Prof. Morawski . Dwa narody w Polsce . Polacy i Szubrawcy „Brak lustracji i dekomunizacji był najgorszym błędem III RP i dopóki będzie żył ostatni szubrawiec z czasów PRL będzie nim nadal. „....”Korupcja, protekcjonizm, serwilizm i porażający konformizm to nieodłączne cechy tej mentalności. „....”To na tej parodii wspiera się aksjologia Konstytucji z 1997 roku i to jest kolejny powód, by ją w końcu zmienić.”....”Nie wiem, jak można zasypać przepaść między uczciwym obywatelem, a szubrawcem. Ci ostatni sami zresztą się uniewinnili ogłaszając rozliczne akty amnestyjne i delegalizujące wszelkie próby rzeczywistej lustracji. Musze powiedzieć, że ogromne wrażenie zrobił na mnie tekst M.Rymkiewicza, w którym dowodził on, że logikę naszych losów historycznych, od czasów Targowicy, zaborów, PRL aż po dzień dzisiejszy określa podział naszego społeczeństwa na dwa narody: naród patriotów, który nawet w najgorszych czasach walczył o naszą wolność i suwerenność i naród kolaborantów, który zawsze wiernie współdziałał z kolejnymi okupantami. Tego podziału nie da się nigdy zasypać i zapomnieć. Nie znam żadnego powodu, dla którego miałbym wybaczyć, że byłem zmuszony przez 40 lat do mieszkania w kraju, w którym nie mogłem mówić i robić tego co uważałem za słuszne, którego władza odmawiała mi przez dziesiątki lat paszportu. „......”Nikt nie powinien wierzyć i nikt nie powinien nawet o tym marzyć, że można zmusić uczciwego człowieka, by pogodził się z faktem, że wczorajsi kolaboranci i grabarze wolności stali się dzisiaj strażnikami rządów prawa i praw człowieka i nikt przyzwoity nie pogodzi się z faktem, że komunistyczna nomenklatura stała się właścicielem ogromnej części narodowego majątku „.....”Ktoś może uważać, że Pakt w Magdalence nie ma wprawdzie mocy prawnej, ale ma moc moralną. Problem polega jednak na tym, że im więcej o nim wiemy, tym bardziej staje się oczywiste, że był on zwykłym poddziałem łupów między tymi, którzy oddali władzę, a tymi którzy chcieli ją przejąć. To właśnie ten Pakt był aktem założycielskim III RP i polską parodią amerykańskiej Deklaracji Niepodległości. To na tej parodii wspiera się aksjologia Konstytucji z 1997 roku i to jest kolejny powód, by ją w końcu zmienić. Rozmawiał Stanisław Żaryn”......(źródło)
Rymkiewicz „Nawet jeśli wreszcie się okaże, że wewnętrznych Moskali jest tutaj więcej niż nas, to może przyjdzie taka chwila, a może przyjść musi – że będziemy musieli trochę zaryzykować „....”Mówiąc wyraźnie: to nie jest polska formacja polityczna i polska formacja duchowa. To jest obce. To jest coś w rodzaju – odwołam się tu do mojego ulubionego filmu – coś w rodzaju ósmego pasażera „Nostromo”. Jakieś obce smoki. Jeszcze inaczej: to są namiestnicy czegoś, przysłani tu przez coś, po to, żeby czymś tu zarządzać – żeby nas, powolutku-powolutku, zlikwidować; żebyśmy, powolutku-powolutku, zniknęli w smoczej paszczy „.....”To jest coś innego – coś, co się zalęgło i odwiecznie istnieje w głębi polskiej duszy. (...) Ta mongolska idea – że bezpieczniej, czyli lepiej jest być carskim niewolnikiem niż wolnym Polakiem, polskim anarchistą – ta idea, zagnieździwszy się w duszy polskiej, rozrastała się i szukała dla siebie, przez wieki, różnych politycznych, ideowych, a nawet estetycznych, ale przede wszystkim życiowych, praktycznych uzasadnień „.....”Różnica duchowa jest minimalna albo żadna – wszyscy oni, i ci, co gadają w telewizorze, i ci, którzy bezmyślnie wierzą w to, co gadają ci gadający, są niewolnikami. A jeśli są niewolnikami, no to zdradzili, wyzbywając się wolności, najświętszą, najważniejszą, fundamentalną ideę naszej Rzeczypospolitej. Tym samym zdradzili wspólnotę wolnych Polaków – nas zdradzili „.....”Było bowiem tak, że po każdym powstaniu, po każdym rozlewie krwi polskość odradzała się i przemieniała. Tak było po Konfederacji Barskiej, po Powstaniu Listopadowym, tak było po tym najstraszniejszym z powstań, Powstaniu Styczniowym, i tak było po Rewolucji 1905 roku „.....”Przeszłość, nasza przeszłość narodowa, mówi, że jeśli chce się godnie istnieć, to trzeba coś, od czasu do czasu, tu, w naszych warunkach, między Moskalami a Prusakami – trzeba coś zaryzykować. Wszystkie nasze powstania – od Baru do Warszawy – to były imprezy ryzykanckie. Ja uważam, że na tym naszym ryzykanctwie nieźle żeśmy wychodzili. Nie ma wolności bez ryzyka, można nawet powiedzieć, że wolność, sama w sobie, to straszne ryzyko. Dzikie ryzykanctwo. Taka jest więc – może trochę niewyraźna – odpowiedź przeszłości na Pani pytanie. Nawet jeśli wreszcie się okaże, że wewnętrznych Moskali jest tutaj więcej niż nas, to może przyjdzie taka chwila, a może przyjść musi – że będziemy musieli trochę zaryzykować „.....(źródło)
Rymkiewicz „ ? No i co wy na to, Polacy? Jesteście gotowi "uderzyć duchem"? Macie tyle siły? Czy położycie się do trumny i zdechniecie z całą Europą? To już jak wolicie „....” Nie ma co liczyć na dzieci Hitlera - będzie dobrze, jeśli w ogólnym zamęcie, który nastąpi, nie wjadą tu ze swoimi czołgami i nie założą nowej Generalnej Guberni „...”....”Cywilizacja europejska kona i nie wiadomo, czy coś ją może uratować. Ale my mamy za sobą wieki polskiej cywilizacji, która potrafiła - wedle wzorów rzymskich i greckich, i chrześcijańskich - ustanowić swoją tutejszą odrębność. Jeśli zachowamy tę odrębność, to upadek cywilizacji europejskiej nie zagrozi Polsce. „....”Ale przecież my wiemy, żeten kryzys się nie skończy,ponieważ nie jest to kryzys bankowy czy ekonomiczny, lecz pęka serce Europy. To jest koniec i musimy dać sobie z tym radę sami, boNiemcy i Francuzi oraz ich Unia i ich banki nic nam nie pomogą„....”prof. Nowak pyta również o to, czy (i jak) zachęcać Polaków niezainteresowanych sprawami Polski i stojących gdzieś z boku „....” Poeta....Przez wiele lat, jak wiesz, odpowiadałem na to pytanie trzema słowami - jebał was pies. Kto chce się do nas Polaków, przyłączyć, ma do tego prawo, ale nie za bardzo należy o to zabiegać. „......(więcej )
Rymkiewicz „Niemal połowa Polaków głosowała na Jarosława Kaczyńskiego, a to znaczy, że niemal połowa Polaków chce pozostać Polakami. Czyli jest przekonana, że to jest coś dobrego, nawet coś wspaniałego – być Polakiem. „…„Wtedy szydercy będą się musieli ulokować gdzieś poza polskością. Nie można bowiem być Polakiem, będąc niewolnikiem.”…”Trochę wcześniej – w czasach Jagiellonów. Litewska dynastia i przymierze z dzikimi Litwinami miały prawdopodobnie w tej sprawie (naszego losu) znaczenie zasadnicze. My wobec Litwinów mamy dług ogromny. To wtedy kształtuje się Polska wolnych Polaków. Albo inaczej – Rzeczpospolita wolnych Polaków i wolnych Litwinów, dla których wolność jest rzeczą najważniejszą na świecie, ponieważ jest sposobem istnienia. Czymś, bez czego nie można żyć. To przeświadczenie Polacy z wieku XVI przenieśli przez wieki w wiek XXI. Ale „przeświadczenie” to złe słowo. To jest coś zakodowanego w losie. Wolność jest losem Polski. Jest także sensem jej dziejowego istnienia. Można podbić Polskę, co się zdarzało, można ją nawet podzielić na kawałki, ale w tajemniczy sposób nie można odebrać Polakom ich wolności. Żeby zabić polską wolność, Rosjanie czy Niemcy musieliby zabić nie tylko nasze przywiązanie do wolności, ale także nasze dzikie, bezrozumne, szaleńcze przekonanie, że istnienie jest wolnością, a więc nie można istnieć bez wolności. Jak odebrać wolność ludziom, dla których życie jest wolnością? W tym celu trzeba by wymordować wszystkich Polaków, tych, którzy byli, tych, którzy są, i tych, którzy będą. Dopóki jest na świecie choć jeden Polak, do tego czasu będzie istniała polska wolność. „.....(więcej )
Kaczyński w swoim przemyślanym formacyjnym przemówieniu mówił o tym ,że polskość to wolność , że bycie Polakiem oznacza bycie człowiekiem wolnym. Bardzo dobrze z tymi tezami korespondował jego sprzeciw w narzucaniu Polsce ideologi politycznej poprawności . Mówił o dwóch stronnictwach Polsce. Jedno spogląda na Zachód , na Berlin, drugie na Wschód , na Moskwę”.....(więcej )
Winnicki „:Polskie społeczeństwo ma cały czas szanse obronić się przed degeneracją, z którą Zachód już przegrał. Goście z Francji, Włosi i Hiszpanii, którzy przyjechali na Marsz Niepodległości, powiedzieli nam: „macie w społeczeństwie jeszcze dobrą, zdrową tkankę. To pozwala z optymizmem patrzeć w przyszłość. U nas pozostały tylko pojedyncze ogniska oporu”. ….(więcej )
Nie do przecenienia jest wizja Rymkiewicza. W czasie kiedy janczarzy politycznej poprawności wspólnotę jaka jest naród przerobili w całej Europie w masy nowego chłopstwa pańszczyźnianego pozbawione jakiejkolwiek tożsamości , bezwolne, biernie podporządkowane socjalistycznym panom Rymkiewicz ryknął „ Niemal połowa Polaków głosowała na Jarosława Kaczyńskiego, a to znaczy, że niemal połowa Polaków chce pozostać Polakami. Czyli jest przekonana, że to jest coś dobrego, nawet coś wspaniałego – być Polakiem. „…„Wtedy szydercy będą się musieli ulokować gdzieś poza polskością. Nie można bowiem być Polakiem, będąc niewolnikiem.” W I Rzeczpospolitej istniał „naród polityczny” szlachta polska , litewska , ukraińska , białoruska tatarska , szlachta katolicka , prawosławna , protestancka , muzułmańska . Do te tego narodu politycznego dołączyli Żydzi , którzy po konwersji dołączali do szlachty Rzeczpospolitej Socjalistyczni barbarzyńscy , kulturowi bandyci wyniszczyli nie tylko etnicznie pojmowane narody europejskie , ale również coś co nazywali narodami politycznymi Masy nowego chłopstwa pańszczyźnianego na Zachodzie , niedouczone, ,z wypranymi mózgami zdychają na stojąco , niczym bydło z Folwarku Zwierzęcego Orwella . Porzucone dzieci , rodziny, brak własności, brak wartości , brak ambicji .Nie ma jednak do końca racji Winnicki cytując swoich gości . Wartości, rodzina , Bóg , poczucie wspólnoty narodowej, religijnej mają się bardzo dobrze na Zachodzie. Społeczeństwo opierające się na tych zwalczanych przez neobloszewie wartościach kwitną , rozwijają się i rosną w siłę w Europie Mówię o muzułmanach , Arabach, Turkach, Kurdach .Proces, który zachodzi od dłuższego czasu zaczął działać również w Polsce. Eurolewactwu , które próbuje przekształcić Polskę w neobolszewię , a Polaków w bezmózgie chłopstwo pańszczyźniane nie udało się. Powstał potężny ruch oporu wobec II Komuny, wobec przemocy ideologicznej i ekonomicznej socjalistów spod znaku politycznej poprawności . Obóz Patriotyczny .
Obóz Patriotyczny nie jest wcale żadna anomalią w Europie. Jest naturalną reakcją na budowę Neobolszewi . Analogia dla Obozu patriotycznego , oczywiście odległą jest antysocjalistyczna wspólnota muzułmańska.Ostateczny podział na dwa narody , na Polaków i na Szubrawców zajdzie wtedy, kiedy na pytanie , czy Tusk,Palikot, Niesiołowski , Komorowski są Polakami nie będzie potrzeba już odpowiedzi „Niemcy dyskryminują Turków, zakazują im posiadania podwójnego obywatelstwa i nie ułatwiają życia w drugiej ojczyźnie – stwierdził premier Turcji przed wizytą w Berlinie. „....”Nie zgodzimy się na podwójne obywatelstwo, gdyż takie rozwiązanie nie ułatwi integracji – odpowiedział natychmiast Erdoganowi szef niemieckiego MSW. „...” Sam premier Erdogan nie traci żadnej okazji, aby przypomnieć swym rodakom, że są przede wszystkim Turkami i powinni sprzeciwiać się wszelkim próbom asymilacji. „....(więcej )
„Turecki wezyr Kara Mustafa przegrał nie tylko z polskim królem pod Wiedniem, ale i z kozakami i Rusinami nad Dnieprem. Po ponad trzech wiekach jego potomkowie chcą wygrać bój z RosjąTurcja coraz śmielej poczyna sobie w kontaktach z Gazpromem. Pół roku temu zawiązała przymierze z Azerami, by razem zbudować gazociąg, który zmniejszy zależność od rosyjskiego gazu. Teraz odmówiła Rosjanom zgody na import do Turcji paliwa z Kazachstanu; nie dopuszczając tym samym do wzrostu udziału w rynku gazu.”...(źródło) Marek Mojsiewicz
Już po Szczycie No i podzielili.. Podzielili pieniądze odebrane europejskim podatnikom. Socjaliści pobożni wespół z socjalistami bezbożnymi – podzieli prawie bilion euro. Suma kosmiczna, która mogłaby stanowić wielkie dobro w kieszeniach tych, z których je skradziono.. Co prywatny biznes mógłby zrobić z taką sumą..(???) A co zrobi z tą sumą biurokracja? To co zwykle! Rozpirzy na cztery wiatry- część zniknie w czeluściach biurokratycznych kieszeni.. I dlatego tak zawzięcie negocjują, żeby mieli do dyspozycji jak najwięcej.. Setki nikomu niepotrzebnych programów” zrealizują” za te pieniądze.. Tysiące nikomu niepotrzebnych szkoleń, dopłaty do hektarów, tylko dlatego, że ktoś ma hektary, budowa gminnych pomysłów, które trzeba potem utrzymywać.. To są pieniądze zmarnowane, oprócz dróg- przy budowie których pieniądze giną niczym w czarnej dziurze.. Pieniądze w rękach biurokracji- to pożar! Dzięki Cameronowi o kilkadziesiąt miliardów euro mniej zmarnują.. Zamiast bilion kilkadziesiąt miliardów euro- zmarnują jedynie 960 miliardów.. A my zmarnujemy 105 miliardów euro w ciągu 7 lat.. Może w Legionowie uruchomią 11 program szkolenia dla operatorów wózków widłowych???? Bo 10 programów tego typu już było.. Ilu tych operatorów wózków widłowych potrzeba jeszcze w Legionowie? Biurokracja zawsze zmarnuje powierzone im pieniądze.. Chodzi o to, żeby je wydać- niezależnie na co.. Można w całej Polsce realizować Narodowy Program Szkolenia na Operatorów Wózków Widłowych.. Nie starczy wózków widłowych – ale będą przeszkoleni ludzie.. Działanie rynku biurokracja ignoruje.. Rynek ją nie obchodzi- obchodzą ją pieniądze. Przy okazji można wszystkich Górali przeszkolić w obsłudze wózków widłowych… Na pewno im się to wszystko przyda w górach.. Część pieniędzy być może pójdzie na robienie ankiet wśród bezdomnych, których system natworzył tysiące.. W ankietach będzie główne pytanie? Jak się Panu/Pani wiedzie- pośród gorących rur ciepłowniczych? A scenariusz jest prawie zawsze taki sam… Utrata pracy, długi mieszkaniowe, koniec z rodziną- bruk.. Pardon- rury ciepłownicze.. Czy wystarczy rur ciepłowniczych dla wszyscy bezdomnych? Bo dworców na razie starcza.. I śmietników też na razie wystarcza.. Ale bezrobotnych przybywa, dobrze, że nie przybywają do Polski ci wszyscy, którzy z niej wyjechali.. Nie byłoby 14%, ale może 25… A może odnowić program psich fryzjerów, organizowany swojego czasu dla zwalnianych stoczniowców ze Stoczni Gdańskiej.. Dobrze, że socjalistom nie udało się przeszkolić 1000 zwalnianych stoczniowców i nauczyć ich psiego fryzjerstwa.. Były pieniądze na taki program, więc taki program zaproponowano.. Nie znam bilansu tego szkolenia, ale pomysł był dobry. Gdyby były pieniądze na zwykłych fryzjerów- to w Trójmieście zaroiłoby się od zwykłych fryzjerów.. Gdyby rzecz dotyczyła piekarzy- zyskalibyśmy wielu dobrych piekarzy.. Może byłoby ich zbyt wielu.. Ale co to szkodzi, skoro pieniądze i tak wydawane są nierynkowo.?. Wydawane są przez biurokrację, a ta rynek ma w nosie.. Ona wie lepiej.. Ale mamy elastyczną linię kredytową.. Nie wiem, czy Państwo wiecie o co chodzi? Chodzi o to, że Międzynarodowy Fundusz Walutowy trzyma dla nas elastyczną linię kredytową o wartości 33,8 miliarda dolarów na wypadek jeszcze gorszej sytuacji finansowej- a będzie gorsza, bo Polską rządzą szaleńcy, którzy ekonomię mają za nic…Za to, że międzynarodowy Fundusz Walutowy trzyma te 33,8 miliarda dolarów płacimy rocznie- 200 milionów złotych(????) 200 milionów złotych idzie więc w przysłowiowe błoto.. Co za filozofia zadłużania i liczenia na pieniądze obce, podczas gdy , żeby sytuacja na rynku pracy się poprawiła- należy obniżać koszty i podatki, a nie szukać kolejnych źródeł zadłużania nas.. To jest postępowanie szaleńca.. Nie ma to nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem.. A propaganda wmawia ludziom, że dzięki zadłużaniu i dotacjom będą nowe miejsca pracy.. (????)Tymczasem trochę będzie dopóki nie skończą się pieniądze.. To będą sztuczne miejsca pracy oparte na kroplówce dotacyjnej.. 440 miliardów złotych dostaniemy z Unii Europejskiej przez 7 lat, ale w tym czasie zapłacimy składki- licząc po 18 miliardów złotych rocznie, a więc 126 miliardów złotych- jeśli składka przez te siedem lat wzrośnie- a wzrośnie.. Liczmy więc 160 miliardów zloty. W tym samym czasie musimy wydać na walką z globalnym ociepleniem- jak się szacuje- 160 miliardy złotych(!!!!). Razem mamy więc 320 miliardów złotych. To nie jest wszystko po stronie strat.. Żeby wydać część tych otrzymanych pieniędzy, należy wziąć kredyty z banków i opłacić procenty kredytowe.. Nie wiem ile tego będzie, ale średnio, żeby dostać 25%”inwestycji< trzeba wziąć pozostałe 75% z banków.. Będzie wielkie narodowe zadłużanie, jakbyśmy zadłużania nie mieli dość.. Szanowni Państwo! Widzicie jaka to pułapka.. Straty z tytułu otrzymania tych 440 miliardów złotych będą ogromne. Już nie wspominając o budowaniu niepotrzebnych szkół, boisk, pływalni, oper, szkół muzycznych , muzeów i innych gadżetów budżetowych, do których trzeba będzie dopłacać kolejne pieniądze.. Czeka nas wielka katastrofa zadłużeniowa, którą propaganda odtrąbiła jako wielki sukces.. Długów mamy tak wiele, że nie spłacimy ich do końca świata, nawet gdyby Jurek Owsiak załatwił z Panem Bogiem, że dostaniemy w bonusie jeszcze jeden dzień po końcu świata.. Gierkowe długi spłacaliśmy przez trzydzieści lat.. A było tego 23 miliardy dolarów.. Ile będziemy spłacać 1000 miliardów złotych, czyli 350 miliardów dolarów, tylko według licznika Leszka Balcerowicza, nie licząc innych długów- na przykład z ZUS-u, czy Funduszu Drogowego? I nie licząc długów samorządów, które pobrały z Unii pieniądze, posiłkując się pożyczkami z banków? Zawsze po euforii- przychodzi depresja.. Z żadnych dotacji nie ma rozwoju. Dotacje pochodzą z kradzieży i powodują, że rozwój kraju się zatrzymuje.. Bogactwo powstaje z pracy, a nie z przerzucania gór pieniędzy z jednego miejsca w inne- równie nierynkowo, jak poprzednie.. No i te lepkie ręce biurokracji.. Przy okazji przykleja się do nich wiele pieniędzy.. I z tych 440 miliardów przyklei się wiele.. Już po szczycie głupoty- pieniądze rozdzielone, kolejne marnotrawstwo przygotowane.. Niech nas sam Pan Bóg ma swojej opiece.. WJR
Tusk broniąc 300 mld zł, sprzedał polską wieś
1. Znamy już kształt budżetu UE na lata 2014-2020 w tym także środków dla Polski w ramach dwóch najważniejszych polityk:Spójności i Wspólnej Polityki Rolnej (WPR). Na tą pierwszą dla naszego kraju ostatecznie przydzielono 72,9 mld euro, a na tą drugą tylko 28,5 mld euro czyli razem 101,4 mld euro. Przypomnijmy tylko, że w sierpniu 2012 roku w projekcie budżetu UE na lata 2014-2020, znalazło dla Polski 80 mld euro na politykę Spójności i 35 mld euro na WPR (21 mld euro w ramach I filaru na dopłaty bezpośrednie i 14 mld euro w II filarze na rozwój obszarów wiejskich) czyli 115 mld euro.
2. Przeliczając te kwoty w euro na złote tylko po kursie 4 zł za 1 euro na politykę spójności mieliśmy więc otrzymać 320 mld zł, a na WPR 140 mld zł. Przyjmując jeszcze za dobrą monetę deklaracje ministrów rolnictwa (poprzedniego Marka Sawickiego i obecnego Stanisława Kalembę), że mocno zabiegają o wyrównanie dopłat rolniczych do średniej unijnej (270 euro do hektara), powinniśmy jeszcze doliczyć do środków I filara w ramach WPR – 7 mld euro czyli kolejne 28 mld zł. Tak więc w projekcie budżetu UE na lata 2014-2020 dla Polski, powinno się znaleźć około 122 mld euro czyli blisko 490 mld zł.
3. Różnica pomiędzy środkami, które zaproponowała dla Polski Komisja Europejska, latem poprzedniego roku, a tym co ponoć w ciężkich negocjacjach w listopadzie i w lutym osiągnął premier Tusk, wynosi więc prawie 14 mld euro. To prawda cały 7-letni budżet był cięty i na te ciecia musiała się także złożyć Polska, tyle tylko, że cięcia dla 27 krajów wyniosły sumarycznie 87 mld euro, a nasz kraj złożył się na te oszczędności wspomnianą kwotą 14 mld euro czyli w ponad 16%. To bardzo dużo kwotowo ale przede wszystkim procentowo i dopiero właśnie ta ostatnia informacja pokazuje jak byliśmy hojni dla innych. Otrzymaliśmy z budżetu UE trochę ponad 10% (101 mld euro z 960 mld euro) wszystkich środków natomiast na oszczędności złożyliśmy w ponad 16%.
4. Ekipa Tuska prawie natychmiast zaczęła podkreślać, że udało się uzyskać znacznie więcej środków niż w obecnym budżecie UE ale przecież po uwzględnieniu inflacji za lata 2007-2013 (wynoszącej około 16%) obecne 72,9 mld euro na politykę spójności to jednak realnie wyraźnie mniej niż 68 mld euro w poprzedniej perspektywie. Środków na WPR, nawet nie ma co porównywać bo przez poprzednie 7 lat polscy rolnicy otrzymywali niepełne dopłaty, a pełne dopiero od 2013 roku (3mld euro rocznie) więc odpuszczenie przez Tuska aż 6,5 mld euro z 14 mld euro na II filar WPR jest wręcz sprzedaniem interesów polskiej wsi. Polscy rolnicy są nie tylko skazani na przynajmniej 7-letnią dyskryminację (brak wyrównania dopłat do średniej europejskiej) ale zabrano im także blisko 50% środków na rozwój obszarów wiejskich. Jest ekonomiczne uderzenie w najbardziej wydajne i mające kontakt z rynkiem kilkaset tysięcy gospodarstw rolnych, które skazane są na lata na nierówną konkurencję ze swoimi sąsiadami ze starych krajów członkowskich.
5. W tej sytuacji mówienie o jakimkolwiek sukcesie negocjacyjnym premiera Tuska jest co najmniej niestosowne, zwłaszcza że trzeba jeszcze pamiętać o ogromnej różnicy w składce jaką wpłacimy do budżetu UE w latach 2014-2020 w porównaniu z poprzednim okresem. Można szacować, że ta składka wyniesie około 32 mld euro podczas gdy w obecnym 7-leciu, wyniesie ona około 22 mld euro. Trzeba także pamiętać, że w wydatkowaniu środków KE już wprowadziła liczne ograniczenia (25% środków z funduszu spójności ma być skierowane na tzw. zielone technologie), a z kolei środki na WPR także mają być aż w 25%wydatkowane na programy rolno-środowiskowe. Trzeba także pamiętać, że przekazywanie środków z funduszu spójności do krajów członkowskich, może się odbywać pod warunkiem, że kraje te są stabilne makroekonomicznie, a więc deficyt sektora finansów publicznych nie jest wyższy na razie niż 3% PKB (Pakt Stabilności i Wzrostu),a po wejściu w życie traktatu fiskalnego, nie wyższy niż 0,5% PKB. A to dla takiego kraju jak Polska, może być bardzo trudne do osiągnięcia. Premier na konferencji prasowej w Brukseli, zadedykował wynegocjowane pieniądze bezrobotnym w Polsce, choć doskonale wie, że z tych środków nasz kraj będzie mógł skorzystać realnie dopiero w 2015 roku, więc sugestia czekania na nie osobom, które już obecnie są bez pracy blisko 2 lata, zakrawa wręcz na skandal. Kuźmiuk
"Młody premier na kominie" redaktora Knapika Ach, to krwiste polskie dziennikarstwo, bezkompromisowe, dzielne jak Rudy 102, przebiegłe jak Hans Kloss, błyskotliwe jak profesor Nałęcz, ale tylko prawie jak Nałęcz. Jeszcze mu trochę brakuje. Ono, to dziennikarstwo w Polsce, jak nigdy w naszej historii, nawet za czasów redaktora Marka Tumanowicza w zielonym mundurze, nie było tak wręcz organicznie połączone z partią. Naprawdę. PZPR był mniej połączony z red. Tumanowiczem, niż red. Maciej Knapik z Donaldem Tuskiem. On myśli Tuskiem i Ostachowiczem, jego pryncypialności boją się już nawet redaktorzy na górze. On urwał się ze smyczy i szczeka nawet wtedy, gdy szef krzyczy: - Maciek, wyluzuj chłopie, marsz do sfory! Partia i telewizja TVN to dziś jedno, to – niespotykana na innych kontynentach „Jednia”. Tylko w Korei Północnej pracują jeszcze nad Jednią i oglądają program „Tak jest”. Dojdą do wzoru, spokojnie. Politycy PO, to w porównaniu z Knapikiem, Olejnik czy Morozowskim - cienkie bolki. Po dwóch tygodniach, dalej tematem dnia - naprawdę, nie kłamię - jest Anna Grodzka. Koniec. Kropka. Zresztą tu w ogóle jest jakaś paranoja wewnątrz samego lewactwa. Marszałek Wanda Nowicka jest komuś w niesmak. Komu? Lewaczka - z krwi i kości - musi ustąpić miejsca transseksualnej lewaczce. No to jest i tak już awangarda europejska, bo nawet w Paryżu o tym nie słyszeli. Telewizja TVN osiągnęła Jednię z partią po ciężkiej walce z odchyleniem narodowym. Stała się nowoczesnym ośrodkiem propagandy, tak atrakcyjnym, że nadal chodzą tam różni tacy, niby nasi prawicowi publicyści.
Aparat ucisku medialnego w Polsce, bo tak go trzeba nazwać, zdołał totalnie wypaczyć obraz rzeczywistości. Kiedy z dnia na dzień, wiadomo już, że w Smoleńsku doszło do zamachu (pomijam tu teraz kwestię jego sprawców), kiedy trzeba stawiać pytania o zdradę Polski przez najwyższych urzędników państwowych, o sądy dla nich, mainstreamowe media chodzą krok w krok za Grodzką. Pół biedy z rzeczywistością w prowincjonalnej, nie do końca jeszcze wypaczonej Polsce, ale w stolicy? Tam milion osób umrze za redaktora Knapika, chyba, że ktoś inny zaszeleści im kasą. Jest PO, jest kasa. I żadnej refleksji, nawet teraz, gdy już całkiem oficjalnie dopuszcza się możliwość wybuchu na pokładzie TU –154 M. Knapik przenika duchowo Tuska, a Tusk Knapika, są jednym i tym samym, pięknym kłamstwem, sączonym od siedmiu lat i w kłamstwo to, naprawdę, ludzie nadal wierzą. Może im się Tusk już tak nie podoba, ale Kaczyńskiego, gdyby mogli, to by związali i wywieźli do lasu. Bo taka jest ta filozofia postępu: zapachy Paryża i seryjny samobójca. Obraz medialny kraju i świata został tak skonstruowany, że Europa myśli Tuskiem, a Polska jest po prostu Tuskiem. Kto przeciwko PO, ten przeciwko Polsce, polskiej racji stanu, Europie, demokracji i wolności. To dlatego, między innymi, Zamach Smoleński nie rozpruł jeszcze do reszty obecnego układu politycznego. To dlatego niektórzy z prawicowych publicystów obsiedli Jednię i chcieliby tam się dostać, bo widzą, że ona karmi i daje żyć, że jest mocna nie tylko Warszawą, ale też Moskwą i Berlinem. Istotą Jedni jest to, że w przeciwieństwie do Korei Północnej, nie ma przymusu. Dyrektorzy stacji TVN i TVN 24 nikogo nie przymuszają do poparcia rządu. Służby ABW nie straszą (chyba) dziennikarzy, że coś o nich ujawnią, Donald Tusk nie krzyczy na redaktorów. Oni sami chcą oddawać hołd premierowi, jak koreańskie płaczki, tyle, że śmiejąc się i radując co dnia razem z PO. Gdyby tylko był talent, redaktor Knapik namalowałby jakiś piękny obraz dla premiera Tuska: premier na moście, młody premier na kominie, premier w samolocie czyta książkę, etc. Monika Olejnik, gdyby potrafiła (?) uszyłaby premierowi sweterek na zimę, albo jakiś szaliczek na szyję. Personalizowanie Jedni nie jest może zbyt uprzejme wobec redaktorów z TVN –u, ale oni przekroczyli już szczyty Himalajów w dziedzinie politycznego poddaństwa. Nie bardzo wiadomo, co jeszcze można byłoby dla nich wymyślić. Chyba robienie na drutach tych sweterków dla byłego ministra Tomasza Arabskiego i byłej Marszałek Ewy Kopacz. Mogą im się przydać podczas następnej zimy Grzechg
Lukrowanie rzeczywistości
1. Tytuł nawiązuje do wczorajszego dnia czyli „tłustego czwartku” i pączków pokrytych warstwą lukru spożywanych w dużych ilościach przy tej okazji. Właśnie wczoraj odbyła się w Sejmie debata nad informacją rządu w sprawie działań podejmowanych przez Radę Ministrów na rzecz zmniejszania bezrobocia oraz poprawy sytuacji materialnej rodzin (szczególnie osób bezrobotnych z dziećmi). Wniosek w tej sprawie złożył już jakiś czas temu klub Prawa i Sprawiedliwości, w związku z dramatycznie pogarszającą się sytuacją na rynku pracy i brakiem działań rządu premiera Tuska , które przynajmniej złagodziłyby napięcia na tym rynku. Wprowadzenia w imieniu wnioskodawców dokonała poseł Prawa i Sprawiedliwości Józefa Hrynkiewicz, profesor zajmująca się „od zawsze” problematyką zabezpieczenia społecznego. Odpowiadała w imieniu rządu podsekretarz stanu Czesława Ostrowska, która została zarzucona dosłownie gradem pytań ponad 50 posłów (głównie z opozycji), którzy zdecydowali się zabrać głos w tej debacie. Niestety w odpowiedziach na nie, generalnie starała się lukrować rzeczywistość, mówiąc między innymi o tym,że rząd na rok 2013, zwiększył środki na aktywne formy ograniczania bezrobocia (rzeczywiście tak się stało bo środki na ten cel wzrosły o 1,2 mld zł) tyle tylko, że zapomniała dodać, że w roku 2011 środki te w stosunku do roku 2010 zmalały aż 3-krotnie (z 6,6 mld zł do 2,2 mld zł).
2. Niestety wszystko wskazuje na to, że już w najbliższych dniach dowiemy się, że stopa bezrobocia w styczniu zbliżyła się do 15% ,a więc liczba bezrobotnych wzrośnie o blisko 150 tysięcy i wyniesie około 2,3 mln. Zresztą brak oficjalnych danych resortu pracy dotyczących sytuacji na rynku pracy w styczniu w sytuacji kiedy upłynęło już kilka dni kolejnego miesiąca jest co najmniej zastanawiający. Dane dotyczące przewidywanego poziomu bezrobocia w grudniu ministerstwo pracy ujawniło wtedy w końcowych dniach tego miesiąca, bazując na danych dostarczonych do resortu przez Wojewódzkie Urzędy Pracy. Ale wtedy bezrobocie wzrosło „tylko” o 0,4 pkt procentowego (stopa bezrobocia w listopadzie wyniosła 12,9%). A więc już w końcowych dniach grudnia wiedzieliśmy, że resort pracy przewiduje, że stopa bezrobocia wyniesie 13,3% i dopiero kilkanaście dni później GUS, podwyższył ten poziom o 0,1 pkt procentowego.
3. Pytałem o to zatajenie danych dotyczących stopy bezrobocia na koniec stycznia Panią minister Ostrowską i uzyskałem odpowiedź, że według jej wiedzy, resort takich danych jeszcze nie ma. Ale dalej dociskana pytaniami Pani minister przyznała, że takimi danymi za dany miesiąc, resort dysponuje w ciągu następnych 3 dni roboczych po zakończeniu tego miesiąca, a więc w tym przypadku resort dysponował nimi już we wtorek 5 lutego ale nie ujawnił ich ani w wczoraj 7 lutego ani nie ujawni dzisiaj. Są one bowiem bardzo niekorzystne i mogłyby zepsuć przekaz z konferencji prasowych premiera z Brukseli, który niezależnie od tego czy uzyska czy nie uzyska słynnych 300 mld zł złotych, chce odtrąbić sukces negocjacyjny.
