Teal'c nie wiedział co o tym wszystkim myśleć. Od samego ranka cała baza zachowywała się dziwnie. To mało powiedziane. Zaczynał podejrzewać, że dzieje się coś naprawdę niedobrego. Pierwszy raz uderzyło go to rano, kiedy jadł śniadanie w mesie. Zamiast normalnej prawie niestrawnej porcji jedzenie niewiadomego pochodzenia, kuchnia zaserwowała coś co w smaku przypominało kar'die, niezwykle popularną na Chulak potrawę, za którą Teal'c przepadał. Zjadł podwójną porcję. Potem natknął się w jednym z laboratoriów na pułkownika Makepeace'a. Sama jego obecność tam nie była dziwna, od kiedy w SGC zaczęła pracować dr Morton, młoda absolwentka archeologii z UCLA, często bywał w jej pracowni. To co zaskoczyło Teal'ca była czynność jaką tam wykonywał ten zaprawiony w bojach Marines. Karmił małymi brązowymi kuleczkami dr Morton, która siedziała na stole. Przez chwile przyglądał im się spod zmarszczonych brwi a kiedy nieświadomi jego obecności zabrali się za bardziej intymną czynność dyskretnie wyszedł. Ale to nie był jeszcze koniec. W windzie, którą zjeżdżał na poziom 28 towarzyszyły mu dwie młode kobiety, służące w SG-8, jednostce dyplomatycznej. Nie zwróciły zupełnie na niego uwagi zbyt pochłonięte czytaniem listów w czerwonych kopertach, których całkiem pokaźną ilość miały przy sobie. Co jakiś czas chichotały, najwidoczniej rozśmieszone treścią korespondencji. Ale to jeszcze nie koniec. Przez cały czas, ktokolwiek go mijał zamiast standardowego przywitania Teal'c słyszał słowa: 'Szczęśliwego Walentego'. Jaffa zaczynał przypuszczał, że to jakiś tajny kod lub hasło. Może to ten dzień kiedy ludzie robią sobie kawały, o którym ostatni opowiadał mu Daniel Jackson, 'Prima Aprilis' a obiektem iż żartów jest on? Teal'c doprawdy nie wiedział co o tym wszystkim myśleć, wiec postanowił poszukać swojego przyjaciela i zapytać go o to. Mijał właśnie szatnię kiedy zauważył pułkownika O'Neilla rozmawiającego z sierżantem Hachersem z obsługi bazy. Oboje zachowywali się tak, jakby za samą swoją obecność w tym miejscu mogli zostać aresztowani. Teal'c przystaną przy rogu korytarza i obserwował ich. Pułkownik O'Neill kiwną głową jakby zgadzając się na coś i przekazał sierżantowi biała kopertę. Młody człowiek uśmiechnął się szeroko i w zamian dał pułkownikowi mały kluczyk. Potem bez słowa odszedł szybkim krokiem całując z namaszczeniem otrzymaną kopertę. W tym samym czasie pułkownik podrzucił kluczyk do góry i łapiąc go ruszył zadowolony w stronę jednego z wejść do szatni. Zatrzymał się przy drzwiach i ostrożnie je odchylił. Przez chwilę zerkał do środka, jakby chcąc się upewnić czy jest pusta a potem szybko wsunął się do środka. Zaciekawiony niecodziennym zachowaniem pułkownika, Teal'c postanowił podążyć za nim. Cicho otworzył bliższe drzwi do szatni i wszedł do środka. Wolnym krokiem zbliżył się od tyłu do rzędu metalowych szafek i wyjrzał zza rogu. Jack O'Neill klęczał pochylony nad swoją czarną torbą i czegoś w niej szukał. - Jest - mruknął zadowolony wyciągnąwszy czerwoną kopertę, podobną do tych jakie Teal'c widział u kobiet z windy i położył ją na ławce obok płaskiego pudełeczka owiniętego w ozdobny papier. Następnie sięgnął do kieszeni, wyjął