Film o Kościele bez Boga Gdy konfrontacja przeobraziła się w otwartą walkę z Kościołem, do której coraz częściej angażuje się i wykorzystuje środki społecznego przekazu i instytucje państwowe, najwyższy czas, by odsłaniać i piętnować mechanizmy oraz sposoby zwalczania i lekceważenia wiary chrześcijańskiej i wierzących. W ten nurt wpisują się poczynania, które wykorzystują autorytet Kościoła i rozmiękczają tożsamość katolicką. Wyrafinowany przykład antykościelnej polityki stanowi obrazoburczy film “Habemus Papam. Mamy papieża”. Po jesiennej promocji zapadło milczenie na jego temat, co może zachęcić ludzi i środowiska, które usiłowały go w Polsce upowszechnić, do pokazania go w publicznej telewizji.
Parodiowanie Papieża z Polski Film, który powstał we współpracy włosko-francuskiej, to paszkwil na osobę i pontyfikat Jana Pawła II, nakręcony nie bez artystycznej finezji, lecz jednoznacznie antypapieski. Reklamowany, jako “przewrotna komedia o papieżu…, który nie chciał zostać papieżem”, jest przewrotny w najgorszym znaczeniu tego słowa. Kościół katolicki, konklawe i kardynałowie zostali przedstawieni, jako środowisko naiwnych błaznów, którzy w przerwach między intrygami i knowaniami dają upust skrywanym żądzom, kompleksom i fobiom. Reżyser, włoski ateista Nanni Moretti, nie ukrywa pogardy dla Kościoła i jego czołowych przedstawicieli, a w celu zwiększenia efektu ubiera całość w prześmiewcze szaty uwalniające rozum od obowiązku myślenia i dające upust emocjom, rzecz jasna – negatywnym. Bohaterowie filmowego Kościoła nie mówią o Bogu ani Go nie potrzebują, zaś taki wizerunek Kościoła ma się utrwalić w pamięci i świadomości widzów. Głównym bohaterem filmu jest Papież, ale – żeby było jasne – nie jakiś papież ani artystyczny symbol papiestwa, lecz Jan Paweł II. Nie ma potrzeby uszczegółowiania i ukonkretniania rozmaitych filmowych wątków, których pierwowzorami są epizody z życia Karola Wojtyły – Jana Pawła II. Samo pisanie o nich zaśmiecałoby wyobraźnię i powodowało skutki podobne do roztrząsania detali pornografii. Twórcy filmu zadali sobie niemały trud dokładnego “przenicowania” biografii Papieża Polaka, poczynając od lat jego młodości i ówczesnych aspiracji poetycko-teatralnych po sprawowanie długiego pontyfikatu, naznaczonego pod koniec skutkami starości i postępującej choroby. Nie mieli żadnych hamulców ani wahań, by wybrane epizody zinterpretować i przekształcić w duchu otwarcie antykatolickim. Nie tylko obraz, lecz i oryginalna ścieżka dźwiękowa w języku włoskim nie zostawiają złudzeń: aluzje do osoby i pontyfikatu Jana Pawła II są zbyt wyraziste, by ich nie dostrzec i nie skojarzyć.
“Nowy papież… nie chce być papieżem” – czytamy w ulotce rozdawanej w kasach przy kupnie biletów. Gdy ogląda się film, coraz bardziej nasuwa się konstatacja, że nie o artystyczną wizję tu chodzi. Autentyczne sceny z pogrzebu Jana Pawła II, które pojawiają się na początku filmu, stoją na usługach przewrotności o wydźwięku retrospektywnym: sugerują cyniczną i kpiarską ocenę pontyfikatu Papieża z Polski. Żeby parodiowanie nie było zbyt nachalne, Papież – wybrany podczas filmowego konklawe – ucieka z Watykanu i błąka się po Rzymie. Nietrudno rozpoznać w tym “dyskretnego” nawiązania do słynnych “ucieczek” Jana Pawła II z Watykanu i związanych z nimi perypetii, przywoływanych we wspomnieniach osób, które wtedy towarzyszyły Papieżowi. W ulotce czytamy także: “Sytuacja grozi wielkim światowym skandalem. Jedynymi osobami, które mogą mu zaradzić, są Rajski, Polak będący od lat rzecznikiem Stolicy Apostolskiej (rewelacyjna rola Jerzego Stuhra), i wybitny profesor psychiatrii (Nanni Moretti), który ma “wyleczyć” papieża”. Rajski to filmowa karykatura nie tyle rzecznika Stolicy Apostolskiej, ile osobistego sekretarza Jana Pawła II. Nie jest przypadkiem, iż wybrano do tej filmowej roli Polaka, obsadzając w niej Jerzego Stuhra. Najpierw zdziwiłem się, że ów znany aktor wziął udział w antykatolickim i antypolskim paszkwilu. Zdziwienie ustąpiło miejsca zażenowaniu, gdy przeczytałem jego odpowiedź na słowa, że film na pewno natrafi na sprzeciw i krytykę duchowieństwa i wiernych. Jerzy Stuhr odpowiedział bez skrupułów, że “nie zależy mu na opinii biskupów”, co w filmie jaskrawo widać. W jednej z kluczowych scen Rajski wypowiada się po polsku, dając poznać widzom, kogo naprawdę gra.
Na służbie antyewangelizacji Nie bez znaczenia jest również to, kto i jak promował ten film w Polsce. Na ulotce rozdawanej w kinach widnieje logo następujących sponsorów: radiowa Trójka, Religia.tv, “Tygodnik Powszechny”, “Więź”, “Film”, “Gazeta Wyborcza”, “Metro”, AMS i Gazeta.pl. Łatwo rozpoznać zaprzyjaźnione między sobą środowiska i gremia, połączone więziami ideologicznymi, finansowymi i przyjacielskimi oraz koligacjami rodzinnymi. To w dużym stopniu forpoczta “Kościoła otwartego”, który w ostatnim okresie przeżywa coraz głębszy kryzys, a więc i coraz większą frustrację i irytację. Jednak tym razem znów posunięto się zbyt daleko, co można porównać z hucpą wydania przez krakowski Znak oszczerczej i antypolskiej książki Jana T. Grossa. Potwierdza się zasada, że przekraczanie granic bezkarności rodzi pokusę ponawiania i nasilania zasiewu cynizmu. Dystrybucją filmu zajmuje się Roman Gutek, współtwórca Gutek Film i właściciel warszawskiego kina Muranów, nagradzany i nagłaśniany przez “Gazetę Wyborczą”. Nie zabrakło pochlebnych recenzji “Habemus papam”. Najcenniejsze dla dystrybutora pochodziły od kilku osób duchownych, zaś ich wypowiedzi to zachęta do gruntownej i szczerej refleksji nad kondycją niewielkiej, lecz głośnej grupki duchowieństwa wykorzystywanego przez ideologów “Gazety Wyborczej”. Przyszedł im w sukurs Tadeusz Sobolewski: “Wielki film (…) jest w nim zawrotna odwaga i szczerość”. To wymowna ilustracja częstego procederu, polegającego na promowaniu miernoty oraz nagłaśniającego i popierającego wypowiedzi i utwory żenująco płaskie oraz moralnie dwuznaczne i szkodliwe. Od 2005 r. pod szyldem Kościoła nasila się w Polsce systematyczny i starannie zaplanowany proceder jego podmywania i destrukcji. Ataki z zewnątrz nie są tak niebezpieczne, jak erozja umiejscowiona wewnątrz wspólnoty wierzących. Przypomnijmy słowa Jana Pawła II zapisane w książce “Przekroczyć próg nadziei”: “Wciąż na nowo Kościół podejmuje zmaganie się z duchem tego świata, co nie jest niczym innym jak zmaganiem się o duszę tego świata. Jeśli bowiem z jednej strony jest w nim obecna Ewangelia i ewangelizacja, to z drugiej strony jest w nim także obecna potężna anty-ewangelizacja, która ma też swoje środki i swoje programy i z całą determinacją przeciwstawia się Ewangelii i ewangelizacji. Zmaganie się o duszę świata współczesnego jest największe tam, gdzie duch tego świata wydaje się być najmocniejszy. W tym sensie encyklika “Redemptoris missio” mówi o nowożytnych areopagach. Areopagi te to świat nauki, kultury, środków przekazu, są to środowiska elit intelektualnych, środowiska pisarzy i artystów”. Nie wolno milczeć, gdy właśnie te nurty i ludzie wynajmują swe umiejętności i zdolności na służbę wrogów Kościoła. Tak samo nie wolno udawać, że wszyscy, którzy korzystają z kontaktów z duchownymi i ich wsparcia, chcą wyłącznie dobra Kościoła i jego wiernych. Największym wrogiem wiary w Boga jest bierność Jego wyznawców. Gdy w listopadzie ubiegłego roku oglądałem ów film, na widowni było zaledwie kilkanaście osób, zaś po dwóch tygodniach film zniknął z repertuaru kin warszawskich. Widzowie ocenili “Habemus papam” nogami, co musiało wzbudzić irytację jego dystrybutorów i piewców. W rozmowie z jednym z wysoko postawionych pracowników Telewizji Polskiej usłyszałem, że na razie TVP nie może sobie pozwolić na jego zakup. Jednak znając mechanizmy istniejące w obecnej TVP, należy się spodziewać, że chodzi o przeczekanie i pewnego dnia film zostanie pokazany w publicznej telewizji. Zanim do tego dojdzie, trzeba nazwać rzeczy po imieniu i ostrzec przed żałosnym paszkwilem na Papieża Polaka, a także przed poczynaniami tych, którzy zachwalając ów film, powołują się na autorytet Kościoła.
Ks. prof. Waldemar Chrostowski
Afryka jak poligon Z prof. Witoldem Kieżunem, wybitnym ekspertem w dziedzinie organizacji i zarządzania, byłym przedstawicielem misji ONZ w Rwandzie, rozmawia Mariusz Bober Do wybuchu wojny w Rwandzie pełnił Pan funkcję kierownika projektu ONZ w tym kraju w ramach misji modernizacji krajów Afryki Centralnej…, Dlaczego doszło tam do ludobójstwa? - Pierwszy raz przyjechałem na sześć tygodni do Afryki pod koniec 1979 r., a potem prawie 10 lat pracowałem w Burundi i sąsiedniej Rwandzie, w krajach zamieszkałych głównie przez dwa odrębne plemiona: Hutu, ludzi o niskim wzroście i negroidalnych rysach twarzy, stanowiących ponad 80 proc. ludności, oraz kilkanaście procent Tutsi – wysokich, mających ok. 190 cm wzrostu, o ciemnobrązowym zabarwieniu skóry i bardziej zbliżonych do europejskich rysach twarzy. W Rwandzie po uzyskaniu niepodległości w 1962 roku w ramach wewnętrznych walk o władzę duży procent Tutsi emigrował do sąsiedniej Ugandy, a władzę objęli wyłącznie Hutu. Ludność Ugandy stanowi plemię zbliżone zarówno posturą, jak i językiem do Tutsi z Rwandy, którzy reprezentując wyższy poziom intelektualny, łatwo doszli do kierowniczych stanowisk głównie w wojsku. Marzyli jednak o powrocie do Rwandy i o objęciu tam władzy. Nawiązali, więc kontakt z przedstawicielami wielkiego anglosaskiego amerykańsko-brytyjskiego kapitału, uzgadniając koncepcję ataku na Rwandę i dalszej ekspansji zbrojnej poprzez Burundi rządzone przez Tutsi do Zairu [dziś Demokratyczna Republika Konga - red.], najbogatszego we wszelkiego rodzaju minerały kraju Afryki. Anglosaski kapitał liczył na zawłaszczenie wielkich źródeł bogactwa centralnej Afryki, głównie Zairu, takich jak: złoto, diamenty, uran itp. Tutsi, jako oficerowie Ugandy przeszli w Stanach Zjednoczonych w zorganizowanych przez koncerny anglosaskie ośrodkach szkoleniowych kursy posługiwania się bronią ich produkcji. Wyposażona w nią armia Ugandy zaatakowała Rwandę. Gdy prezydent tego kraju zginął w zestrzelonym samolocie, rządzący w Rwandzie Hutu dokonali w ramach odwetu akcji wymordowania (głównie za pomocą maczet) przez zorganizowane grupy ok. 800 tys. mieszkających w Rwandzie Tutsi i Hutu z mieszanych małżeństw i zaprzyjaźnionych z Tutsi. W tym okresie prawie wszyscy moi współpracownicy (pochodzący z tego kraju) zostali wymordowani.
Czyli za konfliktem plemiennym kryły się wpływy wielkiego kapitału zachodniego? - Niestety tak. Anglosaski kapitał wykorzystał konflikt plemienny do zrobienia interesu na sprzedaży broni, a następnie przejęcia kontroli nad eksploatacją surowców mineralnych w Rwandzie, a także w całej centralnej Afryce, zwłaszcza w Zairze, sąsiadującym z Burundi. Zresztą wiele dzisiejszych konfliktów zbrojnych na świecie jest wywoływanych przez wielki kapitał zbrojeniowy. Jego strategia polega na kształtowaniu atmosfery zagrożenia uzasadniającego wzrost wydatków zbrojeniowych i na pobudzaniu konfliktów, a nawet współdziałaniu w kształtowaniu konfliktów zbrojnych. Okazuje się, że nawet niewielkie rozmiarami, ale liczne konflikty zbrojne, stale notowane w skali świata, są bardzo opłacalne dla tego sektora, bo np. koszty produkcji karabinu maszynowego Kałasznikowa, którego licencję już dawno zakupił przemysł amerykański, wynoszą jedynie około 15 proc. jego ceny.
Dlaczego właśnie Afryka stała się celem tak ogromnej ekspansji światowych koncernów? - W Afryce wielkie firmy zaczęły szukać z jednej strony taniej siły roboczej, a z drugiej – różnych surowców, które na tym kontynencie występują w ogromnej obfitości. Eksploatuje się tam właściwie prawie wszystkie surowce – od złota, uranu, ropy naftowej, miedzi po diamenty itp. Rekolonizacja polegała tam na zaakceptowaniu zasady niepodległości politycznej krajów afrykańskich przy wykupie państwowych przedsiębiorstw zajmujących się wydobyciem różnego typu minerałów i produkcją np. kawy, herbaty czy innych tropikalnych roślin.
Mimo tak wielkich bogactw występujących na tym kontynencie – właśnie tam najwięcej ludzi głoduje…
- Afryka nie jest jednolitym kontynentem. Klęska głodu występuje w krajach niezdolnych do efektywnej produkcji rolnej ze względu na nieurodzajną ziemię nieraz pokrytą piaskiem, z jednoczesnym brakiem źródeł wody. Społeczne przyczyny tej klęski to daleko idąca stratyfikacja społeczna i nieudolne kierownictwo nastawione na własny zysk bez racjonalnej polityki rozwoju kraju. Jest to też pokłosie kilkusetletniej kolonizacji, polityki stałego rabunku dokonywanego przez kraje kolonialne, braku koncepcji rozwoju tych krajów, a w szczególności inwestycji wodnych.
Czy strategia rekolonizacji wpisana jest w szerszy projekt geopolityczny? - Proces rekolonizacji zaczął się właściwie w latach 80 minionego wieku i jest ściśle związany z globalizacją ukształtowaną dzięki niezwykłemu rozwojowi techniki informacyjnej. Jego zasady zostały sformułowane przez ekonomistę Johna Williamsona w formie tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego, który stworzył ramy organizacyjne do takiej ekspansji. Zakładał on m.in. pełną swobodę handlową, otwarcie granic dla obrotu handlowego i prywatyzację przedsiębiorstw znacjonalizowanych w procesie dekolonizacji. Rekolonizacja była, więc poniekąd efektem globalizacji. Szybki, wręcz rewolucyjny rozwój informatyki, a także środków transportu lotniczego, morskiego i drogowego umożliwił równoległe prowadzenie działalności gospodarczej przez poszczególne firmy w skali całego świata. W ten sposób ukształtowały się wielkie światowe koncerny o potencjale finansowym przekraczającym nieraz wielokrotnie potencjał finansowy wielu państw. Powstała nowa struktura polityczna świata, w której wielkie koncerny mogą efektywnie kształtować politykę wielu państw. Obok koncernów przemysłowych i handlowych ukształtowała się grupa wielkich banków współdziałająca z ekspansją koncernów i rozwijająca giełdową działalność spekulacyjną ich akcjami. Kierownicza rola wielkich koncernów w USA niedawno niezwykle wzrosła dzięki uchwale Sądu Najwyższego akceptującego zasadę możliwości finansowania przez koncerny działalności politycznej bez obowiązującego do niedawna limitu pieniężnego.
Dlaczego tak łatwo wielki kapitał dokonał ponownego podboju Afryki? - Kadry kierownicze w Afryce są już nieźle wykształcone, ale jednocześnie bardzo silnie motywowane chęcią osobistego dorobienia się, czemu służy ekspansja zachodniej kultury konsumpcyjnej, prezentowanej w popularnych filmach głównie produkcji amerykańskiej. Jednocześnie bardzo rozpowszechnione są różne formy korupcji. Interesy kapitalistycznych biznesmenów są obwarowane różną, z reguły wysoką “prowizją”. Często okazuje się w wyniku gwałtownej zmiany reżimu, że najważniejsi urzędnicy w państwie mają za granicą konta, na których deponują pieniądze z łapówek idące w miliony dolarów. W ten sposób przebiega proces rekolonizacji ekonomicznej.
Skorumpowane elity nie służą własnemu społeczeństwu. – Zachodni kapitał realizuje model: wy macie władzę polityczną, zachowujecie niepodległy kraj, ale my mamy swobodę w prowadzeniu interesów, co oznacza dominację kapitału zagranicznego w gospodarce. W Afryce towarzyszy temu olbrzymi wzrost importu zachodniej broni. Gdy przyjechałem do Burundi, służyło tam ok. 4-5 tys. żołnierzy. Kiedy zaś po 7 latach wyjeżdżałem z tego kraju, było tam już ponad 40 tys. żołnierzy świetnie uzbrojonych i umundurowanych… Obserwowałem te procesy, jako przedstawiciel ONZ i starałem się uświadomić władzom tych krajów, że uleganie presji zachodniego kapitału jest dla nich niekorzystne? Kierując projektem ONZ w Burundi, radziłem tamtejszym politykom, by nie sprzedawali najbardziej dochodowych branż, ale zdobywali fundusze na ich rozwój, dzięki czemu kraj mógłby dobrze zarabiać na posiadanych bogactwach. Zainspirowałem też wdrożenie programu monitorowania sprzedaży państwowych firm i praw do eksploatacji bogactw naturalnych. Nowy, wybrany po zamachu stanu prezydent Burundi zaczął realizować proponowaną przeze mnie politykę, ale doprowadziło to do konfliktu z Bankiem Światowym. Po interwencji prezesa tego banku w kierownictwie ONZ zostałem odwołany i przeniesiony do Rwandy.
W swojej ostatniej książce “Patologia transformacji” zwrócił Pan uwagę, że podobne “chwyty” zachodni kapitał zastosował, dokonując rekolonizacji Polski. Co jest dziś kluczem do zapewnienia prawdziwej suwerenności, także ekonomicznej? - Można dokonać wyraźnego podziału na dwa typy państw: * suwerenne ekonomicznie, posiadające większość produkcji przemysłowej, usług, handlu i bankowości w rękach kapitału krajowego i w dodatku partycypującego w międzynarodowych wielkich koncernach rozwijających własną produkcję eksportową, stanowiącą nadwyżkę nad importem; * ekonomicznie skolonizowane, posiadające formalną niezależność polityczną, ale których większość produkcji przemysłowej, handlu i bankowości znajduje się w rękach kapitału zagranicznego, wykazujących deficyt w handlu zagranicznym i poważną różnicę uposażeń w stosunku do krajów w pełni ekonomicznie suwerennych. Perspektywa dojścia Polski do stopy życiowej krajów ekonomicznie suwerennych jest nawet w skali wielopokoleniowej realna jedynie w przypadku silnego rozwoju inwestycyjnego w kierunku odbudowy bazy gospodarczej, co oczywiście jest zadaniem niezwykle trudnym, wymagającym sprawnego państwowego kierownictwa, sprawnej administracji, daleko idącej wewnętrznej dyscypliny finansowej i społecznej akceptacji dla tego typu długofalowego wysiłku. W naszej aktualnej sytuacji szansą jest zdobycie samodzielności energetycznej w wyniku procesu eksploatacji łupków, odkrycia dalszych własnych źródeł gazu i wreszcie rozwoju chemii węgla, co umożliwiłoby radykalną zmianę struktury ekonomicznej Polski. Dziękuję za rozmowę.
MINISTER PRZEDSIĘBIORCZOŚCI Łukasz Gibała, były Poseł PO a obecnie RP skierował interpelację do premiera Donalda Tuska w sprawie zmian w strukturze administracji rządowej umożliwiających powołanie ministra ds. przedsiębiorczości. Chce też tego Konfederacja Pracodawców Prywatnych Lewiatan. Ma to spowodować, że skonsolidowanie rozproszonych kompetencji w polityce państwa wobec działalności gospodarczej, które leżą dziś w gestii 34 działów administracji. Oczywiście pomysłodawcy chcą uchodzić za przyjaciół przedsiębiorców. A jak to mawiał bodajże Kardynał Richelieu: „Strzeż mnie Panie od przyjaciół. Z wrogami poradzę sobie sam.” „Kompetencje” – to władza urzędników na przedsiębiorcami. Czy koncentracja kompetencji – czyli władzy jest dobra, czy raczej zła??? Może przyjrzyjmy się koncentracji kompetencji w słynnym „jednym okienku”. Od czasu jego wprowadzenia efektywny czas rejestracji spółek się wydłużył. Bo coś, co samemu można było załatwić w dwa dni, (co prawda nabiegawszy się przy tym, co niemiara – ale jednak) teraz zajmuje urzędnikom 3 tygodnie – bo przecież oni „biegać” nie będą. Przedsiębiorcom do niczego nie jest potrzebny żaden nowy minister, czy choćby specjalny sekretarz stanu w istniejącym ministerstwie. Koncentracja władzy będzie miała skutki negatywne a nie pozytywne – bo zawsze tak się dzieje w każdym dziale administracji. Ale prosty pomysł, żeby po prostu ograniczać „kompetencje” administracji wobec działalności gospodarczej jakoś nie może się przebić. Gwiazdowski
Prof. Rybiński: Z fiaska chińskiej inwestycji w Polsce cieszą się firmy z państw unijnych - Na pewno z fiaska chińskiej inwestycji w Polsce "cieszą się" firmy z państw unijnych. Wydawało im się, że skoro dostajemy środki unijne, to firmy z UE powinny u nas budować autostrady. Teraz pewnie fetują porażkę Chińczyków - mówi prof. Krzysztof Rybiński w rozmowie z Agatonem Kozińskim.
Bez względu na to, jak skończy się zamieszanie z budową autostrady A2, łatwo się domyślić, że przy następnych inwestycjach firmom z Chin będzie trudniej zdobyć kontrakt niż w tym przypadku. Tylko, kto na tym straci? Chiny, bo nie będą zarabiać u nas, czy my - bo stracimy taniego wykonawcę? Ta sytuacja to porażka obu stron. Na pewno jednak źle się stało, że nie udało się zakończyć tej inwestycji sukcesem. Według mnie kluczowe znaczenie miały tutaj różnice kulturowe. Chińczycy nie do końca wiedzieli, jak się organizuje przetargi w Polsce, natomiast strona polska nie wzięła pod uwagę, że trzeba Chińczykom zwyczajnie pomóc wdrożyć się do naszych standardów pracy. Tego zabrakło - i może to zaważyć na polsko-chińskich stosunkach biznesowych. A przecież to one są najważniejsze, bo Chiny stopniowo stają się główną potęgą gospodarczą świata. Na pewno z fiaska chińskiej inwestycji "cieszą się" firmy z państw unijnych. Wydawało im się, że skoro dostajemy środki unijne, to firmy z UE powinny u nas budować autostrady. Teraz pewnie fetują porażkę Chińczyków. Ale mnie to martwi, bo była szansa na zbudowanie dobrych relacji z drugą potęgą gospodarczą świata.
Chińskie przedsiębiorstwo COVEC zaoferowało bardzo niską cenę za budowę odcinka autostrady - dwukrotnie niższą niż zakładana - gdyż liczyło, że w ten sposób uda się jej wejść na europejski rynek zamówień publicznych. Tyle, że to nie działa w drugą stronę. Polskie firmy nie mogą walczyć o kontrakty publiczne w Chinach, gdyż jest on zamknięty dla kontrahentów z zagranicy. Może, więc z założenia nie powinniśmy negocjować z Chińczykami? To świadoma polityka rządu chińskiego. Jest w niej zresztą wiele racji. Patrząc chociażby na polskie doświadczenia z okresu transformacji. My bardzo szybko otworzyliśmy się na konkurencję międzynarodową, firmy z zagranicy mogły bez ograniczeń inwestować w naszym kraju. Często kończyło się to tym, że większe, bogatsze, bardziej doświadczone przedsiębiorstwa z Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych eliminowały polskie firmy i zaczynały dominować na krajowym rynku. Chińczycy chcą tego uniknąć. Będą pewnie tak długo blokować dostęp do własnego rynku, aż będą w stanie wytrzymać zderzenie z konkurencją z zewnątrz. I, brutalnie mówiąc, to słuszna strategia działania. Pozwoli zbudować chińskie silne podmioty zdolne do rywalizowania z zagraniczną konkurencją. Gdy uznają, że są one gotowe, otworzą swój rynek. Trudno przewidzieć, kiedy tak się stanie, może za trzy, może za pięć, a może za dziesięć lat. Powinniśmy się od Chińczyków takiej przezorności i umiejętności obrony krajowych firm uczyć.
Jedna z hipotez wyjaśniających problemy chińskich inwestorów na A2 mówi, że to konsekwencja zdymisjonowania w marcu Liu Zhijuna, ministra transportu Chin, który promował ekspansję zagraniczną COVEC. Jego następca zmniejszył budżet koncernu i stąd jego problemy z wypłacalnością w Polsce. Jeśli to jest powód opóźnień, oznaczałoby, że inwestor ze strony polskiej nie przygotował się odpowiednio do rozmów z Chińczykami i stąd się wzięły problemy. Generalnie w Polsce mamy duże problemy z długofalowym planowaniem i budowaniem stosunków gospodarczych na zasadach przynoszących korzyści obu stronom. Zasada, bowiem mówi - zwłaszcza w sytuacji, gdy prowadzi się interesy z takim partnerem jak Chiny - że nie należy prowadzić rozmów tylko o jednej inwestycji, tylko od razu uzgadniać cały pakiet wspólnych przedsięwzięć. Trzeba się spotykać, rozmawiać, budować wspólnie strategie, które będą korzystne dla obu stron. Trzeba budować dobre guanxi (relacje), bez których w Chinach nie zrobi się biznesu. Przecież gdybyśmy przyjęli długofalowy model wzajemnej współpracy, można by osiągnąć całkowicie inne efekty. Na przykład można by uzgodnić, że chińskie przedsiębiorstwa zrealizują w Polsce wiele inwestycji, ale w ramach wymiany polskie firmy rozpoczną prace w Państwie Środka.
Ale przecież Chińczycy nie wpuszczają polskich firm - ich rynek zamówień publicznych jest zamknięty dla zagranicznych kontrahentów. Ale polskie firmy działają w Chinach w wielu obszarach atrakcyjnych dla Chin. Na przykład w technologii wytwarzania maszyn górniczych, w obszarze szeroko rozumianej elektroniki. Pekin na pewno chciałby, aby polskie przedsiębiorstwa działały u nich w tych dziedzinach. I to nie mówię tego ot tak, z głowy, lecz dowiedziałem się tego od delegacji trzech dyrektorów z Chińskiej Akademii Nauk, niedawno składających wizytę w Uczelni Vistula, której jestem rektorem. To właśnie oni mi przekazali, że akurat w tych obszarach Polska ma wiele doświadczeń i umiejętności dla Chińczyków bardzo cennych.Ale do współpracy z Pekinem nie wystarczy zainteresowanie, jakie podkreśla trzech chińskich profesorów.
A czego potrzeba? Działań na najwyższym szczeblu władzy. Do takich rozmów powinien się włączyć premier. Pojechać do Pekinu i tam zacząć namawiać do nawiązania współpracy z polskimi przedsiębiorcami. Mogłoby nawet dojść do uroczystego podpisania umów międzyrządowych o takiej współpracy. Tymczasem negocjacje wokół budowy A2 były niejako wyrwane z kontekstu, nie stanowiły fragmentu większej całości, jaką są kontakty gospodarcze Polski i Chin. Musimy się nauczyć działać inaczej - nie ad hoc, ale długofalowo. Mimo wszystko mam nadzieję, że budowa autostrady to był tylko zły początek, który jednak nie doprowadzi do zerwania kontaktów gospodarczych między naszymi krajami. Z tego fiaska powinniśmy też wyciągnąć nauczkę, że nie tak należy działać, nie tak należy prowadzić współpracę z Chińczykami. Rozmawiał Agaton Koziński
Rybiński: Pekin skolonizuje Europę. Młodzież powinna się uczyć chińskiego - Pekin będzie stopniowo kolonizował Europę, tak jak uczynił to w Afryce. Ten proces skończy się mniej więcej w połowie tego stulecia. Stopniowo, rok po roku, obecność Chin w Europie będzie rosła, aż w końcu przejmą kontrolę nad kontynentem - mówi ekonomista, były wiceprezes NBP, rektor wyższej uczelni Vistula, Krzysztof Rybiński w rozmowie z Agatonem Kozińskim.
Po raz pierwszy od 1987 r. do Polski przyjechał premier Chin. Mamy się, z czego cieszyć? Najpierw poczekajmy na efekty tej wizyty. Skuteczność polityczną takich spotkań mierzy się setkami milionów lub miliardami dolarów, na jakie opiewają podpisane przy okazji kontrakty. Jeśli rzeczywiście wizycie Wen Jiabao będą towarzyszyć kontrakty między polskimi a chińskimi przedsiębiorcami, to wtedy będziemy mogli mówić o przełomie w relacjach Polski z Chinami. Ale o tym będzie wiadomo dopiero za kilka miesięcy.
Polska dyplomacja podkreśla, że ustanowione między naszymi krajami partnerstwo strategiczne za taki przełom uznać należy. Powiedzmy sobie szczerze - Polska nie jest żadnym partnerem strategicznym dla Chin. Takimi partnerami są na świecie USA, w Europie Niemcy. Polska jest natomiast małym krajem na naszym kontynencie, nic więcej.
Na pewno? W Warszawie Wen Jiabao spotkał się z przywódcami innych państw Europy Środkowej. Czy miano najważniejszego partnera w naszej części kontynentu to mało? W Polsce mamy tendencję do oceny zdarzeń w polityce zagranicznej w kategorii liczby osób, które zostały w to zaangażowane. W krajach bardziej od nas rozwiniętych rangę takich zdarzeń ocenia się po korzyściach, jakie one przyniosły. Tak samo powinno być u nas. Powinniśmy się w mediach nauczyć rozróżniać bicie piany, jakim jest celebra towarzysząca spotkaniom na wysokich szczeblach, od tego, jakie efekty biznesowe dana wizyta przynosi.
Rozmawialiśmy o stosunkach polsko-chińskich przy okazji fiaska kontraktu z Covekiem na budowę autostrady - i wtedy dużo ostrzej oceniał Pan działania polskich władz, zarzucał rządowi, że nie umie wypracować długofalowej polityki wobec Chin. Teraz jest Pan bardziej stonowany w swych sądach. Czy intensyfikacja kontaktów na linii Warszawa - Pekin jest zalążkiem konsekwentnej polityki? Nie chwalmy dnia przed zachodem słońca. W Polsce na przykład lubimy akcentować, jak ważne są prawa człowieka, uznając to za miarę własnych działań politycznych. Na Zachodzie już się tak nie robi. Tam władze państw koncentrują się na relacjach z władzami chińskimi, kwestie spotkań z Dalajlamą czy upominanie się o więźniów politycznych pozostawiając organizacjom pozarządowym.
W naszej poprzedniej rozmowie akcentował Pan konieczność budowania dobrego guanxi (relacji), bez których w Chinach nie zrobi się biznesu. Czy spotkania na najwyższym szczeblu nie są formą budowania takich relacji? Tak, dobre wzajemne kontakty są bardzo ważne, przede wszystkim na szczeblu politycznym. Być może to spotkanie staje się przykładem tworzenia takich stosunków i określenia płaszczyzn, na których może dojść do ich intensyfikacji. Przewiduję, że za mniej więcej pół roku, może rok, wybuchnie duży kryzys w strefie euro, który doprowadzi do bankructw wielu firm. Z pewnością wtedy Chiny zintensyfikują swoje działania w Europie, na przykład poprzez przejęcia firm, które znajdą się w kłopotach. Dlatego warto szukać sposobów współpracy z Chinami. Na przykład można zintensyfikować współpracę w zakresie edukacji. Uczelnia Vistula, której jestem rektorem, jako pierwsza w Warszawie uruchomiła klasę Konfucjusza, która niedługo zostanie przekształcona w Instytut Konfucjusza. Na pewno w naszym kraju Chińczycy będą zainteresowani współpracą z firmami mającymi dostęp do zasobów nowoczesnej technologii. Poza tym nasz kraj może im się jawić, jako atrakcyjne miejsce na uruchomienie produkcji w Unii Europejskiej. Ale też trzeba pilnować, żeby ruch biznesowy nie przebiegał w jedną stronę - bo teraz nasz rynek jest dla Chin mało istotny. Polscy politycy powinni się starać, żeby ułatwiać wejście naszym przedsiębiorcom na tamtejszy rynek, na przykład rynek zamówień publicznych. Jest wiele obszarów, w których możemy wspólnie działać.
I fiasko inwestycji COVEC-u w budowę polskich autostrad tych szans na współpracę nie przekreśla? Tamtejsza współpraca była porażką obu stron. Chińczycy są przyzwyczajeni do pracy w określonych warunkach. Oni nie rozumieją sposobu, w jaki się prowadzi biznes w Polsce, i próbują u nas działać po swojemu. Trzeba spróbować im wyjaśnić, że muszą w swoich planach wziąć poprawkę na polską kulturę biznesową. Ale to też stawia wymagania nam - musimy pomóc Chińczykom zrozumieć nasze nawyki. Wzajemnej empatii zabrakło przy okazji kontraktu COVEC-u. Mam jednak nadzieję, że uda się wyciągnąć z tego wnioski i ten zły początek okaże się wstępem do dobrej współpracy.
W połowie ubiegłego roku londyński think tank ECFR opublikował raport "Chińska walka o Europę", w której postawił tezę, że Pekin stosuje wobec naszego kontynentu strategię "dziel i rządź" - zamiast rozmawiać z całą Unią, woli prowadzić rozmowy bilateralne z poszczególnymi stolicami. Czy przyjazd Wen Jiabao do Polski nie jest potwierdzeniem tezy tego raportu? Powtórzę raz jeszcze: Polska nie była, nie jest i nie będzie strategicznym partnerem dla Chin. Pekin nigdy nie będzie traktował kontaktów z nami priorytetowo. Być może uzna nas za kraj ważniejszy niż Czechy lub Słowacja, ale nie mamy szans wytrzymać porównania z tak dużym krajem jak Niemcy. Owszem, mogą oni uznać, że Polska jest krajem, gdzie można zarabiać pieniądze, pewnie zwrócili też uwagę na nasze złoża gazu łupkowego, Chińczycy przywiązują ogromną wagę do złóż surowców energetycznych. Podejrzewam, że chętnie zaangażowaliby się także w Polsce w wydobywanie gazu z łupków.
Uciekł Pan od odpowiedzi. Myśli Pan, że Chiny mają ambicję prowadzenia polityki "dziel i rządź" wobec Unii? Czy też Polska jest zbyt mała, by uznać nas za wygodne narzędzie do wpływania na Brukselę? Wobec Unii łatwo prowadzić strategię "dziel i rządź" - i to z winy samej Wspólnoty. Podejrzewam, że Pekin chętnie rozmawiałby z całą UE, ale to jest właściwie niemożliwe. I sami jesteśmy sobie winni, bo przecież my wybraliśmy osoby dziś kierujące pracami Unii. Trudno rozmawiać z kimś takim jak baronessa Ashton kierująca unijną dyplomacją. Choć też taki model działania na pewno pasuje Chinom. Trzeba pamiętać, że ten kraj działa w sposób długofalowy. Spokojnie buduje przyczółki na naszym kontynencie, ale z czasem będzie się coraz bardziej umacniał w Europie. Wyraźnie widać, że Pekin będzie stopniowo kolonizował Europę, tak jak uczynił to w Afryce...
