Zajmijmy się polityką! - przemówienie ks. bp. Albina Małysiaka
16 lipca zmarł w Krakowie ks. biskup Albin Małysiak, najstarszy polski biskup. Z tej okazji przypomnę jego niezapomniane przemówienie wygłoszone podczas Mszy św. z okazji 40-lecia jego sakry biskupiej w katedrze na Wawelu, 16 maja 2010 roku, które zrobiło na mnie duże wrażenie. Według niektórych świadectw to ks. biskup Małysiak orędował za tym, żeby Prezydenta Lecha Kaczyńskiego pochować na Wawelu.„Na początku pragnę bardzo serdecznie podziękować Jego Eminencji księdzu kardynałowi Stanisławowi Dziwiszowi za znakomite zorganizowanie tej uroczystości liturgicznej. Dziękuję również księdzu biskupowi Janowi Szkodoniowi za tak serdeczne Słowo Boże skierowane do mnie. Po tych podziękowaniach przyniesiono mi tu jeszcze inne, bym je odczytał. Otóż to czynię. Bogu w Trójcy Świętej Jedynemu dziękuję za życie, powołanie i wszelkie łaski, jakimi obdarzył mnie przez wszystkie lata życia, za to, że postawił na mej drodze kardynała Karola Wojtyłę, późniejszego Papieża Jana Pawła II, a dziś Sługę Bożego. Księdzu kardynałowi Stanisławowi za to, że pełni zaszczytną rolę gospodarza tego jubileuszu. Dostojeństwu w osobach księży kardynałów, biskupów, infułatów, prałatów, kanoników oraz współbraciom ze zgromadzenia księży misjonarzy. Przedstawicielom władz państwowych i samorządowych różnego szczebla. Wszystkim wiernym archidiecezji krakowskiej i całego Kościoła za modlitwę, życzliwość i pamięć.
Polacy się modlą Bardzo serdecznie dziękuję wszystkim tu zgromadzonym za to, że modliliście się ze mną w tej katedralnej świątyni. Myślę, że nie tylko modliliście się ze mną, ale i za mnie też się pomodliliście. Staropolskie „Bóg zapłać” za to. To staropolskie „Bóg zapłać” kieruję również do Jego Eminencji ks. abp. Stanisława Dziwisza, metropolity krakowskiego. I to staropolskie „Bóg zapłać” kieruję również do Ich Eminencji, obecnych tu księży kardynałów. To staropolskie „Bóg zapłać” kieruję również do Ich Ekscelencji księży biskupów. Kieruję to podziękowanie do księży infułatów, prałatów, kanoników, proboszczów, wikariuszy, katechetów, kapelanów i wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób głoszą ludziom miłość Chrystusową. Serdeczne podziękowanie za to. I oczywiście podziękowanie za modlitwę, szczególne siostrom zakonnym, bo wszyscy doskonale wiemy, jak one pokochały modlitwę i niejeden raz dają nam wzór tej modlitwy. Również podziękowanie za modlitwę wszystkim, który są tu zgromadzeni – osobom świeckim, panom i paniom. Jakże często świeccy stanowią dla mnie wzór. Zbudowany jestem ich pobożnością. Np. dzisiaj byłem w Krakowie przed południem w świątyni pw. św. Jadwigi – pełny kościół ludzi, a jak się pięknie modlili, jak ładnie śpiewali. Tak się cieszyłem, że jestem ich kapłanem, że przewodniczę ich modlitwie. Jakże często wierni uczą nas pobożności – mnie na pewno. Kapłani i bez tego są pobożni, oczywiście, ale ja się cieszę, że świeccy dają przykład pobożnej modlitwy. Obserwowałem to przez całe życie, a szczególnie wtedy, gdy byłem rekolekcjonistą i misjonarzem. Jak ci nasi pobożni robotnicy, mieszkańcy wsi i oczywiście inteligencja też, jak oni się modlili. Niejeden raz mówiłem: Panie Boże, Polacy robią błędy, mają wady, czasem pijaństwo, czasem kłótnie. Ale, Panie Boże, kto się tak modli, kto Ci zbudował w niedawnym czasie dwa tysiące świątyń? To polski Naród. Dlatego cieszę się, że się razem modlimy i że wy modlicie się ze mną.
Kościół zawsze zajmował się polityką Ukochani, przy takiej okazji, jak dzisiejsza, co się mówi o jubileuszu? Albo się mówi o osobie, która ten jubileusz obchodzi, albo się wybiera jedną z cnót i mówi na jej temat. Otóż ja postanowiłem sobie i nam przypomnieć jedną cnotę, która, niestety, u Polaków nie ma dużego wzięcia. Polacy nie bardzo odmawiają tę modlitwę, jakoś zobojętnieli. A ta modlitwa, może się nawet zdziwicie, jak ona się nazywa, ta modlitwa nazywa się polityka. Kościół od samego początku zajmuje się polityką. Przecież rozmowy Jezusa Chrystusa z ówczesnymi duchownymi nie odnosiły się tylko do spraw czysto religijnych. Były tam również elementy społeczno-polityczne. Kościół i jego przedstawiciele na przestrzeni dwóch tysięcy lat interesowali się problemami politycznymi i je rozwiązywali. Weźmy chociażby św. Stanisława, biskupa męczennika, obok jego relikwii w tej chwili się znajdujemy. To był człowiek, który wszedł w problemy polityczne, miał odwagę zwrócić uwagę królowi, że źle postępuje. I za to włączenie się w życie polityczne św. Stanisław biskup zapłacił wysoką cenę, został zamordowany. Problemami politycznymi interesował się np. wielki nauczyciel Narodu Polskiego, kardynał Stefan Wyszyński. Ileż to razy Bierutowi i ówczesnym rządcom komunistycznym zwracał uwagę na to, że źle gospodarują, że źle prowadzą życie społeczno-polityczne. Miał rację i za to dostał się do więzienia.
Weźmy politykę w swoje ręce Socjalizm, komuniści w ciągu 30-40 lat w naszej Ojczyźnie odnieśli wielki sukces, ponieważ zdążyli naszym pobożnym ludziom wmówić, że nie powinni się interesować problemami politycznymi, zdążyli tak ludzi zbałamucić. Widziałem to dziesiątki razy. Ileż to razy było tak, że nasi wierzący Polacy tłumnie wychodzą z kościoła. Obok, w pobliżu 40, może 100 metrów, jest lokal wyborczy. Wychodzą z kościoła, ale do lokalu wyborczego nie idą. Bo mówią tak: my się polityką nie zajmujemy. To zdanie do tej pory powtarzane jest bardzo często. Nie wiem, może od tej straszliwej śmierci pod Smoleńskiem moi Polacy się pozmieniają i zajmą problemami swojej Ojczyzny, wejdą w problemy polityczne? Musimy sobie to uświadamiać. Wszyscy mówcie swoim bliskim, że mają się interesować problemami politycznymi. Jak to ma konkretnie wyglądać? Ano, niech idą do wyborów. Przez całe dziesiątki lat wierzący ludzie nie szli do wyborów, za to do wyborów szła skrajna lewica, szli socjaliści czy komuniści. I ponieważ oni szli, to wygrywali wybory. A oczywiście nie mieliśmy nic do powiedzenia w niezmiernie ważnych sprawach politycznych, bo nasi ludzie nie szli do wyborów. Wreszcie to się musi zmienić, nasi ludzie muszą się zająć polityką. Wielki nauczyciel rodzaju ludzkiego, wielki Papież Jan Paweł II, wszystkim narodom głosił konieczność wchodzenia w sprawy swojego kraju, w sprawy społeczno-polityczne. Między innymi zalecał to również Polakom, i to bardzo często w sposób zdecydowany. W „Christifideles laici” (posynodalna adhortacja apostolska o powołaniu i misji świeckich w Kościele, 1988 r.), w rozdziale 42. Jan Paweł II podkreśla, że każdy człowiek wierzący ma obowiązek interesować się życiem politycznym, wszyscy ludzie wierzący mają obowiązek wziąć w swoje ręce problemy polityczne. Pytam was: co się stało u nas w Polsce? Czy ludzie wierzący wzięli w swoje ręce problemy polityczne? Nie wzięli! I dlatego to się musi zmienić. Pragnę was przekonać, abyście swoim najbliższym mówili, że mają się zajmować problemami politycznymi. Jeśli się nimi nie zajmiemy, to nasza Ojczyzna zawsze będzie kuleć, zawsze czegoś w niej będzie brakować, a często nawet będzie brakować tego, co jest zasadnicze, i tego, co jest potrzebne. Tak, ludzie muszą uczyć się tej cnoty i praktykować tę cnotę, jaką jest polityka.
Katolików nie ma w mediach Teraz mamy ważny problem: koło Smoleńska zginęło przeszło 90 najwybitniejszych przedstawicieli Polaków. No i co? Kiedy wreszcie będzie odkryty i zbadany prawdziwy powód rozbicia się tego samolotu? Nasi ludzie się tym wiele nie interesują, a powinni wołać, krzyczeć, nawet wyjść na ulicę i powiedzieć: niechże będzie wyjaśniona sprawa tej śmierci pod Smoleńskiem tylu naszych najwybitniejszych ludzi! To powinno być wyjaśnione! Myśmy wszyscy powinni głośno wołać, krzyczeć. Gdybym miał 30 lat, to nawet bym wyszedł na ulicę, zebrałbym grupę młodych i wołał: wyjaśnijcie problem śmierci naszych najlepszych ludzi. To są problemy polityczne, w które powinniśmy wchodzić. Są również inne trudne problemy, ale od trudności w życiu się nie ucieka. Natomiast gdy się te trudności opanowuje, to potem wszystko idzie ku lepszemu, zmienia się na lepsze. Najmilsi, zajmijmy się polityką, czytajmy prasę religijną, katolicką, patriotyczną, słuchajmy radiostacji, gdzie są przekazy prawicowe, katolickie. A gdy chodzi o środki przekazu, to co powiecie, jak to z tymi środkami jest? Według mnie, nie jest dobrze. A przecież Polacy są Narodem katolickim, 95 proc. ludzi ochrzczonych, a w środkach przekazu nas prawie nie ma. Dokąd będziemy spać? Bo śpimy do tej pory. Gdy chodzi o środki przekazu, piszcie listy do tych redakcji: nie podoba mi się ten, a ten przekaz, ja jako człowiek wierzący mam prawo do przekazów religijnych. Dlaczego tego nie stosujecie? No, ruszmy się! Zajmijmy się problemami społeczno-polityczno-religijnymi. Najmilsi, musimy wchodzić w te sprawy, w problemy polityczne naszej Ojczyzny. A gdy będziemy je już dobrze rozumieć, gdy się zajmiemy sprawami politycznymi naszego Narodu, to zobaczymy, że przecież Polska to Naród o tysiącletniej, wspaniałej tradycji patriotycznej, że Polska to Naród katolicki. To jest niemożliwe, żeby ta Polska zawsze w sprawach ekonomicznych czy społecznych „dziadowała”. Trzeba, żeby Polska naprawdę była wzorem dla całej Europy. Zajmijmy się polityką, a na pewno Polska tym wzorem będzie. Amen”.
Audio: http://www.radiomaryja.pl/dzwieki/2010/05/2010.05.16.przem.mp3
Tekst: za Naszym Dziennikiem z 20 maja 2010.
Margotte
Ostatnia Krucjata karlistów. W 75. rocznicę Alzamiento Nacional – Jacek Bartyzel 75 lat temu nad całą Hiszpanią niebo było bezchmurne. Taki komunikat popłynął w eter z radia Ceuta, zawierający zaszyfrowaną wiadomość o wybuchu powstania narodowego (Alzamiento Nacional), wszczętego przez wojsko oraz paramilitarne siły karlistowskiej Wspólnoty Tradycjonalistycznej (Comunión Tradicionalista) przeciwko czerwonej zarazie, która opanowywała Hiszpanię. Z tej okazji przypominam fragment rozdziału mojej książki o romańskiej kontrrewolucji, dokumentujący wkład karlizmu w to heroiczne dzieło1. Minimalne zwycięstwo2 skupiającego socjalistów, socjalliberałów, komunistów i anarchistów Frontu Ludowego w wyborach z 17 lutego 1936 roku zniweczyło wszelkie szanse na bezkrwawe powstrzymanie rewolucji. Czerwony terror nie tylko uwolniony został z wszelkich hamulców, ale zyskał jawnie urzędową legitymację, jako że socjaliści i komuniści kontrolowali policję i żandarmerię cywilną. Do dnia wybuchu powstania, czyli do połowy lipca, spalonych zostało 170 kościołów, zamordowanych 330 osób, w tym liczni księża i zakonnice, a 1511 ranionych; nadto przeprowadzono 113 zamachów bombowych. Wielu znanych działaczy prawicy, w tym przywódca Falangi José Antonio Primo de Rivera, znalazło się w więzieniu. Poprzedzone pogróżkami osławionej La Pasionarii (Dolores Ibarruri) zamordowanie 13 lipca, przez oddział żandarmów składający się z bojówkarzy socjal-komunistycznych, przywódcy opozycji parlamentarnej José Calvo Sotelo, było już tylko ostatnią iskrą, przyspieszającą datę wybuchu powstania – nieuniknionego i usprawiedliwionego całą chrześcijańską tradycją nauki o prawie do oporu przeciwko antyboskiej i antyludzkiej tyranii. Karliści, którzy od samego ustanowienia reżimu republikańskiego byli zwolennikami oporu zbrojnego, odegrali znaczącą, a w pierwszych miesiącach wręcz decydującą rolę, tak w przygotowaniu, jak w realizacji planów powstańczych. Było to możliwe przede wszystkim dzięki posiadaniu przez nich dobrze wyszkolonej, zdyscyplinowanej i żarliwie wierzącej w słuszność swojej sprawy 60-tysięcznej milicji requetés, której rezerwą było około miliona członków Wspólnoty Tradycjonalistycznej w całym kraju. Dowódcą requetés3 był, zdymisjonowany z wojska przez władze republikańskie, generał brygady José Enrique Varela Iglesias (1891-1951). Przywódca karlistów, Manuel Fal Conde (1894-1975), skazany zaocznie na karę śmierci i poszukiwany listem gończym, z Biarritz, a następnie z Portugalii kierował przygotowaniami do powstania w Nawarze i Aragonii, w porozumieniu z przywódcą konspiracyjnego Hiszpańskiego Związku Wojskowego (Unión Militar Española), generałem José Sanjurjo (znacznie gorzej układała się natomiast współpraca karlistów z generałem Emiliem Molą, który aż do dnia zabójstwa Calvo Sotelo odmawiał podpisania, bardzo skądinąd ogólnikowej, deklaracji na temat celów powstania). W dzień po wystąpieniu armii, 19 lipca 1936 roku, Fal Conde przybył samolotem do Pampeluny, aby objąć kierownictwo polityczne powstania karlistów i spotkać się (jedyny zresztą raz w życiu) z generałem Franco. Wkrótce po przybyciu do Nawarry Fal Conde na własną rękę zorganizował Królewską Akademię Wojskową, w której miały być szkolone dalsze kadry „czerwonych beretów” (boinas rojas), co stało się powodem natychmiastowego konfliktu z Franco, który przed przywódcą karlistów postawił alternatywę: sąd wojenny albo przymusowy wyjazd do Portugalii do końca wojny. Natomiast rezydujący w Wiedniu, prawowity król Alfons Karol I (1849-1936) wydał dekret nakazujący członkom Wspólnoty podporządkowanie się wojskowej juncie bez stawiania jakichkolwiek warunków politycznych4. Znaczenie zrywu karlistowskich requetés (wspomaganych przez młodzież pelayos i margaritas) było trudne do przecenienia już z czysto militarnych względów, jako że sytuacja powstańców, mimo sympatyzowania z nimi większości korpusu oficerskiego5, była początkowo bardzo trudna, a główne siły armii przewidziane do przeprowadzenia operacji trzeba było dopiero przetransportować z Maroka. Dopóki to nie nastąpiło, w tych pierwszych, decydujących tygodniach główny ciężar walki spoczywał właśnie na karlistowskich „czerwonych beretach”. Pomiędzy 19 a 24 lipca requetés samodzielnie opanowali Nawarrę, Huescę, Vizcayę i część Starej Kastylii, umożliwiając tym stworzenie tymczasowych struktur wojskowo-cywilnych Hiszpanii narodowej na wyzwolonych obszarach. Na domiar, karliści byli w tych dniach pozbawieni swojego naczelnego dowódcy, gen. Vareli, który 17 lipca został aresztowany przez Czerwonych (odbito go dopiero w sierpniu); w jego zastępstwie dowodził nimi Antonio de Lizarza Iribarren (1891-1974). Będąc na pierwszej linii, ponieśli oczywiście ogromne straty. Na przykład 31 lipca w akcji bojowej zginął, w 36 roku życia, wybijający się działacz młodszego pokolenia, szef Wspólnoty w Kordobie i organizator Tygodni Tradycjonalistycznych, mianowany przez juntę powstańczą komisarzem generalnym Andaluzji – José María de Alvear y Abaurrea. Nie wszyscy jednak mieli szczęście zginąć z bronią w ręku. Wielu, i to najwybitniejszych, karlistów, którzy znaleźli się w strefie rządowej, zostało z premedytacją zamordowanych. 16 sierpnia zlinczowano w Barcelonie, we własnym domu, publicystę Miguela Junyenta Rovirę (1871-1936); mordercy pamiętali mu wcześniejszą o cztery lata obronę kościołów przed podpalaczami. 6 września rozstrzelany został (razem z synem Ksawerym i innymi zakładnikami) w forcie Guadelupe koło San Sebastian główny teoretyk karlizmu, Víctor Pradera y Larumbe (1873-1936). 4 stycznia 1937 roku zamordowano w Irún byłego przywódcę katolickich integrystów, Juana de Olazábala Ramery (1860-1937). Tylko przypadkiem uniknął śmierci ostatni redaktor El Siglo Futuro i założyciel Agencji Fides – Manuel Sánchez Cuesta (1884-1939). Zadenuncjowany do władz i osadzony 18 lipca w więzieniu w Porlier, wydostał się stamtąd dzięki „fortelowi” zastosowanemu przez przyjaciół6. Atoli znaczenia udziału karlistów w powstaniu nie wolno sprowadzać do aspektu militarnego. W ponadczasowym wymiarze duchowym po wielokroć ważniejsze jest nadanie tej walce właśnie przez nich niezmazywalnego piętna wojny religijnej. Jak wiadomo, określanie powstania hiszpańskiego mianem Krucjaty ma swoich zaciętych przeciwników, mimo iż potwierdzili taką jego rangę i charakter swoim autorytetem – wskazując na fundamentalnie antykatolicki, przepojony aktami niezliczonych zbrodni, bluźnierstw i profanacji charakter reżimu republikańsko-komunistycznego, a z drugiej strony wiele przypadków męczeństwa katolików – biskupi hiszpańscy w obszernym orędziu z 1 lipca 1937 roku7. Niekiedy nawet katoliccy (na ogół orientacji liberalnej bądź chadeckiej) komentatorzy kwestionowali i kwestionują prawo do nazywania powstania Krucjatą, już to ze względu na udział w nim muzułmańskich żołnierzy z Maroka (nb., jakiż to „nieekumeniczny” argument!) oraz pomoc udzieloną frankistom przez faszystowskie Włochy i nazistowskie Niemcy8, już to wreszcie z powodu aktów przemocy, jakich dopuścili się, lub dopuścić mieli, również frankiści. Jeżeli jednak nawet uzasadnione byłyby te wątpliwości w stosunku do en bloc branego obozu narodowego, to nie mogą się one ostać w obliczu mistycznego wymiaru walki prowadzonej przez karlistów, którzy zawsze nieśli w swoich duszach świadomość bycia „partią Boga”, armią obrońców boskiego ordo. Dla noszących na piersiach ryngrafy z Gorejącym Sercem Jezusa requetés, którzy przed bitwą całymi batalionami przystępowali do Komunii św., do ataku szli z okrzykiem ¡Viva Christo Rey!, lub z chóralnie odmawianą modlitwą Ave Maria, a każdego wieczoru odmawiali Różaniec, ta wojna była z pewnością Krucjatą9. Dzieje współczesne nie znają drugiej takiej armii, która zasługiwałaby na miano współczesnych krzyżowców10. Niepozbawiony znaczenia był także wkład tradycjonalistów w literaturę wojenną powstańczej Hiszpanii. „Karlistowskim Tyrteuszem”, którego – ujęte w formę poetyckich „kancjonarzy” (Cancionero carlista, Burgos 1938) – wiersze i piosenki śpiewali requetés, był Kantabryjczyk, założyciel (1935) i redaktor pisma La Tradición, Ignacio Romero Raizábal (1901-1973). Ten, przede wszystkim religijny (Rosario de Amor; Via Crucis en sonetom) poeta, „czerwonym beretom” poświęcił już wcześniej (Boinas rojas. Versos carlistas, Pamplona 1933) zbiór wierszy dedykowanych Don Alfonso-Carlosowi, w czasie wojny natomiast napisał reportaż Czerwone berety w Asturii (Boinas rojas en Asturia) oraz powieść wojenną Obietnica tulipana (La promesa del tulipán. Novela de la guerra ). W prozie literackiej na uwagę zasługuje, w pierwszym rzędzie, Jesús Evaristo Casariego y Fernández-Noriega (1913-1990). Mimo młodego wieku, ten Asturyjczyk ze starego szlacheckiego rodu, którego przodek był w XVI wieku gubernatorem Florydy, już przed wojną zwrócił na siebie uwagę wydaną w 1933 roku pracą Tradycjonalizm jako doktryna prawa politycznego (El Tradicionalismo como doctrina de derecho político). Casariego walczył na froncie i dosłużył się stopnia kapitana. Nie tylko zapisem osobistych doświadczeń, ale i manifestem ideowym jego formacji była powieść Kwiat rycerstwa (Flor de Hidalgos (Ideas, hombres y escenas de la guerra), Pamplona 1938), do której przedmowę napisał parlamentarny przywódca karlistów hr. de Rodezno [Tomás Domínguez Arévalo, 1882-1952]. Ton duchowy, przepajający ten utwór, dobrze oddają słowa ojca głównego bohatera, Don Ignacia (będącego „najdoskonalszym wcieleniem klasycznego hiszpańskiego hidalga…”, s. 19), który wzywa 22-letniego syna Fernanda do powstania „przeciwko wrogom Boga i Hiszpanii: Przeznaczeniem twojego pokolenia jest uratowanie Hiszpanii, a wraz z nią całego świata” (s. 76). W walce tej idzie bowiem nie tylko o to, aby „obronić wystawioną na pośmiewisko Religię i zagrożoną Ojczyznę”, ale również o to, by „uratować dusze wielu pokoleń, podobnie jak to miało miejsce w Indiach [Zachodnich]” (s. 60). Następna powieść Casariega: Oblężone miasto (La ciudad sitada. Novela histórica del Madrid prerevolucionario y del asedio de Oviedo, San Sebastian 1939), była natomiast zbeletryzowaną kroniką heroicznej obrony oblężonej przez Czerwonych stolicy Asturii Oviedo; znamienne, że znalazł się tam polemiczny passus w stosunku do ideologii Falangi. Ostatnia powieść Casariega o tematyce wojennej – Z własnego życia uczynili broń (Con la vida hicieron fuego. Novela realista de nuestro tiempo) – ukazała się już po wojnie (Madrid 1953). Szlak bojowy jako kapitan requetés przeszedł także, walcząc m.in. pod Samosierrą, Nawaryjczyk Jaime del Burgo Torres (1912-2005). On także uprawiał przed wojną publicystykę (Lealtad, 1932; Cruzados, 1934; Al borde de la tradición, 1936), działając jako sekretarz Młodzieży Jaimistowskiej w Pampelunie, a od 1934 roku jako szef dystryktu baskijsko-nawaryjskiego Wspólnoty. Scenerią jego epickiego fresku wojennego Huragan (Huracán, Pamplona 1943) jest „czerwona” Barcelona i martyrologia jej mieszkańców, terroryzowanych przez rewolucyjne bojówki. Trzeci z wybitnych przedstawicieli tego pokolenia karlistów w literaturze wojennej to Katalończyk Antonio Pérez de Olaguer-Feliú (1907-1968), prawnuk gubernatora Río de Plata i wnuk ministra wojny Alfonsa XIII. W czasie powstania napisał on szereg reportaży (Czerwony terror w Katalonii; Czerwony terror w Andaluzji), a także opowiadania (Ci, co zawsze, 1937) i powieść Miłość i krew (Amor y sangre. Novela de estos tiempos de guerra, Sevilla 1937), przesiąknięte ideą Krucjaty, której najbardziej świadomymi swej roli krzyżowcami są karliści. Jacek Barrtyzel
1 J. Bartyzel, „Umierać, ale powoli!”. O monarchistycznej kontrrewolucji w krajach romańskich 1815-2000, Arcana, Kraków 2002, ss. 295-299.
2 W liczbach bezwzględnych prawica (Blok Narodowy, karliści, chadecka CEDA i inni) oraz centrum (radykałowie, konserwatywni republikanie oraz nacjonaliści katalońscy i baskijscy) zdobyły większość głosów, bo 4 464 648, natomiast lewica uzyskała 4 176 156 głosów; w przełożeniu na mandaty dało to Frontowi Ludowemu 278 miejsc w parlamencie, prawicy 134, a centrystom 55. Co więcej, wybory te nie były uczciwe, ponieważ bezprawnie unieważniono głosy w kilku prowincjach.
3 Ich szefem cywilnym był natomiast José Luis Zamanillo González Camino (1904-1981).
4 Zob. Disposición sumándose al movimiento militar, 14 VII 1936 [w:] M. Ferrer i in., Historia del Tradicionalismo Español, Sevilla – Madrid 1941-1979, t. XXX, vol. 2, s. 101 [Należy pamiętać, że pierwsze deklaracje junty powstańczej były bardzo ogólnikowe w treści; na przykład instrukcja dla Armady, jeszcze z 20 czerwca, nie wychodziła poza „propaństwowe” frazesy typu: Przywrócić porządek publiczny i stworzyć państwo silne i szanowane, w którym panować będzie Pokój i Sprawiedliwość – cyt. za: J. Giertych, Hiszpania bohaterska, Warszawa 1937, s. 317, a dwaj członkowie junty – generałowie Mola i Cabanellas – byli republikanami i (podobno) masonami; tradycjonaliści więc wiele ryzykowali, dając wojsku carte blanche].
5 Sympatykami karlizmu pośród ośmiu najwyższej rangi generałów w armii frankistowskiej byli (prócz Vareli): (mianowany pośmiertnie, w uznaniu zasług czasu Krucjaty, wodzem naczelnym) Alfredo markiz Kindelán y Duany (1879-1962) oraz bohaterski obrońca toledańskiego Alkazaru – José Moscardó Ituarte (1878-1956).
6 Po uwolnieniu utworzył w strefie „czerwonej” tajną Junta Carlista i kierował nią aż do wyzwolenia Madrytu w marcu 1939 roku. W ostatnich miesiącach życia redagował dziennik kombatantów El Alcázar.
7 Zob. O wojnie w Hiszpanii. Wspólne orędzie biskupów hiszpańskich do biskupów całego świata (tł. bp S. Okoniewski), Sandomierz 1938 (przedruk w: „Vade Mecum” 1994 nr 6 (15), ss. 20-37).
8 Nie miejsce tu na szerszą polemikę z tą zmistyfikowaną ponad wszelką miarę kwestią sojuszu „trzech faszystowskich dyktatorów”; warto jednak zauważyć, że nawet rzetelniejsi historycy lewicowi dokumentują, iż o ile wsparcie ze strony Włoch było poważne i warunkowane względami ideologicznymi, o tyle „pomoc” III Rzeszy była symboliczna i interesowna, a Hitlerowi wcale nie zależało na zwycięstwie Franco, tylko na przewleczeniu konfliktu dla odwrócenia uwagi od własnych działań – zob. m. in. L. Hirszowicz, III Rzesza i Arabski Wschód, Warszawa 1963, ss. 64-65. Wszystko to poza tym jest niczym w porównaniu z rozmiarami wsparcia udzielonego Republice przez Sowiety, które przejęły w końcu de facto kontrolę nad jej władzami i armią.
9 Prawdopodobnie to właśnie karlistowski pisarz Domingo Tejera użył po raz pierwszy pojęcia „Krucjata” w artykule z 23 października 1936 roku, zamieszczonym w La Unión. Warto również przytoczyć świadectwo austriackiego monarchisty E. von Kuehnelt-Leddihna, któremu spotkany na froncie karlistowski kapitan żalił się, że jego żołnierze walczą tylko przeciw komunistom, socjalistom i anarchistom, a nie przeciwko niemieckim narodowym socjalistom, wrogom Pana Naszego Jezusa Chrystusa – zob. E. von Kuehnelt-Leddihn, Leftism Revisited: From de Sade and Marx to Hitler and Pol Pot, Washington D.C. 1990, s. 237. Swojej niechęci do nazizmu, jako ideologii antychrześcijańskiej i totalitarnej, karliści, na czele z Fal Condem, dawali systematycznie wyraz, i to ich – obok hiszpańskich biskupów – zasługą jest zablokowanie już w 1939 roku ratyfikacji, zawartej przez ministra R. Serrana Suñera, hiszpańsko-niemieckiej umowy o wymianie kulturalnej, jak również potępienie hitlerowskiej napaści na Polskę.
10 Różne aspekty udziału karlistów w Krucjacie przedstawiają m. in.: J. Aróstegui, Los combatientes carlistas en la Guerra Civil Española (1936-1939), I-II, Madrid 1992; L. Fabián Blazquez, Riesgo y ventura de los tercios de requetés, Madrid 1995; J. Nagore Yarnoz, La historia de una dejación (La Cruz Laureada de San Fernando en el escudo de Navarra), t. 1, Madrid 1997, R. Ollaquindia, Cartas de un requeté del Tercio del Rey: José María Erdozain, Madrid 1997 i E. Herrera Alonso, Historia heroica del Tercio Navarra en la guerra de liberación de España 1936 – 1939, t. 1, Madrid 2001; por. także dokumentację opracowaną przez syna jednego z szefów requetés: F. J. de Lizarza Inda, Introducción y selección de textos de Navarra, julio de 1936, Madrid 1980.
Za: Organizacja Monarchistów Polskich - legitymizm.org
Suma błędów. Protestantyzm w ocenie bp. Józefa Sebastiana Pelczara Jedność chrześcijaństwa istnieje wyłącznie w Kościele katolickim, a protestanci mogą ją osiągnąć wyłącznie poprzez wyparcie się zgubnych błędów i powrót do odrzuconego niegdyś katolicyzmu. Stosunek katolików do protestantyzmu jest papierkiem lakmusowym ich wierności Chrystusowi i Tradycji Kościoła. Trudno znaleźć dwie bardziej przeciwstawne koncepcje religijne, które pozornie wyrastają ze wspólnego pnia. Ci spośród katolików, którzy wierzą w bajkę o wspólnym pniu chrześcijańskiego drzewa, z którego wyrastają gałęzie kolejnych konfesji – katolickiej, luterańskiej, zwinglańskiej, kalwińskiej, anglikańskiej itd. – zapominają, że różne odłamy protestantyzmu powstały w wyniku rebelii wymierzonej w jedność Kościoła założonego przez Jezusa Chrystusa. Są to więc gałęzie uschłe… Zazwyczaj ci sami ludzie starają się sprowadzić zasadnicze różnice w pojmowaniu rzeczywistości nadprzyrodzonej do poziomu sporu religijnego powstałego na gruncie politycznym, charakterystycznego dla specyficznego okresu historycznego. Dziś, ich zdaniem, spór ten jest nieistotny, należy szukać tego, co łączy, a nie tego, co dzieli… Ale co może łączyć katolika z protestantem? Gdzie istnieje płaszczyzna realnego porozumienia dogmatycznego? Jaką wybrać przestrzeń dialogu, aby działania ekumeniczne były rzeczywiste, a nie stały się czczym propagandowym działaniem, mającym na celu osiągnięcie doraźnych celów politycznych? Spróbujmy odpowiedzieć na to pytanie w oparciu o analizę protestantyzmu, dokonaną przez jednego z najbardziej znamienitych hierarchów polskiego Kościoła, wybitnego teologa, historyka, profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, bp. Józefa Sebastiana Pelczara. Będzie to jeszcze bardziej interesujące w kontekście trwających przygotowań – również w obrębie Kościoła katolickiego – do ekumenicznych obchodów 490. rocznicy wystąpienia Marcina Lutra przeciw papieżowi.