z niej ten sam kluczyk jaki otrzymał od sierżanta Hachersa i podszedł do jednej z szafek, którą Teal'c rozpoznał jako szafkę kapitan Carter. Otworzył ją i włożył do środka pudełko i czerwoną kopertę. Teal'c uniósł lekko jedną brew i kontynuował obserwacje pułkownika, który chwyciwszy swoją torbę z ziemi zaczął się tyłem wycofywać w jego kierunku, cała swoją uwagę poświęcając drugim drzwiom do szatni. - Panie pułkowniku? - spytał Teal'c stając na środku przejścia między szafkami. - Teal'c! - wykrzyknął Jak O'Neill obróciwszy się gwałtownie - Na litość boską, co tu robisz?! Jednak zanim Teal'c zdążył cokolwiek powiedzieć, do pomieszczenia weszły pochłonięte rozmową Janet Fresier i Samantha Carter. - Cholera - zaklął cicho pułkownik i spojrzał z lekką paniką na Jaffa. - Mnie tu nie było! - syknął i minąwszy Teal'c szybko wybiegł drugimi drzwiami. Janet pierwsza zauważyła obecność Jaffa. - Co tu robisz? - spytała zaskoczona. - Czy na drzwiach nie ma wywieszki 'KOBIETY'? - Dr Fresier, czy mogę pani zadać pytanie? - Oczywiście Teal'c - odpowiedziała lekarka z uśmiechem. - W czym mogę ci pomóc? - Czy dzisiaj jest Prima Aprilis? Obie kobiety roześmiały się. - Skąd ci to przyszło do głowy?! - rzuciła zaskoczona dziwnym pytaniem Samantha. - Jeśli to nie jest Prima Aprilis to czemu wszyscy zachowują się tak dziwnie? - Ach! - Twarz Janet rozjaśniła się. Lekarka usiadła na ławce i spojrzała na wyraźnie zakłopotanego Teal'ca. - Nigdy nie słyszałeś o Dnu Zakochanych? Jaffa pokręcił głową. - Walentynki? - podpowiedziała Sam. - Nic ci to nie mówi? - To imię słyszałem. Czy to członek SGC? Musi być bardzo popularny bo cały dzień ktoś witał mnie życząc mu zarazem szczęścia... Samantha zagryzła wargę by się nie roześmiać. - Nie, nie. Walenty to święty, który jest patronem zakochanych. Dzisiaj jest 14 lutego, jego święto. Dlatego ludzie składali tobie życzenia. - Ale czego dokładnie mi życzyli? - dopytywał się Jaffa. - Uhm, żebyś się miał szczęście w miłości - odparła Janet. - Aha - powiedział Teal'c lecz po jego twarzy było widać, że nadal nic nie rozumie. - A co, dostałeś dzisiaj jakiś list? - spytała Sam przystając przy swojej szafce i sięgając do kieszeni po kluczyk. - List? - Laurkę, kartkę z życzeniami, ktoś wyznał, że cię szaleńczo kocha? - dodała dr Fresier spoglądając wymownie na Samanthe. - Janet! - Kapitan Carter skarciła przyjaciółkę wzrokiem. - Nie mam zamiaru niczego robić w TEJ sprawie więc przestań! Ale wracając do tematu. - Znalazłszy kluczyk kapitan zabrała się za otwieranie szafki. - Tego dnia ludzie dają też sobie kartki z życzeniami, w których zwykle wyznają sobie miłości... a także prezenty, takie jak... - urwała nagle. - Coś nie tak? - spytała dr Fresier wstając i zerkając do wnętrza szafki Sam przez jej ramię. - No patrzcie, a mówiłaś, że nic nie dostałaś! - Jestem tym równie zaskoczona co ty - powiedziała Samantha wyjmując z szafki starannie zapakowane pudełko i pokazując je Jaffa i dr Fresier. - No, no, no - mruknęła Janet obracając prezent w dłoni. - Zastanawiam się od kogo to... czy twój tajemniczy wielbiciel zostawił jakąś kartkę? - Pytanie brzmi, jak udało mu się włożyć to do środka - oświadczyła Samantha