Zdarza się, niestety, że chwalimy obcych, a zbyt surowo potępiamy swoich. Jeden z panów zaczął wychwalac uczciwość mieszkańców Skandynawii i porównywał ją do uczciwości rodaków. W porównaniu tym rodacy tracili. Na szczęście odpowiedziano przykładami, które mogą nas pocieszyć.
Rejent, człowiek pamiętający dawną warszawę, opowiedział, jak pewien znany lekarz, stały bywalec cukierni „Pod Filarami”, płacąć upuścił złotówkę metalowa, którapotoczyła się pod bufet cukierniczy. Powiedziano lekarzowi, że kiedy wieczorem będą robili porzadki, to pieniądz się znajdzie i nazajutrz zwrócą go panu doktorowi. I rzeczywiście na drugi dzień wręczono lekarzowi montę, którą znaleźli podczas robienia porządków. Okazało się jednak, że jest to moneta dwuzłotowa. Widocznie zgubił ją gość inny. Lekarz podziękował, włożył do portmonetki pieniądz, wyjął złotówkę i wsunął ją pod bufet, mówiąc, że że zgubił tylko tyle.
Sędzia przeniósł się do nowszych czasów: jechał niedawno taksówką warszawską; żona sędziego, wysiadając, zapomniała zabrać paczkę, zawierającą pończochę damską, w której „puściło oczko” i którą miała odać do naprawy. W dwa dni potem pani sędzina przeczytała w znanej gazecie, że szofer odniósł pozostawioną ponczochę do redakcji. Kto zna szoferów warszawskich – ten się temu nie dziwi. Ale co ciekawsze: żnoa szofera, która umiała podnosić oczka, pończochę naprawiła i pani nie tylko, że otrzymała swoją zgubę, ale jeszcze z podniesionym oczkiem. Niewątpliwie, w takiej, powiedzmy, norwegii, oddano by również pończochę, ale czy z podniesionym oczkiem?
Odezwał się teraz teraz Profesor Tutka.
Dajecie, panowie, przykłady uczciwości, że takpowiem, dość skomplikowanej, finezyjnej. Otóż w związku z tym przypomnieliście mi pewnego staruszka.
Wynająłem mieszkanie w domku należącym do bardzo miłej pary małżeńskij. Oprócz pani i pana w domku mieszkało dwoje ślicznych dzieci, chłopczyk i dziewczynka, oraz dziadek, czyli ojciec pani. Koło domu był ogródek, ale tak młodziutki, że tylko na jednym, jedynym drzewku czerwieniły się dwa jabłka. Usłyszałem, jak raz, przed wieczorem, ojciec powiedział do dzieci: „Jabłka już dorzjały, niech pobędą na drzewie do jutra – jutro niedziela, to je zerwiemy. Te pierwsze jabłka z naszego ogrodu będą dla was: jedno dla mojej dziewczynki, a drugie – dla mego chłopczyka”.
Dziadek,który to słyszał, usiadł z dziećmi na ławce zaczął im opowiadać. Treść bajki, która dochodziła do mychn uszu, była taka: Stary król ma córkę, oczywiście królewnę. Chce ją wydać za kolegę, króla sąsiedniego państwa. Ale królewnie podoba się pastuszek, który gra pieknie na fujarce. Król, jak to król, ma przekonania zawsze trochę konserwatywne; nie był przy tym bardzo muzykalny, żeby odczuć i ocenić należycie piękną grę na fujarce kandydata na swego zięcia. Dość, że doszło do osterj wymiany zdań między ojcem a córką. Ostatecznie król osadził nieposłuszną w wieży zamkowej zamkowej, aby „nabrała rozumu”. Ale córka, jak to często niestety młodzi, ceniła więcej uczucie niż rozum. I umarłaby może nieszczęśliwa z głodu, bo do tej pory siedzi, gdyby do okienka wieży nie przylatywał ptak złotopiory: zrywa on po ogrodach w nocy jabłka czerwone i dokarmia królewnę.
Bajka, nie w streszczeniu, w jakim ja to podaję, ale opwiedziana obszerniej i łagodniej, szczerze wzruszyła dzieci. Słyszałem jak się umówiły: nie ruszą jabłek czerwonych, niech przyleci po nie ptak złotopióry.
W nocy spać jakoś nie mogłem, wstałem z łóżka i nie zapalając światła, usiadłem w pobliżu okna. Zapatrzyłem się na gwiazdy. W cieniach nocydojrzałem jakąś postać. Poznałem, że to dziadek. Zbliżył się on do drzewka, sięgnął po jabłka, a potem – usiadł na łacwe i słyszałem jak te jabłka zjadał.
Z rana obudził mnie krzyk dzieci: „Ptak zerwał jabłka! Ptak zerwał jabłka!” wołały z radością, godną lepszej sprawy. Koło drzewka zebrała się cała rodzina. Rodzice rodzice nawet nie słuchali, co mówią dzieci o ptaku: zaczęli biadać nad nieuczciwością i nad złodziejami, przed którymi nic się w naszym kraju usrztec nie może. Staruszek przytakiwał. Mówił, że kraj nasz ma bohaterów, ma ludzi znakomitych, ale ma niestety i złodziei. No cóż... tak narzekali, bo byli rozdraźnieni, a zresztą nie słyszeli o przykładach uczciwości w naszym kraju, podanych nam tu niedawno przez rejenta i sędziego, jednak – co nie jest bze znaczenia – przez ludzi z sądownictwa. Uspokojono się wreszcie. Rodzice poszli na miasto, dzieci biegały po ogrodzie, a staruszek usiadł na ławce i zapłakał. Zbliżyłem się do staruszka i spytałem:
Pan placze?
A tak panie, płaczę. Ale nie ze smutku. Są to zły radości – odpowiedział dziadek.
A z czego się pan tak cieszy?
Panie – mówił staruszek – rodzice się martwią, że jakiś szelma-złodziej zjadłdzieciom jabłka. Jest to podejście, że tak powiem, biologiczne czy zoologiczne: aby tylko dzieci nakarmić. Dba o to lwica, kotka, słowik. Ale ja sięgam sięgam dalej: wiem, że z tych kochanych wnuków, które mają takie dobre serca i nie załują jabłek dla głodnej, wiem, widzę to jasno, że wyrosną z nich ludzie szlachetni.
Tak to pięknie ujmował staruszek. A ja z początku myślałem, gdy zjadał jabłka, że to człowiek nieuczciwy. Nawet – kanalia.
Jerzy Szaniawski „O miłym staruszku”