4. Zwróciłem również uwagę, że zarówno minister finansów jak i szef resortu pracy, dysponują pieniędzmi „znaczonymi”, w Funduszu Pracy, które mogą być przeznaczone tylko na 2 cele: wypłatę zasiłków dla osób bezrobotnych i finansowanie aktywnych form ograniczania bezrobocia. Minister Rostowski jednak od 3 lat finansuje nimi jeszcze jeden cel – deficyt sektora finansów publicznych i to na ogromną skalę wynoszącą już ponad 7 mld zł. Jest to jednak niezgodne nie tylko z ustawą regulująca funkcjonowanie funduszu ale także ze zdrowym rozsądkiem. A przecież zarówno on jak minister Kosiniak-Kamysz doskonale wiedzą, że dodatkowy 1 mld zł wydany na aktywne formy ograniczenia bezrobocia to udzielenie pomocy około 500 tys. bezrobotnych, przy czym wsparcie najbardziej efektywnych form tego ograniczania dałoby blisko 200 tysięcy stałych miejsc pracy. Lukrowanie rzeczywistości w sprawie sytuacji na rynku pracy trwa jednak w najlepsze, choć ta rzeczywistość coraz bardziej skrzeczy. Kuźmiuk
Jan Filip Libicki – paraolimpijski miotacz gównem na odległość Paraolimpijska afera zapoczątkowana przez Korina-Mikke zatacza coraz bardziej absurdalne kręgi i dlatego nie Korwinem chcę się zajmować. Jan Filip Libicki, paraolimpijczyk w rzucaniu gównem na odległość to jest zawodnik, któremu dotąd nie chciało mi się poświęcać jednego zdania, ale coś pękło. Od Niesiołowskiego odróżnia go tylko wózek, którego dotąd używał jak czołgu, jednak ostatni numer z TVN24 i Giertychem w tle, to już jest polityczna prostytucja na wózku. Skoro się zrobił taki wielki szał na „para”, chciałbym wprowadzić trochę konsekwencji. Trzymam się swojej zasady, że oryginalne analizy inwalidztwa są efekciarstwem, ale istnieje też coś takiego jak powszechność zjawisk, inwalidztwo nie znosi prymitywu, głupoty, nieuctwa, złodziejstwa itd. No i jest też cienka czerwona linia, w równym stopniu dotycząca zdrowych, jak i niepełnosprawnych. Nie widzę najmniejszych powodów, dla których miałbym się gryźć w język, gdy widzę kompletnego kabotyna i prymitywa na wózku. Po co wspominać o wózku, nie wystarczy kabotyn? To jest właśnie ta cienka czerwona linia. O wózku nie ma potrzeby wspominać, o ile wózkiem nie zajeżdża się pod latarnię i razem z wózkiem nie świadczy usług politycznych. Jeśli na wózku daje się zadka, żeby zabłysnąć w świetle kamer, wówczas inwalidztwo staje się metodą na zysk i tym samym ma kolosalne znaczenie. Paraolimpijska upadłość Libickiego ma kilka wymiarów, trudno wymienić partię, w której jeszcze nie był, trudno przeczytać tekst Libickiego i nie znaleźć partyjnym cepem młóconych zdań. Wprawdzie tyle jeszcze wolno, na nogach i na kółkach, wiadomo w jakiej branży się poruszamy, jednak pan Libicki przechylił się poza czerwoną linię. Zupełnie nic mnie nie obchodzi, co JKM nagadał Libickiemu w korytarzu TVN, bo normalny człowiek, bez względu na sprawność fizyczną daje w mordę, idzie do sądu lub pisze replikę. Libicki postanowił się puścić z fantazją, w ramach obrony swojego dobrego imienia, a takiego rycerstwa uczą w suterenach. W weekend rozesłał anonse: „będę dawał we wtorek, znak rozpoznawczy, wózek inwalidzki”. Obrażono Libickiego w piątek, natomiast Libicki do wtorku będzie krążył wokół latarni, aż TVN24 wyemituje sceny poświęcone obrażaniu politycznej panienki na wózku. Nie wiem kto się rzuci na ofertę i co złapie, w każdym razie mnie tego rodzaju dewiacje nie interesują. Jeśli już mam jakiś szacunek to do cichych dających, takich wiążących koniec z końcem, a ten przecież ma co jeść i mimo wszystko tańczy na rurze. Śmiertelnie obrażony inwalida, cynicznie kręcąc kółeczkami dotoczy się do wtorku i wtedy zobaczymy: „Romek już pisze pozwy”. Proszę mi wybaczyć, sam widzę, że się egzaltuję, dodatkowo w etycznych klimatach, których unikam jak Adam Michnik święconej wody, ale wszystko i wszyscy mają swoje granice, swój próg wytrzymałości. Ulżę sobie i powiem wprost, że ten człowiek napawa mnie… odruchem, patrzę na niego i widzę małość. I ma znaczenia, że jest kaleką, ponieważ on swojego kalectwa używa jak egidy przy uprawianiu ulubionych dyscyplin: rzucanie gównem na odległość i polityczne puszczanie, również cugli. Cokolwiek powiedział mu JKM, jestem pewien, że powiedział za mało. Temu osobnikowi należy się solidna i codzienna młócka, aż do zauważalnej poprawy. Cynizm, prymitywny lans, partyjniackie wyrobnictwo, kompletnie pozbawione racjonalizmu, że o ideowości nie wspomnę, bo Libickiemu zawsze było obojętne w kogo ciskał gównem, zresztą możliwe, że sam nie pamięta wszystkich partyjnych szyldów. Taki malutki ktoś błąka się po medialnych korytarzach i szuka okazji, stepuje przy rurze, tuli się do latarni, by na końcu pokazać się jako niepełnosprawna ofiara odłożona w medialnym czasie. U nas na wsi mawia się, że pewnych ludzi nie dotyka się kijkiem przez folijkę, ludowa zasada higieniczna pasuje do Libickiego jak w mordę strzelił. Trzymając się strzelania w mordę, naprawdę szczerze się dziwię, że dotąd Libicki w twarz nie dostał i wózkiem się nie nakrył, i że Romek nie napisał pozwów. Poniewieranych przez Libickiego pełnosprawnych znalazłoby się co najmniej tuzin. Ważne kto mówi, co mówi i jakich używa argumentów. Libicki od dłuższego czasu mówi rzeczy, które są bezpośrednią konkurencją dla łajzy z Biłgoraja i spuszczonego ze smyczy Niesiołowskiego, przy tym za główny argument służy mu wózek i kalectwo. On nie jest biednym kaleką, ale sam się prosi o zapłatę pięknym za nadobne. Jak niby się bronić przed takimi niepełnosprawnymi zagrywkami wycelowanymi od pasa w dół? Zaciskaniem zębów psuć sobie zgryz, bo biedny kaleka? Żaden biedny, wredny cynik na wózku, paraolimpijski miotacz gównem na odległość. MatkaKurka
Będę trzymał kciuki, żeby Donald bawidamek wypłakał jak najmniej miliardów Jarosław Kaczyński na pewno wie, że kwota jaką uda się wyrwać na europejskim plenum jest kwestią trzeciorzędną, ale politycznie rozgrywa Tuska jak na polityka przystało. Mam też nadzieję, że Kaczyński wie dlaczego 300 miliardów to raj obiecany naiwnym, ale bez względu na marne pożytki płynące z obciążonej lichwą zapomogi, trzeba korzystać z okazji, aby zbudować silną pozycję polityczną Polski. O ile tak właśnie z wiedzą Kaczyńskiego jest, to nie dziwi mnie prosty komunikat wysłany przez kamery do telewidzów. Lud przed telewizorami zapamiętał sobie, jak muł drogę do domu, obiecane 300 miliardów i trzeba ludowi 300 miliardami oczy mydlić, taka jest polityka. Z ekonomią, a raczej rachunkiem, bo to bardziej realne jest już całkiem inaczej, tutaj się z próżnego gadania do pustego łba nie nalejesz. Jedyna istotna kwota z UE, która powinna nas interesować, nazywa się: „dopłaty bezpośrednie”. Niezręcznie mi o tym pisać, ponieważ jestem beneficjentem dopłat bezpośrednich, ale nie to warunkuje moją opinię, tylko rachunek. Dopłaty bezpośrednie są jedynymi dopłatami, na których nie tracimy ani grosza i nie dostarczamy zysków najsilniejszym gospodarkom europejskim, powiększając tym samym dystans cywilizacyjny. Żywa gotówka, czysty zysk, o który warto się bić i co Tusk zupełnie odpuścił. Fundusze spójności z kolei są pułapką lichwiarską, sterowaną odgórną biurokracją UE, chociaż nie twierdzę, że przy inteligentnym zarządcy nie da się i z tej puli rozsądnie korzystać. Znając jednak polskie realia, należy trzymać kciuki, żeby się Tuskowi udało jak najmniej uzyskać, bo im więcej wypłacze, tym więcej zapłacimy lichwy i „doli” do kolesiów budujących „autostrady”. Wielu ludzi zastanawia się nad fenomenem teflonowego Tuska i wielu zapomina o nieśmiertelnej ludzkiej podniecie – kasa. Tusk zapewnił szerokim kręgom dopływ kasy, który w normalnej rynkowej gospodarce nie miał prawa popłynąć. Żaden prywatny inwestor nie wybudowałby czegoś takiego jak pas w Modlinie, a już na pewno nie odpuściłby wykonawcy bubla. Tusk daje kasę brakorobom na tandetne usługi i wytwory usług, urzędasom na łapówy i elektoratowi europejską kiełbasę postępu. Stąd determinacja Tuska, by postawić na fundusze spójności, nie na rolników. Donald potrzebuje skredytowanej skarbonki dla swojego politycznego zaplecza, żywą kasę dla rolników ma w poważaniu, tutaj nie zbije kokosów politycznych i towarzyskich. Przez chwile chciałbym sobie pomarzyć albo chociaż pobujać w obłokach i uznać, że mamy w Polsce męża stanu, nie premiera Donka. Jaki byłby optymalny scenariusz dla Polski, z czym Polska powinna pojechać na plenum UE? Odpowiedź jest bardzo prosta, mąż stanu pojechałby do EU z następującą strategią. Pozornie cisnąć na fundusze spójności, ale grać o dopłaty bezpośrednie. Zadanie łatwe i przyjemne, ryzyka żadnego, bo nawet przy utracie lichwiarskiej i wirtualnej daniny z funduszu spójności, Polska zyskuje jako kraj, który rozgrywa europejską politykę, co więcej rozgrywa nie mając zbyt mocnej karty, z czym się akurat zgadzam, gdy słucham rozmaitych zlęknionych „ekspertów”. Planem Polski powinno być wysoka pozycja negocjacyjna, skupiona uwaga całej Europy, jak swego czasu na Irlandii, umocnienie politycznej pozycji kraju. Cena paru wirtualnych milionów euro, bo maksymalnie taki byłby koszt niepokornej postawy, to są grosze, które machiną lichwiarską rozrosłyby się do miliardów długu. Do tej wiktorii wystarczy dołożyć miliardy w żywej gotówce i nie obciążone kredytem, czyli dopłaty bezpośrednie. Myślę, że zrównanie dopłat nie było realne, ale taki postulat wyjściowy dający końcowe podniesienie o kilkadziesiąt procent jak najbardziej możliwy. Niestety stanie się dokładnie odwrotnie i to w każdym aspekcie. Tusk i owszem bez zająknięcia odda parę miliardów z funduszu spójności, ale nie za wysoką pozycję polityczną i negocjacyjną, tylko za zdjęcia z paroma celebrytami europejskimi. O czyściutkiej kasie nawet się nie zająknie, ze strachu przed Francją i Niemcami. I gdy już przegra wszystko, co można było przegrać, mniej więcej tej samej klasy media odtrąbią polityczny awans Donalda – narodził się EUROPEJSKI mąż stanu. Usłyszymy o myśleniu długodystansowym, o ratowaniu szlachetnej idei wspólnoty i niebywałej odwadze, która wzniosła się ponad narodowy interes. Gdyby się jakoś strasznie nie udało, zawsze znudzony Ostachowicz może odpalić temat numer jeden i jak bardzo nie musi się wysilać niech zaświadczy pierwszy przykład z brzegu. Tusk w piątek rano wraca do Polski, na korytarzu całuje Bęgowskiego vel Grodzką w niedźwiedzią łapę i o czymś takim jak budżet europejski zająkną się działy gospodarcze na ostatnich stronach, czcionką 8 pix. Koniec bujania w obłokach, schodzimy na ziemię i widzimy Donalda Tuska, biseksualnego bawidamka sterowanego marketingiem, a nie męża stanu. MatkaKurka
Wozinski: Pierwszy polski libertarianin? Jan Ludwik Wolzogen (1599-1661) już za swego życia został oddelegowany na margines społecznej świadomości. Ten najprawdopodobniej pierwszy na polskich ziemiach libertarianin miał podwójnego pecha: po pierwsze – był arianinem; po drugie – był z urodzenia Austriakiem. Takie kwalifi kacje na trwałe przekreśliły jego szanse na przedarcie się ze swoją pionierską teorią do szerszego grona odbiorców. Wolzogen jest postacią nietypową, gdyż stanowi rzadki w historii Polski przykład człowieka, który w poszukiwaniu wolności uprawiania filozofii oraz swobód religijnych przybył do Polski, zamiast z niej uciekać. Po wybuchu reformacji Polska stała się jedną z niewielu oaz, w których władza pozwalała na względną swobodę w wyborze wyznania. Podczas gdy w innych krajach trwały krwawe prześladowania i wojny religijne, nad Wisłą można było znaleźć wytchnienie od gorącej atmosfery stosów, które płonęły chociażby w Szwajcarii. Nic więc dziwnego, że do Polski przybywali masowo Niemcy, Holendrzy, Włosi, Szkoci, Anglicy, Szwajcarzy czy tak jak Jan Ludwik Wolzogen – Austriacy. Wywodzący się z arystokratycznego rodu baron von Tarenfeldt zjawił się w Polsce w wieku 26 lat, gdzie stał się jednym z najbardziej wpływowych intelektualistów ruchu, który jeszcze za jego życia został skazany na banicję. Pierwszy rzut reformacji w Polsce przyniósł sporą popularność przede wszystkim kalwinizmowi, który szczególną sympatię zyskał wśród szlachty. Kalwiński postulat podporządkowania duchowieństwa państwu bardzo spodobał się sarmatom, dla których stan duchowny stanowił największą przeszkodę na drodze do uzyskania pełnej kontroli nad państwem. Po uczynieniu z króla marionetki oraz ubezwłasnowolnieniu miast szlachta uzyskała dzięki kalwinizmowi do końca XVI wieku całkowitą kontrolę nad państwem.
Podział w łonie reformacji O tym, że kalwinizm został przez szlachtę potraktowany całkowicie instrumentalnie, świadczy najlepiej fakt, iż w Polsce odrzucono zupełnie kluczową dla kalwinizmu naukę o predestynacji oraz kult pracy i oszczędności. Kalwinizm spełnił swoją rolę, a gdy się ona skończyła, wówczas całkowicie zanikł. Początkowo jednak ruch kalwiński obejmował w Polsce wiele różnych grup, które wspólnie walczyły o przestrzeń wolności dla swych praktyk. Rozłam nastąpił dopiero w 1562 roku, kiedy mainstreamowy kalwinizm szlachecki dla mas oddzielił się od ruchu zdecydowanie intelektualnego, którego członków zaczęto wkrótce nazywać braćmi polskimi. Bracia polscy do dziś budzą ogromne kontrowersje. Z jednej strony lewicowe kręgi przedstawiają ich jako bohaterów, którzy zostali stłumieni przez ciemny polski katolicyzm; z drugiej strony prawicowi historycy zwracają uwagę na ich zachowanie w czasie potopu szwedzkiego, kiedy to opowiedzieli się po stronie Szwedów oraz Jana Zapolyi, a także na jawnie heretyckie tezy, stojące w sprzeczności z tradycyjną nauką katolicką. Jak to zwykle bywa w tego typu sporach, prawda jest nieco bardziej złożona, niż chce ją widzieć każda ze stron. Wielką zasługą braci polskich (zwanych też unitarianami lub socynianami) jest to, iż założyli własne miasto Raków, którym do 1638 roku działała słynna Akademia Rakowska oraz drukarnia wydająca dzieła czytane w całej Europie. Małe miasteczko na Kielecczyźnie, które dziś jest zapadłą wsią, było przez pewien czas jednym z kilku najbardziej znanych miejscowości polskich na całym świecie. Niezależność oraz swoboda wymiany myśli przyciągała światowej sławy postaci i był to wyróżnik braci polskich, którzy bardziej niż grupę religijną stanowili ruch intelektualny, który znalazł dla siebie oazę w pogrążonej w wojnach Europie. Z kolei uważana za oczywistość kolaboracja z okupantem w czasie potopu została ostatnio wyraźnie zakwestionowana. W rzeczywistości bowiem Karola Gustawa z otwartymi ramionami witała cała Polska poza Janem Kazimierzem, który na dodatek kilka lat wcześniej, w 1648 roku, nakazał wyrzucić arian z Polski. Skazani na banicję oraz utratę majątków arianie zwyczajnie szukali poprawy losu u innego przedstawiciela rodu Wazów, który jednak potraktował ich bardzo instrumentalnie. Na dodatek bracia polscy także walczyli później przeciwko Szwedom, pomimo wszystkich krzywd, których doznali od współrodaków od początku XVII wieku. Przedstawianie ich jako zdrajców, którzy z otwartymi rękoma witali najeźdźców, mija się z prawdą, gdyż przez pierwsze miesiące szwedzkiej inwazji sojusznikami Karola Gustawa była prawie cała klasa rządząca. Bracia polscy nie stanowili monolitu i dziś nawet ciężko znaleźć jakiś punkt wspólny dla wszystkich idei religijnych, filozoficznych i społecznych, które postulowali w czasie swojej obecności w Polsce. Początkowo ich idee były pod silnym wpływem braci czeskich, czyli plebejskich uciekinierów z Tyrolu, którzy założyli w Sławkowie na Morawach pacyfistyczną komunę. Radykalizm braci czeskich (anabaptystów) nie przyjął się jednak w Polsce. Co prawda początkowo wśród braci polskich przyjęła się idea nieużywania broni oraz zrównania wszystkich stanów, ale z upływem lat coraz bardziej wypierał ją konformizm bardziej wpływowych członków, którzy zajmowali wysokie stanowiska w polskiej armii oraz aparacie państwa.
Nie dla Państwa Z radykalizmu braci czeskich oraz pochodnego od nich stanowiska braci polskich Jan Ludwik Wolzogen zaczerpnął własną wizję relacji człowieka do państwa. Uważał, że piastowanie państwowych urzędów jest błędem, a swoją opinię podpierał tym, iż żaden człowiek nie został stworzony do władania nad innymi. Zamiast władzy państwa postulował podporządkowanie się autorytetowi wynikającemu z obecności we wspólnocie religijnej. Według Wolzogena, istnienie państwa jest błędem człowieka i powinno zostać odrzucone przez każdego chrześcijanina. Argumentacja austriackiego barona opierała się na przekonaniu, że państwo było dozwolone w czasach starotestamentowych, kiedy to Bóg obiecał Izraelitom Ziemię Obiecaną i prowadził ich tak długo, aż zostało ono ustanowione Od czasu jednak gdy Chrystus wypełnił Stare Przymierze i zastąpił je Nowym, państwo należy odrzucić jako niespójne z miłością bliźniego. W opinii Jana Ludwika Wolzogena, uczestnictwo w państwie świadczy o przywiązaniu do życia doczesnego, do grzechu. Pierwszy polski libertarianin doskonale zdawał sobie sprawę z konsekwencji, jakie wywołają jego słowa – i dlatego uzupełniał swoją antypaństwową naukę nieco ponurym i fatalistycznym proroctwem. Ponieważ świat doczesny znalazł się pod kontrolą państwa („nie mamy tutaj trwałego państwa, ale przyszłego czekamy”), odrzucających państwo w imię miłości bliźniego czekają prześladowania. Pisząc to, wcale nie był prorokiem, gdyż braci polskich spotkał cały szereg nieszczęść – jak choćby spalenie Rakowa przez lisowczyków w 1623 roku czy też wyrzucenie arian z Poznania i Lublina. Według Wolzogena, taki los był jednak nie do uniknięcia i świadczyły o tym pełne prześladowań pierwsze wieki chrześcijaństwa, nim stało się ono oficjalną religią państwową. Co ciekawe, badacze ruchu braci polskich oraz historycy opisujący epokę reformacji w Polsce zdecydowanie marginalizują Wolzogena kosztem innych arian, takich jak Szymon Budny, Samuel Przypkowski czy Jan Crell. Jednakże ich teoria nigdy nie przybrała tak zdecydowanie libertariańskich kształtów jak w przypadku austriackiego barona. Najlepszym przykładem jest tu Crell, którego „Traktat o tolerancji” czytano w całej Europie i który posłużył najprawdopodobniej jako wzór Johnowi Locke’owi przy tworzeniu jego własnego „Listu o tolerancji”. Osiadły w Polsce Frankończyk postulował wprawdzie wolność wyznania i wzajemną tolerancję, lecz niezgodę na państwo jak najbardziej krytykował. Z kolei wspomniany powyżej Szymon Budny, który sławę zdobył szczególnie w Anglii, był nawet wielbicielem państwa i zaciekle zwalczał wszelki „radykalizm” społeczny w obrębie polskiego arianizmu. Według Budnego, bunt przeciw państwu był niechrześcijański, a wobec państwa zalecał nawet bezgraniczne posłuszeństwo. Podobnie myśleli także inni znaczący bracia polscy, którzy – jak choćby marszałek Sejmu Mikołaj Sienicki – sprawowali kluczowe urzędy w państwie. Generalnie rzecz biorąc, bracia polscy o szlacheckim pochodzeniu stopniowo wygłuszali „kontrowersyjne” społecznie tezy, przez co ruch ariański w Polsce stawał się z roku na rok coraz bardziej propozycją dla ekscentrycznych i zamożnych heretyków. Wolzogen cały czas obracał się w towarzystwie innych braci polskich, ale w późniejszym kresie był jedną z nielicznych osób kontynuujących nauki pioniera ruchu – Piotra z Goniądza (1530-1573), który „zaszczepił” idee ariańskie jeszcze w XVI wieku, po pobycie w Padwie. Poglądy społeczne Piotra z Goniądza nawiązywały w pewnej mierze do idei braci czeskich i przewidywały m.in. rezygnację z funkcji państwowych, odmowę służby wojskowej oraz zwolnienie chłopów z pańszczyzny. Bezkompromisowy libertarianizm Wolzogena skłonił go nawet do głoszenia idei porzucenia tytułu szlacheckiego w przypadku, gdyby był on przeszkodą w służeniu Ewangelii.
Zapomniany Rzecz jasna, nie wszystkie poglądy Wolzogena były spójne ze współczesną doktryną libertariańską, którą w pełni rozwinął Murray Rothbard. Otóż pierwszy polski libertarianin był zdecydowanym pacyfistą i wrogiem jakiejkolwiek przemocy, nawet stosowanej w samoobronie. Ponadto akceptował fakt istnienia państwa i nie wierzył w możliwość jego obalenia. I wreszcie jego libertarianizm nie był oparty na teorii prawa własności lub też teorii ekonomicznej (tak jak to ma na ogół miejsce współcześnie), lecz przede wszystkim na rozważaniach natury religijnej. Tak uzasadniony libertarianizm był jak najbardziej godny pochwały i pionierski, lecz nie był oparty na trwałych fundamentach filozoficznych, tylko religijnych. W czasach gorących dysput religijnych taka postawa miała rację bytu, lecz na w pełni uzasadniony teoretycznie libertarianizm trzeba było czekać co najmniej do XIX wieku. Na pewno jednak wpływ idei Wolzogena oraz innych braci polskich był wówczas ogromny. Można nawet powiedzieć, że książkami drukowanymi w Rakowie żyła bardziej zagranica niż Polska. Wspomniany wpływ, jaki Crell wywarł na angielskie kręgi protestanckie, pozwala nam przypuszczać, że Wolzogen mógł także oddziaływać na pierwszy (zdaniem Rothbarda) libertariański ruch w historii – lewelerów. Gdy po 1660 roku bracia polscy znaleźli się na emigracji (zwanej polską „pierwszą wielką emigracją”), w Amsterdamie wydano czytaną później na całym kontynencie zbiorczą pracę „Bibliotheca Fratrum Polonorum” („Biblioteka braci polskich”). Gdyby udało się potwierdzić tę tezę, Polska (wspólnie z Austrią) mogłaby się poszczycić pierwszym w historii libertarianinem, którego idee promieniowały na cały świat. Do zapomnienia idei Jana Ludwika Wolzogena przyczynił się także fakt, że jego pisma powstawały po łacinie, przez co nie były łatwo dostępne dla posługujących się wyłącznie polszczyzną, a wypędzenie braci polskich oznaczało także głęboką cenzurę ich idei. Do dziś Wolzogen to nazwisko o wiele bardziej rozpoznawane za granicą niż w Polsce, która skazała go na niepamięć. Dla lewicy jego idee były nie po drodze, gdyż odrzucał państwo i głosił radykalne wyrzeczenia w imię wiary. Z kolei prawica przypięła mu łatkę zdrajcy i heretyka, który na dodatek głosił idee skrajnie różne od bliskiego konserwatystom umiłowania państwa. Dlatego też gdyby nie napisane niegdyś przez Wolzogena „Uwagi do medytacji metafizycznych René Descartes’a”, praktycznie nikt by o nim nie wspominał. Czas jednak, aby Polacy odkryli wreszcie zapomnianą perłę w postaci Jana Ludwika Wolzogena, którego dzieła do dziś pozostały w większości nieprzetłumaczone. Miejmy także nadzieję, że Wolzogen okaże się wierzchołkiem góry lodowej w postaci większej liczby podobnych mu banitów, których celowo zbyto milczeniem, a których libertariańskie tezy mogłyby stać się kamieniem węgielnym licznego i aktywnego intelektualnie ruchu libertariańskiego w Polsce. Jest na im się wzorować! Jakub Wozinski
Wysok: Zapomniany ojciec UE czyli judeofilia i paneuropeizm! Z jakichś dziwnych powodów eurofederaści nie nagłaśniają postaci hr. Ryszarda Mikołaja Coudenhove-Kalergiego (1894-1972) – jednego z ideowych twórców obecnej Unii Europejskiej. Być może przyjdzie na to czas – dzisiaj w każdym razie o działalności i myśli hrabiego wiedzą tylko nieliczni specjaliści, a podczas szumnie organizowanych europarad i obchodów „ku czci” nazwisko to nie pada.
Kim był Coudenhove-Kalergi i dlaczego jego dorobek ideowy jest tak ważny i charakterystyczny dla współczesnego eurofederalizmu? Urodził się w 1894 roku w Monarchii Austro- Węgierskiej. Jego ojciec był zawodowym dyplomatą. Swój światopogląd kształtował w atmosferze problematyki wielonarodowej. Sam był rasowym i cywilizacyjnym mieszańcem, bowiem w jego żyłach płynęła krew niemiecka, żydowska, japońska i słowiańska. Jak twierdzi prof. Jerzy Chodorowski, badacz tej problematyki, trzy postacie uniwersalizmu legły u źródeł inspiracji Kalergiego do zjednoczenia Europy i ukształtowały jego światopogląd – mianowicie uniwersalizm rzymski, żydowski i masoński. Pierwszy z nich fascynował go swym kosmopolityzmem już w szkole średniej. Z pism Seneki, głoszącego jedność świata jako ojczyzny wszystkich ludzi, i tezy o rzekomej powszechności ogólnoludzkiej kultury i ładu prawnego pogańskiego Rzymu wysunął wnioski przeciwstawiające cywilizację starożytną chrześcijaństwu. „Wszyscy europejscy mężowie stanu chodzili i chodzą do szkoły Cezara, tego doskonałego poganina, który ucieleśnił w sobie antyczną harmonię ciała, rozumu i woli. Postać ta była przeciwieństwem Chrystusa; typem człowieka-pana, narodu panów, kasty panów, moralności panów”. W słowach tych pobrzmiewa filozofia Friedricha Nietzschego, do której nawiąże również Adolf Hitler.
Judeofilia Drugim z uniwersalizmów budzącym szczególny zachwyt Kalergiego był uniwersalizm żydowski. Filosemityzm wyniósł – jak sam przyznawał – z domu rodzinnego. Dostrzegał w Żydach „rasę szlachecką z łaski Ducha”. Pisał, że „Żydzi, którymi dobrotliwa opatrzność obdarzyła Europę, jako przedstawiciele narodu ongiś przez Boga wybranego będą na długą metę rządzili mieszańcami euroazyjsko-negroidalnymi”, którzy będą zamieszkiwali nasz kontynent.
„Żydzi są dziś w Europie szermierzami ludzkości, braterstwa, pokoju i sprawiedliwości”. Jako rzekomi potomkowie i spadkobiercy europejskiego rycerstwa powinni wysoko cenić etykę heroiczną, a „piecza” nad etyką społeczną jest wielką misją żydostwa. Są oni ponadto „łonem idei” i stoją na czele postępu i idei socjalistycznej. Przyznając Żydom cechy rasy panów, wpisuje się Coudenhove w obecnie lansowane coraz mniej dyskretnie tzw. żydouwielbienie, będące jedną z odgałęzień politycznej poprawności – idei-bicza, przy pomocy której tresuje się ludność poddaną władzy Unii Europejskiej czy szerzej: całego kręgu cywilizacji dawniej chrześcijańskiej.
Paneuropeizm Najsilniejszym źródłem filozoficznej podstawy w koncepcji Coudenhove-Kalergiego był jednak uniwersalizm masoński, spinający klamrą ponadnarodowego humanizmu wartości jego światopoglądu. Z idei wolnomularskich czerpał obficie inspiracje dla projektowanej przez siebie Paneuropy, z nich również wypływał jego stosunek do etyki. Odrzucał jak – już wspomniano – religię chrześcijańską jako strażniczkę cnót moralnych, w miejsce zaś ideału chrześcijańskiego lansował pojęcie indyferentnego religijnie tzw. człowieka dżentelmena. Kalergi negował też znaczenie narodu. Według niego, narody to wyłącznie literatura pisana w zrozumiałym języku. W ten sposób Europa dzieli się wyłącznie na czytelników literatury niemieckiej, francuskiej, hiszpańskiej itd. Dużo miejsca i czasu poświęcił zwalczaniu nacjonalizmów. Jego zdaniem, nacjonalizm to efekt edukacji ograniczony narodową literaturą. Brak znajomości innych kultur tworzy stereotypy i rozwija antagonizmy międzyludzkie. Receptą na to jest „rozszerzenie dotychczasowej narodowej kultury na kulturę europejską poprzez odpowiednią edukację”. Docelowo pojęcie narodu ma zostać zniszczone i podobnie jak religia stać się sprawą prywatną obywatela Europy. Granice państw mają zniknąć, a kontynent dzielić się ma na prowincje (euroregiony). Szerzenie nacjonalizmu ma być karane jako zdrada Europy. Tworzenie Paneuropy przebiegać miało w trzech etapach. W pierwszym rozpocząć należy od wspólnej konferencji państw. Następnym posunięciem byłoby wzajemne zagwarantowanie sobie nienaruszalności granic i ustanowienie międzynarodowego arbitrażu rozstrzygającego wszelkie ewentualne spory i konflikty. Kolejny etap winien polegać na zniesieniu ceł i utworzeniu wspólnego rynku i waluty. Językiem urzędowym ma być angielski, zaś hymnem – Dziewiąta Symfonia Beethovena. Kalergi krytykował traktat wersalski, czyniący z Rzeszy Niemieckiej państwo bezsilne mimo dużego potencjału społeczno-ekonomicznego. Stąd też mimo filosemityzmu z nadzieją witał pojawienie się III Rzeszy. Przez całe życie był germanofilem. Idee Kalergiego są dziś z przerażającą konsekwencją realizowane. Hegemonia Niemiec w Europie, walka z religią chrześcijańską, żydouwielbienie, antynarodowa edukacja – te wszystkie pomysły są wyznacznikami architektury UE, mimo to o hrabim Ryszardzie Mikołaju nie wypada na razie głośno mówić na europejskich salonach.
Jako polską ciekawostkę wiążącą się z działalnością tego arystokraty należy wymienić udział w pracach utworzonej przez niego w okresie międzywojennym tzw. Unii Paneuropejskiej prof. Józefa Buzka – brata dziadka byłego premiera Jerzego. Jak widać, niedaleko pada jabłko od jabłoni. Grzegorz Wysok
Korwin Mikke oświadczył że rozbije Ruch Narodowy Prof. HANS-HERMANNEM HOPPE „wszystkie państwa opiekuńcze zbankrutują – tak jak zbankrutowały państwa komunistyczne „....”Systemy socjalne w większości krajów są na granicy załamania.”....”Chciałbym być optymistą, że Unia Europejska wkrótce upadnie ….(źródło)
Korwin Mikke „Tak, podtrzymuję swoje zdanie: chcę rozbić ruch narodowy – bo jeśli nie powstaną partie: narodowo-liberalna (jak przedwojenne Stronnictwo Narodowe, ze śp. Romanem Dmowskim i takimi tuzami ekonomii jak śp. Adam Heydel, śp. Roman Rybarski i śp. Edward Taylor) i narodowo-socjalistyczna – niech będzie „Narodowo-Radykalna”… (jak przedwojenne ONR-ABC, ONR-„Falanga” czy „Grupa Kowalskiego-Giertycha”, z hasłami populistycznymi) – to ruch narodowy będzie sparaliżowany, jak przed wojną, wewnętrznymi zasadniczymi sporami, a skończy się i tak (jak przed wojną….) zmarginalizowaniem i rozpadem. „....(źródło )
Filip Memches „Położenie między Niemcami a Rosją rodzi tęsknotę za odległymi sojusznikami, którzy wybawią Polskę ze szponów nikczemnych sąsiadów „....”Cameron urasta na przywódcę antyniemieckiego frontu. Bo przecież wiadomo, że całe zło w UE pochodzi z Niemiec. To Niemcy narzucają Unii model sfederalizowanego mocarstwa, w ramach którego poszczególne państwa tracą swoją suwerenność na rzecz Berlina „.....”Ciążenie ku niemieckiej stolicy rzuca się w oczy od momentu przejęcia władzy w Polsce przez Platformę Obywatelską w roku 2007. Tyle że można odnieść wrażenie, iż odrzucenie proniemieckiego kursu przez PiS – gdyby partia ta doszła do władzy – podyktowane byłoby nie roztropnością, lecz naiwnością, którą wykorzystują właśnie Brytyjczycy. „.....”Najwybitniejsi polscy mężowie stanu – jak Dmowski czy Piłsudski – nie mieli złudzeń co do tego, że w sytuacjach zagrożenia naszego kraju warto liczyć na odległe mocarstwa. Prowadzili więc skomplikowane gry z sąsiadami. Dziś okoliczności są podobne – Polska nadal jest samotna – chociaż czasy wydają się bardziej spokojne niż jeszcze pół wieku temu. „....”Zasadniczą kwestią polsko-niemieckiego zbliżenia nie jest ono samo w sobie, lecz brak asertywności Warszawy wobec Berlina „...... (źródło)
Z prof. HANSEM-HERMANNEM HOPPE z Uniwersytetu Newady w Las Vegas rozmawia Tomasz Cukiernik „Jeśli nagradzasz ludzi za nicnierobienie albo za robienie rzeczy nieproduktywnych czy za posiadanie nieślubnych dzieci, to takich sytuacji będzie coraz więcej. Jeśli karałbyś ich za to, to problem byłby mniejszy. Bieda czy problem nieślubnych dzieci nie mogą zostać wyeliminowane poprzez nagradzanie ludzi w ten sposób czyniących. Biedni ludzie, którzy dostają zasiłki, będą robili wszystko, by nadal być biednymi, aby nadal otrzymywać te zasiłki. Wszystkie programy socjalne są anty-produktywne. Właśnie w praktyce widać, że to działa w ten sposób. „.....” Istnieją dwa typy niewolnictwa. Stary typ niewolnictwa to taki, w którym jeden człowiek prywatnie jest właścicielem drugiego człowieka. Właściciel niewolnika może go sprzedać, wynająć i posiada wszystkie dobra wyprodukowane przez niewolnika. Drugi typ niewolnictwa to takie, jakie istniało w krajach dawnego bloku wschodniego. Na przykład nie można było opuszczać kraju, bo można było zostać zastrzelonym. Ponadto władze mogły zmusić ludzi do wykonywania różnego rodzaju prac. Różnica pomiędzy tymi dwoma typami niewolnictwa polega na tym, że w tym drugim typie ludzie nie byli przedmiotem własności prywatnej – nie można było ich kupić, wynająć, a wyniki pracy były własnością publiczną „.....(źródło)
Zacznijmy od Korwina Mikke i jego planów rozbicia ruchu narodowego . Działania Korwina Mikke i jego próby usytuowania jego partii na scenie politycznej są coraz bardziej karykaturalne . Człowiek , który uważał carów rosyjskich za prawowitych władców Polski chce przekształcić Kongres Nowej Prawicy w ...endecję. Liberalną Oczywiście istnieje problem przesunięcia ruchu narodowego na lewo Winnicki „Poza tym, jeśli chodzi o gospodarkę, to mamy fatalne warunki funkcjonowania przedsiębiorstw i mnóstwo regulacji, które utrudniają zakładanie działalności gospodarczej. Opowiadamy się za uproszczeniem i odbiurokratyzowaniem systemu podatkowego i emerytalnego. Jestem za szeroko rozumianą deregulacją gospodarki, ale nie jestem bezrefleksyjnym liberałem czy czcicielem bóstwa "wolnego rynku". Sektory strategiczne powinny pozostawać pod kontrolą państwa, gospodarka wymaga stymulacji rządu a ludziom biednym nie można powiedzieć: "radźcie sobie sami, a jak sobie nie poradzicie, to umierajcie z głodu „ …...(więcej )
Ten sam problem występuje z PiS em ,ale tam na szczęście zaczyna działać frakcja wolnorynkowa Wiplera. Korwin Mikke dobrze się czuje w kolonialnym systemie politycznym II Komuny . Gdyby wbrew politycznym okupantom wprowadzono system jednomandatowy, ok który tak zaciekle walczy teraz Kukiz i system prezydencki to partia Korwina Mikke byłaby frakcja PiS u , a Korwin Mikke byłby szanowanym propagatorem wolnego rynku , a nie wysługującym się II Komunie 'pożytecznym idiotą „ sterylizującym polska politykę z wpływu wolnorynkowców Zresztą sam Kaczyński zdaje sobie sprawę z zagrożenia jakim dla Polaków jest eurosocjalistyczna gospodarka, gdyż obiecał ,że po dojściu do władzy przywróci wolnorynkowy pakiet ustaw Wilczka „Sadowski „Celem polskich polityków powinno być przywrócenie wolności gospodarczej, tak jak już raz zrobił to ostatni rząd PRL w tzw. ustawie Wilczka. W połączeniu z zaradnością i przedsiębiorczością Polaków zaowocowała ona największym „cudem gospodarczym" końca XX wieku. „Cud" jest jak najbardziej ziemskiego pochodzenia wystarczyło zlikwidować regulacje paraliżujące aktywność ekonomiczną.Po prostu nie przeszkadzano nie tylko w zakładaniu firm, ale przede wszystkim ich prowadzeniu. Rząd był zaabsorbowany czym innym i przedsiębiorczość zostawiono „samej sobie". ...'Biurokracja nie jest niewiadomego pochodzenia. Urzędnikiem nikt nie staje się poprzez samozatrudnienie. Wzrost liczby pracujących dla rządu nie odbywa się bez jego inicjatywy, wiedzy i akceptacji.„...”nną receptą ma być „reforma stanowienia prawa". Obserwacja, że „system tworzenia prawa niewiele różni się od tego z czasów PRL, „....”Masowa produkcja rządu i parlamentu jest tylko konsekwencją braku granic dla ingerencji władzy w życie społeczne i gospodarcze.„....”Dlaczego, mimo upływu prawie ćwierćwiecza, utrzymuje się przekonanie, że ustawa Wilczka była aktem rewolucyjnym?Bo była nową konstytucją wolnej przedsiębiorczości. Nie „usprawniano" (tak jak dziś), tylko zlikwidowano wrogi system wobec gospodarki”....(więcej )
Opinia profesora Hope jest istotna , gdyż zarówno Obóz Patriotyczny jak i Ruch Narodowy powinni w kwestach gospodarczych , w kwestii wolności lub zniewolenia ekonomicznego oprzeć się na myśli największego z Polaków . Na nauczaniu Jana Pawła II . ( Video profesor Huerta de Soto „ Jan Paweł II był kapitalistą „ ) Obalenie Republiki Okrągłego Stołu przy dalszym zniewoleniu Polaków eurosocjalistycznym niewolnictwem gospodarczym i podatkowym nie powstrzyma wyniszczenia biologicznego narodu. Ani jego degradacji kulturowej i cywilizacyjnej Trzecim problemem dla Polaków jest realizacja ideologicznego, kulturowego i i gospodarczego Kulturkumpf u rekami Platformy ,PSL, SLD I ruchu Palikota . Jak to ujął Memeches „ Ciążenie ku niemieckiej stolicy rzuca się w oczy od momentu przejęcia władzy w Polsce przez Platformę Obywatelską w roku 2007. Tyle że można odnieść wrażenie, iż odrzucenie proniemieckiego kursu przez PiS – gdyby partia ta doszła do władzy – podyktowane byłoby nie roztropnością, lecz naiwnością, którą wykorzystują właśnie Brytyjczycy” Bloger „Awanturnik” o poglądach Korwina Mikke „O Powstaniu Styczniowym: "Korzystając z przychylnego nastawienia JCM Aleksandra II (skasował On stan wojenny w Kongresówce, ogłosił amnestię, uwłaszczył chłopów – w Rosji, zniósł pańszczyznę - no, i mianował właśnie Wielopolskiego...) zaczął odwojowywać kolejne instytucje polskie. Był w tym diablo skuteczny, więc czarnosecińcy, przerażeni liberalizmem Cesarza, zaczęli planować sprowokowanie powstania, by te reformy zlikwidować. Plan się udał. Agenci rosyjscy podburzyli młodzież, że grozi jej branka do wojska na 25 lat. Tymczasem Car planował akurat skrócenie służby do 6 lat, w czym powstanie, oczywiście, przeszkodziło; sprawa się o kilka lat odwlekła. Podobnie jak z powstaniem „warszawskim”, gdzie Moskwa wzywała do powstania – a głupi Polacy posłuchali(...)Terror powstańców był skierowany nie tylko przeciwko Rosjanom: przede wszystkim przeciwko Polakom, którzy jakoś nie chcieli słuchać tzw. „Rządu Narodowego”. Kto jednak mówił o tym głośno mógł spodziewać się wizyty „sztyletników Traugutta”, który był po prostu zbrodniarzem wojennym, terrorystą na pewno."
O Powstaniu Warszawskim: "Przywódcy, którzy zdecydowali o wybuchu powstania – dwóch było najprawdopodobniej sowieckimi agentami – powinni trafić pod sąd wojenny. Tylko PRL-owcy tego zrobić nie mogli – a uczciwi Polacy nie chcieli tego robić – bo jakże popierać komunistów? Jest oczywiste, że komuniści potępiali to powstanie nie dlatego, że było głupotą – lecz dlatego, że było skierowane przeciwko nim; więc jak stawać z nimi w jednym szeregu.W normalnym kraju pod sądem stanęli dowócy którzy poprowadzili do szarży Lekką Brygadę... Przywódcom powstania się upiekło.Ale żeby ich jeszcze gloryfikować???!!?"
O działaniach PiS w sprawie katastrofy smoleńskiej: "Ten balon kłamstwa smoleńskiego można tylko przekłuwać szpilką satyry. W poważne dyskusje z szaleńcami wdawać się, jak już zapowiedziałem, nie będę. Czasem tylko zastanawiam się, czy sowieckiepsychuszkinie były dobrym wynalazkiem(...)Dotkniętym ciężką mutacją „wirusa smoleńskiego” mogę życzyć wyłącznie szybkiego powrotu do zdrowia. Rozumiem, że do bredzących w malignie żadne racjonalne argumenty nie trafiają – więc spokojnie poczekam....(źródło ) Marek Mojsiewicz
10 pytań zespołu Macierewicza do Macieja Laska Przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Maciej Lasek - unikający konfrontacji z niezależnymi naukowcami - nie ucieknie od kłopotliwych pytań w sprawie Smoleńska. Dziś posłowie z zespołu parlamentarnego ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej zapowiedzieli skierowanie do Macieja Laska serii 10 pytań. Portal Niezalezna.pl publikuje poniżej całość pisma skierowanego do Macieja Laska. Relację ze spotkania zespołu będzie można przeczytać w piątkowej „Gazecie Polskiej Codziennie”.