spoglądając podejrzliwie na zamek. - Zostawiłam szafkę zamkniętą. - Daj spokój, to takie romantyczne! Dostałaś prezent na Walentynki od tajemniczego wielbiciela a jedyne o czym możesz teraz myśleć to jak tego dokonał? - Janet pokręciła głową z niedowierzaniem. - To nie był tajemniczy wielbiciel - odezwał się Teal'c. - Wiesz kto to zrobił? - spytała Sam unosząc do góry czerwoną kopertę i machając nią. Jednak zanim Jaffa zdążył podzielić się z nimi swoim spostrzeżeniem dotyczącym pułkownika O'Neilla drzwi szatni otwarły się i do środka wpadł Daniel. Szybko chwycił za klamkę, zatrzasnął drzwi i oparł się o nie ciężko łapiąc oddech. - Daniel?! - wykrzyknęły Sam i Janet. Teal'c uniósł tylko lekko jedną brew. Im bardziej starał się zrozumieć zachowanie ziemian tym większą było to dla niego zagadką. Zwykle spokojny i opanowany Daniel Jackson rzucił spanikowane spojrzenie w kierunku obserwującej go z uwagą trójki. - Nie mówcie im, że tu jestem! - Komu? - spytała szczerze zaniepokojona Janet. Wstała z ławki i podeszła do młodego archeologa, który zsunął się po drzwiach na podłogę. - One są gorsze od Goa'uldów! - wykrztusił. - Błagam, nie mówcie im gdzie jestem! Jeśli tak dalej pójdzie nie wiem czy dożyje jutrzejszego dnia! - Danny, uspokój się - powiedziała Janet klękając. - O kim mówisz? Kto jest taki straszny? - Twoje pielęgniarki! - wyrzucił z siebie archeolog a Janet i Sam wymieniły rozbawione spojrzenia. - Ukrywasz się tutaj przed moimi pielęgniarkami? - powtórzyła wolno dr Fresier. Jakoś nie mogła uwierzyć, że kilka młodych kobiet mogły wywołać taką panikę w dorosłym mężczyźnie. - Teal'c! - wykrzyknął Daniel zauważając potężnego Jaffa. Szybko pozbierał się z podłogi i podbiegł do swojego przyjaciela. - Ty mnie obronisz! - Zawsze i wszędzie - odpowiedział Teal'c z powagą - Jaki rodzaj niebezpieczeństwa stanowią te pielęgniarki? - Właśnie Danny - odezwała się Samantha. - Co takiego strasznego tobie zrobiły? - To wszystko przez te Walentynki! - wyjaśnił Daniel siadając na ławce i chwytając się za głowę. - Czemu generał przesunął tę misję na PXD-4597? W zeszłym roku 14 lutego spędziliśmy poza Ziemią i wszystko było OK a teraz.... - machnął ręką w stronę ambulatorium. - To piekło na ziemi! - Och, nie może być aż tak źle - powiedziała Janet współczująco, kładąc rękę na jego ramieniu. - O, doprawdy!? - mruknął Daniel kąśliwie. - Pierwsze dwie mógłbym jakoś przeżyć ale kiedy cała piątka pojawiła się po kolei w mojej pracowni z tymi wszystkimi kartkami, bombonierkami, prezentami.... i każda chciała dostać walentynkowy pocałunek! Sam zagryzła wargę aby się nie roześmiać i sięgając po pudełko od tajemniczego wielbiciela zaczęła je rozpakowywać. - Oh, mój ty biedaczku - powiedziała Janet robiąc smutną minę i ze współczuciem objęła Daniela ramieniem. - To nie jest śmieszne! - wykrzyknął Daniel. - Proszę, coś słodkiego na poprawę humoru - powiedziała Samantha i podsunęła załamanemu przyjacielowi otwarte pudełko. Teal'c zauważył, że znajdujące się w środku małe gwiazdki są zrobione z tego samego materiału co kuleczki, którymi pułkownik Makepeace karmi dr Morton. Daniel rzucił tylko na nie ulotne spojrzenie i przerażony