Kolonizował? Tak. Ten proces skończy się mniej więcej w połowie tego stulecia. Stopniowo, rok po roku, obecność Chin w Europie będzie rosła, aż w końcu przejmą kontrolę nad kontynentem. To forma realizowania przez nie ich własnych interesów narodowych. Europa będzie im potrzebna, jako miejsce zbytu własnych towarów, więc wykorzystają słabość gospodarczą kontynentu. Ten proces ciężko będzie zatrzymać. Dlatego młodzież powinna się uczyć chińskiego. Rozmawiał Agaton Koziński
To już ustalone - Solidarna Polska - partią lewicową! P.Marek Mojsiewicz jest najwyraźniej we mnie (w sensie politycznym tylko, oczywiście) zakochany – bardzo się stara, bym Go zauważył. Istotnie: gdy napisze coś sensownego, to zauważam. Który tu dla ułatwienia w całości zamieszczam, zawiera kilka interesujących uwag. Pewnym problemem jest, że PT Autor nie panuje nad stylem – więc stale trzeba się zastanawiać, co jest ironia, a co tezą. Jednak przy odrobinie inteligencji i dobrej woli (nawet ciut poprawiłem Mu interpunkcję by to ułatwić) można sobie dać z tym radę. P.MM ostro osądza mój atak na „Solidarną Polskę” pisząc:
„Solidarna Polska” jest partią lewicową. Ale na lewo od niej stoi lewacka partia Palikota. Korwin-Mikke jak zwykle robi za „pożytecznego idiotę” - lub, co bardziej prawdopodobne, świadomie uderza w polskie interesy. Korwin-Mikke nie zwalcza dwóch groźnych dla interesów polski lewic, rosyjskiej, czyli SLD i niemieckiej, czyli Ruchu Palikota. Ta druga jest tym groźniejsza, że jest fanatyczna i zamierza ustanowić w Polsce nową religię polityczną, socjalistyczną polityczną poprawność. Solidarna Polaka jest lewicą konserwatywną, narodową, co zresztą zarzuca im Korwin-Mikke.Określa Kurskiego, jako narodowego socjalistę.Nie należy mylić tutaj ani Kurskiego, Ziobry, czy „Solidarnej Polski” z socjalizmem narodowym niemieckim, socjalizmem totalitarnym, który jest jednym z źródeł ideologicznych współczesnej zmory Europy i generalnie świata zachodniego, czyli politycznej poprawności. [Ryszard] Bugaj w swoim ostatnim wywiadzie zdiagnozował zmiany, jakie dzięki „Solidarnej Polsce” zaszły na lewej stronie sceny politycznej. Bugaj twierdzi,że konieczna jest współpraca katolików i socjalistów. „Solidarna Polska” realizuje ten scenariusz. Dla Polski w sytuacji istnienia licznego socjalistycznego elektoratu eliminacja zarówno lewicy rosyjskiej jak i niemieckiej jest warunkiem zbudowania suwerennego ośrodka władzy. Kaczyński i PiS powinni wykorzystać „Solidarną Polskę” do reorganizacji lewej strony sceny politycznej. W innym wypadku Układ stojący za Palikotem - po eliminacji SLD, co jest tylko kwestią czasu - zabetonuje germańską strukturę polityczną. Dwa pruskie stronnictwa, centrolewicowa Platforma i lewacki Ruch Palikota zablokują modernizację Polski i jej rozwój. Zablokują dojście PiS do władzy. Korwin-Mikke pełni aktualnie funkcje Żyrinowskiego. Głośno oskarża władze, ale po cichu je wspiera. Jest w dobrej komitywie z hunwejbinem politycznej poprawności Palikotem, to Ziobrę określa mianem „ Himmler szukający swojego Hitlera”, oskarża o bycie zagrożeniem. Wydaje się, że Korwin-Mikke wspiera Palikota w jego walce o pozycję na lewicy. Socjalizm to nic dobrego dla Polski, ale pruskie partie socjalistyczne typu Ruch Palikot to już poważne fundamentalne, śmiertelne zagrożenie dla polskiego społeczeństwa. PiS po dojściu do władzy może wejść w koalicję z Solidarną Polską, PSL, może rozbić Platformę. Jeśli jednak Palikot wyeliminuje, przy wsparciu Tuska i Korwin-Mikkego, SLD i „Solidarną Polskę”, to PIS straci rzeczywistą zdolność koalicyjną, a frakcję konserwatywną w Platformie czeka „noc długich noży” Chciałbym wspomnieć o jeszcze innym pozytywnym zjawisku, jakie pojawiło się na polskiej scenie politycznej, a co jest związane z powolnym odchodzeniem Korwin-Mikkego na wymuszoną wiekiem emeryturę polityczną. Młodzi ludzie o poglądach konserwatywnych i wolnorynkowych nie są wychwytywani już przez tego nekromantę politycznego, ukatrupiającego ich politycznie w swoich partiach cmentarzyskach. Wchodzą do realnej polityki, do realnego świata, zaczynają mieć wpływ na politykę. Zasilają szeregi między innymi PIS, który dzięki takim ludziom [jak] Wipler przesuwa się na prawo.
Zacznijmy od zdania: „Dla Polski w sytuacji istnienia licznego socjalistycznego elektoratu eliminacja zarówno lewicy rosyjskiej jak i niemieckiej jest warunkiem zbudowania suwerennego ośrodka władzy”. Otóż jest prawdą, że w Kambodży, w sytuacji istnienia licznego socjalistycznego elektoratu, Czerwonym Khmerom udała się eliminacja zarówno lewicy pro-rosyjskiej jak i pro-chińskiej - i zbudowali suwerenny ośrodek władzy. I właśnie, dlatego p.Ziobro dojdzie do władzy w Polsce po moim trupie. Co prawda tu jest Polska, więc nie wymordowałby 1/3 narodu tylko pozabierał prewencyjnie ludności wiejskiej rowery, (bo jeżdżą po pijanemu), nad każdym lekarzem postawił tajniaka i zrealizowałby inne postulaty „IV Rzeczypospolitej”, którą już do spółki z Jarosławem Kaczyńskim zaczęli budować? Na szczęście WCzc.Jarosław Kaczyński, polityk centrowy i konserwatywny, połapał się, w czym rzecz i zesłał tego niebezpiecznego szaleńca na wygnanie do Brukseli. Niestety: choć Unia płaci zesłańcom wielokrotnie więcej, niż carowie – to się zbiesił, uciekł i powrócił. I właśnie się wypowiedział – odpowiadając Jarosławowi Kaczyńskiemu; co z kolei zacytuję też za „Nowym Ekranem”:
http://solidarnapolskatychy.nowyekran.pl/post/60313,ziobro-odpowieda-na-apel-jaroslawa-kaczynskiego
„Czy jednak na poważnie stawiasz kwestię powrotu do PiS środowiska Solidarnej Polski, wiedząc, że taki powrót musiałby oznaczać, co następuje:
Po pierwsze, odejście od doktryny Zyty Gilowskiej w imię autentycznej realizacji programu Solidarnego Państwa, porzuconego w praktyce rządzenia naszego obozu politycznego w latach 2006-2007, gdy zamiast wprowadzenia kompleksowego programu świadczeń rodzinnych oraz polityki prorodzinnej wolałeś przeznaczyć te środki na obniżkę podatków dla najbogatszych i symboliczne obniżenie dla wszystkich pozostałych. Gdy zamroziłeś upokarzająco niskie progi dochodowe, pozbawiając pomocy miliony dzieci żyjących w ubóstwie. Gdy zignorowałeś listy i apele Tadeusza Cymańskiego proszącego Cię o realizacją naszego programu Solidarnego Państwa. Powrót p. Zyty Gilowskiej, jako kandydata PiS na premiera w ramach pomysłu konstruktywnego wotum nieufności wskazuje, że z tamtych doświadczeń nie wyciągnąłeś żadnych wniosków.
Po drugie, uznanie zgody na podpisanie przez Polskę Traktatu Lizbońskiego za historyczny błąd. Traktat Lizboński zdegradował, bowiem pozycję naszego kraju i otworzył drogę do niekorzystnej zmiany układu sił w Europie, czyli dyktatu Niemiec i Francji. Nie byłoby paktu fiskalnego, przeciw któremu mobilizujemy opinię publiczną, gdybyś w 2007 i 2008 r. nie wymusił ratyfikacji tego traktatu. Zapewne pamiętasz Jarku, jak wspólnie z Jackiem Kurskim przekonywaliśmy Ciebie, aby ten traktat odrzucić i jak w imię jedności prawicy przeforsowałeś swoją decyzję o poparciu Traktatu Lizbońskiego. Jak widać p.Zbigniew Ziobro (CEP, SP) otwarcie potępia nieliczne liberalizujące poczynania PiS, wstawia farmazony o „milionach dzieci żyjących w ubóstwie”, którymi, oczywiście, powinno się zająć państwo, a nie rodzice?
Co do drugiego akapitu – to hucpa Autora zapiera dech? Przecież WCzc.Beata Kempa, WCzc. Ludwik Dorn, WCzc. Arkadiusz Mularczyk, i p.Zbigniew Ziobro (CEP) głosowali ZA ratyfikacją Traktatu Lizbońskiego – a p.Jacek Kurski (CEP) wstrzymał się. Tylko p.Tadeusz Cymański (CEP) głosował przeciw!!!
http://www.naszdziennik.pl/index.php?typ=po&dat=20080403&id=po51.txt
Ponieważ jako Khmer wolałbym, by Kambodżą rządzili Chińczycy, Rosjanie, Francuzi czy Amerykanie (a najchętniej JKM Norodom Sikhanouk) – byle nie dr.Pol-Pot i Jego Czerwoni Khmerzy – to, jako Polak wolę prawie wszystko od rządów p.Ziobry. Oczywiste, że czołówka PO to agentura niemiecka. Jednak Łużyczanie pod okupacją p.Anieli Merkel jakoś żyją i nikt im rowerów nie konfiskuje. Bardzo wielu Kurdów, Polaków, Słoweńców, Turków i innych nawet do Niemiec ucieka. Zapewniam, że do Polski pod okupacją IV Rzeczypospolitej nikt by nie uciekał - a wiałoby wielu – ze mną na czele. Jakie są alternatywy na Lewicy i centro-Lewicy? Jarosław Kaczyński był poważnym, mądrym politykiem, znakomitym taktykiem – i przypominam, że w II turze wyborów prezydenckich radziłem wszystkim, których świerzbiły palce by jednak wrzucić tę lojalkę do urny, by głosowali raczej na Niego. Niestety: po „Smoleńsku” PiS stał się partią śmieszną. Całkowicie popieram dowcipy na pierwszej Stronie „ANGORY” (560.000 nakładu) przedstawiające WCzc. Antoniego Macierewicza wypowiadającego wojnę brzozom. Zamiast kabaretu Smolenia jest kabaret Smoleńsk. PiSu po prostu już nie ma: jest już tylko wierny elektorat emerytów, którzy nie widzą tej śmieszności; elektorat, który będzie stopniowo wymierał. PiS odgrywa jednak nadal pewną ważną rolę polityczną. Gdyby nie PiS, PO już dziś by zeszła na 10% poparcia. Ludzie jednak tak panicznie (i słusznie) boją się wygranej PiSu, że gotowi są znosić nawet rządy jawnych złodziei. Ja zresztą podejrzewam, że cała ta afera „smoleńska” jest podgrzewana celowo, by w tym hałasie szybko przepchać podwyżkę wieku emerytalnego, a Jarosław Kaczyński gra ręka w rękę z JE Donaldem Tuskiem. Ostatecznie to On (Kaczyński) wynegocjował w Brukseli ostateczną wersję Traktatu, a Jego brat-zdrajca go podpisał. Co było ukartowane już w Magdalence? Ale rządów PiS się nie obawiam. PiS już rządziło – i nic strasznego nie zrobiło. Poza wyczynami p.Zbigniewa Ziobry, jako ministra sprawiedliwości. Szkoda tylko, że część młodzieży, znęcona „realizmem”, (co oznacza czerpanie pełnymi garściami z pieniędzy podatnika...) zasila tę partię-cmentarzysko. Ale może WCzc.Przemysław Wipler przejmie kiedyś władze w PiS? Powodzenia życzę! Rządów p.Palikota też się nie obawiam - bo to partia równie śmieszna, choć z innych powodów. Ktoś się boi WCzc.Wandy Nowickiej lub WCzc. Roberta Biedronia? Po dwóch tygodniach rządów dobrowolnie by uciekli do Brazylii (tam pełno transwestytów....), przy akompaniamencie śmiechu ludzi. SLD (pod WCzc. Leszkiem Millerem – co innego, gdyby rządził tam p.Napieralski lub p. Olejniczak) - też się nie obawiam. Ciekawe, że p.Mojsiewicz klasyfikuje SLD, jako partię pro-rosyjską – a jednocześnie wyraźnie woli ją od innych Lewic! Jednak SLD już rządziło – i kradło znacznie mniej niż inni, a podatki wyraźnie obniżało. I to PiS – a nie SLD - podpisało ten niekorzystny dla nas kontrakt z GazPromem... Z PSLem trochę gorzej – bo powstawiają całe rodziny wszystkich swych członków na posady państwowe i samorządowe. Ale, uwaga: będą ssać pieniądze – a nie będą ich marnować. Bo to skrzętni gospodarze. Czego się trzeba bać? Sojuszu lewicy katolickiej i świeckiej. Jeśli znany lewak, p.Ryszard Bugaj, p.Marek Mojsiewicz, p.Zbigniew Ziobro – zgodnie podkreślają, że SP to partia lewicowa – to trzeba się bać jej. Tak, więc jest jedno zagrożenie: SP – i jedna nadzieja: KNP. W sondażach mamy 4% i 3% odpowiednio – ale niedługo staniemy do walki na trupach obecnych partyj. Ja walkę uwielbiam, na emeryturę się nie wybieram – a kto wygra? Przyszłość pokaże! JKM
...ale koniec żałosny W Europie sytuacja jest stabilna – to znaczy: nadal beznadziejna. Ostatnia analiza budżetu USA wykazała, że w czasie prezydentury JE Baraka Husseina Obamy wydatki na socjal wzrosły o 41%!! Inna gospodarka by się od tego załamała – ale amerykańska okazuje się dość odporna. Tyle, że zamiast rozwijać się w tempie 10% rozwija się w tempie 2%. To szaleństwo wymagać będzie jednak podniesienia podatków. Oczywiście: dopiero po wyborach, po wyborach... No i wtedy nastąpi recesja. Jak „Amen” w pacierzu. W Europie sytuacja jest stabilna – to znaczy: nadal beznadziejna. Ciekawostka: Europejski Bank Inwestycyjny pozwolił greckim firmom spłacać pożyczki w drachmach. Problem w tym, że „drachma” od 10 lat nie kursuje – bo Republika Grecka zgodziła się na wprowadzenie w okupowanym przez siebie pięknym skądinąd kraju - €uro. Raz jeszcze proszę, by przyjrzeli się Państwo posiadanym przez siebie banknotom €uro. Zobaczycie Państwo, że jest to JEDYNA waluta na świecie, na której banknotach nie ma podpisu Prezesa i Skarbnika Banku! Co więcej: nie wiadomo nawet, jaki bank je emituje – bo niby są europejskie i można się nimi rozliczać w całym obszarze okupowanym przez Unię – ale na banknotach emitowanych na różne kraje są różne obrazki. Gdy wprowadzano €uro, co bardziej podejrzliwi mówili, że to, dlatego, że ober-złodzieje rządzący Unią z góry zakładali, że EBC zbankrutuje; wtedy wszystkie państwa wrócą do walut krajowych... a frajerzy zostaną z tymi kolorowymi papierkami. Cwaniacy zaś wykupują złoto. Ja wtedy w to nie wierzyłem – ale rozwój wypadków pokazuje, że taki wariant należy poważnie brać pod uwagę. Jak ONI mogą kraść rocznie 200 miliardów €uro na rzekomą „walkę z Globalnym Ociepleniem” - to mogą się też zdecydować na zakończenie swojej działalności w Europie na Wielki Skok. Byłby to skok ostatni. Ale co IM tam: mając złoto w kabzach poradzą sobie... JKM
Ormowiec politycznej poprawności Za pierwszej komuny milicja nie cieszyła się specjalnym prestiżem w społeczeństwie, o czym świadczyły choćby dowcipy o milicjantach. Ale jeszcze niższym prestiżem charakteryzowali się ormowcy. W ich przypadku trudno w ogóle mówić o jakimkolwiek prestiżu, bo ormowców otaczała atmosfera pogardy. Trudno odmówić tej aurze pewnej zasadności, bo głównym zadaniem ormowców było donosicielstwo, a w naszej kulturze donosicielstwo nie jest zajęciem zaszczytnym. Wprawdzie skądinąd wiadomo, że bez donosicieli policja byłaby bezradna, ale to do nosicieli wcale nie rehabilituje. Ich sytuacja jest podobna do kondycji prostytutek; tak jak postrzegał ją św. Tomasz z Akwinu. Twierdził on, że jeśli w pałacu nie byłoby ustępu, to cały pałac prędzej czy później by śmierdział. I rzeczywiście – ale z drugiej strony nikt przytomny nie będzie twierdził, że ów ustęp jest najważniejszym, a zwłaszcza – że jest najbardziej reprezentacyjnym fragmentem pałacu. Ale chyba nie tylko w tym do nosicielstwo jest podobne do prostytucji. Donosiciel, jeśli nawet z początku ich nie ma, to w miarę uprawiania donosicielstwa, zaczyna rozwijać w sobie pewne charakterystyczne właściwości, a konkretnie – charakterystyczny sposób postrzegania świata. Można powiedzieć, że jest to swego rodzaju choroba zawodowa donosicieli, podobnie zresztą, jak policjantów i prokuratorów. Postrzegają oni świat jako obszar zaludniony przez osoby podejrzane. Wszystkich, ma się rozumieć, prześwietlić się nie da, ale trzeba próbować. Nietrudno się domyślić, że ten sposób postrzegania świata szalenie zubaża donosiciela intelektualnie. On jednak tego nie zauważa, zgodnie ze spostrzeżeniem Franicszka księcia de La Rochefoucauld, że „nikt nie jest zadowolony ze swojej fortuny, każdy – ze swego rozumu.” I właśnie po opublikowaniu artykułu: Wokół procesu Breivika, stałem się obiektem zainteresowania ormowca politycznej poprawności, podpisującego się pseudonimem „Jacky Thinker”. Napisał on, że „głupszego i bardziej niedorzecznego tekstu” dawno nie czytał – ale na tym nie poprzestał, tylko do swojej recenzji dołączył propozycję, by inni czytelnicy kierowali do prokuratury donos według przedstawionej przezeń formuły:
„Szanowny Panie Prokuratorze Proszę o sprawdzenie, czy redaktor Stanisław Michalkiewicz posiada broń i czy przypadkiem nie zgromadził znacznych ilości środków pirotechnicznych. Jeśli moje przypuszczenia potwierdzą się, proszę o prewencyjne zabezpieczenie powyższych środków i wszelkiej broni będącej w posiadaniu wyżej wymienionego. Stanisław Michalkiewicz w swoim artykule nie tylko odnosi się ze zrozumieniem dla postawy Andersa Breivika, norweskiego zbrodniarza, który zamordował 77 osób, ale podziela jego poglądy i nawołuje do naśladownictwa. Proponuję zbadanie tej sprawy poprzez poddanie autora badaniom psychiatrycznym, które odpowiedzą na pytanie, czy w pełni świadomie i odpowiedzialnie wygłasza takie poglądy. Jeśli opinia będzie pozytywna lub zainteresowany odmówi poddania się tym procedurom, uznać należy, że świadomie dąży do przemocy w imię swoich przekonań politycznych i jeśli znajdzie chętnych do realizacji swojego zamysłu, to fakt taki można będzie uznać za sprawstwo kierownicze. Widzę jednak szansę zapobieżenia nieszczęściu poprzez nadanie sprawie właściwego biegu i skierowanie aktu oskarżenia przeciw wyżej wymienionemu na podstawie artykułów Kodeksu Karnego, traktujacych o publicznym nawoływaniu do popełnienia przestępstwa, jak i aprobacie dla już popełnionego.” Powiadają, że styl, to człowiek i nie bez słuszności – bo z treści tego donosu można wydedukowac pewne cechy osobowości donosiciela. Otóż wprawdzie umie on pisać i czytać, ale co z tego, skoro – bez zrozumienia? Gdyby czytał ze zrozumieniem, to przecież nie napisałby, że do czegoś „nawołuję” – co może sprawdzić każdy, komu zechce się moją publikacje przeczytać. Być może zetknął się z prawem – o czym świadczą sformułowania w rodzaju „sprawstwo kierownicze”, a także – z kiepskim wydaniem urzędowego żargonu – o czym z kolei świadczą sformułowania w rodzaju „wyżej wymienionego”. Ale najbardziej charakterystyczny rys osobowości tego ormowca politycznej poprawności objawia się w zarzucie, że w swoim artykule odnoszę się do postawy Andersa Breivika „ze zrozumieniem”. Wprawdzie jestem stuprocentowo pewien, że „Jacky Thinker” na pewno nie miał takiej intencji, ale niechcący wypowiedział pod moim adresem największy komplement. Tak jest – bo taki był cel mojej publikacji – żeby postawę Andersa Breivika zrozumieć i to zanim jeszcze zacznę o nim pisać. Publicystów, którzy pisząc o Andersie Breiviku bez zrozumienia jest mnóstwo – ale też żaden z nich nie ma o nim, ani o jego czynie niczego ciekawego do powiedzenia, ograniczając się do gołosłownej deklaracji oburzenia, wspartek ewentualnie deklaracją, że nie mieści im się to w głowie. Tymczasem wydaje mi się, iż od publicystów czytelnicy mają prawo oczekiwać czegoś więcej, niż informacji, że mają ciasną głowę. Niestety takich jest dzisiaj zdecydowana większość, chociaż uprzejmie zakladam, że nie z powodu niedostatku zdolności, tylko z oportunizmu, który doskonale przedstawił Gałczyński w „Refleksjach z nieudanych rekolekcji paryskich”: „Posadę przecież mam w tej firmie kłamstwa, żelaza i papieru. Kiedy ją stracę – kto mnie przyjmie?” Skąd jednak u publicystów tyle oportunizmu? Myślę, że jest on pochodną mechanizmów rynkowych, kalkulacji, która podpowiada właścicielowi gazety, rozgłośni , czy stacji telewizyjnej, by dostosował się, by wyszedł naprzeciw oczekiwaniom odbiorców. I tu dochodzimy do destrukcyjnej społecznie roli, odgrywanej przez ormowców. Z uwagi na charakter swego, nazwijmy to, perwersyjnego powołania, bywają oni aktywniejsi od innych, przez co fałszują społeczny odbiór, sprawiając wrażenie, jakby to właśnie ich głos mieścił się w głównym nurcie opinii publicznej. Kto wie, może to wrażenie jakimści rykoszetem do nich wraca, wzdymając ich w pychę, to znaczy – fałszywe mniemanie, że rzeczywiście są solą ziemi i dla zachowania dobrej opinii o własnym rozumie gotowi są uznać każde spostrzeżenie, które nie mieści im się w głowie za objaw psychicznej choroby? Tymczasem nie są żadną solą ziemi, tylko rodzajem tłustej plamy na ludzkości, podobnie, jak syfilis, czy inna wstydliwa choroba.
SM
Teoria spiskowa się potwierdza To naprawdę prawdziwa przyjemność, prawdziwa rozkosz dla zwolennika teorii spiskowej, że w naszym nieszczęśliwym kraju prawdziwą władzę sprawuje razwiedka - to prawdziwa rozkosz obserwować, jak w miarę rozwijania się wojny o pokój - bo wojna o prawdę chyba już na dobre przekształca się w wojnę o pokój, która z kolei - zgodnie ze spiżowym prawem dziejowym, głoszącym, iż w miarę postępów socjalizmu walka - również ta w ramach wojny o pokój - się zaostrza - więc obserwować, jak mobilizowane są coraz głębsze rezerwy. Już w imieniu młodego pokolenia przemówił pan mecenas Roman Giertych, stawiając diagnozę, że naszemu nieszczęśliwemu krajowi zagraża wojna domowa, już tę myśl skrzydlatą podchwycił drugi reprezentant młodego pokolenia poseł Grzegorz Schetyna, że w takim razie należy wydać zaporową ustawę przeciwko „kłamstwom smoleńskim”, już w ramach odwdzięczenia się za jubileuszowe okadzanie, z tego samego klucza zaśpiewał przedstawiciel przestarych starców, znany już w czasach stalinowskich z postawy służebnej Tadeusz Mazowiecki, ostrzegając Kościół, by „nie żyrował kłamstwa smoleńskiego” - aż wreszcie zostały Moce wykonały ruch nieoczekiwany. Objawił się on w postaci przesłuchania pana redaktora Krzysztofa Łozińskiego, zasłużonego, ale jeszcze nieużywanego opozycjonistę, „absolwenta fizyki”, który w obliczu pani redaktor Moniki Olejnik starł na proch „egzotycznych naukowców z Gwinei Równikowej” - jak o ekspertach zespołu posła Antoniego Macierewicza wyraził się prezydent Komorowski Bronisław. Doprawdy, że aż szkoda, iż pan red. Krzysztof Łoziński nie stanął na czele komisji pod kierownictwem ministra Jerzego Millera. Nie mówię, że pan Jerzy Miller jest gorszym ekspertem od pana red. Krzysztofa Łozińskiego - o tym nie ma mowy; pan Jerzy Miller też wykona każde zadanie, jakie partia przed nim postawi - w przeciwnym razie na pewno nie zostałby postawiony na czele komisji Jerzego Millera - ale nie da się ukryć, że pan red. Łoziński ma więcej werwy niż Jerzy Miller. Żeby było jasne; nie chodzi o jakiś tupet; w przypadku pana red. Krzysztofa Łozińskiego o żadnym tupecie nie ma mowy. Chodzi o pewność, jaką daje dyplom absolwenta fizyki, mistrzostwo walk wschodnich i mnóstwo innych zalet, których nawet nie śmiem się domyślać. Cóż tym zaletom może przeciwstawić taki, dajmy na to, Wiesław Binienda, który na polityczne zamówienie Antoniego Macierewicza „plecie bzdury”, niczym Piekarski na mękach, „zaprzecza faktom” raz na zawsze zatwierdzonym przez komisję ministra Jerzego Millera, który nie tylko na własne, ale również na oczy pani generaliny Anodiny widział „ślady metalu” pozostawione na ściętej niezwłocznie brzozie, a także wymowne ślady nietrzeźwości na wielu innych drzewach, które pościnał w smoleńskim lesie złowrogi samolot wiozący prezydenta Kaczyńskiego? Ten cały Wiesław Binienda nawet nie wie, że brzoza jest drzewem wyjątkowo twardym, o czym przecież wie każdy polski rolnik, próbujący ściąć taką brzozę ciosem kung-fu. Niezależnie od tego, o twardości brzozy zaświadcza również postępowa literatura i to nie tylko naukowa - o czym każdy może się przekonać, czytając słynny wiersz Władysława Broniewskiego, jak to żołnierz usiadł pod brzozą u drogi opatrując obolałe nogi, a brzoza, wprawdzie smutno, lecz przecież wyjątkowo twardo szumiała nad jego tułaczką. Wiesław Binienda może nawet to wszystko wiedział, ale kiedy tylko w 1982 roku zdradził ojczyznę, „wybierając wolność” w Stanach Zjednoczonych, to tam musiał zgłupieć doszczętnie - bo jużci wiadomo; kto zdradzi ojczyznę, zwłaszcza na rzecz Stanów Zjednoczonych, ten nie tylko nie rozwija się naukowo, ale nawet zapomina wszystkiego, czego nauczył się w Polsce Ludowej, no i potem już nie ma odwrotu; musi pleść bzdury, zwłaszcza, gdy złowrogi Macierewicz w ramach propozycji nie do odrzucenia złoży mu polityczne zamówienie. Że też przodująca w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym pani red. Monika Olejnik wezwała pana red. Łozińskiego na przesłuchanie dopiero teraz? Przypomina to ewangeliczną opowieść o cudzie w Kanie Galilejskiej, kiedy to starosta weselny myślał, że to pan młody zachował takie świetne wino aż do tego czasu, a tymczasem - czy to pani redaktor Olejnik zachowała pana red. Łozińskiego aż do tego czasu, czy raczej dopiero teraz musiały jej go nastręczyć jakieś Wyższe Siły? Zresztą mniejsza z tym. Jeśli nasza biedna ojczyzna ma takich synów, to nie jest z nami tak źle; „z każdej sytuacji wyjdziemy obronnie, wojsko nasze czuwa, szkolone wszechstronnie” - głosiła popularna za moich czasów piosenka. Ale z tego muszą być wyciągnięte wnioski, „bo nie jest światło, by pod korcem stało”, a pan red. Łoziński błyszczy na naszym firmamencie jak najjaśniejsza gwiazda, więc najwyższy czas, by powiększył grono autorytetów moralnych. Kiedy już w sposób nieoczekiwanie cudowny objawił się nam pan red. Krzysztof Łoziński, nie trzeba było długo czekać na kolejny skarb narodowy, w osobie byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsy? Ponieważ zgodnie z nieubłaganą diagnozą pana mec. Romana Giertycha nasza biedna ojczyzna znalazła się w bezpośrednim niebezpieczeństwie wojny domowej, były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju odstąpił od swoich - jak to w swoim czasie określił Adam Bień - „drobnych krętactw” - i prosto z mostu oświadczył, że rząd nie powinien pozwalać ludziom wychodzić na ulice, wyznaczając odpowiednie zadania siłom porządkowym. I słuszna jego racja; nie od dziś wiadomo, ilu nieszczęść udałoby się uniknąć, gdyby tylko ludzie nie wychodzili z domu! W tej sytuacji tylko patrzeć, jak premieru Tusku każą ogłosić godzinę milicyjną, a prowodyrów internować w obozach koncentracyjnych chwilowo nieczynnych. Wreszcie właściwi ludzie znajdą się na właściwym miejscu i nic już nie będzie zakłócać bohaterom walki z komuną spokojnego trawienia zdobyczy. Tedy z prawdziwą rozkoszą obserwuję dynamiczny rozwój wojny o pokój ze stolicy Norwegii, gdzie toczy się proces Andersa Breivika, a ja, w specjalnym pawilonie akurat oglądam pamiątki po Wikingach, ze słynną łodzią ozdobioną na obu końcach głową smoka. Dopiero ze specjalnego balkoniku widać, jaka jest wielka. Razem ze mną przygląda się jej w milczeniu młody Norweg. O czym myśli? Czy aby nie duma o tym, że ludzie wypuszczający się na takich łodziach na morza i w górę rzek, podbijali dalekie kraje, stając się szlachtą podbitych narodów, tymczasem teraz...? SM
Kolejna erupcja wiary Z jednej strony słychać narzekania na kryzys wiary, ale z drugiej mnożą się objawy wiary niezwykle żarliwej. Jak wytłumaczyć ten paradoks? Ano tak, że objawom narastania kryzysu jednej wiary towarzyszą objawy eksplozji innej wiary. Natura, bowiem nie znosi próżni, więc jeśli człowiek traci wiarę w Boga, to zaczyna wierzyć we wszystko, co mu tam starsi i mądrzejsi podsuną. To spostrzeżenie rzuca snop światła na fenomen “młodych, wykształconych, z wielkich miast”. W miarę indyferencji religijnej narasta w tym środowisku żarliwa wiara – a to w naszą młodą demokrację, a to w istnienie związku między ociepleniem klimatu i klimakterium, a to w przygotowany przez generalinę Anodinę raport MAK… Przed kilkoma dniami media głównego nurtu podały do wierzenia nową rewelacyjną prawdę – że mianowicie były komendant główny policji generał Marek Papała został przypadkowo zastrzelony przed własnym domem przez złodziei samochodów, którzy najpierw tak bardzo pragnęli ukraść mu rzęcha marki Daewoo Espero, że aż go zastrzelili, ale potem przestraszyli się własnej zuchwałości i uciekli – aż po 14 latach ruszyło ich sumienie. Dzięki temu uknuta w międzyczasie teoria spiskowa, głosząca, iż zabójstwo generała Papały było następstwem spisku razwiedczyków, którym się wydawało, że generał Papała zamierza dobrać się do szwajcarskiego sezamu razwiedki, w związku, z czym na wszelki wypadek został odstrzelony – całkowicie upadła, ku radości nie tylko byłego ministra spraw wewnętrznych Leszka Millera, nie tylko byłego ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Zbigniewa Ćwiąkalskiego, ale również, a może przede wszystkim – byłego agenta razwiedki, “polonijnego biznesmena” Edwarda M., który dzięki temu ponad śnieg zostanie wybielony. Teraz tylko patrzeć, kiedy każdy z pięciu podejrzanych w tej wersji sprawy rzezimieszków powiesi się w monitorowanych 24 godziny na dobę celach – czego, ma się rozumieć, nikt nie zauważy – podobnie jak w przypadku specjalistów od mokrej roboty zaangażowanych w sprawę morderstwa Krzysztofa Olewnika. Dzięki temu, bowiem nowa wersja obiektywnej prawdy zostanie wzmocniona pieczęcią tajemnicy – a wiadomo, że nic tak nie wzmacnia żarliwości, jak atmosfera tajemniczości. Tajemnice mają również działanie integrujące – o czym możemy przekonać się choćby przy okazji odporu, jaki Jasnogród daje Ciemnogrodowi w sprawie katastrofy smoleńskiej. Eksperci przekrzykują się jeden przez drugiego, w dodatku co jeden, to kompetentniejszy, na okładkach “lub czasopism” znowu pojawia się wizerunek znienawidzonego Antoniego Macierewicza – co, nawiasem mówiąc, skłania niektórych zoologów do rewizji poglądu, jakoby niektóre gatunki dzikich ssaków drapieżnych nie mogły krzyżować się z przedstawicielkami trzody chlewnej – zaś funkcjonariusze mediów głównego nurtu wprost wychodzą ze skóry, by dostrzeżono nie tylko ich osobistą gorliwość w wierze, ale również, a może nawet przede wszystkim – gorliwość misyjną. Teraz czeka ich nowe odpowiedzialne zadanie, bo podejrzliwcy, których na tym świecie pełnym złości przecież nie brakuje, zaraz powiedzą, że podana właśnie do wierzenia nowa wersja zabójstwa generała Marka Papały jest znakomitą ilustracją umacniania władzy razwiedki nad naszym nieszczęśliwym krajem. Że na widok niezwykle zaawansowanych objawów świadomej dyscypliny w sprawie katastrofy smoleńskiej Siły Wyższe uznały, iż mogą pozwolić sobie na ostentację również w tej sprawie – bo funkcjonariusze niezależnych mediów, salon i stado autorytetów moralnych z taką samą skwapliwością i gorliwością będą krzewili wśród “młodych, wykształconych, z wielkich miast” wiarę w autentyczność naszej młodej demokracji, nieskalanej praworządności i świetlanej przyszłości. Zawartość zbioru zastrzeżonego IPN, a zwłaszcza moskiewskiego archiwum KGB, daje wystarczającą gwarancję nie tylko wiary żarliwej, ale również – że przodujące w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym kadry podołają także temu zadaniu. SM
Finisz u Republikanów. Zmiany we władzach KNP No, i proszę: wystarczyło, byśmy przez dwa tygodnie nie zajmowali się Republikanami - a pp.Gingrich i Santorum wycofali się z wyścigu. Ciąg dalszy jest jasny: zwolennicy p. Ronalda Paula będą tłumnie pojawiać się na kolejnych konwencjach, caucusach i prawyborach, a zwolennicy p. "Mitta" Romneya, pewni zwycięstwa, nie będą na nie przychodzili. Dzięki czemu p.Paul uzyska sporo głosów - ale nie będzie w stanie zagrozić p.Romneyowi.. Jest też mozliwe, że władze Partii Republikańskiej ogłoszą koniec pra-wyborów. Teraz najważniejsze, by p.Obama przegrał jak najwyżej. Musi to być taka porażka, by Lewwica zapamiętała ją na długo. JKM
W miodopłynnej słodkości „Der alte Jude, der ist ein Mann!” - powiedział kanclerz Bismarck o lordzie Beaconsfield, czyli brytyjskim premierze Beniaminie Disraelim. Jakże nie powtórzyć pełnego uznania okrzyku „żelaznego kanclerza” na widok zoperowania Zbigniewa Ziobry przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego podczas sobotniej manifestacji na rzecz telewizji TRWAM? Jarosław Kaczyński, realizując swój priorytet polityczny w postaci monopolu nie tylko na prawą stronę politycznej sceny, ale i na patriotyzm, musiał wprawdzie pogodzić się z obecnością Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry na sobotniej manifestacji, ale z wprawą wirtuoza intrygi wykorzystał tę sytuację do postawienia konkurenta w obliczu konieczności bezwarunkowej kapitulacji. Oczywiście żądanie bezwarunkowej kapitulacji zostało opakowane w pełne miłości wezwanie do „pojednania” - ale oczywiście w postaci powrotu Solidarnej Polski do PiS-owskiej Canossy - w której prezes Jarosław Kaczyński już tam potrafi przefiltrować osobiste zasługi i grzechy każdego delikwenta i za dobre może i wynagrodzi, ale za złe - ukarze na pewno. Okazuje się, że i w miodopłynnej słodkości też można każdego utopić. I kiedy biedny Zbigniew Ziobro zrozumiał, w jakie bambuko został zrobiony, z wrażenia aż głos mu się załamał. „Tfu mości mołojcze! Białogłowską masz twarz, ale i białogłowskie serce. Listy tobie wozić, panny porywać, ale z rycerzem - dudy w miech!” - mówił do Bohuna pan Zagłoba. Jeszcze jeden Umiłowany Przywódca przekonał się, że politykowanie z Jarosławem Kaczyńskim wymaga wielkiej ostrożności - niczym bliskie spotkanie III stopnia z jeżem. SM
SUKCESORZY„Tak, nie ma nic bardziej haniebnego niż wywoływanie takiej zimnej wojny domowej, z marzeniem o gorącej wojnie domowej z wykorzystaniem śmierci swoich bliskich. Naprawdę, zejdźcie z tej drogi, bo ona prowadzi donikąd. Ona jest groźna nie tylko dla was, jest groźna też dla Polski.” - Donald Tusk w Sejmie 13 kwietnia 2012 roku. „Powstrzymajmy wspólnym wysiłkiem widmo wojny domowej. Nie wznośmy barykad tam, gdzie jest potrzebny most.” - Wojciech Jaruzelski przemówienie radiowe i telewizyjne z 13 grudnia 1981 roku „Na tym polega dzisiaj ten największy polski dylemat, jak uniknąć tego, aby takie użyteczne, takie trywialne interesy polityczne nie zakłócały nam możliwości budowy wspólnoty narodowej, także w cierpieniu, wspólnoty wszystkich bez wyjątku Polaków” - Donald Tusk w Sejmie 13 kwietnia 2012 r.