PYTANIA DO MACIEJA LASKA Eksperci rządowi premiera Donalda Tuska nie stawili się na debatę zorganizowaną przez młodych naukowców warszawskich uczelni w dniu 5 lutego 2013 r. Wyrażamy zdziwienie, że urzędnicy państwowi unikają konfrontacji ze specjalistami, naukowcami z kraju i zagranicy, pragnącymi przedyskutować kluczowe problemy związane z katastrofą smoleńską. Zebrani na UKSW wysłuchali niezależnych ekspertów Zespołu Parlamentarnego i racji raportu Millera, tak jak zostały one zapisane w dokumencie zatwierdzonym przez Premiera Donalda Tuska. Nie usłyszeli jednak odpowiedzi i wyjaśnień ekspertów Donalda Tuska, gdyż ci na debatę się nie stawili. Ujawnione zasadnicze rozbieżności każą nam postawić szereg pytań do ekspertów rządowych. Przedstawiamy je publicznie, tak jak publiczną powinna być debata na temat największej tragedii, w której poległa polska elita państwowa z Prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele. Pytamy więc ekspertów rządowych, a w szczególności pana Macieja Laska, który dzisiaj jest wysokim urzędnikiem, podwładnym premiera Donalda Tuska:
1. Twierdzi Pan, że samolot na wysokości 5 metrów nad ziemią zderzył się z brzozą i stracił 6 metrowy fragment skrzydła, co spowodowało obrót samolotu na plecy, beczkę autorotacyjną, uderzenie w ziemię w pozycji odwróconej i w konsekwencji śmierć wszystkich pasażerów. Przedstawia Pan także zdjęcie brzozy ułamanej na wysokości 5 metrów z wbitymi metalowymi fragmentami, twierdząc, że o tę brzozę rozbił się samolot z Prezydentem Polski. Takie właśnie zdjęcie pokazywane jest od blisko 3 lat, począwszy od propagandy rosyjskiej, przez raport Tatiany Anodiny po raport Millera. Na jakiej podstawie twierdzi Pan, że o tę brzozę rozbił się samolot, skoro:
- prokuratorzy rosyjscy twierdzą, że takiej brzozy nie było, a ta, która stała na działce dr. Bodina, była ułamana 1 metr od wierzchołka;
- 4 lutego potwierdziła to prokuratura polska w komunikacie prok. płk. Rzepy, który napisał, że prokuratura posiada zdjęcie brzozy z działki dr. Bodina, którą samolot miał ściąć na wysokości 9 metrów od gruntu.
Łatwo zauważyć, że na tej wysokości brzoza ma średnicę ok. 10-15 cm i w sposób oczywisty nie mogłaby zniszczyć skrzydła!
- tymczasem Komisja, w której Pan był wiceprzewodniczącym zespołu technicznego, nigdy nie badała brzozy ani skrzydła, co publicznie przyznał polski akredytowany płk. Edmund Klich,
- czarna skrzynka nie odnotowała dźwięku uderzenia w brzozę, a w tym miejscu eksperci Instytutu Sehna w Krakowie odczytali dźwięk „przesuwających się w kokpicie przedmiotów”, który trwa do końca tragedii,
- jedynym źródłem wiedzy o brzozie złamanej na wysokości 5 metrów, która miała spowodować katastrofę TU 154, są zdjęcia Siergieja Amielina, smoleńskiego fotoamatora z 13 kwietnia 2010 r., czyli 3 dni po katastrofie oraz zdjęcia zamieszczone MW pańskim Raporcie i w Raporcie MAK. Wszystkie późniejsze od protokołu i szkicu sytuacyjnego prokuratorów rosyjskich z 10 kwietnia 2010 r. Na takiej podstawie zbudował Pan tezę wyjaśniającą śmierć polskiej elity narodowej i wyśmiewającą wszystkie naukowe niezależne badania. Prosimy o wyjaśnienie, dlaczego podpisał Pan dokument wprowadzający w błąd rząd i opinię publiczną, dlaczego pokazuje Pan zdjęcie niemające związku z przyczyną tragedii smoleńskiej, jakie posiada Pan dowody na to, że brzoza ułamana na wysokości 5 metrów zniszczyła skrzydło TU 154 i doprowadziła do katastrofy smoleńskiej?
2. W Raporcie, który pan podpisał, stwierdzono, że generał Andrzej Błasik był w kokpicie, odczytywał wysokości z przyrządów nawigacyjnych oraz informował o stanie widoczności. Wszystkie te stwierdzenia są fałszywe. Wynika to niedwuznacznie z ekspertyzy Instytutu Sehna w Krakowie, która wyjaśniła, że niektóre z tych słów w ogóle nie padły (np. że „nic nie widać”), inne wypowiedział drugi pilot, a generał Błasik nie wypowiadał żadnych odnotowanych słów. Analiza położenia ciała generała Andrzeja Błasika przeczy tezie, że znajdował się w kokpicie, gdyż znaleziono go w okolicy salonki generalskiej, a nie w okolicy kokpitu. Jednoznaczny komunikat przeczący obecności Generała w kokpicie wydała także prokuratura. Mimo to nigdy Pan nie przeprosił za szkalowanie generała Błasika i nadal podtrzymuje Pan w wypowiedziach publicznych domniemanie, że mógł być w kokpicie, co miałoby wynikać „z kontekstu sytuacyjnego”. Dlaczego pan to robi mimo oczywistych dowodów przeciwnych?
3. Dlaczego w raporcie Millera, który pan podpisał sfałszowano trajektorię poziomą lotu, pomijając informację z systemu TAWS nr 38 przed samą szosą Kutuzowa. Sygnał TAWS 38 przesądza o tym, że samolot nie mógł zrobić tzw. beczki autorotacyjnej i zmienić kierunku lotu za tzw. „pancerną brzozą”, lecz leciał prosto jeszcze co najmniej 140 metrów i dopiero potem na wysokości około 36 metrów nad ziemią gwałtownie zmienił kierunek lotu. Dlaczego podpisał Pan dokument, w którym te informacje po prostu wymazano z mapy? Podobnej manipulacji dokonano na ekspertyzie firmy Small Gis, która wskazała, że doszło do dwu eksplozji. Na mapie zamieszczonej w raporcie Millera słowa „wybuch” z ekspertyzy zastąpiono słowami „pożar”. Dlaczego dopuszczono się tych fałszerstw?
4. Pisze Pan, iż „na podstawie zarejestrowanych parametrów lotu ustalono, że przed zderzeniem w ziemię samolot przemieszczał się na wysokości kilku metrów nad wznoszącym się terenem”. Czy mógłby pan wskazać konkretne rejestratory, który podają takie dane? Przecież wie Pan znakomicie, że systemy TAWS i FMS, a także wysokościomierze baryczne odnotowują, iż samolot NIGDY nie zszedł poniżej 18 metrów nad ziemią. Co więcej wie Pan także, że Komisja nie posiada żadnych wiarygodnych danych na temat tego, co działo się poniżej 18 metrów nad ziemią, a wasze twierdzenia są oparte na przypuszczeniach wziętych z analiz fotoamatora Amielina oraz opartych na informacji o uderzeniu w brzozę na wysokości 5 metrów nad gruntem. Wiemy już teraz, że fakty te nie miały miejsca. Jakie więc dane przeciwstawi Pan informacjom z zegarów barycznych i danym zapisanym przez system TAWS w plikach fault. lock wskazujących, że w ostatnich sekundach samolot wznosił się do około 36 metrów nad gruntem i wówczas nastąpiła katastrofa?
5. Pisze pan, że „oględziny wraku samolotu przeprowadzono na miejscu zdarzenia”. Prosimy o wyjaśnienie, kto personalnie dokonywał ze strony polskich ekspertów w Smoleńsku tych oględzin i badań i kiedy tego dokonał. Prosimy też o wyjaśnienie, gdzie znajduje się jakakolwiek dokumentacja tych badań? Gdzie możemy zapoznać się z raportem, ekspertyzą czy choćby opisem badań i oględzin, o których Pan mówi? Nie ma ich bowiem ani w raporcie Millera, ani w załącznikach dołączonych doń w lipcu 2011 r. zaraz po jego opublikowaniu, ani też w załącznikach do protokołu z badania Komisji, które zostały opublikowane we wrześniu 2011 r. Nie jest też znana żadna inna publikacja zawierająca taki raport, opis czy ekspertyzę. Pytamy o to dlatego, że płk Edmund Klich, polski akredytowany kierujący pracami ekspertów w tym okresie, napisał w swojej książce „Moja czarna skrzynka”, że takich badań nie prowadzono, że w zespole nie było żadnego specjalisty od takich badań, a pan Wierzbicki, który miał to zrobić po prostu przepisał dane rosyjskie! Pytamy o to także dlatego, że Pan osobiście i pańscy koledzy eksperci przebywający w Smoleńsku, w lutym 2011 roku w liście do ministra Grabarczyka napisaliście, że nie zbadaliście wraku na skutek niedopełnienia obowiązków przez akredytowanego Klicha. Pański podpis znajduje się pod tym dokumentem. Dlaczego więc, skoro wszystkie dane pochodzą nie z własnych badań, a z informacji rosyjskich, stwierdza Pan, że wrak został przez Was zbadany, że przebadano krawędzie przełomu i sposób odkształceń, i że te badania wykluczyły eksplozje i potwierdziły tezę o katastrofie na skutek uderzenia w ziemię?
6. Nie zbadaliście państwo także silników samolotu, poprzestając na ich zewnętrznym oglądzie i stwierdzając, że pracowały one sprawnie aż do uderzenia w ziemię. Do uderzenia w ziemię sprawne miały być także inne, główne mechanizmy samolotu. Jeśli tak, to czy mógłby pan powiedzieć, dlaczego ekspertyza ATM, zamieszczona w załączniku do protokołu waszej Komisji stwierdza, że około 40 metrów przed miejscem gdzie znajduje się działka dr. Bodina, doszło do awaryjnych drgań silnika nr. 1 samolotu, znacznie przekraczających dopuszczalne normy a sekundę później analogiczne zjawiska nastąpiły w silniku nr. 3, a wreszcie doszło do awarii w silniku nr. 2 i awarii generatorów prądu?
Podobne informacje zawarte są w zapisach twardych dysków systemu TAWS i FMS, gdzie mówi się o 3 głównych awariach i o nieodczytanych 11 zapisach wskazujących na awarie. I czy mógłby pan wyjaśnić nam, dlaczego dane zamieszczone w raporcie Millera, podobnie zresztą jak dane zamieszczone w raporcie pani Anodiny w sposób bezsporny stwierdzają, że zasilanie elektryczne ustało, gdy samolot znajdował się 17-15 metrów nad ziemią? Czy uważa Pan, że samolot bez pracujących generatorów, bez zasilania elektrycznego i z silnikami objętymi awarią - to samolot sprawny?
7. Skoro nie zbadali Państwo ani wraku ani miejsca zdarzenia, na jakiej podstawie twierdzi pan, że „uszkodzenia samolotu powstały w wyniku uderzenia w ziemię”?
Czy może Pan wskazać opis oględzin miejsca zdarzenia, obrys i badanie bruzdy wyrytej w miękkiej ziemi przez przemieszczający się na przestrzeni ponad 300 metrów 80 tonowy samolot?
Czy mógłby Pan wyjaśnić skąd wzięły się setki jeśli nie tysiące drobnych szczątków samolotu, wręcz odłamków zaściełających obszar rozciągający się na ponad 800 metrach wzdłuż toru rozpadającego się w powietrzu samolotu? I dlaczego rozłożenie szczątków znacznie przekracza rozstaw skrzydeł samolotu?
Czy mógłby pan wyjaśnić dlaczego liczni świadkowie widzieli eksplozję a nawet rozpad samolotu w powietrzu, w szczególności odpadnięcie jego ogona jeszcze przed upadkiem na ziemię?
8. Pisze Pan także, że „samolot zderzył się z ziemią w pozycji odwróconej”. Czy mógłby pan wyjaśnić skąd ta teza? Nie zbadaliście państwo samodzielnie przyrządów nawigacyjnych. Korzystaliście w tej mierze z ekspertyzy rosyjskiej. Tymczasem parametry lotu zapisane w tzw. polskiej skrzynce produkcji ATM nie wskazują jednoznacznie na przewrócenie się samolotu na plecy. Wiemy już, że nie dokonała tego „pancerna brzoza”, bo nigdy nie została uderzona przez samolot na wysokości 5 metrów i nie mogła złamać skrzydła. Skąd więc teza o uderzeniu w ziemię w pozycji odwróconej samolotu? Dodajmy, że szczątki widoczne na ziemi w zakresie części od kokpitu do skrzydeł leżą w pozycji prawidłowej, podłogą do ziemi, a koła podkokpitowe wręcz stoją na ziemi. Odwrócone są jedynie części od skrzydeł do ogona. Taka pozycja szczątków wskazuje raczej na rozpad w powietrzu niż na uderzenie w pozycji odwróconej, co musiałoby dotyczyć przede wszystkim kokpitu. Dlaczego więc twierdzi Pan, że szczątki samolotu nie wskazują na wybuch, a przeciwnie świadczą, że go nie było, a uszkodzenia powstały na skutek uderzenia w ziemię, skoro tylna część kadłuba leży z wywiniętymi na zewnątrz burtami, co mogło powstać tylko na skutek eksplozji?
9. Stwierdza pan, że nie doszło do wybuchu i powołuje się na badania wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii, który w czerwcu 2011 r. miał dokonać stosownych badań wykluczających obecność śladów materiałów wybuchowych na wraku i szczątkach ofiar. Dlaczego jednak nie informuje pan słuchaczy, o tym, że Instytut ten zbadał jedynie 8 przedmiotów pochodzących z rzeczy należących do ofiar, były to: parasolka, część buta, banknoty, fragment swetra i kartki książki. Nie wiadomo, z jakiej części terenu katastrofy pochodzą te rzeczy, a przede wszystkim nie ma wśród nich ani foteli, ani tapicerki samolotu, ani metalowych części wraku. Krótko mówić badania te nic nie mówią o szczątkach samolotu. Równocześnie nie mówi Pan o tym, że spektrometry używane przez ekspertów prokuratury we wrześniu i w październiku 2012 roku wskazały na wraku samolotu i na 63 jego fotelach kilkaset śladów materiałów wybuchowych, a zwłaszcza trotylu i nitrogliceryny.
10. Czy właśnie dlatego, że nie potrafi Pan odpowiedzieć na te pytania, nie zdecydował się Pan na publiczną, otwartą polemikę z niezależnymi naukowcami? A może przeszkodą była Pana funkcja rządowa? Antoni Macierewicz
Inżynierowie Dusz się przymawiają Kiedy za panowania Stanisława Augusta zjechał do Warszawy francuski teatr, podatnemu na kobiece wdzięki królowi wpadła w oko pewna aktoreczka. Posłał jej tedy bilecik z zapytaniem, czy może „zapukać do jej serduszka”. Aktorka odpisała: „Tak, Najjaśniejszy Panie, ale to będzie drogo kosztowało”. Łatwo powiedzieć – ale jak sprostać takim oczekiwaniom, zwłaszcza w okresie kryzysu? W czasach kryzysu strzeżcie się agentów – przestrzegał swoich pretorianów Józef Piłsudski. Najwyraźniej musiały wspierać go jakieś proroctwa, bo właśnie mamy kryzys i co? Ano właśnie – agenci zupełnie powariowali. Porzucając wszelkie pozory, doją Rzeczpospolitą w biały dzień do tego stopnia, że nawet brukselczykowie, chociaż sami też nie od tego, nie mogąc patrzeć na taką ostentację, wstrzymali subwencje na drogi. Wprawdzie minister Nowak z panią minister Bieńkowską po powrocie z Brukseli zapewnili, że wszystko – jak powiadają gitowcy – „gra i koliduje”, a forsa będzie, ale wiadomo, że jak partia mówi, że będzie, to mówi. Zresztą, drogi swoją, a 400 milionów pierwszej transzy z miliardowej dotacji do LOT – swoją drogą, żeby już nie wspomnieć o słoniu w menażerii w postaci spółki „Inwestycje Polskie”, które „w imieniu rządu” będą inwestowały pieniądze wydrenowane ze wszystkich spółek z udziałem Skarbu Państwa. Na początek – pewnie w „kapitał ludzki”, bo jużci, jeszcze Józef Stalin zauważył, że „kadry decydują o wszystkim”. Oczywiście miał na myśli czekistów, bo niby kogóż innego? Tedy za takie alimenty czekiści być może przedłużą premieru Tusku okres dobrego fartu i odroczą podmiankę, ale – jak zauważył w „Panu Tadeuszu” Adam Mickiewicz – „podczas kiedy we dworze sztab wesoły łyka, przed domem się zaczęła w wojsku pijatyka”. To znaczy – jeszcze się nie zaczęła, bo trudno urządzać pijatykę wyłącznie na podstawie obietnic, w dodatku udzielonych przez znanego na całym świecie z dotrzymywania słowa premiera Tuska. A jak pamiętamy – a co właśnie na łamach „Gazety Wyborczej” przypomnial pan red. Jacek Żakowski – premier Tusk w „Pakcie dla kultury” naobiecywał „ludziom kultury” złote góry. Ci, w przekonaniu, że dopiero teraz na koszt Rzeczypospolitej będą mogli sobie wypić, zakąsić i w ogóle używać życia całą paszczą, jeden przez drugiego premiera Tuska i jego komandę popierali, a ten, kiedy tylko załatwił sobie drugą kadencję, swoim zwyczajem natychmiast o wszystkim zapomniał. „Mamy prawo czuć się oszukani” – stwierdza z goryczą pan red. Żakowski, kładąc to na karb niezrozumienia przez premiera Tuska wagi sprawy. Wyjaśnia mu tedy, niczym chłop krowie, że w „demokracji rynkowej” wszystko zależy od „racjonalnych decyzji obywateli”. A obywatele – jak to obywatele – takie mają sympatie i antypatie i takie podejmują decyzje, jakie im zasuflują niezależne media głównego nurtu. „Im wyższa jakość mediów – ciągnie red. Żakowski – tym silniejsze państwo”, znaczy się – demokracja. Ooo, to na pewno! Wiadomo przecież: „Inna potęga wieczności sięga i nie wygasa, a jest nią prasa! Bez jej ochrony chwieją się trony”. Tedy „goły poeta dostał kotleta, piszą chłopczyki panegiryki” – i tak dalej. Bo jak kotleta nie będzie, to nie będzie panegiryków, daje do zrozumienia pan red. Żakowski, a jak nie będzie panegiryków, to i po premieru Tusku nie pozostanie nawet mokra plama, to chyba jasne? Tedy pokazując, jak tę sprawę załatwił u siebie francuski kolaborant Naszej Złotej Pani Anieli – mianowicie zmłotował Eryka Schmidta, prezesa Google, żeby dał 60 mln euro na „fundusz wsparcia” dla francuskiej prasy – pan red. Żakowski zarazem przymawia się i grozi. No cóż, za 60 milionów euro nawet w kryzysie i nawet we Francji można i wypić, i zakąsić – a cóż dopiero w naszym nieszczęśliwym kraju, gdzie i ceny niższe, i wymagania Autorytetów Moralnych oraz Inżynierów Ludzkich Dusz nie są tak wyśrubowane! Ot, żeby wystarczyło na szampana i owoce, to znaczy – na wódkę i ogórek. SM
Czwarty wymiar trzystu miliardów Będą teraz w mediach ze dwa tygodnie fety. Donald Tusk zwycięzca. Ale dobrze. Niech nawet tak będzie, że tym razem udało się, super, bo nie było kolejnej, polskiej kompromitacji w Brukseli. Co prawda, ponad 28 miliardów złotych, nie trafi na polską wieś, bo o tyle właśnie przycięto nam środki na rolnictwo i rozwój obszarów wiejskich, ale co tam polska wieś? Kto w Warszawie, słyszał kiedyś o jakiejś wsi? Dajmy spokój tym bronom i kombajnom, bo to tylko obciach, no chyba, że chodzi o jaja od kur wolno biegających czy jakoś tak podobnie. Takie jaja ze wsi to standard w niemieckiej lodówce celebryty. No i jest jeszcze kwestia ściółki. Z jakichś względów ściółka też ma znaczenie. Takie jaja, w pełni ekologiczne, ale nie transseksualne bynajmniej, jaja z polskiej, zdrowej wsi to jest postęp, a jak jest postęp, to jest uśmiech znajomych i uznanie, jest zabawa i jest po prostu zajefajnie.
- Wiesz co Olu? Ja też kupuję te jaja ściółkowe, ale tylko od tego Franka z Polnej – mówi Kasia, trzydziestoletnia celebrytka z serialu „Boska od rana”. W tym sensie, polska wieś i wolno chodzące kury są potrzebne III RP, jako dostawcy ściółkowych jajek. Taka też jest wiedza mainstreamu o rolnictwie, a on jest tu najważniejszy, ważniejszy nawet niż sam Donald Tusk, co jeszcze, nie tak dawno, było nie do pomyślenia. Dobre też są polędwiczki wieprzowe z młodej ekologicznej świnki. Takie świnki chodzą sobie w głowach liderów z korporacji po innej planecie, a potem spadają na Ziemię w postaci zapakowanych próżniowo kawałków mięsa. Tak to wygląda w stolicy, w dużych polskich miastach. Wieś to mityczna kraina, której tak naprawdę już nie ma, cały cykl od kury do jaja odbywa się poza dostępną nam rzeczywistością. Kura w głowie celebryty jest tylko wytworem wyobraźni, niezbędnym wszakże do zrozumienia momentu zakupu jaj. Kiedy podchodzi bowiem do dziesięciu jaj, stawia sobie pytanie: skąd się to wzięło? I dzięki wyobrażeniu postaci biegającej po zagrodzie kury, ma gotową odpowiedź: to się wzięło z kury. Gdzie żyją kury? Nikt tego nie wie, ale jak jest ściółka, to takie jajo jest oki. Światłą część narodu otacza jedynie stal i szkło, strzeliste gmachy, w których codziennie wykuwa się przyszłość Polski, nowej i wspaniałej, składającej się z laptopów i prądu elektrycznego, który płynie nie wiadomo skąd, ale płynie na razie nieustannie i to jest samo w sobie wręcz niesamowite, piękne. Jest mało istotne, za ile go kupujemy, albo skąd płynie jakiś gaz. No z rury, wiadomo, rurą płynie też woda, doda mądry redaktor o poranku. Natomiast idiotyzmem jest już myślenie, na ile te trzysta miliardów złotych funduszy strukturalnych będzie w ogóle dla nas w pełni dostępne. No bo coś tam gmyrali w zasadach przyznawania środków unijnych, coś kombinowali z VAT –em, ale kto ma siłę to zgłębiać, skoro i tak da się coś wykręcić znowu dla siebie. Świat pędzi do przodu, a w Polsce pędzi najszybciej w Europie. Gronkiewicz w kasku, Tusk w samolocie, Sikorski na Twitterze, a Graś w komputerze, czegóż więcej nam trzeba? Szkło i stal, windy i dywany, no i LED-y. Na każdym rogu ulicy, w tramwaju, na dworcu, w sklepie, w kiblu, u fryzjera i u kosmetyczki, w pubie i na zabawie, a niedługo i w kebabie. Postęp jest tak oszałamiający, że doprawdy, dajmy spokój temu, że nie mamy już w Polsce kolei. Czy ktoś widział w polskim serialu telewizyjnym jakiś pociąg, albo choćby zwykły przedział? Nie ma czegoś takiego. Bohaterowie seriali poruszają się tylko lokowanymi samochodami, jedzą lokowane ciastka i chodzą w lokowanych gaciach. Lokowany jest cały nasz świat. W sytuacji ekstremalnej, młody bohater serialu, taki trochę „daleko od szosy”, jadący do krainy szczęścia podmiejskim pociągiem, może zostać tam jedynie napadnięty i pobity. Ale nawet wtedy, kiedy już wyjdzie poturbowany na Dworcu Centralnym z wagonu, wpadnie prosto w ramiona Kasi z serialu „Boska od rana”, a ona, ubrana w odlotowy kostium, tryskająca energią i seksem, z lokowanym telefonem przyklejonym do ucha, skusi go do nowego życia w wielkiej metropolii. Jesteśmy wszyscy coraz bliżej dnia, w którym już nie będzie mogło być lepiej. Ten dzień naprawdę nadchodzi. To zasługa tego rządu. Trzysta miliardów znowu silnie pobudza wyobraźnię pracowników wielkich międzynarodowych korporacji. Jajka ze ściółki importowanej z syberyjskiej tajgi, kury chowane w Tybecie, ekologiczne świnie z północnej Mongolii to następny etap postępu w III RP. Czwarty wymiar już blisko. GrzechG
Terlikowski o powstaniu lewackiej inkwizycji Tomasz Terlikowski „Prostytucja okazuje się „fajną zabawą" i sposobem na wyzwalanie Polski z okowów zacofania i konserwatyzmu. „....”najwięcej o zagrożeniu „nową inkwizycją" mówią ci, którzy dzielnie – i to niekiedy od lat – funkcje inkwizytorskie pełnią. Współcześnie bowiem to właśnie lewica i obóz postępowy wykształciły w sobie umiejętności konieczne do odkrywania i denuncjowania „herezji" i publicznego palenia (a może trzeba powiedzieć łagodniej grillowania) heretyków na medialnych stosach, a także pozbawiania ich możliwości pracy czy publicznego wypowiadania się. „.....”Oni też wykształcili w sobie zdolność wykrywania bezobjawowych myślo-zbrodni, które prowadzić powinny wszystkich je popełniających w polityczno-medialny niebyt. „......”Tym zaś, którym współczesna liberalna inkwizycja pozwoli się wypowiadać, zakreśli ona ściśle określone granice i sposoby wypowiadania się, tak by przypadkiem forma i treść wypowiedzi nie podważały niezwykle twardo postawionych dogmatów liberalnego państwa. „.....”Ciężkim przewinieniem jest choćby próba zarażania studentów swoim światopoglądem – zwłaszcza gdy ten światopogląd wymyka się regułom uznawanej powszechnie wiedzy, dotychczasowym ustaleniom naukowym i rzetelnej metodologii. A nieraz nawet przeczy regułom zdrowego rozsądku" – napisała ostatnio do naukowców minister Barbara Kudrycka, ujawniając zresztą przy okazji kompletne niezrozumienie terminu światopogląd (ten ostatni bowiem z zasady wymyka się metodologii). „.....(źródło )
Dariusz Rosiak „ W ten sposób ortodoksi wspólnej idei czyszczą sobie teren do zawłaszczenia całą debatą na dany temat, a wszelka krytyka odbierana jest jako zamach na coś w rodzaju transcendentnej prawdy moralnej, o której prawdziwości nie ma nawet sensu rozmawiać. „.....” W ubiegłym roku 25-letnia matka trojga dzieci w ciąży z czwartym, Toni McLeod z angielskiego miasta Durham, została poinformowana przez pracowników socjalnych, że jej mające się urodzić dziecko zostanie jej zabrane, ponieważ sympatyzuje ona ze skrajnie prawicową organizacją o nazwie Angielska Liga Obrony (EDL). „.....”W innym przypadku parze z Rotherham zabrano adoptowane przez nich dzieci za to, że rodzice są zwolennikami Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP). „......”Weźmy sprawę osławionego „kłamstwa oświęcimskiego". Dziś zaprzeczanie, jakoby Holokaust miał miejsce, jest w wielu krajach przestępstwem. Przyczyny tego są złożone i nie będę tutaj o nich pisał, warto tylko zwrócić uwagę, że w żadnym kraju nie jest przestępstwem zaprzeczanie, że król Leopold II wymordował 10 milionów mieszkańców Kongo, Niemcy wymordowali 65 tysięcy członków narodu Herero (ponad 80 proc. narodu), w żadnym, poza Rwandą, nie jest przestępstwem zaprzeczanie ludobójstwu Tutsi, a tylko w trzech – Francji, Słowenii i Szwajcarii – zakazane prawem jest zaprzeczanie ludobójstwu Ormian. „....”Sfera idei i słów, których nie wolno wypowiadać z roku na rok, poszerza się. Obok „kłamstwa oświęcimskiego" (Holocaust denial) mamy kłamstwo na temat zmian klimatycznych (global warming denial) .W wielu zachodnich krajach istnieją poważne grupy społeczne domagające się karania prawem za tego typu poglądy. „....”Barack Obama mówił: „Nasza podróż nie będzie spełniona, dopóki nasi bracia i siostry geje nie będą traktowani przez prawo tak jak każdy inny człowiek. Bo jeśli naprawdę zostaliśmy stworzeni jako równi, to przecież miłość, którą ofiarujemy sobie nawzajem, także musi być równa". …..(źródło )
Wolniewicz Dzisiaj, mnie polityczna poprawność jawi się jako ideologia nowego państwa policyjnego, wręcz Orwellowskiego. „.....”Nowy zestaw zasad moralności, zastępujący ten dany na Górze Synaj. Bo laicki humanizm to jest mutacja komunizmu. „.....”„Nowe chrześcijaństwo”. Komunizm się zawalił, głównie ze względu na swą niesłychaną niewydolność ekonomiczną, ale aspiracje, by wyprzeć stare chrześcijaństwo i zastąpić je nowym pozostały. „...(więcej )
Z tych kilku tekstów wyłania nam się państwo totalitarne . Socjalistyczne państwo fanatyczne. Profesor Ferguson pisał ,że polityczna poprawność stała się „religią państwowa „ państw Zachodu . Opisy zabierania dzieci „heretykom „ , wyrzucania ich z pracy , niszczenia heretyków , „palenie ksiąg” przez fanatyków politycznej poprawności jest najlepszą ilustracją, jest dowodem że Ferguson miał rację. Opis łamania wolności słowa, terroryzowania za poglądy to cechy opisanego tak trafnie przez Wolniewicza represyjnego państwa policyjnego politycznej poprawności Warto się zastanowić co dalej . Bo przecież to dopiero świt Neobolszewii . Eutanazja, aborcja, aborcja po urodzeniu , eutanazja na narządy. Jest tylko kwestią czasu , kiedy lewactwo wymyśli eutanazję za poglądy . Na razie lewica zabija z powodu choroby, starości , ale już niedługo do grupy chorób , w których zalecają eutanazję dołączy choroba „ poglądów konserwatywnych „Lewaccy Inkwizytorzy śledzący i niszczący każdy przejaw wolności, każdy cień nieprawomyślności . Jeśli już teraz religijni fanatycy politycznej poprawności bezkarnie odbierają dzieci „ heretykom „ , których jedyna zbrodnią jest nieprawomyślność , to kiedy socjaliści na nowo uruchomią obozy koncentracyjne . Wstępny pomysł takich paraobozów już padł Memches „Wilders zgłosił postulat izolowania recydywistów w „wioskach dla szumowin" …..”Niedawno media donosiły o inicjatywie władz miejskich Amsterdamu mającej na celu resocjalizację osób, które są uciążliwe dla otoczenia. „....”Do kontenerów w przemysłowych rewirach holenderskiej stolicy mają być eksmitowani ludzie, którym zostanie dowiedzione, iż są szczególnie agresywni albo że prześladują homoseksualistów „.....(więcej )
Video profesor Marek Chodakiewicz -” od komunizmu do postkomunizmu... „ Przewodnim tematem prelekcji jest transformacja komunizmu, który w różnych częściach świata i pod różnymi hasłami zmierza do zniszczenia tradycyjnych podstaw życia społecznego. Działalność komunistów w świecie zachodnim odwołuje się do ideologii tzw. gays („wesołków"), która wykorzystuje modne hasła ochrony środowiska, równości oraz obrony praw mniejszości i imigrantów. Rybiński „Polska gwałtownie się starzeje, a w okolicach 2030 roku zacznie wymierać. „....”Gdyby ktoś ostrzegł Polaków, że za dwie dekady jakaś choroba lub obcy najeźdźca wymorduje wszystkich mieszkańców jednego z wymienionych miast, na pewno już dzisiaj podjęto by działania antykryzysowe. Dramatycznie zwiększono by wydatki na uzbrojenie armii albo na badania nad lekami. Gdyby brakowało pieniędzy, obcięto by inne wydatki: po co budować aquapark lub zatrudniać tuziny urzędników, jeżeli miasto i tak ma zostać zmiecione z powierzchni ziemi? Tymczasem już dzisiaj wiemy, że po 2030 roku co roku będzie ginęło jedno miasto i nie podjęto żadnych działań. Niełatwo to zrozumieć. „.....”Polskie państwo prowadzi wobec wielodzietnych rodzin politykę opresyjną: podatki płacone przez te rodziny są o wiele większe niż płacone przez singli. Singiel wydaje bowiem tylko część swojego dochodu, i od niej płaci podatek VAT. Tymczasem rodzina wielodzietna często wydaje na dzieci wszystkie pieniądze, więc płaci znacznie większy podatek VAT. „.....(źródło)
Tomasz Terlikowski ” Ten sam mechanizm, który opisany został powyżej w życiu politycznym czy społecznym, działa również w świecie nauki (szczególnie mocno dotyczy to nauk społecznych, a także tych gałęzi medycyny, które mają coś wspólnego z kwestiami obyczajowymi czy moralnymi). W ich przestrzeni także działają bojówki dzielnych liberalnych inkwizytorów, którzy tylko czyhają na uczonego czy badanie, które będzie niewystarczająco politycznie poprawne. Karą w takiej sytuacji jest albo donosik do instytucji (szczególnie jeśli jest ona europejska) przyznającej granty, albo ostracyzm środowiskowy, albo próby uniemożliwienia prezentowania swoich poglądów na uczelniach. „....”Nie inaczej jest z „dogmatem" (bo etiologii homoseksualizmu wciąż nie znamy) o genetycznym podłożu homoseksualizmu, który – niemal z miesiąca na miesiąc, co nie zawsze jeszcze dostrzegli polscy działacze gejowscy – został zastąpiony teorią o epigenetycznym pochodzeniu tej skłonności. Zmiana ta – zdaniem wielu obserwatorów – związana jest z rozwojem genetyki.Ale wcale nie chodzi o to, że nie sposób genu znaleźć (na to zawsze znalazłby się jakiś sposób, bo przecież fakty nie mogą być przeszkodą w urzeczywistnianiu nowego wspaniałego świata), ale o to, że gdyby rzeczywiście go wynaleziono lub przynajmniej by to zasugerowano, to łatwo mogłoby się okazać (przed czym przestrzegał już Francis Fuku- yama), że rodzice nakazywaliby badania prenatalne i usuwali swoje dzieci. „Jeśli 90 procent dzieci, u których w łonach matek zdiagnozowano zespół Downa, nigdy nie łapie pierwszego oddechu, to jakie są szanse, że rodzice, którym zaproponuje się aborcję, nie skorzystają z tej samej możliwości w przypadku genu homoseksualizmu?" – pokazywał źródła nagłej zmiany postawy liberalnych inkwizytorów Bryan Fischer z American Family Association.”.....(źródło)
Video profesor Marek Chodakiewicz -” od komunizmu do postkomunizmu... „ Przewodnim tematem prelekcji jest transformacja komunizmu, który w różnych częściach świata i pod różnymi hasłami zmierza do zniszczenia tradycyjnych podstaw życia społecznego. Działalność komunistów w świecie zachodnim odwołuje się do ideologii tzw. gays („wesołków"), która wykorzystuje modne hasła ochrony środowiska, równości oraz obrony praw mniejszości i imigrantów. Marek Mojsiewicz
CZAJĄCE SIĘ ZŁO Dotąd mi się wydawało, że to Pan Sierakowski z Krytyką Polityczną – czyli „prawdziwa lewica” w odróżnieniu od SLD – mają alergię na liberalizm. Ale jeszcze większą mają „autorzy niepokorni” - czyli dla odmiany „prawdziwa prawica”. „Zło wydaje się dziś przyjmować coraz bardziej radykalne formy i coraz bardziej się ukrywa przed naszym wzrokiem, staje się coraz bardziej demoniczne, w tym sensie, że staje się coraz bardziej cywilizowane, coraz bardziej uśmiechnięte, coraz bardziej techniczne; nie widzimy zła w całym jego przerażającym wymiarze. Charakterystyczne dla współczesnych czasów jest odbieranie złu znamion zła, a liberalizm wydaje się być zaangażowany w ten proces”. Komu się „wydaje”? Panu Michałowi Łuczewskiemu.
www.wpolityce.pl/artykuly/46607-czy-wspolczesny-liberalizm-odbiera-zlu-znamiona-zla-nie-widzimy-zla-w-calym-jego-przerazajacym-wymiarze
Pan Filip Memches twierdzi, że „warto się zastanowić nad stosunkiem liberalizmu do religii”, ale jakoś się chyba nie „zastanowił”. Jego zdaniem kiedyś to „komunizm był ideologią środowisk opiniotwórczych”, obecnie „jego miejsce zajął liberalizm”. Dla kogoś, kto – jak komuniści – uznaje, że państwo powinno być właścicielem „podstawowych środków produkcji”, „liberał” musi budzić trwogę. Więc „liberałowi” trzeba przyprawić gębę „libertyna” aby lepiej ukazać „przerażający wymiar” zła, które „ukrywa przed naszym wzrokiem”. To „Ruch Palikota, będący modelowym przykładem liberalizmu. Liberalizmu integralnego, postulującego wolność w każdym wymiarze…” Niebywałe!!! Palikot „modelowym przykładem liberalizmu”!!! Z jakiegoś zresztą powodu Pan Bóg dał Palikotowi wolną wolę. Może dlatego, żeby był dobry kontrast dla poglądów Łuczewskiego i Memchesa. Owszem, przyznają „niepokorni”, onegdaj niektórzy łączyli „liberalizm z poważnym zainteresowaniem teologią”. Kto jest tym wzorem? Obok mecenasa Włodzimierza Spasowicza i przemysłowca Stanisława Szczepanowskiego, August Cieszkowski!!!!! Facet, do inspiracji ze strony którego przyznawał się Proudhon, którego Kołakowski uważał za prekursora marksizmu, jest przykładem łączenia liberalizmu z teologią!!! Mam nadzieję, że kara ich nie ominie. Niech się tylko Prezes dowie, że Spasowicz był członkiem Stronnictwa Polityki Realnej i zwolennikiem współpracy polsko-rosyjskiej w ramach jednego imperium. Gwiazdowski
Gociek: Imperialiści, kaczyści i zwykli kłamczyści To już oficjalna informacja: pierwszy numer tygodnika „Do Rzeczy” sprzedał się w nakładzie ponad 130 tysięcy egzemplarzy, za co gorące podziękowania należą się wszystkim, którzy obdarzyli naszą redakcję swoim zaufaniem. Dziś w Wirtualnych Mediach tymczasem żale wylewa Jan Piński, obecny redaktor „Uważam Rze”, które z oryginalnym „URz” Pawła Lisickiego ma tyle, co krzesło elektryczne z krzesłem zwyczajnym. Idzie o to, że w grudniu sprzedaż „URz” (spacyfikowanego i przejętego przez rusofilską pseudo-endecję pro-prezydencką) wyniosła średnio 50 tys. Miesiąc wcześniej, gdy naczelnym był Lisicki – wynosiła 125 tys.
