Pogoda dla myślących Mimo, iż nie zgadzam się z niemal wszystkim, co jest zawarte w poniższym artykule, zamieszczam go gwoli ukazania poglądów autora. – admin
\Jutro, 1 maja, Papież Jan Paweł II będzie już błogosławionym Kościoła Rzymsko-Katolickiego. W chwili, gdy piszę te słowa Sługa Boży jest jeszcze często odsądzany od czci i wiary na różnych portalach internetowych. Wytyka Mu się w szczególności rzekome sympatyzowanie z tak zwanymi „wielkimi religiami świata” oraz brak zdecydowanego potępienia nadużyć wśród duchowieństwa. Niewyobrażalny jest sukces pontyfikatu JPII, jednakże internetowe krople drążą skałę wiary dniem i nocą, trzeba, zatem przeciwstawić im Prawdę. [Jak rozumiem, do "internetowych trolli" zaliczamy również Bractwo Św. Piusa z milionami wiernych i sympatyków oraz sedewakantysów - admin]
Prawda i Dobro, to dwa transcendentne elementy quincunxa Feliksa Konecznego, dwa doczesne to Zdrowie i Dobrobyt oraz zwornik między nimi, czyli Piękno. Tęsknota za tymi elementami jest wszczepiona w duszę każdego człowieka, jako głos Prawa Naturalnego. Naczelne miejsce zajmuje Prawda. „Cóż jest warta miłość bez prawdy”, miał powiedzieć Jan Paweł II do znanego dziennikarza (cytuję z pamięci). Prawda o człowieku zawiera się przede wszystkim w Prawie Naturalnym. Jest ona zamazana przez grzech pierworodny, niemniej jednak może być przybliżana poprzez ustawiczny wysiłek umysłu, stymulowanego przez zdrowe sumienie i potwierdzana przez Prawo Objawione. W 1957 r. młody wówczas biskup krakowski tak pisał: o Prawie Naturalnym: „pozwala ono człowiekowi choćby najprymitywniejszemu, choćby nieznającemu ani jednej litery Ewangelii, uczestniczyć w myśli Boga – Stwórcy i Prawodawcy, tkwiąc w jedności stworzenia”. Apostołowie zostali powołani przez Chrystusa Pana spośród ludzi przeciętnych, do tego stopnia, że pierwszym Papieżem nie został umiłowany uczeń Jan, jedyny, który trwał pod krzyżem, ale słaby, zapierający się Pana Jezusa, Piotr. Polski Papież rozszerzył tę zasadę na cały świat. Każdemu człowiekowi, bez względu na religię, rasę, osobiste zdolności, stan zdrowia czy światopogląd, należy się jednakowy szacunek, a to z uwagi na fakt, że został stworzony na obraz i podobieństwo Boże, który jest źródłem Prawa Naturalnego. Zamiast odrzucania, czy tym bardziej karania kogokolwiek, w jakikolwiek sposób, jedyną należytą postawą jest ustawicznie promowanie harmonii Prawdy, Dobra, Piękna, Zdrowia i Dobrobytu [Czyli Piekło - jako miejsce wiecznego "odrzucenia" - nie ma racji bytu. - admin]. Jednocześnie jako wielki realista, podczas audiencji generalnej z w dniu 24.08.1983 Jan Paweł II ostrzegł Kościół przed tak dzisiaj powszechną, śmiertelną chorobą sumienia, jaką jest obojętność wobec prawdy. Poszerzając myśl św. Pawła „zło dobrem zwyciężaj”, dopowiedzmy sobie dalej „zło Prawdą, Dobrem, Pięknem, Zdrowiem i Dobrobytem zwyciężaj”. [Czy nie jest tak, że to właśnie obojętność wobec prawdy każe przymykać oczy na ekscesy Jana Pawła II, niewiele mające wspólnego z Magisterium Kościoła? - admin]
Ktoś może powiedzieć, gdzie tu jest miejsce na wymiar sprawiedliwości? Otóż jest tu najdoskonalsza sprawiedliwość, kiedy konkretny człowiek poznaje obiektywne zło, które wyrządził Bogu albo drugiemu człowiekowi i żałuje za nie. Rzadsze przykłady, to łzy Piotra, czy Marii Magdaleny, wstyd matki synów Zebedeusza, dla których chciała miejsc przy boku Pana Jezusa, żal łotra na krzyżu, czy setnika, który przyznał, że „ten był rzeczywiście Synem Bożym”, częstsze niestety, to ich przeciwieństwa, to obojętność wobec poranionego prze zbójców, wobec niezliczonych cudownych uzdrowień czy wskrzeszeń, ale czy za obojętność wobec bezinteresownego dobra należy karać? Ten Papież odtworzył, jak żaden dotąd ducha Ewangelii. Miłosierny Samarytanin dla milionów poranionych przez życie, niepotrzebnych nikomu ludzi, prowadzi za sobą cały świat. jeżeli tylko pozwolono mu się do niego zbliżyć. Apostoł Prawa Naturalnego, nigdy nie potępiał człowieka, ale ideologię, która tego człowieka zniewoliła. Jednocześnie ten Odnowiciel autorytetu moralnego Kościoła Rzymsko – Katolickiego wskazywał zawsze na fundament personalizmu cywilizacji łacińskiej, jaką jest osobista odpowiedzialność za swoje czyny. Przypomniany w poprzednim numerze MP, znakomity polski poeta Konstanty Ildefons Gałczyński, zawarł w „Modlitwie za pomyślny wybór papieża” (1939r.) taką oto wizję: „Nowe papiestwo jak dąb się rozłoży przy polskim dębie”. Dodajmy, zatem „…i nowa, potrzebna światu, Polska”. Nadchodzi szybkimi krokami czas pogody dla myślących. Andrzej J. Horodecki
http://mercurius.myslpolska.pl
W sumie: autor zaserwował nam pewną porcję ogólników, natomiast gładko prześliznął się obok licznych dowodów na to, iż Jan Paweł II zniekształcał posłanie Ewangelii i lekceważył Tradycję. – admin
Cuda papieża Do uzasadnienia beatyfikacji polskiego Papieża, która odbędzie się 1 maja w Rzymie, wybrano przypadek cudownego uzdrowienia francuskiej zakonnicy z choroby Parkinsona w czerwcu 2005 roku. Śmiertelnie chora siostra Marie ze Zgromadzenia Małych Sióstr Macierzyństwa Katolickiego we francuskim Cambrai w dniu śmierci Papieża zaczęła odczuwać potworny ból. Choroba znów zaczęła postępować. Ale siostry zakonne nie traciły wiary. Od 13 maja 2005 roku zaczęły modlić się za wstawiennictwem Jana Pawła II o uzdrowienie chorej Marie. I stał się cud. 2 czerwca siostra obudziła się zupełnie zdrowa. Włoski dziennik „Il Giornale” ujawnił, że tuż przed końcem roku zespół lekarzy przy watykańskiej Kongregacji Wiary uznał, że nagłe wyzdrowienie śmiertelnie chorej francuskiej zakonnicy jest niewytłumaczalne z medycznego punktu widzenia. Dokumentacja trafiła później do watykańskich teologów, którzy również uznali cud. – Byłam chora i zostałam uzdrowiona – tymi słowami s. Marie Simon-Pierre rozpoczęła swe świadectwo. Przypomniała, że choroba Parkinsona została u niej zdiagnozowana w 2001 roku. Jej stan pogarszał się z dnia na dzień, miała coraz większe trudności z poruszaniem się i pisaniem. Gdy 2 kwietnia 2005 roku umarł Jan Paweł II, miała wrażenie, że umarł przyjaciel, gdyż od czasu, gdy w 1978 roku został papieżem, bardzo interesowała się jego pontyfikatem. – Myślę, że należę do pokolenia Jana Pawła II – wyznała zakonnica. Jeszcze bardziej zbliżyła go do niej ta sama choroba Parkinsona, na którą oboje cierpieli. Ponieważ bóle i sztywnienie mięśni były coraz większe, nie mogła już pracować, choć była dopiero po czterdziestce. Gdy 2 czerwca poszła do swej przełożonej, s. Marie-Thomas Fabre, by poprosić o zwolnienie z obowiązków pełnionych w szpitalu, usłyszała od niej, że „Jan Paweł II nie powiedział jeszcze ostatniego słowa”. Przełożona kazała jej napisać na kartce: „Jan Paweł II”. Pismo było nieczytelne, zapadła cisza, po czym siostra wróciła do swoich obowiązków. – Gdy wstałam, poczułam, że nie jestem taka sama. Coś się we mnie zmieniło. Inaczej czułam swoje ciało. Nie odczuwałam już sztywnienia mięśni. Mogłam normalnie się poruszać – opowiada zakonnica. Ujawniła też, że od czasu jej uzdrowienia zgromadzenie otrzymuje wiele próśb o modlitwę od chorych z całego świata, m.in. z Polski. Zapewniła, że siostry modlą się codziennie w ich intencji. – Niech nie opuszczają rąk, niech zachowają ufność i nadzieję. Na końcu tunelu zawsze jest maleńkie światło. Chrystus przyszedł dla każdego człowieka. On jest Zbawicielem, Lekarzem, przyszedł, żeby nas uleczyć, towarzyszy każdemu człowiekowi w jego cierpieniu – powiedziała do chorych.
Przypadek Rafała Przypadek francuskiej zakonnicy nie był jedyny. W lipcu 2004 roku Jan Paweł II przyjął na audiencji 16-letniego Rafała z Lubaczowa koło Przemyśla. Chłopiec miał raka węzłów chłonnych. Kilka miesięcy po audiencji wyzdrowiał. Tuż po pogrzebie Ojca Świętego historię Rafała opowiedział Polskiej Agencji Prasowej Piotr Piwowarczyk, prezes Fundacji „Mam Marzenie”, która spełnia marzenia ciężko chorych dzieci. To właśnie jego Rafał poprosił o załatwienie prywatnej audiencji u Jana Pawła II. – Wydawało się to prawie niemożliwe, i to także wtedy, kiedy Rafał z rodzicami i rodzeństwem przyjechał już do Rzymu – mówił Piwowarczyk. – Mimo wcześniejszych obietnic, że audiencja dojdzie do skutku, nagle okazało się, że chłopiec nie ma żadnych szans na spotkanie z Ojcem Świętym. Nie pozwolono mu nawet na to, by dał Papieżowi list napisany przez chore na raka dzieci z Krakowa. Kiedy zawiedziony i załamany pakował swoje rzeczy i jechał z rodziną na lotnisko, zadzwoniłem do arcybiskupa Dziwisza i poprosiłem go o pomoc; opowiedziałem mu też historię Rafała. Sekretarz Papieża powiedział, żeby chłopiec z rodziną przyjechał do Watykanu. Prywatna audiencja (…) trwała kilka minut, a Rafał nigdy nie zdradził, o czym rozmawiał z Papieżem. Szef fundacji nie podaje personaliów chłopca; mówi jednak, że choroba cofnęła się, a Rafał uważa, że zawdzięcza to wstawiennictwu Papieża.
Na papieskiej mszy W czerwcu 2002 roku pewien włoski chłopiec uczestniczył z rodzicami w prywatnej mszy odprawianej przez Papieża w jego kaplicy. Miał niesprawny układ odpornościowy, wcześniej leczono go w szpitalu na zapalenie nerek, jelit i oskrzeli. Po Mszy świętej Jan Paweł II krótko rozmawiał z chłopcem i pogładził go po policzku. Dziecko poczuło ciepło. Później okazało się, że chłopiec całkowicie wyzdrowiał. „Ojcze Święty, dziękuję Ci, że otrzymałem sposobność poznania świętego” – napisał, dziękując za uzdrowienie.
Chora Angela 16-letnia Kanadyjka Angela Baronni spotkała się z Janem Pawłem II podczas Światowego Dnia Młodzieży w Toronto w 2002 roku. Angela była chora na raka szpiku kostnego. Papież modlił się nad nią, położył ręce na jej głowie i zrobił znak krzyża. Wkrótce Angela zaczęła zdrowieć. Wstała z wózka, a jej lekarz stwierdził, że jest całkowicie wyleczona. W chwili śmierci Papieża studiowała na uniwersytecie w Toronto. Audycję o Angeli telewizja kanadyjska nadała niedługo po odejściu Jana Pawła II. W czasie programu dziewczyna pokazała zdjęcia z Ojcem Świętym, opowiedziała o zdarzeniu, jej lekarz zaś oświadczył, że stało się coś, czego nie umie wytłumaczyć. – Czy możesz nam powiedzieć, co takiego wtedy powiedział ci Ojciec Święty? – zapytał prezenter. – Tak – odpowiedziała – to nie jest już żadna tajemnica. Powiedział mi kilka słów: że Pan Jezus bardzo mnie kocha i chce, żebym była zdrowa. Ja mu uwierzyłam i wiem, że to On uprosił mi łaskę zdrowia u Pana Jezusa. I dlatego zawsze zostanie tu, w sercu.
Podczas siódmej pielgrzymki W 1999 roku Jan Paweł II po raz siódmy pielgrzymował po Polsce. W niedzielę 13 czerwca przewodniczył liturgii słowa przed katedrą Świętych Michała Archanioła i Floriana Męczennika na warszawskiej Pradze. – Ojca Świętego witało wówczas dwoje dzieci – mówił ksiądz Henryk Zieliński, wówczas szef lokalnej edycji tygodnika „Niedziela”. – Jednym z nich był pięcioletni Piotruś. Dwa lata wcześniej chłopiec ciężko zachorował. Lekarze stwierdzili złośliwego guza mózgu. Przypadek uznano za beznadziejny. Wówczas matka i babcia postanowiły napisać list do Papieża z prośbą, aby modlił się w intencji uzdrowienia chłopca. Po jakimś czasie z Watykanu przyszedł list z informacją, że Ojciec Święty modli się za Piotra. Wkrótce potem chłopczyk poczuł się lepiej, a badania tomograficzne wykazały, że guz zniknął.
Chusteczka i różaniec Po śmierci Jana Pawła II włoska prasa przypomniała historię opowiedzianą trzy lata wcześniej przez arcybiskupa Stanisława Dziwisza dziennikarzom Andrei Torniellemu („Il Giornale”) i Marco Tossatiemu („La Stampa”). Wydarzenie miało miejsce w 1998 roku. Pewien znajomy sekretarza Ojca Świętego zwrócił się do niego w imieniu swojego przyjaciela. Był to chory na raka mózgu bardzo zamożny Amerykanin, który miał trzy pragnienia: zobaczyć Papieża, pojechać do Jerozolimy i wrócić do USA, by tam umrzeć. Człowiek ten był na papieskiej mszy w Castel Gandolfo i przyjął komunię z rąk Jana Pawła II. Arcybiskup Dziwisz dowiedział się później, że nie był on chrześcijaninem, lecz żydem. Zwrócił uwagę swojemu znajomemu, że osoba spoza Kościoła nie może przyjmować komunii. Kilka tygodni później znajomy sekretarza Ojca Świętego zadzwonił do niego, informując, że guz mózgu jego przyjaciela zniknął.
Relacja Arturo Mariego Arturo Mari w książce „Do zobaczenia w raju” wspomina o siostrze swojej żony, która zachorowała na raka. Według lekarzy, miała przed sobą najwyżej miesiąc życia. Żona Mariego poleciała do niej do Ekwadoru. Wcześniej poprosiła męża o jakiś przedmiot należący do Papieża. Otrzymała różaniec i chusteczkę. Mari polecił jej położyć chusteczkę na chorym miejscu i odmawiać różaniec. Choroba cofnęła się.
Opowieść kardynała Kardynał Francesco Marchisano, archiprezbiter bazyliki Świętego Piotra, wyznał, że niegdyś stracił głos, by potem odzyskać go – jak twierdził, za sprawą Papieża. Kardynał odprawiał drugą z dziewięciu mszy (tzw. novendiali), tradycyjnie sprawowanych po pochówku papieży. – Pięć lat temu miałem operację tętnicy szyjnej – mówił Marchisano podczas homilii 9 kwietnia 2005 roku w Bazylice Świętego Piotra. – Po przebudzeniu się z narkozy stwierdziłem, że nie mogę wydobyć z siebie głosu. To był błąd lekarzy. Kilka dni później Papież zaprosił mnie na obiad. Słuchał z wielką uwagą, a ja z trudem usiłowałem coś powiedzieć. Na koniec wstał. Zbliżył się do mnie, dotknął miejsca, w którym byłem operowany, i powiedział: „Nie martw się, szybko wyzdrowiejesz, Pan pomoże ci, abyś na nowo mógł mówić”. Byłem bardzo wzruszony, mocno go objąłem, tak jak obejmuje się ojca. Z kolei On wzruszył się i powiedział: „Dziękuję”. Po tym spotkaniu kardynał poddał się terapii i odzyskał głos. Zapytany, czy to był cud, odpowiedział: – Możliwe. Święci mają moc. Największym jednak papieskim cudem jest to, że opis powyższych wydarzeń ze śmiertelną powagą będą powtarzać w okresie beatyfikacji wszystkie zwykle skrajnie ateistyczne media.
Maciej Soldan
01 maja 2011 Pomiędzy przyczyną a skutkiem.. Dzisiaj dzień beatyfikacji Jana Pawła II.. Zastanawiałem się, jaki temat dzisiaj poruszyć i przyznam się państwu, że miałem rano kłopot.. Tym bardziej, że piszę swoje felietony od 26 grudnia 2006 roku codziennie- ani jednego dnia w tym czasie nie miałem przerwy. Czy to piątek czy to świątek? Przyjąłem zasadę, że piszę codziennie- dwie strony maszynopisu. Póki Pan Bóg daje zdrowie i chęci do pisania. Nie, dlatego miałem rano kłopot, że brak tematów do opisania, ale taki dzień. Szczególny. Beatyfikacja głowy Kościoła Powszechnego.. Ale… Mam nadzieję, że nie naruszę powagi dzisiejszego dnia.. Chociaż jest to trudne, z uwagi na to, że organizatorzy naszego życia nie ustają w trudach zorganizowania nam go jeszcze bardziej niż zorganizowalibyśmy go dobie sami- bez ich pomocy. Ale organizacja Europy i Świata trwa. Z różnym skutkiem, ale kierunek jest zachowany. Architekci pracują, żeby Świat i Europę skonstruować od góry i nie pozwolić, żeby Świat i Europa organizowały się od dołu, poprzez samoorganizację i różnorodność.. Samoorganizacja samoorganizacją, ale ktoś tym wszystkim musi kierować i organizować.. Bo inaczej Świat sam by się zorganizował po Bożemu, zgodnie z zasadami przyczynowo- skutkowymi, a nie według sztucznych zasad wymyślonych przez człowieka, przeciw zasadom Bożym.. Bo czym innym jest pozwolić Światu organizować się samoistnie, spontanicznie, w sposób samoczynny i niezależny od centralnego planowania, a czym innym jest organizowanie Świata na zasadzie centralnego planowania przez planistów Świata, przy pomocy Don Kichota- „ bożka demokracji” i Sancho Pansy i-„bożka praw człowieka”. Trudno jest dochować wierności podstawowym wartościom w Świecie rządzonym przez obłęd i iluzję. Szczególnie w demokracji, gdzie obłęd i iluzja towarzyszą nam, na co dzień przy pomocy narzędzia większości. Większości, która zniewala człowieka, pozbawiając go wolnej woli i w konsekwencji rozumu. A i tak człowiek- w myśl teorii racjonalnych prognoz Roberta Lucasa- stara się postępować racjonalnie. Mimo, a nie właśnie, dlatego, że żyjemy w demokracji., Gdzie większość decyduje o naszym losie? Bo musi się tak zachowywać, jak uchwali większość.. Inaczej będzie karany, choć niczego złego nikomu nie zrobił i nikogo nie zrobił ofiarą swojego postępowania. Wszyscy jesteśmy ofiarami demokracji, jako narzędzia obezwładniania i dyscyplinowania energii twórczej człowieka.. Ile złych przepisów ” zawdzięczamy” demokracji? Ile poniewierania człowieka i jego usidlania? Ile konfiskaty naszej własności? Jak jutro obłęd i iluzja demokracji sięgnie zenitu, mogą przegłosować, że wszystko, co mamy, musimy im oddać?. I co wtedy zrobimy? Powiedzą: no cóż demokracja!- Większość nas wybrała, większość tego chciała. A większość ma zawsze w demokracji rację! Choć nie jest to zgodne ze zdrowym rozsądkiem i prawdą.. A czy prawda jest w ogóle potrzebna w demokracji? Wystarczy posłuchać tego, co mówi się codziennie w merdiach i innych środkach demokratycznej komunikacji.. Prawda w demokracji nie jest nikomu do niczego potrzebna. Liczy się kłamstwo i obłuda. Kto bardziej- tym wyżej awansuje? Demokracja promuje kłamców, oszustów i ludzi gminnych.. I nie mam na myśli człowieka gminnego mieszkającego na wsi.. To są ludzie mądrzy i uczciwi.. Mam na myśli” wykształconych, z wielkich miast”, którzy nie mają już żadnych zasad..Byle okłamać i to jak najbardziej wyrafinowanie, żeby człowiek normalny, dał się oszukać. Nawet w tym celu zatrudnią najlepszych specjalistów ze świata w tej dziedzinie. Za pieniądze okłamywanego- rzecz jasna. Takie plany ma pan premier Donald Tusk.. W każdym razie mamy pierwszy dzień maja 2011 roku i w tym pięknym miesiącu Lewica będzie obchodziła swoje „święta”, a my chrześcijanie - mamy beatyfikację Jana Pawła II. Chociaż tyle i aż tyle w maju.. A jakie”: święta” będą obchodzili ONI? Ano zaczną od Święta Ludzi Pracy., Których tak naprawdę mają w głębokim poważaniu, bo ciągle okradają ich podatkami, ale człowiek pracy służy Lewicy, jako mięso armatnie w propagandzie sukcesu przeciw” bogatym”.. Obskubują też bogatych, bo z czegoś muszą żyć, a nie da się żyć z fałszywej ideologii. Ideologia lewicowa nie daje owoców zdrowych, najwyżej zatrute.. Można się nią jedynie posługiwać w celach niecnych, żeby okradać i bogatych i biednych.. I ucierać nosa jednym i drugim.. W imię socjalizmu biurokratycznego ideologicznie. Bo powiedzmy sobie szczerze: cóż warte jest życie lewicowego człowieka bez właściwej ideologii pozbawionej pozytywnych właściwości? Bo opartej na kradzieży cudzego mienia.. Nic! Musiałby pójść do pożytecznej pracy, a komu się w dzisiejszych czasach, czasach demokracji i praw człowieka marzy pożyteczna praca? Potem będą obchodzić rocznicę wejścia Polski do Unii Europejskiej, dzień flagi, którą pousuwali z europejskich praw jazdy i z tablic rejestracyjnych- to jest dopiero obłuda.. I obchodzić rocznicę pozbawienia Polski suwerenności, jako” święto”. I to w dodatku od 2004 roku, podczas gdy Unia powstała 1 grudnia 2009 roku(!!!!) Wtedy były Wspólnoty Europejskie. Potem będzie Dzień Walki z Homofobią i Seksizmem.. To znaczy z wyimaginowanym światem iluzji, gdzie istnieją podobno ludzie, którzy nie mogą spać i żyć, jeśli nie za prześladują jednego homoseksualisty w ciągu dnia i nie rozdzielą życiowo kobiety od mężczyzny. Segregacja płciowa - to nie powinien być stan naturalny. Kobieta i mężczyzna to zupełnie to samo.. Żadnych różnic.. Ogólnopolski Dzień Godności Osoby z Niepełnosprawnością Intelektualną.. A kto o zdrowych zmysłach pozbawia po chrześcijańsku osoby niepełnosprawne intelektualnie – godności? To są przecież Dzieci Boże.. Tak jak każdy z nas.. W tym samym dniu obchodzone są przez Lewicę urodziny Brodacza z Treviru, czyli Karola Marksa.. To jest guru dla lewicy, chociaż na razie głośno o nim nie wspominają.. Ale w życie wcielają jego ideały.. I pilnują, żeby nie było odstępstw …Tylko z ukrycia ograniczają prywatną własność i wolność.. Bo wolność szczególnie jest cenna, i dlatego trzeba ją racjonować.. W dniu Światowego Dnia Ptaków Wędrownych będą składać hołd wędrownym ptakom i użalać się nad ich losem.. Dlaczego tak daleko wędrują? Dlaczego nie poszukają sobie czegoś bliżej?. Byłoby im taniej i bezpieczniej.. I można byłoby je ochronić i dokarmić. Może jakieś socjalne zasiłki by się znalazły, jakieś stacje wypoczynkowe, żeby wędrowne ptaki mogły złapać oddech przed daleką podróżą.. Na razie bez paszportów i wiz.. Ale w przyszłości.. W świecie Sprawiedliwego Handlu, bo następny dzień to Światowy Dzień Sprawiedliwego Handlu, a sprawiedliwy handel to taki, w którym biurokracja międzynarodowa macza swoje lepkie palce.. Wszystko reguluje i organizuje. Wtedy jest sprawiedliwie, no przecież nie wtedy, gdy każdy wozi swoje towary gdzie chce i sprzedaje po cenie, po jakiej uważa.. Wtedy handel jest oczywiście niesprawiedliwy, bo handlujący nie dzielą się zyskami z urzędnikami- jedynymi sprawiedliwymi, na tym padole sprawiedliwości.. Potem Dzień Bez Samochodu, gdzie urzędnicy i inni tacy namawiają, żeby samochodami nie jeździć, ale pod urzędami parkingi pełne są samochodów.. Żeby tłoczyć się w komunikacji tzw. publicznej, czyli państwowej.. W tym samy dniu – Dzień Polskiej Niezapominajki, nawrót do pogaństwa współcześnie.. No i Międzynarodowy Dzień Rodziny- tak dla jaj, bo widać gołym okiem, że Lewica dąży do rozbicia rodziny.. Ale kamufluje ten fakt” świętem”, nie pozwalając nawet dawać klapsów własnym dzieciom.. I te dzieci odbiera pod byle pretekstem. W ramach pomocy rodzinie. Potem już tylko Dzień Strażników Granicznych, tych, co przeszkadzają ludziom się bogacić poprzez swobodny handel, no i Światowy Dzień przeciwko Homofonii. Wcześniej była walka z Homofonią i Seksizmem.. Teraz tylko przeciw Homofobii. Widać jak wielką wagę przywiązuje Lewica do tego zagadnienia społecznego.. Ale, żeby złapać odrobinę wytchnienia, można obchodzić- na razie nie jest to „święto” obligatoryjne- Międzynarodowy Dzień Muzeów.. Wtedy można „ za darmo” obejrzeć sztukę nowoczesną, na przykład papieża przywalonego meteorytem, albo jak facet staje na rękach w kącie sali, jak najbardziej muzealnej, a nie cyrkowej- lub coś bardzo niestosownego na krzyżu chrześcijańskim.. Na przykład męskie jądra.. To wszystko „ za darmo” w tym dniu.. Potem już tylko Dzień Mleka i Dzień Ręcznika, żeby swobodnie przejść do obchodzenia „ święta” Samorządu Terytorialnego.. Pewnie! Po wypiciu mleka, należy się kulturalnie obetrzeć ręcznikiem, żeby wziąć udział w wyborach do samorządu.. i tam „ świętować”” Światowy Dzień Wyzwolenia Afryki(???). Wyzwolenia spod wrednego kolonializmu, który przyniósł organizację, postęp techniczny i etos pracy i popadnięcia tego kontynentu w odmęt anarchii, walk plemiennych i dekoracji większościowej... A co za tym idzie wielkiego chaosu.. Jak do władzy dochodzi Tutsi, wyrzynają milion Hutu, jak demokratycznie dochodzą Hutu- wyrzynają demokratycznie Tutsi.. To jest demokracja afrykańska. Opozycja nie jest im potrzebna i nie rozumieją, że żeby była demokracja, musi być opozycja.. Żeby nie wiem jak jednakowa, jak rządzący.. Ale to są różne plemiona.. Nie ma kacyków, nie ma kapłanów- jest demokracja.. Poprzez rocznicę wyniesienia krzyży ze Żwirowiska, poprzez Święto Polskiej Szkoły dochodzimy do Dnia Rodzicielstwa Zastępczego.. Bo najlepiej jak jedna pani rodzi dzieci innej pani, wtedy \ jest najlepiej, i postępowo i nowocześnie jednocześnie.. Bo postęp jest wtedy, jak przód postępu idzie do przodu i tył postępu – nie idzie do tyłu, ale też do przodu.. Stosunki seksualne zastępcze też jakoś muszą być wkomponowane w całość.. Skoro promuje się rodzicielstwo zastępcze, to czas na stosunki seksualne zastępcze. Niech dewiacje postępują postępowo.. Niech się to wszystko wymiesza, żeby nie można było znaleźć nawet odrobiny nici zdrowego rozsądku.. Niech \to wszystko rozsadzi jedno drugie, i wejdzie jedno w drugie.. Potem już tylko Międzynarodowy Dzień bez Stanika i Dzień Bociana Białego i mamy koniec ”świąt” w kalendarzu postępowca na maj.. Niektóre panie już chodzą cały rok bez stanika.. Ich to „ święto” nie dotyczy.. Nawet na plaży publicznie, i też niektóre są bez staników.. Co przyprawia o zawrót głowy mężczyzn? Dwa lata temu, chyba w Kołobrzegu policja obywatelska spisała dwie panie, które opalały się bez staników... Był wielki hałas, że moralność, że nie wolno, że wstyd zabrania.. A jaki tam wstyd i jaka moralność? Lewica szykuje Międzynarodowy Dzień bez Majtek.. To dopiero będzie hit - szczególnie na plażach.. Co ma do tego wszystkiego bocian biały.. I bez stanika i bez majtek. I bez wiz i bez paszportów za granicę… Wylatuje, kiedy mu się podoba. Widać wyraźnie, że cała ta lewicowa ideologia zawieszona jest pomiędzy przyczyną a skutkiem. I takie mamy tego skutki! Chociaż niekoniecznie wypili morze wódki.. Ale przyznacie państwo, że nie obyło się w wymyślaniu tych nonsensów bez wódki, o której jak się mówi, że od niej zawsze rozum jest krótki. I będzie jeszcze krótszy..Jak się raz powiedziało A- trzeba powiedzieć B, aż do Z?.. Co oni zrobią jak się skończy alfabet? WJR
Skrzynek nie oddadzą, ale premiera zabrać mogą Subotnik Ziemkiewicza Fraza o „sztucznej mgle” z zamiłowaniem używana jest przez przedstawicieli tzw. elit do wykpiwania prób wyjaśnienia tragedii smoleńskiej. W istocie, jeśli traktować hipotezę czysto technicznie, nie jest ona absurdalna, a tylko bardzo mało prawdopodobna. Kto był w wojsku, albo, choć odrobinę się techniką wojskową interesuje, wie, że każda armia świata ma na składzie chemikalia oraz agregaty, za pomocą, których można w kilku minut zamglić, (bo to znacznie wydajniejsze od zadymiania) obszar wystarczający dla ukrycia sporego nawet pododdziału. Nie ma, więc, z czego drzeć łacha. Rzecz nie w tym, żeby wytworzenie sztucznej mgły było technicznie niewyobrażalne, ale w tym, że nie dałoby się tego zrobić w sposób niezauważony. Jeśli nawet przyjąć, że ktoś zdołałby tak skutecznie zastraszyć okolicznych mieszkańców, by do świata nie dotarła najmniejsza nawet wzmianka o rozjeżdżających od rana okolicę wojskowych ciężarówkach, to na zdjęciach satelitarnych każdy ekspert natychmiast pokazałby, iż mgła pojawiła się w sposób nienaturalny. Potencjalny zamachowiec wywiesiłby w ten sposób ogłoszenie z przyznaniem się do winy; suponując, teoretycznie, że zamachowcem tym miałyby być rosyjskie służby inspirowane przez władzę, byłoby to tak, jakby Rosjanie sami założyli sobie stryczek i drugi jego koniec wręczyli, z prośbą o pociągnięcie w chwili dowolnej, CIA, MI-6 i służbom jeszcze kilku innych krajów. Chyba, żeby założyć, że w plan zamordowania braci Kaczyńskich i grona ich najbliższych współpracowników włączeni byli także Amerykanie, Brytyjczycy, Chińczycy, Francuzi i kto tam jeszcze dysponuje satelitami szpiegowskimi.