Autorytet bp. Józefa Sebastiana Pelczara Bogaty dorobek pisarski Józefa Pelczara i jego znajomość tematu, przedstawiana zwłaszcza na kartach prac apologetycznych, predestynuje jego osobę do autorytatywnego spojrzenia na protestantyzm. O ile wśród dzisiejszych hierarchów polskiego Kościoła dominuje ekumeniczne spojrzenie na relacje katolicko-protestanckie, niejednokrotnie zacierające istotne różnice dogmatyczne czy wręcz przyznające rację stronie protestanckiej w sporach dogmatycznych, to tradycyjny punkt widzenia bp. Józefa Pelczara za punkt odniesienia względem protestantyzmu przyjmował wyłącznie troskę o zbawienie dusz. Na czoło dzisiejszych przyjaciół Lutra wysuwa się osoba ordynariusza opolskiego Alfonsa Nossola, znanego miłośnika wittemberskiego kacerza i propagatora pisarstwa dolnośląskiego apostaty, eksksiędza Józefa Wittiga. Biskup opolski twierdzi, że nie istnieją już zasadnicze przeszkody na drodze do pełnej jedności katolików i protestantów. Przeszkody pomniejsze, takie jak ordynacja kobiet, zostaną niebawem przezwyciężone. „Dzisiaj uznajemy, że te luterańskie «sola-pryncypia» nie są już przeszkodą. Usprawiedliwienie następuje rzeczywiście mocą Bożej łaski, mocą wiary” – stwierdza bp Nossol [1]. Swoje rozważania dotyczące protestantyzmu Józef Pelczar rozpoczynał od rozpatrzenia myśli i intencji samych założycieli protestantyzmu. Jest to działanie konieczne, a jego istotą jest nie tyle wyciągnięcie na wierzch – jak by się mogło wydawać – wszystkich błędów, grzechów i nieczystości ich założycieli, co zestawienie twórców wyznań reformowanych z założycielem Kościoła katolickiego: Jezusem Chrystusem. Ten argument, szczególnie znienawidzony przez protestantów, starano się zbijać na różne sposoby: legitymistyczny – poszukując korzeni reformacji wśród antycznych chrześcijan, szczególnie heretyków „prześladowanych” przez Kościół, lub sceptyczny – zmieniając samą koncepcję Kościoła, jako instytucji wyłącznie ludzkiej, która nie musi posiadać fundamentu w postaci słów Zbawiciela. W tym drugim przypadku utrzymywano, że Chrystus nie powołał do życia żadnego z widzialnych „Kościołów”, to jest różnych konfesji chrześcijańskich. Kościół katolicki jest instytucją łączącą sferę nadprzyrodzoną z przyrodzoną, jest instytucją doskonałą, pomimo grzechów i niedoskonałości wynikających ze skaleczonej natury ludzkiej swoich poszczególnych członków. Dla protestantów taki punkt widzenia jest zupełnie obcy. Nie jest zgodny z ich koncepcją całkowicie zniszczonej przez grzech natury ludzkiej. Ludzie – ich zdaniem – nie mogą uczestniczyć i współtworzyć instytucji doskonałej, jaką jest Kościół.
„Ojcowie założyciele” protestantyzmu Biskup Pelczar nie miał dobrego zdania o ojcach założycielach poszczególnych protestanckich konfesji. Motorem działania „reformatorów” była zapiekła nienawiść do Kościoła, która wypaczała charakter podejmowanych przez nich działań i sprowadzała wszystkie przedsięwzięcia na drogę destrukcji i grzechu. Inicjator reformacji, Marcin Luter, powodowany swą niepohamowaną pychą i niezwykle gwałtownym charakterem, szybko przemienił zaistniały między zakonem augustiańskim a dominikańskim spór o prawo do zbierania opłat za odpusty w najstraszliwszy konflikt w dziejach Kościoła. Sprzeczka mnichów, powstała na gruncie urażonej dumy augustianów, do których należał Luter, o przekazanie prawa do zbierania opłat odpustowych zarządzonych przez papieża Leona X, została wykorzystana do zaprezentowania swoich koncepcji na temat odpustów i wolnej woli człowieka. Kiedy tezy zostały potępione, jako sprzeczne z nauczaniem Kościoła, Lutrowi pozostało albo ich pokorne odwołanie, albo dalsze podważanie dogmatów i rozpoczęcie otwartej wojny z Kościołem, na czele zbuntowanych przeciw cesarzowi książąt. Według bp. Józefa Pelczara koncepcje Lutra powstawały, jako usprawiedliwienie dla jego niestabilnego umysłu oraz cholerycznego charakteru, żądnego rozkoszy i poklasku. „Chcąc zagłuszyć w sobie wyrzuty sumienia, bo sam został zakonnikiem i kapłanem bez powołania – pisze bp Pelczar – przyjął on wygodną teorię o całkowitym skażeniu natury ludzkiej, tak, że człowiek, ulegając pożądliwości, może chcieć i czynić tylko źle” [2]. Luter w istocie miał świadomość pogrążania się w grzechu i stopniowego odchodzenia od Chrystusa, zdając sobie sprawę, że pycha osłabia działanie jego woli. W jednym z listów pisał o zerwaniu z celibatem: „Stałem się przez to małżeństwo tak nędznym i nikczemnym, iż myślę, że anieli w niebie ze mnie się śmieją, a diabli w piekle wyją z radości” (list z 16 VI 1525 r.). Inni, szukający okazji do rozprawy z Kościołem, szybko wzięli przykład z Lutra. W Szwajcarii stały bywalec lupanarów Ulryk Zwingli i rzezimieszek, skazany w końcu na śmierć Ludwik Heter, podjęli myśl i czyny Lutra. Demokratyczne przekonania Zwinglego i jego pycha spowodowały wojnę kantonów protestanckich przeciw katolickim i krwawe prześladowania „papistów”. Motorem działania szwajcarskiego „reformatora” były nabyte we Włoszech przekonania humanistyczne, przejęte od ateisty Giovanniego Pico della Mirandoli, z którym Zwingli utrzymywał przez pewien czas serdeczne kontakty. Stąd, jak pisze Józef Pelczar, charakter szwajcarskiej reformacji był bardziej racjonalistyczny niż luterański. Przyczyną zerwania Anglii z Rzymem był tyleż gwałtowny charakter króla Henryka VIII, co skomplikowana sytuacja polityczna. Rządy króla szybko przekształciły się w tyranię, a miłość ludu zastąpił strach. Brak męskiego potomka – następcy tronu – spowodował fałszywą i nieuczciwą chęć uznania małżeństwa z Katarzyną Aragońską za niebyłe. Papież nie zezwolił na rozerwanie węzła małżeńskiego i małżeństwo z brzemienną dwórką Anną Boleyn, co spowodowało zerwanie z Rzymem i wkroczenie na powolną, ale konsekwentną drogę protestantyzacji Anglii. Gniew Henryka VIII był potężny, dotknął duchownych wiernych Kościołowi, bliskich przyjaciół króla, starą katolicką arystokrację i przywiązany do katolicyzmu lud. Henryk VIII umierał w 1547 roku sześciokrotnie żonaty, bez jasnych widoków na przekazanie tronu swojemu chorowitemu, małoletniemu synowi Edwardowi VI, zależnemu od woli nowej szlachty, wzbogaconej na reformacyjnej grabieży katolickiego mienia. Również pobudki Jana Kalwina nie należały do czystych. Pycha, okrucieństwo i chciwość tego człowieka została wprzęgnięta w służbę zemsty za – zdaniem Kalwina – niesłuszne oskarżenie go o głoszenie na Sorbonie heretyckich poglądów na temat wolnej woli. W 1533 r. Kalwin wraz z grupą stronników opuścił Francję i osiadł w Genewie, w której po likwidacji wewnętrznej opozycji przejął całkowitą władzę, likwidując we władzach miasta wszelkie rozróżnienie pomiędzy sferą świecką a religijną. Stworzona komuna teokratyczna poddała kontroli wszystkie przejawy życia mieszkańców Genewy, a wyroki śmierci za przewinienia w rodzaju wdowiej modlitwy za duszę zmarłego męża stały na porządku dziennym. Józef Pelczar pisał o Kalwinie:
„Słusznie powiedział historyk Kolb, że Kalwin chciał zamienić całą ziemię w ponury i zimny zakład pokutniczy”. Wyznawcy Kalwina tchnęli zawsze religijnym fanatyzmem, czego objawem były mordy dokonane na katolikach we Francji i Holandii [3]. Antykrólewska polityka hugenotów (francuskich wyznawców kalwinizmu) doprowadziła do długotrwałej okrutnej wojny domowej, w której – zanim doszło do nocy św. Bartłomieja w 1572 r. – hugenoci szczycili się zburzeniem 20 tys. kościołów, 2009 klasztorów i 9 szpitali, zamordowaniem ok. 4 tys. zakonników i zgwałceniem prawie 2 tys. zakonnic. Rzeź w trakcie ślubu księżniczki Małgorzaty z Henrykiem z Nawarry była aktem politycznej zemsty, za który – jak słusznie pisze Józef Pelczar – „Kościół nie odpowiada”. Konsekwencją nienawiści „reformatorów” do Kościoła było religijne rozdarcie Europy. Efektem stał się podział Europy na kilka wzajemnie zwalczających się stron, ponieważ protestanci nie stworzyli (na szczęście!) jednolitego obozu religijno-politycznego, a przystąpili do niszczenia siebie nawzajem z nie mniejszym zapałem niż do wieszania, topienia i ćwiartowania katolików. Luteranie utopili w morzu krwi powstanie anabaptystów w Rzeszy, Kalwin ścigał z całą surowością zwolenników Zwinglego i Lutra, a spalony na stosie w Genewie antytrynitarz Michał Servet jest tylko z racji swojej sławy często przywoływanym przykładem protestanckiej nietolerancji. Nie inaczej było w Anglii, gdzie na wspólnych szubienicach i stosach ginęli katolicy wraz z angielskimi i szkockimi zwolennikami kalwinizmu i nawet ultraprotestant Jan Knox przyznawał, że pokój religijny zapanował w Anglii dopiero za katolickiej królowej Marii Tudor. Zjednoczeni w swojej herezji „reformatorzy” nigdy wspólnie nie patrzyli na Europę – jeśli nie liczyć wieży luterańskiej katedry w Magdeburgu ani Ściany Reformatorów w Genewie… Mit „jednego protestantyzmu” jest wyłącznie utopijnym życzeniem protestanckich przywódców czasów Bismarcka, które nigdy faktycznie nie zostało zrealizowane. Nienawiść, śmierć i zniszczenie – oto wkład protestantyzmu w historię Europy. Niejednokrotnie władcy protestanccy byli bardziej nieufni wobec swoich „braci w wierze” z innych konfesji niż względem „zabobonnych papistów”. Tak było przykładowo w Prusach (zwłaszcza po zawarciu tzw. unii staropruskiej w 1817 r.), w których kalwińska dynastia Hohenzollernów (od 1613 r.) darzyła większym zaufaniem (np. za króla Fryderyka Wilhelma IV i cesarza Wilhelma II) katolików niż poddanych luteran.
Przyczyny protestanckiego sukcesu Jak mogło dojść do sukcesu protestantyzmu, skoro kierował się tak niskimi pobudkami? Nie sposób pominąć w tym miejscu teologicznego, „niepostępowego” spojrzenia na historię ludzkości. Jest ona ze względu na skaleczenie natury ludzkiej tragicznym osuwaniem się w grzech, z którego może zostać podźwignięta wyłącznie poprzez łaskę Boga. Przyczyny zwycięstwa protestantyzmu tkwią zatem w ułomności ludzkiej natury. Nietzche uważał, że Luter zalał całą swoja żółcią Kościół i chrześcijaństwo w momencie, kiedy było ono najnormalniejsze w swojej historii. Pogląd ten wynika z agnostycznego, ale i pobieżnego punktu widzenia niemieckiego filozofa. Zeświecczenie Kościoła, będące efektem blisko stuletniej zależności od królów Francji (niewola awiniońska), jak również wyniszczająca obie siły wojna pomiędzy władzą świecką a duchowną i osłabiająca papiestwo walka wewnętrzna pomiędzy koncyliarystycznymi paleomodernistami a zwolennikami prymatu papieży, uczyniła z Kościoła łakomy kąsek dla umacniających się monarchii narodowych. Tendencja ta spowodowała przedkładanie zależności państwowych nad religijne, a narodowych nad cywilizacyjne. W tym wymiarze postrzegać możemy protestantyzm jako antyuniwersalistyczną rebelię. Pomijając takie przyczyny jak ówczesny upadek obyczajów, który nie był ani pierwszym w historii Europy i Kościoła, ani też niestety nie ostatnim, za tendencjami sekularyzacyjnymi szła nienawiść do wszystkiego, co przychodziło z Rzymu – czy to pod względem religijnym, czy politycznym. Stąd częsty postulat uniezależnienia od Rzymu poprzez utworzenie „Kościoła narodowego”, któremu w wielu częściach Europy (także w Polsce) przyklaskiwała duża cześć duchowieństwa. Stąd przyjęcie takiej optyki narodowej przez zwolenników reformacji, wzywających do zrzucenia zwierzchności politycznej Rzymu i Cesarstwa, zaniechania płacenia świętopietrza, odrzucenia języka łacińskiego, utworzenia parlamentarnych reprezentacji narodowych (stanowych), stojących ponad królem lub kontrolujących monarchę, czy wynikający z tej tendencji postulat uproszczenia rytuałów i sakramentów, mających być zrozumiałymi dla ogółu. Aby lepiej przeforsować swoje pomysły, reformatorzy zastosowali skuteczną taktykę stopniowania żądań, propagandowego oddziaływania na lud przez szkalowanie przeciwnika. Św. Józef Sebastian Pelczar opisywał to w następujący sposób:
Taktyka nowatorów była taka, że w przesadnym, a często nieprawdziwym świetle przedstawiali zboczenia, jakie do pewnej części świeckiego i zakonnego duchowieństwa rzeczywiście się zakradły pod wpływem ustroju feudalnego, humanizmu, braku seminariów i synodów, zachodniego odszczepieństwa w XIV w., dążności rewolucyjnych w XV w., nagromadzenia bogactw i innych złych czynników, a stąd wysnuwali fałszywy wniosek, że duchowieństwo żądne mienia i panowania zepsuło dzieło Jezusa Chrystusa i błędnymi dodatkami przeinaczyło Jego naukę. Wskutek tego – tak dalej dowodzili – Kościół katolicki przestał być Kościołem Chrystusowym. Należy zatem wrócić do pierwotnego Kościoła, jaki był w I w. po Chrystusie, a takim zreformowanym Kościołem jest właśnie protestantyzm. Jest to argument, którym z lubością posługiwali się wszyscy heretycy, a który i dziś pada z ust radykalnych modernistów wszelkich odmian. Nie wynika z niego chęć autentycznego reformowania Kościoła poprzez odnowienie religijności czy obudowanie życia sakramentalnego, uświęcenie wiernych, czyli poprzez „przylgnięcie do starożytności” (św. Wincenty z Lerynu), ale ukryty duch rebelii skrywanej pod płaszczem troski. Za każdym razem chodzi o zmianę, o stworzenie nowego „Kościoła pierwszych wieków chrześcijaństwa”, na miarę wyobrażeń każdoczesnych reformatorów.
Błędy protestantyzmu Protestantyzm, pomimo posługiwania się pojęciami drogimi dla każdego katolika, jest całkowitym zerwaniem z dogmatami Kościoła, stanowi również opozycję wobec katolickiego postrzegania świata i praw rządzących nim w sferze społecznej. Konsekwencje tego są widoczne w mentalności dzisiejszego świata, ufundowanego na „osiągnięciach” reformacji.
1. Usprawiedliwienie Św. Józef Sebastian Pelczar zaliczał do najgroźniejszych tworów protestantyzmu luterańską koncepcję usprawiedliwienia. Zdaniem Lutra zbawienie następuje wyłącznie przez wiarę, z pominięciem dobrych uczynków. Tak jednoznaczne postawienie tej kwestii eliminowało podstawę chrześcijańskiej etyki, jaką – prócz wiary w Boga – jest miłość bliźniego, objawiająca się poprzez uczynki. Dla luteran dobre uczynki nie posiadały praktycznie żadnego znaczenia religijnego, traktowane były, co najwyżej, jako przejaw spoistości więzi pomiędzy ludźmi wierzącymi w tego samego Boga. Nie obowiązywały wobec nieprzynależących do tej samej wspólnoty wierzących. Tak było do XIX wieku, kiedy to, naśladując katolików, protestanci rozpoczęli działalność charytatywną tzw. zakładów dobroczynnych, z taką bezwzględnością i realizmem opisywanych przez Dickensa. Protestancka dobroczynność, tak jak i stworzona w tym samym wieku instytucja diakonisek, miały za zadanie wyłącznie realizację utylitarnych celów: pozyskiwanie zwolenników i łagodzenie napięć społecznych. Z obserwacji społeczeństwa radykalnych protestantów doby angielskiej wojny domowej narodziła się skrajnie pesymistyczna wizja Tomasza Hobbesa, w której więzi społeczne są wyłącznie efektem zbiorowego egoizmu przezwyciężającego egoizm jednostek. Kiedyś protestanci mówili: nie ma ludzi świętych, dzisiaj mówią: nie ma ludzi rzeczywiście dobrych.
2. Sekularyzacja etyki Z protestanckiej koncepcji usprawiedliwienia wyrasta wprost kantowska idea etyki autonomicznej, stanowiąca podwalinę liberalnej etyki sytuacyjnej. Jak stwierdził biskup przemyski, protestanckie usprawiedliwienie doprowadziło w konsekwencji do uwolnienia etyki od dogmatów religijnych. Zdaniem Kanta etyka i obyczajność wynikają z powszechnego uznania ludzi, a nie Bożego prawa danego ludziom. Prawo moralne w koncepcji nudziarza z Królewca powstaje z czystego rozumu, a dobre jest to, co jest jednostkowo zgodne z powszechnym prawem moralnym, akceptowanym przez wszystkie istoty rozumne. Konsekwentnie przyjmując sposób myślenia protestanckiego filozofa, dobre jest to, co jest ponadkonfesyjną zasadą etyczną wynikającą z przymusu, a nie z poszukiwania rozkoszy czy zadowolenia – nie zabijaj, nie kradnij itd. Kant ujął ją w postaci nowoczesnego przykazania: „Czyń tak, aby zawsze maksyma twej woli mogła być zarazem zasadą powszechnego prawodawstwa” [4]. I w tym miejscu myśli etycznej Kanta nastąpiło zerwanie z dotychczasowym chrześcijańskim systemem etycznym. Już nie bojaźń Boża, strach przed potępieniem i pragnienie zbawienia, ale poczucie obowiązku względem innych ludzi i szacunek dla prawa stanowią podstawę moralności. Dla Kanta czyn staje się moralnym dopiero wtedy, gdy wynika z powinności (imperatyw kategoryczny). Prawo powinniśmy pełnić dla samego prawa. Należy podkreślić, że Kant nie negował wprost w swoim agnostycznym systemie zasad religijnych i istnienia Boga, traktując je, jako niezbędne elementy utrzymywania ludzi w karbach, jednak nie wolno nie zauważyć, że stworzony przez niego system etyczny, wyrastający z luterańskiego źródła, poszedł o krok dalej, traktując zasady moralne, jako twory czysto ludzkie. Skoro zaś zasady moralne są tworami ludzkiego rozumu, to istnienie Boga należy przyjąć wyłącznie ze względów moralnych. Ludzie nie będą słuchać siebie nawzajem, potrzebują, zatem Boga. Skoro rozum praktyczny potrzebuje wyłącznie Boga, jako składnika powodzenia utylitarnego prawa moralnego, jaki zatem jest cel moralności i czym jest dobro najwyższe? Dla Kanta nie było nim ani zbawienie, ani Bóg. Dobrem najwyższym jest wyłącznie cnota i szczęśliwość. Ta degradacja moralności, poprzez odarcie jej z elementów nadprzyrodzonych, musiała także zmienić jej cel. Celem zasad moralnych jest człowiek, któremu moralność nadaje odpowiednio wysoką godność. Brzmi to bardzo nowocześnie, a echa kantowskiej etyki znajdziemy dziś w niejednym dokumencie pseudokatolickich modernistów.
3. Sola scriptura: podwaliny indywidualizmu Św. Józef Sebastian Pelczar określił wiarę w Biblię, jako jedyne źródło wiary, „drugą główną zasadą protestantyzmu”. Luter, a za nim inni reformatorzy, odrzucając Świętą Tradycję, jako drugi obok Biblii fundament wiary, de facto zanegowali szacunek, jakim otaczano Pismo święte w Kościele katolickim. Całość interpretacji tekstów Biblii opierała się w Kościele na zasadzie autorytetu Ojców Kościoła, zajmujących się od zarania Kościoła tłumaczeniem zawiłości zawartych w wersetach biblijnych. Luter odrzucił ten autorytet, dokonując nie tyle pierwszego przekładu Biblii na język narodowy, co odpowiedniej – dostosowanej do swoich poglądów – cenzury fragmentów Pisma św. Biskup przemyski w następujący sposób charakteryzuje ten błąd protestantyzmu i jego opłakane skutki:
Jedynym źródłem wiary jest Biblia, którą każdy, według wyroków „Kościoła”, może tłumaczyć, doprowadziła nie tylko do zupełnego rozbicia się w jedności w wierze i do powstania nowych sekt, tak że w samej Ameryce Północnej naliczono ich przeszło 70, ale również do fałszywego mistycyzmu, znajdującego ostateczny wyraz w spirytyzmie, to znowu do skrajnego racjonalizmu, rugującego z religii wszelki pierwiastek nadprzyrodzony, za którym poszedł monizm w różnej postaci, a więc niszczący wszelką religię ateizm. Błąd reformacji nie polegał na przekazaniu ludziom Biblii do czytania, ale na pozostawieniu ich z Pismem św. „sam na sam” i wmówieniu im, że każda interpretacja wersów biblijnych jest prawdziwa, o ile jest w zgodzie z ogólnymi zasadami protestantyzmu. Za interpretację inną można było zostać wykluczonym ze wspólnoty. Jednak uzbrojenie ludzi w Biblię z prawem samodzielnego komentowania nie tyle uwolniło od tyranii Kościoła – jak przedstawiali to protestanci – ale wydało chrześcijan na łup małych biblijnych satrapów, założycieli kolejnych sekt, nowych „mojżeszów” wiodących zagubione plemię Izraela do Nowego Jeruzalem. Odrzucenie autorytetu zawsze kończy się tyranią opinii. Jak się modlisz, tak wierzysz. Jak wierzysz, tak żyjesz. Zasada samodzielnego interpretowania Pisma św., przeniesiona ze sfery religii na grunt społeczny, dała początek indywidualizmowi i subiektywizmowi, w którym nie ma obiektywnej prawdy, ponieważ wymagałaby ona istnienia obiektywnego autorytetu, a ten został odrzucony przez reformację. Istnieją wyłącznie subiektywne prawdy indywidualne, które kiedyś w przyszłości, w toku rozwoju, dadzą początek „prawdzie”. W tej koncepcji „prawda” jest efektem ewolucji błędów i prawd. Nie na tym jednak koniec, ponieważ ta koncepcja istnieje w obrębie protestantyzmu w wersji religijnej.
4. Fałszywa idea Kościoła Dla Lutra i innych reformatorów Kościół jest wyłącznie instytucją ziemską i materialną. Jest to konsekwencja przyjęcia idei o skrajnie złej naturze ludzkiej, przeniesionej na grunt eklezjologii. Instytucja tworzona przez ludzi nie może być – jak przyjmował Luter – ani nieomylna, ani idealna. Obserwacja pogrążonych w grzechach ludzi skłoniła go do odrzucenia prawdy o Kościele, jako Mistycznym Ciele Jezusa Chrystusa. Skoro, więc Kościół jest jedynie instytucją materialną, nie różni się niczym od takich instytucji jak państwo, a jego funkcjonowanie jest ściśle utylitarne. Józef Sebastian Pelczar, powołując się w tym miejscu na wrogiego protestanckiemu chrześcijaństwu Fryderyka Nietzschego, stwierdzał, wprost, że „protestantyzm zniszczył ideę Kościoła”. Na potwierdzenie tych słów biskup przemyski odwoływał się do szokujących wspomnień apostaty, eksjezuity, hrabiego Hoensbroecka, który odchodząc stopniowo od religii, ostatecznie został luteraninem. W swojej autobiografii Vierzehn Jahre Jesuit tak pisał o protestantyzmie: To dzieło ludzkie bardzo niedoskonałe, osłabione w swoim charakterze religijnym i chrześcijańskim przez urzędowy biurokratyzm i dworactwo. Summus episcopus i presbyteri tego kościoła nie mają stanowczo nic wspólnego z Pismem świętym i z chrześcijaństwem. Zależny jest od państwa, a jego dostojnicy uganiają się przede wszystkim za zadowoleniem swej próżności i pychy. Kościół protestancki nie może natchnąć żadną miłością, nawet żadnym poszanowaniem. Jego obrachunek religijny zamyka się deficytem [5].
5. Ekumenizm Konsekwencją przyjęcia fałszywej koncepcji Kościoła i odrzucenia obiektywnego autorytetu religijnego musiało być poszukiwanie stałości religijnej w koncepcji ewolucji prawdy. Na gruncie religijnym zaowocowało to ideą tzw. wolnej religii, stworzonej przez racjonalistycznie nastawionych pastorów niemieckich jeszcze pod koniec XIX w. Nowa „wolna religia” miała być pierwszą nowoczesną religią niedogmatyczną, łączącą z jednej strony wszystkie najlepsze elementy wszystkich systemów religijnych świata, z drugiej – religią humanistyczną, wyrastającą z indywidualistycznych podstaw światopoglądowych [6]. Pomysł protestantów dał początek międzyreligijnym spotkaniom ekumenicznym, które zwłaszcza spodobały się protestantom amerykańskim i masonerii. Józef Sebastian Pelczar przy okazji charakteryzowania tych koncepcji wspominał organizowane „kongresy postępu religii” przez łączącego w sobie wszystkie możliwe pierwiastki ideowe (żydowski, masoński, niemiecki i amerykański) Teodora Reinacha, na których pracowano nad połączeniem elementów kilku religii w jeden „postępowy” system. Najbardziej zastanawiającym faktem, na który zwrócił uwagę biskup przemyski, jest okoliczność zaproszenia na kongres buddystów, protestantów różnych konfesji, przedstawicieli lóż masońskich, monistów oraz wyznawców judaizmu – przy jednoczesnym pominięciu katolików, okraszonym stwierdzeniem, że takie zaproszenie zostanie wystosowane tylko w sytuacji rezygnacji Kościoła z dogmatów. Ekumenizm drogą do chrześcijaństwa bezdogmatycznego?
6. Sceptycyzm Przykład idei ekumenicznej jest klinicznym objawem sceptycyzmu, do jakiego prowadzi protestantyzm. W sferze społeczno-politycznej protestantyzm jest tworem bezbronnym, wydanym na pastwę systemu państwowego. Nie inaczej jest w wymiarze religijnym, w którym uległość względem świata współczesnego, jego szaleństw i pomysłów spowodowała przyjęcie najbardziej kuriozalnych koncepcji i idei. Do głośniejszych (…) należy pastor Jatho, który na zebraniu publicznym w Berlinie tak sformował swoje credo: „Jezus Chrystus nie jest Synem Bożym ani naszym Mistrzem, ani Zbawicielem”, pastor Heydorn, który chciał pogodzić protestantyzm z monizmem, predykant berneński Albert Kalthof, który trzy teorie o utrzymaniu siły, o prawie ewolucji i o nieskończoności świata nazwał nowszą nauką o Trójcy Świętej, pastor Steudel, który proponował „nowszą etykę” nie uznającą dekalogu, superintendent Lahusen, który radził nie trzymać się przy „ordynacji” dosłownego tekstu Składu Apostolskiego, teolog protestancki Artur Drews, który w 1910 roku miewał w Berlinie wykłady na temat, że Chrystus jest postacią mityczną [7]. Nadworny pruski kaznodzieja pastor Stocker jeszcze w 1909 roku ubolewał, że protestantyzm trapią najcięższe choroby duchowe, których niepodobna przezwyciężyć żadnymi materialnymi środkami, a także stwierdził wprost, że protestantyzm wystąpił przeciwko Bóstwu Jezusa Chrystusa. Pastor Wolt dodawał, że protestanccy wierni są forpocztą pogaństwa i rewolucji w cesarstwie niemieckim. Józef Sebastian Pelczar, opisując występujące wśród protestanckich teologów przypadki negowania dogmatu Trójcy Świętej, Bóstwa Jezusa Chrystusa, odrzucenia Składu Apostolskiego i innych przykładów stwierdził, że całość historii i budowy religii protestanckiej predestynuje ją do niedowiarstwa. Skoro przyjmiemy tę myśl świętego biskupa za prawdziwą, musimy uznać dzisiejszy modernizm za pokłosie protestanckiego sceptycyzmu w Kościele katolickim. Pod koniec swego burzliwego życia zgorzkniały Luter podsumował swoje wytężone wysiłki wprowadzenia „religii czystej Ewangelii” słowami: „Teraz ludzie opętani są przez siedem diabłów, podczas gdy najpierw byli opętani przez jednego”. Efekty rebelii protestanckiej dla Europy były opłakane: potępienie dusz, rozbicie religijne i polityczne, wojny i rewolucje. Jeden z najznamienitszych protestanckich historyków epoki zjednoczenia Niemiec, Jan Gustaw Droysen, charakteryzował skutki reformacji następująco:
Nie było rewolucji, która by głębiej wstrząsnęła społeczeństwem, która by straszliwiej burzyła i niemiłosierniej wyrokowała. Od razu wszystko się rozpadło i zostało zakwestionowane, najpierw w umysłach ludzi, potem z niesłychaną szybkością w stosunkach społecznych, we wszelkiej karności i wszelakim porządku. Uwaga Droysena pozostaje aktualna również dziś. Co prawda sam protestantyzm w swoich tradycyjnych formach pozostaje od dłuższego czasu religijnym trupem, poddawanym kolejnym reformacjom, jednak błędy protestantyzmu, tak celnie zdiagnozowane przez bp. Józefa Sebastiana Pelczara, funkcjonują w obiegu społecznym. Przedostały się również do wnętrza Kościoła katolickiego, wywołując najgroźniejszy kryzys wiary, jakiego doświadczył katolicyzm na przestrzeni wieków. Nie przez przypadek biskup przemyski upatrywał korzeni niebezpiecznego modernizmu w wyrastającej z protestantyzmu etycznej koncepcji Emanuela Kanta. Antidotum na morderczy kryzys może być wyłącznie odrzucenie modernistycznych błędów, przeniesionych do Kościoła z protestantyzmu, i odrodzenie misyjnej postawy katolików. Od fatalnego roku 1517 była ona najlepszą bronią przeciwko kłamstwom Lutra, głupocie Karlstadta i fanatyzmowi Kalwina, a świadczą o tym rzesze wybitnych konwertytów, wracających z protestanckiego wygnania na łono Kościoła katolickiego. Ponieważ, jak wielokrotnie powtarzał za papieżem św. Piusem X i Leonem XIII święty biskup Józef Sebastian Pelczar, jedność chrześcijaństwa istnieje wyłącznie w Kościele katolickim, a protestanci mogą ją osiągnąć wyłącznie poprzez wyparcie się swoich zgubnych błędów i powrót do odrzuconego niegdyś katolicyzmu. Płaszczyzna dialogu i porozumienia zawiera się w niezmiennym depozycie wiary Kościoła katolickiego, o czym protestanci zawsze winni pamiętać. Ω
Przypisy:
1. Kościół XX wieku. Rozmowy Ewy K. Czaczkowskiej, Katowice 1999, s. 93.
2. J. S. Pelczar, Obrona religii katolickiej, tom I: Jak wielkim skarbem jest religia katolicka i dlaczego ta religia ma dzisiaj tylu przeciwników, Przemyśl 1920, s. 99.