Jak ze swego sukcesu tłumaczy się Piński? Otóż wytyka „nielojalne zachowanie” publicystów, którzy „porzucili pracę”. O tym, że zrobili to z jakiegoś powodu – a konkretnie z powodu złamania przez Grzegorza Hajdabombera umowy gwarantującej niezależność redakcji i wywaleniu redaktora naczelnego – już ani słowa. Tylko te żale o „nieuczciwej konkurencji” – bo, o tempora, o mores, zaczęły ukazywać się inne tygodniki. Ciśnie mi się to na usta od dawna, może czas powiedzieć głośno: czy piewca wolnego rynku Janusz Korwin-Mikke (główny felietonista neo-„URz”) oraz równie wolnorynkowy Piński nie widzą lekkiej sprzeczności między wysławianiem wolności gospodarczej, a próbą robienia kariery na odebraniu komuś dzieła jego talentów? Czyż prawdziwy wolnorynkowiec nie powinien założyć swojego pisma (i pobić konkurencję), zamiast sięgać po cudze? Czy prawdziwy wolnorynkowiec może płakać, że mu się nie wiedzie, bo inni wolnorynkowcy otworzyli swoje biznesy? Dość o pseudo-prawicy, teraz coś o lewicy, a nawet lewactwie. Jak przystało na organ dzieci-kwiatów, uniesień roku 1968, kontrkultury i czerwonych komandosów buntujących się przeciw stalinowsko-gomułkowskim opresorom (znaczy pokoleniu rodziców, a w niektórych przypadkach – już dziadków) dzisiejsza „GW” jest organem walczącym z władzą i opresją. Czołówka to zatem gorący apel o likwidację straży miejskich w całej Polsce. Dlaczego? A, bo miały być lokalną policją, a gnębią kierowców mandatami. No i drugi ważny powód – mówi tak poseł PO, a poseł PO to autorytet najwyższy. No, prawie, bo taki od Palikota byłby lepszy. W dodatku ów poseł to zwycięzca „Big Brothera”, były strażnik miejski Janusz Dzięcioł, a kto przy zdrowych zmysłach polemizowałby w Polsce z Gwiazdą Telewizji (Gwiazdą TVN w szczególności)? Dialektyka według „Wyborczej” jest pyszna – rząd, który stawia fotoradary jest dobry, ale strażnicy miejscy, którzy wlepiają mandaty z tego tytułu są niedobrzy. Dlatego rząd trzeba kochać, a strażników pogonić. Ale walka ze strażnikami to niejedyny przykład walki z systemem w dzisiejszej „GW”. Zajawka tekstu o filmie „Wróg Numer Jeden”: czy ten film usprawiedliwia tortury? Rzecz jest o wytropieniu i zabiciu Bin Ladena, ale znacznie ważniejsze jest, by przy okazji premiery tropić, jak to się w PRL mówiło „amerykański kompleks militarno-przemysłowy”. Warto by zrobić na polskich uniwersytetach takie kursy porównawcze: przypomnieć, w jaki sposób za Bieruta i za Gomułki pisało się o wrażych imperialistach, kapitalistach i interwentach z USA, a potem porównać to ze stylistyką i argumentacją „Wyborczej” opisującej dziś politykę Stanów Zjednoczonych. Paluszki lizać! Tylko rytualne „bicie Murzynów” zostało zastąpione przez bicie muzułmanów. Reszta się zgadza. Co ciekawe, także dzisiejsze filipiki „GW” przeciw imperialistom z Izraela dziwnie przypominają peerelowskie ataki na syjonistów gnębiących „wolnościowe dążenia młodych arabskich demokracji”. Co dzieje się, kiedy, powiedzmy, Cezary Gmyz ujawni tajne dokumenty? Prokuratura ciąga go po całej Polsce, aż się biedakowi silniki palą w aucie jeden za drugim. A co dzieje się, kiedy, powiedzmy, szef BOR Mariusz Janicki przyjdzie z tajnymi dokumentami do „Wyborczej” i je samowolnie „odtajni”? Aaaaa, wtedy jest bohaterem walki z kaczyzmem. W czwartek „GW” opublikowała zawartość tajnej teczki „użyczonej” przez Janickiego na temat wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu w roku 2007. I co? I pstro. Janicki – bohaterem, „GW” – dumna, tylko stosowne organy mają kłopot, bo wypadałoby Janickiego za ujawnienie tajemnicy państwowej ucapić. Ale nie, spokojna głowa, bohaterów walki z kaczyzmem nikt nękał nie będzie. Krótko o zawartości teczki – wynika z niej, że dochodziło ponoć w roku 2007 do różnych nieprawidłowości. Sugerowany wniosek – skoro wtedy dochodziło, to i w 2010 dochodziło, ergo Lech Kaczyński sam sobie winien. Zastosujmy tę logikę wobec samej „GW” – skoro kiedyś kłamaliście w sprawie Błasika w kokpicie i kłótni na lotnisku, to na pewno teraz też kłamiecie. I jak, smakuje? Arcyciekawa i przerażająca informacja w „Super Expressie” – minister Michał Boni planuje likwidację szkolnych bibliotek. To kolejna rzecz, na którą rząd nie ma pieniędzy. Szef resortu cyfryzacji faktycznie cyfryzuje Polskę na potęgę – wychodzi nam z tego piękna rzeczywistość wirtualna.„Nasz dziennik” na pierwszej stronie informuje w obszernym i ciekawym tekście Macieja Walaszczyka, że tzw. „konkurs” na prezesa PLL LOT to ordynarna ustawka ministra skarbu i jego faworyta, kandydata najlepszego – bo jedynego – Sebastiana Mikosza. Sensacja to by była, gdyby jakiejś gazecie udało się opisać jakiś ministerialny konkurs, który nie był ustawką. Podobało się? Poleć znajomym! GOCIEK
Subotnik – Nowe ramię władzy Skoro świętujemy rocznicę Powstania Styczniowego, to i ja nawiążę, może nie do samego Powstania, ale do tego, co potem. Do sprawy, którą już kiedyś za książką Marka Ruszczyca przypominałem: rozwalania przez carską Ochranę popowstaniowej emigracji we Francji, Belgii, Szwajcarii i Wielkiej Brytanii. Po latach, kiedy część tajnych dokumentów wyszła na jaw, okazało się, że wszyscy bez wyjątku jej agenci posługiwali się retoryką najbardziej radykalną. Kapuś w kapusia i prowok w prowoka byli tak gorącymi patriotami, że przelicytowywali w swej patriotycznej żarliwości i powstańczym radykalizmie wszystkich. I z tych właśnie pozycji skutecznie niszczyli liderów, którzy cokolwiek pozytywnego mogli zdziałać. Każdemu potrafili wytknąć, że jakoś zdradził Sprawę, każdemu umieli znaleźć jakąś „kompromitującą” go znajomość, czy to zaprzańca w rodzinie, czy obecność na grillu u jakiegoś Moskala. Zarazem inspirując różne radykalne wyskoki kompromitowali Polaków w oczach krajów udzielających im gościny, a wszelką emigracyjną działalność topili w „potępieńczych swarach”, z realnych działań wekslując ją na jazgot, z którego nie mogło wyniknąć nic dla Moskwy szkodliwego. Niestety, ogół emigrantów, wielce czuły na bogoojczyźniany frazes i radykalną retorykę, dawał się w ten sposób dzielić, skłócać i prowadzać na manowce, jak tylko sobie Ochrana życzyła. Nie twierdzę, że z tej historii wynika, iż każdy radykał jest agentem. W końcu są jeszcze na tym świecie idioci, w tym idioci, jak ich nazwał Lenin, „użyteczni”, są i frustraci, chorzy z niedocenienia i zawiści wobec tych, którzy uzyskali większy rząd dusz, i megalomani, uważający się za moralne wyrocznie… Ale na pewno wynika z tej historii (i wielu innych), że człowiek rozsądny powinien traktować hurra-radykałów podejrzliwie, a nie podchwytywać bezrozumnie demagogicznych okrzyków, zwłaszcza, gdy okazywany radykalizm wyraźnie nie służy wezwaniu, by coś zrobić, a tylko judzeniu, by coś zniszczyć. Car czy Stalin, pierwszy sekretarz czy prezydent, zasady rządzące strefą cienia są niezmienne, jak gra w „dobrego” oraz „złego” śledczego podczas przesłuchania, i równie skuteczne. Tak samo jak z Polakami, radziła sobie Ochrana z rosyjską socjaldemokracją, sponsorując rozbijactwo bolszewików, tak samo służby zachodnie przez swych agentów kontrolowały i rozbijały partie komunistyczne czy nazistowskie. Byłoby szaleństwem podejrzewać wszystkich, ale byłoby głupotą wypierać ze świadomości fakt, że różne grupy załatwiają różne swoje interesy wszystkimi dostępnymi metodami. Najlepszej wskazówki, jak nie dać sobą manipulować, ale i nie popaść w paranoję, dostarcza Ewangelia: poznawajcie po owocach. Z przykrością stwierdzić muszę, że wielu osobom wpisującym komentarze na naszych stronach tej mądrości ostatnio zabrakło i kupili oni propagandową zagrywkę „Gazety Wyborczej” naiwnie jak dzieci. Nie wracałbym do sprawy, gdyby szło tylko o fakt, że obryzguje się mnie i kolegów błotem, bo tego się w moim zawodzie nie da uniknąć. Ale rzecz warta jest objaśnienia, bo mamy do czynienia z nowym elementem, z nowym sposobem uprawiania propagandy, na który warto się zaszczepić, będzie bowiem stosowany na coraz większą skalę. Zwłaszcza (uważny czytelnik już wie, na czym tę pewność opieram, pozostałym wyjaśnię w dalszej części tekstu) przed nadchodzącymi eurowyborami. Wyjdźmy jednak od konkretu. „Gazeta Wyborcza” zlepiła z niczego „newsa” pt. „Niepokorni wracają do Hajdarowicza”. Sama sformułowała go przebiegle, z wykorzystaniem wieloznaczności sformułowania „wracają”, ale natychmiast uruchomiony głuchy telefon − portal Lisa podkręcił jej „sensację” do wersji „wracają do redakcji »Rzeczpospolitej«”. Założony przekaz oczywisty: „niepokorni to zdrajcy i oszuści”, cel też oczywisty – uderzenie w kampanię reklamową wchodzącego na rynek tygodnika „Do Rzeczy”, w jej podstawowy przekaz „nie daliśmy sobie zamknąć ust, wracamy”. Ile jest prawdy w „newsie”? Jak to w „Wyborczej”, zero. Pretekstem do otrąbienia „powrotu do Hajdarowicza” były następujące zdarzenia mniej więcej z okresu tygodnia:
a) tekst w „Plusie Minusie” Piotra Semki. Semka nigdy nie zaprzestał pisania tam, ponieważ uważa (nie ma co ukrywać, że czasem mamy różne podejście do taktyki obecności w generalnie wrogim świecie mediów) że dopóki można do czytelników docierać, dopóki istnieje minimum gwarancji, że nikt nie będzie próbował cenzurować czy manipulować kontekstem publikacji, to się opłaca.
b) Artykuł Łukasza Warzechy w „Rzeczpospolitej” w dziale „Opinie”. Łukasz wprawdzie publikował w „Uważam Rze”, a teraz pisuje do „W Sieci”, ale generalnie jest dziennikarzem „Faktu” i we wszystkich innych mediach występuje jako gość. W „Rzepie” przestał się pojawiać nie dlatego, że się na nią obraził, tylko dlatego, że (podobno) objąwszy redakcję Andrzej Talaga zabronił zamawiania u niego tekstów, a teraz (podobno) Bogusław Chrabota ten zakaz cofnął.
c) W „Plusie Minusie” ukazał się też wywiad Roberta Mazurka. Sprawa podobna jak z Semką.
d) No i clou całego „newsa”: w tymże Plusie-Minusie ukazał się też artykuł mój, co „Wyborcza” zestawiła z deklaracją sprzed dwóch miesięcy, iż nie zamierzam mieć więcej nic wspólnego z jakimkolwiek przedsięwzięciem, w którym uczestniczy pan Hajdarowicz. Faktycznie, w punkcie d) udało się łobuzom z Salonu, po kilku próbach mało udanych (jak np. wykorzystanie listu Davida Wildsteina do urabiania mi gęby antysemity) coś wreszcie na mnie znaleźć. Oczywiście, powyższa deklaracja miała oznaczać, że nigdy nie zamierzam w żadnej firmie należącej do Hajdarowicza pracować. Przywykłem myśleć po free-lancersku; od 20 lat żyję ze sprzedawania tekstów to tu, to tam, tak jakbym sprzedawał jabłka ze swego sadu. Sprzedając to akurat Dominkowi Zdortowi nawet nie pomyślałem o Hajdarowiczu. Gdybym pomyślał, to może z uwagi na szczególny moment poprosiłbym, żeby w zaplanowanym dwugłosie o ruchu narodowym moja wypowiedź została ujęta w formę wywiadu, tym bardziej, że tak ostatecznie było w wypadku Davida. Ale wolę swe argumenty i przemyślenia wykładać w tekście autorskim, niż w wywiadach, bo to lepsze dla logiki i precyzji wywodu. Niemniej, dobra − „nic wspólnego” to nic wspólnego, a artykuł to coś. Punkt dla Czerskiej. Ale i tak nie żałuję, bo artykuł był, śmiem twierdzić, ważny i dobry, i powinien się był tam właśnie, w tym numerze Plusa-Minusa ukazać. Nie dziwię się, że z punktu widzenia Czerskiej ważne jest, żeby takie artykuły, odkłamujące jej wieloletnią propagandę, się nie ukazywały, a jeśli już, to tylko w wąskim, prawicowym obiegu, by przekonywały tylko przekonanych i żadnego owocu nie wydały. Stąd ton moralnego szantażu, podobny jak w szyderczym judzeniu Lisa „pokażcie, że macie jaja…” Jak już nie chcesz się ze swymi poglądami schować ze wstydu, to schowaj się z nimi, żeby okazać niezłomność! Sztuczka równie stara, jak wspominane wcześniej − podobnym mechanizmem posługiwał się Adam Michnik u schyłku lat osiemdziesiątych, terroryzując całą opozycję nieprzejednaniem swego listu do Kiszczaka, niezłomną wzgardą dla każdej „świni”, która Czerwonemu poda rękę lub w jakikolwiek inny sposób się skurwi − po to, by na kontakty z tymże Kiszczakiem i dogadanie sposobu przejęcia od niego władzy zapewnić monopol swojej grupie. Jakże mu się wtedy świetnie udało wszystkich nabrać i wydudkać jak ostatnich frajerów! Jak to ładnie ujął pewien Jugosłowianin ze starego filmu: „Ne ma glupaka!”. Gdybym dał się niezłomnym zastraszyć, to zaraz bym usłyszał, że jak mi się nie podoba III RP, to w ogóle nie powinienem publikować w żadnym medium, hajdarowiczowym czy nie, bo przecież w ten czy inny sposób za wszystkim stoi tu Tusk. Więc jak ktoś nie lubi Tuska, to powinien „pokazać jaja” i zostać opozycyjnym Amiszem, wydawać książki własnym sumptem i rozprowadzać je wśród znajomych, i to za darmo, bo wszystkie pieniądze pochodzą wszak z mennicy państwowej. No dobrze, ale dlaczego wracam do sprawy, o której już raz (na gorąco i bez wiedzy o tym, jaki wywołała harmider w sieci) pisałem? Ano, zadam pytanie. Manipulacja „Wyborczej” jak wiele poprzednich, „news” o „powrocie do Hajdarowicza” ewidentnie wystrugany z banana… Dlaczego więc tym razem tak chwyciło? Otóż, wracam do głównego wątku − dlatego, że tym razem zadziałał nowy mechanizm. Nowa siła, którą sobie salon i władza ostatnio zbudowały, w dużym stopniu swoiście agenturalna. Na ten przekaz wielu czytelników jeszcze się nie uodporniło, jeszcze sobie nie wyrobiło odruchu podejrzliwości. Jeśli coś napisze Kublik czy Wroński w „Wyborczej” albo Paradowska w „Polityce”, to wiedzą, kto zacz i czego się spodziewać. Ale jeśli to samo podrzuci im bloger „Pimpuś” (kto wie, czy nie któreś z nich?) to ludziom się wydaje, że ów Pimpuś to ktoś taki jak oni sami, bezinteresownie dzielący się swoimi opiniami. Tym bardziej im się tak wydaje, gdy Pimpuś napisze coś na internetowym forum czy zalinkuje „amatorski” filmik na jutubie. A tymczasem Pimpuś to coraz częściej internetowy zombie − pracownik agencji marketingowej, wklepujący taśmowo zadany przekaz na wszystkich możliwych forach, czatach i innych takich. Pisałem już o tym, zachęcam do badania zjawiska innych. Władza wyciągnęła wnioski z ostatnich wyborów, które wygrała wszędzie poza Internetem, i przeznacza spore pieniądze na profesjonalne „neutralizowanie” niechętnych sobie opinii. Świadom rzeczy człowiek może to zauważyć i nawet udowodnić, choćby przy użyciu google frequency, gdzie czarno na białym widać, jak pewnie wątki, sformułowania i wątki w nienaturalnie nagły sposób się masowo pojawiają, by po zaprzestaniu kampanii równie masowo znikać. Europarlament, jak podała brytyjska prasa, na wynajęcie takich zombie do „neutralizowania na forach internetowych opinii eurosceptycznych” przed eurowyborami wyasygnował ostatnio 2 miliony euro, zupełnie się z tym wydatkiem nie kryjąc. To pokazuje, jak oczywisty stał się już ten rodzaj propagandy na Zachodzie. Obliczam, że z tego co najmniej pół miliona trafi do Polski. W złotówkach nieco ponad dwa melony, wydaje się niewiele, ale wklepywacze, zwłaszcza w kraju dużego bezrobocia, są tani jak Chińczycy, a poza tym to tylko jedno z wielu źródeł finansowania internetowej propagandy. Pisałem już o tym, przypominam i będę przypominać, bo trzeba o tym pamiętać. Co nie znaczy, żebym uważał, że wszyscy wklepujący od paru dni frazy „zdrada niepokornych”, „niepokorni się sprzedali”, „kasa misiu kasa”, czy nawet „Ziemkiewicz i Hajdarowicz − mordercy mediów” wzięli za to pieniądze. Mam w sieci swoich „fanów” już od dawna, co jest zdrowe i oczywiste − sukces zawsze wkurza, budzi zawiść, a gdy ktoś sam o nim marzy, plucie na takiego powiedzmy Ziemkiewicza podpowiada wręcz wyrachowanie, bo a nuż się taki da sprowokować, odwinie, i w taki sposób pętak zaistnieje. Blogerzyna, który narobił szkody Klubowi Ronina, gdy jako współszef tego przedsięwzięcia zmuszony byłem odpowiadać na podchwytliwe pytania „Wyborczej” i wyjaśniać, że w Klubie prezentowane są róże poglądy, a więc także i skrajne, narobił lamentu na pół sieci i do dziś przy każdej okazji łka, ze „Ziemkiewicz na niego doniósł”… Trudno wierzyć, by ktoś normalny mógł takie pretensje traktować poważnie, ale w informacyjnym szumie nawet oczywista bzdura się przyda. Donosi Michnikowi, grilluje u Giertycha, kombinuje z KRUS-em, zdradził się, że nie wierzy w zamach, i tak dalej − dla osobników, którzy z jakiegokolwiek powodu chcą mnie demaskować jako „łże-prawicę”, kłamstwo o „powrocie do redakcji Rzeczpospolitej” było tak świetnym darem, że nie przeszkadzało im, od kogo ten dar przyjmują. Tym bardziej, że wielu z nich to zajadli wolontariusze PiS, a Prezes rzucił ostatnio niedwuznaczne wytyczne, by „demaskować” narodowców, bo zagrażają jego hegemonii. Nie chce mi się bawić w wyliczanie, ile z błota, które na mnie wycieka z google’a jest rzucane spontanicznie, a ile interesownie. Ze wsi jestem, skórę mam grubą, a żelazna zasada głosi, że najgorsza popularka jest lepsza niż brak popularki (jeśli mogę o coś prosić, to żeby wśród licznych argumentów za moją pseudoprawicowością nie pomijać, że napisałem i niedawno wznowiłem powieść pornograficzną, pełną perwersyjnych obscenów − moja żona mówi, że lepszych niż w „Greyu”). Nie chodzi o tę konkretną kampanię przeciwko środowisku niepokornych, naszemu tygodnikowi i w pewnej mierze nie osobiście. Chodzi o to, by pamiętać, że Internet jako dziedzina spontanu i anarchii, nie poddającego się żadnej kontroli ani cenzurze, to mit. Od dawna już, i z każdym rokiem bardziej, nieaktualny. Coraz większa część jego zawartości zmanipulowana jest tak samo, jak zawartość tradycyjnych mediów. A prawidłowość, o której przypomina przykład wspomniany na wstępie, pozostaje niezmienna. Żeby zneutralizować niechęć do cara, nie używano agentów namawiających Polaków, by cara polubili, tylko takich, którzy krzyczeli, że wszyscy inni nie dość go jeszcze nienawidzą. Dlaczego niby neutralizowanie niechęci do Tuska, Salonu czy Unii miałoby wyglądać inaczej? Podobało się? Poleć znajomym! RAZ
Rosjanie zamienili próbki „Nasz Dziennik” ujawnia: Próbki biologiczne pobrane od obywateli rosyjskich, których sprawy badał Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej, znalazły się wśród materiałów pochodzących od ofiar katastrofy smoleńskiej. Miały się one „wymieszać” z polskimi podczas przechowywania ich przez rosyjskich śledczych, co przypuszczalnie wyszło w trakcie procedury przekazywania ich stronie polskiej w sierpniu ubiegłego roku. Wówczas prok. Karol Kopczyk, szef zespołu prowadzącego śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej, otrzymał w Moskwie ponad tysiąc próbek biologicznych i DNA jej ofiar.
– Otrzymaliśmy je w Komitecie Śledczym w Moskwie. Przekażemy polskim biegłym do badań – mówił dziennikarzom Kopczyk. Po kilku dniach zostały przewiezione do Polski. W jaki sposób doszło do sytuacji, w której obce próbki dostały się do pakietu próbek biologicznych i DNA przeznaczonych do przewiezienia do Polski, nie wiadomo. Pytana o tę sytuację prokuratura wojskowa stwierdza jedynie lakonicznie, że w Polsce znalazły się już właściwe materiały. – Prokuratorzy Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie w sierpniu 2012 r. przywieźli do kraju wyłącznie próbki biologiczne opisane jako pochodzące od ofiar katastrofy – zapewnia płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy Naczelnego Prokuratora Wojskowego. Polscy śledczy wyłowili obce materiały oznaczone rosyjskimi nazwiskami na etapie przekazywania w Moskwie. Część fiolek była opisana nazwiskami osób w żaden sposób niezwiązanych ze sprawą Smoleńska. „Nasz Dziennik” zwrócił się do śledczych z pytaniem o skalę zjawiska – ile obcych próbek znaleźli w Moskwie w paletach sklasyfikowanych jako ofiary katastrofy smoleńskiej polscy prokuratorzy.
– Gdyby taka informacja miała się potwierdzić, świadczyłoby to o tym, że Rosjanie stronę polską lekceważą – ocenia mec. Piotr Pszczółkowski, pełnomocnik Jarosława Kaczyńskiego w śledztwie smoleńskim. – Nie byłaby to pierwsza pomyłka Rosjan, wcześniejsze, udokumentowane, leżą w aktach – wskazuje.
– Żaden bałagan ze strony Rosjan już nie będzie nas w stanie zadziwić. Nic nie będzie chyba bardziej szokujące od zamiany ciał i opisów tego, jak zajmowano się ciałami naszych bliskich w moskiewskim prosektorium, które znamy z relacji świadków – mówi Magdalena Merta, wdowa po wiceministrze kultury Tomaszu Mercie, który zginął w katastrofie. – Myślę, że jest to po prostu dalszy ciąg tamtej nonszalancji, tamtej pogardy, z jaką traktuje się ofiary Smoleńska – dodaje.
– Wszystko ma swoją praprzyczynę, a jest ona jedna – polski aparat administracyjny nie potrafił zadbać o to, żeby w zgodzie z własnym prawem to śledztwo przebiegało na zasadach wspólności i równości, a nie na zasadach bycia petentem – stwierdza Pszczółkowski. O jaki rodzaj materiału biologicznego chodzi? Jak informuje prokurator Rzepa, są to próbki pobrane „z ciał ofiar katastrofy w Moskwie w kwietniu 2010 r., które pozostały po przeprowadzeniu przez Rosjan badań molekularno-genetycznych, toksykologicznych, gazowo-chromatograficznych i biologicznych”. Jak wynika z informacji prokuratury, mają one istotne znaczenie w śledztwie. Inny pełnomocnik rodzin smoleńskich mec. Rafał Rogalski wielokrotnie zwracał uwagę, że z wcześniejszego porównania wyników badań przeprowadzonych przez Rosjan z polskimi wynikają „pewne różnice metodologiczne trudne do wyjaśnienia”. Jednak pierwsze informacje udzielane przez prokuraturę świadczą o dość swobodnym podejściu do nich.
– Materiał biologiczny przywieziony z Federacji Rosyjskiej trafił do Instytutu Ekspertyz Sądowych im. Jana Sehna w Krakowie, gdzie biegli – specjaliści określą możliwości badawcze tych próbek. Dopiero po tym będziemy wiedzieli, czy próbki posłużą do dalszych badań – mówił w sierpniu zeszłego roku rzecznik NPW. Być może stonowane stanowisko prokuratury wynikało z faktu, że próbki te pobierano podwójnie.
– W trakcie badań sekcyjnych zwłok ofiar katastrofy, które zostały przeprowadzone w Moskwie w kwietniu 2010 r., powołani w tym celu rosyjscy eksperci pobrali ze zwłok po dwa egzemplarze próbek biologicznych, z których jeden egzemplarz przekazano stronie polskiej – przypomina Rzepa. – Dzięki temu Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie posiadała własny materiał do badań genetycznych. Badania zostały zlecone, a następnie przeprowadzone przez Instytut Ekspertyz Sądowych w Krakowie. Opinia w tym zakresie wpłynęła do prokuratury i została włączona w poczet materiału dowodowego śledztwa – zaznacza. Według informacji prokuratury wojskowej „drugie” próbki „moskiewskie” są cały czas badane w Krakowie.
– Badane obecnie próbki, które do sierpnia 2012 r. były w dyspozycji Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej, nie zostały przez stronę rosyjską wykorzystane do przeprowadzenia wyszczególnionych powyżej badań. Badania próbek przez IES ciągle trwają – stwierdza prokuratura wojskowa.
– Myślę też, że bez względu na to, jak rzetelni byliby polscy specjaliści, w których ręce trafiły te próbki, to bez wiarygodnego materiału rosyjskiego, a żaden materiał rosyjski nie może być wiarygodny, takie badania po prostu nie mają sensu – uważa Merta. Poza tym, według naszych informacji, część z tych próbek jest w takim stanie, że nie nadaje się już do badań. Zenon Baranowski
Po Radzie Europejskiej budżet UE daje Polsce na lata 2014-2020 realnie o 10 proc. mniej, niż na 2007-2013. Ale Parlament Europejski stawia ultimatum Politykom łatwo zapominać, że wartość pieniądza zmienia się w czasie. Z danych Europejskiego Banku Centralnego o inflacji wynika, że przez siedem lat od końca 2005 roku, gdy UE przyjęła perspektywę finansową na lata 2007-2013, do początku 2013 roku, czyli do właśnie zakończonego posiedzenia Rady Europejskiej w sprawie ram budżetowych na lata 2014-2020, ceny w euro wzrosły o 16 procent. Przyznane Polsce w 2005 roku 68 miliardów euro na politykę spójności byłoby realnie odpowiednikiem 79 miliardów euro dziś. Ówczesne 27 miliardów euro na rolnictwo i wieś dzisiaj równałoby się realnie 31 miliardom euro. Doliczając pozostałe środki, razem przeznaczono dla Polski na lata 2007-2013 aż 102 miliardy euro – taką oficjalną sumę wymieniała między innymi delegacja polska podczas ostatnich negocjacji w Brukseli. Dzisiejsza wartość tamtej sumy to 118 miliardów euro. Zatem jeżeli Polska dostanie na wszystkie cele – spójność, rolnictwo i wieś oraz inne – 106 mld euro na lata 2014-2020, będzie to w porównaniu z latami 2007-2013 realny spadek o 10 procent. Głęboki spadek i rozczarowanie. Struktura brukselskich ustaleń też budzi niepokój. W sprawach polskiego rolnictwa i wsi priorytet dano dopłatom bezpośrednim, których wielka część trafia nie do rolników, lecz innych właścicieli ziemi, czasem latyfundystów, również zagranicznych. Tymczasem ostre realne cięcia grożą drugiemu filarowi wspólnej polityki rolnej – programowi modernizacji rolnictwa i rozwoju wsi, w tym wprowadzaniu na obszarach wiejskich zróżnicowanej gospodarki, oraz rozbudowie infrastruktury społecznej, takiej jak szkoły, domy kultury i inkubatory przedsiębiorczości. Tylko ten program jest zdolny zwiększać stabilność ekonomiczną wsi, podnosić jakość życia i zapobiegać ukrytemu bezrobociu oraz ucieczce młodych – przekleństwu wielu gmin i całych regionów Polski. Priorytety postawiono na głowie. Trzeba je odwrócić z powrotem na nogi. W skali całej Unii – z Polską włącznie – zlekceważono badania i rozwój, innowacyjność gospodarki i społeczeństwa, pogoń za uciekającym światem. Rada Europejska chwali się, że porozumienie zapewnia wzrost środków na niektóre programy tego rodzaju. Jednak konkretne kwoty są tylko symboliczne w porównaniu do potrzeb. Podobnie jak nakłady na międzynarodową infrastrukturę – w tym korytarze transportowe i szybki internet – dzięki którym także Polska zyskałaby na atrakcyjności i konkurencyjności, miałaby wszędzie bliżej. Te dziedziny były w Brukseli ulubionym przedmiotem cięć. Taką krytyczna opinię o projekcie Rady Europejskiej – to jeszcze tylko projekt – ma między innymi Parlament Europejski, bez którego zgody budżet nie może być ostatecznie przyjęty. Największe kluby wspólnie oświadczyły, że odrzucą budżet oparty na priorytetach przeszłości zamiast przyszłości. Stawiają też inne twarde warunki. Te cztery kluby – Europejska Partia Ludowa czyli chrześcijańscy demokraci, socjaldemokraci, liberalni demokraci i zieloni – mają razem 80 procent miejsc w Parlamencie. Europosłowie nie zawsze głosują według wysyłanych sms-em poleceń swoich rządów. A dla uniknięcia nacisków zapowiadają głosowanie tajne.
To początek, a nie koniec rozstrzygnięć na budżetowych na lata 2014-2020 – przypomniał przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz. Jest czas na poprawienie sukcesu.
Czego nie powiedział Donald Tusk? "Spośród krajów członkowskich UE, konkluzje Rady z nazwy wymieniają wszystkie.... z wyjątkiem Polski!!!" Polska zawaliła okres ostatnich trzech miesięcy, czyli czas od listopada 2012 roku, gdy pojawiła się pierwsza propozycja kompromisu budżetowego do ostatniego szczytu. Widać to wyraźnie w dokumencie końcowym posiedzenia Rady. W efekcie tego, pieniędzy z budżetu unijnego nie zawdzięczamy sprytowi i umiejętnościom naszych negocjatorów, ale temu, że po prostu jesteśmy biednym krajem i z ogólnych algorytmów wychodzi na to, że nam przypada najwięcej.
Tam, gdzie mogliśmy wprowadzić naszą "wartość dodaną", nie ma słowa o Polsce. Nie jesteśmy zatem potraktowani w żaden szczególny sposób, a wiele innych państw (nawet Niemcy) załatwiło sobie rożne specjalne fundusze. My wzięliśmy, co nam dawali - jesteśmy biernym udziałowcem tego kompromisu. Nie wywalczyliśmy zatem niczego ekstra dla siebie. Inne kraje dostaną, tak jak my - wszystko to, co im się należy plus to, co dodatkowo ich przywódcy wywalczyli w toku negocjacji. My dostaliśmy tylko tyle, ile wynika z naszej biedy. I ani euro więcej. A w rolnictwie dostaniemy nawet mniej niż nam się należy. To realny wymiar "najszczęśliwszego dnia" w życiu Donalda Tuska. Dostępny jest już dokument Rady, który opisuje porozumienie budżetowe zawarte na lata 2014-2020. Możemy zatem rozpocząć dyskusję o faktach, a nie ulegać propagandzie w cieniu lukrowanego tortu z euro.
Co wynika z pierwszej lektury tego dokumentu? Po pierwsze, nie udało się zmienić żadnego z negatywnych zapisów z listopadowej propozycji, o których pisałem zaraz po poprzedniej rundzie negocjacji i które utrudniać będą dostęp do pieniędzy europejskich:
• 20% środków będzie musiało pójść na "zielone inwestycje" i "zielone miejsca pracy", czyli na realizację pakietu energetyczno-klimatycznego,
• VAT nie jest kwalifikowanym wydatkiem, chyba że zmienimy przepisy krajowe (co będzie miało skutki także dla naszej gospodarki),
• Utrzymano ścisłe powiązanie dostępu do środków z funduszy europejskich z tzw. warunkowością ekonomiczną, co oznacza, że można zawiesić nawet całość przyznanych środków, jeśli kraj nie wypełnia zaleceń Komisji Europejskiej co do kształtu swoich finansów publicznych i budżetu; pakiet wymienia wprost listę warunków, bez których pieniądze będzie można zobaczyć tylko przez szybkę w europejskim sejfie
• Utrzymano coroczny warunkowy przegląd efektywności skutkujący nierozliczaniem wydanych pieniędzy
• Nie ma mowy o równych dopłatach dla rolników, nie ma nawet mowy o wyrównaniu dopłat do średniej unijnej - maksymalnie polscy rolnicy dojadą do poziomu 90 proc. średniej i to dopiero w 2020 r.!
• Górny pułap dostępności środków dla kraju został obniżony do 2,35 proc. PKB
• Utrzymana została utrata 10 mld euro z Funduszu Spójności (z którego obficie korzystamy) na rzecz środków specjalnych na infrastrukturę komunikacyjną, w której uczestniczą wszystkie państwa inne, zostało zachowane, czyli ten wyciek z puli dostępnej dla nas, mimo cięć, jest pełny
• Dofinansowanie do projektów współfinansowanych ze środków unijnych zmniejszono tak, że teraz nie ma szans na finansowanie więcej niż 85 proc. kosztów
• Statystyki dostępu do środków unijnych obejmują lata, gdy Polska jeszcze nie była w recesji, więc są dla nas niekorzystne z punktu widzenia cyklu gospodarczego - dołek właśnie się zaczyna, ale podział funduszy nie uwzględni np. gwałtownie rosnącego u nas teraz bezrobocia
Po drugie, lektura dokumentu prowadzi do jeszcze jednego, przyznać muszę - szokującego - wniosku.
