pojedynkę, czy też wspólnie z innymi osobami dopuścił się zamachu bombowego na budynki rządowe w Oslo oraz masakry na wyspie. Norweskiej policji udało się już ustalić nowe fakty. Okazuje się, że zabójca był autorem zamieszczonego w sieci rasistowskiego manifestu, w którym nawoływał do "wojny rasowej" i "oczyszczenia Europy z imigrantów". Sprawca masakry przyznał się też do bliskich kontaktów z organizacjami antyislamskimi w Wielkiej Brytanii, ale ich działacze tego nie potwierdzają. Nie zaprzeczają natomiast, że Norweg starał się o członkostwo w jednej z brytyjskich grup, ale odmówiono mu ze względu na jego powiązania z osobami o poglądach neonazistowskich. Fiński dziennik "Helsingin Sanomat" podał na swojej stronie internetowej, że na godzinę przed wybuchem w Oslo zamachowiec wysłał maila ze swoim manifestem do polityka niechętnej imigrantom partii "Prawdziwi Finowie". Autor maila załączył swoje zdjęcie oraz linki do plików filmowych z youtube. Polityk "Prawdziwych Finów", Terhi Kiemunki twierdzi, że nie wie dlaczego dostała tę wiadomość. Prawdopodobnie Breivik wysłał ją również do innych antyimigranckich działaczy w Europie. Szef norweskiej policji potwierdził, że według dotychczasowych ustaleń w wybuchu w stolicy zginęło siedem osób, a w strzelaninie na Utoya 85. Ponieważ kilka osób uznaje się nadal za zaginione, łączna liczba ofiar może w najgorszym wypadku sięgnąć nawet 98. W większości to bardzo młodzi, kilkunastoletni ludzie. Jedna z norweskich stacji tv opublikowała zrobione z helikoptera zdjęcie, na którym widać mordercę stojącego przy wielu leżących zwłokach ofiar masakry. Norweska policja zatrzymała w sobotę na wyspie Utoya również innego młodego mężczyznę, który miał przy sobie nóż. W hotelu, przed którym doszło do zatrzymania, przebywał premier Norwegii Jens Stoltenberg. Gdy policjanci prowadzili go do radiowozu, mężczyzna krzyczał: "Miałem przy sobie nóż, bo nie czuję się bezpiecznie" - podaje telewizja NRK. Według NRK, mężczyzna, który ma ok. 20 lat, należy do Robotniczej Ligi Młodzieżowej, młodzieżówki ugrupowania premiera. Na wyspę śmigłowcem przyleciał norweski premier. Przed hotelem, w którym przebywał szef rządu, w sobotę zgromadziły się osoby, które przeżyły piątkową strzelaninę. Premier wyjaśnił na konferencji prasowej, że w dzieciństwie często spędzał wakacje na wyspie Utoya, gdzie zginęła większość z ofiar. Wyspa była "rajem mojego dzieciństwa, który przeobraził się w piekło" - mówił Stoltenberg. "Od II wojny światowej w naszym kraju nie popełniono zbrodni o takim zasięgu" - powiedział szef rządu. "To koszmar" - dodał, przywołując wstrząsające opowieści młodych ludzi o "strachu i śmierci". Na wyspie leżącej ok. 30 km na północny zachód od Oslo odbywał się letni obóz przybudówki premiera. Przebrany za policjanta 32-letni Norweg zastrzelił tam w piątek późnym popołudniem 85 osób. Dwie godziny wcześniej w wybuchu bomby w dzielnicy rządowej Oslo śmierć poniosło siedem osób. Policja podejrzewa, że za dwoma atakami stoi ta sama osoba. Norweskie media zidentyfikowały napastnika, jako Andersa Behringa Breivika. Policja jednak nie potwierdziła tych informacji. Jak powiedział na tej samej konferencji prasowej minister sprawiedliwości Knut Storberget, trwa debata na temat ewentualnego podniesienia poziomu zagrożenia terrorystycznego w kraju. Na razie jednak pozostaje on niezmieniony. Według niektórych komentarzy, celem zamachów mogła być próba destabilizacji Norwegii, która jest głównym producentem gazu i ropy w Europie, a zatem konkurentem Gazpromu. Destabilizacja tego państwa musi spowodować wzrost cen tych surowców na rynkach światowych, a co za tym idzie wzrost dochodów Rosji z ich sprzedaży. Zamachy zatem w ostatecznej konsekwencji mogą okazać się korzystne dla rosyjskich planów stania się głównym dostawcą gazu dla państw Unii Europejskiej i budowy sojuszu rosyjsko-europejskiego. Inne komentarze mówią o tym, że zbrodnicze zamachy są wynikiem walki kulturowej, jaką ugrupowania neonazistowskie i antyemigranckie zamierzają wytoczyć tolerancyjnej Europie. Wskazywać mają na to ataki na ośrodek rządowej partii na wyspie Utoya oraz budynki rządu w Oslo. Przypomnijmy, że lewicowy rząd premiera Jensa Stoltenberga prowadzi tolerancyjną politykę wobec imigrantów. niezalezna.pl
Grecka szopka i urlopy bankierów Nie wierzmy w miraże ministra Rostowskiego i europejskich decydentów. Grecja jest nadal bankrutem, a cała ta szopka to wyłącznie kupowanie czasu na urlopy i wakacje europejskich bankierów – przekonuje Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK. Szczyt eurogrupy w sprawie Grecji euroentuzjaści już okrzyknęli planem Marshalla. Minister J.V.Rostowski, rynki finansowe, a zwłaszcza TVN –CNBC pełne są euforii i zapewnień, że problem Grecji został załatwiony. Poczyniono niezwykle ważne kroki w kierunku rozwiązania całego problemu strefy euro. Zachwytów nad chwilowo taniejącym frankiem nie ma końca. Podobno można już inwestować w najbardziej ryzykowne instrumenty finansowe i długi bankrutów. A przecież rzeczywistość fiskalna, zadłużeniowa albo konkurencyjność Grecji, Irlandii, Portugalii czy Hiszpanii w niczym się nie zmieniła. Grecja nadal jest bankrutem, choć teraz podobno tylko częściowym, selektywnym wg unijnych polityków i agencji Fitch. Choć niedawno zapewniano nas, że żaden kraj UE nie może zbankrutować. Grecy dostaną, co prawda kolejne 109 mld euro – pożyczek oprocentowanych, obecnie nie na 4,5 proc., ale na 3,5 proc. Spłacać długi europejskim bankom, głównie francuskim i niemieckim będą nie przez 7,5 roku, ale przez 15 lat. Czy to jednak uruchomi konkurencyjność greckiej gospodarki, innowacyjność przemysłu, usprawni system podatkowy, zmieni mentalność Greków? Zdecydowanie nie! Pieniądze unijne tylko przepłyną przez Grecję wracając do Niemiec, Francji, Włoch czy W. Brytanii. Grecja, Irlandia, Portugalia czy Hiszpania nadal nie wyszły z pułapki zadłużenia mimo opinii Rostowskiego. Chwilowa euforia w strefie euro wkrótce ponownie może przerodzić się w totalną panikę na rynkach, bo Grecja nigdy nie spłaci swego 140 proc. zadłużenia w relacji do gasnącego PKB. Dostali już wcześniej 110 mld euro - oszczędzają, tną wydatki, podnoszą podatki, a gospodarka dołuje, długi i deficyty nadal rosną. Nie tędy, więc droga. Ile trzeba będzie pożyczyć takiej Hiszpanii czy Włochom, 700 mld euro czy może cały blion? Kto zapłaci za greckie CDS - y, czyli ubezpieczenie greckiego długu? Przy okazji złamano kręgosłup Europejskiemu Bankowi Centralnemu, po cichu dano zgodę na dodruk pustego pieniądza – euro. Ta dodatkowa emisja euro dla bankrutów, czyli europejski QE- 1, który zwiększy inflację, zuboży budżet UE na lata 2013 – 2020r., da nadzieję kolejnym bankrutom. EBC staje się, więc złym bankiem na „śmieci”. Już po wakacjach zgłosi się po pomoc pewnie Irlandia, Portugalia, Cypr, a niewykluczone, że i Hiszpania. Banki, spisały na straty jedynie 20 proc. greckiego długu, choć powinny były co najmniej 50 proc. i będą musiały być dokapitalizowane. Ucierpi na tym płynność sektora bankowego w UE, co może mieć konsekwencje negatywne dla bankowych spółek córek w Polsce. Czyli jest dobrze, acz nie beznadziejnie. Choć min. Rostowski kreuje się na wybawiciela Grecji i całej strefy euro. Europejscy decydenci, polscy politycy i dziennikarze TVN-u kupują kolejne miraże i złudzenia. Problem Grecji i krajów PIIGS powróci, ale już po sierpniowych urlopach, bo w sierpniu cała euro strefa na czele z politykami i bankierami wybiera się na wakacje i urlopy i chce mieć chwilowy komfort. Eurogrupa nawet nie dotknęła głównych problemów i korzeni zła w europejskich finansach, nie zauważyła, że gaśnie wzrost gospodarczy, pogarszają się wskaźniki koniunktury (niemiecki indeks ZEW ) i kryzys trwa w najlepsze. Chwilowe osłabienie franka to efekt emocjonalny, euforia potrwa do czasu, gdy kolejne trupy wypadną z unijnych bankowych szaf. Cała ta szopka to wyłącznie kupowanie czasu m.in na urlopy i wakacje europejskich bankierów. Podjęte decyzje będą niezwykle niebezpieczne dla EBC - to pompowanie bańki śmieciowych obligacji krajów PIIGS, UE idzie coraz wyraźniej śladem amerykańskiego FED. To europejscy podatnicy i klienci banków - również my Polacy - zapłacimy za ten iluzoryczny spokój i sierpniowe wakacje bankierów opromienionych antyczną sławą. Janusz Szewczak