3. Ibid., s. 101.
4. A. Stöckl, J. Weingärtner, Historia filozofii, Kraków 1927, s. 343–346.
5. J. S. Pelczar, op. cit., s. 105.
6. Zob. J. S. Pelczar, Masoneria, jej istota, zasady, dążności, początki, rozwój, organizacja, ceremoniał i działanie. Poznań 1997, s. 322.
7. J. S. Pelczar, op. cit., s. 107
Ryszard Mozgol
http://www.piusx.org.pl/zawsze_wierni/artykul/1026
Problemy gospodarcze świata wciąż nierozwiązane Rynek znajduje się tam gdzie jest obecnie, ponieważ rząd tak chce. Giełda przez pewien czas trzymała się, ale zyski już maleją. Wall Street od wielu lat jest w pełni świadome tego, co się dzieje. Po prostu nic nie mówią i prą do przodu ze swoim planem. Nie ma wielu specjalistów, którzy by sądzili, że nie będzie przedłużenia krótkoterminowego limitu zadłużenia do 16,7 biliona dolarów. Nie wierzą, aby bankructwo Stanów Zjednoczonych było możliwe. To mówi nam, że podwyższenie limitu zadłużenia zostało już w co najmniej 80% zdyskontowane na rynku. Po zatwierdzeniu przez Kongres, zdarzenie to nie powinno spowodować szczególnego rajdu na giełdzie. Rozszerzenie działań wojennych na Bliskim Wschodzie może wywrzeć dalszą presję na rynki. Wytworzonego zostanie znacznie mniej długu niż w przeszłości, co wymusi zmianę polityki fiskalnej. Spowolni to jeszcze bardziej gospodarkę, która już teraz nie może ustać na własnych nogach. W rzeczywistości, bez 850 miliardów dolarów monetarnego bodźca stymulacyjnego gospodarka z całą pewnością popadnie w ujemny wzrost PKB. Jeśli gospodarka ma pozostać we wzroście, Fed będzie musiał wytworzyć fundusze dla finansowania zadłużenia Skarbu Państwa oraz agencji rządowych i kupić jeszcze więcej toksycznych śmieci (toksycznych instrumentów finansowych). Obecnie Fed jest już właścicielem prawie 1 biliona tych toksycznych aktywów, których prawdziwej wartości nie da się ustalić, a przy tym dotuje jeszcze gospodarkę. Jeżeli to wszystko zostanie wstrzymane, gospodarka upadnie, podobnie jak zyski i cały rynek wraz z tym. Jak dobrze wiadomo rządowe, prywatne i korporacyjne długi są przytłaczające, co oznacza, że próba ich spłacenia zajmie wiele lat. W zasadzie nie sądzimy, aby kiedykolwiek zostały one spłacone. Spodziewamy się serii wojen lub trzeciej wojny światowej, co może doprowadzić do porozumień pomiędzy wieloma narodami w kwestii zadłużenia, lub w przypadku braku wojny nastąpi dewaluacja walut, przewartościowanie i wielostronne częściowe lub całkowite bankructwo. Program QE2 trwał rok, a bezrobocie nie poprawiło się ani o jotę, mimo bodźca stymulacyjnego 2 i wpompowania w system 862 miliardów dolarów. Rynek nieruchomości nie poprawi się w najbliższym czasie, w tym rynek nieruchomości komercyjnych – obydwa te rynki pozostaną w stanie agonalnym przez wiele lat. Na koniec bieżącego roku liczba domów wystawionych na sprzedaż może osiągnąć 3 do 3,5 mln. Rząd nie zrobił praktycznie nic, aby stworzyć dużą liczbę miejsc pracy. W tym samym czasie Kongres pozwala międzynarodowym korporacjom trzymać zyski w zagranicznych rajach podatkowych. Jednocześnie w wyniku wolnego handlu, globalizacji, offshoringu i outsourcingu własny rynek pracy jest pogrążany. Nie ma żadnych starań, aby ten proces zatrzymać. W ciągu 11 lat straciliśmy 11,7 miliona miejsc pracy i 440 000 przedsiębiorstw, które przeniosły się za granicę. Pytamy, dlaczego ani Prezydent ani Kongres nie zaczną od tego właśnie? Albo, dlaczego nie zmuszą do wyjazdu z kraju 30 milionów nielegalnych imigrantów? Administracja jest bardziej zainteresowana sprzedażą 30 000 sztuk broni kartelom narkotykowym. Bezrobocie wynosi 22,6% i rząd musi przestać kłamać na temat tej liczby. Rząd chce obecnie zmienić definicję inflacji CPI, aby mógł produkować jeszcze bardziej fikcyjne dane. Nie martw się, my zawsze będziemy mieli dane prawdziwe. Jak w takich okolicznościach konsumenci mają zwiększyć swoje zadłużenie i więcej wydawać? Po prostu nie są w stanie i to się wkrótce objawi, jako spadek udziału konsumpcji w PKB, który ponownie uderzy o wartość 69% na drodze do długoterminowej średniej 64%. Stosunek długu gospodarstw domowych do ich dochodów spadł z, 130% do 150%, ale czy przy wysokim bezrobociu wróci do poziomu 75%, istniejącego w ostatnich 25 latach XX wieku? Pęd spycha ten poziom tylko w jednym kierunku – w dół. Nie jesteśmy jedynym krajem z takimi problemami, wystarczy spojrzeć na Anglię i Europę – siedzą w tej samej łodzi. Co więcej, kondycja finansowa tych krajów cały czas się pogarsza. W Azji, Japonia próbuje odbudować się po straszliwych zniszczeniach, a Chiny i inne państwa podnoszą stopy procentowe i rezerwy obowiązkowe banków w celu zwalczenia inflacji. Porozumienie w sprawie krótkoterminowego podniesienia limitu zadłużenia nie będzie zawierało żadnych znaczących cięć budżetowych. Zwiększy tylko stos i tak już olbrzymiego długu. I zwiększać będzie do czasu, aż system upadnie. Dla przekupionych polityków i oligarchów zza kurtyny pociągających za wszystkie sznurki to tylko kolejna gra w celu kontrolowania społeczeństwa i jego zniewolenie. Ludzie już teraz są tak zniewoleni, że domagają się rozszerzenia długu i QE3. Nie obchodzi ich, jaki jest tego koszt – nie chcą po prostu, aby muzyka przestała grać. Podobnie jak w Grecji, gdyby chcieli, mogliby wyrzucić z rządu obie partie, ale to nie nastąpi bez rewolucji. By oszukać ludzi rząd przedstawi 10-letni plan obniżenia deficytu – plan ten niewiele znaczy. Trochę wyższe podatki dla bogatych i więcej chleba i igrzysk dla ludu. Następny Kongres nie będzie czuł się zobowiązany do przestrzegania przepisów – ominie je lub przegłosuje przepisy omijające dotychczasowe. W rzeczywistości to tylko polityczne pozowanie i teatrzyk. Niskie oprocentowanie kredytów hipotecznych wciąż nie jest w stanie skłonić wielu ludzi do kupna domu. Większość kupujących to spekulanci – wielu z nich płaci gotówką i wynajmuje kupione mieszkania. Miliony domów oferowane na sprzedaż przez pożyczkodawców nie są sprzedawane. Jakoś nigdy liczba tych domów nie jest wymieniona w mediach głównego nurtu. Opowiada ona znaczną część całej historii. Ameryka została przesadnie rozbudowana i miną lata, aby usunąć zapasy niesprzedanych domów – deweloperzy budowali 550.000 nowych domów rocznie. Oznacza to niższe ceny i lata niedoborów płynności. Bańka na rynku nieruchomości jest nadal w stanie likwidacji i tak długo, jak jest w toku, nie będzie ożywienia gospodarczego w Stanach Zjednoczonych. Produkcja w dużej części została przeniesiona za granicę, więc kto będzie tworzyć miejsca pracy i dobrobyt, jeśli rynek mieszkaniowy i produkcja dogorywa? To na pewno nie będą usługi, które zapewniają 10,00 dolarów wynagrodzenia na godzinę. Utracone miejsca pracy zapewniały 30,00 dolarów za godzinę. Taktyka podjęta przez Kongres USA i ponadnarodowe korporacje doprowadzą do zniszczenia Ameryki, jako wiodącego narodu świata. Wszystko, czego ci ludzie dokonali to wzbogacenie siebie i zdradzenie własnych rodaków. Większość banków jest niewypłacalna, a rząd podjął świadomą decyzję znacjonalizowania rynku nieruchomości. Sądzimy, że decyzja ta została podjęta dziesięć lub więcej lat temu, kiedy przewidywaliśmy, że taki będzie tego wynik. Jeśli rząd jest właścicielem wszystkich domów, jedynymi ludźmi, którzy mogą je wynająć są ci, którzy robią to, co rząd im mówi, – czyli gdzie będziesz mieszkać i gdzie będziesz pracować. Pasuje to doskonale do faszystowskiej filozofii politycznej i gospodarczej rządu. Robimy duże postępy w informowaniu opinii publicznej Stanów Zjednoczonych i świata o tym, co naprawdę się dzieje, ale wciąż, co najmniej 50% społeczeństwa nie ma jeszcze na ten temat żadnej wiedzy. Są głęboko zadłużeni i psychicznie wyniszczeni przez utratę wartości swoich nieruchomości. Nie mają zapasów żywności, filtrów do wody i środków do obrony swoich rodzin. Nie mają złota i srebra do przeprowadzenia ich przez trudne czasy. Przez lata propaganda Wall Street i rządu przeciwko złotu i srebru pozostawiła ich w najlepszym razie zagubionych w tym temacie. Są całkowicie niezabezpieczeni i narażeni na popadnięcie w poważne tarapaty. Ponownie udało nam się przewidzieć zeszłotygodniowe ruchy cen złota i srebra. Złoto wzrosło o prawie 60,00 dolarów, około 6% w porównaniu do euro i prawie 4% w dolarach. W wielu krajach rośnie oprocentowanie obligacji skarbowych i jak już mówiliśmy od 1967 roku, jest to zapowiedzią wyższych cen złota. Oprocentowanie na całym świecie jest na rekordowo niskim poziomie, co oznacza, że jedynym kierunkiem, jaki może obrać jest kierunek w górę. Co gorsza, dług rośnie wszędzie i to nie z innego powodu niż to, że jest tani. Jeśli do długów dodasz brak zaufania z powodu pustych walut, otrzymujesz receptę na poważne problemy teraz i w przyszłości. W miarę upływu czasu coraz więcej inwestorów będzie chciało złota, co oznacza, że złoto i srebro będzie beneficjentem porzucania walut. Inwestorzy są zaniepokojeni, ponieważ wszystko, co rząd robi okazuje się porażką. Pieniądze oparte na długu zawsze były przepisem na katastrofę. Jedynie euro ma około 5% oparcia na złocie, w dół z 15% dziesięć lat temu. W efekcie tego wszystkie waluty straciły na wartości średnio ponad 20% rocznie w stosunku do srebra i złota. Oznacza to, że są tacy, którzy po prostu nie chcą pustego papieru, jeśli mogą go uniknąć. W ciągu ostatnich dziesięciu lat 60% długu USA został dodane do 97% utraty wartości dolara od 15 sierpnia 1971 (porzucenie standardu złota przez USA). Ostatnio widzieliśmy zdegradowanie ratingów długu wielu państw, co powinno mieć miejsce lata temu. Dlaczego teraz nagle wszystkie agencje ratingowe zrobiły to w tym samym momencie? Dzieje się tak, ponieważ ci z Wall Street i z Fedu chcą, aby inwestorzy zwrócili swoją uwagę na problemy innych narodów, a nie Ameryki, które są 100 razy gorsze niż Grecji i pięciu innych państw europejskich. Nie zapominaj, że agencje ratingowe są kontrolowane przez Wall Street, wystarczy spojrzeć na ich umyślnie niewłaściwe ratingi instrumentów CDO i MBS. To powinno być wystarczającym dowodem. Niedawno Niemcy odmówiły akceptowania ich ratingów. Stwierdzili, że są fałszywe i politycznie opłacone. Sytuacja zadłużenia sześciu państw europejskich jest poważna i stanie się jeszcze gorsza, ponieważ coraz więcej funduszy będzie potrzebnych na spłatę odsetek bankierom. Rynkowe procentowanie obligacji tych państw wzrosło i będzie dalej rosnąć, do momentu aż zniszczy te państwa oraz najpewniej również państwa je kredytujące oraz MFW. Opóźnianie nieuniknionego jest bardzo niebezpieczną polityką, która w końcu okaże się zabójcza dla wszystkich. Jeśli te państwa, które mają kłopoty, nie mogą zaciągać pożyczek, nie mogą też uzyskać ożywienia gospodarczego. Rządowe programy oszczędnościowe eliminują miejsca pracy i zmniejszają dochód rządu z podatków. Następnie ofiary tego procesu potrzebują więcej kredytów, co ostatecznie powoduje upadek, taki jak widzieliśmy w Argentynie pod koniec lat 1990. Kraje te nie mogą zdewaluować swojego zadłużenia, ponieważ są uwięzione w euro i jedynym dla nich sposobem wyjścia z kryzysu jest zbankrutowanie, opuszczenie euro i przywrócenie swoich walut narodowych. Oligarchowie w Waszyngtonie chcą upadku euro, aby dolar pozostał walutą rezerwową świata. Jest to wojna walutowa wspomagana przez agencje ratingowe, które są całkowicie zależne od Wall Street. W jaki sposób 11-milionowy naród, taki jak Grecja, może spłacić 675 miliardów dolarów? Oczywiście nie może, więc widzimy operację niszczenia Grecji, pięciu innych narodów i ostatecznie euro. Kluczowym czynnikiem upadku słabszych członków strefy euro jest to, że nie mogą oni zdewaluować swojej waluty i dlatego muszą wyjść z euro. W przeciwnym razie pozostaną w niewoli przez następne 50 lub więcej lat. USA, z drugiej strony, może podnieść swój limit zadłużenia, członkowie strefy euro nie mogą tego zrobić. I właśnie to Stany Zjednoczone robią od 2000 roku poprzez tworzenie pieniądza i kredytu. Odbiciem tego procesu w kategoriach dolara jest wzrost ceny złota z 260 dolarów do 1577 dolarów i srebra z 3,50 dolara do 50,00 dolarów. To mówi wszystko. Dziś jest jeszcze gorzej, bo USA pożycza połowę pieniędzy, które wydaje. W ciągu ostatnich trzech lat dług Stanów Zjednoczonych wzrósł trzykrotnie – o 1,5 biliona dolarów rocznie. W obecnych okolicznościach ten scenariusz musi się pogarszać, ponieważ dla samego tylko utrzymania tego długu coraz więcej pieniędzy i kredytu musi być pompowane do systemu. Widzieliśmy właśnie jak programy stymulacji monetarnej 1 i 2 oraz QE 1 i 2, łącznie prawie 5 bilionów dolarów wydatków, przyniosły jedynie dwa, sześć do dziewięciu miesięcy wzrostu, który wygasł zaraz po zakończeniu infuzji. QE 3 jest obecnie w trakcie i Fed będzie robił wciąż to samo. I z tym samym kiepskim rezultatem. Jeśli chodzi o gospodarkę USA – w chwili, gdy iniekcja pieniądza i kredytu zostanie wstrzymana, podstawy gospodarki się rozstąpią. Jak już wielokrotnie mówiliśmy jedynym sposób na zakończenie tego kryzysu jest zwołanie spotkania wszystkich narodów i dewaluacja, przewartościowanie walut oraz wielostronne całkowite bankructwo długu. Było to robione w przeszłości i należy to zrobić teraz. Wiemy, że problemy są dużo większe dzisiaj niż w przeszłości i depresja, która nastąpi będzie trwać pięć lub więcej lat. To jednak o wiele lepsze niż pozwolić systemowi upaść, próbując potem wszystko budować od początku i cierpieć 20 lub więcej lat depresji na całym świecie. Z powodu braku takiej decyzji kryzys pogarsza się z każdym dniem. Światowy system finansowy został zbudowany na długu. Gdy tylko system ten wpada w kryzys – a proces ten właśnie ma miejsce – upada w całości. Europa jest początkiem tego upadku i jesteśmy przekonani, że powiązania systemowe najpierw doprowadzą do upadku Europy, a następnie Anglii, USA, a dalej w różnym stopniu reszty świata, chyba, że wcześniej nastąpi spotkanie, o którym wspomnieliśmy. USA musi działać i to działać szybko, aby doprowadzić do takiego spotkania – przynajmniej w ciągu najbliższych kilku lat. W obecnym tempie problem dolara może być przeciągany przez kilka lat, ale im dłużej będzie przeciągany, tym gorszy będzie wynik końcowy. W najbliższej perspektywie czasowej status dolara, jako waluty rezerwowej świata może być utrzymany, jeśli odbędzie się spotkanie i dolar powróci do standardu złota. Europa płonie finansowo. W Grecji codziennie odbywają się demonstracje od 200 tysięcy do 2 milionów ludzi. Cena złota w euro osiąga nowe szczyty prawie codziennie. Bankierzy i przywódcy polityczni Europy żyją urojeniami. Odmawiają spojrzenia w twarz rzeczywistości, którą stworzyli. Koniec QE 2 to niewczesny żart. Fed nie wycofał się ze spieniężania długu Skarbu Państwa. Jego bilans osiągnął kolejny rekordowy poziom 6 lipca 2011 roku. W sumie 2,854 biliona dolarów, na które składa się 1,625 biliona dolarów w obligacjach skarbowych. W tym roku to 600 mld dolarów plus 250 mld dolarów funduszy reinwestowanych w owe obligacje. Ponad rok temu przewidywaliśmy, że będzie to 900 miliardów dolarów netto. Te 850 miliardów dolarów będzie dalej inwestowane w sposób ciągły (wykup nowych obligacji za fundusze z wygasających). Ilość zapadających obligacji będzie dyktować ilość kupowanych oraz wielkość środków, jaka będzie musiała zostać wytworzona, aby absorbować 80% obligacji Skarbu Państwa i stymulować gospodarkę. Jak widzisz Fed znów kłamał i przejście do QE 3 zostało wykonane cicho i płynnie. Nie ma żadnego ograniczenia tego procesu i, jak zauważyliśmy dawno temu, żadnego ograniczenia nie będzie. Nie może być, ponieważ w przypadku zatrzymania nieustannego finansowania, nastąpi kolaps. Dawno temu zwróciliśmy na to uwagę i stało się to rzeczywistością obecnie. Musimy poczekać i zobaczyć, co przyniesie 22 lipca. Czy Kongres przedstawi Prezydentowi do podpisania do 2 sierpnia krótkoterminowy plan podwyższenia limitu zadłużenia państwa? Czy prezydent ponownie obejdzie Konstytucję i użyje rozkazu wykonawczego, aby uzyskać podniesienie limitu długu? Czy nastąpi kolejne podniesienie zadłużenia w połowie października 2011? Czy zostanie użyte jeszcze więcej funduszy z emerytur, Social Security i Medicare, i czy będzie próba wprowadzenia ustawy rekwirującej prywatne emerytury, 401Ks i IRA? Nie wiemy, ale wszystko jest możliwe, ponieważ oligarchowie są w poważnych tarapatach starając się kontrolować epidemię kryzysu w Europie i pułapkę zadłużenia w Stanach Zjednoczonych. To oni stworzyli tego potwora – teraz zobaczymy czy potrafią go kontrolować. Świat finansowy Nowego Jorku i City of London nie wierzy, że system może upaść. Mamy dla nich wiadomość: może – i jest bardzo prawdopodobne, że to właśnie zrobi. Bob Chapman, http://theinternationalforecaster.com
Tłumaczenie: davidoski
Za: http://bankowaokupacja.blogspot.com
http://www.bibula.com/?p=40851
Niepełnosprawne urzędy 30 lat temu z byłym liberałem Donaldem Tuskiem wyśmiewaliśmy się z komunistycznej ustawy dającej przy przyjmowaniu na studia pierwszeństwo dla młodzieży robotniczej. Obecnie PO projektuje kolejną „liberalną” ustawę: nakazującą urzędom przyjmować do pracy w pierwszej kolejności osoby... Niepełnosprawne! Nie ma powodu, by człowieka na wózku inwalidzkim nie przyjąć do pracy, – ale też nie było powodu, by dziecka robotnika nie przyjąć na studia. Problem w tym pierwszeństwie. Projekt przewiduje, że jeśli „w pierwszej piątce” (a przecież może w ogóle tylu kandydatów nie być!) będzie inwalida – to musi zostać przyjęty, nawet, jeśli jest piąty. Spowodowałoby to dalszy spadek poziomu administracji. Być może w PO uważa się, że już niższy być nie może. Projekt pewnie nie przejdzie. Ale samo jego rozważanie każe przypuszczać, że przy naborze posłów do PO stosowano pierwszeństwo dla osób z zespołem Downa. JKM
Zarząd Towarzystwa Naukowego KUL w obronie ks. prof. dr. hab. Józefa Krukowskiego. Obrażał Stefan Niesiołowski Zarząd Towarzystwa Naukowego Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II zwraca się do Pana Marszałka z apelem o podjęcie konkretnych działań w sprawie wystąpień, jakich dopuścił się Pan Prof. dr hab. Stefan Niesiołowski, Wicemarszałek Sejmu, w dniach 27 czerwca i 11 lipca 2011 r. w programie "Kropka nad i". Wypowiedziane przez niego słowa pod adresem członka czynnego TN KUL Ks. Prof. dra hab. Józefa Krukowskiego, profesora nauk prawnych, konsultora Papieskiej Rady Tekstów Prawnych przy Stolicy Apostolskiej, są nie tylko publicznym atakiem na światowej sławy specjalistę w zakresie relacji Kościół - Państwo, lecz stanowią także zamach na przyrodzoną i niezbywalną godność osoby ludzkiej, której gwarantem jest Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej (art. 30). Pan Prof. S. Niesiołowski publicznie pomówił Ks. Prof. J. Krukowskiego (art. 212 § 2 Kodeksu karnego), naruszył Jego dobre imię (art. 47 Konstytucji RP) oraz dobra osobiste (art. 23 i 24 Kodeksu cywilnego). Pragniemy poinformować Pana Marszałka, że celem Towarzystwa Naukowego KUL jest działalność naukowa zgodna z profilem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II (§ 4 Statutu TN KUL, 10 lipca 1974 r.), której wyrazem są między innymi: dbałość o wysoki poziom badań naukowych i kształcenia akademickiego, pogłębianie i upowszechnianie chrześcijańskiej wizji człowieka i świata w kontekście wyzwań współczesności, troska o zachowanie i rozwój najcenniejszych tradycji Ojczyzny i formowanie w tym duchu młodego pokolenia (Statut KUL, 1 września 2006 r.). Ksiądz Prof. J. Krukowski jako wieloletni profesor KUL, a także założyciel i przewodniczący Wydziału Nauk Prawnych TN KUL powyższym celom służy oraz realizuje je z najwyższą starannością i pilnością. Nazwanie Go człowiekiem "chorym", "chorym z nienawiści", "kompletnym nieukiem" oraz użycie bezpodstawnego stwierdzenia: "gdybym miał taki życiorys jak ks. Krukowski, ja bym w ogóle milczał", jest niedopuszczalne i kłóci się z zasadami praworządnego państwa. Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli (art. 1 Konstytucji RP), bez względu na stan, religię czy przynależność partyjną. Wypowiedzi Pana Wicemarszałka uważamy nie tylko za bardzo krzywdzące osobę Ks. Prof. J. Krukowskiego, ale także kompromitujące Polskę. Dlatego Zarząd TN KUL w imieniu Towarzystwa, do którego należy ponad 700 naukowców świeckich i duchownych, z kraju i zagranicy, o różnych zapatrywaniach politycznych, "w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem lub przed własnym sumieniem" (Preambuła Konstytucji RP), świadom, że qui tacet consentire videtur, nie może pozostać bierny i protestuje przeciwko tak skandalicznym wypowiedziom publicznym. Ufamy, że Pan Marszałek, jako reprezentant Sejmu (art. 110 ust. 2 Konstytucji RP), nie pozostanie bierny wobec wypowiedzi Wicemarszałka Sejmu i zaapeluje do Pana Prof. Stefana Niesiołowskiego, aby przeprosił Ks. Prof. Józefa Krukowskiego za naruszenie Jego dóbr osobistych. Nadmieniamy, że immunitet poselski nie zwalnia z odpowiedzialności za słowa i czyny oraz nie zezwala na łamanie podstawowych praw przysługujących każdemu obywatelowi. Łącząc wyrazy należnego szacunku, pozostajemy w oczekiwaniu na notyfikację decyzji Pana Marszałka. W imieniu Zarządu Towarzystwa Naukowego KUL
Prof. dr hab. Stanisław Olczak - Sekretarz Generalny TN KUL
Ks. prof. dr hab. Augustyn Eckmann - Prezes Towarzystwa Naukowego KUL
Skandaliczna postawa WKOPWiM w Białymstoku. "Burzy się we mnie krew, zwłaszcza, że jestem członkiem takiej samej instytucji w Krakowie" To, że w niektórych polskich miastach stoją jeszcze pomniki sławiące bohaterstwo Armii Czerwonej (np. w Nowym Sączu) lub tzw. utrwalaczy władzy ludowej dawno przestało mnie już dziwić, chociaż nadal działa mi na nerwy. Kiedy czytam jednak, że za utrzymaniem takiego monumentu w Białymstoku orędują nie członkowie Sojuszu Lewicy Demokratycznej, ale tamtejszy Komitet Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, burzy się we mnie krew, zwłaszcza, że jestem członkiem takiej samej instytucji w Krakowie. Nasz komitet skrupulatnie zwalcza jednak wszystkie relikty komunistycznej przeszłości, apelując do samorządów Małopolski, (bo one są w takich sprawach kompetentne) o ich likwidację, ewentualnie przeniesienie z centrów miast na cmentarze lub do skansenu socrealistycznych dzieł sztuki w podlubelskiej Kozłówce. Tymczasem nasz białostocki odpowiednik nie widzi nic zdrożnego i uwłaczającego pamięci żołnierzy antykomunistycznego podziemia w tym, że w centrum stolicy województwa czci się ich morderców i prześladowców. A na jego opinie chętnie powołują się zdominowane przez Platformę Obywatelską władze miasta. W tej sprawie - jak poinformował „Nasz Dziennik" - interweniował już u ministra kultury i dziedzictwa narodowego podlaski poseł Prawa i Sprawiedliwości Krzysztof Jurgiel. Bogdan Zdrojewski odpowiedział mu, że zanim zajmie konkretne stanowisko w sprawie monumentu, musi skonsultować się z Radą Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Gazeta przypomina, że pomnik „w hołdzie bohaterom ziemi białostockiej poległym w walce o Polskę Ludową" powstał po krwawej rozprawie z opozycją antykomunistyczną w 1970 roku na polecenie Komitetu Wojewódzkiego PZPR na miejscu dawnego cmentarza żydowskiego, który wcześniej zburzono. Po 1989 roku zdjęto z niego tablicę ku czci utrwalaczy. „U podstawy wzgórza, na którym stoi pomnik, usadowiono niewielkie głazy narzutowe. Obecnie na dwóch z nich umieszczone są tablice pamiątkowe poświęcone ofiarom terroru komunistycznego. Fundowały je organizacje patriotyczne. Członków tych organizacji bardzo boli, że nad niewielkimi tablicami upamiętniającymi ofiarę życia, jaką za wolną Polskę złożyli patrioci, dominuje ogromna bryła pomnika poświęconego ich katom" – czytamy w „Naszym Dzienniku". Do ROPWiM zwrócił się w tej sprawie Tadeusz Waśniewski, wiceprezes Zarządu Głównego Związku Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego i prezes Białostockiego Oddziału. W odpowiedzi z Warszawy można przeczytać, że wszelkie decyzje „muszą zostać zaakceptowane przez samorząd lokalny, w formie stosownej uchwały". A samorząd powołuje się na decyzje WKOPWiM i tak koło się zamyka. Białostockie organizacje kombatanckie liczą na interwencję Rady w lokalnym Komitecie, jak również na władze miasta. Ale wiceprezydent Białegostoku Aleksander Sosna uważa, że jakiekolwiek zmiany w wyglądzie monumentu zniszczyłyby jego „historyczną wartość" i przepędziły „ducha epoki", w której powstał. „Zastanawiające jest, iż za dalszym upamiętnianiem rządów komunistów w Polsce, podczas gdy z ich zbrodniczych rąk zginęło tak wielu działaczy PSL, opowiada się szef podlaskich struktur tej partii Wojciech Dzierzgowski, który sprawuje również funkcję przewodniczącego Wojewódzkiego Komitetu Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Właśnie jego podpis widnieje pod opinią w sprawie pomnika. Widać kult pamiątek po ciemnych czasach komuny chce również przenieść do wyższych struktur władzy, gdyż obecnie startuje do Sejmu z 6. miejsca podlaskiej listy wyborczej PSL" – napisał „Nasz Dziennik". Z całego serca życzę sukcesu białostockim organizacjom patriotycznym i zapewniam je o wsparciu ze strony Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie w szlachetnym dziele oddzielania ziarna od plew w naszej najnowszej historii.
Jerzy Bukowski
Sławomir Cenckiewicz dla wPolityce.pl. Kulisy FOZZ. Pamięci ś. p. Michała Falzmanna w 20. rocznicę śmierci Ukoronowaniem pomysłów biznesowych Zarządu II Sztabu Generalnego było wykorzystanie współpracownika Oddziału „Y" Grzegorza Żemka ps. „Dik" w operacjach finansowych związanych z powołanym w 1989 r. Funduszem Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Zgodnie z ustawą o FOZZ z lutego 1989 r. instytucja ta miała „gromadzić środki finansowe" przeznaczone na obsługę zadłużenia oraz nimi gospodarować. FOZZ dysponował środkami pochodzącymi z dotacji z budżetu centralnego, dochodów z zagranicznych pożyczek państwowych, lokat Banku Handlowego, wpływów z tytułu udziału funduszu w polskich i zagranicznych spółkach i przedsiębiorstwach oraz z emisji obligacji i działalności kredytowej. W latach 1989-1990 dotacje państwowe dla FOZZ wyniosły 9,8 bilionów zł (starych). Według niektórych obliczeń w 1989 r. miały one stanowić aż 3,34% wszystkich wydatków skarbu państwa (w 1990 r. – 3,6%). W opinii Żemka FOZZ w 1989 r. dysponował sumą aż 5 mld dolarów. Zgodnie z ustawą oraz statutem FOZZ decydujący wpływ na działalność tej instytucji miał Dyrektor Generalny, formalnie kontrolowany przez Radę Nadzorczą i ministra finansów. Dyrektor odpowiadał „za gospodarowanie środkami Funduszu", „spłatę zadłużenia zagranicznego" i „prowadzenie innych operacji finansowych i handlowych w kraju i za granicą". Owe „inne operacje finansowe i handlowe" to w istocie potajemne wykupywanie długu na rynku wtórnym za pośrednictwem banków i innych podmiotów finansowo-biznesowych. Do takich praktyk ucieka się wiele państw wykorzystując do tego służby specjalne, ale historia FOZZ ma nie wiele wspólnego z ratowaniem kondycji finansowej państwa. Świadczy raczej o „wyprowadzeniu spod kontroli państwa sporej części majątku publicznego". Ze względu na usytuowanie prawne i kompetencje dyrektora FOZZ dla całego procesu spłaty długów PRL istotną kwestią jest wyjaśnienie wszystkich okoliczności powierzenia tej funkcji właśnie Grzegorzowi Żemkowi. Niestety wciąż nie są one do końca rozpoznane. Po latach Żemek przyznał, że na stanowisko dyrektora FOZZ „desygnowały" go tajne służby LWP. W 2005 r. mówił przed sądem:
„FOZZ powstał między innymi po to, abym mógł kontynuować zadania zlecone mi przez wojskowe służby specjalne".