Spośród krajów członkowskich Unii Europejskiej, konkluzje Rady z nazwy wymieniają wszystkie.... z wyjątkiem Polski!!!! Każdy kraj załatwił sobie jakieś szczególne środki: a to na specjalną pomoc regionalną (np. Niemcy dla Lipska, Belgia dla Limburgii), albo specjalne środki dla rolnictwa w II filarze, czyli tam gdzie nam je odebrano (tu prawie wszystkie kraje mają coś ekstra poza nami),albo na inne cele (np. likwidację elektrowni atomowych). My - nic. Mało tego, któryś z krajów wpadł w tzw. międzyczasie na pomysł dodatkowych funduszy dla bezrobotnej młodzieży w Europie (dostępny dla wszystkich krajów, w tym najbogatszych) i znalazł się on w nowym budżecie, a listopadzie jeszcze go nie było. To oznacza, że było duże pole manewru na inicjatywy nawet w tych ostatnich trzech miesiącach. Polska jest więc anonimowym udziałowcem budżetu unijnego. Tyle dobrze, że jesteśmy tak bardzo biedni, że prawo unijne nakazuje dać nam pieniądze z funduszy strukturalnych i dobrze, że w ogóle Unia prowadzi jeszcze politykę rolną, w której mamy co prawda nieproporcjonalnie mały, ale jednak jakiś udział. Inaczej premier Tusk nie mógłby mieć swego najszczęśliwszego dnia w życiu. Krzysztof Szczerski
Żydowski telefon zaufania Niezwykle tolerancyjny musi być naród, w przeważającej mierze katolicki, wybierający prezydenta mającego żydowskich przodków, syna rabina na ministra, wnuka żołnierza Wehrmachtu na premiera, oddający w większości głos na partię kierowaną przez mniejszości narodowe. Nazywając Jana Kobylańskiego antysemitą i typem spod ciemnej gwiazdy, za najbardziej obciążający zarzut Sikorski uznał spostrzeżenie lidera południowoamerykańskiej Polonii: W Polsce muszą rządzić Polacy, to tragedia, że w polskim MSZ 80 proc. stanowisk mają Żydzi”. Ciekawe, że dostrzegł to też Bartoszewski. W lutym 2011 r. po wizycie premiera w Jerozolimie, znany z niepohamowanego gadulstwa, ogłosił: Polska to ewenement. Proszę wskazać inny kraj w Europie, w którym w ostatnim 20-leciu trzech szefów dyplomacji, Meller, Rotfeld i Geremek, było żydowskiego pochodzenia, jeden ma honorowe obywatelstwo Izraela, a obecny ma żonę Żydówkę (dziwnie zapomniał o rodowodzie swoim, swojej żony i żony prezydenta). Z kolei minister (ten od żony Żydówki) przy tej samej okazji zadekretował: Polska to kraj filosemicki. Wiemy, także od Bartoszewskiego, jak zostaje się ministrem spraw zagranicznych. Geremek telefonicznie zapytał go: Władek, mam dla ciebie propozycję na tak lub na nie. Chcesz porządzić w MSZ? Ewenementem w skali światowej jest zdominowanie przez mniejszość jednego z decydujących segmentów administracji publicznej, i to w kraju o społeczeństwie homogenicznym narodowościowo, jak żadne inne w Europie. Rzeczą złą jest dyskryminowanie kogokolwiek tylko z powodu jego pochodzenia, ale haniebną – wymuszanie dla siebie specjalnych przywilejów tylko dlatego, że się jest określonej nacji i wzajemne wspieranie się w tym w ramach solidarności etnicznej. Niezwykle tolerancyjny musi być naród, w przeważającej mierze katolicki, wybierający prezydenta mającego żydowskich przodków, syna rabina na ministra, wnuka żołnierza Wehrmachtu na premiera, oddający w większości głos na partię kierowaną przez mniejszości narodowe. W tej sytuacji Bartoszewski i Sikorski stają za granicą przed nie lada trudnym i dwuznacznym zadaniem przekonywania rozmówców, że ich oskarżenia Polaków o nacjonalizm, antysemityzm i ksenofobię oraz że w Polsce nie brak ludzi myślących tak, jak Breivik, są prawdziwe. W świecie cywilizowanym od dawna funkcjonuje zawodowy korpus urzędników, pozostających w służbie państwa, obowiązują jasne kryteria przystępowania do niego, a dyplomatami są ludzie znający swój fach. Nie z układu, ale za sprawą prezentowanych kompetencji. Nienaganna przeszłość, poczucie odrębności wobec innych narodów kształtowane przez czynniki takie, jak: język, świadomość pochodzenia, poczucie tożsamości narodowej, historia, więzy krwi, stosunek do dziedzictwa kulturowego, szczególnie ujawniające się w sytuacjach kryzysowych, gdy potrzebne jest wspólne działanie na rzecz ogólnie pojętego dobra narodu – oto podstawowe cechy, które powinny określać dyplomatę Rzeczypospolitej. Niestety, można powiedzieć, że w Polsce obowiązuje model stalinowski, gdzie ambasadorami i wysokimi rangą dyplomatami zostają ludzie, których główną rekomendacją jest znajomość z kimś ważnym, przynależność do jednej koterii, rasy. Pomaga metryka urodzenia i powiązanie z klanowym układem narodowościowym. Czasami wygląda na to, że dobrze być „wyselekcjonowanym przez Kiszczaka” lub „poleconym przez Urbana”. Szansę stworzenia po 1989 r. profesjonalnej służby dyplomatycznej zmarnowało wąskie grono ludzi związanych z Geremkiem, którzy potraktowali MSZ niemal jak łup, obsadzili w nim wszystkie ważniejsze stanowiska, dobrze przy tym chroniąc PRL i jego nomenklaturę. Jeśli się przyjrzeć bliżej sprawie Geremka, w ścisłym kierownictwie dyplomaci z klucza narodowościowego stanowili nie mniej niż 80 procent. Paradoksalnie – równocześnie jego partia oraz jego „organ prasowy” – „Gazeta Wyborcza” – twierdzili, że Polska to kraj nękany antysemityzmem bez Żydów. Że chodziło o coś zupełnie innego, niech świadczą wypowiedzi sojuszników Geremka „w rządzeniu ksenofobicznym narodem”. W wywiadzie dla ukraińskiego „Zierkało Niedieli” – Kwaśniewski rzekł: w naszym kraju nie ma zbyt licznie reprezentowanych mniejszości narodowych, tym bardziej je więc wysoko cenimy. Wtórował mu Michnik: być może rządy AWS przyniosą pożegnanie z mityczną, choć bezsensowną wiarą w państwo narodowo-katolickie rządzone przez lustratorów i dekomunizatorów. I przyniosły – w MSZ do takiego pożegnania doszło. „Dorobek kadrowy” Geremka w uwalnianiu MSZ od chorej polskiej ksenofobicznej tradycji był zaiste imponujący. Znaczna ilość nie tylko ważnych stanowisk, ale także dotyczących szeroko rozumianej polityki zagranicznej znalazły się pod kontrolą owej mniejszości: Geremek i jego ekipa w MSZ, przewodniczący komisji spraw zagranicznych Sejmu i Senatu, szef Komisji Integracji Europejskiej, doradca lidera „S” ds. zagranicznych. Jeśli dorzucimy do nich, jak go nazwał Siemiątkowski, „Mojżesza polskiej lewicy” – Kwaśniewskiego, upiorny krąg się domknął. Przedstawiciele owej mniejszości niby żartem konstatowali, że w takiej sytuacji zebranie „minianu”, tj. co najmniej 10 mężczyzn potrzebnych dla odbycia popołudniowej modlitwy żydowskiej, stało się w ścisłym kierownictwie MSZ, po raz pierwszy od 1968 r., znowu możliwe. Dzieła Geremka w MSZ dokończył Sikorski. Ludzie „korporacji Geremka” masowo pojawili się w jego otoczeniu, a on sam skutecznie „dba” o nich, chyba spłacając w ten sposób dług z kampanii wyborczej. Gabinety dyrektorskie ministerstwa wypełniły się – tak, jak za czasów Geremka – prawdziwymi weteranami grupy „wujka Bronka”. Przyglądając się polskim dyplomatom, nie sposób nie zauważyć, że najatrakcyjniejsze ambasady otrzymali w mniejszym lub większym stopniu związani z nieboszczką UW. Całą dwulicowość Sikorskiego można by streścić w nominacji Ryszarda Schnepfa na ambasadora w Waszyngtonie. Schnepf to ważna postać „lobby żydowskiego”: jego ojciec, funkcjonariusz Informacji Wojskowej, przez wiele lat stał na czele Związku Religijnego Wyznania Mojżeszowego, a sam syn w latach 90. był dyrektorem w Fundacji Shalom, kierowanej przez Gołdę Tencer i Szymona Szurmieja. Gdy przypomnimy, że od dwóch lat konsulem generalnym w Nowym Jorku jest czołowa filosemitka Ewa Juńczyk-Ziomecka, a w Los Angeles Joanna Frybes-Kozińska, można wręcz powiedzieć, że stosunki polsko-amerykańskie Sikorski zamienił w stosunki żydowsko-amerykańskie. Po 1944 r. Stalin z pełnym cynizmem powierzył władzę w Polsce etnicznym mniejszościom, umieścił kolaborujących z Sowietami Żydów na kluczowych stanowiskach w partii i administracji państwowej. Najważniejsze ministerstwa, w tym spraw zagranicznych, zostały obsadzone przez jej przedstawicieli. Był to wyrachowany zamysł socjotechniczny dla zniewolenia i podzielenia Polaków. Mniejszość poddawała się łatwej kontroli, była w opozycji do większości, spełniała wszystkie polecenia nowego okupanta. Ważne także były motywacje ideologiczne, tj. jej historyczne zauroczenie komunizmem. Stalin po wojnie przysłał do Polski tysiące takich agentów, aby w miejsce wyniszczonych polskich elit stanowili trzon nowej „polskiej” inteligencji. Najważniejsze stanowiska rządowe objęli wywodzący się z KPP ludzie narodowości żydowskiej, ci sami, którzy 17 września 1939 r. „całowali sowieckie czołgi” we Lwowie i Białymstoku. Z sowieckiego punktu widzenia byli wprost bezcenni. Nieskażeni patriotyzmem gwarantowali brak jakichkolwiek skrupułów w sprawach narodowych. Pod tym względem Sowieci się nie zawiedli. Gorliwość kolaborantów była wielka. Jakże przewrotnie w świetle powyższego brzmią żądania organizacji żydowskich pod adresem Polski – „zadośćuczynienia za krzywdy, jakich doznała ludność żydowska na skutek komunistycznych prześladowań”. Ich zdaniem mniejszość ta była obiektem brutalnej dyskryminacji z rąk komunistów-Polaków i oddana w „polską niewolę”. W 1968 r. różni „Michniki i Szlajfery” spreparowali „powracającą falę polskiego antysemityzmu” oraz exodusu resztek Żydów z ziemi polskiej, emigrację „oddanych członków partii” do Izraela. Przed „okrągłym stołem” zaczęto przedstawiać marcowych emigrantów jako wcielenie oporu antykomunistycznego, wręcz uosobienie wszelkich cnót i zasług. Trafnie ujął to J. Eisler, który przyznał, iż współczesnych polityków polskich zrobiła marcowa propaganda komunistyczna. Można zaryzykować analogię, że tak, jak Stalin w 44 r. sięgnął do Bermana i Minca, tak Jaruzelski manewr ten powtórzył z Geremkiem i Michnikiem. W 1989 r. ludzie pokolenia marca swych przedstawicieli wprowadzili do wszystkich ważnych struktur rządowych (a i antyrządowych na wszelki wypadek). Okazało się, że w suwerennej RP aby zostać ambasadorem, najlepiej być marcowym kombatantem. Gdy w dodatku pochodziło się z rodziny sowieckich agentów albo innych TW – zawrotna kariera była niemal zagwarantowana. To dlatego syn KPP-owca i stalinowskiego dyplomaty, gdy „wypomniano” mu ojca, odparował: przecież w 1968 r. mówiliśmy wam, że wrócimy! W niektórych przypadkach na dyplomatycznych stołkach siedzi już drugie, a nawet trzecie pokolenie pochodzącej od stalinowskich władców Polski tej mniejszości. Właściwie nic się nie zmieniło. Mniejszość ta jak rządziła, tak rządzi. Reprodukcji pokoleniowej i swoistemu ideologicznemu recyclingowi podlega kolejne pokolenie KPP-owców. Dzisiejsza dekomunizacja w Polsce lub raczej jej nieudane próby nie sięgają istoty problemu polskiego stalinizmu, gdzie Żydzi byli kastą rządzącą, a co najmniej znaczną jej częścią. Pociągnięcia dekomunizacyjne, które przede wszystkim powinny były objąć stalinowskich siewców komunizmu oraz ludzi pokroju Michnika, Urbana i Geremka, dotknęły jedynie szeregowych członków PZPR i zazwyczaj tylko tych, którzy walczyli o wpływy z KOR-owcami. W 1989 r. w MSZ zaroiło się od nazwisk „z notesu wujka Bronka”: Szlajfer, Meller, Minc, Reiter, Schnepf, Winid, Kranz, Ananicz, Lindenberg, Perlin. Wszyscy kolejni włodarze ministerstwa mieli bardzo dziwną predylekcję do obco brzmiących nazwisk, mimo świadomości, że nie zawsze są prawdziwe. Modelowym wręcz przykładem owych „80 procent stanowisk” jest Ryszard Schnepf – autor haniebnej nagonki na Jana Kobylańskiego, syn pochodzącego z Ukrainy żydowskiego funkcjonariusza NKWD, oficera Informacji Wojskowej, jednego z szefów społeczności żydowskiej w PRL. Innym znamiennym przykładem „udanej” wymiany elit i „recyklingu” pokoleniowego w Polsce posierpniowej, gdy dyplomacja padła łupem opcji narodowościowej związanej z nomenklaturą PRL sprzed marca 1968 r., czyli de facto tych samych, co za czasów Bieruta i Bermana elit władzy, jest Stefan Meller – potomek agenta Kominternu i oficera Informacji Wojskowej. I w jego przypadku pokoleniowa zmiana warty udała się znakomicie. Wywodzący się rodzinnie z kręgów agenturalnej, antypolskiej organizacji znalazł się w pierwszym szeregu budowniczych Rzeczypospolitej. W suwerennej RP doszło przy tym do bezprecedensowej sytuacji. Dwóch potomków stalinowskich oficerów – Cimoszewicz i Meller, zostaje, jeden po drugim, ministami SZ. W jakim innym kraju możliwa byłaby tak żelazna logika postępowania, precyzja w obsadzie kluczowego stanowiska? Oprócz „sprawdzonego patrioty” Geremka za głównego konstruktora narodowościowej polityki personalnej dyplomacji można uznać… Urbana i jego organ prasowy – tygodnik „Nie”. I to bez względu na to, kto w MSZ rządzi. Gdyby przyjrzeć się bliżej jego działalności, to można spostrzec, że niejednego dyplomatę wypromował i niejednemu karierę złamał. Swoistą „filozofię kadrową” Urbana dobrze ilustruje zamieszczony w jego szmatławcu cytat, a raczej instrukcja: „Prawdziwi zwolennicy suwerenności codziennie pokazują, że Polska, w której zechce żyć większość Polaków, suwerenna być nie może. Jej władcami byliby bowiem Rydzyk, Świtoń, Glemp, Olszewski”.Wbrew logice – duże znaczenie w sprawach kadrowych mają… żony ministrów. Pokrewieństwo z nimi procentuje znakomicie. Krzysztof Krzymowski, ambasador RP w Zjednoczonych Emiratach Arabskich jest siostrzeńcem Zofii Lewin, połowicy Bartoszewskiego. W karierze pomaga też żona stosownego pochodzenia. Raban wszczęty w związku ze zdemaskowaniem przez „Nasz Dziennik” komunistycznego kapusia, dziennikarza „Polityki”, ambasadora w Indiach Krzysztofa Mroziewicza, miał chyba zgoła inne powody. Mroziewicz aureolą dziennikarskiej sławy opromieniony został po roztropnym ożenku z Alicją Albrecht, córką Jerzego, starego KPP-owca, byłego sekretarza KC PZPR. Wiele wskazuje, że inną, ale też oryginalną i niezwykle skuteczną metodę robienia kariery obrała Regina Jurkowska (była konsul przy Schnepfie i Gugale w Urugwaju), zgłaszając się, z własnej inicjatywy, na świadka obrony w procesie wytoczonym przez Sikorskiego J. Kobylańskiemu. Jak widać – na nagrodę nie czekała długo. Jest wicedyrektorem Departamentu Współpracy z Polonią. Także nabór, a raczej selekcja młodzieży do pracy w MSZ przebiega w sposób świadczący o zamiarze szybkiego uwalniania Polski od chorej i ksenofobicznej części „populacji” (żeby użyć ulubionego słowa red. Skalskiego z „GW”). Wśród dyplomatycznego narybku mamy: wnuka szefa dystryktu loży B’nei B’rith w II RP i wnuka ostatniego w okresie międzywojennym Wielkiego Mistrza Wielkiej Loży Narodowej Polskiej. Są też byli stażyści Fundacji Sorosa i Fundacji Shalom. Nikt nie chce ich piętnować za przeszłość ojców. Ale czy w pierwszym szeregu dyplomacji suwerennej Rzeczypospolitej powinny być dzieci funkcjonariuszy KPP, ludzi wywodzących się rodzinnie z kręgów agenturalnej, antypolskiej organizacji? Jeśli ojciec był sowieckim agentem, czy syn może być polskim patriotą i przyzwoitym człowiekiem? Wydaje się to bardzo mało prawdopodobne. Jabłko od jabłoni niedaleko pada. Wszyscy wymienieni, ze Schnepfem na czele, twierdzą, że w dyplomacji znaleźli się dzięki posiadanym kwalifikacjom, talentowi lub szczęściu, a nie powiązaniom rodzinnym. Wydaje się jednak, że ich kariery i, jak w przypadku Schnepfa, funkcje społeczne i urzędy to następstwo „zapobiegliwości” Bermana, Geremka lub Kiszczaka. Także Lewica przejawiała, co nie dziwi, słabość do potomków „desantu wschodniego”. Zakompleksiona wobec USA SLD ewidentnie starała się kokietować Waszyngton poprzez przypodobanie się kręgom żydowskim. Wybraniec Rosatiego Daniel Passent w swym pożegnalnym felietonie, przed wyjazdem do Chile, napisał: ojczyzna powierza mi zaszczytny obowiązek ambasadora RP, zostaję ambasadorem wszystkich Polaków., co w jego wykonaniu zabrzmiało jak kpina, zwłaszcza, że w innym miejscu przyznał, iż jednym z powodów jego wyjazdu do Chile jest fakt, że czuje się zmęczony Polską. Urodzonemu w Kołomyi w 1941 r. w dobrych sowieckich czasach Andrzejowi Załuckiemu zawdzięczamy niezapomnianą humorystyczną i zarazem rodzajową scenkę: w doborowym towarzystwie – z jednej strony Primakowa (Jojny Finkelsteina), a z drugiej „naszego” ambasadora w Moskwie, Geremek w lutym 1998 r. ni stąd, ni zowąd, oświadczył: polskie sprawy są w polskich rękach. Ku zdumieniu otoczenia Geremek szczególnie zainteresował się losem Marka Greli, dyplomaty ściśle powiązanego z SLD, PZPR i innymi „organami” oraz Rosatim. Skąd owa troska? Sprawa wydaje się prosta: spowinowacenie etniczne i zasługi wobec narodu wybranego. Dowody? Grela był autorem decyzji rządowej z 1997 r. o przekazaniu 40 kg złota, wartości pół miliona dolarów na fundację pomocy ofiarom Holocaustu. Była to ostatnia część zdeponowanego po wojnie w skarbcach zachodnich należnego nam kruszcu, zrabowanego z NBP przez hitlerowskie Niemcy. Adam Daniel Rotfeld w ciągu kilku miesięcy swego urzędowania wypromował i rozesłał po świecie, niczym Trocki, kurierów Kominternu, kilkunastu wysokich rangą dyplomatów „etnicznego chowu”. Sam Rotfeld utrzymuje, że z powodu „niesłusznego nazwiska” i tzw. złego wyglądu kariery w dyplomacji PRL nie zrobił. Do MSZ w 1956 r. nie został przyjęty, mimo iż – jak twierdzi – był jednym z trzech, którzy zdali egzamin celująco. W znajdujących się w archiwach IPN meldunkach operacyjnych MBP (przypomnijmy, wówczas zarządzanego przez Fejgina i Różańskiego) zarzucono mu kontakty z syjonistami (m.in. ze spokrewnionym z nim ojcem obecnego ministra finansów). Tenże Rotfeld, eksponent dyplomatycznej elity RP, tak dla „Rz” wyłożył teoretyczne podwaliny teorii tworzenia elit: naród pozbawiony elit jest tłumem, motłochem, a nie społeczeństwem. Jak widać, elita MSZ została stworzona, chociaż niepolska, ale motłoch… pozostał. Czy od przedstawiciela mniejszości narodowej można oczekiwać reprezentowania i obrony polskiego interesu narodowego? Czy nie dojdzie u niego, prędzej czy później, do konfliktu identyfikacyjnego i poczucia lojalności? Ryszard Schnepf, jako minister w kancelarii premiera, szczególnie gorliwie zajmował się lobbingiem na rzecz organizacji żydowskich z USA, domagających się od Polski miliardowych odszkodowań za mienie pozostawione w Polsce. Jest także współzałożycielem i członkiem loży – B’nai B’rith, która oficjalnie za cel stawia sobie walkę o przejęcie mienia żydowskiego. Czy, jako ambasador RP, da tym roszczeniom właściwy odpór? Wobec kogo przeważy poczucie lojalności? Jacek Chodorowicz, formalnie „ambasador wszystkich Polaków” w Tel Awiwie, pierwsze urzędowe kroki skierował do Dawida Pelega dyrektora World Jewish Restitution Organization, chyba tylko po to, aby wysłuchać jego roszczeń majątkowych wobec Polski i pilnie przekazać je rządowi RP! Za swą pierwszą powinność dyplomatyczną uznał także wystąpienie o przyznanie honorowego obywatelstwa polskiego szefowi Mosadu. Tadeusz Chomicki, ambasador RP w Pekinie, z uwagi nie tylko na wzrost w MSZ zwany „Dawidkiem”, u zarania swojej dyplomatycznej kariery był dyrektorem komórki kontrolującej eksport broni. Utworzył tzw. listę negatywną, czyli wykaz państw, do których broni eksportować nie wolno. Była ona dłuższa od analogicznej ONZ i USA. Straciliśmy z tego powodu duże pieniądze, przerywając zyskowny eksport, m.in. do krajów arabskich i Birmy. Słuszne zatem wydaje się podejrzenie, że głównym jej celem było zrujnowanie branży, a prawdziwą hipoteza, iż pozostający w polskich rękach przemysł zbrojeniowy skazany został na zagładę i rugowanie z rynków, a jego produkcja zastąpiona miliardowym importem z… Izraela. Od wielu już lat Polska i Polacy są obiektem wściekłej kampanii plugawienia, inspirowanej przez międzynarodowe środowiska żydowskie. Tymczasem urzędnicy MSZ, z wyrachowania i z premedytacją, uprawiają propagandę szkodzącą wizerunkowi Polski za granicą, sprzeczną z jej interesami, a nawet jej wrogą. Wysłannik RP w Pekinie swym kretyńskim wygłupem kompromituje w oczach zagranicy kraj, z którego się wywodzi, Polskę. Czyż to nie my Polacy, a zwłaszcza sprawdzony polski patriota – Jan Kobylański – jesteśmy uprawnieni do nazwania osobnika, który stoi za nominacją Chomickich, Chodorowiczów, Schnepfów, który utożsamia się ze środowiskami antypolskimi, tytułem: antypolak i typ spod ciemnej gwiazdy? Krzysztof Górecki
Wszystkie wolty Palikota. Jak ewoluowały poglądy naczelnego antyklerykała III RP? Po nieudanej próbie wprowadzenia związków partnerskich na orbitę polskiego prawa i marketingowym show z Anną Grodzką jako kandydatem na marszałka sejmu, Ruch Janusza Palikota kontynuuje postępową krucjatę. Polityk z Biłgoraja walczy o serca lewicowego elektoratu umieszczając na rewolucyjnym sztandarze mniejszości seksualne. Jak zauważył Tomasz Sommer stanowią oni nową „klasę robotniczą”. Walka o ich „emancypację” nigdy się nie skończy, bo nawet w porewolucyjnym społeczeństwie zawsze będzie istnieć grupa „konserwatywnych faszystów”, którzy zamiast uznać prawa homoseksualnego i transseksualnego proletariatu, będą postulować tradycyjny model rodziny. Palikot oczywiście ma w głębokim poważaniu dobro mniejszości seksualnych. W listopadzie 2011 roku, razem z Robertem Biedroniem, oburzał się na zarejestrowanie przez sąd – jako znaku zastrzeżonego Narodowego Odrodzenia Polski – symbolu „zakaz pedałowania”. Na zorganizowanej przez partię Palikota konferencji prasowej, prezes Kampanii Przeciw Homofobii opisał emblemat jako „odwołujący się bezpośrednio do tradycji neofaszystowskiej, ksenofobicznej, nietolerancyjnej”. – Granica tolerancji dla faszyzmu została po raz kolejny przekroczona. Państwo się temu przygląda i nie reaguje, co więcej państwo w jakiś sposób zatwierdza tego typu znaki, nobilituje je, sprawia, że są one wywyższane – grzmiał Biedroń u boku lidera partii. Egzaltacja posła może kogoś by przekonała gdyby nie to, że to Janusz Palikot jest jednym z tych, którzy przyczynili się do utrwalenia „zakazu pedałowania” w kulturze masowej! „Homofobiczny” symbol, trzymany przez uśmiechniętą parę, ozdobił okładkę należącego do Palikota tygodnika „Ozon”. Zdjęcie zostało zrobione po demonstracji NOP we Wrocławiu, w 2005 roku. Tygodnik uważany przez media głównego nurtu (np. przez „Fakt”) za „mega prawicowy” użył „neofaszystowskiego” zdjęcia do zilustrowania artykułu o normalnych – czyli tradycyjnych – poglądach większości Polaków na rodzinę! Krótka, wydawnicza historia „Ozonu” unaocznia ideowy cynizm Palikota. Spółka „Ozon Media”, w której polityk był głównym inwestorem i posiadaczem większościowego udziału, najpierw kreowała tygodnik na pismo o profilu liberalnym. Świadczy o tym powierzenie roli redaktora naczelnego Dariuszowi Rosiakowi związanemu wtedy z polską edycją „Newsweeka” a wcześniej m.in. z „Polityką” i „Tygodnikiem Powszechnym”. Zastępcą redaktora naczelnego był Szymon Hołownia związany w tamtym okresie z „Gazetą Wyborczą” oraz „Newsweekiem”. Wśród dziennikarzy prym wiedli: Ryszard Bugaj (były przewodniczący Unii Pracy), Tomasz Lis (wtedy w „Polsacie”), Sławomir Sierakowski (założyciel lewackiej „Krytyki Politycznej”). Zmiana profilu pisma o 180 stopni nastąpiła, gdy okazało się, że wyniki sprzedaży w ciągu pierwszy trzech miesięcy nie osiągnęły nawet połowy zakładanego nakładu. Tygodnik z dnia na dzień stał się bastionem konserwatyzmu w wydaniu katolickim. Jako redaktor naczelny zadbał oto Grzegorz Górny (twórca znienawidzonej przez lewicę „Frondy”). Pomagał mu m.in. Rafał Tekieli („Radio Józef”) oraz… Tomasz Terlikowski (wtedy związany z religijną audycją TVP pt. „Między ziemią a niebem”). Tygodnik upadł w lipcu 2007 roku. Palikot na przedsięwzięciu stracił ok. 20 mln złotych. W wywiadzie, którego w tym samym roku udzielił „Polityce” wyznał, że do stworzenia „Ozonu” namówił go dominikanin Maciej Zięba i znany z katolickich poglądów (zwłaszcza atencji do kultu maryjnego) przedsiębiorca Roman Kluska. – To miało być pismo realizujące linię 4xR: religia, rodzina, rynek, rozsądek – wyznał przyszły antyklerykał. Metamorfoza, która dokonała się w tygodniku, była zapowiedzią politycznej kariery człowieka zdolnego do każdej wolty. – Tak jak zamienił gazetę lewicową w ultrakatolicką, tak teraz z konserwatysty chce się stać ikoną lewicy. Naiwni, którzy mu uwierzą! – pisał przed trzema laty Paweł Rybicki, bloger na nieistniejącym już portalu pardon.pl. W międzyczasie – w czerwcu 2005 r. – Palikot wstąpił do regionalnych struktur Platformy Obywatelskiej w Lublinie. W październiku został posłem. Sejmowe ślubowanie zakończył zwrotem „Tak mi dopomóż Bóg”. W maju 2012 r. – już jako lider ruchu swojego imienia – tłumaczył się z tych słów Monice Olejnik. – To sformułowanie jak „dzień dobry”. Element tradycji, a nie akt wyznania wiary – uciął rozmowę w „Kropce nad i”. W tym samym programie przyznał, że do niedawna miał w domu wygospodarowane miejsce na kapliczkę. Dziennikarkę TVN24 przekonywał, że nie było to dla niego miejsce modlitwy, ale dzieło „bardziej artystyczne, estetyczne niż religijne”. Zaledwie kilka miesięcy po tym wyznaniu jego partia postanowiła poręczyć za Jerzego D., który w częstochowskim sanktuarium rzucił w kierunku obrazu Matki Bożej żarówki wypełnione farbą. Gdyby nie to, że zabytek chroniła pancerna szybka, dzieło zostałoby poważnie uszkodzone. Przy okazji Armand Ryfiński, partyjny kolega Palikota, nazwał wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej „bohomazem”. Trochę szkoda, że dla hecy pan poseł nie oblał farbą domowej kapliczki swojego lidera… Palikot – jako stały gość „Kropki nad i” – spowiadał się także z innych „grzechów”. Przyznał np. że od 16 roku życia jest osobą niewierzącą. Przez blisko 31 lat był formalnie członkiem Kościoła katolickiego m.in. „ze względu na swoje dzieci”. Fakt, że kilka lat wcześniej ochrzcił swoje dzieci wytłumaczył bełkotliwie „pewnym rodzajem szacunku na który Kościół zasługuje”. Równocześnie – jako ten, który „się /do Kościoła/ nie zapisywał” ale „został zaniesiony tak jak większość Polaków” – żalił się dziennikarce na zbyt skomplikowaną procedurę apostazji (opuszczenia eklezjalnej wspólnoty)! Nagłe, (anty)klerykalne zwroty akcji w swoim życiu Palikot usprawiedliwiał dość klasycznie. W kościele poirytowali go „pedofile, ludzie mobbigujący seksualnie młodszych księży, jak biskup Paetz” oraz „skandaliczna pazerność Kościoła przy likwidacji Funduszu Kościelnego”. Wielokrotnie podnoszona przez partię Palikota krytyka opływającego w dostatki kościoła jest o tyle zabawna, że lider ugrupowania zasłynął na Lubelszczyźnie milionową (!) dotacją na Diecezjalny Fundusz Stypendialny! Złośliwi sugerowali, że hojność Palikota była próbą zyskania poparcia lubianego przez postępowe media śp. metropolity lubelskiego Józefa Życińskiego. Głównym powodem ideowej biegunki Palikota w kontekście religii miała być jednak ogromna zmiana, jaką Kościół przeszedł w 2010 roku. Pochowanie Lecha Kaczyńskiego na Wawelu polityk uznał za „jeden z największych skandali ostatnich lat”. W 2009 roku sejmowy krzyż był dla niego symbolem wykraczającym poza religijny kult. – To w końcu Kościół włożył Bolesławowi Chrobremu koronę na głowę, (…) w Polsce często walczył o wolność. Ja patrząc na krzyż w miejscach publicznych widzę w nim symbol narodowy i państwowy a nie religijny” – mówił na antenie TVN 29 listopada 2009. Trochę ponad 4 miesiące później, po katastrofie smoleńskiej, krzyż stał się dla Palikota „symbolem partyjnym, symbolem Prawa i Sprawiedliwości”. Żonglujący poglądami w rytm zmieniającej się koniunktury Palikot odkrył – i skutecznie zagospodarował – antyklerykalny przyczółek na scenie politycznej. W ruchu swojego imienia zrealizował idee, o których publicznie (chyba po raz pierwszy?) przebąkiwał w kwietniu 2007 roku. Na konferencji programowej PO, ubrany w koszulkę z napisem „jestem gejem”, dał wtedy do zrozumienia, że polityczny wiatr wieje z lewej strony, więc PO powinna porzucić centroprawicową retorykę i zając się „obroną mniejszości i słabych”.Nastały czasy, w których to „figura Anki Grodzkiej jest figurą Chrystusa”. W szopce Palikota teraz to ona „niesie krzyż na plecach” („Kropka nad i”, 05.02.2013) Biłgorajski polityk bez skrupułów pozwoli ją ukrzyżować na rewolucyjnej barykadzie postępu. Marek Bienkowski
„Prezes PiS po śmierci matki stanie się osamotnionym odyńcem”- powiedział pan Tomasz Nałęcz, doradzający panu prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu w sprawach” historii i dziedzictwa narodowego” .Co może doradzić panu prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu człowiek, który całe lata przynależał do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej( 1970- 1990) potem przynależał do SdRP, Unii Pracy i SdPl.. Lewicowiec całą gębą- piłsudczyk.. Całe jego widzenie świata sprowadza się do filtrowania go poprzez błędną ideologię lewicowej utopii.. Bo cała Lewica widzi świat przez ideologię wymyśloną przez człowieka przeciw człowiekowi…Żeby sobie nim porządzić. .Sobie porządzić- czyli zabrać mu największy jego skarb, który otrzymał od samego Pana Boga- wolność… Wolną wolę i rozum.. Oprócz tych, których Pan Bóg pokarał odbierając im rozum.. To znaczy ludzi Lewicy wszelakiej.. Pan profesor Tomasz Nałęcz, po ujawnieniu afery tzw.moskiewskiej pożyczki- wystąpił z SdRP. Chodziło o to, że towarzysze z KPZR pożyczyli towarzyszom z PZPR 1 232 000 dolarów amerykańskich, żeby sobie pożyli i rozliczyli etatowych działaczy, którzy w Polsce budowli socjalizm ideologiczny, fałszywy- tak jak ten budowany obecnie za pieniądze Unii Europejskiej. Co to było 1 232 000 dolarów, wobec miliardów dolarów płynących z socjalistycznej Unii na budowę socjalizmu europejskiego? Który bankrutuje, tak jak zbankrutował poprzedni socjalizm- pod nadzorem Moskwy- dziś Brukseli. Przypomnijmy co powiedział w roku 1992, podczas zeznań w sprawie moskiewskiej pożyczki, pan Władymir Wierszynin, dyplomata radziecki, wysoki rangą oficer KGB- nie „ dyplomatołek”- jak określał naszych dyplomatów, pan Władysław Bartoszewski, nie będący „:dyplomatołkiem”, ale swojego czasu szefem Rady Nadzorczej LOT-u.. Czy on się znał na latających maszynach? A „LOTOMATOLKIEM” NIKT GO NIE NAZYWAŁ.. Władymir Wierszynin powiedział tak:” W Warszawie, na lotnisku przywitali nas przedstawiciele kierownictwa PZPR i od razu z lotniska pojechaliśmy do gmachu KC PZPR. Do Ambasady Radzieckiej nie zajeżdżaliśmy. W tym samym dniu w gmachu KC PZPR, w gabinecie I sekretarza, przekazałem mu dewizy, które zostały tam przeliczone. Przy przeliczaniu pieniędzy obecny byłem ja i oficerowie łączności, a ze strony polskiej oprócz Rakowskiego jego zastępca i jeszcze dwóch mężczyzn, których nie znam. Dewizy dostarczono w workach dyplomatycznych, które nazywają się” walizami” ..Rakowski pokwitował odbiór dewiz.”(???)
Taka scena oczywiście nadaje się do kręcenia filmów gangsterskich., gdzie workami przewozi się pieniądze, a nad stołem pochyleni gangsterzy przeliczają pieniądze. Oczywiście jestem zdziwiony, że wysoki rangą oficer KGB nie wiedział kim byli ci dwaj mężczyźni towarzyszący towarzyszowi sekretarzowi Rakowskiemu przy przyjmowaniu pieniędzy od KGB.. Gdzie dokładne rozpoznanie przed przystąpieniem do akcji.?. Gdzie podstawowe zasady służby.?. Może oficer KGB wiedział, ale nie powiedział, bo tych dwóch nie można było dekonspirować.. Mogli się przydać w przyszłości.. To był akt pożyczenia 1 232 ooo dolarów amerykańskich.. A jak te pieniądze zostały zwrócone Gorbaczowowi? Czy prawdą jest, że były przerzucane w reklamówkach przez granicę? Na razie się nie dowiemy, bo sprawa „moskiewskiej pożyczki” została umorzona przez pana Jerzego Jaskiernię- jako prokuratora generalnego.. Za PRL-u wszystko było mniejsze.. Mniejsze afery, mniejsze pożyczki, mniejsze zadłużenie.. Mniejsze podatki, mniejsza biurokracja, mniejsza ilość przepisów.. Wszystko było mniejsze, zupełnie inaczej niż dzisiaj , gdzie wszystko jest większe.. Jak to w socjalizmie. Podczas gdy ustrój- tak naprawdę się nie zmienił.. Dopuszczono drobnicę do tworzenia dochodu narodowego, którą to drobnicę przedsiębiorczą zarzyna się jak przysłowiowe prosiaki .Prosiaki nożem- drobnych przedsiębiorców- podatkami…. I nawet ci sami ludzie w koło Macieju na wizji i fonii.. Weźmy takiego pana Jana Lityńskiego, obecnie doradcę pana prezydenta Bronisława Komorowskiego. Wieloletni poseł Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Żadna ustawa pod rządami Unii Demokratycznej czy Unii Wolności nie była wolnościowa.. Przynajmniej mi nic o tym nie wiadomo.. Była natomiast demokratyczna, czyli antywolnościowa.. Jak najbardziej. Demokracja – ze swej natury- jest antywolnoścowa. Pan Jan Lityński pochodzi z rodziny przedwojennych komunistów. Pan Ryszard Lityński, pierwotnie Perl-. Zaraz po wojnie został instruktorem Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Partii Robotniczej w Poznaniu, a potem kierował Wydziałem Szkoleniowym w Zarządzie Głównym Związku Walki Młodych, zaś mama- Regina Lityńska- z domu Lorenc- była aktywistką Związku Walki Młodych, a później sekretarzem redakcji dziecięcej Polskiego Radia. Tak to jest, że czym skorupka za młodu- tym na starość trąci.. Komunista zawsze pozostanie komunistą- taka jego natura. Może jedynie zmienić obrządek.. Na przykład na trockistowski.. Ideałem jest jedno wielkie biuro- niekoniecznie polityczne.. I pytanie jest następujące: w czym pan Jan Lityński doradza panu Bronisławowi Komorowskimu, który uważa się za konserwatystę? Może jak uprawiać propagandę komunistyczną? Może jak organizować szkolenia indoktrynujące? Jak manipulować i oszukiwać? Jak dobrać się do świadomości dzieci…. Takie zaplecze doradcze ma pan prezydent Komorowski, który został prezydentem, a przed tym prowadził negocjacje z pułkownikami Wojskowych Służb Informacyjnych, którzy złożyli mu wizytę, proponując zakup ściśle tajnego aneksu do raportu z weryfikacji WSI. Rozmawiał z pułkownikiem Leszkiem Tobiaszem. Potem dopiero zatrzymano pana redaktora Wojciecha Sumlińskiego, pod zarzutem, że proponował jednemu z oficerów pozytywną weryfikację jego syna za 250 000 złotych. Toczy się sprawa sądowa w tej kwestii.. ABW wszczęło śledztwo przeciwko dziennikarzowi, a nie przeciwko ówczesnemu marszałkowi Sejmu- Panu Bronisławowoi Komorowskiemu, który prowadził tajne negocjacje w sprawie zakupu tajnych dokumentów, przy czym miał świadomość, iż rozmawia z osobami podejrzanymi przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego o szpiegostwo na rzecz Rosji.. Ostrzegał przed tym pan Paweł Graś- rzecznik. Rządu, który też powinien być sprawdzony przez służby, co łączy go z przemysłowcem niemieckim, u którego mieszka od lat.. A pan Leszek Tobiasz okazał się niejawnym współpracownikiem ABW(???) Prawda, że to wszystko ciekawe? A jakie interesujące? A pan Tomasz Nałęcz- profesor- określił przy okazji program Prawa i Sprawiedliwości jako” polityczne molestowanie, coś na kształt politycznej pedofilii”(???) Być może to i prawda- a jaki program miał i ma pan profesor będąc w Socjaldemokracji, Unii Pracy- a przede wszystkim w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.. Pan profesor Tomasz Nałęcz przynajmniej nie będzie samotnym odyńcem.. Na Lewicy jest multum odyńców- w jednym wielkim stadzie.. Kolektywnym stadzie! WJR
Rząd PO-PSL sprzedał w Brukseli polską wieś Zmniejszenie o 28 miliardów złotych i tak już zaniżonej unijnej pomocy dla polskiej wsi, to nie porażka. To klęska! W 2013 roku, ostatnim roku budżetu UE na lata 2007-2013 polscy rolnicy w tym roku otrzymają z Unii 5 miliardów Euro, w tym 3 miliardy na dopłaty bezpośrednie i 2 miliardy na rozwój obszarów wiejskich. To są jeszcze pieniądze wywalczone przez rząd Prawa i Sprawiedliwości. Gdyby utrzymać te sam obecny poziom finansowania, w latach 2014-2020, polskie rolnictwo powinno otrzymać 35 miliardów Euro. 7 lat razy 5 miliardów = 35 miliardów. Premier Tusk „wynegocjował” dla rolników 28 mld Euro, czyli o 7 miliardów Euro mniej, niż wynosi obecny poziom finansowania. Rząd Tuska nie tylko nie wywalczył dodatkowych 7 miliardów Euro na wyrównanie dopłat rolniczych do średniego poziomu w UE, ale jeszcze 7 miliardów stracił! Mamy o 7 miliardów mniej od tego co jest i o 14 miliardów Euro mniej od tego co powinno być. To jest dla polskiego rolnictwa klęska, to jest katastrofa! Nie dość że nie wyrównujemy szans, to jeszcze pogłębiamy dyskryminujące różnice. 28 miliardów złotych mniej… oznacza to 2 tysiące złotych mniej na każdy z 14 milionów hektarów polskiej ziemi. Oznacza to, że przeciętny polski rolnik na 10 hektarach dostanie w ciągu 7 lat o 20 tysięcy złotych mniej unijnej pomocy, niż dostawał do tej pory. Klęska, klęska i jeszcze raz klęska, żeby nie wiem jakie laury wkładać jej na łeb! Rząd PO-PSL sprzedał w Brukseli polską wieś!
PS. Właśnie słucham przyjaciela polskiej wsi Donalda Tuska, który mówi, że wynegocjował wzrost wydatków na rolnictwo, bo w poprzedniej perspektywie było 26,9 mld Euro. Gigantyczna obłuda! Do 2013 roku trwa okres przejściowy, w którym polscy rolnicy mieli niepełne dopłaty z UE. Ten budżet rolny był z założenia niższy i niepełny, zresztą uzupełniany dopłatami z budżetu krajowego. Nie wolno więc tego zaniżonego budżetu porównywać do budżetu na lata 2014-2020, gdy okresu przejściowego już nie ma. Cyniczna manipulacja.