24 lipca 2011 "O bracia wilcy! Brońcie się nim wszyscy wyginiecie!"- śpiewał w swojej piosence pt.: „Obława” pan Jacek Kaczmarski, bardzo utalentowany pieśniarz, zwany” bardem Solidarności”. Piosenki piękne, wzruszająca i wstrząsające, liryczne i pełne prawdy. Wyrosłe na gruncie sprzeciwu wobec PRL-u.. Śpiewał nawet w rozgłośni polskiej Radia Wolna Europa finansowanej z bufetu, pardon – budżetu amerykańskiego państwa, konkretnie z funduszu Centralnej Agencji Wywiadowczej.. Był wtedy interes amerykański dla Polski, przeciw Rosji.. I myśmy na tym wygrali, uzyskując wolność, jako państwo, tymczasowo wolność, jako ludzie, gubiąc tę wolność przez ostatnich dwadzieścia lat.. Idziemy w kierunku obywatelskiej niewoli, a państwo stało się częścią innego państwa- Unii Europejskiej.. Taka jest moim zdaniem prawda. I ona jest ciekawa, bo zakłamywana przez propagandę, i tych, którzy w niewolę nas wprowadzili.. Pan Jacek Karczmarki już nie żyje, Panie świeć nad jego duszą. Był człowiekiem odważnym i nienawidzącym tyranii PRL-u, tak jak każdy człowiek kochający wolność. Miałem przyjemność go poznać podczas prawyborów w Nysie, nie pamiętam, w którym to było roku, ale szykowaliśmy się do wyborów parlamentarnych, ja jak zwykle, jako członek ugrupowania konserwatywno- liberalnego, a pan Jacek popierał wtedy Unię…. Wolności. Oczywiście Unia Wolności oprócz wykorzystania słowa „wolność” z wolnością nie miała wiele wspólnego: jak rządziła, podnosiła podatki i wprowadzała koncesje na działalność gospodarczą.. Biurokracja rosła- no nie tak jak dzisiaj, ale powolutku, acz systematycznie.. Ciekawe jak skończy się bilans biurokratyczny po rządach Platformy Obywatelskiej, odprysku z Unii, za przeproszeniem- Wolności. Zamieniłem z panem Jackiem Karczmarskim parę zadań ogólnych i zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie, które mam w swoich zbiorach.. Odważny pan Jacek podczas istnienia PRL-u, widział nonsens PRL-u, cenzurę, planową gospodarkę, która doprowadziła do bankructwa Polską Rzeczpospolitą Ludową.. To dobrze, ale nie widział nonsensów III Rzeczpospolitej, bo związał się z Unią Wolności, partią ludzi „rozumnych” i europejskich w każdym calu, nawet w calu europejskim. To, co wyśpiewywał jest dramatyczne i piękne, bardzo prawdziwe.. Ciekawe, czy gdyby żył nadal, zobaczyłby, co wyprawiają z naszym krajem, ci, których popierał.. Bardzo byłbym ciekawy? Czy wpisałby się w tłum potakiwaczy, czy dopisywałby kolejne zwrotki do swoich piosenek- ciągle aktualnych?. Był z pewnością bardzo utalentowany.. I wiele pięknego mógł napisać.. Śmierć ma to do siebie, że pozostawia po sobie pytania i zagadki.. Na padole ziemskim, w drodze do wieczności.. A oto ostatnia zwrotka z tekstu „Obława”..
„Wyrwałem się z obławy tej, schowałem w jakiś las, lecz ile szczęścia miałem w tym to każdy chyba przyzna leżałem w śniegu, jak nieżywy długi, długi czas Po strzale zaś na zawsze mi została krwawa blizna! LECZ NIE SKOŃCZYŁA SIĘ OBŁAWA i NIE ŚPIĄ GOŃCZE PSY I giną ciągle młode wilki na całym wielkim świecie NIE DAJCIE Z SIEBIE ZEDRZEĆ SKÓR! BROŃCIE SIĘ I WY! O bracia wilcy! Brońcie się nim wszyscy wyginiecie! Piękne, a jakie aktualne? On to potrafił napisać, co mu było na sercu i leżało na wątrobie. Podobały mi się te teksty, bo były prawdziwe, emocjonalne i pełne buntu przeciw odebranej wolności,, Nie podobał mi się jedynie stosunek pana Jacka do III Rzeczpospolitej, aprobował ją i związał się z ludźmi, którzy ja tworzyli. Skorumpowaną, opartą na bezprawiu, w końcu oddaną Unii Europejskiej. Wygląda na to że myślał, że to jest ta wymarzona i ostateczna.. Naprawdę szkoda, że nie dożył.. W historii ludzkości nie ma nic ostatecznego oprócz istnienia Pana Boga. Który jest wieczny i nieskończony w doskonałości... Pokolenia przemijają, przemijają państwa, przemijają cywilizacje.. Toczą się walki cywilizacyjne, walki pomiędzy narodami na różne sposoby, między ludźmi, między sąsiadami.. Najnowszy przykład płynie z Norwegii.. Walka cywilizacyjna trwa, a profesor Koneczny przestrzegał, żeby cywilizacji nie mieszać.. Zawsze trafią się tacy, którym puszczą nerwy.. Nie chcą mieć obcych cywilizacji u siebie.. Nie chcą, żeby istniejącą, im ktoś zmieniał na inną.. Potrafią swoje życie położyć na szali.. A premier Norwegii zaraz pospieszył z zapewnieniem. że” zamachowcy nie zniszczą demokracji”(???) Bo demokracja jest wartością samą w sobie, choć może służyć, jako diabelskie narządzie zniewolenia człowieka i zaprowadzenia przy pomocy większości– innej cywilizacji.. Amerykanie demokratyczni już spieszą z pomocą śledczą.. Gdzie demokracja jest zagrożona natychmiast pojawiają się Amerykanie, strażnicy demokracji.. I wprowadzacze demokracji wszędzie, gdzie da się okiem sięgnąć.. I wysłać wojsko! Bo bez wojska demokracji nie da się utrzymać? Tak jak socjalizmu. Przekupywać można jednak na krótką metę. A potem i tak bankructwo.. Przytoczę państwu jeszcze jeden tekst pana Jacka Karczmarskiego, która bardzo mi się podoba, zarówno w formie, jak i w treści.. Tekst nosi tytuł ”Quasimodo” I jest bardzo przejmujący.. Katedra w rękach wroga Mór, głód, ofiary krwi Cierpliwy naród w progach U zatrzaśniętych drzwi Pociągał wróg za sznury By kłamać zaczął dzwon A nie runął z góry Oczekiwany ton, Bo garbus u jego serca wisi I w spiż parszywym tłucze łbem Rozbrzmiewa w niespodziewanej ciszy Jego ni rechot, ni to jęk On ceni czyste dzwonu dźwięki Prostują mu garbaty los, Więc widząc, kto wziął sznur do ręki Odebrał Panu jego głos Więc rodzi wściekłą burzę I tłumny plac i gmach Przeklina wróg przy sznurze Przeklina tłum we łzach Uwolnij dzwon poczwaro Nie ma co jeść, co pić Nasycić daj się wiarą, Daj, chociaż dzwonom bić Dopóki sznura wroga dłoń dotyka Nich huczy w nawach próżna złość Ja wisieć będę Panu u języka Aż będzie któryś z nas miał dość, Lecz nawet, gdy mnie diabli wezmą Poświadczy świętych figur rząd, Że jeden garbus karku nie zgiął Wśród upodlonych klątw. Czy to nie piękny tekst? Jest o wrogach, o sznurach, o kłamstwie, o wściekłości, o zatrzaśniętych drzwiach.. To tekst ponadczasowy.. I dlatego jest przepiękny. Warto czasami go przeczytać.. WJR
Warchoły to my? Wszystkie tropy prowadziły do Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego – jak się okazało, koła zamachowego polskich przemian, systemu samo uwłaszczenia nomenklatury, założycielskiego oszustwa III RP Gdyby nie Michał Falzmann, być może nic nie wiedzielibyśmy o istnieniu i funkcjonowaniu Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego i może łatwiej by nam było pełnić rolę drugorzędnych Europejczyków. Kto wie? Falzmann, będąc pracownikiem Izby Skarbowej, a potem Najwyższej Izby Kontroli, z pełną świadomością niebezpieczeństwa, jakie mu grozi, prowadzi prywatne śledztwo w sprawie wykorzystania pieniędzy FOZZ do działań spekulacyjnych na wielką skalę przez podstawione firmy zagraniczne. Kiedy już wie bardzo dużo, umiera w niejasnych do dziś okolicznościach. Nie ulega wątpliwości, że Falzmann stał się patronem ludzi odważnych, samodzielnych, ludzi, którzy chcą wiedzieć, patriotów polskich wreszcie, zatroskanych utratą wpływu na losy swojego kraju. 18 lipca 1991 roku zmarł Michał Falzmann. Moja mama przyniosła taką wiadomość z miasta – widziała klepsydrę na Krakowskim Przedmieściu: „Inspektor NIK-u zmarł tragicznie”. Nie znała człowieka, mimo to bardzo emocjonalnie zareagowała na tę informację. Może, dlatego, że jako doświadczony prawnik, wieloletni radca prawny, chciała w wolnej Polsce być przydatna i złożyła aplikację w sprawie pracy w NIK. Tak, więc, gdy realizowałem zdjęcia do filmu pt. „Oszołom” poświęconego Michałowi Falzmannowi (1993/1994) w siedzibie NIK na Filtrowej, mama jeszcze pracowała właśnie w tym gmachu. Niedługo. Chciała postawić w stan oskarżenia Janusza Lewandowskiego odpowiedzialnego za prywatyzację „Celulozy” w Kwidzyniu, Ireneusza Sekułę za „Interster” i Aleksandra Kwaśniewskiego za jego działalność jako ministra sportu. Bezskutecznie. Spraw nie skierowano do prokuratury bądź je z niej wycofano, a mamie zaproponowano przejście na emeryturę. Mama silnie to przeżyła, ale, jak to dziś widzę, jednak „przeżyła”. Nie było to dane Michałowi Falzmannowi. W momencie jego śmierci atmosfera była taka, że po paraliżującym zdziwieniu towarzyszącym obradom Okrągłego Stołu i po opadnięciu euforii wolności szybko pojawiła się świadomość, jaką cenę za nią płacimy. Państwo nie było nasze, wszędzie te same, co zwykle, czerwone gęby, tym razem przystrojone w biznesowe ciuszki, a Wałęsa stracił cnotę wiarygodności. Ale wtedy jakoś bardzo chciało się uczestniczyć w życiu społecznym, próbować zrozumieć procesy, których byliśmy świadkami, mieć na nie wpływ.