Niewątpliwie Żemek posiadał bogate doświadczenia związane z działalnością finansową i bankową. W przeszłości pracował m. in. w Centrali Handlu Zagranicznego („Metronex"), w ambasadzie PRL w Brukseli (m. in. jako kierownik działu ekonomicznego w Biurze Radcy Handlowego i zastępca attaché handlowego), był również pracownikiem Banku Handlowego z ramienia którego objął później stanowisko dyrektora pionu kredytowego Banku Handlowego Internationale w Luksemburgu (w latach 1983–1988). Na każdym z tych etapów towarzyszył mu wywiad wojskowy dla którego „Dik" typował kandydatów do werbunku, sporządzał analizy ekonomiczne i polityczne, realizował zadania z dziedziny łączności, charakteryzował partnerów biznesowych i kolegów z branży, a także proponował wspólne „niekonwencjonalne operacje bankowe". Zapewne w dowód wdzięczności, pod koniec 1981 r. otrzymał nawet awans na stopień podporucznika LWP. Jego działalność była również kontrolowana przez WSW. Z raportu Żemka z lutego 1989 r. wynika, że propozycję objęcia stanowiska Dyrektora Generalnego FOZZ złożył mu powiązany z wywiadem cywilnym wiceminister finansów Janusz Sawicki:
„W czasie rozmowy padła propozycja, abym zgodził się objąć kierownictwo nowo tworzonej przez Ministerstwo Finansów instytucji o charakterze domu bankowego, która nazywać się ma Funduszem Obsługi Zadłużenia PRL i której statut i ustawa o jej powołaniu została zatwierdzona przez Sejm. Instytucja pomyślana jest jako samodzielna jednostka gospodarcza, która będzie prowadzić działalność na bazie dochodów uzyskiwanych w części z dotacji państwowych, w części z własnej organizacji finansowej i gospodarczej. Kwoty dotacji – 1 bilion złotych z przeznaczeniem na zakup dewiz na przetargach. Instytucja może tworzyć banki za granicą, wchodzić w spółki w kraju i za granicą oraz robić wszystkie, w tym niekonwencjonalne operacje bankowe, m[iędzy] innymi takie, jakie robiłem w Luksemburgu. Statut daje tyle możliwości, że gdyby rzeczywiście powierzono mi jej prowadzenie, przy odrobinie szczęścia mógłbym »wydusić« z polskiego długu dodatkowo ok. 500 mln dolarów rocznie. Warunki: niekonwencjonalne działania, dobry zespół specjalistów. Uzyskałem wstępnie zgodę i zacząłem się do sprawy przygotowywać. Dla nas sprawa jest szalenie interesująca – daje bardzo szeroki wachlarz możliwości działania organizacji spraw finansowych, kontaktów itp., itd. W dniu 1 lutego 1989 r. podjąłem kontakt z ministrem Sawickim, gdzie wspólnie z ministrem [Andrzejem] Wróblewskim odbyliśmy rozmowę. Wyłożyłem mu moje koncepcje rozwoju instytucji. Podczas spotkania poinformowano mnie, że zostałem zaakceptowany, jako sekretarz (dyrektor generalny) Funduszu Obsługi Zadłużenia [Zagranicznego] – od 20 lutego 1989 r. z pensją i na prawach podsekretarza stanu". Jest niemal pewne, że zanim Sawicki zaproponował Żemkowi kierowanie funduszem, decyzja ta musiała zostać poprzedzona konsultacjami z kierownictwem partyjno-rządowym oraz środowiskiem tajnych służb (cywilnych i wojskowych). W dyskusji z autorem niniejszej książki Żemek przyznał, że odbył na ten temat „dziesiątki rozmów", zaś notatka ze spotkania Sawickim jest tylko podsumowaniem procesu wyłaniania dyrektora FOZZ. Objęcie funkcji dyrektora FOZZ przez Żemka dawało wywiadowi niemal nieograniczone możliwości prowadzenia „niekonwencjonalnych operacji bankowych". Żemek miał zresztą wiele pomysłów, które gwarantowały Zarządowi II znaczące wpływy finansowe. Był w nich zawsze pierwszoplanowym aktorem wspieranym w różny sposób przez opiekunów z Oddziału „Y" – płk. Zenona Klameckiego, płk. Zdzisława Żyłowskiego, płk. Henryka Michalskiego i innych. Prawdę mówiąc był to czas niebywałych wpływów oficerów Oddziału „Y" w całym Zarządzie II. Ich pozycję wzmocniła nominacja byłego szefa Agenturalnego Wywiadu Strategicznego („Y") płk. Henryka Dunala na stanowisko zastępcy szefa Zarządu II ds. operacyjnych. Od tej pory były oficer Oddziału „Y" nadzorował całość pracy operacyjnej wywiadu. Rozpoczynała się jedna z najważniejszych operacji biznesowych Zarządu II... (...) Nieco później sprawą Żemka i FOZZ zainteresował się skromny, ale niezwykle zdeterminowany by ją wyjaśnić, komisarz Izby Skarbowej w Warszawie, a później inspektor Najwyższej Izby Skarbowej – Michał Falzmann. Nie mając dostępu do przywoływanych tu dokumentów Zarządu II, ale analizując dokumenty księgowe wielu instytucji państwowych, Falzmann doszedł do przekonania, że jedyną z głównych grup biorących udział w rabunku finansów publicznych były „polskie organizacje militarne, które były konsumentem wielu dóbr, usług i pieniądza". Falzmann nie miał też wątpliwości, że ze względu na zależność służb specjalnych PRL od Sowietów nici afery FOZZ prowadzą do Moskwy. W czerwcu 1991 r. w swoim kalendarzu zapisał:
„FOZZ to rosyjskie KGB/GRU". Naraził się potężnym siłom i nagle zmarł... Historyk pamięta, zaświadczy o jego samotnej i bohaterskiej walce! Mamy obowiązek kontynuować jego testament! Fragment najnowszej książki Sławomira Cenckiewicza pt. Długie ramię Moskwy. Wywiad wojskowy Polski Ludowej 1943-1991 (wprowadzenie do syntezy), która w najbliższym czasie ukaże się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. Więcej o walce Michała Falzmanna i aferze FOZZ w książce Sławomira Cenckiewicza i Adama Chmieleckiego pt. Tajne pieniądze. Wywiad wojskowy PRL w labiryncie biznesowych gier, którą jesienią również opublikuje wydawnictwo Zysk i S-ka. Sławomir Cenckiewicz
METODA „NA ŚCIOSA” Ilością bredni napisanych na „temat Ściosa” można byłoby obdzielić wielu blogerów lub zespół redakcyjny niejednej gazety. Część z owych dywagacji czerpie inspiracje z elaboratu zatytułowanego „Aleksander ŚCIOS, czyli - IV prawda...” Autorstwa „byłego wieloletniego oficera Kontrwywiadu i Wywiadu RP 2 i 1/2 oraz RP 3” zamieszczonego przed trzema laty na portalu Związku Byłych Funkcjonariuszy Służb Ochrony Państwa. Inni korzystają z cennych myśli zawartych w paszkwilu Michała Podobina ze stowarzyszenia Pro Milito, dziś blogera Nowego Ekranu. Zainteresowanych odsyłam do linków umieszczonych pod tekstem. Pracy tych zacnych autorów i ich epigonów, zawdzięczam rolę agenta służb chińskich, rosyjskich i izraelskich oraz miano cenzora i manipulanta. Od kilku miesięcy, dzięki wzmożonym wysiłkom ludzi z Nowego Ekranu, stałem się dla odmiany Piotrem Bączkiem, cynglem Sakiewicza oraz niszczycielem środowisk prawicowych. Ta diagnoza bliska jest również zadomowionej na S24 grupce „rozumnych inaczej”, którzy śledząc z zapałem moje publikacje przyjmują wdzięczną rolę analityków, podsikujących nogawki autora. Pomny, że mogło być gorzej, a owi wrogowie mogliby stać się moimi przyjaciółmi – nie narzekam. Nie próbuję też polemizować z ocenami tej maści adwersarzy, mając na uwadze, że nic tak nie deformuje kręgosłupa jak obcowanie z karłami. W ostatnim czasie pojawiły się jednak oskarżenia znacznie większego kalibru. Ich wspólnym mianownikiem jest przypisywanie mi intencji, jakich nigdy nie wyrażałem oraz imputowanie poglądów nieobecnych w moich tekstach. Prekursorami tej „metody na Ściosa” byli publicyści „Rzeczpospolitej” - Michał Szułdrzyński i Piotr Skwieciński, którzy z finezją ciężkozbrojnych kafarów wyczytali w moim artykule zamieszczonym w „Gazecie Polskiej” rzeczy kwalifikujące autora na wieloletnią zsyłkę lub co najmniej leczenie psychiatryczne. Dokonując manipulacji moimi cytatami, publicyści „Rzepy” doszli do wniosku, że lekceważę „wręcz samą demokratyczną procedurę wyłaniania władz” i wzywam do rewolucji. Nie potrafiąc sprostać logice artykułu, Szułdrzyński napisał: „Ścios jednak posuwa się znacznie poza granice racjonalnej krytyki: odmawia prawomocności wyłonionej w wyborach władzy, lekceważy wręcz samą demokratyczną procedurę wyłaniania władz. Należałoby, więc zapytać autora tekstu z "Gazety Polskiej", jak wyobraża sobie swój własny scenariusz dla Polski? Bo jego manifest brzmi jak wezwanie do wypowiedzenia demokratycznej umowy społecznej, do rewolucji.” Opinie autorów „Rzepy” zasługiwałyby na polemikę, gdybym był przekonany, że powstały pod wpływem błędu, a nie intencjonalnej manipulacji. Ponieważ trudno uwierzyć, by ludzie rozumni nie potrafili odczytać prostego przekazu, dyskusja stała się zbędna, a jedyną odpowiedzią mógł być satyryczny manifest „Przeciw obłudnym żurnalistom”. Błazeństwo owych panów byłoby zaledwie niewinną przypadłością, gdybyśmy żyli w państwie, w którym krytyka rządzących nie grozi przykrymi konsekwencjami, a zarzut wzywania „do wypowiedzenia demokratycznej umowy społecznej, do rewolucji” nie przypomina donosu. Po doświadczeniach ostatnich miesięcy trudno jednak podzielać wiarę, by III RP była takim państwem. Na zakończenie swojej analizy, Michał Szułdrzyński napisał:
„Przypomnijmy: od długiego czasu grono rozhisteryzowanych przeciwników PiS podkreśla, że partia Kaczyńskiego jest antysystemowa i antydemokratyczna, powinna, więc zostać wyeliminowana z życia publicznego. Teraz Aleksander Ścios nie tylko przemówił językiem bliskim wypowiedziom Stefana Niesiołowskiego, ale przy okazji dał przeciwnikom partii, z którą sympatyzuje, doskonały argument.” Nie upłynęły trzy miesiące od życzliwego ostrzeżenia dziennikarza „Rzepy”, gdy w dzisiejszym wywiadzie Stefana Niesiołowskiego w „Newsweeku” padły słowa: „Od katastrofy w Smoleńsku nie było właściwie dnia, by nie padały oskarżenia, że zamordowaliśmy świetnego prezydenta, że okupujemy Polskę. Jest taki publicysta Aleksander Ścios, który w „Gazecie Polskiej” wprost stwierdził, że trzeba obalić władzę Tuska wszelkimi metodami.” Pracownicy medialni Newsweeka przytomnie zareagowali: „Gazeta Polska” to 60 tysięcy nakładu...”, dając tym kłamstwem wyraz swojej frustracji spowodowanej spadkiem sprzedaży "Newsweeka” o 39,2 procenta, podczas gdy sprzedaż „Gazety Polskiej” w kwietniu br. wyniosła 81,7 tys. (średnia ze stycznia br. 88,7 tys.)
Niesiołowski nie miał jednak wątpliwości o szkodliwym wpływie GP: „Ale to organ PiS. Zresztą taktyka Kaczyńskiego jest podobna. On bojkotuje prezydenta, premiera, nie uznaje rządu. Przekonuje, że obalenie Tuska jest patriotycznym obowiązkiem. Pan Ścios jest głupszy od Kaczyńskiego, bo dodaje, że nawet użycie siły byłoby tu uzasadnione. Platforma tego nie mówi. Dlatego nie przyjmę, że w tej sprawie jest jakakolwiek symetria.” Ponieważ próba prostowania bełkotu Stefana Niesiołowskiego byłaby nieskuteczna, napiszę krótko: polityk Platformy kłamie. W żadnym moim tekście opublikowanym w „Gazecie Polskiej” nie ma stwierdzenia: „trzeba obalić władzę Tuska wszelkimi metodami” ani słów „nawet użycie siły byłoby tu uzasadnione”. To rzecz łatwa do sprawdzenia i samodzielnej weryfikacji. Tak bezczelny i oparty na fałszu atak dyskwalifikowałby każdego polityka w normalnym państwie. W III RP kłamstwa Niesiołowskiego zostaną podchwycone i uznane za wiarygodny opis poglądów „Gazety Polskiej”. Warto natomiast dostrzec, że tego rodzaju oceny znajdują swoje źródło w artykule Michała Szułdrzyńskiego i stanowią twórcze rozwinięcie hipotez autora. Z obserwacji dynamiki tego procesu wynika, że rzucone w przestrzeń medialną dywagacje dziennikarza, ewoluują obecnie w formę wypowiedzi prominentnego polityka grupy rządzącej, a miejsce hipotez i przypuszczeń zajmują już twarde stwierdzenia. Niezmienna pozostaje sugestia, że retoryka Ściosa jest szkodliwa dla PiS- u, dając „przy okazji przeciwnikom partii, z którą sympatyzuje, doskonały argument.” „Proroctwo” Szułdrzyńskiego już się wypełniło, ja zaś znam odpowiedź na pytanie: co dalej i wiem, skąd nastąpi kolejne uderzenie. Wiem także, że metoda „na Ściosa” to tylko jeden z elementów manipulacji i propagandowego „dorabiania gęby” PiS-owi. W tej grze, moja osoba i publikacje są zaledwie pretekstem i nie one wydają się najważniejsze. To, co widzimy jest, bowiem projekcją lęku. Tego samego, który po 10 kwietnia stał się nieodłącznym towarzyszem ludzi z grupy rządzącej. Prowadząc ostatnią grę wierzą jeszcze, że ewolucja metody „na Ściosa” pozwoli im oszukać lub przestraszyć Polaków. Spróbujmy zniszczyć ich wiarę.
http://www.zbfsop.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=39:aleksander-cios-czyli-iv-prawda&catid=12:wpyno&Itemid=42
http://bezdekretu.blogspot.com/2009/08/as-cenzor-pro-milito.html
http://www.rp.pl/artykul/644604.html
http://www.rp.pl/artykul/9133,645644-Skwiecinski--Dreyfus-vs--Dreyfus.html
http://cogito.salon24.pl/297734,widmo-czarnego-sufitu
http://cogito.salon24.pl/299761,przeciw-obludnym-zurnalistom
http://www.newsweek.pl/artykuly/sekcje/polska/dziekuje-za-bulteriera--stefan-niesiolowski-dla-newsweeka,79629,1
Aleksander Ścios
Renacjonalizacja po węgiersku Rząd węgierski odkupił od kapitału zagranicznego udziały w rodzimym koncernie naftowo-gazowym MOL. W ten sposób odzyskał nad nim kontrolę i w imię bezpieczeństwa energetycznego zapowiada konsolidację narodowych przedsiębiorstw z tej branży, aby uchronić je przed zewnętrznym przejęciem. Premier Viktor Orban konsekwentnie realizuje wcześniejsze zapowiedzi obrony węgierskich interesów gospodarczych poprzez większe zaangażowanie państwa. Odwrotną strategię realizuje rząd Donalda Tuska, który chce oddać kapitałowi zagranicznemu, często nadzorowanemu przez obce rządy, kontrolę nad jednymi z ostatnich polskich koncernów o strategicznym znaczeniu jak Lotos czy PKP Cargo. Państwo węgierskie odzyskuje kontrolę MOL jest jednym z największych przedsiębiorstw w Europie Środkowej zajmujących się przetwórstwem oraz dystrybucją ropy i gazu. Ściśle współpracuje ze swoim chorwackim odpowiednikiem INA oraz kontroluje rafinerię Slovnaft na Słowacji. Kluczowy pakiet akcji MOL-a najpierw posiadał austriacki potentat z branży – OMV. Jednak sprzedał go za czasów lewicowych rządów na Węgrzech, prawdopodobnie za jego wiedzą i zgodą, rosyjskiemu gigantowi Surgutnieftigaz, ściśle związanemu z władzami na Kremlu . I chociaż chodzi tu o 21,2 proc. akcji to jednak jest to kluczowy pakiet, gdyż reszta należy do wielu drobnych akcjonariuszy. Nowy prawicowy rząd Orbana skutecznie blokował objęcie prawa do posiadania akcji MOL nawet zmieniając w tym celu ustawę dotyczącą strategicznych spółek. Blokował też próby wykupienia pozostałych pakietów akcji stosując różne metody formalne i gospodarcze. Działania te okazały się skuteczne, gdyż ostatecznie Rosjanie zgodzili się odsprzedać swoją część za korzystną cenę 1,88 mld euro. Wcześniej kupili ją za 1,4 mld euro. Dla władz w Budapeszcie nie cena jednak była najważniejsza, ale konsekwencje polityczno-gospodarcze. Wcześniej bowiem premier Orban jednoznacznie stwierdził, że kontrola nad MOL-em jest podstawą bezpieczeństwa energetycznego i szerzej węgierskiej suwerenności. Dlatego zapowiedział dalsze zwiększanie aktywności państwa w sektorze energetycznym, m.in. poprzez zacieśnienie współpracy MOL-a z MVM, koncernem dominującym w produkcji i dystrybucji energii elektrycznej na Węgrzech. Chce też aktywnego włączenia się rodzimego koncernu w budowę korytarza gazowego Północ-Południe, bardzo ważnego także dla Polski. Co szczególnie interesujące Budapeszt do przeprowadzenia transakcji spożytkował pieniądze z niewykorzystanego, a zaciągniętego jeszcze przez poprzedników, kredytu z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Jest to jak na naddunajskie warunki olbrzymia transakcja równa prawie 2 proc. całego węgierskiego PKB. Orbanowi udało się więc odzyskać kontrolę nad kluczowym w całym regionie przedsiębiorstwem bez angażowania własnych środków. Władze w Budapeszcie w sprawie odkupienia udziałów negocjowały bezpośrednio z rządem rosyjskim, co pokazuje, że dla obu stron sprawa miała nie tylko biznesowy, ale przede wszystkim strategicznie polityczny charakter. Oczywiście ze względu na wielkość i rozległość interesów nieporównywalnie ważniejsza była to sprawa dla Węgier. I zapewne, dlatego strony doszły do porozumienia. Czy towarzyszyły temu jakieś dodatkowe ustalenia nie wiadomo. Ale nie jest wykluczone, że dogadano się w ramach „pakietowej” umowy. Gotowość do takiego podejścia wcześniej deklarował sam premier Orban. Możliwe, więc, że Rosjanie uzyskali jakieś inne ustępstwa lub deklaracje. Ale za sprawą takiego pragmatycznego podejścia strona węgierska dopięła swego.
Państwo polskie oddaje kontrolę Zupełne przeciwieństwo w stosunku do tego sposobu myślenia i działania prezentuje rząd Donalda Tuska. O ile podstawą linii premiera Orbana jest odkładanie wejścia do strefy euro i odbudowanie narodowego potencjału, to rząd PO-PSL deklaruje przyjęcie wspólnej waluty już w 2015 r. W ciągu trzech lat deficyt budżetowy ma być zredukowany o 90 mld zł, aby spełnić wymagane kryteria. Te wyśrubowane normy będziemy realizować z jednej strony przez redukcję wydatków, w tym m.in. na inwestycje w infrastrukturę. Dla przykładu wydatki na budowę autostrad i dróg ekspresowych z Krajowego Funduszu Drogowego wyniosą w 2012 r. jeszcze ok. 21 mld zł, ale rok później ma to być już tylko 7 mld zł. Zresztą rozstrzyganie nowych przetargów i zawieranie nowych umów na kolejne odcinki już zostały wstrzymane. Z drugiej strony chce się zwiększyć dochody. Podniesiono m.in. stawki podatku VAT, a od 1 lipca wchodzi w życie nowy system poboru opłat na sieci autostrad, dróg ekspresowych i wybranych dróg krajowych. Płacić muszą nie tylko duże ciężarówki, ale też samochody dostawcze, osobowe busy i autobusy. Z tego systemu rząd chce zebrać kilka miliardów złotych rocznie. Ten nowy podatek wprowadzany tylnymi drzwiami uderzy nie tylko w użytkowników dróg, ale we wszystkich konsumentów, gdyż zwiększone koszty transportu znajdą odbicie w cenach towarów. Restrykcyjny fiskalizm rządu Tuska kontrastuje z obniżeniem o prawie połowę podatków dochodowych dla zwykłych ludzi oraz małych i średnich firm na Węgrzech. Do tego dochodzi próba sprzedaży, co się da, aby z tzw. prywatyzacji zasilać budżet. W tym roku plan z tego tytułu przewiduje pozyskanie 15 mld zł. Pod młotek idą tak ważne spółki jak Lotos, czyli rafineria w Gdańsku i PKP Cargo, największy przewoźnik w Polsce. Wokół tych operacji jest wiele dziwnych działań. Ostatnio nawet wicepremier Waldemar Pawlak, kolega z rządu ministra skarbu państwa Aleksandra Grada, zaapelował do niego publicznie o większą przejrzystość przygotowań do sprzedaży Lotosu, którego kupnem interesują się Rosjanie. Nie jasne są też okoliczności zmiany sposobu prywatyzacji PKP Cargo ze sprzedaży mniejszościowego pakietu na giełdzie, na oddanie firmy w ręce nieznanego inwestora strategicznego. Symbolicznym zderzeniem tych odmiennych sposobów działania jest deklaracja zakupu Lotosu przez na nowo znacjonalizowany węgierski MOL. Bogusław Kowalski
Polska świnia ratuje Żydów Nigdy nie przyszłoby mi do głowy rozliczać z czegokolwiek ludzi, którzy okazali mi pomoc w trudnych chwilach. Nigdy nie zadawałbym im pytania: dlaczego nie zrobiliście tego za darmo lub za pół darmo, dlaczego czegoś chcieliście? Może zrobiłbym tak, bo mam po prostu szczęście i ludzie pomagali mi zawsze bezinteresownie. Nie rozumiem, więc jak można wobec zagrożenia życia, wobec zagłady rozliczać ludzi z miłosierdzia, ryzyka i poświęcenia. To właśnie czyni recenzent Gazety Wyborczej piszący o nowym filmie Agnieszki Holland pod tytułem „W ciemności”. [link]
Opowiadanie, które umieściłem w tomie „Baśń jak niedźwiedź” (www.coryllus.pl) a które nosi tytuł „Piec i misa” jest stokroć prawdziwsze niż te wszystkie brednie pokazywane przez panią Holland. To historia mojej babci i jej wyborów. Zdarzyło się kiedyś, że do domu moich dziadków, małej drewnianej budy, w które najwięcej miejsca zajmował piec chlebowy, przyszli esesmani. Wbili w ścianę chałupy druty kolczaste i zrobili z niej winkiel obozu przejściowego dla Żydów. Co tam było za życie, kochana pani Holland! Tego pani nie opowie żaden naoczny świadek. Moja babcia piekła codziennie chleb dla więźniów i dla esesmanów. Za pieniądze. Tak, tak płacono jej żeby karmiła te hitlerowskie świnie. Przy okazji zaś także Żydów. Prawie każdej nocy Żydzi próbowali uciec z zadrutowanego kawałka łąki i zawsze znajdowano ich rano martwych. Pewnej nocy, już bliżej dnia likwidacji obozu, dwóch z nich nie bacząc na bliską obecność strażnika zastukało do drzwi domu moich dziadków. W środku były dwie dorosłe osoby, troje dzieci i tej piec zajmujący prawie całą przestrzeń. Żydzi chcieli się w nim ukryć. Babcia odmówiła. Bała się o życie swoje i swoich dzieci. Nie wiem czy miała świadomość, że oni zwariowali ze strachu. Ukrywanie się w piecu chlebowym we dwóch, w piecu, który stoi obok budki strażnika i jeszcze trzeba w nim piec codziennie chleb dla Niemców. Nie wiem czy zrozumieli. Na drugi dzień przywieziono ich martwych. Myślę, że pani Holland zrobiła by z tej historii opowieść o złej Polce, która nie chce pomóc Żydom, nawet, jeśli proponują jej pieniądze. Tak byłoby z pewnością. Film „W ciemności” opowiada, bowiem o człowieku, który – o zgrozo – brał pieniądze od grupy Żydów, ukrywanych w kanałach getta. Tak to napisali tam w gazecie. Treścią filmu zaś jest ewolucja duchowa tego faceta, który początkowo jest całkowitą świnią, bo ryzykuje życie swoje i swojej rodziny za forsę, a potem staje się świnią połowiczną, bo pomaga Żydom nawet, kiedy pieniądze im się kończą. Tak to napisali w GW – ewolucja. A niech was szlag! Niech was jasna cholera weźmie. Mam nadzieję, że ten film nie zdobędzie Oskara i w ogóle nie zostanie doń nominowany. Pretensjonalne gówno i chłam. Emocjonalny szantaż zasrańców. Ciekawe czy w tradycji rodzinnej pani Holland zachował się jakiś epizod naznaczony strachem? Czy jej tata widział w życiu jakieś zbiorowe egzekucje, z wyjątkiem tych, które organizowali jego koledzy z resortu? Oni przecież też brali za to pieniądze. Myślę nawet, że po wszystkim przeszukiwali kieszenie ofiar, żeby coś tam jeszcze wyłuskać. O tym jednak pani Holland filmu nie nakręci. Film można jedynie nakręcić o tym jak Polak ukrywa za pieniądze gromadę Żydów, jak załatwia im jedzenie, ubrania, jak zwodzi Niemców, żeby nie trafili na ich ślad i jak ryzykuje przy tym życiem. Życiem, którego w dodatku nie odbierano, wprost, ale towarzyszyły temu liczne upokorzenia i ból. Jakim trzeba być gnojkiem, żeby dziś robić takie filmy zamiast modlić się pięć razy dziennie za tego faceta. Nie mogę sobie tego wyobrazić. Ciekawy jestem czy po emisji tego filmu, a może już przed, GW nie rozpocznie na swoich łamach dyskusji o tym, czy moralne było ukrywanie ludzi w czasie okupacji i branie za to pieniędzy. Czy taki, co ukrywał i brał forsę różni się czymś od szmalcownika. W dyskusji zaś liczne autorytety wykażą czarno na białym, że obydwie te postawy są moralnie naganne. Właściwe zaś byłoby pomaganie tym ludziom za darmo, dopłacanie do tego, a po zakończonej okupacji niemieckiej dobrowolne zgłoszenie się do NKWD i złożenie na siebie samego donosu. Poczekamy zobaczymy. Nasza ulubiona gazeta może nas jeszcze niejednym zaskoczyć. Coryllus
1001 baśni o “uchodzie” Dynamika zmian w narracji dotyczącej katastrofy smoleńskiej: przez ponad rok grono ekspertów eksplikowało, że przycisk “uchod” nie działa na lotniskach bez systemu ILS. Teraz już działa, ale piloci jakoby nie powciskali tego, co trzeba. Czy za miesiąc usłyszymy, że zainicjowali właściwą sekwencję działań, ale za późno? Z oficerem rezerwy Sił Powietrznych RP rozmawia Marcin Austyn Tygodnik “Newsweek” twierdzi, że piloci Tu-154M próbowali użyć przycisku “uchod”, ale ten miał być “nieuzbrojony”. Wcześniej Rosjanie uważali, że takie zbrojenie było bezcelowe, bo bez systemu ILS przycisk ten i tak by nie zadziałał. Jak Pan ocenia tego rodzaju rozbieżne ustalenia? - Dla mnie tego rodzaju “przecieki” nie są przekonujące. Odnoszę wrażenie, że być może jest to kontrolowana wrzutka mająca na celu wysondowanie, w jaki sposób dana informacja zostanie odebrana. Myślę, że społeczeństwo już doskonale wie, że rząd Donalda Tuska posługuje się tego typu metodami, a w sposób szczególny dotyczy to sposobu informowania o katastrofie smoleńskiej. Stąd też nie przywiązywałbym większej wagi do tego rodzaju informacji.
Rosyjscy eksperci mieli problem z ustaleniem podstawowego szczegółu dotyczącego działania Tu-154M? - Wówczas należałoby się zastanowić nad tym, jakiej klasy eksperci Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) badali tę katastrofę… Tak czy inaczej, w przypadku tej katastrofy – by rozwiać wszelkie wątpliwości – należało sięgnąć po międzynarodowych ekspertów, którzy mają doświadczenie w badaniu tego rodzaju katastrof lotniczych.
Samoloty Tu-154 latały w Rosji, zatem MAK powinien doskonale znać specyfikę tej maszyny. - I myślę, że Rosjanie wiedzą, jak to urządzenie działa naprawdę. Inną sprawą jest to, w jaki sposób te informacje są przekazywane dalej i jakie są to informacje. Przecież Rosjanie przeznaczają ogromne fundusze na badania, także nowości technicznych pojawiających się na Zachodzie, i nie zostają w tym zakresie w tyle. Co więcej, bez ich wiedzy w maszynach wyprodukowanych na terenie Federacji Rosyjskiej nie można było wprowadzać żadnych zmian czy udoskonaleń. Wszystko musiało być rozpoznane i uzgodnione.
Z “przecieków” ma wypływać prosty przekaz: załoga straciła czas na nieudaną próbę odejścia i procedura została wdrożona “ręcznie” za późno, na zbyt małej wysokości… - Na razie wiemy tylko, kiedy załoga wydała komendę “odchodzimy”, było to na 100 metrach. Czy jednak w chwili jej wykonania samolot był za nisko? To miała ustalić polska komisja. Tu możemy jednak sięgnąć do doświadczenia słowackich pilotów, m.in. Viliama Polnisera, dyrektora operacyjnego słowackiej rządowej służby lotniczej, wieloletniego pilota Tu-154M, który na łamach “Naszego Dziennika” wskazywał, że bezpieczne odejście samolotem Tu-154M jest możliwe z wysokości 30 m nad progiem pasa startowego. W tym kontekście to istotna informacja. Niestety, jeśli chodzi o “polskie zdanie” w tej sprawie, to obawiam się, że z powodu uszczupleń kadrowych w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego brakuje dziś osób mających odpowiednie doświadczenie, by zajmować stanowisko w tego rodzaju kwestiach.
Na ile możemy weryfikować wiarygodność przecieków? - Należałoby wszystkie tego rodzaju kwestie analizować w gronie fachowców. To pozwalałoby na merytoryczną ocenę takich doniesień. Niewątpliwie pod tym względem bardzo ciekawe jest to, jakie ustalenia ma faktycznie komisja Millera. Obawiam się jednak, że jej raportu szybko nie poznamy, a przynajmniej nie do wyborów. Dziękuję za rozmowę.