odskoczył, wyrywając się z objęć Janet. - Zabierzcie to! - wykrzyknął. - Daniel Jackson? - Jaffa ze zdumieniem obserwował nietypową reakcję przyjaciela. - Wybaczcie. - Zakłopotany Daniel poprawił okulary. - One próbowały mnie tym nakarmić. Dziękuję Sam ale nie skorzystam. - Twoja strata. - Kapitan Carter włożyła sobie do ust mała czekoladkę. - Janet? - Nie odmówię - odparła dr Fresier częstując się. - Hmm, przepyszne. Ten twój tajemniczy wielbiciel ma gust... - Sam ma tajemniczego wielbiciela? - zainteresował się Daniel. - Janet przesadza, - Sam wzruszyła ramionami i sięgnęła po kolejną czekoladkę. - Ktoś włożył mi to do szafki wraz z kartką a ona tworzy z tego cała historię. - A właśnie! Nie pokazałaś jeszcze co napisał. - Sama sprawdź - odparła Samantha podając przyjaciółce czerwoną kopertę. - To pewnie porucznik Simmons. Janet otwarła kopertę i wyjąwszy ze środka kartkę szybko przebiegła po niej oczami. - Sam, jeśli to naprawdę od porucznika Simmonsa to mamy w bazie niezłego poetę. - oświadczyła Janet i podała kartę kapitan Carter. - Przeczytaj. Na głos. Sam odłożyła pudełko czekoladek na ławkę i siadając obok Janet, zaczęła czytać. Szafirową nitkę wieczór plącze, szafirowe cienie zwodząc nas, szafirowe, szafirowe dziewczę, że mnie kochasz, powiedź jeszcze raz. Głos Samanthy zadrżał lekko w miarę jak czytała kolejne strofy wiersza. Jeszcze raz w sekrecie szukasz moich rąk, jeszcze raz jak pierścień drży księżyca krąg, jeszcze raz namowy i rozmowy, jeszcze raz, mój kwiecie szafirowy - jeszcze raz w jaśminy, jeszcze raz pod wiatr, jeszcze raz popłynie pieśń bez słów przez świat, jeszcze raz powróżysz z płatków róży i powtórzysz wszystko jeszcze raz. W szatni zapanowała cisza. Cała czwórka, włącznie z Teal'ciem, który zwykle miał trudności ze zrozumieniem ziemskiej poezji była pod jednakowym wrażeniem. - Wow - szepnął Daniel po chwili. - Dokładnie, wow. - powtórzyła Janet i spojrzała na Samanthe, która nadal milczała a jej oczy lekko błyszczały. - Co ty na to? Sam potrząsnęła głową nie bardzo wiedząc co powiedzieć. Była zbyt wzruszona pięknem słów jakie napisał dla niej tajemniczy wielbiciel. - Jednego jestem pewna, - szepnęła wreszcie podnosząc wzrok znad kartki. - To nie Graham Simmons. - Kto w takim razie? - spytała Janet. - Nie wiem ale to najpiękniejsza kartka walentynkowa jaką w życiu dostałam. - A niech mnie! - wykrzyknął nagle młody archeolog podrywając się na nogi. - Daniel! - syknęła z wyrzutem dr Fresier. - Czy ty nie masz za grosz wyczucia chwili?! - Wybaczcie, musze coś sprawdzić, - odpowiedział dziwnie podekscytowany i wybiegł z szatni. Samantha Carter nie zwracała uwagi na nic co się działo wokół niej. Była zbyt pochłonięta myślami o mężczyźnie, którego słowa tak bardzo poruszyły jej serce. Spojrzała raz jeszcze na kartkę a potem na pudełko czekoladek w kształcie gwiazdek, które stało otwarte obok niej. Sięgnęła i wyjęła jedną. Przez chwilę przyglądała jej się w zamyśleniu a potem wolno włożyła do ust, rozkoszując się jej migdałowym nadzieniem. Nie zwracała uwagi na nic. Nie zauważyła, że Daniel wybiegł. Nie zauważyła spojrzeń jakie wymienili Teal'c i dr Fresier zanim również wyszli zostawiając ją samą. Świat