Pierwsze symptomy afery Michał Falzmann, pracując w Izbie Skarbowej, dostrzega elementy tej właściwej, a nie fasadowej transformacji – na fikcyjne cele i spółki przez podstawionych ludzi przekazywano ogromne pieniądze. Wszystkie tropy prowadziły do Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego (FOZZ) – jak się okazało, koła zamachowego polskich przemian, systemu samouwłaszczenia nomenklatury, założycielskiego oszustwa III RP. Bo przecież nie o zagraniczny dług państwa polskiego chodziło. FOZZ miał służyć wykupowi polskiego długu po zaniżonych cenach przez współpracujące potajemnie z władzami polskimi firmy zagraniczne (wykup bezpośrednio przez państwo jest zakazany). Przeznaczono na to ogromne sumy – w 1989 i 1990 roku było to ok. 3,5 proc. wszystkich wydatków Skarbu Państwa. Ta operacja pozostawała w znacznej mierze pod kontrolą wojskowych służb specjalnych, natomiast całkowicie poza kontrolą innych organów władzy państwowej. Umożliwiało to wykorzystanie pieniędzy FOZZ do działań spekulacyjnych na wielką skalę przez podstawione firmy zagraniczne. Najprościej było, dzięki zadekretowanemu przez Leszka Balcerowicza sztywnemu kursowi dolara, zastosować tak zwany oscylator – wykupić za dolary złotówki, umieścić je na wysoko oprocentowanym (kilkadziesiąt procent) koncie, a po roku kupić znów dolary z tym kilkudziesięcioprocentowym zyskiem. W ten sposób miliony dolarów opuściły nasz kraj, a inne miliony dały potężny zastrzyk finansowy wybranym (nie trzeba pytać, przez kogo) odłamom polskiego biznesu, w tym medialnym imperiom. Zacieranie śladów było tak skuteczne, że straty Skarbu Państwa przedstawione na procesie FOZZ w 2005 roku stanowią tylko ułamek strat rzeczywistych.
Państwo igraszką służb Tymczasem Michał Falzmann traci pracę w Izbie Skarbowej. W kolejnych miejscach zatrudnienia dostrzega następne elementy układanki. Razem z przyjaciółmi, Mirosławem Dakowskim i Jerzym Przystawą, wspierany przez żonę Izabelę, prowadzi samodzielne śledztwo księgowo-bankowe. Politycy, także ci z obozu „Solidarności”, przyglądają mu się nieufnie. Jego tezy są daleko idące, jak dla nich, za daleko. Przecież Polska to nie „matrix” (wtedy zresztą nawet nie funkcjonowało to pojęcie), a Leszek Balcerowicz ma plan. Owszem, może nawet bolesny dla Polaków, ale przecież w perspektywie korzystny, a teorie spiskowe zagrażają przemianom, zagrażają rozwojowi wolnego państwa, osaczają ludzi nierozumiejących przemian. Gdyby Falzmann w swym rozpoznaniu miał rację, to, strach pomyśleć, państwo nie jest wolne, pozostaje w rękach służb – czytaj: państw ościennych. W sumie można z tym żyć, trzeba się tylko tego nauczyć – w globalnym świecie nie ma miejsca na samodzielne średniej wielkości państwa. Cywilizacja zachodnia niesie tyle korzyści, że nie warto pytać o tożsamość.
Zdążył powiedzieć: „Najważniejszy jest Bank Śląski…” Falzmann zostaje zatrudniony w NIK. Ma podejrzenie, że ktoś chce sprawdzić w ten sposób, czy państwo może skutecznie kontrolować działania nieformalne, przestępcze, rabujące jego mienie. Czuje się wtedy zagrożony. Rozmawia z żoną, może by się wycofać, ktoś za nim chodzi, martwi się o swoje pięcioro dzieci. Żona, pani Izabela, stwierdza krótko: „Zacząłeś, to skończ, taka jest twoja powinność, taka jest twoja odpowiedzialność, taki imperatyw, wreszcie – sumienie”. Mimo telefonicznych pogróżek i inwigilacji nie przyznano mu ochrony. Jako inspektor NIK żąda rozmowy z Leszkiem Balcerowiczem, w czasie, której reaguje bardzo emocjonalnie. Balcerowicz, tak można sądzić, powiedział mniej o FOZZ i jego działalności, niż wiedział, jako minister finansów. Falzmann zostaje w NIK zawieszony, potem odwieszony. Udaje mu się opublikować wiadomości o aferze FOZZ w piśmie „Spotkania” – inne pisma dotąd mu odmawiały. Planuje kontrolę Narodowego Banku Polskiego. Ale umiera na zawał, choć nikt nie przekona pani Izabeli Falzmann, że była to śmierć naturalna. Wcześniej nie uskarżał się na serce. W ostatnim dniu życia Falzmann umawia się na rozmowę z liderem „Solidarności Walczącej” Kornelem Morawieckim, ma nowe, istotne informacje. Gdy przybywa na spotkanie, zaczyna się atak serca. Morawiecki wiezie go do szpitala, gdzie Falzmann umiera. Ostatnie zdanie wypowiedziane do Morawieckiego brzmiało: „Najważniejszy jest Bank Śląski”, (który wówczas właśnie zbankrutował). Być może będziemy mogli jeszcze poznać jego sens, ponieważ choć nie ocalał Falzmann, odnaleziony został jego notes z tamtych czasów. O aferze FOZZ w szerszym kontekście działalności Wojskowych Służb Informacyjnych pisze obecnie książkę Sławomir Cenckiewicz. Dodajmy jeszcze, że śmierć Falzmanna nie jest jedyną towarzyszącą aferze FOZZ. Ówczesny prezes NIK Walerian Pańko zginął w wypadku samochodowym. Dwaj policjanci z drogówki, którzy pierwsi przyjechali na miejsce wypadku Pańki, utonęli na rybach, a służbowy kierowca, który przeżył wypadek, zmarł na zawał…
Wypełnił swoją powinność Mija dwadzieścia lat od tamtych wydarzeń. Symbolem, jakiej sprawy jest postać Michała Falzmanna? Przegranej, udowadniając, że nie warto kopać się z koniem, bo my, średniej wielkości Naród, i my, pojedynczy ludzie, pochłonięci naszym życiem prywatnym, i tak nie mamy żadnego wpływu na losy świata i głupotą jest tego nie rozumieć? Czy może wygranej, co prawda moralnie, ale zawsze, tak jak w przypadku pacjenta z „Lotu nad kukułczym gniazdem”, który wprawdzie nie wyrwał ogromnej, zamocowanej w podłodze baterii, ale przecież ktoś to potem zrobił? Do jednego z pierwszych programów cyklu „Pod prąd”, który prowadziłem w latach 2005-2008, zaprosiłem panią Izę Falzmann. Myślę, że Michał Falzmann stał się patronem postaw samodzielnych, odważnych, ludzi, którzy chcą wiedzieć, patriotów polskich wreszcie, zatroskanych utratą wpływu na los swojego kraju. Wymazani z pamięci prawie skutecznie żołnierze wyklęci walczący po II wojnie światowej z komunistami w imię oczywistych dla nich racji byli skazani na porażkę. Bo Jałta, bo Sowieci, bo było: nauczyć się nowej rzeczywistości, mieć dzieci i je kochać. Bohater mojego filmu, aresztowanego od 7 miesięcy przez TVP, „Historia Roja, czyli w ziemi słychać lepiej” (film nie został skolaudowany), żołnierz Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, wypełnił swoją powinność wynikającą z wychowania, tradycji, wiary, odwagi. A Michał Falzmann zrobił to samo. Świat zewnętrzny odczytujemy na podstawie dostępnych nam faktów. Możliwe, że gdyby nie Michał Falzmann, nie wiedzielibyśmy nic o istnieniu i funkcjonowaniu FOZZ i może łatwiej by nam było pełnić rolę drugorzędnych Europejczyków. Kto wie? Nie chciałbym Państwa namawiać do postaw tak bezkompromisowych jak postawa Falzmanna, ale gdy na własną miarę dostrzeżemy elementy funkcjonowania nieoficjalnego, podziemnego świata wymykającego się regułom demokracji, niszczącego istnienie ludzkiej wolności, to mówmy o tym, próbujmy tę wiedzę przekazać. Inaczej utoniemy w tym milczeniu, zgadzając się na to, że coraz bardziej ukryty przed nami będzie sens wydarzeń i co za tym idzie – nasza rzeczywistość. W filmie „Oszołom” (miał jedyną emisję w TVP w 1995 r.) cytuję fragment sceny z maskami z „Wyzwolenia” Stanisława Wyspiańskiego: „Warchoły to wy” – mówi Konrad, a w filmie aktor grający rolę Falzmanna, mówi tak o Polakach, którzy nie realizują swoich obywatelskich obowiązków. Żeby nie stało się tak, że będzie można powiedzieć: „Warchoły to my”. Jerzy Zalewski
Święta bez świętości Głównym tematem „Biuletynu IPN” nr 7 (78) 2007 były święta zniesione i wniesione przez peerel. Wojny 1 Maja z 3 Maja, tzw. Święta Zmarłych ze świętem Wszystkich Świętych, 22 Lipca z 11 Listopada tworzyły swoisty klimat państwa bez korzeni historycznych, państwa, w którym czerwoni dygnitarze bezmyślnie mówili o narodzinach nowej tradycji. Polecamy państwo ten niezwykle ciekawy miesięcznik, a poniżej zamieszczamy rozmowę na temat świąt peerelowskich.