„Istnieje nadrzędny cel, jednoczący wszystkich myślących, odpowiedzialnych Polaków: miłość ojczyzny, konieczność umocnienia z takim trudem wywalczonej niepodległości, szacunek dla własnego państwa. To najmocniejszy fundament prawdziwego porozumienia.”- Wojciech Jaruzelski przemówienie radiowe i telewizyjne z 13 grudnia 1981 roku
„Każdego dnia widzimy, jak wielką wartością w czasach trudnych, w czasach kryzysu, jest narodowa zdolność do budowania jedności wokół najważniejszych celów. Podstawą do tego jest szacunek szczególnie w obliczu takiej tragedii do wszystkich, którzy są jej ofiarami”. – Donald Tusk w Sejmie 13 kwietnia 2012 r.
„Wszystkie doniosłe reformy będą kontynuowane w warunkach ładu, rzeczowej dyskusji i dyscypliny. Odnosi się to również do reformy gospodarczej. [...] Przed nami trudny okres. Po to, aby jutro mogło być lepiej, dziś trzeba uznać twarde realia, zrozumieć konieczność wyrzeczeń. Jedno chciałbym osiągnąć — spokój. Jest to podstawowy warunek, od którego zacząć się powinna lepsza przyszłość”. - Wojciech Jaruzelski przemówienie radiowe i telewizyjne z 13 grudnia 1981 roku
„Chcę zapewnić wszystkich Polaków, że wykorzystamy wszystkie możliwości państwa polskiego, aby wyjaśnić wszystkie okoliczności, bez dróg na skróty i bez pokusy, aby wskazać jednego konkretnego winnego, bo taki mielibyśmy interes polityczny.” - Donald Tusk w Sejmie 13 kwietnia 2012 roku.
„Sprawa spoczywa w szczególnie dobrych rękach i można być pewnym, że czynione jest wszystko, co możliwe, aby sprawcy zostali odnalezieni, ukarania, a okoliczności porwania wyjaśnione do gruntu”. – Jerzy Urban na konferencji prasowej 25 października 1984 roku poświęconej porwaniu księdza Jerzego.
„Ofiarami tej tragedii są nie tylko zmarli, nasi bliscy, my wszyscy możemy stać się ofiarami tej tragedii, jeśli pozwolimy, aby nienawiść, pogarda dla innych, brak szacunku wylewały się każdego dnia z ust tych, którzy potrafią tylko krzyczeć w tej sprawie.” - Donald Tusk w Sejmie 13 kwietnia 2012
„Porwanie księdza Popiełuszki jest oczywistą próbą wbicia noża w niezabliźnioną do końca ranę.[...] Cios zadany zwolennikowi określonej postawy politycznej miał stworzyć wrażenie, że zamiast proponowanego dialogu, władze dążą do brutalnej likwidacji swoich przeciwników. Mimo oczywistości, że temu właśnie miał służyć zamach, rzeczą smutną jest fakt, że są ludzie, którzy nie czekając na ostateczny wynik śledztwa, z góry przesądzili sprawę i zgodnie z celami prowokacji wzywają do wystąpień, do aktów nienawiści, do działań szkodzących krajowi, ukrywając swe intencje” - fragment tzw. stanowiska Rady Krajowej PRON z 29 października 1984 roku.
„W Polsce powstaje nowy front zimnej wojny wewnętrznej, dlatego celem mojego rządu będzie zapewnienie poczucia bezpieczeństwa wszystkim Polakom, nie tylko wobec kryzysu ekonomicznego, ale także politycznego” - wypowiedź Donalda Tuska z 19 kwietnia 2012 roku
„Dywersyjne ośrodki zagraniczne oraz antysocjalistyczne podziemie zapowiadają i nawołują do poczynań godzących w gospodarkę narodową, podważających proces normalizacji. Najsmutniejsze jednak jest to, że wszystkie tego rodzaju wyczyny sieją tylko niepokój, targają ludzkie nerwy, utrudniają porozumienie, opóźniają przezwyciężanie kryzysu.” – W. Jaruzelski przemówienie na zakończenie obrad X Plenum KC PZPR 28 października 1982 roku.
"Słowa, które padają w ostatnich dniach, mogą mieć swoje konsekwencje i ci, którzy je dzisiaj wypowiadają - mówię o tych twardych słowach czasami pełnych nienawiści i agresji, słowach, które godzą bezpośrednio w serce Polski, w taki jednoznaczny interes narodowy Polski i Polaków - te słowa mogą mieć także niestety swoje praktyczne konsekwencje"- wypowiedź Donalda Tuska z 19 kwietnia 2012 roku
„Zrozumiałe są wątpliwości szerokiej opinii społecznej, oburzenie i niepokój. Ale ostrzegam- niechaj wrogowie naszego państwa, cyniczni gracze nie żerują na tej tragedii. Niech nie pchają podekscytowanej części społeczeństwa do działań grożących nieobliczalnymi konsekwencjami” – z telewizyjnego wystąpienia gen. Czesława Kiszczaka w dn. 29 października 1984 roku.
„Żarty się kończą i głównym zadaniem polskiego rządu będzie zapewnienie takiego poczucia bezpieczeństwa wszystkim Polakom, nie tylko wobec kryzysu, ale także wobec kryzysu politycznego, którego jesteśmy świadkami” - Donald Tusk 19 kwietnia 2012 roku
„Taka jest zagęszczająca się, zaostrzająca rzeczywistość — zarówno jej podskórny, pełzający nurt, jak i ostentacyjna, jątrząca forma. Z tymi zjawiskami władza dłużej współistnieć nie może. Odbudowane i utrzymane być muszą rubieże nadrzędnych interesów i stabilności państwa.” - Wojciech Jaruzelski, przemówienie na XI Plenum KC PZPR 10 czerwca 1981 roku.
„W ten sposób zachowują się politycy, którzy w imię zdobycia władzy podżegają Polaków do wystąpień publicznych i mówią o wojnie. Apelujemy o zatrzymanie języka agresji - podżeganie do przestępstwa jest przestępstwem” - poseł PO Andrzej Halicki podczas konferencji prasowej w Sejmie w dn.19 kwietnia 2012 roku.
„Żerowanie na tragedii jest podłością. Próba czynienia z Polski widowiska dla całego cywilizowanego świata dowodzi zupełnego zaniku patriotyzmu. Godzi się w tradycyjną polską tolerancję, ogłaszając przerażające teksty obwieszczające odpowiedzialność zbiorową za konkretny bandycki czyn konkretnych osób. [...] Polityczne prowokacje usiłujące dyskontować społeczne poruszenie tragedią [...] są groźne. Doprowadzić mogą do konfliktów i starć, do naruszenia w Polsce spokoju” – fragment komentarza PAP „Przeciw prowokacji” z 26 października 1984 roku
„To, z czym mamy do czynienia to pełzający pucz [...] Wtedy, gdy Jarosław Kaczyński mówi o odzyskaniu wolności to jest ta chora, nienawistna wyobraźnia. Mówi o politykach w kraju i za granicą, którzy mieli interes w spisku Milczenie pozwala na szerzenie się najbardziej szalonych hipotez.[...] To nie chodzi o działaczy PiS, ale o ludzi, którzy uwierzą w ten zamach” - Aleksander Smolar w TVN, 18 kwietnia 2012 roku.
„Podziemie i jego różni polityczni kontrahenci to już nie obolałe dusze, zafascynowane „czystą demokracją" pięknoduchy czy wprowadzeni w błąd, niedoświadczeni ludzie. To najczęściej wysługująca się obcym, przez nich inspirowana i zasilana polityczna agentura. Dziś zarówno szkodliwość, jak i beznadziejność tego postępowania stają się coraz bardziej oczywiste.” W. Jaruzelski referat Komitetu Centralnego na X Zjazd PZPR, 29 czerwca 1986 roku.
„Apelujemy o to, aby organa bezpieczeństwa, organa, które zajmują się porządkiem prawnym, przyjrzały się temu, co czynią liderzy PiS z Jarosławem Kaczyńskim na czele” - poseł PO Andrzej Halicki podczas konferencji prasowej w Sejmie w dn.19 kwietnia 2012 roku.
„Jesteśmy tolerancyjni wobec poglądów i opinii, nawet niesłusznych i krzywdzących. Te można zawsze sprostować i wyjaśnić. Nikt u nas nie jest i nie będzie represjonowany za przekonania. Dziś toczy się walka o przyszłość Polski, o to, czy uda się nadrobić opóźnienia, zapobiec groźbie trwałego pozostawania w tyle, o odzyskanie naszego miejsca w świecie, o sprostanie wyzwaniom współczesności. Dlatego też wobec działań szkodzących Polsce nie możemy być i nie będziemy pobłażliwi.” – W. Jaruzelski referat Komitetu Centralnego na X Zjazd PZPR, 29 czerwca 1986 roku.
„To, co mówią politycy PiS, jest haniebne. Prokuratura powinna wyciągnąć z tego wnioski i stawiać zarzuty, kiedy łamane jest prawo. A kłamstwo i agresja w słowach polityków PiS jest łamaniem prawa i tym powinny zająć się państwowe służby „ - Grzegorz Schetyna w Radiu Zet, 19 kwietnia 2012 r.
„Nie da się przesłonić widocznego, na co dzień „gołym okiem" zanarchizowania i rozwydrzenia. Godzi ono w porządek publiczny, ale w pierwszym rzędzie godzi w spokój, w poczucie bezpieczeństwa każdego obywatela. Zagwarantowanie tego spokoju jest obowiązkiem władzy. Obowiązkiem społeczeństwa jest tym działaniom sprzyjać, docenić i uszanować niełatwy milicyjny trud.” – W. Jaruzelski, przemówienie na XI Plenum KC PZPR 10 czerwca 1981 roku.
Aleksander Ścios
Leszku, zawieś drugi licznik Minister finansów Rostowski opublikował list otwarty do „Leszka”, w którym apeluje o zdjęcie licznika długu. Bezpośredni ton listu wskazuje na to, że dobrze zna owego „Leszka” i że pragnie afiszować się tą znajomością. Nie ma oczywiście w tym niczego złego, tak jak nie byłoby we wpisie pod tytułem, dajmy na to, „Drogi Baracku, weź znieś wizy dla Polaków”. Jest jednak pewna różnica – wpis nie kosztuje nikogo nic. Nie ma natomiast tej pewności w przypadku wysyłania listów otwartych do „Leszka” za pośrednictwem kontrolowanych przez rząd mediów publicznych, za czym podejrzewamy stoi całkiem spory wydatek. Szanse są duże, że normalny podatnik, a przynajmniej ten posiadający numer Pesel, i chcący wysłać tą drogą list otwarty do cioci Dziuni, za darmo tego raczej nie zrobi. Co oczywiście rodzi pytanie w imieniu, kogo minister Rostowski śle listy „otwarte” do „Leszka” za pieniądze podatnika? Jeżeli jest to list do przyjaciela, na co bezpośredni ton zdaje się wskazywać, to powinien on zostać przesłany „Leszkowi” raczej za pośrednictwem Poczty Polskiej, a otwartość listu powinna ograniczać się do niepolizanej do końca koperty. Jeżeli jest to natomiast komunikacja oficjalna od ministra finansów to jej spouchwalający się ton nie bardzo jest na miejscu, naszym zdaniem. Pretensjonalności formy „list otwartego” dorównuje jego zagadkowa treść. Zamiast zadzwonić do „Leszka” prywatnie, pochwalić się swoimi sukcesami takimi jak wykończenie OFEs, podwyższenie VATu czy nieruszenie emerytur mundurowych w tzw. reformie, i zasugerować zdjęcie zegara minister Rostowski sprawę upublicznia. Nie wyjaśnia przy tym przekonująco, dlaczego, skoro jest tak dobrze a będzie jeszcze lepiej, sprawę licznika długu w ogóle wydobywać na światło dzienne. Co komu w końcu przeszkadza archaiczny gadżet wiszący gdzieś na murze i pokazujący same zera, bo kraj spłacił dług? Co więcej, w sytuacji, kiedy jego szef znajduje się w spadku swobodnym minister Rostowski z podejrzanym naciskiem krasi swoją epistołę komplementami pod adresem jego rządu? I tak dowiadujemy się m.in. że poprawiająca się sytuacja w finansach publicznych jest przede wszystkim wynikiem dyscypliny wydatkowej, którą utrzymuje rząd Donalda Tuska. Nie ma, więc już żadnych obaw, że gejzer długu doprowadzi do kryzysu, bo dzięki reformom rządu Donalda Tuska, udało się takie zagrożenie odsunąć na długie lata. Na czym konkretnie polega ta „dyscyplina wydatkowa” w rozdmuchanej przez rząd Tuska do groteskowych rozmiarów administracji publicznej minister Rostowski nie zdradza. Nie chwali się także wyrzuceniem w błoto miliardów euro polskiego podatnika na ratowanie banków francuskich ani ochotniczym nałożeniem krajowi kajdan „paktu fiskalnego”. Nigdzie też w „liście otwartym” minister Rostowski wśród swoich osiągnięć nie wymienia nieustannego, samobójczego parcia do euro. A osiągnięcia swoje zawdzięcza przecież przede wszystkim temu, że na zasadzie przypadku jego szefowi nie udało się zrealizować wcześniejszych planów wciągnięcia kraju do matni euro. Ładnie byśmy teraz wyglądali gdyby się to udało… Wygląda, więc w sumie na to, że prawdziwy cel dziwnego „listu otwartego” musi leżeć gdzieś indziej i że nie jest nim zdejmowanie jakichś śmiesznych liczników z muru. Niewykluczone, że jest nim po prostu manewrowanie na wypadek zaistnienia nagłego wakatu na pozycji premiera… Unia pokazała przecież, że w sytuacji kryzysu, który oczywiście nigdy nie przyjdzie, bo ma zwyczaj „wybuchać” niespodziewanie, cała demokratyczna szopka idzie w kąt i namiestnik na prowincję wyznaczany zostaje przez biuro polityczne w Brukseli. A pierwszym kandydatem na namiestnika jest, jak wiadomo, minister finansów, wariant z powodzeniem przećwiczony w Grecji. No a skoro już jesteśmy przy apelach otwartych to pozwolimy sobie na mały kontr apel – szanowny panie profesorze Balcerowicz, niech pan licznika nie zdejmuje! Sam fakt, że komukolwiek może on przeszkadzać stanowi tylko ważny sygnał ostrzegawczy, że jest on potrzebny. Sugerujemy natomiast powieszenie zaraz przy nim innego licznika – ile dni zostało do końca naszej suwerenności walutowej i do wciągnięcia kraju w matnię strefy euro, nad czym usilnie pracują premier Tusk i jego minister finansów. DwaGrosze
O wolnych mediach i SB kach KONFEDERACJA POLSKI NIEPODLEGŁEJ OBÓZ PATRIOTYCZNY Czym skorupka za młodu... Rzecz o SB w „wolnych” mediach. Obecna fala oburzenia części społeczeństwa związana z wyrugowaniem TV Trwam z dostępu do cyfrowego multipleksu i liczne wystąpienia w sprawie rzetelności mediów i prawa do braku nacisków na dziennikarzy są ważnym elementem budzącego się protestu społecznego. Sam w oświadczeniu z lutego 2012 r. wsparłem słuszne prawa części Polaków do dostępu do katolickich mediów. 14 kwietnia br. uczestniczyłem w katowickim marszu w obronie TV Trwam, który został dosyć tendencyjnie przedstawiony przez media publiczne, jako manifestacja, z którą starły się lewackie bojówki... Niedawno minęło ponad 20 lat od czasu, gdy przewodniczyłem Komisji Środków Masowego Przekazu Sejmu RP I kadencji. Już wtedy moje środowisko stawiało postulaty dekomunizacji i lustracji środowiska dziennikarskiego, – czego wobec oporu postkomunistów i ich „okrągłostołowych przyjaciół” nie udało się zrealizować. Dziś poza sądownictwem, prokuraturą czy służbami mundurowymi to właśnie wśród dziennikarzy mamy wiele przykładów na stworzenie dla byłych funkcjonariuszy SB i wysokich funkcjonariuszy MSW PRL ciepłych posad, które umożliwiają im przy tym kreowanie poglądów sporej części Polaków. Ważna jest, bowiem narracja. A ona jest dziś bardzo czytelna. Ze zdumieniem odkryłem, że redaktorem naczelnym gazety „Super-Nowa” wydawanej w Bielsku – Białej do niedawna był Krzysztof Oremus. Twórcą tej lokalnej gazety jest Marek Piotrowski, były członek Komisji Majątkowej - w czasach PRL wysoki funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa. Jego sylwetkę scharakteryzował 19 maja 2011 r. w Salonie 24 prezes śląskiego oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, red. Tomasz Szymborski: „(...) Piotrowski, prawnik, który w latach 70 ubiegłego wieku wyjechał z Polski do Austrii i Niemiec, reprezentował przed komisją stronę kościelną. Wbrew temu, co do tej pory napisano o Marku Piotrowskim nie był "zwykłym" funkcjonariuszem SB w stopniu sierżanta. Wiadomo, że po kilku latach służby odszedł z SB, ale nie z resortu MSW. Udało mi się ustalić, że trafił do tajnego Wydziału XIV w Departamencie I (wywiad), i jako "nielegał" wyjechał właśnie do Austrii i Niemiec. "Super-Nowa" to gazeta, którą założył Marek Piotrowski, główny podejrzany w "aferze Komisji Majątkowej", która przyznawała katolickim parafiom odszkodowania za zabrany przez komunistów majątek”. Wspomniany wyżej Krzysztof Oremus swoją „karierę” rozpoczynał w Stanie Wojennym w MO i ZOMO. Wynika to z akt osobowych IPN 140642 (sygn. IPN Ka /0 239/ 22). 1 lutego 1985 r. został przydzielony do zadań inwigilacji środowisk kościelnych i związków wyznaniowych nierzymsko-katolickich. Według opinii służbowej z 30 grudnia 1985 r. wykazywał się sumiennością i pozyskał 3 tajnych współpracowników (TW). Komunistyczni przełożeni stwierdzali, że zapowiadał się na „dobrego funkcjonariusza SB”. 15 stycznia 1986 r. w jego sprawie został złożony wniosek o przyjęcie go na studia w Szkole Oficerskiej im. F. Dzierżyńskiego w Legionowie. 19 stycznia 1988 r. złożono też wniosek o podwyższenie mu „dodatku specjalnego” z 400 na 2600 starych złotych polskich. W uzasadnieniu wniosku czytamy, że jest funkcjonariuszem SB w służbie stałej. W 1987 r. pozyskał 4 TW, a rok później stale współpracuje z 11 konfidentami. W kwietniu 1988 r. wystąpił z wnioskiem o przyjęcie do PZPR. W MSW PRL pracował aż do 30 czerwca 1988 r. Ze zdumieniem otwieram „Super Ekspress” z 30 marca 2012 r. Ten sam Krzysztof Oremus popełnia tekst „Boćki bronią Sowietów”. Wynika z niego, że pomnik ku czci armii ZSRR stojący w centrum Żywca... stoi tam „pilnowany” przez bociany, które uwiły na nim gniazdo. To ma być zdaniem byłego podoficera MSW PRL argument za jego pozostaniem. Nie dziwi również przyzwyczajenie Oremusa do walki z Kościołem Katolickim. W tym samym tabloidzie w 2004 r. publikuje sensacyjny artykuł „Ksiądz bije się w piersi”. Podkreśla udział katolickiego księdza w pomyłkowym samosądzie na rzekomych złodziejach i fakt zakończenia się tej sprawy w sądzie. Nie dziwi również niedawna „fucha” w „Super - Nowej” u kolegi "po fachu" uczestniczącego aferze z Komisją Majątkową. Całymi latami mieszkańcy Śląska Cieszyńskiego czytają jego teksty. Teksty rozchodzące się w tysiącach egzemplarzy. I tak SB-ek po „przykurzeniu” swojej „kariery” z PRL staje się „poważnym” autorytetem lokalnego środowiska dziennikarskiego. Jego aspiracje są jednak szersze. Teksty są przecież czytane w całej Polsce w popularnym dzienniku o półmilionowym nakładzie. Zainteresowanie byłych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa czy dygnitarzy PRL kształtowaniem poglądów szerokich rzesz czytelników jest znane. Biegnie od domniemanych związków zabójcy ks. Jerzego Popiełuszki Grzegorza Piotrowskiego z gazetą „Fakty i Mity” posła Ruchu Palikota, eksksiędza Romana Kotlińskiego przez „NIE” rzecznika rządów PRL Jerzego Urbana aż – jak widać na przykładzie Oremusa – do mediów lokalnych i tabloidów. Właśnie, dlatego walka o wolne media jest sensowna. Jest arcyważnym zadaniem, które musi wymusić oczyszczenie „czwartej władzy”. Inaczej tajni współpracownicy i funcjonariusze SB czy WSI będą wpływali na poglądy nie tylko tych, którzy pamiętają „propagandę goebbelsów PRL”, ale i młodego pokolenia Polaków. Adam Słomka
Euro na agrafkę Zamiast na ostatni guzik – na ostatnią chwilę. Gdy do pierwszego meczu mistrzostw Europy w piłce nożnej zostało nieco ponad 40 dni, widać już gołym okiem, że obiecane nam autostrady to tylko obiecanki cacanki.
Mecze? Oczywiście odbędą się. Stadiony po wielu przebojach, problemach z odbiorami, kompromitacjach – są wreszcie gotowe. Piłkarze przylecą do Polski i pewnie pod specjalną eskortą policji transportowani będą z lotnisk do miejsc swojego zakwaterowania a potem na mecze. Tak samo będzie z działaczami UEFA., Ale co z kibicami?
To już pięć lat Pięć lat temu, gdy prezesem PZPN był Michał Listkiewicz, a premierem Jarosław Kaczyński przyznano Polsce i Ukrainie organizację mistrzostw Europy w piłce nożnej. Naród wpadł w euforię. Faktycznie, nigdy wcześniej w Polsce nie organizowano tak prestiżowych zawodów. Nigdy tylu ludzi naraz nie przyjeżdżało do Polski. Nigdy też tak bardzo nie chcieliśmy pochwalić się, jak jesteśmy nowocześni i europejscy Pięć lat temu nasza reprezentacja grała na Stadionie Śląskim. Stadionie, który mówiąc delikatnie, nie spełniał określonych norm a wyglądał, jak wyglądał. Lecz był jedynym, na którym można było w miarę sensownie grać i dopingować. Brakowało autostrad, dróg ekspresowych, rozbudowanych terminali lotniskowych, dworców kolejowych na odpowiednim poziomie. To wszystko na Euro miało być. Okazuje się, niestety, że wielu z nich pewnie nie będzie. Transport kibiców na europejskim poziomie zapewnić będzie można w zasadzie jedynie drogą lotniczą. Na lotniskach czterech miast organizatorów mistrzostw udało się zbudować lub wyremontować nowe terminale, zbudować nowe drogi kołowania i wyremontować pasy startowe.
Znacznie gorzej jest z drogami i koleją. Mimo zapowiedzi Donalda Tuska z exposé z 2007 r., (gdy po raz pierwszy został premierem), także jemu nie udało się zbudować w Polsce autostrad. „Myślę o polskich drogach. Wszystkie dotychczasowe rządy bez wyjątku mówiły, że trzeba je budować, i żadnemu rządowi dotychczas się to nie udało. Autostrad, przyzwoitych dróg jest skandalicznie mało. Co gorsza, ciągle wiele dróg tranzytowych przechodzi przez centra naszych miast, przez środek naszych wsi. Z powodu tysięcy TIR-ów przejeżdżających pod oknami życie setek tysięcy mieszkańców naszego kraju zamienia się w koszmar” – mówił wtedy premier? Ale jego ówczesny rząd zrobił w tym kierunku bardzo mało.
Jak to jest budowane? Budowa autostrady to skomplikowany proces. Zaczyna się od pozyskania gruntów, od wyznaczenia jej trasy, a nawet od uchwalenia odpowiedniego prawa. Autostradę w Polsce buduje się tyle samo ile w innych krajach. Beton twardnieje 28 dni, niezależnie od tego, czy wylewa się go w Polsce czy w Niemczech.
– Średni czas na cały proces inwestycyjny od zamówienia pierwszej dokumentacji, uwarunkowań środowiskowych do przecięcia wstęgi wynosi około 6–7 lat. W tym około 2–2,5 roku na uzyskanie decyzji środowiskowej, około 2 lat na wykonanie projektu budowlanego i uzyskanie pozwolenia na budowę i 2–2,5 roku na budowę. To przy założeniu przeprowadzenia całego procesu bez problemów związanych z protestami społecznymi lub ekologicznymi – tłumaczy Robert Chwiałkowski ze Stowarzyszenia Integracji Stołecznej Komunikacji. – W całym procesie nie ma większego znaczenia, jakiej długości chcemy zbudować drogę. Tzn. tyle samo czasu zejdzie na zbudowanie 100 km autostrady, co i 10 km – dodaje. Zgodnie z jego słowami, zbudowanie autostrad na Euro 2012 nie było możliwe. Gdy przyznawano nam prawo organizacji mistrzostw wszystkie planowane inwestycje musiałyby być już na etapie decyzji środowiskowych – musiałyby je mieć. A tak nie było. Dlaczego w takim razie władza raz po raz obiecywała nam, że zdąży? Dlaczego premier wmawiał nam, że kibice z Europy, a także my sami, w trakcie mistrzostw będziemy mogli pojechać drogami ekspresowymi czy autostradami?
„Przyspieszymy budowę obwodnic i autostrad i w tym naszą ambicją będzie połączenie miast, tych głównych aren mistrzostw Europy 2012 siecią szybkich dróg”. Pamiętają państwo te słowa? To znów premier Donald Tusk. A samorządowa kampania wyborcza z 2010 r.? Słynne hasło PO – „nie róbmy polityki…”? Zamiast polityki władza, miała nam budować mosty, drogi. Budować Polskę.
Skończą w 2030 r. Nie można zarzucić władzy, że nie budują. Owszem, jak wskazuje Robert Chwiałkowski z SISKOM w tej chwili prace toczą się na większości autostrad. Ale program budowy dróg ekspresowych i autostrad może się zakończyć w naszym kraju dopiero ok. 2030 r.
Jak w takich warunkach przyjąć kibiców? – Te setki tysięcy kibiców przyjadą do nas pociągami lub przylecą samolotami. Obecnie zakończono już wszystkie remonty na naszych lotniskach, a dworce kolejowe w Warszawie, Gdańsku, Poznaniu i Wrocławiu są na ostatniej prostej. Gorzej sprawa wygląda z remontem torów kolejowych. W tym przypadku proces inwestycyjny jest porównywalny (czy wręcz taki sam) jak w przypadku dróg i tak na prawdę ruszył dopiero w 2008 roku. A powinien w 2005 – tłumaczy dalej Chwiałkowski.
Jak więc jest teraz na kolei? – Mimo wielkich zapowiedzi osób odpowiedzialnych nie udało się zrobić wszystkiego. Flagową inwestycją kolejową jest chyba Dworzec Stadion tuż obok stadionu Narodowego, dla kolei podmiejskich – mówi Stanisław Kokot, rzecznik prasowy Sekcji Krajowej Kolejarzy NSZZ Solidarność. Dworzec wciąż jednak nie jest otwarty. Trwają też renowacje dworców Wschodniego w Warszawie, we Wrocławiu, w Gdańsku. Osobną sprawą pozostaje bezpieczeństwo. Po katastrofie kolejowej pod Szczekocinami kolejarze zorganizowali w Warszawie manifestację, na której domagali się bezpieczeństwa dla siebie i podróżnych. Zapowiedzieli, że jeżeli nic się nie zmieni, to pociągi na Euro nie pojadą. Kolejarze nie chcą ryzykować życiem.
Czy tak się stanie? Zaledwie tydzień temu maszynista pociągu towarowego zatrzymał swój skład na jednej z najbardziej uczęszczanych tras kolejowych: Warszawa–Wiedeń. Według jego słów dwa kolejne semafory pokazywały sprzeczne informacje. Mogło to doprowadzić do tragedii. Nieoficjalnie maszyniści przyznają, że to bardzo powszechny problem.
Pechowa droga Budowa autostrad, szczególnie kluczowego odcinka Łódź–Warszawa (w rządowej nomenklaturze zwanego Stryków–Konotopa) wydaje się od początku mieć pecha. Rząd nie może sobie poradzić z niespełna 100 km autostrady. Niektóre odcinki, jak ten od Grodziska Mazowieckiego do Warszawy, uda się skończyć na czas, ale kilkadziesiąt kilometrów położyło całą inwestycję na łopatki. Gdy na początku tego roku minister transportu Sławomir Nowak przyznał, że nie uda się zbudować autostrad, pojawił się w kręgach rządowych pomysł, by kierowcy jeździli po placach budowy. Opozycja i specjaliści protestowali, bo mogło to doprowadzić do zniszczenia podbudowy drogi.
– Trzeba już zacząć wyznaczać drogi alternatywne – mówi Krzysztof Tchórzewski, poseł PiS, wiceszef sejmowej Komisji Infrastruktury. Prawdopodobnie kibice z zachodniej Europy będą jechać tak jak dziś, czyli przez Łowicz. Ta bardzo zakorkowana, na co dzień trasa ma być sterowana przez policję, co powinno udrożnić ruch. Tymczasem jeszcze dwa miesiące temu zarówno ministerstwo transportu jak i GDDKiA potwierdzały, że wszystko idzie zgodnie z planem a autostrada będzie gotowa na czas.
Z exposé Donalda Tuska w 2007 r. „Jedynym skutecznym sposobem na zachowanie integralności w nowoczesnej rzeczywistości jest ułatwienie ludziom i podmiotom gospodarczym wzajemnej komunikacji w obrębie jednego narodu. To jest nasze zadanie. Dobre drogi z Poznania, Gdańska, Wrocławia, Białegostoku, Lublina do Warszawy to jest dzisiaj prawdziwy wymiar nowoczesnego patriotyzmu, kto tego nie rozumie niech się nie zabiera za rządzenie”.
„Grupę PKP czekają kolejne lata przyjętej strategii. Rozwiążemy problemy przewozów regionalnych. I mój rząd w trybie pilnym zakończy prace nad studium kolei dużych prędkości po to, aby jeszcze w tej kadencji z fazy studium wejść w fazę realizacji”.
Harmonogram obietnic rządu Donalda Tuska:
9 marca 2010: „W drugim półroczu 2009 r. terminowo realizowanych było 70 proc. inwestycji infrastrukturalnych, koniecznych do organizacji w Polsce piłkarskich mistrzostw Europy” – informuje rząd.
24 stycznia 2011: „Premier Donald Tusk wziął udział w konferencji „500 dni do EURO 2012”, która odbyła się na placu budowy stadionu PGE Arena Gdańsk. – Na 500 dni przed samymi mistrzostwami możemy z satysfakcją powiedzieć, że główne cele udało nam się zrealizować – powiedział szef rządu”.
9 lutego 2012: Minister transportu Sławomir Nowak informuje, że kluczowe odcinki autostrad A1 i A4 nie będą gotowe na Euro 2012. Zapewnił, że resort dołoży wszelkich starań, by autostrada A2 była przejezdna podczas mistrzostw.o NSZZ Solidarność. Maciej Chudkiewicz
28 kwietnia 2012 "Jestem bardzo wdzięczny” za tę nagrodę. To nie jest typowa kokieteria. Jestem tą nagrodą bardzo zaskoczony, szczególnie, kiedy oglądam, słucham, czytam, bo sobie w mediach. Myślę często, że media to jednak dość niebezpieczny wynalazek, a ostatnią rzeczą, jaką mogłem się spodziewać dzisiaj, to nagroda od tych mediów”- powiedział laureat tego rocznego Wiktora, pan Donald Tusk, odbierając statuetkę z rąk Andrzeja Wajdy. Pan Donald Tusk otrzymał nagrodę , jako „najpopularniejszy polityk roku 2011 (????) Niemożliwe! Pan Donald Tusk najpopularniejszym politykiem? Chyba najzabawniejszym politykiem prezentującym z marsową miną dowcip angielski.. Przecież ten człowiek od pięciu lat nie wypowiedział zdania prawdy.. To jest dopiero sztuka! Raczej powinie dostać nagrodę „ściemniacza”, jak mówi młodzież.. W jednym pan premier ma rację: „ media to jednak dość niebezpieczny wynalazek”.. Jak ktoś je ma w posiadaniu, poprzez służby specjalne-- w dużym stopniu władza należy do niego?. Chociaż, może nadejść taki dzień, że nawet mówienie prawdy po zmasowanych atakach propagandy, nie wyniesie do władzy kłamiących.. Przypomnę Państwu czas PRL-u.. Była taka toporna propaganda, nie tak wyrafinowana jak dzisiaj-, że ludzie zaczęli pisać na murach, że ”telewizja kłamie”. Sam widziałem takie napisy w Warszawie.. Dzisiaj propaganda jest umiejętnie ukryta i sprzedawana z uśmiechem panienek ją sprzedających, a także panów.. Wystarczy obejrzeć rano TVPINFO… Już od szóstej.. Jak „dziennikarze” się przekomarzają dobrotliwie w studio, a to, jaka pogoda, a to, co czuła jak wychodziła z domu rano, a to jakiś dowcip rozweselający? Jest bardzo rodzinnie, tak, że widz odnosi wrażenie, że teraz uczestniczy nie w akcie propagandowym, ale zaraz wtajemniczą go w arkana prawdy. I przegląd prasy zaczynają od Gazety Wyborczej.. Szczególnie jedna „ dziennikarka” w okularach, ze stojącymi, żółtymi włosami. Może z okazji wizyty Chińczyków w Polsce, po której pozostanie chyba jedynie” Fundusz Inwestycyjny” i nowi biurokraci obsadzą go zgodnie za nasze pieniądze.. Nie pomnę nazwiska, ale jest w okularach- żadna nie jest w okularach, więc łatwo ją zidentyfikować. Gdyby jej dano czas, przeczytałaby całą Gazetę Wyborczą i dodatek do niej – Wysokie Obcasy. I wszystkie ogłoszenia. Jest tak urzeczona tą gazetą, że zapomina, że powinna obiektywnie prezentować zaistniałe wczoraj zdarzenia.. I co jakieś czas wplata swoje poglądy.. A ma takie, jak ta lewicowa gazeta, którą nam narzuca.. Dzisiaj powiedziała, przypominając widzom, żeby zrobili zakupy, bo” wielkie sieci handlowe są nieczynne 1 i 3 maja” (!!!!!). To niby tak przypadkiem.. Kryptoreklama- to się chyba nazywa. No tak! Ale czy zakupy trzeba robić tylko w wielkich zagranicznych sieciach handlowych? Jeszcze są przecież sklepy polskie.. Dopóki nie zostaną zlikwidowane- rzecz jasna.. I wszyscy Polacy nie przeniosą się do zagranicznych sklepów, dając zarobić obcym, a nie swoim.. Jakiś rok temu, państwowe radio propagując Gazetę Wyborczą, przypominało polskim konsumentom, że” ceny w małych sklepikach osiedlowych są wyższe od cen w hipermarketach”, w zachodnich sieciach będących własnością…. No mniejsza czyją własnością.. Tak jak mniejsza czyją własnością są banki.. W każdym razie widać wyraźnie po czyjej stronie są niektórzy: dziennikarze” mediów tzw. publicznych.. A ja i tak pójdę zrobić zakupy tam, gdzie sam uważam.. Gdzie mi nie poprzesuwają cen na półkach, żeby mnie wprowadzić w błąd, nie nagłośnią mi jednego towaru w niskiej cenie, którego w aktualnie w sprzedaży nie ma, bo został wykupiony rano, żebym kupił inne towary, jak już się pokazałem w sklepie i nie ustawia mojej świadomości, że wszystko jest tanio?. Co nie jest prawdą, bo tanio może być masło, chleb i cukier - to, co „obywatele” pamiętają i co kupują codziennie?. Ale niech Państwo spróbują kupić gwoździe, coś, co kupuje się okazyjnie i rzadko.. Tak jak zrobił to mój znajomy, który kupił gwoździe w polskim sklepie, bo tak mu doradził syn- a zna się na tych sprawach, a potem będąc w supermarkecie zobaczył te same gwoździe z tej samej firmy, które kosztowały - uwaga!300% więcej..(!!!) Tak się robi interesy, czemu oczywiście nie jestem przeciwny, bo trzeba tanio kupić i jak najdrożej sprzedać.. Problem polega na tym, żeby nie dać się nabrać na formułę i rozsiewane kłamstwa, że w hipermarketach jest najtaniej.. A szczególnie w Biedronce, którą swojego czasu reklamował pan premier Jarosław Kaczyński. Widocznie ma w niej jakieś udziały.. Są towary tańsze- i są droższe.. Te pojedyncze są umiejętnie nagłaśniane,. A inne - nienagłaśniane w gazetkach - są droższe.. Tych podstawowych jest kilkanaście, a tych, które kupujemy rzadko- setki.. Już tam cały sztab ludzi czuwa nad tym, żeby odpowiednio ustawić ceny.. To jest zresztą największa sztuka, bo każdy grosik stracony, to stracone miliony złotych w przeliczeniu na całość. Piszę te słowa, jako przedstawiciel handlowy od wielu lat.. W każdym razie pan premier Donald Tusk. Otrzymał Wiktora, co prawda z wazeliną - ale co tam.. Przecież jest” najpopularniejszym politykiem” III Rzeczpospolitej, wybitnym politykiem, lubianym i cenionym.. Tak przynajmniej twierdzą ci, którzy przyznali mu Wiktora.. Ja osobiście też bym mu przyznał, ale, za co innego, gdybym miał oczywiście takie możliwości.. Jest mistrzem manipulacji i dezinformacji.. I pcha nas wszystkich do katastrofy.. I jeszcze do tego postawił pomnik w Sopocie. A na pewno pomnik będzie miał, może nawet za życia, tak jak Doda.. Trwa spór czy ma być na pomniku w majtkach, czy bez majtek.. Już tam radni demokratycznie rozsądzą.. Pana Donalda Tuska trudno sobie wyobrazić bez majtek na pomniku, ale” zaczarował całą Polskę”—„ tak jak ja”- tak twierdziła Doda w poprzedniej kampanii tzw wyborczej, nie mylić z Gazetą Wyborczą,a tak naprawdę kampanii mającej na celu rozbudzenie emocji wyborców. I nich się emocjonują gubiąc po drodze resztkę rozumu.. I dalej, albo Platforma Obywatelska, albo Prawo i Sprawiedliwość.. Dwie strony tej samej monety. Monety rzuconej podczas obrad OkrągłegoStołu.. Poprzednio Wiktory otrzymali tacy ludzie jak: Bronisław Komorowski, Jerzy Buzek, Lech Wałęsa,, Donald Tusk, Radosław Sikorki, Kazimierz Marcinkiewicz, Jan Maria Rokita, Leszek Miller, Andrzej Olechowski, Hanna Suchocka, Jacek Kuroń, Danmuta Hubner- trzykrotnie Aleksandr Kwaśniewski i czterokrotnie- Leszek Balcerowicz.. Czyli wszyscy ci, którym Polacy zawdzięczają kraj w katastrofalnym stanie.. Wielkie długi, biurokrację, miliony w poszukiwani pracy w innych krajach, brak perspektyw, i przekazanie kraju – tak naprawdę – obcym.. Im, kto bardziej szkodzi nam i Polsce- tym więcej Wiktorów otrzymuje. Tak na przykład pan redaktor Tomasz Lis, człowiek o bardzo chytrym nazwisku- otrzymał Wiktorów dziewięć(!!!) On to jest naprawdę mistrzem propagandy.. Arcykapłanem propagandy. Wycyzelowanej- prawie doskonałej... Jeszcze brzmią mi w uszach, tak jak chrząszcz brzmi w trzcinie -jego słowa, wypowiedziane w dniu 4 czerwca 1992 roku do pana Lecha Wałęsy, który przyjechał do Sejmu w nocy, by obalić rząd premiera Olszewskiego: „Panie prezydencie, niech nas pan ratuje”(!!!) A przed czym miałby go uratować pan prezydent Lech Wałęsa, jak sam musiał się ratować z posądzenia o związki ze spec-służbami? Ale prezydent go uratował.. No i teraz rozwija swój talent propagandowy. Trzeba przyznać, że ma talent.. WJR
Koalicja PO-PSL uważa, że może wszystko
1. Wczoraj koalicja PO-PSL wsparta przez posłów z Ruchu Palikota, zdecydowała, że 2 projekty ustaw dotyczące podwyższenia wieku emerytalnego do 67 lat, a także tzw. emerytur mundurowych, a więc w sumie około 20 mln Polaków, zostaną skierowane nie do komisji branżowych, ale to komisji nadzwyczajnej, żeby maksymalnie skrócić czas pracy nad nimi. Rządzący nie przejmują się wcale tym, że taki tryb prac nad tak fundamentalnymi zmianami w systemie emerytalnym, może być podstawą skargi do Trybunału Konstytucyjnego, najważniejsze dla nich jest uchwalenie tych projektów przed rozpoczęciem Euro 2012, z nadzieją, że miesiąc później, czyli po mistrzostwach, nikt już nie będzie do tego wracał. W komisji nadzwyczajnej koalicjanci wspierani przez posłów z Ruchu Palikota będą mieli wręcz miażdżącą przewagę nad opozycją, więc prace pójdą jak z płatka, przy takiej przewadze będzie można przegłosować dosłownie wszystko.