Krótki kurs przekuwania klęski w sukces Rząd wmawia rolnikom, że 4 miliardy Euro rocznie to jest więcej niż 5 miliardów Magister Kupść przez pierwszy miesiąc pracował jako praktykant i zarobił tysiąc złotych. Potem wzięli go na miesięczny staż, na którym zarobił 2 tysiące złotych, aż wreszcie w trzecim miesiącu szef mówi – podobacie mi się Kupść, daję wam pełny etat i pensję 5 tysięcy złotych. Kupść promienieje ze szczęścia… A w czwartym miesiącu szef wzywa Kupścia i mówi – dostaniecie podwyżkę! Od dziś wasza pensja wynosić będzie 4 tysiące złotych. Ale jaka to podwyżka? – protestuje Kupść. Skoro miałem 5 tysięcy, a teraz dostane tylko cztery. Policzcie dobrze Kupść, ile żeście zarobili łącznie przez ostatnie trzy miesiące? – pyta szef. 8 tysięcy – odpowiada Kupść. A ile zarobicie przez następne 3 miesiące? - Hurra! 12 tysięcy – ucieszył się Kupść znowu…. Właśnie tak, dokładnie tak wygląda ten sukces rządu w unijnym budżecie dla rolników. Takie jaja polski rząd z polskich rolników sobie robi. W latach od 204 do 2013 roku polscy rolnicy byli, a właściwie nadal jeszcze są w Unii Europejskiej na stażu, na którym dostają zaniżone dopłaty. Na początku było to 25 procent pełnej sumy, potem stopniowo rosło, aż w 2013 roku jest to już pełna (choć nadal niższa o średniej europejskiej) kwota 5 miliardów Euro. Tyle dostanie w tym roku polska wieś i przynajmniej tyle powinna dostawać nadal. Tymczasem pan premier Tusk wraca z Brukseli i mówi – Arabski chrapał, a ja załatwiłem wam podwyżkę. Od przyszłego roku będziecie dostawali z Unii po 4 miliardy Euro! Ale jaka to podwyżka? – dziwią się rolnicy. Przecież my teraz mamy 5 miliardów, a mamy dostawać tylko cztery. A ile dostaliście w poprzednich siedmiu latach? – 27 miliardów, przyznają rolnicy, no bo dopłaty zaniżone były. No! A ja wam załatwiłem na następne siedem lat 28 miliardów, czyli więcej niż było… Tak wygląda ta genialna manipulacja, tak wygląda ta cyniczna obłuda, tak wygląda technologia przekuwania klęski w sukces. Zabiera się rolnikom po miliard Euro rocznie w stosunku do tego, co maja teraz, siedem miliardów Euro w ciągu 7 lat w plecy i jeszcze wmawia się im bezczelnie, że maja więcej, niż mieli. Tylko że rolnicy potrafią liczyć, więc już krzyczą k…mać, a nie hurra. Wojciechowski
Brukselski bal wampirów Przestańmy się wreszcie cieszyć jak głupi z tych unijnych pieniędzy. Wszystko wskazuje na to, że Polska ma z nich więcej szkody niż pożytku. Wiem, straszna to herezja. Dogmatu o zbawiennym wpływie unijnych funduszy, niosących nam rozwój, wzrost i lepsze jutro, nie ośmiela się poddawać w wątpliwość prawie nikt. Nawet Jarosław Kaczyński skapitulował przed powszechnym pożądaniem "trzystu miliardów z Unii" i zadeklarował, że trzyma kciuki za premiera, żeby udało mu się z brzucha eurobiurokracji jak najwięcej dla naszej wygłodzonej Ojczyzny wyrwać. Jego zresztą rozumiem, jest politykiem, a ten zawód polega raczej na snuciu miraży niż ich rozwiewaniu. Ale dogmatu nie ważą się naruszać także dziennikarze i eksperci. To znaczy, ci ostatni w większości mówią o sprawie tak samo, jak za komuny mówili o absurdach gospodarki socjalistycznej. Na boku, prywatnie, w cztery oczy, ale broń Boże nie pod nazwiskiem. A może zamiast napalać się, niczym przysłowiowy szczerbaty na suchary, na te kolejne 300 miliardów w nowym unijnym budżecie, przyjrzyjmy się, jak wydaliśmy poprzednie? Ja bym podał taki przykład. Gmina występuje do Unii o dotacje na aquapark. Kilkadziesiąt milionów, Unia daje połowę. Na drugą połowę gmina bierze kredyt. Pieniądze na różne sposoby wsiąkają w gminę, znacząco zwiększając zadowolenie. Aquapark jest fajny, budzi dumę, wszyscy się radośnie pluskają, dzieci mają fajne miejsce na szkolny WF, a po lekcjach na różne zajęcia sportowe. Na fali ogólnego zadowolenia burmistrz, zapunktowawszy na "umiejętnym wykorzystaniu unijnych funduszy", zostaje wybrany do Sejmu albo sejmiku wojewódzkiego (w czym zapewne udział ma kosztowna kampania, sfinansowana przez lokalnych biznesmenów, którzy się przy okazji Aquaparku obłowili). Trwa jakiś czas, nim do mieszkańców dotrze, że aquapark nie jest w stanie utrzymać się z wpływów za bilety. Choć bilety i tak drogie, i po pierwszym zachłyśnięciu się, gdy atrakcja spowszedniała, sprzedaje się ich coraz mniej. Trzeba albo pogodzić się ze stopniową dekapitacją obiektu, albo do obciążenia długiem za połowę inwestycji dodać koszty jej utrzymania. Gmina kombinuje jak koń pod górę, tnie koszty ograniczając godziny otwarcia i stopniowo likwidując kolejne sekcje sportowe i atrakcje. Tnie też środki na konserwacje i naprawy, więc obiekt stopniowo brzydnie i zaczyna się sypać... Pytanie naiwne: czy ta gmina się dzięki unijnej pomocy rozwinęła, czy wręcz przeciwnie, popadła w jeszcze większe kłopoty? Dodam, że przykład nie jest zmyślony. Z punktu Państwu mogę wskazać co najmniej pięć miast i miasteczek, które sobie takie aquaparki zafundowały. A traktując sprawę szerzej - licząc np. stadiony na kilkadziesiąt tysięcy miejsc w miastach gdzie na meczu nigdy nie było więcej niż kilka, kilkanaście tysięcy kibiców, a i to raz do roku na derby - kilkadziesiąt takich gmin. Nie wszystkie środki unijne poszły na takie sprawy, zaprotestuje ktoś. Pewnie, nie wszystkie. Część na przykład poszła na tak chwalone autostrady. Żadnej co prawda nie oddano dotąd w pełni, wszędzie mamy tylko krótsze lub dłuższe odcinki, po których wpada się w stare korki na półtorapasmówce, ale zgoda, autostrady w połowie z dotacji, w połowie z kredytu, mamy. Konsorcja, które dostały na nie przetargi, wzięły półtora do dwóch i pół raza więcej niż średnio kosztuje taka autostrada na świecie, po czym pobankrutowały, nie płacąc podwykonawcom. Więc trzeba zapłacić po raz drugi, tym, którzy je naprawdę zbudowali. Ale jeśli niebawem autostrady zaczną pękać jak pas startowy w Modlinie, a tak zazwyczaj się dzieje ze "strategicznymi inwestycjami" oddawanymi na rocznicę rewolucji czy na euro, to skoro wykonawców, którzy dawali na nie "gwarancję" już nie ma, bo pobankrutowali - trzeba będzie za tę autostradę zapłacić po raz trzeci. Albo ogradzać kolejne wyboje płotkami i robić objazdy. Nie wszystkie środki poszły na infrastrukturę, powie ktoś... No, pewnie. Poszły jeszcze na "kapitał ludzki". To jest dopiero "miś na miarę naszych możliwości". Wręcz - mówiąc Sadamem - "matka wszystkich misiów". Za te pieniądze odbyły się tysiące rozmaitych szkoleń, od których nikt nie zmądrzał ani odrobinę, a niektórzy mogli zgłupieć. Za unijne pieniądze powstały też tysiące firm, które w większości po skończeniu okresu dotowanego padły, bo widać nie były do niczego potrzebne.
Duża część z tych pieniędzy poszła na rozmaite działania "społeczne", głównie w rodzaju wspierania pańć od genderu, mierzących się z problemami społecznymi typu "jak w przestrzeni kulturowej odłączyć fallusa od penisa" (nie zmyśliłem tego). Tak, kupa różnych ludzi znalazła przy tym mniejszy lub większy zarobek, kto mądrzejszy, zainwestował, kto głupszy (większość) powtórzył operację makro w skali mikro, to znaczy użył pochodzących z unijnej pomocy zarobków jako podkładki do uzyskania kredytu konsumpcyjnego, i licząc z tym kredytem, wcale nie jest bogatszy, niż był, choć ma wrażenie, że mu się żyje lepiej. Oj tam, oj tam, usłyszę na pewno, zrobiliśmy z tymi pieniędzmi, co zrobiliśmy, może nie wykorzystaliśmy najlepiej, ale w końcu je dostaliśmy, a lepiej dostać i zmarnować niż nic nie mieć, prawda? Nie, nieprawda. Co do tego, że 300 miliardów ze sławnego "Yes, Yes, Yes" Marcinkiewicza nie rozwinęło nas ani nie dźwignęło cywilizacyjnie - nie ma dwóch zdań i szkoda wyważać otwarte drzwi. Raport napisany pod kierownictwem profesora Hausnera i dostępny w necie jest morderczy w konkluzjach i nie do podważenia. Ale niech eksperci pójdą dalej i przyjrzą się nie tylko nieskuteczności, ale i negatywnym skutkom dotacji. Bo przecież unijna pomoc stała się pożywką dla rozmaitych patologii, nie tylko korupcyjnych - ot, choćby, zaburzając mechanizmy rynkowe, obniżyła innowacyjność i konkurencyjność polskiej gospodarki, zamiast ją zwiększyć. Osobiście sądzę, że skutki negatywne "wykorzystania funduszy spójnościowych" przeważają nad pozytywnymi, ale to tylko dziennikarska intuicja. Trzeba to podliczyć, usystematyzować. Porównać z przykładami zagranicznymi - bo były kraje, które zdołały w oparciu o tego rodzaju pomoc się zmodernizować, ale znacznie więcej było krajów, którym deszcz pieniędzy - czy to z dotacji, z pomocy międzynarodowej czy na przykład z eksploatacji nagle odkrytych bogactw naturalnych - przyniósł w ostatecznym rozrachunku szkody. I bez wielkich badań widać wyraźnie, że sprawą decydującą jest tu stan państwa. Państwa, którego my nie mamy, bo mamy typowy w krajach postkolonialnych "predatory state", państwo, mówiąc mądrze, "kleptokratyczne" (polecam serdecznie poświęcony temu najnowszy numer kwartalnika "Rzeczy Wspólne"). A w takim właśnie państwie łatwy pieniądz z zagranicy przyrównać można do sztucznego dokarmiania pustoszącego człowiecze trzewia tasiemca. Nie dość, że nie pomaga, to, wzmacniając pasożyta, niszczy. Bardzo proszę, może jakiś odważny ekonomista zajmie się sprawą i napisze książkę o tym, jak pieniądze z Unii popsuły III RP, zamiast ją naprawić? I jeszcze jedno: te pieniądze nie były bezinteresownym prezentem. Pewnie, że Zachód woli nam rzucić mniej niż więcej, ale w końcu rzuca te 300 czy ile miliardów po to, by mieć z tego zysk. I nawet nie myślę o łatwym do udowodnienia fakcie, że najwięcej na polskiej transformacji ustrojowej zyskał zachodni kapitał, ani nie odwołuje się do obliczeń wykazujących, że do Unii więcej wnosimy niż z niej dostajemy, bo tego sam diabeł nie da rady tak do końca policzyć. Myślę o tym, że za pieniądze na infrastrukturę czy "kapitał ludzki" odwdzięczyliśmy się żywym towarem. Dwoma milionami Polaków, młodych przeważnie i przedsiębiorczych, którzy wyjechali na Zachód po lepsze życie. W "Dzienniku Gazecie Prawnej" wyliczano niedawno, ile bilionów wypracują tam oni w najbliższych latach, zasilając tamtejsze gospodarki. I te biliony, oceniając nasze zyski z Unii, trzeba położyć na drugiej szali. Ale przecież nie w pieniądzach rzecz najważniejsza - w zachodnich krajach, tkniętych katastrofą demograficzną po "rewolucji seksualnej" lat sześćdziesiątych, ta fala Polaków jest jak transfuzja świeżej, młodej krwi, podtrzymująca przy życiu schorowanego starca. W ten sposób kryzys demograficzny przerzucony został na nas. I teraz to już nasz problem, a nie Europy. Ot, stary wąpierz przygadał sobie jurnego parobka, sypiąc mu złotem, którego miał w swej trumnie pod dostatkiem, a durny parobek się cieszy, kocha swego dobrodzieja i nijak nie rozumie, dlaczego im dłużej tych pałacowych luksusów, tym się robi bladszy jakowisik i słabowity, i skąd te dziwne ranki na szyi... Rafał Ziemkiewicz
Coraz bardziej spektakularna brukselska porażka Tuska
1. Im więcej informacji dociera z ostatniego posiedzenia Rady Europejskiej w Brukseli tym bardziej widać porażkę premiera Donalda Tuska w tych negocjacjach. Wprawdzie PR-owcy rządu, tak bardzo zadbali o jednolitość przekazu w sprawie „sukcesu” negocjacyjnego premiera, że do wielu redakcji dotarły rządowe słupki pokazujące jak dużo środków udało się wyrwać naszemu szefowi rządu. Jedna z dziennikarek w prywatnej telewizji informacyjnej tymi wykresami wymachiwała przed oczyma posłowi Prawa i Sprawiedliwości, krzycząc nie widzi Pan, że tych pieniędzy jest więcej niż w poprzedniej 7-latce. Ciekawych czasów doczekaliśmy, 20 lat po demokratycznych przemianach w kraju, dziennikarze ponoć niezależnych mediów, zachowują się wobec przedstawicieli opozycji, zdecydowanie gorzej niż Jerzy Urban w stanie wojennym w reżimowej telewizji.
2. Przypomnijmy więc podstawowe fakty związane ze środkami dla Polski w budżecie UE na lata 2014-2020. Na dwie najważniejsze polityki: Spójności i Wspólną Politykę Rolną udało się uzyskać około 101 mld euro (72,9 mld euro i 28,5 mld euro), podczas gdy w poprzedniej perspektywie finansowej na lata 2007-2013, była to kwota około 95 mld euro (68 mld euro i 27 mld euro). Mamy więc o 5 mld euro więcej tyle tylko, że realnie to zdecydowanie mniejsze mniejsze pieniądze. W latach 2006-2013 mieliśmy bowiem w UE do czynienia z blisko 16% inflacją więc chcąc zachować realną wartość środków z poprzedniej 7-latki powinniśmy otrzymać kwotę około 111 mld euro. Jest jeszcze jedna ważna kwestia, znacząco różni się w obydwu porównywanych okresach obciążenie Polski składką członkowską. W latach 2007-2013 zapłacimy około 24 mld składki, natomiast w latach 2014-2020 blisko 40 mld euro (taką prognozę naszej składki przedstawiła KE), a więc aż o 16 mld euro więcej. Realnie więc otrzymaliśmy obecnie o 10 mld euro mniej niż w poprzedniej perspektywie finansowej a netto (po odliczeniu wpłaconej składki ) o kolejne 16 mld euro mniej i z tych danych porażkę widać jak na dłoni. Premier Tusk chwalił się dodatkowo na Twitterze ponad 30 godzinnymi negocjacjami ale i tutaj liczby są przeciw szefowi rządu. Polska bowiem uzyskała środki stanowiące niewiele ponad 10% budżetu UE na lata 2014-2020 (101 mld euro z 960 mld euro), natomiast na cięcia dokonane w listopadzie i lutym złożyła się aż w 16% (całościowe ciecia wyniosły 87 mld euro, w tym te dotyczące Polski aż 14 mld euro).
3. Jeżeli jeszcze weźmiemy pod uwagę warunki, na których mogą być wydawane wynegocjowane środki finansowe to dostęp do tych środków może okazać się naprawdę iluzoryczny. Podstawowy z nich to tzw. warunkowość ekonomiczna co oznacza konieczność trzymania deficytu całego sektora finansów publicznych poniżej 3% PKB (co wynika z Paktu Stabilności i Wzrostu) ale po przyjęciu traktatu fiskalnego ten deficyt będzie musiał być niższy niż 0,5% PKB, co dla Polski będzie bardzo trudne do osiągnięcia. Jest jeszcze obowiązkowe zainwestowanie 20% środków z funduszu spójności w przedsięwzięcia wynikające z paktu klimatyczno – energetycznego, mimo zapewnienia premiera Tuska o wynegocjowaniu tzw, kwalifikowalności VAT-u dla podmiotów publicznych, okazuje się, że będzie to możliwe ale dopiero po istotnych zmianach prawa w Polsce w tym zakresie, wreszcie klęska jeżeli chodzi o środki na WPR. Polscy rolnicy mogą tylko pomarzyć o wyrównaniu dopłat do średniej unijnej a z 14 mld euro środków na rozwój obszarów wiejskich zostało zaledwie 7,5 mld euro, bo premier Tusk zgodził się je przesunąć do środków na spójność, żeby ratować twarz i uzyskać tutaj „spotowe” 300 mld zł. Wszystko to pokazuje coraz bardziej spektakularną klęskę premiera Tuska w brukselskich negocjacjach. Kuźmiuk
CZAJĄCE SIĘ ZŁO Dotąd mi się wydawało, że to Pan Sierakowski z Krytyką Polityczną – czyli „prawdziwa lewica” w odróżnieniu od SLD – mają alergię na liberalizm. Ale jeszcze większą mają „autorzy niepokorni” - czyli dla odmiany „prawdziwa prawica”. „Zło wydaje się dziś przyjmować coraz bardziej radykalne formy i coraz bardziej się ukrywa przed naszym wzrokiem, staje się coraz bardziej demoniczne, w tym sensie, że staje się coraz bardziej cywilizowane, coraz bardziej uśmiechnięte, coraz bardziej techniczne; nie widzimy zła w całym jego przerażającym wymiarze. Charakterystyczne dla współczesnych czasów jest odbieranie złu znamion zła, a liberalizm wydaje się być zaangażowany w ten proces”. Komu się „wydaje”? Panu Michałowi Łuczewskiemu.
www.wpolityce.pl/artykuly/46607-czy-wspolczesny-liberalizm-odbiera-zlu-znamiona-zla-nie-widzimy-zla-w-calym-jego-przerazajacym-wymiarze
Pan Filip Memches twierdzi, że „warto się zastanowić nad stosunkiem liberalizmu do religii” ale jakoś się chyba nie „zastanowił”. Jego zdaniem kiedyś to „komunizm był ideologią środowisk opiniotwórczych”, obecnie „jego miejsce zajął liberalizm”. Dla kogoś, kto – jak komuniści – uznaje, że państwo powinno być właścicielem „podstawowych środków produkcji”, „liberał” musi budzić trwogę. Więc „liberałowi” trzeba przyprawić gębę „libertyna” aby lepiej ukazać „przerażający wymiar” zła, które „ukrywa przed naszym wzrokiem”. To „Ruch Palikota, będący modelowym przykładem liberalizmu. Liberalizmu integralnego, postulującego wolność w każdym wymiarze...” Niebywałe!!! Palikot „modelowym przykładem liberalizmu”!!! Z jakiegoś zresztą powodu Pan Bóg dał Palikotowi wolną wolę. Może dlatego, żeby był dobry kontrast dla poglądów Łuczewskiego i Memchesa. Owszem, przyznają „niepokorni”, onegdaj niektórzy łączyli „liberalizm z poważnym zainteresowaniem teologią”. Kto jest tym wzorem? Obok mecenasa Włodzimierza Spasowicza i przemysłowca Stanisława Szczepanowskiego, August Cieszkowski!!!!! Facet, do inspiracji ze strony którego przyznawał się Proudhon, którego Kołakowski uważał za prekursora marksizmu, jest przykładem łączenia liberalizmu z teologią!!! Mam nadzieję, że kara ich nie ominie. Niech się tylko Prezes dowie, że Spasowicz był członkiem Stronnictwa Polityki Realnej i zwolennikiem współpracy polsko-rosyjskiej w ramach jednego imperium. Gwiazdowski
Brukselska porażka Tuska Realnie otrzymaliśmy od Unii Europejskiej 10 mld euro mniej niż w poprzedniej perspektywie finansowej, a netto (po odliczeniu wpłaconej składki ) o kolejne 16 mld euro mniej. I z tych danych porażkę widać jak na dłoni – ocenia rezultat brukselskich negocjacji budżetowych Zbigniew Kuźmiuk, poseł PiS. Im więcej informacji dociera z ostatniego posiedzenia Rady Europejskiej w Brukseli tym bardziej widać porażkę premiera Donalda Tuska w tych negocjacjach. Wprawdzie PR-owcy rządu, tak bardzo zadbali o jednolitość przekazu w sprawie „sukcesu” negocjacyjnego premiera, że do wielu redakcji dotarły rządowe słupki pokazujące jak dużo środków udało się wyrwać naszemu szefowi rządu. Jedna z dziennikarek w prywatnej telewizji informacyjnej tymi wykresami wymachiwała przed oczyma posłowi Prawa i Sprawiedliwości, krzycząc nie widzi Pan, że tych pieniędzy jest więcej niż w poprzedniej 7-latce. Ciekawych czasów doczekaliśmy, 20 lat po demokratycznych przemianach w kraju, dziennikarze ponoć niezależnych mediów, zachowują się wobec przedstawicieli opozycji, zdecydowanie gorzej niż Jerzy Urban w stanie wojennym w reżimowej telewizji. Przypomnijmy więc podstawowe fakty związane ze środkami dla Polski w budżecie UE na lata 2014-2020. Na dwie najważniejsze polityki: Spójności i Wspólną Politykę Rolną udało się uzyskać około 101 mld euro (72,9 mld euro i 28,5 mld euro), podczas gdy w poprzedniej perspektywie finansowej na lata 2007-2013, była to kwota około 95 mld euro (68 mld euro i 27 mld euro). Mamy więc o 5 mld euro więcej tyle tylko, że realnie to zdecydowanie mniejsze pieniądze. W latach 2006-2013 mieliśmy bowiem w UE do czynienia z blisko 16% inflacją więc chcąc zachować realną wartość środków z poprzedniej 7-latki powinniśmy otrzymać kwotę około 111 mld euro. Jest jeszcze jedna ważna kwestia, znacząco różni się w obydwu porównywanych okresach obciążenie Polski składką członkowską. W latach 2007-2013 zapłacimy około 24 mld składki, natomiast w latach 2014-2020 blisko 40 mld euro (taką prognozę naszej składki przedstawiła KE), a więc aż o 16 mld euro więcej. Realnie więc otrzymaliśmy obecnie o 10 mld euro mniej niż w poprzedniej perspektywie finansowej, a netto (po odliczeniu wpłaconej składki ) o kolejne 16 mld euro mniej i z tych danych porażkę widać jak na dłoni. Premier Tusk chwalił się dodatkowo na Twitterze ponad 30 godzinnymi negocjacjami ale i tutaj liczby są przeciw szefowi rządu. Polska bowiem uzyskała środki stanowiące niewiele ponad 10% budżetu UE na lata 2014-2020 (101 mld euro z 960 mld euro), natomiast na cięcia dokonane w listopadzie i lutym złożyła się aż w 16% (całościowe cięcia wyniosły 87 mld euro, w tym te dotyczące Polski aż 14 mld euro). Jeżeli jeszcze weźmiemy pod uwagę warunki, na których mogą być wydawane wynegocjowane środki finansowe to dostęp do tych środków może okazać się naprawdę iluzoryczny. Podstawowy z nich to tzw. warunkowość ekonomiczna co oznacza konieczność trzymania deficytu całego sektora finansów publicznych poniżej 3% PKB (co wynika z Paktu Stabilności i Wzrostu) ale po przyjęciu traktatu fiskalnego ten deficyt będzie musiał być niższy niż 0,5% PKB, co dla Polski będzie bardzo trudne do osiągnięcia. Jest jeszcze obowiązkowe zainwestowanie 20% środków z funduszu spójności w przedsięwzięcia wynikające z paktu klimatyczno - energetycznego, mimo zapewnienia premiera Tuska o wynegocjowaniu tzw, kwalifikowalności VAT-u dla podmiotów publicznych, okazuje się, że będzie to możliwe ale dopiero po istotnych zmianach prawa w Polsce w tym zakresie, wreszcie klęska jeżeli chodzi o środki na WPR. Polscy rolnicy mogą tylko pomarzyć o wyrównaniu dopłat do średniej unijnej a z 14 mld euro środków na rozwój obszarów wiejskich zostało zaledwie 7,5 mld euro, bo premier Tusk zgodził się je przesunąć do środków na spójność, żeby ratować twarz i uzyskać tutaj „spotowe” 300 mld zł. Wszystko to pokazuje coraz bardziej spektakularną klęskę premiera Tuska w brukselskich negocjacjach.
Zbigniew Kuźmiuk
200 mln euro na młodych bezrobotnych: tylko wydamy czy mądrze zainwestujemy? W aktualnym projekcie nowego budżetu UE przewidziano specjalne środki walkę z bezrobociem młodych. Unia chce przeznaczyć 6 miliardów euro na utworzenie dodatkowej inicjatywy wspierania zatrudnienia osób poniżej 25 roku życia. Z tej puli do Polski ma trafić 200 milionów euro, czyli prawie miliard złotych. Z nieoficjalnych doniesień wynika, że pieniądze te mają być przeznaczone na szkolenia, praktyczną edukację i wspieranie przedsiębiorczości. To, czy tylko wydamy, czy też mądrze zainwestujemy te środki w kapitał ludzki będzie kluczowym dla rozwoju osób młodych, szczególnie z małych miasteczek i wsi. Pomoc ma trafić do regionów, w których bezrobocie wśród młodych przewyższa 25 proc. Obecnie problem ten dotyczy 11 państw, w tym Polski. Zgodnie z danymi Eurostatu bezrobocie wśród osób do 25 roku życia w grudniu 2012 wyniosło w naszym kraju 28,4 proc. Dlatego z puli 6 mld euro, 200 mln euro ma trafić do Polski. Na szczycie nie padły jednak żadne konkrety co do wydatkowania zaproponowanych środków, gdyż szczegółowo będą to określać programy operacyjne, a te dopiero będą negocjowane z Komisją Europejską. Nieoficjalnie mówi się jednak, iż pieniądze te mają być przeznaczone na szkolenia, praktyczną edukację i wspieranie przedsiębiorczości.
– 200 mln euro na pewno nie wystarczy, by rozwiązać problem bezrobocia wśród młodych w Polsce. Może jednak znacząco przyczynić się do jego zmniejszenia. Kluczowe jest to, czy tylko wydamy, czy odpowiednio zainwestujemy te środki w kapitał ludzki
– komentuje Piotr Palikowski, prezes Polskiego Stowarzyszenia Zarządzania Kadrami. Palikowski podkreśla, że istotnym będzie w jaki sposób zaplanujemy rozdysponowanie tych środków oraz nową alokację na EFS. Zanim do tego dojdzie, powinny jednak zostać przeprowadzone szerokie konsultacje społeczne biorące również pod uwagę stanowisko pracodawców i przedsiębiorców. W krajach, w których bezrobocie młodych jest najniższe (Austria, Niemcy, Holandia) funkcjonuje system gwarantujący młodym pracę, staż bądź praktyki w trakcie edukacji lub zaraz po zakończeniu edukacji.
- Dlatego pracodawcy powinni aktywnie zaangażować się w walkę z bezrobociem młodych – głównie poprzez tworzenie dobrych programów stażowych dla osób wciąż uczących się. Pozwoli to zdobyć im doświadczenie i efektywniej rozpocząć życie zawodowe. Same szkolenia, dopłaty i inwestowanie w edukację nie wystarczą, trzeba zastanowić się nad takim sposobem zainwestowania tych środków, który zaprocentuje w przyszłości oraz ustanowi pewną praktykę współpracy świata biznesu i edukacji, która funkcjonować będzie jeszcze długo po wyczerpaniu się unijnych środków
– dodaje Palikowski.
Komisja Europejska w swojej strategii Europa 2020 wskazuje, że zmniejszenie bezrobocia wśród młodych ludzi nie będzie możliwe bez tworzenia aktywnych „trójkątów wiedzy” z udziałem ośrodków edukacyjnych, pracodawców i instytucji otoczenia biznesu. KE popiera również inicjatywę wprowadzenia systemów gwarancji pracy dla młodych. Komisarz ds. zatrudnienia, spraw społecznych i integracji Laszlo Andor oszacował, iż bezrobocie wśród młodych jest jednoznaczne z utratą korzyści dla gospodarek oraz wypłatą zasiłków i kosztuje państwa członkowskie około 153 mld euro rocznie. Z tego punktu widzenia inwestycja w kapitał ludzki wydaje się kluczowa. PSZK szacuje, iż bezrobocie wśród absolwentów w roku 2013 przekroczy próg 30 proc. Paulina Zaręba
Czwarty wymiar trzystu miliardów Światłą część narodu otacza jedynie stal i szkło, strzeliste gmachy, w których codziennie wykuwa się przyszłość Polski, nowej i wspaniałej, składającej się z laptopów i prądu elektrycznego, który płynie nie wiadomo skąd, ale płynie na razie nieustannie i to jest samo w sobie wręcz niesamowite, piękne. Będą teraz w mediach ze dwa tygodnie fety. Donald Tusk zwycięzca. Ale dobrze. Niech nawet tak będzie, że tym razem udało się, super, bo nie było kolejnej, polskiej kompromitacji w Brukseli. Co prawda, ponad 28 miliardów złotych, nie trafi na polską wieś, bo o tyle właśnie przycięto nam środki na rolnictwo i rozwój obszarów wiejskich, ale co tam polska wieś? Kto w Warszawie, słyszał kiedyś o jakiejś wsi? Dajmy spokój tym bronom i kombajnom, bo to tylko obciach, no chyba, że chodzi o jaja od kur wolno biegających czy jakoś tak podobnie. Takie jaja ze wsi to standard w niemieckiej lodówce celebryty. No i jest jeszcze kwestia ściółki. Z jakichś względów ściółka też ma znaczenie. Takie jaja, w pełni ekologiczne, ale nie transseksualne bynajmniej, jaja z polskiej, zdrowej wsi to jest postęp, a jak jest postęp, to jest uśmiech znajomych i uznanie, jest zabawa i jest po prostu zajefajnie.
- Wiesz co Olu? Ja też kupuję te jaja ściółkowe, ale tylko od tego Franka z Polnej – mówi Kasia, trzydziestoletnia celebrytka z serialu „Boska od rana”. W tym sensie, polska wieś i wolno chodzące kury są potrzebne III RP, jako dostawcy ściółkowych jajek. Taka też jest wiedza mainstreamu o rolnictwie, a on jest tu najważniejszy, ważniejszy nawet niż sam Donald Tusk, co jeszcze, nie tak dawno, było nie do pomyślenia. Dobre też są polędwiczki wieprzowe z młodej ekologicznej świnki. Takie świnki chodzą sobie w głowach liderów z korporacji po innej planecie, a potem spadają na Ziemię w postaci zapakowanych próżniowo kawałków mięsa. Tak to wygląda w stolicy, w dużych polskich miastach. Wieś to mityczna kraina, której tak naprawdę już nie ma, cały cykl od kury do jaja odbywa się poza dostępną nam rzeczywistością. Kura w głowie celebryty jest tylko wytworem wyobraźni, niezbędnym wszakże do zrozumienia momentu zakupu jaj. Kiedy podchodzi bowiem do dziesięciu jaj, stawia sobie pytanie: skąd się to wzięło? I dzięki wyobrażeniu postaci biegającej po zagrodzie kury, ma gotową odpowiedź: to się wzięło z kury. Gdzie żyją kury? Nikt tego nie wie, ale jak jest ściółka, to takie jajo jest oki. Światłą część narodu otacza jedynie stal i szkło, strzeliste gmachy, w których codziennie wykuwa się przyszłość Polski, nowej i wspaniałej, składającej się z laptopów i prądu elektrycznego, który płynie nie wiadomo skąd, ale płynie na razie nieustannie i to jest samo w sobie wręcz niesamowite, piękne. Jest mało istotne, za ile go kupujemy, albo skąd płynie jakiś gaz. No z rury, wiadomo, rurą płynie też woda, doda mądry redaktor o poranku. Natomiast idiotyzmem jest już myślenie, na ile te trzysta miliardów złotych funduszy strukturalnych będzie w ogóle dla nas w pełni dostępne. No bo coś tam gmyrali w zasadach przyznawania środków unijnych, coś kombinowali z VAT –em, ale kto ma siłę to zgłębiać, skoro i tak da się coś wykręcić znowu dla siebie. Świat pędzi do przodu, a w Polsce pędzi najszybciej w Europie. Gronkiewicz w kasku, Tusk w samolocie, Sikorski na Twitterze, a Graś w komputerze, czegóż więcej nam trzeba? Szkło i stal, windy i dywany, no i LED-y. Na każdym rogu ulicy, w tramwaju, na dworcu, w sklepie, w kiblu, u fryzjera i u kosmetyczki, w pubie i na zabawie, a niedługo i w kebabie. Postęp jest tak oszałamiający, że doprawdy, dajmy spokój temu, że nie mamy już w Polsce kolei. Czy ktoś widział w polskim serialu telewizyjnym jakiś pociąg, albo choćby zwykły przedział? Nie ma czegoś takiego. Bohaterowie seriali poruszają się tylko lokowanymi samochodami, jedzą lokowane ciastka i chodzą w lokowanych gaciach. Lokowany jest cały nasz świat. W sytuacji ekstremalnej, młody bohater serialu, taki trochę „daleko od szosy”, jadący do krainy szczęścia podmiejskim pociągiem, może zostać tam jedynie napadnięty i pobity. Ale nawet wtedy, kiedy już wyjdzie poturbowany na Dworcu Centralnym z wagonu, wpadnie prosto w ramiona Kasi z serialu „Boska od rana”, a ona, ubrana w odlotowy kostium, tryskająca energią i seksem, z lokowanym telefonem przyklejonym do ucha, skusi go do nowego życia w wielkiej metropolii. Jesteśmy wszyscy coraz bliżej dnia, w którym już nie będzie mogło być lepiej. Ten dzień naprawdę nadchodzi. To zasługa tego rządu. Trzysta miliardów znowu silnie pobudza wyobraźnię pracowników wielkich międzynarodowych korporacji. Jajka ze ściółki importowanej z syberyjskiej tajgi, kury chowane w Tybecie, ekologiczne świnie z północnej Mongolii to następny etap postępu w III RP. Czwarty wymiar już blisko.GrzechG
Brukselski szczyt sukcesem. Milczcie katolicy! Zakończony szczyt jest sukcesem w dwóch wymiarach: krajowym i europejskim. W wymiarze krajowym dostaliśmy co mieliśmy dostać z funduszu spójności(pozostaje pytanie czy wysoki udział środków własnych nie zahamuje wykorzystania całej puli przyznanych środków finansowych *). W wymiarze europejskim sukces jest wielowymiarowy. Dogadał się Cameron wspierany przez Niemcy, Holandie i Szwecję z Hollandem. Mimo zgrzytów i tarć – wszyscy przywódcy zrzeszeni w biurokratycznym molochu mogli ogłosić sukcesy w swoich krajach. Po budowaniu przez media napięcia(będzie budżet czy nie) ogłoszono tryumfalnie: JEST. Tak jakby istniała jakakolwiek inna możliwość bez woli wszystkich aby odsunąć moment pytania o sens takiej formuły UE. No i teraz mamy co było do przewidzenia: budżet jest, obcięto wydatki zachowując upusty dla wielkich w nakładach – a każdy przywódca po powrocie mógł ogłosić, ze uzyskał wskutek niesłychanych zabiegów więcej niż można było.
I o to w tym wszystkim chodzi. Przekonać maluczkich, że z UE płynie kasa bez której małe żuczki by padły, a duże żuki muszą je dodatkowo dokarmiać, chociaż de facto podtuczone oddają większość strawy Jesteśmy świadkami kolejnego europejskiego cudu: datki obcięto, deficytu nie zwiększono a wszyscy wywalczyli w jakiejś sferze finansowania ciut więcej! Furda z matematyką – górą sprawny marketing czyli sprawne uzasadnienie. Jak w przypadku Hollanda broniącego symboliki porozumienia niemiecko-francuskiego czyli utrzymywania absurdu wyrzucania w błoto setek milionów euro wszystkich Europejczyków na utrzymanie drugiej siedziby UE w Strasburgu. Już dawno racjonalne przesłanki w działaniach przestały stanowić bazę do ich realizacji. Taki „ trynd”. Doskonale widoczny także na rodzimym podwórku przy okazji ostatnich happeningów w Sejmie związanych z odwołaniem marszałek Nowickiej. Zwolennicy obrony praw osób o zmienionej orientacji seksualnej czy tożsamości płciowej w ramach walki o równouprawnienie i szeroko rozumianą swobodę (praktycznie bez granic) spokojnie nazywają czarnoskórego posła Godsona pogardliwym określeniem „Kuntakinte” tylko dla tego, że ośmielił się bronić swoich katolickich przekonań. Jestem pewna, że gdyby nie miał tej odwagi nazywano by go Herosem, polskim Mandelą albo Lumumbą. Bezpardonowy atak na sygnatariuszy listu popierającego stanowisko prof. Piotrowicz z lubością prezentowany w mainstrimowych mediach dopełnia ten obraz świata wolnego dla jednej opcji: kruszącej każde ogniwo wiążące społeczeństwa przez kanony moralności, historię, korzenie. Niedopuszczalne dowcipy z cyklu” dobry Żyd to martwy Żyd „ są pokłosiem straszliwej propagandy goebelsowskiej. Zanim jednak rozpoczęto realizację eksterminacji umiejętną propagandą tresowano społeczeństwo do pożądanych zachowań. Dzisiaj jesteśmy na etapie innego zalecenia wielkiego mondu: dobry katolik to milczący katolik. Odmawia się katolikom prawa do obrony instytucji małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny, pozwala na opluwanie modlących się ludzi, na usuwanie Krzyża z przestrzeni publicznej, na zakaz noszenia symboli wiary. Wolno posłane SLD publicznie oświadczać”" W Polsce ksiądz może bezkarnie, albo prawie bezkarnie kraść, wyłudzać, powodować wypadki w stanie wskazującym, zabijać, gwałcić, molestować, także dzieci" - napisała na swoim blogu europosłanka SLD Joanna Senyszyn”, nie wolno katolickiej posłance uznać związków homoseksualnych za jałowe. Nie wolno nie uznawać zabiegu aborcji jako morderstwa nienarodzonych dzieci. Marek Borowski twierdzi „Zarodek nie jest człowiekiem. To życie, ale jeszcze nie człowiek. O człowieku można mówić wtedy, gdy wykształci się jego mózg, a to następuje po 14-16 tygodniach. Tak się uważa w większości krajów europejskich, a to przecież nie są "mordercy dzieci". Dlatego w tych - cywilizowanych przecież - krajach dopuszcza się przerwanie ciąży do 12.-14. tygodnia.”. Kiedy zajrzymy do wyjaśnienia naukowców dlaczego nie można traktować poważnie wpływu gwiazd na człowieka na bazie daty jego urodzenia możemy przeczytać, że o tym kim jesteśmy decyduje moment zapłodnienia…. Wiedzę tą w życie wprowadzili Chińczycy licząc wiek człowieka od momentu zapłodnienia. Dzięki manipulacjom można wyjaśnić wszystko; Tak jak zrobił to Komorowski nakazując usuniecie Krzyża sprzed pałacu Prezydenckiego. „- Powiedziałem w nim(wywiad w GW-przyp. aut.), że krzyż powinien być przeniesiony, a nie usunięty. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to chyba nie chodził do szkoły. Każdy wie, co znaczy usunięcie ucznia z klasy, a co innego przeniesienie go w inne miejsce - powiedział Komorowski.”. Panie prezydencie -każde przeniesienie oznacza usunięcie z dotychczasowego miejsca pobytu. Przynajmniej w naszej szkole tak uczono. Logika jak na męża stanu przystało. Na miarę możliwości. Media polskie zajmują się w 95 % problemami niszowych grup ludzi. Eksponując problemy homoseksualistów, transwestytów. Stanowiących niewielki ułamek społeczeństwa. Biegając za Palikotem, który jeśli nie gotuje w TVP w tle Pytania na śniadanie to biega od dziennikarza do dziennikarza z nowym pomysłem na happening. Pozostałe 5 % zainteresowania media kierują na realne życie 95% Polaków. Obejrzeć je można w programach interwencyjnych TVP i Polsatu. W sprawie dla reportera Jaworowych, filmach Marii Wiernikowskiej, programach i artykułach dziennikarzy śledczych.
Nas się karmi ciężkostrawną papką, której zawartość odbiega od realiów życia milionów ludzi. Wyniki uzgodnień w Brukseli będzie można oceniać w momencie poznania szczegółów warunkujących dostęp i sposób wydatkowania wszystkich przyznanych, (choć jeszcze niezatwierdzonych przez Parlament UE) środków. Nie zachłystywać się sukcesem tylko śledzić kot i z jakim skutkiem majstruje w UE przy pracach nad zakazem wydobycia gazu łupkowego. Bo tylko pewna niezależność finansowa pozwoli nam w przyszłości na stanowienie realnej siły w europejskim kołchozie. A nie datki obwarowane miliardami przepisów.