Kiedy Chiny zdominują świat? Ekonomiści spierają się na temat momentu, w którym Chiny zdominują świat. Według prognoz Goldman Sachs Chiny staną się największą gospodarką w 2027 roku, nowsze prognozy MFW sugerują, że stanie się to znacznie szybciej, bo już w 2016 roku, uwzględniając parytet siły nabywczej, zaś „The Economist” prognozuje ten moment na rok 2019. Prognozy te są oparte na prostej analizie trendów wzrostu PKB. Spróbowaliśmy je zweryfikować, ale w inny sposób. Ponieważ w XXI wieku kluczowe dla rozwoju są dwie rzeczy: wiedza i pieniądze, podjęliśmy próbę oszacowania, kiedy Chiny staną się światowym liderem wśród uczelni i wśród banków. Analizę, jakości uczelni przeprowadziliśmy na podstawie rankingu szanghajskiego, najbardziej prestiżowego rankingu uczelni na świecie. Obecnie nie ma żadnego chińskiego uniwersytetu w pierwszej dziesiątce listy szanghajskiej (jest osiem amerykańskich i dwa brytyjskie), ale przewidujemy, że w 2030 roku pojawią się dwa. Ranking szanghajski premiuje te uczelnie, które zatrudniają laureatów Nagrody Nobla, co może faworyzować te amerykańskie. Jeżeli zatem weźmiemy najbardziej obiektywną kategorię, czyli wskaźnik cytowań prac naukowych, to okazuje się, że już w 2025 roku połowa miejsc w pierwszej dziesiątce będzie zajęta przez chińskie uczelnie, a dwie z nich przegonią Uniwersytet Harvarda. Ponieważ Nagrodę Nobla można interpretować, jako zdolność do tworzenia przełomowych innowacji, powyższe wyniki interpretujemy tak, że w ciągu najbliższych kilkunastu lat Chiny staną się najlepsze na świecie w większości dziedzin, poza jedną – przełomowe innowacje pozostaną domeną Stanów Zjednoczonych. Analiza trendów pokazuje, że dopiero w drugiej połowie stulecia Chiny przegonią USA również i w tej dziedzinie. W obszarze finansów sytuacja jest inna. W 2010 roku udział Chin w PKB 20 największych krajów świata liczony według nominału sięgnął 12 proc. Natomiast udział sumy bilansowej banków chińskich w sumie bilansowej 20 największych banków świata przekroczył 20 proc. Czyli sektor finansowy w Chinach jest znacznie bardziej rozwinięty niż gospodarka. Jeżeli obecne trendy załamią się (co jest silnym założeniem, bo chwieją się Włochy i narasta bańka na rynku nieruchomości i lokalnego długu w Chinach), to już w 2016 roku największym bankiem świata zostanie chiński ICBC, który wyprzedzi pod względem sumy bilansowej obecny największy bank, czyli BNP Paribas. Zaś w pierwszej piątce największych banków cztery miejsca będą zajmowały banki chińskie. W 2016 udział chińskiego PKB w PKB 20 największych krajów świata wzrośnie do 15 proc., a udział chińskich banków w sumie bilansowej 20 największych banków świata skoczy do 32 proc. Symulacje pokazują, że w obszarze szkolnictwa wyższego – z wyjątkiem przełomowych dokonań naukowych – oraz w sektorze finansowym Chiny staną się globalnym liderem w ciągu najbliższych 10 – 15 lat. Nasze szacunki weryfikowaliśmy na podstawie wybranych aspektów strategii rozwoju szkolnictwa wyższego i rynku finansowego przyjętych przez Chiny i weryfikacja przebiegła pomyślnie. Chiny za cel strategiczny postawiły sobie stworzenie wielu najlepszych na świecie uczelni i przeznaczają na to olbrzymie środki, przewiduje się też globalną ekspansję chińskich banków. Powyższe wnioski powinny prowadzić do istotnych zmian w polskiej polityce gospodarczej i zagranicznej. Należy przeznaczyć znaczne środki na rozwój wymiany handlowej z Chinami i zaprosić inwestorów z Chin do Polski. Po drugie, należy silnie wspierać polskie firmy w ich ekspansji na rynku chińskim. Należy też wspierać polskie uczelnie, które podejmują współpracę naukową i dydaktyczną ze szkołami chińskimi, bo dzięki temu będzie można podnieść, jakość naszych uczelni, nieuwzględnionych w pierwszych trzech setkach rankingu szanghajskiego. Po czwarte, warto uczyć dzieci chińskiego (mandaryńskiego). Krzysztof Rybiński, Monika Lewandowska-Kalina
Autostrady? Będą za 25 lat. Infrastrukturalny fotomontaż rządu Tuska Rozwój infrastruktury stracił rangę kluczowego priorytetu rządowego. Rząd Donalda Tuska tnie bez pardonu wydatki na infrastrukturę, budowę dróg i autostrad, modernizację torów kolejowych. Rozwój infrastruktury i dokonanie skoku cywilizacyjnego Polski, by zmniejszyć różnice dzielące nasz kraj od grona rozwiniętych krajów UE – te hasła przyniosły sukces wyborczy PiS w 2005 roku. W okresie zaledwie dwuletnich rządów udało się gwałtownie przyspieszyć tempo przygotowywania projektów infrastrukturalnych, opracować plany inwestycyjne państwa i co najważniejsze – zapewnić rozwojowi infrastruktury realną pozycję priorytetu całego rządu, łącznie z premierem i ministrem finansów. Tylko osoba złej woli lub kompletny dyletant nieznający prawideł procesu inwestycyjnego może uważać, że prowadzone przez obecny rząd inwestycje byłyby możliwe do rozpoczęcia bez uprzedniej pracy rządu PiS nad ich przygotowaniem.
Nowych dróg nie będzie Obecny rząd zastał “szuflady” Ministerstwa Transportu i Głównej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad zapełnione projektami inwestycji infrastrukturalnych i rozpoczętych przetargów w celu wyłonienia wykonawców tych inwestycji. Przypominam, iż na większości odcinków autostrad (ponad 540 km) oraz dróg ekspresowych (ponad 800 km) trwały zaawansowane prace firm projektowych przygotowujących na zlecenie GDDKiA projekty budowlane. Same wykupy gruntów obejmowały ponad 1200 km pasów autostrad i dróg ekspresowych. W budowie zaś w 2007 r. było 450 km autostrad i dróg ekspresowych. W ostatniej fazie były negocjacje na autostradowe inwestycje prowadzone i dedykowane partnerstwu prywatno-publicznemu (A1 Pyrzowice – Stryków – 180 km, A2 Stryków – Konotopa – 100 km, A2 Świecko – Nowy Tomyśl – 105 km), gdzie z koncesjonariuszem uzgodniono cenę i treść umowy – formalnie umowę podpisano w grudniu 2007 roku. Rząd Donalda Tuska tylko częściowo skorzystał z tych projektów. Dodać do tego trzeba również kompletny i dopracowany Program Operacyjny Infrastruktura i Środowisko będący podstawowym źródłem finansowania zaplanowanych projektów oraz gotowe do pracy zespoły specjalistów (których nikt nie pytał o sympatie partyjne) w GDDKiA, PKP PLK i innych spółkach kolejowych, Przedsiębiorstwie Porty Lotnicze w Warszawie oraz Urzędzie Komunikacji Elektronicznej. Wydawało się, że sukces w zakresie infrastruktury rząd PO ma zagwarantowany. Tak się jednak nie stało. I nie chodzi nawet o to, czy pan minister Cezary Grabarczyk zaplątany w gierki wewnątrzpartyjne poświęcał dosyć czasu i uwagi pracy w swoim resorcie. Stała się rzecz dużo gorsza. Rozwój infrastruktury stracił rangę kluczowego priorytetu rządowego. Dowodem na to są gwałtowne cięcia rządu Donalda Tuska w 2011 r. wydatków na inwestycje infrastrukturalne, w szczególności na drogi. Przykłady opóźnień w realizacji kluczowych odcinków autostrad, które pierwotnie miały być gotowe na Euro 2012 (A2 do Warszawy, A1 Pyrzowice – Stryków) lub zbudowane i rozliczone do 2015 r. dróg ekspresowych (np. S5 Wrocław – Poznań czy S19 w Polsce Wschodniej), są już nawet nie pomyłkami o miesiące czy rok, ale prawie o jedno pokolenie! Nie można tak bezkarnie kłamać, że aż dudni, przesuwając oczekiwane przez miliony Polaków priorytety drogowe o 15 lub 25 lat. Jak pisał klasyk, to nie błąd, to coś więcej – to zbrodnia!
Zaprzepaszczona szansa Co takiego się wydarzyło, że w ciągu prawie czterech lat premier Donald Tusk i minister finansów Jacek Rostowski zmienili zdanie i uznali, że inwestycje infrastrukturalne umożliwiające Polsce skok cywilizacyjny i dogonienie Europy nie należą już do polskiej racji stanu? Temat ten nigdy nie był przedmiotem dociekań przez środki społecznego przekazu. Dziennikarze odnotowali oczywiście fakt, że zmniejszono środki budżetowe na inwestycje infrastrukturalne, na budowę dróg i autostrad, na modernizację torów kolejowych do wysokości niegwarantujących nawet krajowego wkładu własnego umożliwiającego pełne wykorzystanie środków unijnych przynależnych Polsce. Nie dopytywano jednak rządu o uzasadnienie dla takich cięć. Uznano, że wystarczającym wytłumaczeniem jest powoływanie się na konieczność obrony przed kryzysem finansowym w Europie i na świecie. Tymczasem rząd bez głębokiej ogólnonarodowej dyskusji, bez dopuszczenia do głosu szerokiego grona ekspertów dokonał wyboru mającego dramatyczne skutki dla naszego kraju, w co najmniej najbliższej dekadzie albo i w dłuższym okresie czasu. A wybór ten w rzeczywistości miał podłoże ideologiczne i był wyrazem wiary (premiera, ministra finansów) w rzekomą przewagę polityki fiskalnej nad polityką prorozwojową. Tylko, że w tym przypadku sama wiara rządu to za mało, bo na drugiej szali leżała pierwsza od 20 lat realna szansa na zapewnienie Polsce poziomu infrastruktury umożliwiającego dynamiczny rozwój gospodarczy kraju. A waga tego problemu polega na tym, że jest to być może także szansa ostatnia. Nie wiadomo, bowiem, czy w kolejnej perspektywie finansowej Polska uzyska tak wysokie dofinansowanie z Unii Europejskiej jak w okresie 2007-2013. A bez takiego dofinansowania kraju nie będzie stać na przeznaczenie równie wysokich środków z budżetu. Co gorsza, rząd podjął tym samym decyzję, że wciąż wzrastające (pomimo rządowych cięć wydatków) zadłużenie Polski nie jest przeznaczone na inwestycje, które zapewniając warunki do dynamicznego rozwoju gospodarczego, w przyszłości pozwolą spłacić dług z nawiązką. To prosta droga do bankructwa, co wie każda osoba prowadząca działalność gospodarczą na własną odpowiedzialność. Rząd chyba się tym jednak nie przejmuje, bo prowadzi swoją działalność na naszą odpowiedzialność, bo za te długi zapłacimy my wszyscy – polscy podatnicy. A przecież ratować finanse publiczne można także w inny sposób, nie tylko zwiększając podatki i obcinając przyszłe emerytury, ale poprzez rozwój gospodarczy zapewniający zwiększone wpływy do budżetu, przy jednoczesnym wzroście poziomu zamożności społeczeństwa. Dlaczego Polacy nie mogliby być bogaci, choć w innych krajach panuje kryzys? Pełna realizacja projektów przewidzianych w Programie Operacyjnym Infrastruktura i Środowisko oraz w Programie Budowy Dróg Krajowych i Autostrad przyjętym przez poprzednią Radę Ministrów w 2007 roku, to właśnie alternatywa dla obecnej szkodliwej dla Polski polityki finansowej rządu. W kolejnych latach powyższe programy powinny być uzupełnione o kolejne projekty infrastrukturalne: Program Budowy i Modernizacji Tras Kolejowych, Program Rozwoju Żeglugi Śródlądowej (wraz z projektami rządowych inwestycji zmniejszających ryzyko powodzi), Program Przeciwdziałania Wykluczeniu Informatycznemu i Cyfrowemu. W tym zakresie warto przyglądać się, co proponują partie polityczne w swoich programach wyborczych. Reasumując, zamiast wielu odcinków gotowych autostrad dla kierowców mamy coraz donioślejsze rządowe zapowiedzi jedynie ich “przejezdności”. Towarzyszy temu polityczny fotomontaż – w migających telewizyjnych kadrach z aktualnie prowadzonych drogowych budów zamazuje się jedną podstawową perspektywę, – że rząd Donalda Tuska rozminął się z wieloma własnymi deklaracjami o nowoczesnej i w pełni zmodernizowanej sieci drogowej i kolejowej o… jedno pokolenie. Jerzy Polaczek
Polacy nie są współsprawcami Holokaustu Bronisław Komorowski raz jeszcze przeprosił za zbrodnię w Jedwabnem. Powtórzenie przeprosin Aleksandra Kwaśniewskiego sprzed dziesięciu lat może być uzasadnione kolejną rocznicą – tym razem 70. Prezydent podkreśla, że osąd tamtego mordu nie oznacza pomniejszania polskiej martyrologii. Ale mówi też: „Naród polski bywał także sprawcą”. Czy rzeczywiście? Kiedy w 2001 r. przepraszał Kwaśniewski, zdystansował się od tego lider PO Donald Tusk. Twierdził, że za mord w Jedwabnem odpowiadają jednostki, a nie cały naród. Nie wiadomo, czy dziś Tusk broniłby tamtego stanowiska. Generalnie dobrze się wtedy stało. Nawet, jeśli Kwaśniewski nie wytłumaczył wyraźnie, za co przeprasza: za winę całego narodu czy za czyny ludzi polskiej krwi. Wysiłek polskich władz, aby sprawę wyjaśnić, był potrzebny i oczyszczający. Pytanie nie brzmi, więc, czy należało się z Jedwabnem zmierzyć, ale jakie miejsce ma mieć ten epizod w naszej polityce historycznej. Zwłaszcza w czasach, kiedy pojawiają się liczne publikacje czyniące Polaków współodpowiedzialnymi za Holokaust. Polacy nie byli narodem świętych, przedwojenny antysemityzm to nie wymysł podobnie jak wojenna demoralizacja. Ale bez niemieckiej (a pośrednio i sowieckiej) okupacji tego mordu, i podobnych, by nie było – to prawda podstawowa. Jak na tym tle wyglądają słowa Komorowskiego: „bywał także sprawcą” – o całym narodzie? Precyzyjne ważenie słów nie byłoby może problemem, gdyby nie obecna również w polskich mediach szczególna pedagogika. Pamięć o dobrych stronach naszej historii, mężnych czynach, aktach sprzeciwu jest wypierana przez mnożenie samooskarżeń. Dzieje się to w momencie, gdy niemiecka polityka historyczna zmierza w kierunku odwrotnym. Tam porzuca się samobiczowanie na rzecz poczucia dumy narodowej i poszukiwania niemieckiej martyrologii – także w latach drugiej wojny. W takiej chwili prezydent powinien, składając hołd ofiarom z Jedwabnego, wyznaczyć granice polskiego samooskarżania się. Powiedzieć: nie jesteśmy narodem zbrodniarzy. Bo współsprawcami Holokaustu Polacy, jako naród naprawdę nie są. Nawet, jeśli jako jednostki czy grupy dokonywali złych wyborów. Bronisław Komorowski zrobił, niestety, coś odwrotnego. To smutne zdarzenie.
Zaremba
Smutek redaktora i wstyd narodu „Zły wybór” jako określenie spalenia 300 ludzi żywcem w stodole to eufemizm stulecia – z Piotrem Zarembą o sprawie Jedwabnego polemizuje publicysta
Pan redaktor Piotr Zaremba się zasmucił. „To smutne wydarzenie" – napisał o liście prezydenta Bronisława Komorowskiego w 70. rocznicę zbrodni w Jedwabnem („Polacy nie są współsprawcami Holokaustu", „Rz", 11.07.2011 r.). Dlaczego list prezydenta zasmuca redaktora? Bo prezydent, „składając hołd ofiarom z Jedwabnego", nie „wyznaczył granic polskiego samooskarżania się". Nie powiedział, smuci się redaktor Zaremba, że „nie jesteśmy narodem zbrodniarzy". Czy rzeczywiście? Jeśli przeczytać list prezydencki, trudno sobie wyobrazić apologię, która mogłaby być bardziej inkrustowana zastrzeżeniami, najwyraźniej napisanymi w intencji, by ktoś nie przypisał prezydentowi jakiegoś narodowego „samooskarżania się". List przypomina, że wielu Polaków w czasie wojny niosło pomoc Żydom, często płacąc za to życiem. List podkreśla, że zbrodniarze z Jedwabnego „sprzeniewierzyli się Rzeczypospolitej". List zapewnia, że „przyznanie się do tej winy nie przekreśla polskiej martyrologii i polskiego bohaterstwa w walce z niemieckim i sowieckim okupantem". List przestrzega przed „relatywizacją win i wywróceniem proporcji w ocenie historycznych zasług i grzechów". Doprawdy, trudno wyobrazić sobie, co jeszcze mógłby prezydent napisać, by nie zasmucić redaktora Zaremby, który w swym żalu nieutulony, przypomina słusznie, choć bez związku, że „Polacy nie są współsprawcami Holokaustu".
Powszechne przepraszanie Zostawmy jednak skłonnego do teatralnego zasmucania się redaktora Zarembę – i cały zastęp internetowej gawiedzi oburzonej w przewidywalny sposób na list prezydenta Komorowskiego – i zastanówmy się przez chwilę, czy rzeczywiście takie przeprosiny są nie na miejscu. Bo nie są one czymś odosobnionym ani osobliwym we współczesnym świecie. Japończycy w ostatnich latach zostali skłonieni do wielu oficjalnych przeprosin za II wojnę światową – np. cesarz Akihito w czasie oficjalnej wizyty państwowej w Wielkiej Brytanii wyraził „głęboki żal i ból z powodu cierpień wojennych". Kongres Stanów Zjednoczonych przyjął kilka lat temu uchwałę przepraszającą mniejszość japońskiego pochodzenia w USA za to, że w czasie II wojny światowej w zachodnich stanach (zwłaszcza w Kalifornii) Amerykanów japońskiego pochodzenia internowano tylko, dlatego, iż obawiano się ich nielojalności wobec państwa. Lęk przed rzekomą japońską „piątą kolumną" spowodował, że sama przynależność etniczna decydowała o internowaniu – a Sąd Najwyższy w haniebnych wyrokach „Hirabayashi" i „Korematsu" te decyzje o internowaniu zatwierdził, jako konstytucyjne. Laburzystowski rząd w Australii przeprosił Aborygenów za prowadzoną przez całe dziesięciolecia praktykę odbierania im dzieci, by przekazać je na wychowanie białym rodzinom albo umieścić w sierocińcach prowadzonych przez instytucje religijne. Jeszcze wcześniej, w roku 1999, australijski parlament przyjął rezolucję wyrażającą „głęboki i szczery żal" z powodu niegodziwości popełnionych wobec Aborygenów... A przecież wszyscy ci, których owe polityczne deklaracje reprezentowały: dzisiejsi Amerykanie, Japończycy czy Australijczycy, mogliby powiedzieć: „Nie w moim imieniu! Ja Japończyków nie internowałem, Aborygenów nie prześladowałem, jeńców wojennych nie katowałem". Mogliby wraz z redaktorem Zarembą zasmucić się, że ich władze przepraszają w imieniu „całego narodu".
Nie chodzi o winę Ale zarzut odpowiedzialności zbiorowej, rzekomo implikowanej przez takie oficjalne przeprosiny, jest nietrafny. Nie o odpowiedzialność tu, bowiem chodzi, nie o winę, – ale o wstyd. Jeśli mamy prawo czuć dumę ze wspaniałych wydarzeń z naszej przeszłości, choć przecież osobiście do nich się nie przyczyniliśmy, to musimy również czuć wstyd z powodu działań haniebnych naszych rodaków. Ojczyzna jest, bowiem całością niepodzielną. Nie da jej się wypatroszyć, tak by zostały z niej tylko smaczne kąski. Jest wszystkim: także tym, co nas zawstydza, – choć nie mamy powodu czuć się za to odpowiedzialni. Przeciwieństwem winy jest zasługa; przeciwieństwem dumy jest wstyd. Nie musimy odżegnywać się od dumy z tego, co w naszej historii wielkie: nawet redaktor Zaremba w swym krótkim tekście wspomina ciepło „o dobrych stronach naszej historii, mężnych czynach, aktach sprzeciwu". Ale jeśli chce mieć prawo do dumy z tych faktów, do których przecież nie przyczynił się osobiście jakimś własnym heroizmem, to może także przyjąć na siebie odrobinę wstydu. Nie musi, – ale może; czy to uczyni, zależy tylko od jego moralnej wrażliwości.
W czyim imieniu Wielkie stęknięcie, jakie przeszło przez polski Internet na wieść o liście prezydenta Komorowskiego, jest niczym w porównaniu z reakcjami polskiej prawicy na pierwsze polskie prezydenckie przeprosiny w Jedwabnem: te wypowiedziane przez prezydenta Kwaśniewskiego w 2001 roku. A przecież Kwaśniewski był wówczas jeszcze ostrożniejszy niż dziś prezydent Komorowski. Powiedział wtedy, że czyni to „w imieniu swoim i tych Polaków, których sumienie jest poruszone tamtą zbrodnią". Ten przemyślny chwyt retoryczny powinien był uspokoić tych wszystkich, których sumienie nie było tym poruszone albo, którzy – jak ktoś złośliwie wówczas napisał – byli tym wydarzeniem ukontentowani. Ale nie uspokoił. Dziś obecny prezydent wybrał inną formułę: przy wszystkich patriotycznych zastrzeżeniach, wyżej zacytowanych, Bronisław Komorowski wypowiedział to jedno zdanie, którego nie podaruje mu prawica: „Naród ofiar musiał uznać tę niełatwą prawdę, że bywał także sprawcą". Jakim sprawcą? – zatrząsł się z oburzenia Internet. A zasmucony redaktor Zaremba przypomina, że „jako naród" Polacy nie są współsprawcami Holokaustu (to prawda), „nawet, jeśli jako jednostki czy grupy dokonywali złych wyborów". „Zły wybór”, jako określenie spalenia 300 ludzi żywcem w stodole to eufemizm stulecia, choć przecież można by to nazwać jeszcze delikatniej, np. jako „niefortunna decyzja". Ale sednem sprawy jest przypisanie owego „złego wyboru" całemu narodowi, a nie „jednostkom czy grupom". No oczywiście: cały naród nie mordował. Ale cały naród nie morduje nigdy. Naród jest abstrakcją: jest wyrazem miłości do naszej historii i wspólnoty. Podłych czynów zawsze dokonują jednostki, nigdy naród. Ale jeśli nie mamy w sobie tyle poczucia grupowej tożsamości, by z powodu zbrodni popełnionych przez naszych współplemieńców odczuwać wstyd – i upoważniać naszych demokratycznych reprezentantów, by wyrażali za nie przeprosiny – jak możemy czuć dumę z jego wielkości, osiągnięć i cnót? Jak można szczycić się Janem Pawłem II, jeśli nie jesteśmy w stanie wstydzić się z powodu Laudańskiego czy Karolaka – morderców z Jedwabnego? Wojciech Sadurski
To nie naród odpowiada za Jedwabne Bronisław Komorowski poszedł dobre kilka kroków naprzód, pisząc: naród polski jest sprawcą. Oznacza to nową wizję drugiej wojny światowej – twierdzi publicysta „Rzeczpospolitej” To smutne, kiedy w polemikach miejsce, które powinno służyć wykładaniu swoich racji, trzeba poświęcić prostowaniu. Moim komentarzem na temat przeprosin Bronisława Komorowskiego za Jedwabne zajęły się trzy osoby i każda zrozumiała to, co chciała, a nie, co w nim było. Adam Leszczyński w „Gazecie Wyborczej" przekonuje mnie, że prezydent nie napisał o narodzie zbrodniarzy. Z kolei Dominika Wielowieyska na portalu „GW" zapewnia, że prezydent nie twierdził, iż Polacy są współsprawcami Holokaustu. Wynika z tego, że Zaremba przypisał Bronisławowi Komorowskiemu nie jego słowa.
Zabawa słowami Tymczasem ja niczego prezydentowi do przemówienia nie wkładałem. Napisałem, że powinien powiedzieć: Polacy narodem zbrodniarzy nie są. I przekonywałem sam z siebie, że nie jesteśmy, jako naród współtwórcami Holokaustu. Moglibyście państwo uważniej czytać i cytować. A jaki związek mają moje postulaty wobec wystąpienia prezydenta z tym, co on rzeczywiście napisał? Otóż napisał: „Naród ofiar, (czyli my – P. Z.) musiał uznać tę niełatwą prawdę, że bywał także sprawcą". To zdanie wydało się prezydenckiej kancelarii na tyle kluczowe, że zostało wyeksponowane na oficjalnej stronie internetowej urzędu. Czego nasz naród był sprawcą? Zbrodni na Żydach (nie tylko tej jednej, był jeszcze Radziłów i parę innych)? Na co się takie zbrodnie w sumie składały? Na Holokaust. To prawda, prezydent jest nieprecyzyjny. Ale zwłaszcza w obliczu publikacji zagranicznych, a niekiedy i krajowych na temat winy Polaków, to stwierdzenie tłumaczy się raczej jednoznacznie. Mowa jest o współsprawstwie. Zamiast bawić się słowami, Wielowieyska, Leszczyński i inni obrońcy tego przemówienia powinni objaśnić prezydencką wizję historii i zaprezentować własną. Uwaga ta odnosi się też do profesora Wojciecha Sadurskiego polemizującego ze mną na łamach „Rzeczpospolitej" („Smutek redaktora i wstyd narodu", 13 lipca 2011). On także w jednym miejscu poucza mnie, że nikt nie twierdzi, jakoby Polacy byli współsprawcami Holokaustu. A w innym cytuje zdanie Komorowskiego, w którym naród jest sprawcą. Czego sprawcą? Nie dowiem się, bo profesorowi zebrało się na dowcipkowanie. Nieomal w każdym jego zdaniu mogłem przeczytać, że byłem „zasmucony". Sadurski najwyraźniej zresztą nie może się zdecydować, z kim polemizuje: ze mną czy z „internetową gawiedzią". Profesorze, sam pan przemawia w stylu owej gawiedzi. Wszystko się w tym tekście znalazło, tylko nie ustosunkowanie się do moich opinii. Zamiast tego Wojciech Sadurski (Leszczyński czyniący mnie wyrazicielem jakichś lęków zresztą też) debatuje z abstrakcyjną prawicą, z wypreparowanymi przez siebie stylami myślenia. A ja się nazywam Piotr Zaremba i piszę, co piszę.
Przepraszajmy! Od Leszczyńskiego dowiaduję się, że trzeba przepraszać. Sadurski to precyzuje, pokazując mi przykłady USA przepraszających za internowanie Japończyków czy Australii proszącej Aborygenów o wybaczenie z powodu zabierania im kiedyś dzieci. Przykłady to skądinąd korzystne dla mojej argumentacji – pokazują, bowiem, jak niepodobne są takie historie do tej jedwabieńskiej. W tamtych przypadkach mamy do czynienia z winą państw działających za zgodą obywateli, a na pewno ich reprezentantów. Zbrodnia w Jedwabnem czy Radziłowie była dziełem konkretnych, samowolnie działających grup. Prezydent popadł w sprzeczność – mówiąc o sprzeniewierzeniu się przez te grupy Rzeczypospolitej, a kilka zdań dalej odnosząc się do winy narodu. Ja skądinąd, co panowie Leszczyński i Sadurski przeoczyli w swoim świętym zapale, wcale nie kwestionuję filozofii przepraszania. Więcej, nie podważam zasadniczo postawy polskich władz sprzed dziesięciu lat usiłujących się zmierzyć z tamtą zbrodnią. To Donald Tusk, występując z pozycji indywidualistycznych, dowodził wtedy, że winne są jednostki, a on z tymi jednostkami nie ma przecież nic wspólnego. Myślę, że jeśli coś takiego jak naród ma sens, to powinien on posiadać zbiorową pamięć. A w ramach owej pamięci mamy prawo i obowiązek wstydzić się za złe czyny dowolnej zbiorowości naszych rodaków – zwłaszcza, jeśli są dokonywane z przyczyn narodowych. Dlatego kiedy brałem się w niedzielę do pisania komentarza „Polacy nie są współsprawcami Holokaustu" („Rz" 11 lipca 2011), chciałem początkowo uznać gest Komorowskiego za uzasadniony i zwrócić jedynie uwagę na kontekst – narastającą za granicą i w kraju kampanię, która stawia nas do pewnego stopnia na równi z Niemcami. Tyle, że mój wzrok padł na zdanie o narodzie, jako sprawcy. Z którego Sadurski sobie żartuje, że prawica go Komorowskiemu nie wybaczy. Ale którego sam nawet nie próbuje objaśnić.
Nowa wizja wojny Jeśli powołujecie się, panowie Leszczyński i Sadurski, na Kwaśniewskiego, to przypomnę, że powiedział on dziesięć lat temu coś innego niż obecny prezydent. Być może to kwestia czasów, może dziś przemawiałby inaczej, ale faktem jest, że wówczas mówił: „Czcimy pamięć pomordowanych i wyrażamy najgłębsze ubolewanie z powodu nikczemności wykonawców tamtego mordu". Mówił też: „Nie wolno mówić o odpowiedzialności zbiorowej obciążającej winą czy to cały naród, czy mieszkańców jakiejś miejscowości". Obecny prezydent poszedł dobre kilka kroków naprzód, pisząc z kolei: naród polski jest sprawcą. Nie powiedział: przepraszam za winy popełnione przez niektórych naszych rodaków. Powiedział: naród jest winny. To nie jest spór o słowa. Uznanie Polaków za winnych oznacza, bowiem całkiem nową wizję drugiej wojny światowej. Wizję, której już przeciera się szlaki, bo – co także zauważyłem w swoim komentarzu – to nie jest tak, że nasza gotowość do przewartościowań zbiega się z podobną postawą innych społeczności. Amerykańskiej czy australijskiej może tak, ale Niemcy wykazują coraz więcej gotowości do upiększania własnej przeszłości. Ja się im nie dziwię, nie można bronić własnej godności narodowej, wyłącznie się samobiczując. Ale gdyby z tego wynikł trwały paradoks: wizja wojny, w której są trochę winni Niemcy i bardzo winni, bo dopiero, co złapani na złych czynach Polacy, to byłby ponury chichot historii.
Monolit w jednej sprawie Naturalnie, jeśli profesor Sadurski spyta mnie o kryteria, gdzie kończy się „wina naszych rodaków", a zaczyna już „wina narodu", nie opiszę mu ich dokładnie. Na pewno przywołani Amerykanie czy Australijczycy mogą mówić w tych konkretnych przypadkach o swojej narodowej winie, zwłaszcza, jeśli z historii wiemy o stopniu społecznego przyzwolenia na tę czy inną niegodziwość. Ale czy można mówić o winie Francuzów, nie konkretnych jednostek, a społeczeństwa, za wydawanie Żydów podczas wojny? Z jednej strony nie oni wymyślili te zbrodnie, bez Niemców by ich nie było. Z drugiej – uczestniczyły w tym instytucje ich państwa, nie demokratycznego wprawdzie, ale cieszącego się znacznym poparciem. W przypadku Polaków z czasów wojny trudno mówić choćby o namiastce opinii publicznej. Można za to z pewnością o ich niezwykle małej podmiotowości. To skądinąd zabawne, że systematycznemu umniejszaniu zbiorowych zasług Polaków, lansowaniu tezy, że podziemie miało ograniczony zasięg, że bynajmniej nie wszyscy uznawali jego wartości, że nie byliśmy narodem bohaterów, towarzyszy równoczesne traktowanie tego społeczeństwa, jako monolitu w tej jednej sprawie. Polacy są coraz bardziej przedstawiani, jako zbiór jednostek, ale w sprawie Jedwabnego mają być rozliczani, jako naród.