2. Ale także inne decyzje tej koalicji, o których ani słowem nie wspominali jej prominentni przedstawiciele w kampanii wyborczej, teraz są realizowane z uzasadnieniem, wygraliśmy wybory, więc mamy legitymację wyborczą dla naszych działań. Taki charakter ma zapowiedziana i już przygotowana przez ministra Gowina likwidacja 122 sądów rejonowych. Samorządy są oburzone, często, bowiem na powstanie tych placówek sądowych oddawały własne nieruchomości i współfinansowały ich remonty, teraz okazuje, ze ich mieszkańcy będą musieli pokonywać dziesiątki kilometrów, żeby skorzystać z usług tych sądów. Ba samorządowcy podejrzewają, że w ten sposób rozpoczął się proces selekcji powiatów na te, które maja przetrwać i te, które w przyszłości będą likwidowane (cechą charakterystyczną powiatu było istnienie na jego terytorium między innymi sądu rejonowego).
3. Samorządy zgłosiły zamiar likwidacji blisko 2500 szkół, przy czym teraz te działania likwidacyjne nie dotyczą już tylko małych szkół podstawowych na wsi, ale także gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych w miastach. To likwidacyjne tsunami ma oczywiście związek z niżem demograficznym, który trafił już nie tylko do szkół podstawowych, ale i do gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych, przede wszystkim jednak jest spowodowane brakiem wzrostu subwencji oświatowej przekazywanej samorządom. A rosną przecież koszty funkcjonowania szkół, w szczególności w ciągu ostatnich 3 lat, gdy rząd zdecydował się ogłaszać podwyżki płac dla nauczycieli, które zrealizować miały właśnie samorządy. Taka skala likwidacji szkół nie oznacza wprawdzie, że dzieci i młodzież nie będą mogli realizować obowiązku szkolnego (zostaną przeniesieni do innych szkół), ale w wielu miejscowościach znikną ostatnie placówki nie tylko edukacyjne, ale także kultury i integracji społeczności wiejskich. A przecież w kampanii wyborczej Premier Tusk ogłosił program budowania świetlików (analogia do orlików), które miały właśnie być miejscami integracji społeczności lokalnych a także prowadzenia działalności kulturalnej i edukacyjnej i te likwidowane szkoły wszystkie funkcje takich świetlików mogą spełniać, ale po wyborach koalicję PO-PSL świetliki już nie interesują.
4. Właśnie w mediach pojawiły się informacje,że komendanci wojewódzcy policji wydali dyspozycje przygotowania likwidacji kilkuset posterunków w małych miejscowościach i to pod cynicznym hasłem poprawy dostępu mieszkańców do policji. Odwieszono w ten sposób proces likwidacyjny jednostek policyjnych, który został utajniony na czas kampanii wyborczej. Po wyborach już bez skrępowania można ten proces zrealizować, mimo tego, że pogorszy on wyraźnie bezpieczeństwo społeczności lokalnych. Zapewne w najbliższym czasie odmrożone zostaną działania likwidacyjne jednostek Poczty Polskiej, instytucji skarbowych, czy podmiotów zajmujących się dystrybucją energii. Po wygranych wyborach rządząca koalicja PO-PSL może przecież wszystko, nawet likwidować państwo. Zbigniew Kuźmiuk
FRONT „EUROPA” W pogodni za potrzebami dnia doczesnego, nie możemy nie pochylić się nad korzeniami naszej kultury i cywilizacji, a te są w perfidny sposób podcinane. Ze zgnilizny moralnej i mieszanek religijno-rasowych uczyniono dogmat założycielski Europy Unii Brukselskiej, która nigdy nie była prawdziwą Europą, ceniącą wartości wyrosłe z potrzeb człowieka, który dziedziczy określoną matrycę swego pochodzenia. Jesteśmy ludźmi o konkretnej przynależności do wspólnot narodowych o białym kolorze skóry i formach religijności odrzucających chaos w sferze moralności i pozostałych zasad życia społecznego. Teraz zabiera się nam to wszystko i buduje globalną stację doświadczalną, gdzie człekokształtne istoty uczy się stadnej reakcji na tak zwane łamanie praw zboczeńców i odmiennych rasowo grup osiedleńczych. Europejczyk ma nadal bezmyślnie konsumować i wydalać, kiedy ginie jego dusza i wymierają europejskie narody. Rodzące się fronty „gorącej” wojny kulturowo-rasowej w Europie (przykładowo Francja, Wielka Brytania, czy początki najazdu Azjatów na Polskę) oraz zmasowany atak propagandowy lobby homoseksualnego w naszym kraju, są wydarzeniami w oczywisty sposób jednorodnymi. Opis przeciwnika i jego narzędzi walki, sformułowano już wielokrotnie. W uproszczeniu aryjska Biała Europa jest tworem nienawistnym ruchom lewacko-socliberalnym, które eliminują z pola bitwy nacjonalno-tradycjonalistyczne zagrożenie pod różnymi postaciami. Anarchiści, trockiści, pederaści, obce rasy na europejskim gruncie, to część oddziałów szturmowych wielkich korporacji kapitałowych i masońskiego super-rządu, używającego wielu maskujących nazw. W układzie wzajemnej zależności szeregowi szturmowcy postępu, stoją zawsze niżej od panów kapitalistycznego skarbca i jego masońskiej(politycznej) nadbudowy. Im – tak naprawdę – pozostają obojętne jakieś pedalskie, feministyczne, czy murzyńskie pienia o prześladowaniach w wymyślonym świecie „homofobów” i „rasistów”. Pragną po prostu nieograniczonego terenu ekspansji finansowo-ideowej, a do tego najbardziej przydatne są zglobalizowane kontynenty bez granic, zanik ras i narodów tudzież unicestwienie obyczajowej moralności. Zbieżność planów łączy wymienione siły rozpadu w we wspólnie pracującą maszynerię zagłady. Sytuacja przerzedzonego obozu tradycjonalistów, nie napawa optymizmem. Jesteśmy podzieleni światopoglądowo i politycznie. Jako katolik widzę wykolejenie swego Kościoła na posoborowej drodze donikąd? Postmodernizm, niczym sławetne ukąszenie heglowskie, zainfekował masowo rzesze kapłanów i świeckich. Jeszcze bardziej tragicznie wyglądają denominacje protestanckie, kompletnie zepsute i otwarcie sprzyjające degeneracyjnym trendom multikulturowości, wielorasowości, feminizmu, zabijania nienarodzonych i skrajnemu pobłażaniu zboczeniom. Fundamentaliści biblijni z USA wyznają pogardę względem aborcji i sodomii, lecz w swej masie uznają ideologiczne i religijne wybraństwo Żydów oraz służą wielkiemu kapitałowi. Stosunkowo najlepiej ma się prawosławie, szczególnie w Rosji, odporne na ekumeniczne nowinkarstwo, twarde moralnie i broniące narodowo-państwowych interesów. Ze wstydem również trzeba się przyznać, iż islam w porównaniu z defensywnym i zaprzedanym doczesności modelem współczesnego chrześcijaństwa, jest dla społeczeństw go wyznających znacznie pozytywniejszy moralnie. W takim Iranie i pozostałych państwach muzułmańskich, każda „parada równości” zostałaby potraktowana karabinami maszynowymi, zaś satanistyczne „śluby” homoseksualistów(entuzjastycznie przyjmowane w całej „postępowej” Europie, niedługo z Polską włącznie), mogłyby odbywać się w kulturze islamskiej jedynie pośmiertnie. Z krwawą ironią należy przyjąć buńczuczne pozy systemowo-postkonserwatywnej prawicy, która wybiera się na wojnę religijną z islamem, ma się rozumieć w imieniu zagrożonego chrześcijaństwa. Tyle, że to obecne, wykoślawione „chrześcijaństwo” stanowi zaprzeczenie nauk Chrystusa, Tradycji i prowadzi wyznawców na manowce synkretyzmu. Przy okazji kwestie wiary nakłada się na konflikt rasowy, aby pozostać w zgodzie z polityczną poprawnością. Rasy powinny żyć dla własnego dobra oddzielnie, co nie ma niczego wspólnego z dyskryminacją i rasizmem oraz nie leży w sprzeczności z żadną religią. Bóg przez sam akt stworzenia ras ludzkich i przydzielenia im siedzib zamieszkania na ziemskim globie, nadał separatyzmowi metafizyczny sens i logikę. Opatrzność nie życzyła sobie również zboczonych, jednopłciowych związków, o czym mówi Pismo Święte, święte księgi innych religii oraz nieskażone lewackością przyjmowanie praw natury. Wykolejone jednostki nie mogą narzucać swej woli olbrzymiej większości, która milczy, bo jest zastraszona lub zniewolona praniem mózgów. Kiedy używamy pojęcia „obóz tradycjonalistów” nie mamy na myśli ściśle wyznaczonego środowiska religijnego, filozoficznego, ideowego czy politycznego? Chodzi raczej o front wyznawców pewnych zasad, które figurują poniżej: -Uznanie wyższości Absolutu ponad materią, Wspólnoty Narodowej ponad egoizmem jednostki – Mocne poczucie tożsamości typu nacjonalistycznego i tradycjonalistycznego – Szacunek do kulturowo-cywilizacyjnych, etnicznych i rasowych fundamentów Europy -Przyjęcie podstawowych zasad moralności, że homoseksualizm, pedofilia i ich pochodne, to zboczenia, zaś aborcja to morderstwo -Programowe odrzucenie lewicowych i lewackich doktryn oraz kultu wielkiego kapitału i liberalizmu W tym z grubsza narysowanym kręgu mieszczą się dla przykładu antyjudaistyczni chrześcijanie, krąg wierzących, opartych o ariańskie księgi weddyjskie, umiarkowani rodzimowiercy bez antykatolickiego fanatyzmu, narodowcy konserwatywni, radykalni i ze skrzydła socjalnego, nacjonal-agraryści, eko-nacjonaliści, tradycjonaliści integralni, rewolucyjni konserwatyści i do pewnego stopnia przedstawiciele Nowej Prawicy(w rozumieniu metapolitycznym,nie inicjatywy p. Korwina-Mikke), monarchiści o nastawieniu absolutystycznym, subkultury skinheads i tzw. kibicowska, szczególnie widoczna w rozbijaniu pedalskich marszów,aktywna w walce z Systemem i przywiązana do patriotyzmu ogólnonarodowego i lokalnego. Trudno pokładać nadzieję w rozwodnionej ciągłymi kompromisami koncesjonowanej prawicy. Nie ma też oczywiście mowy o współdziałaniu, a nawet tolerowaniu liberalnej lewicy (SLD z przyległościami). Odrzucamy także dziwaczne koncepcje „współpracy” tradycjonalistów z ruchami anarchistyczno-trockistowskim i ogólnie lewackimi przeciwko Systemowi. Walczymy o zupełnie odmienne cele, zaś każdy lewak to wróg porządku i wszelkich wartości, które cenimy. Z punktu widzenia katolika-tradycjonalisty duchowym jądrem oporu przeciwko Europie Unii Brukselskiej, może być połączenie wysiłków przedsoborowego Kościoła i bezkompromisowego prawosławia – czyli głównie Cerkwi Rosyjskiej. Tego typu inicjatywy, wychodzić powinny również od samych wiernych bez oglądania się na hierarchów. Wyeksponowanie tej akurat opcji wynika z naszego światopoglądu, lecz nie jest stanowiskiem obowiązującym wszystkich uczestników antysystemowego i antylewackiego bloku. Winniśmy wspólnie wypracowywać płaszczyznę porozumienia, każdy z dobrą wolą – przekładając to, co nas łączy przed tym, co nas dzieli. Soc-liberalna potęga wyrosła na zbliżeniu nieraz dalekich od siebie stron, choćby odnowionego przez neotrockizm marksizmu-leninizmu z oligarchicznym i bezpaństwowym kapitałem. My walczymy o prawdziwie zjednoczoną Europę ponadczasowych wartości, którą urządzimy dopiero po wyparciu z jej granic wrogich ludów, chorych idei i obcych wierzeń. Na razie toczymy bój o przetrwanie, a to kwestia decydująca o przeżyciu własnego świata. Gdy przegramy, odejdziemy z areny dziejów niczym wymarłe gatunki dumnych drapieżników lub zgoła dinozaurów, zaś zatriumfują pederasta z lewakiem, korzystając z liberalno-kapitalistycznego „raju” poprawności politycznej i praw anty-człowieka. Dla nas będzie to prawdziwe piekło. ROBERT LARKOWSKI
Sojusz Kaczyńskiego, Pawlaka i Palikota za emeryturą kanadyjską? Kaczyński, PiS proponuje „System kanadyjski, zwany też emeryturą obywatelską, polega na zagwarantowaniu przez państwo jednakowego świadczenia dla wszystkich obywateli, którzy płaciliby jednakową niską składkę. Wczoraj Palikot, ustami swojego nadzorcy ze strony Urbana, czyli Rozenka oświadczył, że Ruch Palikota jest za wprowadzeniem emerytury kanadyjskiej. Giżyński, w całej swoje poczytalności udał, że ogłuchł. Tępo patrzył się w przestrzeń i grał na przeczekanie tematu. Hofman, Giżyński to twarze PiS okre4su przejściowego, nienadające się do zaostrzającej się walki politycznej. Dlaczego PiS nie wysłał kanadyjskiej, na którą nawet został ukuty sensowny termin, Emerytura Obywatelska? Zamiast tego wysłał na rozmowy o emeryturach nieprzygotowanego Giżyńskiego, który nawet nie wspomniał, że również PIS, dużo wcześniej poparł tren pomysł. Oświadczenie Rozenka dramatycznie zmienia sytuację Tuska i może doprowadzić do przedterminowych wyborów. Przypomnę, że pierwszy ogłosił pomysł emerytury kanadyjskiej Pawlak i zapowiedział referendum w tej sprawie. Media cały ten antysocjalistyczny pomysł przemilczały. Teraz jednak media lansujące Urbanowy Ruch Palikota mogą stworzyć narrację, w której to Palikot będzie tym, który uosabia tą reformę. Mam pytanie do Giżyńskiego. Jak mu się wydaje jak się poczuli wolnorynkowi zwolennicy PIS, kiedy Giżyński „ rozdziawił usta „ jak jedyną odpowiedź na słowa Rozenka? Jestem pewny, że wielu z nich odniosło wrażenie, że PiS, że Kaczyński to taki sam polityczny oszust wyborczy jak Tusk. Że obietnice wprowadzenia na przykład wspomnianej emerytury kanadyjskiej to zwykł ordynarne kłamstwa, mające na celu oszukanie wyborców. PIS ma ogromną szanse zrobić coś teraz dla Polaki, dla Polaków. Zmusić Palikot i Pawlaka do zawarcia sojuszu sejmowego na rzecz emerytury kanadyjskiej. Dla dobra Polaków wyniszczanych niemieckim systemem ubezpieczeń społecznych warto zatkać nos. Osobiście uważam, że ani Palikot, ani jego mentor Urban nie chcą zaprzestać okradania Polaków z ich pracy w postaci haraczu zwanego ubezpieczeniem emerytalnym. Ich interesuje raczej poddanie Polaków terrorowi politycznej poprawności. PIS, PSL i Ruch Palikota maja większość parlamentarną. Mogą postawić Tuska pod murem. Nie dopuścić do rozbudowy gułagu ekonomicznego, w którym Polacy zmuszeni będą do pracy aż do śmierci. Mogą postawić Tuska przed alternatywą. Albo emerytura kanadyjska, albo żadne zmiany. Palikot zorientował się, że dużo traci popierając Tuska w sprawie przeforsowania pracy starych Polaków aż do śmierci. Co się stanie, ile PiS starci jak Palikot demonstracyjnie stwierdzi, że jest przeciw „pudrowania trupa”, jakim jest „reforma emerytalna i wezwie PiS i Pawlaka do poparcia emerytury kanadyjskie, jak wezwie Kaczyńskiego i Pawlaka do poparcia?….Palikota. Oczekuje, że PiS wykorzysta tą szansę, że pokaże, że idzie w stronę wolnościową, w stronę wolnorynkową. Na koniec jeszcze jedna uwagą. Rozenek pokazał jak poradzić sobie z Gargamelem z Platformy, z Szenfeldem. Powiedział do tego tetryka politycznego, że powtarza bez sensu i związku te same słowa i tylko niepotrzebnie zajmuje czas. Szenfeld aż się skulił. A wystarczyło kilka słów prawdy na antenie.
„Chcesz płacić do ZUS tylko 120 zł? Jeżeli się zgodzisz, będziesz miał niską emeryturę, ale będziesz więcej zarabiał. Takie pytanie w referendum chce zadać Polakom wicepremier Waldemar Pawlak”…Pawlak chce, żeby wszyscy płacili jednakową, niewielką składkę, i to tylko do ZUS. - W zamian na starość każdy dostałby emeryturę wystarczającą na przeżycie bez pomocy opieki społecznej. Ta emerytura dla wszystkich byłaby jednakowa- mówi wicepremier. Ile mogłaby wynosić? - Powinna pozwolić godnie żyć. Na dzisiejsze warunki mogłoby to być 1200 zł.”…” Pawlak chce o referendum rozmawiać z innymi członkami rządu. Emerytury to teraz wśród członków gabinetu jeden z najgorętszych tematów. Co roku państwo dopłaca do nich ponad 40 mld zł? Na dłuższą metę budżet tego nie wytrzyma.”… ( więcej)
Trybunał Konstytucyjny uznał za niekonstytucyjne jednolite składki ubezpieczenia zdrowotnego, jakie za rolników płaci budżet państwa. Reakcja Polskiego Stronnictwa Ludowego była piorunująca: - PSL nie zgodzi się na żadne ruszanie KRUS-u - mówił w Poranku Radia TOK FM Marek Sawicki, minister rolnictwa i rozwoju wsi, minister skądinąd konstytucyjny. Zdaniem Sawickiego rozwiązaniem byłoby zrobienie "prostego, kanadyjskiego czy szwedzkiego systemu ubezpieczeniowego, w którym państwo nie dopłacałoby ani do ZUS-u ani do KRUS-u. -Ryczałtowa składka, ryczałtowa emerytura, a jeśli pani chce się ubezpieczyć dodatkowo, niech pani robi to w dodatkowych funduszach - zaproponował. -Nie róbcie nagonki na rolników– zaapelował” ...(więcej)
Kaczyński, PiS proponuje „System kanadyjski, zwany też emeryturą obywatelską, polega na zagwarantowaniu przez państwo jednakowego świadczenia dla wszystkich obywateli, którzy płaciliby jednakową niską składkę. „....”Dwa lata temu pomysł wprowadzenia systemu kanadyjskiego rzucił lider PSL Waldemar Pawlak. Według jego szacunków składka miała wynosić 120 zł miesięcznie, co w przyszłości miało przynieść ok. 1000 zł emerytury. PSL chętnie wróciłoby do niego. – Niestety nasz liberalny koalicjant nie chce poprzeć liberalnego pomysłu – mówi rzecznik PSL Krzysztof Kosiński. „.....”System kanadyjski był też postulowany przez Centrum im. Adama Smitha. Według projektu Centrum miałby być finansowany z podatków ogólnych, a nie składek płaconych do ZUS. Szacunkowa emerytura obywatelska miałaby wynosić 900 zł.
– To uczciwy i realistyczny system. Obecnie obowiązujący upadnie, co widzimy np. w Grecji. A sytuacja demograficzna i gospodarcza powoduje, że przez najbliższe pół wieku nie ma szans na wzrost emerytur– uważa wiceszef Centrum Andrzej Sadowski. (więcej)
Wipler, „Co Pan sądzi o projekcie Centrum im. Adama Smitha na temat obywatelskiej emerytury?
Osobiście jestem gorącym zwolennikiem tego rozwiązania i uważam, że to jest droga, w którą powinna iść debata publiczna. Na wstępie zaznaczę jednak, że jest to jednak moje osobiste zdanie, a nie mojego klubu parlamentarnego czy partii. W może nie byłoby konieczne podwyższenie wieku emerytalnego, gdyby rząd zmniejszył opodatkowanie pracy, znacznie zredukował bezrobocie, odwrócił niekorzystny trend demograficzny? 90 procent Polaków jest przeciwna tzw. „reformie emerytalnej” nie tylko, dlatego, że jest zaskoczona tą propozycją. Przede wszystkim boją się, że to jest dopiero początek, a ten wiek, do którego będą musieli pracować, będzie w obecnym modelu emerytalnym sukcesywnie wydłużany. Moim zdaniem obecny model emerytalny, oznaczający utrzymanie instytucji pośredniczących typu ZUS i OFE jest szalenie drogi w utrzymaniu. Powinniśmy umożliwić Polakom, co proponuje moja partia, co najmniej rezygnację z OFE. Ja sam uważam praktycznie od początku istnienia OFE, że powinny one zostać zlikwidowane, jako projekt kompletnie nietrafiony, a po tylu latach funkcjonowania wręcz skompromitowany. ZUS, jako dodatkowy pośrednik kosztowy, jest także zbędny w efektywnym systemie emerytalnym. Dlatego dobrą alternatywą w stosunku do obecnego systemu jest system obywatelskiej emerytury – emerytura w równej wielkości dla wszystkich Polaków, którzy osiągnęli określony wiek i przez określony czas pracowali bądź wychowywali dzieci, a emerytura jest finansowana z budżetu a nie z podatków obciążających pracę, zwanych składkami. Taki system jest prosty i tani i nie powoduje skutków ubocznych wysokiego „oskładkowania” pracy, jakimi jest zatrudnianie bez umowy bądź wypychanie pracowników na umowy zlecenia i o dzieło. W przypadku Polski musi on jednak zostać zmodyfikowany, ponieważ na system socjalny bogatej Kanady nas nie stać. Powinien on moim zdaniem być powiązany z określonym dorobkiem zawodowym - nie powinien obejmować osób, które na przykład unikały pracy na terytorium RP...
A może powinniśmy iść krok dalej i w ogóle znieść przymus ubezpieczeń społecznych? Nie, to jest krok zbyt wielki. Nie wyobrażam sobie, aby zyskać poparcie społeczne dla tego typu rozwiązania, a to w demokracji jest kluczowe. Są pewne kwestie, które są przyjmowane, jako oczywiste we współczesnym świecie i jedną z nich jest powszechny, obowiązkowy system emerytalny, czy się to komuś podoba czy nie. Wiele lat przyszło mi oswajać się z tą myślą, ale tak po prostu jest. Zabezpieczenie na starość jest dla przytłaczającej większości ludzi, nie tylko Polaków, sprawą szalenie ważną..( źródło) Marek Mojsiewicz
Minister Rostowski ma go dość – zegar długu publicznego musi zniknąć Dług publiczny to sprawa niewygodna dla polityków, zwłaszcza dla ministra finansów, który wszak odpowiada za stan finansów państwa. Dlatego też zapewne odmierzający wysokość długu publicznego zegar, zamontowany w centrum Warszawy z inspiracji Leszka Balcerowicza, zaczyna drażnić ministra Jacka Rostowskiego. Zwrócił się, więc z prośbą do ekonomisty, aby ten go zdemontował, gdyż nie jest już potrzebny. Minister finansów zaapelował o to do prof. Leszka Balcerowicza w ciepłym liście. Tłumaczy w nim, że w związku z pozytywnymi informacjami, płynącymi z KE, dotyczącymi wysokości deficytu w sektorze finansów publicznych oraz dobrymi prognozami dotyczącymi spadku długu publicznego, doszedł do wniosku, że zegar należy już usunąć. Jak czytamy dalej, rozpoczął się dla Polski okres, w którym stosunek długu publicznego do PKB powoli, ale konsekwentnie maleje, co jest charakterystyczne dla krajów wiarygodnych finansowo? Zdaniem Rostowskiego, znów bogacimy się szybciej niż się zadłużamy.
Według obliczeń, w tym roku relacja długu do PKB spadła o 3% i, jak tak dalej pójdzie, niedługo może spaść nawet poniżej 50% PKB. Minister Rostowski nie omieszkał się zarazem pochwalić, że dzięki staraniom rządu udało się zejść z poziomem deficytu, do 5,1%, czyli znacznie więcej niż zakładano. W tym roku ma on spaść poniżej 3%, skutkiem, czego KE zdejmie z Polski procedurę nadmiernego deficytu. Minister ma też ambitne cele na przyszłość. W 2015 roku planuje, że nasz kraj osiągnie średnio-okresowy cel fiskalny i tym samym spełni wymogi unijnego 6-paku oraz paktu fiskalnego. Już rok później, jego zdaniem, możemy osiągnąć nadwyżkę dochodów nad wydatkami. Rostowski z dumą podkreśla, że jest to wynik narzuconej przez rząd Donalda Tuska dyscypliny wydatkowej. Wyraził też nadzieję, że prof. Balcerowicz, będąc zatroskanym o stan finansów publicznych, ucieszył się z podwyższenia wieku emerytalnego i zmiany systemu tzw. emerytur mundurowych. W opinii ministra poprawi to znacznie sytuację w najbliższych dziesięcioleciach, a zarazem przyciągnie inwestorów zagranicznych. Tym bardziej, że to nie koniec planowanych reform. W związku z tym niebezpieczeństwo dla polskich finansów publicznych zostało, w jego opinii, zażegnane. Dlatego też Rostowski kordialnie zaapelował: „Leszku! Ściągnij licznik. Spełnił on swoją pożyteczną rolę.” To dzięki niemu rząd miał ciągle przed oczami zagrożenie przekroczenia progów ostrożnościowych. I ten sam cel, w przekonaniu Rostowskiego, przyświecał Leszkowi Balcerowiczowi, gdy podjął się jego zawieszenia. Minister zauważył, że nominalnie dług publiczny cały czas rośnie, tymczasem chodzi o relację długu do PKB, czyli stosunek zadłużania do bogacenia się. To, bowiem jest miernikiem wiarygodności finansowej państw na całym świecie. W jego opinii, gdyby powstał właśnie taki licznik, mógłby wisieć bez przerwy. Ten obecny natomiast wskazuje na zagrożenie, którego już nie ma. „Co zrobisz, kiedy ponownie pojawi się zagrożenie? Jak wtedy będziesz chciał bić na alarm?” – pisze Rostowski. Dlatego minister finansów uznał, że należy go, więc zdjąć i ewentualnie powiesić ponownie, gdy zagrożenie znów się pojawi. Wyraził jednak nadzieję, że rząd Donalda Tuska skutecznie je odsunął na długie lata. Można jednak przypuszczać, że jeśli znów zaczniemy się zadłużać, minister Rostowski raczej nie upomni się o zawieszenie licznika. A to się może bardzo szybko zmienić. Za komentarz do tej sytuacji niech posłuży wpis jednego z internautów, pod informacją o inicjatywie zdjęcia licznika: „Nie ma potrzeby, wkrótce na liczniku zabraknie miejsca na kolejne cyfry i licznik straci sens. Myślę, że po cyfrach 9999999999.99 następną, z przyczyn konstrukcyjnych licznika, będzie 0000000.00, i tak oto pozbędziemy się długu.” I.Sz.
Źródło: http://makro.pb.pl/2599116,30903,leszku-sciagnij-licznik
http://www.pch24.pl/
„Montaż” Vladimira Volkoff’a, czyli wpadka Bronisława Wildsteina Swoistym paradoksem i ironią losu jest fakt, że „Montaż”, który jest swego rodzaju odtrutką na intoksykację i dezinformację w przestrzeni informacyjnej i przez to wyrabia w czytelniku wrażliwość na te zjawiska w pewnym zakresie sam dezinformuje, ale – co należy podkreślić – nie za sprawą autora. Książka Vladimira Volkoff’a „Montaż”, to powieść nietuzinkowa. Pomimo, że została zaszufladkowana, jako książka o charakterze sensacyjnym, mająca w tle rozgrywki służb specjalnych, to nie jest to jednak kolejna opowiastka z cyklu „bomby, miny, karabiny”, jakimi obłożone są półki w księgarniach. Nie znajdziemy w „Montażu” bohaterskich Jamesów Bondów, bowiem jest to wspaniale napisana powieść, w której fabułę umiejętnie wpleciono podręcznikowe zasady prowadzenia walki informacyjnej i psychologicznej, a jedyną bronią, którą posługują się jej bohaterowie, to intelekt. Książka Volkoff’a, to opowieść o misternie zaplanowanej i przeprowadzonej operacji radzieckiej agentury wpływu na terenie Francji. Fundamentem działań radzieckich agentów wpływu w „Montażu” są swego rodzaju przykazania klasyka strategii, jakim był Sun-Tsu dla infoagresorów. Jeden z głównych bohaterów powieści, a zarazem autor tytułowego montażu Abdulrachmanow, w swoim gabinecie ma powieszone na ścianie te „przykazania”:
1. poddawaj w wątpliwość dobro;
2. kompromituj przywódców;
3. wstrząśnij ich wiarą, niech gardzą;
4. posługuj się ludźmi złymi;
5. dezorganizuj działalność władz;
6. siej niezgodę między obywatelami;
7. podżegaj młodych przeciwko starym;
8. drwij z tradycji;
9. zakłócaj aprowizację;
10. rozpowszechniaj zmysłową muzykę;
11. sprzyjaj rozwiązłości;
12. nie żałuj pieniędzy;
13. zbieraj informacje.
Bardzo ciekawie przedstawiono budowanie legendy głównemu bohaterowi Aleksandrowi Psarowi, który jest kluczową postacią całej misternie zaplanowanej operacji. Otóż w celu uwiarygodnienia go w oczach prawicowców i antykomunistów organizuje on w kręgu znajomych z liceum, do którego uczęszcza stowarzyszenie o antykomunistycznym charakterze. Oficer prowadzący w ten sposób tłumaczy bohaterowi powieści tę decyzję:
„(…) Nie sądzi pan chyba, że petycja kilku francuskich licealistów będzie miała jakikolwiek wpływ na los naszych towarzyszy Ethel i Juliusza Rosenbergów? Korzystne będzie, jeżeli tymczasem wytworzymy wokół pana aurę człowieka prawicy. To się panu później przyda”.
Vladimir Volkoff w ciekawą fabułę umiejętnie wplótł kwestie dotyczące wojny informacyjnej i przez to „Montaż” posiada nie tylko walor literacki, ale także edukacyjny. Doskonale w niej wyłożono metody oraz charakter działań agentury wpływu. Sposoby posługiwania się białą i czarną propagandą, intoksykacją oraz dezinformacją za pomocą mass mediów. Volkoff podkreśla, że tradycyjna wojna energetyczna – konwencjonalna, to anachronizm w globalnej rywalizacji czasów współczesnych. Nowoczesnym orężem na miarę naszych czasów jest wojna informacyjna.
„(…) Ryzykować własnym życiem potrafi każdy idiota. Myślę, że o wiele przyjemniej jest połamać kości komuś innemu – odpowiedział Pitman, pogodnym uśmiechem przepraszając za ostrość wyrażenia.
–Tyle, że nie żyjemy już w czasach księcia Sieriebriannego, ani w czasach naszych bogatyrów. Wtedy niewielki rozumek i maczuga wystarczały do wygrania bitwy. Nieszczęśliwie dla pana się składa, że przyszłość nie należy do sztuki wojennej rozumianej w sposób tak tradycyjny. Amerykanie mają bombę atomową, wkrótce i my ją będziemy mieli. Efekt: koniec łamania kości. To znaczy zawsze gdzieś, w jakimś kącie świata, będą trwały potyczki, będą zabici, niestety, bohaterskie czyny i okrucieństwa, tyle, że bez realnych konsekwencji, jak strącenie pionków na dalekim przedpolu, próba sił, nic więcej. Prawdziwie nowoczesna wojna Aleksandrze Dmitryczu, nie pociągnie za sobą prawie żadnych zniszczeń materialnych. Będzie to wojna bardzo wydajna, ekonomiczna. Jej zwycięzca będzie panem życia i śmierci na zdobytych terytoriach i wśród podbitych ludów. Będzie nimi władał w sposób bardziej suwerenny niż niegdyś królowie. Znajdujemy się u zarania rozwoju nowej broni, wcale nie śmiercionośnej, wydajniejszej niż wszystkie dotychczasowe. Jeżeli chce pan wziąć udział w wojnie zwycięskiej, musi się pan stać oficerem tej nowej kawalerii”.
„(…) Wywiad i kontrwywiad to tylko dwie strony tej samej rzeczy, istotnej, owszem, nie można zaprzeczyć, lecz wciąż dość prymitywnej. Próbować poznać zamiary przeciwnika, przeszkodzić mu w poznaniu moich sekretów, to dość pasywne rozumienie naszych zadań. Sprawy nabierają rozmachu od momentu, kiedy to my podpowiadamy przeciwnikowi jego intencje i zamiary, które on później zechce wprowadzić w życie. (…) Nasz towarzysz Mao Tse-tung powiada, iż świadomości społecznej przeciwnika trzeba >nadać formę<. Ponieważ to my sami sporządzamy tę matrycę, przeciwnik jest odtąd uzależniony od nas – Pitman udał, że się waha. – Myślę, że mogę panu wyjawić, iż posługujemy się pięcioma różnymi technikami pozwalającymi kierować postępowaniem naszego przeciwnika. Po pierwsze, biała propaganda, polegająca po prostu na stałym powtarzaniu: >Jesteśmy od was lepsi<. Można to powtarzać miliony razy.
Dalej, czarna propaganda, do której trzeba trzech partnerów: przypisuje się przeciwnikowi zamiary, których on wcale nie żywi, a które nie będą się podobały temu trzeciemu, to dla niego gra się tę komedię. Dalej, intoksykacja. Tu może być dwóch lub trzech partnerów. Chodzi o oszukiwanie za pomocą metod subtelniejszych niż zwykłe kłamstwo. Na przykład nie podrzucam panu fałszywych informacji, ale zaaranżuję coś takiego, że pan mi je wykradnie. Wreszcie dezinformacja, pojęcie, którego używamy też dla oznaczenia wszystkich tych metod. W węższym sensie dezinformacja jest w stosunku do intoksykacji tym, czym strategia wobec taktyki. (…) Piąty sposób jest tajny Aleksandrze Dmitryczu. Jesteśmy jedynym mocarstwem, które wypracowało pewne techniki… (…) Jedno słowo tylko: piąty sposób polega na wywieraniu wpływu. Cztery pozostałe w porównaniu z nim to dziecinne zabawki. Powiem coś, co będzie pana szokowało. Pamięta pan słowa Karola Marksa: >Minęła już epoka rewolucji, znaczonych przez zadane ciosy…”.