Barbara Polak: Co charakteryzuje święta peerelowskie? Piotr Osęka: Obrzędowość PRL jest bardziej formą sprawowania władzy niż zjawiskiem ze sfery zachowań społecznych. Od pierwszych miesięcy „Polski lubelskiej” władze przywiązywały wyjątkową wagę do sfery rytuałów państwowych – oficjalnych obchodów świąt i rocznic. Rządzący zadbali, by – choć jeszcze trwała wojna – odbywały się defilady, wiece i pochody. Chodziło o to, by społeczeństwu nie zabrakło sposobności do oklaskiwania nowych przywódców, wyrażania poparcia dla ich polityki. Scenariusz uroczystości od początku układali urzędnicy państwowi i partyjni, kierując się instrukcjami PPR, potem PZPR. Ich ingerencja odbywała się na niespotykanym wcześniej poziomie szczegółowości i dotyczyła wszystkich aspektów ceremonii. Nad przygotowaniem i przebiegiem uroczystości czuwali także funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa, rejestrując przejawy niezadowolenia czy nieposłuszeństwa ze strony tłumu. Plan obchodów, choć angażował wszystkie grupy społeczne, był tajny. Właściwością ceremoniałów komunistycznych było nie tylko drobiazgowe planowanie, ale i powtarzalność schematów. W pierwszych powojennych latach, w sferze propagandy, a więc i rytuałów publicznych, władze zdecydowanie większą uwagę poświęcały autokreacji patriotycznej niż rewolucyjnej. W miastach odebranych Niemcom organizowano restytuowanie symboli narodowych. Po uroczystych Mszach św. wierni uczestniczyli w pochodach, wieszano wizerunek orła, śpiewano Rotę.
Co świętowano w „Polsce lubelskiej”? Pierwszymi świętami obchodzonymi w 1944 r. była rocznica rewolucji październikowej, 7 listopada i rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości, 11 listopada – co niewątpliwie miało wymiar propagandowy. Kolejnym było obchodzone tego roku Święto Reformy Rolnej, które celebrowano lokalnie między październikiem a grudniem, w dniu nadania chłopom aktów rozparcelowanej ziemi „obszarniczej”. Często w dworach przy tej okazji urządzano zabawy. Kolejną celebrą była 65. rocznica urodzin Stalina, 21 grudnia. Uroczystości miały wymiar głównie centralny. Odbywały się uroczyste akademie z udziałem najwyższych przedstawicieli władzy. Urodzinom towarzyszyła szeroko zakrojona akcja propagandowa. Rytuały wokół kultu Stalina stanowią przykład i zapowiedź nurtu w socrealistycznej obrzędowości, który traktował święta państwowe nie, jako narzędzie dla pozyskiwania mas, lecz jako instrument zniewolenia, totalnego podporządkowania społeczeństwa władzy. Prawdziwe myśli i uczucia uczestników nie miały tu znaczenia, ważne, by odgrywali przygotowaną dla nich rolę. Niezwykle uroczyście obchodzono w lutym 1945 r. Święto Armii Czerwonej. W całym kraju odbywały się wiece i akademie, przedstawiciele władzy i „społeczeństwa” składali wieńce na grobach poległych żołnierzy sowieckich, pokazywano filmy, wygłaszano prelekcje. W pierwszych powojennych latach rządzący obsesyjnie oddawali cześć narodowemu sacrum. Prócz wymienionych okoliczności świętowano powstania narodowe (z wyjątkiem Powstania Warszawskiego), zwycięstwo Sobieskiego, koronację Chrobrego czy bitwę pod Racławicami. „Kalendarzyk rocznic politycznych i uroczystości państwowych”, ułożony w 1946 r., zawiera 73 pozycje. Nie było w nim miejsca na Piłsudskiego, Katyń czy Polskę Podziemną. Był to czas, gdy dla pozyskania akceptacji społecznej do uczestnictwa w różnych uroczystościach organizowanych przez władze zapraszano również przedstawicieli duchowieństwa. Miało to sugerować pewną ciągłość państwowości, bo przed wojną większość świąt państwowych obchodzono wspólnie z Kościołem. To paradoks, ale istotnie, nieodłącznym składnikiem rytuałów państwowych w latach 1944–1947 były obrzędy kościelne. Między 1944 a 1948 rokiem władza była „szalenie pobożna”. Ceremonie z okazji 1 Maja, 22 Lipca lub dożynek łączyły liturgię katolicką i afirmację tradycji marksistowskiej. Pochody rozpoczynały się nabożeństwami, w których publicznie uczestniczyli przywódcy kraju.
22 lipca 1945 r. po zakończeniu wiecu na pl. Teatralnym w Warszawie, gdzie owacjami uczczono Armię Czerwoną i Stalina, ruszono na Krakowskie Przedmieście, gdzie nastąpiła uroczystość odsłonięcia figury Chrystusa z kościoła św. Krzyża, Bolesław Bierut odśpiewał ze zgromadzonymi Boże, coś Polskę, a podczas ceremonii poświęcenia figury skłonił się przed księdzem, dotknął kropidła i uczynił na piersi znak krzyża. Była to świadoma gra polityczna. Święta katolickie miały nadal przedwojenną rangę świąt państwowych. Komunistom zależało na zachowaniu pozorów, że powojenna Polska będzie krajem demokratycznym i gwarantującym swobody religijne. Dlatego też w 1944 r. propaganda bardzo nagłośniła Boże Narodzenie. Przygotowano zakrojoną na szeroką skalę „akcję gwiazdkową”, prezenty dla żołnierzy. Uczestniczył w niej również Kościół. Z upływem czasu przerodziło się to w organizowanie przez władze zbiorowych „gwiazdek” i „choinek” dla pracowników i ich dzieci. Od 1948 r. przyjął się zwyczaj organizowania „gwiazdki” dla dzieci w pałacu Rady Ministrów, z uczestnictwem Bieruta i Cyrankiewicza, tańczących z dziećmi i obdarowujących ich prezentami. W kanonie świąt oficjalnych znalazła się data 1 listopada, Wszystkich Świętych, w kolejnych latach obchodzona, jako Święto Zmarłych. Czczono wtedy pamięć poległych żołnierzy. To dobry przykład tego, że system, adaptując święta kościelne do propagandowego kalendarza, zarazem dystansował się od nich, zamazywał ich sens i znaczenie. Boże Narodzenie starano się przedstawić nie jako wydarzenie religijne, lecz element tradycji ludowej. System dokonywał upaństwowienia świąt kościelnych, ale także zabiegał o oprawę religijną świąt państwowych. Jest w tym zjawisku pewnie jeszcze coś więcej. To pewna konkurencja z Kościołem o ceremonię, której władza, mówiąc najprościej, mu zazdrościła. Podniosłość uroczystości kościelnych i tajemnica sacrum była niedoścignionym ideałem komunistycznej ideologii. Stąd kult jednostki, nieudolne naśladownictwo religijnej obrzędowości w ceremoniałach na wskroś świeckich, że wspomnę tylko scenografię cywilnych ślubów, uroczystości „nadawania imienia” czy świeckich pochówków. Komuniści mieli własny panteon świętych, których portrety obnoszono w pochodach i zawieszano w salach, w których odbywały się uroczyste akademie. Byli to „ojcowie założyciele” – Marks, Engels, Lenin, oraz „polscy rewolucjoniści” – Waryński, Kasprzak, Róża Luksemburg, Janek Krasicki, Hanka Sawicka, a także aktualni przywódcy komunistyczni państw obozu socjalistycznego. Rytuał katolicki był bez wątpienia źródłem inspiracji w socjalistycznej obrzędowości, choć w Kościele katolickim rozpoznano już na początku depozytariusza „reakcyjnej ideologii”. Był też rywalem w staraniach o legitymizację narodową. Dobrze widoczne było to przy okazji Święta Ludowego czy rocznicy Konstytucji 3 maja, przez katolików obchodzonej łącznie ze świętem Matki Bożej Królowej Polski. Nie tylko wówczas. Do 1948 r. wielu świętom, w tym zakończeniu wojny, czyli Dniowi Zwycięstwa, 1 Maja, 22 Lipca, dożynkom – towarzyszyły nabożeństwa i uroczyste Msze św. Śpiewano Boże, coś Polskę i Rotę. Zatrzymam się jeszcze przy tym pierwszym, którego celebrowaniu towarzyszyło również umiejętne wykorzystanie nastrojów antyniemieckich. Symboliczne poniżenie Niemców – poprzez deptanie chorągwi ze swastyką, palenie flag hitlerowskich i kukieł Hitlera, Göringa i Franka – było ważnym składnikiem narodowej legitymizacji rządzących. Propaganda wykorzystała je również przy obchodach rocznicy bitwy pod Grunwaldem. Należy zwrócić uwagę, że już w tych przypadkach ujawniła się sprzeczność między serwilizmem wobec Związku Sowieckiego a afirmacją tradycji narodowych. Retorykę narodową zastosowano również we wskrzeszonym po II wojnie światowej państwowym, w okresie sanacji, Święcie Morza, któremu w 1945 r. towarzyszył uroczysty akt zaślubin „polskiego morza” przez wrzucenie w jego wody pierścienia „poświęconego przez Trójcę Przenajświętszą”. W późniejszych latach nie tylko odstąpiono od religijnych akcentów w obchodach świąt państwowych, co nastąpiło ostatecznie w 1949 r., rozpoczęto wręcz swoistą wojnę świąt. Już w 1946 r., 3 maja, doszło w Krakowie do krwawych zamieszek, gdy po Mszy św. w kościele Mariackim, w czasie przemarszu przez miasto, zostały zaatakowane poczty sztandarowe studentów i uczniów szkół średnich. W nocy z 3 na 4 maja funkcjonariusze UB przeprowadzili rewizję w jednym z domów studenckich, bijąc mieszkańców i demolując sprzęty w poszukiwaniu broni. Efektem były strajki studentów i uczniów w Krakowie i innych miastach Polski. Tak skończyła się peerelowska tradycja Święta Konstytucji. Ostatecznie w okresie stalinizmu kalendarz oficjalnych świąt obejmował 18 pozycji – Nowy Rok, wyzwolenie Warszawy, rocznica śmierci Lenina, rocznica powstania Armii Czerwonej, Dzień Kobiet, 1 Maja, Dzień Hutnika, Święto Ludowe, Dzień Dziecka, Święto Morza, Święto Odrodzenia, Święto Lotnictwa Polskiego, Dożynki, Dzień Kolejarza, Dzień Wojska Polskiego, rocznica rewolucji, Święto Górnicze, urodziny Stalina – z którego w późniejszych latach wypadły tylko trzy. Prócz tego było wiele okazji do odbywania wieców i masówek – od zbierania podpisów pod Apelem Sztokholmskim, przez akcje łapania stonki, dyskusje nad tezami na zjazd partii, po obchody tygodnia przyjaźni polsko-radzieckiej itd. System komunistyczny czerpał z pewnych tradycji przedwojennej kultury politycznej. Dotyczy to świąt cechowych – władze komunistyczne chciały sprawiać wrażenie, że z ogromną atencją traktują pracę fizyczną. Każdemu świętu branżowemu towarzyszyło rozdawanie prezentów dla przodujących kolejarzy, stoczniowców, nauczycieli itd. Rozdawano zegarki, radia, medale, dyplomy honorowe.