*Stawiając wysokie progi współfinansowania UE może obronić się przed koniecznością szukania środków na zasypanie luki między wydatkami i przychodami w planowanych budżecie
http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/kulisy-sporu-podczas-szczytu-ue-kaczmarek-to-bylby,1,5416349,wiadomosc.html
http://waw75.salon24.pl/485433,plan-minimum-czyli-wielki-sukces
http://wpolityce.pl/dzienniki/blog-stanislawa-zaryna/46664-problemem-nie-jest-ilosc-euro-z-brukseli-problemem-jest-to-ze-przez-ue-i-rzad-euro-nie-mozna-wykorzystac-z-sensem-dla-polski
http://pl.wikipedia.org/wiki/Patrice_Lumumba
http://www.wprost.pl/ar/355016/Ochrona-godnosci-Zydow-to-dla-Francji-sprawa-narodowa/
http://www.polskieradio.pl/39/248/Artykul/520969,Jak-Niemcy-przygotowali-wymordowanie-Zydow
http://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/711328,Polenaktion-–-z-nienawisci-do-Zydow
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1329,title,Joanna-Senyszyn-w-Polsce-ksiadz-moze-bezkarnie-krasc-zabijac-gwalcic,wid,14796483,wiadomosc.html
http://wpolityce.pl/dzienniki/dziennik-marzeny-nykiel/39433-marek-borowski-twierdzi-ze-zarodek-nie-jest-czlowiekiem-argumentacja-lewicy-przekroczyla-juz-granice-absurdu
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Przelomowe-oswiadczenie-Komorowskiego-ws-krzyza,wid,12546354,wiadomosc.html
MAŁGORZATA PUTERNICKA/1MAUD
Recydywa saska wydaje owoce W naszym nieszczęśliwym kraju kwitnie życie po życiu, objawiające się, jak wiadomo, w tzw. potępieńczych swarach. Potępieniec, a więc człowiek poza życiem, w kondycji swojej niczego zmienić już nie może, ale jeszcze może złorzeczyć, demoralizować innych i dopuszczać się jednego z najbardziej zagadkowych grzechów głównych. Jak zauważył św. Jan Maria Vianey, każdy grzech główny dostarcza człowiekowi przynajmniej chwili przyjemności. Np. pycha; zanim balon nie zostanie przez kogoś przekłuty, człowiek wyobraża sobie na swój temat bógwico, co niewątpliwie musi dostarczać mu przyjemności. Podobnie chciwość; któż nie chciałby wytarzać się w złocie, nawet jeśli szkoda mu wydać z tego choćby sztukę, żeby sobie z przyjaciółmi wypić i zakąsić. Nieczystość byłaby samą przyjemnością, gdyby – jak zauważył Karol Irzykowski – nie towarzyszyły temu dwie zmory w postaci obawy zarażenia i obawy zapłodnienia. Dzisiaj trzeba dodać do tego zmorę trzecią, albo i czwartą. Trzecia – to możliwość, że natrafi się na osobę podobną do legitymującej się dokumentami wystawionymi na nazwisko: "Anna Grodzka" – co może być przeżyciem gorszym od śmierci – no a czwartą – że człowiek, oskarżony o "molestowanie", już do końca życia nie uwolni się od natrętnej ingerencji jakichś "obrońców praw kobiet". Obżarstwo i opilstwo – dopóki nie wystąpią objawy niestrawności albo dopóki nie zbuntuje się wątroba, przyjemności jest całkiem sporo. Gniew – ach; człowiekowi rozgniewanemu wydaje się, że jest nie tylko lepszy od innych, ale również – że rozstawia ich po kątach, aż czuje – jak śpiewał Wiesław Michnikowski – że "mu mija" i zaczyna się wstydzić tamtego wybuchu. Lenistwo – to byłaby przyjemność, gdyby ktoś za to płacił, ale niestety nie ma głupich. I tylko jeden grzech – powiada święty kapłan Chrystusa – nie dostarcza człowiekowi ani chwili przyjemności, przeciwnie – od samego początku przysparza mu niewymownej udręki. Zazdrość – bo o niej mowa – jest dowodem zarówno na tajemniczość natury ludzkiej, jak i jedynym grzechem głównym możliwym do praktykowania w fazie życia po życiu. Nasi Umiłowani Przywódcy, którzy samodzielne uprawianie prawdziwej polityki mają od bezpieczniaków surowo zakazane, zajmują się już tylko sobą, co wyraża się zarówno w potępieńczych swarach, jak i przekomarzaniach, mających stworzyć pokazową namiastkę życia politycznego. Jak przypuszczałem, pomysł biłgorajskiego filozofa, by nasz nieszczęśliwy kraj wystawić na pośmiewisko świata poprzez wysunięcie na stanowisko wicemarszałka Sejmu osoby legitymującej się dokumentami wystawionymi na nazwisko: "Anna Grodzka", zreflektował Umiłowanych Przywódców. Postęp – owszem – ale w granicach przyzwoitości. Podobnie myślał Jarosław Haszek, zakładając Partię Umiarkowanego Postępu (W Granicach Prawa). Wykombinowali sobie tedy, że owszem – kandydaturę osoby legitymującej się – i tak dalej – można będzie głosować dopiero wtedy, jeśli w Prezydium Sejmu będzie wakat na skutek odwołania albo rezygnacji wicemarszalicy Wandy Nowickiej. Tedy wbrew jej macierzystemu klubowi, który cofnął jej rekomendację, pozostałe kluby stają murem za Nowicką, żeby tylko nie dopuścić do najgorszego. Biłgorajski filozof, któremu w ten sposób psują zabawę, zapowiedział wyrzucenie Nowickiej z klubu. No cóż; mała szkoda, krótki żal, tym bardziej że – po pierwsze – w klubie biłgorajskiego filozofa aż roi się od typów spod ciemnej gwiazdy (w sprawie z powództwa Jana Kobylańskiego przeciwko Radosławowi Sikorskiemu niezawisłe sądy orzekły, że określenie: "typ spod ciemnej gwiazdy" nie przekracza granic dozwolonej prawem krytyki, tedy korzystajmy!), a po drugie – funkcja wicemarszalicy to co najmniej 5 tysięcy złotych miesięcznie dodatkowo. Ileż takich miesięcy czeka nas jeszcze do końca parlamentarnej kadencji w roku 2015? Nic dziwnego, że na pani Nowickiej pogróżki biłgorajskiego filozofa nie robią specjalnego wrażenia. Oczywiście na przekór Umiłowanym Przywódcom i znienawidzonej konserwie, postępowi mikrocefale rozpływają się w uwielbieniu dla osoby legitymującej się dokumentami wystawionymi – i tak dalej – a jeśli potępieńcze swary potrwają jeszcze trochę, to kto wie – może obwołają ją Miss Polonią – od czego świat już prawie na pewno nas pokocha. Przysłowie powiada, że "każda potwora znajdzie swego amatora" – co w naszym nieszczęśliwym kraju niestety się sprawdziło, i to w skali masowej. Tymczasem, kiedy w Sejmie i w niezależnych mediach toczą się potępieńcze swary, nasi okupanci za pośrednictwem rządu podsunęli Sejmowi projekt ustawy o uczestnictwie zagranicznych funkcjonariuszy w operacjach na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej. Gołym okiem widać, że chodzi o tzw. bratnią pomoc w tłumieniu rozruchów i trzymaniu naszego mniej wartościowego narodu tubylczego za mordę. W perspektywie zaostrzenia "walki z faszyzmem" i realizacją scenariusza rozbiorowego, potrzeba stworzenia pozorów legalności dla takich targowickich praktyk wydaje się paląca, toteż nic dziwnego, że rząd skierował projekt tej ustawy do Sejmu akurat teraz, kiedy objawy kryzysu coraz dotkliwiej dają o sobie znać. Ciekawe, czy ten kolejny, milowy krok w kierunku osłabienia suwerenności Polski, napotka jakiś sprzeciw ze strony Umiłowanych Przywódców – choćby taki, jaki objawił się w przypadku pomysłu udelektowania nas instytucjonalizacją "związków partnerskich". Obok pobożnego ministra Gowina, który nie tylko zarzucił wszystkim projektom niekonstytucyjność, ale w dodatku zmobilizował ponad 40 posłów Platformy Obywatelskiej do głosowania za ich odrzuceniem, najostrzej swój sprzeciw wyrazili posłanka PiS Krystyna Pawłowicz i czarnoskóry poseł PO, John Godson, który w dodatku w programie znanego z żarliwego obiektywizmu red. Tomasza Lisa otwartym tekstem stwierdził, że homoseksualizm jest grzechem. Mikrocefale mają w związku z tym potężny dysonans poznawczy, bo myśleli, że poseł Godson, jako Murzyn, będzie śpiewał z właściwego klucza, a tymczasem on swoje wie i najwyraźniej nic sobie z tego całego gówniarstwa nie robi. Do tego doszło, że poseł Godson musi pouczać przedstawicieli katolickiego narodu polskiego, co jest grzechem, a co nie jest. Ale sprawdza się na nas to, przed czym Pan Jezus ostrzegał Żydów, którym się wydawało, że jako potomkowie Abrahama, zjedli wszystkie rozumy: "a nie próbujcie sobie mówić: Abrahama mamy za ojca – bo powiadam wam, że z tych kamieni może Bóg wzbudzić dzieci Abrahamowi". I rzeczywiście; miałem kiedyś w grupie studenta Murzyna – i tylko on jeden wiedział, na czym polegał polski przedwojenny program prometejski, a żaden ze studentów Polaków – nie, bo w ogóle o nim nie słyszeli. Czyż w tej sytuacji możemy się dziwić, że tubylcza razwiedka też chce skorzystać z pomocy gestapo, NKWD i Mosadu, żeby wziąć nas za mordę? Rozwiązania siłowe – swoją drogą, a rozwiązania polityczne – swoją. W środowisku naszych okupantów najwyraźniej trwa burzliwa fermentacja na temat przebudowy sceny politycznej. Wszystko – jak powiadają gitowcy – "gra i koliduje", to znaczy – ma być lewica z Aleksandrem Kwaśniewskim, prawica z pobożnym ministrem Gowinem i centrum z Januszem Piechocińskim z PSL. Aliści Międzynarodowy Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu odtajnił materiały dotyczące tajnych więzień CIA w Polsce, co może nie tylko doprowadzić do poważnych komplikacji w rekonstruowaniu lewicy, zwłaszcza z Leszkiem Millerem i Aleksandrem Kwaśniewskim na czele – ale również – a może nawet przede wszystkim – może być sygnałem eliminowania obecności amerykańskiej agentury w naszym nieszczęśliwym kraju, w następstwie czego pozostanie tu już tylko agentura niemiecka, rosyjska i izraelska – wszystko zgodnie ze scenariuszem rozbiorowym, w ramach którego Niemcy doprowadzają do zgodności art. 116 swojej konstytucji mówiącego o granicy z 1937 roku ze stanem faktycznym, Rosjanie – do utworzenia między zjednoczonymi Niemcami a "swoją" częścią Europy "strefy buforowej", a więc obszaru rozbrojonego i pozbawionego przemysłu ciężkiego, którym administrowała będzie szlachta jerozolimska. Dopiero na tym tle możemy w pełni zrozumieć charakter i wagę rządowego projektu ustawy o udziale zagranicznych funkcjonariuszy w operacjach na obszarze Rzeczypospolitej Polskiej. SM
Korwin-Mikke: Ach, ta brytyjska flegma… Unia trzeszczy w szwach! Unia Europejska trzeszczała w szwach, trzeszczała – teraz już właściwie nie trzeszczy. Panuje cisza przed katastrofą. Już mało kto przejmuje się tym, że małe są szanse, by Unia uchwaliła jakiś budżet (ciekawe, jak JE Donald Tusk wytłumaczy, że nie będzie 500 miliardów dotacji – a WCzc. Jarosław Kaczyński wyjaśni, jak wyciągnąć od Ciepłych Braciszków z Brukseli 3 biliony). I oto premier rządu Jej Królewskiej Mości wygłasza „historyczne przemówienie”. Zapowiada referendum w sprawie wystąpienia… – pardon: w sprawie pozostania Zjednoczonego Królestwa w Unii. To dobra kolejność. Według ostatnich sondaży, 53% poddanych Królowej życzy sobie zaprzestania finansowania biurokratów z Brukseli. Z czego bynajmniej nie wynika, że 47% chce w Unii pozostać – połowa z nich po prostu nie ma zdania lub ma to w nosie. Normalny człowiek w normalnych czasach zrobiłby takie referendum za trzy miesiące – i już. Ale dzisiaj wszystko toczy się jak w smole. Sama Unia tworzyła się 20 lat – to i występowanie z niej nie może odbywać się na łapu-capu. P. Cameron zapowiedział więc to referendum… jeśli wygra wybory w 2015 roku. I zrobi je gdzieś w okolicy roku 2017. Jest dla mnie oczywiste, że p. Cameron nie chce zrobić żadnego referendum – gdyby chciał, to by je zrobił. Obiecywał zresztą, że je zrobi… jeszcze przed poprzednimi wyborami. To „historyczne przemówienie” było tylko po to, by podnieść notowania Partii Konserwatywnej, której groziło wyprzedzenie przez UKIP. Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa idzie ostro w górę – i grozi, że wysoko wygra wybory do Unioparlamentu. A wtedy kto wie – może się to przenieść i na wyniki wyborów krajowych. P. Cameron swój cel osiągnął: notowania torysów podskoczyły wyraźnie. Nie mam zaufania do p. Camerona – bo nie mówi językiem Lady Małgorzaty Thatcherowej ani śp. Ronalda Reagana. Mówi językiem takim samym, jakim mówi się w Brukseli. Zaczął od stwierdzenia: „Wielka Brytania nigdy nie chciała podnieść mostu zwodzonego i wycofać się ze świata”. Po czym dodał, że po roku 2015 będzie chciał odebrać UE cześć uprawnień”. A dlaczego? Dlatego, że kryzys zadłużenia zmieni strefę euro „być może nie do poznania”. Ale posłuchajmy motywacji pana premiera. Twierdzi on, że Unia właśnie zmienia się nie do poznania: „Jestem za referendum, bo problemowi trzeba stawić czoło. Jednak głosowanie dzisiaj pomiędzy zostaniem a wyjściem z UE byłoby fałszywe. Nie wiemy, jaka będzie UE po kryzysie. Byłoby niewłaściwe, aby w takim momencie decydować. Najpierw trzeba zadać fundamentalne pytanie, z czego chcemy ewentualnie wyjść czy zostać”. Niby rozsądnie – ale skąd wszyscy nagle wiedzą, że coś się w Unii zmieni? WCzc. Krzysztof Szczerski (PiS, okręg podkrakowski) basuje p. Cameronowi: „Na naszych oczach rozpadła się I Unia Europejska, do której wstępowaliśmy, a w jej miejsce powstaje II Unia Europejska”. Bardzo to interesujące… P. Szczerski twierdzi, że Bruksela znalazła drogę do wyjścia z kryzysu (dziwne – p.Herman Van Rompuy już w 2009 roku oświadczył autorytatywnie, że Unia kryzys ma za sobą…). „Tą drogą ma być powstanie wewnętrznej federacji obejmującej kraje strefy euro i te spoza strefy, które zdecydują się do niej dołączyć na nierównych prawach. Ta federacja będzie systemem centralnie sterowanej i nadzorowanej gospodarki ze szczególnym uwzględnieniem kontroli budżetów narodowych”. Tak – istotnie tak to wygląda ze skąpych wypowiedzi macherów od tachlowania krajami. Posłuchajmy jednak języka, którego używa p.Szczerski – nota bene wyuczonego niewątpliwie w „Seminarium dla Młodych Polityków i Politologów w Instytucie Roberta Schumana w Budapeszcie”, które p. Szczerski ukończył. Otóż tym językiem mówiąc: „Rząd Donalda Tuska chce się do tego rozpadu przyczynić np. poprzez przyjęcie paktu fiskalnego”. Więc zaraz: chce rozpadu czy chce ułatwić, by z tego kokonu wyłoniła się ścisła Federacja Eurolandii – i przyłączyć do tego Polskę? W każdym razie podobno w Brukseli „dyskutuje się nad powoływaniem »instytucji kręgu wewnętrznego« takich jak np. euroszczyty, »wewnętrzna« Komisja Europejska czy »wewnętrzna« izba Parlamentu Europejskiego”. A co powinna robić III Rzeczpospolita? „Istotne jest trzymanie się przez Polskę »pięciu zasad«. Mają nimi być: nadrzędność zasady wspólnego rynku nad nadzorczą federacją euro – żadnych barier i granic między oboma kręgami integracji, prymat traktatów i prawa wspólnotowego nad prawem wewnętrznym europejskiego rdzenia, solidarność europejska, prymat instytucji unijnych nad instytucjami rdzenia i podmiotowość państw i narodowych instytucji demokracji – czyli praw parlamentów i obywateli”. Czyli: PiS wie, co robić – a „rząd Donalda Tuska na razie nie ma w sprawie reformy Unii nic do powiedzenia”. Więc zaraz: „nie ma nic do powiedzenia” czy „chce się przyczynić do rozpadu poprzez przyjęcie paktu fiskalnego”? Ciekawe – bo p. Cameron też chce przyjęcia „pięciu zasad”: „Moja wizja XXI wieku to: konkurencyjność, elastyczność, władza zostaje w krajach, demokratyczna odpowiedzialność i sprawiedliwość”. P. Cameron słusznie zauważa przy tym, że „u źródeł konkurencyjności musi leżeć wspólny rynek. Ale jeśli jest on niekompletny, to tylko pół sukcesu”. A czego brak eurorynkowi? Uśmiać się można: podał przykład braków i utrudnień w zakupach online w zależności od miejsca zamieszkania! Ale pryncypialna krytyka! Zauważywszy trzeźwo, że „podstawą jest wspólny rynek, a nie wspólna waluta”, p.Cameron oświadczył: „Potrzebujemy wspólnego zestawu zasad, żeby działał wspólny rynek, ale musimy być też elastyczni i dostosowywać się do zmian. UE musi działać z szybkością i elastycznością sieci, a nie bloku. Wykorzystajmy różnorodność, a nie duśmy jej”.Robienie referendum za cztery lata to istotnie szybkość piorunująca. Jedyne męskie słowa w tym wszystkim to: „Będzie to referendum za lub przeciw (…). Jeśli Wielka Brytania zdecyduje się na wyjście, wtedy nie będzie już powrotu”. Ale czy nie będzie powrotu do niezdecydowania? JKM
Depolonizacja Polski w ślepym zaułku Realizacji polityki wynarodowienia służy także tragedia w Smoleńsku. Przeciwko narodowej żałobie po stracie Prezydenta i wielu wybitnych osobistości naszego państwa wystawiono najobrzydliwsze kreatury lewackiej sceny politycznej i celebryckiej z Urbanem, Palikotem i Wojewódzkim na czele. Ilość informacyjnego śmiecia przeznaczonego codziennie do masowej konsumpcji jest zatrważająca i to nie tylko w Polsce. Od rana medialni grabarze kopią nam duchowy grób, rzucając całymi szuflami wielkie porcje poprawnego widzenia świata i rozumienia tego, co dzieje się w Warszawie, bo poza stolicą budują już tylko drogi, nic więcej się nie dzieje. To nie jest jakaś „wizja” na tydzień czy dwa. To jest tylko dokładnie tyle, by dotrwać do nocy. Czasami jakiś temat ma dłuższe życie, jak choćby Anna Grodzka, ale to są wyjątki, to są już prawdziwe narracje. Artystyczna dekadencja z ubiegłego stulecia jest przy tym wszystkim, co dziś się wyprawia, niczym surowy, męski zakon. Zresztą tamta dekadencja była jedynie zwątpieniem w sens postępu, oświecenia, idei powszechnego szczęścia, była nade wszystko sztuką, a to, co dziś promują ideolodzy lewicy, to jest zniszczenie znanej nam cywilizacji, chrześcijańskiej, opartej na narodowych wartościach. Dodajmy, że cywilizacji jeszcze na szczęście swojskiej nawet dla naszych dzieci, ale jednak coraz bardziej wyobcowanej dla nich, trochę takiej, można by rzec, moherowej. To uogólnienie, ale trend jest chyba aż nadto widoczny. W Polsce nakłada się na to, dodatkowo, przemożna chęć wykorzenienia Polaków z ich polskości, z tradycji. A nade wszystko z myślenia o przyszłości. Jak dotąd, walka z polskością jest trudna i raczej bezowocna, ponieważ kolejne młode pokolenie Polaków powraca do kart naszej dumnej historii i za nic ma lewacką wizję „imperialnego najazdu” Polaków na Moskwę w 1612 roku. Jeśli idzie jednak o przyszłość, lewica ma tu wielkiego sojusznika – znienawidzony kiedyś przez jej ideologów wielki międzynarodowy kapitał. Ten sojusz wszelkiego lewactwa i wielkiego kapitału to ostatni akord znanej nam historii Europy. Można powiedzieć, ze to ostania warstwa komunizmu, jaka jeszcze pozostała, a pod nią nie ma już żadnej, ale to żadnej myśli tego totalitarnego obozu, sprawcy wszystkich nieszczęść XX wieku. Wiedzą o tym doskonale jego spadkobiercy. Sojusz kapitału i lewaków trwa w Polsce co najmniej dekadę, a obłędna filozofia ogólnego niebytu Polski w Europie, jaką wciela w życie Platforma Obywatelska, tylko wzmacnia te więzy. Zagraniczny kapitał opanował praktycznie całą gospodarkę i sprowadził życie Polaków do niewolniczej pracy i prostej konsumpcji podstawowych dóbr, które media wciskają nam jako dobra luksusowe. To znakomicie sprzyja lewicy do wypędzania z nas polskiej choroby i pompowania w to miejsce europejskiego wirusa, który na Zachodzie już nie działa, bo tam wszyscy zwracają się ku narodowym narracjom. Rozproszona Polska, podzielona, zawłaszczona przez międzynarodowe koncerny i przez nie wyzyskiwana, to spełnienie marzeń lewaków. Jeśli dodamy do tego polityczny dyktat Berlina i Moskwy w Warszawie, to już nic lepszego nie można sobie wymarzyć. Gdyby tylko jeszcze udało się utrzymać ten kurs, dwa, trzy lata i wygrać następne wybory. Realizacji polityki wynarodowienia służy także tragedia w Smoleńsku. Przeciwko narodowej żałobie po stracie Prezydenta i wielu wybitnych osobistości naszego państwa wystawiono najobrzydliwsze kreatury lewackiej sceny politycznej i celebryckiej z Urbanem, Palikotem i Wojewódzkim na czele. Polacy skundleni, zagonieni i zepchnięci do iluzorycznego bogacenia się tu i teraz, to sytuacja idealna, by wyprać nas do końca z pielęgnowania polskości, by zabić nasze dusze. Ten cel postawiono sobie kilkadziesiąt lat temu, ale dopiero pod rządami PO, stał się możliwy do osiągnięcia. Tak, jak w 1940 roku na drodze do pokonania Polski stała ówczesna inteligencja, masowo mordowana przez Sowietów i wywożona na zawsze do syberyjskiej tajgi, tak w 2010 roku, na drodze stał ś.p. Lech Kaczyński i polska generalicja, wolna od sowieckich wpływów. Ideolodzy III RP, od mediów po polityków, oraz tak zwany Salon, marzyli i marzą nadal o jednym: Polacy mają żyć z dnia na dzień, żyć chwilą, bez refleksji, co będzie jutro i za dziesięć lat. Cała medialna produkcja III RP jest nastawiona na zniszczenie naszej narodowej tożsamości, a ostatnie lata to prawdziwa antynarodowa kampania – od stacji informacyjnych po produkcje filmową. Liczy się to, co dziś, za godzinę. Żadnego planowania, żadnego myślenia, co dalej, co jutro, pełen relatywizm – to narracja III RP Donalda Tuska. W tym sensie oddał on niezaprzeczalne zasługi dla Czerskiej i Wiertniczej i powinien dostać od nich duży order. Ale go nie dostanie, bo został jedynie wynajęty do czarnej roboty, o czym zapewne nie widział ponad siedem lat temu, gdy chciał zostać prezydentem.Filozofia depolonizacji Polski ma swój dalekosiężny cel, który już dziś przynosi efekty: zredukować nasz naród do minimum, do kilkunastu milionów, tak, by powstał pas ziemi niczyjej, by nie popełnić błędu rozbiorów, kiedy polskość, jakkolwiek tępiona prymitywnymi metodami, była ostoją naszej narodowej tożsamości. Kult własnego ja, własnej kariery, posiadania wszystkiego od zaraz, znakomicie sprzyja ucieczce od rodziny, od potomstwa, od wychowywania własnych dzieci. Można powiedzieć, że ta zbrodnicza dla przyszłości Polski filozofia na szczęście ma właśnie teraz swój kres. Wynika on głównie z powszechnego kryzysu lewackiej Europy, Europy postępowej, antynarodowej, Europy wykorzenionej z chrześcijaństwa. Brakuje idei, myśli i w tym sensie jest to koniec epoki Oświecenia. Mamy szansę obronić polskość i obronić Polskę przed Komuną, pod jednym wszakże warunkiem: odsunięcia obecnych elit III RP od władzy. W świecie polityki pełnią one bowiem nadal rolę namiestnika obcych interesów w naszym kraju, a nie przewodnika i strażnika narodowych wartości, co było udziałem elit przedwojennych. Musimy nie tylko powrócić do Polski, ale także powrócić do naszej przyszłości, w niej jest miejsce dla wielkiej Polski. GrzechG
Urwana brzoza, czyli chyba mamy problem Z raportu Komisji Millera - brzoza została ścięta na wys. 5,1 m: O godz. 6:41:02,8 na wysokości 1,1 m nad poziomem lotniska, w odległości 855 m od progu DS 26, samolot zderzyłsięlewym skrzydłem z brzoząośrednicy pnia 30-40 cm, w wyniku czego nastąpiła utrata około 1/3 długości lewego skrzydła. Spowodowało to wejście samolotu w niekontrolowany obrót w lewąstronę. Z raportu MAK: W odległości 244m od punktu pierwszego zderzenia i bocznym odchyleniu o 61m w lewo od osi podłużnej WPP, na wysokości około 5 metrów nastąpiło zderzenie samolotu z brzoząośrednicy pnia 30-40cm. J. Osiecki, T. Białoszewski, R. Latkowski, „Ostatni Lot”: Skrzydło złamało brzozę na wysokości około 6.5-6.7 metra. Odpadła lewa część końcówki skrzydła oraz silnik sterujący trymetrem lotek i mimośród odpowiedzialny za ustawienie klap. Kpt. Marcin Maksjan z NPW dla rp.pl: Brzoza jest złamana na wysokości 7 metrów i 70 centymetrów. Naukowcy, skupieni wokół prac zespołu Antoniego Macierewicza, od początku, jako jedyni, twierdzili, że brzoza musiała zostać – o ile w ogóle tak było – ścięta wyżej przez Tupolewa, niż podają oficjalne dane MAK i komisji Millera. Nawet Jan Osiecki, który co jakiś czas wyjawia „prawdy objawione” na temat katastrofy smoleńskiej, podał zupełnie inną wysokość w swojej książce, niż to wyglądało w rzeczywistości. Pomylił się o około metr. Informacje prokuratury wojskowej są bardzo istotne. Mamy do czynienia z chaosem informacyjnym, bagatelizowaniem informacji, wskazujących na błędy lub manipulacje, zajmujących się niejako z „urzędu” wyjaśnianiem tragedii w Smoleńsku. Tymczasem praktycznie nie mówi się, że jeżeli brzoza została ścięta z różnicą o ponad metr, to zmienia to w sposób zupełny trajektorię lotu Tupolewa. Pytania w związku z tym są następujące:
1. Jak to się stało, że dane MAK/komisji Millera (różnią się o 10 cm, toteż można je przedstawiać równolegle) różnią się od pomiarów, wykonanych przez Osieckiego, który wspinał się na smoleńskie drzewa, ale i nade wszystko prokuratury, której ustalenia w ramach śledztwa są wiążące? Przecież różnica pomiędzy wartościami, podanymi przez te ośrodki, wynosi ok. 2 m 70 cm! Czyż to nie istotne i frapujące zarazem?
2. Kto dokładnie w PKBWL mierzył brzozę i odpowiada za podanie niezgodnej z prawdę wysokości, na której samolot miał ściąć drzewo? Dodajmy, że chodzi o przyczynę rozerwania lewego skrzydła, a przecież nawet średnica pnia była inna, niż podają MAK i komisja Millera.
3. Jak wyglądała trajektoria lotu, jeżeli samolot ściął brzozę na wysokości prawie 8 m?
4. Czy ścięcie brzozy na tej wysokości rzeczywiście mogło spowodować urwanie skrzydła?
5. Kto widział moment zderzenia samolotu z brzozą? Według nieoficjalnych informacji, prokuratura wojskowa nie dysponuje zeznaniami bezpośrednich świadków tego fragmentu tragedii.
6. Dlaczego komisja Millera nie chce się ponownie zebrać, odnieść do wszystkich informacji, nawet tych, płynących z NPW, by zrewidować swoje stanowisko bądź też podtrzymać je, przekazując niezbite dowody i wyniki swoich badań?
7. I ostatnie pytanie – skoro komisja Millera błędnie rozszyfrowała głos gen. Błasika w roli nawigatora, wskazała wobec tego bez dowodów na obecność Naczelnego Dowódcy Sił Powietrznych w kabinie Tu-154 M, źle odmierzyła wysokość urwanej brzozy i jej średnicę, nie zbadała wraku pod kątem materiałów wybuchowych a wykonała tylko fotografie, nie wyjaśniła problemu „odejścia” samolotu na wysokości 13 m i posługiwała się danymi MAK, jak mogła oceniać obiektywnie błędy załogi Tupolewa i jej przełożonych? Zakładam, że każdy pilot, latający „na drzwiach od stodoły”, byłby w stanie poprawnie odmierzyć wysokość urwania brzozy i jej średnicę, a także lepiej posługiwać się programami graficznymi, by staranniej wymazać niepokojące punkty w mapkach z trajektorią lotu, które poddają oficjalne ustalenia w wątpliwość. Grzegorz Wszołek
Miliardy z UE, czyli względny sukces Na razie wszystko przebiega zgodnie ze scenariuszem. Rząd przeliczył w prosty sposób uzyskaną przez nas w nadchodzącej perspektywie budżetowej sumę na złotówki i wyszło mu, że dostaniemy nawet więcej, niż obiecywano – w sumie ponad 400 mld zł. Część osób poprzestaje na tej informacji. Ta bezmyślna postawa połykacza nawet najbardziej niestrawnych kąsków rządowej propagandy ujawniała się już kilkakrotnie, m.in. przy rozpoczęciu polskiej prezydencji, która była ponoć ukoronowaniem dziejów państwa polskiego od Mieszka I począwszy, albo przy Euro 2012. Jeśli przy sprawie tak konkretnej ktoś bezrefleksyjnie powtarza, jak strasznie się cieszy i jak wielki sukces osiągnęliśmy, to nazywanie go inteligentnym byłoby grubą przesadą. Dziś na Twitterze jakiś pan zarzucał mi, że nie myślę „pozytywnie”. Odparłem, że „myślenie pozytywne” to zaklęcie dla naiwnych i idiotów. Myślenie jest jedno, bezprzymiotnikowe, podobnie jak nie ma pozytywnej i negatywnej logiki. Człowiek, który chce zrozumieć rzeczywistość samodzielnie, powinien starać się po prostu myśleć i analizować, a nie „myśleć pozytywnie”. Tyle wstępu. Teraz temat zasadniczy, we w miarę lapidarnych punktach.
Po pierwsze – wyciągnięcie z budżetu UE takiej sumy brutto w warunkach zmniejszonego budżetu (Cameron jednak nam nie zaszkodził, wbrew przewidywaniom niektórych), jest względnym sukcesem. Próby odmawiania Tuskowi tej zasługi wypadają raczej żenująco. To trzeba po prostu przyznać. Niestety, dramatycznie wypada tu PiS, który całą swoją taktykę w przypadku budżetu Unii oparł jedynie na oczekiwaniach wobec wysokości naszej części. Skoro nie podejmowano żadnych innych tematów, nie sygnalizowano możliwych wątpliwości innego rodzaju, to trudno teraz powiedzieć cokolwiek sensownego, bo sprawa jest z tego punktu widzenia prosta: Tusk miał przywieźć 300 mld złotych, przywozi 400 mld. Koniec, kropka. PiS stracił argument.
Po drugie – kto nie chce utkwić na poziomie bezmyślnej radości, musi uwzględnić kilka bardzo istotnych zastrzeżeń, które powodują, że radość może jednak zmaleć. Pierwsze z tych zastrzeżeń opiera się na znajomości ogólnej zasady funkcjonowania państw w Unii, zrozumieniu naszej pozycji w tejże i ogólnym zrozumieniu reguł negocjacji w dyplomacji. Sprowadza się to do bardzo prostego stwierdzenia, wygłoszonego bodaj przez Miltona Friedmana: there’s no free lunch, czyli nic nie ma za darmo. Dotyczy to tak samo ekonomii, jak negocjacji. Swoje pieniądze dostaliśmy głównie dzięki zgodzie i wsparciu Niemiec. Sami jesteśmy nadal beneficjentem netto, z czego wynika prosty wniosek, że w jakiś sposób będziemy musieli – politycznie, może ekonomicznie – odwdzięczyć się za wsparcie. Możliwe, że nie chodzi tutaj o jeden konkretny gest lub decyzję, ale po prostu o kontynuację linii, którą wytyczył rząd Tuska po 2007 r. A może wchodzi w grę jakiś konkret, na przykład całkowite podporządkowanie się Polski wszystkim regułom wspólnego rynku finansowego, jakie mogą jeszcze zostać wymyślone w celu ratowania strefy euro. A może o coś jeszcze innego.
Nie wiemy, jak negocjował w Brukseli premier. Nie znamy żadnych szczegółów. Dowiedzieliśmy się tylko – co brzmi dość komicznie – że premier raczej unikał rozmów z kimkolwiek, bo miał „dobrą wyjściową pozycję”. Wątpliwe oczywiście, żeby Tusk szczerze wyjaśnił publiczności, jakie zobowiązania wziął na siebie, w Brukseli lub wcześniej, w zamian za korzystne rozstrzygnięcie. Warto jednak rozumieć, że jakieś quid pro quo musiało tu mieć miejsce. Tak to po prostu działa.
Po trzecie – ze słów Tuska wynika pośrednio, że właściwie żadnej heroicznej walki o nasze pieniądze nie prowadził. Nie wiemy nic o żadnym sporze z jego udziałem, żadnym mocowaniu się z Brytyjczykami czy Francuzami. Nie należy zatem wierzyć w legendę, jakoby Tusk zębami wydzierał dla nas kasę. Co przy okazji potwierdza tezę postawioną wyżej.
Po czwarte – entuzjastyczne komunikaty pomijają całkowicie kilka niezwykle ważnych aspektów ustaleń. Sprawa, o której zaczyna się mówić coraz głośniej, to suma nie brutto, a netto, czyli pomniejszona o nasze składki w okresie obowiązywania tej perspektywy budżetowej. Nie będę zagłębiał się w detale, tutaj można przeczytać jeden z traktujących o tym tekstów. Wynika z niego – sumując – że jeśli przedstawiane przez rząd prognozy rozwoju gospodarczego Polski są trafne, to nasza rosnąca składka do wspólnego budżetu sprawi, że netto otrzymamy mniej niż w poprzedniej perspektywie. Jak dotąd nie słyszeliśmy nic o tym, czy polska delegacja walczyła o jakikolwiek rabat. A skoro nie słyszeliśmy, to albo nie walczyła, albo walczyła i go nie dostała. Mamy zatem paradoks: aby otrzymać większą sumę netto, musimy się starać o mniejszy wzrost polskiego PNB.
Po piąte – niezwykle mało mówi się o tym, w jakim stopniu otrzymanie pieniędzy na projekty współfinansowane z funduszy spójności będzie teraz uzależnione od wkomponowania w nie aspektów związanych z ekologią, co w przypadku Polski może okazać się trudne, nieefektywne i bardzo skomplikuje absorpcję pieniędzy. Bo przecież – o czym entuzjaści chyba zapomnieli – nikt nam tych niespełna 73 mld euro na politykę spójności nie wrzuci po prostu do portfela. O nie trzeba się postarać. Na koniec perspektywy może się zatem okazać, że nasz realny zysk netto jest znacznie mniejszy od tego na papierze, jeśli składka wzrośnie, a poziom absorpcji funduszy będzie słaby.
Po szóste – budżet musi jeszcze przejść przez Parlament Europejski, a ten jest w większości wrogo nastawiony wobec cięć. To może oznaczać odrzucenie projektu, uzgodnionego przez Radę Europejską, a to z kolei otworzy drogę do nowych negocjacji, które mogą się skończyć zgoła inaczej. (Tymczasowo skończyłoby się na unijnym prowizorium.)
Po siódme – to już problem bardziej strategiczny, ale przez to nie mniej, a może nawet bardziej ważny: to z pewnością ostatnia perspektywa budżetowa, w ramach której dostajemy pokaźne pieniądze. W Polsce istnieje olbrzymi sektor usług i przedsiębiorstw, które uzależniły się od funduszy europejskich, a takie uzależnienie nie jest dla gospodarki zdrowe. Za miliardy euro nie zmieniliśmy polskiej gospodarki w innowacyjną i nowoczesną. Owszem, poprawiliśmy i poprawiamy infrastrukturę, to także ważne. Ale to trochę tak, jakby przedsiębiorca dostawał dotacje i niemal wszystkie wpakowywał w upiększanie budynku fabryki, nie kupując maszyn. Gdy dotacje się skończą, zostanie z pięknym, ale pustym gmachem, który w dodatku z czegoś będzie musiał utrzymać. Nie dostrzegam żadnego strategicznego programu, który miałby nas przygotować na ten moment. I żeby było jasne: takie podejście do funduszy europejskich nie jest tylko winą tego rządu. Podsumowując – zalecam mniej bezkrytycznego entuzjazmu, więcej krytycznej analizy. Co nie oznacza, że wynik szczytu jest dla nas niekorzystny.
P.S. Proszę o merytoryczne uwagi, o poprawki, jeśli gdzieś popełniłem błąd. Niemerytoryczne komentarze będę się starał w miarę możliwości usuwać. Warzecha
Depolonizacja Polski w ślepym zaułku Ilość informacyjnego śmiecia przeznaczonego codziennie do masowej konsumpcji jest zatrważająca i to nie tylko w Polsce. Od rana medialni grabarze kopią nam duchowy grób, rzucając całymi szuflami wielkie porcje poprawnego widzenia świata i rozumienia tego, co dzieje się w Warszawie, bo poza stolicą budują już tylko drogi, nic więcej się nie dzieje. To nie jest jakaś „wizja” na tydzień czy dwa. To jest tylko dokładnie tyle, by dotrwać do nocy. Czasami jakiś temat ma dłuższe życie, jak choćby Anna Grodzka, ale to są wyjątki, to są już prawdziwe narracje. Artystyczna dekadencja z ubiegłego stulecia jest przy tym wszystkim, co dziś się wyprawia, niczym surowy, męski zakon. Zresztą tamta dekadencja była jedynie zwątpieniem w sens postępu, oświecenia, idei powszechnego szczęścia, była nade wszystko sztuką, a to, co dziś promują ideolodzy lewicy, to jest zniszczenie znanej nam cywilizacji, chrześcijańskiej, opartej na narodowych wartościach. Dodajmy, że cywilizacji jeszcze na szczęście swojskiej nawet dla naszych dzieci, ale jednak coraz bardziej wyobcowanej dla nich, trochę takiej, można by rzec, moherowej. To uogólnienie, ale trend jest chyba aż nadto widoczny. W Polsce nakłada się na to, dodatkowo, przemożna chęć wykorzenienia Polaków z ich polskości, z tradycji. A nade wszystko z myślenia o przyszłości. Jak dotąd, walka z polskością jest trudna i raczej bezowocna, ponieważ kolejne młode pokolenie Polaków powraca do kart naszej dumnej historii i za nic ma lewacką wizję „imperialnego najazdu” Polaków na Moskwę w 1612 roku. Jeśli idzie jednak o przyszłość, lewica ma tu wielkiego sojusznika – znienawidzony kiedyś przez jej ideologów wielki międzynarodowy kapitał. Ten sojusz wszelkiego lewactwa i wielkiego kapitału to ostatni akord znanej nam historii Europy. Można powiedzieć, ze to ostania warstwa komunizmu, jaka jeszcze pozostała, a pod nią nie ma już żadnej, ale to żadnej myśli tego totalitarnego obozu, sprawcy wszystkich nieszczęść XX wieku. Wiedzą o tym doskonale jego spadkobiercy. Sojusz kapitału i lewaków trwa w Polsce co najmniej dekadę, a obłędna filozofia ogólnego niebytu Polski w Europie, jaką wciela w życie Platforma Obywatelska, tylko wzmacnia te więzy. Zagraniczny kapitał opanował praktycznie całą gospodarkę i sprowadził życie Polaków do niewolniczej pracy i prostej konsumpcji podstawowych dóbr, które media wciskają nam jako dobra luksusowe. To znakomicie sprzyja lewicy do wypędzania z nas polskiej choroby i pompowania w to miejsce europejskiego wirusa, który na Zachodzie już nie działa, bo tam wszyscy zwracają się ku narodowym narracjom. Rozproszona Polska, podzielona, zawłaszczona przez międzynarodowe koncerny i przez nie wyzyskiwana, to spełnienie marzeń lewaków. Jeśli dodamy do tego polityczny dyktat Berlina i Moskwy w Warszawie, to już nic lepszego nie można sobie wymarzyć. Gdyby tylko jeszcze udało się utrzymać ten kurs, dwa, trzy lata i wygrać następne wybory. Realizacji polityki wynarodowienia służy także tragedia w Smoleńsku. Przeciwko narodowej żałobie po stracie Prezydenta i wielu wybitnych osobistości naszego państwa wystawiono najobrzydliwsze kreatury lewackiej elity politycznej i celebryckiej z Urbanem, Palikotem i Wojewódzkim na czele. Polacy skundleni, zagonieni i zepchnięci do iluzorycznego bogacenia się tu i teraz, to sytuacja idealna, by wyprać nas do końca z pielęgnowania polskości, by zabić nasze dusze. Ten cel postawiono sobie kilkadziesiąt lat temu, ale dopiero pod rządami PO, stał się możliwy do osiągnięcia. Tak, jak w 1940 roku na drodze do pokonania Polski stała ówczesna inteligencja, masowo mordowana przez Sowietów i wywożona na zawsze do syberyjskiej tajgi, tak w 2010 roku, na drodze stał ś.p. Lech Kaczyński i polska generalicja, wolna od sowieckich wpływów. Ideolodzy III RP, od mediów po polityków, oraz tak zwany Salon, marzyli i marzą nadal o jednym: Polacy mają żyć z dnia na dzień, żyć chwilą, bez refleksji, co będzie jutro i za dziesięć lat. Cała medialna produkcja III RP jest nastawiona na zniszczenie naszej narodowej tożsamości, a ostatnie lata to prawdziwa antynarodowa kampania – od stacji informacyjnych po produkcje filmową. Liczy się to, co dziś, za godzinę. Żadnego planowania, żadnego myślenia, co dalej, co jutro, pełen relatywizm – to narracja III RP Donalda Tuska. W tym sensie oddał on niezaprzeczalne zasługi dla Czerskiej i Wiertniczej i powinien dostać od nich duży order. Ale go nie dostanie, bo został jedynie wynajęty do czarnej roboty, o czym zapewne nie widział ponad siedem lat temu, gdy chciał zostać prezydentem. Filozofia depolonizacji Polski ma swój dalekosiężny cel, który już dziś przynosi efekty: zredukować nasz naród do minimum, do kilkunastu milionów, tak, by powstał pas ziemi niczyjej, by nie popełnić błędu rozbiorów, kiedy polskość, jakkolwiek tępiona prymitywnymi metodami, była ostoją naszej narodowej tożsamości. Kult własnego ja, własnej kariery, posiadania wszystkiego od zaraz, znakomicie sprzyja ucieczce od rodziny, od potomstwa, od wychowywania własnych dzieci. Można powiedzieć, że ta zbrodnicza dla przyszłości Polski filozofia na szczęście ma właśnie teraz swój kres. Wynika on głównie z powszechnego kryzysu lewackiej Europy, Europy postępowej, antynarodowej, Europy wykorzenionej z chrześcijaństwa. Brakuje idei, myśli i w tym sensie jest to koniec epoki Oświecenia. Mamy szansę obronić polskość i obronić Polskę przed Komuną, pod jednym wszakże warunkiem: odsunięcia obecnych elit III RP od władzy. W świecie polityki pełnią one bowiem nadal rolę namiestnika obcych interesów w naszym kraju, a nie przewodnika i strażnika narodowych wartości, co było udziałem elit przedwojennych. Musimy nie tylko powrócić do Polski, ale także powrócić do naszej przyszłości, w niej jest miejsce dla wielkiej Polski.