I tyle na temat mgły, helu i innych daleko idących teorii o domniemanym zamachu. Tytułem wstępu, bo chcę wspomnieć o problemie znacznie poważniejszym, niż te teorie. Otóż jest pewna grupa ludzi, których nic nigdy nie wybije z przekonania, że 11 września 2001 roku cztery tysiące Żydów nie przyszło do pracy w WTC, i ten fakt wszystko tłumaczy. Są i tacy, którzy z grymasem wyższości na twarzy gaszą wszelkie dyskusje o najnowszej polskiej historii ostatecznym dowodem żydowskiego megaspisku w postaci zapisu rzekomej rozmowy Bronisława Geremka z Hanną Krall, opublikowanego w prasie stanu wojennego. Identyczna jest mentalność części „wykształciuchów”, którzy od pierwszych chwil po tragedii całym sercem wiedzą, że tak czy owak jedynym winnym jest Lech Kaczyński. Bo niepotrzebnie się tam do Katynia pchał, bo naciskał na pilotów, a nawet, jeśli nie naciskał, to sama jego obecność terroryzowała i paraliżowała wszystkich, włącznie z rosyjskimi kontrolerami lotów i ich najwyższymi przełożonymi. Ci ludzie mają swoje gazety, a nawet całodobowe radia i telewizje informacyjne, które dzień w dzień upewniają ich, że nienawiść, jaką żywią do ofiar katastrofy, jest uzasadniona i klasowo słuszna. I swoich ekspertów, tłumaczących wszystko pod założony z góry strychulec. A ktokolwiek przeczy ich wierze, jest śmiesznym oszołomem bredzącym o sztucznej mgle czy rozpylanym z samolotu helu. Fakt, wśród wypowiadających się o katastrofie zdarzają się ludzie plotący rzeczy zupełnie nieprawdopodobne, i niestety dotyczy to nie tylko internetowych anonimów. Ale jest to nieuniknione. Taka na przykład śmierć prezydenta Kennedy’ego zbadana była i wyjaśniona wielokrotnie, wedle standardów amerykańskich, a nie sowieckich, a od prawie pół wieku daje pożywkę do głoszenia szalonych teorii różnym oszołomom, z których wielu cieszy się poważaniem i nawet dostaje oskary. Tym bardziej nie może nie obrastać w szalone teorie katastrofa, której wyjaśnianie od samego początku jest pasmem kłamstw, manipulacji, zaniedbań, naginania faktów do z góry założonej tezy o wyłącznej winie pilotów, niszczenia bądź ukrywania dowodów, nieopisanego bałaganu, (co najmniej) i lekceważenia cywilizowanych procedur. Zwłaszcza, jeśli na to wszystko nakłada się jeszcze postępowanie polskich władz, trudne do wytłumaczenia nawet skrajną nieudolnością i paraliżującym lękiem przed premierem Rosji, oraz prowadzona przez wpływowe polskie media kampania insynuacji i zniesławiania ofiar tragedii. Wiemy na dobrą sprawę tylko tyle, że klucz do poznania prawdy jest przed nami skutecznie ukrywany. Ale po roku dociekań możemy formułować pewne dość prawdopodobne hipotezy. Idą one w dwóch kierunkach. Wątek pierwszy, to błędy kontrolera lotów, potwierdzanie pilotom pozycji innej niż faktyczna, niejasności, co do zapisów pracy komputera pokładowego oraz ustawienia radiolatarń, a także naprowadzanie samolotu mimo złej widoczności od strony mylącego przyrządy jaru, co raz już doprowadziło na tym lotnisku do wypadku. Wątek drugi, jak ja osobiście sądzę, kryjący klucz do zagadki, to możliwość nieprawidłowego działania sterów samolotu w chwili, gdy piloci próbowali przerwać lądowanie i odejść na drugi krąg. W każdym razie, żadne „naciski” czy „psychologiczna presja” nic do rzeczy nie miały i mieć nie mogły. Ale, jako się rzekło, to jest tak, jak z tymi „czterema tysiącami Żydów”. Ilekroć pojawiają się nowe fakty, mogące rzucić nieco światła na sprawę, „Gazeta Wyborcza” wyskakuje z jakąś pseudosensacją (proszę sprawdzić w archiwach zbieżności dat) a to o zamierzchłym locie o Gruzji, a to o tym, co powiedział skompromitowany po wielokroć w tej kwestii szef BOR, choć sam nie widział, tylko słyszał, że tak mówili ci, co mówią, że wcale tak nie mówili. Z tymi ludźmi nie da się dyskutować. Trzeba ich, w najlepszym wypadku, leczyć. W najlepszym, bo wciąż optymistycznie zakładam, że ich obsesyjna nienawiść do zmarłego prezydenta i jego przypadkiem ocalałego brata jest spontaniczna, a niesponsorowana. Ale skoro zacząłem od krytykowania nader daleko idących teorii, to na zakończenie sam taką wygłoszę. Tyle, że nie dotyczy ona samej katastrofy rządowego samolotu z prezydentem i jego gośćmi na pokładzie, ale tego, co nazywam, „katastrofą posmoleńską” i co uważam za tragedię w skutkach jeszcze dla Polski gorszą. Kolejne zagrania władz rosyjskich można opisać, jako swego rodzaju testy, do jakiego stopnia można Tuskowi i jego ludziom wejść na głowę i co jeszcze z nimi zrobić; testy za każdym razem pokazujące, że można wszystko. Z takim doświadczeniem wyjechali właśnie z Priwislanskiego Kraju prokuratorzy, którzy przesłuchali tu naszych wysokich urzędników odpowiedzialnych za organizację feralnego lotu. Teraz będą opracowywać ten materiał. Znając sławną niezawisłość i rzetelność rosyjskiej prokuratury, można domniemywać, że jak długo będą go opracowywać i do czego ostatecznie dojdą, zależy od tego, jak będą się zachowywać miejscowi „partnerzy”. I gdyby na przykład premier Tusk zechciał teraz jakoś odzyskać dawno utraconą twarz, albo gdyby badania polskiej prokuratury czy komisji Millera poszły w kierunku hipotezy, że w dopiero, co serwisowanym u rosyjskiego producenta samolocie zawiódł układ sterowania, to nagle może się w Moskwie odbyć konferencja, na której ogłoszona zostanie światu wina ministrów Arabskiego i Klicha, a może nawet samego Tuska. I co wtedy zrobią nasze, z przeproszeniem, orły błotne? Nic właśnie. Nic nie zrobią, bo już sobie wszelkie możliwości zrobienia czegokolwiek odebrali. Nic by nie mogli zrobić nawet gdyby, jak za księcia Repnina, z nakazu swej prokuratury Rosjanie zapakowali potem Arabskiego, Klicha, a bodaj i samego Tuska do kibitki i za spowodowanie śmierci polskiego prezydenta oraz osób mu towarzyszących przeflancowali ich do jednej celi z Chodorkowskim. Opozycja w żadnym wypadku bronić ekipy Tuska nie będzie, bo nie znajdzie ku temu powodów, zresztą sama prosiła Putina, żeby sobie zabrał premiera, a oddał czarne skrzynki (skrzynek oczywiście Rosja nie odda, no, ale dobra i psu mucha). A propagandyści dziś drący łacha z „rozpylania mgły” zaczną chórem krzyczeć, że Tusk ma krew na rękach i zawsze to mówili, a nieprawidłowości w 36 pułku, w organizacji lotu etc. od dawna są przecież dla wszystkich oczywiste i kto za nie ponosi odpowiedzialność, wiadomo. Jako najwyższe autorytety przemówią zaś do nas w wywiadach profesor Norman Davies, który ponownie skrytykuje polski obsesyjny brak zaufania do Rosjan, i profesor Brzeziński, który raz jeszcze dobrotliwie pouczy, że cały demokratyczny świat ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej na czele oczekuje po nas dobrych stosunków z Rosją, że stosunki te traktowane są, jako probierz naszej dojrzałości do bycia podmiotem międzynarodowej polityki, i że w żadnym wypadku nie powinniśmy ulegać emocjom. Kpię sobie? Jasne. Jak wielokrotnie powtarzałem, kpina jest jedyną bronią kompletnie bezsilnych. Absurdy? Oczywiście. Ale, niech sobie każdy z ręką na sercu spróbuje wyobrazić, gdyby tak rok temu jakiś prorok opowiedział mu dokładnie, co się przez najbliższy rok w śledztwie smoleńskim zdarzy, co zrobią Rosjanie, co nasze władze polityczne, a co tzw. autorytety i media − czy nie uznałby wtedy jego słów za kompletne absurdy i brednie?
Ziemkiewicz
Zastrzeżenia wobec zapowiedzianej beatyfikacji Jana Pawła II
Oświadczenie opublikowane 21 marca 2011 r. na stronie internetowej dwutygodnika „The Remnant”.
Zapowiadana na 1 maja 2011 r. beatyfikacja Jana Pawła II wzbudziła poważne obawy wśród niemałej liczby katolików, zatroskanych o kondycję Kościoła i zaniepokojonych skandalami, jakie wstrząsnęły nim w minionych latach – skandalami, które skłoniły mającego wkrótce wstąpić na Stolicę Piotrową Benedykta XVI do wypowiedzenia w Wielki Piątek 2005 roku słów: „Jak wiele brudu można znaleźć w Kościele, nawet wśród tych, którzy – otrzymawszy święcenia kapłańskie – powinni w całości przynależeć do niego”. Pragniemy publicznie wyrazić nasze zatroskanie, opierając się na prawie Kościoła, które głosi: „Stosownie do posiadanej wiedzy, kompetencji i zdolności, jakie posiadają, przysługuje im [wiernym] prawo – a niekiedy nawet obowiązek – wyjawiania swojego zdania świętym pasterzom w sprawach dotyczących dobra Kościoła, oraz – zachowując nienaruszalność wiary i obyczajów, szacunek wobec pasterzy, biorąc pod uwagę wspólny pożytek i godność osoby – podawania go do wiadomości innym wiernym” (KPK 1983, kan. 212, par. 3). Wspólne dobro całego Kościoła zmusza nas w sumieniu do wyartykułowania naszych zastrzeżeń wobec tej beatyfikacji. Powody, dla których zastrzeżenia te zgłaszamy, są następujące.
Prawdziwy problem Na samym początku podkreślamy, że nie prezentujemy tych uwag, jako argumentu przeciwko osobistej pobożności czy prawości Jana Pawła II, których nie kwestionujemy. Problemem nie jest jego osobista pobożność, ale to, czy – obiektywnie rzecz biorąc – istnieje podstawa do twierdzenia, że Jan Paweł II, pełniąc obowiązki urzędu papieskiego, praktykował cnoty w stopniu heroicznym, tak, więc powinno się natychmiast rozpocząć procedury prowadzące do jego przyszłej kanonizacji, w wyniku, której byłby on przedstawiany, jako wzór do naśladowania wszystkim swoim następcom. Kościół zawsze nauczał, że heroiczność cnót wymaganych do beatyfikacji jest nierozerwalnie związana z tym, czy kandydat wypełniał w stopniu heroicznym obowiązki swego stanu. Jak wyjaśnił to w nauczaniu dotyczącym beatyfikacji papież Benedykt XIV (1675–1758), heroiczne wykonywanie obowiązków zakłada akty tak trudne, że ich materia „przewyższa zwykłe siły ludzi”, a przy tym „pełnione ochoczo, z łatwością”, „ze świętą radością” oraz „dość często, gdy tylko zdarza się okazja”1. Wyobraźmy sobie, że kandydatem do beatyfikacji jest ojciec rodziny. Trudno byłoby oczekiwać postępu w tej sprawie, gdyby dotyczyła człowieka pobożnego, a jednak całkowicie zaniedbującego wychowanie i dyscyplinowanie swych dzieci, które notorycznie mu się sprzeciwiały, szerzyły w domu ducha buntu, a nawet – żyjąc z nim pod jednym dachem – otwarcie sprzeciwiały się wierze; lub gdyby chodziło o człowieka oddanego modlitwie i obowiązkom duchowym, nietroszczącego się jednak o materialne potrzeby rodziny i pozwalającego na to, by do jego domu wkradł się nieporządek. Gdy kandydatem do beatyfikacji jest papież – Ojciec Święty Kościoła powszechnego – chodzi nie tylko o jego osobistą pobożność i świętość, ale też o jego starania o całą rodzinę domowników wiary, którą Bóg powierzył jego pieczy i ze względu, na którą obdarzył go szczególnymi łaskami stanu. Zasadnicze pytanie brzmi: czy Jan Paweł II heroicznie wykonywał swoje obowiązki namiestnika Chrystusowego w takim samym stopniu, jak jego świątobliwi poprzednicy, o których zaraz wspomnimy: zwalczając błędy, odważnie i bez ociągania broniąc swej trzody od drapieżnych wilków, które pragnęłyby ją rozproszyć, czy strzegł integralności doktryny Kościoła i kultu Bożego? Obawiamy się, że z powodu przyśpieszonego trybu beatyfikacji pytanie to nie zostało potraktowane w sposób tak poważny, jak na to zasługuje.
Oddolna presja Do różnych niepokojących nas okoliczności należy gorsząca presja wywierana przez „wolę ludu”, a znajdująca wyraz w okrzyku „Santo subito!”. Właśnie w tym celu, żeby ustrzec się wpływu ulotnego sentymentu tłumu i by móc spojrzeć na daną postać z trzeźwej perspektywy historycznej, prawo Kościoła mądrze przepisuje pięcioletni okres, jaki musi minąć od śmierci kandydata do rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego. W tym jednak przypadku odstąpiono od tej roztropnej zasady, a proces, który dopiero powinien się był rozpocząć, zbliża się już ku końcowi, sprawiając przez to wrażenie, jak gdyby chciano jak najszybciej uczynić zadość życzeniom ludu. Jesteśmy świadomi roli, jaką odgrywała aklamacja ze strony ludu, nawet w sprawach kanonizacyjnych. Na przykład Grzegorz Wielki został kanonizowany przez aklamację ludu niemal natychmiast po śmierci – jednak papież ten był budowniczym cywilizacji chrześcijańskiej, kładącym duchowe oraz organizacyjne podwaliny pod gmach Kościoła i Christianitas, podwaliny, które przetrwały stulecia. Również św. Mikołaj I, ostatni z papieży, którym Kościół nadał przydomek „Wielki”, odegrał kluczową rolę w reformie Kościoła w okresie wielkiego kryzysu wiary i dyscypliny, kryzysu dotyczącego zwłaszcza wyższej hierarchii, której zepsutych członków odważnie zwalczał, i słusznie jest uważany za prawdziwego zbawcę cywilizacji chrześcijańskiej w czasach, w których zagrożone było samo jej istnienie. Oprócz tego trzeba zauważyć, że ludowe aklamacje błogosławionych i świętych miały miejsce w czasach, w których ludzie byli w przeważającej większości wierni [zasadom religii] i posłuszni Kościołowi. Musimy, więc zadać pytanie: jaką wartość ma głośne żądanie tej beatyfikacji w epoce, w której przytłaczająca większość nominalnych katolików odrzuca nauczanie w kwestii wiary i moralności tam, gdzie uważają je za nie do przyjęcia – przede wszystkim nieomylne nauczanie Magisterium o małżeństwie i prokreacji?
Kłopotliwe dziedzictwo Z całą bezstronnością jesteśmy zmuszeni stwierdzić, że biorąc po uwagę kondycję Kościoła, jaką pozostawił po sobie zmarły papież, jego pontyfikat – obiektywnie patrząc – wcale nie uzasadnia wezwania do jego natychmiastowej beatyfikacji, a w jeszcze mniejszym stopniu – kanonizacji, której zgromadzone tłumy głośno się domagały. Uczciwa ocena faktów skłania nas do wniosku, że pontyfikat Jana Pawła II cechowały nie odnowa czy ożywienie, jakie widzieliśmy podczas pontyfikatów jego najczcigodniejszych poprzedników, ale – jak to zauważył ówczesny kard. Ratzinger – przyśpieszenie „postępującego procesu rozpadu”2, przede wszystkim wśród tradycyjnie chrześcijańskich narodów Europy Zachodniej, Ameryki i rejonu Pacyfiku. Staje się to jeszcze bardziej oczywiste, gdy się wspomni, że sam zmarły papież pod koniec swojego pontyfikatu ubolewał nad „milczącą apostazją” chrześcijańskiej niegdyś Europy3. Również jego następca na Stolicy Piotrowej opłakiwał „proces sekularyzacji”, który „wywołał poważny kryzys zmysłu wiary chrześcijańskiej i przynależności do Kościoła”. Przy tej okazji Benedykt XVI ogłosił powołanie do życia nowej rady papieskiej, której szczególnym zadaniem miało się stać „wspieranie odnowionej ewangelizacji w krajach, w których wiara była już głoszona, (…) a które przechodzą obecnie proces postępującej sekularyzacji społeczeństwa i rodzaj «zaćmienia zmysłu Boga»”4. Pogrążanie się ludzkiego elementu Kościoła w „milczącej apostazji” stawało się coraz wyraźniej widoczne od czasu II Soboru Watykańskiego. Przed soborem świat znajdował się – jak ostrzegali kolejni papieże – w wielkiej mierze na równi pochyłej, jednak wewnątrz Kościoła wiara była nadal silna, liturgia – nienaruszona, było wiele powołań, rodziny miały wiele dzieci – aż do czasu wielkiego soborowego „otwarcia na świat”. Częściową diagnozę tego obserwowanego po soborze, bezprecedensowego kryzysu w Kościele postawił obecny papież, pisząc, jako kard. Ratzinger w czasie trwającego 27 lat pontyfikatu swego poprzednika: „Jestem przekonany, że kryzys w Kościele, w jakim się obecnie znajdujemy, wiąże się w wielkim stopniu z upadkiem liturgii”5.
Nie trzeba dowodzić, że „upadek liturgii” jest czymś, czego Kościół nigdy w swej przeszłości nie doświadczył – aż do czasu Vaticanum II i reform podejmowanych w jego imię. Zaledwie 15 lat po soborze, w drugim roku swego pontyfikatu, Jan Paweł II publicznie prosił o wybaczenie za nagły i dramatyczny spadek wiary i pobożności eucharystycznej po „reformach liturgicznych” zaaprobowanych przez Pawła VI: Może, więc trzeba, ażebym kończąc ten fragment moich rozważań, w imieniu własnym i Was wszystkich, Czcigodni i Drodzy Bracia w Biskupstwie, wypowiedział słowa przeproszenia za wszystko, co z jakiegokolwiek powodu, na skutek jakiejkolwiek ludzkiej słabości, niecierpliwości, zaniedbania, na skutek tendencyjnego, jednostronnego, błędnego rozumienia nauki II Soboru Watykańskiego o odnowie liturgii – mogło stać się okazją zgorszenia i niewłaściwości w interpretacji nauki oraz czci należnej temu wielkiemu Sakramentowi. I proszę Pana Jezusa, aby w przyszłości pozwolił nam uniknąć w naszym sposobie traktowania tej Najświętszej Tajemnicy wszystkiego, co w jakikolwiek sposób mogłoby osłabić lub zachwiać poczucie czci i miłości naszych wiernych. Niech Chrystus sam dopomoże nam iść dalej drogą prawdziwej odnowy ku tej pełni życia i kultu eucharystycznego, poprzez które buduje się Kościół w tej jedności, którą już posiada i którą jeszcze pełniej pragnie urzeczywistnić ku chwale Boga żywego i ku zbawieniu wszystkich ludzi6. Niestety, tym poruszającym słowom nie towarzyszyły żadne zdecydowane działania, mogące powstrzymać postępujący upadek liturgii w trakcie następnych 25 lat pontyfikatu Jana Pawła II. Wręcz przeciwnie, w roku 1988, 25 lat po promulgowaniu konstytucji Sacrosanctum Concilium, papież wychwalał „reformy, jakie [konstytucja] umożliwiła”, jako „najbardziej widoczny owoc soborowego dzieła”, zauważając, że „przez wielu ludzi orędzie II Soboru Watykańskiego zostało zrozumiane przede wszystkim za pośrednictwem reformy liturgicznej”. To bez wątpienia prawda. Jednak w kwestii oczywistego upadku liturgii papież wspomniał jedynie o różnych nadużyciach, które zdarzają się „okazjonalnie”, podkreślając, że „tak pasterze, jak i lud chrześcijański, w swojej ogromnej większości, przyjęli reformę liturgiczną w duchu posłuszeństwa i z radosnym zapałem”7. Obecnie jednak większość ludu chrześcijańskiego nie wierzy nawet w rzeczywistą obecność Chrystusa w Eucharystii. Przyjmują ją na rękę od świeckich szafarzy, jak gdyby to był zwykły opłatek – i rzeczywiście tak ją traktują. Ponadto, wskutek wybiórczego posłuszeństwa Magisterium, praktyka antykoncepcji jest obecnie wśród katolików szeroko rozpowszechniona, a ich poglądy na tę kwestię – jak dowodzą liczne sondaże – mało się różnią od zapatrywań protestantów. Świadczy o tym również spadek liczby urodzeń w katolickich krajach Zachodu, w których nie przychodzi na świat nawet tak niewielka liczba dzieci, by mogły one zastąpić umierające pokolenia. Sam Jan Paweł II postrzegał „coraz powszechniejszy lęk przed dawaniem życia nowym istotom ludzkim”, jako jeden z objawów „milczącej apostazji”, nad którą ubolewał w Ecclesia in Europa. Jest niepodważalnym faktem, że najwyższy wskaźnik urodzeń w świecie katolickim występuje wśród tradycyjnych katolików, którzy nie uczestniczą w zreformowanej liturgii lub – nie mając innego wyjścia – znoszą ją bynajmniej bez „radosnego zapału”. Jest również niezaprzeczalnym faktem, że sam Jan Paweł II przyczynił się do upadku liturgii. Podczas jego pontyfikatu Kościół po raz pierwszy w swej historii doświadczył nowinki w postaci „ministrantek”, w stosunku, do których papież zmienił swą wcześniejszą decyzję, zakazującą tej innowacji jako niezgodnej z liczącą dwa tysiące lat tradycją Kościoła. Trzeba też pamiętać o „zinkulturowanych” liturgiach papieskich z muzyką rockową i elementami jawnie pogańskimi – w tym o szokującym spektaklu, podczas którego półnaga kobieta z Nowej Gwinei czytała lekcję, o wirujących w tańcu i potrząsających grzechotkami azteckich tancerzach oraz o „rycie oczyszczenia” w Meksyku, a także aborygeńskim „obrzędzie okadzania”, który zastąpił w Australii przepisowy ryt pokutny. Teza, że papież nie był wcześniej informowany o planowanych szaleństwach liturgicznych, została zdementowana przez ich autora i współwykonawcę, księdza prałata Piotra Mariniego, który był papieskim mistrzem ceremonii przez niemal 20 lat, pomimo dochodzących z całego świata protestów wobec dokonywanych pod jego rządami groteskowych wypaczeń liturgii rzymskiej. Ostatecznie abp Marini został w 2007 r. zwolniony ze stanowiska przez Benedykta XVI. Uczciwość każe przyznać, że gdyby wielkim przedsoborowym papieżom było dane ujrzeć owe papieskie liturgie Jana Pawła II albo ogólny stan rytu rzymskiego za jego pontyfikatu, zareagowaliby na to mieszaniną niedowierzania i gniewu. Jednak nie tylko liturgia znajdowała się w stanie upadku pod koniec pontyfikatu Jana Pawła II. Jak zauważyliśmy na początku, w Wielki Piątek 2005 r., na krótko przed wstąpieniem na Stolicę Piotrową, wówczas jeszcze kardynał Ratzinger zauważył: „Jak wiele brudu znaleźć można w Kościele, nawet wśród tych, którzy – otrzymawszy święcenia kapłańskie – powinni w całości przynależeć do niego”. Brud, o którym wspominał kardynał, to niewiarygodna wręcz liczba skandali seksualnych z udziałem duchownych – owoc dziesięcioleci „soborowej odnowy” w seminariach. Zamiast zdyscyplinować biskupów, którzy popierali ten brud w swoich seminariach diecezjalnych, tuszując go i przenosząc złoczyńców z miejsca na miejsce, a następnie doprowadzali do bankructwa swoje diecezje w wyniku wypłacania odszkodowań, Jan Paweł II zapewnił bezkarność kilku najbardziej winnym zaniedbań prałatom. Być może najbardziej znanym przykładem jest sprawa kard. Bernarda Lawa. Zmuszony do tłumaczenia się wobec wielkiej ławy przysięgłych z milczenia w sprawie nadużyć seksualnych, jakich dopuszczali się wobec młodych chłopców kapłani z archidiecezji Bostonu, czego skutkiem było wypłacenie 100 mln dolarów odszkodowania ponad 500 ofiarom, kard. Law został „ukarany” przez papieża w taki sposób, że po swej rezygnacji w atmosferze skandalu został przeniesiony do Rzymu, gdzie mianowano go archiprezbiterem jednej z czterech wspaniałych bazylik. A co mamy powiedzieć o abp. Weaklandzie, głośnym ze swego sprzeciwu wobec nauki Kościoła, który sam przyznał, że świadomie przywrócił do pełnienia funkcji kościelnych przestępców homoseksualnych w diecezji Milwaukee, nie uprzedzając o tym parafian ani nie informując policji o popełnionych przez nich wykroczeniach? Doprowadziwszy archidiecezję do bankructwa wskutek odszkodowań, jakie musiała wypłacić, abp Weakland zakończył swą długą karierę podkopywania integralności wiary i moralności dopiero wówczas, gdy ujawniono, że sprzeniewierzył 450 tys. dolarów z kasy archidiecezji, aby zapłacić człowiekowi, z którym sam pozostawał w związku homoseksualnym. Jan Paweł II pozwolił temu drapieżnemu wilkowi przejść na emeryturę bez najmniejszego uszczerbku dla jego reputacji, a wkrótce potem pewien protestancki dom wydawniczy opublikował jego wspomnienia pod tytułem A Pilgrim in a Pilgrim Church. Memoirs of a Catholic Archbishop (‘Pielgrzym w Kościele pielgrzymującym. Wspomnienia katolickiego arcybiskupa’). Pewien recenzent napisał z podziwem, że książka ta „przedstawia postać człowieka przepojonego wartościami II Soboru Watykańskiego, który miał odwagę pozostać im wierny zarówno, jako opat benedyktynów, jak i jako arcybiskup Milwaukee”. Brudy, które skalały Kościół podczas poprzedniego pontyfikatu, to również długa historia nadużyć seksualnych popełnionych przez ks. Marcjalisa Maciela Degollado, założyciela Legionistów Chrystusa, zgromadzenia będącego rzekomo ucieleśnieniem soborowej „odnowy”. Jan Paweł II odmawiał wszczęcia dochodzenia w sprawie ks. Maciela mimo mnóstwa dowodów popełnianych przez niego ohydnych występków. (…) Nie zwracając uwagi na powszechnie znane i oczekujące od dawna na rozpatrzenie zarzuty o molestowanie przez ks. Maciela ośmiu seminarzystów, Jan Paweł II uhonorował go podczas ceremonii mającej miejsce w listopadzie 2004 r. Nie minęło wiele czasu, gdy kard. Ratzinger „osobiście nakazał wszczęcie dochodzenia w sprawie ks. Maciela”8. Mówiąc wprost, dopóki żył Jan Paweł II, ks. Maciel nie mógł zostać zdyscyplinowany. Odsunięto go od pełnienia funkcji kapłańskich i zesłano do klasztoru niemal natychmiast po wstąpieniu Benedykta XVI na Stolicę Piotrową. Jak pisał pewien znany katolicki komentator: Ambitny Jan Paweł pozwolił na to, by zgorszenie szerzyło się niemal u jego stóp, a sprzątać po tym miał pozbawiony charyzmy Ratzinger. Dotyczyło to również innych kwestii, których poprzedni papież starał się unikać – upadku katolickiej liturgii czy wzrostu znaczenia islamu w chrześcijańskiej niegdyś Europie9. Jeszcze innym powodem do wysuwania zastrzeżeń wobec tej beatyfikacji jest fakt, że w trakcie długiego pontyfikatu Jana Pawła II wierni katolicy byli dezorientowani i gorszeni przez liczne, jawnie nieroztropne słowa i gesty papieża, niepodobne do niczego w liczącej dwa tysiące lat historii Kościoła. Wymieńmy w tym miejscu jedynie kilka lepiej znanych przykładów:
— Liczne i zarazem wątpliwe pod względem teologicznym przeprosiny za rzekome grzechy katolików, popełnione w minionych wiekach historii Kościoła. Oczywiście świat nie postrzegał tych bezprecedensowych mea culpa papieża jako demonstracji pokory ze strony Kościoła. Jak można było przewidzieć, wydarzenia te zostały potraktowane jako przyznanie się Kościoła do winy za wszelkie rodzaje przestępstw przeciwko ludzkości. Poza wyjątkiem powszechnie zapomnianych przeprosin w Dominicæ cœnæ nie doczekaliśmy się jednak żadnego mea culpa za katastrofalne w skutkach zaniedbywanie ze strony żyjących członków hierarchii starań o zachowanie wiary i dyscypliny wobec „postępującego procesu rozkładu” oraz „milczącej apostazji”.