Najważniejszymi, bez wątpienia, świętami komunistycznymi były: 1 Maja – „imieniny” i 22 Lipca – „urodziny” systemu.
Przy czym 22 Lipca, inaczej Święto Odrodzenia, miało, choćby ze względu na wakacyjną porę, w której wypadało, nieco luźniejszą formę. Programy tych uroczystości i ich scenariusze ukształtowały się ostatecznie około 1949 r., kiedy to nastąpiła pełna centralizacja i unifikacja obchodów. Programy te, bez specjalnych zmian, dotrwały do końca systemu. Po uroczystych akademiach i wiecach odbywały się pochody. Pierwsze powojenne obchody Święta Pracy zorganizowano już w 1945 r., kiedy to pochód odbył się między innymi w ruinach Warszawy. Pochód był najważniejszą częścią święta. W porównaniu z okresem przedwojennym zatracił on charakter manifestacji, ponieważ przestał wyrażać opinie i oczekiwania jego uczestników. Przekształcił się w propagandowy spektakl, nad którego przebiegiem władze sprawowały, począwszy od 1945 r., coraz skuteczniejszą kontrolę. Decyzje o kształcie święta i treści haseł zapadały na posiedzeniach Sekretariatu KC i Biura Politycznego. Charakterystyczne jest to, że coroczny zestaw haseł dał się z łatwością stosować przy obchodach niemal każdego święta. Główną rolę w kontrolowaniu, czy święto przebiega zgodnie ze scenariuszem, odgrywał aparat bezpieczeństwa. Formalnie 1 Maja stał się ustawowym świętem państwowym dopiero po roku 1950, jednak od początku było jasne, że jest to najważniejsze święto systemu. Na marginesie – w II RP również obchodzono to święto, choć bez trybun i dygnitarzy. Była to raczej manifestacja robotników ubranych w odświętne stroje. Często towarzyszyły jej krwawe starcia.
Wspomniał pan o przymusie świętowania. To temat tabu w partyjnych dokumentach. Władza sama przed sobą budowała fikcję dobrowolnego uczestnictwa w komunistycznych świętach. W rzeczywistości istniał dość szczelny system kontroli i represji – mówię tu zwłaszcza o czasach stalinowskich – który wymuszał udział w obchodach. Trudno było przed tym uciec. Niektórych stać było na jawny bunt i kategoryczną odmowę maszerowania w pochodzie, inni posługiwali się pretekstami, jak choćby choroba czy pogrzeb w rodzinie. W pierwszych latach po wojnie ludzie wstydzili się pokazać na manifestacji, by nie pomówiono ich o akceptację systemu. Część uczestników odmeldowywała się tylko na zbiórce przed rozpoczęciem pochodu. Inni różnymi metodami unikali wzięcia szturmówki, portretu czy innego rekwizytu, a gdy to się nie udało, porzucali je przy najbliższej okazji. Oprócz podłoża czysto ideowego był to przejaw pragmatyzmu, wiele niesionych dekoracji stanowiło niemały ciężar. Nie oznacza to, że ci, którym nie udało się wywikłać, nie sprawiali już żadnych niespodzianek. Byli ludzie, dla których pochód stanowił pewną odmianę procesji, stąd przypadki pojawienia się z obrazami lub sztandarami kościelnymi czy intonowanie kościelnych pieśni. Znam przypadki podjęcia „niewłaściwych” zobowiązań pierwszomajowych – zamówić Mszę św. za dusze poległych w obronie ojczyzny czy ogrodzić świętą figurę. Starano się też świadomie „zepsuć” święto, profanować czy ośmieszać rytuały i rekwizyty. Podobizny przywódców czy czerwone sztandary w okresie świąt stawały się przedmiotem napaści. Przed akademiami i pochodami udawało się czasami uszkodzić techniczną infrastrukturę święta – nagłośnienie czy oświetlenie. Nierzadko pojawiały się też „nielegalne” okrzyki. Takie zachowania na „nie” były dość częste, choć naturalnie trudno powiedzieć, czy masowe. To mi przypomina doświadczenie ze znacznie późniejszych czasów, ze stanu wojennego. Przejeżdżając codziennie obok Pałacu Kultury, z zachwytem obserwowałam (sądzę, że nie był to przypadek, tylko efekt świadomej działalności) różne kombinacje wygaszania liter w dumnym napisie nad wejściem głównym. Raz tworzyły one napis „Pała Kultu”, innym razem „Pałac Kury”. Wróćmy do atmosfery pochodu. Jednym ze zmartwień organizatorów oficjalnych obchodów – przede wszystkim na wsi – była konfrontacja z rytuałem kościelnym, np. napotkanie orszaku pogrzebowego czy odpustowej procesji, kiedy to uczestnicy pochodu klękali na widok księdza z monstrancją. Było to traktowane, jako przejaw „wrogiej działalności kleru” i rywalizacji o wiernych. Nieco lepiej wyglądała sprawa frekwencji na towarzyszących obchodom zabawach i festynach, chociaż i w tym przypadku ludzie krytykowali odgórnie zaplanowany repertuar taneczny i śpiewane pieśni. Festyny stwarzały możliwość zrobienia atrakcyjnych zakupów na zaimprowizowanych stoiskach. Wywiad ukazał się w numerze 7/2007 Biuletynu Instytutu Pamięci Narodowej
Czy Polska godzi się na totalitaryzację? „W czasach komunizmu nie mieliśmy takich problemów jak teraz. To skandal, czujemy się wykluczani, jesteśmy dyskryminowani, to jest totalitaryzm” – takie słowa wypowiedział o. Tadeusz Rydzyk 21 czerwca br. podczas konferencji w siedzibie Parlamentu Europejskiego poświęconej m.in. energii odnawialnej. Rozpętała się burza, wywołana przez salonowe media z „Gazetą Wyborczą” na czele i, co ciekawsze, przez oficjalne czynniki rządowe. Największe chyba rozczulenie wywołała reakcja Ministerstwa Spraw Zagranicznych, które wystosowało notę (podpisaną przez rzecznika Marcina Bosackiego) do Stolicy Apostolskiej, domagając się interwencji w stosunku do dyrektora Radia Maryja. Szczególnie kuriozalne są ostatnie słowa noty: „Pozostawiamy Kościołowi osąd, czy działalność biznesowa i aktywność polityczna o. Tadeusza Rydzyka współgrają z charyzmatem kapłaństwa”. Moim zdaniem jazda po lesie na motocyklu, co praktykuje Radosław Sikorski, zupełnie nie współgra z charyzmatem ministra spraw zagranicznych. Ale pozostawiam rzecz pod osąd premierowi Donaldowi Tuskowi.