Autor książki za pośrednictwem jej bohaterów zwraca uwagę czytelnika na rolę i znaczenie mediów we współczesnej epoce:
„(…) Marks rozumował jeszcze w kategoriach dwumianu encyklopedyści – jakobini, my jednak poszliśmy dalej. Obecnie terroryzm ma nam po prostu dostarczyć okazji wywarcia naszego wpływu, i to za pośrednictwem metod, o których Marksowi nawet się nie śniło, za pośrednictwem środków masowej informacji, mass media. W średniowieczu zabójstwo jednostki powiedzmy księcia, mogło zmienić historię danego kraju. Później jednak lud pokazał się na scenie i odtąd terror indywidualny stracił przydatność. Dzisiaj znowu zmierzamy, wielkimi krokami ku epoce, która na nowo przywróci znaczenie jednostce, ale nie dzięki jej nadzwyczajnym właściwościom, tylko na skutek wzrastającej roli masowej komunikacji. Nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę, że charakter człowieka, już zmodyfikowany przez fotografię prasową i kino, zmieni się raz jeszcze w ciągu najbliższych dwudziestu pięciu lat dzięki telewizji. Nie sądzę, żebym się mylił: za dwadzieścia pięć lat wzięcie zakładników albo zabójstwo jakiegoś urzędniczyny wywoła większy rozgłos niż wojna kolonialna w wieku dziewiętnastym”. Vladimir Volkoff zasłynął w Polsce, jako autor innej znakomitej książki będącej swego rodzaju podręcznikiem do prowadzenia walki informacyjnej oraz obrony przed infoagresorem „Psychosocjotechnika, dezinformacja – oręż wojny”. Wyłożył w niej zasady wpływania na odbiorców mass mediów za pomocą intoksykacji i dezinformacji. Po lekturze powieści „Montaż” można śmiało pokusić się o postawienie tezy, że jest to literackie uzupełnienie książki „Psychosocjotechnika, dezinformacja – oręż wojny” i te dwie pozycje stanowią pewną całość. Oprócz ukazania metod działań agentury wpływu dodatkową wartość tej książki stanowi jej strona literacka i historyczna, bowiem Volkoff znakomicie nakreślił tło fabuły tej książki – dzieje przedstawicieli rosyjskiej białej, monarchistycznej emigracji we Francji. W „Montażu” bardzo plastycznie, a zarazem w zniuansowany sposób ukazano losy rosyjskich emigrantów nad Sekwaną po II wojnie światowej. Ich życie codzienne, dramaty i tęsknotę za dawną, carską Rosją. Polski czytelnik w trakcie lektury tej książki poznaje inne – jakże odbiegające od pokutującego w naszym kraju stereotypu prymitywnego Moskala – oblicze Rosjan. Na tej płaszczyźnie „Montaż” tworzy pewien cykl z takimi powieściami Volkoff’a jak: „Carskie sieroty” czy „Werbunek”. Swoistym paradoksem i ironią losu jest fakt, że „Montaż”, który jest swego rodzaju odtrutką na intoksykację i dezinformację w przestrzeni informacyjnej i przez to wyrabia w czytelniku wrażliwość na te zjawiska w pewnym zakresie sam dezinformuje, ale – co należy podkreślić – nie za sprawą autora. Otóżpolskie wydanie tej książki dezinformuje, bowiem na samym dole okładki (zapewne w celu reklamowym) zacytowano Bronisława Wildsteina: „To doskonała powieść szpiegowska”. Tymczasem „Montaż”, owszem – jest książką o działalności agentury na obcym terenie, ale agentury wpływu, a nie o klasycznych szpiegach i tym, co w nomenklaturze walki informacyjnej nazywa się HUMINT (human intelligence). Bohaterowie książki nie trudnią się wykradaniem tajemnic czy białym wywiadem, ale wpływają, intoksykują i dezinformują, a to zasadnicza różnica. Agent wpływu nie jest szpiegiem – to elementarz walki informacyjnej. Agenci wpływu mają zabronione przez swoją służbę szpiegowanie i wykradanie tajemnic, bowiem taka działalność ułatwia namierzenie służbom kontrwywiadowczym. Dlatego wykrycie agentury wpływu jest bardzo trudne. Agenci wpływu należą do osób o najściślej strzeżonej tożsamości w ewidencji służby infoagresora. Są, bowiem najczęściej postaciami publicznymi, a ich skuteczność opiera się na totalnym utajnieniu. Raz zdemaskowany agent wpływu nieodwracalnie traci swą przydatność. Agenci wpływu, zwłaszcza uplasowani wysoko w hierarchii politycznej czy naukowej, (jako tzw. „autorytety”), prowadzeni są najczęściej werbalnie, drogą ustnych sugestii, bez zostawiania śladów w dokumentacji służby specjalnej, która go prowadzi. Często w prowadzonej przez służbę ewidencji agentury jeden kryptonim obejmuje całą grupę lub organizację złożoną z wielu osób, których tożsamość nie jest wymieniana. Zdarza się, że anonimowi agenci wpływu ukrywani są zbiorowo pod kryptonimem konkretnej operacji i uaktywniani incydentalnie w momentach ważnych rozstrzygnięć politycznych. Zabiegi te sprawiają, że agentura wpływu dekonspirowana jest najczęściej przez oficerów wywiadu, którzy przeszli na drugą stronę. Wysoki stopień utajnienia tożsamości agentów wpływu sprawia, że udowodnienie im przed sądem działania na rzecz obcego państwa jest praktycznie niemożliwe. Podstawą demokracji jest, bowiem prawo do głoszenia własnych poglądów. Agent wpływu nie wykrada tajemnic z sejfów i prawie nie sposób przyłapać go na „gorącym uczynku”. Najczęściej nie kontaktuje się potajemnie z oficerem prowadzącym i nie otrzymuje od niego instrukcji, zadań lub wynagrodzenia. Nie odwiedza skrzynek kontaktowych, nie zostawia nigdzie mikrofilmów lub innych materiałów wywiadowczych. Agent wpływu wyjeżdża oficjalnie na jawne seminaria lub konferencje naukowe, pobiera stypendia naukowe lub wykłada na zagranicznym uniwersytecie, zagraniczni wydawcy publikują jego książki, otrzymuje nagrody twórcze, spotyka się z politykami, ludźmi ze świata gospodarki i nauki. Zebrane „wrażenia” ubrane we „własne przemyślenia” publikuje w mediach, rozpowszechnia w „politycznych salonach”, albo podczas spotkań z politykami i decydentami własnego kraju. Formalnie nie robi nic nielegalnego. Autor „Montażu” polskich wydawców tej znakomitej powieści raczej nie pochwaliłby za tę gafę. Inna sprawa, że cytat Wildsteina – oprócz pogłębiania chaosu semantycznego w przestrzeni informacyjnej – jest dowodem na to, że ten znany dziennikarz i publicysta pomimo tego, iż zasłynął, jako tropiciel Tajnych Współpracowników Służby Bezpieczeństwa (słynna „Lista Wildsteina” czy sprawa Lesława Maleszki), to w kwestiach rozróżnienia rodzajów agentur okazał się być kompletnym laikiem. Bronisław Wildstein pokazał, jaki jest jego poziom wiedzy fachowej i przygotowania merytorycznego w tej materii. Ludzie z takim poziomem wiedzy merytorycznej są zwolennikami lustracji i patroszenia teczek IPN. Jest to także dowód na to, jaki chaos pojęciowy panuje w przestrzeni informacyjnej w naszym kraju, jeśli tak znana i powszechnie uchodząca za fachowca – „autorytet” w branży dziennikarskiej postać jak Wildstein nie rozróżnia działań szpiegowskich od działalności klasycznej agentury wpływu. Doprawdy zdumiewające, że pomimo tego, iż książkę na polskim rynku księgarskim wydano w 2006 r., to do tej pory żaden dziennikarz czy bloger recenzujący tę powieść nie wychwycił tej wpadki Wildsteina. „Montaż”, to lektura obowiązkowa nie tylko dla pasjonatów tego gatunku literackiego. To wartościowa i pouczająca lektura dla dziennikarzy, polityków oraz odbiorców mass mediów skłaniająca do głębszej refleksji. Oprócz wspomnianych walorów edukacyjnych jest to także wspaniała, historyczna podróż przez dzieje białej, rosyjskiej emigracji we Francji oraz znakomita rozrywka, bo Volkoff’a czyta się lekko i przyjemnie. Reasumując: „Montaż”, to prawdziwa czytelnicza uczta.
Tomasz Formicki Vladimir Volkoff - „Montaż”, Dębogóra 2006, ss. 461.
”Naród wspaniały, tylko ludzie k...y!" (Marszałek) Humer, Umer - jedna rodzina... W kulturze chrześcijańskiej nie ma zwyczaju obciążania dzieci grzechami przodków, jednak nie mogę się oprzeć chęci przedstawienia zaskakującego dla mnie przypadku Magdy Umer, znanej artystki, która okazała się być skoligacona z ubeckim rodem Humerów. Na tę zaskakująca dla mnie informację trafiłem zupełnie przypadkowo, czytając o Adamie Humerze, sadyście i dzielnym ubeku, mającym na sumieniu niepoliczone ofiary, którego butną i kpiarską twarz pamiętam z relacji telewizyjnych z procesu w latach 90tych. Po casusie Magdy Umer uderzająca jest dla mnie doszczętnie dobijająca konstatacja, jak nasycone koligacjami ubeckimi sa nasze elity - zarówno polityczne, jak i artystyczne (nie wspominajac o biznesowych). Właściwie nie podlega dyskusji teza, że rok 1989 nie stał się żadną granicą władztwa i wpływów komunistów, co zgodnie, co jakiś czas przypominają "prawicowi oszołomi", wyszydzani przez zainteresowany zachowaniem status quo salon beneficjentów Okrągłego Stołu. To jest niepodważalny fakt, którego medialna omerta michnikowszczyzny, walterowszczyzny i solorzczyzny nie zmieni w żaden sposób. Nic nie jest takie, jakim wydawało się być w czasie okrągłostołowej euforii! Utalentowana poetka Agnieszka Osiecka, wyszła za Daniela Passenta, komuszego propagandystę, będącego do dziś dla wielu autorytetem dziennikarskim. Jerzy Urban dorobił się po 90 roku dziesiątków milionów majątku na pluciu we wszystko, co nie jest czerwone. Komunistyczny aparatczyk i aktywista, Aleksander Kwaśniewski, został dwukrotnie Prezydentem RP i pozostaje do dziś ulubieńcem Polaków. Włodzimierz Cimoszewicz, syn ubeckiego kata, pełni rolę politycznego głosu sumienia różowego, niezatapialnego salonu. Henryka Bochniarz przemalowuje się z partyjnej działaczki w obrzydliwe majętną, naczelną nadwiślańską liberałkę i biznesmenkę. Danuta Hübner zd. Młynarska, polska komisarz w Unii Europejskiej, wywodząca się z rodziny komunistycznych morderców, dorabiająca się milionów euro majątku z kieszeni europejskiego, również polskiego, podatnika, a której życiorys w Wikipedii zaczyna się w 1970 roku. Monika Olejnik, córka wysokiego oficera peerelowskiego MSW, zatrudniająca się w radiowej Trójce w czasie, gdy w proteście przeciwko poczynaniom komunistów w stanie wojennym odchodzili z niej wszyscy uczciwi ludzie. Obecna Pierwsza Dama, Anna Komorowska, co, do której rodziców istnieją poważne przesłanki, że pracowali dla powojennych stalinowskich służb bezpieczeństwa. Czesław Kiszczak, "człek honoru" i oficer Informacji Wojskowej, którego młodzieńcza biografia dzielnego egzekutora żołnierzy polskiego państwa podziemnego jest skrzętnie ukrywana przez Michnika i ferajnę. Jaruzelski Wojciech, prawdopodobna enkawudowska matrioszka, z honorami przyjmowany, jako nestor polskiej polityki przez obecnego rezydenta w Pałacu Prezydenckim - Bronisława Komorowskiego. Dziesiątki, setki, tysiące i dziesiątki tysięcy przeróżnych komunistycznych - lub wyrosłych z komunistycznego pnia - świń, sytych, wykształconych i otłuszczonych peerelowskim luksusem zza żółtych firanek, zajmujących dzięki, jak się okazuje, największemu oszustwu w polskich dziejach najnowszych, najwyższe stanowiska w polityce. Usadowionych w biznesie lub wykorzystujących skutecznie i z sukcesem swoje niezaprzeczalne czasem talenty artystyczne czy kulturalne. Okupujących rektoraty i dziekanaty polskich uczelni, dobrze płatne stołki w administracji państwowej. Wykorzystujących każdą najmniejszą możliwość przekazania swego władztwa, wpływów i majątku swoim dzieciom wedle jakże zaciekle zwalczanej przez ich bolszewickich przodków zasady dziedziczenia tytułów szlacheckich.
Naprzeciw nich stoją miliony zwykłych Polaków, szarpiących się każdego dnia z syfiarską, medialnie lukrowaną i kolorowaną kolejnymi centrami handlowymi, postkomunistyczną rzeczywistością, dziadujących na wieczny kredyt, intuicyjnie i z beznadziejnym przygnębieniem wyczuwających, gdzie ich miejsce w drabinie społecznej. Polaków en masse uczonych niezliczonymi przykładami, że aby się wybić i awansować, trzeba się skurwić i ześwinić. Oto, co znalazłem w komentarzach na blogu Magdy Umer (pisownia oryginalna):
"(...) Magda Umer nie jest córką Adama Humera tylko jego bratanicą. Ojciec pani Magdy Umer to brat rodzony Adama Humera (Edward), obydwaj przed II wojną należeli do komunistycznych partii Polski i Ukrainy, które miały na swoich sumieniach zamachy terrorystyczne na pracownikach urzędów państwowych i administracji państwowej II RP oraz na żołnierzach oficerach Wojska Polskiego, należał również do niemieckiej organizacji (Adam Humer) "Funk" oraz do ukraińskiej partii komunistycznej. Ojciec pani Magdy Umer był funkcjonariuszem informacji wojskowej we wojsku ludowym, on również miał na swoim sumieniu życie wielu Polaków, tak jak jego brat zwyrodnialec, który sam katował Polaków w czasie przesłuchań. Ich ojciec Wincenty Humer został zabity z wyroku Polskiego Państwa Podziemnego po wojnie za to, co robił przed wojną, a przede wszystkim za to, co robił po wojnie - z ramienia PPR-u przeprowadzał w tamtych rejonach gdzie cała ta rodzinka mieszkała reformę rolną. Wyrok wykonano na nim w dniu 31 maja 1946 r. został zabity w Kmiczynie. To samo dotyczyło Adama Humera i Edwarda (H)Umera jego rodzonego brata, na których były również wydane wyroki śmierci przez PPP tylko nie zdążono ich wykonać, a to wszystko działo się w okolicach Tomaszowa Lubelskiego ich dwie siostry też uciekły z okolic Tomaszowa Lubelskiego, były propagandzistkami PPR-u na tamtych terenach. Niezła cała rodzinka. Problem polega na tym, że pani Magda Umer we wszystkich swoich oświadczeniach na ten temat, oznajmiała, że nie miała nic wspólnego z ubecją/esbecją ani z samym Adamem Humerem, co jest oczywiście haniebnym kłamstwem. Pani Magda należała do Krzywego Koła, była uczennicą licem im. Gottwalda, do którego w tamtych czasach mogli uczęszczać tylko dzieci, ubeków i partyjniaków, nikt inny. Natomiast pan Edward (H)Umer za swoje zbrodnie nie poniósł żadnej kary, (...) sam Adam Humer dostał za swoje zbrodnie dokonane na narodzie polskim siedem lat więzienia, to jedyny komunistyczny zbrodniarz, który tak naprawdę poniósł jakąkolwiek karę w Polsce po 1989 roku za swoje zbrodnie dokonane na narodzie polskim zaraz po wojnie, być może z tego powodu, że nie miał korzeni żydowskich. Humerowie mieli pochodzenie niemieckie, mieli tylko żony żydówki stąd może ten wyrok dla niego, zresztą w połowie odsiadki został wypuszczony z więzienia z powodu złego stanu zdrowia. Nigdy za swoje zbrodnie Adam Humer nikogo nie przeprosił i nie wyraził za to swojej skruchy. To samo dotyczy Magdy Umer, która nigdy nie przeprosiła Polaków za to co robił jej ojciec oraz jej stryj. Polecam film o Adamie Humerze, do którego pani Magda Umer robi się coraz bardziej podobna fizycznie; w tym filmie są urywki procesu nad Adamem Humerem i zeznania świadków o tym co wyprawiał Adam Humer, m. in. Stanisława Skalskiego, który był katowany przez tego zwyrodnialca w czasie przesłuchań w więzieniu mokotowskim:
http://www.youtube.com/watch?v=u4v-l4PNro0 ."
Cóż więcej dodać? Przypadek? Ludzie z otoczenia Wałęsy nietykalni? Zobacz, co TV bała się wyemitować.
Cios Prezesa - Ludzie z otoczenia Wałęsy nietykalni? Zobacz, co TV bała się wyemitować.
http://www.youtube.com/watch?v=CCOFbXvhOjU
Wałęsa i zgraja oprychów przeciez ten prezesik to taka menda ze go powinni w tym instytucie wyeleminować! Toz to bydle!·WYROK niezawisłego sądu RP!!!!! Okazuje się, że to uderzony reporter zapłacić ma 2400 zł Gulczyńskiemu tytułem zwrotu kosztów sądowych. Sędzia Danuta Kowalik stwierdziła, iż cios został zadany przez Gulczyńskiego nieumyślnie. Nieumyślność sąd oparł na stwierdzeniu, iż pozwany i powód nie znali się wcześniej. W interpretacji sądu uderzenie reportera to „ruch odsunięcia kamery”. W uznaniu, że Gulczyński dopuścił się pewnego rodzaju „niechlujstwa”, sąd nakazał mu przeprosić Szołtysika. Reportaż Ryszarda Szołtysika o sytuacji z Sądu Rejonowego w Warszawie po rozprawie Grzegorz Braun kontra Lecha Wałęsa. Piotr Gulczyński (prezes Instytutu im. Lecha Wałęsy) uderza reportera na sali sądowej - policja nie reaguje nie widząc w całej sytuacji nic nieodpowiedniego. Zydowskie prawo w RP??? To jesli ja bym wyjoł rewolwer i on by mi przypadkowo wypalił i zranił takiego typa lub usmiercił to też dostał bym taką karę?
robmi0 Dlatego policja i sądy państwowe do likwidacji, a każdy obywatel powinien móc posiadać broń. Jak widać nie ma, co liczyć na służby, kiedy po drugiej stronie ma się wpływowych ludzi?
Adatter1994 "Cios zostal zadany nieumyslnie, bo panowie wczesniej sie nie znali"-za takie wytlumaczenie haniebnego wyroku-ta sedzina powinna wyleciec na zbity pysk z pracy z powodu niezaplacenia podatku od wielbladow. Durna baba! Polska jest zawlaszczona przez komuchow a ta sedzina jest ich sluga.Wykonuje ich polecenia zamiast ferowac wyroki zgodnie z litera PRAWA.Zreszta, jakiego prawa? Chyba lewa. Krzysztof Glowacki
O prowincjonalizmie intelektualnym Liczni nasi intelektualiści, czy też raczej aspiranci, są prowincjonalni. Emocjonują się tym, co na naszym polskim podwórku, ale bez zachowania – wynikającego z wiedzy – intelektualnego dystansu. Spojrzenie poza granice kraju, która pozwoliłoby może przyjrzeć się budzącemu emocje zjawisku w porównawczej perspektywie wydaje się często przekraczać ich intelektualne możliwości. Tu jest ta okropna Polska, a częściej - wśród lewactwa i prawactwa - także ten okropny polski kapitalizm, a gdzieś tam jest wymarzona utopia, taka lub inna, którą bije się nas po głowie, porównując realny kraj z fikcją. A że są jakieś kraje, z którymi można by tę Polskę i jej transformację kapitalistyczną naprawdę porównać oraz wyciągnąć sensowne wnioski, a nie tylko rzucać ideologiczne hasła, to i co z tego? Nie chodzi o to, by coś zrozumieć, tylko żeby dać wyraz swojej niechęci. Tak np. postąpił lewicowy utopista-dziennikarz Edwin Bendyk, który popełnił książkę o zbuntowanych internautach ("Bunt sieci") gdzie opisał obecne pokolenie młodych, jako największą klęskę ideologii wolnego rynku i polskiego realnego kapitalizmu. Nic nowego u Bendyka. Co pewien czas wyciąga ze współczesnego lamusa jakichś mądrali, którzy np. wychwalają Kubę i krytykują kraje rzeczywistego sukcesu? Nic to nowego także i u dziennikarza, na którego można liczyć jak na Macierewicza, że powie coś bzdurnego (tyle, że z innej parafii). Z książki Bendyka ów dziennikarz, red. Leszczyński, zrobił (kolejny) akt oskarżenia polskiej transformacji. Czy nie można by jednak przymusić naszych intelektualnych prowincjuszy do pewnych rygorów analitycznych? W książce modnie wyrzeka się na niski poziom polskich studiów. Po pierwsze, przypominam, że średni poziom 10 procent maturzystów musi być wyższy niż średni poziom 50-60 procent maturzystów (a taki procent młodzieży wybiera się obecnie na studia). Ale to tylko lenistwo umysłowe; jeszcze nie prowincjonalizm. Natomiast już jest prowincjonalizmem to, że owi krytycy nie dostrzegają, iż w całym świecie zachodnim od lat 70. XX w. zachodzą zmiany charakteru studiów wyższych. Studia z dobra inwestycyjnego, stały się dobrem konsumpcyjnym. Większość nie chce studiować kierunków trudnych, ale dających niemal pewność otrzymania dobrze płatnej pracy. Studiowanie coraz bardziej samo w sobie ma być przyjemnością; znacznie ciekawiej dyskutuje się o polityce zagranicznej USA niż o wytrzymałości materiałów. Dlatego (jak i inni!) produkujemy tylu bezrobotnych, bo np. po studiach z zakresu stosunków międzynarodowych jeden na tysiąc dostanie później pracę w dyplomacji... Poza tym nasi lewacy (prawacy też zresztą!) nie tylko nie znają świata i nie umieją odnieść Bezrobocie będzie spadać. Kto dostanie pracę? Szacowaliśmy stopę bezrobocia na koniec roku na 12,5 proc. i to jest nadal prognoza obowiązująca - powiedziała wiceminister pracy Czesława Ostrowska polskiej rzeczywistości do światowych trendów, ale nawet nie umieją sięgać do faktów. Red. Leszczyński z Wyborczej aż trzęsie się z oburzenia w swej recenzji z książki Bendyka, że 27,7 proc. młodych Polaków jest bez pracy, powołując się na Eurostat. W 2010 r. Polska miała ów wskaźnik na poziomie 23,7 proc. (a nie 27,7 proc.; tyle miała Portugalia). Nie czepiałbym się zwykłego gapiostwa, gdyby nie znacznie cięższy grzech niezdolności myślenia porównawczego, czyli właśnie ów prowincjonalizm. Bo pierwszy odruch analityka byłby: porównać Polskę z innymi. Otóż średnia dla 27 krajów UE wyniosła w 2010 r. 21,1 proc., a więc niewiele mniej niż w Polsce! Za Polską znalazło się wiele krajów o wyższym od nas poziomie rozwoju gospodarczego, jak Irlandia, Włochy, czy Szwecja, a inny raj socjalny w stanie rozkładu, Francja, miał wskaźnik prawie taki jak my (23,6 proc.). Klepiemy biedę do 2020 roku. Twój szef się boi Money.pl daje ci kryzysowy kalendarzyk. Noś go w portfelu, a pomoże ci się zorientować, kiedy stracisz pracę. Tak, więc, nie widać ani wiedzy o świecie, ani zdolności (chęci?) porównawczego wykorzystania nawet łatwo dostępnych danych. A na to wszystko nakłada się ekonomiczna ignorancja. Wyniosłe ględzenie o śmieciowych umowach nie zmienia oczywistych korzyści elastycznych umów. Po pierwsze – znów porównawczo – w krajach zachodnich o większej różnorodności umów o pracę poziom bezrobocia jest na ogół wyraźnie niższy (nie tylko wśród młodych). A po drugie, można by było porównać sytuację na rynku pracy w Polsce po poprzednim spowolnieniu (2001-02) i po ostatnim (2009). W dużej mierze dzięki tej różnorodności umów w najnowszym okresie spadek zatrudnienia był mniejszy, a późniejszy wzrost – znacznie szybszy. Poza tym, badania wykazują, że ci, którzy akceptują inne rozwiązania niż pełny etat, trzy razy częściej dostają ów etat. Śmiecie, jak widać są raczej w głowach niż w umowach...Prof. Winiecki
Rola GPS i NAJWYŻSZEGO PRZEŁOŻONEGO ŚWIATA w likwidacji Prezydenta RP i jego Świty W wyniku internetowego, 5-dniowego dialogu z P. Eng. Andrzejem T. Chronowskim z Missisauga w Kanadzie, doszliśmy do b. ciekawych wniosków na temat bezpośrednich przyczyn super-katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem. Otóż ja, mając duże doświadczenie w młodości z techniką, jako zdolny fizyk i geofizyk, już od samego początku podejrzewałem, że bezpośrednią przyczyną tej katastrofy było zbyt duże zaufanie załogi TU 154M „101” do najnowszych technik nawigacyjnych, a zwłaszcza GPS i TAWS. Nie bez potwierdzenia tego „w naturze”. Otóż kilka lat temu moja córka, zjeżdżając z kolegą we mgle z Czerwonych Wierchów k. Zakopanego i kierując się za pomocą GPS, na wysokości tzw. Chudej Turni omal nie wjechali w przepaść – GPS okazał się być błędnie wyskalowany tylko o 15 metrów… Toteż mnie bardzo zdziwiło, że w oficjalnych opracowaniach, zarówno MAK jak i polskich, o GPS nie znalazłem ani słowa. Z innych źródeł słyszałem, że GPS nie używa się w samolotach pasażerskich, bo lecą one za szybko, by analizować sygnały od satelitów. Ale co w okresie ich lądowania, kiedy ich szybkość spada do tej, jaką mają b. szybkie samochody na autostradzie?
1. Początkowo określający się, jako specjalista techniczny od instrumentów ciśnieniowych, Andrzej T. Chronowski z Kanady był sceptyczny, napisał mi „Stosowanie GPS odzrzucono, wlasnie ze wzgledow, ktore panstwo cytujecie, tzn. zbyt szybkiego przemieszczania sie samolotu w stosunku do czasu kalkulacji. Tzw. elektronika precyzyjna to wydatek kilkuset miliardow dolarow, nikt nie jest w stanie wylozyc takiej sumy”, ale już następnego dnia podesłał mi informację, iż „Nie slyszalem takze, zeby producenci i projektanci samolotowych urzadzen nawigacyjnych rekomendowali GPS, jesli juz, to wylacznie dla celow referencyjnych. Np. Universal Avionics , producent urzadzenia ostrzegawczego TAWS, zaleznego od GPS, specyfikuje :
http://www.uasc.com/products/taws.aspx .
A zatem są stosowane w samolotach radary związane z GPS, co każdy może sobie sprawdzić otwierając powyższy link: na zdjęciu skrzynki z komputerem radaru TAWS u dołu jest wejście na GPS. Co więcej, z faktu, że artyleria rosyjska na granicy z Gruzją używała „grażdańskiego” (obywatelskiego, ogólnodostępnego) sygnału GPS z kontrolowanego przez USA systemu satelitów, można wnioskować, że i w Moskwie, (co widziałem) i w Smoleńsku ten „światowy amerykański” system GPS, wraz z odpowiednimi mapami, jest używany, także w wojskowych systemach nawigacji, zapewne i na lotnisku Sieviernyj k. Smoleńska? (Rosja oczywiście ma swój odrębny system nawigacji GLONASS, który na polskich, NATO-wskich samolotach wojskowych jest, wg Chronowskiego, nieinstalowany)
2. W kolejnych dniach pan Andrzej Chronowski bardzo się ucieszył z przysłania mu szczegółowego „grafiku ostatnich kilometrów przed katastrofą”, wykonanego wspólnymi siłami inż. Lecha Biegalskiego – też, jeśli pamiętam, z Kanady – oraz Rosjanina imieniem Amielin ze Smoleńska (witryna Kozidryngiel, mapka http://kozidryngiel.files.wordpress.com/2011/07/mak2.jpg; ma on 6MB – trudno ją przesłać w załączniku).
W podzięce A. Ch. podesłał mi informację, że w istocie przez ostatnie ok. 10 km przed lotniskiem (szybkość samolotu ok. 288 km/godz.) prezydencki TU 154M leciał prowadzony tylko przez GPS. Cytuję dosłownie informacje, które A. Ch. otrzymał od pilotów rządowego, małego samolotu Jak 40 (por. Worsztyl), który lądował pół godziny przed „tutką” z prezydentem:
„Jak sie cofniemy do wykresu Biegalskiego i jego trajektorii poziomej, to widac, ze kpt. Protasiuk juz przed dalsza (radiolatarnią, 6,1 km od lotniska) leci po "GPS-ie", rowniotko, rownolegle. (…) Por. Worsztyl (z, Jak 40, który ladował pół godziny wcześniej) nastawil wypadkowa GPS i radiokompasu, kapitan Protasiuk nie, kierowal sie tylko GPS. Porucznik Worsztyl powinien byl ostrzec kpt. Protasiuka otwartym tekstem o zmylce GPS, ale bal się zostawiac dowodu stosowania pozaproceduralnych praktyk. Te pozaproceduralne praktyki, czyli stosowanie GPS w ostatniej fazie lotu, to byla indywidyalna inicjatywa mlodych pilotow, system szkolenia w 36 Specpulku nie mial z tym nic wspolnego. Nie mam watpliwosci, ze plk. Szelag (z prokuratury wojsk.) to skoryguje, aczkolwiek bedzie to bolesne dla czolowych politykow, nie mowiac juz o panu Millerze i jego ludziach.” I pisze dalej: „Przyjeta przez Protasiuka „ taktyka " podejscia w automacie nie budzi sprzeciwu, zaloga wierzy w jego umiejetnosci.... Tam bylo priorioty: Wierzymy dokladnie w odleglosc podana przez kontrolera i wierzymy w automat i GPS.” Chronowski nazywa wcześniej kpt. Protasiuka "fanem komputerow i automatyki" i zauważa:
„Rosjanie argumentowali i beda argumentowac, ze 1 km odlegosci od pasa to pilot powinien polegac juz na wizualnej ocenie, widziec pas i ladowac albo odchodzic. Prawda. Ale jest i inna prawda oparta na swiatowych standardach bezpieczenstwa: Nasz pilot ryzykowal i szarzowal, poslugujac sie nieprecyzyjnymi danymi wlozonymi do autopilota, kontroler nie powinien przymykac oczu na te brawure. Z Panskiego wykresu wynika, ze radar (rosyjski) pokazywal 500 metrow odleglosci wzdluznej do przodu, czyli sciezka proceduralna musialaby byc zanizona o 25 metrow. Oczywiscie, te 500 metrow, jesli dokladnosc satelity sie potwierdzi, przy proceduralnym podejsciu nie mialy wplywu na Katastrofe, przy brawurowym podejsciu, tak. Chodzi o to, czy jest to faktyczna tolerancja radaru, czy tez kontroler dokonywal „falstartu „ celowo. To trzeba wyjasnic, dlatego prosze o wiecej informacji.” W istocie, Lech Biegalski bardzo dobrze dokumentuje, ze kolejne, podawane, co kilometr, informacje o odległości od pasa startowego, podawane przez wieże kontrolną, bardzo systematycznie „odsuwają” prezydencką „tutkę” o 500 (+/-50) metrów do tyłu:Ze stenogramu opublikowanego przez Międzypaństwową Komisję Lotniczą MAK:
(http://kozidryngiel.files.wordpress.com/2010/06/stenogram.pdf)
10:39:49,9 KONTR “Podchodzicie do dalszej, na kursie i ścieżce, odległość 6(km).”
(Rzeczywista odległość: 6450m, rzeczywista wysokość: co najmniej 100m ponad ścieżką)
10:40:13,5 KONTR ”4 Na kursie i ścieżce”
(Rzeczywista odległość: 4540m, rzeczywista wysokość: ponad ścieżką)
10:40:26,6 KONTR “3 Na kursie i ścieżce”
(Rzeczywista odległość: 3500m)
10:40:38,7 KONTR ”2 Na kursie i ścieżce”
(Rzeczywista odległość: 2530m, wysokość: pod ścieżką)
(mapka http://kozidryngiel.files.wordpress.com/2011/07/mak2.jpg)
Jeśli przyjmiemy, że współrzędne satelitarne były w istocie przesunięte, na osi Y, nie tylko o 40 m w lewo (patrząc od strony samolotu) – jak to stwierdziła ekipa Jak 40 – ale także, jak to sugeruje „ruska-pavda.com”, na osi X o 500 m wstecz (patrząc od strony lotniska), oraz o 60 m w dół, na kartezjańskiej osi Z, to diagram rzeczywistego nalotu TU 154M nad lotnisko staje się zrozumiały. Prowadzony przez PRECYZYJNEGO AUTOPILOTA i PRECYZYJNY GPS samolot zachowywał się tak, że pomimo kolejnych przejściowych odchyleń w pionie od wybranego przez te przyrządy kierunku lotu precyzyjnie „celował” w początek wirtualnego pasa startowego umieszczonego ok. 60 m pod ziemią, 500 m od początku rzeczywistego pasa startowego! (Proszę sobie, za pomocą linijki, przedłużyć na wykresie Biegalskiego, uśrednioną RZECZYWISTĄ ścieżkę nalotu do odległości 500 m przed pasem startowym: ten wirtualny punkt lądowania znajdzie się prawie w środku litery K w białym kółku na czerwonym tle! Jest to prawie dokładnie 60 m pod ziemią!)
Otóż pilot żywy (Protasiuk) wyłączył autopilota i zaczął poziomować samolot w momencie, gdy nareszcie zobaczył ziemię, ok. 35-40 m nad nią (patrz wykres). Do tego momentu, pewny precyzji AUTOMATU i GPS, nie zwracał uwagi ani na ostrzeżenia TAWS (także te, że przeszkoda zbliża się od przodu samolotu) ani na informacje od załogi, że już są dwukrotnie niżej od wysokości decyzji (100 m). Zrobił to o kilka sekund za późno, a to wskutek tego że, jak celnie napisal Chronowski: „Tam (w kabine pilota) bylo priorioty : Wierzymy dokladnie w odleglosc podana przez kontrolera i wierzymy w automat i GPS.” Skąd jednak kontroler lotu wziął to systematyczne przesunięcie wstecz, na osi X, o 500 metrów? Zacytuję jeszcze raz co wyczytałem na „ruska-pravda.com":
„Przy oględzinach miejsca upadku, specjalistów najbardziej zadziwiło, dlaczego samolot odchylił się od ścieżki nalotu aż o 500 metrów i znalazł sie tylko 5 metrów nad ziemią, zamiast 60. Wedlug ekspertów, Amerykanie lokalnie zmienili poziom ziemi w systemie GPS samolotu. nikt, oprócz specsłużb USA, nie jest w stanie lokalnie zmienić współrzędnych GPS. Taka możliwość została wymyślona dla wykorzystania w okresie wojny. Na przykład w okresie napaści Gruzji na Południowa Osetię w roku 2008 rosyjscy artylerzyści zderzyli się z problemem przesunięcia w ogólnodostępnym sygnale GPS. Amerykanie przesunęli w tej strefie współrzędne o 300 metrów… W rezultacie rosyjscy artylerzyści nie mogli posługiwać się ogólnie dostępnym (amerykańskim) systemem GPS.” Ta informacja oznacza, że dowodzący „ruską” artylerią dzisiaj nanoszą punkt celu nie na zwykłej, papierowej, ale na elektronicznej mapie terenu GPS i że przy tej super-technice jest możliwe "z nieba” znaczne przesunięcie tego celu współrzędnych. A czy przypadkiem radar lotniska Sieviernyj też nie był sprzężony, jak amerykański TAWS i ruska artyleria na Kaukazie, z GPS? Tłumaczyłoby to przyczynę, dla której kontrolerzy lotu też zostali zmyleni w swych odczytach, robionych już nie w sposób przestarzały, bezpośrednio z ekranu radaru, ale z komputera sprzężonego z GPS. Stąd prawdopodobnie pochodził ich „błąd widzenia”, nie tylko o 500 metrów wzdłuż ścieżki nalotu, ale i o 40 m w w lewo i 60 m w dół naprowadzanego samolotu! Ciągle, bowiem powtarzali „na kursie i ścieżce”. Co więcej, jak to widać z wykresu Biegalskiego, kontrolerzy zaczęli krzyczeć „horyzont, horyzont” dokładnie w momencie, gdy samolot nagle zniknął im z horyzontu radaru, zakryty przez wzgórze przed nim! A gdy się znowu na chwilę na radarze pojawił, zdążyli jeszcze krzyknąć „odejście na drugi krąg”, po czym samolot zniknął znowu, pozostawiając kontrolerów kompletnie skołowanych, co zauważyli ówcześni świadkowie ich się zachowania. Wczoraj (24.04) napisałem do Chronowskiego e-list z pytaniem w zasadniczej kwestii:
Dlaczego ani komisja Millera, ani MAK nie puścili publicznie pary o użyciu GPS do lądowania we mgle? Kogo sie bali? Załogi Jak 40 oraz Tu154M 101 ponoć się bały głośno o tej procedurze mówić w eterze, ze względu, jak Pan napisał, na przełożonych. A kto jest GLOBALNYM PRZEŁOŻONYM zarówno MAK-u jak i polskiego Rządu?A. Ch. Odpowiedział mi, co następuje:
Rzeczywiscie, w Raporcie Millera nie zauwazylem analizy uzywania GPS, moze gdzies jest wzmianka, ale tam powinno byc pol raportu na ten temat. Jesli chodzi o MAK, to oni wspominaja polgebkiem, ale nie rozwijaja tematu. Jest jedno zdanie pod znakiem zapytania. Ja to wychwycilem od razu, bo wiedzalem, czego szukac. W angielskiej wersji, w polskiej chyba tez musi byc. Wie Pan, co? Ja to tak odebralem, jakby MAK zrobil taka niezauwazalna wrzutke, zawsze moze zrzucic wine na naszych specow, ze mogli drazyc a nie drazyli....