mógłby w tej chwili przestać istnieć a Samantha Carter nawet by tego nie zauważyła. Gdyby tylko mężczyzna, który uczynił ten dzień tak specjalnym okazał się tym samym, którego od tak dawna pragnęło jej serce.... - Że mnie kochasz, powiedź jeszcze raz.... - wyszeptała i przyłożyła kartę do piersi. Daniel Jackson skradał się korytarzem. Zbliżał się właśnie do ambulatorium z sercem na ramieniu i w myślach błagał wszystkich bogów tego świata aby pozwolili mu przejść obok niezauważonym. Czemu jego pracownia musiała być tak blisko ambulatorium? - A sprawdziłaś w laboratorium na poziomie 23? - usłyszał kobiecy głos. - Oczywiście, nigdzie go nie ma, - odpowiedział inny głos. - Może jednak pułkownik zabrał go na jakąś misje? - Lepiej dla niego żeby tak nie było, - oświadczył pierwszy głos, takim tonem, że Danielowi zrobiło się żal Jacka O'Neilla. Jego następne badania po misji nie będą zbyt przyjemne. - OK, teraz albo nigdy - mruknął i biorąc wdech przemknął obok drzwi ambulatorium. Nic się nie stało. Żadna z sióstr go nie zauważyła. Odetchnął z ulga i przyspieszył kroku. Musi złapać Jacka zanim opuści bazę i upewnić się co do swoich przypuszczeń, że to on był tym 'tajemniczym wielbicielem'. Miał niejasne przeczucia, że w książce, którą kilka dni temu pożyczył od niego Jack znajdzie wiersz, który niedawno usłyszał. Kiedy po chwili dotarł do swojej pracowni i sięgnął po klamkę zamarł wyczuwając czyjąś obecność w środku. "O nie!" pomyślał przerażony, że będzie musiał stawić czoło kolejnej pielęgniarce dr Fresier. Jednak kiedy zerknął do środka przez szparę ujrzał plecy pułkownika O'Neilla. - Jack! - zawołał wchodząc do środka. - Właśnie cię szukałem. Pułkownik obrócił się na krześle. - Danny, nie wiedziałem, że z ciebie taki pies na kobiety - rzucił z błyskiem w oku. Cały blat biurka przy, którym siedział zarzucony był kartkami, bombonierkami i innymi typowo walentynkowymi przedmiotami. Daniel jęknął widząc, że kupka jeszcze się powiększyła od czasu kiedy był to ostatni raz. Jak tak dalej pójdzie będzie miał zapas słodyczy na cały rok. - Nie jestem - powiedział młody archeolog mijając Jacka i siadając na drugim wolnym krześle. - Cieszę się, że cię dopadłem zanim zdążyłeś wyjść. Masz jeszcze czas na rozmowę? - Nawet więcej, - odparł Jack. - Nigdzie się dzisiaj nie wybieram. - A co z meczem, o którym tyle mi mówiłeś? - spytał trochę zaskoczony Daniel. - Tak się cieszyłeś, że udało ci się dostać bilety. Co się stało? - Ehm... - Jack zawahał się nie wiedząc jak odpowiedzieć. Nie mógł się przecież przyznać, że wymienił je na kluczyk do szafki swojej kapitan. - Powiedźmy, że coś mi wypadło. - Coś ważniejszego niż hokej? - Daniel spojrzał na niego wymownie. Jack wzruszył ramionami starając się wyglądać nonszalancko. - O czym chciałeś ze mną porozmawiać? - Gdzie jest ta książka, którą ode mnie pożyczyłeś kilka dni temu? - Tutaj. - Jack poklepał przedmiot leżący na biurka. - Mój przyjaciel przesyła podziękowania, bardzo mu to pomogło. - Doprawdy? - spytał wolno Daniel pamiętając wymówkę jakiej użył Jack, by wytłumaczyć swoją niecodzienną prośbę. Książka z wierszami miłosnymi. Że też wtedy nie wydało mi się to