Metody jeszcze nie siłowe… Po kilku dniach o. Tadeusz Rydzyk wyjaśnił, że nie twierdzi, iż Polska jest państwem totalitarnym, ale metody działania władz przypominają postępowanie w czasach, gdy kraj nasz był pod rządami totalitarnymi. Politolodzy przytaczają kilka definicji „totalitaryzmu” – wszystkie mają swoje wady i zalety. Za system totalitarny uważamy na ogół taki, w którym wszelkie zachowania społeczne kontrolowane są przez władzę państwową. W systemie totalitarnym władza posiada monopol informacji i propagandy, stosuje terror wobec swoich przeciwników. W aparacie władzy nadrzędną rolę odgrywają struktury monopartii, zorganizowanej centralistycznie, hierarchicznie, z wodzem na czele. Oczywiście w świetle tej definicji Polska nie jest krajem totalitarnym. Nie wyklucza to jednak – jak to ujął o. Rydzyk – stosowania metod przypominających czasy totalitarne. Rząd Donalda Tuska zrobił w ostatnim czasie bardzo wiele, żeby przypomnieć nam czasy PRL-u. Władze państwowe ingerują coraz mocniej we wszelkie przejawy życia społecznego, które uważają za nieodpowiednie. Szykanowanie obrońców Krzyża Pamięci czy też uczestników akcji namiotowej na Krakowskim Przedmieściu są najlepszym tego przykładem. Monopol informacji nie jest na szczęście pełny, ale przewaga mediów popierających obecny rząd i Platformę Obywatelską ogromna. Wynika ona także z celowych działań obecnej ekipy, która umiejętnie opanowała państwowe radio i telewizję. Sprzedaż państwowych udziałów w „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” w ręce prywatnego biznesmena doprowadzi zapewne do zasadniczej zmiany charakteru tych pism. Powiązane z rządem media dokonują niekiedy manipulacji, pachnących wręcz czasami Jaruzelskiego, jak np. dziesięciokrotne zaniżanie liczebności demonstrantów na Krakowskim Przedmieściu 10 kwietnia 2011 r. Zatrważa fakt wtargnięcia o szóstej rano ekipy ABW do mieszkania studenta prowadzącego niepokorną stronę internetową. Po latach przerwy pojawił się w Polsce więzień polityczny – Klaudiusz Wesołek, który spędził dwa tygodnie w areszcie przy ul. Kurkowej w Gdańsku. A lidera najważniejszej partii chciano wysłać na badania psychiatryczne (skąd my to znamy?). Do metod może nie siłowych, lecz brutalnych zaliczyć można też ograniczenie wolności gospodarczej poprzez drastyczne podatki czy manipulowanie komisjami śledczymi, zwłaszcza w kwestii afery hazardowej.
Ludzie niepokorni Obecna ekipa rządząca przesiąknięta jest także głęboko swoistymi, w istocie lewicowymi ideologiami poprawności politycznej i europejskości. Łączy się z tym pogarda dla ludzi myślących inaczej – niepokornych wobec zła i nieprawości. Jest ich bardzo wiele kategorii. Należą do nich zarówno słuchacze Radia Maryja, nazywani pogardliwie „moherami”, jak i bardzo różniący się od nich mentalnością kibice, określani mianem „kiboli”. Ludzie niepokorni to także biznesmeni walczący z urzędnikami o trwanie swoich firm, dających zatrudnienie; to babcie sprzedające pietruszkę na ulicach nękane przez straż miejską; to obywatele odważnie wydeptujący ścieżki do różnych instytucji w nadziei na zwycięstwo prawa i sprawiedliwości (w tym wypadku małą literą). To także zirytowani kierowcy, prześladowani fotoradarami, ustawianymi głównie z myślą o wyciągnięciu pieniędzy od pechowców, a nie o bezpieczeństwie ruchu drogowego.
Od słów do czynów, panie premierze Nie jesteśmy krajem totalitarnym, ale działania obecnego rządu powoli spychają nas w stronę totalitaryzmu. Dlatego nie wolno milczeć, gdy mnożą się incydenty wymierzone w wolność słowa, w prawo do zgromadzeń i manifestacji, w swobody obywatelskie. W latach 70. i 80. metodą przeciwstawiania się rządom totalitarnym było nagłaśnianie wszelkich przypadków łamania praw człowieka i narodu w zachodnich środkach masowego przekazu. W obecnej krytycznej sytuacji metoda ta może również okazać się skuteczna i konieczna. 6 lipca, po przemówieniu Donalda Tuska w europarlamencie, w którym zarysował on wizję polskiej prezydencji w Unii, głos zabrał Zbigniew Ziobro. Zwrócił się on bezpośrednio do premiera polskiego rządu:
„Pięknie pan mówił o wartościach polskiej prezydencji, ale chciałbym, żeby pan tych wartości jak wolność słowa, wolność mediów przestrzegał w praktyce, a nie tylko w teorii. To pana rząd wystąpił o likwidację dziennika „Rzeczpospolita”, bo był krytyczny wobec rządu. Niedawno funkcjonariusze uzbrojeni w broń ostrą wkroczyli do mieszkania internauty studenta tylko, dlatego, że prowadził krytyczną wobec prezydenta stronę internetową. Od słów do czynów, panie premierze”. „Demokracja to najgorszy system, ale nie wymyślono nic lepszego” – powiedział Winston Churchill. System totalitarny jest jednak dużo gorszy od owego „najgorszego”. Najbliższe wybory parlamentarne mogą być w istocie dla Polaków plebiscytem. Odpowiedzą w nich, czy są za pluralizmem, czy też godzą się na powolną totalitaryzację życia publicznego. Prof. Wojciech Polak
Pieniądz komplementarny Systemy walut alternatywnych na razie mogą mieć jedynie lokalne znaczenie. Jednak rozwój tej dziedziny daje nowe interesujące możliwości. Być może pomogą one przezwyciężyć narastający kryzys finansowy. W telewizji nieraz można usłyszeć wypowiedzi ekspertów, którzy twierdzą, że obecny kryzys powstał z nadmiaru socjalizmu. Samopoczucia tych krytyków socjalu i obecności państwa w gospodarce nie psuje nawet fakt, że prawie wszystkie państwa świata są obecnie mocno zadłużone. Zaś najlepsza sytuacja jest tam, gdzie mamy stosunkowo dużą obecność państwa w gospodarce (przede wszystkim chodzi o państwa nordyckie, które jak można przeczytać w pisemkach naszych liberałów żyją „pod nieustannym jarzmem socjaldemokratów”). Moim zdaniem rzeczywistych przyczyn kryzysu finansowego należy szukać gdzie indziej. Zbudowany po II wojnie światowej system finansowy nigdy nie był w pełni stabilny. Ale dopiero przemiany końca XX wieku sprawiły, że zaczął się rozrastać i dominować nad realną gospodarką, tłumiąc jej potencjał rozwoju. Nic więc dziwnego, że pojawiają się na całym świecie nowatorskie propozycje alternatywnych rozwiązań. Określa się je najczęściej mianem pieniądza komplementarnego. Główną motywacją tych prób jest chęć stworzenia systemu w większym stopniu sprzyjającego wolności gospodarczej (transakcje nie powinny zawierać ukrytych opłat). Poniższy schemat pokazuje pieniądz komplementarny, jako element ewolucji pieniądza:
Pieniądz oprocentowany ujemnie Pierwsza z koncepcji, jakie chciałbym przedstawić nie jest nowa. Powstała w czasach Wielkiego Kryzysu. Miasto Wörg w Austrii zmierzało ku bankructwu. Zdołało się przed nim uchronić dzięki wdrożeniu innowacyjnego (jak byśmy to dzisiaj określili) systemu finansowego. Oto jego charakterystyka pochodząca z tygodnika "The Week" z dn. 17 maja 1933 (cytat za Jacek Andrzej Rossakiewicz „Pieniądz oprocentowany ujemnie. Geneza i konsekwencje”):
„Bony te opiewały na 1, 5, 10 szylingów. Charakterystyczna ich cechą było, że wartość ich malała, co miesiąc o 1%. Posiadacz takiego bonu musiał nabyć w końcu miesiąca od władz miejskich znaczek odpowiedniej wartości; po naklejeniu tego znaczka bon wracał do wartości nominalnej. Znaczek ten przyklejano na odwrotnej stronie bonu, a dochód ze sprzedaży tych znaczków szedł na fundusz pomocy biednym. Na skutek tego zarządzenia bony te obiegały z niesłychana szybkością. Zaczęto od tego, że zapłacono nimi robotników, których w zaangażowano do budowy ulic kanalizacji i innych robót publicznych; w braku tych bonów robotnicy ci byliby bezrobotni. [Można byłoby zapłacić im normalnymi pieniędzmi, które zdeponowano w kasie, ale wówczas nie byłby to rzeczony eksperyment z ujemnie oprocentowanymi bonami - przyp. m. J.A.R.]. Pierwszego zaraz dnia po wprowadzeniu w obieg tych bonów wypłacono nimi 1800 szylingów. Robotnicy wydali je natychmiast w sklepach, a sklepikarze, starając się spiesznie pozbyć bonów, opłacili nimi podatki miejskie. Władze miejskie pokryły nimi natychmiast swoje zobowiązania wobec dostawców. W przeciągu doby od chwili ich wypuszczenia, większość tych bonów weszła po raz drugi w obieg. W ciągu pierwszego miesiąca bony te obiegły w koło nie mniej niż dwadzieścia razy. Nikt nie mógł uniknąć opłaty 1% w końcu miesiąca, gdyż bon bez tego znaczka tracił całkowicie wartość. W ciągu pierwszych 4-ch miesięcy od wypuszczenia tych nowych pieniędzy wykonało miast roboty publiczne za 100 tys. szylingów, dużą część zaległych podatków uiszczono i zaszły nawet wypadki płacenia podatków z góry. Wpływy z tytułu zaległych podatków były ośmiokrotnie większe niż przed wprowadzeniem nowego pieniądza. Bezrobocie spadło bardzo znacznie, a sklepy robiły dobre interesy. Sława cudu w Worgl rozeszła się szeroko. Amerykański ekonomista Irving Fisher wysłał specjalnś komisję badawczą do Worgl, po czym system ten zastosowano w tuzinie amerykańskich miast.” Autorem tego pomysłu był Silvio Gesell, którego docenił nawet M. Keynes. Zwrócił jednak równocześnie uwagę, że dodatnie oprocentowanie jest "premią za płynność" (za pieniądz łatwo zamienić na towar). Jak zauważa w cytowanym tekście Jacek A. Rossakiewicz, było to głęboko zakorzenione w ekonomii liberalnej jeszcze jedno "klasyczne" uzasadnienie lichwy. Poważniejszym zarzutem Keynesa jest brak cechy uniwersalności. Gdyby próbować upowszechnić pieniądz oprocentowany ujemnie, to pojawiłyby się substytuty umożliwiające oszczędzanie bez utraty wartości. Inne zastrzeżenie formułuje Rossakiewicz: „pieniądz oprocentowany ujemnie znika z rynku samoczynnie, bez emisji. Rola emitenta takiego pieniądza i samej emisji jest tutaj większa. Znikający, "słaby" pieniądz staje się potężniejszym narzędziem kontroli gospodarki niż oprocentowany dodatnio”.