— Spotkania w Asyżu w październiku 1986 r. oraz styczniu 2002 r.
Podczas spotkania w 2002 r. Jan Paweł II umożliwił wyznawcom „wielkich religii”, od animistów po zoroastrian, sprawowanie ich obrzędów w katolickim sanktuarium – klasztorze franciszkańskim w Asyżu. Podkreślając fakt, że dla poszczególnych kultów przygotowano osobne miejsca, papież powiedział do wielobarwnego zgromadzenia, obejmującego m.in. wyznawców wudu: „będziemy się modlili na różne sposoby, szanując tradycje religijne innych”10.
Powszechne wrażenie, jakie pozostawiło po sobie spotkanie w Asyżu, zwłaszcza wyrażane przez świeckie media, było takie, że wszystkie religie są w mniejszym lub większym stopniu miłe Bogu – podobne twierdzenie zostało potępione przez Piusa XI w encyklice Mortalium animos z 1928 r. W jakim innym celu papież gromadziłby wszystkich przedstawicieli religii świata w Asyżu, by „modlili się o pokój”? Czy ktoś może zaprzeczyć, że każdy z przedsoborowych papieży potępiłby tego typu widowiska?
— Publiczne ucałowanie przez papieża Koranu podczas wizyty w Rzymie grupy irackich chrześcijan i muzułmanów w 1999 r.
Chaldejski katolicki patriarcha Iraku wychwalał ten akt jako „gest szacunku” dla religii, której istota polega na negowaniu Trójcy Świętej i Bóstwa Jezusa Chrystusa i której historia jest znaczona prześladowaniami chrześcijan – czego świadkami jesteśmy i obecnie w Iraku oraz innych „republikach” świata arabskiego.
— Zdumiewające zdanie wypowiedziane 21 marca 2000 r. w Ziemi Świętej: „Niech św. Jan Chrzciciel strzeże islam i cały naród Jordanii”. Jakie wyjaśnienie można by podać dla tej bezprecedensowej modlitwy o ochronę samej fałszywej religii (a nie jej wyznawców), wygłoszonej podczas papieskiej wizyty w Ziemi Świętej – wyzwolonej od islamu podczas pierwszej krucjaty?
— Obdarowanie pektorałami – symbolami władzy biskupiej – Jerzego Careya oraz Rowana Williamsa.
Anglikańscy tzw. arcybiskupi Canterbury (w sprawie ważności ich święceń kapłańskich i biskupich wypowiedział się autorytatywnie Leon XIII w bulli Apostolicæ curæ) nie wyznają wiary katolickiej nawet w podstawowych kwestiach moralnych, wynikających wprost z prawa Bożego naturalnego i stanowionego11.
— Aktywne uczestnictwo Jana Pawła II w kulcie pogańskim w „świętym lesie” w Togo.
Jak donosił organ Stolicy Apostolskiej, po przybyciu papieża na to miejsce „czarownik zaczął przyzywać duchy: «Wzywam was. Przodkowie, przyzywam was»”. Po tym przyzwaniu „duchów” papieżowi wręczono „misę pełną wody i mąki. [Ojciec Święty] wykonał najpierw lekki pokłon, a następnie skropił tą mieszaniną cztery strony świata. Rano, przed Mszą, dokonał tego samego obrzędu. Ów pogański rytuał oznacza, że ten, kto zostanie spryskany wodą, symbolem pomyślności, dzieli ją [pomyślność] ze swoimi przodkami”12. Wkrótce po powrocie do Rzymu papież wyraził zadowolenie z publicznego uczestnictwa w modlitwie i obrzędach animistów: „Spotkanie modlitewne w sanktuarium nad jeziorem Togo było szczególnie poruszające. Po raz pierwszy modliłem się tam z animistami”13. Można by się spodziewać, że już sam ten incydent, – za który Jan Paweł II nie tylko nie wyraził skruchy, ale nawet publicznie się nim przechwalał – powinien być wystarczającym powodem do wstrzymania procesu beatyfikacyjnego. Wedle własnych słów papieża modlił się on z animistami, a tego rodzaju zachowanie – bezpośredni i formalny udział w kulcie pogańskim – Kościół zawsze traktował, jako obiektywny grzech ciężki. Jak uczy Katechizm Kościoła katolickiego: Bałwochwalstwo nie dotyczy tylko fałszywych kultów pogańskich. Pozostaje stałą pokusą wiary. Polega na ubóstwianiu tego, co nie jest Bogiem. Ma ono miejsce wtedy, gdy człowiek czci i wielbi stworzenie zamiast Boga, bez względu na to, czy chodzi o innych bogów czy o demony (na przykład satanizm), o władzę, przyjemność, rasę, przodków. (…) Bałwochwalstwo odrzuca jedyne panowanie Boga; jest nie do pogodzenia z Boską komunią14. A był to przecież tylko jeden z najbardziej skandalicznych incydentów, mających miejsce podczas pontyfikatu Jana Pawła II. Trzeba w tym miejscu przypomnieć o wydanym przez Kościół pośmiertnym wyroku na żyjącego w IV wieku papieża Liberiusza, pierwszego z biskupów Rzymu, który nie został ogłoszony świętym. Liberiusz w pełni zasłużył na to wątpliwe wyróżnienie, ponieważ – przebywając na wygnaniu i znajdując się pod silną presją prześladującego go cesarza – podpisał się pod dwuznaczną formułą doktrynalną sprzyjającą arianizmowi, a następnie ekskomunikował św. Atanazego, obrońcę trynitaryzmu i ortodoksji. Pomimo tego, że już po odzyskaniu wolności i powrocie do Rzymu natychmiast wycofał się z tych pożałowania godnych decyzji i do końca swego pontyfikatu trzymał się prawowiernej doktryny, uznano to za przeszkodę do jego kanonizacji.
— „Ekumeniczne nieszpory” w bazylice pw. Świętego Piotra, w samym sercu Kościoła Rzymskiego, w których papież zgodził się uczestniczyć i modlić wspólnie z luterańskimi „biskupami” – wśród których była kobieta utrzymująca, że jest następczynią Apostołów. Wydarzenie to wywołało oczywiście spekulacje, czy papież nie podkopuje w ten sposób własnego nauczania o nieważności święceń kobiet15.
Podsumowując, obiektywna ocena faktów skłania nas do wniosku, że Jan Paweł II kierował i pozostawił Kościół w stanie kryzysu, który wybuchł natychmiast po II Soborze Watykańskim. To prawda, że jego pontyfikat ma również osiągnięcia pozytywne, w tym godną podziwu, niezachwianą obronę życia ludzkiego w obliczu „kultury śmierci”, cenne nauczanie społeczne zawarte w ważnych encyklikach, deklarację dotyczącą niemożności przyjmowania świeceń kapłańskich przez kobiety czy motu proprio Ecclesia Dei, które było pierwszym krokiem w kierunku przyszłego „uwolnienia” tradycyjnej Mszy św. przez Benedykta XVI. Nie zamierzamy też kwestionować jego osobistej pobożności i religijności, oczywistych dla wszystkich, którzy mieli z nim styczność, a które uznaliśmy i my na początku tego oświadczenia. Niemniej trudno jest zaprzeczyć, że każdy z poprzedników Jana Pawła II byłby zaszokowany i przerażony powszechnym nieposłuszeństwem, odstępstwami doktrynalnymi, rozkładem liturgii, skandalami moralnymi oraz spadkiem uczestnictwa we Mszy, które trwały aż do końca jego pontyfikatu – wzmacniane przez nierzadko niefortunne nominacje biskupie oraz szereg dwuznacznych wypowiedzi i gestów papieża, o których wspomnieliśmy powyżej. Nawet reformator Paweł VI, którego ekumeniczne i międzywyznaniowe inicjatywy były znacznie ostrożniejsze od przedsięwzięć Jana Pawła II, byłby poruszony stanem Kościoła pod koniec jego długiego pontyfikatu. Sam zresztą Paweł VI opisywał widoczne już posoborowe rozprzężenie w najbardziej szokujących słowach, jakie kiedykolwiek słyszano z ust biskupa Rzymu: Przez jakąś szczelinę do świątyni Boga przedostał się dym szatana: to wątpliwość, niepewność, niepokój, konfrontacja. (…) Wątpliwość wślizgnęła się do naszych sumień; wślizgnęła się oknami, które powinny być otwarte na światło. (…) Również w Kościele zapanował ten klimat niepewności. Sądzono, że po soborze nad historią Kościoła zajaśnieje słoneczny dzień. Tymczasem nastał dzień pochmurny, burzowy; dzień ciemności, poszukiwania, niepewności. (…) Jak do tego doszło? Podzielimy się z wami naszą refleksją: nastąpiła interwencja nieprzyjacielskiej mocy. A imię jej: diabeł16. Paweł VI, podobnie jak mający wstąpić po nim na Tron Piotrowy Jan Paweł II, zaniechał podjęcia jakichkolwiek stanowczych kroków w celu powstrzymania katastrofy, której papież – i tylko papież – mógłby zapobiec, albo przynajmniej znacznie ograniczyć jej rozmiary. Wstrząsające słowa Pawła VI zacytował msgr Gwidon Pozzo, sekretarz Papieskiej Komisji Ecclesia Dei, w mowie wygłoszonej 2 lipca 2010 r. w Wigratzbad do pochodzących z Europy kapłanów Bractwa Świętego Piotra. Jak przy tej okazji powiedział msgr Pozzo: „Symptomy, o których mówił Paweł VI, bynajmniej nie zanikły. Do świata katolickiego wdarł się obcy mu sposób myślenia, zwodząc wiele dusz i siejąc zamieszanie wśród wiernych. Jest to duch samozniszczenia, będący owocem modernizmu”. Kryzys posoborowy, jak przyznał msgr Pozzo, jest konsekwencją „pseudosoborowej ideologii”, która „po raz kolejny usiłowała szerzyć idee modernizmu, potępionego na początku XX wieku przez św. Piusa X”. Któż jednak, jeśli nie dwaj poprzednicy obecnego papieża, ponosi przynajmniej częściową odpowiedzialność za rozprzestrzenianie się tej pseudosoborowej, heterodoksyjnej ideologii w całym świecie katolickim? Z pewnością Jan Paweł II oraz Paweł VI promulgowali pewną liczbę tradycyjnych pod względem doktrynalnym dokumentów, wymierzonych w tę heterodoksję. Trzeba sobie jednak zadać pytanie: czy świadectwo Jana Pawła II było wystarczająco silne i niezłomne, by można go było przedstawiać, jako heroicznego obrońcę ortodoksyjnej wiary i moralności? A może jego własne kontrowersyjne słowa i gesty – w połączeniu z zaniedbaniami i niechęcią do sprawowania zdecydowanych rządów w Kościele – sprawiły, że te negatywne aspekty jego pontyfikatu całkowicie zneutralizowały ewentualne osiągnięcia? Wobec odradzającej się – i wywołującej chaos w całym Kościele – herezji modernizmu znamienia niezwykłej ironii nabiera okoliczność, że Jan Paweł II podczas swego trwającego 27 lat pontyfikatu uznał za stosowne ekskomunikować jedynie pięć osób: świętej pamięci abp. Marcelego Lefebvre’a i czterech biskupów konsekrowanych przez niego w 1988 r. dla Bractwa Świętego Piusa X, którego celem (niezależnie od tego, czy ktoś zgadza się z jego stanowiskiem, czy też nie) była właśnie walka z ową „pseudosoborową ideologią”, o której mówił msgr Pozzo17. Jak powszechnie wiadomo, na początku 2009 r. Benedykt XVI odwołał ekskomuniki czterech biskupów Bractwa. Jak stwierdził kiedyś: „Prawo wymaga, by w momencie, w którym ci czterej biskupi uznają prymat papieski, zostali uwolnieni od ekskomuniki”18. Jednak ci biskupi zawsze uznawali prymat papieski w przeciwieństwie do rzeszy katolików – świeckich, kapłanów, zakonnic, teologów, a nawet pewnych biskupów, – którzy otwarcie go negowali, odrzucając najbardziej podstawowe nauczanie Magisterium, podczas gdy Watykan przez ponad 25 lat nie reagował na to w ogóle lub prawie w ogóle. Również nieszczęsny papież Paweł VI, pośród postępującego „samozniszczenia” Kościoła, nad którym głęboko ubolewał, najsurowsze środki dyscyplinarne zarezerwował dla Bractwa i abp. Lefebvre’a, którego karcił publicznie, wymieniając z nazwiska, i którego zasuspendował od wykonywania funkcji kapłańskich, podczas gdy na całym świecie teologiczni i liturgiczni buntownicy zupełnie bezkarnie szerzyli spustoszenie w Kościele Chrystusowym. Obecnie niemal nikt poważny nie popiera beatyfikacji Pawła VI, który choć ubolewał nad smutnym stanem rządzonego przez siebie Kościoła, nie zrobił jednak niemal nic, by stan ten zmienić. Jego proces beatyfikacyjny rozpoczął się na poziomie diecezjalnym dopiero w 1993 r. na wyraźne polecenie Jana Pawła II. Od tego czasu nie posunął się do przodu, powstrzymany najwyraźniej poważnymi zastrzeżeniami, z których wiele podobnych jest do wyżej wymienionych. Dlatego musimy zadać pytanie: skąd ten pośpiech w beatyfikacji Jana Pawła II, biorąc pod uwagę, że realizował on wytrwale nieroztropny program reform zainicjowanych przez swego poprzednika, wprowadzając wiele nowinek, na które nie ważyłby się nawet Paweł VI – postać prawdziwie tragiczna? Paweł VI miał przynajmniej odwagę przyznać, że widzi dym szatana przenikający do Kościoła, a nie nową wiosnę życia chrześcijańskiego, „która powinna rozkwitnąć w Wielkim Jubileuszu, jeśli tylko chrześcijanie będą posłuszni działaniu Ducha Świętego”19. Szacunek dla prawdy każe nam stwierdzić, że żaden błogosławiony lub kanonizowany papież w historii Kościoła, a być może w ogóle żaden papież oprócz Pawła VI, nie pozostawił po sobie równie kłopotliwej spuścizny, co Jan Paweł II.
Wątpliwy cud Na koniec nie możemy też nie wspomnieć, że jedyny cud, na którym wspiera się cały proces beatyfikacyjny – uzdrowienie z choroby Parkinsona francuskiej zakonnicy, s. Marii Simon‑Pierre – wzbudza kontrowersje. Po pierwsze, sama diagnoza choroby Parkinsona pozostawia wiele wątpliwości, z medycznego punktu widzenia bowiem jedynym rozstrzygającym badaniem byłaby w tym przypadku autopsja mózgu. Pozostałe objawy, które mogą spontanicznie ustąpić, wcale nie muszą być oznakami choroby Parkinsona. Po drugie, związek przyczynowo‑skutkowy między rzekomym uzdrowieniem a „nocą modlitw do Jana Pawła II” wydaje się wątpliwy. Czy modlitwy tej zakonnicy nie obejmowały wezwań do żadnych innych uznanych świętych? Porównajmy to z dwoma cudownymi uzdrowieniami (Jan Paweł II osobiście zredukował to wymaganie do jednego), które Pius XII uznał za wystarczające do beatyfikacji Piusa X. Pierwszy przypadek dotyczył zakonnicy, która cierpiała na raka kości i która została uzdrowiona natychmiast, gdy tylko relikwie Piusa X zostały położone na jej ciele. Drugi dotyczył siostry zakonnej, której nowotwór znikł, gdy dotknęła posągu Piusa X. O tak bezdyskusyjnym związku nie można mówić w przypadku rzekomego uzdrowienia za wstawiennictwem Jana Pawła II. Nie ma tu mowy o nieomylności cechującej nauczanie Kościoła, mamy bowiem do czynienia z osądem medycznym, który podlega błędom. Trudno sobie wyobrazić, jak bardzo ucierpiałaby wiarygodność Kościoła, gdyby u tej zakonnicy nastąpił nawrót objawów. I rzeczywiście, w marcu ubiegłego roku „Rzeczpospolita”, jeden z najbardziej poważanych polskich dzienników, donosiła, że nastąpił pewien nawrót symptomów, a jeden z dwóch konsultantów medycznych wyraził wątpliwości, co do rzekomego cudu. Doniesienia te skłoniły byłego prefekta Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, kard. Józefa Saraivy Martinsa, do zakomunikowania prasie, iż „mogło tak być, że jeden z dwóch konsultantów medycznych miał pewne wątpliwości. I informacje te niestety wyciekły”. Kard. Martins wyjaśnił dalej, że „wątpliwości te wymagały dalszych badań. W takich przypadkach – powiedział – kongregacja zaprasza do współpracy większą liczbę lekarzy i prosi ich o wyrażenie opinii”20. Tak, więc jeden z lekarzy wątpił w autentyczność cudu i kiedy jego wątpliwości nieoczekiwanie „wyciekły”, sprowadzono innych lekarzy – a stało się to niecały rok temu! Czy naprawdę można mówić o bezdyskusyjnym przypadku cudownego uzdrowienia, podobnym do tych, jakie Pius XII uznał za wystarczające w procesie Piusa X?
Prawdopodobne konsekwencje beatyfikacji Trzeba jeszcze raz podkreślić, że prawdziwy problem w przypadku tej beatyfikacji nie polega na tym, czy Jan Paweł II był dobrym, świątobliwym człowiekiem, ale na tym, co ta beatyfikacja będzie oznaczać dla mas, które nie rozróżniają między beatyfikacją a kanonizacją. A będzie oznaczać, że Kościół uważa za świętego, a nawet wielkiego świętego papieża, którego rządy nad Kościołem nie mogą wytrzymać najsłabszego porównania z przykładem jego świętych i błogosławionych poprzedników. Spójrzmy przykładowo na przedostatniego wyniesionego na ołtarze papieża – św. Piusa V, wzór męstwa w przedsięwziętej przez niego reformie duchowieństwa, zgodnej z wytycznymi Soboru Trydenckiego, wspomnijmy na jego nieugiętą walkę z szerzonymi w Kościele błędami, na jego obronę świata chrześcijańskiego przed pochodem islamu, – który Jan Paweł II polecał opiece św. Jana Chrzciciela! Przypatrzmy się ostatniemu z kanonizowanych papieży – św. Piusowi X, – który zapisał się w historii ze względu na swoje odważne decyzje i potępienie herezji modernizmu, podnoszącej ponownie głowę po II Soborze Watykańskim i szerzącej się swobodnie po całym świecie katolickim za pontyfikatu Jana Pawła II, jak to szczerze przyznał zaledwie kilka miesięcy temu msgr Pozzo (nie sugerując jednak najmniejszej nawet odpowiedzialności głowy Kościoła za tę katastrofę). Czy więc ta beatyfikacja nie niesie ze sobą ryzyka zredukowania beatyfikacji, a nawet kanonizacji do rangi wyrazu powszechnego szacunku wobec osoby szczególnie umiłowanej w Kościele, czegoś w rodzaju kościelnego Oskara? Trzeba tu zauważyć, że jedną z wielu innowacji wprowadzonych przez Jana Pawła II było „uproszczenie” procedury beatyfikacyjnej i kanonizacyjnej, co pozwoliło mu na przeprowadzenie niewiarygodnej wręcz liczby 1338 beatyfikacji i 482 kanonizacji – większej niż wszyscy jego poprzednicy razem wzięci. Czy jest stosowne, by papież, który wprawił w ruch tę „fabrykę świętych”, był osądzany wedle jej obniżonych standardów? Musimy też wyrazić nasze poważne zaniepokojenie prawdopodobnym wykorzystywaniem beatyfikacji Jana Pawła II przez wpływowe media. Zachowują one na razie wymowne milczenie; gdyby jednak ta beatyfikacja naprawdę stanowiła policzek wymierzony współczesnemu liberalizmowi, należałoby oczekiwać raczej hałaśliwego sprzeciwu, jak to się dzieje w przypadku procesu beatyfikacyjnego Piusa XII. Media zorganizowały bezlitosną kampanię, próbując za wszelką cenę zatrzymać proces beatyfikacyjny Piusa XII. Wydaje się, że światowe media traktują beatyfikację Jana Pawła II życzliwie, gdyż uprawomocnia ona „reformy Vaticanum II”, które traktowano, jako od dawna oczekiwane dostosowanie się „zacofanego” Kościoła do „świata współczesnego”, wyznającego zasady „wolności” i „praw człowieka”. Możemy być jednak pewni, że jeśli beatyfikacja zostanie przeprowadzona tak, jak to zaplanowano, wpływowe mass media natychmiast przedstawią ją jako przejaw hipokryzji ze strony Kościoła, będą podkreślały bezzasadność uhonorowania w taki sposób papieża, którego pontyfikat przypadł nas czas skandali pedofilskich, a który odmówił zastosowania środków dyscyplinarnych wobec zdemoralizowanego założyciela Legionistów Chrystusa. Na ten temat powstała już zresztą obszerna dokumentacja oraz film Vows of Silence. The Abuse of Power in the Papacy of John Paul II (‘Śluby milczenia. Nadużycie władzy podczas pontyfikatu Jana Pawła II’), ukazujący, w jaki sposób ks. Maciel był chroniony przez zaufanych doradców papieża, w tym sekretarza stanu kard. Sodano, prefekta Kongregacji ds. Instytutów Życia Konsekrowanego i Stowarzyszeń Życia Apostolskiego kard. Martineza oraz kard. Dziwisza, obecnie arcybiskupa metropolitę krakowskiego, a wówczas sekretarza i najbliższego powiernika Jana Pawła II.
Wnioski W obliczu tego, co siostra Łucja z Fatimy słusznie nazywała „diaboliczną dezorientacją” w Kościele, musimy zachować świadomość, że beatyfikacja nie cieszy się charyzmatem nieomylności. Nie ustanawia ona obowiązkowego kultu, udziela jedynie zgody na oddawanie czci beatyfikowanej osobie. W tym jednak przypadku stoimy w obliczu niebezpieczeństwa poważnego błędu popełnionego w wyniku pochopnego osądu, do czego mogą się przyczynić pewne okoliczności, jak popularność i przywiązanie, które nie powinny wpływać na zasadniczy proces, polegający na drobiazgowym badaniu i osądzie, zwłaszcza w przypadku tej beatyfikacji, ze wszystkimi jej implikacjami dla Kościoła powszechnego. Raz jeszcze pytamy: skąd ten pośpiech? Być może istnieje obawa, że jeśli akt ten nie zostanie dokonany natychmiast, w przyszłości bardziej dojrzały werdykt historii mógłby uniemożliwić beatyfikację, jak to się bez wątpienia stało w przypadku Pawła VI. Jeśli tak jest, dlaczego nie pozwolić, by werdykt został wydany w oparciu o spojrzenie z dalszej perspektywy, jak to zawsze czynił Kościół w sprawach beatyfikacji i kanonizacji? Jeśli nawet taki tytan [wiary] jak Pius V został kanonizowany dopiero 140 lat po swej śmierci, czy nie możemy poczekać choćby kilka lat dłużej z oszacowaniem wartości spuścizny po Janie Pawle II, który to osąd powinien stanowić najpoważniejszy argument przy decyzji o jego beatyfikacji? Czy Kościół nie może poczekać nawet 37 lat, jakie minęły od śmierci Piusa X do jego beatyfikacji przez Piusa XII w roku 1951 (został kanonizowany w 1954 r.)? Czy jest rzeczą roztropną beatyfikowanie już teraz – bez dalszych badań i na podstawie jednego tylko cudu, którego autentyczność jest podawana w wątpliwość – papieża, pozostawiającego po sobie w spuściźnie Kościół przeniknięty tym samym duchem, któremu tak heroicznie opierał się i z którym walczył swego czasu św. Pius X? Z tych wszystkich powodów uważamy za słuszne i uzasadnione prosić Ojca Świętego o odłożenie beatyfikacji Jana Pawła II do czasu, gdy – patrząc z dłuższej perspektywy – będzie można w sposób bezstronny i obiektywny podjąć decyzję w sprawie tego uroczystego aktu. Dobro Kościoła wymaga w tej kwestii roztropnej zwłoki, podczas gdy pośpieszny proces, niechroniony od błędu przez charyzmat nieomylności, naraża to dobro na niebezpieczeństwo. Virgo Prudentissima, ora pro nobis! Ω
Przełożył z języka angielskiego Tomasz Maszczyk. Pod dokumentem złożono dotychczas setki podpisów. Na początku kwietnia zostanie on wysłany wraz z podpisami pod adresem Stolicy Apostolskiej. Podpisy można kierować pod adresem e-mail: editor@remnantnewspaper.com
Przypisy:
Por. De servorum Dei beatificatione, ks. III, rozdz. XXI, cyt. za: o. R. GarrigouLagrange OP, Trzy okresy życia wewnętrznego, Niepokalanów 1998, s. 771.
„L’Osservatore Romano”, 9 listopada 1984.
Ecclesia in Europa, par. 9.
Kazanie wygłoszone 28 czerwca 2010.
La Mia Vita, s. 113: „Sono convinto che la crisi ecclesiale in cui oggi ci troviamo dipende in gran parte dal crollo della liturgia…”.
Dominicæ cœnæ, par. 12.
Vicesimus quintus annus, par. 12.
J. Berry, Money Paved the Way for Maciel’s Influence in the Vatican, „National Catholic Reporter”, 6 kwietnia 2010.
R. Douthat, The Better Pope, „New York Times”, 11 kwietnia 2010.
Mowa Jana Pawła II do przedstawicieli religii świata, 24 stycznia 2002, oraz list do uczestników.
J. Allen, Papal Deeds Speak Louder, „National Catholic Register”, 8 listopada 2002.
„L’Osservatore Romano”, wyd. włoskie z 11 sierpnia 1985, s. 5.
„La Croix”, 23 sierpnia 1985.
KKK, par. 2113.
Por. J. Allen, op. cit.
Paweł VI, Insegnamenti, t. X, 1972, s. 707.
Jan Paweł II nie ogłosił osobiście ekskomuniki o. Tissy Balasuriyi; kara ta została zresztą cofnięta przed upływem roku.
Światłość świata (wydanie włoskie), s. 43.
Tertio millennio adveniente, par. 18.
N. Winfield, John Paul II ‘Miracle’ Further Scrutinized, Associated Press, 28 marca 2010.
Za: Zawsze wierni nr 4/2011 (143)
Beatyfikacja która osłabi wiarę – Ks. Jan Jenkins, FSSPX
Kazanie wygłoszone 19 kwietnia 2010 Drodzy organizatorzy, drodzy wierni, drodzy słuchacze, Niniejsza konferencja porusza bardzo ważny i bardzo aktualny temat, kwestię procesu beatyfikacyjnego Sługi Bożego Jana Pawła II, Karola Wojtyły. Ponieważ to, o czym chcemy mówić, wywołuje nieco kontrowersji, istotne jest, byśmy zanim przystąpimy do osądu, dobrze zrozumieli zasady, jakimi będziemy się kierować,. Chciałbym, więc poświęcić pierwszą część tej konferencji na sprecyzowanie, co właściwie oznacza beatyfikacja. Ponieważ beatyfikacja dotyczy przewodu prawnego w Kościele, w efekcie, którego dana osoba jest ostatecznie kanonizowana czy też wynoszona do chwały ołtarzy, powinniśmy powiedzieć trochę o tym, czym jest świętość i co pociąga za sobą beatyfikacja oraz kanonizacja. Chciałbym, więc przedstawić pokrótce, na czym polegały różne zmiany poczynione w przewodzie prawnym, zmiany, które stanowią zagrożenie nie tylko dla wartości dekretów, ale nawet samego celu, dla którego przewód ten został ustanowiony. Na koniec odniosę po prostu te zasady do sprawy świętej pamięci papieża Jana Pawła II. Myślę, że dla każdego znającego katolickie znaczenie kanonizacji stanie się oczywiste, że ewentualna beatyfikacja Jana Pawła II byłaby zgorszeniem w prawdziwie teologicznym sensie tego słowa – czymś, co osłabia wiarę, czymś, co stwarza dla niewierzących przeszkodę w przyjęciu prawdziwej wiary, a nawet czymś destrukcyjnym dla samego autorytetu Kościoła.
Część I. Świętość, kim jest święty? Co to znaczy: być świętym? Czy też mówiąc bardziej ogólnie:, czym jest świętość? Słowo święty brzmi po łacinie Sanctus, po grecku zaś Agios. Oba te słowa etymologicznie oznaczają „odcięcie”, „odłączenie” w sensie, że Bóg jest „odłączony” czy też „odrębny” od świata. Bóg jest całkowicie różny i odrębny od stworzenia, ponieważ jest On jedyną Istotą, która jest swym własnym istnieniem. W prawdziwym sensie, jedynie Bóg jest Święty, ponieważ jest On jedyną Istotą, której naturą jest własne istnienie. Ta świętość, ten majestat, dobroć i doskonałość są właściwe jedynie Jemu.W drugim i analogicznym sensie, wszystko, co należy do Boga lub co jest poświęcone Bogu, jest również święte – na przykład święte szaty liturgiczne używane podczas Mszy, lub święty Ryt Mszy. Bóg w swym nieskończonym miłosierdziu, poprzez swą łaskę, dał również uczestnictwo w swej świętości stworzeniom najbardziej do Niego podobnym, stworzeniom posiadającym rozum i wolną wolę. Poprzez współpracę z Jego łaską również ludzie mogą mieć udział w tej świętości, która jest właściwa Bogu poprzez to, że są do Niego podobni, poprzez swój rozum i wolną wolę. Dlatego ludzie stają się święci przede wszystkim przez święte nauczanie pochodzące od Chrystusa i poprzez Jego łaskę. To łaska i doktryna tworzy to, co w Składzie Apostolskim nazywamy „obcowaniem świętych”, gdy mówimy „wierzę w (…) świętych obcowanie” (Katechizm Gasparriego 171-2). Katechizm uczy nas, że obcowanie świętych obejmuje wszystkich tych, którzy są święci, czyli „osoby święte” w tym sensie, że są one zjednoczone z Kościołem przez świętość, płynącą z Kościoła, czyli przez sakramenty, łaskę oraz władzę nauczycielską Kościoła. Poprzez jedność w łasce oraz miłości jesteśmy uświęceni i możemy modlić się za siebie nawzajem. W tym sensie święty Paweł zwraca się do wiernych różnych Kościołów jako do „świętych”, na przykład w Liście do Efezjan (Ef 1,1), w Liście do Filipian (Fil 1,1) oraz w Liście do Kolosan (Kol 1,2). Gdy jednak mówimy o świętych w najbardziej właściwym sensie tego słowa, nie mamy na myśli tych, którzy mają jedynie możliwość osiągnięcia świętości, ale tych, którzy już ją wypracowują, czy nawet już ją osiągnęli. Władza urzędu nauczycielskiego Kościoła oraz łaska sakramentalna mają za swój ostateczny cel zbawienie dusz i ich wieczne szczęście. Dlatego normalnie rezerwujemy termin „święty” dla tych, którzy już cieszą się szczęściem wiecznym i nie mogą go utracić. Dusze te znajdowały się w stanie łaski w dniu sądu szczegółowego przed trybunałem Chrystusa i wolne były od wszelkiego grzechu i kary należnej za grzech (Katechizm Gasparriego 585). Dusze te znajdują się w niebie, w posiadaniu Trójjedynego Boga, doskonale szczęśliwe i mogą wstawiać się za nami. Katechizm uczy nas jeszcze jednej rzeczy, którą należy dobrze zrozumieć, a mianowicie, że stan duszy po śmierci zależy od sądu Chrystusa Pana. Sam tylko Bóg zna sumienie i uczynki każdej duszy i tylko On sprawuje nad nimi sąd. Dusza trafia do nieba lub piekła, czy też może na pewien czas do czyśćca, w wyniku wyroku Chrystusa – nieomylnego i Boskiego Sędziego. Sąd ów jest nieodwołalny, ponieważ wypływa z wszechwiedzy i wszechmocy Boga. Jest to bardzo ważne dla zrozumienia prawdziwej natury kanonizacji świętych. Władza kluczy, władza, jaką Zbawiciel przekazał świętemu Piotrowi, mówiąc do niego: „Cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane i w niebiosach; a cokolwiek rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane i w niebiosach” (Mt 16, 19), dotyczy jedynie dusz znajdujących się wciąż in via, na swej drodze ku swemu wiecznemu przeznaczeniu. Innymi słowy, władza wiązania i rozwiązywania z grzechów dotyczy jedynie ludzi żyjących wciąż na ziemi oraz dusz cierpiących w czyśćcu. Nikt, nawet sam Bóg, nie może zmienić stanu tych, którzy znajdują się w niebie lub w piekle. Kiedy więc mówimy, że papież „kanonizuje świętego” nie oznacza to, że sprawuje on jakiś sąd nad duszą czy też w jakiś sposób zmienia jej wiekuisty status. Sąd nad duszą już został dokonany przez Boga, a jedyna władza, jaką ma papież nad duszami zmarłych, dotyczy spraw doczesnych, polega na darowaniu doczesnych kar należnych za grzechy, które dusza ponosi w czyśćcu, oraz odpuszczaniu ich przez odpusty. Wszelka ziemska cześć, jaką oddajemy świętym w niebie, dotyka jedynie ich akcydentalnej szczęśliwości, nie może zmienić niczego w ich szczęśliwości zasadniczej i wiecznej.