Po co naród? Adam Leszczyński zauważa, że będąc rzecznikiem „narodu”, jako odrębnego bytu powinienem wziąć odpowiedzialność za niegodziwe czyny jego przedstawicieli. Jak wyjaśniłem wyżej, nie mam z tym kłopotu. Ale odwróćmy to rozumowanie: dlaczego wy się tym tak przejmujecie? Z całości publicystyki profesora Sadurskiego wnoszę, że bliższa mu jest indywidualistyczna wizja dawnego Tuska, gdzie nie ma ani zbiorowych zasług, ani win. Dlaczego więc w tej konkretnej sprawie tak mocno zachęca „naród" do rozliczenia się? Bo przepraszają w imieniu tegoż narodu ludzie, których popiera? Bo taki zabieg ma nam pojęcie narodu czy patriotyzmu zohydzić, na trwałe skojarzyć z tym, co najobrzydliwsze? A może się mylę, może profesor myśli kategoriami zbiorowej pamięci, może nie uważa tego za endecki wymysł. W takim razie powinien temu poświęcić swój tekst, a nie jałowym drwinkom. Na koniec jeszcze jedna uwaga. Moje podejście może być łatwo zaklasyfikowane, jako naiwne przez drugą stronę. Przez dużą część prawicy, która już w 2001 roku powtarzała: żadnych rozliczeń, nie mamy się, czego wstydzić. Z pewnego punktu widzenia to jest istotnie naiwność: spieranie się o słowa, przeciwstawianie mądrych wypowiedzi Kwaśniewskiego mniej roztropnym obecnej głowy państwa. Ja się pod prawie każdym słowem tamtego prezydenta nie z mojej bajki, wygłoszonym w Jedwabnem, mógłbym właściwie podpisać. Ale przecież bardzo prawdopodobne, że w oczach świata to już on dokonał ekspiacji w imieniu „zbrodniczego polskiego narodu". Choć tak ważył słowa. Skoro Leszczyński z Sadurskim nie są w stanie przeczytać ze zrozumieniem mojego tekstu, nie ma, co się temu światu dziwić. Dlatego ludzie prawicy tak bardzo się boją kolejnych rytuałów przeprosin. Byłby to morał zniechęcający. Ale tym bardziej tacy ludzie jak Wojciech Sadurski czy Adam Leszczyński powinni tłumaczyć, wyjaśniać – i to bardziej światu niż Polakom. Tylko wydaje mi się, że nie ma gorszego momentu na taki apel. Piotr Zaremba
Laudański i Jan Paweł II Na artykuł Wojciecha Sadurskiego „Smutek redaktora i wstyd narodu” opublikowany niedawno w „Rzeczpospolitej” już odpowiedział zaczepiony w nim Piotr Zaremba. Chciałbym jednak do sprawy wrócić, gdyż ujawnia ona nieporozumienie typowe dla współczesnych liberałów, których Sadurski jest doskonałym reprezentantem. Pisze on: „Jak można szczycić się Janem Pawłem II, jeśli nie jesteśmy w stanie wstydzić się z powodu Laudańskiego czy Karolaka, morderców z Jedwabnego?”. Otóż naród wstydzić się powinien za swoje wybory i ich konsekwencje – ja np. wstydzę się za stan Polski dziś – i za swoje punkty odniesienia: wydarzenia tworzące jego tożsamość, bohaterów, autorytety, innymi słowy wzorce, na jakie się powołuje. Dlatego fundamentalnym głupstwem jest „demitologizacja”, która polega na odkryciu banału, że w historii jakiegoś narodu obok bohaterów byli zdrajcy, a obok świętych – łotry. Pokazanie, że w dziejach Polski była targowica, nie jest rewelacją, a powodem do wstydu jest dopiero chęć wznoszenia pomników targowiczanom. Gdyby Jan Paweł II, który stanowi autorytet dla większości Polaków, był bezecnikiem – byłoby się, czego wstydzić. Przeprosiny w imieniu narodu – z podniosłego aktu, współcześnie, coraz bardziej przeistaczające się w groteskę – mają sens, jeśli dokonywane są za działania popełnione w jego imieniu przez jego reprezentantów, albo przez jego znaczącą część. Oznaczają one przecież akt uznania swojej winy. Przeprosiny ze strony Niemców za zbrodnie nazistów mają uzasadnienie, tak samo jak przeprosiny Francuzów za współpracę przy Holokauście, popieranego przez nich w większości, państwa Vichy. Polskie Państwo Podziemne karało śmiercią denuncjację Żydów. Odpowiedzialność – a więc i przeprosiny naszego państwa – za zabijających Żydów bandytów-Polaków jest nieporozumieniem. Poczucie wstydu, jakie możemy czuć, widząc wśród rodaków zbrodniarzy czy choćby tylko głuptasów, są sprawą naszej indywidualnej wrażliwości. Mnie np. czasami wstyd za profesora Sadurskiego, ale nie przyszłoby mi do głowy przepraszać za niego nawet w imieniu „Rzeczpospolitej”. Wildstein
Jeszcze o słowach prezydenta Komorowskiego, że naród polski "bywał także sprawcą". Lisicki: "Szkoda, że padły" Paweł Lisicki komentuje na łamach"Uważam Rze" kontrowersyjne, szeroko komentowane - również na naszych łamach - zdanie prezydenta Komorowskiego, zamieszczone w liście do uczestników obchodów 70. rocznicy zbrodni w Jedwabnem:
"Naród ofiar musiał uznać tę niełatwą prawdę, że bywał także sprawcą." Lisicki przypomina, że Polacy jako naród w czasie wojny byli ofiarami, a Niemcy sprawcami. Taki był i jest jej podstawowy moralny wymiar. Kto bowiem wówczas – można zapytać – reprezentował naród polski? Z pewnością nie ci, którzy współuczestniczyli w inspirowanych przez Niemców antyżydowskich pogromach. Nie ci, którzy – czy to z chciwości, ze strachu, czy z podłości – wydawali Żydów w ręce oprawców. Zdaniem Lisickiego, gdyby uznać, że "naród polski bywał sprawcą", znaczyłoby to, iż "szmalcownicy, zdrajcy, donosiciele w podobnym stopniu reprezentowali Polaków jak Armia Krajowa, Polskie Państwo Podziemne, rząd w Londynie i działająca pod jego patronatem >>Żegota<<". Słowa prezydenta łatwo będzie teraz wykorzystać dla uzasadnienia fałszywej tezy – coraz bardziej popularnej też w Niemczech – o rzekomej współwinie Polaków za Holokaust. Szkoda, że padły - stwierdza Lisicki. Można dodać: to walka z kłamliwą tezą o współwinie Polaków powinna zajmować władze RP, a nie przesuwanie coraz dalej granicy nieprawdy. Prej
Czy wojewoda śląski Zygmunt Łukaszczyk figuruje w rejestrze biura Ruchu Autonomii Śląska w Rybniku? Jak podaje katowicki oddział "Gazety Wyborczej", wojewoda śląski Zygmunt Łukaszczyk figuruje w rejestrze biura Ruchu Autonomii Śląska w Rybniku. Przy nazwisku jest dawny adres zamieszkania wojewody w Żorach i numer jego legitymacji członkowskiej (0751/R). Przypomnijmy, że RAŚ deklaruje brak lojalności wobec państwa polskiego, i kwestionuje jednolitość terytorialną Polski, co niestety spotyka się otwartym poparciem ze strony rządzącej PO. Platforma - lekceważąc podstawowe interesy Rzeczypospolitej - oddała nawet część władzy w województwie ludziom RAŚ. Działacze RAŚ twierdzą, że wpisu wojewody na listę członków dokonano za wiedzą i zgodą zainteresowanego. Jerzy Gorzelik twierdzi wręcz, że był świadkiem podpisania przez Łukaszczyka deklaracji członkowskiej. Miało do tego dojść w 2001 roku podczas przedwyborczego festynu w Ligockiej Kuźni. Według RAS-iowców, wojewoda do tej pory nie złożył rezygnacji. W rozmowie z "Gazetą Wyborczą" wojewoda - na pytanie o członkostwo w RAŚ - był wyraźnie poirytowany. Chyba pan konfabuluje i żarty sobie robi! Nie zapisywałem się do żadnego RAŚ. (...) Nic nie wiem o żadnej ewidencji członków, w której miałbym figurować. Odpowiadam wprost: nie jestem członkiem RAŚ i proszę to przyjąć, jako prawdę, która nie podlega jakimkolwiek osądom. Marta Malik, rzeczniczka wojewody, przekonuje, że lista, na której znajduje się nazwisko wojewody, była tylko wyrazem poparcia kandydatki do Sejmu z listy PO w 2001 r., związanej z RAŚ Eugenii Meleszewskiej-Gamoń. Marszałek sejmiku wojewódzkiego Adam Matusiewicz skomentował sprawę:
W sensie ideowym Zygmunt Łukaszczyk na pewno nie jest członkiem RAŚ, ale ta historia pokazuje, że warto pamiętać, do jakiego stowarzyszenia się człowiek zapisuje. Polacy mają prawo wiedzieć, jakie są, czy też jakie były, relacje wojewody - a więc reprezentanta rządu - z ruchem kwestionującym spójność kulturową i terytorialną Rzeczypospolitej. Sil
19 lipca 2011 Świat bez spisków nie istnieje.. Spiski są nieodłączną częścią istnienia świata. Było ich mnóstwo w historii- część się udała, część się nie udała.. Ze spisków wynika historia.. Kształtuje się rzeczywistość.. Na spiskach zbudowana jest polityka światowa.. Spisek Brutusa, spisek rewolucjonistów francuskich, pełne spisków działania służb specjalnych. Masoneria, która drąży materię świata.. Spiski obalają władze, zmieniają bieg historii, wpływają na zdarzenia.. To jest codzienność. Toczy się podskórna walka o władzę, o wpływy, o zmianę kształtu świata. Właśnie jestem w trakcie lektury książki pana Daniela Estulina: „Prawdziwa Historia Klubu Bilderberg”. Ciekawe rzeczy w niej zawarte(???) Bo jedynie prawda jest ciekawa.. A „ jedna kropla zła nasącza jadem całe nasze dobro”- twierdził William Shakespeare. Niektórzy rozmawiający ze mną, szczególnie czytelnicy Gazety Wyborczej mówią do mnie:, „Bo pan, jest zwolennikiem spisków”. Nie tyle jestem zwolennikiem, ile jestem obserwatorem spisków. Spiski są podstawą tworzonej historii. Historia nie tworzy się sama. Historię tworzą wpływowi ludzie, w określonym interesie.. Wystarczy rozejrzeć się dookoła.. W tym czasie nasi „umiłowani przywódcy” jak pisze o kanciarzach nami rządzących, pan Stanisław Michalkiewicz, organizują nam przedsmak wyborczy. Taką prekampanię, żebyśmy oswoili się z tsunami kłamstw, którymi zaleją nas we wrześniu i październiku. I nie ma głupstw, których by nie opowiadali, jeśli mieliby znowu posiedzieć sobie w ławach poselskich - nie wiadomo, po co. I pogłosowa sobie stadnie - zgodnie z wytycznymi Unii Europejskiej. Bo siedzą tam od dwudziestu lat, naprawdę nie wiadomo, po co, nie licząc apanaży. Ta sama czołówka od dwudziestu lat. O tych samych poglądach, które z grubsza sprowadzają się do zabierania nam wolności.. Demokracja - mać! I znowu wyklepują te same głupstwa o rolnictwie, o służbie zdrowia, o „Polsce równych szans”. To ostatnia zbitkę lansuje obecnie Prawo i Sprawiedliwość, ale wydaje mi się, że kilka wyborów poprzednio, tę sama zbitkę lansował Sojusz Lewicy Demokratycznej, a pomiędzy kampaniami, czy czasami nie lansowała tego hasła Platforma Obywatelska. Bo Polskie Stronnictwo Ludowe też lansowało podobne hasło.. Jak człowiek jest równy z innym człowiekiem to jest mu jakoś raźniej, że nie jest równiejszy od innego człowieka, Jest równy - i to powinno mu wystarczyć. Niech równo głosuje, na takich samych równych, jak ci, co zapewniają go o równości.. Wygląda mi na to, że te cztery „ bandy” podmieniają się hasłami, w porozumieniu tajnym i spiskowym, żeby „ obywatele” nie zauważyli, że i są robieni w trąbę.. W jednej demokratycznej kampanii jedni wykorzystują określone hasło, a w następnej to samo hasło z małą modyfikacją wykorzystują następni.. Hasła są przechodnie na przykład” Czas na zmiany” zamieniono na” Czas zmian”. Albo: „Patrzymy w przyszłość” z hasła „ Przyszłość naszej młodzieży przepustką do przyszłości”. Trochę bardziej rozwlekłe-, ale też trafiające do tłumów.. Tym bardziej, że „masy nie mają pamięci” – tak twierdził demokrata Adolf, zanim nie został dyktatorem.. Przy pomocy demokracji zdobył władzę, a portem próbował usiąść na bagnetach. Nie da się zbyt długo siedzieć na bagnetach.. Więc wywołał wojnę! Pozorowaną wojnę prowadzi Prawo i Sprawiedliwość z Platformą Obywatelską, a na razie z Polskim Stronnictwem Ludowym biurokratyzującym polską wieś, tymi różnymi izbami rolniczymi i agencjami biurokratycznymi, na których istnieniu zyskują jedynie działacze partyjni. Walka toczy się o polską wieś, a ściślej o frajerów wiejskich, którzy mieliby zagłosować na Prawo i Sprawiedliwość, kosztem głosów oddanych na Polskie Stronnictwo Ludowe.. Chodzi o dopłaty dla rolników. Mają być jeszcze większe niż dotychczasowe, bo wtedy wszystkim rolnikom będzie lepiej Na pewno! Jakbyśmy od państwa i Unii Europejskiej wszyscy dostali dopłaty do tego, co robimy - na pewno by nam się poprawiło, a najbardziej tym co te dopłaty rozdają.. Trzymają w szachu polską wieś, żeby nie wyszła czasami z getta dopłat. Bo co robiłyby te wszelkie zastępy dopłacaczy, gdyby dopłaty zniknęły? Musieliby się wziąć za jakąś pożyteczną robotę.. A tak żyją z dopłacania, z pieniędzy tych, co zapłacili za składkę europejską na poziomie 16 miliardów złotych rocznie... Taki zorganizowany kabaret, co się nazywa w języku propagandy” Polską równych szans”. Jak równych- jak jedni pracują, a inni siedzą im na plecach..? Na barana! Ciężko jest pracować, z co najmniej jednym baranem na plecach.. Przydałoby się, żeby pani Joanna Szczepkowska, ta sama, która ogłosiła koniec komunizmu 4 czerwca, ale nie ogłosiła tego 4 czerwca- powtórzyła swój gest z Teatru Dramatycznego podczas premiery: „Persona. Ciało Simone”, i pokazała zgromadzonym widzom żadnym widowiska… goły tyłek(???) Musiało być świetne widowisko, bo aż zareagował reżyser przedstawienia, pan Krystian Lupa, który wysłał do aktorki list, w którym stwierdził, że to, co zrobiła pani aktorka Szczepkowska” nie wnosi prywatnego wkładu w postać oraz powoduje paraliż partnerskiej relacji”(???). Bardzo elokwentne, ale co ma goła pupa do partnerskiej relacji? Goła pupa to wyraz protestu i powrót do naturyzmu. Pamiętam jak gołą pupę pokazał panu premierowi Jerzemu Buzkowi, pan Krzysztof Skiba.. W odwecie za te cztery reformy. Śmiechu były warte reformy i śmiechu było, co niemiara, bo pan premier siedział w pierwszym rzędzie i wybiegł zdenerwowany na korytarz a zapytany przez dziennikarzy, czy widział gołą pupę pana Krzysztofa, odpowiedział, że nie widział(???). I jak tu wierzyć panu przewodniczącemu Parlamentu Europejskiego, skoro nie widział gołej pupy, a wszyscy na sali widzieli. Choć nikt tak naprawdę nie widział reform pana premiera, tak jak II Planu Balcerowicza, za wyjątkiem 50 000 nowych urzędników, którzy pojawili się po reformie pana premiera i profesora - Jerzego Buzka.., A był to rok 1999.. Reformy oczywiście trwają, tak jak balanga propagandowa wokół państwa polskiego, wyśmiewania się z niego za naszymi plecami i nam prosto w twarz. Naigrywają się bezceremonialnie z biednych Polaków, których mają za kompletnych imbecyli, którym można ponaklejać idiotycznych plakatów wyborczych i sprzedawać je, jako informacyjne.. Nerwy puszczają a to naprawdę kupa wariatów i w to wariatkowo chcą wciągnąć 38 milionów Polaków.. I jak tu nie wypiąć na to wszystko gołej pupy”? Panie Krzysztofie! –Powtórzymy? Da Pan radę? Pomoże Pan? Te wszystkie demokratyczne formy bez żadnej treści.. Pusta demokracja bez jakiejkolwiek treści.. A w tym czasie NIK stwierdził, że w Państwowym Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych „źle” wydano 300 milionów złotych (???). Miało być na aktywację, pardon - aktywizację niepełnosprawnych, a poszło na szkolenia.. Zarobili szkolący, trochę urwali szkoleni.. Zapłacili podatnicy.. Ubaw był po pachy, ale wszystko odbyło się zgodnie z prawem (???) Zgodnie z projektami.. To, po co ten cały cyrk z kontrolowaniem? Przecież wiadomo, że to marnotrawstwo jest zorganizowane zgodnie z demokratycznym prawem.. Bałagan jest uprawniony i zadekretowany.. I przegłosowany. Swojego czasu była taka akcja policji o tytule: „Nie pozwól złodziejowi zrobić się w jajo”(!!!) Może policja zorganizowałaby podobną akcję w stosunku do kandydatów na posłów przyklejających się na bilbordach informacyjnych w celach informacyjnych uwiedzenia potencjalnych wyborców? I kolejny raz oszukania ich! Czy to nie powinno być karane?.. Kłamanie i oszukiwanie publiczne w celach korzyści osobistych.. To nawet piwa się nie można napić w miejscu publicznym, a oszukiwać wolno.. Kłamanie w demokracji jest cnotą! Bo na tym się ona opiera.. W jej wyniku wyłaniają się władze publiczne.. I to nie jest żaden spisek- to jest fakt! WJR
MIGNOTTA Po 168 latach funkcjonowania (dłużej nawet od Lehman Brothers) upadł News of the Word. Z powodu afery podsłuchowej. Hakerzy włamali się do skrzynek głosowych 4 tysięcy osób, w tym ofiar głośnych zabójstw i rodzin żołnierzy poległych w Iraku i Afganistanie. Podsłuchiwano też sportowców, celebrytów i… polityków. Szczególnie podłe było włamanie do skrzynki 13-letniej Milly Dowler zaginionej w 2002 roku i – jak się okazało – zamordowanej. Hakerzy skasowali wiadomości robiąc miejsce dla następnych, co sugerowało rodzicom i policji, że dziewczynka żyje.
Ale tabloid płacił też za informacje funkcjonariuszowi specjalnej komórki Scotland Yardu odpowiedzialnej za bezpieczeństwo rodziny królewskiej. Mam wrażenie, że to właśnie był prawdziwy gwóźdź do trumny NofW. Rząd nie znosi konkurencji. Polskie media zapałały oburzeniem. Co do zasady – słusznym. Pozwolę sobie jednak wtrącić, że nie ma znaczenia czy „bulwarówka” płaci hakerom, albo funkcjonariuszom, czy też publikuje to, do czego „dotarła” – to znaczy, co funkcjonariusze sami jej przynieśli do opublikowania. Niekiedy strumień pieniędzy przepływa pewnie w druga stronę – od zainteresowanych tym, żeby coś zostało opublikowane do publikujących. I to wcale nie tylko od „funkcjonariuszy” i nie tylko do „bulwarówek”. I nie tylko w Wielkiej Brytanii, czy w Polsce. We Włoszech, na przykładzie, których w walce z korupcją wzorują się niektórzy polscy prokuratorzy, prokurator Henry John Woodcock pozakładał podsłuchy wszystkim, którzy kontaktowali się z lobbystą Luigi Bisignanio. Nagrano rozmowy telefoniczne kilku ministrów, w tym prawej ręki premiera Silvia Berlusconiego, sekretarza stanu Gianniego Letty, kilkudziesięciu parlamentarzystów, wielu ludzi biznesu, m.in. szefa Ferrari, oraz dyrektorów kolei państwowych i telewizji RAI. Zdaniem prokuratora Woodcocka Bisignani stworzył z grupy ludzi mających wpływy organizację przestępczą działającą jak loża masońska, – czyli UKŁAD. Nazwał ją P4, ewidentnie po to by osiągnąć lepszy efekt medialny przez nawiązanie do wykrytej w 1982 roku loży P2 – Propaganda Due. Swoją teorię wraz ze stenogramami podsłuchanych rozmów (19 tys. stron) przedstawił sędziemu śledczemu. Ten uznał, co prawda, że oskarżenia są w większości śmieszne (i może chodzić, co najwyżej o drobne kumoterstwo), ale treść stenogramów także z prywatnych rozmów podsłuchiwanych przedostała się oczywiście do prasy. Pan Premier Berlusconi dowiedział się z nich z ust Pani Minister Ochrony Środowiska Stefanii Prestigiacomo, że jest „non intelligente”. Niby nic. Ale za to Pani Minister Turystyki Michel Brambilli dowiedziała się, że jest „mignotta”. NofW upadł. Osoby podejrzane zostały aresztowane i zwolnione dopiero za kaucją. Czeka je proces i jeśli udowodnią im, że rzeczywiście wiedziały o podsłuchach pewnie dostaną wyroki. Pan Prokurator Woodcock został gwiazdą włoskich mediów. I to jest kolejny dowód na wyższość własności prywatnej. Wolność dysponowanie nią wiąże się z odpowiedzialnością. Mityczne „państwo”, które ma zapewnić nam wykształcenie, zdrowie, pracę i na koniec emeryturę, jest nieodpowiedzialne za swoje działania. To dzisiejsze państwo jest „mignotta”. Dlatego w Polsce wprowadzono nowy standard. Co prawda służby podsłuchują coraz więcej osób – najwięcej w całej Europie, ale za to będą wyjątki. Otóż ABW z dumą poinformowała, że udostępniła „najważniejszym osobom w państwie” 3,5 tys. telefonów działających w systemie CATEL, których się nie da podsłuchać.
http://www.zetnews.pl/Polska/Wiadomosci/Hurtowy-prezent-dla-rzadu-od-ABW/
Dobrze wiedzieć, że jest u nas 3,5 tys. osób, których podsłuchiwać żadnym służbom nie wolno. Kosztowało to raptem 18 mln zł. Politycy zapłaciliby dużo więcej i to pewnie z własnych kieszeni, żeby nikt nie mógł usłyszeć jak się „zderzają na CPN-ach”. Zresztą teraz to już nie będą się musieli gdzieś tam „zderzać”. Załatwią wszystko przez CATEL.
Gwiazdowski
Walka o ogień Jak to dobrze, że „strażacy” przybyli te parę minut po „katastrofie”, gdyż ogon samolotu zdążył przez ten czas ostygnąć i dzielny gaśnicowy Wowa (ten pierwszy z prawej) mógł spokojnie paradować przy tymże ogonie, nie narażając się na poparzenie. (Kadry z filmu „10.04.10” oczywiście). A propos ognia (nie ogona), mam wrażenie, że na filmiku Koli ogniska są w innych zupełnie miejscach niż na księżycowym dokumencie S. Wiśniewskiego, ale to pewnie z tego powodu, że w jednej zonie przygasło, a w drugiej się zapaliło. Ogień pełza po prostu. FYM
Zginął, bo nagłośnił sprawę okradania kraju Dziś [18.07.1991 - admin] mija dwudziesta rocznica śmierci Michała Falzmanna, bohaterskiego inspektora Najwyższej Izby Kontroli, który odkrył największą aferę III RP – Aferę FOZZ. Za dociekliwość zapłacił życiem. Zresztą nie tylko on… Michał Falzmann był pracownikiem NIK. Podczas kontroli Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego wykrył nieprawidłowości związane z handlowaniem polskim długiem. Jego kontrola, która doprowadziła do jednego z najgłośniejszych procesów sądowych, pokazała, że pieniądze na spłatę polskich zobowiązań trafiały m.in. na konta zagraniczne prywatnych osób oraz były wykorzystywane w polityce. W wyniku tych działań Polska poniosła gigantyczne straty (szacowane na około 334 mln zł). W proceder nielegalnego skupowania polskiego długu zamieszane były służby specjalne III RP. Michał Falzmann pracował w NIK trzy miesiące. Stał się wrogiem numer jeden, gdy tylko zaczął badać sprawę FOZZ. Bezskutecznie próbował zainteresować nieprawidłowościami najważniejsze osoby w państwie. W raporcie pokontrolnym Falzmann opisał nieprawidłowości związane z działalnością FOZZ. Wśród osób współodpowiedzialnych za nadużycia wymienił m.in. dyrekcję oraz Radę Nadzorczą FOZZ, wiceministrów finansów Wojciecha Misiąga i Janusza Sawickiego oraz ministra finansów Leszka Balcerowicza. Raport Falzmanna stał się przedmiotem obrad najważniejszych ludzi w kraju. Ówczesny premier Jan Krzysztof Bielecki zorganizował w tej sprawie spotkanie. Na naradzie u szefa rządu spotkali się m.in.: Walerian Pańko (szef NIK), Stanisław Rączkowski, Anatol Lawina (szef Falzmanna), Michał Falzmann oraz wymienieni w raporcie Leszek Balcerowicz i Janusz Sawicki. Mimo zorganizowania narady, na której prezentowane były wyniki kontroli NIK, Falzmann nie otrzymał żadnego wsparcia od polityków. Miesiąc po spotkaniu u premiera Falzmann skierował do Narodowego Banku Polskiego pismo, w którym prosi o udostępnienie informacji bankowych o obrotach i stanach środków pieniężnych Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Dzień po skierowaniu tego pisma inspektor otrzymał od swojego szefa informację o odsunięciu go od wszelkich czynności zawodowych. Pretekstem tej decyzji było udostępnienie ustaleń NIK osobom nieuprawnionym. W dniu, w którym Falzmann otrzymał wiadomość o swoim zawieszeniu, został odwieziony do szpitala. Zmarł następnego dnia. Jako przyczynę zgonu podano zawał serca. Zdaniem jego najbliższych, został otruty. Śmierć Falzmanna rozpoczęła serię dziwnych wypadków i wyjaśnionych zgonów. Walerian Pańko – ówczesny prezes NIK [przełożony Falzmana admin] – zginął w wypadku samochodowym. W jego służbowe auto uderzył jadący z naprzeciwka samochód. Wypadek przeżył kierowca Pańki. Jednak w przeciągu kilku miesięcy również on zmarł w dziwnych okolicznościach. Podobnie, jak policjanci, którzy przybyli jako pierwsi na miejsce wypadku Pańki. Okoliczności śmierci Anatola Lawiny – bezpośredniego szefa Falzmanna – również nie zostały do końca poznane. Biorąc pod uwagę zaangażowanie WSI w nieprawidłowości w FOZZ wielu komentatorów wskazuje, że śmierć ludzi związanych z wyjaśnianiem największej afery III RP nie jest przypadkowa. Niewykluczone, że zostali zamordowani. Afera FOZZ skupiła jak w soczewce patologie polskiej rzeczywistości opartej na powiązaniach z PRLowskimi służbami. Ludzie, których przejęły po PRLu służby, byli zaangażowali w okradanie Polski. Parasol ochronny nad nimi roztaczali najważniejsi politycy w kraju, a ci, którzy chcieli te patologie leczyć i im zapobiegać, stawali się ofiarami mediów, polityków i służb. Za swoją uczciwość i patriotyzm często płacili najwyższą cenę. Dla takich ludzi Polska transformacyjna miejsca nie miała. Przeszkadzali w robieniu interesów… Stanisław Żaryn
Może jeszcze jedna rura Druga nitka omijającego Polskę gazociągu Nord Stream ma już 374 km, co stanowi ponad 30 proc. jej planowanej długości. Premier Władimir Putin w ubiegłym tygodniu ogłosił inicjatywę budowy trzeciej odnogi projektu. Rzecznik prasowy rosyjsko-niemieckiego koncernu zaprzecza jednak, by to rozważano. Jednocześnie trwają rozmowy Moskwy i Berlina o zacieśnianiu współpracy w dziedzinie energetycznej. Gazociąg Północny stanowi doskonały przykład współpracy Berlina i Moskwy w dziedzinie energetycznej. Mimo polskich protestów jest budowany w szybkim tempie, a w przyszłości skutecznie zablokuje rozwój portów w Szczecinie i Świnoujściu. Premier Federacji Rosyjskiej Władimir Putin ogłosił ewentualność budowy trzeciej nitki Nord Streamu. Zapytany przez „Nasz Dziennik” rzecznik prasowy koncernu Nord Stream Steffen Ebert oficjalnie zaprzeczył, jakoby były takie plany, ale odmówił odpowiedzi na kolejne pytania na ten temat. Poinformował jedynie, że prace budowlane dotyczące drugiej nitki przebiegają bez zakłóceń i do tej pory poza pierwszą odnogą zbudowano już 374 km kolejnej, co stanowi ponad 30 proc. długości. Zdaniem politologa, eksperta do spraw stosunków międzynarodowych Alexandra Rahra, Rosjanie faworyzują Niemców. W podobnym tonie komentują trwające właśnie niemiecko-rosyjskie konsultacje rządowe niemieckie media. Wczoraj odbyło się spotkanie prezydenta Dmitrija Miedwiediewa z kanclerz Angelą Merkel, a już w październiku do Berlina przyjedzie premier Władimir Putin – Gazociąg Północny musi pojawić się w agendzie rozmów. Niemieccy dziennikarze podkreślają, że wzajemne stosunki Moskwy i Berlina są znakomite. Prasa pozytywnie ocenia współpracę gospodarczą, zwłaszcza energetyczną, chwaląc podpisanie przez niemiecki koncern energetyczny RWE memorandum w sprawie partnerstwa strategicznego z Gazpromem. Krok ten ułatwi RWE renegocjacje z Gazpromem ceny dostarczanego przez Rosjan gazu. Jak twierdzi hamburski tygodnik „Der Spiegel”, rosyjski gigant zamierza ponadto wraz z RWE wspólnie budować na terytorium Niemiec elektrownie węglowe i wodne. Gazprom oficjalnie informuje, że chce zakupić część udziałów niemieckiego koncernu. Obydwie firmy powołały grupy konsultacyjne służące zacieśnianiu współpracy. Federalny minister gospodarki Philipp Roesler w wywiadzie dla „Financial Times Deutschland” podkreślił, że jest zadowolony z rozkwitu zaangażowania Gazpromu i innych rosyjskich firm w Niemczech. Ważnym tematem rozmów Merkel i Miedwiediewa była kwestia kryzysu finansowego w Europie i na świecie czy współpraca w zwalczaniu międzynarodowych konfliktów. Ale najważniejsza omawiana sprawa to pogłębianie współpracy gospodarczej. Według „Berliner Morgenpost”, w czasie rozmowy w cztery oczy intensywnie dyskutowano nad kooperacją Gazpromu z koncernem energetycznym RWE. Rosyjski Gazprom od lat próbuje wejść na europejski rynek i coraz lepiej mu się to udaje właśnie za pośrednictwem niemieckich partnerów. Rosjanie chcą zdominować dostawy gazu do Europy zarówno na północy, jak i na południu kontynentu, dlatego od początku próbują storpedować projekt Nabucco, stanowiący realne zagrożenie dla rosyjskiej dominacji w tym regionie. Wolą zastąpić go swoim gazociągiem South Stream. Do współpracy wciągnęli niemiecki koncern BASF, którego spółka-córka Wintershall Holding będzie uczestniczyła w budowie Gazociągu Południowego. W dalszej perspektywie Europie grozi znalezienie się w kleszczach rosyjskich rur.
Waldemar Maszewski
http://www.naszdziennik.pl/
Europie grozi znalezienie się w kleszczach rosyjskich rur… Niewykluczone. Póki co, znajduje się w kleszczach żydowskich banksterów, ale jakoś nikt o tym głośno nie mówi. A swoją drogą o znaczeniu Polski w Europie najlepiej świadczy totalne olewanie polskich protestów. Trzeba było wejść do współpracy przy rurociągu, gdy był na to czas, zamiast podejmować „skazane na powodzenie” próby zablokowania jego budowy. Admin.