Pieniądz barterowy Ciekawą walutą, która nie jest w ogóle oprocentowana jest pieniądz barterowy. Barter to wymiana towar za towar. Występuje ona już od zarania dziejów. Stwarza jednak szereg problemów. Nawet jeśli w wymianie uczestniczy wiele osób, to przeważnie do transakcji dochodzi w parach. A przecież trudno znaleźć dwie osoby z których jedna oferuje to, czego potrzebuje druga i na odwrót. Dopinanie zaś transakcji 'na siłę' nie sprzyja racjonalnemu zaspokajaniu potrzeb. Przy pomocy systemu informatycznego można łatwo przezwyciężyć tą niedogodność. Wiele osób może oferować swe towary i usługi które są przeliczane na inne produkty i usługi przy pomocy przyjętych jednostek rozliczeniowych. Sprzedaż powoduje zwiększenie salda konta uczestnika wymiany wyrażonego w tych jednostkach, a zakup - zmniejszenie tego salda. Po sfinalizowaniu wszystkich transakcji, salda tych kont mogą teoretycznie pozostać zerowe. Różnicę między barterem zwykłym, a barterem wielostronnym obrazuje poniższa ilustracja:
Wartości używane w wymianie towarowej (o których mowa powyżej) pełnią rolę pieniądza. Taki komplementarny pieniądz (użyjmy określenia: pieniądz barterowy) ma szereg ciekawych cech. Wyraża on wartość towarów i usług będących przedmiotem wymiany. Jego siła nabywcza nie podlega więc inflacji. Dlatego pojawiają się nawet pomysły jego zastosowania w lokalnej gospodarce obok oficjalnej waluty! „40 tysięcy Brytyjczyków bierze udział w barterowej wymianie usług i dóbr prowadzonej przez firmy internetowe a popularność tych usług rośnie z dnia na dzień. Kilka miast, m.in. Lewes w hrabstwie East Sussex, wypuściło nawet na rynek własne waluty komplementarne wobec funta: w Lewes można takiej waluty używać w 130 sklepach i firmach w mieście"1. Wiele interesujących inforamcji na ten temat można znaleźć na stronie barter.org.pl.
Lokalna waluta elektroniczna Pieniądz barterowy ma (w przeciwieństwie do bonów Gessela) teoretycznie pełne pokrycie w towarze. Jednak nie można liczyć na jego upowszechnienie, jeśli nie umożliwia on regulowania daniny publicznej. Czy się to komuś podoba, czy nie – we współczesnych państwach znacząca ilość transakcji wynika z redystrybucji dochodów. Stąd propozycja, by wykorzystać wdrażanie elektronicznych portmonetek, dla wykreowania nowego typu waluty2. Elektroniczna portmonetka to karta funkcjonalność kart z mikroczipem (smart card), która tym się różni od kart płatniczych, że informacja o dostępnej kwocie jest zapisana na karcie. Nie wymaga więc połączenia z bankiem. Napełnianie karty następuje w przystosowanych terminalach bankowych. Portmonetka taka może być zrealizowana w nowych dowodach osobistych, które będą wkrótce rozdawane wszystkim Polakom3. Elektroniczna portmonetka może być wykorzystana do bezgotówkowej dystrybucji podstawowych dóbr. Każdy producent dóbr uznanych za podstawowe (np. żywność) może płacić podatek swymi produktami. Wyglądałoby to tak, że zamiast podatku, stawia do dyspozycji pewną ilość towaru. Jego wartość zwiększa pulę do podziału. Całość jest następnie dzielona równo między wszystkich obywateli uzupełniając ich portmonetki elektroniczne. Uzyskanymi tak środkami można płacić tylko za dobra z tej puli. Za towar nie sprzedany dostawca musi zapłacić zaległy podatek.
Schemat działania:
Producent otrzymuje zgodę na rozliczanie podatku towarem. Producent przekazuje do sieci handlowej towar oznaczony jako rozliczenie podatku. Do urzędu podatkowego przesyła informację o tym. Wartość towarów w puli jest dzielona między wszystkich obywateli (konsumentów) i można ją załadować do portmonetki elektronicznej. Konsumenci kupują towary. Za towary oznaczone jako rozliczenie mogą płacić z przegródki (slot) do której dostali środki z urzędu. Informacje o sprzedaży trafiają do urzędu podatkowego. Towar nie sprzedany w określonym czasie jest wycofywany z systemu. Producent musi zapłacić zaległy podatek, a konsumenci którzy nie wydatkowali pieniędzy mają odpowiednio zmniejszany stan konta. Ten mechanizm nie zaburza wolnego rynku, tylko wprowadza de facto alternatywną walutę, powiązaną z PLN w stosunku 1:1. Za tą walutę można kupować tylko określone towary i płacić nią podatki. Jej wielką zaletą jest pełne pokrycie w towarze (odporność na manipulacje walutowe). Wątpliwości może budzić fakt, że każdy otrzymywałby od państwa określoną kwotę gotówki za darmo. Ale teraz także znacząca część dochodu narodowego przechodzi przez skomplikowany system redystrybucji. Proponowany system jest bardzo prosty i ma niesłychanie wiele zalet:
System nie wprowadza żadnego przymusu (poza istniejącym obowiązkiem podatkowym). W niewielkim stopniu zaburza mechanizm wolnorynkowy, oddziałując w sposób korzystny (promuje dobra podstawowe produkcji krajowej).
Każdy obywatel ma zapewnione minimum środków do życia. Państwo pozbywa się problemu nędzarzy i tysięcy urzędników zatrudnionych przy ich wspieraniu. Jest to doskonały sposób wspierania rodzin wielodzietnych. Jeśli otrzymywana w tym systemie kwota wzrosłaby do 400-500 zł, to kobiecie z 3 dzieci nie opłacało by się iść do pracy, bo za 1600-2000 można przeżyć. Zmieniłby się charakter pracy najemnej. Wzrost wydajności związany z postępem technicznym sprawia że rąk do pracy będzie potrzeba coraz mniej. Mając minimalny przychód pracownik nie czułby tak silnej presji ekonomicznej. Dla wielu osób i tak praca to sens życia - więc nie ma obawy, że naród się rozleniwi. Straciłby sens zasiłek dla bezrobotnych. Nowy system redystrybucji zakłada, że nawet ludzie nie zarabiający gotówki są dla społeczeństwa pożyteczni i mogą uczestniczyć w konsumpcji dóbr przez to społeczeństwo wyprodukowanych (to nie jest system zasiłków!!!).