Czym jest kanonizacja? Co więc oznaczają terminy kanonizacja i beatyfikacja? Beatyfikacja, jak dobrze wiecie, jest częścią przewodu prawnego, prowadzącego do kanonizacji, czy też do uroczystej deklaracji Kościoła, że dana osoba jest świętym. Przyjrzyjmy się trochę historii Kościoła i doktrynie dotyczącej obcowania świętych, by lepiej zrozumieć, co pociąga za sobą ten proces i jakie ma znaczenie. Jak wiecie z katechizmu, członkowie Kościoła, którzy zjednoczeni są w obcowaniu świętych mogą wstawiać się za siebie wzajemnie przez modlitwy i prośby, a jest to prawdziwe szczególnie w odniesieniu do tych, którzy są blisko Boga i oglądają Go twarzą w twarz. By uczcić świętych, by prosić o ich wstawiennictwo i wysławić ich cnoty przedstawiając ich przykład, jako wzór do naśladowania, Kościół w swej liturgii wspomina tych herosów naszej wiary. Od samego początku istnienia Kościoła sami Apostołowie przedstawiani byli jako wzór dla wiernych, wedle słów świętego Pawła: „Bądźcie naśladowcami moimi, jak i ja jestem naśladowcą Chrystusa” (1Kor 4,16). Podobnie ci, którzy dawali świadectwo o Chrystusie własnym życiem, czy męczennicy, byli czczeni publicznie w Kościele, który przedstawiał ich wiernym do naśladowania – samo słowo męczennik oznacza po grecku „świadka”. Jako wzór do naśladowania przedstawiano wiernym również wielu świętobliwych i mądrych ludzi, a komunia z nimi uważana była za gwarancję ortodoksji. Lista tych, którzy prawdziwie oddali swe życie za Zbawiciela tworzy to, co do dziś nazywamy „kanonem świętych”, czego najbardziej chyba starożytnym świadectwem jest communicantes z liturgii Mszy. W istocie samo słowo kanonizacja wywodzi się z faktu, że imiona ich wspominane były podczas kanonu Mszy. O samego, więc początku istnienia Kościoła widzimy, że oddawanie czci ludziom uważanym za świętych, a więc również z ich kanonizacja, pociągały za sobą liczne i poważne konsekwencje. Po pierwsze, oddawana cześć i tytuł im nadawany implikowały, że są oni świętymi, czyli że dusze ich cieszą się w niebie oglądaniem Boga. Po drugie, oznaczało to, że ze względu na swą niebieską chwałę, mogą oni w szczególnie skuteczny sposób wstawiać się za nami. Tę drugą cechę dzielą jednak z ludźmi żyjącymi jeszcze na ziemi oraz duszami w czyśćcu, którzy również mogą się za nas modlić, – ponieważ jednak święci znajdują się bliżej Boga, ich modlitwy posiadają większą wartość. Po trzecie, cześć im oddawana implikuje również fakt, że przez ich naśladowanie również i my osiągniemy tę samą chwałę, jaką cieszą się oni. Innymi słowy, powinniśmy uczyć się od nich i ich naśladować. Ten ostatni punkt ma szczególne znaczenie, ponieważ dotyczy urzędu nauczycielskiego Kościoła. Mając na uwadze te trzy ważne konsekwencje publicznego kultu świętych, Kościół był zawsze bardzo skrupulatny w weryfikowaniu i ustalaniu autentyczności uczynków i słów tych, których zamierzał przedstawić do naśladowania wiernym. W stosunku do tych trzech punktów Kościół musi być szczególnie rygorystyczny. Po pierwsze, musi istnieć moralna pewność, że osoba tak wyróżniona cieszy się chwałą nieba. Po drugie, jako konsekwencja pierwszego punktu, wartość jej wstawiennictwa musi zostać w jakiś sposób dowiedziona. Ten drugi punkt służy zazwyczaj jako dowód, że dana dusza cieszy się oglądaniem Boga, wedle słów Ewangelii: „Wiemy, że Bóg grzeszników nie wysłuchuje” (J 9,31). Po trzecie i najważniejsze, jego życie musi być godne naśladowania. Od samego początku Kościoła męczennikom oddawano cześć publiczną, a pewność ich zbawienia wywodzono ze słów Chrystusa Pana: „Kto by stracił życie swoje dla mnie, znajdzie je” (Mt 16,25). Również wspaniały przykład ofiarowania swego życia za Zbawiciela upewniał, że byli oni godni naśladowania. Jednak nawet w stosunku do męczenników hierarchia Kościoła zawsze weryfikowała autentyczność ich aktów męczeństwa oraz ich relikwii i nie pozwalała na oddawanie czci liturgicznej wszystkim, którzy umarli za wiarę. Mamy przykład z pism świętego Opata z Mileve, który w czwartym wieku zwracając się do archidiakona Kartaginy gani niejaką Lucyllę za ucałowanie kości człowieka, który ani nie był męczennikiem, ani nie udowodniono jego prawa do tego tytułu (De schism Donat. I, xiv). Cześć ta zarezerwowana była dla męczenników zwanych „vidicanti”, których akty męczeństwa zostały potwierdzone przez biskupa diecezji. Co do kultu wyznawców wiary, którzy zmarli po życiu pełnym cnót posiadanych w stopniu heroicznym, ich świętość może być osądzana w sposób podobny do przypadku męczenników, ponieważ znosili oni cierpienia i trudy w praktykowaniu cnoty. Jednak praktykowanie cnoty jest ze swej natury czymś bardziej osobistym, indywidualnym i prywatnym, w porównaniu do aktu męczeństwa. Dlatego właśnie w przypadku tym wymagane jest bardziej rygorystyczne badanie obyczajów i życia osoby, która ma być wyniesiona do chwały ołtarzy. Jedynie Bóg zna serce człowieka i jego wieczne przeznaczenie. Właśnie w celu zyskania moralnej pewności w kwestii osiągnięcia przez te osoby chwały nieba, proces kanonizacyjny wymagał dowodu w postaci cudów, jako zewnętrznego znaku, że dana osoba jest naprawdę przyjacielem Boga. Weryfikacja zdziałanych cudów oraz badanie życia kandydatów zostały na przestrzeni wieków skodyfikowane i przybrały postać przewodu kanonizacyjnego. Zauważmy przy okazji, że proces badania autentyczności męczeństwa, życia wyznawców i stwierdzanie autentyczności cudów, były początkowo prawem i obowiązkiem ordynariuszy diecezji. Nawet dziś proces kanonizacji rozpoczyna się w kurii diecezji, na terenie, której kandydat został ochrzczony. Możemy, więc stwierdzić, że aprobata kultu liturgicznego oddawanego świętym ani od początku, ani ze swej istoty, nie należy in se do władzy papieża. Ważne jest by zrozumieć, dlaczego z biegiem czasu kanonizacja świętych zastrzeżona została dla Stolicy Apostolskiej i Kurii Rzymskiej. Ze względu na fakt, że cześć oddawana świętym pociąga za sobą zazwyczaj konsekwencje dla ekonomicznego, politycznego i społecznego życia ludzi, zdarzało się wiele nadużyć, z pobudek bynajmniej nie pobożnych. Niektórzy biskupi posuwali się nawet do zezwalania na oddawanie czci liturgicznej, bez zbadania zasług tych, których pozwalali czcić, jako świętych. Ze względu na powszechność tych nadużyć, papieże XI wieku zaczęli ograniczać dodawanie świętych do martyrologium do decyzji soborów powszechnych. Jednak nawet pomimo tych dekretów w bulli Aleksandra III znajdujemy upomnienie biskupa Arnulfiego za zezwolenie na oddawanie czci należnej świętym człowiekowi, który został zabity w stanie upojenia alkoholowego. Papież nakazywał biskupowi „by w przyszłości nie pozwalał na oddawanie mu czci, nawet gdyby za jego wstawiennictwem dokonywane były cuda, nie pozwalam też na oddawanie mu czci, jako świętemu bez aprobaty Kościoła Rzymskiego”. Ostatecznie ograniczenia przybrały tak ostrą formę, że w roku 1634 Urban VIII zastrzegł cały proces kanonizacyjny dla samej tylko Stolicy Apostolskiej i ustanowił różne Kongregacje Rzymskie, które miały być za niego odpowiedzialne. Możemy przy okazji zauważyć, że owo zastrzeżenie dla Stolicy Apostolskiej nie było uczynione na mocy urzędu papieskiego, jako uniwersalnego nauczyciela wiernych, ale raczej ze względu na jego powszechną jurysdykcję dla ochrony dyscypliny Kościoła. Będzie to miało konsekwencje dla kwestii, czy kanonizacja świętych jest nieomylna i czy stanowi część objawionej doktryny, o czym będziemy mówili za kilka minut. W naszych nieszczęsnych czasach jesteśmy świadkami nadużyć podobnych do tych, które wywołały gniew Aleksandra III. Radykalny przewrót obejmujący całe życie Kościoła i równoczesny upadek dyscypliny kościelnej po duszpasterskich eksperymentach II Soboru Watykańskiego, nie pozostały bez katastrofalnego skutku dla integralności procesu kanonizacyjnego. Pomiędzy wieloma nadużyciami, jakich byliśmy świadkami, znajduje się masowa kanonizacja świętych, których liczba przekracza liczbę wszystkich osób wyniesionych na ołtarze w przeciągu ostatnich 300 lat. Nadużycia takie są oczywiście bezpośrednią konsekwencją modyfikacji samego procesu kanonizacyjnego. By ukazać rozmiar tych zmian, ograniczę się do procesu beatyfikacyjnego, jako że jest on ściślej związany z tematem tej konferencji, zarysuję jednak zakres zmian, zwłaszcza w tym, co dotyczy skrupulatności oraz pewności, które szczególnie ucierpiały wyniku tych modyfikacji.
Zmiany w przewodzie kanonizacyjnym Procedura beatyfikacji wyznawców została skodyfikowana przez papieża Urbana VIII i choć przeszła od tego czasu kilka modyfikacji, w zasadniczej części pozostawała niezmieniona aż do roku 1983, gdy Jan Paweł II zmienił Kodeks Prawa Kanonicznego dostosowując go do ducha II Soboru Watykańskiego. Łatwiej będzie nam omówić najpierw tradycyjny przewód beatyfikacyjny, gdyż jego nowa forma powstała raczej w wyniku usunięcia z niego różnych elementów składowych, niż dodania nowych. W przewodzie sprzed zmian z roku 1983 istniały zasadniczo trzy komisje powołane do badania sprawy kandydata do beatyfikacji. Po pierwsze istniała komisja informacyjna, badająca opinię świętości i domniemane cuda zdziałane za wstawiennictwem kandydata. Badanie to wzorowane było w dużej mierze na świeckim procesie prawnym, jednak zamiast starać się wykazać winę podsądnego, starano się ustalić jego cnoty. Dlatego też każda osoba, która znała kandydata, mogła być powołana na świadka, dowody były zbierane i spisywane z zachowanie tych samych form prawnych, co w procesie świeckim, pod przysięgą i w obecności potwierdzających wiarygodność zeznań świadków. W tradycyjnym przewodzie beatyfikacyjnym to pierwsze badanie mogło trwać kilka dekad, a nawet kilka wieków, gdyż jak możecie sobie wyobrazić zebranie dowodów z waszego własnego życia, z terenu każdej diecezji, na obszarze, której coś uczyniliście czy powiedzieliście, w ścisłej formie prawnej, wymagałoby wielkiego nakładu pracy. Proces był długi i drobiazgowy, ponieważ wielką wagę przywiązywano do uzyskania moralnej pewności w kwestii zasług kandydata. Podobnie jak w procesie cywilnym, by skazać podsądnego, rozwiane być muszą wszystkie wątpliwości odnośnie do jego winy, tak również by wynieść danego kandydata do chwały ołtarzy należy rozwiać wszelkie uzasadnione wątpliwości w kwestii świętości jego życia. Obecny przewód bardzo uprościł tę procedurę, co jednak bardziej jeszcze niepokojące, nacisk kładziony jest teraz nie tyle na obiektywne życie i uczynki kandydata, co na „jego opinię świętości w oczach ludu Bożego”. Redukuje to obiektywne badanie do rangi spisu subiektywnych wrażeń ludzi o kandydacie. Za chwilę przejdziemy do bardziej jeszcze drastycznych zmian, rodzących poważne wątpliwości w kwestii samej ważności nowego przewodu beatyfikacyjnego.
W przypadku większości świętych formalnie kanonizowanych przez Kościół, ów proces badania życia kandydatów mógł trwać niemal tyle, co ich ziemski żywot, z tego prostego powodu, że wezwanie świadków i gromadzenie dokumentów, tłumaczenie ich na włoski, a następnie przedstawianie ich do zbadania komisji historyków i innych ekspertów zabierało wiele czasu. Tym, czego z całą pewnością zaniedbano w obecnym procesie beatyfikacyjnym Jana Pawła II, jest właśnie prawdziwa ocena jego życia. W przypadku człowieka, który żył tak długo, który podróżował po tak wielu krajach, byłoby czymś naturalnym, by jego proces trwał nieco dłużej niż beatyfikacje innych kandydatów. Dlatego nawoływanie do natychmiastowej beatyfikacji jest nie tylko nierealistyczne, ale nawet podaje w wątpliwość, czy jego życie zostało rzeczywiście poddane rzetelnej ocenie. Jedyną z części procesu beatyfikacyjnego było tradycyjnie uwierzytelnienie relikwii czy szczątków ciała kandydata. Była to zazwyczaj jedna z ostatnich części procesu, ponieważ by usprawiedliwić ekshumację potrzebne były poważne nadzieje na pomyślne zakończenie procesu. Dobrym przykładem uprzedniej surowości przepisów Kościoła w kwestii kanonizacji świętych jest casus księdza Skargi. Nigdy nie kwestionowano świętobliwości jego życia, a jego nauka i pisma są wzorowe pod względem prawowierności. Jego przewód beatyfikacyjny przebiegał bez przeszkód, jednak podczas ekshumacji ciała odkryto, że został on pochowany żywcem. Wewnątrz trumny znajdowały się świadczące o tym ślady, również stan, w jakim znajdowały się jego ręce wskazywał na to, że walczył by uwolnić się z trumny w ostatnich chwilach życia. Dlatego, po zbadaniu tych dowodów, proces beatyfikacyjny został zamknięty i uznano, że niemożliwym jest uznanie kandydata za świętego z tego prostego powodu, że fakt pogrzebania żywcem byłby zgorszeniem dla wiernych, mógłby również nasuwać wątpliwości w kwestii jego cnoty w ostatnich chwilach życia. To wystarczyło, by pozbawić Piotra Skargę, wybitnego i prawdziwie świętobliwego człowieka, tytułu świętego. Oczywiście nie sugeruje to w żaden sposób jego wiecznego przeznaczenia i możemy modlić się do niego, nie możemy jednak odprawiać Mszy ku jego czci. Podobny wypadek miał miejsce w procesie kanonizacyjnym Tomasza a Kempis, autora czytanej przez katolików całego świata i zaaprobowanej przez Kościół książki „Naśladowanie Chrystusa”, a którego cnót nikt nie kwestionował. Jednak z powodu wątpliwości dotyczących jego pochówku, nigdy nie zostanie on beatyfikowany ani kanonizowany. Drobiazgowemu badaniu życia kandydata na ołtarze towarzyszyło też rygorystyczne badanie autentyczności domniemanych cudów zdziałanych za jego wstawiennictwem. Benedykt XIV w swym wspaniałym dziele „De Beatificatione et Canonizatione Sanctorum” podaje całą listę procedur, których należało przestrzegać, odpowiednio do danego rodzaju cudu. Na przykład w przypadku cudownego uzdrowienia konieczne było ustalenie, czy przypadłość ta była rzeczywiście nieuleczalna jakimikolwiek naturalnymi środkami oraz że uzdrowienie było stabilne – innymi słowy, że nie było to jedynie chwilowe polepszenie, ale prawdziwe ozdrowienie, cud – a nie jedynie przemijający efekt zastosowania jakiś naturalnych środków. Trzymać się przy tym należało tych samych zasad prawnych, konieczne było przesłuchanie świadków, lekarzy oraz teologów, którzy badali każdy najdrobniejszy szczegół, mogący podawać w wątpliwość nadprzyrodzony charakter ozdrowienia. Tradycyjny przewód beatyfikacyjny miał opinię bardzo surowego w tej kwestii, gdyż stwierdzenie czy kandydat ma moc wstawiania się za żywymi miało fundamentalne znaczenie dla potwierdzenia faktu jego zbawienia. Jak widzieliśmy przed chwilą, zwłaszcza w przypadku kanonizacji wyznawców, jedyną prawdziwą gwarancją tego, że cieszą się oni chwałą nieba, może być jakiś cud zdziałany za ich wstawiennictwem przez Boga. Bez takiego zewnętrznego kryterium nie byłoby moralnej pewności, co do mocy wstawienniczej kandydata, a więc i możliwości zobowiązywania całego Kościoła do okazywania mu czci jako świętemu. Jak zobaczymy, w obecnym przewodzie zabezpieczenia nie są przestrzegane, więcej – są wręcz ignorowane, zwłaszcza w procesie beatyfikacyjnym Jana Pawła II. Przykładowo w przewodzie beatyfikacyjnym Jana Pawła II przedstawiono jedynie jeden cud zdziałany rzekomo za jego wstawiennictwem. Ten domniemamy cud dotyczy przypadku francuskiej zakonnicy, s. Marie Simon-Pierre, która twierdzi, że została w roku 2005 uleczona z choroby Parkinsona przez śp. papieża. W kwestii tego rzekomego cudu brak jest pewności i dowodów, które pozwoliłyby w ogóle uznać to zdarzenie za cud wedle starożytnych procedur kanonizacyjnych. Po pierwsze nie jest pewne, że rzeczywiście kobieta ta cierpiała na chorobę Parkinsona i w istocie wielu lekarzy zakwestionowało tę diagnozę. Po drugie – samo napisanie na kawałku papieru imienia papieża nie musi konieczne oznaczać prośby o wstawiennictwo, a choć może być interpretowane w taki sposób, nie przypomina w niczym podobnych form pobożności zalecanych przez Kościół – takich jak nowenna czy cześć oddawana relikwiom, które zazwyczaj towarzyszą cudownym ozdrowieniom za wstawiennictwem świętych. Po trzecie i najważniejsze, ozdrowienie nie było stabilne – chora powróciła do poprzedniego stanu zaledwie w 5 lat po domniemanym cudzie. Już sam tylko ten fakt dyskwalifikuje to wydarzenie, jako cud, należy uznać to raczej za chwilowe osłabienie objawów choroby, zwłaszcza, że miało to miejsce w tak krótkim przedziale czasu. Równolegle z pracami komisji badającej życie kandydata, dochodzenie prowadziła tradycyjnie również komisja teologiczna, badając zwłaszcza jego pisma, starając upewnić się, czy były one doktrynalnie poprawne. Ponieważ kandydat miał być wyniesiony do chwały ołtarzy nie tylko poprzez swe cnotliwe życie, ale również przez to, co mówił i pisał, bardzo ważne jest, by wypowiadane przez niego treści odpowiadały prawdzie i nie narażały wiernych na popadnięcie w błędy. W przypadku niektórych świętych prace tej komisji były stosunkowo krótkie, ponieważ nie napisali oni zbyt wiele. W przypadku innych, jak święty Robert Bellarmine, proces zajął 300 lat – zmarł w roku 1621, a kanonizowany został przez Piusa XI w roku 1923. Jeśli weźmiemy pod uwagę wielką liczbę pism pozostawionych przez Jana Pawła II oraz fakt, że jako papież był on publicznie odpowiedzialny za nauczanie wiary, naturalnym byłoby oczekiwanie nadzwyczaj drobiazgowego i rygorystycznego badania jego dzieł. Jednak w jego przypadku nie tylko nie przestrzega się tej zasady, ale nawet niektóre z jego pism w ogóle nie zostały przedstawione komisji do analizy. Stawia to pod znakiem zapytania troskę postulatora o ochronę wiary katolickiej. W ten sposób dochodzimy do najważniejszych zmian wprowadzonych w roku 1983 w przewodzie kanonizacyjnym. Zlikwidowane zostały dwie inne komisje pracujące równocześnie w trakcie przewodu beatyfikacyjnego. Pierwsza z nich zajmowała się tym, co nazywane było process de non cultu, miała za zadanie dowieść, że przestrzegane były dekrety Urbana VIII dotyczące zakazu publicznego kultu Sługi Bożego przed jego beatyfikacją. Potwierdzenie przestrzegania tych dekretów było absolutnie konieczne, by proces beatyfikacyjny mógł przebiegać spokojnie i bez nacisków czy presji politycznych. Jedną z kar za nie przestrzeganie tych norm było po prostu wstrzymanie procesu, co często oznaczało zakończenie sprawy, gdyż niezwykle trudno było wznowić od początku całe postępowanie. Dziś, po usunięciu z procedur tych zabezpieczeń, możemy na własne oczy dostrzec, przed jakimi zagrożeniami miały nas one chronić. Jesteśmy już w Polsce świadkami budowania kościołów ku czci Jana Pawła II, a nawet oddawania mu publicznego kultu w Wielki Piątek, jak to miało miejsce w bieżącym roku w Kul. Zewsząd słyszymy deklaracje o jego świętości przed wydaniem ostatecznej decyzji przez Rzym, ponadto przewód znajduje się nieustannie pod presją, by doprowadzić do beatyfikacji w określonym czasie. Przybiera to formę takiego szaleństwa, że można niekiedy zadawać sobie pytanie, czy Jan Paweł II nie zastąpił przypadkiem Jezusa Chrystusa, jako obiekt kultu religijnego. Wszystko to sprzeciwia się wprost zarządzeniom Kościoła i jeszcze niedawno byłoby wystarczającym powodem do wstrzymania każdego procesu beatyfikacyjnego. Najważniejszą jednak, i najbardziej dalekosiężną, jeśli chodzi o konsekwencje, była zmiana polegająca na likwidacji urzędu Promotora Wiary. Był to bardzo ważny urząd, do którego obowiązków należało upewnienie się, że w stosunku do kandydatów nie można podnieść żadnych zastrzeżeń, które mogłyby stać się powodem zgorszenia dla wiernych. Piastujący tę funkcję dostojnik znany był powszechnie, jako „adwokat diabła”, ponieważ jego praca przypominała starania diabła w momencie sądu szczegółowego nad duszą: musiał przedstawić wobec postulatora oraz Kurii Rzymskiej wszelkie możliwe zastrzeżenia, wątpliwości, dostrzeżone błędy i generalnie wszystko, co kandydat mógł uczynić złego w swym życiu, a co mogłoby wpłynąć na deklarację o jego świętości. Jak widzicie, jego funkcja była w pewnym sensie najważniejsza, ponieważ gwarantowała, że Kościół nie wyniesie do chwały ołtarzy osoby tego niegodnej. A jednak reforma z roku 1983 zlikwidowała ten urząd całkowicie. W skutek tego kroku, wskutek likwidacji tego urzędu, stoimy dziś wobec uzasadnionych wątpliwości, czy obecny proces beatyfikacyjny może zapewnić, że beatyfikowani kandydaci są rzeczywiście godni tego tytułu. Właśnie brak tej funkcji oraz elementu krytyki w procesie beatyfikacyjnym stał się powodem wielkiej ilości beatyfikacji dokonanych przez poprzedniego papieża, przybrało to takie rozmiary, że odpowiedzialna za to kongregacja rzymska nazywana była „fabryką świętych” – uzyskanie tytułu świętego stało się jedynie kwestią pokrycia kosztów przydługiego procesu prawnego, a nie stwierdzenia rzeczywistej świętobliwości, która mogłaby być przedstawiana wiernym do naśladowania. Jak na ironię to właśnie niezwykle wielka liczba kanonizacji dokonanych przez Jana Pawła II mogłaby być jednym z najsilniejszych argumentów przeciwko jego własnej beatyfikacji, gdyż implikuje poważne zaniedbania przez niego obowiązków zbadania, czy kandydaci na ołtarze są rzeczywiście godni tego zaszczytu. Ponieważ kanonizacja i beatyfikacja dotyczą powszechnego dobra Kościoła, czyli publicznego przykładu przedstawianego do naśladowania oraz nauczania zawartego w liturgii, oraz ze względu na brak jakiegokolwiek oficjalnego Promotora Fidei, obowiązkiem hierarchii a nawet wiernych posiadających odpowiednią wiedzę, jest zgłaszanie zastrzeżeń w stosunku do kandydatów na ołtarze. Dlatego Bractwo Św. Piusa X wielokrotnie powiadamiało władze w Rzymie o poważnych zastrzeżeniach, jakie należy wysunąć przeciwko niegodnym kandydatom do świętości. Jest to prawdziwe również w odniesieniu do Jana Pawła II, w którego przypadku nawet pobieżny rzut oka na jego uczynki i słowa dowodzi istnienia nieprzezwyciężalnych przeszkód dla jego beatyfikacji. Co do publicznego nauczania Jana Pawła II, istnieją znaczące zarzuty, co do jego ortodoksji, zostały one nawet przedstawione w licznych książkach. Na szczególną uwagę zasługuje tu seria książek Johannesa Dörmanna zatytułowana “Teologia Jana Pawła II”, będąca analizą głównych encyklik tego papieża. Szczególnie poważnym zarzutem jest na przykład pośrednie i konsekwentne negowanie grzechu pierworodnego (Redemptor hominis 13) i przypisywanie wartości zbawczej religiom niechrześcijańskim (RH 12). Odejście od Tradycji Kościoła jest w jego przypadku tak poważne, że w zupełnie uzasadniony sposób można mówić, że stworzył on swą własną teologię, różną od teologii Kościoła oraz Tradycji. Zwróćmy uwagę, że zastrzeżenia te dotyczą jego publicznego nauczania, i można je z łatwością i szybko zweryfikować, dotyczą one faktów, które są powszechnie znane. Nie chodzi tu o żadne insynuacje, domysły czy fakty z jego prywatnego życia, ani o jego osobiste poglądy. Zastrzeżenia te, dotyczące nauczania przez niego fundamentalnych dogmatów wiary, są tym poważniejsze, że jego głównym obowiązkiem jako najwyższego pasterza Kościoła było nauczanie zdrowej doktryny. Przewód kanonizacyjny dotyczy przede wszystkim kwestii, czy kandydat wypełniał swe obowiązki stanu w stopniu heroicznym, ponieważ jest to najlepszy dowód i kryterium świętości. Widzieliśmy w życiu Jana Pawła II liczne przykłady nie tylko zaniedbywania obrony interesów Kościoła, ale nawet konkretnych działań szkodliwych dla wiary katolickiej. Przedstawmy w tym miejscu kilka przykładów. 14 maja 1999 r. Jan Paweł II przyjął w Watykanie delegację muzułmanów z Iraku, którzy ofiarowali mu Koran, księgę uważaną przez nich za świętą. Podczas tego spotkania papież pocałował otrzymaną księgę, wedle słów katolickiego patriarchy Babilonu – na znak szacunku. Tymczasem Koran zjadliwe atakuje Bóstwo Chrystusa Pana oraz niemal całą doktrynę chrześcijańską, dlatego całowanie go przez Wikariusza Chrystusa jest, niezależnie od okoliczności, absolutnie nie do przyjęcia. Wprowadza się w ten sposób w błąd muzułmanów, utwierdzając ich w przekonaniu, że słusznie czynią, przestrzegając nakazów Koranu, a równocześnie gorszy się katolików. Nie wolno także zapominać o niezliczonych przykładach chrześcijan, którzy na przestrzeni wieków woleli cierpieć męczeństwo, niż okazać najmniejszy przejaw szacunku fałszywym naukom islamu. Można również przytoczyć wiele fragmentów publicznych wystąpień Jana Pawła II, w których wychwala on islam, posuwając się nawet do nazwania św. Jana Chrzciciela „patronem islamu”. Sprzeczne z pierwszym przykazaniem Dekalogu zachowania zmarłego papieża nie należały niestety do rzadkości, a zebrane razem, stanowią bardzo poważną przeszkodę dla jego kanonizacji. Można by przytoczyć liczne jego gesty ekumeniczne, nie tylko dwuznaczne, ale częstokroć wręcz gorszące. Na przykład w maju 1982 r. wspólnie z anglikańskim „arcybiskupem” Runcie’em papież modlił się publicznie w anglikańskiej katedrze w Canterbury, pośrednio uznając w ten sposób prawomocność schizmy anglikańskiej. Uznał także milcząco sukcesję apostolską anglikanów, udzielając wspólnego błogosławieństwa z osobą, której święcenia Leon XIII w bulli Apostolicae curae (1896) ogłosił, jako „całkowicie nieważne i nieposiadające żadnego znaczenia”. Najbardziej gorszącym spektaklem, wprost sprzeciwiającym się pierwszemu przykazaniu Dekalogu, było spotkanie międzyreligijne, zainicjowane i zorganizowane po raz pierwszy przez Jana Pawła II w Asyżu 27 października 1986 r. Podczas tego spotkania przedstawiciele najróżniejszych religii z całego świata wspólnie modlili się o pokój. Reprezentanci buddystów umieścili nawet podczas swych obrzędów posążek Buddy na katolickim ołtarzu przy milczącej aprobacie papieża. Podobne zgromadzenia zostały otwarcie potępione choćby przez Piusa XI w encyklice Mortalium animos (1928), lecz oczywiście sprzeciwiają się niezmiennemu i powszechnemu nauczaniu Kościoła od czasów apostolskich:, „Ale co poganie ofiarują, czartom ofiarują, a nie Bogu. Nie chcę zaś, żebyście byli wspólnikami czartów” (1 Kor 10, 20). Niezależnie od osobistych zalet moralnych zmarłego papieża, a także – jak można przypuszczać – jego subiektywnie dobrych intencji, postępowanie takie jest obiektywnie sprzeczne z pierwszym przykazaniem Dekalogu, które głosi: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną”. Beatyfikacja Jana Pawła II oznaczałaby ostateczną, autorytatywną aprobatę takich zachowań; co gorsza, zachęcałaby do ich naśladowania. Prowadziłoby to do ośmieszenia samego procesu kanonizacyjnego, a pośrednio również do podkopania autorytetu papiestwa. Oficjalna aprobata praktyk potępianych w przeszłości przez papieży podałaby w wątpliwość nieomylność Magisterium Kościoła i wiarygodność procesu kanonizacyjnego, co w konsekwencji musiałoby prowadzić do dalszego osłabienia wiary.