Tutaj pozwolę sobie na podpowiedź, kto jest tym NAJWYŻSZYM PRZEŁOŻONYM ŚWIATA, którego się boją Rządy zarówno FR jak i RP. Otóż niedawno pisałem do mych anglojęzycznych korespondentów, o czym się dowiedziałem za pośrednictwem Izraela Szamira, cytującego Gordona Duffa z pisma „Veterans Today” (http://www.veteranstoday.com/?p=198218). Pozwolę sobie przełożyć tę informację na polski:
„Wiktor But, „Lord Wojny” został skazany na 25 lat więzienia, ponoć za próbę sprzedania dwóm agentom FBI „rakiet”, podczas gdy się ukrywał w Bangkoku. Rosja zażądała wypuszczenia Buta (W. But jest rosyjskim obywatelem). A to oznacza, że Putin, pomimo swych publicznych oświadczeń, że jest inaczej, ma pełną świadomość, że Bush i Izrael jest odpowiedzialny za 9/11. But tylko dostarczył broni, to nie on zaplanował ten atak. Po prostu myślał, że robi biznes z bronią dla Izraela i Stanów Zjednoczonych… But (publicznie) stwierdził, że radziecka rakieta Grad typu Cruise została sprzedana do USA w celu jej użycia w ataku na Pentagon….” (Warto przypomnieć w tym kontekście, że francuski radykał, Thierry Meyssan, który napisał dobrze sprzedaną, we Francji i w Niemczech, książkę „L’Effroyable imposture” o rakietowym ataku na Pentagon 11 września 2001 roku, po objęciu stanowiska prezydenta Francji przez Nicolasa Sarcozy – wg. Meyssana wybranego Francuzom po prostu przez CIA – musi się obecnie ukrywać poza zasięgiem „służb czyścicielskich” NATO gdzieś w Libanie.)
A więc mamy tutaj wskazanie na "Boga" – czyli NAJWYŻSZEGO PRZEŁOŻONEGO ŚWIATA – który zapewnia milczenie i w historii szczegółów katastrofy 10.04.2010 pod Smoleńskiem i wydarzeń 9/11/2001 w USA. A zapewne też i milczenia o przyczynach rozstrzelania oficerów polskich w Katyniu - oraz dziesiątków tysięcy innych kontrewolucjonistów przed 75 laty - im Katyn Wald... M.G. Zakopane
Rozdrapywanie starych ran: Katyń w oczach wrogów Imperium Obłudy Warto znać i pamiętać historię, ale często lepiej umieć ją zapominać. W historii, bowiem można znaleźć tyle okropności, że może się odechcieć żyć. Na każdy naród, na każde państwo można zebrać takie dossier, że będziemy się dziwić, dlaczego ziemia jeszcze nosi te potwory? Historia to niebezpieczna broń i o tym dobrze wiedzą także na Zachodzie, gdzie w ciągu ostatnich dziesięcioleci stworzono propagandową superbroń: jest to informacyjne monstrum, obejmujące setki gazet i sieci telewizyjnych. To monstrum jest w stanie wyrwać z kontekstu jakąś dawną historię i zrobić z niej sprawę jak najbardziej aktualną. Technologia tutaj jest nowa, lecz idea stara jak świat – „dziel i rządź”, jak mówi łacińska maksyma[1]. Katyń to przykład takiej tendencyjnej interpretacji historii, do której się odwołano w ostatnich miesiącach, aby wbić klin między Polskę i Rosję, aby przekształcić Polskę w amerykański przyczółek, rozdrażnić Polaków i przesunąć NATO dalej na wschód. Narody instynktownie unikają niesnasek, ponieważ wewnętrznie czują, że grozi to wojną. Polacy nie są tu wyjątkiem, w ostatnich wyborach osunęli od władzy jednego z ogarniętych manią prześladowczą braci Kaczyńskich, i oddali swe głosy na zdawałoby się, „poczytalną” Platformę Obywatelską. Nowy premier, Donald Tusk, był znany z krytyki amerykańskich planów utworzenia „tarczy” przeciwrakietowej w Polsce i zdawało się, że weźmie kurs na polepszenie stosunków z Rosją. Podobnie Radek Sikorski, który został ministrem spraw zagranicznych w rządzie Tuska, był uważany za „sceptyka” w sprawie budowy „tarczy” w Polsce i Jarosław Kaczyński usunął go półtora roku temu ze stanowiska ministra obrony we własnym, bardzo pro-amerykańskim rządzie. Lecz radość ze zmian była przedwczesna – pierwszego lutego br. Sikorski poleciał do Waszyngtonu i tam, w obecności sekretarza stanu Condolize Rice, przemienił się z Szawła w Pawła – nie tylko przystał na instalację „tarczy” przeciwrakietowej, lecz zgodził się, w imieniu Polski, także na ulokowanie w Polsce amerykańskich baz wojskowych pod bezpośrednim dowództwem Pentagonu.
Co zmusiło polski Rząd do tak szybkiego przekucia lemieszy na miecze? Znany polski historyk, mieszkający w USA 85-letni Iwo Cyprian Pogonowski, skojarzył ten gwałtowny zwrot z katastrofą lotniczą tydzień wcześniej: 23 stycznia na północy Polski rozbił się wojskowy samolot CASA C-295, w którego katastrofie zginęło dwudziestu wyższych oficerów polskiego lotnictwa wojskowego, łącznie z generałem brygady Andrzejem Andrzejewskim, znanym ze swojego sprzeciwu wobec planów budowy „tarczy” przeciw-rakietowej. Ten „bezpieczny” samolot transportowy rozbił się po 20 minutach od krótkiego międzylądowania na lotnisku wojskowym Krzesiny pod Poznaniem, gdzie już znajduje się amerykańska baza lotnicza. Pogonowski przypomniał swoim polskim czytelnikom, że ta metoda walki z niepokornymi „sojusznikami” jest od dawna stosowana przez Imperium Americanum. Zacytował słowa Johna Perkinsa z jego książki „Wyznania ekonomicznego kilera” (ang. Confessions of Economic Hit Man): „Jaime Roldos, prezydent Ekwadoru, oraz Omar Torrijos, prezydent Panamy, obaj zginęli w katastrofach lotniczych. Nie były to przypadkowe awarie – zabito ich, dlatego, że sprzeciwiali się klice bossów rządu, banków oraz korporacji, dążącej do stworzenia ogólnoświatowego imperium. My, kilerzy ekonomiczni, nie zdołaliśmy ich sobie podporządkować, i wtedy wzięły ich w swe łapy profesjonalni mordercy z CIA”.[2] Po tej katastrofie lotniczej Rząd polski najwyraźniej zrozumiał, że nikt z nim nie będzie żartował, i należy przyjąć amerykańskie żądania – łącznie ze sterowanym przez Pentagon kolejnym nasileniem się antyrosyjskiej histerii, tym razem pod hasłem Katyń. Lecz, o co tu chodzi obecnie? Katyń już od dawna zawołaniem bojowym antykomunistycznie i antyrosyjsko nastawionych Polaków. Większość Polaków – 70% badanych – opowiedziało się za tym, aby przestać grzebać się w trupach, ale władze, łącznie z Czwartą Władzą, czyli mediami – zignorowały wolę narodu. Jak podała prasa, wszyscy skoszarowani w Polsce żołnierze mieli sposobność oglądniecia filmu „Katyń”, najwyraźniej w ramach ich „podgotowki ideologicznej” do przyszłych zadań bojowych. Dzięki temu ostatniemu filmowi Andrzeja Wajdy, historia masowych rozstrzeliwań polskich oficerów w lesie katyńskim znów pojawiła się na czołówkach gazet i to nie tylko w Polsce. Wpływowy angielski tygodnik „The Economist” stał się motorem nowej kampanii propagandowej drukując artykuł „Prawo negacji”, w którym wezwał Rosjan do skruchy i wyrzeczenia się „potwornego kłamstwa, które pod lufą stalinowskich karabinów narzucono powojennej Polsce, że 20 tysięcy wziętych do niewoli polskich oficerów było w Katyniu w roku 1940 rozstrzelanych nie przez wojska radzieckie, ale przez Niemców.”
„The Economist” nie przypomina czytelnikom, że to „potworne kłamstwo” zostało – w sposób, co prawda li tylko bierny – przyjęte do wiadomości przez Trybunał Norymberski, w którym zasiadali, oczywiście nie „pod lufą stalinowskich karabinów”, zarówno brytyjscy, jak i amerykańscy sędziowie. Ten angielski tygodnik nie wspomina oczywiście o bezspornych zbrodniach przeciwko ludzkości, popełnionych przez wojska angielskie i amerykańskie, o Dreźnie oraz o Hiroszimie, za które nikt na razie nie zamierza się kajać. Wiadomo, że w lesie katyńskim pod Smoleńskiem znaleziono około cztery tysiące trupów – wśród nich byli Polacy i Rosjanie, zabici z rosyjskiej oraz niemieckiej broni, jednak nie jest całkowicie jasne, kogo, ilu, kiedy i kto tam rozstrzeliwał. Istnieje obszerna literatura w języku rosyjskim, polskim, niemieckim i ukraińskim, w której przytaczane są różne sprzeczne dowody i wersje. Jedno wiadomo na pewno, że obecnie temat Katynia rozdmuchiwany jest przez agentów Imperium Americanum, by poróżnić ze sobą Rosjan i Polaków. Gdyby nie to, kto by się zainteresował losami kilku tysięcy oficerów zabitych w wojnie, w której ginęły miliony? Chociaż wiele źródeł rosyjskich polemizuje z tym, należy się zgodzić, że cztery tysiące wziętych do niewoli polskich oficerów rozstrzelało NKWD. Oczywiście rozstrzeliwanie jeńców to zbrodnia, lecz na wojnie tak bywa. Napoleon, ulubiony bohater Polaków, rozstrzelał cztery tysiące jeńców po zdobyciu Jaffy w Palestynie, chociaż obiecano im życie. A Druga Wojna Światowa w ogóle wyróżniała się lekceważeniem międzynarodowych konwencji. Niemcy zabili miliony jeńców rosyjskich. Amerykańscy okupanci pod dowództwem generała Eisenhowera zagłodzili na śmierć milion jeńców niemieckich, zaś oficerów SS Anglosasi rozstrzeliwali bez sądu i śledztwa, więc wielu niemieckich oficerów, dla ratowania życia, uciekało do radzieckiej lub francuskiej strefy okupacyjnej. Całkiem możliwe, że z pół miliona wziętych do niewoli przez Armię Czerwoną polskich żołnierzy i oficerów rozstrzelano jeden procent[3]: Znany malarz, mieszkający po wojnie we Francji Józef Czapski wspomina, że wziętym do niewoli w roku 1939 polskim oficerom proponowano, aby na piśmie odpowiedzieli, czy uważają Związek Radziecki za swego wroga. Wielu z dumą odpowiedziało „tak” i zostało rozstrzelanych[4]. Między Armią Czerwoną i Wojskiem Polskim był niewyrównany krwawy dług, po wojnie w roku 1920 w polskich obozach zginęło kilkadziesiąt tysięcy wziętych do niewoli sowieckich żołnierzy. (Polska prokuratora nie podjęła, domaganego się przez władze post-komunistycznej Rosji, śledztwa w sprawie śmierci 82,5 tys. żołnierzy Armii Czerwonej w polskiej niewoli. W końcu lat dziewięćdziesiątych Rząd polski oficjalnie przyznał, że z głodu i chorób w obozach jenieckich w 1920/21 roku zmarło około dwudziestu tysięcy żołnierzy radzieckich, lecz obecnie nikt o tym nie pamięta). Choćby z tego powodu wersja o rozstrzelaniu polskich oficerów przez NKWD wydaje się być prawdziwa. Lecz Katyń nie zaistniał w próżni: 20 lat wcześniej była krwawa wojna, w której walczyli czerwoni i biali, Polacy, Żydzi, Rosjanie i Ukraińcy. W roku 1918 Polska, która przedtem była pod zaborem „trzech cesarstw”, ogłosiła niepodległość, którą uznała Rosja Radziecka. Przywódców nowej Polski – a przede wszystkim Józefa Piłsudskiego, który podobnie jak Feliks Dzierżyński pochodził z drobnej szlachty z Białorusi – to nie zadowoliło. Chciał on jeszcze podbić Ukrainę, Białoruś, Litwę, Galicję, Kijów, Mińsk, Wilno i Lwów, pragnąc odtworzyć Jagiellońską Polskę Trzech Narodów (Polaków, Ukraińców i złożoną głównie z Białorusinów „Wielką Litwę”) w granicach z wieku XVII i XVIII. Na krótką metę się to udało, lecz ten romantyczny pomysł realizowano przy pomocy krwawych metod. Ukraińskie książki historyczne mówią o polskich represjach wobec ludności niepolskiej oraz cerkwi prawosławnej, które to represje nasiliły się w czasie faszyzującej „sanacji” lat trzydziestych. W tych, poprzedzających II Wojnę Światową latach wzmogła się, odziedziczona jeszcze po czasach Austro-Węgier, wrogość między Ukraińcami i Polakami. Po upadku Polski we wrześniu 1939 roku, galicyjscy Ukraińcy chcieli okrutnie zemścić się na swoich wczorajszych „panach”. Apogeum ich zemsty była rzeź na Wołyniu, gdzie ukraińscy nacjonaliści wyrżnęli sześćdziesiąt tysięcy Polaków[5]. Dekolonizacja czasami odbywa się bardzo boleśnie, dla przykładu, niewolnicy z Haiti, którzy wywalczyli wolność, na swojej połowie wyspy wyrżnęli wszystkich białych, łącznie z kobietami i dziećmi. Nie tylko Ukraińcy, lecz i Żydzi, stanowiący znaczny procent ludności regionu, żywili wrogość do Polaków. Polscy żołnierze urządzili straszny pogrom Żydów w zdobytym Wilnie, wyrżnęli cztery tysiące Żydów w miasteczku Tetiewo; pomagali także atamanowi Petlurze, który urządzał na Ukrainie pogromy pod osłoną polskiej armii. Żydzi, którzy zajmowali stanowiska przywódcze w NKWD i w partii komunistycznej, dążyli do zemsty i wykorzystywali nadarzające się do tej zemsty okazje. Tak na przykład żydowski bojówkarz-mściciel zastrzelił Simona Petlurę. Izraelska gazeta „Maariv” (z 21 lipca 1971 r.) pisała o udziale majora NKWD – Żyda w rozstrzeliwaniach oficerów w Starobielsku. W Polsce jest wiele publikacji o aktywnym udziale Żydów w walce z polskim ruchem narodowym. Polsko-amerykański badacz Joachim Martillo pisał, że „praktycznie wszystkie stanowiska dowódcze, zamieszane w morderstwa polskich przywódców oraz intelektualistów, zajęte były przez Żydów”. Niedawno ukazała się książka Jana Tomasza Grossa „Strach” o pogromach Żydów w powojennej Polsce; polscy krytycy Grossa tłumaczą napięcia między Żydami i Polakami właśnie aktywnym udziałem Żydów w represjach i rozstrzeliwaniach dokonywanych przez sowieckie NKWD. Żydzi stanowili większość także w kierownictwie polskich organów bezpieczeństwa. W latach powojennych w Żydach tkwiła wielka potrzeba zemsty. Abba Kowner, żydowski partyzant, utworzył grupę „Mściciele” i оtruł kilka tysięcy niemieckich jeńców wojennych. Salamon Morel, żydowski czekista, komendant obozu w Jaworznie dla niemieckich jeńców wojennych, zabił kilka tysięcy tych jeńców, wielu z nich własnoręcznie. Gdy polskie sądy chciały pociągnąć go do odpowiedzialności, uciekł do Izraela, tak samo jak Abba Kowner. Z tego powodu historia Katynia wygląda trochę dziwnie: mianowicie Anglicy nawołują by kajali się Rosjanie oraz Rosja, chociaż, prawdopodobnie, za rozstrzelaniem oficerów stali owładnięci żądzą zemsty Żydzi, zaś morderstw polskich oficerów na Ukrainie bezspornie dokonali Ukraińcy (prokomunistyczni, profaszystowscy lub samostijni). Wydaje się, zatem, że tygodnik „The Economist” i pozostała zachodnia prasa powinna nakłaniać Polskę, by zażądała skruchy i zadośćuczynienia od samostijnej („wolnej”) Ukrainy, która nadała pośmiertnie order bohatera Stiepanowi Banderze, masowemu mordercy zarówno Polaków jak i Żydów; nakłaniać by Polska zażądała skruchy i zadośćuczynienia od niepodległego Izraela, gdzie ukryło się wielu morderców jeńców wojennych, oraz zadośćuczynienia od niepodległej dziś Gruzji, gdzie żyją potomkowie Stalina oraz Berii. Lecz Izrael, Ukraina i Gruzja są najbliższymi sojusznikami Imperium Angloamerykańskiego, zaś Rosja jest jego głównym przeciwnikiem. Co zatem robić? Po prostu, nic nie robić. Najwyższy czas zapomnieć o tej podłej historii pierwszej połowy wieku XX-go, biorąc tutaj przykład ze starożytnych Greków. W demokratycznych już Atenach, po krwawej wojnie domowej ogłaszono tak zwaną „amnezję”: w imię społecznego spokoju zakazano, pod karą śmierci, publicznie wspominanie, kto i z kim walczył, i jakie popełnił zbrodnie. Imperium Angielskie, a po nim Amerykańskie, stosując starożytną zasadę „dziel i rządź” stale zachęca do rozdrapywania dopiero co zabliźnionych ran konfliktów etnicznych oraz religijnych. Nieustannie się nam przypomina o wielowiekowym sporze islamskich sunnitów i szyitów, Arabów i Persów, muzułmanów i chrześcijan, Polaków i Rosjan. Najwyższy czas już zapomnieć o wojnie domowej w Europie[6] sprzed ponad sześdziesięciu lat i związanych z nią bestialstwach, zamknąć muzea Holokaustu oraz oddziały IPN i przekazać filmy o Katyniu oraz książki o Jedwabnem do archiwum, gdyż w przeciwnym wypadku będziemy skazani na ciągłe powtarzanie się historii.
Dr Marek Głogoczowski – znany (zwłaszcza poza granicami ojczystego kraju) polski filozof, Izrael Szamir – pisarz rosyjsko-izraelski. Często współpracują oni na stronach www.israelshamir.net i www.zaprasza.net . Artykuł powyższy pojawił się na www.inosmi.ru , http://www.warndpeace.ru/ , oraz http://www.inosmi.ru/translation/239802.html israelshamir.net/ru.htm , www.Israel_shamir.livejournal.com , oraz www.community.livejournal.com/polskarosja i ich portalach.
[1] Łacińska zasada „divide et impera” stanowi fundament funkcjonowania IMPERIÓW KOMERCYJNYCH. W starożytności była to przede wszystkim Kartagina i (po części) demokratyczne Ateny, a w czasach nowożytnych Anglia oraz Stany Zjednoczone. Ich motorem ekspansji jest podział polis na zwalczające się (przynajmniej pozornie) części zwane partiami (od partes – części). IMPERIA TOTALITARNE (CAŁOSCIOWE) są budowane na zasadzie odwrotnej, mianowicie łączenia partii w jedną całość (np. PZPR), a także organicznego łączenia ze sobą na pozór wrogich sobie religii i grup etnicznych: w komunistycznej Jugosławii przez kilkadziesiąt lat udało się zorganizować współżycie Serbów z Chorwatami; w ZSRR Stalin celowo połączył kaukaskie prawosławno-muzułmańskie ludy Kabardyńców i Bałkarów w jedną republikę, itd. Oczywiście z momentem nadejścia Rządów Boga Mamona – zwanych „zachodnią demokracją” – wszystkie od dawna zabliźnione rany oraz waśnie etniczno-religijne zaczynają, ku uciesze „Pana”, odżywać na nowo.
[2] Pogonowski napisał dosłownie, cytując Perkinsa „"skończysz tak jak Allende w Chile, Arbenz w Guatemali lub Lumumba w Kongu. Obydwaj byli nieposłuszni i obydwaj zginęli w katastrofach lotniczych w 1981 roku. " Ponieważ jest to nieścisłość (Lumumba i Allende zginęli dużo wcześniej), Szamir przytoczył, z “Wyznań ekonomicznego kilera”, cytat oryginalny.
[3] W powyższym tekście występują cyfry, które są przedmiotem kontrowersji stron zainteresowanych ich powiększeniem (lub ukryciem). Na przykład polskie źródła emigracyjne mówią o 250 tysiącach polskich jeńców wojennych po klęsce wrześniowej 1939 na terenie ZSRR
www.electronicmuseum.ca/Poland-WW2/ethnic_minorities_occupation/jews_1.html
natomiast źródła rosyjskie podają, iż było pół miliona takich jeńców. Rosja obecnie twierdzi, że po wojnie polsko-bolszewickiej w roku 1920 w polskich obozach jenieckich zmarło, z głodu i chorób, aż 82,5 tysiąca żołnierzy sowieckich, polska strona obecnie utrzymuje, że zmarło ich mniej niż 20 tysięcy, itd. Tłumacząc te różnice Szamir nam napisał: „Żydzi twierdzą, że w trakcie II Wojny Światowej zginęło sześć milionów Żydów, a rewizjoniści Holokaustu, że była to cyfra dziesięć razy mniejsza. Tak jest obecnie, ja wziąłem me cyfry z książek rosyjskich, zwłaszcza z najnowszej, kapitalnej „Historii wojen polsko-bolszewickich lat 1918—1939” Michaiła Iwanowicza http://militera.lib.ru/research/meltyukhov2/index.html”
[4] Ponad dziewięćdziesięcioletni obecnie ekonomista Franciszek Rakowski opisał przyczyny „samobójczego” zachowanie się polskich oficerów w sowieckiej niewoli w książce „Przemiany i szanse socjalizmu”. (Warszawa, 2004), w sposób następujący: „Ogromna większość polskich oficerów (oprócz nielicznej grupy polskich komunistów, których wypuszczono z tych obozów na wolność) nienawidziła ZSRR bardziej niż kiedykolwiek, nie tylko ze względu na swoje najczęściej burżuazyjne pochodzenie, ale również z powodu utraty niepodległości, a ponadto cieszyła się z nieudolności ZSRR w wojnie z Finlandią, co miało dowodzić, że ZSRR to kolos na glinianych nogach i nie chciała przyjąć propozycji... tworzenia antyniemieckich legionów, które brałyby udział w przyszłej wojnie z Niemcami.”
[5] Mieszkający we Wrocławiu przesiedleńcy z Wołynia pamiętają, że wrogość między Ukraińcami i Polakami istniała jedynie po polskiej stronie granicy z roku 1920. We wsiach, które znajdowały się po stronie radzieckiej, między Polakami i Ukraińcami nie było żadnych zatargów i sytuacja była normalna także w czasie okupacji niemieckiej w latach 1941 – 44.
[6] Według opinii rozpowszechnionych w Indiach (patrz książka Salmana Rushdie „Ostatnie westchnienie Maura” z 1985 roku), „II Wojna Światowa w Europie polegała na tym, że pobiły się ze sobą rozmaite odmiany Żydów”.
Powtórka z Urbana "Rząd się sam wyżywi" - powiedział w czasach głębokiego Peerelu z charakterystyczną dla siebie bezczelnością Jerzy Urban, wówczas rzecznik prasowy rządu - wspomina Łukasz Warzecha, komentator Faktu. Publicysta dostrzega pewne analogie między tamtą sytuacją, a postawą współcześnie rządzących polityków w Polsce Tak skomentował fakt wprowadzenia przez administrację Ronalda Reagana sankcji gospodarczych wobec naszego kraju – wymierzonych, rzecz jasna, w stabilność komunistycznej ekipy. Wygląda na to, że Urbanowe stwierdzenie pozostaje aktualne. Kiedyś istniały tak zwane sklepy za żółtymi firankami, gdzie partyjni bonzowie mogli się zaopatrywać w rzeczy niedostępne dla zwykłych Polaków. Dziś sklepów dla wybranych już oczywiście nie ma, ale za to, gdy wszyscy są zmuszani do drastycznych oszczędności, władzuchna robi sobie dobrze. Premie, bony, nagrody i posadki płyną po staremu. Jak pamiętamy z afery hazardowej i zgodnych zeznań panny Sobiesiakówny, jej tatusia oraz Marcina Rosoła, Magdalena Sobiesiak nie miała dostać posady z powodu protekcji, a po prostu, dlatego, że taka zdolna i kompetentna była. I tu także nic się nie zmieniło. Michał Tusk, jako prawdopodobnie jedyny z młodych Polaków nie może się opędzić od oferty dobrze płatnej pracy w państwowej spółce. Oczywiście nie ma to kompletnie nic wspólnego z faktem, że jest synem premiera. Były premier Kazimierz Marcinkiewicz dostaje lukratywne zlecenie od dziś już upadłej firmy Dolnośląskie Surowce Skalne, co nie wiąże się ani trochę z faktem, iż jest w łaskach u obecnej władzy za robienie czarnego piaru władzy poprzedniej. Przy czym Marcinkiewicz jest trochę jak Krzysztof Rutkowski. Rutkowskiemu, jak wiadomo, cofnięto licencję detektywa, ale de facto wykonuje on pracę detektywa właśnie. Kazimierz Marcinkiewicz nie jest zarejestrowany, jako lobbysta, ale jak inaczej opisać jego działalność, niż jako lobbing? Obywatelu, ściskaj pasa. Na 2013 rok przewidziana jest drastyczna faktyczna podwyżka podatków. Progi pozostaną oczywiście w miejscu, zniknie mnóstwo ulg. Płać i płacz. Minister Sikorski potrzebuje twojej kasy na bony dla swoich urzędników (i dla siebie), pan premier na premie dla swoich wiernych przybocznych, a posłowie – na iPady.
Łukasz Warzecha
Prof. Niezgoda: możemy zbadać katastrofę Można obiektywnie zweryfikować informacje z raportu Millera i badania prof. Biniendy – mówi w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” płk. rez. prof. dr. hab. inż. Tadeusz Niezgoda, kierownik Katedry Mechaniki i Informatyki Stosowanej Wojskowej Akademii Technicznej w Warszawie. Prof. Tadeusz Niezgoda zwraca uwagę, że jeśli nie wykorzystamy szansy dokładnego zbadania katastrofy w Smoleńsku, będziemy skazani na domysły, jak w przypadku śmierci gen. Sikorskiego.
- Wcześniej katastrofa pod Gibraltarem budziła ogromne emocje. Oglądałem przynajmniej dziesięć poważnych programów z dziesięcioma różnymi tezami. Można mieć tylko różne odczucia, która jest najbardziej prawdopodobna, bo tego nikt nie jest w stanie zweryfikować. W przypadku Smoleńska jeszcze jest taka możliwość i trzeba ją wykorzystać – mówi naukowiec „Naszemu Dziennikowi”. Zapytany, czego można się dowiedzieć dzięki symulacjom komputerowym i czy model matematyczny może wiernie opisać zderzenia, które są przecież skomplikowanymi procesami płk Niezgoda podaje przykład doświadczeń, które przeprowadził jego zespół dotyczących zderzenia samochodów z barierkami drogowymi:
- Wykonaliśmy cały cykl badań zakończony opracowaniem bardzo prostego i taniego panelu, który - nałożony na barierki drogowe - zwiększa bezpieczeństwo uczestników ruchu drogowego. Podczas uderzenia w barierkę średnio 40 proc. energii kinetycznej pochłaniają barierki, a 60 proc. konstrukcja samochodu. Po założeniu tych paneli ta proporcja odwraca się: barierka pochłania więcej niszczącej energii niż pojazd, a ponadto łagodzi uderzenie tak, że pojazd nie jest odrzucany na jezdnię pod nadjeżdżające samochody. Otóż żeby otrzymać pożądane rozwiązanie konstrukcyjne, to zamiast wykonywać setki zderzeń samochodu z barierkami, (co jest kosztowne), zastosowaliśmy do badań symulację komputerową. Pobraliśmy model geometryczny z ogólnodostępnej bazy danych o pojazdach, w tym przypadku był to samochód suzuki swift i taki samochód użyliśmy do crash-testów w Przemysłowym Instytucie Motoryzacji (PIMOT). Następnie opracowaliśmy wszystkie elementy niezbędne do przeprowadzenia symulacji numerycznej i przeprowadziliśmy tzw. walidację modelu numerycznego. Po tym uwiarygodnieniu modelu numerycznego zastosowaliśmy go do generowania przebiegu zderzenia samochodu z barierką w różnych konfiguracjach. Jak się okazało, wyniki symulacji numerycznych dla przypadków, które zostały poddane eksperymentowi zderzenia, były bardzo podobne do sfilmowanego prawdziwego crash-testu w PIMOT? Podaje też inny przykład – wytrzymałości budowanego w USA mostu – który dowodzi, że symulacje komputerowe bywają dokładniejsze od badań eksperymentalnych. Profesor zwraca jednak uwagę, że badania zderzenia skrzydła samolotu z drzewem są niezwykle skomplikowane i należy wziąć przy nich pod uwagę mnóstwo różnych zmiennych, z których części możemy dokładnie nie znać. Zaznacza, że eksploatacja samolotu czy naprawy mogły wpłynąć na pewne właściwości blach.
– Należałoby znać konstrukcję przed zniszczeniem. Na to nie mamy żadnych szans. Oczywiście przydatny będzie ten drugi, bliźniaczy samolot, ale nie jest powiedziane, że on się zupełnie niczym nie różni. Te egzemplarze mają jednak inną historię eksploatacji i w szczegółach mogą być różnice. Najlepiej byłoby mieć, więc dostęp także do wraku – mówi profesor. Wskazuje również na zmienne właściwości drzewa:
- Jesienią czy zimą żywe drzewo jest zupełnie inne niż wiosną. Brzoza poza tym ma tę właściwość, że wiosną ciągnie soki. Uwodnione drzewo ma inne właściwości niż odwodnione. Nie jest też strukturą jednorodną, to znaczy ma różne właściwości, gdy oddziałuje się na nie w różnych kierunkach, co wynika z jego włóknistej struktury. Inaczej reaguje na uderzenia prostopadłe, skośne, jeszcze inaczej na skręcanie. To wszystko trzeba brać pod uwagę. Trzeba mieć wiarygodne dane wejściowe. Każdy błąd popełniony na początku potem potęguje rozbieżności między obliczeniami a rzeczywistością. Jednak według prof. Niezgody jest możliwe w odniesieniu do skrzydła i brzozy obiektywne zweryfikowanie danych przedstawionych z jednej strony przez komisję Jerzego Millera, a z drugiej przez ekspertów zespołu Antoniego Macierewicza. Pułkownik w odniesieniu do sugestii prof. Michała Kleibera, prezesa PAN, aby sprawą zajął się zespół zagraniczny proponuje równoległe badania jednej czy dwóch grup z Polski.
- Nie ma nic lepszego niż konkurencja zespołów. Weryfikacja i prezentacja wyników tych zespołów powinna wówczas odbyć się w formie dyskusji naukowej na jakimś wspólnym sympozjum – mówi Niezgoda. Zdaniem naukowca, rzetelny projekt badawczy, nad którym przez rok musiałoby pracować kilku naukowców kosztowałby około półtora miliona złotych. Ruk Raport KBWLLP
Niech NIK skontroluje smoleńskie śledztwo Uważam, że Sejm powinien zlecić NIK przeprowadzenie kontroli prawidłowości smoleńskiego śledztwa. Nie można, bowiem bezczynnie patrzeć na bezradność prokuratury
1. - Czy pani zdaje sobie sprawę, że Rosja to mocarstwo? - tak do jednej z wdów smoleńskich odpowiedział wysoki funkcjonariusz prokuratury na pytanie o możliwość odzyskania wraku. Okazuje się, że rosyjski kompleks ciąży nie tylko na politykach, ale i na prokuraturze też. Przy takim podejściu tłamszona kompleksami prokuratura sama z siebie niewiele już wyśledzi. Przez dwa lata niewiele wyśledziła, a o potrzebie powołania kluczowych biegłych dopiero w sierpniu 2011 roku sobie przypomniała. Jarosław Kaczyński ma rację - potrzebna jest specjalna ustawa i nadzwyczajna komisja do wyjaśnienia katastrofy.
2. Komisja jest potrzebna, ale w tej kadencji na powstanie takiej komisji nie ma, co liczyć. Koalicyjna większość wsparta Palikotem, a zwłaszcza szczególnie obrzydliwie zachowującym się w sprawie katastrofy Leszkiem Millerem, do powstania komisji nie dopuści (Miller obrzydliwie obwinia zmarłego Prezydenta o nacisk na pilotów, a na jego pilotów w helikopterze, kto naciskał, żeby lecieli w lodowatej mgle, aż helikopterowi silniki zamarzły? Zapomniał?)
3. Komisja w tej kadencji nie powstanie, ale można spróbować czegoś innego - kontroli NIK nad smoleńskim śledztwem. Mimo pewnych kontrowersji NIK raczej dobrze się sprawdziła w kontroli przygotowania smoleńskich wizyt, a jej surowe oceny mają niekwestionowaną wartość dowodowa i poznawczą, nawet, jeśli Arabski im zaprzecza. Teraz NIK mogłaby dokonać zbadania i oceny prawidłowości wyjaśnienia katastrofy, zarówno przez organy rządowe (w tym komisje Millera), jak i prokuratorskie śledztwo.
4. NIK z zasady nie kontroluje śledztw, a działalność prokuratury bada tylko pod kątem finansów. Nie ma jednak żadnych prawnych przeszkód, by Izba skontrolowała także śledztwo, gdyż prokuratura nie jest wyłączona spod kontroli NIK i cała jej działalność, także śledczą, kontroli państwowej podlega. To wynika wprost z Konstytucji. NIK ma, zatem uprawnienia do skontrolowania prawidłowości smoleńskiego śledztwa. I ma potencjał, żeby taką kontrolę kompetentnie przeprowadzić. NIK pomimo uprawnień, nie podejmie kontroli śledztwa sama. Byłby o to wielki krzyk, prokuratura by się wzbraniała, przy poparciu wielu polityków. Izba mogłaby natomiast przeprowadzić taką kontrolę bez awantury, gdyby otrzymała zlecenie Sejmu. Takie zlecenia są dla NIK wiążące. Uważam, że warto zainicjować projekt uchwały Sejmu, zlecającej NIK przeprowadzenie kontroli prawidłowości wyjaśniania katastrofy smoleńskiej przez odpowiedzialne organy rządowe i prokuraturę.
5. Celem takiej kontroli powinno być: Po pierwsze - zbadanie rzetelności działania komisji rządowej wyjaśniającej katastrofę, na jakim materiale opierała się komisja, z jakich korzystała ekspertyz, dowodów, co zbadała sama, co pominęła, co z rosyjskich dokumentów przepisała, itp. Po drugie - zbadanie legalności i rzetelności działań rządu i innych organów administracji publicznej w zakresie wyjaśnienie katastrofy (a więc udział pani Kopacz w przekopaniu ziemi, w sekcjach zwłok, okoliczności wyboru konwencji chicagowskiej, ocena działań dyplomatycznych w sprawie odzyskania wraku i czarnych skrzynek itp.) Wreszcie po trzecie - zbadanie i ocena rzetelności śledztwa prokuratury. Jakie dowody prokuratura juz przeprowadziła, jakie pominęła, jak odnosiła się do wniosków pokrzywdzonych, czy rzeczywiście jacyś jej eksperci badali wrak i oryginały czarnych skrzynek oraz pancerna brzozę? A także, jakie siły i środki zostały użyte do tego śledztwa (słyszeliśmy, ze w sprawę zaangażowanych jest ponad połowa ze 160-osobowego korpusu prokuratorów wojskowych, czy ci panowie maja, co robić, czy się nie nudzą) itp.
6. Publicznie zgłaszam, więc pomysł, żeby posłowie wystąpili z inicjatywą uchwały Sejmu, zlecającej NIK przeprowadzenie takiej kontroli - kontroli prawidłowości wyjaśniania katastrofy w Smoleńsku. Mam nadzieję, że sejmowa większość nie będzie sie bać tej kontroli jak diabeł święconej wody i nie zachowa się tak, jak w sprawie kontroli koncesji dla Telewizji Trwam, gdzie aż przewodniczącego Czartoryskiego odwołała, byle nie wpuścić NIK-u do Krajowej Rady.