Pieniądz kryptograficzny Problem jaki stoi na drodze upowszechnienia pieniądza elektronicznego jest bardzo prozaiczny. Gdy w początkach rewolucji naukowo-technicznej zastanawiano się nad jej konsekwencjami dla społeczeństwa, dostrzegano wielkie szanse ale i zagrożenia. Spełniły się głównie te czarne scenariusze. Rządy i korporacje bardzo chętnie korzystają z wszystkich możliwości, dających im większą kontrolę nad społeczeństwem. Stąd uzasadnione obawy przed rozwiązaniami, które te możliwości zwiększają (może poza Polską, w której system powszechnej inwigilacji pojazdów wdrożono bez jakiejkolwiek publicznej debaty na ten temat). Transakcje przy użyciu tradycyjnego pieniądza są całkowicie anonimowe. Transakcje elektroniczne pozostawiają ślad. W sieci rozliczeniowej pojawia się informacja kto komu (czasem też: gdzie) i jaką kwotę przekazał. Z tego względu Szwedzi zrezygnowali z planów całkowitej likwidacji tradycyjnej waluty. Okazuje się jednak, że stworzenie anonimowej waluty elektronicznej nie jest trudne. Można do tego wykorzystać kryptografię. A konkretnie metodę (i infrastrukturę) klucza publicznego. Najkrócej mówiąc metoda ta polega na tym, że klucz publiczny umożliwia jedynie odszyfrowanie (ale nie zaszyfrowanie) wiadomości uprzednio zaszyfrowanej kluczem prywatnym4. Zamiast identyfikacji strony transakcji może być dołączany do niej klucz publiczny. Czyli aktualny właściciel danej kwoty elektronicznych pieniędzy (paczki danych) dołącza do nich klucz publiczny osoby, której chce je przekazać i podpisuje te dane swoim kluczem prywatnym. Z każdą jednostką danych (pieniędzy) jest więc zapisana informacja kto jest jej aktualnym właścicielem. Ale ponieważ jest to jedynie klucz publiczny nie pozwalający w żaden sposób zidentyfikować osoby która go wygenerowała – transakcje pozostają w pełni anonimowe. Oczywiście potrzebna jest jeszcze infrastruktura, która umożliwia zarządzanie informacją o transakcjach. Pierwsze próby zbudowania takiej infrastruktury zostały szybko storpedowane przez rząd USA. Zapewne dlatego zrodził się pomysł, by wykorzystać sieć peer-to-peer (P2P), której skuteczność w unikaniu przejęcia kontroli wykazują na co dzień piraci komputerowi. I tak narodziła się waluta bitcoin. Po wykonaniu transakcji, informacja o niej jest wysłana do sieci P2P. Każdy z komputerów sprawdza poprawność podpisów cyfrowych i następuje jej akceptacja. Informacja o nowym właścicielu staje się powszechna bez ujawniania niczego poza kluczami publicznymi (każdy może wygenerować dowolną ilość par kluczy). Twórcy kryptograficznej waluty musieli się zmierzyć z wieloma problemami. Został wymyślony ciekawy sposób kreowania pieniędzy. Powstały giełdy umożliwiające wymianę na inne waluty (i z powrotem). Więcej informacji na ten temat można znaleźć na poniższych stronach:
http://webhosting.pl/Jak.dziala.Bitcoin.Wszystko.co.musisz.wiedziec.na.temat.wirtualnej.waluty
http://webhosting.pl/Bitcoin.zisci.sie.sen.o.kryptograficznej.walucie
http://webhosting.pl/Jason.Calacanis.Bitcoin.to.najniebezpieczniejszy.projekt.opensource.w.historii.swiata
http://webhosting.pl/Na.Jedwabnym.Szlaku.BitCoin.i.Tor.pozwalaja.spelnic.marzenia.libertarian
Jednak nie wszystkie problemy zostały rozwiązane. Pełna anonimowość ułatwia transakcje przestępcze5. Nic więc dziwnego, że wzbudza ten projekt zainteresowanie amerykańskich agencji rządowych6. Teoretycznie anonimowość transakcji z użyciem kryptograficznej waluty nie jest niczym wyjątkowym – wszak podobny efekt osiągamy posługując się gotówką. Jednak w transakcjach elektronicznych anonimowe płatności zachodzą między osobami, które nie muszą się nawet znać! Załóżmy, że ktoś opublikuje w internecie ogłoszenie, że zapłaci 100BTC za ostrzyżenie na łyso sędziny, która nakazała Poecie przeproszenie wydawcę GWna7. Ogłoszenie łatwo zweryfikować, jeśli zostanie podpisane kluczem właściciela odpowiedniej kwoty. Po wykonaniu zlecenia „fryzjer” publikuje zdjęcie z procesu strzyżenia podpisane elektronicznie i z dołączonym kluczem publicznym. Klucz ten wystarczy, by dokonać zapłaty. Oczywiście pozostaje zawsze ślad po wykonywanych w internecie transmisjach. Jednak skuteczne zachowanie anonimowości w internecie, choć trudne, nie jest niemożliwe. Niezależnie od tych prawnych i etycznych problemów, krytyka biotcoina dotyka jego funkcjonowania jako systemu monetarnego i transakcyjnego. W Polsce poświęcił tym zagadnieniom kilka tekstów bloger „Trystero”:
Bitcoin – monetarna przyszłość czy ślepa uliczka
Bitcoin jako system transakcyjny
Bitcoin, czyli bezradność wobec bąbli spekulacyjnych
Niektóre z postawionych zarzutów wydają się przesadzone (na przykład możliwość wygenerowania większej ilości waluty dzięki ingerencji w otwarty kod oprogramowania). Jednak bez wątpienia oszczędzanie w tej walucie wiąże się z dużo większym ryzykiem (kradzież), niż oszczędzanie w banku. System ma też pewne cechy piramidy finansowej (premiuje pierwszych posiadaczy). Przede wszystkim jednak jest to waluta fiducjarna, która opiera się na wierze w rozwój społeczności jej użytkowników. Co prawda w dzisiejszych czasach chwieje się mit gwarancji rządowych, ale trudno przypuszczać by z tego powodu gwałtownie rosło zaufanie dla sieci anonimowych posiadaczy elektronicznej waluty.
Podsumowanie Jak widać z powyższego krótkiego zestawienia, alternatywne waluty wciąż nie są na tyle rozwinięte, by mogły zagrozić oficjalnym systemom walutowym. Jednak w obecnej sytuacji nie można wykluczyć, możliwości opracowania alternatywnego systemu walutowego, który zostanie oficjalnie zaaprobowany w jakimś państwie. Kluczowe znaczenie będzie miała możliwość uiszczania przy jego pomocy podatków. Moim zdaniem powinna to być waluta, która umożliwia transakcje anonimowe, ale jest oparta na realnych produktach i usługach (nie jest to pieniądz fiducjarny). Poniższa tabela pokazuje, że żaden z omawianych systemów nie spełnia obu tych warunków:
cecha | złoto | Waluta oficjalna | Bony na ujemny procent. | Pieniądz barterowy | Lokalna waluta elektron. | Krypto- graficzny |
---|---|---|---|---|---|---|
ułatwienie wymiany | tak | tak | Tak | tak | tak | tak |
przechowywanie oszczędności | tak | tak | Traci wartość | nie | nie | Brak gwarancji |
źródło | emitent | bank | Władze lokalne |
Gospodarka | Gospodarka | Sieć P2P |
Dłużny (związany z długiem) | nie | tak | nie | nie | nie | nie |
anonimowy | tak | tak/nie(*) | nie | nie | nie | tak |
trwałość | trwały | dynamiczny | dynamiczny | Nietrwały (znika po wykonaniu transakcji) |
Nietrwały (znika po wykonaniu transakcji) |
tak |
podlega inflacji | nie | tak | tak | Nie | Nie | Nie |
pokrycie | w złocie | fiducjarny | fiducjarny | W towarze | W towarze | fiducjarny |
Można nim płacić podatki | Tak (**) | Tak | Tak | Nie | Tak | Nie |
(*) anonimowe są jedynie pozabankowe
(*) anonimowe są jedynie pozabankowe transakcje gotówkowe
(**) informacja historyczna (obecnie nie)
Na razie waluty komplementarne nie stanowią realnej alternatywy dla walut oficjalnych. Aby to zmienić, potrzebne są trzy czynniki: wola polityczna (zezwolenie władz), zaufanie użytkowników i dobrze zaprojektowany system. Gdyby się udało powiązać anonimowość, pokrycie w towarze i możliwość płacenia podatków – waluta lokalna byłaby mocną alternatywą dla waluty oficjalnej.
Przypisy:
Osobom radzącym sobie z językiem angielskim polecam prezentację, z której pochodzi ilustracja tekstu: http://www.techrules.com/clients/aeatonline/docs/Bernard%20Lietaer%20-%20The%20future%20of%20money.pdf
1http://www.rp.pl/artykul/61991,256263_Islandia_nad_Tamiza.html
2Są to na razie jedynie rozważania teoretyczne. Opis pochodzi ze strony: http://galicea.org/e-purse
3Niestety taka możliwość nie została uwzględniona przy projektowaniu nowych dowodów.
4Więcej informacji znajdziesz tutaj: http://www.cogito2011.pl/reports/epodpis.pdf
5Także rozwój hazardu – zob.: http://www.codingthewheel.com/archives/could-bitcoin-revolutionize-online-poker
6zob. http://webhosting.pl/Prokuratura.USA.i.agencja.antynarkotykowa.DEA.zajma.sie.BitCoinem (swoją drogą interesujące jest to, że zachowując wolnościową retorykę udało się w USA zbudować państwo policyjne)
7Chodzi o proces jako Agora wytoczyła J.M. Rymkiewiczowi. Jeśli opresyjność państwa Tuska będzie nadal narastać - nie wykluczone, że takie ogłoszenia pojawią się naprawdę.
Dodatek antypropagandowy Z uwagi na propagandę uprawianą na portalu NowyEkran przez panów Pawła Pelca i Cezarego Mecha, każdą swoją notkę będę kończył krótką uwagą obnażającą absurdalność ich stanowiska. Czuję się do tego zmuszony z uwagi na politykę redakcji, która promuje teksty wspomnianych panów jak słowo objawione, nie dając równych szans tekstom wobec nich krytycznym. Posłużę się konkretnym przykładem. Kobieta, z wykształcenia informatyk (AGH). Okres największego boomu (przełom lat 80/90), gdy na informatyce można było szybko zdobyć majątek, a zarobki informatyków były wysokie – ona zajmowała się wychowywaniem dzieci. Zbrodnia wobec rojeń „reformatorów” niesłychana. Gdy w drugiej połowie lat 90-tych poszła do pracy – sytuacja była już zupełnie inna. Jednym ze skutków bezrobocia była jawna dyskryminacja kobiet. Dla przykładu w technikum, w którym poszukiwano nauczyciela informatyki dyrektor jej powiedział, wprost, że on chce mężczyznę. Wymogi merytoryczne się nie liczyły – gdyż znalezienie kogoś z dyplomem informatyka na to stanowisko było wówczas mało realne. Wskutek wspomnianej dyskryminacji kobiety zarabiają mniej od mężczyzn (fakt powszechnie znany).Rzecz dzieje się na prowincji, (której istnienie jest też jawną obrazą "reformatorów") - co dodatkowo obniża poziom dochodów.Wiedząc o tym wszystkim, kobieta zdecydowała się wykupić dodatkowe ubezpieczenie. W życiu różnie bywa, więc w okresach, gdy rodzinie jest trudno – zawiesza oszczędzanie. Z rozliczeń, jakie przysłał kiedyś ZUS wynika, że do emerytury być może, (jeśli będzie miała pracę) naskłada na minimalną emeryturę (razem 3 filary). Jeśli pan Mech zrealizuje swoje plany, to, co mogłaby oszczędzić będzie musiała oddać państwu poprzez zwiększone podatki (ona już dzieci wychowała, więc zapewne zwrotu podatku nie dostanie). Pan Mech rozczulił się kiedyś nad amerykańskim sandwich generation. Tymczasem dzieci wspomnianej kobiety nie tylko będą musiały płacić na bieżące emerytury i oszczędzać na własne. Będą musiały dodatkowo płacić na kolejne poronione eksperymenty „reformatorów” (przecież to się chyba nigdy nie skończy), i być może wspomóc swoją biedną matkę. Jerzy Wawro