Podsumowując – ewentualna beatyfikacja Jana Pawła II będzie oznaczała wielkie osłabienie wiarygodności Kościoła, obiektywne zgorszenie dla wiernych oraz utwierdzenie niekatolików w ich błędach.
Obiekcja: Czy kanonizacja świętych nie jest aktem nieomylnym? Czy nie byłoby herezją podawanie jej w wątpliwość?
Przede wszystkim zauważmy, że Jan Paweł II nie został póki, co beatyfikowany ani kanonizowany, a więc wszelka krytyka dotycząca jego ewentualnej beatyfikacji jest postawą jak najbardziej katolicką, a nawet konieczną ze względu na fakt, że sam proces uległ wypaczeniom. Krytyka beatyfikacji nie oznacza automatycznie krytyki osoby danej osoby ani szargania w jakiś sposób jej pamięci. Jak to widzieliśmy na przykładzie Piotra Skargi, możemy być moralnie pewni jego wiecznego zbawienia, nie możemy jednak nazywać go świętym, ponieważ kierowany roztropnością Kościół zadecydował, że nie powinno się tego czynić. Kwestia ewentualnej beatyfikacji Jana Pawła II nie jedynie kwestią sentymentalnego przywiązania do jego osoby, chodzi o to, czy jego przykład oraz słowa stanowią rzeczywiście wzór i są wyrazem cnót chrześcijańskich, czy też nie. Jednak odnośnie kwestii, czy kanonizacja świętego jest nieomylna, powinniśmy najpierw stwierdzić, że Kościół nigdy nie zdefiniował swego nauczania w tej sprawie i nie wydaje się, by miał to uczynić w najbliższej przyszłości. Możemy jednak przedstawić opinię najbardziej miarodajnych teologów. Większość teologów stwierdza, że kanonizacja świętych angażuje nieomylność papieską i w konsekwencji akt kanonizacji jest nieodwołalny. Powinno się jednak zadać pytanie:, w jaki sposób kanonizacja świętego angażuje tę nieomylność? Wiedza na ten temat pozwoli nam rzucić nieco więcej światła na kanonizację świętych w ogóle, pokaże też, jak najlepiej ocenić obecny proces kanonizacyjny. Dogmat o niemylności papieskiej zdefiniowany został w roku 1870 podczas I Soboru Watykańskiego.
Przytoczmy jego słowa: „Nauczamy i definiujemy jako dogmat objawiony przez Boga, że Biskup Rzymski, gdy mówi ex cathedra – tzn. gdy sprawując urząd pasterza i nauczyciela wszystkich wiernych, swą najwyższą apostolską władzą określa zobowiązującą cały Kościół naukę w sprawach wiary i moralności – dzięki opiece Bożej przyrzeczonej mu w osobie św. Piotra Apostoła posiada tę nieomylność, jaką Boski Zbawiciel chciał wyposażyć swój Kościół w definiowaniu nauki wiary i moralności. Toteż takie definicje są niezmienne same z siebie, a nie na mocy zgody Kościoła”. (Pastor Aeternus, Dz. 1839). Widzimy, więc, że by zaangażowana była nieomylność, konieczne jest spełnienie pięciu warunków:
„Biskup Rzymski”, następca św. Piotra, a nie jedynie grupa biskupów musi mówić „ex cathedra” (tzn. sprawując urząd pasterza i nauczyciela wszystkich wiernych). W praktyce oznacza to, że musi przemawiać, jako papież, a nie jako osoba prywatna „określa”. Oznacza to, że precyzuje prawdę wiary, w którą już uprzednio wierzono. Jest to przeciwieństwo „tworzenia” czy „wygłaszania opinii”, chodzi raczej o nadawanie precyzji i określanie natury rzeczy „naukę w sprawach wiary i moralności”, czyli kwestie należące do Bożego Objawienia i nauki Zbawiciela „zobowiązującą cały Kościół”, co oznacza, że papież ma intencję związania wiernych w sumieniu. Jest to coś różnego od prostego pouczenia, mamy tu do czynienia z przedłożeniem prawdy do wierzenia. W konsekwencji ci wszyscy, którzy odmawiają wiary w te prawdy, stawiają siebie samych przez ten fakt poza Kościołem. Widzimy, więc, że charyzmat nieomylności odnosi się do doktryny Kościoła. Nie obejmuje faktów historycznych czy innych wydarzeń, chyba, że pozostają one w bezpośrednim związku z nauczaniem Chrystusa Pana. Teologowie doprecyzowali to nawet, stwierdzając, że nieomylność papieska obejmuje kwestie, które są faktycznie objawione, czyli stanowią część Depozytu Wiary, nie są jednak jeszcze zdefiniowane. Wiemy na przykład bezpośrednio z ust samego Boga Ojca, że Jezus Chrystus jest Bogiem. Wiemy również, że Maryja jest Matką Zbawiciela. Tak, więc papież może zdefiniować i rzeczywiście zdefiniował, że Maryja jest Matką Boga. Prawda ta jest niejako zawarta w dwóch innych, ale nie bezpośrednio. Magisterium Kościoła istnieje właśnie w tym celu, by strzec i definiować objawioną prawdę, nie może nigdy wynajdować nowych prawd. Boże Objawienie zakończyło się wraz ze śmiercią św. Jana Apostoła i od tej pory nie może już być żadnego publicznego objawienia, ale jedynie definiowanie jego prawd i ochrona ich przed błędem.Tak, więc, powracając do naszego tematu, kanonizacja świętych nie dotyczy w zasadzie tych kwestii. Fakt, że św. Augustyn cieszy się chwałą nieba czy też, że jest świętym, nie należy mówiąc ściśle do Bożego Objawienia, gdyż nie został objawiony przez Chrystusa Jego Apostołom. W istocie kwestie historyczne, takie jak życie danej osoby, co i jak ona czyniła, czym zajmuje się proces kanonizacyjny, są bardzo odległe od spraw dogmatycznych i koniecznych do zbawienia. O wielu świętych wiemy w istocie bardzo niewiele, niekiedy znamy jedynie pośrednie wskazówki, że ponieśli oni śmierć, jako męczennicy, jak to ma miejsce w przypadku św. Filomeny. Wszyscy katoliccy teologowie zgadzają się, co do faktu, że papież nie cieszy się nieomylnością w sprawach historycznych – w istocie bardzo długie i drobiazgowe badania wymagane przy kanonizacji świętych w minionych wiekach dowodzą, że papież mógł mylić się w tych kwestiach i że w celu zapewnienia wiarygodności kanonizacji muszą zostać zaangażowane wszelkie prawne i naturalne środki roztropności. Jest, więc raczej oczywiste, że fakt, czy dana osoba jest świętym czy też nie, nie może być przedmiotem nieomylności, z tego prostego powodu, że nie jest to element Bożego Objawienia. Nie czytamy w Credo: „Wierzę, że św. Franciszek jest świętym”, nawet w starożytnych promulgacjach kanonizacji nie napotykamy na wzmiankę o karze wykluczenia ze wspólnoty wiernych za podawanie w wątpliwość świętości Franciszka z Asyżu. Jednak nieomylność papieska dotyczy wiary i moralności, a więc w pośredni sposób angażuje się ona osąd dotyczący uczynków świętych. Innymi słowy, zgodnie z obietnicą Zbawiciela, że „Każdy, więc, kto mnie wyzna przed ludźmi, wyznam go i ja przed ojcem moim, który jest w niebiosach” (Mt 10, 32) i wiedząc ze świadectw historycznych, że dany kandydat rzeczywiście wyznał Chrystusa Pana w obliczu wielkiego cierpienia, możemy wyciągnąć z tego z moralną pewnością wniosek, że cieszy się on chwałą nieba. Przesłanka większa tego argumentu implikuje nieomylne nauczanie Zbawiciela, dlatego też papież poprzez akt kanonizacji świętego potwierdza i głosi tę doktrynę, a nawet definiuje ją na pewien sposób w odniesieniu do konkretnej osoby.
Innym kryterium koniecznym dla angażowania nieomylności papieskiej jest obowiązek nakładany na wiernych, przez który nakazuje się im wierzyć w daną definicję. W przypadku kanonizacji widzimy coś podobnego w tym, że papież nakazuje całemu Kościołowi przestrzegać kultu liturgicznego dotyczącego pewnej osoby. Wielu teologów uważa, że wystarcza to do zaangażowania nieomylności, gdyż w przeciwnym razie oznaczałoby, że papież może wprowadzić cały Kościół w błąd. Pewien problem wynika tu jednak z faktu, że sam papież usunął z kalendarza liturgicznego wielu świętych, znosząc równocześnie ich kult liturgiczny. Przykładem może być św. Krzysztof, który usunięty został z kalendarza w roku 1969. Byłoby to problematyczne, gdyż mówiąc ściśle kanonizacja, będąc nieomylna, byłaby nieodwracalna. Jednak kult liturgiczny świętych jest prawdopodobnie częścią praktyki Kościoła, która podlegała najczęstszym reformom i zmianom historii. Na przykład mogę wziąć mszał z XIV wieku i jestem w stanie dość łatwo się nim posłużyć – sama Msza jest niemal identyczna z Mszą z mszału trydenckiego, będzie jednak wiele różnic dotyczących kalendarza, wspomnień świętych etc. Podobnie jak kanonizacja świętych dotyka jedynie ich akcydentalnej chwały w niebie, tak również kalendarz i kult świętych mają akcydentalne znaczenie w rycie Mszy. Wydawałoby się, więc, że samo tylko nałożenie obowiązku kultu świętych nie byłoby wystarczające do zaangażowania nieomylności, gdyż ma jedynie pośredni związek z urzędem nauczycielskim. Dlatego, odnosząc te zasady do naszej kwestii, musimy stwierdzić jasno, że kanonizacja świętych angażuje nieomylność papieską, jednak w sposób, o którym mówiliśmy przed chwilą, jako odniesienie doktryny Chrystusa Pana do życia konkretnej historycznej osoby. Co więc stałoby się w przypadku, gdyby proces kanonizacyjny został w jakiś sposób zmodyfikowany, w wyniku, czego podkopano by zaufanie do wiarygodności faktów historycznych? Wydaje się, że w wielkim stopniu wpłynęłoby to destrukcyjnie na samą władzę definiowania, ponieważ wówczas rzekome odniesienia do danej osoby byłyby fałszywe. Kwestia ta nie była podejmowana przez teologów z prostego powodu, iż domniemywano, że proces obejmuje całościowe badanie, oparte na zasadach wiary. Z pewnością jednak uzasadnione jest stawianie tego pytania obecnie, zwłaszcza, gdy jesteśmy świadkami zaniedbywania środków bezpieczeństwa, mających gwarantować godność kandydatów na ołtarze, zaniedbywania weryfikacji domniemanych cudów i nieposłuszeństwa wobec dekretów Urbana VII dotyczących publicznego kultu świętych. W naszych czasach jesteśmy świadkami nie tylko wad procedury stosowanej podczas procesu kanonizacyjnego, ale wręcz zamachu na proces beatyfikacyjny poprzez wprowadzenie nowego pojęcia świętości. Świętość została zredukowana do rodzaju pracy społecznej, solidarności z ludzkością, ubogimi etc. W przypadkach tych nie można nawet mówić o odnoszeniu nauki Zbawiciela do osoby historycznej, ale do porównywania zasad nowej religii do prowadzonego przez tę osobę życia. A ponieważ owe nowe zasady religijne nie mają nic wspólnego z nauką Chrystusa Pana, możemy z cała pewnością kwestionować wartość tych kanonizacji. Ks. Jan Jenkins, FSSPX
Kazanie na każdą Niedzielę, poniedziałek, 19 kwietnia 2010
Pod płaszczykiem nirwany Wprawdzie Wielkanoc już za nami, ale kraj nadal trwa w poświątecznej nirwanie tym bardziej, że zaraz po uroczystościach wielkanocnych, w Rzymie rozpoczyna się uroczysta beatyfikacja Jana Pawła II. A w nirwanie - jak to w nirwanie; ucichły potępieńcze swary i jeśli nawet w Sejmie człowiek o zszarpanych nerwach, czyli wicemarszałek Stefan Niesiołowski wdaje się w pyskówki, to raczej machinalnie, niż z rzeczywistej potrzeby. Namiętności ma się rozumieć, nie wygasły, tylko zostały na chwilę przytłumione. Jak śpiewała przed laty pewna artystka, „zmysły drzemiom, zmysły drzemiom - ale som”. Toteż przedstawiciele Jasnogrodu odreagowują Święta Wielkanocne po swojemu, narzekając na opłakany stan moralny Kościoła, albo - dla rozmaitości - na obniżający się poziom wykształcenia duchowieństwa, widoczny zwłaszcza na tle szybko wzrastającego poziomu wykształcenia pozostałej części społeczeństwa. Kondycją moralną Kościoła tradycyjnie najbardziej zainteresowani i zatroskani są u nas ateiści i Żydzi, zaś zainteresowanie poziomem intelektualnym duchowieństwa objawiła ostatnio pani filozofowa Magdalena Środa. Ano cóż; już Franciszek ks. de La Rochefoucauld zauważył, że nikt nie jest zadowolony ze swojej fortuny, każdy - ze swego rozumu. Nikogo zatem nie dziwią te rewelacje zwłaszcza na tle świadectwa osobistości najbardziej chyba reprezentatywnej dla owej reszty społeczeństwa, czyli pana prezydenta Bronisława Komorowskiego, który „w bulu i nadzieji” łączył się z Japończykami podczas trzęsienia ziemi. Inna reprezentatywna dla tej części społeczeństwa osobistość, były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa nawet „pracował naukowo”, to znaczy - rozwiązywał krzyżówki - co przyniosło mu mnóstwo doktoratów honoris causa z szerokiego świata zwracającego uwagę na wszelkie osobliwości. Okazuje się, że doświadczenia naszego nieszczęśliwego kraju mogą być przydatne dla krajów znajdujących się w podobnym do nas położeniu. Dlatego też były prezydent Lech Wałęsa jedzie do Tunezji, by pomóc tamtejszym Tunezjakom w przeprowadzeniu transformacji ustrojowej, koniecznej po wygnaniu tamtejszego tyrana. Pewne zaskoczenie opinii publicznej wzbudził fakt, że do Tunezji Lech Wałęsa wybiera się bez generała Czesława Kiszczaka, bez którego żadna transformacja, zwłaszcza w wykonaniu Lecha Wałęsy, udać się przecież nie może. Zaskoczenie było tym większe, że niezawisły sąd, jakby w przeczuciu wagi momentu dziejowego, właśnie uniewinnił generała Kiszczaka z zarzutów związanych z zabójstwem 9 górników w kopalni „Wujek” w roku 1981. Ponieważ inne niezawisłe sądy skwapliwie tłumaczyły wszystkie wątpliwości, które, mówiąc nawiasem, mnożyły się zwłaszcza przy okazji politycznych przesileń rządowych, dzisiaj można odnieść wrażenie, że w kopalni „Wujek” nikt w ogóle nie zginął, a jeśli nawet ktoś tam i zginął, to stało się to na skutek znanej prawidłowości, że każdy karabin raz w roku strzela sam, bez żadnego udziału człowieka. Najwyraźniej siły porządkowe w kopalni „Wujek” zostały uzbrojone w takie właśnie karabiny i się narobiło. Dlaczegoś najbardziej ucieszył się z tego Henryk Wujec, zapewniając wszystkich, że o taką właśnie niezawisłość sądów walczył. Ogromnie się wszyscy cieszymy, bo jakże tu się nie cieszyć, kiedy wprawdzie po 30 latach, niemniej przecież dowiadujemy się, o co pan Henryk Wujec walczył. Dobrze, zatem, że przynajmniej on jest zadowolony, bo inni obywatele naszego nieszczęśliwego kraju - jakby zdecydowanie mniej. Wracając do tunezyjskiej misji byłego prezydenta okazało się, że jednak nie pojedzie tam samopas, bo towarzyszą mu m.in. Paweł Kowal i Aleksander Smolar. W tej sytuacji rzeczywiście - generał Kiszczak nie musi fatygować się tam osobiście, bo i bez tego były prezydent będzie wiedział, w jaki sposób biednych Tunezjaków uszczęśliwić. Tymczasem los innego generała niesłychanie poruszył Jego Ekscelencję ks. bpa Tadeusza Pieronka. Chodzi naturalnie o generała Jaruzelskiego, który nie został zaproszony na uroczystości beatyfikacyjne, chociaż w procesie beatyfikacyjnym występował, jako świadek. To prawda, że występował, ale chyba nie wniósł żadnych rewelacji, na przykład na temat zamachu na papieża w 1981 roku. Wspominał był tylko, że ponieważ wroga propaganda krajów imperialistycznych uporczywie rozpuszczała fałszywe pogłoski, jakoby za zamachem stał miłujący pokój Związek Radziecki, korzystając z pośrednictwa bratniej Bułgarii, przy najbliższej nadarzającej się okazji zapytał wprost o to towarzysza Żiwkowa. Naturalnie towarzysz Żiwkow z oburzeniem te nikczemne insynuacje odrzucił, słowem - dzięki generałowi Jaruzelskiemu utwierdziliśmy się w przekonaniu, że i Ali Agcy pistolet po prostu sam wypalił, podobnie jak karabiny w kopalni „Wujek”. Jestem pewien, że takie byłyby też ustalenia każdego niezawisłego sądu, gdyby ta sprawa trafiła na wokandę. Jakże przyjemnie przekonać się nawet po tylu latach, że prawda niezmiennie triumfuje. Tym bardziej szkoda, że generał Jaruzelski nie został powołany na świadka w procesie beatyfikacyjnym księdza Jerzego Popiełuszki. Nie ulega wątpliwości, że potwierdziłby ustalenia niezawisłego sądu poczynione podczas słynnego procesu toruńskiego - bo cóż innego mógłby zeznać miłujący prawdę generał Jaruzelski - ale należy podziwiać również takt drugiej strony, że nie znalazła potrzeby narażania generała Jaruzelskiego na jakieś konflikty partyjnego sumienia. Ale nawet i ta okoliczność nie tłumaczyłaby tak mocnego zaangażowania emocjonalnego w tę sprawę Jego Ekscelencji księdza bpa Tadeusza Pieronka. Można oczywiście złożyć ją na karb powszechnie znanej tajemniczości świata, na którym dzieją się rzeczy zaskakujące filozofów, ale zanim to uczynimy warto przypomnieć, iż jedyną funkcją kościelną, jaką Jego Ekscelencja ostatnio pełnił, było członkostwo w Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu, której działalnością z poduszczenia Sojuszu Lewicy Demokratycznej interesowała się ostatnio prokuratura. Najprawdopodobniej jest to okoliczność pozbawiona wszelkiego znaczenia, ale w takim razie tym bardziej nic nie szkodzi, jeśli przy okazji rozważań o tajemniczości świata, wspomnimy również o niej. Esperons tedy, że beatyfikacji Jana Pawła II nieobecność generała Jaruzelskiego nie zaszkodzi, chociaż krytycznie wypowiadały się o niej liczne autorytety, nawet z „New York Timesa”. SM
Sadzić? Palić?? Zalegalizować???? Jak Państwo wiecie byłem wczoraj na Marszu Wolnych Konopi - z p. Januszem Palikotem zresztą. Młodzi ludzie szli skandując: "Sadzić! Palić!! Zalegalizować!!!" Nie byłem pewien, czy palacz powinien sadzić tytoń, a pijak kartofle czy siać żytko - więc pierwsze z tych haseł zupełnie mnie nie porywało. Drugie - też nie, bo jeśli ktoś pali marihuanę - to jego sprawa; ale, po co ma namawiać do tego innych? By wzrosły ceny trawki?
A może przy większych obrotach by spadły? Ale to drobiazg. Natomiast zdecydowanie sprzeciwiam się trzeciemu! Hasło: "Zalegalizować" oznacza, bowiem, że jakiś urzędnik ma prawo coś zalegalizować - a więc on lub kto inny ma też prawo coś zdelegalizować!!! Tymczasem prawo do jedzenia, picia i palenia, czego chcę, to moje prawo niezbywalne - i nikt nie ma prawa mi tego zabraniać, ani na to zezwalać!!! Tak, więc: jestem przeciw! Ci sympatyczni młodzi ludzie zupełnie o tym nie myślą... Oni nie chcą zmieniać ustroju na liberalny - chcą tylko, by im KTOŚ pozwolił jarać! Chcą być niewolnikami - byle u łaskawego Pana. I to jest ta różnica. JKM
Blitzkrieg z 10.04.2010 „Wyniki ekspertyzy balistycznej potwierdzają obecność na pokładzie broni (kilka pistoletów) i amunicji (naboi) do nich. Nie jest możliwe określenie, kiedy po raz ostatni oddane zostały strzały z tych pistoletów”
raport Komisji Burdenki 2, zwany potocznie „raportem MAK” o broni polskich borowców lecących z delegacją prezydencką, s. 146 (neosowieckiej wersji na Polskę), „Dlaczego nie możemy być znowu jednym państwem? Może politycy byli źli, ale między nami były takie dobre kontakty, słuchaliśmy Edyty Geppert, oglądaliśmy "Czterech pancernych i psa", stosunki były wspaniałe” A. Koronczik o relacjach rusko-polskich (kwiecień 2011)
(http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110421&typ=po&id=po02.txt )
„No to co zrobić? Wysadzić go (rurociąg NordStream – przyp. F.Y.M.) w powietrze. Już powinna być ekipa”
Z. Herbert w rozmowie z K. Karaskiem
(http://www.rp.pl/artykul/73290,186763_Ten__ktory_mowi_nie.html)
1. Przywołany z jednego z ostatnich wywiadów ze śp. Z. Herbertem cytat kilkanaście lat później okazał się proroczy, gdyż w ramach „manewrów wojskowych” latem 2009 (bez obserwatorów z NATO, za to z obserwatorami np. z Libii – w postaci syna M. Kaddafiego, Chamisa Kaddafiego
(http://charter97.org/en/news/2009/9/30/22376)),
a więc na pół roku przed zamachem na polską delegację 10 Kwietnia, Rosja z Białorusią ćwiczyły m.in. „odpieranie ataku na NordStream”. To było w ramach ćwiczeń „Ładoga 2009”, gdyż w ramach manewrów „Zapad 2009” broniono już samej Białorusi przed polskim atakiem. Jesienią rozpoczyna się zaś w FR restrukturyzacja armii, szczególnie sił powietrznych. Proces ten ma się wiązać m.in. z redukcją zatrudnienia w różnych bazach wojskowych, z wycofywaniem starego sprzętu i ze zmianami w strategii działania ruskiego wojska. Do tych informacji dodajmy jeszcze tę, że w kwietniu 2010 (o czym pisałem niedawno
(http://freeyourmind.salon24.pl/299561,ruscy-antyterrorysci-z-kwietnia-2010)
Ruscy urządzają także w wielu obwodach (w tym w wymienionych przez „raport MAK” jako te, które postawiono w stan pogotowia w związku z logistyczną i specjalistyczną „pomocą” dla Smoleńska) ćwiczenia wojsk wewnętrznych związane z sytuacją zaatakowania Białorusi przez NATO od strony Ukrainy. Dlaczego akurat z Ukrainy, skoro ta oficjalnie odrzuciła wstąpienie do NATO? Chyba dlatego, by wprost nie mówić znów o Polsce. Owe ćwiczenia wojsk wewnętrznych polegają m.in. na tym, że na lotnisku w Lipiecku przyjmowani są uchodźcy wojenni właśnie z Ukrainy (?), wśród których są w dodatku terroryści, z którymi to muszą toczyć bój brygady antyterrorystyczne wyposażone w przeszkolone do takiej walki ostre psy. (W kwietniu 2010 (dokładnie 7-go, a więc na parę dni przed wylotem polskiej delegacji) odbywają się też „strażackie manewry” na lotnisku Pułkowo w Sankt-Petersburgu, gdzie ćwiczone jest... gaszenie tupolewa 154 oraz sprawnaewakuacja pasażerów
(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/7-kwietnia-2010-pukowo.html))
9-go z kolei w obwodzie lipieckim przeprowadzane są manewry MCzS drużynami z 17 obwodów (http://www.lipetsktime.ru/news/2010-04-09/4399.htm
http://www.lipetsktime.ru/news/2010-04-09/4402.htm)
1. Jeśli zbierzemy te wszystkie fakty w całość, to mamy obraz kompleksowych ruskich przygotowań do kontrakcji NATO na planowany przez Kreml atak na polską prezydencką delegację. Oczywiście nikomu się nie śniło w 2009 r. to, że Kreml przygotowuje się do takiego ataku i takiej manifestacji siły (wprawdzie BBN pod kier. śp. A. Szczygły analizował sytuację, lecz do tak daleko idących wniosków przecież nie mógł dojść (www.bbn.gov.pl/download.php?s=1&id=3068)
przypomnijmy sobie zresztą w tym kontekście wypowiedź śp. L. Kaczyńskiego w Tbilisi, gdy przestrzegał, iż za jakiś czas po ataku na Gruzję Rosja może zaatakować nasz kraj). Ale też chyba sami Ruscy nie byli do końca pewni, czy zamach terrorystyczny dokonany w biały dzień na wysokich urzędnikach państwowych i najwyższych rangą oficerach (natowskiego w końcu) wojska nie spotka się z jakimś natychmiastowym zbrojnym odwetem ze strony Paktu. Dlatego też przeprowadzali ćwiczenia „samoobronne” (jak to wielokrotnie uspokajająco podkreślali). Najprawdopodobniej jednak rozpoznanie kontrwywiadowcze, które od wielu lat FR prowadziła na terenie krajów NATO dostarczało Moskwie jasnych i jednoznacznych analiz, co do tego, iż Pakt – w przypadku zaatakowania Polski – nie będzie wszczynał militarnej kontr operacji. Atak tylko musiał być przeprowadzony z chirurgiczną precyzją, właśnie poprzez dekapitację (W. Suworow obrazowo określa tego rodzaju akcję zbrojną „atakiem na mózg” danego państwa). Kremlowscy gracze, zaprawieni już w terroryzmie państwowym, zastosowali, więc coś w rodzaju szacha i mata w kilku precyzyjnych, sprytnych ruchach. Czasami szachiści popisują się przed początkującymi zawodnikami (tj. takimi, którzy nie wiedzą, że należy przewidywać ruchy przeciwnika i zastanawiać się nad jego strategią), jak to można kogoś zamatować w paru posunięciach niedługo po rozpoczęciu gry, tak, że żółtodziób nawet nie zdąży się zorientować, że partia została już rozegrana i w mgnieniu oka skończona. Moskwa zastosowała taki właśnie błyskawiczny manewr obezwładnienia przeciwnika i zmuszenia do poddania się. Co też się stało. Po ataku dokonanym 10 Kwietnia ciemniacy natychmiast złożyli hołd, podporządkowali Polskę ruskiej Federacji i uznali zwierzchność Kremla nad polskim terytorium, polską polityką i nawet polskimi obywatelami. Neopeerel w parę chwil zamienił się w ruską prowincję, na której obszarze roztoczona została ruska jurysdykcja, zaś ładu i porządku tej ruskiej prowincji zaczęli bezzwłocznie strzec politrucy, promoskiewscy pismacy ścigający się w aktach serwilizmu wobec Kremla i waleczni polscy omonowcy, dzielnie wywijający policyjnymi pałkami przed terroryzowaną ludnością cywilną. Szach-mat w kilku celnych posunięciach, po których nie można się już obronić, bo nie ma gry. Jak taki Blitzkrieg był możliwy? Poprzez umieszczenie „teatru działań wojennych” na całkowicie kontrolowanym przez Moskwę obszarze. Gdyby ataku dokonano na terenie Polski, sytuacja byłaby zupełnie inna – nie tylko w kontekście geopolitycznym (agresja na terytorium państwa należącego do Paktu), ale przede wszystkim w kontekście polityczno-społecznym w wymiarze lokalnym. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można by założyć, że sami Polacy stanęliby do obrony przed ruskimi sołdatami, a i część wojska (ta niechętna włączeniu polskich sił z powrotem do sowieckiej międzynarodowej struktury) mogłaby wszcząć zbrojny i zaciekły opór. Sytuacja, więc mogłaby się nie tylko wymknąć spod kontroli, ale też zamienić w regularną, konwencjonalną wojnę, której przebieg i skutki trudno byłoby przewidzieć nawet kremlowskim geostrategom i jasnowidzom. Ulokowanie „teatru działań” w obszarze ruskich obwodów kontrolowanych przez lotnictwo i inne militarno-bezpieczniackie siły FR zapewniało natomiast zachowanie kontroli nad przebiegiem operacji dekapitacji i ochronę działań terrorystycznych przed natowskim kontratakiem. W tym, bowiem wypadku, gdyby NATO uderzyło, to jego dowódcy nie mogłoby już mówić o „obronie Polski”, gdyż doszłoby – skoro rzecz rozgrywała się na ruskim terytorium – do zaatakowania samej Rosji. Nie ma wątpliwości, że jako „zbrojną inwazję Zachodu na Matkę Rassiję” przedstawiłyby sytuację kremlowskie media. No i tym razem zachodni geostratedzy i jasnowidze mieliby problem z oszacowaniem przebiegu i skutków takich militarnych działań. Ktoś, kto na Kremlu zaplanował więc ze szczegółami całą tę operację, a domyślamy się kto, wiemy wszak z historii współczesnej Rosji, kto stosuje terror państwowy do akcji wymierzonych w słabego i zwykle bezbronnego przeciwnika (terroryzm w Rosji to codzienność, można rzec; miesiąc przed atakiem na polską delegację były przecież dwa zamachy w moskiewskim metrze
(http://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/tydzien-na-wschodzie/2010-03-31/zamachy-w-moskiewskim-metrze)
użył zwyczajnej, terrorystycznej metody sprowadzającej się do paru bezwzględnych posunięć: porwanie/uprowadzenie, obezwładnienie i zamordowanie ofiary. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, było za późno. „Stało się”. Szach-mat. Po grze. Atak został przeprowadzony w miejscu, do którego nie sposób było dotrzeć tym, którzy ewentualnie chcieliby stanąć w obronie uprowadzonych. Jednocześnie zastosowano wobec NATO manewr charakterystyczny dla bandytów. Jakiś młodociany przestępca dokonuje na oczach właściciela np. włamu do jego samochodu, a gdy pokrzywdzony chce złodziejowi sprawić łomot, ten wzywa kilkunastu bandziorów i pyta: „Będziesz się z nami wszystkimi bił? Chcesz poświęcić wszystko dla tego ukradzionego radia? Chcesz, byśmy się zajęli twoją żoną i dziećmi?” Dodajmy jeszcze (pozostając przy tej metaforze), że właściciel auta po prostu udał, iż się nic nie stało i nawet nie zadzwonił na policję (tak można zobrazować zachowanie gabinetu ciemniaków); ta zaś, więc nawet nie została zobligowana do zainterweniowania. A potem już zaczął działać „czas”, który, prawda, jak mawiają mędrcy z Ministerstwa Prawdy, „leczy rany”, szczególnie, gdy w tym leczeniu pomagają specjaliści-psychiatrzy z Czerskiej i intelektualnych okolic. Kwietniowy neosowiecki Blitzkrieg był zresztą całkiem wymowną odpowiedzią na natowski briefing (po obserwacjach manewrów Ładoga i Zapad
(http://www.twojaeuropa.pl/2368/nato-krytykuje-rosyjska-armie)
kiedy to wprost śmiano się z ruskiej armii i jej możliwości militarnych. Przy okazji, bowiem wymordowania tylu wysokich rangą przedstawicieli jednego z natowskich państw, pokazano całkiem sprawną organizację „kordonów osłaniających” tę zbrojną operację – no i nie ma, co kryć: kompletną bezradność Paktu. Wydaje się niemożliwe, by służby wywiadowcze państw zachodnich nie monitorowały przebiegu operacji z 10 Kwietnia zwłaszcza w kontekście ostrzeżeń Interpolu (z 9 kwietnia 2010) dotyczących możliwego zamachu terrorystycznego na jakiś samolot unijny. Niemożliwe też wydaje się, żeby nie widziały skierowania delegacji na zapasowe lotnisko i „akcji antyterrorystycznej”, a zarazem „działań powypadkowych” na Siewiernym w Smoleńsku. A mimo tej wiedzy nie doszło do żadnej kontrakcji, której mógł się obawiać Kreml. Sytuacja jednak z punktu widzenia Paktu musiała być zupełnie bezprecedensowa, no, bo przecież władze nadwiślańskiej republiki wcale nie zwróciły się do NATO o pomoc w sytuacji tak ekstremalnej, tylko przyjęły... punkt widzenia ruskiego agresora, udając, że doszło do lotniczego wypadku. Wiadomo, wypadki chodzą po ludziach. „Stało się”. Ruscy zresztą podeszli do całej terrorystycznej akcji niezwykle starannie, jak wspomniałem, bowiem wyżej, przeprowadzali w wielu obwodach ćwiczenia „przeciwpożarowe” i „antyterrorystyczne” i gdzieś pośród nich „ukryli” tę „prawdziwą akcję” wymierzoną w polską delegację. Po drugie użyli niesamowitego wprost podstępu zmaskirowką na Siewiernym chronioną przez kordon wojska i bezpieki (mundurowi i czekiści pojawili się na miejscu o wiele szybciej od strażaków i medyków, tak jakby „czekali we mgle”) i zapewne tricku z manipulacją czasem (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/w-ruskiej-zonie.html).