7. Prawdziwa cnota kontroli bać się nie powinna... Janusz Wojciechowski
Wuje-muje i Złote Węże Subotnik Ziemkiewicza Za każdym razem siadam do felietonu z mocnym postanowieniem, że tym razem powstrzymam się od pisania o Nich. Że poświęcę tę chwilę i tych parę tysięcy znaków czemuś fajniejszemu. Literaturze, zwłaszcza fantastyce, cywilizacji. Albo − a tak! − rozrywce. Od paru tygodni na przykład noszę się z zamiarem objawienia światu, co sądzę o filmowych „antynagrodach” Złotych Węży, czyli polskiej podróbce amerykańskich Złotych Malin (jak to wszystkie polskie podróbki zachodnich „formatów” − chcieli jak najfajniej, a wyszło…), Jeżom, lecąc sławną piosenką Kelusa. Ale − „wariackie papiery i obsesja czysta” − Oni nie dają mi napisać o czymkolwiek innym. Żeby, choć jednego dnia nie zrobili czegoś głupiego albo nikczemnego, wstrzeliłbym się w ten jeden dzień z jakąś lżejszą, ożywczo odmienną tematyką. Tylko, że nie ma takiego nie dnia. Więc zamiast o Złotych Wężach, muszę odnotować najnowszy pomysł pijarowców premiera Tuska. Owoż premier przed długim majowym weekendem ogłosił poddanym radosną nowinę: autostrady będą tańsze! No, nie wszystkie oczywiście, tylko kilka odcinków. Tam, gdzie taka decyzja zależy od rządu. A tam, gdzie zależy od „koncesjonariuszy”, rząd będzie na nich „naciskał”, aby też obniżyli opłaty, choć z góry, niestety, wiadomo, że nie obniżą. Łaskawe panisko! Opłaty obniżył… O jednym tylko nie wspomniał − że mu to nakazała zrobić Unia Europejska, pod groźbą kary zwrotu pobranej przez III RP na te autostrady subwencji. Na co to-to liczy? Że Polacy tak głupi, że się o prawdziwych przyczynach tej pierwszomajowej łaski pańskiej nie dowiedzą? Że tak się bezmyślnie zachłysną wdzięcznością za obniżkę opłat na kilku szczęśliwie ukończonych odcinkach, że nie zauważą odcinków, mimo gigantycznej mobilizacji i kosztów, nieukończonych, że ominą wzrokiem pęknięcia, blokujących budowy podwykonawców, którym „koncesjonariusze” nie zapłacili za wykonane roboty i cały ten szajs? Może się przeliczy. A może to tylko moje chciejstwo. Tak nawiasem, w tegorocznym budżecie pan minister Rostowski zapisał wpływ 1,2 miliarda (słownie: tysiąc dwieście milionów) złotych z fotoradarów. Już się nie chce przypominać, jak to się pan premier pogardliwie wyrażał kiedyś o rywalu, co to zamiast budować drogi stawia fotoradary, ale warto przypomnieć, że pierwszym kwartale, jak podała prasa, wpływy z tego foto-haraczu wyniosły 7 milionów (słownie siedem milionów), co nie zwraca nawet kosztów, jakie rząd PO-PSL włożył w rozbudowę orwellowskiego systemu ich ściągania. Okazuje się, że wszystkie fotoradary na nic, bo cała Polska zamiast jechać i przekraczać prędkość stoi w korkach. A może tak stanie w korkach obłożyć mandatami? Kto autostradą lub drogą szybkiego ruchu, spełniającą warunki „przejezdności” określone specustawą, posuwa się z prędkością niższą od dozwolonej, podlega każe… Ho ho, to by zapewniło dziurawej państwowej kasie spływ gotówki znacznie większy, niż 1,2 miliarda. Praktycznie nieograniczony. I to na długie lata, bo przecież każdy wie, że jak się tych autostrad rządowi i „gdace” nie udało oddać na Euro, to potem już ich nie dokończą tym bardziej. A pan minister Rostowski, mówiąc nawiasem, zażądał od Balcerowicza, żeby zdjął ludziom z widoku licznik długu publicznego, bo „zagrożenie już minęło”. Nie chce mi się już nawet podejmować polemiki z tym przekonaniem, że niby, dlaczego minęło − bo według Eurostatu, który olewa jego „kreatywną księgowość”, wynosi już ponad 56 proc. PKB (a więc tak naprawdę jesteśmy już poza drugim progiem oszczędnościowym) i stale rośnie. Ale zwróćcie Państwo uwagę − trzy lata nas zapewniał, bożył się, omalże jak Wałęsa przysięgał na Matkę Boską, że żadnego zagrożenia nie ma. A teraz radośnie oznajmia, że już minęło. Jak takim nie wierzyć? Jak ich nie szanować? Skoro przy fachowcach, to jak mam spokojnie pisać o Złotych Wężach, kiedy salon znalazł sobie nowego autoryteta od Smoleńska? Już nie pana Hypkiego, który redaguje pismo o lotnictwie, więc z grubsza wie przynajmniej, co to samolot, ale niejakiego Krzysztofa Łozińskiego. Tenże pan Łoziński, którego pamiętam mgliście zczasów, gdy bez większych sukcesów próbował kariery dziennikarza od wszystkiego, ogłasza, że profesor Binienda „plecie bzdury”, a jego obliczenia nie są nic warte. I w ogóle nie jest żadnym tam ekspertem ani autorytetem. Dowodem fakt, że − twierdzi pan Łoziński − na stronie internetowej NASA nie znalazł on żadnych jego publikacji. Otóż na stronie NASA jest 58 prac profesora Biniendy, co natychmiast opublikowali, z kompletem linków, prawicowi blogerzy. Do demaskowania nieuctwa i „bzdur” eksperta NASA, na dodatek, jak na złość naszym salonom, właśnie uhonorowanego prestiżową nagrodą Amerykańskiego Stowarzyszenia Inżynierów ASCE, bierze się facet, który nie umie nawet obsłużyć przeglądarki internetowej. Jego kompetencje są takie, że przedstawia się jako „pasjonat lotnictwa”, i że kiedyś ścinał brzozę − a właściwie nie wynika z rozmowy, że sam to robił, może tylko rozmawiał z kimś, kto brzozę rąbał − i „każdy wie, jakie to twarde drzewo”. I takie oto mądrości komentatorzy i publicyści salonu oraz gwiazdy dziennikarstwa III RP ogłaszają „rozbiciem w puch pisowskich kłamstw o rzekomym zamachu”, z tą samą groteskową butą, z jaką Janina Paradowska ogłasza, że „twarde i celne słowa premiera wywołały popłoch w szeregach PiS”. Oczywiście, mogliby przecież znaleźć innego profesora, choćby nie tak utytułowanego, który by − odpowiadając za to swoim nazwiskiem − zweryfikował obliczenia profesora Biniendy, (których jedyną podstawą, przypomnijmy, są dane podane w oficjalnym raporcie) i pokazał, gdzie i jaki popełnił on błąd. Mogliby, oczywiście, przecież całe elity intelektualne są u nich i z nimi. Ale z jakiegoś powodu wyciągają tylko takiego wuja-muja, „pasjonata lotnictwa”, i nadrabiają pewnością siebie, bluzgami i agresją wobec tych, którzy ośmielają się kwestionować ustalenia pp. Anodiny i Millera. Którzy, nota bene, niczego nie przeliczali, ani nawet, co ostatnio przyznano, w ogóle nie badali tej nieszczęsnej brzozy? Bo, po co, skoro wszystko było z góry było wiadomo. I jak nie szanować takich „elit opiniotwórczych”? I jak o tym nie pisać? A jak się już o tym pisze, to jak nagle, u licha, przejść do tych nieszczęsnych Złotych Węży, z którymi noszę się od tak dawna, że temat stracił już aktualność? Przejdę − krótko − wyjaśniając, dlaczego w ogóle się na ten temat wypowiadam. Otóż, dlatego, iż rzecz jest charakterystyczna i jako przykład toczącej wspomniane elity choroby wydaje się ciekawa także dla ludzi, którzy się filmem nie zajmują i do kina nie chodzą, a „szczególnie nie chodzą na filmy polskie”. Pomysł − jak powiedziałem, amerykański: napiętnować filmową chałę, zwłaszcza tę wpychaną niekumatej widowni nachalną i kosztowną reklamą. Wykonanie − polskie: załatwić swoje prywatne zawiści, nienawiści i niechęci. Zestawienie na jednym poziomie utrzymanej w najgorszym guście, prymitywnej komedyjki „Wyjazd integracyjny” z „Bitwą Warszawską” to żenada, która kompromituje i samą ideę antynagrody, i gremium, które ją przyznaje. Zapewne, „Bitwa” nie jest filmem do końca udanym − właściwie wszystko jest w nim znakomite, bardzo dobre albo przynajmniej dobre, poza rzeczą najważniejszą: scenariuszem. Niestety, od początku wiadomo, jak się akcja potoczy i dokąd zaprowadzi − zero napięcia. Ale to przecież w ogóle inna klasa, inna liga, co jest oczywiste dla każdego widza. Domyślam się jednak, że „dziennikarzy filmowi”, którzy stoją za inicjatywą filmowych antynagród, nie polubili „Bitwy” przede wszystkim za temat, i w ogóle za całokształt: patriotyczny patos, postać księdza Skorupki, i że w ogóle, wiecie − Ojczyzna i inne takie sprawy, które na część „młodych wykształconych z dużych miast” działają jak kropidło egzorcysty na opętanego. Domyślam się też, że nie lubią Nataszy Urbańskiej, bo z jakichś przyczyn nikt jej nie lubi (taki szczególny rodzaj celebryctwa). Ale starając się zbyt gorliwie utytłać nielubiany film i grającą w nim aktorkę w „Wyjeździe integracyjnym”, powiedzieli coś nie o filmach, tylko o sobie. A mianowicie, że są takimi samymi − że powtórzę to modne w moich latach młodzieńczych określenie − małymi wujami-mujami, jak inne nasze „elity”, i te opiniotwórcze, i te rządzące. Tylko mniej, jak dotąd, fartownymi w dopychaniu się do znaczenia. Kropka, tyle na dziś. RAZ
Ważny tekst Bronisława Wildsteina w "Uważam Rze". O dwóch takich, którzy nie dali się zwieść fałszywym i niemądrym modom W najnowszym tygodniku "Uważam Rze", piśmie autorów niepokornych, jak zawsze odważny temat, pomijany lub manipulowany przez inne media: jaki jest prawdziwy dorobek prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego? Publicyści i redaktorzy największego tygodnika w Polsce udowadniają, że tej prezydentury nie da się, stosując uczciwy opis, pomniejszyć. Szczególnie wart polecenia jest artykuł pisarza i publicysty Bronisława Wildsteina, który podkreśla, że Lech Kaczyński, bez względu na panujące mody i obiegowe opinie, za elementarne byty w rzeczywistości politycznej uznawał naród i państwo, które stanowi formę jego istnienia. Innymi słowy - nigdy nie dał się zwieść ułudom, które z perspektywy czasu okazują się nie tylko fałszywe, ale i niebezpieczne dla naszej demokracji i państwowości. Zdaniem Wildsteina śp. Lech Kaczyński był „państwowcem”, jak przed wojną nazywano osobę poświęcającą swoją aktywność dobru wspólnemu, na rzecz, którego, również w obecnych warunkach, działać trzeba, przede wszystkim w strukturach republikańsko pojętego państwa: Załamanie się komunizmu obudziło nadzieje, które najlepiej dokumentował głośny (rozwinięty potem w książkę) artykuł Francisa Fukuyamy „Koniec historii” z 1989 r. Fiasko totalitarnej utopii miało zapowiadać globalny triumf liberalnej demokracji i zanik poważniejszych, międzynarodowych konfliktów. W takiej atmosferze trudno rozpoznać było nowe wyzwania. W sposób jaskrawy nie rozumieli ich nowi przywódcy Polski skupieni na problemach dnia wczorajszego. Przyzwyczajeni do zagrożenia, jakie dla obywatela niósł PRL, wszelkimi sposobami usiłowali nowe państwo ograniczyć i osłabić. Nie pojmowali, że stanowi ono narodową wartość, a komunistyczny totalitaryzm był jego patologią. Pomnikiem tych nieporozumień jest konstytucja uchwalona w 1997 r., która dużo robi, aby utrudnić sprawne funkcjonowanie instytucji naszego kraju. Państwo stanowi współcześnie jedyną formę demokracji. Jako zwolennik republiki Kaczyński rozumiał, że dziś jej formą jest narodowe państwo o demokratycznym ustroju? Publicysta przypomina, że ponieważ systemie komunistycznym również prawo stanowiło narzędzie terroru i represji, na zasadzie, więc prostej reakcji po jego upadku zrobiono wszystko, aby je maksymalnie zliberalizować. Mało, kto myślał, że tak traktowany wymiar sprawiedliwości nie jest w stanie zapewnić elementarnego bezpieczeństwa obywatelom, i to zwłaszcza tym, których nie stać na kupowanie usług w tej mierze: Bracia Kaczyńscy byli wyjątkowymi politykami, którzy od początku III RP rozpoznawali jej problemy i zagrożenia. Zaznaczyć należy, że są okresy, w których bardzo trudno rozdzielić ich dorobek. Dopiero prezydentura, i to zarówno w stolicy, jak i kraju, łatwiej pozwala wyodrębnić indywidualne zasługi Lecha Kaczyńskiego. Bezpośrednio po upadku komunizmu Kaczyńscy zrozumieli nieprzystawalność opozycyjnych postaw do potrzeb nowej rzeczywistości, zwłaszcza konieczności budowy nowego państwa. Zdawali sobie sprawę, że ani w polityce międzynarodowej nie nastanie królestwo wiecznego pokoju, ani nic nie zastąpi klasycznego, partyjnego modelu demokracji. Dowodzili, że słabe państwo nie wypełnia swoich elementarnych funkcji i staje się żerowiskiem dla silnych tak wewnątrz, jak i na zewnątrz. Deklaracje, że elementarne podziały polityczne w rodzaju tych na lewicę i prawicę przeżyły się już, są nieprawdziwe i otwierają możliwości manipulacji, która służy ubezwłasnowolnieniu obywateli. Bronisław Wildstein podkreśla, że polityka Lecha Kaczyńskiego była sabotowana i właściwie niweczona przez PO w imię wąskich, partyjnych interesów: Efekty widzimy dziś. „Płynięcie w głównym nurcie”, jak określony został przez swoich autorów międzynarodowy projekt rządu Tuska, jest zaprzeczeniem polityki, a demonstracją uległości. W zamian uzyskujemy dużo pochwał ze strony europejskich możnych i brak jakiegokolwiek znaczenia w Europie. Dzieje się to zarówno w sferze politycznej, jak i symbolicznej. Na tym tle widać dorobek śp. Lecha Kaczyńskiego, który zginął w Smoleńsku: W rzeczywistości jego polityka pozostaje do dziś jedynym spójnym i wartościowym projektem państwowym, z jakim mieliśmy do czynienia w III RP - stwierdza autor tygodnika "Uważam Rze". Polecamy ten i inne artykuły! Gim, źródło: Uważam Rze
Szorstka przyjaźń Śp. Roman Dmowski powiedział, że Polska to kraj rządzony przez kobiety. Jedni – jakieś 80% Polaków – organicznie nie znosi Rosjan. Inni – jakieś 20% - Rosjan nawet i lubią. Nieliczni – jak ja – patrzą na sprawy chłodno, nie mieszając uczuć do polityki. Uczuciami – to kierują się kobiety. Mężczyźni nie mają uczuć – tylko interesy. Dwóch facetów może się nienawidzieć – ale gdy jest wspólny interes do zrobienia, to go robią i lojalnie współpracują, a za zdobyty łup nabywają broń i mogą się zacząć tłuc. Albo nie. To samo dotyczy stosunków z Rosją i nie ma nic wspólnego ze stosunkami międzypaństwowymi. Polak kieruje się uczuciami i z sympatii wysyła żołnierzy do Afganistanu. Po roku prosi o jakąś wzajemną przysługę – a Amerykanie otwierają szeroko oczy: „Gdyby Wam zależało, to należałoby to ująć w traktacie; trzeba było negocjować. Niczego nie żądaliście – to niczego nie otrzymacie. Kropka”. A Polak się obraża. I zaczyna dąsać. Niesłusznie. Proszę popatrzeć na PiS. Jest to partia, która z nienawiści do Rosjan i Niemców zrobiła sobie program polityczny. Ale – to właśnie ludzie PiS podpisali bardzo niekorzystny dla Polski układ z GazPromem. Czym się kierowali? Bali się Rosjan, czy z wielkopańską pogardą mówili: „A niech będzie i nasza krzywda”. A być może jest to po prostu rosyjska agentura. Rosyjskiego agenta poznaje się po tym, że publicznie wymyśla Rosjanom, deklaruje nienawiść – po to, by się zamaskować, by zaprzyjaźnić ze środowiskami autentycznie anty-rosyjskimi. Tego nie ma jak sprawdzić. Rosjanie tego NIGDY nie ujawniają. Ja np. jestem przekonany, że agentką Ochrany była śp.Maria Konopnicka. I okazało się, że tego sprawdzić się nie da – tajemnica państwowa. Dlatego zresztą Rosjanie nie ujawniają części akt w/s Katynia. Nie, dlatego, że nie chcą „ujawnić prawdy”. Prawda jest dawno ujawniona, Prezydium Rady Najwyższej ZSRS już 20 lat temu przeprosiło za ten mord. Ale w tych aktach są nazwiska szpiegów i agentów NKWD, NKGB, „Smierszu” i innych służb. I po co inni mieliby się dowiedzieć, że np. ten i ów uniknął losu innych oficerów – bo był agentem sowieckim, sprawdził grono jego późniejszych przyjaciół i znajomych – i zaczął jakieś wnioski wysnuwać? I ludzie mogliby mniej chętnie zostawać agentami Federacji gdyby wiedzieli, że kiedyś będzie to ujawnione. A państwo, które swoje tajemnice trzyma zamknięte na cztery spusty – budzi szacunek. Ale jeśli dziś widzimy, że ktoś sprzeciwia się budowie elektrowni jądrowych – albo wydobyciu gazu łupkowego – to można założyć 4:1, że jest to rosyjski agent. A może tylko człowiek kupiony przez „GazProm”. To nie jest to samo, oczywiście. Ale w praktyce... JKM
DŁUGI WEEKEND A WIEK EMERYTALNY Zaczyna się dłuuugi weekend. Jedni biadolą ile na tym straci gospodarka. Inni liczą, ile zyska sektor turystyczny i gastronomiczny. Przed weekendem zaczęła się w Sejmie debata o przedłużeniu wieku emerytalnego. Być może ta przypadkowa zbitka, to znak. Ciekawą bardzo obserwację przedstawił profesor Robin Hanson. Jego zdaniem emerytury w obecnym kształcie są „pomysłem absolutnie bezsensownym zarówno dla poszczególnych jednostek, jak i ogółu społeczeństwa” i zastanawia się, jak „w ramach nowoczesnych rozwiniętych gospodarek może istnieć tak nieracjonalny z ekonomicznego punktu widzenia mechanizm jak emerytura”. Jest taki okres pod koniec życia, kiedy człowiek rzeczywiście w ogóle nie jest już w stanie pracować. Ale statystyki pokazują, że to nie więcej niż dwa, maksimum pięć lat poprzedzających śmierć. Społeczeństwa powinny, więc troszczyć się o ludzi dopiero na tym etapie życia. Emerytura powinna być powiązana ze stanem zdrowia i zdolnością do pracy, a nie z wiekiem – tak samo jak w przypadku ubezpieczenia na wypadek choroby. Polisa nie jest wypłacana, gdy czujemy się dobrze. Hanson proponuje, więc zamiast emerytur coś w rodzaju renty na wypadek niezdolności do pracy. Każdy dzień naszego życia dzielimy między pracę i wypoczynek. Większość z nas pracuje codziennie między 9.00 i 17.00 od poniedziałku do piątku licząc na wypoczynek codziennie wieczorem, a po tygodniu pracy w weekend. Patrząc z długiej perspektywy większość pracuje tak miedzy 25 a 65 rokiem licząc na wypoczynek, – czyli emeryturę – u końca swoich dni. Jednak długa emerytura na koniec życia nie jest racjonalnym sposobem dzielenia czasu między pracę i wypoczynek. Ona funkcjonuje przez analogię z wieczorami, weekendem. Ale emerytura nie jest dwudziestoletnim superweekendem. Z biegiem lat spada, bowiem nie tylko nasza wydajność w pracy, ale i zdolność do zabawy i cieszenia się z wypoczynku. Dziś coraz częściej pracuje się umysłowo, a bawi fizycznie. A ponieważ ciało starzeje się szybciej niż umysł, zdolność do zabawy zmniejsza się szybciej niż zdolność do pracy. Dlatego Hanson proponuje odwrócenie proporcji i stworzenie systemu, w którym przesuniemy wypoczynek i zabawę z końca naszego życia, na okres przed sześćdziesiątką. Już dziś tak pracują przedstawiciele wolnych zawodów i wielu właścicieli firm. Pracują, dokąd zdrowie im pozwala bez względu na wiek, a korzystają z dłuższych weekendów – właśnie od dziś. Gwiazdowski
Polska ze służbami specjalnymi w tle To naprawdę prawdziwa przyjemność, prawdziwa rozkosz dla zwolennika teorii spiskowej, że w naszym nieszczęśliwym kraju prawdziwą władzę sprawuje razwiedka. To prawdziwa rozkosz obserwować, jak w miarę rozwijania się wojny o pokój – bo wojna o prawdę chyba już na dobre przekształca się w wojnę o pokój, która z kolei – zgodnie ze spiżowym prawem dziejowym, głoszącym, iż w miarę postępów socjalizmu walka, również ta w ramach wojny o pokój, się zaostrza – więc obserwować, jak mobilizowane są coraz głębsze rezerwy. Już w imieniu młodego pokolenia przemówił pan mecenas Roman Giertych, stawiając diagnozę, że naszemu nieszczęśliwemu krajowi zagraża wojna domowa; już tę myśl skrzydlatą podchwycił drugi reprezentant młodego pokolenia, poseł Grzegorz Schetyna, że w takim razie należy wydać zaporową ustawę przeciwko „kłamstwom smoleńskim”; już w ramach odwdzięczenia się za jubileuszowe okadzanie z tego samego klucza zaśpiewał przedstawiciel przestarych starców, znany już w czasach stalinowskich z postawy służebnej Tadeusz Mazowiecki, ostrzegając Kościół, by „nie żyrował kłamstwa smoleńskiego” – aż wreszcie pozostałe Moce wykonały ruch nieoczekiwany. Objawił się on w postaci przesłuchania pana redaktora Krzysztofa Łozińskiego, zasłużonego, ale jeszcze nieużywanego opozycjonisty, „absolwenta fizyki”, który w obliczu pani redaktor Moniki Olejnik starł na proch „egzotycznych naukowców z Gwinei Równikowej” – jak o ekspertach zespołu posła Antoniego Macierewicza wyraził się prezydent Komorowski Bronisław. Doprawdy, że aż szkoda, iż pan red. Krzysztof Łoziński nie stanął na czele komisji pod kierownictwem ministra Jerzego Millera. Nie mówię, że pan Jerzy Miller jest gorszym ekspertem od pana red. Krzysztofa Łozińskiego – o tym nie ma mowy; pan Jerzy Miller też wykona każde zadanie, jakie partia przed nim postawi – w przeciwnym razie na pewno nie zostałby postawiony na czele komisji Jerzego Millera – ale nie da się ukryć, że pan red. Łoziński ma więcej werwy niż Jerzy Miller. Żeby było jasne; nie chodzi o jakiś tupet; w przypadku pana red. Krzysztofa Łozińskiego o żadnym tupecie nie ma mowy. Chodzi o pewność, jaką daje dyplom absolwenta fizyki, mistrzostwo walk wschodnich i mnóstwo innych zalet, których nawet nie śmiem się domyślać. Cóż tym zaletom może przeciwstawić taki, dajmy na to, Wiesław Binienda, który na polityczne zamówienie Antoniego Macierewicza „plecie bzdury” niczym Piekarski na mękach, „zaprzecza faktom” raz na zawsze zatwierdzonym przez komisję ministra Jerzego Millera, który nie tylko na własne, ale również na oczy pani generaliny Anodiny widział „ślady metalu” pozostawione na ściętej niezwłocznie brzozie, a także wymowne ślady nietrzeźwości na wielu innych drzewach, które pościnał w smoleńskim lesie złowrogi samolot wiozący prezydenta Kaczyńskiego? Ten cały Wiesław Binienda nawet nie wie, że brzoza jest drzewem wyjatkowo twardym, o czym przecież wie każdy polski rolnik, próbujący ściąć taką brzozę ciosem kung-fu. Niezależnie od tego o twardości brzozy zaświadcza również postępowa literatura, i to nie tylko naukowa, – o czym każdy może się przekonać, czytając słynny wiersz Władysława Broniewskiego, jak to żołnierz usiadł pod brzozą u drogi, opatrując obolałe nogi, a brzoza wprawdzie smutno, lecz przecież wyjatkowo twardo szumiała nad jego tułaczką. Wiesław Binienda może nawet to wszystko wiedział, ale kiedy tylko w 1982 roku zdradził ojczyznę, „wybierając wolność” w Stanach Zjednoczonych, to tam musiał zgłupieć doszczętnie – bo jużci wiadomo: kto zdradzi ojczyznę, zwłaszcza na rzecz Stanów Zjednoczonych, ten nie tylko nie rozwija się naukowo, ale nawet zapomina wszystkiego, czego nauczył się w Polsce Ludowej, no i potem już nie ma odwrotu; musi pleść bzdury, zwłaszcza gdy złowrogi Macierewicz w ramach propozycji nie do odrzucenia złoży mu polityczne zamówienie. Że też przodująca w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym pani red. Monika Olejnik wezwała pana red. Łozińskiego na przesłuchanie dopiero teraz? Przypomina to ewangeliczną opowieść o cudzie w Kanie Galilejskiej, kiedy to starosta weselny myślał, że to pan młody zachował takie świetne wino aż do tego czasu, a tymczasem – czy to pani redaktor Olejnik zachowała pana red. Łozińskiego aż do tego czasu, czy raczej dopiero teraz musiały jej go nastręczyć jakieś Wyższe Siły? Zresztą mniejsza z tym. Jeśli nasza biedna ojczyzna ma takich synów, to nie jest z nami tak źle; „z każdej sytuacji wyjdziemy obronnie, wojsko nasze czuwa, szkolone wszechstronnie” – głosiła popularna za moich czasów piosenka. Ale z tego muszą zostać wyciągnięte wnioski, „bo nie jest światło, by pod korcem stało”, a pan red. Łoziński błyszczy na naszym firmamencie jak najjaśniejsza gwiazda, więc najwyższy czas, by powiększył grono autorytetów moralnych. Kiedy już w sposób nieoczekiwanie cudowny objawił się nam pan red. Krzysztof Łoziński, nie trzeba było długo czekać na kolejny skarb narodowy w osobie byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsy. Ponieważ zgodnie z nieubłaganą diagnozą pana mec. Romana Giertycha, nasza biedna ojczyzna znalazła się w bezpośrednim niebezpieczeństwie wojny domowej, były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju odstąpił od swoich – jak to w swoim czasie określił Adam Bień – „drobnych krętactw” i prosto z mostu oświadczył, że rząd nie powinien pozwalać ludziom wychodzić na ulice, wyznaczając odpowiednie zadania siłom porządkowym. I słuszna jego racja; nie od dziś wiadomo, ilu nieszczęść udałoby się uniknąć, gdyby tylko ludzie nie wychodzili z domu! W tej sytuacji tylko patrzeć, jak premieru Tusku każą ogłosić godzinę milicyjną, a prowodyrów internować w obozach koncentracyjnych chwilowo nieczynnych. Wreszcie właściwi ludzie znajdą się na właściwym miejscu i nic już nie będzie zakłócać bohaterom walki z komuną spokojnego trawienia zdobyczy. Tedy z prawdziwą rozkoszą obserwuję dynamiczny rozwój wojny o pokój ze stolicy Norwegii, gdzie toczy się proces Andersa Breivika, a ja w specjalnym pawilonie akurat oglądam pamiątki po Wikingach – ze słynną łodzią ozdobioną na obu końcach głową smoka. Dopiero ze specjalnego balkoniku widać, jaka jest wielka. Razem ze mną przygląda się jej w milczeniu młody Norweg. O czym myśli? Czy aby nie duma o tym, że ludzie wypuszczający się na takich łodziach na morza i w górę rzek podbijali dalekie kraje, stając się szlachtą podbitych narodów, tymczasem teraz…? SM
Prof. Wolniewicz: Żyjemy w międzyepoce
O upadku Ameryki, zmianach cywilizacyjnych, współczesnych konfliktach moralnych i problemach Kościoła mówi w rozmowie z Nowym Ekranem prof. Bogusław Wolniewicz. Prof. Bogusław Wolniewicz to wybitny polski filozof, logik, twórca ontologii sytuacji, tłumacz i komentator Ludwiga Wittgensteina, publicysta, profesor doktor habilitowany, odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. W 2006 wraz z o. Mieczysławem Krąpcem i ks. Czesławem Bartnikiem zainicjował Społeczny Niezależny Zespół ds. Etyki Mediów, który postawił sobie za cel "informować rzetelnie opinię publiczną w kraju i na świecie o wszelkich poczynaniach w mediach i wokół nich, które zagrażają bądź obyczajności, bądź swobodzie publicznej dyskusji". „Gazeta Wyborcza” uznała jednogłośnie, że postać prof. Wolniewicza i jego poglądy są kontrowersyjne. On sam zaś jest antysemitą. Co było oczywistą bzdurą – poszło o akcję zainicjowaną przez prof. Jerzego Roberta Nowaka przeciw książce „Strach” Jana Tomasza Grossa opisującej stosunki polsko-żydowskie podczas II wojny światowej. Wolniewicz uczestniczył w kilku spotkaniach, na których ostro krytykował publikację Grossa. W 2009 wszedł także w skład Komitetu Obrony Dobrego Imienia Polski i Polaków. Dzisiaj opowiada nam o prawdzie, rzeczywistości, manipulacji, kościele powszechnym, upadku naszej cywilizacji oraz menadrach demokracji. Paweł Pietkun
Wspólnota losów Umiłowanych Przywódców Przechodzący ulicami Warszawy kondukt pogrzebowy Stefana Żeromskiego był rzeczywiście imponujący. Nie tylko duchowieństwo, nie tylko delegacje różnych organizacji, nie tylko młodzież, ale i wojsko i policja, słowem – cała Polska Nic, zatem dziwnego, że na ulicznych obserwatorach robiło to ogromne wrażenie, chociaż wnioski niekiedy wyciągali nieoczekiwane. Jak wspomina Antoni Słonimski, obserwująca z chodnika ten wspaniały kondukt kobiecina powiedziała ni to do siebie, ni to w powietrze: „biednego by tak nie chowali!” Tu akurat się pomyliła, bo Żeromski, w odróżnieniu np. od Władysława Reymonta, który dostał nagrodę Nobla, majątku nie zrobił – ale coś w tej uwadze jest. Nawiasem mówiąc, Reymont też się specjalnie tą nagrodą nie pożywił, bo wkrótce umarł, a wdowa wyszła za mąż za Czeszera Meca, który w ten oto sposób pozostałości tej literackiej nagrody Nobla dla Reymonta skonsumował. Podobnie postąpił malarz Leonhard, który ożenił się z córką bankiera Goldfredera. Franciszek Fiszer powiedział wtedy, że Leonardo namalował „Wieczerzę Pańską”, a Leonhard zjada. Wracając tedy do uwagi wypowiedzianej przez ową kobiecinę pod wrażeniem wspaniałego konduktu pogrzebowego, to przypomniala mi się ona na widok reakcji Umiłowanych Przywódców europejskich krajów na postawienie kolejnych zarzutów uwięzionej Julii Tymoszenko. Julia Tymoszenko zaczynała od wypozyczalni kaset dla dorosłych, ale prawdziwe pieniądze zobaczyła dopiero, gdy jej firma „Ukraińska Benzyna” uzyskała monopolistyczną pozycje na terenie Donbasu dzieki Pawłowi Łazarence, byłemu premierowi Ukrainy, którego Amerykanie wpakowali do kryminału. Fortunę natomiast zrobiła dopiero po przemianowaniu „Ukraińskiej Benzyny” na Zjednoczone Systemy Energetyczne Ukrainy, które – znowu dzięki Łazarence - uzyskały od ruskich szachistów wyłączność na import rosyjskiego gazu. Ale w odróżnieniu od Łazarenki, Julia Tymoszenko wykazała się większym refleksem i w odpowiednim momencie jednym susem przeszła na jasną stronę Mocy, wraz z Wiktorem Juszczenką stając na czele „Pomarańczowej Rewolucji”, na którą „filantrop” Jerzy Soros, któremu zimny czekista Putin porozwalał znakomite interesy w Rosji, a obrotnych administratorów jego rosyjskich przedsięwzięć: Borysa Abramowicza Bieriezowskiego i Władimira Gusińskiego nie tylko rozebrał, ale przekonal do emigracji, skąd teraz na niego bezsilnie ujadają – dał 20 milionów dolarów. Oczywiście dla Julii Tymoszenko taka suma, to tyle, co nic – ale nie o to przecież chodziło, tylko o to, że przeskoczenie jednym susem na jasna stronę Mocy nie tylko w mgnieniu oka wyleczyło ją politycznie z „łazarenkizmu”, ale uplasowało w pierwszym szeregu płomiennych szermierzy wolności i demokracji. W rezultacie doszlo do podziału łupów; Wiktor Juszczenko został prezydentem, a Julia Tymoszenko – premierem, w czym zwolennicy teorii spiskowej upatrywali podział wpływów na Ukrainie między USA, za rzecznika których uchodził prezydent Juszczenko i Rosję – która, chociaż chwilami szorstko, to jednak nadal otaczała Julię Tymoszenko swoimi wzgledami. Jeśli chodzi o naszych Umiłowanych Przywódców, to nie mogli się oni nachwalić zarówno prezydenta Juszczenki, jak i Julii Tymoszenko – i to jeden przez drugiego, zarówno z jednej, jak i drugiej opcji politycznej – bo za swoją duszeńkę uważał ją zarówno Aleksander Kwaśniewski, jak i Lech Kaczyński. Aliści nic na tym świecie pełnym złości nie trwa wiecznie i od roku 2008 między Julia Tymoszenko, a prezydentem Wiktorem Juszczenką zaczęło zgrzytać coraz nieprzyjemniej, bo prezydent oskarżył ja o zdradę kraju na rzecz Rosji. Sytuacja stała się jeszcze gorsza po zwyciestwie w wyborach prezydenckich Wiktora Janukowycza, który swoją karierę zaczynał od ekscesów kryminalnych, więc bez specjalnych ceregieli sprawił, że tamtejszy niezawisły sąd zapakował Julię Tymoszenko na 7 lat do kryminału pod zarzutem frymarczenia ukraińskimi interesowami na rzecz Rosji. Taki zarzut w wydaniu prezydenta Janukowycza może wygląda trochę dziwacznie, ale nie dziwmy się specjalnie, a ni nie gorszmy – bo czyż w naszym nieszczęśliwym kraju nie dzieją się rzeczy równie osobliwe? Wystarczy wspomnieć choćby o ostatnim odkryciu niezależnej prokuratury – że generała Papałę zastrzelili złodziejaszkowie samochodów, którym strasznie spodobał się rzęch marki „Daewoo-Espero”, że aż zastrzelili właściciele nie wiedząc, że to general policji – ale potem, widać ruszyło ich sumienie, bo samochodu jednak nie ukradli, tylko oddalili się w nieznanym kierunku. Wracając tedy do Julii Tymoszenko, to w jej sprawie obecne władze wyszły z założenia, że jak już oskarżać – to oskarżać – i wysunęły przeciwko niej kolejne zarzuty malwersacji i unikania podatków, co w dzisiejszych czasach jest zbrodnią jeszcze większą, niż za Stalina kontrrewolucja. Julii Tymoszenko grozi już nie 7 lat, które dostała, ale nawet dodatkowe 12. Nic, więc dziwnego, że podjęła ona w więzieniu głodówkę, w zwiazku, z którą miała zostać pobita przez nadzorców. Do internetu przeciekły nawet zdjęcia dokumentujace ślady pobicia, podobnie jak to było za pierwszej komuny w Polsce, kiedy zza więziennych murów jakimści sposobem przedostawały się do wolnego świata filmy dokumentujące akty przemocy wobec Adama Michnika, które na zachodniej publiczności robiły ogromne wrażenie. W jakim celu bezpieka te filmy nakręcała? Tajemnica to wielka. W tej sytuacji Umiłowani Przywódcy różnych miłujących pokój europejskich krajów podjęli interwencję w sprawie Julii Tymoszenko, domagając się od ukraińskich władz różnych rzeczy i grożąc, że w razie niespełnienia ich żądań zbojkotują odbywające się również na Ukrainie mistrzostwa Europy w futbolu „Euro-2012”. Takie ultimatum postawił Ukrainie np. niemiecki prezydent Joachim Gauck, a także rząd francuski, rząd rosyjski oraz szefowa dyplomacji Unii Europejskiej, podobna do konia angielska baronessa Katarzyna Ashton. Oczywiście wyciąganie z tych protestów wniosku, iż Julia Tymoszenko mogła w przeszłości wyświadczać tym państwom rozmaite przysługi, byłoby zapewne przesadne, chociaż oczywiście w przypadku Rosji, czy Niemiec wykluczyć tego z góry niepodobna. Bardziej prawdopodobną przyczyną takich reakcji wydaje się występujące prawdopodobnie wśród Umiłowanych Przywódców poczucie pewnej wspólnoty losów, o którym wspominało krytykowane bardzo przez komuchów „Posłanie do narodów Europy Wschodniej” z września 1981 roku. Jak powiadali Rosjanie, „nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara” – ale z drugiej strony Umiłowani Przywódcy najwidoczniej uważają, że pociąganie ich do odpowiedzialności w takim samym trybie, jak zwykłych obywateli, jest czymś nieprzyzwoitym. Myśl tę wyraził jeszcze za pierwszej komuny w poemacie „Towarzysz Szmaciak” Janusz Szpotański, wkładając w usta Szmaciaka pełen zgrozy okrzyk: „Do czego doszło – żeby szlachtę przed sądy pozywały chłopy!” Dlatego w naszym nieszczęśliwym kraju istnieje specjalny sąd stanowy dla dygnitarzy w postaci Trybunału Stanu, który o ile pamiętam, nikomu jeszcze nie zrobił najmniejszej krzywdy. Ukraina najwyraźniej odstaje od tego europejskiego standardu i dlatego międzynarodówka Umiłowanych Przywódców naciska na nią, by się podciągnęła. Ciekawe, czy „terrorystyczne” eksplozje, które w taką panikę wprawiły mieszkańców Dniepropietrowska pozostają w jakimś zwiazku z tymi ultimatami i naciskami, czy też ich sprawcy lub sprawcom chodzi o coż jeszcze innego? SM
29 kwietnia 2012 "Każdy obywatel ma obowiązek umrzeć za ojczyznę, ale nikt nie ma obowiązku kłamać dla niej”- twierdził Charles Louis de Montesquieu, w swoim „O duchu praw”. A papież Pius VI, 10 marca 1791 roku potępił Cywilną Konstytucję Kleru i Deklarację Praw Człowieka i Obywatela. Może, dlatego Napoleon aresztował papieża. O tym władza nie uczy młodzieży w państwowych szkołach.. Bo zabobon praw człowieka i obywatela jest fundamentem tego nieporządku, który panuje w naszym państwie. I jeszcze ta demokratyczna forma ustalania prawdy w drodze głosowania.. I wieczny kociokwik słowny ustalających prawdę.. Która - nota bene - istnieje niezależnie od subiektywnego kociokwiku wszystkich tych ustanawiających prawdę drogą matematycznej większości? Ustalając fałszywą prawdę w drodze matematycznej większości zapominają o prawdzie, które istnieje niezależnie od ustalanej przez nich „prawdy”. Ta ich „prawda” – spływając legislacyjnie na nas - przymusowych tej „ prawdy” odbiorców” – paraliżuje nasze życie, wprowadzając do niego zamieszanie i obciąża nas potencjalnym konfliktem kolejnych zatrutych owoców ustalania - w drodze większości matematycznej- sejmowej „prawdy”. Rozważmy następującą realną sytuację w realnej sytuacji demokratycznej, która to demokracja karmi się pokarmem większości wypróżniając się potem poprzez wydalanie kolejnych ustaw, które zanieczyszczają nasze życie. Wszystko to w pogańskiej Świątyni Rozumu, która służy demokratom, żeby walczyć ze zdrowym rozsądkiem. Przegłosują wszystko- gwałcąc prawa naturalne do naszej wolności, własności i życia. I także nasz rozum wzbogacony o wolną wolę.. Bo każdy człowiek ma rozum dla siebie i o sobie, sam podejmuje decyzje i potem ponosi za nie odpowiedzialność. Demokracja większościowa zabiera człowiekowi naturalne prawo do decydowania o sobie, o swoich dzieciach, o swojej rodzinie, o swojej własności i o życiu. Mam na myśli dopuszczenie za pomocą szatańskiego narzędzia demokracji – do pozbawiania życia noworodków w socjalnej Europie. Od różnych tygodni życia, w zależności od kraju.. Socjalistyczny rząd Platformy Obywatelskiej - któremu znowu brakuje pieniędzy- wpadł na pomysł, żeby wydłużyć wiek emerytalny dla wszystkich zrzeszonych przymusowo w systemie przymusowych ubezpieczeń (a dlaczego wszystkich, przecież ludzie są różni?, różni pod względem siły, różni intelektualnie, różni zdrowotnie?). Nie chodzi oczywiście socjalistycznemu rządowi opartemu na idei kradzieży o to, żeby człowiek po czterdziestu latach pracy dostał emeryturę.. Chodzi o to, żeby tej emerytury nie dostał, tylko płacił przymusowo składkę - i o tę składkę głównie chodzi. Ale wszystko odbywa się pod hasłem, że to dla człowieka.. Jest to kłamstwo, jak każde inne w socjalizmie.. Bo socjalizm nie dość, że oparty jest o kradzież - to oparty jest ideologicznie o kłamstwo. I do tego demokraci te dwie antywartości przegłosowują piętnując kłamstwo i kradzież,. I mamy coraz większą kradzież i coraz większe kłamstwo. Które zalewa nas wszystkich- niczym przysłowiowa krew?. To znaczy zalewa NAS, ofiary systemu - ale nie ICH - twórców systemu. W zamian za podniesienie niewolnikom systemu wieku pracy do 67 lat, Platforma Socjalistyczna i Obywatelska Unii Europejskiej dogadała się demokratycznie i większościowo z antycywilizacyjnym Ruchem Palikota i dobili targu ponad naszymi głowami, głowami niewolników systemu i ustalili, że wiek zostanie podniesiony, co ma tak naprawdę oddalić bankructwo systemu, który jeszcze się trzyma dzięki dotacjom rządowym, pochodzącym z naszych kieszeni.. Nie dość, że byliśmy okradani przez czterdzieści lat, to jeszcze dopłacamy do tego systemu ponad 70 miliardów złotych rocznie)|(!!!!) Dopłacamy, żebyśmy mogli dostać „ świadczenie socjalne”, bo nie emeryturę przecież.. W wyniku demokratycznego targu niewolnikami, bo na demokratycznym jarmarku pojawił się nowy stragan- Ruch Palikota, członka międzynarodowej szajki zwanej Komisją Trójstronną- PO dogadało się w sprawie demokratycznego konsensusu właśnie z tą szajką. W zamian za matematyczne poparcie podniesienia wieku emerytalnego- Ruch Palikota otrzyma od pana premiera i jego szajki kilka spraw ponad naszymi głowami.. ONI załatwiają swoje sprawy przeciw nam. Będziemy mieli podniesiony wiek emerytalny, będziemy pracowali dłużej i szybciej umierali, żeby nie pobierać - a z drugiej strony antycywilizacyjny Ruch Palikota dostanie Fundusz Żłobkowy, jakieś limity socjalne i socjaliści nałożą na nas obowiązek wszelkich badań po skończeniu 60 lat(!!!))). Czy to nie jest traktowanie nas jak bydła bezmózgowego? Badać bydło- a potem przerobić na mydło. Czy każdy dorosły człowiek nie powinien o swoje zdrowie dbać sam, bez pomocy rządu? Gdzie dwóch się bije – korzysta dentysta. Ale ci dwaj się nie biją? ONI są zgodni, co do oskubywania i poniżania nas.. Jak się szybko dogadali przeciw nam.. Fundusz Żłobkowy oznacza, że będzie nowa biurokracja, która się zaopiekuje naszymi dziećmi. Rządowi chodzi o to, żeby jak najszybciej oderwać dziecko matce.. Żeby miała na nie- jak najmniejszy wpływ. Za to zapłacimy, jako podatnicy. A w Funduszu - tak jak zawsze - zagnieździ się biurokracja żłobkowa. Ona będzie ciągnąć korzyści i naganiać do żłobków dzieci.. Wszystko będzie „ za damo”- tylko pieniądze w Funduszu Żłobkowym będą pochodzić z naszych kieszeni pod przymusem.. Do badań po sześćdziesiątce pod przymusem, na razie nasi oprawcy o Funduszu Badań Po Sześćdziesiątce nie mówią. Widocznie sprawa dojrzeje za jakiś czas.. Jak już zaczną nas wszystkich badać- to się okaże, że i Fundusz PLUS 60- się przyda.. I znowu się biurokracja zagnieździ.... A nas będą nękać badaniami pod przymusem., I zdrowych i chorych.. Ścigać, naganiać, nękać.. Może nawet powołają Straż Badań Po Sześćdziesiątce, która będzie nas budzić w nocy i sprawdzać, czy się przebadaliśmy.. Zatrzymywać na ulicach i żądać potwierdzenia badań.. Może wprowadzą jakieś ulgi- na przykład dla pomysłodawców tego wariactwa. I dla wyższych urzędników państwowych poza wszelkimi podejrzeniami.... ONI nie będą badani przymusowo.. Ale bydło obywatelskie będzie.. Tak wyglądają prawa człowieka i obywatela w praktyce.. Takie prawa- to przymus! A miały być prawa człowieka i do tego obywatela.. Z tymi limitami socjalnymi to nie wiem naprawdę. Samo słowo” socjalne” budzi we mnie obrzydzenie.. Socjalizm polega między innymi na rozdawaniu cudzych pieniędzy ukradzionych przedtem w wyniku przemyślnego systemu podatkowego.. Nie wiem, co Ruch Palikota i Platforma Obywatelska będą limitować.. Najpewniej tych, co mieliby pobierać - a nielimitować tych, co będą – ukradzione - rozdawać.. W każdym razie rozbudują system socjalny, pomagający urzędnikom socjalnym - czy tym, którzy są ofiarami systemu socjalnego.. Bezpieka socjalna zostanie utrzymana.. Socjalizm się pogłębi.. I wiek podniesiony, i Fundusz Żłobkowy powołany i limity dla korzystających ograniczone, dla biurokracji – zwiększone, no i będziemy badani systematycznie i metodycznie po sześćdziesiątce.. Każdy” obywatel”- w demokratycznym państwie prawnym- powinien być badany po sześćdziesiątce, a dlaczego nie wcześniej? Na przykład po czterdziestce.. Każdy „obywatel” ma obowiązek być badanym.. To jest jego prawo! To obowiązek czy prawo? Zresztą w tym socjalistycznym, burdelu - to wszystko jedno.. I tak burdel i tak burdel… W każdy razie bydło trzeba doglądać od czasu do czasu.. Ja w każdym razie wolałbym być poddanym króla, niż poddanym - biurokratycznego państwa prawnego.. Tak naprawdę nie mam żadnych praw! A od kiedy to niewolnik ma prawa? Niewolnik ma być niewolnikiem - oto jego prawo! WJR
Rostowski powinien już przestać kłamać
1. Coraz częściej na różnego rodzaju antyrządowych manifestacjach protestujący noszą portrety premiera Tuska i ministra Rostowskiego, na których mają oni długie nosy tak jak ten książkowy Pinokio, któremu nos wydłużał się zawsze, kiedy kłamał. To właśnie ten ostatni parę tygodni temu w radiu Tok FM nieopatrznie stwierdził, że celem wydłużenia wieku emerytalnego do 67 lat jest krótszy okres wypłacania świadczeń dla każdego przyszłego emeryta, ale już w ostatni czwartek w Sejmie, wręcz krzyczał, że cele tym jest podniesienie wysokości wypłacanej w przyszłości emerytury o 20% w przypadku mężczyzn i aż o 70% w przypadku kobiet. Wczoraj z kolei ogłosił, że w tym roku „gospodarka zacznie się efektywnie oddłużać a wielkość długu publicznego spadnie o około 50 mld zł w relacji do PKB”.