Hinduski przedstawiciel Monsanto dotkliwie pobity
Na podst. http://www.salem-news.com
Skutkiem decyzji z 2005 roku o przyjęciu do upraw roślin genetycznie modyfikowanych w Indiach były liczne samobójstwa wielu hinduskich chłopów. Chodzi głównie o bawełnę GMO, na której nasiona ma monopol niesławna firma Monsanto. Efektem wprowadzenia tych nasion jest kryzys agrarny w stanie Maharashtra. Aby uprawiać, chłopi muszą zakupić 11 450-gramowych paczek nasion na każdy hektar. Tak przynajmniej powinno być w teorii, jednak jak się okazuje, w dużym procencie ziarna nie kiełkują, nawet po drugim zasianiu. Podobne problemy zaczynają występować też w innych częściach Indii. Grupa adwokacka broniąca praw chłopów Vidarbha Janandolan Samiti przekonała władze stanowe o konieczności przeprowadzenia zaawansowanego dochodzenia w sprawach 10,000 samobójstw chłopów w zachodnim Vidarbha, które miały miejsce od czerwca 2005 roku, kiedy to wprowadzono w tym regionie nasiona bawełny GMO, tzw. „Bt”. Rząd hinduski i władze stanowe wpompowały 100 miliardów rupii (10 tys crore) w pomoc dla chłopów, jednakże nie zażegnano kryzysu, który wg. grupy adwokackiej może się znacznie pogorszyć, jeśli natychmiast nie nastąpi kolejna akcja. Kryzys nastąpił w momencie, gdy na początku czerwca cały zapas nasion bawełny Bt, zamówiony przez dealerów z Maharashtra, został sprzedany sąsiedniej Andhra. Mimo, że władze stanowe zażądały odpowiednich działań od przedstawicieli Monsanto, nie było żadnej reakcji, aż do trzeciego tygodnia czerwca, gdy nagle na rynku pojawiły się duże ilości nasion bawełny Bt. Okazało się, że pochodzą one z jednego miejsca – domu Nerendry Indurkara w małej miejscowości Munjala. Wypuszczono go nie robiąc nawet przesłuchania. Monsanto zaprzeczyło, że nie ma nic wspólnego z tym dystrybutorem. Przedstawiciel firmy odwiedził nawet Munjala, gdzie chłopi zmusili go by obejrzeć zasiane pole, które nie przynosi plonów. Gdy ten stwierdził, że nie widzi problemów, chłopi dotkliwie go pobili, a nikt z lokalnych władz nie przyszedł nawet mu na pomoc. Tego typu nasiona zostały zasiane na 4 milionach hektarów regionu Marathwada w stanie Maharashtra. W związku z tym grupa adwokacka żąda od władz stanowych przeprowadzenia dochodzenia kryminalnego przeciwko Monsanto. Jak wiadomo Monsanto była producentem tzw. „agent orange”, trucizny, która miała za zadanie zniszczenie całej roślinności w wietnamskiej dżungli, gdzie ukrywali się partyzanci. Na skutek jej stosowania Wietnamczycy i amerykańscy weterani cierpią do dzisiaj, co gorzej, trucizna spowodowała raka i mutacje genetyczne, które przeniosły się na kolejne pokolenia. Jak widać, Monsanto specjalizuje się w działaniu, które i dzisiaj przynosi śmierć tysięcy ludzi.
Posłowie PO i PSL głosują za depopulacją!
Śmierć być może grozi i polskim chłopom, nie mówiąc o skutkach dla całej ludności naszego kraju, bowiem 1 lipca posłowie PO i PSL przegłosowali w Sejmie nową ustawę o nasiennictwie, która otwiera drogę roślinom genetycznie modyfikowanym (GMO) i ograniczy dostęp do ziaren naturalnych. Polskie organizacje społeczne próbują zapobiec wprowadzeniu tej ludobójczej ustawy, jednak będzie to trudne w momencie, gdy satanistyczny, jak na razie tajny, prywatny rząd światowy za pomocą olbrzymich środków finansowych zrabowanych ludzkości z użyciem lichwy bankowej robi wszystko by zrealizować depopulację – wg. niektorych źródeł eksterminację 92% ludzkości.
Węgrzy niszczą uprawy kukurydzy GMO
https://foodfreedom.wordpress.com
Tymczasem nasi węgierscy bracia, traktują poważnie zagrożenie, jakie niesie żywność genetycznie modyfikowana. 400 hektarów zasianych kukurydzą GMO zostało już zniszczonych. Nastąpiło to we właściwym momencie, zanim morderczy pyłek z nowych roślin mógł zakazić sąsiednie pola. W marcu tego roku wprowadzono nową ustawę, która nakazuje sprawdzenie nasion czy są genetycznie modyfikowane zanim wdroży się je na rynek. Jak wykazało dochodzenie, producentami zakazanych na Węgrzech nasion GMO są amerykańskie firmy Pioneer i Monsanto. Z uwagi na wolny rynek w Europie, nie będzie dochodzenia, w jaki sposób nasiona znalazły się na Węgrzech, jednak dokładnie sprawdzi się dystrybutorów. Jak donosi radio węgierskie, nasiona mogą być rozprowadzane przez dwie wielkie największe międzynarodowe [firmy], a co się z tym wiąże, tysiące hektarów może być już skażonych. Na aferze z nasionami GMO najbardziej stratni będą węgierscy chłopi, bowiem za późno poinformowano ich o tym, że GMO na Węgrzech jest zakazane. Ponowne zasianie jest w tym roku już niemożliwe. Humanitarne podejście rządu węgierskiego do sprawy GMO, w przeciwieństwie do ludobójczej polityki posłów PO i PSL, dowodzi, że w Budapeszcie ster rządów przejęli ludzie przeciwni depopulacji i satanistycznemu rządowi światowemu, w związku z czym można się spodziewać ostrych akcji międzynarodowych zmierzających do obalenia rządu Viktora Orbána. Na temat szkodliwości żywności genetycznie modyfikowanej nie brakuje informacji na stronach niezależnych, nawet po polsku, zob. np:
GMO-konferencja, Wrocław 17.04.2011-11 Minut, Janusz Zagórski
Jadwiga Łopata: http://www.icppc.pl/pl/
Wspólna polityka rolna czy pełzająca pańszczyzna w cieniu GMO
Świat według Monsanto (wideo):
>cz.1 >cz.2 >cz.3 >cz.4 >cz.5 >cz.6 >cz.7 >cz.8 >cz.9 >cz.10 >cz.11
Wiejska wg Monsanto (wideo): >cz.1 >cz.2
http://monitorpolski.wordpress.com
Ostatnia szansa na porozumienie prawicy Wygląda na to, że porozumienia na prawicy przed wyborami jednak nie będzie. Wiadomo już, że Prawica Rzeczypospolitej Marka Jurka, choć nie ma raczej szans na przebicie się przez 2 proc., wystartuje lub przynajmniej spróbuje zebrać podpisy samodzielnie. Trwają jeszcze rozmowy pomiędzy Nową Prawicą a PJN, jednak ich pozytywny wynik, w związku z kurczącym się czasem, jest coraz mniej prawdopodobny. Porozumienie polegać może obecnie tylko na starcie kandydatów z jednej partii na liście drugiej partii. Wymaga to jednak ułożenia się, co do szczegółów list i kampanii, co jest oczywiście trudne z uwagi na konflikt interesów poszczególnych działaczy oraz czasochłonne.
PJN – Nowa Prawica Ustalenia muszą dotyczyć także równomiernego rozłożenia ciężarów finansowych – innymi słowy: osoby zajmujące „jedynki” na listach, pochodzące z różnych organizacji, muszą przyjąć na siebie ciężar zebrania i wydania na wybory takiej samej sumy pieniędzy. Można założyć, że „jedynka” powinna liczyć się z wydatkiem na własną kampanię na poziomie, co najmniej 20 tys. złotych oraz jakimś wkładem w kampanię centralną. Uzgodnienia wymaga także sposób podziału środków z ewentualnej subwencji w przypadku pokonania 3-procentowego progu. Chodzi tu zwłaszcza o techniczną stronę takich przepływów pieniężnych, które trzeba zorganizować tak, by nie zakwestionowała ich Państwowa Komisja Wyborcza. Wreszcie należy ustalić sposób współdziałania podczas kampanii wyborczej oraz podzielić pomiędzy organizacje proces zbierania podpisów, których, z uwagi na zwiększone możliwości organizacyjne, należałoby zebrać komplet, czyli po ponad ustawowe 3 tys. w każdym z okręgów. Czy porozumienie na tych wszystkich polach będzie możliwe? Odpowiedź, już ostateczną, poznamy zapewne w ciągu dwóch najbliższych tygodni.
Jurek zahamował? Jako pierwszy z potencjalnego układu wycofał się Marek Jurek. Właściwie od samego początku jego strategia negocjacyjna była nastawiona na nieosiągnięcie porozumienia. Świadczyć mogą o tym jego zastrzeżenia do Janusza Korwin-Mikkego, który przecież jest liderem jednej z trzech stron, oraz przygarnięcie przez Jurka grupy UPR-owców skonfliktowanych z JKM. Szefowi Prawicy Rzeczypospolitej nie udało też porozumieć z samym PJN, choć jest tam przecież sporo polityków, z którymi kiedyś razem należał do PiS. W dodatku, jak dowiedział się „NCz!”, Marek Jurek w ostatnim czasie spotkał się z Jarosławem Kaczyńskim. – Nie wykluczałbym możliwości, że Jurek w ostateczności trafi na nasze listy – powiedział „NCz!” jeden z polityków PiS, który zastrzegł anonimowość. Taki rozwój sytuacji wyjaśniłby zachowanie Marka Jurka podczas negocjacji. Z drugiej jednak strony na łamach ostatniego „Gościa Niedzielnego” w specjalnym wywiadzie lider Prawicy Rzeczypospolitej oświadczył, że chce „budować nową siłę” i spodziewa się dobrego wyniku. Tezę o swojej mocnej pozycji uzasadnił dość kuriozalnym argumentem, że w wyborach prezydenckich w niemal wszystkich miastach pokonał obecnego wicepremiera, czyli Waldemara Pawlaka (sic!). Strategia Marka Jurka jest o tyle dziwna, że skazując się samotnym startem na kolejną porażkę wyborczą, traci ostatni argument, który uzasadniał jego funkcjonowanie polityczne. Argument merytoryczny, czyli walkę o obronę życia poczętego, zabrał mu Mariusz Dzierżawski, który zbierając 600 tys. podpisów pod wnioskiem o zmianę ustawy aborcyjnej, okazał się dużo skuteczniejszy w promowaniu tej sprawy i wyrósł na najważniejszego obecnie pro-lifera, spychając Jurka do drugiego szeregu.
Wszystko zmieni ordynacja? Losy sojuszu na prawicy może jeszcze radykalnie odmienić zmiana ordynacji, a konkretnie powrót do starego jej kształtu, nad którym zastanawia się Trybunał Konstytucyjny. Jeśli okręgi jednomandatowe zostaną odrzucone, to partie będą mogły się porozumieć przynajmniej, co do wspólnego wybrania kandydatów do izby wyższej w stylu listy „Senat 2000” sprzed 11 lat, a być może wejść w porozumienie z tworzącą się listą prezydentów miast. Obecnie żadna z małych partii prawicowych nie myśli, bowiem poważnie o wystawianiu kogokolwiek do Senatu, uznając, że nie mają tu szans na zaistnienie. Jedyne, co będą robiły w sprawie wyborów do Senatu, to zapewne udzielanie poparcia wybranym kandydatom. Jeśli z kolei odrzucone zostaną przepisy zabraniające komercyjnej kampanii telewizyjnej oraz bilbordowej, to też partie pozaparlamentarne bardziej będą skłonne do wzajemnego kompromisu, bo wtedy „banda czworga” wróci do swej ulubionej taktyki – zalewania konkurencji reklamami zapłaconymi z kieszeni podatników. I głos mniejszych partii zostanie skutecznie zagłuszony, by wyborcy nie dowiedzieli się o ich istnieniu.
A koniunktura rośnie Brak jedności na prawicy może się skończyć tym, że – jak to miało już miejsce kilka razy – żadna z mniejszych partii nie przekroczy 5-procentowego progu. Tymczasem przykład senackiej listy prezydentów miast, która nieoczekiwanie po jednym komunikacie medialnym uzyskała 30 proc. poparcia (patrz wywiad z prof. Krzysztofem Rybińskim w tym e-wydaniu), wskazuje, że ludzie szukają nowych propozycji – i pokazanie, że istnieje szeroka antysystemowa grupa polityczna, mogłoby dać nawet kilkudziesięcioprocentowe poparcie, co jeszcze pół roku temu byłoby nie do pomyślenia. Słynny teflon Donalda Tuska, zaczyna się w końcu ścierać, choć oczywiście nie jest wykluczone, że jeszcze te wybory we w miarę dobrym stanie przetrzyma. Nie wiadomo tylko, czy kolejne cztery lata rządów Tuska i jego kolegów przetrzyma polskie państwo. Tomasz Sommer
O bałaganie na prawicy To, co dzieje się pośrodku i na lewicy, nie jest wcale ciekawe, gdyż „jedni rodzą się nijacy, inni w pocie czoła do nijakości przychodzą, innych nijakość szuka sama” – a jak już takiego znajdzie, to prawie zawsze okazuje się, że jest to jakiś Błaszczak lub Napieralski. Tymczasem – jak to już było wcześniej artykułowane – zasadniczym celem mniejszych ugrupowań prawicowych jest przełamanie dotychczasowego monopolu PO i PiS na prawicową reprezentację w parlamencie, co mogłoby stanowić zaczyn do zmiany obecnego układu politycznego. Czy nie są tego dowodem przeciekające do mediów informacje dotyczące np. kandydatów do parlamentu, wśród których obok dotychczasowych zblazowanych działaczy wymieniani są serialowi gwiazdorzy czy seksowne panienki, zwane już umownie „parytetem”? To butwienie systemu jest coraz częściej widoczne i niektórzy ludzie również zaczynają dostrzegać to, czego wcześniej – w imię świętego spokoju – nawet nie chcieli widzieć. Taka sytuacja stwarza potencjalną szansę dla ugrupowań pozaparlamentarnych, ale ten niejako zewnętrzny potencjał należałoby jeszcze wprząc w szereg swoich celowych działań ukierunkowanych na pokonanie przeszkody o nazwie próg wyborczy.
Prawicowe kasty Drugim środowiskiem, które walczy o swój polityczny byt po tej stronie, jest krąg skupiony wokół secesjonistów wywodzących się głównie z PiS, czyli Prawica RP z Markiem Jurkiem na czele i PJN pod przewodnictwem Pawła Kowala. Są to partie o słabej sile organizacyjnej, a ich głównym atutem jest nadreprezentatywna obecność w mediach. Prawica RP może liczyć na poparcie części katolickiego kleru. Ale liderzy tych ugrupowań doskonale wiedzą, na czym siedzą – tak samo jak doskonale wiedzą, że przegrana ich partii w nadchodzących wyborach nie tylko pozbawi mandatów niektórych obecnych posłów PJN, ale także postawi pod znakiem zapytania dalszy byt ich organizacji politycznych. Niestety tylko w słabości organizacyjnej PR i PJN upatruję skłonność liderów do zawierania sojuszy z innymi partiami, które miałyby być dostarczycielem siły roboczej do zbierania podpisów, bez których nawet start w wyborach okazałby się niemożliwy. Ta dość gorzka uwaga, mająca swoje zakorzenienie jeszcze w skromnych doświadczeniach kampanii wyborczej sprzed czterech lat, nie jest podyktowana chęcią dyskredytowania tych konkretnych partii i ich działaczy, ale zwróceniem uwagi na pewien problem wypływający ze sposobu myślenia o polskiej polityce, charakterystyczny dla konkretnych liderów partyjnych. Sam fakt, że politycy PR oraz PJN wywodzą się z partii systemowych, sprawia, że nie tylko nie są oni zdolni do radykalnego zanegowania systemu, który przecież wiele lat współtworzyli, ale także w dużej mierze na skutek własnego oportunizmu są przekonani, że ci wszyscy, którzy przez 20 lat byli niezdolni do układania się najpierw z AW„S” czy później z PiS, są rzeczywiście w jakimś stopniu oszołomami czy ogólnie takimi politycznymi Morlokami, do których Elojowie (co z tego, że „upadli”) mogą odnosić się z pewnego rodzaju wyższością i dyktować im warunki współpracy. Te warunki współpracy opierają się na przekonaniu, że to właśnie oni mają lepsze polityczne nazwiska, lepsze pomysły polityczne, lepszy polityczny brand, potrzebują natomiast chłopa pańszczyźnianego, który mógłby jeszcze owe wyimaginowane majątki za darmo obrobić swoimi rękami.
„Endek tam stańczyka wspiera…” Trzecie środowisko po tej stronie sceny politycznej tworzą osoby głosujące onegdaj na Ligę Polskich Rodzin, które przez wzgląd na organizacyjny uwiąd tej formacji miotają się obecnie ze swoimi sympatiami od PO, poprzez PiS, na różnych mniejszych ugrupowaniach skończywszy. Jednakże część osób z tego środowiska, głosująca obecnie w większości na PiS, gdyby dostała konkretną alternatywę w postaci komitetu wyborczego, którego przynajmniej część kandydatów nie wstydziłaby się krytykować obecnych porządków przez pryzmat haseł uznawanych za narodowe, z pewnością byłaby gotowa taki projekt poprzeć. Wielkość tego poparcia w skali kraju z pewnością byłaby jedynie ułamkiem niegdysiejszej popularności LPR, ale na świadomy elektorat w granicach od 1-2% z pewnością można w tym wypadku liczyć. Co ciekawe, echa dawnej świetności LPR są tak silne, że do dzisiaj partia ta, – mimo że prowadzi pozorowaną działalność – jest uwzględniana w większości sondaży, w których uzyskuje ok. 1% poparcie, chociaż popularność haseł ruchu narodowego jest z pewnością większa niż teraźniejsza popularność partii utożsamianej z tym ruchem.
Prawicowe obediencje Jak wiadomo z historii Kościoła, na przełomie XIV i XV wieku miała miejsce tzw. schizma zachodnia, która trwała blisko 40 lat, a jej efektem było jednoczesne urzędowanie najpierw dwóch, a następnie nawet trzech papieży. Skoro takie rzeczy zdarzały się w instytucji Kościoła, to trudno dziwić się, że mają one miejsce w takich bytach jak współczesne partie polityczne, gdzie także buzują rozmaite namiętności ludzkie, panoszy się „korupcja polityczna”, a poczucie wagi problemu i odpowiedzialności za decyzje jest jakby nieco mniejsze. Niezależnie od tego obecne rozbicie środowiska UPR-owskiego, w którym mamy już, co najmniej dwie obediencje – tj. poznańską i krakowską – oraz trzech papie… – tzn. oczywiście prezesów, musi budzić niestety zażenowanie. Dzieje się to dodatkowo w czasie, kiedy rzeczywiście istnieją jakieś minimalne zewnętrzne warunki do zanegowania fałszywej alternatywy PO lub PiS, dlatego prowadzone publicznie spory o partyjną sukcesję tym bardziej wydają się małostkowe. Piszę to z pozycji człowieka cywilizacji łacińskiej i przeciwnika kruczkarstwa, a zarazem człowieka przekonanego, że nasze ziemskie działania nie są elementem gry o sumie zerowej, że pewne efekty działania nie są także wyłącznie prostym następstwem przychodów i kosztów, a ustępstwa dokonane na polu ambicji własnych często w przyszłości owocują korzyściami większymi niż pozorne bieżące zyski, wynikające ze strategii „psa ogrodnika”. Jestem także przekonany, że nie dobro partii, nie dobro członków partii, nie dobro wyborców etc. – ale wyłącznie osobiste ambicje i animozje są przyczyną obecnych środowiskowych sporów uniemożliwiających wspólne działania, mogące prowadzić do sukcesu wyborczego. Nie chciałbym rozstrzygać, kto jest bardziej winny takiego stanu rzeczy, gdyż winę widzę po wszystkich stronach prowadzonego sporu, w którym aż roi się od niekonsekwencji, ukrywania prawdziwych powodów za parawanem powodów o stopień szlachetniejszych czy po prostu niewłaściwego interpretowania faktów. Nie przytaczając nazwisk – gdyż nie o personalia mi chodzi ani o dołożenie komukolwiek – niedawno jeden z działaczy opowiadających się za obediencją poznańską tak opisał moment swojej konwersji: „dopiero 15.01.2011 r. na Konwencie w Józefowie dostałem »Obuchem w Głowę«. Zaczęło docierać do mnie, że coś tu nie jest tak. Zacząłem od historii Partii. I doznałem szoku. Partia nigdy nie startowała do wyborów pod swoją nazwą”. Najciekawsze w kontekście tej wypowiedzi było to, że została opublikowana bodajże 2 dni po tym, jak poznańska obediencja zawarła porozumienie wyborcze z Prawicą RP, zgadzając się zarazem na wystawienie swoich kandydatów pod nazwą partii Marka Jurka. Jak widać, autor wypowiedzi kilka miesięcy wcześniej „doznał szoku”, że partia nie startowała w wyborach pod swoją nazwą, przeskakując jednocześnie do frakcji, która zrobiła dokładnie to samo, co jednak nie poskutkowało już kolejnym szokiem. Czyżby zadziałał tu mechanizm znany z pewnego dowcipu o delikwencie, który skoczył z wieży Eiffla i nic mu się nie stało. Najlepiej quasi-naukowo nazwać takie zdarzenie przypadkiem. Ale ten sam jegomość wszedł za chwilę na wieżę, ponownie skoczył i znowu wyszedł z opresji cało – cóż, pewnie nieco szokujący, ale niewątpliwie byłby to cud. Gdyby jednak ten sam człowiek wyszedł po raz trzeci, skoczył i zakończyło się to dla niego znowu szczęśliwie – z całym przekonaniem moglibyśmy wtedy mówić o przyzwyczajeniu. Taki sam mechanizm obronny działa zapewne w przypadkach szoku politycznego.
Rdzeń programowy czy jednak personalia Jeszcze raz podkreślam, że nie chodzi mi o polemikę z konkretnym, zapewne sympatycznym działaczem, ale o pokazanie dość rozpowszechnionego mechanizmu rozchodzenia się oficjalnych deklaracji z rzeczywistymi zamierzeniami, a następnie działaniami. Gdy czytałem onegdaj wystąpienie programowe p. Józwiaka, było dla mnie jasne, że celem nowej frakcji jest zawarcie wyborczego przymierza z PiS – i tak samo jasne było już wtedy, że PiS ma takie koalicje głęboko w nosie. Obecnie zwolennikami bezwarunkowego schowania się pod skrzydłami geniuszu Kaczyńskiego jest zapewne jedynie grupa skupiona wokół pewnego pastora („z wychowania ateisty”), który niedawno, z okazji kolejnej miesięcznicy katastrofy smoleńskiej, bolał, iż „Polakom brakuje nienawiści”. Ale zostawiając na boku różne kalwińskie przesądy polityczne, można przypuszczać, że Marek Jurek nadal na różne sposoby próbuje doprowadzić do zawarcia wyborczego porozumienia z PiS – w końcu skoro miejsca na listach tej partii obiecano już Dornowi, to, dlaczego nie miałby powrócić Jurek, którego czyściec polityczny trwa przecież znacznie dłużej. Trudno przesądzać, czy Marek Jurek będzie skutecznym pasem transmisyjnym na listy PiS; niezależnie od tego nadal pozostaje pytanie o sens prowadzenia wzajemnych pyskówek pomiędzy różnych frakcjami, z których i tak żadna nie przymierza się do wyborczego startu pod szyldem UPR. Dokładnie przeczytałem wywiad p. Józwiaka dla „NCz!”, znajdując tam słuszną opinię, że jednoczenie się prawicy powinno dokonywać się „nie tyle wokół ambicji osobistych pojedynczych liderów, co wokół wspólnego rdzenia programowego” – by za chwilę przeczytać ze zdumieniem, iż wspólny start z Nową Prawicą jest możliwy jedynie w sytuacji, gdy „jej szeregi opuści Janusz Korwin-Mikke”. Jest w tym wywiadzie także wyjątkowo ciekawy przykład żonglerki danymi, z której wynika, że 2,5% Janusza Korwin-Mikkego z ubiegłorocznych wyborów prezydenckich, zatem uzyskane w skali kraju, stanowi według prezesa Jóźwiaka „te ponad 2 proc. głosów” i jest „wynikiem bardzo słabym”, natomiast 4,1% Marka Jurka jedynie z okręgu warszawskiego w wyborach unijnych z 2009 r. jest wynikiem „rewelacyjnym”. Są to niestety dziwne wnioski (JKM w tych samych powiatach około warszawskich i w Warszawie, w których Jurek zdobył w 2009 r. 34 tys. głosów, w 2010 r. w wyborach prezydenckich dostał ponad 48 tys. głosów – między 4 a 3% poparcia nie ma aż tak szokującej różnicy), a przy okazji chciałbym wyjaśnić, że używanie terminu „wynik poniżej błędu statystycznego” w przypadku zliczenia wszystkich rzeczywistych głosów jest, delikatnie mówiąc, nieporozumieniem. O błędach statystycznych mówimy jedynie w przypadku oszacowania dokonanego na próbie losowej, gdzie mamy do czynienie z określonym prawdopodobieństwem popełnienia błędu oszacowania.
Nowa prawica, stare priwyczki? W niedawnym sondażu przedwyborczym spośród partii znajdujących się poniżej progu wyborczego bodajże najlepszy wynik zanotowała UPR – było to 2%, podczas gdy inne ugrupowania, w tym PJN czy LPR, uzyskały 1 proc., a niektórych partii, jak Prawicy RP, nie notowano w ogóle. Paradoks polega na tym, że żadna z obediencji przypisujących sobie prawo do partyjnego logo nie zamierza startować do Sejmu pod nazwą UPR, z kolei sondażownie i media najwidoczniej nie nadążają za zmianami w szeregach prawicy. Faktem jest, że część dawnego środowiska UPR-owskiego w krótkim czasie zdążyła już przetestować kilka szyldów, by wspomnieć PJKM, następnie WiP, dalej UPR-WiP i obecnie Nową Prawicę, która też zmieniła się już w Nową Prawicę – Janusza Korwin-Mikke. Czasami za tymi zmianami nie nadążają najzagorzalsi sympatycy, co dopiero mówić o wyborcach czy nieprzychylnych prawicy mediach. Nie chodzi jednakże o semantyczne zamieszanie, ale również o klarowne wyjaśnienie wyborcom swoich najbliższych celów politycznych, a zarazem o właściwą identyfikację oczekiwań swojego potencjalnego elektoratu. Radykalizm tej grupy wyborców – a sam przecież do tej grupy należę – nie jest radykalizmem motłochu, którego rajcują opowieści o wtrącaniu obecnych dygnitarzy do lochu przeplatane dygresjami o konieczności poszanowania finansowych „praw nabytych” ubeków i dygnitarzy kompartii. Nie są to też polityczni kalwiniści, „przyjmujący nieszczęścia innych za przejaw woli bożej” i „zawsze chętni do wygłaszania kazań”. Przecież wolny rynek to przede wszystkim wolność, a nie wyzysk, który nie wiem, dlaczego jest tak często prezentowany jako zasadnicza idea porządkująca działania człowieka ekonomicznego. Zasadę wolnego rynku stanowi tak podkreślane przecież przez szkołę podażową dawanie – daj abyś mógł otrzymać.
Razem czy osobno Podchodzę z dużym dystansem do takich kwestii jak sumowanie się elektoratów czy tym bardziej premia za jedność. Obecnie nie tyle jednak chodzi o zdobycie jakiejś dodatkowej premii za zjednoczenie, co o pewnego rodzaju łopatologiczne zachęcenie ludzi do zagłosowania na inny komitet niż PiS-owski lub platformerski, w rozumieniu oczywiście komitetu prawicowego, gdyż jakaś tam lewicowa drobnica w rodzaju partii pracy itp. z pewnością znowu wystartuje i nieco głosów zabierze. Nieco irytujące były też niedawne tłumaczenia prof. Wielomskiego, który swój sceptycyzm co do sensu wystawiania wspólnego komitetu tłumaczył możliwością awansu kogoś innego z listy zamiast osoby, na którą oddałoby się głos (bardzo realna – na podstawie dotychczasowych doświadczeń – premia za pierwsze miejsce). Ale czy lepsza jest wspomniana strategia psa ogrodnika, który sam nie zje i drugiemu nie da, w sytuacji gdy głos oddany na daną listę umożliwia komitetowi przekroczenie progu wyborczego, dzięki czemu być może ktoś popierany przeze mnie z mojego okręgu wprawdzie nie zostanie posłem, ale jest szansa, że wybrany zostanie ktoś równie wartościowy z pozostałych kilkudziesięciu okręgów wyborczych? Polska wprawdzie nie jest szczególnie dużym krajem, ale na tyle sporym, że jeżeli ktoś ze względu na osobiste niechęci nie chciałby widywać się ze swoim nielubianym koalicjantem, to z pewnością mógłby szczęśliwie dla sprawy działać bez takiej konieczności. Przecież można do takich spraw podejść po męsku, a nie hołdując zasadzie babskiej pamiętliwości. Nie chodzi, bowiem o zgodę za wszelką cenę, ale jeżeli ma się ambicje rozstrzygać sprawy dotyczące całego kraju i narodu, to wypadałoby nieco mniej uwagi poświęcać własnemu ego. Krzysztof M. Mazur
Niewygodny obraz złych urzędników? Polski Instytut Sztuki Filmowej odmówił przyznania środków na film o patologiach urzędów państwowych Reżyser Ryszard Bugajski zapowiada: – Film jest potrzebny i go zrobimy – Ta decyzja nosi znamiona politycznej. Film, nad którym pracujemy, dotyczy sposobu funkcjonowania organów administracji państwowej: prokuratury i fiskusa, ujawnia, w jaki sposób, nadużywając władzy, niszczy zwykłego człowieka – mówi „Rz" Michał Pruski, współautor scenariusza „Układu zamkniętego". – Widać, dla kogoś powstanie takiego filmu jest niewygodne. „Układ zamknięty" to nowe dzieło scenarzystów głośnego filmu „Czarny czwartek" Michała Pruskiego i Mirosława Piepki. Opowiada o patologii w urzędach państwowych, wszechwładzy skarbówki i prokuratury niszczących nawet najmocniejszego przedsiębiorcę. – Mówimy o tym, co wydarzyło się naprawdę i co do dziś spotyka wiele osób prowadzących biznes w Polsce – opowiada Piepka, który jest też współproducentem filmu. Wyreżyserowania obrazu podjął się Ryszard Bugajski, autor m.in. „Przesłuchania" i „Generała Nila". Mają w nim wystąpić m.in. Janusz Gajos, Kazimierz Kaczor i Adam Woronowicz. Na realizację filmu część środków przekazały środowiska przedsiębiorców. Ale by powstał, potrzeba jeszcze ok. 3 mln zł. Dlatego producenci wystąpili do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej – instytucji odpowiedzialnej za rozwój kinematografii – o dofinansowanie kwotą 2,9 mln zł.
PISF: nie damy grosza Jak już informowała „Rz", w kwietniu PISF odroczył do lipca decyzję w sprawie dofinansowania filmu. W piątek późnym wieczorem władze instytutu ogłosiły wyniki rozdziału środków w lipcu. Choć czterech z pięciu ekspertów PISF uznało scenariusz filmu i jego projekt za bardzo dobry, dyrektor PISF Agnieszka Odorowicz uznała, że film nie dostanie dotacji. – W związku z drastycznym ograniczeniem środków finansowych PISF dyrektor Agnieszka Odorowicz nie miała możliwości podjęcia decyzji o przyznaniu dotacji wielu projektom, w tym ocenionym dobrze lub bardzo dobrze przez komisje eksperckie – przekonuje Rafał Jankowski, rzecznik PISF. Mimo, jak twierdzą przedstawiciele instytutu, szczupłego budżetu Odorowicz przyznała 200 tys. zł na film „Side by side" – o technologii cyfrowej we współczesnym kinie, choć projekt nie otrzymał rekomendacji ekspertów. A aż 1 mln zł na projekt „Polski film”, – mimo iż eksperci nie wydali żadnej decyzji. – Opinie ekspertów nie mają charakteru wiążącego dyrektora PISF – komentuje Jankowski. Działania PISF jednoznacznie ocenia Bugajski, który sam wcześniej współpracował z nim jako ekspert. – Instytut jest rządzony w sposób dyktatorski. Decyzje są podejmowane jednoosobowo, w sposób autorytarny bez uwzględnienia opinii komisji eksperckich – twierdzi w rozmowie z „Rz".
Film i tak powstanie – Po decyzji PISF trzeba zapytać: czy rolą twórców jest milczeć, gdy pod płaszczykiem prawa urzędnicy niszczą przedsiębiorców? – mówi „Rz" Piepka. – Cała ekipa jest zdeterminowana, by film i tak zrobić. Po kwietniowej publikacji „Rz" do producentów zgłosiło się wielu przedsiębiorców chcących sponsorować produkcję. – Dzięki temu mogliśmy wykonać wiele prac, m.in. wynająć lokacje, przygotować scenografie – opowiada Piepka. Jak dowiedziała się „Rz", dofinansowaniem produkcji zainteresowanych jest kilka dużych koncernów, pytają też o niego zagraniczni dystrybutorzy. – Uważamy, że film jest potrzebny i go zrobimy – deklaruje Bugajski. A zdaniem Andrzeja Sadowskiego, wiceprezesa Centrum im. Adama Smitha, skupiającego m.in. środowiska przedsiębiorców, próby zablokowania przez urzędników filmu tylko przełożą się na jego sukces. – Oczywiście można spowodować administracyjnymi decyzjami opóźnienia w pracach nad filmem, ale PISF nie powinien zapominać, że jak każda instytucja publiczna podlega ocenie podatników – mówi Sadowski. – Ten film powstanie, musi powstać, bo pokazuje kawałek prawdziwej historii III RP. Wojciech Wybranowski
Tuskiści blokują film z Gajosem o mafii skarbówki i prokuratury . Polski Instytut Sztuki Filmowej odmówił przyznania środków na film o patologiach urzędników „„. Układ Zamknięty "..”Ta decyzja nosi znamiona politycznej. prokuratury i fiskusa, ujawnia, w jaki sposób, nadużywając władzy, niszczy zwykłego człowieka „Tuskiści blokują film z Gajosem o mafii skarbówki i prokuratury . Wybranowski pisze o filmie Układ Zamknięty w artykule pod tytułem „ Niewygodny obraz złych urzędników „ Polski Instytut Sztuki Filmowej odmówił przyznania środków na film o patologiach urzędników „„...”Ta decyzja nosi znamiona politycznej. Film, nad którym pracujemy, dotyczy sposobu funkcjonowania organów administracji państwowej: prokuratury i fiskusa, ujawnia, w jaki sposób, nadużywając władzy, niszczy zwykłego człowieka „....”Układ zamknięty" to nowe dzieło scenarzystów głośnego filmu „Czarny czwartek" Michała Pruskiego i Mirosława Piepki. Opowiada o patologii w urzędach państwowych, wszechwładzy skarbówki i prokuratury niszczących nawet najmocniejszego przedsiębiorcę.Mówimy o tym, co wydarzyło się naprawdę i co do dziś spotyka wiele osób prowadzących biznes w Polsce„....”Oczywiście można spowodować administracyjnymi decyzjami opóźnienia w pracach nad filmem, ale PISF nie powinien zapominać, że jak każda instytucja publiczna podlega ocenie podatników – mówi Sadowski. – Ten film powstanie, musi powstać, bo pokazuje kawałek prawdziwej historii III RP. „...( źródło)
O brak dotacji dal tego filmu się nie martwię, ba nawet cieszę, bo twórcy nie uzależnieni od dostępu do żłoba tuskistowskiej III RP zaczną w końcu przedstawiać prawdę o tej epoce, o tym systemie .Gdyby dostali dotację mogłoby się to wiązać z prośbą tuskisowskich urzędników PISF o drobne korekty, o stonowanie niektórych tematów , o troszkę inne rozłożeni akcentów . Taka miękka cenzura. A tak nie ma dostępu do żłoba , nie ma taryfy ulgowej . Sprawa ta pokazuje najlepiej, że należy jak najszybciej zlikwidować tuskistowski PISF jak niemający żadnego innego uzasadnienia poza wyłudzaniem na kolejne tłuste synekury polityczne pieniędzy podatników. No i oczywiście sponsorowanie przez uciskane podatkami społeczeństwo polskie jakiś w większości gniotów z poparciem tuskizmu i politycznej poprawności w tle. A potrzebujemy właśnie takich filmów jak Układ Zamknięty. Patrząc na dokonania kinematografii ostatnich lat możemy odnieś wrażenie że Polska jaką się tam przedstawia znajduje się na Marsie, a nie na Ziemi. Brakuje opisu życia w III RP , w tym w Epoce Tuska . Wolne społeczeństwo nie potrzebuje miękkiej cenzury oraz nieuczciwej konkurencji w stosunku do wolnej sztuki. Dotacje państwa, czyli swego rodzaju kontrola nad sztuką jest jednym z symptomów państwa totalitarnego. Sadowski z Centrum Adama Smitha rozważa kwestie blokowania przez Układ, administracje III RP filmu o Układzie. Układzie, który jak wiemy z zapewnień samego premiera Tuska nie istnieje. To jak Polski Instytut Sztuki Filmowej może dotować film , który opowiada o rzeczach, które nie istnieją , ba sprzeczne są z wynikami uzyskanymi prze aparatem poznawczy i „ pojmowawczy” samego Geniusza , Mojżesza ( copyright Nowak, Nitras) Pozwólmy Układow dalej doić się tuskistowskimi podatkami , a już niedługo biurokracja , Układ nie tylko że zlikwiduje niezależną ,wolną sztukę , bo żaden film nie będzie w stanie powstać bez dotacji , ale nikt niezależnych filmów nie obejrzy , bo bez dotacji do biletów nikogo przy nędznych tuskistowskich płacach nie będzie na bilet stać. To dopiero będzie pole do popisu dla praczy mózgów. Na szczęście jest internet . Do czasu oczywiście >
Marek Mojsiewicz
„Kulisy FOZZ. Pamięci ś. p. Michała Falzmanna w 20. rocznicę śmierci” Ukoronowaniem pomysłów biznesowych Zarządu II Sztabu Generalnego było wykorzystanie współpracownika Oddziału „Y” Grzegorza Żemka ps. „Dik” w operacjach finansowych związanych z powołanym w 1989 r. Funduszem Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Zgodnie z ustawą o FOZZ z lutego 1989 r. instytucja ta miała „gromadzić środki finansowe” przeznaczone na obsługę zadłużenia oraz nimi gospodarować. FOZZ dysponował środkami pochodzącymi z dotacji z budżetu centralnego, dochodów z zagranicznych pożyczek państwowych, lokat Banku Handlowego, wpływów z tytułu udziału funduszu w polskich i zagranicznych spółkach i przedsiębiorstwach oraz z emisji obligacji i działalności kredytowej. W latach 1989-1990 dotacje państwowe dla FOZZ wyniosły 9,8 bilionów zł (starych). Według niektórych obliczeń w 1989 r. miały one stanowić aż 3,34% wszystkich wydatków skarbu państwa (w 1990 r. – 3,6%). W opinii Żemka FOZZ w 1989 r. dysponował sumą aż 5 mld dolarów. Zgodnie z ustawą oraz statutem FOZZ decydujący wpływ na działalność tej instytucji miał Dyrektor Generalny, formalnie kontrolowany przez Radę Nadzorczą i ministra finansów. Dyrektor odpowiadał „za gospodarowanie środkami Funduszu”, „spłatę zadłużenia zagranicznego” i „prowadzenie innych operacji finansowych i handlowych w kraju i za granicą”. Owe „inne operacje finansowe i handlowe” to w istocie potajemne wykupywanie długu na rynku wtórnym za pośrednictwem banków i innych podmiotów finansowo-biznesowych. Do takich praktyk ucieka się wiele państw wykorzystując do tego służby specjalne, ale historia FOZZ ma nie wiele wspólnego z ratowaniem kondycji finansowej państwa. Świadczy raczej o „wyprowadzeniu spod kontroli państwa sporej części majątku publicznego”. Ze względu na usytuowanie prawne i kompetencje dyrektora FOZZ dla całego procesu spłaty długów PRL istotną kwestią jest wyjaśnienie wszystkich okoliczności powierzenia tej funkcji właśnie Grzegorzowi Żemkowi. Niestety wciąż nie są one do końca rozpoznane. Po latach Żemek przyznał, że na stanowisko dyrektora FOZZ „desygnowały” go tajne służby LWP. W 2005 r. mówił przed sądem:
„FOZZ powstał między innymi po to, abym mógł kontynuować zadania zlecone mi przez wojskowe służby specjalne”.
Niewątpliwie Żemek posiadał bogate doświadczenia związane z działalnością finansową i bankową. W przeszłości pracował m. in. w Centrali Handlu Zagranicznego („Metronex”), w ambasadzie PRL w Brukseli (m. in. jako kierownik działu ekonomicznego w Biurze Radcy Handlowego i zastępca attaché handlowego), był również pracownikiem Banku Handlowego z ramienia którego objął później stanowisko dyrektora pionu kredytowego Banku Handlowego Internationale w Luksemburgu (w latach 1983–1988). Na każdym z tych etapów towarzyszył mu wywiad wojskowy, dla którego „Dik” typował kandydatów do werbunku, sporządzał analizy ekonomiczne i polityczne, realizował zadania z dziedziny łączności, charakteryzował partnerów biznesowych i kolegów z branży, a także proponował wspólne „niekonwencjonalne operacje bankowe”. Zapewne w dowód wdzięczności, pod koniec 1981 r. otrzymał nawet awans na stopień podporucznika LWP. Jego działalność była również kontrolowana przez WSW. Z raportu Żemka z lutego 1989 r. wynika, że propozycję objęcia stanowiska Dyrektora Generalnego FOZZ złożył mu powiązany z wywiadem cywilnym wiceminister finansów Janusz Sawicki:
„W czasie rozmowy padła propozycja, abym zgodził się objąć kierownictwo nowo tworzonej przez Ministerstwo Finansów instytucji o charakterze domu bankowego, która nazywać się ma Funduszem Obsługi Zadłużenia PRL i której statut i ustawa o jej powołaniu została zatwierdzona przez Sejm. Instytucja pomyślana jest jako samodzielna jednostka gospodarcza, która będzie prowadzić działalność na bazie dochodów uzyskiwanych w części z dotacji państwowych, w części z własnej organizacji finansowej i gospodarczej. Kwoty dotacji – 1 bilion złotych z przeznaczeniem na zakup dewiz na przetargach. Instytucja może tworzyć banki za granicą, wchodzić w spółki w kraju i za granicą oraz robić wszystkie, w tym niekonwencjonalne operacje bankowe, między innymi takie, jakie robiłem w Luksemburgu. Statut daje tyle możliwości, że gdyby rzeczywiście powierzono mi jej prowadzenie, przy odrobinie szczęścia mógłbym »wydusić« z polskiego długu dodatkowo ok. 500 mln dolarów rocznie. Warunki: niekonwencjonalne działania, dobry zespół specjalistów. Uzyskałem wstępnie zgodę i zacząłem się do sprawy przygotowywać. Dla nas sprawa jest szalenie interesująca – daje bardzo szeroki wachlarz możliwości działania organizacji spraw finansowych, kontaktów itp., itd. W dniu 1 lutego 1989 r. podjąłem kontakt z ministrem Sawickim, gdzie wspólnie z ministrem [Andrzejem] Wróblewskim odbyliśmy rozmowę. Wyłożyłem mu moje koncepcje rozwoju instytucji. Podczas spotkania poinformowano mnie, że zostałem zaakceptowany, jako sekretarz (dyrektor generalny) Funduszu Obsługi Zadłużenia [Zagranicznego] – od 20 lutego 1989 r. z pensją i na prawach podsekretarza stanu”. Jest niemal pewne, że zanim Sawicki zaproponował Żemkowi kierowanie funduszem, decyzja ta musiała zostać poprzedzona konsultacjami z kierownictwem partyjno-rządowym oraz środowiskiem tajnych służb (cywilnych i wojskowych). W dyskusji z autorem niniejszej książki Żemek przyznał, że odbył na ten temat „dziesiątki rozmów”, zaś notatka ze spotkania Sawickim jest tylko podsumowaniem procesu wyłaniania dyrektora FOZZ. Objęcie funkcji dyrektora FOZZ przez Żemka dawało wywiadowi niemal nieograniczone możliwości prowadzenia „niekonwencjonalnych operacji bankowych”. Żemek miał zresztą wiele pomysłów, które gwarantowały Zarządowi II znaczące wpływy finansowe. Był w nich zawsze pierwszoplanowym aktorem wspieranym w różny sposób przez opiekunów z Oddziału „Y” – płk. Zenona Klameckiego, płk. Zdzisława Żyłowskiego, płk. Henryka Michalskiego i innych. Prawdę mówiąc był to czas niebywałych wpływów oficerów Oddziału „Y” w całym Zarządzie II. Ich pozycję wzmocniła nominacja byłego szefa Agenturalnego Wywiadu Strategicznego („Y”) płk. Henryka Dunala na stanowisko zastępcy szefa Zarządu II ds. operacyjnych. Od tej pory były oficer Oddziału „Y” nadzorował całość pracy operacyjnej wywiadu. Rozpoczynała się jedna z najważniejszych operacji biznesowych Zarządu II… (…) Nieco później sprawą Żemka i FOZZ zainteresował się skromny, ale niezwykle zdeterminowany by ją wyjaśnić, komisarz Izby Skarbowej w Warszawie, a później inspektor Najwyższej Izby Skarbowej – Michał Falzmann. Nie mając dostępu do przywoływanych tu dokumentów Zarządu II, ale analizując dokumenty księgowe wielu instytucji państwowych, Falzmann doszedł do przekonania, że jedyną z głównych grup biorących udział w rabunku finansów publicznych były „polskie organizacje militarne, które były konsumentem wielu dóbr, usług i pieniądza”. Falzmann nie miał też wątpliwości, że ze względu na zależność służb specjalnych PRL od Sowietów nici afery FOZZ prowadzą do Moskwy. W czerwcu 1991 r. w swoim kalendarzu zapisał:
„FOZZ to rosyjskie KGB/GRU” Naraził się potężnym siłom i nagle zmarł… Historyk pamięta, zaświadczy o jego samotnej i bohaterskiej walce! Mamy obowiązek kontynuować jego testament! Fragment najnowszej książki Sławomira Cenckiewicza pt. Długie ramię Moskwy. Wywiad wojskowy Polski Ludowej 1943-1991 (wprowadzenie do syntezy), która w najbliższym czasie ukaże się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. Więcej o walce Michała Falzmanna i aferze FOZZ w książce Sławomira Cenckiewicza i Adama Chmieleckiego pt. Tajne pieniądze. Wywiad wojskowy PRL w labiryncie biznesowych gier, którą jesienią również opublikuje wydawnictwo Zysk i S-ka. Sławomir Cenckiewicz
Historyk i publicysta, doktor, były pracownik Instytutu Pamięci Narodowej.
Autor m. in. najgłośniejszej książki ostatnich lat „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” oraz – ostatnio – monumentalnej biografii Anny Walentynowicz Anna Solidarność. Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929-2010). Maciejewski Kazimierz
Zginął, bo przeszkadzał w rabunku Polski Zginął, bo przeszkadzał w rabunku Polski (foto. Jerzy Światłoń jako Michał Falzmann w filmie "Oszołom" J. Zalewskiego) 18 lipca mija 20 lat od śmierci Michała Tadeusza Falzmanna, głównego specjalisty Najwyższej Izby Kontroli - odkrywcy największej afery finansowej III RP. W chwili śmierci Falzmann miał zaledwie 38 lat. Falzmann przez ostatnie 3 miesiące życia pracował jako inspektor w Najwyższej Izbie Kontroli. Próbował przekazać władzom, działaczom politycznym i opinii publicznej informacje o defraudacji zasobów finansowych Polski. We wtorek, 16 lipca 1991 r., skierował do Dyrektora Oddziału Okręgowego NBP w Warszawie następujące pismo:
Działając na podstawie upoważnienia nr 01321 z dnia 27 maja 1991 Najwyższej Izby Kontroli do przeprowadzenia kontroli w Narodowym Banku Polskim, proszę o udostępnienie informacji, objętych tajemnicą bankową, o obrotach i stanach środków pieniężnych (gotówkowych i bezgotówkowych) Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, Warszawa, ul. Miła 2. Tego samego dnia Anatol Lawina, dyrektor Zespołu Analiz Systemowych NIK, przedstawił mu polecenie Prezesa NIK, prof. Waleriana Pańki, o odsunięciu go od wszelkich czynności kontrolnych prowadzonych przez zespół, w którym dotychczas pracował. Dwa dni później, 18 lipca 1991 r., Falzmann zmarł. Jako przyczynę zgonu uznano zawał serca. W kilka miesięcy po śmierci Michała Falzmanna — w przeddzień zapowiedzianego ogłoszenia wyników swojej pracy — zginął w wypadku samochodowym Walerian Pańko, przełożony Falzmanna, a wraz z nim Janusz Zaporowski, ówczesny dyrektor Biura Informacyjnego Kancelarii Sejmu. Wypadek przeżyła żona Pańki oraz kierowca urzędowej Lancii. W przeciągu kilku miesięcy od wypadku zmarł zarówno kierowca, jak i policjanci, którzy jako pierwsi przybyli na miejsce wypadku. 17 grudnia 1991 r. wydawca książki Via bank i FOZZ Mirosława Dakowskiego i Jerzego Przystawy - Marcin Dybowski - został zatrzymany na 48 godzin i pobity przez policjantów, a z samochodu, którym jechali, zginęły materiały do wspomnianej książki. O ustaleniach jej autorów "Gazeta Wyborcza" pisała wówczas: Ale nie o logikę tu przecież chodzi, a o stworzenie obrazu świata. Musi zostać dowiedzione, że żyjemy w świecie zadziwiającego bezprawia i korupcji władzy. Wizja może okazać się bardzo nośna w społeczeństwie biednym i sfrustrowanym. Tym bardziej jest niebezpieczna. Według aktu oskarżenia Skarb Państwa stracił z powodu afery FOZZ: 119,5 mln USD, 9,6 mln DEM, 16,8 mln FRF, 125 mln BEF oraz 35,9 mld starych zł polskich (3,59 mln PLN). Łączne straty wynosiły oficjalnie 334 mln nowych zł (po kursie z 31 grudnia 1995 r. – 2,4680 PLN za 1 USD). W rzeczywistości sumy te były jeszcze większe, bo FOZZ był tylko jednym z elementów rabunku zasobów Polski na wielką skalę. "Za działania FOZZ główną odpowiedzialność ponoszą komunistyczne służby, zwłaszcza wywiad wojskowy. Działanie FOZZ byłoby jednak niemożliwe bez przyzwolenia ministra finansów Leszka Balcerowicza, który wg dokumentów służb miał o wszystkim wiedzieć i to aprobować" - powiedział w 2007 r. w rozmowie z "Rzeczpospolitą" Antoni Macierewicz. Jednym z członków rady nadzorczej FOZZ był Dariusz Rosati - późniejszy minister spraw zagranicznych i europoseł. W listopadzie 2007 IPN podał, że Dariusz Rosati w 1968 r. został zarejestrowany przez Departament I MSW jako kandydat na tajnego współpracownika (kryptonim "Kajtek"), w 1976 r. w kategorii "zabezpieczenie", a w 1978 r. jako kontakt operacyjny ps. "Buyer". W raporcie sporządzonym w 1992 r. przez Wydział Studiów MSW na zlecenie premiera Jana Olszewskiego pojawiła się sugestia, że nadużycia w FOZZ były dokonywane pod nadzorem byłych PRL-owskich służb specjalnych, w szczególności Zarządu II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i Departamentu I MSW. Jako tajnych współpracowników służb wskazano Grzegorza Wójtowicza i Janusza Sawickiego. Janusz Sawicki oraz Wojciech Misiąg zostali następnie wymienieni, jako TW na liście Macierewicza. W 2003 r. do współpracy z wywiadem wojskowym w toku procesu przyznał się także Grzegorz Żemek. Michałowi Falzmannowi poświęcony jest film dokumentalny J. Zalewskiego Oszołom. Imieniem Falzmanna nazwano ulicę na wrocławskim osiedlu Poświętne. W 2009 r. Falzmann został odznaczony pośmiertnie przez śp. prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Wdowa po Michale Falzmannie - Izabela Brodacka-Falzmann - jest blogerką portalu Niezależna.pl. Olga Alehno
„Lwica lewicy” skazana za ustawę medialną Warszawski sąd skazał byłą poseł SLD i wiceminister kultury Aleksandrę Jakubowską na osiem miesięcy w zawieszeniu na dwa lata. To finał głośnej sprawy zniknięcia z ustawy medialnej słów „lub czasopisma”. Jakubowskiej postawiono zarzut przekroczenia uprawnień i działania na szkodę interesu publicznego przez bezprawne dokonanie zmian zapisów w rządowym projekcie nowelizacji tej ustawy. Chodziło o zapis dotyczący prywatyzacji telewizji regionalnej i jego zmianę w taki sposób, że prywatyzacja byłaby niemożliwa. Rada Ministrów dopuściła tymczasem możliwość prywatyzacji Polskiej Telewizji Regionalnej S.A. po uprzednim uzyskaniu zgody ministra skarbu. Dwóm innym osobom zarzucono bezprawne przerobienie projektu ustawy medialnej poprzez usunięcie z niej słów "lub czasopisma". Brak tych słów w ustawie oznaczał, że wydawcy czasopism mogliby kupić ogólnopolską telewizję, a wydawcy dzienników - już nie. Pierwszy proces w tej sprawie toczył się przed sądem okręgowym od kwietnia 2007 r. Wyrok zapadł w grudniu 2007 r. Wówczas sąd uniewinnił Jakubowską oraz Iwonę G. i Tomasza Ł. – byłych urzędników Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz ministerstwa kultury. Skazana została jedynie - nieżyjąca już - Janina S., była szefowa biura prawnego KRRiT. Sąd wymierzył jej wtedy karę roku więzienia w zawieszeniu na trzy lata. Z wyrokami uniewinniającymi nie zgodziła się prokuratura. Warszawski sąd apelacyjny uwzględnił odwołanie we wrześniu 2008 r. i skierował sprawę do ponownego rozpoznania w I instancji. Dzisiaj zapadł nowy wyrok. W styczniu 2008 r. białostocka prokuratura formalnie umorzyła natomiast śledztwo w sprawie tzw. grupy trzymającej władzę, czyli próby ustalenia osób, które miały wysłać Lwa Rywina z korupcyjną propozycją do Agory. Powodem umorzenia było przedawnienie karalności przestępstwa płatnej protekcji, ponadto składu owej grupy nie udało się ustalić. Według raportu sejmowej komisji śledczej ds. tej afery, którego autorem był Zbigniew Ziobro, tzw. grupa trzymająca władzę to: Leszek Miller, Aleksandra Jakubowska, Lech Nikolski, Włodzimierz Czarzasty i Robert Kwiatkowski. Sami wymienieni temu zaprzeczyli. Autor: gb, | Źródło: PAP, onet.pl,
ZOMO wraca Policjanci będą mogli strzelać do nas bez ostrzeżenia - także do dzieci, kobiet w ciąży i osób niepełnosprawnych. Donald Tusk buduje państwo policyjne. Świadczą o tym nie tylko wizyty ABW o godz. 6 rano w domach dziennikarzy i kibiców czy zakrojona na szeroką skalę inwigilacja społeczeństwa i brutalne zachowanie służb mundurowych wobec opozycyjnych parlamentarzystów. Proponowana przez rząd ustawa o środkach przymusu bezpośredniego i broni palnej już niedługo może uzbroić policję w sprzęt i uprawnienia wykraczające poza standardy państwa demokratycznego. Jej uchwalenie może stanowić złowieszcze preludium do rozprawy z antyrządowymi manifestacjami, protestami związków zawodowych i akcjami środowisk kibicowskich.
Wszyscy jesteśmy przebierańcami Celem ustawy miało być ujednolicenie przepisów prawa dotyczącego posiadania i stosowania środków przymusu bezpośredniego przez służby mundurowe. Tymczasem projekt, który trafił do uzgodnień międzyresortowych, wzbudził olbrzymi niepokój organizacji broniących praw człowieka. Proponowane w nim zapisy znacząco rozszerzają uprawnienia m.in. policji, żandarmerii wojskowej i ABW, przy jednoczesnym ograniczeniu praw zwykłego obywatela. Największe zaniepokojenie budzą zapisy dopuszczające możliwość rezygnacji funkcjonariusza z oddania strzału ostrzegawczego. O tym, czy taki strzał oddać, decydowałby on sam. Jeżeli by uznał, że zwłoka powstała w wyniku przywołania kogoś do porządku przez użycie formuły „stój, bo strzelam” i strzału w powietrze, zagrażałaby życiu, zdrowiu lub mieniu, mógłby od razu oddać bezpośredni strzał do człowieka – także do dzieci, kobiet w ciąży i osób niepełnosprawnych. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, które jest gospodarzem projektu, w dziwny sposób tłumaczy wprowadzenie tych zmian. Resort twierdzi, że w dzisiejszym, mocno zurbanizowanym świecie oddanie strzału ostrzegawczego mogłoby zagrażać postronnym obywatelom m.in. poprzez niekontrolowany rykoszet. Używanie całego arsenału środków przymusu bezpośredniego wobec ciężarnych, dzieci i niepełnosprawnych tłumaczy z kolei narastającą falą terroryzmu. Funkcjonariusz nie jest w stanie w sytuacji stresowej „wystarczająco szybko określić, czy osoba stanowiąca poważne zagrożenie dla życia i zdrowia innych to drobnej budowy dorosły, kobieta czy dziecko do lat 13”. A także czy jest to „osoba ukrywająca niebezpieczny przedmiot pod ubraniem, kobieta ucharakteryzowana na ciężarną czy kobieta o widocznej ciąży”. Policjant może też nie mieć czasu, aby rozpoznać, czy jest to „przebrana w charakterystyczne ubranie osoba udająca inwalidztwo, zdrowa osoba posługująca się rekwizytami lub dokumentami niepełnosprawnego czy osoba o widocznym kalectwie”. Takie uzasadnienia ze strony MSWiA stanowią bezpośrednią wskazówkę dla policjantów, jak tłumaczyć się w przyszłości z nadużywania broni palnej. Zawsze można w raporcie napisać, że noszone w brzuchu dziecko wydawało się funkcjonariuszowi pasem szachida. – Nie można wszystkiego wrzucać do worka pod hasłem „zagrożenie terrorystyczne” – tłumaczy były szef ABW Bogdan Święczkowski. – Dbając o zabezpieczenie naszego kraju, trzeba pamiętać, że prawa obywatelskie także są ważne. Bardzo dokładnie należy określić, co oznacza zagrożenie terrorystyczne, aby uniknąć sytuacji, w których niewinne osoby mogą ponieść szkodę w wyniku działań funkcjonariuszy – dodaje Święczkowski. Wyjaśnienia MSWiA z całą pewnością niezbyt dobrze świadczą o poziomie wyszkolenia funkcjonariuszy. Jeżeli nie są oni przygotowani na sytuacje stresowe i mogą nie odróżnić dziecka od osoby dorosłej, to znaczy, że na co dzień stanowią potencjalne zagrożenie dla przeciętnego obywatela. Niepokój budzić może też dopuszczenie do rezygnacji z ostrzeżeń i strzału ostrzegawczego w przypadku niszczenia mienia przez potencjalnego przestępcę. Wprowadzając takie rozwiązanie, rząd stawia ludzkie życie i zdrowie niżej niż ewentualne straty materialne spowodowane przez czyn chuligański. Jak kończy się nerwowe strzelanie bez ostrzeżenia do ludzi, pokazuje zdjęcie kibica Avii Świdnik z rozerwaną twarzą, opublikowane w jednym z ostatnich numerów „Gazety Polskiej”. („GP” nr 23 z 8 czerwca br.)
Niebezpieczny arsenał Rządowy projekt jest groźny także z innych powodów. Wyposaża on bowiem funkcjonariuszy w szeroki arsenał broni, której część może zagrażać życiu i zdrowiu ludzi. Dostępnymi środkami przymusu bezpośredniego będą urządzenia powodujące „dysfunkcję niektórych zmysłów lub organów ludzkich”, w tym paraliżujące, łzawiące, ogłuszające i oślepiające. Policjanci chcąc zatrzymać osobę podejrzaną o przestępstwo lub wykroczenie, będą mogli swobodnie używać paralizatorów elektrycznych. Do jakiego stopnia są one niebezpieczne, pokazała sprawa Roberta Dziekańskiego, zabitego przez ochroniarzy na lotnisku w Kanadzie. Policja będzie stosować także środki chemiczne oraz system LRAD. Long Range Acoustc Device to broń akustyczna. Jest ona w stanie wysłać wiązkę fali dźwiękowej o mocy 151 dB, na odległość do 1000 m. Dla porównania próg bólu u dorosłego człowieka wynosi 120 dB. LRAD jest w stanie obezwładnić w kilka sekund wybranego człowieka lub grupę osób. W armii Stanów Zjednoczonych wykorzystywana jest do walki z terrorystami na Bliskim Wschodzie czy piratami u wybrzeży Somalii. Urządzenie wywołuje panikę, ogromny ból i niejednokrotnie prowadzi do trwałej utraty słuchu. Stosowane jest także w krajach niedemokratycznych do walki z opozycją protestującą na ulicach. Wiele takich urządzeń wykorzystują m.in. Chiny i Tajlandia. Dlatego znajduje się ono na czarnej liście organizacji broniących praw człowieka. Przeciwko jego stosowaniu na terenie USA protestuje część amerykańskich dziennikarzy. Dotarli oni bowiem do raportu Departamentu Obrony, z którego wynika, że LRAD może powodować pęknięcie bębenków, krwawienie z ucha środkowego, a w skrajnych przypadkach powstawanie tętniaków i śmierć. W ub.r. urządzenie LRAD 500X zakupiła polska Komenda Główna Policji. Jak na razie jego stosowanie byłoby niezgodne z prawem, na co zwraca uwagę m.in. Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Dlatego KGP czeka na wprowadzenie w życie proponowanej przez rząd ustawy. Wiadomo jednak, do jakich zadań polska policja wykorzystywałaby LRAD. Na poglądowych zdjęciach zamieszczonych na stronie internetowej KGP policjanci kierują to urządzenie w... tłum kibiców trzymających race. Niewykluczone, że poza LRAD do Polski sprowadzono by też broń mikrofalową, równie niebezpieczną dla życia i zdrowia ludzi. Jak pisał niedawno Aleksander Ścios w tekście Czy rząd Tuska tworzy nowe oddziały ZOMO?, wraz ze zwiększaniem uprawnień policji obniża się wymagania wobec kandydatów do służby. Obecnie będą mogli w niej pracować policjanci karani za wykroczenia, w tym za czyny chuligańskie, a także niemający nawet średniego wykształcenia, jeśli „w toku postępowania kwalifikacyjnego stwierdzono, że kandydat wykazuje szczególne predyspozycje do służby”.
Drugi stan wojenny? Projekt „ustawy o środkach przymusu bezpośredniego i broni palnej” to niejedyna inicjatywa polityków Platformy Obywatelskiej wprowadzająca niebezpieczne dla polskiej demokracji rozwiązania. W 2009 r. weszła w życie tzw. ustawa retencyjna, zezwalająca na gromadzenie olbrzymiej ilości danych telekomunikacyjnych przez służby specjalne, tworząc z naszego kraju prawdziwe podsłuchowisko. Niezgodnych ze standardami demokratycznymi jest też wiele przepisów wchodzących w pakiet nowelizacji przygotowanych pod kątem organizacji Euro 2012. Szczególny niepokój budzą zapisy dotyczące monitorowania kibiców, w praktyce legalizujące daleko posuniętą inwigilację fanów futbolu. Środowiska prawnicze, kibicowskie i organizacje broniące praw człowieka z niepokojem spoglądają też na instytucję sądów odmiejscowionych. W ich opinii sposób przeprowadzania rozpraw przed takimi sądami i pośpiech związany z przygotowaniem procesu w praktyce ograniczą znacznie prawo oskarżonego do obrony. Najgroźniejszy dla polskiej demokracji jest jednak zaproponowany niedawno przez Bronisława Komorowskiego projekt ustawy o stanie wojennym oraz kompetencjach Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych, nazywany też ustawą o cyberataku. Dopuszcza on wprowadzenie stanu wojennego na terytorium całego państwa w przypadku wystąpienia zdarzenia określanego jako „szkodliwe z punktu widzenia żywotnych interesów i celów strategicznych Polski działanie podmiotu zewnętrznego, niezależnie od miejsca podejmowania przez niego tych działań”.
Filip Rdesiński, Współpracownicy: Grzegorz Broński