Po trzecie mieli po swojej stronie promoskiewski gabinet ciemniaków i gajowego z jego zuchwałą świtą oraz media i ruskie, i mainstreamowe w Polsce (cały ten kordon zadbał, by słowo „zamach” nie przedarło się przez medialne zasieki, tylko by od razu zaczęto „analizować przyczyny lotniczego wypadku”). Czwarty kordon utworzyła ludzka indolencja oraz głupota (nie chcę na razie myśleć, że to było działanie celowe), inaczej, bowiem nie można nazwać postępowania J. Bahra oraz J. Sasina na miejscu zdarzenia, którzy zwyczajnie stracili głowę i kompletnie nie wiedzieli, co się dzieje, pozostawiając właściwie wolną rękę Ruskom, a nie próbując jakoś zająć się zabezpieczeniem „miejsca wypadku” (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/woko-zeznan-sasina.html)
Tu oczywiście czynną rolę odegrali też ciemniacy nie tylko nie zabiegając o pomoc NATO, ale uniemożliwiając natychmiastowy przylot do pracy ekspertom medycyny sądowej z Polski (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/natychmiast-wszczac-sledztwo.html)
Piąty kordon to już dezinformacja, propaganda i „śledztwo” nadzorowane przez Putina. Wróćmy jednak do ruskich manewrów strażackich i antyterrorystycznych. Te manewry osłaniające prawdziwą zbrodnię były także w specyficzny sposób militarnie dodatkowo „osłaniane”. Wszystkie„ćwiczenia na lotniskach” odbywały się w nieodległym czasowo kontekście przygotowań do jubileuszowej i zaplanowanej z bombastycznym, międzynarodowym rozmachem, „majowej parady” na placu czerwonym w Moskwie - przygotowań, które z kolei wiązały się z manewrami w bazach wojskowych (jak 09-04-2010 na lotnisku Kubinka
(http://pilot.strizhi.info/2010/04/10/8279#more-8279,
http://album.foto.ru/photos/50029/m, http://album.foto.ru/photos/50049/)
oraz przelotami wielu samolotów w różnych kierunkach (np. z Lipiecka pod Moskwę na poligon Ałabino2 (http://www.lipetsktime.ru/news/2010-04-13/4436.htm)
w różnych lotniczych szykach i różnych celach (np. transportowych) (nawiasem mówiąc, jak odkryła Amelka222 i opublikowała na swoim blogu
(http://lamelka222.salon24.pl/280925,rozkladanie-szachownicy-watki-smolenskie-cz-6)
w okolicy tego poligonu 10 Kwietnia też się działy dziwne rzeczy). Jeśli więc nawet jakaś eskorta w pewnym momencie w przedpołudniowych godzinach 10 Kwietnia przejmowała 2 polskie samoloty zmierzające na uroczystości katyńskie i skierowane na „zapasowe lotnisko” z powodu piekielnej mgły nad północnym, wojskowym lotniskiem w Smoleńsku – to nawet wśród widzących taką akcję zwykłych Rosjan nie musiało to budzić niczyich podejrzeń (na zasadzie: „Pewnie ćwiczą maładcy z Polakami do defilady”). Jeśli natomiast na tymże lotnisku miała miejsce „ewakuacja” pasażerów oraz „odbijanie zakładników z rąk terrorystów” - to mogło to być z kolei związane z „manewrami antyterrorystycznymi” przeprowadzanymi w wielu ruskich okręgach w związku ze wspomnianymi już ćwiczeniami wojsk wewnętrznych. Istota ruskiej maskirowki polega na tym, że osoby, którym jest ona pokazywana, widzą co innego niż jest w rzeczywistości i nie widzą tego, co rzeczywiście zachodzi. Akcja terrorystyczna widziana jest jako ćwiczenia, co zresztą podnosi na duchu („dobrze, że chłopaki pracują nad formą, jesteśmy coraz bezpieczniejsi w kraju”), zaś udawana akcja ratownicza w zainscenizowanej, księżycowej scenerii „powypadkowej” (przedstawiana w mediach w postaci „wstrząsających zdjęć z miejsca zdarzenia lotniczego”) traktowana jest jako rzeczywiste działanie na miejscu autentycznej katastrofy. W ten, zatem sposób kamuflaż chroni zbrodniarzy, a dezinformacja wiedzie obserwatorów na ruchome piaski błędnych, wzajemnie wykluczających się domysłów i spiętrzających się nieustannie wątpliwości. Nieprzypadkowo zresztą w teorii dezinformacji mówi się o tzw. intoksykacji. Dezy bowiem wpuszczane są do społecznego organizmu tak jak toksyny do jakiegoś biosystemu – jeśli ktoś zatruje sobie umysł dezami, to właściwie nie ma szans, by dojść do jakiegokolwiek sensownego rozwiązania sytuacji, o ile ktoś mu nie poda „surowicy prawdy”, że się tak wyrażę. Trucizna, bowiem rozchodzi się po całym organizmie i stopniowo go paraliżuje. W rezultacie taki człowiek albo sam się „zwalnia z myślenia”, albo przyjmuje postawę zobojętnienia lub otępienia, i jest mu wszystko jedno „jak tam było”, dochodzi, bowiem do przekonania, że i tak nie da się odkryć prawdy. Nie da się.
2. Zejdźmy jednak teraz z tych wysokich rejestrów do ruskiej przestrzeni powietrznej i na ruską ziemię, i zajmijmy się paroma „fizycznymi szczegółami”, przeglądając ruski „raport” neosowieckiej, całkowicie podporządkowanej Kremlowi, instytucji zwanej „MAK”. Na s. 167 możemy przeczytać: „Należy dodać, że dowódca samolotu ił-76 wcześniej odbywał służbę wojskową w Smoleńsku i doskonale znał schemat lotniska, a także możliwości środków radiotechnicznych i świetlnych. Niemniej jednak, właśnie ze względu na warunki meteorologiczne dowódca podjął prawidłową decyzję oodejściu na lotnisko zapasowe”. W tymże „raporcie” podane jest, że chodzi o iła o n-rze bocznym 78817 (http://russianplanes.net/EN/regs/RA-78817)
który, wedle oficjalnych danych, często stacjonuje w porcie Moskwa-Wnukowo, choć zapewne jest przypisany do bazy w Twerze. I nic zapewne nie byłoby w tym dziwnego, gdyby nie to, że w Smoleńsku na Siewiernym stacjonuje całkiem sprawny ił-76 o n-rze bocznym 78845
(http://russianplanes.net/EN/city/Smolensk_-_North)
oraz parę innych iłów, które „latają”, a nie tylko sterczą na stojankach i rdzewieją (http://russianplanes.net/EN/regs/RA-78840, http://russianplanes.net/EN/REGS/RA-76649, http://russianplanes.net/EN/REGS/RA-86048)
Czemu więc musiał aż z Tweru czy Moskwy przylatywać ów ił-76, skoro inne były pod bokiem? Ruscy tłumaczyli to w ten sposób, że miał on przetransportować sprzęt i dziesiątki ludzi do obsługi polskiej prezydenckiej delegacji, tak jakby w Smoleńsku nie można było znaleźć wielu mundurowych (widzieliśmy ich różne akcje na Siewiernym) oraz odpowiednich samochodów, które mogłyby taką obsługę z ruskiej strony zapewnić. Z drugiej zaś strony Krasnokutski mówi o ile-76 per „nasz Frołow” (co może potwierdzać, że chodzi o bazę w Twerze, z którą ten wojskowy był związany – aktualnie pełniący służbę w Iwanowie (http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110418&typ=po&id=po01.txt)
3. Ruscy więc jak zwykle łżą, ukrywając prawdziwe przeznaczenie iła, który wykonał lot z Moskwy i miał rzekomo (wedle raportu komisji Burdenki 2, s. 17) powrócić po nieudanych dwóch podejściach do lądowania, znowu do Moskwy.Tymczasem wedle stenogramów zapisów rozmów ruskich szympansów na wieży, ił ten kieruje się najpierw „na Biełyj”.
09:39:42 РП 8-17 выполняйте на Белый, занимайте 3900./8-17 wykonujcie na Biełyj, zajmujcie 3900. (...)
09:39:49 Ил-76 На Белый 3900, 8-17-й./Na Biełyj 3900, 8-17-ty. (tłum. blogerka MME-MZ – czasami z moimi poprawkami – przyp. F.Y.M.)
Po chwili zaś przez telefon Krasnokutski melduje:
09:40:03 Красн. Не знаю, пока не готов, в прогнозе его не было, вот за 20 минут все закрыло, сейчас Фролов, отправляем на запасной в Тверь его./Nie wiem, narazie nie [jestem] przygotowany, w prognozie tego nie było, w ciągu 20 minut wszystko przykryło, właśnie [jest] Frołow, wysyłamy go na zapasowe do Tweru. A parę minut później ustalone zostaje (między „wieżą” a centralą) Wnukowo, jako „zapasowe” dla iła (można sprawdzić w stenogramach). Na tym jednak wcale nie koniec, gdyż po następnych kilku minutach załoga iła znowu rozmawia z wieżą i ogłasza:
09:47:28 Ил-76 «Корсаж», 8-17, по указанию Москвы на Юхнов, пока 3900./ „Korsaż”, 8-17, z polecenia Moskwy na Juchnow, na razie 3900.
09:47:34 РП На Юхнов?/Na Juchnow?
09:47:35 Ил-76 На Юхнов, точно так, на Юхнов, 3900./Na Juchnow, tak jest, 3900.
09:47:38 РП Вас понял, курс Юхнов, 3900, работайте по направлению, удаление полсотни два, в азимуте 25. До связи./Zrozumiałem, kurs Juchnow, 3900, pracujcie na kierunku, odległość 52, w azymucie 25. Do zobaczenia.
09:47:46 Ил-76 Связь по направлению имею, до связи 8-17./Łącznośćna kierunku mam, do zobaczenia 8-17.
09:47:50 РП До связи./Do zobaczenia.
Dość szybko, więc zmieniają się te „zapasowe” lotniska. Problem tylko w tym, że w Juchnowie, leżącym na wschód od Smoleńska, nie ma żadnego lotniczego portu, wygląda, zatem na to, że w tym dialogu ukrywany jest docelowy punkt przelotu iła-76. Juchnow znajduje się w obwodzie kałuskim (sąsiadującym ze smoleńskim i briańskim) i jeśli już to lotnisko (i baza lotnicza) jest w samej Kałudze, nic więc nie stało na przeszkodzie, by tam skierować „Frołowa”. No chyba że nie chodzi także o Kaługę, lecz o jakieś ustronne bazy wojskowe – takie np. jak położona już w obwodzie smoleńskim Wiaźma (usytuowana najbliżej Juchnowa)4, Szatałowo czy Sieszcza5 (zaś hasło „na Juchnow” to tylko wojskowy kryptonim użyty w dialogu). Tylko co mieliby robić ludzie mający zabezpieczać delegację prezydencką i samochody do konwoju tejże delegacji – w leżącej na drodze do Briańska Sieszczy? Nie prościej im jednak wrócić do Moskwy, skoro stamtąd niby cały transport przybył (tak przynajmniej mówi oficjalna ruska wersja)? Chyba że na pokładzie iła są inni ludzie i w innych celach aniżeli „reprezentacyjno-zabezpieczające”, czyli jest tam np. ekipa „antyterrorystów” z FSB (typu specnazowski, zaprawiony w bojach, „Wympieł”
http://ru.wikipedia.org/wiki/Вымпел_(спецподразделение)
, którzy mają oczekiwać na przybycie polskiej prezydenckiej delegacji. Gdyby tak było, to znalezienie miejsca lądowania iła, byłoby zarazem odkryciem miejsca ataku na nią. Przypomnijmy sobie jeszcze w tym kontekście taką wypowiedź Plusnina:
09:57:01 РП Вот когда, когда я ФСБшника принимал, такая же погода была (нрзб)./A kiedy, kiedy przyjmowałem FSB-iaka taka sama pogda była (niezr.) Czy nie dotyczy ona iła-76 i jego „ładunku”?
3.Zawiła historia iła-76 to zaledwie wierzchołek smoleńskiej góry lodowej. Nie wiemy (a mija rok od zamachu), ile dokładnie (i jakich) maszyn było w godzinach przedpołudniowych 10 Kwietnia nad Smoleńskiem. Jeżeli pominiemy „dziennikarskiego” jaka-40 i tę maszynę, która imitowała „katastrofalny przelot” (widzianą z okna przez moonwalkera S. Wiśniewskiego o godz. 8.38 polskiego czasu
(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/bilokacja-o-838.html)
to prawdopodobnie były przynajmniej cztery: dwie, których załogi rozmawiają o „zrzucie” (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/eskorta.html)
wspomniany już ił-76 (78817) oraz „Transaero 331” lecący niby z Domodiedowa do Barcelony, ale bardzo interesujący się warunkami pogodowymi na wojskowym lotnisku w Smoleńsku. Przypomnijmy sobie fragment rozmowy między szympansią wieżą a tymże „Transaero 331” (czas ruski):
10:10:11 331 «Корсаж» ответьте, Трансаэро 331./”Korsaż”, odpowiedzcie, Transaero 331.
10:10:16 РП «Корсаж» ответил./”Korsaż” odpowiedział.
10:10:18 331 Доброе утро, будьте любезны вашу фактическую погоду./Dzień dobry, bądźcie tak mili(podajcie – przyp. F.Y.M.)waszą aktualną pogodę.
10:10:22 РП Значит фактическая, туман, видимость порядка четырехсот, где-то не более четырехсот метров./Aktualna znaczy, mgła, widzialność rzędu 400, miejscami nie więcej niż 400.
10:10:31 331 А температура есть какая, давление./A jaka temperatura, ciśnienie.
10:10:33 РП Температура + 2, давление 7-45, а вы для польского борта работаете?/ Temperatura +2, ciśnienie 7-45, a wy dla polskiego samolotu pracujecie?
10:10:40 331 Да нет, мы просто пролетом, летим, нас Москва попросила./Nie, my przelotem, lecimy, nas Moskwa poprosiła.
10:10:45 РП Пока условий для приема нет, 3-3-1./Na razie warunków do przyjmowania nie ma, 3-3-1.
10:10:48 331 Хорошо, спасибо большое./Dobrze, wielkie dzięki.
10:10:55 331 А у вас прогноз какой есть вообще, нет?/A w ogóle to macie jakąś prognozę?
10:10:58 РП Прогноз тут в новом облике, блин, вообще не ожидали тумана, вот обещают где-то с час еще, что туман будет./Tu nowa prognoza, do bani, w ogóle nie spodziewali się mgły, a zapewniają, że gdzieś z godzinę jeszcze potrwa.
10:11:05 331 ну нам понятно, еще раз извините, спасибо./No rozumiemy, jeszcze raz przepraszamy, dziękuję. Dialog ten wygląda z pozoru absurdalnie, a przynajmniej dziwacznie. Plusnin nie wie (lub udaje niewiedzącego), z kim rozmawia, a załoga, która się z nim porozumiewa, gra rolę „moskiewskiego posłańca”, tak jakby nie było stałej łączności między centralą w stolicy FR a wieżą ruskich szympansów i jakby ci z centrali musieli prosić inne statki powietrzne o „sprawdzenie sytuacji w Smoleńsku”. „Transaero 331” dokonuje tego swoistego rekonesansu, pamiętajmy, na niedługo przed wejściem polskiego tupolewa w ruską przestrzeń powietrzną. Na pierwszy rzut oka można by sądzić, że Plusnin, niejako szykując się już do tego, że może mieć wnet do czynienia z polską załogą, ten rekonesans „Transaero 331” traktuje jakby był związany z pojawieniem się delegacji z naszego kraju („dla polskiego samolotu pracujecie?”). Jaki jednak związek miałby mieć z polskim tupolewem jakiś samolot lecący z Moskwy do Barcelony? Gdy się uważniej przyjrzeć temu dialogowi, to można wywnioskować, iż Plusnin składa jakiś zakamuflowany meldunek: „Na razie warunków do przyjmowania nie ma, 3-3-1”. Ani „331” nie prosi przecież o zgodę na lądowanie, ani „331” nie dopytuje o przylot polskiego statku powietrznego, ani też nie „reprezentuje” polskiej delegacji, by dowiadywać się dla niej o „warunki meteo” na Siewiernym w Smoleńsku! „Transaero 331” pojawia się też parę minut później (10:18 ruskiego czasu) w pobliżu punktu ASKIL, wymienia komunikaty z wieżą w Mińsku i na dobrą sprawę „mija się” w powietrzu z polskim tupolewem (oczywiście wedle załganych stenogramów CVR), który dolatuje do ASKIL7 niedługo potem, bo o 10:22 (gdyby te parametry czasowe były niezafałszowane, to rozmowa Prezydenta z bratem odbyłaby się jeszcze znad terytorium Białorusi). Czy więc w związku z tym niedawnym rekonesansem nad Siewiernym, „331” po prostu nie „monitoruje” także przelotu polskiej delegacji? Samolotami pełniącymi w powietrzu funkcje koordynacyjno-kontrolne, ostrzegawcze i zarazem bojowe (w sensie np. wojny elektronicznej) są stacjonujące głównie w bazie Iwanowo (12 maszyn) iły typu A-50
(http://russianplanes.net/EN/city/Ivanovo_-_North)
Pisał o nich już pod koniec kwietnia 2010 r. „Nasz Dziennik”: „Iljuszyn-Berijew A-50 (ang. Beriev A-50, kod NATO - Mainstry) - jest rosyjskim odpowiednikiem amerykańskiego E-3 Sentry, czyli samolotem wczesnego ostrzegania i dowodzenia (AEW&C). A-50 powstał w zakładach Berijewa na bazie transportowego Ił-76MD. Mainstry to czterosilnikowy górnopłat i na pierwszy rzut oka w niczym nie różni się od protoplasty, czyli Iła-76. Uwagę zwraca charakterystyczny talerz systemu Schnell-M produkcji firmy Vega, który składa się z następujących elementów: stacja radarowa, system obróbki danych, system zawoławczo-odezwowy i transmisji sygnałów, komputer cyfrowy, system identyfikacji IFF, łącza danych z myśliwcami, system szyfrowania, radiostacja wielopasmowa, systemy telemetrii, system rejestracji.
System Schnell-M może równocześnie śledzić 60 celów, w tym samym czasie naprowadzając nawet 12 myśliwców. Pozwala bezbłędnie nawigować i kontrolować lot w każdych warunkach atmosferycznych, o każdej porze dnia i nocy, w każdym zakątku świata. A-50 nie jest bezbronnym olbrzymem, w razie ataku może wykorzystać elektroniczny system samoobrony przed kierowanymi rakietami przeciwlotniczymi (SAM i AAM). Całość pokładowych systemów jest odporna na działanie elektromagnetyczne. Do obsługi samolotu Mainstry potrzeba nawet 16 osób (10 osób załogi AEW i 5-6 osób personelu lotniczego)”
(http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100428&typ=po&id=po02.txt).
Czy „transaero 331” to nie był taki A-50
(http://russianplanes.net/EN/st/Ilushin/A-50)
„zarządzający” całą akcją przejęcia polskiej delegacji w ruskiej przestrzeni powietrznej i skierowania jej na „zapasowe lotnisko” (analogicznej jak ta ćwiczona na Pułkowie)? To kwestia wciąż do zbadania dla osób zajmujących się śledztwem smoleńskim, wydaje się jednak, że „operacja Smoleńsk” musiała być koordynowana w powietrzu choćby z tego prostego powodu, żeby Polacy(dysponując zapasem paliwa)zwyczajnie nie zawrócili i nie uciekli z pułapki. Strategię z dozorem radiolokacyjnym przeprowadzanym przez A-50 (i współpracą myśliwców Su-27 oraz Mig-31) Ruscy zastosowali choćby podczas pierwszej zbrojnej inwazji na Czeczenię8. Dodatkowe tropy przemawiające za tym, iż było wiele ośrodków kontaktowo-koordynacyjnych smoleńskiBlitzkrieg stanowią przeróżne pseudonimy (dotyczące jakichś „ciał nadrzędnych”): „Logika”, „Antena”, „Wieża” (wywoływana przez Plusnina o 9:54 (09:54:35РППервый «Вышке»./Pierwszy do „Wieży”)) oraz „Burzołom” („Buriełom”) wywoływany o 10:22 (10:22:17РП«Корсажу» ответьте, «Бурелом»./Odpowiedzcie “Korsażowi”, „Buriełom”[„Burzołom”]), a więc, jeśliby, powtarzam, wierzyć ruskim stenogramom CVR, w momencie wchodzenia polskiego tupolewa w ruską przestrzeń powietrzną, a na minutę przed nawiązaniem łączności między naszą załogą a „Korsażem”.
4. Największy jednak problem badawczy sprawiają luki w ruskich materiałach. Te ostatnie, jak doskonale wiemy, nie tylko są załgane i zmanipulowane (kopie zapisów CVR są zmontowane z zapisów dwóch lotów tupolewa: z 9 kwietnia 2010 i z 10-go), ale też wybrakowane. I tak np. pewnych informacji nie ma, a pewne kwestie w dialogach po prostu „są zniknięte”, czego najlepszym dowodem jest ten fragment stenogramów z „wieży”, gdy Krasnokutski ucina sobie o 9:20 (ruskiego czasu) pogawędkę z Władimirem Sypką (dowódcą lotniczej bazy Migałowo w Twerze) i w pewnej chwili ten ostatni pyta:
09:21:03 Сыпко А что ты говоришь туман сел?/A co ty mówisz, że mgła usiadła?
A Krasnokutski, wedle stenogramów, odpowiada tak:
09:21:05 Красн. B 8.50 у него посадка вот сейчас видимость вот сейчас уже улучшается, но никто и Марченко вчера весь день говорил, никто туман не обещал и утром все нормально, вот сейчас в 9 часов раз и затянуло, видимость где-то 1200. Ну нормально он зашел. Я думаю, там оборудование у него, ну такой самолет. Ну в принципе нормально зашел, сработали хорошо. Я думал, честно говоря, на второй круг. Значит ну в принципе все, и я думаю в 10.30 сейчас температура пойдет, ну во всяком случае, хуже 1500 не должно быть./O8.50 lądowali(dosł. jego lądowanie o 8.50 – przyp. F.Y.M.), a teraz widoczność już się poprawia, ale nikt i Marczenko wczoraj cały dzień mówił, nikt nie zapowiadał mgły, i rano wszystko normalnie, a teraz o 9 naraz zakryło, widoczność gdzieś 1200. No normalnie wylądował. Myślę, on tam ma wyposażenie, no taki samolot. W zasadzie normalnie wylądował, spisaliśmy się dobrze. Ja szczerze mówiąc myślałem, ze odejdzie na drugi krąg. To w zasadzie wszystko, myślę, że o 10.30 teraz temperatura się podniesie, no, w każdym razie gorzej niż 1500 nie powinno być. Abstrahując od tego, na ile ta odpowiedź jest faktycznie reakcją na powyższe pytanie, (bo być może coś wycięto z rozmowy), to przecież, wedle oficjalnych danych, nikt tego dnia nie lądował na Siewiernym o 8.50! Co więcej, o 9.21, Gdy Krasnokutski wypowiada te słowa, jest dopiero, co (jeśli znów wierzyć stenogramom, oczywiście) po lądowaniu, jaka-40 (9.15), a jeszcze nawet nie próbuje przyziemiać ił-76 (pierwsze podejście o 9.25, a drugie o 9.38). O co więc tu może chodzić? O wcześniejsze lądowanie innego samolotu niż dziennikarski jak-40 czy też o lądowanie, jaka-40 właśnie o 8.50 (a zatem o późniejsze manipulacje w dokumentacji i stenogramach z czasem lądowania)? Przy tej pierwszej ewentualności nie mamy żadnych informacji, o jaką maszynę mogłoby chodzić, przy drugiej zaś, czas podejść do lądowania iła-76 też by się przesunął o pół godziny wstecz, gdyż były one widziane przez dziennikarzy (oraz załogę, jaka-40) niedługo po wyjściu z samolotu. A może Krasnokutski mówi o czyimś lądowaniu w jakimś innym miejscu? W tym kontekście niemniej zastanawiający od poprzedniej wymiany zdań jest z kolei ten komunikat Sypki, ponieważ pojawia się on w momencie, gdy „wieża” rozmawia już z „Frołowem” (!):
09:21:38 Сыпко Так, хорошо смотри, вот этот что там выпускают, убирают. Фролов уходить не будет, уже пойдет сразу (нрзб) все заберет и будет уходить, да, он не будет сейчас перелетать./Tak, dobrze popatrz, to, że coś tam wypuszczają, zabierają(sprzątają, usuwają – przyp. F.Y.M.).Frołow odchodzić nie będzie, pójdzie już od razu (niezr.) wszystko zabierze i będzie odchodzić, tak, on nie będzie teraz przelatywać. Zdaniem Zezorro (http://freeyourmind.salon24.pl/292955,byly-dwie-maszyny-ktora-sie-rozbila#comment_4200712)
słowo „ubirajut” ma tu bardzo specyficzne, wyjątkowe wprost znaczenie: „Nie muszę mieć racji, raczej bym nie chciał. Uważam, ze przeoczono to kluczowe zdanie. Ustalenia, co do IŁa (frołow) są zupełnie nieistotne, faceci próbują się dogadać szyfrem, coś IŁ zrzuca, coś zabiera, gdzie ma przelecieć, ale nie lądować. Z tego nic nie wyciągniemy. Oni świadomie zaciemniają, wiedząc, że sprawa nie jest koszerna. W odróżnieniu do sytuacji z naszym samolotem. Wot etot szto tam wypuskajut. Chodzi o ustalenie, co z tym "polakiem" robimy, jak on się ma do naszych operacji z IŁem? Pada odpowiedź - ubirajut. Możliwe, że chodzi o przekazanie z białoruskiej kontroli lotów, która naszego "wypuszcza" (faktycznie wypuszcza ze swojej przestrzeni, to poprawny komunikat, dokładnie jak przy starcie), ale - niestety - ta kontrola go "sprząta". Dla mnie słowo ubirajut to jest absolutny odjazd. Nie można w kontroli lotów niczego sprzątać, można co najwyżej przekierować, wpuścić, posadzić, zabronić, ale nie sprzątać. Czasownik ubirat' w języku półświatka (i także omonu) oznacza sprzątnąć/załatwić. Nie da się tego komunikatu inaczej zrozumieć. Ten, który do nas leci, zostanie sprzątnięty.” (podkr. F.Y.M., por. też inny komentarz Zezorro tu: http://freeyourmind.salon24.pl/299561,ruscy-antyterrorysci-z-kwietnia-2010#comment_4299293).