2. Kolejne komunikaty dotyczące stanu naszych finansów publicznych ogłaszane przez Rostowskiego, przynoszą coraz to nowe wątpliwości. Przy okazji ogłoszenia informacji, że deficyt sektora finansów publicznych na koniec 2011 roku wyniósł 5,1% PKB, czyli około 78 mld zł, jednocześnie GUS opublikował tzw. niefinansowe rachunki kwartalne za I kwartał 2012 roku, z których wynikło, że ten deficyt wyniósł jednak ponad 6.6% PKB a więc prawie 100 mld zł. Po paru publikacjach prasowych, których autorzy podnosili tę poważną „nieścisłość” aż o 22 mld zł, ze strony internetowej GUS-u zdjęto te wszystkie informacje z uzasadnieniem, że źle zostały policzone (do tej pory GUS nigdy nie stosował takich praktyk).
3. Ale podobnie było i wcześniej. Choćby przy uchwalaniu budżetu na 2012 rok, Rostowski zastosował parę sztuczek, które pozwoliły mu na znaczne obniżenie deficytu budżetowego a w konsekwencji i deficytu sektora finansów publicznych. Na największą skalę zastosowano je w odniesieniu do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Ponieważ brakowało dochodów ze składek, ustalono dotację budżetową do tego funduszu w wysokości prawie 40 mld zł, ale zostanie ona uzupełniona środkami z Funduszu Rezerwy Demograficznej w wysokości prawie 3 mld zł (choć środki te miały być wykorzystywane od roku 2020), prawie 2 mld zł kredytu pozyskiwanego z banków komercyjnych i blisko 1 mld zł z kredytu uzyskiwanego z budżetu państwa. Fundusz ten miał już na koniec 2011 roku ponad 7 mld zł kredytu w bankach komercyjnych i ponad 15 mld zł kredytów budżetowych. Gdyby chcieć doprowadzić do przejrzystości w finansowaniu FUS, to dotacja budżetowa do tego funduszu na rok 2012 powinna wynieść nie 40 mld zł, a 68 mld zł, a więc wydatki budżetowe musiałby być wyższe o 28 mld zł, czyli blisko 2% PKB. W ten sposób ogromnej wielkości zobowiązania są zmiecione pod dywan i nieuwzględnione ani w wysokości deficytu sektora finansów publicznych, ani w wysokości długu publicznego. Z różnych innych miejsc budżetu na 2012 rok można wydedukować, że nie uwzględniono w liczeniu deficytu sektora finansów publicznych, ani długu publicznego, deficytu na rachunku środków europejskich (4,5 mld zł), deficytów SP ZOZ (5,3 mld zł), transakcji swap na długu (w tamtym roku miały one wartość 7 mld zł), a więc razem z ZUS-em zaniżono deficyt sektora o około 3% PKB.
4. Jeżeli więc teraz minister Rostowski ogłasza, że zmniejszył deficyt na koniec roku 2011 roku do 5,1% PKB, to oczywiście „zapomina”, że zamiótł pod dywan zobowiązania, rzędu 3% PKB, czyli przynajmniej w wysokości 45 mld zł. Komunikat o tym, że w tym roku dług w wielkościach bezwzględnych spadnie na koniec 2012 roku o około 50 mld zł w relacji do PKB jest, więc w tej sytuacji naigrawaniem się z inteligencji Polaków. Polski dług publiczny w wielkościach bezwzględnych niestety ciągle rośnie, choć trochę wolniej niż do tej pory i najprawdopodobniej pod koniec tego roku zbliży się do 900 mld zł i to przy zaplanowaniu 20 mld zł przychodów z prywatyzacji i takiej samej kwocie wpłat dywidend przez spółki Skarbu Państwa. Gdyby tych wpływów nie było w 2011 i 2012 roku bylibyśmy blisko 1000 mld zł długu. I to jest prawdziwa „zasługa” Rostowskiego. Zbigniew Kuźmiuk
Strach Tuska - rozmowa z Antonim Macierewiczem “Fakt, że państwo polskie zrzeka się swojej suwerenności, premier Donald Tusk i podległy mu aparat próbują przysłonić, przykryć agresją, atakiem i groźbami. W tym działaniu ludzie ci przypominają władze z okresu PRL – Gomułka i inni sekretarze PZPR zastępowali brak argumentów przemocą. Tak jest zawsze, gdy władza państwa pogodzi się z rolą wasala” – mówi Antoni Macierewicz, poseł PiS, przewodniczący zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, w rozmowie z Leszkiem Misiakiem i Grzegorzem Wierzchołowskim. Premier Tusk, odnosząc się do wypowiedzi na temat katastrofy, m.in. dotyczących wybuchu, zaczął straszyć („żarty się kończą”), prokurator Seremet dyskredytuje tezy niezależnych naukowców o eksplozji, w sukurs idą im dziennikarze mainstreamowi, m.in. Monika Olejnik, która „utwardziła” brzozę. O czym ten nagły kontratak świadczy, Pana zdaniem? To jest reakcja wskazująca na narastający strach władzy. Nie ma wątpliwości, że wyniki badań zespołu parlamentarnego ds. katastrofy smoleńskiej, także to, co od dłuższego czasu robią niezależne media, m.in. „Gazeta Polska”, „Gazeta Polska Codziennie” (myślę także o publikacji „Gazety Polskiej” – książce pt. „Musieli zginąć”, która podsumowuje państwa dotychczasową wiedzę o katastrofie smoleńskiej), a także audycje nadawane w telewizji Trwam, Radiu Maryja, artykuły w „Naszym Dzienniku” – to wszystko wywołało strach. Jestem zażenowany, gdy widzę, że tak reagują nie tylko politycy z premierem Donaldem Tuskiem na czele, którzy czują na sobie brzemię odpowiedzialności za to, co się stało, i już niemal histerycznie próbują się bronić. Wtórują im mainstreamowi publicyści i dziennikarze. Ale ze szczególnym niepokojem stwierdzam, iż presji ulegają także prokuratorzy. Niekompetencja takich wypowiedzi przez lata będzie ciążyła na ich wizerunku. Zapamiętamy, że to prezydent Bronisław Komorowski nakazywał prokuratorom zamknięcie śledztwa. Niektórzy z nich deklarowali, że zgadzają się z tezami, jakich od nich oczekują rządzący politycy.
Co było zapalnikiem, który wywołał ten histeryczny strach? Powodem, według mnie, była reakcja naukowców, w tym także przychylnych dotąd środowisku politycznemu Donalda Tuska. Prezes Polskiej Akademii Nauk, prof. dr hab. Michał Kleiber wezwał, i to na łamach „Gazety Wyborczej”, do powołania międzynarodowej komisji specjalistów. Uznał, że wyniki badań dotyczące okoliczności i przyczyn katastrofy przedstawione przez zespół parlamentarny wymagają merytorycznej dyskusji oraz analizy, i to przez osoby, które będą całkowicie niezależne od różnych – nie tylko politycznych – uwarunkowań polskich. Drugą osobą jest prof. dr hab. Marek Żylicz, specjalista od międzynarodowego prawa lotniczego, członek Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, przypomnę – główny ekspert prawny komisji ministra Jerzego Millera. Profesor Żylicz zaapelował 17 kwietnia br., także na łamach „Gazety Wyborczej”, o powołanie nowej państwowej komisji badania wypadków lotniczych lotnictwa państwowego z udziałem specjalistów z zespołu parlamentarnego.
Ale nie ma odzewu na te apele… Jest. Odpowiedzią na głos obu uczonych, a także zespołu parlamentarnego i milionów Polaków, którzy od dawna chcą powołania międzynarodowej komisji, jest brutalny i gwałtowny atak premiera Tuska oraz niespotykane w historii polskiego parlamentaryzmu słowa prezydenta Bronisława Komorowskiego, który wydał polecenie prokuraturze, żeby jak najszybciej zamknęła śledztwo. Prezydent każe je zakończyć, ponieważ Polacy zaczynają dochodzić do prawdy. To dowód, że do świadomości obecnej władzy dotarło, iż grunt usuwa im się spod nóg. Polacy przestali wierzyć bezkrytycznie w ich teorie na temat katastrofy. Że nawet bliscy ekipie rządzącej prawnicy i naukowcy – przypomnę, że prof. Michał Kleiber był ministrem w rządzie SLD – widzą, iż tego przekazu, jaki sformułowali szefowa MAK, pani Anodina oraz szef polskiej komisji, minister Jerzy Miller, nie da się dalej utrzymać. Świadomość blamażu teorii „brzozowych” Anodiny i Millera zatacza coraz szersze kręgi międzynarodowe i nie można ich dłużej propagować.
Dalsze milczenie polskiego środowiska naukowego może też pośrednio wpływać na opinię o nim na arenie międzynarodowej. Presja polityczna w Polsce i presja rosyjska nie mogą tłumaczyć bezczynności naszego świata naukowego i bezkrytycznego przyjmowania absurdalnych przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem. Tylko nieliczni przedstawiciele środowisk naukowych włączyli się do badań naszego zespołu i naszych ekspertów zagranicznych.
A polska władza zareagowała na apele własnego środowiska naukowego groźbami, atakami na ekspertów zespołu i na Pana, a także próbą zdyskredytowania ustaleń niezależnych ekspertów. Brutalność reakcji polityków Platformy Obywatelskiej przeniosła się także do mediów. Stąd opinie pani redaktor Moniki Olejnik o miękkiej brzozie, stąd reakcje innych dziennikarzy, którzy bez końca odwołują się do raportu Millera i powtarzają jego nieprawdziwe tezy. Rządzący liczą na to, że może uda się jeszcze zagłuszyć prawdę, kogoś zastraszyć, znaleźć okoliczności, które odsuną w czasie poznanie tej prawdy. Widzę bezskuteczność i jałowość takich działań. Im szybciej premier Tusk i jego podwładni pozwolą dojść do prawdziwych przyczyn i okoliczności tragedii smoleńskiej, ujawnić je, tym będzie to korzystniejsze zarówno dla nich, jak i dla całego społeczeństwa polskiego i dla polskiej racji stanu. I chcę wierzyć, że ich winą jest tylko odpowiedzialność za to, iż dali się wciągnąć w tę dramatyczną sytuację.
Wymycie do połysku części wraku nie spotkało się ani z notą protestacyjną rządu, ani z oświadczeniem prokuratury, że wystosowała ostry protest w tej sprawie… Prokurator generalny Andrzej Seremet postanowił wysłać do Rosjan zapytanie w tej sprawie.
To wydaje się zbyt delikatnym posunięciem. To prawda. Co więcej, prokurator generalny deklaruje zakończenie śledztwa bez zbadania głównych dowodów! A przecież kodeks postępowania karnego wyraźnie mówi, że do zamknięcia śledztwa konieczne jest uwzględnienie wszystkich dowodów.
Doradca prezydenta Komorowskiego, Tomasz Nałęcz, stwierdził beztrosko, że wrak Tu-154 nie jest już dowodem. Nie zauważyliśmy zdecydowanych głosów oburzenia telewizji ani mediów mainstreamu, że Rosja znów niszczy dowody, a rząd milczy. Jeśli tak ewidentne upokarzanie Polski przy otwartej kurtynie nie wzbudza oburzenia, to co może go wywołać? Mamy do czynienia z sytuacją, w której media prorządowe i niektóre instytucje państwowe – m.in. prokuratura – zostały przywołane do porządku przez władzę związaną z Platformą Obywatelską; wydano dyspozycje, jak powinny postępować w sprawie smoleńskiej, czyli, de facto, dyspozycje, iż mają bronić rosyjskiej tezy dotyczącej przyczyn katastrofy. To obrazuje zakres ograniczenia suwerenności Polski. Taka sytuacja nie miała prawa się wydarzyć, bez względu na różnice ideowe między rządzącymi a opozycją. Państwo, które nie potrafi albo nie chce zabezpieczyć dowodów niezbędnych w prowadzonym śledztwie – wraku i oryginałów czarnych skrzynek – zrzeka się swojej suwerenności. Premier Donald Tusk i podległy mu aparat fakt ten próbuje przysłonić, przykryć agresją, atakiem i groźbami. W tym działaniu ludzie ci przypominają władze z okresu PRL – Gomułka i inni sekretarze PZPR brak argumentów zastępowali przemocą. Tak jest zawsze, gdy władza państwa pogodzi się z rolą wasala.
I gdy, jak w tym przypadku, wisi nad nią strach przed oskarżeniem o współudział, przyczynienie się do katastrofy. Chcę podkreślić, że my nie mówimy, iż to był zamach, chociaż tego nie wykluczamy. Kończymy badać fizyczne okoliczności katastrofy dotyczące np. eksplozji. Dopiero podejmujemy analizę tego, co ją spowodowało i czy przyczyny te mogły mieć związek z jakimikolwiek działaniami politycznymi.
Premier Donald Tusk powiedział, że katastrofa smoleńska obrasta kłamstwami tych, którzy chcą wmówić Polakom, że była ona „wynikiem zamachu i spisku”. Wśród tych kłamstw Tusk wymienił „tezę o rozdzieleniu wizyt” premiera i prezydenta przez rząd PO. To przykład, jak można, korzystając z podporządkowania władzy większości mediów, zaprzeczać oczywistym faktom. Zespół parlamentarny, korzystając z materiałów Kancelarii Prezydenta, a częściowo także Kancelarii Premiera, analizował sprawę rozdzielenia wizyt. Opublikowaliśmy w „Białej Księdze” cały zbiór dokumentów na ten temat. Przypomnę tylko niektóre. Pierwszy to oświadczenie wiceministra Jacka Najdera z MSZ, który publicznie stwierdził, że już w grudniu 2009 r. rząd podjął decyzję, iż odbędą się dwie odrębne wizyty – 7 kwietnia i 10 kwietnia, i że rozpoczęto przygotowania do tych wizyt. Istnieje domniemanie, że był to wynik rozmowy premierów Tuska i Putina na Wybrzeżu na przełomie sierpnia i września 2009 r. Tematem tego spotkania była polityczna propozycja rosyjskiego premiera, by Polska włączyła się do sojuszu niemiecko-rosyjskiego, który miał stać się alternatywą polityczną Europy zastępującą Unię Europejską. Taka propozycja została wtedy zgłoszona publicznie na łamach „Gazety Wyborczej” przez Putina. Warunkiem była rezygnacja z domagania się przez Polskę, by Rosja uznała zbrodnię katyńską za zbrodnię ludobójstwa. Platforma Obywatelska przystała na te warunki i od tamtej pory daje temu wyraz na arenie zarówno krajowej, jak i międzynarodowej. Te rozmowy zaowocowały także decyzją, że będzie oddzielne spotkanie Putina z Tuskiem w kwietniu 2010 r., i że to premier Tusk będzie główną osobą w kontaktach rosyjsko-polskich. Drugi dokument, który warto przywołać, pochodzi ze stycznia 2010 r. Jest to sprawozdanie z posiedzenia Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, na którym została podjęta decyzja o wspólnej wizycie. Dokument ten zawiera dekretację ministra Tomasza Arabskiego: „akceptuję 10 kwietnia 2010 r. jako datę wspólnej wizyty”. Trzeci istotny dokument pochodzi z 23 marca 2010 r. Jest to zapis rozmów dyplomatów rosyjskich z dyplomatami ministra Radosława Sikorskiego. Stronę rosyjską reprezentował wówczas Siergiej Nieczajew, szef departamentu III europejskiego MSZ Rosji, stronę polską – wiceminister Andrzej Kremer. Na pytanie strony rosyjskiej, czy planowana jest wizyta prezydenta Lecha Kaczyńskiego, strona polska odpowiedziała, że nic na ten temat nie wie. Nieczajew stwierdził, więc, że w takim razie strona rosyjska nie będzie zabezpieczała wizyty prezydenta, zabezpieczy tylko wizytę premiera Tuska. Ten dokument pokazuje grę, jaką prowadził Donald Tusk. Z jednej strony ustalał z Putinem, że będą dwie wizyty, a przewodniczącemu ROPWiM, Andrzejowi Przewoźnikowi, który nie uczestniczył w tych zakulisowych planach politycznych, sugerował, że odbędzie się jedna wizyta. W rozmowach z Rosjanami premier Tusk i jego współpracownicy jasno stwierdzali, że będą dwie wizyty, i jednocześnie zaakceptowali zapowiedź Rosjan, iż ci nie zapewnią polskiemu prezydentowi bezpieczeństwa. Te dokumenty zostały opublikowane rok temu, są publicznie dostępne i na nic zda się próba przekonywania teraz, że przebieg tych ustaleń był inny.
Powiedział Pan: „Jak będziemy znali nazwisko człowieka, od którego pan minister Sikorski dowiedział się zaraz po katastrofie, że wszyscy zginęli, to będziemy wiedzieli dużo więcej o tym, kto naprawdę jest odpowiedzialny za tę straszliwą tragedię”. Czy istnieją przesłanki wskazujące, kto mógł tę wiedzę Sikorskiemu przekazać? Możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa powiedzieć, że Sikorski nie dowiedział się tego z Centrum Operacyjnego MSZ. Centrum ma obowiązek, zgodnie z przepisami prawa, monitorować najważniejsze wydarzenia międzynarodowe, w tym także przebieg polskich oficjalnych delegacji państwowych, a więc i delegacji prezydenta RP. Tego dnia – jak nam dzisiaj już wiadomo – zablokowane zostały wszystkie serwery komputerowe MSZ. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero dwa lata później – MSZ ukrywało ten fakt nie tylko przed opinią publiczną, ale także przed przedstawicielami Sejmu RP. To pokazuje, że załamanie struktur państwa związane z tragedią smoleńską było dużo głębsze, niż się wydawało. Otóż minister Radosław Sikorski poinformował o tragedii Centrum Operacyjne MSZ o godz. 9:02, czyli 20 minut po katastrofie. Minister nie dowiedział się, więc o tym, co wydarzyło się pod Smoleńskiem od swoich urzędników w kraju i nie przekazał mu tej informacji także ambasador RP w Moskwie Jerzy Bahr (Bahr zeznał, że minister już wcześniej, przed rozmową z nim, wiedział o katastrofie). Wiadomo, że przez cały czas lotu Tu-154M 101 odbywały się między MSZ Rosji i kierownictwem Ambasady RP w Moskwie, w szczególności z Tomaszem Turowskim, rozmowy i negocjacje, gdzie prezydent ma wylądować. To wynika m.in. z informacji zastępcy ambasadora w Rosji, Piotra Marciniaka, który powiedział, że ok. godz. 8 czasu rosyjskiego, czyli niedługo po starcie polskiego samolotu z Okęcia, przekazano mu polecenie, by udał się na lotnisko moskiewskie Wnukowo, bo tam ma wylądować Tu-154. Takie dyspozycje wydał mu Tomasz Turowski, który był, de facto, osobą podejmującą decyzje we wszystkich sprawach, zarówno technicznych, jak i politycznych, związanych z wizytą prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wiemy, że kontroler Paweł Plusnin z lotniska w Smoleńsku próbował odesłać polski samolot na lotnisko Wnukowo, ale zwierzchnicy z Moskwy nie wyrazili na to zgody. Jak widać, ustalenia dotyczące lotu polskiego samolotu trwały do końca. W moim przekonaniu, tak ważne decyzje musiały być konsultowane na bieżąco z ministrem Sikorskim. Sądzę, że szef polskiego MSZ dowiedział się o katastrofie bezpośrednio od Rosjan. Uważam, że jest sprawą pierwszoplanową przesłuchanie ministra Sikorskiego w sprawie przegotowania wizyty, jak również negocjacji i rozmów prowadzonych w trakcie lotu Tu-154 – powinny one dostarczyć nam informacji niezbędnych do identyfikacji po stronie rosyjskiej ośrodka, który ostatecznie podejmował decyzję o lądowania i naprowadzaniu polskiego samolotu.
Prokurator Seremet w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” tłumaczy, że prokurator Krzysztof Parulski i inni prokuratorzy przebywając na miejscu katastrofy, nie mogli zabezpieczyć tego miejsca. Seremet mówi: „Byli w obcym państwie. Mieli wezwać GROM i go bronić?”. A przecież wiadomo – jak zeznał zastępca ambasadora w Moskwie, Piotr Marciniak – ambasador Bahr miał zwracać się do Rosjan w sprawie ograniczenia akcji rosyjskich służb wyłącznie do ratowania i uznania miejsca za eksterytorialne. Jednak polska ambasada nie wyegzekwowała tego. Prokurator Seremet nie wyjaśnia, czy prokuratura ustaliła, kto odpowiada za to zaniechanie. Ten wywiad biorę „w nawias”, bo on w ogóle w takim kształcie nie powinien zostać opublikowany. Nie potrafię np. przyjąć do wiadomości, że polscy prokuratorzy nie mogli uczestniczyć w sekcjach zwłok. Mogli, czego dowodem jest ich udział w sekcji zwłok śp. Prezydenta. Prokurator Parulski, ówczesny szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej, nie wydał podwładnym dyspozycji, by uczestniczyli w innych sekcjach. W nocy z 10 na 11 kwietnia 2010 r. odbyła się narada prokuratorów polskich i rosyjskich, podczas której m.in. ustalono wspólne przesłuchania. Prokuratura rosyjska była początkowo otwarta na działania razem z Polakami. Prokurator Parulski postąpił w sposób sprzeczny z przepisami k.p.k., tym samym popełnił przestępstwo. Przestępstwem była także rezygnacja z sekcji zwłok po przywiezieniu ciał ofiar katastrofy do Polski. Obowiązek wykonania wtedy sekcji wynikał także z faktu, że część ciał była sfragmentaryzowana i niezidentyfikowana. Te szczątki sprowadzono do Polski dopiero w końcu kwietnia 2010 r. i podobno skremowano, bez zbadania ich przez polskich biegłych. Mogły to być ciała – i takie jest racjonalne wytłumaczenie – tych osób, które najbardziej ucierpiały, ponieważ były najbliżej miejsca eksplozji. Być może badania nie potwierdziłyby hipotezy o eksplozji. Prokuratura zezwalając na zniszczenie dowodów, zaprzepaściła bezpowrotnie jednoznaczne stwierdzenie tego faktu. W tej sprawie należy wyciągnąć konsekwencje karne wobec odpowiedzialnego za tę decyzję prokuratora Parulskiego. Analizując skutki takiego postępowania dla ustalenia przyczyn katastrofy, nie mogę pominąć też innej kwestii – szacunku dla zmarłych i ich rodzin.
Prokurator Seremet w wymienionym wywiadzie odnosi się do konkluzji dwóch wybuchów: „Czy można formułować tezy kategoryczne [o zamachu – red.], nie mając wraku i czarnych skrzynek?”. Zarazem na końcu tego samego wywiadu mówi, że śledztwo może się zakończyć, zanim Rosjanie oddadzą nam wrak i skrzynki. Oznacza to, że prokuratura chce zamknąć śledztwo bez poznania prawdy. Cały ten wywiad, a szczególnie ten fragment, świadczy o ogromnym stresie, w jakim znajduje się prokuratura, i o naciskach, jakim jest poddawana. Nie wierzę, by prokurator generalny RP zaakceptował zakończenie śledztwa przed powrotem do Polski głównych dowodów – wraku i czarnych skrzynek. Byłoby to złamanie prawa. O stresie i naciskach – moim zdaniem – świadczą wypowiedzi także innych prokuratorów, którzy jednego dnia mówią, że wykluczają zamach, a innego – że teza o zamachu jest wciąż brana pod uwagę. Dają sygnał opinii publicznej, że wskazanie premiera lub prezydenta albo decyzja Rady Ministrów, jak np. ta w sprawie dopuszczenia do sekcji eksperta Michaela Badena, są dla nich wiążące. Chociaż z punktu widzenia prawa takie wskazania są niedopuszczalne.
Prokurator Seremet pytany przez „GW”, czy pod kątem wybuchu badany był również wrak, odpowiada, że to Rosjanie badali wrak i wybuch wykluczyli. Oznacza to, że polscy eksperci wraku nie badali, choć argument, że go badali, jest bez przerwy podnoszony. Wiadomo, że nie badali. Jest na ten temat jasne stwierdzenie Macieja Laska i 14 innych ekspertów oraz Edmunda Klicha, który pisze o tym w swojej najnowszej książce.
Edmund Klich w „Kontrwywiadzie” RMF FM przyznał, że wersja o zamachu powinna być sprawdzona zarówno przez MAK, jak i przez zespół Jerzego Millera („uważam, że to powinno być sprawdzone”). Ta wypowiedź wskazuje, że strona polska tego nie badała. Mimo to prokurator Seremet twierdzi, że badania były. Były badania części ubrań… Nie wiemy nawet, jakie części ubrań, do kogo należały te ubrania, w jakich miejscach znajdowali się ludzie, których kawałki ubrań badano, jak prowadzone były te badania itd. To gra słowna polegająca na tworzeniu pozorów, pewnego wrażenia, które dostarcza „amunicji” propagandystom, którzy skrzętnie cytują takie wypowiedzi.
Klich stwierdził też, że już na początku dochodzenia pojawiła się presja „z góry”, aby winę zrzucić na pilotów. Czy prokuratura nie powinna po takim oświadczeniu zająć się z urzędu wykryciem tych, którzy wywierali presję? Przecież to oznacza, że kierowano śledztwo na fałszywy tor. Nie chodzi tylko o słowa Klicha. Mamy też materialny dowód – nagranie rozmowy Edmunda Klicha z Bogdanem Klichem, podczas której rozważają, jak ukryć dowód rosyjskiej winy. Prokuratura, mimo doniesienia o przestępstwie, uznała, że nie będzie się tym zajmowała. To dowód, że to śledztwo jest sterowane.
Prokurator generalny w przywoływanym wywiadzie odnosi się do sprawy umyślnie złego sprowadzenia na ziemię pilotów przez kontrolerów rosyjskich, którzy pozwolili im zejść do 50 m. Według Szeremeta, zeznania dwóch pilotów, jaka na ten temat „zweryfikowane zostały, gdy biegli z IES odczytali zapis rejestratora głosów w kokpicie. Tam słychać 100 m. Gdy odtworzyliśmy im nagranie, dostrzegli sprzeczność i przyjęli to do wiadomości”. Co oznacza: przyjęli do wiadomości? Z tej wypowiedzi nie wynika, czy piloci, jaka zmienili swoje zeznania, czy tylko przyjęli do wiadomości informację o 100 m i podtrzymali zeznania. Niestety, ta wypowiedź może zostać wykorzystana do różnych manipulacji z nagraniami magnetofonowymi z wieży w Smoleńsku, które są teraz w Rosji przesłuchiwane. Wyniki tych badań prokuratura ma dostać dopiero w przyszłym miesiącu.
Jak ocenia Pan perspektywy śledztwa smoleńskiego? Przeżywamy teraz niezwykle silny atak polityczny i prokuratorzy temu atakowi się poddają. Ale to minie. Zespół parlamentarny będzie dalej prowadził badania i wierzę, że prokuratorzy otrząsną się i podejmą właściwe działania, a naukowcy przypomną sobie o swoich powinnościach. I wtedy dojdziemy do prawdy o katastrofie smoleńskiej. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski