Co bankierzy robią z pieniędzmi? Zacznijmy od elementarza. Ludzie, którzy nie chcą w danym momencie wydawać posiadanych przez się pieniędzy zanoszą je do banku na – załóżmy – 3%. Z drugiej strony do banku przychodzą ludzie akurat potrzebujący pieniędzy. Bank pożycza im je na – powiedzmy – 7%. Z tych 4% różnicy pokrywa koszta swojego działania, zysk – oraz straty spowodowane tym, że część dłużników długu nie spłaca. Zanim przejdziemy do pytania: „Dlaczego teraz jest tak trudno o kredyt?” zauważmy, że jeśli bank nie znajdzie klienta, któremu mógłby pożyczyć pieniądze, to traci. By tego uniknąć bank może obniżyć procent na 2% - 6% - i to powinien regulować rynek, a nie Rada Polityki Pieniężnej, która ma na to niebagatelny wpływ (a bardzo już duży na rozpiętość między tymi 3% a 7%…) Trzeba też jeszcze zauważyć, że jeśli z kredytem jest źle, to niekoniecznie znaczy, że jest kryzys, a gospodarka się nie rozwija. To może znaczyć, że rodzice zamiast zanieść pieniądze do banku, by stamtąd pożyczył je ich syn, wolą pożyczyć mu je sami… Jednak na większe przedsięwzięcia potrzebne są oszczędności tysięcy osób – więc nawet obiecującemu synowi trudno byłoby zgromadzić tyle pieniędzy. Teoretycznie, gdyby w Rurytanii istniały Wielkie Rodziny, jak to do dziś jest w krajach Wschodu, taki kapitał rodzina mogłaby uzbierać – i przez banki przechodziłyby wtedy dwadzieścia razy mniejsze sumy pieniędzy. Nie powinno więc dziwić, że banki już od stu lat wspierają instytucje „postępowe” – to znaczy zmierzające do rozbicia rodziny (przymusowa edukacja, równouprawnienie kobiet, przymusowe emerytury itp.). Bankierów, zwłaszcza żydowskich, oskarżano z tego powodu o diaboliczne machinacje i chęć zniszczenia chrześcijańskiego społeczeństwa dla jakichś celów ideologicznych; tymczasem jest to po prostu dalekosiężna kalkulacja, wytwarzanie sobie klientów. Wracamy do podstawowego pytania: co bankierzy robią z pieniędzmi, skoro tak trudno o kredyt? Odpowiedź brzmi: pożyczają je państwu – lub państwowym firmom. Szuflady Polaków pełne są przedwojennych obligacyj wystawianych przez II Rzeczpospolitą. Mimo to z tajemniczych (pozornie) powodów wśród bankierów utrzymuje się przekonanie, że pożyczenie pieniędzy państwu, to interes „pewny”… to ja pytam: skoro tak – to dlaczego obligacje są wystawiane na procent wyższy, niż stosowany zazwyczaj? Prawda jest taka, że rządy przekupują bankierów nie tylko tym, że gotowe są płacić za pożyczkę więcej, niż przeciętny Kowalski. Banki są w symbiozie z socjalistycznym państwem, które np. wydaje nakaz, by wszelkie obroty firm szły przez banki – a banki za to świadczą państwom przysługę pożyczając im nasze pieniądze, choć przecież wiadomo, że np. III RP - która jest obecnie zadłużona na prawie 600 mld zł (nie licząc z’obowiązań emerytalnych) - nigdy tych pieniędzy nie odda. Co więcej: postępuje jak śp. Lech Grobelny w swojej BKO: pożycza dwa miliardy, spłaca z nich pożyczony miliard; za rok pożycza 3 mld – spłaca z nich pożyczone 2 mld, za rok pożycza 4 mld… Każdy bank, który dzisiejszemu d***kratycznemu państwu pożycza pieniądze, gra w rosyjską ruletkę: wszyscy zarabiają… z wyjątkiem ostatniego, który straci wszystko, gdy II RP, jak Republika Argentyńska, któregoś dnia wywróci kieszenie na lewą stronę. I to jest nieuniknione. Tyle, że nikt nie wie, kiedy to nastąpi. Czyli przedsiębiorca nie może dostać miliona kredytu na 7%, bo bank pożyczył ten milion na 7,5% państwu, które z’użyło z tego 300.000 na spłatę długów, 200.000 na opłacenie swoich urzędników, 300.000 na opłacenie ludzi by, wziąwszy zasiłek dla bezrobotnych, nie chcieli już pracować w jego firmie i wreszcie 200.000 by w ramach „rozwijania przedsiębiorczości” dać subwencję kandydatowi na nowego przedsiębiorcę, by ten robił mu konkurencję (dopóki nie wyczerpie się subwencja…). Ale, oczywiście, ma wolność wyboru: może dać łapówkę – i wtedy dadzą tę subwencję jemu! JKM
17 lutego 2010 Im bardziej się krzyżują - tym bardziej są niebezpieczni... Trwa spektakl pt” Komisja hazardowa”, z którego nic nie wyniknie, bo wyniknąć nie może. Z prostego powodu: rezultaty Komisji spowodują tzw. odpowiedzialność polityczną, a nie karną(???) Czyli żadną! Dlatego jej uczestnicy pozwalają sobie na wiele wygłupów, które są na tyle widowiskowe , na ile nie są dla nich szkodliwe. Państwo- po zakończeniu przesłuchań w Komisji Hazardowej- i tak pozostanie najgroźniejszą organizacją przestępczą. I nie zmieni tego nawet prezydent, gdyby pojawił się przed jej obliczem.. No właśnie, a co z prezydentem? Bo, że demokratyczny Sejm i jego demokratyczne Komisje pozostają częścią przemysłu rozrywkowego- to widać na co dzień, i chyba coraz mniej „ obywateli” pasjonuje się tego typu rozrywką.. Demokracja cierpi na kompleks widowiskowości.. Im bardziej widowiskowa – tym lepsza.. Ma to odrobinę wspólnego z kompleksem Edypa, bo jak powiedziała pani psycholog pewnej kobiecie na wywiadówce jej syna: - Pani syn ma kompleks Edypa. - Kompleks nie kompleks, ważne żeby mamusię kochał... Chodzi o to, żeby demokrację kochać, i żeby każdy miał w stosunku do niej kompleks, nie wynikły ze stosunku do niej. I nie każdy z nas jest owocem demokracji.. A teraz przyjrzyjmy się związkom pana obecnego prezydenta Lecha Kaczyńskiego z hazardem.. Sopocka kancelaria, nazywająca się w roku 1997, Kancelarią Prawniczą dr Głuchowski, dr Jedliński, dr Rodziewicz, adwokat Zwara, (obecnie nosi nieco inną nazwę!)- została wynajęta przez firmę Maxi Fun Group Poland, zajmującą się hazardem. Właścicielem i prezesem spółki był Anthonius Jacobus Kuys- jeden z kilku holenderskich biznesmenów, którzy w latach dziewięćdziesiątych ściągnęli do Polski dziesiątki tysięcy automatów do gier wycofanych z użytku w Europie Zachodniej. Firma Maxi Fun Group Poland wynajmowała je właścicielom barów, i stacji benzynowych. Obowiązująca wówczas ustawa o grach losowych i zakładach wzajemnych rozróżniała dwa typy automatów do gier: zręcznościowe i losowe. Od tego, czy gra nosiła znamiona hazardu zależały liczne obostrzenia prawne i płacone podatki. To z kolei zależało od interpretacji Ministerstwa Finansów oraz urzędów skarbowych. Liczyła się więc sprawność prawników z sopockiej Kancelarii Prawniczej dr Głuchowski, dr Jedliński, dr Rodziewicz, adwokat Zwara. Jak to w demokratycznym państwie prawa demokratycznego rozmytego w interpretacjach i zaplatanego w widzi mi się urzędników urzędów skarbowych i wyższych urzędników Ministerstwa Finansów. Bo nie może być tak, że każdy kto chce kupuje sobie automaty zręcznościowo- losowe i używa je jak uważa i używają je jak uważają ci, co z automatów korzystają.. A właściciel maszyny nie płaci podatku od używalności maszyny, lecz podatek ogólny nazwany roboczo zryczałtowanym podatkiem dochodowym, zwanym kiedyś pogłównym. Nie ma wtedy żadnych interpretacji; zarówno lepszych ani gorszych, żadnych niedomówień, żadnych wątpliwości. Podatek płacony jest w formie zryczałtowanej przez człowieka żyjącego jako wolny człowiek w wolnym kraju, a urzędnicy nie wiszą nad nim jak przysłowiowy Miecz Damoklesa i nie grzebią mu w jego życiu i stertach papierów, które są antyalibi wymierzonym przeciwko wolnemu kiedyś człowiekowi, obecnie zwanego „obywatelem”, a więc człowiekiem przywiązanym do państwa i przez niego zniewolonym. I dusi się z niego pieniądze, przeznaczając je na tysiące rzeczy, które nie mają żadnego sensu dla państwa, jako dobra wspólnego, a jedynie karmią biurokrację, której wartość w normalnym państwie jest zerowa, a w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej- ma wartość najwyższą. Biurokracja ponad wszystkim: ponad człowiekiem , ponad zdrowym rozsądkiem i ponad państwem- jako dobru wspólnym Pasożyt ważniejszy od człowieka, którego jedynym pragnieniem, jest żyć i pracować we własnym kraju, zarobić dla siebie i dla swojej rodziny. I żeby państwo nie mieszało się do jego spraw, w tym do automatów przeznaczonych do gier zręcznościowych, losowych i jakichkolwiek innych.. Oczywiście jest to marzenie- jak to wymyślił Stanisław Mackiewicz” marzenie ściętej głowy”. Chyba on- bo pamięć mnie już czasami zawodzi wobec takiej ilości informacji i zdarzeń. I nie byłyby wtedy potrzebne nikomu kancelarie prawne, bo nie byłoby czego wyjaśniać… Prawo byłoby proste i zrozumiałe dla każdego Zapłaciłeś ustalony niski podatek, lub nie! I to wszystko. Ludzie odzyskaliby wolność, a państwo sens istnienia. Bo po co mamy państwo? Jeśli po to, żeby utrudniało nam życie i przeszkadzało się bogacić i żyć, to takie państwo ludziom nie jest potrzebne. Potrzebne jest państwo , które stałoby na straży naszego bezpiecznego życia, naszej wolności i naszej własności. A jaka to wolność, jak każdy nie może sobie wstawić szafy hazardowej gdziekolwiek chce i w sposób jaki mu pasuje? I zapłacić niski podatek.. I nie słuchalibyśmy bajek pana Sobiesiaka z córką, który dzięki zakazom i utrudnieniom stworzonym dla innych, został wielkim „ biznesmenem”” w branży hazardowej. Pan Sobiesiak miałby po prostu zwykły bar, a w nim kilka szaf losowo wstawionych , tak jak losowe byłyby maszyny.. Byłoby wiele maszyn, ale niezależnych od pana Sobiesiaka, autonomicznych i pracujących jedynie na swojego właściciela, a nie na pana Sobiesiaka i jego córkę.. Ceny by padły, a zysk zostałby rozłożony na tysiące drobnych właścicieli. I po sprawie. I ani premier, ani minister sportu, ani szef klubu parlamentarnego Platformy Obywatelskiej nie musiałby zajmować się maszynami do gry. Nie byliby nagrywani, nie musieliby kłamać, że się spotykali z panem Sobiesiakiem, lub nie- i życie toczyłoby się normalnie, może nudno, ale spokojnie. W atmosferze poczucia sprawiedliwości i spokoju robionych interesów.. I wyciągi narciarskie pan Sobiesiak by miał- albo nie.. W zależności od tego, czy z baru i kilku maszyn zdołałby na nie zarobić. Gdyby policja była rzeczywiście sprawna i stała na straży poszanowania wolności i nietykalności zielonogórskich kobiet, to już dawno złapałaby gwałciciela z Zielonej Góry. A tak gwałciciel i molestownik seksualny bawi się z nią w przysłowiową kotka i myszkę.. Jeśli chodziło o znalezienie tablicy z napisem” Praca czyni wolnym”, znad bramy Auschwitz to tysiące policjantów zaangażowano w poszukiwania skradzionej tablicy, i znaleziono ją jedynie dlatego, że doniósł w tej sprawie donosiciel.. Nie wiem czy w końcu dostał te pieniądze czy też nie, bo chodziło mu o to, żeby się nie ujawniać, a przepisy zabraniają dawania nagrody ludziom działającym w konspiracji.. W każdym razie sprawa na razie utknęła w martwym punkcie, bo władze Królestwa Szwecji, traktują kradzież tablicy jako „ drobne wykroczenie”, w przeciwieństwie do międzynarodowej społeczności żydowskiej, która domaga się.. i tak dalej.. W końcu przecież napis dotyczy tzw. Auschwitz I, gdzie więźniowie ganiani byli do nadludzkiej pracy, a nie Auschwitz II- gdzie Niemcy przywozili Żydów do eksterminacji. I tablica ta ich nie dotyczy. Pan Bertil Olafsson, szef sekcji ds. zwalczania przestępczości międzynarodowej, powiedział:” Przestępstwo to jest traktowane co kradzież prze zagranicznego turystę znaku drogowego ostrzegającego przed łosiami”(!!!) To po co ten krzyk? I wielkie larum na cały świat? Ale dlaczego w kontekście afery hazardowej wspominam o Kancelarii Prawniczej z Sopotu? Bo Kancelaria ta w latach kiedy reprezentowała interesy biznesu hazardowego, była ważna dla pana obecnego prezydenta Lecha Kaczyńskiego.. Pisał dla niej opinie prawne? Co prawda, nie wiem co tam mógł pisać, skoro pan prezydent jest specjalistą od socjalistycznego Prawa Pracy, ale pisał.. Powinna tę sprawę zbadać Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. No i jeszcze przyjrzeć się sprawie, w której pan Andrzej Zwara, adwokat związany z Kancelarią, dla której pan Kaczyński pisał opinie prawne w sprawie Prawa Pracy jest – uwaga!- patronem aplikacji adwokackiej córki pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego- Marty! A pan mecenas Marek Głuchowski, dzięki poparciu Prawa i Sprawiedliwości i pana Kaczyńskiego został szefem rady nadzorczej państwowego banku PKO BP. Był z niego niezły doradca nieformalny pana prezydenta.. I widać wyraźnie… im bardziej się krzyżują- tym bardziej są dla nas niebezpieczni. .Nieprawdaż? WJR
Europa nie była gotowa na euro Kryzys w Grecji pokazuje, że nie należało jeszcze wprowadzać w UE wspólnej waluty - uważa publicysta "New York Timesa" i laureat nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii Paul Krugman. Nie należało jeszcze wprowadzać w UE wspólnej waluty - uważa noblista Paul Krugman /AFP. Krugman polemizuje z tezami, że główną przyczyną greckiego kryzysu był brak dyscypliny fiskalnej tamtejszego rządu. "Tym, co naprawdę kryje się za tym bałaganem, nie jest marnotrawstwo polityków, tylko arogancja elit politycznych, które pchnęły Europę do przyjęcia jednej waluty, zanim kontynent był gotowy do takiego eksperymentu" - pisze publicysta "NYT".Przypomina on, że inne kraje europejskie, jak Hiszpania, które w odróżnieniu od Grecji miały stosunkowo niewielki dług i nadwyżkę budżetową, też wpadły w poważne kłopoty wskutek kryzysu 2008 r. wywołanego "mieszkaniową bańką mydlaną"; chodzi o sztuczną zwyżkę cen domów w wyniku bankowych spekulacji ryzykownymi instrumentami finansowymi. Hiszpania, tak jak inne kraje w podobnej sytuacji - zwraca uwagę Krugman - mogłaby szybko przezwyciężyć kryzys dewaluując swoją narodową walutę (peso) - gdyby ją jeszcze miała. Jednak używając euro, "może odzyskać konkurencyjność tylko poprzez powolny proces deflacji". Także lekarstwem na kryzys grecki byłaby dewaluacja jej narodowej waluty, ale Grecja również używa euro. "Wszystko to nie powinno być niespodzianką. Na długo, zanim wprowadzono euro, ekonomiści ostrzegali, że Europa nie jest gotowa na jedną, wspólną walutę. Ostrzeżenia te zostały zignorowane i przyszedł kryzys" - pisze Krugman. (KE o ewentualnym wyjściu Grecji ze strefy euro Komisja Europejska wykluczyła w piątek jako "nierealistyczny scenariusz" ewentualne wyjście pogrążonej w kłopotach finansowych Grecji ze strefy euro. Kraje członkowskie dementują, jakoby przygotowywały plan ratunkowy dla Grecji, kładąc nacisk, że musi ona sama uporać się z deficytem budżetowym i długiem publicznym. - Komisja Europejska nie wchodzi w dyskusje o scenariuszach, które są nierealistyczne - ucięła pytania o wyjście Grecji ze strefy euro rzeczniczka KE ds. gospodarczych i finansowych Amelia Torres.
W nieformalnych rozmowach przedstawiciele KE przyznają jednak, że kłopoty Grecji są największym wyzwaniem stojącym przed strefą euro od jej powstania w 1999 r. A ubiegłoroczny grecki deficyt w wysokości 12,7 proc. PKB i coraz trudniejszy do sfinansowania, na skutek złych ratingów, dług publiczny narażają na szwank stabilność wspólnej waluty 16 krajów. Według informacji dziennika "Le Monde", Francja, Niemcy i inne państwa strefy euro prowadzą wraz z Komisją Europejską dyskretne rozmowy o tym, jak pomóc Grecji. Bezpośrednia pomoc finansowa jest sprzeczna z unijnymi Traktatami. Mechanizm wsparcia we współpracy z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, jaki zastosowano w ub.r. wobec Węgier i Rumunii, także nie może być użyty na terenie unii gospodarczej i walutowej. A to dlatego, że MFW przy okazji pomocy narzuca pewną politykę monetarną, która w strefie euro jest domeną autonomicznego Europejskiego Banku Centralnego. EBC, którego zadaniem jest pilnowanie stabilności wspólnej waluty, nie może pożyczać pieniędzy krajom członkowskim. Rządy w Paryżu i Berlinie kategorycznie zdementowały doniesienia dziennika "Le Monde", jednak obserwatorzy nie dają wiary dementi, zwracając raczej uwagę na słowa przewodniczącego KE Jose Barroso, który pytany o Grecję powiedział w czwartek: - Z mojego punktu widzenia jest jasne, że polityki gospodarcze nie są tylko przedmiotem troski na poziomie krajów, ale na poziomie europejskim. Zdaniem obserwatorów, w grę wchodzą ewentualnie skoordynowane pożyczki bilateralne ze strony innych państw członkowskich albo też przyspieszenie wypłaty przewidzianych dla Grecji funduszy strukturalnych. W zamian wszystkie kraje strefy euro, w tym największa unijna gospodarka - Niemcy - naciskają przede wszystkim na wdrożenie drastycznych reform finansów publicznych i cięcia wydatków w Grecji. Zobowiązał się już do tego socjalistyczny rząd w Atenach, który obiecuje, że w tym roku obniży deficyt do 8,7 proc. PKB, zaś do 2012 r. zejdzie poniżej dopuszczonego w kryteriach z Maastricht poziomu 3 proc. Nieufność rynków finansowych do Grecji obrazuje różnica w oprocentowaniu obligacji greckich i niemieckich - choć jedne i drugie są emitowane w euro, Grecja musi oferować inwestorom o 3,7 punktów procentowych więcej. Stąd powracający pomysł emisji wspólnych obligacji całej strefy euro (tzw. euroobligacje), których orędownikiem jest lider europejskich liberałów Guy Verhofstadt i który podchwycili także europejscy socjaliści wspierający rząd w Atenach. W najbliższą środę Komisja Europejska oceni, jak Grecja wywiązuje się z obietnicy wdrażania reform i wyda dalsze zalecenia na przyszłość. Tego samego dnia wyda także ocenę polskich wysiłków ograniczenia deficytu do 3 proc. PKB do roku 2012 - zgodnie z terminem wyznaczonym w ramach wszczętej w lipcu zeszłego roku procedury nadmiernego deficytu). Przyznaje on jednak, że powrót krajów strefy euro do walut narodowych jest praktycznie niemożliwy. Jedyne zatem wyjście to sprawić teraz, żeby euro zaczęło działać; aby do tego doprowadzić, Europa winna pójść dużo dalej w kierunku unii politycznej - pisze Krugman, sugerując, by kraje europejskie zaczęły funkcjonować bardziej jak stany USA. "To jednak nie zdarzy się szybko. W najbliższych latach będziemy więc raczej obserwowali bolesny proces powolnego brnięcia naprzód: sięgania po pakiety ratunkowe połączone z żądaniami wstrzemięźliwości fiskalnej, czemu towarzyszyć będzie bardzo wysokie bezrobocie, utrwalane przez deflację" - stwierdza autor. noblista Paul Krugman
Grecka Tragedia Ratowanie słabej gospodarki Grecji podstawowo zmienia charakter Unii Europejskiej. Ratunek jest jednocześnie krokiem w kierunku ograniczania suwerenności Grecji i innych zadłużonych państw członkowskich. UE nie jest przygotowana na rosnący kryzys w czasie powolnego postępu w odbudowie gospodarki światowej ze skutków „szwindla na trylion dolarów” w USA. Amerykanie lubią tworzyć przezwiska za pomocą inicjałów. Tak, na przykład inicjały państw w Unii Europejskiej finansowo najbardziej zagrożonych są zbliżone do angielskiego słowa „świnie” czyli „pigs.” Chodzi o Portugalię, Irlandię, Italię i Hiszpanię (Spain), których inicjały składają się na słowo zbliżone do świni po angielsku, czyli „PIIGS”. W państwach tych w 2008 powodem kryzysu było nadmierne zadłużenie. Wówczas Europejski Bank Centralny w Frankfurcie ratował „PIIGS” za pomocą kupna ich bonów rządowych, do chwili, kiedy takie zakupy bonów greckich bardzo wzrosły i Grecja straciła poparcie Francji i Niemiec, co spowodowało panikę na giełdzie greckiej. Obecnie podobną odmową poparcia Francji i Niemiec, które kontrolują Europejski Bank Centralny są zagrożone w pierwszym rzędzie Hiszpania i Portugalia a w drugim Irlandia i Włochy a w trzecim Austria i Belgia. Od stabilności gospodarczej Unii Europejskiej zależy gospodarka światowa w prawie tak wysokim stopniu jak w zależności od gospodarki USA. Pomoc dla Grecji jest uzależniona od takich warunków, jak zmniejszenie pensji urzędników i kosztów greckiej opieki społecznej. Naturalnie greckie związki zawodowe protestują. Gdyby każde z zagrożonych gospodarczo państw Unii Europejskiej posługiwało się własną monetą, a nie wspólnym euro, sytuacja byłaby zupełnie inna. Przykładem jest Anglia, której wartość waluty od 2008 znacznie spadła, co spowodowało spadek kosztów robocizny w towarach eksportowych. W braku posiadania własnej waluty, Grecja w kryzysie jest zadana na ograniczanie kosztów robocizny i świadczeń na opiekę społeczną, żeby nie obciążać wartości euro. W przeszłości, kiedy waluty opierały się na złocie, wzrost zadłużenia przyczynił się do wielkiej depresji lat 1930tych, kiedy polityka monetarna USA, w rękach niby autonomicznego, a w rzeczywistości prywatnego, banku Federal Reserve kryzys pogłębiała. Obecnie Międzynarodowy Fundusz Monetarny (IMF) ma udzielać pożyczek państwom w potrzebie i w ten sposób zapobiegać kryzysom na przestrzeni dłuższego okresu czasu tak, żeby można było przeprowadzić konieczne oszczędności i utrzymać zachować zaufanie do rządu. Naturalnie na zaufaniu opiera się funkcja pieniądza. Niestety system zadłużania państw i ludzi w dużej mierze leży u podłoża panującego w USA kapitalizmu lichwiarskiego, który szerzy „życie na kredyt” i zniechęca ludzi do oszczędzania i kupowania z oszczędzonych pieniędzy i nie zadłużania się. Jest rzeczą wątpliwą czy USA faktycznie chciałoby stabilizować euro za pomocą funduszy z IMF. Kryzys Grecji stawia znak zapytania czy faktycznie tworzenie strefy euro ma sens na długą metę. Na przykładzie Grecji widać, że dla samych Greków kryzys byłby mniej uciążliwy, gdyby mogli radzić sobie w obecnych trudnościach za pomocą obniżania wartości ich własnej waluty zamiast używania euro. Być może IMF w Waszyngtonie będzie doradzać Europejskiemu Centralnemu Bankowi w Frankfurcie, jakie stosować zabiegi, żeby cała strefa euro nie ucierpiała z powodu kryzysu w Grecji. Jak dotąd porozumienie Francji i Niemiec stabilizowało gospodarki tych dwu państw. Obecnie potrzebny jest w strefie euro wielostronny system udzielania pożyczek państwom członkowskim. Urzędnicy państwowi w Grecji bronią się przed obniżaniem ich pensji na podstawie wymogów Niemców, którzy mają im udzielić pożyczek, żeby w ten sposób stabilizować euro. Grecy czują się upokorzeni w tej sytuacji, kiedy polityka monetarna w ich kraju jest pod niemiecką kontrolą banku w Frankfurcie. Naturalnie trudno jest stosować identyczną stopę procentową we wszystkich państwach w strefie euro. Być może, że kryzys grecki będzie powodem do stopniowej likwidacji nie tylko strefy euro ale całego systemu Unii Europejskiej. Prawdopodobnie potrzebna jest formuła prawna, na której podstawie państwa członkowskie miałyby prawo występowania nie tylko ze strefy euro, ale też z Unii Europejskiej. Jest to jednak niesłychanie skomplikowana sprawa ponieważ nie wiadomo jak trzeba by na nowo ustalać międzynarodowe kontrakty, etc. Faktem jest, że Niemcy wobec kryzysu greckiego będą napierać na drakońskie obniżki płac w euro dla urzędników i opieki społecznej w Grecji w obronie silnego euro na rynku międzynarodowym i na pewno niemiecka polityka monetarna nie będzie dostosowywana do sytuacji powstałej w Grecji, która broni się przed takimi ograniczeniami płac, jakie miały już miejsce w Iralandi, gdzie narodowy produkt brutto spadł o blisko 50% i gdzie banki są deficytowe. Wartości domów w Irlandii nadal spadają i wiele a nich ma większe długi hipoteczne niż wartość rynkową podobnie jak 25% domów Niestety USA. Niestety w sferze euro, kiedy jedno z państw członkowskich ma trudności takie jak ma obecnie Grecja, to z czasem inne pójdą tą mą drogą. Faktycznie taki sam los czeka Stany Zjednoczone jeżeli działalność prywatnego i autonomicznego banku Federal Reserve nie będzie publicznie sprawdzana przez komisję wyznaczoną przez Kongres, niezależną od sił polityczno-finansowego kompleksu wojskowo-przemysłowego. Sytuacja w USA i W. Brytanii będzie stabilna jak długo długi skarbowe tych państw są finansowane przez Chiny, Japonię, etc. Jest to sytuacja niestabilna i ryzykowna tak dla gospodarki jak i bezpieczeństwa USA i W. Brytanii. Praktyki kapitalizmu lichwiarskiego obecnie osłabiają na rynku międzynarodowym wartość euro. Zaciąganie długów nad stan przez poszczególne mocarstwa zagraża całej gospodarce światowej, jak to opisują ekonomiści w takich artykułach jak „Tragedia grecka zmieniła Europę” w The Wall Street Journal z 14go lutego, 2010. Tragedia grecka powinna być ostrzeżeniem dla Polski. Iwo Cyprian Pogonowski
Biurokratyczny rekord świata Minął kolejny rok funkcjonowania Polski w strukturach Unii Europejskiej. Rok postępującej biegunki prawodawczej, narastającej biurokracji i absurdu. Ustawodawcy we współpracy z urzędnikami produkuje tysiące zbędnych regulacji zatruwających ludziom życie. Niekończąca się powódź nowych przepisów jest źródłem dochodów dla coraz większej liczby ludzi. Tytuły prasowe nie zachęcają już do lektury zapewnieniami o dostarczaniu rzetelnych informacji i komentarzy, lecz hasłem: „najszybciej poinformujemy o najnowszych zmianach w przepisach prawnych”. Wielu urzędników nieźle żyje z prowadzenia szkoleń i wykładów, podczas których wyjaśniają, jak wykorzystać luki w przepisach, stworzonych często przez nich samych. Masowym zjawiskiem stało się zwracanie się polityków o prawniczą „ekspertyzę” lub „opinię” w niemal każdej spornej sprawie. Kosztowne „ekspertyzy” i „opinie” sporządzają nierzadko prawnicy odpowiedzialni za stworzenie niejasnych przepisów, które interpretują (jest oczywistą sprawą, że permanentne zlecanie prac zewnętrznym kancelariom prawnym w żadnym stopniu nie uszczupliło zatrudnienia w urzędach, bo nie na tym ta cała zabawa polega). Następuje dynamiczny rozwój nowego sektora gospodarki: „walki z absurdami biurokratycznymi”. W tę „walkę” zaangażowała się Unia Europejska, politycy, dziennikarze i urzędnicy. Powstają „komisje” i inne struktury biurokratyczne, które „analizują”, „wysłuchują” i „proponują”. W medialnym zgiełku wytwarzanym przez intensywną „walkę z biurokracją” mało kto zwraca uwagę, że stanowi ona znakomity parawan dla najbardziej ordynarnego „lobbingu” (żarówki, termometry itd.). W sytuacji, w której co roku powstają (lub ulegają zmianie) tysiące przepisów, polityk postulujący zmianę jakiejś ustawy nie wywołuje żadnego zainteresowania mediów i opinii publicznej. Stąd coraz częściej słychać o wprowadzeniu (zmianie) „pakietu ustaw”. Pod koniec 2008 roku Zbigniew Chlebowski zapewniał, że w ramach „ofensywy październikowej” Sejm przyjmie 140 projektów ustaw (w tym „pakiet ustaw społecznych”). W tym samym czasie rząd zaaprobował „pakiet ustaw reformujących system badań naukowych”. Z kolei wiosną 2009 roku ogłoszono rozpoczęcie prac nad „pakietem ustaw antykryzysowych”, aby zademonstrować niezłomną wolę „walki z kryzysem”. Krytykowana przez dziennikarzy minister zdrowia Ewa Kopacz zadeklarowała pod koniec ubiegłego roku, że w najbliższym czasie przedstawi „pakiet ustaw farmaceutycznych”.
Dziennik ustaw Po przyłączeniu Polski do Unii Europejskiej znacznie zmniejszyły się kompetencje polskiej władzy ustawodawczej. Każdorazowa konieczność sprawdzenia, czy projekt jest zgodny z prawem UE, nie zniechęca do mnożenia nowych przepisów. Ubiegłoroczne numery Dziennika Ustaw liczyły łącznie 18.350 stron i niewiele pod tym względem ustępowały rekordowym z 2004 roku (21.032 strony). Tym samym kłamstwem okazało się tłumaczenie, że obszerne roczniki Dziennika Ustaw w okresie poprzedzającym Anschluss były wyjątkiem wynikającym z konieczności „dostosowania” polskiego prawa do UE. Przeglądając ubiegłoroczne wydania Dziennika Ustaw, można odnieść wrażenie, że nie ma żadnego obszaru życia, które pozostałoby pozbawione regulacji prawodawczej. Rozporządzenie ministra rolnictwa i rozwoju wsi w sprawie materiału biologicznego wykorzystywanego w rozrodzie zwierząt gospodarskich reguluje charakterystykę jaj przeznaczonych do sztucznego wylęgu. Powinny one posiadać odpowiednią dla gatunku masę oraz wielkość komory powietrznej, zapewniające prawidłowy przebieg lęgu oraz wysoką ja-kość biologiczną wylężonych piskląt; nieruchomą komorę powietrzną znajdującą się na tępym końcu jaja; białko przezroczyste, bez ciał obcych i zmętnień; kulę żółtkową mało ruchliwą, centralnie położoną, bez krwistych plam. Co oczywiste takie jaja powinny pochodzić od rodów drobiu wpisanych do ksiąg hodowlanych albo od mieszańców wpisanych do rejestru. Jedno z rozporządzeń ministra pracy i polityki społecznej reguluje kwestię bezpieczeństwa i higieny pracy przy ręcznych pracach transportowych. Oto fragment: Organizując ręczne prace transportowe, należy brać pod uwagę konieczność ręcznego przemieszczania przedmiotów, gdy: przedmiot jest zbyt ciężki, za duży, nieporęczny lub trudny do utrzymania według oceny osoby kierującej pracownikami; przedmiot jest niestabilny lub jego zawartość może się przemieszczać; przedmiot jest usytuowany tak, że wymaga trzymania lub operowania w odległości od tułowia pracownika, albo ma tendencję do wyginania się lub obwijania wokół tułowia pracownika; kształt lub struktura przedmiotu mogą powodować urazy u pracownika, zwłaszcza w przypadku kolizji; wydatek energetyczny niezbędny do podnoszenia i przenoszenia przedmiotu przekracza 2000 kcal na zmianę roboczą; przemieszczanie przedmiotu może być wykonywane tylko poprzez skręt tułowia; wykonanie pracy wymaga pochylenia tułowia pracownika o kąt większy od 45 stopni lub wykonania czynności przemieszczania w pozycji niestabilnej; mogą wystąpić nagłe ruchy przedmiotu; (…) powierzchnia jest nierówna, stwarzająca zagrożenie przy poruszaniu się lub jest śliska w zetknięciu ze spodem obuwia pracownika; (…) podłoga lub powierzchnia oparcia stóp jest niestabilna; przedmiot ogranicza pole widzenia pracownika; temperatura, wilgotność i wentylacja są niedostosowane do wykonywanej pracy.
Dziennik urzędowy Unii Europejskiej Po Anschlussie nowe przepisy prawne zamieszczane są również w serii L Dziennika Urzędowego Unii Europejskiej. Dotychczasowe (do Anschlussu) unijne prawo zostało zgromadzone w opublikowanym w 2004 roku wydaniu specjalnym, obejmującym niemal 88 tysięcy stron regulacji. Od tej pory roczna produkcja brukselskiej biurokracji oscyluje między dwudziestoma a trzydziestoma tysiącami stron nowych przepisów (wyjątkiem jest rok przyłączenia Polski do UE – od 1 maja do 31 grudnia 2004 roku opublikowano 11.481 stron regulacji, patrz: wykres). W połączeniu z nadwiślańskim prawotwórstwem daje to ponad 40 tysięcy stron prawnych regulacji rocznie! Szacuje się, że przez pierwsze 40 lat istnienia struktur wspólnotowych wyprodukowano 10 tysięcy aktów prawnych. W latach 1997-2007 już aż 12 tysięcy! Profesorowi Mirosławowi Piotrowskiemu (posłowi do PE) udało się uzyskać informację od przewodniczącego Komisji Europejskiej, że tworzeniem unijnych przepisów zajmuje się cztery tysiące zespołów roboczych. Wkrótce potem okazało się, że jest to liczba niepełna. W przeciwieństwie do krajowego Dziennika Ustaw mającego ciągłą numerację stron, każde wydanie Dziennika Urzędowego Unii Europejskiej jest numerowane osobno, co utrudnia statystyczną analizę brukselskiej biegunki prawodawczej. Prawdopodobnie „Najwyższy CZAS!” po raz pierwszy w historii publikuje informacje o łącznej objętości Dziennika Urzędowego UE (patrz: wykres). Pobieżna lektura Dziennika Urzędowego UE przynosi czytelnikowi wiele radości. Może dowiedzieć się, ile powinna wynosić minimalna powierzchnia klatki dla kur, długość koryta paszowego dla jednej nioski, nachylenie podłogi oraz wielkość otworu wybiegowego. Unijne przepisy regulują wysokość tak zwanej powierzchni zmywalnej (kafelków) i odległość grzejników od ścian w szpitalach. Zgodnie z brukselskimi normami marchew jest owocem, koźle mięso – baraniną, a ślimaki – rybami. Przez kilkadziesiąt lat obowiązywała dyrektywa regulująca jakość drewna sprzedawanego na rynku wspólnotowym (w tym kwestię sęków) – na szczęście została unieważniona. Cały czas obowiązują jednak normy jakościowe regulujące wielkość owoców i warzyw. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jedynym spsobem na likwidację tych gigantycznych absurdów utrudniających ludziom życie jest załamanie się całej Unii Europejskiej pod ciężarem własnej biurokracji. Henryk Rolinski
Polacy na Białorusi czyli: "Bracia-Słowianie! Ratujcie! "Rzadko zdarza mi się prosić o pomoc przedstawicieli bratniego, dumnego narodu Słowaków – ale: może to pomoże? W końcu „Dziennik Polski” wychodzi w Krakowie... Ten apel o pomoc brzmi tak: Słowacy pomóżcie! Po raz kolejny władze III Republiczki brutalnie wtrącają się w wewnętrzne sprawy Republiki Białoruskiej. Jest to co najmniej dziwne. Oficjalnie w Polsce (i wszystkich krajach UE) mówi się, że ważne jest obywatelstwo - a nie narodowość. Tymczasem tam Warszawa chce dyktować Mińskowi, jak ma postępować ze swoimi obywatelami, jakie ich związki uznawać, a jakie nie - dlatego, że są oni narodowości polskiej!!! Jest to niedopuszczalne. I BARDZO niebezpieczne. Bo w Republiczce Federalnej Niemiec obserwują to uważnie, nawet nas podbechtują - i w stosownej chwili (Niemcy umieją poczekać...) zastosują: użyją mniejszości niemieckiej w Polsce do rozbijania III Republiczki. A co mają do tego Słowacy? W Krakowie jest zarejestrowane Towarzystwo Słowaków w Polsce. Gdyby SSP wystąpiło do Trybunału Konstytucyjnego - z pretensją o to, że ich podatki używane są w sprawie nie-obywateli III RP... może by udało się to powstrzymać? Teoretycznie jest to możliwe. Formalne podstawy są – bo niby czemu III RP ma używać wspólnych państwowych pieniędzy na „pomaganie” Polakom – a nie np. Słowakom w Słowacji uciśnionych przez reżym JE Roberta Fico. I – jakże to zgodne z duchem UE... Natomiast co by się stało z Niemcami – obywatelami III RP – gdyby rząd RFN zaczął ich popierać? Groziłyby im samosądy – nieprawda-ż? No – więc dokładnie tak samo wygląda „pomoc” reżymu „polskiego” dla Polaków na Białej Rusi. Chciano używać ZPB - największej organizacji społecznej na Białej Rusi – do rozbicia reżymu JE Aleksandra Łukaszenki. Kosztem tamtejszych, naiwnych, Polaków... JKM
Czym właściwie jest zasada: „Jeden człowiek - jeden głos”? Jakiś tydzień temu obiecałem na ten temat coś obszerniej powiedzieć. Wrodzone lenistwo skłania mnie jednak dla podania tego problemu w kontekście wyborów na Ukrainie – dlatego, że o tym już po prostu pisałem – w „Tarnowskim Magazynie Ilustrowanym” - ale wtedy nie chciałem zawieszać na stronie, dopóki następnego numeru TeMI nie będzie w kioskach...Wnioski z „wyborów” P. Wiktor Janukowycz wygrał wybory na Ukrainie. Szukający sensacji żurnaliści już bredzą o „zasadniczym odejściu od Pomarańczowej Rewolucji”, o zmianie kursu z pro-zachodniego na pro-rosyjski. Więc może przypomnijmy, jak wyglądała ta „Pomarańczowa Rewolucja”. Wszystko zaczęło się od wyborów, w których p. Wiktor Janukowycz pokonał p. Wiktora Juszczenkę (Jego nazwisko ma przycisk na trzeciej od końca!) niemal dokładnie taką samą większością, jak obecnie. Po czym zaczęła się bezprzykładna manipulacja i ingerencja zarówno WE, jak i zwłaszcza USA w wewnętrzne sprawy Ukrainy. Przecież prawie połowa Ukraińców chciała zwrotu ku Zachodowi – i najwyraźniej była w tym kierunku bardziej zdeterminowana, niż reszta. Manifestanci (otrzymujący za to żywe dolary!) okupowali majdan, agentura zachodnia działała b. sprawnie i energicznie, przekupiono skorumpowanych sędziów Trybunału Konstytucyjnego – i wreszcie ten nacisk odniósł skutek: w powtórzonych wyborach, zapewne i sfałszowanych i odbywanych pod presją, wygrał p. Juszczenko. Ale wynik tamtych wyborów był taki sam, jak obecnych. Więc nic się przez te 5 lat nie zmieniło! Warto tu zastanowić się nad sensem „wyborów d***kratycznych”. Powiedzmy, że Poronia może wybrać kurs na Zachód – i 48% Poronusów gotowych jest dać za to, by tak się stało, 10.000 talarów. Natomiast 52% powiada: „Eeee, tam, co właściwie za różnica, głosuję za zwrotem na Wschód, ale, szczerze mówiąc, nie ofiarowałbym na ten cel nawet 20 talarów; dziesięć? Dziesięć – tak!” Odbywają się te wybory, 52% opowiada się za zwrotem na Wschód... Czy to jest słuszne rozwiązanie? A przecież tak właśnie było w 2005 roku. Czy w takiej sytuacji nie uznalibyśmy za usprawiedliwione, że te 48% zrobiłoby ściepę i przekupiło, kogo trzeba, by wyniki wyborów unieważnić – i rozpętać terror psychologiczny w stosunku do zwolenników Wschodu?
Proszę się zastanowić – bo to ważny argument w stosunku do tego najgłupszego systemu, jakim jest d***kracja. I w stosunku do pieniądza. Czy można się dziwić, że jeśli karmazyni mają mieć tak samo jeden głos, jak mająca średnie pojęcie o polityce hołota – używają oni swoich pieniędzy i wpływów, by jednak ich było na wierzchu? To nawet nie kwestia ich interesów. Ludzie zamożni mogą szczerze wyznawać to, co opisywał Fryderyk von Schiller w dramacie „Hetman”: „Biedak – czy zna co: Wolność? Wie, co: wybór? On musi możnym, co na niego płacą, Za chleb, za buty sumienie swe sprzedać”. Jeśli tak, to czy nie należy wrócić do idei Konstytucji 3 Maja – i odebrać hołocie ( tak: i szlachcie-hołocie!) prawa wyborcze? W pierwszej chwili odpowiedź brzmi: TAK! Po drugiej chwili jednak przychodzi refleksja: jeśli zakładamy, że ludzie zamożni lepiej znają się na rzeczy, to właśnie przez przekupywanie ubogich wyborców umożliwiamy im większy wpływ na politykę!! W Polsce jednak tych ubogich wyborców nie przekupują ludzie zamożni. Przekupuje ich reżym, pragnący utrzymać obecny, skorumpowany system polityczny. To nie Janko Wielomirski, starosta pcimski, ściąga „swoje szable” na Sejmik, by głosowali, jak on, za egzekucją praw do królewszczyzn (lub przeciwko)! To rządząca „klasa polityczna” (która wcale nie jest z urodzenia zamożna, tylko już się nakradła!) przekupuje ludzi - nie ze swojej kasy, lecz z państwowej – oferując zasiłki dla bezrobotnych, dla młodych przedsiębiorców, dla wszystkich - byle nikomu nie przyszło do głowy, że ten skorumpowany ustrój trzeba zmienić. Jest to niewątpliwie najgorszy rodzaj d***kracji. Bo widzimy tu nie tylko przerażającą korupcję – ale i gigantyczne marnotrawstwo oraz demoralizację. Wyrżnięcie obecnej „klasy politycznej” przy okazji jakiegoś prawdziwego kryzysu gospodarki wydaje się jedynym sposobem na powrót do normalności... JKM
PiS i „Gazeta Wyborcza” suflują Radiu Maryja Artykułu nie komentujemy, bośmy chyba na to za mało rozgarnięci. Tradycyjnie też oznajmiamy, iż niekoniecznie jesteśmy za albo przeciw, a jedynie staramy się informować, co w trawie piszczy. Tytuł bije po oczach: „Radio Maryja stawia na Lecha Kaczyńskiego”. Nieźle. Czytam z ciekawością dalej, kto też w Radiu Maryja stawia na prezydenta, który przegra. Otóż Antoni Macierewicz, gość rozgłośni, który nie pozostawia złudzeń: „Kto poza prezydentem Kaczyńskim mówi o sprawach społecznych? O biedzie? O prawach robotników? O stoczniach? O rolnikach?” I sam sobie odpowiada: „Nikt poza urzędem prezydenckim o to nie zabiega. To oligarchiczno-komunistyczny twór, który się upasł na polskich pieniądzach i na rabunku własności, który z bezczelnością Sobiesiaka spycha wszystko, co słabsze, na margines. I jedynie urząd prezydencki stoi temu na przeszkodzie” – doprecyzowuje Macierewicz. Kończy zaś niezwykle dramatycznie: „Jeżeli nie wesprzemy pana Lecha Kaczyńskiego, to możemy wszystko stracić”. Po tak brawurowej obronie urzędującego prezydenta „Gazeta Wyborcza” wyciąga wniosek: „Poparcie Kaczyńskiego to przełom w najnowszej historii Radia Maryja”. Tę karkołomną myśl podpiera wypowiedzią ważnego – jak go nazywa – polityka w PiS, pytając skąd to ocieplenie między radiem a Pałacem? „Zaczął się rok wyborczy. Waśnie idą w kąt. Realny wybór to Lech Kaczyński albo kandydat Platformy” – odpowiada “Gazecie” ważny polityk PiS. No i zasępiłem się, bo tekst przeczytałem dwa razy i nigdzie nie znalazłem śladu wypowiedzi, że Radio Maryja wesprze Lecha Kaczyńskiego. Ba, powiem więcej, z tekstu artykułu, jak i przebiegu audycji wynika, że słuchacze toruńskiej rozgłośni Lecha Kaczyńskiego po prostu nie trawią, mocno się od niego dystansując, pomimo ostrzeżeń Antoniego Macierewicza, że wybór kogo innego „rozbije obóz patriotyczny”. [Faktem jednak pozostaje niezbitym, iż Radio Maryja ściśle współpracuje z PiS-em, nieustannie zaprasza polityków PiS do studia, totalnie ignoruje narodowców i udaje, że nie wie, iż to PiS-owski prezydent podpisał haniebny dokument rezygnacji z suwerenności Polski - admin] Prawo i Sprawiedliwość popełniło błąd angażując się razem z „Gazetą Wyborczą” w ustawianie mebli w Radiu Maryja. Wypowiedzi pewnego „ważnego polityka PiS” (idę o zakład, że z Torunia), który ogłosił na łamach wrogiej Radiu gazecie, że „waśnie idą w kąt”, nie jest tym, co będzie w rozgłośni dobrze przyjęte. Ponadto próba poróżnienia przez owego „ważnego polityka PiS” Radia Maryja z „Naszym Dziennikiem”, kiedy stwierdził, cyt.: „Inna jest wrażliwość w Toruniu, inna w Rembertowie, gdzie jest redakcja Naszego Dziennika” (chodziło o fakt, że „Nasz Dziennik” ciepło pisał o kandydacie Marku Jurku), jest zaskakującą ingerencją w obszar omijany dotychczas przez pisowców. Z pewnością zostanie to w Toruniu odnotowane. Jest pewne, że na „odcinek Radia Maryja” zostaną rzuceni zajadli obrońcy nieudanej prezydentury Lecha Kaczyńskiego spod znaku mitycznej frakcji „narodowej” w PiS-ie. Pojawiać się będą na antenie Radia Maryja, bo dlaczegóż nie? Niech chwalą i pudrują, ściemniają i czarują, niech straszą i nawołują, apelują i proszą, Radio jest cierpliwe, daje się gościom wygadać. Daje się też wygadać słuchaczom, którzy nie w ciemię bici na Lecha Kaczyńskiego reagują z daleko idącym dystansem. Dla nich jego prezydentura to zawód i rozczarowanie, o czym świadczą głosy podczas audycji Macierewicza przytoczone przez „Gazetę Wyborczą”: – Pan Lech Kaczyński przestał być moim prezydentem. I sądzę, że przestał być prezydentem wszystkich, którzy na niego głosowali. To niezwykle celne podsumowanie jest przekleństwem dla Prawa i Sprawiedliwości. Takich nastrojów nie zwalczy się przez siedem miesięcy jakie pozostały do wyborów, nawet przy pomocy najbardziej cwanych pijarowców, gdyż słuchacze Radia Maryja są na ich sztuczki wyjątkowo impregnowani. Ze słuchaczami tymi jest też taki kłopot, że oni postrzegają świat bardzo prosto, stosując zasadę tak-tak, nie-nie, co nie jest dobrą wiadomością dla Lecha Kaczyńskiego. Nadto Prawo i Sprawiedliwość, ustami Antoniego Macierewicza, popełniło kolejny istotny błąd – zaczęło dyskredytować Marka Jurka jako kandydata na prezydenta. Dało tym samym do zrozumienia, że jest to kandydat groźny dla Lecha Kaczyńskiego i liczący się. Krytyka Marka Jurka, którego kościeć ideowy jest zdecydowanie lepszej próby niż Kaczyńskiego, przeprowadzona na antenie toruńskiej rozgłośni przez Macierewicza prawdopodobnie przyniesie skutek odwrotny od zamierzonego. A to dlatego, że słuchacze RM dostając sygnał od przedstawiciela nielubianego przez nich Lecha Kaczyńskiego, że jego konkurent jest „be”, tym większą sympatią obdarzą tego konkurenta, traktując jako alternatywę, której obawia się Pałac Prezydencki. To sprawia, że nie ma dla Prawa i Sprawiedliwości dobrego wyjścia. Być może PiS pójdzie w zaparte i będzie udowadniać, że czarne jest białe, i że Lech Kaczyński to współczesne wcielenie Marszałka Piłsudskiego, a być może Jarosław Kaczyński przywdzieje worek pokutny i w imieniu brata i stanie u bram rozgłośni, sypiąc głowę popiołem z gorącym zapewnieniem, że jego brat przejrzał już na oczy i teraz już będzie inaczej. Wszystko zdarzyć się może, zwłaszcza u Kaczyńskich. Jedno jest pewne. Wybory odbędą się jesienią, a ludzie na nie pójdą. Pójdzie też elektorat Radia Maryja, bo zawsze chodzi. Pójdzie uzbrojony w wiedzę o pięcioletniej prezydenturze Lecha Kaczyńskiego. Będzie miał przed oczami jego stosunek i wypowiedzi w sprawie ustawy antyaborcyjnej, skwapliwe podpisanie Traktatu Lizbońskiego, czy lekceważenie Kresowiaków długim milczeniem w sprawie gloryfikacji Bandery i UPA. Nie będzie już miał przed sobą dziewiczego kandydata Lecha Kaczyńskiego, dzielnego szeryfa z NIK-u i nieugiętego prezydenta Warszawy walczącego z „układem”. To se ne vrati. Będzie zmęczony i przytłoczony brakiem sukcesów Prezydent RP Lech Kaczyński. Prezydent, który roztrwonił sympatię wielu swoich dawnych sojuszników, prezydent na wskroś partyjny, realizujący rodzinny scenariusz polityczny, prezydent starający się ocalić ostatni przyczółek władzy, jaki pozostał w orbicie jego formacji
Stawiając na Lecha Kaczyńskiego Prawo i Sprawiedliwość robi Radiu Maryja kłopot. Kłopot duży, bo kandydat jest lichy i nie do końca akceptowany przez słuchaczy toruńskiej rozgłośni. Kłopot także dlatego, że jest to kandydat nieprzewidywalny i nikt nie zagwarantuje, że w końcówce kampanii nie wytnie jakiegoś numeru byle poszerzyć swoją bazę wyborczą, np. na kierunku feministycznym, albo lewicowym, ku czemu ma inklinacje. I to jest właśnie ten kłopot, jaki funduje Prawo i Sprawiedliwość Radiu Maryja. Jest w tym diaboliczna przebiegłość PiS-u, żeby tak zbudować przedwyborczy klimat, by zmusić toruńską rozgłośnię do poparcia kandydata, który w wielu obszarach jest jej obcy. To wreszcie próba uczynienia z Radia Maryja kolejnej przystawki, bez których Prawo i Sprawiedliwość nie potrafi w dłuższej perspektywie funkcjonować. Na szczęście wybory to okazja do zrobienia przeciągu. To szansa na otwarcie okna na przestrzał i dania haustu świeżego powietrza także tym, którzy mają dosyć zaduchu jaki trawi, a właściwie otępia prawą stronę sceny politycznej. Dzisiaj jest tak, że uchwyt od okna ukradło Prawo i Sprawiedliwość, tłumacząc że nie jest on potrzebny, bo pomieszczenie jest klimatyzowane, przezornie nie wspominając, że pilot do klimatyzacji znajduje się w ręku Jarosława Kaczyńskiego. Jest jednak na to dość proste remedium – wystarczy stłuc szybę. Nie jest to wprawdzie rozwiązanie eleganckie, ale mamy w końcu do czynienia ze środowiskiem, które elegancję już dawno temu zawiesiło na kołku. Kto rozbije tę szybę jako pierwszy nie wiadomo. Marek Jurek? Być może, w końcu jako jedyny z kontrkandydatów Lecha Kaczyńskiego na prawicy odnotowuje poparcie w przedziale 2-5 proc. I chyba może być większe, skoro PiS tak gwałtownie go zaatakowało. Maciej Eckardt
Epitafium „pomarańczowej rewolucji” Wybory prezydenckie na Ukrainie zakończyły się zwycięstwem Wiktora Janukowycza, - według Julii Tymoszenko – „kryminalisty”. Inna sprawa, że i Julia Tymoszenko też nie jest bez grzechu i to nawet nie dlatego, że zaczynała od wypożyczalni pornograficznych kaset, ale przede wszystkim dlatego, że współpracując z wsadzonym później „za defraudację” do amerykańskiego kryminału ukraińskim premierem i szefem partii Horomada Pawłem Łazarenką zobaczyła pierwsze duże pieniądze jako właścicielka Ukraińskiej Benzyny, przekształconej później w Zjednoczone Systemy Energetyczne Ukrainy, które uzyskały monopol na obrót rosyjskim gazem. Ponieważ każde dziecko wie, że obrót gazem jest w Rosji monopolem „organów”, to obdarowanie pięknej Julii, która w międzyczasie została też – podobnie jak Andrzej Lepper, tyle, że on „honoris causa” - doktorem ekonomii i autorką – jakże by inaczej! - kilkudziesięciu rozpraw naukowych, takim lukratywnym przywilejem, mogłoby wzbudzić wzruszające wątpliwości. W Polsce jednak najmniejszych wątpliwości nie wzbudziło, pewnie dlatego, że jeśli nawet Julia Tymoszenko miała na sumieniu jakieś grzechy, to zostały jej one wybaczone z góry – jak to praktykowane jest w przypadku tzw. „naszych sukinsynów”. Julia Tymoszenko została zaś drugim „naszym sukinsynem” to znaczy – nie tyle może „naszym”, co amerykańskim w momencie, gdy dogadała się z finansującym „pomarańczową rewolucję” na Ukrainie „filantropem”, czyli Jerzym Sorosem. Jerzy Soros, któremu zimny rosyjski czekista Putin nie tylko podstępnie odebrał sowite ruskie alimenty, nie tylko rozebrał mu do naga żydowskich grandziarzy, tzw. „oligarchów” w rodzaju Borysa Abramowicza Bieriezowskiego, Włodzimierza Gusińskiego, czy Michała Chodorkowskiego, ale w dodatku sprawił, że nie wolno im jęknąć nawet z zagranicy, rozglądał się, czym by tu obetrzeć sobie łzy po tych stratach i stąd pojawił się pomysł kolorowych rewolucji, zarówno w Gruzji, jak i na Ukrainie. Na Ukrainie, wg. brytyjskiego „Guardiana” kosztowało go to 20 milionów dolarów, co wydaje się suma niewielką gdy się zważy, że po udanym zakończeniu „pomarańczowej rewolucji” cała Ukraina leżała przed nim z rozłożonymi nogami, a wysłany na zwiady Borys Abramowicz Bieriezowski wybierał dla niego co lepsze rzeczy, niczym smakołyki ze szwedzkiego stołu. Ale to by jeszcze nie tłumaczyło do końca miłości, jaką do Juliii Tymoszenko zapałali wszyscy polscy mężykowie stanu, m.in. z Aleksandrem Kwaśniewskim, Lechem Wałęsą, Lechem Kaczyńskim, Bronisławem Komorowskim, Józefem Oleksym, a nawet - z dobrze odżywionym panem posłem Michałem Kamińskim. Jak wspomniałem, została ona uznana za drugiego po Wiktorze Juszczence „naszego sukinsyna” również przez Amerykanów, a to z powodów następujących. Po utracie ruskich alimentów, rozpędzeniu przez zimnego ruskiego czekistę Putina moskiewskiej Fundacji Sorosa, przedtem stopniowo naszpikowanej agentami KGB, którzy pewnej nocy, jako „nieznani sprawcy” ukradli twarde dyski ze wszystkich komputerów, wskutek czego cała struktura „społeczeństwa otwartego” w Rosji dostała się na biurko Putina oraz przepędzeniu „oligarchów” - Jerzy Soros, który w latach 80-tych wyciągnął z finansowych tarapatów późniejszego prezydenta USA, ale wtedy jeszcze pijanicę i lekkoducha Jerzego Busha juniora i nawet dał mu posadę za 100 tysięcy dolarów, poprosił go o interwencję u Putina. Prezydent Jerzy Bush junior, który uważał, że za wcześniejsze dobrodziejstwa Soros został już spłacony przez ojca, poprzez dostarczenie mu wartościowych informacji w przededniu „Pustynnej Burzy” przeciwko złowrogiemu Saddamowi Husajnowi, miał mu podobno wtedy dać do zrozumienia, że dla paru żydowskich grandziarzy nie będzie narażał na szwank stosunków z Rosją. „Filantropa” tak ta niewdzięczność rozgniewała, że wyłożył forsę, żeby Busha rozetrzeć na podłodze. Dzięki temu świat wzbogacił się o takie utwory, jak m.in. film „Farenheit 9.11” Michała Moore’a. Prezydent Bush zorientował się wówczas, że palnął głupstwo, że lepiej „Filantropa” jakoś udobruchać i w ten sposób narodziła się idea „kolorowych rewolucji”, które, nawiasem mówiąc rzeczywiście odpowiadały interesom Cesarstwa Amerykańskiego, polegającym, jak wiadomo, na wzniecaniu zarzewia konfliktu między Cesarstwem Europejskim, a Cesarstwem Rosyjskim. W polityce bowiem często tak bywa, że wielkie łączy się z nikczemym. Wymagało to wszelako zaangażowania różnych dywersantów, na których wytypowano Gruzję, Ukrainę i Polskę, która zresztą – nawiasem mówiąc, też w zasadzie zgodnie ze swoim interesem państwowym – sama się zgłosiła. W ten sposób Julia Tymoszenko została – obok Wiktora Juszczenki – zarówno amerykańskim „naszym sukinsynem”, jak i naszą, to znaczy polskich mężyków stanu „duszeńką”. Niestety okazało się, że na skutek karygodnych zaniedbań ze strony naszych mężyków stanu, Polska z podjęcia się roli dywersanta nie wyniosła najmniejszej korzyści. Przeciwnie – w milczeniu przyglądała się, jak nie tylko na Ukrainie, ale i w Polsce coraz bardziej panoszą się banderowcy, stanowiący trzon zaplecza politycznego zarówno Wiktora Juszczenki, jak i Julii Tymoszenko. A pozycja banderowców, zarówno w USA i Kanadzie, jak i na Ukrainie wzięła się stąd, że po II wojnie światowej, kiedy to Amerykanie potrzebowali jakichś agentów znających sowieckie realia, puścili banderowcom w niepamięć kolaborację z Hitlerem. Trzeba przyznać, że wykorzystali oni tę szansę w stu, a nawet więcej procentach, opanowując wszystkie liczące się w USA i Kanadzie ośrodki ukraińskiej diaspory. Dzięki temu, kiedy po rozwiązaniu ZSRR Ukraina ogłosiła niepodległość, banderowcy, poza komunistami, byli jedyną siłą, która miała zarówno pieniądze, jak i przede wszystkim – rozbudowane kontrakty na Zachodzie, zwłaszcza w CIA i razwiedce niemieckiej, która – jak pamiętamy – narodziła się z organizacji Reinhardta Gehlena „Fremde Heere Ost”, czyli Obce Armie Wschód jeszcze w czasach II wojny. Na domiar złego okazało się, że wbrew oczekiwaniom administracji prezydenta Busha, stanowiące fundament europejskiej polityki strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, znakomicie wytrzymuje wszystkie próby niszczące, jakim poddawali je amerykańscy dywersanci. A ponieważ „Filantrop” już na Ukrainie umoczył paszczę w melasie, zaś Izrael coraz bardziej naciskał, żeby „coś” zrobić z Iranem, prezydent Bush zrozumiał, że nec Hercules i w grudniu 2008 roku Kondoliza ogłosiła iż USA nie będą już forsowały przyjęcia Gruzji i Ukrainy do NATO, a tylko koncentrowały się na „umacnianiu demokracji” w obydwu tych państwach – co w przełożeniu na język ludzki oznaczało skierowaną do Rosji prośbę-ostrzeżenie, by nie próbowała wysadzić ich faworytów w powietrze. Ale w międzyczasie wybory prezydenckie w USA wygrał Barack Obama, który nie tylko został obstawiony przez odpowiednich ludzi, ale w dodatku – chyba skutecznie nastraszony możliwością odnalezienia się prawdziwego oryginału jego aktu urodzenia i dlatego jest prezydentem w stu procentach, jak to się mówi – „przewidywalnym”. Więc po różnych rozmowach z ruskimi szachistami, 17 września ubiegłego roku prezydent Obama ogłosił, że na razie żadnych dywersantów już nie potrzebuje i tak oto nie tylko zakończyła się epopeja „jagiellońska” w wykonaniu naszych mężyków stanu, ale i dla Ukraińców wysłany został czytelny sygnał „point de reveries”. W tych okolicznościach katastrofalny wynik wyborczy prezydenta Wiktora Juszczenki był nieunikniony, natomiast stosunkowo niewielka przewaga, jaką w II turze wyborów uzyskał Wiktor Janukowycz nad Julią Tymoszenko pokazuje, że ruscy szachiści też nie chcą stawiać wszystkiego na jedną kartę i biorą pod uwagę różne możliwości, scenariusza rozbiorowego, tj. podziału Ukrainy na wschodnią – z okręgami przemysłowymi i Półwyspem Krymskim – oraz zachodnią, która bez zewnętrznej np. niemieckiej kroplówki miałaby nieustanne trudności – nie wyłączając. SM
Generał Franco wam pokaże! Podczas imprezy pod tytułem „Forum Dialogu”, jaka odbyła się w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina w Warszawie, obecny kandydat na prezydenta dr Andrzej Olechowski triumfalnie zapowiedział, że w Unii Europejskiej „będziemy współdecydować o naszych sprawach”. Najwyraźniej uważał, że „współdecydowanie” o własnych sprawach jest lepsze, niż decydowanie samodzielne. Okazało się, że nie jest w tym mniemaniu odosobniony, bo 1 kwietnia 2008 roku ustawę upoważniającą prezydenta Kaczyńskiego do ratyfikacji traktatu lizbońskiego, Sejm uchwalił niemal zgodnymi głosami wszystkich klubów, a nawet posłów niezrzeszonych, przy nielicznych sprzeciwach i głosach wstrzymujących się. I obecnie, kiedy obserwujemy gwałtowny wzrost napięcia w stosunkach z Białorusią, mamy okazję pogląd ten zweryfikować. Polscy dygnitarze odgrażają się nienawistnemu prezydentowi Łukaszence, że Unia Europejska mu pokaże. Przypomina to opisanego przez Sławomira Mrożka konspiratora Lucusia, który znienawidzonym komunistom odgrażał się podobnie, pisząc w lesie na śniegu że „generał Franco wam pokaże!” Ciekawe, że znienawidzony prezydent Łukaszenka najwyraźniej pogróżki te lekce sobie waży, najwyraźniej uważając, że Polska nie ma w Unii nic do gadania, bo o wszystkim, a w każdym razie – o sprawach naprawdę ważnych, decyduje Nasza Złota Pani Aniela. Napięcie w stosunkach z Białorusią wzięło się stąd, że minister Sikorski potrzebował przelicytować prezydenta Lecha Kaczyńskiego w pokazywaniu, jak się broni polskiego interesu narodowego. Ta gwałtowna potrzeba nasiliła się zwłaszcza po wywiadzie udzielonym przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego, w którym dał on do zrozumienia, iż ministru Sikorskiemu przytrafił się jakiś casus pascudeus. Podobno jest to straszliwa tajemnica państwowa, ale pewne światło rzucił na to generał Dukaczewski sugerując, iż między przekomarzającymi się mężykami stanu będą wykorzystywane materiały skopiowane z dokumentacji Wojskowych Służb Informacyjnych przeciwko Bronisławowi Komorowskiemu, Radosławowi Sikorskiemu i Jerzemu Szmajdzińskiemu. Wygląda na to, że ta trójka rekomendowana jest przez razwiedkę wojskową, a dr. Andrzej Olechowski – przez sławny „wywiad gospodarczy” - cokolwiek by to dzisiaj oznaczało. SM
Huki i trzaski na scenie Ludwik Hieronim Morstin wspomina, że gdy jako młody autor sztuki „Lilie”, osnutej na kanwie mickiewiczowskiej ballady o pani, co to zabiła pana, przekazał ją reżyserowi Ludwikowi Solskiemu – ten szybko przygotował przedstawienie. Jednak, gdy już wszystko było gotowe do próby generalnej, wyłoniła się niespodziewana trudność ze strony austriackiego cenzora. Chodziło o to, że na głowę wiarołomnej żony miała zawalić się cerkiew, a cenzor dopatrzył się w tym obrazy uczuć religijnych. O zmianie decyzji nie było mowy, wobec tego Solski zdecydował: „pogasimy światła i takie piekielne huki i trzaski zrobimy na cenie, aż pomyślą na widowni, że się teatr wali, nie tylko cerkiew”. - Ale trzeba zmienić słowa: „cerkiew zapada w głąb” – zauważył Morstin.
- Nie trzeba – odparł Solski. – Cenzora się później zaprosi na scenę i pokaże się, że się nic nie zawaliło, że wszystko stoi – a później zaprosi się go na wódkę. Przypominam sobie zawsze tę scenę na widok posłów, którzy w Sejmie, czy to na posiedzeniach, czy w komisjach śledczych , sprawiają wrażenie, że utopiliby się nawzajem w łyżce wody – ale kiedy nikt nie widzi, to w sejmowej restauracji chętnie się przy kielichu bratają, a w krakowskim teatrze „Groteska” – zgodnie błaznują ponad podziałami. Słowem – te straszliwe huki i trzaski na scenie, że wszyscy myślą, iż nie tylko Polska, ale cały świat się wali – to tylko pozór, bo tak naprawdę chodzi przecież o to, by władzą podzielić się sprawiedliwie; raz rządzisz ty, a raz ja – i tak na przemian, dopóki Polska nie zginęła. Ciekawa rzecz, że obyczaj ten przenosi się również na arenę międzynarodową. Nie chodzi mi już o Ukrainę, gdzie dogorywająca pod ciśnieniem strategicznego partnerstwa „pomarańczowa rewolucja” znajduje właśnie swój epilog w pieniactwie Julii Tymoszenko, najwyraźniej lękającej się o utratę rosyjskich alimentów – ale o wojnę propagandową, jaką Polska prowadzi właśnie z Białorusią. Rzecz dotyczy tamtejszego Związku Polaków, którego członkowie rzeczywiście stali się obiektem szykan, może niezbyt srogich, niemniej irytujących, ze strony białoruskich władz. Żeby jednak lepiej rzecz zrozumieć, warto przypomnieć, jak do tego doszło. Wszystko zaczęło się wiosną 2005 roku, kiedy w Gruzji na stanowisku prezydenta od z górą roku osadzony został Michał Saakaszwili i kiedy na Ukrainie dopiero co „pomarańczowa rewolucja” została uwieńczona prezydenturą Wiktora Juszczenki. Do Wilna przyjechała Kondoliza Rice, sekretarz stanu w administracji prezydenta Busha i na fali sukcesów „kolorowych” rewolucji, kazała „zrobić porządek” również na Białorusi, której przypadł w udziale kolor niebieski. Minister Adam Daniel Rotfeld poderwał więc do walki z nienawistnym reżymem Aleksandra Łukaszenki tamtejszy Związek Polaków, który nie tylko znalazł się w ten sposób w pierwszym szeregu wrogów prezydenta Łukaszenki, ale w dodatku okazał się wrogiem jedynym, bo żadnej zorganizowanej opozycji na Białorusi dobrze, jak nie było. Tego właśnie prezydentowi Łukaszence było potrzeba. Nie tylko przedstawił Związek Polaków jako zagraniczną agenturę, nie tylko zmontował konkurencyjny Związek Polaków, nie tylko zmusił Polskę, żeby na oczach całej Europy zwalczała na Białorusi ten drugi Związek Polaków – ale zniwelował zarazem polskie wpływy na Białorusi do gołej ziemi. Krótko mówiąc – minister Adam Daniel Rotfeld rozpoczął walkę o demokrację na Białorusi do ostatniego Polaka. Już sobie wyobrażam, jak na widok takiej determinacji muszą zacierać ręce zarówno ruscy szachiści, jak i ich strategiczni partnerzy z Berlina – bo z punktu widzenia strategicznego partnerstwa nie tylko polskie wpływy, ale nawet sama Polska nie jest do niczego potrzebna. Gdyby Związek Polaków przyłączył się do potężnej białoruskiej opozycji demokratycznej tak, żeby zdążyć na defiladę zwycięstwa nad pokonanym prezydentem Łukaszenką, to jeszcze można by to zrozumieć. Jak jednak wiemy, sytuacja jest całkiem inna, a w dodatku, na domiar złego, po 17 września ubiegłego roku, kiedy to amerykański prezydent Obama dał do zrozumienia, że na razie żadnych dywersantów nie potrzebuje – nie można tej akcji nawet wkomponować w jakąś szerszą, sensowną całość. W rezultacie jedynym, który na tym skorzystał, jest pan Adam Daniel Rotfeld, wynagrodzony stanowiskiem w Radzie Mędrców Sojuszu Północnoatlantyckiego. Ale inni też próbują i to nie tylko dlatego, że z groźnego kiwania palcem w bucie przeciwko białoruskiemu reżymowi uczynili sobie sposób na życie, ale również dlatego, ze wymyślając Aleksandrowi Łukaszence można najtańszym kosztem wskoczyć do pierwszego szeregu płomiennych obrońców polskiego interesu narodowego. Najtańszym – bo wszystko skrupi się na białoruskich Polakach, którym prężąca cudze muskuły Polska nie jest w stanie skutecznie pomoc. Ale – jak zauważył Franciszek Maria Arouet – „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”. Akurat minister Sikorski wystawił się w charakterze kandydata na kandydata w wyborach prezydenckich i na gwałt potrzebował sukcesu. Ponieważ od 1 grudnia ubiegłego roku, kiedy to wszedł w życie traktat lizboński, zajmowanie się poważnymi sprawami ma zakazane, postanowił rozpocząć „małą zwycięską wojnę” ze znienawidzonym Aleksandrem Łukaszenką. Został jednak sromotnie ośmieszony, ponieważ jaki ten Łukaszenka jest – to jest – ale przynajmniej na tyle spostrzegawczy, by wiedzieć, że minister Radosław Sikorski może mu, jak to mówią – „skoczyć”. I rzeczywiście – pogróżki polskiego ministra sprowadzały się w gruncie rzeczy do tego, co to prezydentowi Łukaszence zrobi Unia Europejska. Tymczasem Unia Europejska zrobi to, co zdecyduje Nasza Złota Pani Aniela, być może nawet po naradzie z zimnym ruskim czekistą Putinem – bo przecież to on jest strategicznym partnerem Naszej Złotej Pani Anieli, a nie minister Sikorski. Takie rzeczy wiedzą również na Białorusi, więc nic sobie z pogróżek ministra Sikorskiego nie robią – ale za to w mediach krajowych – pełna mobilizacja i niemal z godziny na godzinę widać, jak „cały naród” jednoczy się wokół ministra Sikorskiego i rządu premiera Tuska. I tylko nie bardzo wiadomo, co robić dalej, bo przecież po ratyfikacji traktatu lizbońskiego Polska może tylko groźnie kiwać palcem w bucie – a właśnie cały repertuar już wyczerpała. W tej sytuacji nie pozostaje chyba nic innego, jak pogasić światła i sprokurować na scenie jakieś straszliwe huki i trzaski, jakby już cały świat się walił – a potem zgodnie pójść na wódkę – ale oczywiście dopiero po wyborach prezydenckich, bo inaczej mogłaby nie dopisać frekwencja, a przecież walczymy o demokrację!
SM
18 lutego 2010 Nieważne co kręcą, ważne, że ukręcą... jak to w socjalizmie biblioteczno- gminnym oraz wojewódzkim. Bo właśnie rząd nasz, miłościwie nam socjalizujący, realizuje usilnie „Program Rozwoju Bibliotek”(???). Ile ten program, będzie nas kosztował? Tego na razie nie wiadomo, ale po spotach telewizyjnych i propagandowych widać, że- niemało. Przy okazji socjaliści biblioteczni wspomagają rządową telewizję, która realizuje” misję” za obowiązkowy abonament, który w ofierze składają już coraz bardziej nieliczni. Mówi się już o 40% oglądających i ogłupiających się , za swoje własne pieniądze. Skazać się na tortury na sobie , za swoje- to jest dopiero sukces realizatorów misji. Jak to napisało jakieś dziecko:” Bandyci wpadli do sklepu i wymordowali samoobsługę”(???). I sieją ten socjalistyczny kąkol w nasze życie.. A jak wygląda ostatnio ta misja? Telewizja państwowa jest sprzymierzeńcem rządu w atakowaniu prezydenta Białorusi i mieszaniu się w sprawy niepodległego i suwerennego państwa. „Reżim Łukaszenki” jest straszny. Prześladuje „polskich obywateli”, jak powiedział przewodniczący Sojuszu Lewicy Demokratycznej, pan poseł Napieralski. Niemożliwe! „Polskich obywateli”??? Przecież ta cała Andżelika Borys i ta reszta co rozrabia na Białorusi to są obywatele Białorusi, a nie Polski.! I do tego dla kogoś pracują, kto im daje pieniądze, oprócz polskiego rządu, który nawet – realizując misję atakowania Łukaszenki, żeby go przyłączyć do zbiurokratyzowanej i kosztownej Unii Europejskiej, i żeby zaprowadzić większą biedę na Białorusi-- zafundował im za nasze pieniądze propagandowy kanał telewizyjny w ramach pracy państwowej telewizji polskiej i misyjnej- misyjnej politycznie. Biełsat- razem z panią Romaszewską na czele, córką słynnego pana Romaszewskiego z Prawa i Sprawiedliwości., twórcą Radia Solidarność, „Siekiera motyka, bimber szklanka”. Socjaliści proamerykańscy i proeuropejscy nie mogą znieść faktu, że przy granicach Polski istnieje jeszcze niepodległy kraj, nazywający się Białorusią, który nie je z ręki ani Unii Europejskiej, ani Rosji, ani Stanom Zjednoczonym. I jest to w naszym interesie. Zamiast popierać Łukaszenkę przeciwko Rosji- nasi sprzedajni organizatorzy naszego życia poprzez animację - wikłają nas w obce interesy. niemiecko –rosyjskie i tymczasem amerykańskie. Nie wiadomo na jak długo .Każdy coś za to, za jakiś czas dostanie, bo wiernych się wynagradza wcześniej czy później. A my? Całość politycznej hucpy poparł Sejm przez aklamację.. A nie mówiłem, że to jedna partia??? Bo jak się nazywa człowiek, który nie rozróżnia kolorów? - Daltonista. - A człowiek, który rozróżnia kolory? - Rasista. Ja jednak widzę za tym wszystkim kolor czerwonej Unii Europejskiej i interesów Stanów Zjednoczonych przeciwko Rosji.. 31 grudnia 2009 roku Fundacja Rozwoju Społeczeństwa Informacyjnego( Jest coś takiego! – i coś zapewne nas kosztuje!) podpisała umowę z firmą Talex SA na dostawcę sprzętu informatycznego do państwowo- gminnych bibliotek Pójdą z dymem kolejne pieniądze.., bo szykują się kolejne szkolenia, w ramach kolejnego marnotrawstwa dotyczącego” szkół trenerskich dla bibliotek”(???). Kampania marnotrawstwa już ruszyła i Fundacja Rozwoju Społeczeństwa Informacyjnego dostała pieniądze( na razie tylko 1 milion złotych!) z Funduszu Wymiany Kulturalnej, a ta z jakiegoś innego Funduszu. Trudno już się połapać w przepływie pieniędzy z funduszu do funduszu, bo żeby ukryć prawdziwe intencje w przepływie, potrzebna jest jak największa liczba funduszy, przez które przepuszcza się upaństwowione pieniądze, kiedyś prywatne, ale to już dawno. Bo w socjalizmie- im większa liczba państwowych fundacji, tym szybciej osiągniemy pomyślność, a Polska będzie mlekiem i miodem płynąca. To chyba jasne!
Mają już nawet projekty, będące pretekstem do wyłudzania pieniędzy, na przykład projekt:” Biblioteki w społeczeństwie wiedzy- strategie dla przyszłości’(??) Muszą się spieszyć, bo w przyszłym tygodniu ma być mała epoka lodowcowa. I żeby to wszystko nie zamarzło. Kryzysu w trwonieniu naszych pieniędzy w biurokratycznej budżetówce nie ma..! Rezultat rządów socjalistów w układzie rynkowym- już jest! Zamykają się firmy, padają sklepy, rośnie bezrobocie.. Były już „ strategie dla Polski”,” strategie 2000 i ileś tam”, „patrzenie w przyszłość”, dzielenie sprawiedliwe społecznie bochenka chleba-- a Ziemia się nadal obraca tak jak obracała, mimo tych socjal- strategii. Bo wojna socjalistycznej władzy z nami, podatnikami, opiera się na wprowadzaniu nas permanentnie w błąd.. Żebyśmy się nie zorientowali, jak bardzo nas okradają.. Natomiast i tymczasem ku propagandowemu zamuleniu rzeczywistości, panie- Maria Kaczyńska i pani Małgorzata Tusk, popierają akcję dotyczącą zmniejszenia liczby posłów w Sejmie i Senacie(??). To bardzo ciekawe, i dobrze się składa, bo sprawę tę można załatwić prawie od ręki, ponieważ Platforma Obywatelska i Prawo i Sprawiedliwość mają wystarczają ilość demokratycznych głosów, żeby tę sprawę załatwić raz na zawsze. Tylko dlaczego- chyba w ramach partnerstwa okrągłostołowego- dwaj ważni ludzie w Polsce, powierzają zmniejszenie liczby posłów i senatorów swoim żonom, a nie po męsku załatwią tę sprawę- przegłosowując ją jak najszybciej, skoro już mamy demokrację okrągłostołową. A przy tym zlikwidować Senat- tak jak mówiła Platforma Obywatelska przed ostatnimi bachanaliami wyborczymi do parlamentu. I po krzyku! Bo sprawę zmniejszania liczby posłów w Sejmie i Senacie, można powierzyć również kucharkom tak jak to proponował duchowy przywódca rządzących Polską- tow Uljanow ps. Lenin. Bo na przykład taki prosty budzik, o którym prości Chińczycy kiedyś marzyli obok posiadania prostego roweru- teraz się rozwijają, bo nie biorą udziału w rządowym projekcie” Programu Rozwoju Bibliotek”- a taki budzik spełnia wiele czynności, ale najczęściej chodzi wraz ze wskazówkami..(!!!) „Ale jak będzie mniej parlamentarzystów, to będą bardziej rozpoznawalni, dokładniej więc będziemy mogli ich obserwować i rozliczać z ich pracy”- powiedziała dziennikarzom pani Małgorzata Tusk.
Ma pani oczywiście rację , pani Małgosiu, i bardzo proszę przypilnować pana premiera, żeby o tej sprawie nie zapomniał, i jej nie zaniedbał, tak jak zapomniał o wszystkich pozostałych, o których mówił, na przykład o obniżeniu podatków.. Tym bardziej, że zbliżają się kolejne bachanalia wyborcze i mamienie ludu będzie nieprzytomne, bo lud jest coraz bardziej odrętwiały. I jak tu go znowu oszukać? I poderwać do urn? Żeby zagłosował na tych samych, co go gnębią i pętają drożyzną.. Na swoich prześladowców! No i tym bardziej, że pani prezydentowa Maria Kaczyńska prawdopodobnie nadal nosi żałobę po swym- jak to piszą merdia - „ zmarłym” piesku( kiedyś się po prostu mówiło, że pies- zdechł, bo słowo” zmarły” odnosiło się do człowieka, a nie do zwierzęcia, ale trwa ideologiczny proces równouprawniania zwierząt z ludźmi) i podczas ubiegłorocznej wizycie w Wiśle, pani prezydentowa na oficjalnych uroczystościach pokazała się z broszką w kształcie czworonoga „Broszka zajęła honorowe miejsce w klapie żakietu prezydentowej i wyraźnie rzucała się w oczy. To właśnie w taki sposób Maria Kaczyńska postanowiła uczcić pamięć zmarłego psa prezydenckiej pary-Tytusa.” (???)- pisał Super Expres”. I tak wygląda życie w wielkim świecie budowy socjalizmu bibliotecznego, pomieszanego ze zwierzęcym..
I nie ważne, że budowa piramid jest bez sensu. Ważne, żeby wola faraona była uszanowana. Właściwie - to chyba mandaryni, obok faraona.. I nie ważne, że kręcą- ważne, że znowu nam ukręcą! WJR
W obronie polskiej mniejszości Prześladowanie mniejszości polskiej na Białorusi wywołało powszechne oburzenie w Polsce. Rząd białoruski mimo tego, że coraz częściej szuka kontaktu z Unią Europejską, choć uzyskał wsparcie w tym względzie z naszej strony, wykonał szereg ruchów uderzających w mniejszość polską. Aresztowanie wielu Polaków jest działaniem bez precedensu na arenie międzynarodowej. Można w tym miejscu zapytać - dlaczego Alaksandr Łukaszenka pozwala sobie na tak drastyczne kroki? Oczywiście pewne pozory są zachowywane, minister spraw zagranicznych Białorusi tłumaczy, że mamy do czynienia nie tyle z brutalną ingerencją milicji w środowisku działaczy polonijnych, lecz z wewnętrznym konfliktem wśród polskich organizacji mniejszościowych kłócących się o majątek i o prawa do reprezentowania Polaków na Białorusi. Białoruskie służby specjalne zatem miałyby być nie tyle prześladowcą, co rozjemcą między zwaśnionymi Polakami. Oczywiście są to tylko chwyty propagandowe, wszyscy wiedzą zaś, że chodzi o wyeliminowanie działaczy związanych z Angeliką Borys, a więc tych, którzy nie są podporządkowani bezpośrednio rządowi w Mińsku. Z perspektywy postronnego obserwatora trudno jest z całkowitą pewnością stwierdzić, jakie są główne cele Łukaszenki. Być może jego nadrzędna obawa dotyczy możliwości wykorzystania organizacji polonijnych do działań na wzór ukraińskiej "pomarańczowej rewolucji". Być może uderzenie w Związek Polaków jest podyktowane strachem przed ewentualną białoruską rewolucją. Rząd w Mińsku chciałby w tej sytuacji zbliżenia z Unią Europejską, ale na swoich warunkach. Z pewnością mamy tutaj do czynienia z próbą sił. Łukaszenka stara się zdiagnozować ("rozpoznanie walką"), jak mocno zareaguje rząd w Warszawie; jakie są możliwości Polski w wymuszeniu reakcji innych partnerów unijnych. Wie doskonale, że ocieplenie stosunków z Brukselą pojawiło się nie na skutek przestrzegania na Białorusi praw mniejszości narodowych, lecz na skutek konfliktu na linii Mińsk - Moskwa. Bardzo są zatem ważne dzisiejsze działania władz polskich. Od tego, jak mocno Łukaszenka odczuje na własnej skórze negatywne skutki swoich decyzji, zależy z jednej strony przyszłość polskiej mniejszości na Białorusi, a z drugiej - pozycja Polski w relacjach ze wschodnim sąsiadem. Kiedy Mińsk odczuje, że Warszawa niewiele może zdziałać w sprawie Polaków na Wschodzie, będzie nas w przyszłości lekceważył. Jednak śmiałość, a nawet bezczelność działań władz białoruskich może wynikać z jeszcze jednego względu. Mińsk widział niejednokrotnie bardzo umiarkowane, delikatnie mówiąc, działania Warszawy w kwestii mniejszości polskiej na Ukrainie czy Litwie. Wydaje się, że w imię kreowania współczesnej postgiedroyciowskiej wizji ułożenia się Polski z państwami oddzielającymi nas od Moskwy władze polskie zaniedbywały często naszą mniejszość na Wschodzie. Z realizacji tej quasi-federacyjnej wschodniej wizji niewiele wyszło, a mniejszość polska ma się tam nie najlepiej. Widać to namacalnie w redukcji polskiego szkolnictwa i polskiej własności na Litwie czy w kwestii promocji antypolskiej w gruncie rzeczy, szowinistycznej polityki historycznej na Ukrainie (szerzenie tradycji OUN - UPA). Milczenie władz polskich było aż nadto wymowne. Kiedy przyglądamy się reakcjom polskich władz oraz polskich mediów na to, co dzieje się na Ukrainie, aż dziw bierze, jak bardzo jednobrzmiący jest ton komentarzy. Zaczynając od środowisk liberalnych, a kończąc na narodowych - wszędzie słychać głosy zachęcające do stanowczych działań zmierzających do wymuszenia na Białorusi przestrzegania praw mniejszości polskiej. Rząd przyjął nawet wariant negatywnego scenariusza wydarzeń, przewidując wprowadzenie różnorakich sankcji wobec Mińska. Co więcej - sprawa obrony polskiej mniejszości stała się dziś tematem niedawno rozpoczętej kampanii prezydenckiej w naszym kraju. Wszyscy spoglądają teraz, jak zachowuje się minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, ewentualny kandydat rządzącej partii do fotela prezydenckiego. Wszak głównym obowiązkiem polskich władz powinna być troska o losy Polaków nie tylko w kraju, lecz także poza jego granicami. Polska mniejszość na Wschodzie nie istnieje na Ukrainie, Białorusi czy Litwie od wczoraj. Zamieszkuje te tereny od wieków. Na skutek jałtańskich decyzji pozostała poza granicami Polski. Jednakże do dziś odgrywa ona i powinna odgrywać rolę ambasadora Polski na Wschodzie. To są polskie przyczółki kulturalne, na bazie których polskość może promieniować na Wschód. Możliwości polskiej polityki zagranicznej co do generowania wielkich procesów geopolitycznych są dziś bardzo ograniczone. Wynika to z naszego stosunkowo niewielkiego (póki co) potencjału i niekorzystnych konfiguracji międzynarodowych, z jakimi mamy dziś do czynienia. Nie zmienia to jednak faktu, że w każdych okolicznościach rząd polski może i powinien domagać się poszanowania praw Polaków. Można by nawet postawić tezę: nigdy nie należy składać dobra mniejszości polskiej na ołtarzu choćby bardzo misternych kombinacji geopolitycznych, którymi mogą nas doraźnie karmić wielkie mocarstwa zachodnie. Wielkie kombinacje mogą być wszak utopijne, a życie konkretnych wspólnot polskich zawsze jest konkretne. W tradycji polskiej Naród zawsze był przed państwem. W czasach zaborów pozbawieni własnej państwowości przetrwaliśmy na skutek rozwoju kultury narodowej. W czasie II wojny światowej, oprócz żydowskiego, na zniszczenie skazany był również Naród Polski. W 1939 roku dwa totalitarne państwa Niemcy i ZSRS nie tylko chciały unicestwić polską państwowość. Starano się zlikwidować również nasz Naród. Świadczą o tym mordowanie polskiej inteligencji przez hitlerowców rozpoczęte już w 1939 roku, czy też mord w Katyniu dokonany przez Sowietów w 1940 roku. Naród nasz przetrwał II wojnę światową oraz totalitaryzm komunistyczny przede wszystkim dzięki chrześcijańskiej kulturze i olbrzymiemu wsparciu Kościoła katolickiego (przykład: postawa kardynała Stefana Wyszyńskiego). Możemy zatem śmiało skonstatować, że obrona Narodu, jego praw i kultury powinny należeć do podstawowych obowiązków polityki odrodzonego państwa polskiego. Wydaje się, że taka powinna być również główna doktryna naszych działań na arenie międzynarodowej. Dostrzegalna różnica w reakcjach na wypadki na Białorusi oraz na to, co dzieje się z mniejszością polską w innych krajach, wiele mówi o współczesnej polityce polskiej. Ostre stawianie sprawy wobec Mińska niewiele kosztuje nasze władze. W sumie atak na Łukaszenkę jest bardzo bezpieczny. Prezydent Białorusi nie jest lubiany zasadniczo na Zachodzie, coraz gorzej widzi się go także na Wschodzie. Być może dlatego działania polskich władz nakierowane na obronę praw polskiej mniejszości są bardzo czytelne. Powinno chodzić o to, aby w analogicznych sytuacjach reagować podobnie, bez względu na to, gdzie prawa Polaków są łamane: na Białorusi, Ukrainie czy w Niemczech. W przeciwnym bowiem razie można snuć podejrzenia, że nasze elity polityczne uwikłane są w zbyt wiele międzynarodowych uzależnień, które blokują je w spełnianiu swych podstawowych powinności wobec własnego Narodu. Prof. Mieczysław Ryba
Kto kłamie, kto przeprasza Jestem nawet w stanie zrozumieć aroganckie zachowanie biznesmena Ryszarda Sobiesiaka w stosunku do mediów, czemu dał wyraz w Sejmie w dniu przesłuchiwania go przez sejmową komisję hazardową. Świadek Ryszard Sobiesiak miał powiedzieć w kuluarach o dziennikarzach - "swołocz". Ale nawet gdyby użył takiego właśnie sformułowania, to choć jest ono bardzo niegrzeczne, a nawet chamskie, może wydawać się uzasadnione. Uzbrojeni w kamery, mikrofony operatorzy, dźwiękowcy, dziennikarze telewizyjni często tak agresywnie zachowują się przy dokumentowaniu tematów, że tworzą wręcz zagrożenie dla zdrowia czy nawet życia. Widzieliśmy już wywracający się na sejmową posadzkę zbity tłum dziennikarzy wraz z ich rozmówcami. Sobiesiak w czasie, gdy go filmowano, miał zostać dwukrotnie uderzony w głowę kamerą telewizyjną. Nie on pierwszy i ostatni, gdyż kamerzyści, robiąc zbliżenia, potrafią trzymać obiektyw nawet kilka centymetrów od twarzy człowieka i trudno powiedzieć, czy jest to operatorsko uzasadnione, czy może robione w celu sprowokowania i wywołania jakiegoś skandalu. Wiemy przecież, jak fatalnie wygląda w mediach człowiek, który macha rękoma przed kamerą albo odgania kamerzystę. Wygląda to tak, jakby go bił. Wówczas taki ktoś jest przedstawiony jako ten, kto zagraża wolności słowa i demokracji. Jest w mediach uznany za skończonego, a skandaliczne zdjęcia pokazywane są latami, tak jak odtwarzane są kłamliwe teksty o niewygodnych, nielubianych politykach. Do dziś znam poważnych ludzi, którzy z pełnym przekonaniem powtarzają, że Marek Jurek jest zwolennikiem bicia małych dzieci. Ale "swołocz" odnosi się też do tego, co piszą dziennikarze. Jest faktem, że potrafią kłamać w sposób absolutnie bezczelny i bezkarny, szczególnie gdy chcą zdyskredytować nielubianą osobę albo arbitralnie uznają, iż mają do czynienia z osobą winną. Są dziennikarze, którzy latami, zupełnie bezkarnie, żyją z kłamliwych artykułów fałszywie opisujących zjawiska i ludzi. Ostatnio, grożąc procesem, zmusiłem do sprostowania i przeprosin red. Janinę Paradowską, która pisząc o mnie w swoim blogu, stwierdziła, że zapewniałem kiedyś gen. Wojciecha Jaruzelskiego, że kocham go jak ojca, a potem to samo uczyniłem wobec Lecha Wałęsy. By uwiarygodnić tę nieprawdę, przywołała "licznych świadków", którzy dobrze ten fakt zapamiętali, gdyż tak nim byli podobno zdumieni. Paradowska, najwyraźniej przerażona karą wysokiej grzywny, jakiej bym od niej zażądał przed sądem, stwierdziła, że nie ma powodu kwestionować moich słów i przeprasza mnie "za cytowanie opowieści" moich kolegów i koleżanek z pracy. Tak się zaplątała, że "cytując", nie wymieniła ani jednego nazwiska. Wracając do wściekłego na dziennikarzy Ryszarda Sobiesiaka. Z jednej strony ma rację, gdy wytyka dziennikarzom brak kultury, agresywny ton wypowiedzi pod jego adresem, wydawanie wyroków bez sądu itd. Z drugiej strony niezwykle ceni sobie te wypowiedzi i wnioski dziennikarskie, które zawierają krytykę pod adresem byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego. Nie przeszkadza mu, że jest ona także pozbawiona dowodów, że jest tendencyjna i pisana na partyjne albo na czyjeś inne zamówienie. W "swobodnej wypowiedzi" przed komisją hazardową Ryszard Sobiesiak uznał Mariusza Kamińskiego za "głównego bohatera afery hazardowej". Wręcz cytował nieprzychylną Mariuszowi Kamińskiemu prasę, która informowała, że CBA powstało w celu znalezienia haków na rządzących, że za przeciekiem stał osobiście Mariusz Kamiński. Sobiesiakowi nie przeszkadzało odwoływanie się do załganych tekstów dziennikarskich, w których oburzano się na kosztowne metody pracy CBA (agent Tomek, willa w Kazimierzu). Świadek Sobiesiak powtarzał tak popularne wśród polityków PO i ich zwolenników teksty o: "manipulowanych przez CBA dowodach", "wyrywanych z kontekstu fragmentach rozmów", "tworzeniu załganej historii" itd. Atakując CBA, Mariusza Kamińskiego, atakował tym samym opozycję, czyli PiS, partię odpowiedzialną za "prowokacje CBA" wymierzone w rządzącą koalicję i zaprzyjaźnionych polityków, z którymi Sobiesiak od lat prowadził jakieś interesy. Jednym z większych mitów rozpowszechnianych przez dziennikarzy na własny temat jest mit o obiektywizmie, jakim się kierują w swojej pracy zawodowej. Z dawnych czasów doskonale pamiętam wszystkich tych obiektywnych partyjnych dziennikarzy, którzy polecenia otrzymywali bezpośrednio od swoich partyjnych przełożonych. Dziś partia nie wydaje poleceń, nie musi, gdyż dziennikarze sami wiedzą, co i jak należy pisać; kogo chwalić, a komu przywalić. Zawód dziennikarski stanowi zagrożenie dla wolności, gdy jego społeczna czy polityczna siła oddziaływania wynika z poczucia bezkarności, a nie odpowiedzialności. W imieniu ojca córka Ryszarda Sobiesiaka przeprosiła dziennikarzy za niefortunne sformułowania użyte pod adresem dziennikarzy. Czy był to gest potrzebny? Można dyskutować. Publiczne schlebianie dziennikarzom jako zawodowej kaście tylko wzmocni u niektórych poczucie bezkarności. Dziennikarzy się przeprasza, a czy oni robią to samo? Nie! Dopiero zmuszeni do tego. Nie czułem się obrażony, gdy Ludwik Dorn mówił o wykształciuchach, gdyż nigdy się za takiego nie uważałem. Kto nie obrażał, kto nie kłamał, nie może czuć się obrażony za "swołocz" i z pewnością nie oczekuje też przeprosin. Wojciech Reszczyński
OBYWATEL REŻYSER Lustrator, pieniacz, propagandysta, oszołom. To tylko niektóre z określeń, jakimi posługują się wobec Grzegorza Brauna elity Rzeczypospolitej przedrywinowej. Dla zwolenników obozu prawdy historycznej reżyser jest symbolem skutecznej walki z zakłamaniem i zmową milczenia.Histeria, z jaką mieliśmy do czynienia po emisji w programie pierwszym telewizji polskiej filmu Towarzysz generał, po raz kolejny pokazała, jak silny potrafi być jeszcze opór okrągłostołowych elit przed ujawnieniem prawdy o najnowszej historii Polski. Główny organ prasowy miłośników „człowieka honoru” jeszcze kilka dni po emisji próbował udowadniać, że autorzy dokumentu nie mieli praw do części zdjęć, życiorys Wojciecha Jaruzelskiego pokazany jest jednostronnie, a w zasadzie i tak niewielu Polaków obejrzało dokument, bo większość śledziła w programie drugim losy rodziny Mostowiaków.
Wybiórcza recenzja Z artykułu „Gazety Wyborczej” Jak oglądał się Towarzysz generał można się dowiedzieć, że dwukrotnie większą oglądalnością cieszył się tego dnia program „Tomasz Lis na żywo”. Serial Barwy szczęścia wybrało z kolei sześć milionów widzów!!! Marne trzy miliony dla dokumentu w „jedynce” można by więc uznać za porażkę. Sęk w tym, że owe trzy miliony to olbrzymi sukces. Zestawienie najchętniej oglądanego w Polsce serialu M jak miłość z pasmem telewizyjnym zarezerwowanym dla teatru telewizji było mało wyszukaną manipulacją. Niejednokrotnie puszczany o tej samej porze hit kinowy potrafił zbierać podobną widownię. Dla organu Adama Michnika istotne było jednak pomniejszenie sukcesu, jaki odniósł dokument. Dlaczego? Większość Polaków pamięta obrazki bratania się Michnika z Jaruzelskim w Magdalence i przy okrągłym stole – wspólne picie wódki, poklepywanie po plecach, opowieści o „ludziach honoru” i słynne „Odp... się od generała”. Na czytelnikach „Gazety Wyborczej” nie robiło to jak dotąd większego wrażenia. Przez ostatnie dwie dekady byli karmieni opowieścią o niezłomnym bohaterze i patriocie. O wywodzącym się ze szlachty żołnierzu, którego troska o losy ojczyzny zmusiła do podjęcia decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego. Dzięki walce z elementem wywrotowym i skrajnie nieodpowiedzialnym generał miał nie dopuścić do całkowitej utraty niepodległości. A tu nagle taki pasztet! Ukazuje się film, z którego wynika, że generał to sowiecki szpieg, zbrodniarz, kłamca i, co najgorsze, prześladowca Żydów. W dodatku informacje przedstawione w Towarzyszu generale poparte są dokumentami, relacjami świadków, opiniami historyków. Dwadzieścia lat wybielania dyktatora poszło na marne. Nie mogąc dyskutować z faktami, najlepiej pomniejszyć rolę dokumentu, porównując go do bijących rekordy oglądalności seriali telewizyjnych. Jeśli to nie pomoże, należy wytoczyć wszystkie pozamerytoryczne działa. Tadeusz Iwiński twierdzi, że film jest propagandą IPN-u. Leszek Miller porównuje autora dokumentu do Goebbelsa. Maria Zmarz-Koczanowicz i Teresa Torańska oskarżają reżyserów o kradzież zdjęć z ich reportażu Noc z generałem, choć Telewizja Polska miała do nich pełne prawa, a twórcy Towarzysza generała mogli z nich legalnie korzystać. Na koniec postkomunistyczna lewica domaga się głów części kierownictwa TVP odpowiedzialnego za emisję filmu. Nikt nie wspomina, że film miał swoją premierę ponad miesiąc wcześniej w TVP Historia. Wówczas jednak obejrzała go tylko garstka pasjonatów. Tym razem mógł on wywołać spustoszenie w sformatowanych przez elity III RP umysłach znacznej części Polaków. Należało go więc zakrzyczeć. Autorami Towarzysza generała są Robert Kaczmarek i Grzegorz Braun. Braun to znany wrocławski reżyser, publicysta i scenarzysta. Od początku swojej kariery brał na warsztat tematy zakazane w nowej, pookrągłostołowej Polsce. Niektóre udało mu się poruszyć, jak ten o Tomaszu Strzyżewskim i archiwach cenzury TVP, pokazany w Wielkiej ucieczce cenzora. Inne doczekały się rozpracowania po wielu latach lub nadal spoczywają w biurku reżysera jako niezrealizowane scenariusze. – Od połowy lat 90. proponowałem telewizji nakręcenie filmu z Wiktorem Suworowem. W redakcji dokumentu usłyszałem, że ten pan to oszołom, a nie prawdziwy historyk. Ostatecznie udało mi się wyreżyserować „Defiladę zwycięzców” i „Marsz wyzwolicieli”. Czekałem jednak na taką możliwość blisko dekadę – twierdzi Grzegorz Braun. Reżyser podkreśla przy tym, że podobne problemy miało wówczas wielu jego kolegów. Zarówno Defilada zwycięstwa, jak i Marsz wyzwolicieli przełamują tamę milczenia wobec roli Związku Sowieckiego w II wojnie światowej. Burzą mit dobrych czerwonoarmistów, którzy przynieśli Polsce pokój i dobrobyt. Odkrywają prawdę o zniewoleniu Polaków i zbrodniach, jakich dopuszczali się Sowieci. Ich największą zaletą jest jednak to, że pokazują prawdę historyczną bez filtra prewencyjnego narzuconego przez okrągłostołowe elity. Film o Wojciechu Jaruzelskim mógł również powstać kilkanaście lat wcześniej. Na produkcję dokumentu o roli generała w wydarzeniach grudnia 1970 r. nie zdecydował się jednak Jan Dworak: – Mam wrażenie, że byłem wówczas młody i naiwny, licząc na to, że Jan Dworak, wówczas prywatny producent, zainteresuje się tym tematem – mówi Braun. Tandem reżyserski Braun–Kaczmarek miał też problem z wyemitowaniem filmu TW Bolek, opowiadającego o współpracy Lecha Wałęsy z komunistyczną bezpieką. – Reżyser Ireneusz Engler, podobnie jak Teresa Torańska w przypadku „Towarzysza generała”, próbował doprowadzić do wstrzymania emisji filmu. Nie zgadzał się na użycie jego zdjęć i interweniował u prezesa Andrzeja Urbańskiego – twierdzi Kaczmarek. TW Bolek był kontynuacją najgłośniejszego jak do tej pory „półkownika” wyreżyserowanego przez Grzegorza Brauna – Plusy dodatnie, plusy ujemne. Historia tego znanego z drugiego obiegu filmu pokazała, że polskie społeczeństwo jest głodne prawdy i potrafi obejść cenzurę narzuconą przez postkomunistyczny establishment. – Od kiedy powstał IPN, proponowałem cykl reportaży, który można by nazwać „Z archiwum IPN”. Kolega z redakcji dokumentu szczerze mi jednak wyznał, że „w telewizji nie będzie nigdy żadnych teczek” – opowiada Braun. Reżyser nie zniechęcił się jednak i złożył w TVP Wrocław listę proponowanych przez siebie tematów reportaży. Pośród nich znajdował się także ten o agenturalnej przeszłości Lecha Wałęsy. Plusy dodatnie, plusy ujemne miały być pierwszym dokumentem nowego cyklu. Okazały się ostatnim. Film trafił na telewizyjną półkę. Dzięki temu zyskał olbrzymi rozgłos. Gdy tylko pojawił się w internecie, setki tysięcy ludzi chciało zobaczyć zakazany w III RP dokument. Zainteresowanie nim było tak olbrzymie, że zaczęto organizować jego specjalne pokazy. – W PRL-u drugim obiegiem była bibuła, dziś jest nim internet – komentuje sprawę Robert Kaczmarek. Braun i Kaczmarek poznali się w latach 90. przy realizacji filmów z cyklu „Kultura duchowa narodu”. – Ja przygotowywałem dokument o Józefie Mackiewiczu, a Grzegorz o Stanisławie Mackiewiczu. W pewnym momencie nasze plany zdjęciowe zaczęły się pokrywać. Wówczas poznaliśmy się bliżej – opowiada Kaczmarek. Po latach Kaczmarek zaprosił Brauna do współpracy przy realizacji cyklu „Errata do biografii”. Dziś tworzą zgrany tandem, który ma już w planach zrealizowanie kolejnych projektów odkrywających przed Polakami prawdę o ich najnowszej historii.
Miodek, Tunio i ubek Braun Grzegorz Braun zaistniał w debacie publicznej nie tylko dzięki swoim filmom. Głośno zrobiło się o nim, gdy w 2007 r. na antenie Radia Wrocław ogłosił, że znany z telewizji polonista, profesor Jan Miodek, przez wiele lat był informatorem tajnej policji politycznej PRL o pseudonimie „Jam”. W środowisku naukowym zawrzało. Szczególnie że był to okres, w którym próba lustracji środowisk akademickich spotkała olbrzymi opór postkomunistycznego establishmentu. Miodek wytoczył Braunowi proces. Przed sądem reżyser przedstawił obszerną dokumentację potwierdzającą wypowiedzianą przez siebie opinię oraz wielu kompetentnych świadków. Proces jednak przegrał. Nikt nie zakwestionował zachowanej w IPN dokumentacji. Sąd stwierdził jednak, że znajdujące się w niej materiały nie mogą być uznane za pisma urzędowe. Co więcej, zostały sporządzone bez wiedzy i woli profesora. Tym kuriozalnym uzasadnieniem podparł wyrok nakazujący przeproszenie Jana Miodka. – Nie zamierzam respektować tego wyroku. Nie będę przepraszał za mówienie prawdy. Pozostaje mi tylko skierowanie sprawy do Strasburga, co z nieukrywanym wstrętem uczynię. Akta wydziału „C” we Wrocławiu o sygnaturze I 60701 „TW Jam” z pewnością istniały jeszcze w 1989 r., kiedy to wyprowadził je stamtąd znany z imienia i nazwiska funkcjonariusz SB. Wskazałem ten trop prokuraturze i przedstawiłem sądowi dokument sygnowany przez tego funkcjonariusza. Poświadczał on wejście w posiadanie dwóch teczek „TW Jam”. Nie jest moją winą, że wymiar sprawiedliwości nie karze kłamców i nie ściga przestępców – komentuje sprawę Braun. Szykany spotkały Grzegorza Brauna także za to, że redaktorowi naczelnemu pisma „Odra” przekazał informacje o niechlubnej przeszłości jednego z jego współpracowników. Chodziło o Wojciecha hrabiego Dzieduszyckiego, który – jak się okazało – przez większość życia był regularnym kapusiem o pseudonimie „Jeden” i „Turgieniew”. Pismo „Odra” postanowiło opublikować relację córki hrabiego Małgorzaty, opisującej rozmowę Brauna z Dzieduszyckim. Był to sąd nad reżyserem. Hrabiego, który od 1949 r. był współpracownikiem specsłużb PRL, wybielano. Brauna, który wcześniej, na prośbę rodziny, odstąpił od publikacji rozmowy ze słynnym „Tuniem”, porównano do ubeka. Filip Rdesiński
Rozbawił posłów do łez Po lekturze stenogramów z zamkniętego posiedzenia wcale się nie dziwię. Był zabawny. Momentami bardzo. Na posiedzeniu podobno przekonujący. O tyle, że nie zastanawiał się nad tym, co mówił. I mówił dużo. Nie kończył zdań, robił wtrącenia. Innymi słowy, potok słów. Szkoda, że kiedy padały pytania o stenogramy podsłuchanych rozmów, mówił tylko: nie wiem, nie pamiętam, a poza tym, kiedy to było…
INACZEJ NIŻ DRZEWIECKI FLORYDA Inaczej niż były minister sportu mówił nie tylko o ich ostatnim spotkaniu. Tym na Florydzie, o którym już pisałam. Według Drzewieckiego, ostatni raz widzieli się 22 września, w warszawskim hotelu Radisson. Przed komisją powiedział także, że po wybuchu afery hazardowej nie miał z Sobisiakiem żadnego kontaktu.
ORLIKI Było takie spotkanie z końcem 2008 roku. Kiedy to Ryszard Sobiesiak poznał Marcina Rosoła. Mirosław Drzewiecki zeznał, że do tego spotkania doszło przy okazji otwarcia kolejnego Orlika. W Gdowie, w Małopolsce: Nie, to nie było przypadkowo, bo nie wiem, czy dokładnie pamiętam, ale pan Sobiesiak jako były piłkarz był bardzo ciekaw, jak te „Orliki” w naturze wyglądają, a to były jedne z pierwszych wtedy otwierane i w tym czasie, jak mnie pytał przy okazji, kiedy, gdzie będziemy otwierali, żeby on zobaczył, zerknął, jak to wygląda. I wcześniej to musiało być… musieliśmy mieć już daty wyznaczone, kiedy będzie otwarcie w Gdowie, w Małopolsce czy w innym miejscu. Ryszard Sobiesiak zeznał, że Orlików nie oglądał. Był za to potem w Krakowie. Nocował w tym samym hotelu, co Drzewiecki i Rosół. I spotkali się przy kolacji. O czym rozmawiali? Tego już ani Drzewiecki ani Sobiesiak nie pamięta.
Poseł Bartosz Arłukowicz: A po co pan pojechał wtedy te Orliki oglądać? Pan Ryszard Sobiesiak: Ja nie oglądałem tych Orlików.
Poseł Bartosz Arłukowicz: To po co pan pojechał do Krakowa? Pan Ryszard Sobiesiak: Ja jechałem do Zakopanego chyba, panie pośle. Nie pamiętam dokładnie…
Poseł Bartosz Arłukowicz: No właśnie. Jest zamknięte, to pogadajmy no. Pan Ryszard Sobiesiak: Ja tu mówię. No to nie wiem, ja przejez… No, ja parę razy wyjechałem z Łodzi, z Wrocławia w drugą stronę niż myślałem, nie, i na autostradzie się kapnąłem, że nie to. Więc ludzie mówią mi: Weź se kierowcę. Będziesz wiedział, gdzie jeździsz. Więc może jechałem do Zakopanego, no nie wiem. Jechałem w tą stronę i dzwoniłem do pana Drzewieckiego. Jest. No to rozmawiałem z nim. Ale nie wiem o czym, po co i na co. Albo Ryszard Sobiesiak ma tak dużo czasu, że postanowił po prostu wpaść po drodze do Krakowa. Albo miał tak pilna sprawę do omówienia z ministrem Drzewieckim, że kilometry nie miały znaczenia. To także pytanie do Marcina Rosoła. Był przy kolacji. Może on temat rozmowy pamięta?
GONDOLA Chodziło o spotkanie na początku 2009 roku. Mirosław Drzewiecki mówił o pierwszym kwartale. Ryszard Sobiesiak chciał zbudować gondolę na Wiśle. Przyszedł do Drzewieckiego i podzielił się z nim pomysłem: Pan Sobiesiak jako petent wtedy uzyskał ode mnie odpowiedź, że to jest nie moja kompetencja, że ja się tym nie zajmuję, natomiast sprawa może być interesująca na przykład dla magistratu. I wtedy to, co zrobiłem, to skierowałem pana Sobiesiaka do magistratu, i koniec, bo to tylko ci, którzy mają kompetencje, mogą oceniać, czy pomysł jest w ogóle godny, no, brania pod uwagę.(…) I nie wykluczam, że powiedziałem, że to powinien być adresatem pan wiceprezydent Wojciechowicz, bo on będzie w stanie ocenić, czy Warszawa w ogóle jest czymś takim zainteresowana. Ale to jest dokładnie, przy wszystkich innych propozycjach inwestycji, petenta Kowalskiego czy Nowaka, dokładnie taka sama rzecz. Nie moja kompetencja, to się kieruje do innego urzędu, który ewentualnie może w tej sprawie podejmować decyzje. Już pomijam, że w mowie wstępnej Mirosław Drzewiecki mówił tak: Nie rozmawialiśmy na temat jego interesów, także tych związanych z hazardem. Nie pomagałem mu w sprawach związanych z jego działalnością gospodarczą. Ryszard Sobiesiak zeznał, że Drzewiecki go z wiceprezydentem Warszawy umówił: Poseł Beata Kempa: Dobrze, to przepraszam, źle zrozumiałam. Z którym prezydentem pan rozmawiał? Pan Ryszard Sobiesiak: A jak się nazywają wice… Na „w”. Wojciechowski.
Poseł Beata Kempa: A kto pana… Czy ktoś pośredniczył w umawianiu, czy pan sam? Pan Ryszard Sobiesiak: Tak.
Poseł Beata Kempa: Kto? Pan Ryszard Sobiesiak: Z tego, co ja sobie… No, chyba pan Drzewiecki.
Poseł Beata Kempa: Pan Drzewiecki. Pan Ryszard Sobiesiak: Umówił mnie, wysłał mnie tam do pana prezydenta i to było jedyne spotkanie, które pamiętam. Więcej nie pamiętam.
JAKA AFERA? Ryszard Sobiesiak oświadczył, że afery nie ma. A właściwie jest. Tylko nie jego. To afera Mariusza Kamińskiego, który kłamie i manipuluje. O kłamstwach, które - zresztą słusznie - Sobiesiak wytknął Kamińskiemu – za chwilę. Póki co – kilka słów o tym od czego afera się zaczęła. Sobiesiak: Nigdy nie nakłaniałem żadnych osób do podejmowania takich działań. Znam Zbigniewa Chlebowskiego, Mirosława Drzewieckiego oraz Grzegorza Schetynę. Nigdy – i mówię to z całą stanowczością i przekonaniem – nie namawiałem żadnego z nich, ani żadnego innego polityka, aby nielegalnie wpływał na stanowisko prezentowane w sprawie dopłat czy też w jakiejkolwiek innej sprawie ustawowej. Rzeczywiście, czego nie ukrywam, kilkakrotnie w trakcie... kilkakrotnie w trakcie rozmów z panem Chlebowskim wyraziłem krytyczne oceny dotyczące zmian, jakie zmierzało wprowadzić Ministerstwo Finansów. W analizie CBA, która wisi na stronie komisji, czytamy stenogramy, które tym słowom Ryszarda Sobiesiaka przeczą. Wystarczy przywołać jedną z rozmów: 17 maja 2009 – Ryszard Sobiesiak rozmawia z Janem Koskiem. Kosek pyta, czy rozmawiał z Chlebowskim i czy oni to zblokują. Sobiesiak odpowiada: on mówi tak i dodaje: opier… go za to, że mówił co innego, że przynajmniej pół roku spokoju. Nie będę cytować wszystkich stenogramów, bo jest ich bardzo dużo. Wśród nich słowa o tym, że na coś się panowie umówili, że trzeba skompromitować ministra Kapicę i wyrzucić panią dyrektor z ministerstwa finansów. Wreszcie, że trzeba przygotować plan i przekazać człowiekowi Mirka, który to poprowadzi. Jest jeszcze fragment rozmowy z 16 kwietnia 2009 – Sykuckiego z Sobiesiakiem – Sobiesiak mówi, że mieli dać nowe obiekcje i na pewno jest wycofane do uzgodnień jakiś tam. Dodaje, że kolega mu powiedział, że wszystko będzie dobrze. To dość osobliwy sposób wpływania na proces legislacyjny. Sobiesiak mówi, że nie namawiał do nielegalnych działań. Ze stenogramów wynika, że namawiał co najmniej do blokowania ustawy. Nie mówiąc już o planie skompromitowania Kapicy. Czy to jest działanie zgodne z prawem? Prawnicy wiedzą lepiej. Ale namawianie do blokowania ustawy (na dodatek w takim trybie) – moim zdaniem - łamie przynajmniej ustawę o działalności lobbingowej.
CHCIAŁ LEGALNIE? Podczas jawnej części posiedzenia Ryszard Sobiesiak przekonywał śledczych, że gdyby tylko mógł, to on by legalnie do swoich racji przekonywał, ale nie było mu dane: Od wielu lat zabiegaliśmy, podobnie, jak wielu innych przedstawicieli różnych branż gospodarki, o możliwość wystąpienia i zaprezentowania swoich racji w trakcie posiedzeń sejmowych komisji pracujących nad regulacjami dotyczącymi poszczególnych biznesów, ale, jak widać, lepiej spotykać się na komisji śledczej. Konsekwentnie politycy razem z urzędnikami odmawiali nam tego prawa, mimo iż art. 54, art. 61, art. 63 konstytucji dają nam takie uprawnienia. Jako obywatele Rzeczypospolitej mamy prawo zgłaszać swoje uwagi i wnioski, mamy prawo uczestniczyć w pracach organów wybieralnych i wpływać na kierunek, na kierunki ich prac. Wypada zapytać, ale pytanie to chyba nie padło podczas posiedzenia komisji, którzy politycy i urzędnicy odmawiali mu tego prawa? I jeszcze – jak Ryszard Sobiesiak chciał brać udział w pracach sejmowych komisji, skoro ustawa od kwietnia 2008 aż do wybuchu afery hazardowej do Sejmu nie dotarła. Chwile później Sobiesiak żalił się, że nie było wysłuchania publicznego. Nie było, bo żeby było, to ustawa musi trafić do Sejmu, prawda? Poza tym, jak jeszcze inaczej Ryszard Sobiesiak chciał na proces legislacyjny wpływać? Mógł poprosić Zbigniewa Chlebowskiego, żeby napisał interpelację, ale takiego fragmentu w stenogramach nie znajduję. Interpelacji Chlebowskiego też nie.
TO JAK BYŁO? Za zamkniętymi drzwiami mówił o tym więcej. Nie wykluczył, że z Chlebowskim i Drzewieckim mógł o ustawie rozmawiać, ale nie tak, jak przedstawia to CBA, czyli żadnych nacisków i próśb. Więc co? Co najwyżej, pretensje i krzyki. Przy wódce. Albo przez telefon: Jak spotkaliśmy się gdzieś tam przy wódce czy… Ja kiedyś, z tego, co ja pamiętam, chyba ten stenogram nawet czytałem, jak gdzieś tam krzyczę do Mirka. Może byliśmy gdzieś kiedyś przy wódce albo… to mówiłem: co robicie, zobaczycie, co się z tym stanie. Ale to nie było coś, co ja siedziałem, notowałem: jutro będę tam, pojutrze tu, to mu zawieź, tam mu zawieź, nie wiem.
Więc, jeżeli chodzi o, proszę mi wierzyć, to tylko Mirek wie na pewno i ja. Ani razu o tych 10%, oprócz tego, że go wyzwałem raz przez telefon, nigdy go nie prosiłem, ani w czerwcu, ani w lutym. Macie te z CBA nanopodsłuchy, jak Sławek do mnie mówi, że Drzewiecki się raz wycofał, raz. Ja nie miałem pojęcia, że on raz się, raz jest za, raz przeciw. Nigdy na ten temat z nim nie rozmawiałem.
Znowu odsyłam do stenogramów. Chyba, że – jak sugeruje Sobiesiak – wszystkie są zmanipulowane. To byłaby naprawdę gigantyczna praca… Przekaz Ryszarda Sobiesiaka był jasny: ja jestem prosty, uczciwy biznesmen. Trochę na nich krzyczałem, ale tak naprawdę nie wiem, o co chodzi. Warto wspomnieć, że o wyroku za korupcję, który na nim ciąży powiedział, że został wydany na podstawie pomówień oszusta. Te słowa padły w początkowym oświadczeniu. Za zamkniętymi drzwiami mówił m.in.: raz byłem karany i uważam, że... sądy są niezawisłe. Cóż. Każdy znajdzie coś dla siebie. Oświadczenie było przygotowane zapewne nie tylko z prawnikiem. To, co za zamkniętymi drzwiami już nie.
ZE STENOGRAMÓW SIĘ NIE PRZYGOTOWAŁ W dużym skrócie – nie pamięta. I nawet nie próbuje. Czasami rzecz obraca w żart, ale nie zawsze było to śmieszne. Na jawnym posiedzeniu poseł Arłukowicz cytował serię niecenzuralnych słów i pytał, o kogo i o co dokładnie chodziło. Sobiesiak się uśmiechał. Ale nie pamiętał. Podobnie było za zamkniętymi drzwiami. O wojnie, którą miał stoczyć Zbigniew Chlebowski w czwartek 17 lipca 2008? O której mówi Sobiesiakowi 20 lipca: Myślałem, że ja tą wojnę stoczyłem, ale to mi się pomyliło. Pani poseł, naprawdę nie przypominam sobie. Nie mam pojęcia, o czym rozmawialiśmy półtora – prawie już dwa lata teraz będzie – dwa lata temu. Ale, przepraszam, czy mogę pani wejść w słowo? Nawet nie wiem, o czym pani mówi, naprawdę, ja tego w ogóle nie rozumiem. Półtora, dwa lata temu, pani coś ode mnie wymaga. Nie wiem, jaką wojnę, kto z kim i gdzie miał jakieś spotkanie, przecież ja nie jestem sekretarzem pana Drzewieckiego ani Chlebowskiego i nie mam pozapisywane, co oni mają tam w piątek, w sobotę czy w niedzielę. Naprawdę, proszę mi wierzyć. Ja bym chciał pani odpowiedzieć. Nie wiem, o czym, co miałbym powiedzieć, żeby pani była zadowolona. O planowanej prowokacji przeciwko Kapicy: Panie pośle, no, naprawdę nie przypominam sobie. Poza tym nie wiem, czy to nie jest wyrwane z kontekstu, co i jak. Nie, to było bardzo dawno, nie odniosę się do tego. Przecież nie chciałem, nie wiem, pana Kapicy zbić albo jeszcze coś, bo nie… I tak toczyła się rozmowa wokół kluczowych dla sprawy dowodów, czyli nagranych przez CBA rozmów. Dla tych, którzy mają wątpliwości, z jaką intencją przyszedł na posiedzenie komisji Ryszard Sobiesiak, jeszcze jeden cytat. Odpowiedź na kolejne pytanie o kolejny stenogram: Proszę mi wierzyć, nie wiem, nie przygotowywałem się na odpowiadanie pytań pod kątem stenogramów. Czyżby mecenas Bedryj nie uświadomił świadka, dlaczego, a także po co został przed komisję wezwany? Nie tylko po to, żeby na przykładzie zapałki zobaczyć, ile przedsiębiorca oddaje fiskusowi. Choć i to jest wiedza cenna.
PRZECIEKU NIE BYŁO Żeby być bardziej precyzyjnym. Przecieki były. Ale nie w „Pędzącym Króliku”. Ryszard Sobiesiak zapewniał komisję, że o akcji CBA dowiedział się z telewizji. Jedyne przecieki związane z tą sprawą, o jakich wiem, to przecieki podobno tajnych materiałów CBA w październiku 2009 r. i prokuratorskich protokołów z moich przesłuchań w ostatnim czasie. Zwracam uwagę, że przeciek nastąpił do tej samej gazety. Jeżeli czymś powinna się zajmować komisja, to wyjaśnieniem okoliczności tych przecieków, bo one miały miejsce bezsprzecznie i były ewidentnym złamaniem prawa. Nie mam żadnej, podkreślam, żadnej wiedzy na temat jakichkolwiek przecieków. Przecieku nie było także dlatego, że podsłuchy były od zawsze. Innymi słowy, słowa o CBA i KGB nie padały w tym konkretnym kontekście: Nie wiedziałem nic na ten temat, na temat podsłuchów złożonych, założonych na moich telefonach. Moje wypowiedzi KGB i CBA były komentarzem do manii podsłuchiwania wszystkich i wszystkiego. Nawiasem mówiąc, jak się okazało, nie pomyliłem się. Żyję w Polsce wystarczająco długo, aby wiedzieć, że podsłuch jest częścią naszej codzienności. Co więcej, przez lata pracy w branży hazardowej byłem wielokrotnie podsłuchiwany, kontrolowany i prześwietlany w ramach czynności sprawdzających. Ponieważ nie robiłem i nie robię nadal nic złego, nie miało to dla mnie znaczenia. To nie wiedział nic na temat założonych mu podsłuchów, wiedząc jednocześnie, że przez lata był wielokrotnie podsłuchiwany…
PRACA DLA CÓRKI Nic wielkiego. Jest świetnie wykształcona. Przekazałem jej CV kilku znajomym. To wszystko. Tak w dużym skrócie Ryszard Sobiesiak mówił o pracy dla swojej córki. Pracy w Totalizatorze Sportowym. Zaprzeczając, jakoby sprawa miała jakieś drugie dno. Faktem jest, że prosiłem znajomych, w tym m.in. pana Drzewieckiego, o pomoc w znalezieniu ciekawej pracy dla niej. Minister Drzewiecki poza przyjęciem i pochwaleniem CV mojej córki nic w tej sprawie nie zrobił. Nieprawda. Przekazał sprawę Marcinowi Rosołowi. I zapewniał (jak wynika z analizy CBA), że sprawę pilotuje i że wszystko powinno być dobrze. Mimo to Sobiesiak zeznał: Oświadczam kategorycznie, iż działania osób publicznych na rzecz mojej córki ograniczyły się wyłącznie do deklaracji pomocy, za którymi nie poszły żadne realne czyny. Gdy pojawiło się ogłoszenie o konkursie w totalizatorze, moja córka złożyła odpowiednie dokumenty i zamierzała zgodnie z obowiązującą procedurą wziąć udział w konkursie. Nieprawda. Już miesiąc wcześniej (26 czerwca, a ogłoszenie było 23 lipca) – drogą mailową – jej CV wysłał do wiceministra skarbu Marcin Rosół. Wycofała się, gdy okazało się, że ja jestem przeszkodą, ponieważ zajmuję się hazardem. Są na mnie donosy i nazwisko moje może być przeszkodą w ubieganiu się o tą funkcję. Dla pana Kamińskiego owe donosy oznaczają przeciek o akcji CBA. Dla mnie były one codziennością pracy w hazardzie. Niestety część osób pracujących w tej branży wierzy w cudowną moc likwidowania konkurentów przy pomocy donosu. Przez te lata napisano ich na mój temat wiele. Córka zeznała coś nieco innego. Że donosy nie tyle już były, co miały się pojawić, gdyby zaczęła w Totalizatorze pracować. Ciekawe, o których donosach mówił Sobiesiak? Przybyłowicza? Jeśli tak, to znowu pech, bo w nich jego nazwisko się nie pojawia. W swoich wywodach pan Kamiński dawał do zrozumienia, że chciałem opanować totalizator, a nie pomóc w zdobyciu pracy przez córkę. To kłamstwo. Od kiedy wspieranie ambicji zawodowych dzieci i prośby o pomoc w znalezieniu ciekawej pracy są przestępstwem? To prawa. Nie jest.
KŁAMSTWA KAMIŃSKIEGO Chodziło o spotkanie z Grzegorzem Schetyną. 29 września 2008. Miało się odbyć w biurze poselskim, ale Schetyna się spieszył na lotnisko. Panowie spotkali się „w biegu”, na lotnisku właśnie. Obaj zaprzeczają, by rozmawiali o ustawie hazardowej. Kamiński zeznał coś innego. Kamiński: Istnieją trzy zapisy rozmów telefonicznych bezpośrednio z godzin poprzedzających spotkanie. Dwa to są rozmowy z panem Janem Koskiem, który precyzyjnie instruuje, prawda, Ryszarda Sobiesiaka, jakie tematy ma poruszać, o czym ma mówić, jakie dokumenty pokazywać. Z tych rozmów wynika, że Ryszard Sobiesiak ma 15 stron jakichś dokumentów, które zamierza przekazać Grzegorzowi Schetynie. I jest rozmowa ze Zbigniewem Chlebowskim, gdzie też o tym rozmawiają, i tam pada słowo właśnie: nacisk – Czy mam naciskać Grześka? Tak, naciskaj, oczywiście. Tak że nie ma najmniejszej wątpliwości, że rozmowa ta była związana ściśle z ustawą Hazardową. Sobiesiak mówi tak: Proszę mi teraz wskazać, gdzie w nagranej przez CBA rozmowie mówię, że mam ze sobą dokumenty dotyczące ustawy. Mówię przecież, że takich dokumentów nie mam i w chwili spotkania nie będę miał. Z czego wynika, że chodzi o ustawę hazardową? Z czego wynika, że to jest przed spotkaniem z Grzegorzem Schetyną? Przecież to jest wszystko łgarstwo i konfabulacje. Sobiesiak dodaje, że z rozmów wynika, że „chudy Sławek”, czyli zapewne Sławomir Sykucki miał mu przygotować dokumenty, ale ich nie przygotował. Rozmowa miała dotyczyć Śląska Wrocław.
ROSÓŁ PŁACIŁ ZA SIEBIE Chodziło o pobyt Marcina Rosoła w ośrodku w Zieleńcu. Od 30 stycznia do 1 lutego 2009 roku. Kamiński: Marcin Rosół wraz z żoną i teściem spędzał ferie, nie sylwestra, tylko ferie, w ośrodku pana Sobiesiaka (…) Była to forma jakby podziękowania za załatwienie wycinki, prawda, drzew w Ministerstwie Środowiska…Dopytywany o to, czy Rosół zapłacił za siebie powiedział: Nie mieliśmy możliwości zweryfikowania tego faktu, tak jak nie mieliśmy możliwości zweryfikowania, czy pan Chlebowski i te trzy pokoje, czyli osoby, które w tych trzech pokojach były z nim, płaciły za pobyt. Mam nadzieję, że już jest to zrobione. Sobisiak: Zaprzeczam, iż Marcin Rosół wraz z żoną i teściem spędził ferie w moim ośrodku w Zieleńcu. To niby drobna różnica, ale pan Marcin Rosół był w ośrodku Szarotka dwa dni wraz ze swoim kolegą. Nieprawdą jest, iż jego… za jego pobyt zapłacił mój syn. Pan Kamiński kłamie celowo, że była to jakby forma podziękowania za załatwienie wycinki drzew w Ministerstwie Środowiska. O tym, że zapłacić miał syn nie mówił Kamiński. Pytał o to poseł Wassermann. Najpierw Mirosława Drzewieckiego, potem Ryszarda Sobisiaka.
SOBIESIAK ZAPŁACIŁ KARĘ Chodziło o wycięcie blisko pół hektara państwowego lasu w obrębie chronionego krajobrazu. I o rozpoczęcie budowy wyciągu w Zieleńcu bez wymaganych dokumentów. Sobiesiak dostał karę. Kamiński: Ryszard Sobiesiak mówi – dobrze, zapłacę karę, ale pod warunkiem, że nie wstrzymacie mi budowy, prawda. Kary zresztą do tej pory nie zapłacił, zresztą, jak mówił swojemu pracownikowi, że – kara karą, będzie odwołanie, to załatwimy to w odwołaniu. Tak że nawet takie interesy są kompleksowo obsługiwane przez Drzewieckiego, Chlebowskiego, asystentów Drzewieckiego, prawda. Sobisiak: I Kamiński twierdzi, że ja mam chody i posłów na posyłki. Wolne żarty. Dlaczego pan Kamiński sugerował, że będę się odwoływał od tej decyzji, że nie zapłaciłem kary, skoro w chwili, gdy wypowiadał te słowa, pieniądze były wysłane do urzędu w całości? Jak nazwać to inaczej niż kłamstwo w żywe oczy? Jeżeli przy realizacji wyciągu złamałem prawo, to poniosłem za to odpowiedzialność. Jak pisała „Rzeczpospolita”, ostatecznie decyzją Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych z 19 marca 2009 r. Winterpol musi zapłacić dwukrotną należność za nielegalne wyłączenie gruntów – blisko 221 tys. zł. Pieniądze wpłynęły na konto dopiero w przeddzień przesłuchania Mariusza Kamińskiego przed sejmową komisją. Brygida Grysiak
Rosół: Nie byłem źródłem przecieku Marcin Rosół, były asystent Mirosława Drzewieckiego, zeznał, że na spotkaniu z Magdaleną Sobiesiak 24 sierpnia zeszłego roku nie mówił jej o akcji CBA w sprawie afery hazardowej. Twierdzi, że o akcji nie wiedział - miał się o niej dowiedzieć z mediów. "Nie byłem źródłem ani elementem przecieku" - dodał. "Oświadczam, że nie mogłem informować pani Sobiesiak o operacji specjalnej prowadzonej wobec jej ojca przez CBA z tego oczywistego powodu, że tego nie wiedziałem" - powiedział Rosół, który był szefem gabinetu politycznego ministra sportu, w czasie gdy resortem kierował Mirosław Drzewiecki. "O akcji CBA dowiedziałem się z publikacji z +Rzeczpospolitej+ w dniu 1 października 2009 r. Nie mam żadnych dowodów swojej niewinności. Nie nagrałem rozmowy, nie mam także bezspornego dowodu, że nie wiedziałem o sprawie. Ale w demokratycznym państwie prawa to nie ja mam dostarczyć dowody swojej niewinności. To pan Kamiński (były szef CBA Mariusz Kamiński), na poparcie swojej niezachwianej pewności, powinien był przedstawić dowody, czego do dzisiaj nie zrobił" - powiedział Rosół. "Nie byłem źródłem przecieku, ani elementem przecieku. (...) Uważam, że całkowicie chybiona jest wylansowana w opinii publicznej przez pana Kamińskiego teza o rzekomym przecieku" - powiedział. Dodał, że nie ma też żadnego związku pomiędzy spotkaniem Kamińskiego z premierem Donaldem Tuskiem 14 sierpnia 2009 roku (wtedy ówczesny szef CBA poinformował Tuska o tzw. aferze hazardowej), a wycofaniem się Magdaleny Sobiesiak z konkursu w Totalizatorze Sportowym, czego dotyczyło spotkanie z 24 sierpnia 2009 roku. Jak tłumaczył, na przełomie lipca i sierpnia 2009 r. uzyskał informacje o donosach na nepotyzm w TS. "Informacje te uzyskałem od Andrzej Kawy, wicedyrektora Centralnego Ośrodka Sportu. Pan Andrzej Kawa pod koniec lipca poinformował mnie, że pana Marek Przybyłowicz, były pracownik Totalizatora sportowego, a także działacz związku tenisa stołowego pisze do różnych instytucji donosy i zwraca uwagę na zjawisko nepotyzmu w Totalizatorze Sportowym, mającego polegać na próbie przejęcia wpływów przez tzw. +mafie łódzką+ usadowiona w ministerstwie sportu" - tłumaczył Rosół. Jak zaznaczył, ta mafia - to w rozumieniu Przybyłowicza - minister Drzewiecki i dyrektor generalna resortu sportu i turystyki Monika Rolnik. "Przypadek sprawił, że oboje pochodzą z Łodzi" - powiedział Rosół. Tłumaczył, że wówczas zignorował tę informację jako "idiotyczna i nieprawdziwą". O rozmowie z Kawą poinformował jednak Rolnik po jej powrocie z urlopu w pierwszej połowie sierpnia 2009 r. "Pani Rolnik poinformowała mnie wówczas, że 10 lipca trafił do niej, jako do członka rady nadzorczej Totalizatora Sportowego donos, który napisał pana Marek Przybyłowicz w sprawie nepotyzmu. O powyższym, w dniu 17 lub 18 sierpnia, a po powrocie z długiego weekendu, poinformowałem ministra Drzewieckiego" - wyjaśnił. Jak dodał, powiedział też wówczas Drzewieckiemu, że w tej sytuacji nie jest najlepszym pomysłem, aby do zarządu TS kandydowała Magdalena Sobiesiak, bo z uwagi na wysokie kwalifikacje ma duże szanse go wygrać. Dodał, że minister sportu wcześniej nie wiedział, że Sobiesiak chce kandydować w tym konkursie. Drzewiecki zgodził się z Rosołem i poprosił go, żeby poinformował córkę Sobiesiaka, że jest to zły pomysł. Rosół - jak tłumaczył - nie potraktował tej sprawy jako pilnej, dlatego umówił się z nią w dniu, w którym ona będzie w Warszawie. "Uważałem, że kultura osobista oraz dobre obyczaje nakazują mi, abym taką prośbę przekazał jej osobiście, co też uczyniłem" - zaznaczył. Do spotkania doszło 24 sierpnia 2009 roku w warszawskiej kawiarni "Pędzący królik". Relacjonował, że na spotkaniu w "Pędzącym króliku" powiedział Magdalenie Sobiesiak, że nie ma przeszkód merytorycznych i formalnoprawnych, aby kandydowała w konkursie, jednak "z uwagi na donosy pana Marka Przybyłowicza" zasugerował jej, "aby wycofała aplikacje, ponieważ jeśli wygra konkurs to pan Przybyłowicz swoimi pismami będzie zatruwał życie jej, jej ojcu, ministrowie Drzewieckiemu i w końcu także jemu".
Dodał, że powiedział jej, że stanowisko w TS nie jest tego warte. "Nie żądałem wycofania się z konkursu. Opisałem ryzyka, związane z ewentualnymi działaniami wrogo nastawionych osób. Decyzja należała do pani Sobiesiak" - powiedział.
Rosół nie nie wie o hazardzie Marcin Rosół oświadczył przed komisją śledczą, że nie brał udziału w pracach nad ustawą hazardową. Dodał także, że nigdy nie był o nic podejrzany, a teraz gdy wpisze swoje nazwisko w internecie pojawiają się wpisy typu: aferzysta, przestępca. "Źle się z tym czuję" - stwierdził Rosół. "Nie wiedziałem w ogóle, że ministerstwo sportu i turystyki bierze udział w procesie konsultacji międzyresortowych odnośnie tego projektu. Nie wiedziałem, czego sprawa dotyczy. Nie wiedziałem, jakie było stanowisko ministerstwa w tej sprawie" - powiedział Rosół, który był szefem gabinetu politycznego ministra sportu, w czasie gdy resortem kierował Mirosław Drzewiecki. Zaznaczył, że to nie minister sportu, a minister finansów był gospodarzem projektu ustawy hazardowej. "Mam 31 lat, jestem u progu kariery zawodowej, a po wpisaniu w wyszukiwarce internetowej mojego imienia i nazwiska pojawia się kilka tysięcy wpisów. Większość z nich w kontekście: aferzysta, przestępca, oskarżony, podejrzany. Źle się z tym czuję" - powiedział. Dodał, że nigdy nie był o nic podejrzany, a pokazuje się jego osobę jako "przykład zepsucia młodego pokolenia". "Nie zgadzam się na to" - podkreślił. Jak tłumaczył, pracę w resorcie sportu rozpoczął na początku lipca 2008 r. jako doradca ministra w gabinecie politycznym. Na przełomie listopada i grudnia 2008 został szefem gabinetu ministra sportu. Jak tłumaczył, odszedł z ministerstwa 5 października 2009 - w dniu, w którym Drzewiecki złożył dymisję.
Nic nie załatwiałem Sobiesiakowi Rosół powiedział że nigdy niczego w żadnym ministerstwie ani urzędzie nie załatwiał dla biznesmena Ryszarda Sobiesiaka. Rosół, który był szefem gabinetu politycznego ministra sportu, w czasie, gdy resortem kierował Mirosław Drzewiecki, zeznał, że Sobiesiaka poznał we wrześniu 2008 roku, kiedy z ministrem Drzewieckim był na otwarciu boiska "Orlik" w Małopolsce. Podkreślił, że podczas rozmowy Sobiesiak, który przedstawił się jako biznesmen związany z branżą hotelowo-turystyczną, zwrócił uwagę, że z winy urzędników jego inwestycja związana z wyciągiem narciarskim nie może być otwarta przed sezonem. "Poinformowałem Sobiesiaka, że nie znam sprawy. (...) Przekazałem mu swoją wizytówkę i poinformowałem, aby zwrócił się do mnie po powrocie do Warszawy" - relacjonował Rosół. W jego ocenie, prośba biznesmena była jak "interwencja każdego innego petenta, który nie może uzyskać informacji od urzędu centralnego". "Nie dziwiłem się, że prosi mnie o pomoc, bo inwestycja dotyczyła obiektu z zakresu infrastruktury sportowej" - dodał. Zaznaczył, że w Warszawie "zorientował się w sprawie" i okazało się, że "dokument czekał do odbioru w Ministerstwie Środowiska". "Pan Sobiesiak poprosił mnie, czy mógłbym grzecznościowo przefaksować mu ten dokument. Dokument przefaksowałem. Nie znałem i do dziś nie znam treści tego dokumentu. Nie załatwiałem żadnej decyzji w Ministerstwie Środowiska" - mówił Rosół. Jak zeznał, Sobiesiak zwrócił się do niego jeszcze w innej sprawie dotyczącej kontroli z Ministerstwa Infrastruktury, która miała potwierdzić konserwację i dopuszczenie do użytku wyciągu. "Decyzja czekała do odbioru. Przekierowałem pana Sobiesiaka do Ministerstwa Infrastruktury" - powiedział Rosół. Jak wynika z zeznań przed komisją byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego, Rosół miał załatwić w Ministerstwie Środowiska zezwolenie na trwałe wylesienie gruntów, na których firma Sobiesiaka budowała wyciąg narciarski (tzw. sprawa Zieleńca). "Rzeczpospolita" podała, że we wrześniu 2008 roku Sobiesiak skarżył się Mirosławowi Drzewieckiemu, że nie zrobi wyciągu przed zimą, a minister sportu obiecał pomoc; biznesmen rozmawiał też o tej sprawie z Rosołem. "Rz", powołując się na analizę CBA, opublikowała też stenogram rozmowy Rosoła z Sobiesiakim (listopad 2008), podczas której współpracownik Drzewieckiego mówił: "My załatwiliśmy ci wycinkę, ale śniegu ci nie załatwimy". Rosół potwierdził także, że był na weekendzie narciarskim w pensjonacie Sobiesiaka w Zieleńcu, ale - jak podkreślił - spędził tam dwa dni, tylko z kolegą, a za pobyt zapłacił ze swoich pieniędzy. Z kolei były szef CBA Mariusz Kamiński zeznał przed komisją w styczniu, że Rosół spędził ferie zimowe w ośrodku Sobiesiaka z żoną i teściem. "Była to forma jakby podziękowania za załatwienie wycinki drzew w ministerstwie środowiska" - mówił Kamiński. W ocenie Rosoła, były szef CBA wykorzystał "strzępy faktów" do ataku na polityków PO i rząd Donalda Tuska. Rosół ocenił, że Kamiński przedstawiając w sierpniu 2009 roku premierowi materiał dotyczący tzw. afery hazardowej, "rozpoczął swoistą rozgrywkę z demokratycznie wybranym rządem, w której chodziło o zdyskredytowanie polityków partii rządzącej". "W tej rozgrywce użył mojej osoby jako pionka, który nie ma imienia, nie ma rodziny, nie ma znajomych, nie ma pracy, pionka, którego można bezkarnie pomówić i oczernić" - dodał. "W wyniku tej akcji jeden z najlepszych ministrów w rządzie został zmuszony do odejścia w niesławie" - mówił Rosół. Dziennik
ZUS ogłosił: „Świadczenia są bezpieczne”. Każdy człowiek znający się na rzeczy wie, że kiedy dyrektor banku ni z tego ni z owego ogłasza, że wkłady są bezpieczne - należy pieniądze jak najszybciej wycofać. Niestety: z ZUS się nie da... Prezes Zakładu Ubezpieczeń Społecznych Zbigniew Derdziuk zapewnił, że nie ma i nie będzie zagrożenia wypłaty świadczeń. Wszyscy emeryci i renciści mają i będą mieli pieniądze wypłacane na czas. Wiceprezes ZUS-u Mirosława Boryczka wyjaśniła, że mimo, iż wpływające do Zakładu składki nie wystarczają na wypłatę świadczeń z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, to gwarantem wypłaty jest skarb państwa. Dlatego pieniędzy nie zabraknie. Z kredytów zaciągniętych przez ZUS w ubiegłym roku w bankach komercyjnych do spłacenia pozostało jeszcze 1 miliard 800 milionów złotych. Zadłużenie FUS-u jest jednak mniejsze o ponad 2 miliardy w porównaniu z końcem ubiegłego roku - podkreśliła wiceprezes Baryczka. Dodała, że FUS ma obecnie otwarte linie kredytowe na 5 miliardów 800 milionów złotych. Pieniądze te będą wykorzystywane tylko wówczas, gdy zabraknie składek na bieżące płatności i przejściowe niedobory płynności. W okresie od 4 stycznia do 17 lutego tego roku do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych wpłynęło 15 miliardów 800 milionów złotych. W porównaniu z analogicznym okresem roku ubiegłego oznacza to wzrost o 3,4 procent. W tym roku z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych wypłacono już 18 miliardów 400 milionów złotych. Jest to o 7,2 procent więcej niż w roku ubiegłym. Pytanie: „Gdzie się podziały składki od obecnych emerytów?” jest nietaktowne. Proszę sobie popatrzeć, ile billboardów maja rozmaite partie w wyborach... Na pocieszenie: odpowiedni dowcip z 1960 roku: Przychodzi żyd do rabina i mówi: „Rebe, mam problem..” - Jaki? - pyta świątobliwy mąż - Wygrałem milion w Totka i nie wiem co z tym zrobić... Rabin pomyślał, pomyślał – i powiedział: - Ty weź ten milion i Ty go wpłać do PKO! - Ale-ż rebe! - zawołał przerażony żyd – Przecież to PKO to podejrzana instytucja! - Co za podejrzana, co za podejrzana?!? Za PKO ręczy PRL! - Ale-ż rebe! Sam wiesz, że to państwo może się w każdej chwili rozwalić! - Co Ty mnie wygadujesz: za PRL stoi Związek Sowiecki! - Rebe! Przecież to kolos na glinianych nogach! A jak i on zbankrutuje? - Za Związkiem Sowieckim stoi cały obóz socjalizmu! - Rebe!!! Przecież chyba wiesz, że ten socjalizm to wymyślili jacyś – nasi, niestety – myszygene kopfen! To musi zbankrutować! -Ty głupi! Jak upadnie PRL, ZSRS i zbankrutuje cały socjalizm – to Ty będziesz żałował głupiego miliona złotych?!? Pytanie: czy emeryci nie będą żałować swoich – marnych, bo marnych – emerytur? JKM
Ostrzeżenie dla homoseksualistów Jakieś ćwierć wieku temu świat był zupełnie inny. Wychowywaniem dzieci rządził podręcznik dra Beniamina Spocka pisany pod hasłem „Róbta sobie dzieci, co chceta” - a legalna i popularna była NAMBLA („The North American Man/Boy Love Association” czyli Północno-Amerykańskie Stowarzyszenie Miłości Mężczyzn z Chłopcami). Nie do wiary – nieprawda-ż?
Dziś próba poklepania dziecka po pupie może się w USA skończyć 25 latami więzienia – natomiast właśnie 12-letnią Aleksę Gonzalez wyprowadzono ze szkoły w Forest Hills (NY) skutą kajdankami – za to, że na ławce napisała zielonym mazakiem: „Kocham moich przyjaciół Abby i Faith. Aleksa była tutaj 1-II-2010” !!!!(12-latka za "gryzmoły" trafiła do aresztu 12-letnią dziewczynkę aresztowano i wyprowadzono ze szkoły w kajdankach za to, że pisała po ławce – informuje CNN. 12-letnia Alexa Gonzalex nie dopuściła się żadnej profanacji, nikogo nie obraziła, nie żywiła do nikogo nienawiści. Lubiła za to tańczyć i rysować. W czasie lekcji napisała zielonym markerem na szkolnej ławce: "Kocham moich przyjaciół Abby i Faith. Lexa był tutaj 2/1/10" - czytamy w serwisie CNN. Dyrektor Junior High School w Forest Hills (Nowy York) zdecydował się wezwać policję. Po dotarciu na miejsce funkcjonariusze zakuli dziewczynkę w kajdanki, wykręcili jej ręce i na oczach nauczycieli oraz koleżanek i kolegów z klasy odeskortowali na najbliższy posterunek policji. - Założyli mi kajdanki. Nie mogłam w to uwierzyć. Nie chciałam, aby widzieli mnie skutą i sądzili, że jestem złym człowiekiem – powiedziała Alexa. Dziewczynka została już wypuszczona, ale dyskusja o sposobie realizacji polityki "zero tolerancji" w amerykańskich szkołach nabrał tempa. Krytycy tak drastycznych środków, zastosowanych w stosunku do "gryzmolącej" po ławce 12-latki, twierdzą, że policja i administracja szkoły posunęły się zdecydowanie za daleko. Zwolennicy represyjnych metod wychowywania dzieci dowodzą, że lepiej, aby teraz raz trafiły na komisariat niż kiedyś do więzienia. Podobne przypadki w USA zdarzały się wcześniej. Szczególny rezonans zyskał incydent z 2007 roku: 13-letnia dziewczynka napisałna ławce słowo "Ok", za co została skuta kajdankami i aresztowana. Była zaledwie jedną z wielu zatrzymanych tego dnia w szkole. Inni zostali oskarżeni o oblepianie ścian szkoły naklejkami. W innej szkole podobny los spotkał 23 uczniów, z których większość nie skończyła 11 lat. Zostali w ten sposób ukarani za obrzucanie się nawzajem jedzeniem. Matka Alexy powiedziała, że córka przed incydentem nigdy nie miała kłopotów w szkole. Reprezentujący dziewczynkę adwokat planuje złożyć pozew, oskarżający policję i szkołę o pogwałcenie konstytucyjnych praw małoletniej poszkodowanej. - Naszą misją jest zapewnienie bezpieczeństwa w szkołach publicznych i przyjaznego środowiska dla innych uczniów – powiedziała Margie Feinberg, rzecznik departamentu edukacji. Niektóre media poinformowały, że pracownicy szkoły nieoficjalnie przyznali, że publiczne aresztowanie było "błędem". Feinberg, pytana przez CNN, odmówiła komentarza na temat tego konkretnego przypadku. Kenneth Trump, ekspert ds. bezpieczeństwa stwierdził z kolei, że polityka "zero tolerancji" może być skuteczna tylko, jeśli stosuje się ją ze "ze zdrowym rozsądkiem"). Po co ja to piszę? Po to, by ostrzec homosiów. To już ostatnie lata albo i miesiące. Lewica wysługiwała się Wami, bo „geje” to banda idiotów, dających się, podobnie jak kobiety, łatwo oszukiwać i wykorzystywać. Zrobili to już bolszewicy, potem hitlerowcy (większość kierownictwa S.A to byli homosie!) Po czym Stalin zrobił porządek z bolszewikami i homosiami, Hitler rozpędził S.A. zastępując ją S.S. gdzie o homoseksualizmie nikt nawet by nie ośmielił się pomyśleć, by nie oberwać od kolegów – a homosiów, z różowym trójkątem, odsyłał do obozów pracy, gdzie nie mieli lekko. I to samo będzie z Wami. Za pół roku? Za rok? Za trzy lata? Myślę, że wcześniej... JKM
Rosół jest ugotowany Tak jak można się było spodziewać - Marcin Rosół to kluczowy świadek w sprawie hazardowej. Kiepsko przygotowany, z zupełnie nie reagującym pełnomocnikiem i opowiadającym dużo. Widać wyraźnie, że nie chce zatopić Drzewieckiego i wszystko zrzuca na siebie w sprawie konkursu do zarządu Totalizatora Sportowego. Nawet, jeśli ktoś kompletnie nie wie, o co chodzi w całej aferze i ogląda to przesłuchanie, musi mieć wrażenie, iż Rosół wypada po prostu katastrofalnie. Kluczowa sprawa - przeciek w Pędzącym Króliku 24 sierpnia. Współpracownik Drzewieckiego potwierdził to, co prawdopodobnie zeznał w CBA. Miał mówić Magdzie Sobiesiak o pismach Przybyłowicza i nepotyzmie. Jego teorię bardzo łatwo obalić. Przede wszystkim - dokumenty te są jawne. Przybyłowicz już w 2008r. informował o zamieszaniu wokół TS, przy czym nigdy w 2009 r. nie użył nazwiska Sobiesiak. A skoro jego pisma były jawne, nie zachodziła potrzeba, by Rosół powiedział o nich w cztery oczy córce bossa hazardu. Wystarczył telefon i krótka informacja. Rosół nie mógł jednak telefonicznie powiedzieć Sobiesiakównie, że CBA węszy wokół sprawy, bo przeciek z akcji biura stałby się niepodważalny. Za tezą, że właśnie 24 sierpnia nastąpił kolejny łańcuszek przecieku, przemawia spotkanie córki z Sobiesiakiem w ten sam dzień. Już 25 sierpnia Rysiu żali się w rozmowach telefonicznych, że wycofał Magdę, "bo tam CBA i KGB". Dowiedział się o tym prawdopodobnie od córki. Arłukowicz "załatwił" Rosoła mailem do Leszkiewicza. A w nim została przekazana ewidentna informacja, że Magda Sobiesiak jest rekomendowana do konkursu przez ministerstwo sportu, a więc za zgodą Drzewieckiego.
E- mail Rosoła do Leszkiewicza 26 czerwca 2009r.: W załączniku przesyłam CV osoby rekomendowanej przez MSiT do zarządu Totalizatora, napisz mi proszę, w jakim terminie może nastąpić wybór? Pytanie, jakie się nasuwało - czy Rosół pociągnie na dno ministra i zezna, że jednak on o tym fakcie miał wiedzę czy sam siebie pogrąży? Wybrał drugą drogę i sprzeczał się ze śledczymi, co oznacza słowo "rekomendacja". To był moment tak komiczny, że aż żałosny. Czy Rosół dostanie zarzuty za działania - jak sam zeznał - poza wiedzą ministerstwa i powoływanie się na wpływy? Zabawnie brzmiały argumenty świadka, kiedy tłumaczył się z załatwianiem wycinki lasów w Zieleńcu w Ministerstwie Środowiska. Uprzejmie zapytał, kogo trzeba, dostał faks z decyzją, której oczywiście nie czytał i wysłał - z wrodzonej uprzejmości - Sobiesiakowi. Tak samo komicznie wyglądają twierdzenia urzędnika ministerstwa sportu, kiedy twierdzi, że każdego przyjmie do siebie na rozmowę, każdemu chce pomóc. Okazało się, iż u niego interweniował również syn Sobiesiaka ws. programów unijnych, wspierających przedsiębiorców w budowaniu wyciągów. Rozmowa - wg Rosoła - zakończyła się radą, gdzie zainteresowany ma się udać i uściśnięciem dłoni. Gdzie wysłał "młodego" Sobiesiaka współpracownik Drzewieckiego? Tego nie wiemy. Wassermann ujawnił rozmowy telefoniczne pomiędzy Rosołem a Sobiesiakiem w dniach 17-22 września 2008r. Z materiałów z billingów wynika, że było ich aż 8. Współpracownik Drzewieckiego w ogóle nie pamiętał, czy one nastąpiły i w jakiej ilości. Sobiesiakowi bardzo się paliło z inwestycją w Zieleńcu i miał problem. Wiemy też, że w czasie spotkania w krakowskim hotelu Royal, Rosół przekazał swoją wizytówkę biznesmenowi w obecności Mirosława Drzewieckiego. Pytania Wassermanna nasuwały myśl, iż treść zeznań świadka przed funkcjonariuszami CBA i prokuraturą różniły się od dzisiejszych. On sam przyznał się do nerwów w tamtym okresie, mógł coś pominąć, a komisja śledcza jest w lepszej sytuacji, dysponując billingami i dokumentami z prokuratury. Trudno, by sytuacja wyglądała odwrotnie. Nie ma wątpliwości, że Rosół wypada najgorzej ze wszystkich świadków. A komisja śledcza nabrała rozpędu i mimo zamieszania z udostępnieniem maila do Leszkiewicza, posłowie opozycji są dobrze przygotowani. Rosół został przez "górę" skazany na ugotowanie. Byle nie zatopił tych, którzy stoją wyżej. Nawet pełnomocnik nie kwapi się do pomocy, nie radzi, by świadek czegoś nie pamiętał, zasłonił się niewiedzą. Bardzo ciekawe wobec tego będą zeznania Rolnik, Wosika i Leszkiewicza.
GW1990
Ja naprawdę o tym nie wiedziałem W środy mam w „Fakcie” swoją autorską kolumnę. Jednym z jej elementów jest „Teatrzyk Przegniły Batonik”. Wczoraj opublikowałem następującą sztukę: Teatrzyk „Przegniły batonik” przedstawia sztukę kryminalno-polityczną w trzech aktach pt. „Przeszukanie”
Występują: Marcin Rosół – b. asystent Mira Drzewieckiego Agent CBA I Agent CBA II
Akt I Scena: mieszkanie Marcina Rosoła, na ścianie zegar, pokazujący kwadrans na 13
Dzwoni telefon. Rosół: Halo? Agent CBA I: Dzień dobry. Czy pan Marcin Rosół?
Rosół: Tak, słucham? Agent CBA I: Mam taką serdeczną prośbę, czy my moglibyśmy za pół godzinki wpaść do pana? Nie chcemy przeszkadzać, jeśli ma pan akurat coś ważnego…
Rosół (trzęsąc się i blednąc): O Jezusie, Maryjo! Mam szykować szczoteczkę?… Agent CBA I: Ależ, panie Marcinie. My już tak nie działamy. Tak to może było za siepacza Kamińskiego. Nam tylko chodzi o pana komputery i jakieś inne takie tam urządzenia.
Akt II Pukanie do drzwi. Rosół otwiera. Wchodzą dwaj agenci CBA. Zegar pokazuje 13.15.
Agent CBA II: Dzień dobry, panie Marcinie, my może nie w porę? Jeśli tak, to może jutro przyjdziemy?… Rosół (rozluźniony): Ależ nie, zapraszam.
Agent I: A jak zdrowie? Rosół: Dziękuję, generalnie dobrze, tylko katar jakiś się przyplątał. Może panowie kawy?
Agent CBA I: A chętnie, chętnie. Agenci wchodzą, zdejmują buty.
Akt III Na zegarze 16.30. Rosół i agenci siedzą przy stole. Na stole kawa i ciasteczka oraz butelka whisky. Agent II (śmiejąc się): …a ona wtedy: no i patrz Zenek, jemu też gacie spadają! Agent I: Panie Marcinie, miło się siedzi, ale robota czeka. Musimy iść. Rosół: Może jeszcze kawki?
Agent II: Kawka pyszna, ale kolega ma rację, trzeba zmykać. Tylko co my tu właściwie… Agent I: Te komputery i te inne. Rosół: A, tak, tam panom przygotowałem przy drzwiach w reklamówce.
Agent II: I to wszystko jest? Rosół: Ależ oczywiście.
Agent I: To my dziękujemy i polecamy się na przyszłość. Co złego, to nie my. Kurtyna. Jak Państwo widzą, w mojej sztuce agenci „odzyskanego” CBA, wchodząc do mieszkania pana Rosoła, uprzejmie ściągają buty. Dzisiaj pan Rosół zeznał, że agenci na jego prośbę tak właśnie zrobili. Chciałbym niniejszym oświadczyć, iż pisząc moją sztukę, nie byłem w posiadaniu wiedzy o faktycznym przebiegu wypadków w mieszkaniu pana Rosoła. Co więcej, nie sądziłem, iż rzeczywistość doścignie moją satyrę. Warzycha
19 lutego 2010 Podsuwając obietnice korzyści... socjaliści pozorują ruchy, które mają nas przekonać, że zrobią nam dobrze. Bo jak inaczej myśleć o nowym pomyśle pana Marka Sawickiego, tymczasowo ministra od rolnictwa, bo gdy pan minister odejdzie, po zmianie układów polityczno- demokratycznych to przeklęte ministerstwo rolnictwa pozostanie przeciw wolnemu rynkowi, w stanie w jakim zostało utworzone w II Rzeczpospolitej? Jakby rolnicy i wszyscy inni którzy kręcą się obok rolnictwa, dzięki temu, że opłacają składkę rolniczą KRUS, bo na przykład świadczą usługi w zakresie taksówkarstwa, czy kioskarstwa, a nie ZUS- nie potrafiło sobie poradzić bez pana ministra, który ani nie sieje, ani nie orze- tylko występuje w roli biurokratycznego dyrygenta rolniczej orkiestry. I dopłaca do wszystkiego się da- rujnując rolnictwo! I tych, z których kieszeni pochodzą pieniądze na dopłaty. Będąc ministrem rolnictwa z pewnością trzeba mieć dobry smak, a ludzie z dobrym smakiem są szczególnie cenieni przez kanibali. Na szczęście kanibale jeszcze w Polsce nie posiadają praw człowieka, bo zaraz by pana ministra zjedli ze smakiem, przynajmniej za to co ostatnio wymyślił. Na razie lewica promuje wegetarianizm od czasu do czasu, bo oczywiście zjadanie zwierząt jest „ nieludzkie” i nie przystoi nowoczesnemu i współczesnemu człowiekowi, konstruowanemu na Prawach Człowieka, a nie na Prawa Boskich ,który jako równoprawna „ istota czująca” swoich „ braci zwierząt” nie powinien zjadać Tym bardziej, że one już „umierają” , a nie „ zdychają”. Taka semantyka- ale bardzo ważna ideologicznie. Przygotowuje nas ludzi, na najgorsze dla nas.. Tylko patrzeć jak jedzenie zwierząt ogłoszą kanibalizmem!
A wiecie państwo jakie zjawisko nastąpi potem , jak nas wszystkich pozamienianą na wegetarian? Po wegetarianach przyjdą oczywiście-kanibale. Na zasadzie odreagowania. Ale póki co, na przykład w takim Opolu, stosunkowo niedawno, kilkanaście dni temu władza karmiła bezdomnych, których zresztą stworzyła, podnosząc im systematycznie ceny lokali…. jedzeniem wegetariańskim(????). I co państwo na to? Nawet bezdomnych chcą przerobić na wegetarian, potem podsuną im dietę wegańską- jeszcze szczuplejszą, a jakże wymowną, żeby bezdomnych wziąć głodem, a przy okazji trochę poeksperymentować. Jak nam wszystkim popodnoszą czynsze do takiej wysokości, przy której nie starczy nam sił finansowych, głównie ze względu na ideologiczną” ochronę środowiska” i ze względu na zanieczyszczanie przez nas, jeszcze ludzi- środowiska- wszyscy będziemy bezdomnymi i na diecie…. wegetariańskiej. Dlaczego tak sądzę? Bo w niedalekiej Wielkopolsce, też niedawno, bo kilkanaście dni temu,., władza ekologiczna, bo ona naprawdę jest realna w postaci działaczy ekologicznych, odebrała tamtejszemu rolnikowi jego krowy po bolszewicku, bo niezbyt się nimi opiekował i nie stosował się do praw zwierząt, zamiast się do nich stosować i zapewnić im większe wygody, niż ma sam. Zamiast mu je odbierać, należało- jeśli już- pomóc biednemu człowiekowi przetrwać mrozy i jego zwierzętom. A nie mu je odbierać z pomysłem, że się je uśpi. Bo jeśli już- można byłoby uśpione zwierzęta przekazać do zjedzenia bezdomnym w Opolu, ale nie. Władze Opola wolały karmić bezdomnych opolskich jedzeniem wegetariańskim, a zagrabioną własność zwierzęcą- uśpić. I czy to nie jest leninowskie grabienie zagrabionego? I nie przypadkiem na stołówce pewnego miasta, w państwowym szpitalu obok chirurgii są zawsze do jedzenia nóżki i wątróbka.. A tak naprawdę, najlepszym pomysłem na rozwiązanie problemu głodu i bezrobocia jednocześnie jest, żeby socjalistyczny rząd Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego wydał rozporządzenie, na mocy którego niech głodni zjedzą bezrobotnych. I będzie po problemie.! Moralność w prawie demokratycznym nie ma oczywiście nic do rzeczy. W przeciwieństwie do prawa w cywilizacji łacińskiej, w której prawo jest przede wszystkim moralne, a potem sprawiedliwe. W demokracji musi być tylko demokratyczne. Nie musi być ani moralne- ani sprawiedliwe. Wystarczy , że jest mętne i służy „prawnikom” do zarabiania pieniędzy, a ludzi do wdeptywania w ziemię. Powiedzmy szczerze… ziemię demokratyczną, pełną chaosu i niesprawiedliwości. Bo Polska demokratyczna, nie jest państwem prawa- jest demokratycznym państwem prawników! Tylko szybciutko należy nadać prawa kanibalom, żeby wszystko było zgodne z Prawami Człowieka, które są zaprzeczeniem Praw Boskich, ale przecież w demokracji to nie przeszkadza, bo można przecież wszystko przegłosować, i prawdę zamienić w Liczbę, bez jakiejkolwiek Racji.. I jakiejkolwiek sprawiedliwości. Bo sprawiedliwość jako niezłomna wola oddawania każdemu co mu się należy, nie jest domeną demokracji.. Domeną demokracji jest niesprawiedliwość oparta na demokratycznym głosowaniu nie dość, że będącym zaprzeczeniem moralności i Praw Boskich- to jeszcze zdrowego rozsądku To jest najgorsza robota jaką stwarza nam demokracja , tak jak skarpetki, które też mają najgorszą robotę: cały dzień i cały czas na nogach.. Ale wracając do pana ministra Marka Sawickiego. Dzięki jego wspaniałomyślności i przezorności, wielkiemu zrozumieniu duszy( nie wiem, czy słowa” dusza” można jeszcze używać!- bo w żelazkach- tak!- żeby nie naruszać przekonań ludzi niewierzących, i innych wyznań)) ludzi biednych , rusza kolejna Komisja, ale tym razem nie sejmowa, bo tam jest wielki tłok medialny i nie ma miejsca dla pomysłów pana ministra Sawickiego. Chodzi mianowicie o to, że pan minister Sawicki uważa- słusznie zresztą- że ceny na rynku spożywczym są za wysokie i coś z tym fantem należy zrobić. Na razie ruszył z Nadzwyczajną Komisją do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem Gospodarczym, pardon- oczywiście na razie zwykłą Komisją, wcale nie nadzwyczajną, na taką przyjdzie czas potem, jak ta nie spełni swojego zadania. Na razie cała rzecz dramatyczna, wielowątkowa i rangi państwowej, a przynajmniej rangi socjalistycznego planowo- ministerstwa rolnictwa - jest zaplanowana przez pana ministra z rozmachem w szczegółach, w których jak wiadomo tkwi diabeł( znowu przepraszam, że naruszyłem sumienia ludzi niewierzących i innych wyznań!) dotyczyć będzie” badania wysokości cen artykułów spożywczych”(???). Ile ta komisja będzie nas kosztowała jako podatników, i czy ceny artykułów spożywczych od tego nie wzrosną dodatkowo, bo rosną głównie ze względu na koszty, które tworzy rolnikom rząd , w tym ministerstwo rolnictwa.- tego pan minister nie podał? Ceny mogą również rosnąc rynkowo ze względu na rosnący popyt. Ale ten równoważy się w gospodarce rynkowej – w której na nieszczęście żyjemy- podażą. Pan minister pragnie zastąpić prawo podaży i popytu komisją, która, na razie sprawdzi- badając- czy wysokość cen artykułów spożywczych- nie jest za wysoka.(???) Według pana ministra, powołany przez niego zespół, w ciągu sześciu miesięcy przygotuje rozwiązania prawne, które- uwaga!- uporządkują rynek, a produkty- znowu uwaga!- „ powinny stanieć jeszcze w tym roku”(????!!!). I doprowadzić pałowanie, pardon- planowanie do każdego stanowiska pracy, tak jak robił to geniusz socjalizmu, pan Hilary Minc, w swojej „ Bitwie o handel”, którą to „bitwę” prowadzi z warszawskimi kupcami obecnie pani Hanna Gronkiewicz- Waltz, jako prezydentka Warszawy z Platformy Obywatelskiej. I czy nie jest prawdą, że historia zatacza kolo i się powtarza? Raz jako tragedia- a raz jako komedia. W wykonaniu pana ministra Sawickiego, Wielkiego Dyzmy polskiego rolnictwa.. A jak zacznie porządkować rynek, zaczniemy umierać, ale powoli – z głodu. Chyba, że rząd w którym pan minister jest- zafunduje nam diety wegetariańskie. Wtedy umieranie będzie jeszcze bardziej powolne.. Ale nieuniknione! Nauczyciel pyta ucznia na lekcji: - Janku, ile miałeś lat w ostatnie urodziny? - Siedem. - A ile będziesz miał w następne? - Dziewięć. - Siadaj, pała! - O nie, pała w urodziny! Razem się ostaniemy lub razem upadniemy.. WJR
Niemcy chcą zatrzymać nas na redzie Zarząd Morskich Portów Szczecin - Świnoujście będzie przekonywał Niemców do wkopania Gazociągu Północnego w dno Bałtyku Na początku marca w Berlinie zarządzający polskimi portami spotkają się z przedstawicielami konsorcjum Nord Stream budującego Gazociąg Północny. Rozmowy będą dotyczyć uzasadnienia odwołania Warszawy od decyzji Federalnego Urzędu Żeglugi i Hydrografii w Hamburgu, który zaaprobował inwestycję, bez zastrzeżenia wkopania rury w dno Bałtyku, w miejscu, gdzie przecina ona tor wodny prowadzący do zespołu portów Szczecin - Świnoujście. - Nie jesteśmy przeciwnikami Nord Stream, ale chodzi nam jedynie o to, aby ten rurociąg został zakopany w miejscach skrzyżowania ze szlakami morskimi, gdyż musi być możliwy w późniejszych latach rozwój polskich portów - powiedział w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Wojciech Sobecki, rzecznik prasowy Zarządu Morskich Portów Szczecin i Świnoujście SA. - Przecież port projektuje się z wyprzedzeniem kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu lat, dlatego nawet jeżeli dzisiaj wymagana jest jakaś tam głębokość, to nie oznacza, że w przyszłości nie będzie wymagana dużo większa - dodaje. Sobecki ma nadzieję, że działania dyrekcji portów, jak również polskiego rządu poprzez Urząd Morski doprowadzą do tego, że rura jednak zostanie wkopana. Rzecznik potwierdza, że jest dość duża różnica zdań między Polską a Niemcami w kwestii gazociągu, a nawet sposobu jego budowania. - Teraz potrzebne są wspólne rozmowy, w których będziemy musieli przekonać stronę niemiecką do naszych racji i wypracować wspólną koncepcję - twierdzi. Zarówno Sobecki, jak i dyrektor Urzędu Morskiego w Szczecinie Andrzej Borowiec potwierdzają, że wysłali już do Hamburga dwie skargi na decyzje BSH. Pismo jest tylko wstępnym dokumentem zapowiadającym wniesienie konkretnych uzasadnień w związku z zastrzeżeniami do zgody na ułożenie części gazociągu na dnie Bałtyku. W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Borowiec potwierdza, że niewkopanie rury w przyszłości znacznie ograniczy rozwój portów. - Nawet jeżeli założymy, że - tak jak zapewnia niemiecka strona - rura będzie leżała na głębokości 16,5 m, to dzisiaj być może nawet te większe statki spokojnie wpłyną do polskich portów - tłumaczy. - Nam zależy jednak na tym, aby również w przyszłości, za około dwadzieścia, a może więcej lat, do Świnoujścia wpływały także dużo większe statki o maksymalnym zanurzeniu dla Bałtyku. To jednak będzie już niemożliwe po położeniu rury na dnie, bo wtedy będziemy potrzebowali minimum 17 m głębokości - dodaje. Borowiec jednoznacznie potwierdza, że gazociąg - wbrew temu, co twierdzą Niemcy - ograniczy dostęp do portów. Dziś do Świnoujścia wpływają statki o zanurzeniu do 13,2 metra. Mają one do dyspozycji dwie drogi morskie: północną i zachodnią. Obie zostaną na niemieckich wodach terytorialnych przecięte przez rurę gazociągu. Północny tor jest głębszy, jak twierdzą Niemcy, ma około 18,5 m głębokości, i nawet po położeniu rury pozwoli na zanurzenie większych statków. Drugi tor z kolei jest płytszy, zatem po położeniu rury głębokość będzie za mała dla większych jednostek, nawet takich, które dzisiaj wpływają do Świnoujścia. Niemcy nie widzą problemu. Uznali, że przecież statki udające się do polskich portów mogą korzystać z północnej drogi. Jak dowiedzieliśmy się od Andrzeja Borowca, będzie to jednak niemożliwe - jednostki, które korzystają z północnej drogi dalej musiałyby pokonać (już na naszych wodach terytorialnych) zbyt płytką dla nich redę Świnoujścia. Natomiast tor zachodni (bez konieczności wpływania na płytsze wody świnoujskiej redy), którym obecnie wpływają większe jednostki, po położeniu rury skutecznie zablokuje statki. Od początku istnieją zasadnicze różnice w podawaniu głębokości Bałtyku w okolicach krzyżowania się rur ze szlakiem morskim prowadzącym do naszych portów przez polską i niemiecką stronę. Niemcy podają większe głębokości niż Polacy. Skąd ta rozbieżność? Otóż, jak wyjaśnia Wojciech Sobecki, rzecznik prasowy Zarządu Morskich Portów Szczecin i Świnoujście SA, wszelkie pomiary tych głębokości robili Niemcy. - To jest na wodach terytorialnych Niemiec i dlatego dane o głębokości otrzymaliśmy od niemieckiej strony - powiedział "Naszemu Dziennikowi" Sobecki, dodając, że nasze urzędy w tym zakresie opierają się na danych, które otrzymają od Federalnego Urzędu Żeglugi i Hydrografii (BSH) w Hamburgu. - Oczywiście pojawiają się propozycje, abyśmy sami własnym specjalistycznym statkiem zmierzyli dokładnie głębokość w tych miejscach, ale to nie jest takie proste, gdyż na to potrzeba wiele zezwoleń - tłumaczy rzecznik. - Istnieje oczywiście techniczna możliwość, aby takie pomiary wykonać samemu, gdyż Urząd Morski w Szczecinie posiada taki sprzęt. Jesteśmy do tego przygotowani i nawet była rozważana taka opcja, ale musimy pamiętać, że te obszary są w Niemczech, i to Niemcy musieliby się na to zgodzić - powiedział nam Borowiec, zaznaczając, że na razie nikt nie zamierza występować z taką prośbą. - Dane, jakie otrzymaliśmy od Niemców, wyglądają wiarygodnie - dodał. Jak powiedział "Naszemu Dziennikowi" Christian Dahlke, szef jednego z działów Federalnego Urzędu Żeglugi i Hydrografii (BSH) w Hamburgu, który bezpośrednio zajmował się pozwoleniem, nie wiadomo, kiedy urząd odpowie polskiej stronie, bo nieznane jest jeszcze dokładne uzasadnienie odwołania. Nie ma też ustalonego konkretnego terminu wydania takiej decyzji. - Czas wydawania decyzji jest uzależniony od złożoności zagadnienia, którego dotyczy, i wielu innych czynników, dlatego nie mogę podać konkretnego terminu, kiedy nastąpi wydanie jakiejkolwiek odpowiedzi ani tym bardziej treści tej odpowiedzi - tłumaczy Dahlke. Andrzej Borowiec, dyrektor Urzędu Morskiego w Szczecinie, sugeruje jednak, że niemieckie dokumenty zezwalające na położenie GP mogą jeszcze ulec zmianom. Chodzi o zapis w hamburskim dokumencie wystawionym dla Nord Streamu w brzmieniu: "Zastrzega się prawo do prowadzenia w przyszłości postępowania w celu wydania decyzji dotyczącej wymaganych zmian i uzupełnień decyzji w zakresie ułożenia rurociągów - np. ułożenie rurociągów na większej głębokości na długości 2,8 mil morskich". To jednak słaby argument, bo w innej części, i to dużo ważniejszej, tego samego dokumentu jest klauzula natychmiastowej wykonalności: "Na wniosek spółki Nord Stream AG z 12 grudnia 2008 r., zgodnie z par. 80 ust. 2 nr 4 ustawy o postępowaniu przed sądami administracyjnymi, niniejszemu zezwoleniu nadaje się tryb natychmiastowej wykonalności". To z kolei oznacza, że bez względu na jakiekolwiek decyzje na obecnym etapie administracyjnym Nord Stream może bez przeszkód rozpoczynać prace budowlane. Jak i czy w ogóle polskie protesty wpłyną na dalsze losy budowy? Nie wiadomo. Tymczasem radni Sejmiku Województwa Zachodniopomorskiego i miasta Świnoujścia zamierzają wszelkimi możliwymi sposobami domagać się wkopania Gazociągu Północnego w dno Bałtyku w miejscu, gdzie będzie się krzyżował z torem wodnym prowadzącym do zespołu portów Szczecin - Świnoujście. W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" radny Świnoujścia Andrzej Mrozek (PiS) potwierdził, że w zasadzie wszyscy radni są zdecydowanie przeciwni budowie rosyjsko-niemieckiego gazociągu, ale zdając sobie sprawę, że ich zdanie nie ma wpływu na zahamowanie inwestycji, chcą, by w miejscu przyszłego przecięcia rury ze szlakami do polskich portów została ona wkopana w dno. Takiego samego zdania jest Lewica, a nawet PO. - W tej sprawie działamy wyjątkowo solidarnie - powiedział Mrozek. Jeszcze w grudniu radni wystosowali list do premiera Donalda Tuska i do przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Jerzego Buzka, w którym żądali interwencji w tej sprawie. - Jesteśmy do tego stopnia zdeterminowani, nie wykluczamy bardziej restrykcyjnych form protestu z zablokowaniem żeglugi w tym rejonie Bałtyku włącznie - zapowiada Mrozek. Radny pochwalił co prawda fakt złożenia przez Zespół Portów Szczecin - Świnoujście oraz Urząd Morski w Szczecinie odwołania od decyzji wydanej przez Federalny Urząd Żeglugi i Hydrografii (BSH) w Hamburgu, ale jednocześnie przyznał, że było ono spóźnione. Radni obawiają się powolnego zamierania polskich portów. Sejmik zwrócił się do rządu o podjęcie zdecydowanych działań w celu ochrony interesów Polski i całego regionu bałtyckiego. Zdaniem radnych, niemiecko-rosyjska inwestycja stwarza zagrożenie ekologiczne i gospodarcze dla ich regionu, gdyż rura gazociągu na dnie Bałtyku może utrudnić statkom wejście do świnoujskiego portu, co uniemożliwi jego rozwój. Gazociąg Północny mają tworzyć dwie nitki położone na dnie Bałtyku o długości 1220 km i przepustowości po 27,5 mld m sześc. gazu rocznie. Rury mają się zaczynać w okolicy rosyjskiego Wyborga, a kończyć w pobliżu niemieckiego Greiswaldu. Według planów pierwsza nitka powinna być oddana do eksploatacji w końcu 2011 roku, a druga w 2012 roku. Koszt projektu jest szacowany na prawie 7,5 mld euro. Akcjonariuszami budującego rurę konsorcjum Nord Stream są: rosyjski Gazprom (51 proc.), niemieckie E.ON-Ruhrgas i BASF-Wintershall (po 20 proc.) oraz holenderski Gasunie (9 proc.). Waldemar Maszewski
Co Rosół wyczytał w oczach Sobiesiakówny Były szef gabinetu politycznego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego zaprzeczał, jakoby informował Magdalenę Sobiesiak, że jej ojcem interesuje się Centralne Biuro Antykorupcyjne. Stwierdził, iż nie miał pojęcia o akcji CBA w sprawie Sobiesiaka. Zeznał również, że ministerstwo sportu wcale nie rekomendowało córki biznesmena na stanowisko w zarządzie Totalizatora Sportowego. Nazwisko Marcina Rosoła przewija się w różnych wątkach afery hazardowej jako osoby, która pomagała biznesmenowi branży hazardowej Ryszardowi Sobiesiakowi w interesach czy też szukała pracy dla jego córki. Sam Rosół w słowie wstępnym przed hazardową komisją śledczą przedstawiał się jako ofiara, osoba wplątana przez byłego szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego Mariusza Kamińskiego w sprawę hazardową. W zaprezentowanym przez Kamińskiego potencjalnym scenariuszu wycieku z kancelarii premiera informacji o akcji CBA wobec Sobiesiaka to właśnie Rosół stanowi jedno z ogniw przecieku. Według byłego szefa CBA, to 24 sierpnia ubiegłego roku w lokalu "Pędzący Królik" Rosół mógł powiedzieć o działaniach CBA Magdalenie Sobiesiak. Tak jak wcześniej córka biznesmena, tak teraz Rosół zaprzeczał, jakoby o działaniach CBA wtedy rozmawiali. To po ich rozmowie Magdalena Sobiesiak zrezygnowała z ubiegania się o posadę w zarządzie Totalizatora Sportowego prowadzącego działalność konkurencyjną wobec hazardowej firmy Sobiesiaków. A Ryszard Sobiesiak w jednej z podsłuchanych rozmów z innym biznesmenem branży hazardowej, Janem Koskiem, mówił, że z konkursu o pracę w Totalizatorze musiał "wycofać Magdę, bo tam KGB, CBA". Co w takim razie miało wystraszyć Rosoła i Sobiesiak, że były urzędnik w ministerstwie sportu doradzał jej wycofanie się z konkursu, co też uczyniła? Rosół przekonywał, że donosy. W dodatku donosy, których jeszcze nie było. Słać je miał Marek Przybyłowicz, były pracownik Totalizatora Sportowego. Rosół zeznał, że od Andrzeja Kawy, wicedyrektora Centralnego Ośrodka Sportu, dowiedział się, że Przybyłowicz z upodobaniem pisze donosy do różnych instytucji w sprawie nepotyzmu w Totalizatorze Sportowym. Ten nepotyzm miał polegać na próbie przejęcia wpływów w firmie przez "łódzką mafię" z ministerstwa sportu. Z Łodzi właśnie wywodzi się Drzewiecki. Według Rosoła, przyjęcie do pracy w zarządzie córki znajomego ministra sportu mogło przekonywać, że donosy Przybyłowicza się potwierdzają, i z pewnością pojawiłyby się nowe. Nie wykluczał również, że użył wtedy sformułowania "KGB, CBA". Stwierdził, że mógł określić Przybyłowicza jako "skrzyżowanie KGB i CBA", z tego względu, iż ten, choć miał zapewne inne rzeczy do zrobienia, to dokładnie śledził kwestie, w sprawie których słał później donosy. Rosół przeprosił od razu, że użył wobec Przybyłowicza takich słów. Zeznał, iż podczas spotkania w "Pędzącym Króliku" nie usłyszał od Magdaleny Sobiesiak deklaracji, że ta wycofuje się z udziału w konkursie o pracę w zarządzie Totalizatora. Beata Kempa (PiS) dopytała, kiedy w takim razie dowiedział się o rezygnacji córki biznesmena, skoro o tym, że nie będzie brała udziału w konkursie, poinformował nazajutrz po spotkaniu z Sobiesiak wiceministra skarbu Adama Leszkiewicza. Możliwy jest bowiem scenariusz, iż po uzyskaniu informacji o tym, że CBA interesuje się Sobiesiakiem, zarządził, by jego córka wycofała swoją aplikację z Totalizatora. Rosół odpowiedział posłance PiS, iż o tym, że córka biznesmena zrezygnuje, wyczytał w oczach Magdaleny Sobiesiak. Śledczy dociekali, jaka była rola Marcina Rosoła w załatwianiu pracy w zarządzie Totalizatora Sportowego córce Ryszarda Sobiesiaka - Magdalenie. Mariusz Kamiński snuł przed komisją śledczą teorię, że dzięki umieszczeniu Magdaleny Sobiesiak w zarządzie państwowej firmy może dojść do próby podziału rynku hazardowego. Córce biznesmena pomagał również Marcin Rosół. O poszukanie pracy dla córki Sobiesiak zwrócił się do Mirosława Drzewieckiego. Drzewiecki sprawę tę oddał Rosołowi. To on poinformował Ryszarda Sobiesiaka, że będzie konkurs na stanowisko w zarządzie Totalizatora. Do odpowiadającego za nadzór nad Totalizatorem wiceministra skarbu Adama Leszkiewicza przesłał e-mail z rekomendacją Magdaleny Sobiesiak na stanowisko w zarządzie Totalizatora. "W załączeniu przesyłam CV osoby rekomendowanej przez Ministerstwo Sportu i Turystyki do zarządu Totalizatora Sportowego. Napisz, proszę, w jakim terminie może nastąpić wybór" - cytował Bartosz Arłukowicz (Lewica). Rosół nie zaprzeczał, że skierował te słowa do wiceministra skarbu. Zaprzeczał jednak, iż była to rekomendacja ministerstwa sportu. Przekonywał, że słowa "rekomendacja" użył w znaczeniu potocznym - chodziło mu o to, że przedstawiona osoba jest godna polecenia. Słowa, iż ta rekomendacja pochodzi z ministerstwa sportu, uznał za "niefortunne", bo faktycznie resort sportu nie robił rekomendacji Magdalenie Sobiesiak, a maila wysłał nie jako pracownik ministerstwa, lecz jako "Marcin Rosół - osoba fizyczna". Wyjaśniał, że o treści e-maila nie wiedział minister Mirosław Drzewiecki. - Intencją maila było zapytanie, czy ta osoba ma odpowiednie kwalifikacje, żeby ubiegać się o stanowisko w zarządzie Totalizatora, ponieważ wcześniej rozmawialiśmy o tym, że będą dokonywane zmiany - tłumaczył Rosół. Wyjaśniał, że był proszony przez Leszkiewicza, by go powiadomił, jeśli będzie wiedział o kimś, kto ma odpowiednie kwalifikacje, by pracować w zarządzie Totalizatora. Jak się później okazało, chyba "niezwykły zbieg okoliczności" sprawił, że taka odpowiednia osoba się znalazła. Arłukowicz dopytywał, czy Rosół w taki sposób pomagał w znalezieniu pracy innym tysiącom osób poszukującym pracy i czy wysyłał e-maile z rekomendacjami osób prywatnych na stanowiska w spółkach Skarbu Państwa. Z odpowiedzi Rosoła wynika, że zrobił to jedynie w przypadku Magdaleny Sobiesiak.
Sobiesiak petent niezwykły Były szef gabinetu politycznego ministra sportu pytany był także o pomoc, jaką świadczył Sobiesiakowi w innych jego interesach. Rosół oświadczył, że nigdy niczego w żadnym ministerstwie ani urzędzie dla Sobiesiaka nie załatwiał. A Sobiesiaka traktował jako zwykłego "petenta", który zwraca się o pomoc. Z pomocy, jaką świadczył biznesmenowi, wynika jednak, iż Sobiesiak mógł liczyć na dobrą opiekę. Mariusz Kamiński zeznał m.in., że Rosół mógł np. załatwić Sobiesiakowi w Ministerstwie Środowiska zezwolenie na wycięcie lasu pod budowę wyciągu narciarskiego. Chodziło o inwestycję w Zieleńcu. Decyzję ministra środowiska ze zgodą na wycinkę Sobiesiakowi przesłał faksem Rosół, czyli urzędnik ministerstwa sportu. Rosół tłumaczył, że Sobiesiak prosił go o "grzecznościowe przefaksowanie tego dokumentu". Zaprzeczał też, jakoby pomagał biznesmenowi w kolejnej inwestycji, stwierdzając, iż nieprawdą jest, jakoby miał uczestniczyć w ustawianiu przetargu na dzierżawę wyciągu narciarskiego w Czorsztynie. Zaprzeczał, jakoby pomagał Sobiesiakowi w ustawieniu przetargu na lokal na warszawskim Żoliborzu. Tam Sobiesiak chciał urządzić kasyno. Sobiesiak zwracał się do Rosoła, by sprawdził, czy prawdą jest to, że przetarg na ten lokal jest ustawiony pod konkretnego oferenta. Artur Kowalski
O motywach - ani słówka "I to przysłowie: lepsza zgoda od niezgody. Zaplątaj dobrze węzeł, końce wsadź do wody" - takimi porzekadłami próbował kapitan Ryków przekonywać majora Płuta, żeby puścił w niepamięć albo przynajmniej zbagatelizował zajazd u Sędziego Soplicy. Jak wiadomo, Płut z udawanym oburzeniem odmówił, zasłaniając się powinnościami "służby" ("a służba to nie drużba, stary, głupi Ryków!"), ale tylko dlatego że spodziewał się wydębić od Sędziego po tysiąc rubli od głowy ("tysiąc rubelków gotówką; tysiąc rubelków Sędzio, to ostatnie słówko!"). O czym poucza nas ta historia? A o czymże by, jeśli nie o konieczności poszukiwania motywów? Właśnie młyny ludowej sprawiedliwości ponownie zaczęły mleć sprawę zabójstwa byłego komendanta głównego policji generała Marka Papały. Jak wiadomo, został on zastrzelony przez nieznanego sprawcę lub sprawców na parkingu przed swoim domem w Warszawie w czerwcu 1998 roku. Nie był już wówczas komendantem głównym, bo został z tego stanowiska odwołany przez ówczesnego ministra spraw wewnętrznych w rządzie charyzmatycznego premiera Buzka, Janusza Tomaszewskiego. Wybierał się na pozbawione wszelkiego znaczenia politycznego stanowisko oficera łącznikowego polskiej policji w Brukseli. W jakim zatem celu ktokolwiek miałby go zabijać? Zwykli gangsterzy nie mieli w tym żadnego interesu, bo chociaż Papała nie był już komendantem głównym, to jednak takie zabójstwo ściągało im na głowy całą policję, a więc szalenie utrudniało przestępczy proceder. Motyw polityczny, czyli władzy, też nie wchodził w grę, bo Papała właśnie odchodził z politycznego demi-monde'u. Jeśli wykluczyć jakieś romanse - a nie ma nawet najmniejszego śladu na ten temat - to jedynym motywem tej zbrodni pozostają pieniądze. Ale jakie pieniądze? Ponieważ o żadnych innych nie wiadomo, to pozostają te, o których dowiedzieliśmy się w związku z aferą "Olina". Podobno tylko jednego dnia PZPR miała przetransferować 22 mln franków szwajcarskich i 750 tys. dolarów - a proceder miał trwać podobno nieprzerwanie co najmniej 18 lat! Kiedy w początkach roku 1996 ta informacja się pojawiła, zdenerwowany prezydent Kwaśniewski zagroził, że jeśli jeszcze ktokolwiek piśnie na ten temat słówko, to on zarządzi "lustrację totalną". Groźba poskutkowała; następnego dnia Jacek Kuroń i Karol Modzelewski napisali pojednawczy list, że niech tylko Józef Oleksy poda się do dymisji i już się nie kłócimy. I od tamtej pory o sumach - sza! Nie wiadomo, ani ile ich jest, ani kto ma do nich dostęp, ani w jakim celu ich używa - i ciekawe, że wygląda na to, iż nikogo to nie interesuje. Otóż po roku 1997, kiedy to Leszek Miller zarekomendował Włodzimierzowi Cimoszewiczowi Marka Papałę na stanowisko komendanta głównego policji, mógł on wejść w posiadanie różnych informacji, między innymi również na temat sposobów dostępu do tego szwajcarskiego sezamu. Jeśli pojawiły się wobec niego takie podejrzenia, to mógłby to być wystarczający powód, by tworząca prawdziwy rząd III RP razwiedka zdecydowała o odstrzeleniu generała. Jakimś sposobem musiał się on o tym wyroku dowiedzieć, bo w dniu zabójstwa gorączkowo, chociaż bezskutecznie usiłował połączyć się telefonicznie z osobami, które prawdopodobnie podejrzewał przynajmniej o współudział w tej decyzji. Jednak tych alarmowych telefonów generała policji nikt nie odebrał, prawdopodobnie dlatego że wyroku nie można już było odwołać, więc cóż rozmówca mógłby generałowi powiedzieć? Ewentualnie tylko się zdekonspirować. A kiedy się okazało, iż Papałę zastrzelono, na miejscu zbrodni pojawili się dygnitarze. Co ich interesowało? Czy przypadkiem nie to, czy generał Papała nie został aby tylko postrzelony, czy też nie żyje na dobre? Teraz na rozprawie niezawisły sąd odczytuje obciążające m.in. Leszka Millera zeznania Artura Zirajewskiego, który umarł w więzieniu "z przyczyn chorobowych" na zator tętnicy płucnej. Chociaż zeznał, że Millera finansował Edward Mazur nie z pieniędzy ze szwajcarskiego sezamu, tylko z dochodów uzyskanych z przemytu narkotyków, to "Gazeta Wyborcza" i tak ostentacyjnie nie wierzy w ani jedno słowo. Rozumiem w związku z tym, że na wszelki wypadek lepiej dmuchać nawet na zimne i że ustalenia Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego z Aleksandrem Kwaśniewskim z 1996 roku nadal obowiązują, stojąc na straży największej tajemnicy III RP. SM
Sąd za Tuska jak za PRL? Cenzura w Wikipedii? Euro kaput? Rok 2008, Wrocław. Kończy się manifestacja z okazji rocznicy zbrodni katyńskiej. Grupkę demonstrantów z NOP i ONR otacza policja. Obserwujący to reżyser Grzegorz Braun pyta dowódcę o zamiary. Zostaje powalony na bruk i mimo że nie stawia oporu, skuty. Funkcjonariusze wyłamują mu palce. Na komisariacie poinformowany zostaje, że przesłuchiwany jest w charakterze świadka i nie ma podstaw do stawiania mu żadnych zarzutów. Po zwolnieniu wnosi skargę na działanie policji. Zostaje ona oddalona, a on sam oskarżony o pobicie kilku (!!!) policjantów. Braunowi grozi pięć lat więzienia, odbyło się już kilka rozpraw, za każdym razem utajnionych. Według Brauna sprawa byłaby tylko śmieszna, gdyby nie to, że policja i prokuratura najwyraźniej chcą posadzić go w więzieniu. Braun to autor demaskatorskich dokumentów, m.in.: „Plusy dodatnie, plusy ujemne” czy ostatnio (wspólnie z Robertem Kaczmarkiem) „Towarzysz generał”. Lech Wałęsa pomówił go o działanie na zamówienie. Sąd oddalił oskarżenie Brauna w tej sprawie, zapewne Wałęsa ma specjalne prawa jak jeden gatunek zwierząt w Folwarku Zwierzęcym Orwella.http://blog.rp.pl/wildstein/2010/02/16/sprawa-grzegorza-brauna
Kryzys w Grecji pokazuje, że nie należało jeszcze wprowadzać w UE wspólnej waluty - uważa publicysta "New York Timesa" i laureat nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii Paul Krugman. Krugman polemizuje z tezami, że główna przyczyną greckiego kryzysu był brak dyscypliny fiskalnej tamtejszego rządu. Inne kraje europejskie, jak Hiszpania, które w odróżnieniu od Grecji miały stosunkowo niewielki dług i nadwyżkę budżetową, też wpadły w poważne kłopoty wskutek kryzysu 2008 r. Hiszpania i Grecja mogłyby szybko przezwyciężyć kryzys dewaluując swoją narodową walutę - gdyby ją jeszcze miały. Jednak używając euro może odzyskać konkurencyjność tylko poprzez powolny proces deflacji, czemu towarzyszyć będzie bardzo wysokie bezrobocie. http://www.rp.pl/artykul/9211,434645_Krugman__Euro_hamuje_rozwoj_gospodarczy.html
Stało się dokładnie to, co przewidywał świętej pamięci Milton Friedman, pisząc, że euro to czysto polityczny projekt przygotowany na słoneczne dni - spłynie z pierwszym deszczem. Euro przechodzi największy kryzys w swojej 11-letniej historii, tymczasem Prezydent UE Herman Van Rompuy myśli wciąż tylko o tym, jak przez następne 10 lat UE będzie mogła chronić model socjalny.
http://www.rp.pl/artykul/9157,432179_Wroblewski__Nie_stac__nas_na_milosc_w_czasach_zarazy.html
Wikipedia cenzuruje prawdę o ministrze Skubiszewskim? Dziwne, że wszystkie media rozpoczynają streszczanie życiorysu byłego Ministra Spraw Zagranicznych, poczynając od lat osiemdziesiątych, kiedy miał już niemal 60 lat! Skubiszewski 20 lat wcześniej był aktywnym i entuzjastycznym tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Donosił na amerykańskich naukowców oraz własną rodzinę zamieszkującą w Wielkiej Brytanii. Przez całe osiem lat przyszły minister przekazał esbekom mnóstwo raportów. Moderatorzy wikipedii usuwali nawet bardzo ogólne informacje o współpracy polityka z SB. Czy wikipedii można jeszcze ufać jako źródłu wiedzy?
http://niezalezna.pl/article/show/id/30630
http://niezalezna.pl/article/show/id/27533
Sikorski oskarżył Wałęsę o tolerowanie lub zbieranie haków na niego. http://filipstankiewicz.salon24.pl/157232,sikorski-oskarzyl-walese-o-tolerowanie-lub-zbieranie-hakow
Prezes PiS powiedział, że nikt nie zbiera haków na Radosława Sikorskiego. Zaś użycie tego terminu uznał za nadużycie dziennikarzy Newsweeka, którzy przeprowadzali z nim wywiad. Nie użył tego słowa. Zbieranie haków to gromadzenie informacji, żeby kogoś szantażować. http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Nikt-nie-zbiera-hakow-na-Sikorskiego,wid,11975623,wiadomosc.html
Kłamstwa Giertycha wpisują się niestety w coś szerszego, w tę wojnę, którą wypowiedział nam Donald Tusk po wybuchu afery hazardowej. Od dłuższego czasu Roman Giertych gra z Platformą Obywatelską, co pomogło mu w przejęciu na jakiś czas władzy w publicznej telewizji za pomocą ministra skarbu Grada. http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Szef-PiS-pozywa-Giertycha;-to-wojna-ktora-wypowiedzial-nam-Tusk,wid,11991520,wiadomosc.html
Polska the Times: Radosław Sikorski jako minister obrony narodowej w rządzie PiS bronił białoruskiego szpiega, który próbował zwerbować byłego polskiego dyplomatę na Litwie. Po zabiegach ówczesnego szefa MON na rzecz białoruskiego agenta bracia Kaczyńscy zapewne doszli do wniosku, że minister dał się wciągnąć w niejasne gry wojskowych służb wywiadowczych i stracili do Sikorskiego zaufanie. http://www.wprost.pl/ar/187203/Sikorski-bronil-bialoruskiego-szpiega
Informacje byłego szefa LPR Romana Giertych o zbieraniu danych na opozycyjnych polityków w czasie rządów PiS to kłamstwo - oświadczył rzecznik klubu PiS Mariusz Błaszczak. Informacje o zakładaniu teczek, zbieraniu danych na opozycyjnych polityków są pomówieniem mającym wydobyć z politycznego niebytu pana Giertycha. Politycy i komentatorzy podejmujący z ochotą jego oszczerstwa kolejny raz chcą przyprawić nam gębę oszołomów i odwrócić uwagę Polaków od rzeczywistych problemów; bezrobocia, służby zdrowia, energetyki. Insynuacje Giertycha są podejmowane w mediach przez polityków PO. Mamy do czynienia z egzotycznym sojuszem propagandowym, który zapowiada początek brudnej kampanii wyborczej. PiS pyta dlaczego Giertych przekazuje informacje mediom, a nie prokuraturze. W prokuraturze i sądach należy przedstawiać dowody a w mediach można wylewać swoje żale i sensacje, bo coś się zawsze do pomówionego przyklei. Jarosław Kaczyński skieruje sprawę przeciwko panu Giertychowi na drogę prawną.
http://fakty.interia.pl/polska/news/pis-giertych-klamie-ws-hakow-bedzie-pozew,1440609
Rząd Tuska promuje matematykę - gigantyczny przekręt? http://filipstankiewicz.salon24.pl/157791,rzad-tuska-promuje-matematyke-gigantyczny-przekret
Danuta, siostra zamordowanego Krzysztofa Olewnika podejrzewa, że PO chroni układ przestępczy, który doprowadził do bestialskiego morderstwa jej brata i skutecznie wiele lat utrudniał wyjaśnienie tej sprawy. http://www.youtube.com/watch?v=19h6OkrlkHg&feature=related
Prokuratorzy odkryli szereg nieprawidłowości związanych z badaniem zwłok Krzysztofa Olewnika. Przesłuchiwali w tej sprawie pracowników olsztyńskiego laboratorium policyjnego, którzy mieli zeznać, że ich szefowa kazała im składać fałszywe zeznania i zapewniać, że badania były przeprowadzone zgodnie z procedurami. Po ostatnich przesłuchaniach, wycofali się z tych zeznań, wskazując, że kazała im je składać naczelniczka laboratorium. http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Moga-byc-zarzuty-w-zwiazku-z-badaniami-DNA-Olewnika,wid,11991882,wiadomosc.html
Konrad Szymański: Rząd uzależnia Polskę od Rosji. http://www.pis.org.pl/article.php?id=16793
Opłaty związane z rejestracją pojazdów drożeją od wtorku o 13-20 proc. Droższe będzie też wydanie prawa jazdy. Tusk mówił, że w tym roku podatki nie wzrosną. Zapewne dlatego rząd woli podnosić opłaty, choć w praktyce obowiązkowa opłata to podatek.
http://finanse.wp.pl/kat,104126,title,Rosna-oplaty-za-rejestracje-pojazdow,wid,11982142,wiadomosc.html
Blisko 140 posłów pomyliło się w swoich oświadczeniach majątkowych za 2008 rok wynika z kontroli sejmowej komisji etyki. To rekordowa liczba, np. w ubiegłym roku u ok. 40 parlamentarzystów. Ponad połowa niedbale wypełnionych oświadczeń należy do posłów PO. http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80271,7562103,Poslowie_myla_sie_w_oswiadczeniach__Najwiecej_ci_z.html
Poseł Janusz Palikot (PO) wrócił z podróży zagranicznej poturbowany. Ma złamane żebro i rozległy krwiak na klatce piersiowej. Poseł nie ujawnia okoliczności. Według GW Palikot spadł ze schodów w hotelu w Stambule. Fora puchną od prześmiewczych komentarzy internautów z sugestią nadużywania alkoholu przez posła PO, wzorujących się na insynuacjach Palikota pod adresem Prezydenta RP.
http://fakty.interia.pl/polska/news/janusz-palikot-wrocil-z-indii-poturbowany,1440211,3
Z sukcesami polityki zagranicznej na wschodzie ministra Sikorskiego jest jak z kwiatem paproci: piękny, wielki, wszyscy o nim słyszeli, ale nikt nie widział. Białoruska policja zatrzymała 40 członków Związku Polaków na Białorusi, m.in. jego prezes Andżelikę Borys. Niektórzy z nich w ekspresowym tempie zostali już skazani na areszt. PiS żąda wyjaśnień i reakcji premiera Tuska, który podczas kampanii wyborczej zaciągnął pewne zobowiązania wobec Andżeliki Borys i Związku Polaków, których nie zrealizował.
http://www.tvn24.pl/0,1643236,0,1,kwiat-paproci-ministra-sikorskiego,wiadomosc.html
http://www.tvn24.pl/0,1643300,0,1,pis-niech-sie-premier-wytlumaczy,wiadomosc.html
Zapomniane fakty z kariery Donalda Tuska i jego ekipy po 1989 roku. http://www.youtube.com/watch?v=jPsVPwHSaBA&feature=related
Profesor Andrzej Nowak cytuje Donalda Tuska. Fragment referatu pt. „III RP od polityki do postpolityki” wygłoszonego w dniu 11 grudnia 2009 roku w Sejmie RP na sesji Polska po XX latach.
http://www.youtube.com/watch?v=nNv1M-brusU
Nigel Farage (UKIP) opowiada historię o Europie. Barroso i Ashton (szefowa dyplomacji UE, na której kompletnie się nie zna) spuścili głowy, a znany demokrata Jerzy Buzek wyłączył Panu Farage mikrofon, zapewne uważając że nadmiar wolności słowa nie służy demokracji. http://www.youtube.com/watch?v=45DarJCk4RY&feature=player_embedded
Przesłuchanie Ryszarda Sobiesiaka było jego kompromitacją. Zbigniew Wassermann relacjonuje: Wybuchaliśmy co chwila śmiechem. 28 lat pracy w hazardzie, a on mówi: „nie pytajcie mnie o hazard, bo ja się na tym kompletnie nie znam. Ale wiecie jaki premier Donald Tusk popełnił błąd? Taki, że nie poprosił mnie o konsultację przy tworzeniu ustawy hazardowej”. http://www.niezalezna.pl/article/show/id/30764
Zbigniew Chlebowski kłamie w sprawie finansowania swojej kampanii wyborczej przez Jana Koska. Nagranie wideo.
http://www.youtube.com/watch?v=WG-YD0JfMjI&feature
Ryszard Sobiesiak rozmawiał z Mirosławem Drzewieckim podczas spotkania w USA - zeznał biznesmen. Z kolei Drzewiecki zeznał, że ostatni raz widział się z Sobiesiakiem 22 września 2009 roku w Warszawie, w hotelu Radisson. Kto kłamie?
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Sobiesiak-z-Drzewieckim-w-USA-corka-buszuje-po-shoppingu---szczegoly-spotkania,wid,11982213,wiadomosc.html
Magdalena Sobiesiak wiedziała o konkursie w Totalizatorze Sportowym zanim został on ogłoszony. Ale nie wie skąd, nie wie od kogo i nie wie dlaczego. Równie dziwne jest, że nie wiedziała, jakie dochody osiągnie jako członek zarządu TS.
http://fakty.interia.pl/raport/afera-hazardowa/news/poslowie-komisji-o-zeznaniach-magdaleny-sobiesiak,1440231,6493
Córka Ryszarda Sobiesiaka Magdalena wyczerpująco zeznawała przed komisją śledczą. Dziennikarze dostrzegli, że w przerwie Sobiesiakówna odebrała telefon i od razu zmieniła taktykę, zamiast odpowiadać na pytania stwierdzała - nie wiem, nie pamiętam, wszystko już powiedziałam. Ciekawe z kim i o czym rozmawiała przez telefon.
http://www.efakt.pl/Kto-podpowiadal-Sobiesiakownie-,artykuly,64449,1.html
Łódzka prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie płatnej protekcji po medialnych doniesieniach na temat brata Mirosława Drzewieckiego. Miał on powoływać się na wpływy i proponować austriackiej firmie załatwienie umów na inwestycje nadzorowane m.in. przez ówczesnego ministra sportu. Pośrednictwo w załatwieniu kontraktów miało się odbyć w zamian za korzyść majątkową polegającą na przystąpieniu do nowo tworzonej spółki mającej realizować te inwestycje budowlane. Śledztwo wszczęto w zakresie płatnej protekcji. Grozi za to kara do 8 lat więzienia. Uwe Meyer - jeden z menedżerów Alpine Bau, z którym miał się spotkać Drzewiecki potwierdza doniesienia mediów i wersję prokuratury.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Brat-Drzewieckiego-pod-lupa-sledczych,wid,11990253,wiadomosc.html
Brat członka komisji hazardowej, Jarosława Urbaniaka, był szefem gabinetu politycznego ministra Tomasza Lipca, jednego ze świadków w aferze hazardowej. Poseł PO nie poinformował o tym jednak członków komisji. Jacek Babka, prezes Fundacji Badań nad Prawem uważa, że Urbaniak powinien poinformować członków komisji o związkach brata z Lipcem.
http://www.tvn24.pl/0,1643500,0,1,brat-sledczego-pracowal-z-lipcem,wiadomosc.html
Poseł Andrzej Halicki (PO) oglądał chyba inną transmisję zeznań R. Sobiesiaka niż wszyscy... Czy są jakieś granice w próbach robienia wyborcom wody z mózgu? http://www.tvn24.pl/2310020,28378,0,0,1,wideo.html
Prokuratura złożyła zażalenie ws. umorzenia afery węglowej. Sąd umorzył sprawę 3 mężczyzn, oskarżonych o wręczanie i przyjmowanie łapówek w handlu węglem, uznając, że w okresie, którego dotyczyły zarzuty, nie pełnili oni funkcji publicznych. Cała trójka usłyszała zarzuty w tym samym śledztwie, w którym miała je usłyszeć Barbara Blida. Według prokuratury zarówno doktryna prawa, jak i wcześniejsze orzecznictwo w tym zakresie wskazują, że członkowie zarządów jednoosobowych spółek Skarbu Państwa (takie funkcje pełnili dwaj z trzech oskarżonych) są osobami pełniącymi funkcje publiczne. Zatem czyny zarzucane im w akcie oskarżenia noszą znamiona przestępstwa łapownictwa. http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Prokuratura-zlozyla-zazalenie-ws.-umorzenia-afery-weglowej,wid,11972960,wiadomosc.html
Mianowany po usunięciu z funkcji szefa CBA Mariusza Kamińskiego rzecznik jest podejrzewany o dokonanie przecieku tajnych informacji podejrzanemu. Chodzi o sprawę korupcji w suwalskim biurze TVP SA. Na szefa tego biura TVP wpłynęło doniesienie do CBA od jednej ze współpracujących z telewizją producentek prywatnych, że Andrzej Sz. regularnie pobiera od niej procent od wypłacanych jej przez telewizję pieniędzy za zrealizowane materiały. CBA objęło Sz. kontrolą operacyjną i założyło mu podsłuch. Miesiąc później ktoś zadzwonił na policję w Suwałkach z telefonu na kartę pre-paid i poinformował, że Andrzej Sz. pije alkohol i przypuszczalnie zamierza potem prowadzić służbowy samochód. Policjanci zatrzymali auto, Sz. Był pijany, miał proponować im łapówkę, stawił duży opór, że nie dało mu rady 4 policjantów i musiano wezwać 2 kolejnych. Andrzej Sz. Skontaktował się z Jackiem Dobrzyńskim, który był wtedy rzecznikiem prasowym komendanta wojewódzkiego w Białymstoku. O tym, że informacje ze śledztwa wyciekają, agenci CBA przekonali się z billingów Sz. Okazało się, że zadzwonił na numer pre-paid (prawdopodobnie, by ustalić, kto na niego złożył donos), z którego dzwoniono na policję z informacją, że będzie prowadził pod wpływem alkoholu. Sprawy przecieku nie wyjaśniono, bo zgody na wykorzystanie zgromadzonych dowodów nie zgodził się ówczesny prokurator krajowy Marek Staszak. Ministrem sprawiedliwości był wówczas Zbigniew Ćwiąkalski. http://www.rp.pl/artykul/434028_Rzecznik_CBA_pod_lupa_biura_.html
Szef komisji śledczej Andrzej Czuma (PO) zachowuje się niekulturalnie wobec posłów opozycji, przerywa im, utrudnia pracę przyczyniając się do uczynienia z obrad kabaretu. http://www.tvn24.pl/2309203,28378,0,0,1,wideo.html
Senatorowie Zbigniew Romaszewski i Piotr Andrzejewski zostali zawieszeni na trzy miesiące w prawach członka klubu Prawa i Sprawiedliwości. To kara za to, że obaj głosowali przeciw uchyleniu immunitetu senatorowi Krzysztofowi Piesiewiczowi.
http://www.dziennik.pl/polityka/article548361/PiS_zawiesza_senatorow_Poparli_Piesiewicza.html Filip Stankiewicz
Mniej niż zero Podobno nie ma głupich pytań. Ponoć istnieją tylko niemądre odpowiedzi. Ale to nieprawda. Są pytania, których nie sposób ocenić wyżej niż na mniej niż zero. Oto politycy, dziennikarze i publicyści rozmaitej proweniencji rozpalają emocje Polaków, publicznie dopytując tych i owych, czy prezydent Lech Kaczyński powinien jechać na uroczystości do Katynia mimo braku oficjalnego zaproszenia ze strony rosyjskiej. I to jest właśnie przykład pytania źle postawionego. Czyli pytania ewidentnie głupiego, głupiego ze szczętem. A to, ponieważ właściwe pytanie winno brzmieć: w imię czego Donald Tusk zaproszenie przyjmuje, mimo że organizator uroczystości stara się zrobić wszystko, by w sposób ostentacyjny okazać lekceważenie urzędującemu prezydentowi Rzeczypospolitej?
KRYZYS PAŃSTWA Niestety, właściwa odpowiedź nie przejdzie dziś przez usta reprezentantom polskich "elit". Dzisiaj polską przestrzeń publiczną wypełniają inne słowa. Wsłuchuję się w nie uważnie, zwłaszcza w słowa nieustannie dezawuujące dobrą wolę polityków Prawa i Sprawiedliwości. A wpatrując się w twarze tych wielce utalentowanych medialnie michnikoidów, myślę sobie tak: czy oni są lojalni wobec Polski? Ani dekomunizacji, ani lustracji nie poparli. Sprawiedliwości wciąż szyli i nadal szyją kłamliwe buty. Uczciwość utożsamiają z zemstą oraz odwetem. W dalszym ciągu dobro ze złem zamieniają miejscami, elementarną przyzwoitość odsyłając dalej niż dokądkolwiek, dalej nawet niż do słownika staropolszczyzny. Teraz deklarują dekaczyzację, w tym haśle upatrując nadziei na wyborczą wygraną. Najwyraźniej licząc, że Polacy dadzą się oszukiwać w nieskończoność. Mnie nie oszukają. Da Bóg, nie oszukają innych: poziom długu publicznego nad Wisłą oscyluje już poza progiem niebezpieczeństwa, budżet ratuje kreatywna księgowość, mało tego, w 2010 roku czeka nas stopniowy, aczkolwiek ustawiczny wzrost bezrobocia, związany ze stygnącymi wciąż gospodarkami takich europejskich potęg ekonomicznych, jak Niemcy czy Francja. Reasumując: skoro lodowatą mamy zimę, zaś bilans musi wyjść na zero, zatem wiosna, lato i jesień będą gorące. Nie warto się zakładać, wszak kryzys państwa widać jak na dłoni: wiarygodność partii rządzącej ratowana jest medialnymi sztuczkami pijarowców, służby specjalne namaszczają na prezydencki stolec autorskich "zbawców narodu", sprytnie dzieląc strefy wpływów z daleka od oczu opinii publicznej, ta zaś w istocie ślepnie, nie dostrzegając, jak bardzo uwikłane w operacyjne gry pozostają nadwiślańskie media.
IDEE I ICH KONSEKWENCJE Wszystko powyższe, to twarz naszej polityki wewnętrznej. Na zewnątrz prezentujemy natomiast twarz klauna, uśmiechając się uniżenie wobec państw realizujących perfekcyjnie własne interesy polityczne i gospodarcze. Powtórzę: współczesna Polska jedynie z pozoru jawi się państwem suwerennym, zaś większość polskich polityków to banda eunuchów dotkniętych umysłową zaćmą, dla których kwestie w rodzaju polskiego interesu narodowego to termin intelektualnie niebezpieczny, politycznie niepoprawny, a przy tym niosący zarzewie eksplozji populistycznego nacjonalizmu. Zatrważający brak zdrowego rozsądku oraz niechęć bądź autentyczna nieumiejętność dostrzeżenia odłożonych w czasie konsekwencji nierozsądnych działań - oto choroba trawiąca polityczne życie naszych "elit". Notabene katastrofalne skutki braku rozsądku możemy obserwować jak Ziemia długa, szeroka i okrągła. Niedawno przy okazji relacjonowania przez TVN24 wydarzeń rozgrywających się na jednej z plaż Nowej Zelandii, gdzie morze wyrzuciło na brzeg około sześćdziesięciu waleni. Mimo wysiłków ludzi dobrej woli, udało się uratować jedynie 42 osobniki. "Pozostałe zwierzęta zmarły" - dokładnie tymi słowami spuentowała rzecz spikerka. I chyba nie było to przejęzyczenie, boć podobne idiotyzmy powszednieją - gdzie się tylko da i gdzie im na to pozwolić, piewcy postępu zrównują zwierzęta z ludźmi. Przeto nie miejmy złudzeń: przyjdzie czas, gdy postęp do spółki z nowoczesnością spuchną tak bardzo, że inni, równie bezrefleksyjnie i wedle jakowychś kryteriów, dajmy na to merkantylnych (kto wie?), zrównają ze zwierzętami nas. No nie ma na to rady: idee mają swoje konsekwencje, słowa to sposób wyrażania myśli, a te kreują określony kształt otaczającej nas rzeczywistości. Innymi słowy, jej formę oraz tożsamość. Bo przecież nie tylko człowiek ją ma. Świat, w jakim poruszamy się na co dzień, również posiada tożsamość, tę sobie przypisaną. Przecież to nie z innego powodu pytanie, w jakim stanie znajduje się ona aktualnie, a w jakim stanie właściwie być powinna, należy do pytań ze zbioru tych fundamentalnych. Najwyższy po temu czas, byśmy o tożsamość naszego świata zaczęli troszczyć się na poważnie. Tak, jak na to zasługuje. W przeciwnym razie kto inny wykreuje ją dla nas. I wówczas na lament będzie już za późno.
Krzysztof Ligęza
Walka klasowa bez prochu Ach, w jakich ciekawych czasach żyjemy! Przypominają zarazem ostatnie chwile na "Titanicu", z tym że nie gra żadna orkiestra, tylko powietrze wypełnione jest jazgotem mężyków stanu, spierających się w mediach i komisjach śledczych o różnicę łajdactwa - oraz ponurą wizję Ojca Narodów, który chyba nie bez racji zauważył, że walka klasowa zaostrza się w miarę postępów socjalizmu. Socjalizm, jak wiadomo, zasadza się na przekonaniu, iż podział dochodu narodowego w zasadzie powinien dokonywać się pod przymusem i za pośrednictwem władzy publicznej, to jest - poprzez państwo. Takiemu poglądowi hołduje znaczna część tak zwanych polityków prawicowych, skupionych wokół Jarosława Kaczyńskiego, oraz co najmniej tyle samo działaczy Platformy Obywatelskiej. Przyczyną nie są bynajmniej jakieś głębokie przemyślenia ideologiczne, tylko całkiem prozaiczna okoliczność, że taki mechanizm sprzyja lawinowemu rozmnażaniu posad, to znaczy - wesołych miejsc nie tyle pracy, co miejsc, w których pobiera się pieniądze ukradzione ludziom doprowadzonym do stanu bezbronności pod pretekstem roztaczania nad nimi "opieki". Pod tym względem politycy PiS nie różnią się od polityków PO - co znakomicie ilustruje casus posła Antoniego Mężydły. Jak wiadomo, przeszedł on z PiS do PO, składając przy okazji niewątpliwie szczerą deklarację, iż nie musiał przy tym zmieniać poglądów. Powiem więcej - pod tym względem jedni i drudzy nie różnią się od polityków tak zwanej lewicy, którzy z tych samych powodów uważają dokładnie tak samo. O tak zwanych ludowcach szkoda nawet wspominać, bo od co najmniej stu lat najtwardszym jądrem programu politycznego stronnictw ludowych jest dojenie państwa pod pretekstem, że "najcięższa jest dola chłopa". Oczywiście oprócz tego zasadniczego podobieństwa są też i różnice; poszczególne ugrupowania pragną "odsunąć się" wzajemnie "od władzy", żeby zostało więcej dla nich. I to jest właśnie owa "walka klasowa", o której wspominał Ojciec Narodów, a którą dyskretnie, za pomocą agentury, rozbudowanej nie tylko w ostatnim dziesięcioleciu PRL, ale również - a może przede wszystkim - w 20-leciu Polski Niepodległej, nadzoruje razwiedka, której najtwardszym jądrem pozostaje wywiad wojskowy z komunistycznym rodowodem. Właśnie generał Dukaczewski, ostatni szef "rozwiązanych" we wrześniu 2006 roku Wojskowych Służb Informacyjnych , stanął na czele organizacji SOWA, założonej gwoli obrony "dobrego imienia" razwiedki. Najbardziej spektakularnym wyrazem tej reżyserii jest wyrok niezawisłego sądu, uniewinniający Andrzeja Milczanowskiego z przestępstwa polegającego na tym, iż jako minister spraw wewnętrznych publicznie oskarżył ówczesnego premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji. Niezawisły sąd uznał, że czyn ten charakteryzuje się "znikomą szkodliwością społeczną", w związku z czym przestępstwem nie jest. Od razu widać, że niezawisły sąd orzeka według podstawowej konstytucyjnej zasady III RP, że "my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych", a jeśli ze względu na konieczność prowadzenia walki klasowej, żeby "pięknie się różnić", czasami nawet ruszacie - to jednak tak, żeby wszystko zakończyło się wesołym oberkiem. Pierwszą jaskółką zwiastującą zaostrzenie się walki klasowej był wywiad, jakiego prezes Jarosław Kaczyński udzielił tygodnikowi "Newsweek". Dał tam do zrozumienia, że ministrowi Radosławowi Sikorskiemu przytrafił się szalenie kompromitujący casus pascudeus, o którym wie prezydent, premier Tusk, no i oczywiście on też - ale o co chodzi - nie powie, bo to tajemnica państwowa. Dziennikarze zaczęli w związku z tym pisać o "hakach" na Sikorskiego, ale na takie dictum prezes Kaczyński ostrzegł, że on tego zakazanego słowa nie użył, więc za przypisywanie mu go będzie stawiał winnych przed niezawisłym sądem. Minister Sikorski doniesienia te zbagatelizował, natomiast premier Tusk najwidoczniej uznał, że jest to okazja schwytania prezesa Kaczyńskiego we własne sidła. Oświadczył, że on o żadnym casusie Sikorskiego nie wie, zażądał stosownych dokumentów od ABW, a kiedy otrzymał stamtąd wiadomość, że żadnych takich dokumentów nie mają, oficjalnie zażądał wyjaśnień od prezydenta. Sprawa jest więc, jak powiadają w niezawisłych sądach, "rozwojowa", zwłaszcza, że o "hakach" kolekcjonowanych przez PiS na swoich przeciwników zaczął rozpowiadać były wicepremier w rządzie Jarosława Kaczyńskiego Roman Giertych. W odpowiedzi Jarosław Kaczyński zapowiedział wytoczenie Romanowi Giertychowi procesu przed niezawisłym sądem, a Roman Giertych - wytoczenie procesu Jarosławowi Kaczyńskiemu. Nie jest wykluczone, że tych procesów może być więcej, bo potencjalnym przeciwnikiem Prawa i Sprawiedliwości może okazać się właściwie każdy. Właśnie do grona przeciwników PiS dołączył semper fidelis senator Zbigniew Romaszewski, którego Jarosław Kaczyński "zawiesił" za głosowanie przeciwko uchyleniu immunitetu senatora Piesiewicza. Potraktowanie senatora Romaszewskiego przez Jarosława Kaczyńskiego tak samo jak swoich fagasów, musiało przelać czarę goryczy, bo senator Romaszewski nie tylko z PiS wystąpił, ale i skrytykował tę partię za niedostatek demokracji. Wprawdzie z PiS-em aż tak źle nie jest, ale niektórzy dalekowzroczni działacze, obawiając się, co będzie dalej, zaczynają powtarzać sobie po cichu anegdotkę o pewnym literacie, co to się ożenił, żeby podwoić liczbę swoich czytelników. Tymczasem do "hazardowej" komisji śledczej wzywani są kolejni świadkowie, z których zeznań wynikają nie dające się usunąć sprzeczności, chociaż wszyscy, ma się rozumieć, zeznają pod przysięgą. W tej sytuacji trzeba będzie znowu rozpocząć dyskusję o faktach, której, jak powszechnie wiadomo, unikają dżentelmeni. Wygląda na to, że w naszym politycznym establishmencie dżentelmenów już nie ma, to znaczy - oczywiście są, ale dżentelmenerię pozostawili w szatni, przebierając się w sejmowe drelichy robocze. Jest zatem więcej niż pewne, że prace komisji przeciągną się co najmniej do lata, a może nawet - do wyborów prezydenckich, które oczywiście będą swoistą kulminacją obecnego etapu zaostrzenia walki klasowej. W Platformie Obywatelskiej kandydata mają wyłonić prawybory, w których - jak przytomnie zauważył Chorąży Pokoju - ważne jest nie tylko, kto głosuje, ale przede wszystkim - kto liczy głosy. Głosować będą oczywiście członkowie PO, podobnie jak i liczyć głosy, więc prawdopodobieństwo, że wynik będzie całkowicie zgodny z oczekiwaniami razwiedki, graniczy z pewnością. A jakie są oczekiwania razwiedki? To można by ocenić na podstawie liczby i ciężaru gatunkowego "haków" poszczególnych kandydatów, bo to właśnie one określają stopień tak zwanej "przewidywalności" przyszłego prezydenta. Z tego punktu widzenia warto przytoczyć opinię redaktora Jacka Żakowskiego, uchodzącego w Salonie za "proroka mniejszego" - że Radosław Sikorski byłby dobrym kandydatem, ale dopiero w roku 2020, a teraz lepszy jest Bronisław Komorowski. Pomysł prawyborów skrytykował dr Andrzej Olechowski, twierdząc, że oznacza on upartyjnienie prezydentury, do czego on, jako kandydat niezależny, nie chce przykładać ręki, i zaapelował do członków i sympatyków PO, by niezależnie od wyników prawyborów głosowali na niego. Kandydatem PiS jest oczywiście prezydent Lech Kaczyński, którego stręczy nie tylko brat, ale również poseł Antoni Macierewicz, twierdząc, że jeśli ten kandydat nie wygra, to "stracimy wszystko". Już mniejsza o to, co znaczy to "wszystko", ale co będzie jeśli Lech Kaczyński wygra? W oczekiwaniu na odpowiedź na to dramatyczne pytanie wypada odnotować wojnę polsko-białoruską, która też się zaostrza na podobieństwo walki klasowej. Polska, ma się rozumieć, może już tylko groźnie kiwać palcem w bucie, więc Sejm właśnie podjął uchwałę o potrzebie zastosowania wobec Białorusi sankcji, by w ten sposób skłonić złowrogiego Aleksandra Łukaszenkę do uznania Związku Polaków kierowanego przez panią Andżelikę Borys. Sęk w tym, że Polska żadnych prawdziwych sankcji zastosować już nie może, bo od 1 grudnia politykę zagraniczną UE oficjalnie prowadzi Angielka podobna do konia, która w tej sprawie zrobi tylko to, co jej zleci Nasza Złota Pani Aniela, być może po konsultacji ze swoim strategicznym partnerem Putinem. Ale przy pomocy takich uchwał można znakomicie się licytować, kto lepiej broni polskiego interesu narodowego. Nic to nie kosztuje, bo wszystko i tak skrupi się na Bogu ducha winnych białoruskich Polakach. Właśnie tamtejszy niezawisły sąd w Wołożynie odebrał Związkowi kierowanemu przez panią Borys Dom Polski w Iwieńcu i prawdopodobnie przekaże go Związkowi Polaków uznawanemu przez białoruskie władze. Wprawdzie już od 17 września, kiedy to prezydent Obama ogłosił, że już żadnych dywersantów na razie nie potrzebuje, walka z nienawistnym Łukaszenką zawisła w politycznej próżni, ale najwyraźniej dla naszych mężyków stanu jest ważnym środkiem terapeutycznym, rodzajem kataplazmu, jaki mogą sobie przyłożyć na różne kompleksy niższości. W tej sytuacji można liczyć tylko na cud. Potrzeba jest matką wynalazków, więc jeśli potrzeba cudu, to cud się pojawia. I rzeczywiście - przedstawiający komisji śledczej powołanej przez Sejm gwoli kanonizacji Barbary Blidy swoją opinię ekspert kryminolog powiedział, że Barbara Blida wprawdzie popełniła samobójstwo, ale przy pomocy ślepego naboju. Okazuje się, że jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści. Czy to wystarczy do uznania pani Blidy za santa subito? Być może tak, ale jeśli docelowo ma być kanonizowana, to chyba powinna popełnić samobójstwo, strzelając nie tylko ślepakami, ale i bez prochu? SM
Rozbawił posłów do łez Po lekturze stenogramów z zamkniętego posiedzenia wcale się nie dziwię. Był zabawny. Momentami bardzo. Na posiedzeniu podobno przekonujący. O tyle, że nie zastanawiał się nad tym, co mówił. I mówił dużo. Nie kończył zdań, robił wtrącenia. Innymi słowy, potok słów. Szkoda, że kiedy padały pytania o stenogramy podsłuchanych rozmów, mówił tylko: nie wiem, nie pamiętam, a poza tym, kiedy to było…
INACZEJ NIŻ DRZEWIECKI
FLORYDA Inaczej niż były minister sportu mówił nie tylko o ich ostatnim spotkaniu. Tym na Florydzie, Według Drzewieckiego, ostatni raz widzieli się 22 września, w warszawskim hotelu Radisson. Przed komisją powiedział także, że po wybuchu afery hazardowej nie miał z Sobisiakiem żadnego kontaktu.
ORLIKI Było takie spotkanie z końcem 2008 roku. Kiedy to Ryszard Sobiesiak poznał Marcina Rosoła. Mirosław Drzewiecki zeznał, że do tego spotkania doszło przy okazji otwarcia kolejnego Orlika. W Gdowie, w Małopolsce: Nie, to nie było przypadkowo, bo nie wiem, czy dokładnie pamiętam, ale pan Sobiesiak jako były piłkarz był bardzo ciekaw, jak te „Orliki” w naturze wyglądają, a to były jedne z pierwszych wtedy otwierane i w tym czasie, jak mnie pytał przy okazji, kiedy, gdzie będziemy otwierali, żeby on zobaczył, zerknął, jak to wygląda. I wcześniej to musiało być… musieliśmy mieć już daty wyznaczone, kiedy będzie otwarcie w Gdowie, w Małopolsce czy w innym miejscu. Ryszard Sobiesiak zeznał, że Orlików nie oglądał. Był za to potem w Krakowie. Nocował w tym samym hotelu, co Drzewiecki i Rosół. I spotkali się przy kolacji. O czym rozmawiali? Tego już ani Drzewiecki ani Sobiesiak nie pamięta.
Poseł Bartosz Arłukowicz: A po co pan pojechał wtedy te Orliki oglądać? Pan Ryszard Sobiesiak: Ja nie oglądałem tych Orlików.
Poseł Bartosz Arłukowicz: To po co pan pojechał do Krakowa? Pan Ryszard Sobiesiak: Ja jechałem do Zakopanego chyba, panie pośle. Nie pamiętam dokładnie…
Poseł Bartosz Arłukowicz: No właśnie. Jest zamknięte, to pogadajmy no. Pan Ryszard Sobiesiak: Ja tu mówię. No to nie wiem, ja przejez… No, ja parę razy wyjechałem z Łodzi, z Wrocławia w drugą stronę niż myślałem, nie, i na autostradzie się kapnąłem, że nie to. Więc ludzie mówią mi: Weź se kierowcę. Będziesz wiedział, gdzie jeździsz. Więc może jechałem do Zakopanego, no nie wiem. Jechałem w tą stronę i dzwoniłem do pana Drzewieckiego. Jest. No to rozmawiałem z nim. Ale nie wiem o czym, po co i na co.
Albo Ryszard Sobiesiak ma tak dużo czasu, że postanowił po prostu wpaść po drodze do Krakowa. Albo miał tak pilna sprawę do omówienia z ministrem Drzewieckim, że kilometry nie miały znaczenia. To także pytanie do Marcina Rosoła. Był przy kolacji. Może on temat rozmowy pamięta?
GONDOLA Chodziło o spotkanie na początku 2009 roku. Mirosław Drzewiecki mówił o pierwszym kwartale. Ryszard Sobiesiak chciał zbudować gondolę na Wiśle. Przyszedł do Drzewieckiego i podzielił się z nim pomysłem: Pan Sobiesiak jako petent wtedy uzyskał ode mnie odpowiedź, że to jest nie moja kompetencja, że ja się tym nie zajmuję, natomiast sprawa może być interesująca na przykład dla magistratu. I wtedy to, co zrobiłem, to skierowałem pana Sobiesiaka do magistratu, i koniec, bo to tylko ci, którzy mają kompetencje, mogą oceniać, czy pomysł jest w ogóle godny, no, brania pod uwagę.(…) I nie wykluczam, że powiedziałem, że to powinien być adresatem pan wiceprezydent Wojciechowicz, bo on będzie w stanie ocenić, czy Warszawa w ogóle jest czymś takim zainteresowana. Ale to jest dokładnie, przy wszystkich innych propozycjach inwestycji, petenta Kowalskiego czy Nowaka, dokładnie taka sama rzecz. Nie moja kompetencja, to się kieruje do innego urzędu, który ewentualnie może w tej sprawie podejmować decyzje. Już pomijam, że w mowie wstępnej Mirosław Drzewiecki mówił tak: Nie rozmawialiśmy na temat jego interesów, także tych związanych z hazardem. Nie pomagałem mu w sprawach związanych z jego działalnością gospodarczą. Ryszard Sobiesiak zeznał, że Drzewiecki go z wiceprezydentem Warszawy umówił: Poseł Beata Kempa: Dobrze, to przepraszam, źle zrozumiałam. Z którym prezydentem pan rozmawiał? Pan Ryszard Sobiesiak: A jak się nazywają wice… Na „w”. Wojciechowski.
Poseł Beata Kempa: A kto pana… Czy ktoś pośredniczył w umawianiu, czy pan sam? Pan Ryszard Sobiesiak: Tak.
Poseł Beata Kempa: Kto? Pan Ryszard Sobiesiak: Z tego, co ja sobie… No, chyba pan Drzewiecki.
Poseł Beata Kempa: Pan Drzewiecki. Pan Ryszard Sobiesiak: Umówił mnie, wysłał mnie tam do pana prezydenta i to było jedyne spotkanie, które pamiętam. Więcej nie pamiętam.
JAKA AFERA? Ryszard Sobiesiak oświadczył, że afery nie ma. A właściwie jest. Tylko nie jego. To afera Mariusza Kamińskiego, który kłamie i manipuluje. O kłamstwach, które - zresztą słusznie - Sobiesiak wytknął Kamińskiemu – za chwilę. Póki co – kilka słów o tym od czego afera się zaczęła. Sobiesiak: Nigdy nie nakłaniałem żadnych osób do podejmowania takich działań. Znam Zbigniewa Chlebowskiego, Mirosława Drzewieckiego oraz Grzegorza Schetynę. Nigdy – i mówię to z całą stanowczością i przekonaniem – nie namawiałem żadnego z nich, ani żadnego innego polityka, aby nielegalnie wpływał na stanowisko prezentowane w sprawie dopłat czy też w jakiejkolwiek innej sprawie ustawowej. Rzeczywiście, czego nie ukrywam, kilkakrotnie w trakcie... kilkakrotnie w trakcie rozmów z panem Chlebowskim wyraziłem krytyczne oceny dotyczące zmian, jakie zmierzało wprowadzić Ministerstwo Finansów. W analizie CBA, która wisi na stronie komisji, czytamy stenogramy, które tym słowom Ryszarda Sobiesiaka przeczą. Wystarczy przywołać jedną z rozmów:17 maja 2009 – Ryszard Sobiesiak rozmawia z Janem Koskiem. Kosek pyta, czy rozmawiał z Chlebowskim i czy oni to zblokują. Sobiesiak odpowiada: on mówi tak i dodaje: opier… go za to, że mówił co innego, że przynajmniej pół roku spokoju. Nie będę cytować wszystkich stenogramów, bo jest ich bardzo dużo. Wśród nich słowa o tym, że na coś się panowie umówili, że trzeba skompromitować ministra Kapicę i wyrzucić panią dyrektor z ministerstwa finansów. Wreszcie, że trzeba przygotować plan i przekazać człowiekowi Mirka, który to poprowadzi. Jest jeszcze fragment rozmowy z 16 kwietnia 2009 – Sykuckiego z Sobiesiakiem – Sobiesiak mówi, że mieli dać nowe obiekcje i na pewno jest wycofane do uzgodnień jakiś tam. Dodaje, że kolega mu powiedział, że wszystko będzie dobrze. To dość osobliwy sposób wpływania na proces legislacyjny. Sobiesiak mówi, że nie namawiał do nielegalnych działań. Ze stenogramów wynika, że namawiał co najmniej do blokowania ustawy. Nie mówiąc już o planie skompromitowania Kapicy. Czy to jest działanie zgodne z prawem? Prawnicy wiedzą lepiej. Ale namawianie do blokowania ustawy (na dodatek w takim trybie) – moim zdaniem - łamie przynajmniej ustawę o działalności lobbingowej.
CHCIAŁ LEGALNIE? Podczas jawnej części posiedzenia Ryszard Sobiesiak przekonywał śledczych, że gdyby tylko mógł, to on by legalnie do swoich racji przekonywał, ale nie było mu dane: Od wielu lat zabiegaliśmy, podobnie, jak wielu innych przedstawicieli różnych branż gospodarki, o możliwość wystąpienia i zaprezentowania swoich racji w trakcie posiedzeń sejmowych komisji pracujących nad regulacjami dotyczącymi poszczególnych biznesów, ale, jak widać, lepiej spotykać się na komisji śledczej. Konsekwentnie politycy razem z urzędnikami odmawiali nam tego prawa, mimo iż art. 54, art. 61, art. 63 konstytucji dają nam takie uprawnienia. Jako obywatele Rzeczypospolitej mamy prawo zgłaszać swoje uwagi i wnioski, mamy prawo uczestniczyć w pracach organów wybieralnych i wpływać na kierunek, na kierunki ich prac. Wypada zapytać, ale pytanie to chyba nie padło podczas posiedzenia komisji, którzy politycy i urzędnicy odmawiali mu tego prawa? I jeszcze – jak Ryszard Sobiesiak chciał brać udział w pracach sejmowych komisji, skoro ustawa od kwietnia 2008 aż do wybuchu afery hazardowej do Sejmu nie dotarła. Chwile później Sobiesiak żalił się, że nie było wysłuchania publicznego. Nie było, bo żeby było, to ustawa musi trafić do Sejmu, prawda? Poza tym, jak jeszcze inaczej Ryszard Sobiesiak chciał na proces legislacyjny wpływać? Mógł poprosić Zbigniewa Chlebowskiego, żeby napisał interpelację, ale takiego fragmentu w stenogramach nie znajduję. Interpelacji Chlebowskiego też nie.
TO JAK BYŁO? Za zamkniętymi drzwiami mówił o tym więcej. Nie wykluczył, że z Chlebowskim i Drzewieckim mógł o ustawie rozmawiać, ale nie tak, jak przedstawia to CBA, czyli żadnych nacisków i próśb. Więc co? Co najwyżej, pretensje i krzyki. Przy wódce. Albo przez telefon: Jak spotkaliśmy się gdzieś tam przy wódce czy… Ja kiedyś, z tego, co ja pamiętam, chyba ten stenogram nawet czytałem, jak gdzieś tam krzyczę do Mirka. Może byliśmy gdzieś kiedyś przy wódce albo… to mówiłem: co robicie, zobaczycie, co się z tym stanie. Ale to nie było coś, co ja siedziałem, notowałem: jutro będę tam, pojutrze tu, to mu zawieź, tam mu zawieź, nie wiem.
Więc, jeżeli chodzi o, proszę mi wierzyć, to tylko Mirek wie na pewno i ja. Ani razu o tych 10%, oprócz tego, że go wyzwałem raz przez telefon, nigdy go nie prosiłem, ani w czerwcu, ani w lutym. Macie te z CBA nanopodsłuchy, jak Sławek do mnie mówi, że Drzewiecki się raz wycofał, raz. Ja nie miałem pojęcia, że on raz się, raz jest za, raz przeciw. Nigdy na ten temat z nim nie rozmawiałem. Znowu odsyłam do stenogramów. Chyba, że – jak sugeruje Sobiesiak – wszystkie są zmanipulowane. To byłaby naprawdę gigantyczna praca… Przekaz Ryszarda Sobiesiaka był jasny: ja jestem prosty, uczciwy biznesmen. Trochę na nich krzyczałem, ale tak naprawdę nie wiem, o co chodzi. Warto wspomnieć, że o wyroku za korupcję, który na nim ciąży powiedział, że został wydany na podstawie pomówień oszusta. Te słowa padły w początkowym oświadczeniu. Za zamkniętymi drzwiami mówił m.in.: raz byłem karany i uważam, że... sądy są niezawisłe. Cóż. Każdy znajdzie coś dla siebie. Oświadczenie było przygotowane zapewne nie tylko z prawnikiem. To, co za zamkniętymi drzwiami już nie.
ZE STENOGRAMÓW SIĘ NIE PRZYGOTOWAŁ W dużym skrócie – nie pamięta. I nawet nie próbuje. Czasami rzecz obraca w żart, ale nie zawsze było to śmieszne. Na jawnym posiedzeniu poseł Arłukowicz cytował serię niecenzuralnych słów i pytał, o kogo i o co dokładnie chodziło. Sobiesiak się uśmiechał. Ale nie pamiętał. Podobnie było za zamkniętymi drzwiami. O wojnie, którą miał stoczyć Zbigniew Chlebowski w czwartek 17 lipca 2008? O której mówi Sobiesiakowi 20 lipca: Myślałem, że ja tą wojnę stoczyłem, ale to mi się pomyliło. Pani poseł, naprawdę nie przypominam sobie. Nie mam pojęcia, o czym rozmawialiśmy półtora – prawie już dwa lata teraz będzie – dwa lata temu. Ale, przepraszam, czy mogę pani wejść w słowo? Nawet nie wiem, o czym pani mówi, naprawdę, ja tego w ogóle nie rozumiem. Półtora, dwa lata temu, pani coś ode mnie wymaga. Nie wiem, jaką wojnę, kto z kim i gdzie miał jakieś spotkanie, przecież ja nie jestem sekretarzem pana Drzewieckiego ani Chlebowskiego i nie mam pozapisywane, co oni mają tam w piątek, w sobotę czy w niedzielę. Naprawdę, proszę mi wierzyć. Ja bym chciał pani odpowiedzieć. Nie wiem, o czym, co miałbym powiedzieć, żeby pani była zadowolona. O planowanej prowokacji przeciwko Kapicy: Panie pośle, no, naprawdę nie przypominam sobie. Poza tym nie wiem, czy to nie jest wyrwane z kontekstu, co i jak. Nie, to było bardzo dawno, nie odniosę się do tego. Przecież nie chciałem, nie wiem, pana Kapicy zbić albo jeszcze coś, bo nie… I tak toczyła się rozmowa wokół kluczowych dla sprawy dowodów, czyli nagranych przez CBA rozmów. Dla tych, którzy mają wątpliwości, z jaką intencją przyszedł na posiedzenie komisji Ryszard Sobiesiak, jeszcze jeden cytat. Odpowiedź na kolejne pytanie o kolejny stenogram: Proszę mi wierzyć, nie wiem, nie przygotowywałem się na odpowiadanie pytań pod kątem stenogramów. Czyżby mecenas Bedryj nie uświadomił świadka, dlaczego, a także po co został przed komisję wezwany? Nie tylko po to, żeby na przykładzie zapałki zobaczyć, ile przedsiębiorca oddaje fiskusowi. Choć i to jest wiedza cenna.
PRZECIEKU NIE BYŁO Żeby być bardziej precyzyjnym. Przecieki były. Ale nie w „Pędzącym Króliku”. Ryszard Sobiesiak zapewniał komisję, że o akcji CBA dowiedział się z telewizji. Jedyne przecieki związane z tą sprawą, o jakich wiem, to przecieki podobno tajnych materiałów CBA w październiku 2009 r. i prokuratorskich protokołów z moich przesłuchań w ostatnim czasie. Zwracam uwagę, że przeciek nastąpił do tej samej gazety. Jeżeli czymś powinna się zajmować komisja, to wyjaśnieniem okoliczności tych przecieków, bo one miały miejsce bezsprzecznie i były ewidentnym złamaniem prawa. Nie mam żadnej, podkreślam, żadnej wiedzy na temat jakichkolwiek przecieków. Przecieku nie było także dlatego, że podsłuchy były od zawsze. Innymi słowy, słowa o CBA i KGB nie padały w tym konkretnym kontekście: Nie wiedziałem nic na ten temat, na temat podsłuchów złożonych, założonych na moich telefonach. Moje wypowiedzi KGB i CBA były komentarzem do manii podsłuchiwania wszystkich i wszystkiego. Nawiasem mówiąc, jak się okazało, nie pomyliłem się. Żyję w Polsce wystarczająco długo, aby wiedzieć, że podsłuch jest częścią naszej codzienności. Co więcej, przez lata pracy w branży hazardowej byłem wielokrotnie podsłuchiwany, kontrolowany i prześwietlany w ramach czynności sprawdzających. Ponieważ nie robiłem i nie robię nadal nic złego, nie miało to dla mnie znaczenia. To nie wiedział nic na temat założonych mu podsłuchów, wiedząc jednocześnie, że przez lata był wielokrotnie podsłuchiwany…
PRACA DLA CÓRKI Nic wielkiego. Jest świetnie wykształcona. Przekazałem jej CV kilku znajomym. To wszystko. Tak w dużym skrócie Ryszard Sobiesiak mówił o pracy dla swojej córki. Pracy w Totalizatorze Sportowym. Zaprzeczając, jakoby sprawa miała jakieś drugie dno. Faktem jest, że prosiłem znajomych, w tym m.in. pana Drzewieckiego, o pomoc w znalezieniu ciekawej pracy dla niej. Minister Drzewiecki poza przyjęciem i pochwaleniem CV mojej córki nic w tej sprawie nie zrobił. Nieprawda. Przekazał sprawę Marcinowi Rosołowi. I zapewniał (jak wynika z analizy CBA), że sprawę pilotuje i że wszystko powinno być dobrze. Mimo to Sobiesiak zeznał: Oświadczam kategorycznie, iż działania osób publicznych na rzecz mojej córki ograniczyły się wyłącznie do deklaracji pomocy, za którymi nie poszły żadne realne czyny. Gdy pojawiło się ogłoszenie o konkursie w totalizatorze, moja córka złożyła odpowiednie dokumenty i zamierzała zgodnie z obowiązującą procedurą wziąć udział w konkursie. Nieprawda. Już miesiąc wcześniej (26 czerwca, a ogłoszenie było 23 lipca) – drogą mailową – jej CV wysłał do wiceministra skarbu Marcin Rosół. Wycofała się, gdy okazało się, że ja jestem przeszkodą, ponieważ zajmuję się hazardem. Są na mnie donosy i nazwisko moje może być przeszkodą w ubieganiu się o tą funkcję. Dla pana Kamińskiego owe donosy oznaczają przeciek o akcji CBA. Dla mnie były one codziennością pracy w hazardzie. Niestety część osób pracujących w tej branży wierzy w cudowną moc likwidowania konkurentów przy pomocy donosu. Przez te lata napisano ich na mój temat wiele. Córka zeznała coś nieco innego. Że donosy nie tyle już były, co miały się pojawić, gdyby zaczęła w Totalizatorze pracować. Ciekawe, o których donosach mówił Sobiesiak? Przybyłowicza? Jeśli tak, to znowu pech, bo w nich jego nazwisko się nie pojawia. W swoich wywodach pan Kamiński dawał do zrozumienia, że chciałem opanować totalizator, a nie pomóc w zdobyciu pracy przez córkę. To kłamstwo. Od kiedy wspieranie ambicji zawodowych dzieci i prośby o pomoc w znalezieniu ciekawej pracy są przestępstwem? To prawa. Nie jest.
KŁAMSTWA KAMIŃSKIEGO Chodziło o spotkanie z Grzegorzem Schetyną. 29 września 2008. Miało się odbyć w biurze poselskim, ale Schetyna się spieszył na lotnisko. Panowie spotkali się „w biegu”, na lotnisku właśnie. Obaj zaprzeczają, by rozmawiali o ustawie hazardowej. Kamiński zeznał coś innego. Kamiński: Istnieją trzy zapisy rozmów telefonicznych bezpośrednio z godzin poprzedzających spotkanie. Dwa to są rozmowy z panem Janem Koskiem, który precyzyjnie instruuje, prawda, Ryszarda Sobiesiaka, jakie tematy ma poruszać, o czym ma mówić, jakie dokumenty pokazywać. Z tych rozmów wynika, że Ryszard Sobiesiak ma 15 stron jakichś dokumentów, które zamierza przekazać Grzegorzowi Schetynie. I jest rozmowa ze Zbigniewem Chlebowskim, gdzie też o tym rozmawiają, i tam pada słowo właśnie: nacisk – Czy mam naciskać Grześka? Tak, naciskaj, oczywiście. Tak że nie ma najmniejszej wątpliwości, że rozmowa ta była związana ściśle z ustawą Hazardową. Sobiesiak mówi tak: Proszę mi teraz wskazać, gdzie w nagranej przez CBA rozmowie mówię, że mam ze sobą dokumenty dotyczące ustawy. Mówię przecież, że takich dokumentów nie mam i w chwili spotkania nie będę miał. Z czego wynika, że chodzi o ustawę hazardową? Z czego wynika, że to jest przed spotkaniem z Grzegorzem Schetyną? Przecież to jest wszystko łgarstwo i konfabulacje. Sobiesiak dodaje, że z rozmów wynika, że „chudy Sławek”, czyli zapewne Sławomir Sykucki miał mu przygotować dokumenty, ale ich nie przygotował. Rozmowa miała dotyczyć Śląska Wrocław.
ROSÓŁ PŁACIŁ ZA SIEBIE Chodziło o pobyt Marcina Rosoła w ośrodku w Zieleńcu. Od 30 stycznia do 1 lutego 2009 roku. Kamiński: Marcin Rosół wraz z żoną i teściem spędzał ferie, nie sylwestra, tylko ferie, w ośrodku pana Sobiesiaka (…) Była to forma jakby podziękowania za załatwienie wycinki, prawda, drzew w Ministerstwie Środowiska…Dopytywany o to, czy Rosół zapłacił za siebie powiedział: Nie mieliśmy możliwości zweryfikowania tego faktu, tak jak nie mieliśmy możliwości zweryfikowania, czy pan Chlebowski i te trzy pokoje, czyli osoby, które w tych trzech pokojach były z nim, płaciły za pobyt. Mam nadzieję, że już jest to zrobione. Sobisiak: Zaprzeczam, iż Marcin Rosół wraz z żoną i teściem spędził ferie w moim ośrodku w Zieleńcu. To niby drobna różnica, ale pan Marcin Rosół był w ośrodku Szarotka dwa dni wraz ze swoim kolegą. Nieprawdą jest, iż jego… za jego pobyt zapłacił mój syn. Pan Kamiński kłamie celowo, że była to jakby forma podziękowania za załatwienie wycinki drzew w Ministerstwie Środowiska. O tym, że zapłacić miał syn nie mówił Kamiński. Pytał o to poseł Wassermann. Najpierw Mirosława Drzewieckiego, potem Ryszarda Sobisiaka.
SOBIESIAK ZAPŁACIŁ KARĘ Chodziło o wycięcie blisko pół hektara państwowego lasu w obrębie chronionego krajobrazu. I o rozpoczęcie budowy wyciągu w Zieleńcu bez wymaganych dokumentów. Sobiesiak dostał karę. Kamiński: Ryszard Sobiesiak mówi – dobrze, zapłacę karę, ale pod warunkiem, że nie wstrzymacie mi budowy, prawda. Kary zresztą do tej pory nie zapłacił, zresztą, jak mówił swojemu pracownikowi, że – kara karą, będzie odwołanie, to załatwimy to w odwołaniu. Tak że nawet takie interesy są kompleksowo obsługiwane przez Drzewieckiego, Chlebowskiego, asystentów Drzewieckiego, prawda. Sobisiak: I Kamiński twierdzi, że ja mam chody i posłów na posyłki. Wolne żarty. Dlaczego pan Kamiński sugerował, że będę się odwoływał od tej decyzji, że nie zapłaciłem kary, skoro w chwili, gdy wypowiadał te słowa, pieniądze były wysłane do urzędu w całości? Jak nazwać to inaczej niż kłamstwo w żywe oczy? Jeżeli przy realizacji wyciągu złamałem prawo, to poniosłem za to odpowiedzialność. Jak pisała „Rzeczpospolita”, ostatecznie decyzją Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych z 19 marca 2009 r. Winterpol musi zapłacić dwukrotną należność za nielegalne wyłączenie gruntów – blisko 221 tys. zł. Pieniądze wpłynęły na konto dopiero w przeddzień przesłuchania Mariusza Kamińskiego przed sejmową komisją. Brygida Grysiak
Po wyroku w Wołożynie W środę 17 lutego białoruski sąd w Wołożynie wydał wyrok, w następstwie którego Dom Polski w Iwieńcu ma być przekazany uznanemu przez białoruskie władze Związkowi Polaków. Dotychczas właścicielem Domu Polskiego w Iwieńcu był Związek Polaków kierowany przez Andżelikę Borys. Jak wyjaśnił obecny na rozprawie przewodniczący Wspólnoty Polskiej poseł Maciej Płażyński, Dom Polski w Iwieńcu został przekazany przez Wspólnotę Polską Związkowi Polaków kierowanemu przez Andżelikę Borys i to on był jego właścicielem. Wprawdzie pani Borys nazwała postępowanie przed sadem w Wołożynie „farsą”, ale od wyroku zamierza się odwoływać, więc nie jest on jeszcze prawomocny. Jak wiadomo, polskie władze uważają reżim Aleksandra Łukaszenki za niepraworządny. W tej sytuacji pozbywanie się przez Wspólnotę Polską własności domów, których budowę finansowali polscy podatnicy należy uznać za wyjątkowo lekkomyślne. Przede wszystkim dlatego, że niepraworządnemu państwu łatwiej skonfiskować mienie własnych obywateli, niż mienie innego państwa. Mam nadzieję, że ktoś zapyta pana posła Macieja Płażyńskiego o powody tej lekkomyślności. Po drugie – z wypowiedzi pana posła Płażyńskiego wynika, że Wspólnota Polska przekazała Związkowi Polaków własność kilkunastu domów wzniesionych za pieniądze odebrane polskim podatnikom. Ponieważ właściciel może dowolnie rozporządzać swoją własnością, warto zapytać, czy teoretycznie możliwa jest sytuacja, że Związek Polaków, któremu Wspólnota Polska te nieruchomości przekazała, domy sprzeda, a uzyskane w ten sposób pieniądze przeznaczy na jakiś inny cel, albo zwyczajnie rozdzieli między członków – czy też Wspólnota Polska jakoś się przed taką możliwością prawnie zabezpieczyła? I wreszcie – czy Polska może uczestniczyć w takich sądowych postępowaniach jeśli nie jako strona, to przynajmniej – w charakterze interwenienta ubocznego – czy też pan poseł Płażyński obserwował ten proces jako osoba prywatna? SM
Igrzyska Olimpijskie i złodzieje Trwają Igrzyska Olimpijskie w Vancouver. I, jak zwykle: młodzi entuzjazmują się tym, jak skacze p. Adam Małysz czy jakiś inny neo-Marusarz – a starzy sobie narzekają… W Kanadzie narzekają na to, że znów będą musieli do tych Igrzysk dopłacić paręset milionów dolarów – choć gdy Vancouver ubiegało się o organizację tej Olimpiady, to wyliczało, ile samo m. Vancouver i Kanada na tym zarobią. A ja wzruszam ramionami… D***kracja to rządy przygłupów, którzy nie wyciągają żadnych wniosków z przeszłości. Przecież ten sam spektakl powtarza się co cztery lata. Jakieś miasta ubiegają się o organizację jakiejś imprezy, przedkładają plany, dowodzące, że miasto czeka Jasna, Świetlana Przyszłość – po czym przecina się jakąś wstęgę, zapala jakiś znicz, potem gasi ten znicz… i wychodzi, że trzeba było dopłacić… Dlaczego właściwie Vancouver dopłaci do Igrzysk kilkaset milionów dolarów? Dlatego, że w Kanadzie panuje względ na uczciwość. Gdyby panowało tam takie łapownictwo, jak w Grecji, w Polsce, na Ukrainie czy we Włoszech – to Vancouver dopłaciłoby ładne parę miliardów… Czy to znaczy, że w Vancouver politycy nie biorą łapówek? Nie znaczy. W gotówce nie biorą – ale samo pokazanie się na tle Flagi Olimpijskiej czy Zapalonego Znicza, wręczenie jakiegoś medalu, pokazanie się ze słynnym kanadyjskim sportowcem – to niemal pewny ponowny wybór. To wziątka w naturze. Tę łapówkę inkasuje polityk – a za Igrzyska w podatkach płaci szary obywatel, który nie tylko nic z tego nie ma, ale na czas Igrzysk ucieka z miasta. Należy pozbyć się wszelkich złudzeń, że z tego kraj może mieć jakiś dochód. Właśnie Portugalia, która gościła ME w 2004, przystąpiła do rozbierania pobudowanych wtedy stadionów. Portugalii nie stać, by do nich dopłacać. To znaczy: od początku nie było stać – ale siłą rozpędu dopłacano – tak jak my dopłacamy do tego i owego. W końcu ktoś odważył się podnieść świętokradczą rękę na stadion, po którym biegał w krótkich spodenkach sam sir Dawid Robert Józef Beckham. I rozbierają te cuda architektury, które tak sławiono osiem lat temu… W Wiedniu jeszcze dopłacają… W Polsce będzie dokładnie to samo. W projekcie pisało się, że Mistrzostwa będą dochodowe – przy kalkulacji, że np. „Stadion Narodowy” kosztować będzie 500 milionów. Teraz wycena dochodzi do 2 miliardów – ale mamy czas: dwa i pół roku, po których okaże się, że ten Stadion MUSI kosztować 3 miliardy. Byłoby, oczywiście, znacznie taniej kupić każdemu z kibiców, dla których starczyłoby miejsc, bilet na stadion w Rzymie czy w Kijowie – i pokryć mu koszta dojazdu, a nawet hotelu… Tyle że wtedy nie nakradliby się ci, którzy obławiają się teraz. Jak za coś wartego 500 mln zł zapłacimy choćby 2 miliardy – to jasne, że jest co ukraść. Dlatego wszyscy działacze, politycy i inni oficjele tak biją się o prawo do organizacji rozmaitych deficytowych imprez. Żyjemy w d***kracji – więc głupi podatnik dopłaca, i jeszcze jest z tego dumny! Zresztą: te 4 miliardy, które dopłacimy do Euro 2012, nie będą w całości zmarnowane. To, co rozkradną politycy, urzędnicy, budowlańcy i inni tacy – to zostanie przecież w kraju – no nie? Z tym, że już widzę te posiedzenia sejmowej komisji śledczej w sprawie „afery Euro 2012”… Spokojnie: gdy we Francji w 1892 wybuchła „afera panamska”, na której nakradła się – jak to w d***kracji, cała „klasa polityczna” – to poszedł siedzieć tylko jeden: ten, który się przyznał i jeszcze oskarżał innych. Więc jeśli nadal będzie trwał ten kretyński ustrój, to raczej nie da się tych cwaniaków rozliczyć… JKM
Nowa Partia Herbaciana 6 lutego 2010 roku, w Nashville w stanie Tennessee, odbyła się pierwsza w historii konwencja narodowa Tea Party – nowopowstałego ugrupowania politycznego zrzeszającego zwolenników konserwatyzmu społecznego i liberalizmu gospodarczego. Gwiazdą na zjeździe tej partii była kandydat na wiceprezydenta USA z ramienia partii republikańskiej z 2008 roku – Sarah Pallin. Partia Herbaciana (Tea Party) powstała po okresie protestów ,,herbacianych” 2009 roku, które były skierowane przeciw polityce gospodarczej i fiskalnej administracji Baracka Obamy.
Konserwatyści z Internetu Swoją nazwą Tea Party nawiązuje do słynnych protestów przeciw polityce podatkowej korony brytyjskiej w 13 koloniach Ameryki Północnej z 16 grudnia 1773 roku, kiedy członkowie organizacji ,,Synów Wolności” pod przywództwem Samuela Adamsa wyrzucili do wód zatoki bostońskiej cały ładunek herbaty znajdujący się na statkach Dartmouth, Eleanor i Beaver. Akcja, określana przez Brytyjczyków nazwą terrorystycznej, wśród Kolonistów znana jako patriotyczna, była protestem przeciw narzuconej koloniom Ustawie o herbacie (The Tea Act). W odwecie za utopienie cennego cargo, królewska marynarka wojenna zamknęła port w Bostonie, skazując miasto na powolną zagładę. To w efekcie przyczyniło się do radykalizacji nastrojów separatystycznych i wybuchu Rewolucji Amerykańskiej. Podobnie w zeszłym roku przez całe Stany Zjednoczone przeszła fala protestów przeciw podnoszeniu podatków przez rząd Obamy oraz wprowadzaniu w życie planu stymulacyjnego pod nazwą American Recovery and Reinvestment Act of 2009. Zeszłorocznym protestom przewodził republikański gubernator Teksasu – Rick Perry. Organizatorzy protestów doszli do wniosku, że jedynie stworzenie własnego stronnictwa politycznego daje im szansę na przedostanie się ze swoim przesłaniem do mediów krajowych. W ciągu roku ,,ruch herbaciany”, skierowany głównie przeciw polityce fiskalnej państwa, przeobraził się w złożoną organizację polityczną, sprzeciwiającą się programowo wszelkiej ingerencji rządu w sferę wolności gospodarczej i osobistej obywateli. W ciągu zaledwie 10 miesięcy spontaniczny ruch białej Main Street zaczął się przeobrażać w dobrze zorganizowane struktury partyjne. Przyczyniły się do tego głównie dyskusje na portalach społecznościowych, takich jak Twitter, My Space czy Facebook. Zadziwiający jest fakt, że jedno z największych stowarzyszeń zrzeszających konserwatystów w USA powstało głównie dzięki dyskusjom w internecie. Pod względem wykorzystania najnowszej techniki konserwatywna Tea Party jest organizacją ultranowoczesną.
Trzecia partia na Kapitolu? Pod względem organizacyjnym ruch społeczny Tea Party składa się z trzech elementów. Pierwszym jest grupa ,,Patrioci Partii Herbacianej” (The Tea Party Patriots), składająca się z tysiąca ochotników kierowanych przez byłego kongresmana republikańskiego, Dicka Armeya. Ich zadaniem jest propagowanie idei konserwatywnych społecznie i liberalnych gospodarczo na gruncie społeczności lokalnych. Drugim elementem działalności ruchu ,,herbacianego” jest uruchomienie specjalnej linii autobusowej – ,,The Tea Party Express” – której zadaniem jest ,,rozwożenie” po kraju agitatorów nakłaniających Amerykanów do programu wyborczego partii. Trzecim jest struktura partyjna – ,,Tea Party Nation” (Naród Partii Herbacianej) – organizacja założona formalnie podczas konwencji narodowej w dniach 2-4 lutego 2010 roku. Czy Tea Party Nation ma szansę zaistnieć na amerykańskiej scenie politycznej? Ta partia bez wątpienia już stanowi realną siłę na poziomie lokalnym. Na pewno są takie regiony w Stanach Zjednoczonych, gdzie idee konserwatywne społecznie trafi ają na bardzo podatny grunt i są też domagające się jałmużny socjalnej getta Nowego Jorku czy Chicago, gdzie Tea Party nie ma czego szukać. Bez wątpienia popularności temu młodemu ugrupowaniu dodaje działalność Baracka Obamy i jego ekipy. Nikt tak bardzo nie pracuje na rzecz zwycięstwa prawicy amerykańskiej w najbliższych wyborach jak sam Barack Obama. Od początku 2010 roku obserwujemy żałosny spektakl umizgiwania się prezydenta Obamy do ustawodawców z partii republikańskiej o poparcie dla większości reform społecznych forsowanych przez jego rząd. Jeżeli część z kongresmanów GOP ulegnie namowom prezydenta i zagłosuje za jego karkołomnymi reformami społecznymi, może to doprowadzić do silnego rozłamu w szeregach partii republikańskiej. Dla Tea Party taka sytuacja byłaby niezwykle korzystna. Powstałaby bowiem szczelina programowa, przez którą udałoby się wprowadzić działaczy tej partii do kongresu. We współczesnej historii USA takiej szansy na rozbicie monopolu demokratów i republikanów nie miała nawet założona przez Rossa Perota w 1996 roku Partia Reformatorska (Reform Party).
,,Pallin 2012”? Realnie oceniając szanse ,,herbaciarzy”, należy stwierdzić, że Tea Party ma niewielkie możliwości, żeby wprowadzić swoich ludzi na Wzgórze Kapitolskie. Jednak jako skrajnie prawicowa frakcja GOP mogłaby być realną siłą kształtującą amerykańską scenę polityczną. Antyobamowskie protesty ,,herbaciane” z zeszłego roku dowiodły, że dobrze zorganizowany ruch polityczny można stworzyć za pomocą internetu. Tradycyjne formy kampanii politycznych powoli odchodzą do lamusa. W wyreżyserowanym w 1978 roku przez Sama Peckinpaha filmie ,,Konwój” ukazany został proces tworzenia się zgranej społeczności kierowców ciężarówek, porozumiewających się ze sobą za pomocą radia. Dzisiaj podobną, choć o wiele potężniejszą rolę, odgrywa internet, który szczęśliwie nie podlega jeszcze cenzurze politycznej. Być może antyobamowskie protesty z 2009 roku przyczynią się do stworzenia cenzury prewencyjnej państwa. Sam Obama wielokrotnie wspominał, że należy znieść swobodę tworzenia blogów internetowych. Jak dotąd internet stał się fenomenalnym instrumentem tworzenia potężnej społeczności wyborców, wyznających zbliżony światopogląd. Partia herbaciana wcześniej czy później stanie się silną frakcją republikańską. Dowodzi tego zaproszenie na pierwszą konwencję partyjną Sary Pallin, byłej republikańskiej gubernator Alaski. Co prawda Pani Gubernator dostała za wystąpienie na tej konwencji 100 tys. dolarów, ale oprócz przyczyn czysto ekonomicznych wiele wskazuje na to, że łączy ją z ,,herbaciarzami” wspólna wizja przyszłości Ameryki jako kraju wolnego od socjalistycznej utopii. W czasie zjazdu Sarah Pallin wygłosiła czterdziestominutowe przemówienie, w którym nie pozostawiła na Obamie suchej nitki, krytykując szczególnie jego podejście do terroryzmu oraz powiększający się deficyt budżetu, który nazwała „kradzieżą pokoleniową”. Uczestnicy zjazdu wielokrotnie nagradzali przemówienie Pallin burzliwymi owacjami, które wskazywały, że partia przez aklamację uznaje ją za swego nieformalnego przywódcę. Bez wątpienia Sarah Pallin ma zapewnioną nominację na kandydata Partii Herbacianej w wyborach prezydenckich. Ale czy była gubernator Alaski ma szansę także na o wiele ważniejszą – republikańską nominację prezydencką w 2012 roku? Raczej wątpliwe, żeby przeszła przez sito prawyborów. Tym bardziej, że w szeregach tej partii zaczyna przybywać nowych, młodych i bardzo zdolnych polityków. Szanse Pallin na nominację w 2012 roku są bardzo mgliste i niepewne, chociaż należy pamiętać, że od czasu zwycięstwa wyborczego Baracka Obamy w 2008 roku nic nie jest niemożliwe, a w polityce amerykańskiej zapanowała chaotyczna zasada nieokreśloności. Pawel Lepkowski
ŚP. Józef Andrzej STACK - bohater walki z uciskiem podatkowym 22 lipca 1968 roku na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie, w obecności 100.000 ludzi, spalił się żywcem śp.Ryszard Siwiec – protestując przeciwko ówczesnemu ustrojowi. 19-I-1969 roku w proteście przeciwko apatii czeskiego społeczeństwa po tej inwazji na Czechosłowację spalił się - przed Muzeum Narodowym na pl. św. Wacława w Pradze - śp. Jan Palach. Śmierć Ryszarda Siwca udało się reżymowi zatuszować. Śmierci Jana Palacha – nie dało się. Czy jednak coś one dały? Parę lat temu bodaj w Radomsku zdesperowany mężczyzna wdarł się do Urzędu Skarbowego w Radomsku z siekierą. Ten akt terroru nie odniósł większego skutku. 18 lutego 2010 53-letni Andrzej Józef STACK, zgnębiony przez urząd podatkowy (IRS) podpalił swój dom, wynajął samolot, zatankował na full – i wyrżnął w budynek IRS w Austin (Texas) zostawiając w Sieci wyjaśnienie – manifest zatytułowany: „Dobra, Wielki Bracie – Fiskusie: weź funt mojego ciała i śpij dobrze!” (aluzja do szekspirowskiego Żyda Shylocka, który zażądał od swego dłużnika funta mięsa – konkretnie: serca). ŚP. Stack pisał tam: "mała lekcja z patriotyzmu kosztowała mnie 40 tysięcy dolarów i 10 lat życia oraz utratę emerytury". "Zdałem sobie sprawę, że żyję w kraju, którego ideologia jest oparta na totalnym kłamstwie. Zdałem sobie sprawę, jak naiwny byłem, jak głupia jest amerykańska opinia publiczna”. Nie potrafiąc wygrać z tym bezdusznym systemem uznał, że: "Przemoc to jedyna odpowiedź" Ta śmierć nie wstrząśnie sumieniem Ameryki – ale pokazuje, jak bardzo zdesperowani mogą stać się ludzie w obliczu jaskrawej niesprawiedliwości, jaką jest socjalistyczny system. Co ciekawe: śp.Stack uważał, że winien jest kapitalizm – podczas gdy w czasach, gdy w USA panował kapitalizm, podatku dochodowego nie było, oczywiście, w ogóle. To pokazuje, jak obecnej „Nowej Klasie” udało się namieszać w głowach również Amerykanom. Wspomnijmy czasem człowieka, który w walce z tym obrzydliwym, niesprawiedliwym systemem podatkowym – oddał życie. Postarajmy się, by ten system zmienić! JKM
PO chce przykryć aferę Ze Zbigniewem Wassermannem, członkiem sejmowej komisji śledczej ds. wyjaśnienia afery hazardowej, rozmawia Mariusz Bober Jakie wnioski nasuwają się Panu po dotychczasowych pracach sejmowej komisji śledczej ds. wyjaśnienia afery hazardowej? W aferze hazardowej ważne są trzy sprawy. Po pierwsze, pewne osoby z branży hazardowej chciały za wszelką cenę nie dopuścić do obłożenia hazardu tzw. dopłatami. Do tego celu wykorzystywały swoje znajomości wśród polityków rządzącej Platformy Obywatelskiej. Oni mieli sprawić, by w ustawie dopłat nie było. Zyskaliby hazardowi biznesmeni, a straciło społeczeństwo, bo pieniądze z dopłat miały pójść między innymi na budowę obiektów sportowych. I osiągnęli to. 30 czerwca 2009 roku minister Drzewiecki pismem do Ministerstwa Finansów zrezygnował z dopłat. Z pisma tego nieudolnie wycofał się dopiero 2 września 2009 roku. Doszło do tego dopiero po spotkaniu Drzewieckiego u premiera w dniu 19 sierpnia. Gdyby nie interwencja Mariusza Kamińskiego, ustawa miałaby inny kształt. Na spotkaniu u premiera 14 sierpnia szef CBA poinformował go o nielegalnym wpływaniu na proces legislacyjny. Druga sprawa to takie ustawienie władz Totalizatora Sportowego, aby móc wpływać na jego strategię i kontrolować jego poczynania biznesowe. Tu mózgami operacji prawdopodobnie są panowie Jan Kosek (właściciel sieci kasyn) i Sławomir Sykucki (były prezes TS). Obecność wśród członków zarządu TS córki pana Sobiesiaka to jeden z elementów większej gry. A Totalizator to znacząca część rynku. Ponadto w 2011 r. wygasa umowa z firmą G-Tech na obsługę Totalizatora. Pojawia się wówczas perspektywa podpisywania nowej długoletniej umowy. Kontrakt warty miliardy złotych. A jeden z tych biznesmenów powiązany jest z austriacką firmą Novomatic, konkurentem amerykańskiej firmy G-Tech. Te dwie sprawy to dwie pieczenie na jednym ogniu. Nie ma dopłat - branża hazardowa się cieszy. Kontrolowany Totalizator - to firma, która nie prowadzi zbyt agresywnej polityki wobec konkurencji albo prowadzi ją tak, by prywatny biznes hazardowy triumfował, a i tak obecnie posiada ok. 80 proc. rynku. Na końcu afery hazardowej jest przeciek o tajnej akcji CBA do osób, których działalność biuro operacyjnie rozpracowywało.
Komisja zbada też nowe wątki pojawiające się w tej sprawie - zamieszanie polityków PO w załatwianie korzystnych dla biznesu Sobiesiaka rozstrzygnięć np. w Karpaczu...? - W tle tych trzech najważniejszych spraw jest załatwianie przez polityków PO i wysokich urzędników państwowych (Zbigniew Chlebowski, Mirosław Drzewiecki, S. Sykucki, M. Rosół), różnych biznesów panów: Koska i Sobiesiaka: wyciągu narciarskiego, wycinki lasu, salonu gier. Interesujący jest też wątek czorsztyński [zamieszanie lokalnego działacza PO w możliwe ustawianie przetargu na dzierżawę terenów i wyciągu narciarskiego wokół zamku czorsztyńskiego, by wygrał go Sobiesiak - przyp. red.], do którego nie mieliśmy dostępu. Dziś coraz pewniejsze jest, że w tej sprawie prawdy nie mówił ani Chlebowski, ani Drzewiecki. Wszystko to powinna zbadać prokuratura pod kątem: czy nie doszło do naruszenia prawa. Liczne relacje prasowe, a także dokumenty, które posiada komisja, wskazują, że tak. Działania tych ludzi miały charakter nieformalny i można powiedzieć, z dużą dozą prawdopodobieństwa, że były niezgodne z prawem. Świadczą o tym decyzje prokuratury o wszczęciu dwóch śledztw (w sprawie afery hazardowej oraz przecieku informacji o akcji CBA do osób podsłuchiwanych). Na tej podstawie można stawiać pytania o cele działania tych grup.
Czy można już powiedzieć, że wątek przecieku jest wyjaśniony? - To była sprawa bardzo ważna. Dzięki pracom komisji udało się uprawdopodobnić wersję, że do przecieku doszło 19 sierpnia na spotkaniu premiera Donalda Tuska z ministrem Drzewieckim, w którym z niezrozumiałych powodów uczestniczył także Grzegorz Schetyna. Ta sprawa ma swój dalszy ciąg w zachowaniu Magdaleny Sobiesiak, a konkretnie jej odstąpieniu od udziału w konkursie na stanowisko członka zarządu TS. Po tym spotkaniu osoby te zaczęły zachowywać się tak, jakby dostały sygnał, że są śledzone przez służby specjalne. To jest właśnie afera hazardowa w pełnym wymiarze.
Zatem to premier Tusk pierwszy ostrzegł uczestników afery?- Wersja, którą przedstawił Mariusz Kamiński, wydaje się najbardziej wiarygodna. Myślę, że ma silne umocowanie w materiałach, które są jeszcze niekompletne i bardzo trudne do wykorzystania podczas przesłuchań, ponieważ część z nich objęta jest tajemnicą śledztwa. Zestawienie billingów nie jest wciąż opracowane analitycznie, czego od wielu tygodni się domagamy. Jeśli jednak te dokumenty zostaną uzupełnione, ich wykorzystanie będzie możliwe, i jeśli także nasza komisja przestanie szaleć oraz zostaną powtórzone niektóre przesłuchania, wówczas ta wersja stanie się najpewniejsza.
Mówiąc o tym, że jeśli komisja przestanie szaleć, miał Pan na myśli utrudnienia czynione, jak Pan często zwracał uwagę, przez szefa Mirosława Sekułę?- Chodzi o cały zestaw zachowań przewodniczącego. Przypomnę, że straciliśmy [wraz z usuniętą również z komisji Beatą Kempą - przyp. red.] w porównaniu z innymi członkami komisji grubo ponad miesiąc, gdy po prostu wyrzucono nas z komisji. Przez ten okres nie tylko napływały do komisji dokumenty, ale odbywały się też ważne spotkania, np. z nowym szefem CBA Pawłem Wojtunikiem. Ale nawet po przywróceniu nas do składu komisji przez 10 dni nie dopuszczano jeszcze naszych asystentów do przekazanych do niej dokumentów przechowywanych w sekretariacie. Skandalem było także to, że przewodniczący Sekuła tak długo zwlekał ze spotkaniem z prokuratorami prowadzącymi śledztwa w sprawie afery hazardowej. Dopiero gdy zagroziłem, że skieruję zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przez niego przestępstwa, polegającego na przekraczaniu uprawnień i niedopełnianiu obowiązków przez funkcjonariusza publicznego, już dzień po spotkaniu z prokuratorami dostaliśmy potrzebne materiały. Chodziło o kserokopie akt ze śledztwa w sprawie przecieków oraz akta afery hazardowej. Oznacza to, że mogliśmy mieć je o wiele wcześniej. Właśnie podczas tamtego przesłuchania prokurator wytłumaczył przewodniczącemu to, co wcześniej bezskutecznie usiłowałem mu wyjaśnić, że stenogramy są jawne, choć dołączone do ściśle tajnego (nie wiadomo z jakiego powodu) pisma prokuratury. W ten sposób zablokowano członkom komisji wykorzystanie tych materiałów podczas przesłuchań. Bo przecież nikt nie jest w stanie zapamiętać informacji z 400 stron akt przeczytanych w tajnej kancelarii, których nie można kopiować ani nawet robić z nich notatek!
Użyte przez Pana słowo "szaleńcze" jest adekwatne także do tempa prac komisji...- To prawda. Ale uważam, że jest to zamierzone działanie przewodniczącego Sekuły, obliczone na to, by uniemożliwić członkom komisji normalną pracę. Bo czy ktoś przy zdrowych zmysłach planuje przesłuchania dwóch bardzo ważnych świadków w ten sposób, że najpierw przesłuchuje się przez kilkanaście godzin Sobiesiaka, a potem - po godz. 22.00, przez półtorej godziny Tomasza Arabskiego, szefa kancelarii premiera? Ten ostatni miał wiele do wytłumaczenia, np. to, dlaczego świadkowie stający przed komisją (Z. Chlebowski, M. Drzewiecki, Adam Szejnfeld) mieli dostęp do dokumentów, których nam nie udostępniono. Nie został jednak o to zapytany, bo nie zdążyliśmy. Codzienne przesłuchania w takim trybie powodują, że nie mamy szans rzetelnie przygotować się do kolejnych przesłuchań.
Kiedy w takim razie komisja miałaby realne szanse zakończyć prace, by rzeczywiście wyjaśnić aferę, a nie ją rozmyć?- Nie chodzi tylko o proste przedłużenie prac komisji. Musimy powtórzyć niektóre przesłuchania, dotrzeć do wszystkich stenogramów i zapisów rozmów, z których wiele jeszcze w ogóle nie odsłuchano. Należy też sprawdzić, dlaczego prokuratura przestała przesyłać nam od miesiąca jakiekolwiek materiały. To pomogłoby nam wyjaśnić, dlaczego ta sama grupa osób, która "skoczyła" na ustawę oraz TS i załatwiała administracyjne sprawy dla prywatnych właścicieli, pojawia się w Karpaczu, być może Czorsztynie itd.? Będziemy zabiegali, by wprowadzić kolejną poprawkę do uchwały o komisji śledczej, która pozwoliłaby także na zbadanie tych powiązanych z aferą hazardową spraw.
Dlaczego do tej pory nie odsłuchano jeszcze wszystkich nagrań z podsłuchów? To już chyba problem CBA?- Dziwne rzeczy dzieją się w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym pod nowym kierownictwem. Do historii kryminalistyki przejdzie rewizja, jaką CBA pod rządami Pawła Wojtunika przeprowadziło w mieszkaniu Marcina Rosoła, uprzedzając go o niej wcześniej... Z drugiej strony skierowano zbyt mało ludzi do opracowywania potrzebnych materiałów. To może być interpretowane jako celowe działanie.
Może cały pośpiech wynika po prostu z presji tegorocznego maratonu wyborczego...- To tylko pretekst. Można było od razu założyć zakończenie prac komisji np. na przełom kwietnia i maja. Wówczas moglibyśmy rzetelnie przygotować się do prowadzenia prac komisji, zgromadzić materiał i zaprosić ekspertów, z których pomocy ta komisja nie korzysta (jedynym ekspertem "znającym się" na wszystkim jest Mirosław Sekuła).
Za to członkowie PO w komisji wykazują wiele zaangażowania, by wytropić przykłady ingerencji w prace nad ustawą hazardową w okresie rządów PiS i SLD...- Nie ukrywam, że jeśli mamy do wyjaśnienia aferę, która ma charakter kryminalny, wolę wyjaśnić ją, niż wracać do 2003 r. w sytuacji, gdy dostęp do materiałów z tamtego okresu jest utrudniony. PO od początku starała się przykryć aferę różnymi manipulacjami. Po przesłuchaniu Przemysława Gosiewskiego, prezesa Jarosława Kaczyńskiego czy Grzegorza Maja [prawnik pracujący w TS od 2006-2007 r. - przyp. red.] widać, że nie było żadnych manipulacji przy pracach nad ustawą hazardową w okresie rządów PiS. Mimo to manipulacje PO nadal trwają. Mamy do czynienia co najmniej z przetrąceniem kręgosłupa, jeśli nie całkowitym uśmierceniem instytucji sejmowych komisji śledczych. A przecież w demokratycznym państwie ich celem jest ujawnianie prawdy i kontrola działalności władz, także prokuratur, które często w konfrontacji np. z rządem tracą pęd do wyjaśniania niejasnych sytuacji. Przykładem tego, że mają się czego obawiać, jest los Mariusza Kamińskiego. To jest najwyższa cena, jaką płaci demokracja w Polsce. Do tego upadku znaczenia komisji śledczej przyczyniają się właśnie rządy PO. Nie mam wątpliwości, że przewodniczący Sekuła to jeden z najgorszych przewodniczących w historii polskich komisji śledczych, który zrobił wszystko, żeby niczego nie wyjaśniono.
Kiedy będzie wniosek o jego odwołanie?- Już niedługo, ale dokładnej daty nie będę jeszcze podawał.
Jak wyobraża Pan sobie sporządzenie raportu końcowego z prac komisji, na którego powstanie największy wpływ ma właśnie przewodniczący?- To będzie trudna sprawa, bo wydaje się pewne, że Platforma zrobi wszystko, by wmówić ludziom, że żadnej afery nie było, że przecieku nie było, i tak naprawdę to Schetyna, Drzewiecki, Chlebowski nie znają Ryszarda Sobiesiaka, co najwyżej spotykali go na turniejach golfowych. Ale oczekiwania tej partii mogą rozminąć się z ocenami społeczeństwa.
Przeforsowana w ekspresowym tempie ustawa, która według rządu prowadzi do ograniczenia hazardu jedynie do kasyn, położy według Pana kres powiązaniom tego biznesu ze światem polityki?- Z zakrawającego na farsę przesłuchania Ryszarda Sobiesiaka wynikało właściwie jedno - że specjalnie nie przejmuje się on tymi zmianami. Tak zwana delegalizacja hazardu wcale nie ukróci interesów tych ludzi. Ograniczy natomiast monopol państwowy. Po przesłuchaniach osób związanych z aferą hazardową mój niepokój budzi również to, że były one zaskoczone tak słabą kontrolą ze strony Urzędu Celnego, co wskazuje na fikcyjność tej kontroli. Głęboko musi niepokoić także bardzo lekceważący stosunek Sobiesiaka do prawa, urzędników państwowych, dziennikarzy. Można odnieść wrażenie, że tacy ludzie uważają, iż wystarczy mieć duże pieniądze, by odnosić się z pogardą do własnego państwa i jego porządku prawnego. To pokazuje, jak słabe są struktury państwowe, że nie są one w stanie traktować obywateli równo wobec prawa i że dopuszczają do tego, iż grupy interesów piszą teksty ustaw korzystne dla siebie. Przejmują kontrolę nad rynkiem hazardowym, kosztem monopolu państwowego, a wysocy funkcjonariusze są do usług tych biznesmenów. Dziękuję za rozmowę.
Posttraktatowa rzeczywistość Polaków w Niemczech Co prawda, w traktacie postawiono prawa polskiej grupy etnicznej na równi z prawami mniejszości niemieckiej w Polsce, ale strona niemiecka do dziś tego nie respektuje. W każdej sytuacji podkreśla się, że choć są takie zapisy traktatowe, to jednak polska grupa etniczna nie jest od strony prawnej mniejszością narodową, więc nie może otrzymać takich samych praw jak Niemcy w Polsce. Natomiast o obywatelach polskich zamieszkujących na stałe w Niemczech w traktacie w ogóle nie wspomniano, a umieszczono ich jedynie w załączniku, w tzw. liście intencyjnym podpisanym przez ministrów spraw zagranicznych: Hansa D. Genschera i Krzysztofa Skubiszewskiego. Stwierdzono w nim, że obie strony będą się starały, aby w przyszłości Polacy zamieszkujący na stałe w Niemczech mogli korzystać z zapisów traktatu na równi z obywatelami niemieckimi, ale formalnoprawnie sprawa ta do dziś nie została jednoznacznie rozwiązana. Warto przypomnieć, że prawa mniejszości narodowej chronione są prawem międzynarodowym, natomiast status grupy etnicznej i jej "przywileje" są uzależnione od "dobrej woli" władz kraju zamieszkania. O te uprawnienia musiała się więc polska grupa etniczna ubiegać od początku sama. Liczono oczywiście na poparcie polskich władz jako sygnatariusza tego bilatelarnego porozumienia, ale władze Polski miały inne priorytety w polityce zagranicznej i dopiero w latach 2005-2006 zaczęto głośno dopominać się od strony niemieckiej realizacji postanowień traktatowych. Gdy porównuje się realizację postanowień traktatowych, konieczne jest zwrócenie uwagi na liczebność grup po obu stronach granicy. Według danych naszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, przed wejściem Polski do Unii Europejskiej w 2004 r. w Niemczech mieszkało około 2 mln osób pochodzących z Polski, w tym 0,5 mln posiadających tylko niemieckie obywatelstwo; 1,2 mln legitymujących się dwoma paszportami: polskim i niemieckim, oraz ponad 300 tys. osób posiadających tylko polskie obywatelstwo i prawo pobytu w Niemczech. Po wejściu Polski do Unii grupę tę powiększyło jeszcze około 80 tys. zarejestrowanych firm jednoosobowych, często razem z rodzinami ich właścicieli oraz ponad 250 tys. tzw. pracowników sezonowych. Natomiast w Polsce mniejszość niemiecka liczy ok. 200 tys. osób, przy czym posiadają one podwójne obywatelstwo - polskie i niemieckie. Od 2004 r. sprawa obywatelstwa przestała zresztą odgrywać w Niemczech tak istotną rolę jak wcześniej, gdyż zgodnie z zasadą wzajemności obowiązującą w Unii Europejskiej, obecnie Polacy w Niemczech mogą być oficjalnie posiadaczami dwóch paszportów. Reasumując, warto zauważyć, że liczebność Polaków i Polonii w Niemczech jest ponad dziesięciokrotnie większa niż Niemców w Polsce.
Prawo do pielęgnowania kultury narodowej Wszędzie na świecie jednym z najważniejszych praw grupy etnicznej czy też mniejszości narodowej jest prawo do zachowania i pielęgnowania własnej tożsamości narodowej, kulturowej czy religijnej, z czego dostęp do nauczania języka kraju pochodzenia jest niewątpliwie elementem najważniejszym. Zostało ono dość jasno i wyraźnie uwzględnione w art. 21 pkt 1 i 2 oraz art. 25 pkt 1 i 3 traktatu z 1991 roku i dotyczy w jednakowy sposób grup po obu stronach granicy polsko-niemieckiej. Artykuł 21, Punkt 1: (...) umawiające się strony będą na swych terytoriach chroniły tożsamość etniczną, kulturalną, językową i religijną oraz tworzyły warunki do wspierania tej tożsamości; Artykuł 21, Punkt 2: (...) umawiające się strony będą umożliwiać i ułatwiać podejmowanie działań na rzecz wspierania m.in. polskiej grupy etnicznej i jej organizacji; Artykuł 25, Punkt 1: (...) obie strony potwierdzają gotowość do umożliwienia wszystkim zainteresowanym osobom pełnego dostępu do języka i kultury drugiego kraju i będą popierać odpowiednie państwowe oraz prywatne inicjatywy i instytucje; Artykuł 25, Punkt 3: (...) obie strony opowiadają się za rozszerzeniem możliwości nauki języka drugiego kraju w szkołach, uczelniach i innych placówkach oświatowych.
Problemy z realizacją traktatu Nasz kraj praktycznie natychmiast po podpisaniu traktatu przystąpił do realizacji tych zapisów. Stosowne ustawy i przepisy wykonawcze wydał minister edukacji narodowej we wrześniu 1991 r. oraz w marcu 1992 roku. Państwo polskie przekazuje dziś ogółem na rzecz mniejszości niemieckiej kwotę rzędu 15,5 mln euro rocznie, w tym prawie 15 mln euro na szkolnictwo mniejszości niemieckiej. Tylko na nauczanie języka niemieckiego mniejszości niemieckiej w ciągu dziesięciu lat (1999-2008) środki budżetowe wzrosły blisko dziesięciokrotnie. Organizacje mniejszości niemieckiej mogą ponadto ubiegać się o niemałe środki finansowe (ok. 600 tys. euro na rok) na własne projekty kulturalne, prowadzenie działalności organizacyjnej, biur, itp. Mniejszość niemiecka ma finansowane z budżetu państwa także swoje dzienniki, posiada dostęp do mediów publicznych z własnymi programami czy też możliwość wyboru posłów do Sejmu bez konieczności przekroczenia 5-proc. progu wyborczego. W Niemczech podstawowy problem polega na tym, że traktat mimo ratyfikowania przez obie izby - parlament i radę landów (Bundestag i Bundesrat) nie funkcjonuje praktycznie w krajach związkowych (landach). Nie ma tam odpowiednich pełnomocników czy instytucji dysponujących środkami finansowymi, w których organizacje polonijne mogłyby się ubiegać o pomoc finansową na realizację lokalnych projektów w ramach postanowień traktatowych. Na szczeblu federalnym Niemcy zostawiają do dyspozycji rocznie około 250 tys. euro, ale tylko na projekty kulturalne polskiej grupy etnicznej. Z tej puli nie mogą być finansowane m.in. media polonijne, nauczanie języka polskiego czy pomoc instytucjonalna, np. remonty domów czy prowadzenie działalności organizacyjnej. W przyznawaniu środków na projekty kulturalne pomaga "jury" (w jego skład wchodzą przedstawiciele rządów: niemieckiego i polskiego, Konwentu Organizacji Polskich w Niemczech, niezależny ekspert), którego uprawnienia od 2005 roku są konsekwentnie redukowane, w związku z czym i tak ostatecznie o wszystkim decyduje przedstawiciel rządu niemieckiego - urzędnik z BKM (Pełnomocnik Rządu Niemieckiego ds. Kultury i Mediów). Ostatnio przeznaczał on część "polonijnych" środków m.in. na realizację projektów prowadzonych przez instytucje niemieckie. Polonia i Polacy w Niemczech nie otrzymują pieniędzy na własne media, nie mają dostępu do publicznych środków przekazu ze swoimi programami (na które i tak nie ma funduszy), nie mogą wybierać własnych posłów. Władze federalne odmawiają też wsparcia dla nauczania języka polskiego, zasłaniając się federalną strukturą państwa, w ramach której sprawy te znajdują się "teoretycznie" tylko w kompetencji odpowiednich ministerstw krajów związkowych (landów). Jednak dla mniejszości narodowych, jak np. Sinti-Roma, istnieją wyjątki od tej reguły.
W trosce o język ojczysty Dziś najważniejszą sprawą jest kwestia nauczania języka ojczystego. Warto więc porównać pod tym względem sytuację Polaków mieszkających w Niemczech z położeniem mniejszości niemieckiej w Polsce. W Polsce nauka języka niemieckiego jako ojczystego w szkołach publicznych obejmuje około 32 tys. dzieci i prowadzona jest w ponad 320 placówkach (MEN przeznaczyło na ten cel w 2008 r. ponad 63 mln zł). Kształceniem języka niemieckiego zajmuje się odpłatnie ponad 500 nauczycieli, a tygodniowy wymiar godzin nauczania języka niemieckiego jako ojczystego wynosi średnio 4 godziny. Jak łatwo oszacować, w rezultacie tak potężnej pomocy finansowej ok. 80 proc. dzieci członków mniejszości niemieckiej uczy się języka niemieckiego jako ojczystego. W Niemczech języka polskiego jako języka ojczystego uczy się w sumie około 7 tys. dzieci, w tym około 2800 w systemie niemieckich szkół publicznych oraz ponad 4200 w szkołach działających w organizacjach polonijnych. Wprowadzenie języka polskiego jako języka ojczystego do niemieckich szkół, głównie w Północnej Nadrenii-Westfalii (NRW), udało się dzięki aktywności i zaangażowaniu działaczy Związku Nauczycieli Języka Polskiego i Pedagogów. Ponadto w punktach konsultacyjnych MEN przy polskich przedstawicielstwach dyplomatycznych języka polskiego uczy się około 1000 dzieci - i tu należy podkreślić - są to w przeważającej mierze dzieci z rodzin polonijnych. Łącznie więc w Niemczech z nauki języka polskiego jako ojczystego korzysta około 8 tys. dzieci (2 proc.). Widać zatem, że względna liczba polskich dzieci uczących się języka ojczystego w Niemczech jest 40-krotnie mniejsza niż w Polsce.
W przeciwieństwie do sytuacji w Polsce, w Niemczech nauczanie języka ojczystego jest prowadzone w większości przez organizacje polonijne. Największe z nich to Chrześcijańskie Centrum Krzewienia Kultury, Tradycji i Języka Polskiego w Niemczech działające w ramach Polskiej Misji Katolickiej w Niemczech (ok. 3500 dzieci, 170 nauczycieli, 250 grup); Polska Macierz Szkolna w Północnej Nadrenii-Westfalii (ok. 360 dzieci, 17 nauczycieli, 25 grup) oraz Polskie Towarzystwo Szkolne "Oświata" w Berlinie (ok. 330 dzieci, 16 nauczycieli, 20 grup). Nauka języka polskiego w wymienionych stowarzyszeniach obejmuje około 2-3 godziny lekcyjne tygodniowo. Chrześcijańskie Centrum nie otrzymuje żadnej pomocy finansowej ze strony niemieckiej. Natomiast roczne dotacje w wysokości ok. 12 tys. euro otrzymuje Polska Macierz Szkolna (od rządu Północnej Nadrenii-Westfalii) oraz Polskie Towarzystwo Szkolne "Oświata" w Berlinie - ok. 7 tys. euro (z senatu miasta). Rząd Północnej Nadrenii-Westfalii przeznacza na finansowanie kształcenia języka polskiego jako ojczystego, które prowadzone jest w szkołach publicznych przez Związek Nauczycieli Języka Polskiego i Pedagogów, kwotę rzędu 1 mln euro rocznie. Po oszacowaniu wszystkich środków przeznaczanych przez stronę niemiecką na naukę języka polskiego jako ojczystego uzyskuje się maksymalnie kwotę rzędu do 1,5 mln euro. Porównując więc środki finansowe przeznaczane na nauczanie języka ojczystego po obu stronach granicy, mniejszość niemiecka w Polsce otrzymuje od rządu polskiego 10 razy więcej, a przeliczając na jedno dziecko, ok. 100 razy więcej środków niż jedno dziecko z polskiej grupy etnicznej od rządu niemieckiego. Oprócz dysproporcji środków finansowych ważnymi czynnikami wpływającymi negatywnie na liczbę dzieci uczących się języka polskiego jako ojczystego jest m.in. niechęć władz niemieckich do tej formy nauki oraz konieczność pokonywania barier biurokratycznych w niemieckim systemie szkół publicznych. W niektórych krajach związkowych w ogóle nie ma możliwości wprowadzenia tej formy nauki do szkół (np. Hesja, Bawaria).
Na rozmowach się kończy Pragnę przypomnieć, że o najważniejszych problemach nurtujących Polonię i Polaków w Niemczech, a przede wszystkim o nauczaniu języka polskiego w Niemczech dyskutowaliśmy po raz pierwszy publicznie w lutym 2002 roku podczas polonijnego spotkania zorganizowanego w Ambasadzie RP w Berlinie. Od przeszło siedmiu lat mówimy stale o tym samym i podejmujemy te same uchwały. W 2006 roku nasze postulaty zostały przekazane w Berlinie przez Konwent Organizacji Polskich w Niemczech prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. W tym samym roku z sytuacją nauczania języka polskiego zapoznały się na wspólnym posiedzeniu senackie komisje: Łączności z Polakami za Granicą oraz Kultury i Środków Przekazu. Obie wystąpiły do prezydenta, premiera i marszałków Senatu i Sejmu z apelem zawierającym nasze podstawowe postulaty w sprawie nauczania języka polskiego. Rozmawialiśmy też na ten temat na spotkaniach w Senacie w latach 2007-2009 oraz podczas VII Zjazdu Europejskiej Unii Wspólnot Polonijnych w Pułtusku w 2009 roku. Wydaje się, że trudna sytuacja Polonii i Polaków w Niemczech, a szczególnie sprawy nauczania języka polskiego w Niemczech i problemy z realizacją postanowień traktatowych, są rozumiane przez nasze polskie władze. Potrzeba jednak bardzo dużego wysiłku i wspólnego działania, by doprowadzić do zmiany polityki niemieckiej wobec polskiej grupy etnicznej, a szczególnie do uwolnienia środków na polonijną działalność oraz na wsparcie nauczania języka polskiego przez organizacje polonijne.
Prof. dr hab. inż. Piotr Małoszewski
Czy PRL będzie miała tysiąc lat? Rzymski poeta Marcjalis pisał, że "być zdolnym do cieszenia się przeszłością, to jakby żyć dwa razy". Obserwując naszą przestrzeń publiczną, zachowania rozmaitych lokalnych społeczności czy też przeglądając program telewizyjny, można odnieść wrażenie, że ponad dwadzieścia lat od oficjalnego zerwania z PRL, ta ostatnia ma się dobrze. Wciąż żyje w świadomości wielu ludzi, jest bowiem przedmiotem ich tęsknot, jawiąc się jako okres, do którego z nostalgią się powraca. Spójrzmy np. na telewizję publiczną, która ociera się o granice schizofrenii. Z jednej strony bowiem emituje - i chwała jej za to - w czasie najlepszej oglądalności bardzo potrzebny film o generale Wojciechu Jaruzelskim ("Towarzysz Generał"), a z drugiej - ta sama publiczna telewizja raczy nas po raz kolejny serialami "Czterej pancerni i pies" czy "Stawka większa niż życie". Wątki z biografii twórcy stanu wojennego wyraźnie świadczące o jego ścisłych związkach z Informacją Wojskową i Moskwą sąsiadują na antenie tego samego nadawcy z kilkudziesięciogodzinnym (jeśli liczyć czas emisji obu wymienionych seriali) gloryfikowaniem współpracy z "Centralą" [czyt. z Sowietami] i "bohaterską Armią Czerwoną".
Telewizyjny kołobłęd Gdy przed kilkoma laty prezes TVP Bronisław Wildstein jako jedyny zdecydował się zrezygnować z emitowania reliktów PRL-owskiej propagandy, w gazetach pojawiały się głosy nie tylko go krytykujące, lecz także wprost ośmieszające tę decyzję. "Czyż telewizja nie ma poważniejszych spraw na głowie, by cenzurować teraz psa Szarika?" - drwiono. Jednak misja telewizji publicznej polega przecież na edukowaniu widza, a czyż może być ważniejsza sprawa niż edukacja historyczna społeczeństwa? Społeczeństwa systematycznie ograbianego przez "reformatorskie wysiłki" kolejnych włodarzy Ministerstwa Edukacji Narodowej z szans na odebranie przyzwoitej (choćby w wymiarze godzinowym) edukacji historycznej w szkole. W tej sytuacji wielu młodych ludzi uzna za prawdę historyczną sfilmowaną powieść Janusza Przymanowskiego (ech, któż dzisiaj pamięta przemówienia posła Przymanowskiego w sejmie PRL po 13 XII 1981 r.!). Będzie dla nich całkiem normalne, że pochodzący z polskiego Pomorza Janek Kos mile spędzał czas, polując na tygrysy nad Amurem. Raczej nie pojawi się pytanie: skąd on tam właściwie się wziął? Nie jest to bynajmniej problem czysto hipotetyczny. Badania statystyczne od lat potwierdzają na przykład o wiele mniejszą wiedzę o zbrodni katyńskiej wśród młodzieży wychowanej już po 1989 roku aniżeli w pokoleniu starszym. Do dzisiaj podczas sesji egzaminacyjnych na polskich uczelniach (pokazywano mi odpowiednie egzaminy pisemne) na pytanie: "Co się wydarzyło w 1940 roku w Katyniu?", pada odpowiedź: "Niemcy wymordowali Żydów w komorach gazowych" lub "Sprawa nie jest jeszcze wyjaśniona, Niemcy obwiniają Rosjan, a Rosjanie Niemców o wymordowanie polskich oficerów". A my obrażamy się na Putina za zakłamywanie prawdy o zbrodni katyńskiej... Uparcie wracam do słów wypowiedzianych przez jednego z mistrzów polskiej historiografii Józefa Szujskiego, który powtarzał maksymę o "fałszywej historii jako mistrzyni fałszywej polityki". Brak rzetelnej edukacji zwłaszcza o najnowszych (po 1939 r.) dziejach Polski, edukacji w szkole, ale także jednoznacznego przekazu edukacyjnego w mediach publicznych, skutkuje właśnie takimi "odkrywczymi" wypowiedziami na egzaminach. Pojawia się swego rodzaju kołobłęd - o którym w swoim czasie pisał prof. Feliks Koneczny - a więc zamęt, intelektualne zamulenie albo - jak mówi młodzież - wielka ściema.
"Alternatywy 4" wiecznie żywe Zjawisko to bynajmniej nie ogranicza się do szkolnych czy uczelnianych murów, ale zaraża szerokie kręgi społeczne. Przypominam sobie bliski mi (z racji miejsca zamieszkania) przykład poznański. Przed paroma laty grupa mieszkańców jednej z dzielnic Poznania (Świerczewo) wystąpiła z inicjatywą - wspartą przez lokalny oddział Instytutu Pamięci Narodowej - by zmienić nazwy szeregu ulic w tej dzielnicy, które wciąż, po kilkunastu latach od obalenia reżimu komunistycznego, nosiły nazwiska tych, "którzy kładli fundamenty i podwaliny" (np. Marian Buczek, Hanka Sawicka czy Róża Luksemburg). Ostatecznie Rada Miasta przychyliła się do tego wniosku, ale zanim tak się stało, do rajców trafiła kontrpetycja mieszkańców Świerczewa, którzy nie chcieli zmiany nazw ulic noszących imiona "zasłużonych działaczy ruchu robotniczego". Ten protest wspierany był przez część lokalnych mediów powtarzających gazetowe argumenty w stylu: "są poważniejsze sprawy", "kto za to wszystko zapłaci", "to tylko utrudni ludziom życie". W Poznaniu się udało, ale przecież w wielu miejscach w Polsce lokalne samorządy wsparte przez "zatroskanych mieszkańców" (jedni i drudzy z wyraźną dominacją "nowej, europejskiej lewicy" z SLD) odmawiają wsparcia dla tego typu inicjatyw dekomunizacji przestrzeni publicznej. Na przykład w 2009 r. w Połczynie Zdroju radni sprzeciwili się wnioskowi IPN domagającemu się usunięcia nazw połczyńskich ulic: Karola Świerczewskiego, Gwardii Ludowej czy 22 Lipca. Dla IPN i dla każdego, kto choć trochę zna najnowsze dzieje Polski, należało tak zrobić, bo z tych nazw "biła propaganda [komunistyczna - G.K.] i pochwała zbrodniczej ideologii", czego - przypomnijmy - zakazuje Konstytucja RP. Dla rajców istotniejsze były "konsultacje społeczne" i "wyraz woli naszych mieszkańców, którym stare nazwy ulic nie przeszkadzają i nie chcą ich zmieniać". Przypomina się scena z filmu "Alternatywy 4" Stanisława Barei, gdy padł wniosek o nadanie tytułowemu osiedlu imienia "sierżanta Kazubka", bo on "utrwalał i kładł podwaliny".
"Drugi Kazimierz Wielki" A cóż dopiero powiedzieć o rozwiniętym w niektórych regionach kulcie Edwarda Gierka. Dla wielu naszych rodaków - podobnie jak dla jednego z bohaterów filmu Juliusza Machulskiego "Pieniądze to nie wszystko" - "Edward Gierek to drugi Kazimierz Wielki: zastał Polskę murowaną, a zostawił drewnianą". Polska epoki Gierka to przecież czasy pierwszych "maluchów", coca-coli w sklepach oraz tak dawno nieoglądanych sukcesów polskich piłkarzy... Nostalgię pogłębiają cowakacyjne powtórki w publicznej telewizji serialu "Czterdziestolatek". Nic dziwnego zatem, że - wedle badań przeprowadzonych przez CBOS w 2001 r. - wśród połowy Polaków rządy Edwarda Gierka budzą przeważnie pozytywne skojarzenia. Z tych nastrojów wyrastają decyzje podejmowane przez samorządy opanowane przez "demokratyczną lewicę", jak np. w 2003 r. we Włocławku, gdzie jedno z rond nazwano właśnie imieniem I sekretarza KC PZPR. Rok wcześniej powstało w Sosnowcu (którego Gierek jest ciągle honorowym obywatelem) "Społeczne Ogólnopolskie Stowarzyszenie im. Edwarda Gierka", które za swój cel postawiło sobie szerzenie jego kultu. W 2008 r. działacze organizacji zgłosili nawet inicjatywę postawienia Gierkowi pomnika w Czumowie nad Bugiem (powiat hrubieszowski). Oto prawdziwy kołobłęd. Kraj, który pokrywa się pomnikami Jana Pawła II, doczeka się być może (bo "trzeba szanować przejawy autentycznej aktywności lokalnych społeczności") pomnika I sekretarza partii komunistycznej. Bo przecież nie można pokazywać biografii Edwarda Gierka w sposób "jednostronny" i "kontrowersyjny". Wyobraźmy sobie, że telewizja wyemitowałaby w poniedziałek o godz. 20.15 film dokumentalny przypominający nie tylko o "maluchach" i coca-coli w sklepach, ale także o namiętnych całusach z Breżniewem, wazeliniarstwie wobec sowieckiego genseka posunięte do granic ostateczności (szarganie Orderu Virtuti Militari czy też słynne poprawki do Konstytucji PRL wpisujące jako normę konstytucyjną "sojusz z bratnią Armią Czerwoną"), "ścieżkach zdrowia" i działaniach "nieznanych sprawców" (chociażby sprawa Stanisława Pyjasa) - ileż byłoby protestów SLD i głosów "zatroskanych" komentatorów przestrzegających przed "wchodzeniem na ścieżkę nienawiści i zacietrzewienia", bo przecież "PRL - to my wszyscy". Otóż, nie wszyscy. Z pewnością nie ci, których (także w czasach Gierka) pozbawiano możliwości zasłużonego awansu zawodowego, bo nie zapisali się do PZPR, nie obywatele drugiej kategorii zamknięci przez władze PRL w "katolickim getcie" (słowa Jana Pawła II z pielgrzymki do Polski w 1991 roku). A z pewnością nie pokolenie urodzonych po 1989 roku, którym należy się - powtórzę - rzetelna historyczna edukacja, która musi być jednostronna, ponieważ w kontekście: PRL czy niepodległość, komunistyczny totalitaryzm czy wolność, prawda była po jednej stronie.
Peryferyjne rozumienie historii Problem polega jednak nie tylko na niedostatkach edukacyjnych, na groźbie kolejnych "reform edukacji" ograbiających uczniów z możliwości poznania kanonu polskiej literatury i historii, ale na woli. Po 1989 r. dla twórców "demokracji peryferii" nad Wisłą obowiązującą wykładnią było z jednej strony przestrzeganie przed "odradzającym się polskim nacjonalizmem", a z drugiej - reklamowanie tzw. krytycznego spojrzenia na historię Polski, dlatego w imię tych gazetowych prawd z okazji 50-lecia Powstania Warszawskiego publikowano teksty o rzekomych pogromach antyżydowskich dokonywanych przez żołnierzy Powstania. Do tego przekazu dochodziło wmawianie, że we współczesnym świecie "nikt już nie przejmuje się historią", bo przecież Francis Fukuyama autorytatywnie ogłosił "koniec historii", i tego należy się trzymać. Jest to przykład typowo peryferyjnego myślenia, bo trzeba być zupełnie odciętym od świata, by nie wiedzieć, jak bardzo historia [czyt. jej interpretacja] jest ważna w Niemczech i Rosji, na Bliskim Wschodzie czy dla Turków i Ormian. Charakterystyczne są wreszcie ataki na IPN - instytucję, która od kilku lat na serio realizuje swoje cele statutowe, a więc m.in. zajmuje się edukacją społeczeństwa w zakresie najnowszych dziejów Polski. Te działania obejmują nie tylko dziesiątki publikacji dotyczących XX-wiecznej historii Polski (wbrew tym, którzy w ramach propagandy wmawiają, że IPN to przede wszystkim "lustracyjna obsesja"), lecz także wspieranie wymienionych wyżej inicjatyw dekomunizacji publicznej przestrzeni. Przy tej okazji IPN wielokrotnie spotykał się z gazetowymi argumentami, że "mści się na zmarłych" i "zmusza ludzi do ponoszenia dodatkowych kosztów wymiany dowodów osobistych". Historia jest jednak ważna - daje poczucie ciągłości, uczy życia i prawdziwej, niezakłamanej polityki. Jak dowodzi przykład Muzeum Powstania Warszawskiego, można zainteresować dziesiątki tysięcy młodych ludzi i w sposób ciekawy przekazać nie tylko fakty, ale także opowiedzieć o cenie, jaką płaci się za wolność. Ileż tutaj możliwości, ile filmów do zrealizowania i książek do napisania... Pewien mój kolega archeolog, przemierzając w latach 80. ubiegłego wieku Kujawy, natknął się w jednej z tamtejszych miejscowości na obelisk wzniesiony w 1966 r. przez szczególnie gorliwego kacyka partyjnego szczebla powiatowego. Na kamiennym słupie przymocowana była tablica (widziałem fotografię) z napisem: "Wzniesiono w 1966 roku z okazji tysiąclecia Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej". Nie wiem, czy kamień z tablicą dalej istnieją, ale wygląda na to, że potrzeba jeszcze mnóstwo pracy, by pozbawić PRL szans na tak długie trwanie. Prof. Grzegorz Kucharczyk
Mam kłopot z Mackiewiczem Józef Mackiewicz to jeden z najważniejszych, jeśli nie najważniejszy pisarz XX stulecia. Jego spuścizna stanowi dobro ogólne całego świata. Mimo tego, że jest maksymalnie niedoceniona czy wręcz odrzucona. „Nikt nie jest prorokiem we własnej ojczyźnie” – to przysłowie oddaje chyba najpełniej los prozy (oraz samego) Mackiewicza. Zwłaszcza, że zgodnie z duchem pisarstwa autora „Drogi donikąd”, jego prawdziwą ojczyzną był świat starych wartości – stara Europa. I co najważniejsze – Mackiewicz dał nam intelektualny oręż do walki z komunizmem. Komunizmem nie rozumianym jako ustrój polityczny, odmienny od ustrojów świata zachodniego, ale utożsamianym z zarazą, która stanowi dla człowieka, w każdym miejscu na ziemi, śmiertelne niebezpieczeństwo. Komunizmem, który jawi się jako zwycięstwo kłamstwa. Panowaniem diabła na ziemi. Jednym z wniosków, które wyciągnął Józef Mackiewicz z badań przeprowadzonych nad komunizmem i który ogłaszał w swych pracach, była kwestia wykorzystywania przez bolszewików ideologii nacjonalistycznej w opanowywaniu poszczególnych krajów i narodów. Komuniści, których właściwy program polityczny sprowadzał się do zdobycia władzy i nieograniczonej kontroli nad społeczeństwami (co było warunkiem sprawowania realnej władzy), aby zdobyć popularność wśród narodów państwa carów, odwoływali się właśnie do haseł narodowowyzwoleńczych, po to aby uśpić ich czujność. W stosownym momencie, gdy poczuli pełnie swej siły zrywali maskę i odstawiali kwestie narodowe do kąta. Tą samą taktykę stosowali później wobec innych narodów, a także kościołów i co najważniejsze wyznań. W ten sposób udało się bolszewikom wpływać również na muzułmanów. Tak oto zaraza się rozszerzała i stawała się tym silniejsza, ile zachód okazywał się słaby wobec bolszewickich prowokacji. Zatrzymajmy się jednak przy kwestii nacjonalizmu, jako bolszewickiej „broni”, umożliwiającej mu (tzn. bolszewizmowi) skłócanie narodów, objętych planem skomunizowania. Teoria ta zdaje się współgrać z tym co wydarzyło się w 1933 r. w Niemczech, czyli dojściem Hitlera do władzy. NSDAP wprawdzie wygrała wybory w demokratycznym głosowaniu, ale nie zdobyła przewagi bezwzględnej umożliwiającej jej samodzielne rządzenie Niemcami. Gdyby niemieccy socjaldemokraci utworzyli blok razem z komunistami, mogliby zablokować Hitlerowi dojście na kanclerski stołek. Tymczasem Stalin kategorycznie zabronił niemieckim komunistom tworzenie jakiegokolwiek wspólnego frontu z socjaldemokratami. Idea antyfaszystowskich frontów ludowych narodziła się w kierownictwie Kominternu trochę później. Gdy Hitler zostawał kanclerzem spełniał marzenia ojca światowego proletariatu. Marzenia rozpalenia (niemieckimi rękami) europejskiego pożaru, który ugasić będzie mogła tylko Armia Czerwona. A zatem niemiecki nacjonalizm, który uosabiała partia Hitlera, miał stać się narzędziem bolszewików w rozpętaniu kolejnej wojny a co za tym idzie nowej światowej rewolucji. Niemieccy komuniści, wyaresztowani niemalże nazajutrz po objęciu władzy przez NSDAP, byli złożeni z zimną krwią, przez swego patrona z Moskwy, nacjonalistycznemu bożkowi w ofierze.Tym razem jednak „broń nacjonalistyczna”, która do tej pory skutecznie pomagała bolszewikom opanowywać narody byłego imperium rosyjskiego i połykać je razem z ich narodowymi postulatami, wymsknęła się Stalinowi z ręki i przez moment stanowiła nawet śmiertelne zagrożenie. Wystarczyło aby Niemcy po 22 czerwca 1941 r. rzucili hasło odbudowy zlikwidowanych przez bolszewizm w latach wojny domowej państw, a setki tysięcy ochotników stanęłoby do antykomunistycznej krucjaty. Stolica ojczyzny światowego proletariatu ległaby w gruzach. Niestety broń nacjonalistyczna, jak się okazało, miała wbudowany mechanizm, który nie pozwolił jej być użytą przeciwko swemu patronowi (Moskwie). Hitler nie chciał rzeczywistego wykorzystania potencjału antykomunistycznego, który leżał w ujarzmionych narodach ZSRS. Zbrodnie niemieckie na zajmowanych terenach dopełniały czary goryczy. Tymczasem Stalin uruchomił akcenty narodowe i religijne po swojej stronie – wezwał wszystkich do „wielkiej wojny ojczyźnianej”. Zachód dał się nabrać (jak zwykle). Poddani bolszewiccy nie mięli wyboru – i tu i tam śmierć. Nacjonalizm zagroził na chwilę władzy bolszewików, ale jednocześnie uratował ich dalszą egzystencję. Mackiewicz uważał, że zbrodnie niemieckie, mimo, że okrutne, miały się jednak nijak wobec zbrodni jakie niósł ze sobą komunizm. Po wojnie głosił konieczność współpracy z RFN w dziele kontynuowania antykomunistycznej krucjaty. Odmawiał uznania przez Polaków z kraju jak i emigracji przyłączenia do Polski tzw. „ziem odzyskanych” gdyż byłaby to akceptacja umowy jałtańskiej, której prawdziwy antykomunista nigdy uznać nie może. I tu właśnie mam największy problem z Mackiewiczem. Jako mieszkaniec Wilna, żyjąc pod okupacja sowiecką, stykał się codziennie z grozą bolszewizmu. Dotknął jej niemalże. Jak wielu mieszkańców kresów wschodnich, umęczonych sowiecką władzą i bojących się o swój los każdego dnia (a zwłaszcza nocy) na pewno cieszył się z czerwcowej agresji na ZSRS w 1941 r. Nie kwestionował nigdy niemieckiego ludobójstwa, ale też nie było ono dla niego przeszkodą w uznaniu niemieckiej okupacji za „lepszą”. Czy miałby takie samo zdanie o niemieckich zbrodniach gdyby doświadczył ich naocznie, podobnie jak zobaczył efekt ludobójstwa sowietów dokonanego na Polakach w Katyniu? Czy gdyby Józef Mackiewicz nie był mieszkańcem Wileńszczyzny, tylko np. Pomorza Gdańskiego i już jesienią 1939 r. wiedział o rozstrzeliwaniach przedstawicieli polskich elit w Piaśnicy myślałby tak samo? Ba! Czy gdyby zamieszkiwał Wieluń, nie traktowałby Niemców ( po porannym, terrorystycznym nalocie bombowym przeprowadzonym 1 września 1939 r. na to pozbawione militarnego znaczenia miasteczko) tak samo jak bolszewików? Po wojnie krytykował alianckie naloty na niemieckie miasta (Drezno) przeprowadzane w końcówce wojny, jako na niepotrzebne, jego zdaniem, niszczenie kulturalnego dorobku oraz zabijanie niewinnej ludności cywilnej. Z krytyką tych nalotów można się zgodzić tylko w tym miejscu, że były one przeprowadzane stanowczo za późno. Niemcy powinny zasmakować tej formy prowadzenia nowoczesnej wojny już od września 1939 r., kiedy sami ją zastosowali wobec Polaków (nie wspominając o wojnie domowej w Hiszpanii). No i wreszcie czy dzisiaj (gdyby żył) uczestniczyłby w odsłanianiu w Gdyni tablicy pamiątkowej ofiarom „Wilhelma Gustloffa”? Po wojnie brał udział w Niemczech w zjazdach tzw. „wypędzonych”, nie zważając na to, że szeregi tej organizacji wypełniają również funkcjonariusze aparatu terroru, odpowiedzialni za wojenne zbrodnie. Czy dzisiaj dobrze by się czuł w towarzystwie Eriki Steinbach? To oczywiście pytania retoryczne, ale myślę że warto nad nimi się zastanowić rozważając dorobek Mackiewicza. A zwłaszcza w kontekście naszej polityki wobec Niemców i Rosji. I choć wiem, że radykalni zwolennicy teorii Mackiewicza wytkną mi moje nacjonalistyczne („prawicowo – nacjonalistyczne”) odchylenie to jednak postawię jeszcze jedno pytanie – tym razem do przemyślenia i odpowiedzi. Czy dostrzegając zagrożenie naszej suwerenności ze strony (post)sowieckiej Rosji mamy puścić w niepamięć zbrodnie dokonane na naszym narodzie przez Niemców i w swej polityce historycznej ignorować takie fakty jak działania związku p. Steinbach oraz odsłanianie tablic pamiątkowych poświęconych (w dużej mierze) urzędnikom okupacyjnego, wrogiego Polakom hitlerowskiego reżymu? Łukasz Kołak