A na wieży Sypko jeszcze mówi o innej ciekawej rzeczy:
09:21:55 Сыпко Николай Евгеньевич, давай вкратце обстановку доложу. Смотри, я 12 числа где-то, или в воскресенье, завтра, в 11, должен будут вечером уехать, 12 числа состоится конференция в Ашулуке, которую переносили./Nikołaju Jewgieniewiczu, ja jeszcze krótko o dalszych planach. Otóż ja 12-go albo w niedzielę jutro o 11 powinienem wieczorem wyjechać, 12-go jest konferencja w Aszułuku, którą przenosili. Otóż Aszułuk to olbrzymi ruski poligon (http://8oapvo.su/training-grounds/28-training-grounds.html), na którym w kwietniu 2010 r. odbywają się wspólne wojenne manewry lotniczo-rakietowe z udziałem wojsk FR, Białorusi i Kazachstanu (http://www.vesti.ru/doc.html?id=353267) (http://beta.rian.ru/video/20100415/222769248.html)
nazywane eufemistycznie „konferencją”. Czy to znowu jeszcze jeden z wątków wojennych przygotowań Kremla na kontrakcję NATO? Jest jeszcze nieco dalej inny dziwny fragment dotyczący jakiegoś samolotu:
09:59:41 А Я не думал, я видел, что (нрзб) думал (нрзб) нормально (нрзб)./Ja nie myślałem, ja widziałem, że (niezr.) myślałem (niezr.) normalnie.
10:00:15 РП В тот раз он в Минск уходил на запасной, да? Сейчас бы в Минске сел (нрзб)./Tamtym razem on do Mińska odchodził na zapasowe, tak? Teraz by w Mińsku wylądował (niezr.).(...)
10:02:53 РП Хорошо, что я его на привод не стал выводить, а ко второму сразу на посадку./Dobrze, że go na radiolatarnię nie zacząłem naprowadzać, a na drugi od razu do lądowania.
10:03:02 РП Вот с ним-то мы на***сь, пока его на запасной отправили (смех) как бы по-нормальному./No, z nim się najeb…śmy, zanim go na zapasowe nie odesłaliśmy (śmiech) jakby normalnie.
10:03:23 РП Уже снижались и(нрзб)./Już się zniżali i (niezr.)
Czy to jest tylko wspominanie jakiegoś incydentu, czy też na tle jakiegoś wspomnienia („tamtym razem”) ruskie szympansy mówią o czyimś niedawnym przylocie („teraz by w Mińsku lądował”)? Kto by lądował, skoro oficjalnie nikt się od godziny 9.40 (ruskiego czasu) w okolicy nie pojawił, zaś „TSO 331” pojawi się dopiero o godz. 10.10? Moonwalker Wiśniewski w swojej relacji sejmowej, gdy rozmowa schodzi na kwestię katastrofy „małego, wojskowego samolotu” (jeden ze świadków przywołanych w filmie „10.04.10” mówi o ruskim transportowym samolocie (http://www.youtube.com/watch?v=_RjaBrqoLmw 10'52'')
napomyka o tym, że miał wrażenie, iż jakiś czas przed tą katastrofą było czyjeś lądowanie i odlot: „Dopóty, dopóki nie dowiedziałem się, dostając sms-a od kogoś znajomego z Polski, że rozbił się prezydencki samolot, że Rosjanie dlatego się specjalnie nie kwapili (z pomocą, z akcją ratunkową – przyp. F.Y.M.), bo ja odnosiłem wrażenie, że to jest, owszem, polski nasz samolot, jak już później poznałem po znakach rozpoznawczych, że przyleciała sama załoga. Bo ten samolot, który niby wcześniej lądował, to właśnie był samolot prezydencki, oni sobie gdzieś polecieli, bo było słychać, że odlatują i wrócili na przykład, powiedzmy sobie, polecieli w jakiejś sprawie technicznej i wrócili. Wróciła tylko załoga na lotnisko, stąd nie za specjalnie na początku mnie nie zdziwiło, że nie ma właśnie ciał w dużej ilości…”
(http://www.youtube.com/watch?v=ctNcvVAqLUk&feature=related, od 0h57'38'' materiału)
Przypomnijmy sobie relacje świadków z 10 Kwietnia, którzy mówili o krążeniu nad lotniskiem samolotu (samolotów?) przez dwie godziny (http://www.wiadomosci24.pl/artykul/tragedia_narodu_polskiego_to_dramat_na_miare_katynia_132824.html). Gdyby tego było mało, to w jednym z ruskich (kwietniowych 2010) doniesień medialnych (http://www.vesti.ru/doc.html?id=353172&cid=549)
jest wprost mowa o przyjęciu przez smoleńskie lotnisko wojskowe dwóch jaków-40: „Несмотря на туман, аэродром благополучно принимает два российских Як-40. А крупный Ил-76 все-таки уходит на запасной аэродром. Настает черед и польского Ту-154: люди слышали, но не видели из-за тумана, как он долго кружил в том районе, но не решился приземлиться./Pomimo mgły, lotnisko bezpiecznie przyjęło dwa rosyjskie jaki-40. Ił-76 odszedł z powodu mgły na zapasowe lotnisko. Potem przyszła kolej na polski TU-154. Ludzie słyszeli jak podchodzi do lądowania, ale nie widzieli go z powodu mgły” (tłum. Kazia)
(http://freeyourmind.salon24.pl/301386,2-akcje-ratunkowe#comment_4330389).
Czy może, zatem chodzić o manewr touch-and-go wykonany na smoleńskim Siewiernym przez „prezydenckiego, jaka” pilotowanego przez śp. gen. Błasika? Jeśli oba samoloty delegacji prezydenckiej zostały po wkroczeniu w ruską przestrzeń powietrzną odcięte w pewnym momencie (np. przez ruski A-50) i od Polski, i od łączności między sobą, to taki lot rozpoznawczy na „docelowe” lotnisko w Smoleńsku miałby pełne uzasadnienie. Błasik mógł, krążąc, sprawdzać, czy (np. zgodnie z „uspokajającymi” zapowiedziami Rusków) nikt na lotnisku nie czeka na delegację, (bo „oczekującym powiedziano, by udali się na zapasowe lotnisko” w rzeczywistości zaś została dokonana manipulacja z czasem lokalnym, tj. smoleński różnił się od moskiewskiego) i czy faktycznie warunki pogodowe uniemożliwiają bezpieczne podejście tupolewa do lądowania. Wszystko oczywiście zależałoby od tego, czy, kiedy i jak załogi odkryłyby, że Ruscy przyszykowali śmiertelną pułapkę i że nie ma z niej właściwie żadnej ucieczki, gdyż Polacy nie mają jak zaalarmować odpowiednich instytucji w kraju, ani osób oczekujących w Smoleńsku lub Lesie Katyńskim – nie ma też jak uciec z ruskiej przestrzeni powietrznej, gdyż uniemożliwia to eskorta myśliwców (taka eskorta wydaje się całkiem racjonalnym rozwiązaniem z punktu widzenia zamachowców, skoro chce się sprowadzić delegację w jakieś dokładnie wyznaczone, odosobnione miejsce). Co gorsza, nawet gdyby jakoś udało się zaalarmować Polskę, to i tak taki alarm zostałby przez neopeerelowskie specłużby (współpracujące z zamachowcami w Rosji) „wykasowany”, „zniknięty”, jak monitoring i inne ważne dane z Okęcia z poranka 10 Kwietnia.
5. W ten sposób dochodzimy do najtrudniejszej do zrekonstruowania części „smoleńskiej historii”:, w jaki sposób zachowały się polskie załogi; gdzie i jak pokierowały samolotami, i czy w jakiś sposób pasażerowie byli w stanie przygotować się do ewentualnej obrony przed zamachowcami. Mamy tu, sądzę, dwa możliwe warianty rozwoju sytuacji: 1) w obu samolotach (już w powietrzu) jest wiadomo od pewnego momentu, że Ruscy coś szykują i może zrobić się niebezpiecznie, 2) atak terrorystyczny przeprowadzany jest po wylądowaniu delegacji na „zapasowym lotnisku” – z całkowitego zaskoczenia (przelot nie zawiera elementów niepokojących). Mało możliwy wydaje mi się taki wariant (3), w którym załogi i pasażerowie wiedzą od razu, że szykuje się terrorystyczny atak – wtedy, bowiem załogi, jeśli uniemożliwiano by im swobodne manewrowanie (poprzez jakieś agresywne zachowania myśliwców), próbowałyby za wszelką cenę posadzić samoloty na takim terenie, gdzie znajdowałoby się wielu świadków potencjalnego ataku i gdzie można byłoby liczyć jeszcze na czyjąś pomoc. Próbując (hipotetycznie) wczuć się w tamte realia, powinniśmy uwzględnić, więc to, że delegacja prezydencka mogła nie domyślać się wcale, że szykuje się bezwzględny terrorystyczny atak. Nawet, jeśli działo się coś niepokojącego i nietypowego (np. pojawienie się ruskich myśliwców, takich jak podczas manewrów nad Pułkowem
(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/czy-tak-to-wygladao-10-kwietnia.html)
to nie podejrzewam, by ktokolwiek z Polaków na pokładzie spodziewał się, do jakiego dramatycznego końca ta sytuacja zmierza. Możliwe, iż sądzili, że Ruscy nieco chcą utrudnić start z uroczystościami katyńskimi (lub też nadmiernie się rządzą w swojej zonie, manifestują swoją siłę bojową etc.), ale równie dobrze mogło być tak, że Ruscy przez cały czas „przekierowania” zachowali pozory całkowitej uległości i niezwykłej uprzejmości wobec uprowadzanej delegacji. Mogło być więc tak, że nie dawali oni prezydenckiej delegacji żadnych powodów do niepokoju (stąd też mogli np. pozwolić Błasikowi na lot rozpoznawczy jaka-40 nad Siewiernyj). Poza tym działania musiały przebiegać (zgodnie ze strategią Blitzkriegu) błyskawicznie i poprzez fakty dokonane. Mniej więcej tak: Moskwa nawiązuje (po godz. 8.20 polskiego czasu? Koło 8.30?) łączność z polskimi załogami (lub tylko z samolotem, na którego pokładzie jest Prezydent9) i z powodów „oczywistych” („informujemy, że Siewiernyj w Smoleńsku nie nadaje się dziś do lądowania i proponujemy nieodległe lotnisko X – nie ma sensu robić nawet próbnego podejścia”) następuje „przekierowanie”. Przy okazji Moskale zapewniają, że delegacja oczekująca na lotnisku już została o wszystkim powiadomiona, kolumna samochodów tam pojechała, a nawet ił-76 z ruską „ochroną” właśnie tam został odesłany, tak, więc „nic nie powinno zbytnio opóźnić uroczystości katyńskich”. Jak sugerowałem wcześniej, niewykluczone zatem, że trop z iłem jest najważniejszym w całej „smoleńskiej historii” (jak wiemy zresztą, Ruscy absolutnie wykluczają jakiekolwiek badanie iła i jego załogi w związku ze zdarzeniami z 10 Kwietnia, uznając kwestię iła za niezwiązaną ze śledztwem ws. „wypadku polskiego tupolewa”), gdyż stojący (wraz z ruską kolumną) na jakimś lotnisku tenże ił (78817) i widziany z okien polskich samolotów mógł być „gwarantem”, że nie dzieje się nic szczególnego, czyli, że Ruscy faktycznie tylko zmienili docelowe lotnisko, ale wszystkie przygotowania do uroczystości ruszą bez większych zakłóceń. Skoro w relacjach medialnych była na samym początku mowa o „prezydenckim jaku”, to myślę, że możemy przypuszczać, że najpierw wylądował i gdzieś odkołował jak-40 pilotowany przez Błasika, a następnie na „zapasowym lotnisku” przyziemił tu 154m. Niewykluczone, że wojskowym, którzy lecieli jakiem-40 pozwolono wysiąść i dopiero na płycie lotniska ich zatrzymano, – do jaka bowiem ciężko byłoby się wedrzeć grupie ruskich „antyterrorystów” (w ten więc sposób maszyna mogła pozostać nieuszkodzona i być może nawet mogła wrócić do Polski). Atak na drugi samolot zaś został przeprowadzony zapewne w podobny sposób do tego, jaki widzieliśmy podczas manewrów na Pułkowie (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/czy-tak-to-wygladao-10-kwietnia.html).
Tylko, bowiem uwięzienie pasażerów i załogi w samolocie pozwalało na sprawną akcję terrorystyczną np. z użyciem gazu usypiającego. Ściany tupolewa tłumiły wystrzały z broni borowców usiłujących odeprzeć atak, dla zaatakowanych członków polskiej delegacji nie istniała możliwość ucieczki i nie mieli oni większych szans na obronę.
P.S. Gdyby udało się przywieźć i zbadać choćby fotele, które Ruscy przechowują wraz z wrakiem, to po ich analizie kryminalistycznej mogłoby wyjść na jaw, że nie pochodzą one z tupolewa, którym lecieli Polacy. Nie tylko obicia, materiały w środku etc. pochodziłyby zapewne z jakiejś ruskiej fabryki, ale i ślady krwi (o ile takowe byłyby w ogóle – osobiście wątpię, obejrzawszy mnóstwo zdjęć foteli z Siewiernego) nie należałyby do polskich ofiar tragedii.
1. Tych manewrów na przełomie marca i kwietnia jest mnóstwo w różnych obwodach. W pskowskim pod koniec marca 2010 r. ćwiczenia przechodzą np. wojska powietrzno-desantowe (m.in. ił-76 + „wybroska desantników”) http://rutube.ru/tracks/3073598.html?v=796f841e340b8368030f7757b6202b54, http://www.youtube.com/watch?v=tOa3f6gOQFs http://rutube.ru/tracks/3084325.html?v=e4b1b957e912d26ed493431b29b390c9 http://desantura.ru/forum/forum45/topic14147/ .
2. Tam „trenirowka” odbywała się 13 kwietnia 2010 (http://album.foto.ru/photos/50278/) (http://album.foto.ru/photos/50589/). Z kolei w bazie w Lipiecku była 14-go i 15-04-2010 (http://pilot.strizhi.info/photos/v/Lipetsk_2010/), zaś 16 kwietnia znowu w Kubince (http://pilot.strizhi.info/2010/04/17/8342#more-8342).
3. Baz lotniczych Dowództwa Lotnictwa Transportowego jest 9: Iwanowo, Orenburg, Troick, Czebienki, Sieszcza, Taganrog, Psków, Twer i Klin (por. K. Załęski, „Kierunki rozwoju sił powietrznych”, „Lotnictwo” 9/2010, s. 44-53). Iły-76 stacjonują w Iwanowie, Orenburgu, Sieszczy, Taganrogu, Pskowie i Twerze.
4. Baza lotnicza w Wiaźmie (http://warfare.ru/?lang=&catid=239&linkid=2238&base=349), tak jak ta w Kałudze, podporządkowana jest Dowództwu Sił Powietrznych i Obrony Powietrznej St.-Petersburga. Stacjonują na niej oficjalnie m.in. 24 helikoptery Mi-24W oraz 12 helikopterów Mi-8T (2 helikoptery Mi-8, przypomnę, biorą udział w akcji „powypadkowej” na smoleńskim Siewiernym, wprawdzie w raporcie komisji Burdenki 2 pisze się bez podania nr-ów rej., iż przybywają one z lotniska Ramienskoje http://russianplanes.net/EN/city/Moscow_-_Zhukovskiy_(Ramenskoe), tylko że niewiele informacji w tym raporcie jest prawdziwych), ale nie wydaje się to ścisłą informacją, skoro kiedyś stacjonowały też Migi-23P, a na pokazie „Gydroaviasalon 2010” była eskadra L-29 z Wiaźmy właśnie. Wiaźma, dodajmy, położona jest przy międzynarodowej drodze E30 wiodącej prosto do Smoleńska. Por. też http://lamelka222.salon24.pl/280925,rozkladanie-szachownicy-watki-smolenskie-cz-6. Przypomnę jeszcze, że wg ruskiego „raportu” alarm (czyli tzw. „gotowość nr 1”) wprowadzony zostaje 10 Kwietnia w 4 obwodach – kolejno w: smoleńskim, briańskim i kałuskim, a następnie w moskiewskim (s. 102-103), aczkolwiek „pomoc” do Smoleńska przybywa nawet z obwodu włodzimierskiego (jeden z Mi-26 z jednostki wojskowej 42663) (http://lamelka222.salon24.pl/282956,miejscowosci-w-dochodzeniu-smolenskim).
5. Por. http://lamelka222.salon24.pl/279021,specjalisci-z-sieszczi-na-siewiernym-10-04-2010.
6. Wymieniam tę formację przykładowo – są w FR też inne „antyterrorystyczne” grupy specjalne: Alfa (http://ru.wikipedia.org/wiki/Альфа_(спецподразделение2 specoddziały „antyterrorystyczne” zostały rozformowane w 2010 r. („Wega” z Saratowa i „Skif” z Rostowa nad Donemhttp://voiska.ru/forum/index.php?showtopic=179&st=15„Dzień Specnazu”, czyli 24 października 2010 r. (http://www.youtube.com/watch?v=_N5ImsI63n0w 2010 upłynęło 60 lat od powstania Specnazu, czyli od 24-10-1950 (http://www.rg.ru/2010/10/23/gru-specnaz-site.htmlhttp://www.youtube.com/watch?v=QxIPDmH3Vfw)) 80. rocznicę wojsk powietrzno-desantowych (http://www.youtube.com/watch?v=WtZxk7Kvz20&feature=related); przy okazji proszę sprawdzić, jakie emblematy mają na beretach żołnierze tychże wojsk.) – Polacy więc mieli swoją 70. rocznicę Katynia, czekiści 60. rocznicę Specnazu, a „desantniki” (ci od „wybroski” () jacyś bojcy FR nie zostali odznaczeni za specjalne zasługi w „walce z terroryzmem” (http://www.rian.ru/spravka/20101024/287165612.html) (http://rutube.ru/tracks/3759664.html?v=d93d5c36a96ae20213e31589b14ba5db) (http://www.youtube.com/watch?v=vcpmOZ4zt9o), a jakieś rodziny bojców nie dostały gwiazd „Gieroja Rosji” za tych, co polegli w boju w kwietniu 2010 (http://www.rian.ru/society/20100914/275490210.html?id=) (http://www.5-tv.ru/news/32513/). Na pewno po pracowitym roku 2010 było kogo i za co nagradzać w każdym z obwodów, zwłaszcza w smoleńskim i okolicznych. Rok to zresztą był nie tylko pracowity, ale i jubileuszowy, bo ) por. też http://ru.wikipedia.org/wiki/Внутренние_войска_МВД_России#.D0.A1.D0.BF.D0.B5.D1.86.D0.BD.D0.B0.D0.B7_.D0.B2.D0.BD.D1.83.D1.82.D1.80.D0.B5.D0.BD.D0.BD.D0.B8.D1.85_.D0.B2.D0.BE.D0.B9.D1.81.D0.BA. Można by sprawdzić, czy (ustanowiony przez Putina dekretem z maja 2006) na ), Witaź http://ru.wikipedia.org/wiki/Витязь_(спецподразделение), Rosicz (http://ru.wikipedia.org/wiki/Росич_(спецподразделение), Edelveis (<a href="http://ru.wikipedia.org/wiki/
Uzupełnienie: nie wiem, czemu nie wkleiły się w całości przypisy (tekst jest dostępna też tu: http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/blitzkrieg-z-10042010.html). Doklejam je więc w komentarzu:
Edelveis (http://ru.wikipedia.org/wiki/Эдельвейс_(спецподразделение),, itp. W Smoleńsku działa „Merkury”. Co ciekawsze 2 specoddziały „antyterrorystyczne” zostały rozformowane w 2010 r. („Wega” z Saratowa i „Skif” z Rostowa nad Donem http://voiska.ru/forum/index.php?showtopic=179&st=15) por. też http://ru.wikipedia.org/wiki/Внутренние_войска_МВД_России#.D0.A1.D0.BF.D0.B5.D1.86.D0.BD.D0.B0.D0.B7_.D0.B2.D0.BD.D1.83.D1.82.D1.80.D0.B5.D0.BD.D0.BD.D0.B8.D1.85_.D0.B2.D0.BE.D0.B9.D1.81.D0.BA. Można by sprawdzić, czy (ustanowiony przez Putina dekretem z maja 2006) na „Dzień Specnazu”, czyli 24 października 2010 r. (http://www.youtube.com/watch?v=_N5ImsI63n0) jacyś bojcy FR nie zostali odznaczeni za specjalne zasługi w „walce z terroryzmem” (http://www.rian.ru/spravka/20101024/287165612.html) (http://rutube.ru/tracks/3759664.html?v=d93d5c36a96ae20213e31589b14ba5db) (http://www.youtube.com/watch?v=vcpmOZ4zt9o), a jakieś rodziny bojców nie dostały gwiazd „Gieroja Rosji” za tych, co polegli w boju w kwietniu 2010 (http://www.rian.ru/society/20100914/275490210.html?id=) (http://www.5-tv.ru/news/32513/). Na pewno po pracowitym roku 2010 było kogo i za co nagradzać w każdym z obwodów, zwłaszcza w smoleńskim i okolicznych. Rok to zresztą był nie tylko pracowity, ale i jubileuszowy, bo w 2010 upłynęło 60 lat od powstania Specnazu, czyli od 24-10-1950 (http://www.rg.ru/2010/10/23/gru-specnaz-site.html) – Polacy więc mieli swoją 70. rocznicę Katynia, czekiści 60. rocznicę Specnazu, a „desantniki” (ci od „wybroski” (http://www.youtube.com/watch?v=QxIPDmH3Vfw)) 80. rocznicę wojsk powietrzno-desantowych (http://www.youtube.com/watch?v=WtZxk7Kvz20&feature=related); przy okazji proszę sprawdzić, jakie emblematy mają na beretach żołnierze tychże wojsk.
7. To ciekawe, że o ile w wieży szympansów słychać wypowiedź (zapewne Wosztyla)): 08:52:42 Як-40 Moscow-Control, Papa Lima Fox zero three one, good day, descent FL 3300 meters approaching ASKIL point, o tyle załogi tupolewa nie słychać, jak zbliża się do ASKIL. O tym zbliżaniu się Plusnin dowiaduje się od... wieży z Jużnego!:
10:21:06 Д Павел Валерьевич, звонил «Южный»./ Pawle Waleriewiczu, dzwonił „Jużnyj”.
10:21:08 РП Ну./No
10:21:09 Д PLF 101-я рассчитывает в двадцать первую минуту на схему ориентир./PLF 101-szy oczekuje w 21 minucie kierunku na punkt orientacyjny. (…)
10:21:14 А К нам идет, что ли?/Czyżby do nas szedł?
10:21:15 Д (нрзб) идет/ (niezr.) idzie.
10:21:17 РП Еб твою… понятно./Jeb… twoją… rozumiem.
10:21:20 РП Понятно./Rozumiem. (...)
10:21:44 РП Этот к нам собирается./Ten do nas się wybiera.
10:21:45 1Красн. Кто?/Kto?
10:21:46 РП Да этот поляк./No ten Polak.
10:21:47 Красн. Ну понятно./No, rozumiem. (...)
10:22:45 Красн. Ну, топлива сколько у него и запасной аэродром./No, ile on ma paliwa i zapasowe lotnisko.
10:22:50 РП Так все отпихиваются, я так понимаю, и на «Логике» сидят там, б**дь, ни хрена его не хотят./ Wszyscy sie wykręcają, tak myślę, i w “Logice”, siedzą tam, k...a, za cholerę go nie chcą.
10:22:54 Красн. Так, (нрзб), так ну у нас закрыло аэродром./Tak (niezr.), tak no, u nas zakryło lotnisko.
10:22:57 РП (нрзб) алло, добрый день, с «Северного» беспокоят. Под чьим управлением сейчас идет польский борт?/ (niezr.) halo, dzień dobry, z Siewiernego niepokoją. Pod czyim kierownictwem idzie teraz polski samolot?(...)
10:23:08 Южный Москва руководит./ Moskwa kieruje. (...)
10:23:11 РП Ну, им надо как-то передать, пока они работают нормально, блин, что у нас туман, видимость менее 400 метров, чего его к нам-то сейчас гнать?/ No, im trzeba jakoś przekazać, dopóki normalnie pracują, kurde, że u nas mgła, widzialność mniej niż 400 metrów, czego go do nas teraz pchać?
10:23:21 РП Нy передайте еще Москве, у вас есть связь, у нас с ними нет, сейчас выйдет, если он еще русский не знает, блин, то это будет вообще./ No przekażcie jeszcze Moskwie, macie łączność, a my z nimi nie, zaraz się odezwie, jeśli on w dodatku rosyjskiego nie zna, kurde, to w ogóle będzie (podkr. F.Y.M.).
8M. Gawęda, „Lotnictwo rosyjskie w pierwszej wojnie czeczeńskiej”, „Lotnictwo” 11/2010, s. 60-66.