GrzechG
Fałszują beton na drogi Niesprawne lotnisko w Modlinie, pękający asfalt na autostradach, nowy stadion do remontu – to przykłady budowlanego partactwa w III RP. Do fuszerek dochodzi m.in. dlatego, że nadzór budowlany ocenia jakość wykonanych prac na podstawie wyników badań, które dostarcza... wykonawca. Oto fragment rozmowy kierownika budowy z szefem firmy budowlanej o sytuacji na drodze krajowej nr 2: „Podmieniliśmy te próbki, które były do nadzoru. Na wszelki wypadek. I tak podmieniliśmy, że mimo to wyszło, iż znowu za mało asfaltu na tej dwójce”. W tym wypadku nie udało się oszukać inspektora nadzoru budowlanego, ale w wielu sytuacjach fałszerstw nie wykryto. Jeśli jakość nawierzchni zaniżano w całej Polsce, to za dwa, trzy lata świeżo wybudowane drogi i autostrady zaczną się sypać. Inspektorzy budowlani twierdzą, że ich rola w procesie inwestycyjnym jest ograniczona. Odbiorów inwestycji dokonują m.in. na podstawie wyników badań dostarczanych przez... wykonawcę. Jeśli ten ze swojej pracy nie wywiązał się rzetelnie, to próbki betonu czy asfaltu po prostu fałszował. Dochodzi wprawdzie do wizytacji inwestycji oraz oględzin stanu faktycznego, ale i tak o rezultacie inspekcji budowlanej przesądzają przede wszystkim wyniki badań próbek dostarczonych przez wykonawcę. W wyniku tych fałszerstw wiele budów w Polsce doprowadzono do stanu krytycznego, zanim na dobre zaczęto je użytkować. Najbardziej spektakularnym przykładem jest nowe lotnisko w Modlinie, które kilka miesięcy po uruchomieniu trzeba było zamknąć, bo pas startowy miał więcej dziur niż ser szwajcarski. Inspekcja budowlana we Wrocławiu miała wiele zastrzeżeń do niemieckiego wykonawcy tamtejszego stadionu, wybudowanego na Euro 2012, ale nikt na te monity nie reagował. Wad i usterek do dziś nie naprawiono.
Marek Michałowski
NASZ WYWIAD. Andrzej Sadowski: Unijne plany walki z bezrobociem prowadzą do najzwyczajniejszego bankructwa wPolityce.pl: - W Polsce bezrobocie wśród młodych wynosi ok. 30 proc. Są kraje pod tym względem jeszcze bezpieczne (jak Niemcy czy Austria z jednoprocentowym wskaźnikiem), ale na drugim krańcu czerwoną latarnię stanowi Hiszpania, w której ponad połowa osób przed 25. rokiem życia nie ma pracy. Zdaniem unijnego komisarza ds. zatrudnienia, bezrobocie młodych kosztuje państwa UE 153 mld euro rocznie. Wygląda na to, że to jeden z głównych problemów Unii. Na ile niebezpieczny może się okazać? Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha: - Można zacytować klasyka, który w jednym zdaniu wszystko wyjaśnia: "to nie kryzys, to rezultat". Tak mawiał Stefan Kisielewski. Bezrobocie młodych jest wyłącznie konsekwencją dotychczasowej polityki rządów krajów Unii Europejskiej, które ograniczają wolność gospodarczą, a w zamian oferują socjal. Oczywiście gospodarka realna musi na to wypracować środki. Od lat ich nadwyżki nie ma, stąd życie na kredyt i finansowanie różnego rodzaju tzw. programów pomocowych. Dzisiejsze pomysły są kontynuacją tej tendencji, samobójczej politycznie dla UE. Już widać wybuchające różnego rodzaju rewolty z udziałem młodych, którzy pozbawieni szans na karierę albo emigrują z Europy do kolonii, gdzie jest dla nich praca – jak ma to miejsce w przypadku Portugalczyków, Hiszpanów czy Francuzów – albo wychodzą na ulice, zasilają gangi, organizują demonstracje. To może zniszczyć ten ład polityczny opierający się wyłącznie na arytmetycznej większości zamiast na wolności.
Polacy na razie wyjeżdżają na do zachodniej Europy, głównie Wielkiej Brytanii. Czy mogą, więc pojawić się nowe, dalsze kierunki emigracji? Dla Polaków nie ma znaczenia, dokąd pojadą. Według ostatnich badań unijnych jesteśmy najbardziej mobilnym społeczeństwem. Dla nas kwestia pracy, utrzymania rodziny jest rzeczą tak naturalną i oczywistą, że nie mamy ograniczeń mentalnych, jeśli chodzi o miejsce, w którym znajdujemy pracę. Takie problemy pojawiają się w innych społeczeństwach Unii, które do tej pory były programami socjalnymi – trzeba użyć tego słowa – niszczone. Destrukcyjne były pomysły ukrywania bezrobocia poprzez oferowanie wszystkim nieodpłatnego wyższego wykształcenia. Symbolicznym tego efektem była niedawna sprawa z Włoch, gdzie absolwent politologii wystawił swój dyplom i umiejętności na aukcji za 1 euro. Kształcono ludzi, którzy nijak nie znajdą pracy tylko po to, by w statystykach bezrobocia ich nie było. Uczelnie w Unii Europejskiej są dziś w dużej mierze przechowalnią osób, które nie mogą znaleźć zatrudnienia. A jest to konsekwencją takiego ograniczenia i skrępowania gospodarki, że nie jest ona w stanie stworzyć wystarczającej liczby miejsc pracy.
Mówi pan o winie rządów. Gdzie by pan wskazał błędy popełnione przez polskie władze? To nie jest kwestia jednego gabinetu, ale wszystkich po kolei. W raportach rządowych od lat można wyczytać rzecz wydawałoby się oczywistą - która powinna mieć swoje konsekwencje w działaniu - że głównym źródłem bezrobocia w Polsce są wysokie koszty pracy: ZUS, składki, podatki. Pokazywaliśmy to w naszych raportach dotyczących rodziny: młody człowiek, który kończy studia i idzie na rynek pracy, nie zawsze ma świadomość, że te kilkadziesiąt procent jego wynagrodzenia rząd zabiera za sam fakt legalnego zatrudnienia. Stąd jego siła nabywcza jest dość ograniczona i to, co mu zostaje, w pierwszej kolejności zużyje na kupno kredytu hipotecznego, a dopiero w bardzo odległej perspektywie będzie się zastanawiał nad rodziną i kilkoma innymi sprawami. Jeśli będzie miał szczęście i znajdzie zatrudnienie, to niestety jego widoki na przyszłość i tak będą dość ograniczone. Stąd tak duża emigracja młodych ludzi za granicę. To już nawet nie jest emigracja, ale stałe wyjazdy. Po ilości kredytów hipotecznych, małżeństw i dzieci polskich, które rodzą się w Wielkiej Brytanii oraz innych krajach widać, że mamy do czynienia z trwałym odpływem części polskiego społeczeństwa tam, gdzie jest szansa na normalne życie.
To nie jest żadne odkrycie, ale niewiele się z tym robi. Wiedza o tym, dlaczego w Polsce jest tak źle, po stronie rządów istnieje. Mamy natomiast do czynienia z klasyczną sytuacja opisaną przez Miltona Friedmana, czyli tyranią status quo i próbą utrzymania tego nieefektywnego systemu. A to już ma daleko idące konsekwencje. Ich miarą jest właśnie nie malejąca, ale znów wzbierająca fala kolejnych trwałych wyjazdów.
Jak pan ocenia takie pomysły, jak zrodzony w Komisji Europejskiej gwarancji dla młodzieży – np. otrzymania oferty pracy w ciągu czterech miesięcy od utraty zatrudnienia bądź skończenia nauki? Czy to ma jakiekolwiek szanse na zrealizowanie? Czy polityka kiedykolwiek była w stanie stworzyć miejsca pracy? Może to zrobić tylko realna gospodarka i przedsiębiorstwa. Czy firmy będą dawały gwarancję zatrudnienia czy urzędnik w Komisji Europejskiej? Jeżeli da ją polityk, będzie tyle samo warta, co zapewnienia, że kryzys w Grecji i krajach strefy euro się skończył.
No właśnie, przecież to jest pomysł utopijny już na pierwszy rzut oka. Dlaczego więc jest tak poważnie traktowany – ma się nad nim teraz pochylić Parlament Europejski. Czy aż tak absurdalne rozmiary ma przybierać ta chęć podtrzymywania status quo? Niestety tak. Ten proces obserwowaliśmy już w końcówce PRL, gdy próbowano za wszelką cenę ją utrzymać. Wówczas rzeczywistość zaklinano podobnymi hasłami. Myślano, że słowo wypowiedziane przez polityka ma taką samą moc jak słowo Pana Boga i stanie się ciałem. Przypomina się dowcip z poprzedniego systemu: "kiedy nie było co zbierać na polach, zbierało się plenum KC". Dziś jest podobnie. Im wyższy poziom bezrobocia, tym więcej zebrań, narad, programów, które nijak się mają do źródeł bezrobocia w Europie. Przypomnijmy sobie sytuację na kontynencie z końca lat 60., początku 70. Mało kto pamięta, że w wielu krajach Unii Europejskiej bezrobocie było ujemne. W Niemczech nawet ponad 20 proc. Dzisiejsza mniejszość turecka i post-jugosłowiańska w Niemczech jest skutkiem właśnie ujemnego bezrobocia. Gospodarki w wielu państwach rozwijały się tak szybko, że musiały ściągać pracowników z zewnątrz, np. francuska nie tylko z byłych kolonii, ale też z Hiszpanii czy Portugalii. Mieliśmy do czynienia z bardzo szybkim rozwojem. On ustał, gdy zamiast wolności pojawiły się regulacje. I dziś te gospodarki nie są w stanie wytwarzać odpowiedniej ilości miejsc pracy, bo nie są w stanie się rozwijać. W najlepszym wypadku ten rozwój jest na poziomie błędu statystycznego.
A czy można pokładać jakiekolwiek nadzieje na rozwiązanie problemu bezrobocia w Unii Europejskiej? Czy taki wspólny pakiet ratunkowy dla ponad 20 krajów, z których w każdym jest nieco – albo radykalnie – inna sytuacja może być skuteczny? Jeżeli ratuje się bankrutujące rządy, na co idą setki miliardów z naszych podatków; jeżeli ratuje się globalnie klimat – bo przecież UE wzięła na siebie ciężar odpowiedzialności za całą planetę, gdy nie ma znaczenia, czy kominy hut są w Indiach czy Europie – na co przeznacza się niebywałe, astronomiczne kwoty; i wreszcie teraz chce się przeznaczać miliardy na walkę z bezrobociem, nie ma siły, żeby to zadziałało. Nie da się finansować tak "ambitnych" globalnych planów przy tak mało wydajnych gospodarkach, jakimi stały się przez lata tych wszystkich regulacji, o których wspominałem. Nie ma takiej możliwości. To wszystko prowadzi tylko do zwiększenia tytułów płatniczych i najzwyczajniejszego bankructwa. Nie ma takich środków w Unii, które by pozwoliły na utrzymywanie absurdalnej polityki rolnej, jednocześnie zagwarantowania pracy, czystego powietrza itd. Lista jest nierealna i nie ma już realnych pieniędzy na jej sfinansowanie. Rozmawiał Marek Pyza
NASZ WYWIAD. Andrzej Melak: Trwa wymiana ciosów, pękają elementy muru oporu. Jestem spokojny o wyniki badań wPolityce.pl: - Czy informacja prokuratury o nowej wysokości złamania brzozy stanowi jakiś przełom? Andrzej Melak, przewodniczący Komitetu Katyńskiego, brat śp. Stefana Melaka, który zginął w katastrofie smoleńskiej: - Prokuratura dostosowuje swoje ustalenia do wniosków, do jakich prowadzą prace niezależnych naukowców skupionych przy zespole parlamentarnym. Wydaje się, że ta brzoza to jakiś wyjątkowy gatunek – niesłychanie szybko rośnie. Może przez trzy lata urosła kilka metrów? A poważnie mówiąc, to żadnego przełomu nie widzę. Wiadomo, że nie drzewo było przyczyną katastrofy i destrukcji polskiego samolotu. Nie widzę więc specjalnego postępu w pracach panów prokuratorów, choć to dobrze, że punktują raport Millera.
Skoro w takiej sprawie komisja Millera pomyliła się tak bardzo – a tak naprawdę zapewne przepisała dane od Rosjan – pytanie, czy można wierzyć w inne ustalenia rządowego raportu? Możemy mówić o podważeniu wiarygodności tego dokumentu w każdym z jego wniosków. Tu jest clou tego, co oświadczyła prokuratura.
Paweł Graś pytany o tę sprawę stwierdził, że nie ma ona zbytniego znaczenia, bo przyczyny katastrofy były inne niż zderzenie z brzozą – wskazuje na winę załogi i jej błędy. Może strona rządowa niebawem stwierdzi, że żadnej brzozy w ogóle nie było? Nic nie można wykluczyć. Możliwe, że Miller będzie następnym z poświęconych obok Bielawnego, czy w niedalekiej przyszłości być może również Janickiego. A powinno się skończyć na premierze, który za to wszystko był odpowiedzialny i marszałek Sejmu, która w owym czasie też o wszystkim wiedziała, a sprawę tuszowała.
Skoro, jak pan mówi, prokuratura dostosowuje swoje ustalenia do analiz ekspertów zespołu parlamentarnego, może należy się z tego cieszyć? Ich badania są w końcu nieporównanie bardziej wiarygodne od niepopartych dowodami wniosków komisji Millera. Dobrze, że śledczy oceniają niektóre wyniki prac komisji rządowej za wątpliwej jakości. Wiemy, jakie są uwarunkowania ich pracy, a więc jeśli mały element z tego szczelnego kordonu, tego muru oporu pęka, może pojawić się i większy wyłom, a w końcu ostateczne jego zburzenie. Przecież komisja Millera swoje główne tezy postawiła na podstawie zapisów raportu MAK i zdjęć jakiegoś rosyjskiego amatora zrobionych trzy dni po katastrofie! Prokuratorzy wystosowali też kolejny wniosek o pomoc prawną do Amerykanów ws. zapisów komputera pokładowego i systemu TAWS. Jeszcze sporo może się więc zmienić. Ciekawe będą np. wyniki analiz biegłych dotyczących pancernej brzozy.
Jak pan ocenia tę aktywność Macieja Laska i innych członków komisji Millera? Z jednej strony coraz częściej pojawiają się publicznie, z drugiej – za nic nie chcą dopuścić do konfrontacji z ekspertami zespołu parlamentarnego. To jest desperacka obrona i próba rozegrania sprawy medialnie. Muszą jakoś odpowiedzieć na zainteresowanie setek, tysięcy osób przychodzących na spotkania z polskimi uczonymi zza granicy. Ci naukowcy poświęcili własny czas, pieniądze, reputację. I uratowali honor polskiej nauki, a przy tym sprowokowali do działania kolegów w Polsce, którzy zaczęli głośno mówić o swoich wątpliwościach. W efekcie ujawniła się znacząca, reprezentatywna grupa, która nie zgadza się z wnioskami komisji Millera i badaniami MAK. Ich praca jest o tyle ważna, że to przecież nie są opinie, ale wyniki badań. A te nie mogą być różne. Prawda jest jedna. Nie ma pół-prawdy, ćwierć-prawdy. Ciężko będzie zespołowi Laska zbić argumenty takich uczonych jak prof. Obrębski, który analizował jeden z elementów samolotu z widocznymi rozerwaniami, miejscami po wyrwanych nitach, śladami remontu statku powietrznego przy pomocy tektury czy dykty. On to stwierdził i pokazał. Jestem spokojny o wynik wysiłków prowadzonych przez polskich naukowców. Muszą prowadzić do jednego wniosku, który naświetli fakty, jakie miały miejsce. Poza tym wątpliwości tak poważnych ludzi wywołują reakcje również wśród polityków na Zachodzie. W Niemczech jeden z parlamentarzystów poważnie podszedł do zakwestionowana roli brzozy w doprowadzeniu do tragedii, a zatem podważył wyniki prac komisji rosyjskiej i polskiej. Coś się zaczyna dziać. Wszystko zmierza w kierunku, który był w narodzie widoczny od początku. Powoli przestajemy uchodzić za oszołomów, a na poważnie bierze się nasze dotychczasowe – być może podświadome – odczucia, że nie było tak, jak chce się nam wmówić. Film Anity Gargas też się do tego przyczynił. Z jednej strony jest „Anatomia upadku”, a z drugiej „Śmierć prezydenta” nakręcona pod dyktando komisji MAK. Trwa wymiana ciosów. Not. znp
Prof. Rybiński: środki unijne zabijają polską gospodarkę W kluczowym dla Polski obszarze, czyli w innowacyjności, mijająca perspektywa finansowa doprowadziła do zniszczenia polskiej innowacyjności. Jeżeli taka jest ocena wpływu środków europejskich na innowacyjność w polskiej gospodarce, i te mechanizmy dystrybucji środków się nie zmieniają, to ja się bardzo martwię o to co się stanie z polską gospodarką w kolejnej perspektywie finansowej - mówi prof. Krzysztof Rybiński w rozmowie z portalem Stefczyk.info. Stefczyk.info: Od wczoraj media donoszą o spektakularnych dokonaniach Donalda Tuska na europejskim szczycie. Odnieśliśmy w Brukseli sukces? Prof. Krzysztof Rybiński: Pytanie, jak definiować sukces. Dla Polaków ważne jest czy środki unijne, które otrzymujemy, pozwalają nam rozwijać się lepiej czy też mają efekt destrukcyjny dla gospodarki. W zależności od tej oceny można się odnieść do kwestii tego czy te 300 czy 400 miliardów - w zależności jak liczyć - to jest sukces czy nie. Niestety badania prowadzone przez wielu naukowców pokazują, że mechanizmy wydawania środków unijnych, które zbudowaliśmy w Polsce w znacznej części powodują potężne straty dla gospodarki, jeśli chodzi o zdolność do jej rozwoju w dłuższym okresie. Możemy to pokazać np. na jednym z kluczowych obszarów, który decyduje o wzroście gospodarczym, czyli na innowacyjności. Opublikowałem właśnie artykuł naukowy na ten temat. Jeżeli porównamy początek perspektywy finansowej, czyli rok 2006 z jej końcem, czyli rokiem 2012, to zobaczymy wyraźnie, że w tym czasie innowacyjność w Polsce dramatycznie spadła. W 2006 roku innowacyjnych było 23 procent firm przemysłowych, teraz ten wskaźnik spadł do 17 procent. W globalnym rankingu innowacyjności Światowego Forum Ekonomicznego, w 2007 roku Polska była na 44 miejscu, obecnie spadła na 63 miejsce. Można więc powiedzieć, że w tym kluczowym dla Polski obszarze, czyli w innowacyjności, mijająca perspektywa finansowa doprowadziła do zniszczenia polskiej innowacyjności. Jeżeli taka jest ocena wpływu środków europejskich na innowacyjność w polskiej gospodarce, i te mechanizmy dystrybucji środków się nie zmieniają, to ja się bardzo martwię o to co się stanie z polską gospodarką w kolejnej perspektywie finansowej. Jeżeli w podobny sposób będziemy te środki rozdzielać, jeszcze bardziej zniszczymy polską innowacyjność, a w 2020 roku będziemy nie tylko szybko starzejącą się gospodarką, ale i taką która jest najmniej innowacyjna w Europie. Przypomnę, że w dziedzinie innowacyjności w niektórych rankingach wyprzedza nas już Rumunia.
Z czego to wynika? Z kryzysu finansowego? Takie tłumaczenie słychać najczęściej. Nie można zrzucić wszystkiego na kryzys, bo na przykład Portugalia, która przeżywa bardzo ciężkie czasy z powodu kryzysu, znacząco zwiększyła swoją innowacyjność. Podobnie Czechy. To nasza własna wina. Nie potrafimy tych pieniędzy wydać tak, żeby było to z korzyścią dla gospodarki. Gdyby nie było funduszy unijnych, bardzo wiele firm w Polsce musiałoby się skupić na unowocześnieniu swoich produktów, żeby się rozwijać i przetrwać. Tymczasem, gdy były łatwe pieniądze z Unii, nie musiały robić nic, tylko wymyślały projekty, których zadaniem było tylko i wyłącznie przejedzenie pieniędzy unijnych. Gdy te pieniądze się skończą, to w najbliższych latach będzie nas czekała fala bankructw tych firm, które powstały tylko po to, żeby żyć z pieniędzy unijnych. To jest bardzo groźne, bo w ten sposób budujemy w Polsce taką kulturę klientelizmu, a nie rozwijamy naszej własnej innowacyjności. Kawałki autostrad są, można szybciej jeździć i to bardzo dobrze. Natomiast per saldo, wydaje mi się, że uprawniony jest wniosek, że w znaczącej części te środki unijne nam zaszkodziły. Dlatego bardzo się martwię, że ta kolejna fala, która do Polski być może dotrze w nowej perspektywie finansowej, może mieć równie destrukcyjny wpływ na polską gospodarkę, jak ta pierwsza. Jeśli nie będzie wysokiego poziomu innowacyjności, to Polska będzie biednym krajem starych ludzi.
Gdzie leży więc błąd w wydawaniu pieniędzy z Unii? Mechanizmy dystrybucji tych środków w programie Innowacyjna Gospodarka były takie, że pieniądze, które wydawano rzekomo na innowacje, przeznaczano na budowę budynków i inne cele, które nie miały nic wspólnego z innowacyjnością. Jednocześnie np. w dziedzinie usług, 82 procent firm, które są innowacyjne, w ogóle nie dotyka się środków unijnych. Czyli można powiedzieć, że w dziedzinie usług wszystkie innowacje są realizowane poza środkami unijnymi, więc pytam: na co te środki są idą? Mogę tu podać przykład z raportu mojej grupy badawczej sprzed dwóch lat. Firma Platige Image jest w skali globalnej innowacyjną firmą w dziedzinie postprodukcji. To oni zrobili "Katedrę" Bagińskiego nominowaną do Oscara i wiele innych wspaniałych projektów. Startowali do środków unijnych kilkakrotnie i ani razu ich nie dostali. Bo kryteria przyznawania środków są takie, że eliminują tych prawdziwie innowacyjnych, a środki trafiają często do tych firm które potrafią napisać wniosek z godnie z oczekiwaniami. Widziałem te wnioski. Tak się nie da opisać swojego innowacyjnego pomysłu, te wnioski to uniemożliwiają. Urzędników bardziej interesuje to czy będę za pieniądze unijne pił na konferencjach kawę z mlekiem czy bez. Sedno sprawy ich nie interesuje. Jest to zatem wina polskiego aparatu urzędniczego, który zbudował taką machinę biurokratyczną, która niszczy polską innowacyjność naszymi własnymi rękami. Można powiedzieć, że to, czego nie zrobili hitlerowcy czy komuniści w przeszłości, sami robimy sobie rękami naszych własnych urzędników. To jest strasznie groźne. Niszczymy Polskę.
Czy nie wpisuje się to przypadkiem w interes innych krajów europejskich? Widać to zwłaszcza w sektorze budowlanym, na który w ostatnich latach przeznaczyliśmy tak ogromne środki z UE. Przy budowie autostrad chętnie wykorzystywano np. niemieckie technologie, z wielką determinacją używając nawierzchni zupełnie nie pasujących do polskich warunków atmosferycznych, choć mieliśmy swoje własne rozwiązania, znacznie bardziej wytrzymałe i opracowane przez polskich inżynierów... Według ostatnich danych, prawie 80 proc. niemieckich firm to firmy innowacyjne. W Polsce to zaledwie 20 procent. U nas spada, tam rośnie. Tworzymy sobie model, w którym w supermarketach w Polsce, które są przecież francuskie, niemieckie czy inne, będziemy kupować nowoczesne materiały budowlane, wymyślone przez niemieckich inżynierów, przez niemieckie firmy, a ponieważ polscy inżynierowie, których mamy dużo i są porządnie wykształceni, tutaj nie będą mieli szans, będą wyjeżdżać do Niemiec pracować w niemieckich firmach, żeby kreować produkty, na których zarabiać będą Niemcy poprzez ich sprzedaż w polskich supermarketach. Taki model jest chory, ale my taki model rozwijamy w Polsce.
Co w takim razie trzeba zrobić, żeby to zmienić. Jest jeszcze szansa dla Polski? Trzeba dokonać zasadniczej zmiany refleksji. Stawiam nawet tezę, że mechanizmu dystrybucji środków unijnych w Polsce już się nie da zreformować. Moim zdaniem trzeba go zbudować od nowa. Wykorzystać te dwa lata nie na modyfikacje, ale na zbudowanie mechanizmu dystrybucji środków od nowa. Jeśli tego nie zrobimy, jeśli ten dotychczasowy aparat biurokratyczny dalej będzie przerabiał te środki w nowej perspektywie finansowej, to doprowadzimy sami, własnymi rękoma do katastrofy gospodarczej. Czyli powstanie jeszcze parę kawałków autostrad, parędziesiąt tysięcy ludzi dorobi się na środkach z Unii jeszcze większych domów i jeszcze droższych samochodów, bo mają firm, które potrafią te wnioski ładnie pisać, a cała polska gospodarka stoczy się w przepaść. Mamy jeszcze dwa lata. Możemy spróbować dokonać pewnych zmian zasadniczych, tak żeby uniknąć tego scenariusza. Na dzisiaj, to co jest nazywane sukcesem na kolorowych paskach w telewizjach dla lemingów, ja określam mianem kolejnej fali pieniędzy, która kolejny raz może w poważny sposób zaszkodzić polskiej gospodarce. To jednak nie zależy od Unii. To, co my z tym zrobimy zależy tylko i wyłącznie od rządów - bo nie wiem kto będzie w tej perspektywie rządził - i od aparatu biurokratycznego.
A jak pan ocenia sam proces negocjacji? To rzeczywiście sukces negocjacyjny czy tylko wzięcie pieniędzy, które nam się należały? Pojawiły się dzisiaj głosy, że kwota, którą otrzymaliśmy, wynika z faktu, że Polska jest biednym krajem i z ogólnych algorytmów. Samego procesu nie śledziłem, ważna jest natomiast w takich szczytach jedna rzecz. Celem tego szczytu jest uzyskanie takiego efektu, że przywódca każdego kraju może wrócić i ogłosić sukces. Szczyt polega na tym, żeby tak uzgodnić komunikat, mający po nim nastąpić, aby każdy mógł wrócić i ogłosić sukces. Z reguły to się udawało. Natomiast śledząc komentarze prasowe po tym szczycie, mam wrażenie że poniósł on porażkę również pod tym względem. Prezydent ważnego kraju dla Europy czy strefy euro, czyli Francji, wrócił do swojego kraju i tam prasa napisała, że poniósł porażkę. Wydaje mi się, że nawet z punktu widzenia tego głównego celu szczytu, jakim jest danie każdemu szansy na ogłoszenie sukcesu w swoim kraju, szczyt poniósł porażkę. Hollande wrócił do swojego kraju potężnie poobijany, a media od prawej do lewej strony mu zarzuciły, że Francja poniosła fiasko, co zapewne jest prawdą, bo ten budżet jest ścięty o 11 procent w stosunku do pierwotnej propozycji. wydaje się, że powody oszczędnościowe są tak silne, że poświęcono Francję. To bardzo istotna zmiana. Po raz pierwszy w historii wspólnych budżetów unijnych, negocjowanych od wielu lat, mamy sytuację kiedy jeden bardzo ważny kraj, poniósł sromotną porażkę, a inni się na to zgodzili.
O czym to świadczy? To sygnał, że idea solidarności i wspólnej Europy jako taka przeżywa poważny kryzys i w związku z tym przyszłość wspólnej Europy stoi pod coraz większym znakiem zapytania.
Rozmawiała Marzena Nykiel
Bajka o tym jak Donald założył „opcję” w UE, a klienci piramidy podziękowali za wyższą ratę we franku
Patrzę z prawdziwym zachwytem na to, jak prosty „ekonomiczny” cyrk osobliwości rozdziawia gęby niepiśmiennym i takim co w rachowaniu mają granicę ustawioną na 10 palców. Podnieceni ze wszystkich stron jak pijany płotu czepiają się narzuconej „narracji”, tymczasem ten pogrzeb wcale nie jest zabawny. Każdy, dosłownie każdy, propagandowy „torcik” przedstawiany, jako matematyka jest pochłaniany przez bieda lud z rozdziawioną gębą. Mechanizm jest tak prosty i jednocześnie tak sprawny, ponieważ prosty i niepełnosprawny jest ciemny lud. Zacznijmy od piramidy walutowej, magicznej kwoty 300 miliardów rzuconej w trakcie kampanii wyborczej, z czego potem Lewandowski pokpiwał, opowiadając dowcipy licealistom, a w krytycznym momencie darł ostanie włosy z głowy. Magia liczb, niczym w wielkiej kumulacji totolotka, a liczydło stoi z boku i z politowaniem zerka na klientów kolektur. Obietnica padła w październiku 2011 roku, wówczas kurs euro wynosił 4,47 i jakby nie liczyć Tusk obiecał ciemnocie 67 miliardów euro, po czym ogłosił, że tego nie będzie w stanie załatwić nikt inny poza PO. Czy ta kwota niepiśmiennym coś mówi? No to w takim razie porównajmy ją z dzisiejszą propagandą – PiS załatwił 69 miliardów euro, my załatwiliśmy prawie 73. Teraz coś zaiskrzyło ludowi zapatrzonemu w torcik z masy cukrowej? No, tak Tusk obiecał w 2011 roku, że załatwi mniej niż Kaczor i dlatego trzeba koniecznie wybrać Tuska. Żadnej elicie wielkomiejskiej nie przyszło do głowy, żeby policzyć tę obietnicę i wyśmiać, swoją drogą tym z PiS również umknęło. W lutym 2013 roku kurs euro wynosi 4,14 i co to oznacza w prostym rachunku? Oznacza tyle, że 300 miliardów, zamienia się w 72,8 miliarda. Nudzę prawda? Lud ma przecież 10 palców i sobie potrafi policzyć. Serdecznie wątpię i w tę umiejętność, ale nie dlatego zestawiam oczywistości. Chcę pokazać, co zrobił ten „nieugięty” negocjator, a de facto propagandowy pajacyk Donald, z udziałem takich fachowców jak Lewandowski. W 2011 chłoptaś w trampkach wysłał do EU komunikat, my tu w Polsce przyciśniemy was jak cholera, chcemy od was 67 miliardów euro i co łyso wam? W tym czasie gdy Tusk ostro żądał mniej kasy dla Polski, Cameron już cisnął cięciami, a Francja walczyła o rolników. Ten obrazek też powinien coś przypominać, zwłaszcza zadłużonym we franku. Kto pamięta jak w 2008 roku frajerzy popłynęli na tak zwanych „opcjach”? Jeśli mało kto pamięta, to przypomnę, że pan Henio, który hodował gęsi, ale też pan Zbyszek od produkcji okien plastikowych, zakładał się z bankami, że kurs euro będzie wynosił 4 złote (na przykład). Bank przyjmował zakład i skupował euro po 4 złote, nawet jeśli euro w kantorze kosztowało 3,9. Pan Henio się cieszył, pan Zbyszek liczył pieniądze, bank cierpliwie czekał, na boku działając na forex. Po dwóch miesiącach euro poszło na 4,5 i hazardziści zobowiązani długoterminowymi umowami oddawali euro za 4 złote, na czym bank nie tracił 10 gr, lecz zarabiał 40 gr. Pan „negocjator” w 2011 założył się dokładnie tak, jak Henio od gęsi i Zbyszek od okien i gdyby tylko działał w normalnych warunkach ekonomicznych, czy też w twardych warunkach bankowych, dziś dostałby 67 miliardów od EU i kupę śmiechu na do widzenia. Smarkate podrygi propagandystów były, są i będą łykane bez żadnej refleksji i oni o tym doskonale wiedzą, dlatego robią sobie jaja z własnego elektoratu jak chcą i co więcej w zamian dostają gromkie brawa. Tusk dostał do Merkel i innych większych gospodarek tyle ile obiecał ciemnocie w Polsce i powód tej hojności jest bardzo prosty. Donald był przyparty do muru swoją idiotyczną deklaracją i wszyscy w UE to wiedzieli, dlatego mieli Donalda w garści, krojąc dowolnie w tych miejscach, które były im wygodne, by na końcu uratować zadek Donalda jego propagandową cyfrą. Czy to jest przypadek, że 67 miliardów euro z 2011 roku, jak w mordę strzelił przerobiło się na 72,8 w 2013, tak żeby po latach wyszło 300 miliardów złotych? Nie, w tym nie ma żadnego przypadku, tylko frajerstwo, sprzedana czysta gotówka, kupiony kredyt i śmiech na całą Europę. Teraz przejdźmy do pisanego drobnym drukiem albo nie, wcześniej jeszcze mała dygresja, chociaż olbrzymi skok cywilizacyjny. Przez 5 lat propagandy Polska miała zrobić niewyobrażalny skok cywilizacyjny, zadziwić świat budową autostrad i puszczeniem ciepłej wody z kranu. Byliśmy nie tylko Zieloną Wyspą, ale najbardziej cywilizowanym krajem Europy, z najbardziej nowoczesnymi stadionami. I co się okazuje? Ta Zielona Wyspa, ten „cywilizacyjny skok” został przez UE podsumowany następująco – 3/4 wszystkich funduszy przeznaczonych na wyrównanie zapóźnień cywilizacyjnych („fundusz spójności”), został przyznany najbardziej zapyziałej Polsce. Nie dostaliśmy kasy na edukację, kulturę, innowacje, tak jak Niemcy, nie dostaliśmy czystej gotówki na dotację rolników, jak Francja, dostaliśmy KREDYT, żeby sobie pobudować toalety, zamiast wychodków i kawałek drogi zamiast duktu. Przy okazji dygresji, ta Francja, która pono przegrała, dostało 100 miliardów, z czego ponad 90% w czystej gotówce dla rolników. Drobny druk. 72 miliardy KREDYTU dla zapóźnionych cywilizacyjnie, jest przeznaczone na konkretne cele, w tym 20% MUSIMY wydać na realizację „pakietu klimatycznego”, czyli tego co rzekomo „Tusk naprawił po Kaczyńskim”. 14, 5 miliarda euro z puli 72,8 mamy obowiązek wyrzucić w błoto i jeszcze dopłacić do interesu, co jest dobrym pretekstem, żeby przejść do kolejnych zapisów drobnym drukiem. Maksymalny poziom dopłat unijnych w obecnym projekcie to 85%, średni poziom nie przekroczy 70%, w poprzednim budżecie poziom maksymalny wynosił 100%, średni 90%. VAT kwalifikowany, a po ludzku mówiąc zwrot VAT za wykonane inwestycje, padł i leży, teoretycznie będzie obowiązywał w samorządach i inwestycjach publicznych, ale to wymaga zmiany zapisów prawa w Polsce, oczywiście niekorzystnych dla przedsiębiorców, którzy w ogóle z VAT kwalifikowanym się żegnają. Koniec z wyrównaniem dopłat dla rolników, zatem najbardziej tłusty rolnik francuski, niemiecki, holenderski, będzie dostawał dwa razy więcej od polskiego, a polski rząd nie będzie mógł tej różnicy zniwelować i tym sposobem wyrównamy „spójności”. Niemcy, Francja, ale też Hiszpania i Włochy otworzyły nam linię kredytową w wysokości 73 miliardów, wyznaczyły nam przy tym co konkretnie mamy budować i co konkretnie mamy u siebie wykończyć z wyraźnym wskazaniem na energetykę „nie ekologiczną”. Będziemy ścigać Europę kredytowaną „autostradą”, która napasie się złodziej przyklejony do PO i wiatrakami oraz kołami młyńskimi, które prześcigną francuskie i niemieckie elektrownie atomowe. Z każdego euro „funduszu spójności” dla Polski Niemcy mają 80 centów dla siebie i to są wyliczenia GW, nie GP. Do tego dochodzą odsetki dla Deutsche Bank i Paribas Bank, ponieważ ostatni poważny polski bank PKO BP szulerzy z PO sprzedają, by połatać budżet. W tej chwili mamy prawie 55% długu liczonego do PKB, czyli osiągamy próg konstytucyjny. Lekko licząc te 300 miliardów przez jakieś 30% długu, co wynika z maksymalnego progu dotacji i VAT, otrzymujemy 90 miliardów długu. Niemcy zacierają łapki, mają pewny rozwój gospodarczy i pewne zyski w bankach, Francuzi liczą kasę, Grecy mają w „d”, bo u nich podpalanie ulic i samochodów TVN nie jest faszyzmem tylko Zorbą. W Grecji pani Merkel musi zadzierać kiecę i lecieć na oślep, jak nie chce być poczęstowana koktajlem radzieckiego uczonego. I Polska będzie Grecją, scenariusz ten sam, tam też były rekordowe „fundusze spójności” i zielone inwestycje, ale z małą różnicą nastąpi powtórka z rozrywki. Polacy są grzeczni i co najwyżej mogą sobie popatrzeć jak propagandziści żują masę cukrową kupioną za kasę Polaków. Cały ten cyrk, jakiego nie zrobił najbardziej zapyziały kraik w Europie, został sprzedany, jako wielki sukces i tym władza lud wykarmi. I na koniec taka zagadka. Co byście woleli frajerzy otumanieni tortem? 250 miliardów linii kredytowej z UE i kurs franka na poziomie 2,8, czy może 400 miliardów i franka po 4,5? MatkaKurka