podejrzane. - Przyjaciel? - Tak, przyjaciel - powtórzył Jack O'Neill patrząc mu prosto w oczy. Daniel nawet nie mrugnął i niby od niechcenia rzucił: - Jak temu... przyjacielowi podobała 'Szafirowa Romanca'? - Co? - Jack wyprostował się niespokojnie. - Jak to było... - Daniel udał, że wysila pamięć. - Szafirową nitkę wieczór plącze, szafirowe cienie zwodząc nas... - Nie mam pojęcia o co ci chodzi - odparł chłodno Jack, choć lekki rumieniec na policzkach zdradzał, że jest wręcz przeciwnie. - Oh, daj spokój! Widziałem tą kartkę, którą dałeś Sam - roześmiał się Daniel Jackson. - Hej! A ty dokąd? - zawołał widząc, że jak jego przyjaciel wstaje. - Nadmiar uwielbienia chyba ci zaszkodził Danny - stwierdził Jack O'Neill i sięgnął po klamkę drzwi dodał: - Zaczynasz widzieć rzeczy, które nie istnieją. - Jack! - Daniel zerwał się i podbiegł do drzwi. - Ona była zachwycona! - krzyknął za oddalającym się korytarzem pułkownikiem. - Idź do niej! Jack przeklinał sam siebie. O czy on do diabla myślał szykując ten prezent dla Samanthy Carter? A racja, on nie myślał. To jego głupie stare serce sprawiło, że zachował się jak uczniak. Zaczynał żałować, że dał się ponieść chwili.... nie, to nie było tak. Żałował, że wszystko się wydało przez tę głupią książkę. Powinien pójść do biblioteki a nie prosić Daniela o pomoc. Miał tylko nadzieję, że młody archeolog zachował choć odrobinę zdrowego rozsądku i nie wygadał się przy Samanthcie Carter, że to jej dowódca jest tym tajemniczym wielbicielem. Znalezienie odpowiedniego wiersza zajęło mu kilka godzin. Czekoladek w kształcie gwiazdek kilka dni. Uśmiechnął się na wspomnienia tych wszystkich sprzedawców, którzy zaczynali mieć go już dość. Chyba nigdy w całej swojej karierze nie spotkali tak wybrednego klienta. I choć załatwienie kluczyka zajęło mu trochę czasu a przy okazji musiał pożegnać się z tak trudno zdobytymi biletami na mecz hokejowy wiedział, że warto było. Dla Samanthy zrobiłby znacznie więcej.... Jack O'Neill potrząsnął głową i przyspieszył kroku. Dwa lata temu obiecał sobie, że będzie traktował kapitan Carter w sposób na jaki zasługuje jako oficer Air Force i teraz musiał przyznać, że poległ na całej linii. Nadal widział w niej świetnego oficera i znakomitego żołnierza jednak cały czas miał w pamięci, że jest również niezwykle atrakcyjną kobietą. Kobietą, która bardzo mu się podobała. Gdyby pracowali w zwykłej bazie być może nie było by to takie trudne ale w sytuacjach jakimi SG-1 musiała stawić czoło trudno jest myśleć a co dopiero działać regulaminowo. Właśnie. Regulamin. Szczerze mówiąc im więcej pułkownik O'Neill zastanawiał się nad tym, tym mniej był pewien, że jest to w istocie największa przeszkoda. Owszem, związek między podwładnym a oficerem wyższym rangą w tym łańcuchu dowodzenia jest zakazane bo, cytuje 'niezaprzeczalnie prowadzi do faworyzowania, źle wpływa na wykonywaną pracę oraz powoduje zniszczenie morale, dyscypliny i spójność jednostki'. Jedna sytuacja nie byłą taka jasna. Praktycznie rzecz biorąc Samantha Carter była jedyną podwładną Jacka O'Neilla. W drużynie byli jeszcze co prawda Daniel i Teal'c ale oni są cywilnymi pracownikami o specjalnym statusie, a nie członkami Air Force więc nie ma mowy o jakimkolwiek faworyzowani. Po drugie Jack wątpił by ewentualny związek wpłynął na nich demoralizująco. Przeciwnie, Daniel pewnie by się ucieszył sądząc po dzisiejszym dniu a Teal'c jako Obcy... kto wie jakie zasady w tych sprawach wyznaje społeczeństwo w jakim się wychował. Jedyną przeszkodą według pułkownika był zdrowy rozsądek. Jaka młoda, piękna i na dodatek niezwykle inteligentna kobieta, taka jak Samantha mogłaby wybrałaby kogoś takiego jak on? To co on myśli i czuje nie ma znaczenie jeśli ona tego nie odwzajemnia.... Pułkownik O'Neill pokręcił głową. Nie powinien o tym myśleć. Nie powinien nawet rozważać tej kwestii. Najlepszy sposób to po prostu zapomnieć. Wziął głęboki wdech i nacisnął przycisk by przywołać windę. Kilka chwil na chłodnym lutowym powietrzu dobrze mu zrobi, oczyści umysł. Jednak kiedy drzwi rozsunęły się ukazując wnętrze kabiny uznał, że nie był to prawdopodobnie najlepszy z pomysłów. W środku stała oparta o ścianę kapitan Carter i głęboko zamyślona wpatrywała się w kartkę, którą jej podarował. Pudełko czekoladek trzymała pod ramieniem. Nie zauważyła go jeszcze i Jack przez moment rozważał możliwość dyskretnego ulotnienia się jednak w końcu nie zrobił tego. Spędził 10 lat w Siłach Specjalnych i teraz miałby stchórzyć? Jakoś przeżyje tych kilka minut. - Kapitanie - powiedział i wszedł do środka. - Co? - Sam otrząsnęła się z myśli i podniosła wzrok znad wiersza. - Oh, pan pułkownik. Nie zauważyłam pana. Dzień Dobry. Jack wyciągnął rękę by nacisnąć odpowiedni przycisk jednak zauważył, że ten już się pali. Czyżby kapitan Carter również wybierała się na powierzchnię? - Co tam słychać? - spytał chcąc przerwać nieprzyjemną ciszę jaka zapadła. - Oh, wie pan... Walentynki - odpowiedziała Samantha Carter zamykając kartkę i spoglądając mu w twarz. To było trudniejsze niż przypuszczała. Patrząc w jego ciepłe brązowe oczy nie mogła się oprzeć pokusie by nie pomyśleć jak to było gdyby to on napisał dla niej ten wiersz. Wiedziała, że było to mało prawdopodobne ale jej serce nie słuchało rozsądnych rad umysłu. "Ten mężczyzna to twój dowódca. Oficer wyższy rangą" upomniała samą siebie. Zupełnie bezskutecznie. Jak O'Neill był jak słońce, które siłą swej grawitacji przyciąga ją coraz bliżej i bliżej. Wiedziała, że gdy będzie za blisko sparzy się, jednak nie mogła przestać o nim myśleć. To było nieracjonalne, nierozsądne, zupełnie lekkomyślne a przede wszystkim zakazane uczucie. Mimo woli uśmiechnęła się do siebie. To zabrzmiało jak cytat z jakiegoś romansidła. W takich chwilach zaczynała wątpić w swoją inteligencję. - Biedny Daniel. Słyszał pan o jego przygodzie z pielęgniarkami? - O tak! - Jack roześmiał się. - Widziałem tę stertę kartek jaką dostał. Kto by pomyślał, że nasz mały Danny ma takie powodzenie. Ty pewnie dostałaś równie dużo? - Właściwie to tylko tą. - Tylko jedną? - zdziwił się Jack. Taka kobieta jak ona powinna zostać zasypana prezentami. To było fizycznie niemożliwe, żeby był jedynym mężczyzną w całej bazie, który wpadł na pomysł by podarować jej coś w Dniu Zakochanych! - Ta jedna starczy mi za wszystkie - odparła cicho Samantha i jej oczy nabrały ciemniejszej barwy. Jack odniósł wrażenie, że atmosfera nagle zgęstniała. - Porucznik Simmons postarał się w tym roku. - To nie on! - Samantha odpowiedziała tak szybko, że Jack poważnie się zaniepokoił. Czyżby miała jakieś podejrzenia? - Skąd ta pewność? Wiesz od kogo to? Samantha Carter tylko się uśmiechnęła w odpowiedzi. Jednak w tym uśmiechu było coś takiego, że Jack nerwowo przełknął mając absolutną pewność, że zdemaskowano go. - Przepraszam Sam. Nie wiem... To nie powinno się wydarzyć. Jeśli... - Panie pułkowniku.... - Nie, pozwól mi skończyć - podszedł bliżej i przepraszająco dotknął jej ramienia. - To się nie powtórzy, nie musisz się o to martwić. Po prostu zapomnij, że kiedykolwiek to dostałaś. To było absolutnie nie na miejscu. Kapitan spojrzała na niego z dziwnym wyrazem twarzy. - Wiersz - dodał. - 'Szafirowa Romanca'. Czekoladki. Przepraszam za wszystko. - O czym pan... - Sam nagle urwała, jej twarz lekko pobladła. - To był pan - szepnęła a Jack pojął jak wielki popełnił błąd. Ona nie mimo wszystko wiedziała. Miał ochotę klnąc na czym ziemia stoi. Jak mógł pomylić się tak bardzo? Zniszczył wszystko. Miał jej przyjaźń a teraz nie ma nawet tego. Może nawet złożyć na niego skargę do generała Hammonda. Czuł się jak ostatni drań. Ona nie miała pojęcie kim jest jej tajemniczy wielbiciel... - Pan napisał ten list. - Tak - odpowiedział. Nie było sensu zaprzeczać. - Pan dał mi czekoladki. - Tak. - Czy to był żart? Jack zawahał się. Mógł skłamać. Mógł powiedzieć, że to tylko żart i skwitować to jednym z jego słynnych uśmiechów. Mógł ale nie chciał. - Nie. To stało się potem przeszło jego najśmielsze oczekiwania. W jednej chwili przed swoją kapitan gotów nawet na klęczkach błagać ją o wybaczenia a w następnej ta sama piękna kobieta, której pragnął tak bardzo całowała go. Jej usta były delikatne jak płatki róży. Zagubił się w nich. Instynktownie objął ją ramieniem i przytulił z całej siły. Chciał by trwało to wiecznie. Chciał zapomnieć o realnym świecie, który czekał na nich za drzwiami windy. Chciał... Pragnął... Pragnęła.... Zanurzyła dłonie w jego włosach. Pudełko i list, które wyślizgnęły się z jej rąk leżały zapomniane na podłodze. Każde niewypowiedziane słowo, każdy dotyk, wszystkie emocje znalazły ujście w tym prostym akcie oddania. Pragnęli... siebie nawzajem. Zagubieni w swoim własnym świecie nie zauważyli jak winda zwolniła i zatrzymała się. Drzwi się otwarły. Usta porucznika Grahama Simmonsa skryte za wielkim bukietem purpurowych róż otwarły się szeroko. Stał jak wryty przez kilka sekund zanim został pociągnięty w głąb korytarza przez sierżanta Hachersa. Drzwi się zamknęły. - On ją całował! - jęknął porucznik gubiąc po drodze jedną z róż. - No i co z tego? - On ją całował! - Mówisz to tak jakby co najmniej mordował ją. - On ją całował! - Graham! - Hachers zaczynał tracić cierpliwość. - Daj spokój, mówiłem ci od samego początku, że nie masz u niej żadnych szans. To dziewczyna pułkownika, każdy to wie. - Ale... - Żadnych ale! - przerwał mu sierżant rozsuwając bukiet by spojrzeć na załamaną twarz przyjaciela. - Zapomnij, lepiej pomyśl o tym meczu, na który dzisiaj idziemy. Nie jesteś ciekaw jak zdobyłem bilety? - On ją całował! KONIEC