9. Przypomnę raz jeszcze to, co mówi Plusnin przed godz. 10-tą ruskiego czasu (jeśli wierzyć stenogramom szympansów): 09:54:01 РП Передал, во-первых, чтобы он был, чтобы он был готов к уходу на запасной, вот, уточнить, сколько у него топлива, потому что он по-русски-то практически не понимает ничего./Przekazałem, po pierwsze, żeby on był, żeby on był gotów do odejścia na zapasowe, sprawdzić, ile ma paliwa, bo on po rosyjsku praktycznie nic nie rozumie. Ta wypowiedź pada na 25 minut przed połączeniem z tupolewem, nie może, więc dotyczyć korespondencji z jego załogą. Nie wydaje się też, by dotyczyła komunikacji z jakiem Wosztyla, bo tam nie było mowy o zapasowym lotnisku ani o paliwie. Niemożliwe też, by dotyczyła rozmowy z iłem-76. FREE YOUR MIND
02 maja 2011 Samostanowienie woli.. No tak… Będziemy mieli kontynuację Pan Paweł Deresz, mąż pani Jolanty Szamanek- Deresz, szefowej Kancelarii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, która zginęła pod Smoleńskiem, wczoraj w Płocku ogłosił, że będzie startował w nadchodzących wyborach parlamentarnych. Ale nie, jako członek Sojuszu Lewicy Demokratycznej, tak jak jego żona Jolanta.. Będzie stratował, jako kandydat” niezależny”, ale z list Sojuszy Lewicy Demokratycznej.. To znaczy będzie palił, ale nie będzie się zaciągał. Zaciągnie się tylko na listę, żeby zostać posłem i jeśli będzie na pierwszym miejscu listy z pewnością zostanie posłem.. Płocki SLD też idzie do wyborów, żeby” odebrać władzę prawicy”(????) Już lepszego propagandowego hasła nie mogli wymyślić.. A jaka to „ prawica „ rządzi Polską? I czym ta „ prawica” różni się od programu towarzyszy z Sojuszu Lewicy Demokratycznej?? Celowo użyłem słowa” towarzysze”, bo jakby mniej” towarzysze” zaczęli się określać między sobą słowem ”towarzysze”, Ale kilka lat temu, przed teatrem w Radomiu, robiąc teatr pierwszomajowy, towarzysze zebrani w kilkadziesiąt osób usłyszeli od posła Marka Wikińskiego słowa, na które z pewnością czekali: „Towarzysze i Towarzyszki”.. Naprawdę, widziałem w TV Dami - telewizji radomskiej.. Czego człowiek towarzyszący innemu człowiekowi nauczył się na pochodach pierwszomajowych organizowanych tłumnie podczas poprzedniego wcielenia socjalizmu, w tym socjalizmu pierwszomajowego- tym na starość trąci? Tak jak pan poseł Marek Wikiński. Tak jak ta przysłowiowa skorupka. Jak mawiał towarzysz Piłsudski:, „ kto za młodu był socjalistą, ten na starość zostaje łajdakiem?.. Nie wiem ile w tym prawdy, nigdy w swoim życiu nie byłem towarzyszem.. Ale coś w tym jest, skoro największy towarzysz przedwojennej Polski tak mówił. Zwalczał zawzięcie tych towarzyszy z Komunistycznej Partii Polski, ale nie, dlatego, że ideologia była mu daleka, w młodości był pod wielkim urokiem Karola Marksa. Był nawet w Polskiej Partii Socjalistycznej Frakcja Rewolucyjna... Zwalczał, ale tylko, dlatego, że byli agenturą Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich., a on akurat Rosji nie lubił, za to lubił Niemcy, a Niemcy lubili jego.. Nawet wystawili mu wartę honorową na Wawelu w 1939 roku w październiku.. Wystawił Wehrmacht. Ku czci marszałka. Kim dla nich był marszałek Piłsudski, że wystawili mu wartę honorową? Musiał być kimś ważnym.. W 1926 roku zrobił łajdacki „ zamach majowy” w wyniku, którego zginęło kilkuset polskich żołnierzy i od tej pory Piłsudczycy sprawowali władzę w II Rzeczpospolitej, spychając na margines narodowców. I obsadzając jak szarańcza wszystkie stanowiska państwowe...A potem doprowadzili do katastrofy wrześniowej.. Bawiąc się, podnosząc podatki i rujnując państwo. Żołnierz się sprawdził, mimo, że wziął na siebie uderzenie największej ówcześnie armii świata.. Swoją owsianą armią…, Bo marszałek kochał koniki.. A Niemcy kochali moto-konie.. Kontynuatorów myśli lewicowej marszałka, jeśli oczywiście przyjmujemy, że lewica dzisiaj w ogóle myśli, nadal nie brakuje, przyznaje się do niego nawet pan Aleksander Kwaśniewski, przyznawał się pan Lech Kaczyński i pan Lech Wałęsa. Nie dziwota- wszyscy socjaliści.. To jest ich bohater- nie jest to bohater prawicy. Tylko generał Wojciech Jaruzelski jakoś nie bardzo chwali Józefa Piłsudskiego.. 100 osób, głównie działaczy lewicowych z Socjaldemokracji, Racji Lewicy i czegoś tam jeszcze wzięło udział w manifestacji pierwszomajowej. Zaczęli od złożenia kwiatów pod tablicą upamiętniającą śmierć pani Jolanty Szamanek- Deresz pod Smoleńskiem.. Czy pani Jolanta Szamanek- Deresz była proletariuszką? Czy może wzorem pani Izabeli Sierakowskiej z Lublina nosiła futro z norek aż do samych kostek- oczywiście z tej wrażliwości na cudzą krzywdę.. Bo ludzie lewicy bardzo są wrażliwi na ludzką krzywdę, bardzo kochają ludzkość i walczą o jej sprawy.. W końcu proletariusze wszystkich krajów mają się łączyć.. Przeciwko wyzyskowi kapitalistycznemu.. I się łączą we wspólnym starcie do parlamentu, bo tam są skarby nieocenione i pożyć można na cudzy koszt walcząc o poprawę warunków pracy i życia. Głównie o poprawę swojego życia i pracy.. I zobaczcie państwo: oni nie walczą z wyzyskiem państwa wobec” obywateli”, oni walczą z urojonym wyzyskiem przedsiębiorcy wobec pracownika.. Chociaż obu wyzyskuje państwo, między innymi przy pomocy posłów lewicy zasiadających w ławach poselskich.. Oni ten wyzysk sankcjonują uchwalając odpowiednie ustawy o charakterze wyzyskującym.. I nieśli wczoraj w Płocku flagi Unii Europejskiej, wcześniej nosili te czerwone z sierpem i młotem idąc pod pomnik Bronisława Komorowskiego, pardon. Władysława Broniewskiego- poety proletariackiego.. Który proletariuszem również nie był.. Czy wśród proletariatu parlamentarnego są w ogóle proletariusze? Nie słyszałem… To, co oni z tym proletariatem? Proletariat to jest, ale na zasiłkach i na garnuszku państwa, dzięki działalności posłów wszystkich opcji, rytu okrągłostołowego.. To ONI od dwudziestu lat nie dają ludziom normalnie żyć.. Uzależniając ludzi od państwa i wpędzając w długi.. Rozbudowując biurokrację i podnosząc podatki. I nie mieli racji moi koledzy, którzy podczas marszu Nowej Prawicy wykrzykiwali hasło: „ Raz sierpem, raz młotem – czerwoną hołotę”...Kraj czerwienieje- ludzie biednieją.. Na manifestacji nie widziałem flagi polskiej.. Bo, po co polska flaga jak mamy nowe państwo - Unię Europejską.... I dwanaście gwiazdek na błękitnym tle. Przecież „ członków” Unii Europejskiej jest 27..(???) Dlaczego jest ich ciągle dwanaście? Ki diabeł! Teraz pan Paweł Deresz wejdzie do czerwonego Sejmu i będzie walczył o aborcję, eutanazję, poprawę losu biednych( głosując za podwyżką podatków) o In vitro, o parytety( żeby jeden mężczyzna siedział obok jednej kobiety w czerwonym Sejmie), o bardziej równouprawnione kobiety, o prawa dla homoseksualistów, dla niepełnosprawnych, dla chorych na AIDS, o karanie dożywociem rodziców dających klapsy swoim dzieciom, o łagodniejsze kary dla przestępców, za wyjątkiem kar pieniężnych- te muszą wzrosnąć.. Bo budżet socjalistycznego państwa pęka w szwach.. Będzie też przemawiał w imieniu pokrzywdzonych” grup społecznych”- jak oni to mówią.. A kto pokrzywdził te grupy społeczne, jak nie Sejm swoimi ustawami? I na pewno położy nacisk na aborcję, chodzi o tę na życzenie ze” względów społecznych.”. Będzie kontynuował pracę swojej żony, której brak zabijania dzieci nienarodzonych spędzał sen z oczu.. Pewnie! Kobieta powinna móc zabijać swoje dziecko, kiedy tylko chce.. Nawet już po urodzeniu, nie tylko w swoim łonie.. A w ogóle wszystkich powinna mieć prawo zabijać.. Jak swoje dzieci- to, dlaczego nie cudze? W końcu- jak śpiewa pani Majka Jeżowska- wszystkie dzieci nasze są..(???) Jedna wielka komuna ze wspólnymi dziećmi- to się marzy słynnej piosenkarce.. A takie ładne piosenki śpiewa dla dzieci.. Nigdy nie przypuszczałem, że jest zwolenniczką hippisowskich komun.. Dzieci są rodziców, i tylko te, które są ich, dzieci na razie jeszcze nie są wspólne, chociaż coraz większą łapę kładzie państwo socjalistyczno- biurokratyczne na rodzinie.. Przeciw samostanowieniu woli rodziców.. Ale kibice piłkarscy nie pękają i mają wolę samostanowienia. Podczas meczu Lecha Poznań z Legią Warszawa wywiesili nad swoim sektorem hasło: „Szechter przeproś za ojca i brata”.. I to hasło spowodowało taką nagonkę na nich, jako na chuliganów sportowych. To „kibole” - powiada propaganda. A kto to jest Szechter??? Czy to nie jest główny organizator wielkiego burdelu zwanego eufemistycznie – III Rzeczpospolitą? Prawda jest okrutną bronią.... I bardzo niebezpieczną. I dlatego prawda musi być rugowana z przestrzeni publicznej i … Demokratycznej - ma się rozumieć.. Jak to papież Jan Paweł II wczoraj przypomniał swoje przemyślenia o demokracji…, Że demokracja bez wartości przekształca się wcześniej czy później w ukryty totalitaryzm.. Przekształca się w totalitaryzm również, gdyby wartości były, bo nawet wartości można przecież przegłosować, nieprawdaż? WJR
A ON WIEDZIAŁ, NIE POWIEDZIAŁ … Ścieżka obok drogi: spojrzenie na błogosławionego Jana Pawła II – rozmowa z księdzem kardynałem Stanisławem Nagym SCJ Choć tak wiele mówi się obecnie o Ojcu Świętym Janie Pawle II, to jednak wywiad z Księdzem Kardynałem Stanisławem Nagym pozwala spojrzeć na postać Papieża – Polaka z głęboką refleksją na temat Niego samego, ale także na temat współczesnej Polski i jej wkładu w wymiar ogólnokościelny. Prezentujemy Państwu wywiad opublikowany w najnowszym numerze Dwumiesięcznika ARCANA. Andrzej Nowak: Eminencjo, Księże Kardynale! Czy przypomina sobie ksiądz moment pierwszego spotkania z księdzem Karolem Wojtyłą? Czy te pierwsze spotkania, o których ks. kard. już wspominał wcześniej, ale dotąd nie na łamach „Arcanów”, zostawiły w pamięci Księdza Kardynała jakieś wspomnienie wyjątkowości? Ksiądz Kardynał Stanisław Nagy: Tak było już od praspotkań, spotkań nieświadomych. Co mam na myśli? Jestem z pokolenia Jana Pawła II. Moje dzieciństwo przebiegało prawie w tym samym czasie co jego. Wyszedłem z rodziny katolickiej, tak jak on. Z tym, że moja rodzina była rodziną prostego robotnika-górnika, jego rodzina zaś była już częściowo rodziną inteligencką, bo jego ojciec był oficerem. Nie wiedzieliśmy o sobie, ale w dzieciństwie, które przeżywaliśmy każdy gdzie indziej, byliśmy nasączani tą samą ideologią Polski sanacyjnej, apoteozą Piłsudskiego. Będzie to miało pewien sens. Sam przeżywam do dziś tamte czasy, jako nawracanie się z bardzo pierwotnej śląskości na polskość. W tym była mi pomocna szkoła, nasycona uwielbieniem dla Marszałka. To było moje Credo: Polska i Piłsudski. I on żył w tym samym klimacie. Nie mówiłbym o tym, gdybym nie postawił mu kiedyś, gdy był już od wielu lat Papieżem, pytania: „Jak to się stało, że Ojciec Święty tak długo był wierny Piłsudskiemu i jego apoteozie? Na pewno miał na to wpływ tatuś, oficer polski”. – „O nie!” – odpowiedział. – „To była moja sprawa”. Ja go rozumiem. Przeżył normalną szkołę powszechną, która była tak skonstruowana, żeby uwielbiać Piłsudskiego. Przeżył także gimnazjum Wadowity, z tym samym klimatem. Wielki Piłsudski, który ocalił Polskę, który zasługiwał na największą miłość. Ja w czasach szkolnych pisywałem kartki na Maderę, gdzie Marszałek był na kuracji. Nie miał do mnie pretensji Karol Wojtyła, że potem miałem ogromną rezerwę do Piłsudskiego i swoje uczucia przelałem na śląskiego przywódcę Wojciecha Korfantego. Nawrócił mnie w tę stronę mój starszy brat, który był zaciekłym korfantystą, zwolennikiem tego człowieka o ogromnym potencjale politycznym i religijnym. Potem poznawaliśmy się, też nieświadomie, podczas okupacji. Karol Wojtyła okupację spędzał w Krakowie, mieszkał po tej samej stronie Wisły co ja. Nie wiedzieliśmy o sobie nic. Łączyła nas jednak świadomość przeżywanej straszliwej okupacji. Dowiedziałem się o nim, z początkiem jego kapłaństwa, kiedy on jeszcze, jako wikary u św. Floriana dał się poznać, jako wybitny kaznodzieja akademicki. Był odpowiedzialny także za duszpasterstwo służby zdrowia, prowadzone przy kościele sióstr felicjanek. Mówiło się już wówczas: „To ten wielki Wojtyła”. Ja, młody ksiądz, (choć o rok starszy od niego w kapłaństwie), poszedłem kiedyś do felicjanek posłuchać jego kazania. Był świetnym mówcą. Natomiast pierwsze prawdziwe spotkanie, twarzą w twarz, to było spotkanie w Lublinie, na KUL-u, kiedy on wykładał filozofię i etykę a ja teologię fundamentalną. I on, i ja mieliśmy obowiązek dojeżdżać z Lublina do Krakowa, bo tam mieliśmy jeszcze inne wykłady. Jeździliśmy razem pociągiem i to była okazja do bliższego spotkania osobistego. Od razu wówczas Wojtyła uderzył mnie, prostego księdza, dwoma rzeczami. Nieprzeciętną inteligencją. Wybiegał w myśleniu daleko naprzód. Drugie zaś było to, że był to człowiek głęboko pobożny. Kiedy ja już leżałem w przedziale na pięterku (podróżowaliśmy nocą), widziałem, jak modlił się i modlił długo na klęczkach. Też się oczywiście modliłem, ale nie tak jak on. To mi zostało w pamięci do dziś. To był koniec lat 50., początek 60. Po ukończeniu studiów, a jeszcze przed zaangażowaniem na KUL, przebywałem w Tarnowie. Był tam wówczas, zesłany przez władze komunistyczne, abp. Eugeniusz Baziak. Docenił wygłoszone przeze mnie rekolekcje dla tarnowskiej służby zdrowia. Gdy wrócił do Krakowa, a Wojtyła został jego biskupem pomocniczym, przyszły papież musiał komuś oddać opiekę duszpasterską nad służbą zdrowia. Baziak przypomniał sobie wówczas o mnie, Wojtyła zaś wspomniał nasze wspólne podróże z Lublina. Stałem się, więc następcą Wojtyły w tym obszarze duszpasterskim. Musiał mnie, więc wprowadzić w szczegóły. Pociągnęło to za sobą szereg spotkań, w trakcie, których poznawaliśmy się bliżej. Do tego doszła jeszcze jedna rzecz. Będąc młodym biskupem, został powołany do uczestnictwa w II Soborze Watykańskim. Jako rasowy intelektualista napisał pierwszy z polskich delegatów tzw. votum, czyli dezyderaty, co do tego, co powinno być na soborze omawiane. To świadczyło już o tym, że on poza swoim iunctim z etyką i filozofią ma jeszcze iunctim z Kościołem i sprawą eklezjologiczną, (choć nie był wykształconym eklezjologiem). Ja zaś wówczas pracowałem już na KUL jako eklezjolog. Potrzebując konsultacji eklezjologicznych, sięgnął, więc po kolegę z duszpasterstwa służby zdrowia. Ponieważ ten kolega chodził troszkę po górach – tak jak on, wobec tego cóż prostszego, jak nie próbować omawiać relacji eklezjologicznych podczas wypraw w góry, zwłaszcza narciarskich. Miały one w naszym wydaniu to do siebie, że myśmy długo szli po górach na tzw. fokach. To była kolejna okazja, żeby się bliżej wzajemnie poznać. Widziałem, że to człowiek, który współtworzy Sobór. Jako młody biskup sufragan, w auli soborowej siedział początkowo na szarym końcu, a skończył na pierwszych miejscach, jako wybitny Ojciec Soborowy, współautor ważnego dokumentu soborowego. Tu nasze sprawy coraz bardziej się zazębiały. Z jednej strony połączyło nas duszpasterstwo służby zdrowia. Swoją bazę do spotkań z młodzieżą lekarską miałem w jego pokoju biskupim na Kanoniczej. Z drugiej, najbardziej połączyły nas jednak te wspólne wyprawy narciarskie.
Czy one trwały także w latach 70.? Tak. Do końca jego krakowskiego biskupstwa. Wiem, że także w czasach rzymskich Ojciec Święty bardzo często zapraszał Księdza Kardynała. On był mi bardzo bliski. Jednak był „za wysoki” dla mnie, by można było mówić o przyjaźni. To byłaby przyjaźń olbrzyma z liliputem. Nasza znajomość charakteryzowała się jednak jego ogromną wiernością wobec mnie. Gdybym miał jednak powiedzieć, czy już wówczas widziałem, że mam do czynienia z kimś, kto wyląduje na ołtarzach, to muszę powiedzieć, że zachorowałem na ciężką ślepotę. Widziałem człowieka wielkiego, wyjątkowego, pobożnego, ale zarazem zwyczajnego. Miałem koncepcję świętości, bycia na ołtarzach, zupełnie inną. A tu – wydawało mi się – był zwykły człowiek, którego np. kiedyś z ks. prof. Krzysztofem Szczygłem wydobywaliśmy z zaspy, w którą wpadł przy zjeździe z Grzesia, bo by się sam nie wykaraskał. Innym razem kardynał Wojtyła pojechał ze mną na narty, z niedoleczonym przeziębieniem. Lekarze kazali mi go dobrze pilnować, żeby mu się nie pogorszyło. Gdy naprawiałem coś przy nartach w schronisku, on poszedł naprzód. Po wyjściu nie mogłem go zoczyć i byłem bardzo przejęty, bo przecież kazali mi go pilnować. Zjechałem w dół, a on mi z krzaków wyłazi. „Gdzie ksiądz kardynał był?!” – naskoczyłem na niego, trochę zły. – „A tak sobie trochę chciałem pojeździć wyciągiem” – powiedział po prostu. Był zwyczajny. Był zwyczajnym narciarzem, który chciał sobie pojeździć. Idziemy dalej w górę. Wiem, że nie mogę dopuścić, żeby się zmęczył bardzo. Mówię: „Księże kardynale, już dość, zawracamy”. On na to: „Chodź, chodź, pójdziemy jeszcze kawałek”. I tak z dziesięć razy. Aż wyszliśmy na grań prowadzącą już na szczyt Grzesia. Ja już taki zły, a do tego zmęczony, wyszedłem przed kardynała, zajechałem mu drogę i pomyślałem, że już mu nie pozwolę już iść dalej. Na szczęście zawiało nagle, przewróciło mnie przed nim na śnieg. To go przekonało: „no to wracamy z powrotem”… Taki niby zwyczajny człowiek. Chciał sobie koniecznie pojeździć, powspinać się, poszusować. Ale cechą charakterystyczną tego jego chodzenia po górach był czynny wypoczynek, wypoczynek przez trud, zmęczenie. Wiedział doskonale, że odpoczynek jest nakazem Bożym.
Kiedy Ksiądz Kardynał pomyślał o tym, że to jednak jest człowiek święty? Pomyślałem tak po pierwszym spotkaniu z Janem Pawłem II w Watykanie. To już nie był ten towarzysz od nart, który na szlaku pił herbatę z termosu, i zagryzał kawałkiem kiełbasy. Była to już chodząca powaga. Coś więcej niźli autorytet uczony czy administracyjno-kościelny. On już zaczął funkcjonować inaczej. Jedną z form tego funkcjonowania było to, iż nie przypominam sobie, by jako Papież powiedział kiedykolwiek coś złego o drugich. Nigdy! Chociaż m.in. ja atakowałem niekiedy bezczelnie, bez litości. Kiedyś, będąc pod wpływem jakiejś lektury, wyrwałem się jak Filip z konopi podczas jednego ze wspólnych obiadów: „Ojcze Święty! Powstanie Styczniowe! Po cóż to było, skoro było bez szans?!!! Tyle krwi wylanej niepotrzebnie! Tylu ludzi zesłanych na Syberię! Wyniszczono polskość!” – „Hola! Hola” – on na to. – „O Polskę chodziło! Polsce się to przydało” – dodał. Świadczyło to o tym, jak głęboko był związany z Polską. Obcując z nim od kilkudziesięciu lat, miałem odwagę przedstawiać mu swój pogląd na to, co się w Polsce dzieje. Ośmielałem się także spierać w innych kwestiach. W pewnej chwili wyszła sprawa Katechizmu Kościoła Katolickiego. Powstał pomysł, by wobec zawirowania w pojmowaniu spraw wiary wydać nowy katechizm, by ludzie mieli się, na czym oprzeć. Ja, jako teolog, wiedziałem dobrze, jaki misz-masz panuje w teologii. Powiedziałem, więc otwarcie: „Ojcze święty! Nic z tego nie będzie! Nie będzie żadnego katechizmu, bo się go nie da zrobić przy takim mętliku pojęciowym wśród współczesnych teologów”. – „Zrobi się” – odpowiedział. No okazało się, że to on miał rację. Dostrzegł wagę tego problemu i w wyniku ciężkiej pracy ten punkt odniesienia w postaci katechizmu istnieje. Cofnę się jeszcze do momentu śmierci Jana Pawła I i nowego konklawe. Pyta mnie wtedy wielu, co ja sądzę o potencjalnych kandydatach. – „Włoch będzie” – odrzekłem. Tak zresztą uważał też Prymas Wyszyński. 16 października 1978 roku, przyszedłszy do swego mieszkania, usłyszałem w radio, że papieżem został Karol Wojtyła. A ja jeszcze w przeddzień przekonywałem w Warszawie, że na pewno to nie będzie on. Z moich rachunków eklezjalnych wychodziło mi, że jeszcze nie pora na to. Był to, więc dla mnie radosny, – bo radosny – ale szok. Siedzę osłupiały przy tym odbiorniku, a tu mi ktoś wali do mego mieszkania bez pukania. Wpada i szlocha. To był ksiądz profesor Tadeusz Styczeń, uczeń ukochany księdza profesora Wojtyły i jego następca na katedrze na KUL., – „Co Ci jest, Tadziu?” – pytam. On zaś długo nie mógł się uspokoić w tej mieszance radości i niepokoju o to, co będzie dalej. O los swojego mistrza. Napisałem list z gratulacjami. Uczestnicy inauguracji pontyfikatu przynieśli mi list od Papieża. Sens był taki: „No tak! Pisze się dużo o Prymacie, a jak ktoś zostaje Papieżem, to się nie przyjeżdża”. To był oczywisty sygnał, że jestem oczekiwany w Watykanie. Miałem już jednak świadomość tego, że rozmawiam nie z dawnym towarzyszem, lecz Papieżem. Był już inny, bardziej pogłębiony, spokojny, słuchający, pytający, nigdy niepotępiający.
To napięcie między romantyczną wizją polskości Karola Wojtyły a pozytywistyczną wizją Księdza Kardynała (mówiąc w wielkim uproszeniu), kreśli nowy rys w dotychczasowych komentarzach na temat Ojca Świętego. Wychowanie romantyczne Karola Wojtyły, którego Piłsudski był tylko jednym z przejawów (nie najważniejszym, bo przecież istotniejsza była tu wielka literatura romantyczna: Król-Duch, w ogóle Słowacki, który inspirował zresztą także najbardziej Piłsudskiego) – to wszystko kierowało ku sprawom największym, gdzie człowiek mógł odnaleźć się w roli tytanicznej, w przypadku Papieża dopełnionej przez Bożą łaskę, Bożą inspirację i pokorę wobec Boga. Może tu rodziła się odwaga stawiania sobie największych zadań, odwaga wynikająca z polskiej tradycji romantycznej? Czy Ksiądz Kardynał nie dostrzega w tym właśnie pewnego rysu, który predysponował Karola Wojtyłę do tego, co osiągnął?
Pan Profesor dostarczył mi klucza do tajemnicy osobowości Jana Pawła II. To tłumaczy mi ten jego entuzjazm dla Piłsudskiego, którego meandry życia na pewno znał. On chyba zrodził się na tej glebie romantycznej. Przecież to był człowiek, który był przepojony poezją, tą największą, najtrudniejszą; legendą królewskiego Krakowa, Wyspiańskim. On się w tym wszystkim zanurzył głęboko, także przez swoje zaangażowanie teatralne. Pływał w tej poezji, w tej duchowości romantyzmu. Dlatego on się tak zaparł, że to nie ojciec skierował go ku Piłsudskiemu, ale przygoda z literaturą romantyczną i klimat młodości. Szukam, nieco po omacku, korzystając z wiedzy Księdza Kardynała, specjalnych sensów świętości Jana Pawła II. Tych, które wiążą tę świętość z polskością. Mam wrażenie, jakby ta inspiracja wielką literaturą romantyczną sprawiała, że Karol Wojtyła chciał być wielkim sługą Bożym, także, dlatego, by służyć Polsce. To go inspirowało być może do większych poświęceń, większej ofiary. U niego Kościół nie konkurował z polskością.
W żadnym wypadku! Jego związki z Ojczyzną były głębokie. Bardzo pięknie o niej mówił, z głębi. Piękne przemówienie o Narodzie w UNESCO w Paryżu, tłumaczące, w jaki sposób naród polski swą suwerenność uratował. Przez zdrowa rodzinę. Bo polska rodzina była silna. I to mu wciąż w duszy grało. Polska absolutnie nie kłóciła mu się z katolicyzmem, Ojczyzna z wiarą. Polskość była u niego bardzo mocna skojarzona z religijnością, z Panem Bogiem. Przyszło mi na myśl, gdy Ksiądz Kardynał wspomniał o sporze o Powstanie Styczniowe, że przecież Ojciec Święty wyniósł do chwały ołtarzy dwóch powstańców: Rafała Kalinowskiego i brata Alberta Chmielowskiego. Warto może zastanowić się nad tym, jak widział rolę świętych w dziejach Narodu i w dziejach Kościoła. Czy przypomina sobie Ksiądz Kardynał rozmowy z nim na temat świętych; ich miejsca w Kościele. Wiadomo, że miał on nabożeństwo do późniejszej świętej Królowej Jadwigi. Podkreślał w kazaniu na Błoniach rolę Królowej, jako służebnicy racji stanu Królestwa Polskiego…
Nie rozmawialiśmy wiele na ten temat. Wiem jednak skądinąd, jak mocno był związany ze św. Bratem Albertem. Jego dramat Brat naszego Boga jest kluczem do tego, co stało się w życiu Alberta, a co potem zostało powtórzone przez Wojtyłę. Zostawił sztukę, sławę i poszedł służyć nędzy. Wojtyła zostawił miłość do literatury i poszedł na inną służbę. Niewątpliwie są to sprawy, które się wiążą. Ta duchowa inspiracja albertyńska niewątpliwie istniała w odejściu Wojtyły od sztuki. Dramatycznym, nawiasem mówiąc, bo jeszcze w Krakowie, w czasie wojny, tuż przed decyzją o kapłaństwie, Kotlarczyk przychodzi do niego i mówi: „Karol! Obsadziłem Cię w kolejnej roli”. A Wojtyła powiada: „Nie będę już grał. Skończyłem z tym”. Ten go błagał i zaklinał. Nie pomogło. Druga wielka miłość do świętych, to była miłość do Faustyny. Co najmniej dwie encykliki: Redemptor Hominis i Dives et Misericordia to były encykliki biorące klimat religijny z Polski, na użytek całego Kościoła. To, co wziął od Faustyny z Łagiewnik, przeniósł na niwę ogólnokościelną. To jest nasz wkład w teologię.
Ciekawi mnie także doświadczenie totalitaryzmu, który czynił męczenników, który zarazem poniżał godność ludzi, deptał Kościół. Karol Wojtyła poznał obie postaci tego totalitaryzmu: niemieckiego nazizmu i sowieckiego komunizmu. Czy rozmawiał o tym z Księdzem Kardynałem? Nie spotykałem się z nim w okresie okupacji niemieckiej. Mocno przeżywał jednak totalitaryzm hitlerowski. To negatywne spojrzenie nań miało zabarwienie polskie, – ale i żydowskie. Przeżywał bardzo tragedię Żydów – tak jak przeżywał mocno tragedię narodu polskiego. Żył w dzieciństwie w symbiozie z Żydami, mieszkał w domu żydowskim, w klasie miał wielu kolegów Żydów. Niezwykle głęboko przeżywał dramat Oświęcimia. O ucisku narodu przez totalitaryzm sowiecki miałem już okazję rozmawiać z nim wiele razy. Wspominam, jak kiedyś podczas jednej z wypraw narciarskich, wracaliśmy w zapadający szybko wieczór z płonącym czerwienią niebem, w okolicy Wołowca, Rakonia i Grzesia. Kardynał nagle odwrócił się, przerwał swoje skupione milczenie i patrząc z zadumą na przepiękny widok, powiedział z dziwną mocą i głębokim zatroskaniem: „A oni – wiadomo, kto – chcą zniszczyć ten Naród”… Kiedy już był w Rzymie, byłem jednym z nośników jego wiedzy o tych sprawach, przynosząc wiadomości z kraju. – „No to mów! No to mów!” – powtarzał mi często już, jako Papież. Przeżywał bardzo mocno stan wojenny, potem zaś na przykład wybór Aleksandra Kwaśniewskiego na prezydenta.
W tym kontekście pojawia się problem zaproszenia generała Jaruzelskiego do wspólnego lotu z prezydentem Komorowskim na beatyfikację Jana Pawła II. Czy Ojciec Święty aż tak poważał generała Jaruzelskiego, żeby mieć go w roli świadka swojej beatyfikacji? To byłaby ohydna gra, obraza narodu polskiego!
Jak Ojciec Święty patrzył na Polskę po formalnym upadku komunizmu i jak w tej perspektywie widział zadania człowieka, który chce się troszczyć o swoje zbawienie w nowej sytuacji. Czy możemy w postaci tego świętego szukać jakichś wskazań? Niewątpliwie tak. Część społeczeństwa polskiego pogniewała się na Papieża, kiedy im wyłożył, czego nie powinni robić – m.in. co do aborcji. Jego pielgrzymki po stanie wojennym to pielgrzymki nawracające naród, wskazujące, że naród musi zdobywać prawdziwą wolność przez pogłębione morale. Widział, że narodowi podaje się karmę, która prowadzi do zepsucia, czego owocem jest sytuacja obecna.
Często przeciwstawia się dwa elementy tego, co próbujemy czerpać z sylwetki Ojca Świętego. Z jednej strony przywołując jego postawę i jego nauczanie choćby w liście z 1 kwietnia 2005 r. w związku ze zbliżająca się 350. rocznicą obrony Jasnej Góry, gdzie Papież pisał o konieczności zachowania jedności ku zbudowaniu. Jedność jest tu, więc wartością. Z drugiej strony, Papież mówi o jedności w prawdzie, a nie o jedności polegającej na kompromisie między prawda a kłamstwem… Prawda była podstawowym kanonem filozofii i teologii Wojtyły! Bo bez bazowania na prawdzie, nie można obronić człowieka. Owa jedność nie może być, więc jednością fałszywą. Swoistym filozofem i mędrcem takiego balansowania na obrzeżach – troszkę tu, troszkę tam – był ksiądz Józef Tischner. On jednak bardzo Tischnera lubił. Za lotność myśli, za giętkość języka. Ale nie za to, co ten czasem wygadywał. Współczesnym usposobieniem i kontynuacją tej postawy Tischnerowskiej jest poseł Gowin.
Czy Ksiądz Kardynał przypomina sobie swoje ostatnie spotkanie z Ojcem Świętym? Było to 30 lub 31 stycznia 2005 r. Zostałem zaproszony wraz z jednym mych zakonnych współbraci na kolację kolędową. Ojciec Święty przyszedł dotknięty już umieraniem. Był jednak dobry, otwarty, życzliwy, przemiły, pozwalający sobą dyrygować. – „Niech Ojciec Święty zaśpiewa Oj maluśki, maluśki – prosiliśmy. Łamiącym się głosem zdołał to jeszcze zaśpiewać. To była ostatnia kolęda, jaką śpiewał na tej ziemi. Trudno mu było rozmawiać, miał już kłopoty z głosem. Było widać, że choroba poczyniła wielkie postępy. Nie byłem przy jego śmierci, ale na drugi dzień, gdy jego ciało było wystawione w bazylice św. Piotra, pożegnałem się z nim, odsunąwszy straże. Przepytałem jednak dokładnie świadków śmierci. Dopiero tu doszła do mnie w pełni świadomość, że to umarł święty. Nurtuje mnie sprawa jego świętości. Pytam się samego siebie: „Chłopie! Tyś go widział, jako człowieka! Nie przetarłeś oczu, nie zobaczyłeś go jako świętego”. Prawie zawsze miał różaniec w ręku. Leciałem z nim kiedyś i księdzem Styczniem helikopterem na Tor Vergata, gdzie odbywało się spotkanie z młodzieżą. Wcześniej wyszedł z kaplicy w Castel Gandolfo i przez długi czas, idąc, potem jadąc samochodem do lądowiska helikoptera, lecąc nim, nie wypowiedział żadnego słowa, zamyślony i zadumany. Był w tym modlitewnym skupieniu wówczas w innym świecie. Takich momentów było wiele, także oczywiście w trakcie Mszy świętych. To była jedna wielka bryła modlitwy! Dokumentem jego świętości jest właśnie to, co nazywam „14. encykliką Jana Pawła II”, czyli świadectwo jego życia i umierania.
Czego patronem będzie błogosławiony Jan Paweł II? Według mnie będzie patronem życia, w tym życia nienarodzonego. Jakże on walczył o nie! To była tak bogata osobowość, że każdy w nim znajdzie coś swego i będzie mógł prosić o coś szczególnego.
O co my, Polacy możemy prosić dziś za wstawiennictwem tego błogosławionego? O konsekwencję w życiu religijnym. Wierzysz, to żyj wiarą, a nie pozorami. Bądź w tym konsekwentny. Niestety, katolicy w Polsce słabo realizują to, w co wierzą. To jest mój ból i moja troska o to, aby to zmienić. Apeluję, aby w tym kierunku nastąpiło głębokie przeżywanie beatyfikacji Jana Pawła II. A wszystko inne będzie nam dodane.
Kraków, 7 III 2011 portal.arcana.pl