Przekleństwo 1709 roku. Czy Polacy mogą wybić się na podmiotowość? Teologia Polityczna Czy nie za rzadko zastanawiamy się nad polskim usytuowaniem w czasie i przestrzeni? Nad tym specyficznym miejscem na mapie Europy, które jest tłem dyskusji na temat powstań, wojen, Solidarności i pytań o polską tożsamość. Być może zachęty do takich rozważań na temat naszego poczucia trwałości polskiej pozycji w Europie winny dostarczać nam słowa naszego hymnu narodowego. Przecież śpiewamy w nim, że „jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy”, a później: „przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę, będziem Polakami”. W tych kilku słowach zawiera się kluczowa dla myśli republikańskiej polityczna koncepcja narodu. Polakami jesteśmy o tyle, o ile mamy państwo, które chroni interesy wspólnoty politycznej, wspólnoty, w ramach, której możemy funkcjonować, jako Polacy. Te słowa powstawały na granicy epok, między I Rzeczpospolitą a XIX wiekiem z jego – z jednej strony – romantycznym rozumieniem narodu, jako wspólnoty kultury, która może istnieć także bez państwa, a z drugiej – nowoczesnym nacjonalizmem, który widział w narodzie wspólnotę przede wszystkim o charakterze etnicznym. W refleksji nad polską tożsamością istnieje, zatem od ponad dwustu lat milcząco przyjmowane założenie, iż trwałym elementem naszej sytuacji, naszego losu jest pewien zespół okoliczności historycznych, geopolitycznych i kulturowych, który można określić mianem „prześwitu ontologicznego”. Chodzi o to, że Polska jest, ale może jej nie być, że może ona „zginąć”, przestać istnieć. Na pozór wydaje się to przesadą i często taki rodzaj dyspozycji mentalnej, charakterystyczny dla Polaków, kładzie się na karb naszej skłonności do egzaltacji. Gdy jednak przyjrzymy się bliżej historii narodu w okresie, który rozpoczął się rzezią Pragi, a który sto pięćdziesiąt lat później znalazł swoją kulminację w Katyniu i Powstaniu Warszawskim, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że właśnie taki był motyw przewodni przeważającej części dziejów Polski w wieku XIX i XX. Czym bowiem było Powstanie Warszawskie, jeśli nie najbardziej dramatycznym potwierdzeniem wagi problemu istnienia i nieistnienia w polskiej historii?
Teologia PolitycznaPowstanie Warszawskie przychodzi na myśl w tym kontekście, bo to nie było tylko kolejne przegrane wystąpienie zbrojne Polaków. Jako jedyna zbiorowość spośród wszystkich europejskich narodów zbliżyliśmy się wówczas do granicy, którą w czasie ostatniej wojny przekroczyli tylko Żydzi. Warszawa to przypadek miasta starożytnego, które – jak Melos czy Kartagina – zostało unicestwione w wymiarze politycznym, ludzkim i fizycznym. Osobisty rozkaz Hitlera o zburzeniu Warszawy pozostaje bez analogii w najnowszej historii i odsyła nas do zdarzeń z historii starożytnej. W tym sensie powstańcza Warszawa to wspólnota polityczna – wspólnota obywatelska, posiadająca również organicznie związany z wymiarem obywatelskim wymiar militarny i polityczny. W Warszawie oprócz Armii Krajowej ujawniły się, bowiem również cywilne władze Państwa Podziemnego, wsparte spontanicznie przez setki tysięcy mieszkańców stolicy. W granicach zakreślonych przez powstańcze barykady istniało de facto – choć w czasach PRL nie wolno nam było tak o tym myśleć – wolne państwo polskie, wolna III Rzeczpospolita, bo tak przecież właśnie nazywalibyśmy twór, który objawił się 1 sierpnia w stolicy, gdyby historia potoczyła się inaczej. Od czasów antycznych filozofowie polityki wiedzieli też, że spektrum ludzkiego świata zawiera się pomiędzy dwiema skrajnościami – wolnością a tyranią. Zbrodnia Warszawy polegała na tym, że – jak mówił w transmitowanym ze stolicy przemówieniu radiowym delegat rządu na kraj, Jan Stanisław Jankowski-Soból – „chcieliśmy być wolni i wolność sobie samym zawdzięczać”. Zetknięcie idei wolności z dwoma totalitaryzmami musiało doprowadzić do eksplozji, w której Warszawa nie tyle przegrała Powstanie, ile po prostu przestała istnieć. Los Warszawy w 1944 roku nie tłumaczy się tylko naszym położeniem geopolitycznym. Nie chodzi tutaj wyłącznie o usytuowanie kraju między Niemcami i Rosją, choć naturalnie ten aspekt naszej sytuacji cały czas jest istotny (niezależnie od poprawności politycznej, wywierającej nacisk na naszą debatę publiczną, zawsze należy podkreślać ten prosty fakt, że Polska leży między Rosją i Niemcami, a nasze relacje z bezpośrednimi sąsiadami na wschodzie – takimi jak na przykład Ukraina – są funkcją tej prostej konstatacji). Chodzi przede wszystkim o to, że Polska od dwóch-trzech stuleci leży na przecięciu potężnych wektorów działających w skali powszechnodziejowej. W tej perspektywie „Niemcy” i „Rosja” to nie tylko nazwy dwóch mocarstw, które wpłynęły na kształt geopolitycznego porządku świata w XX wieku. Są to pewne skrótowe nazwy na określenie dwóch wielkich kultur europejskich, w których zrodziły się dwa najstraszliwsze totalitaryzmy w najnowszej historii. Pierwsza wojna światowa, rewolucja bolszewicka, jako konsekwencja załamania caratu, narodziny nazizmu, jako niemiecka odpowiedź na klęskę, totalitarna inżynieria Stalina i Hitlera, ludobójstwo, jako instrument uprawiania polityki, wybuch II wojny światowej, która szybko przekształciła się wojnę totalną, Holocaust, Katyń i Auschwitz. Warszawa to pierwsza ofiara Hitlera, miasto bombardowane już w 1939 roku na skalę przekraczającą wielokrotnie dramat hiszpańskiej Guerniki, miasto przez kilka tygodni broniące się przed najeźdźcą, potem miasto ulicznych egzekucji, tortur na Szucha, miasto największego getta okupowanej Europy i Umschlagplatzu. I wreszcie miasto powstania 1944 roku, gdzie przez pięć powstańczych dni na Woli eksterminowano 50 tysięcy ludzi. Mówimy nieprecyzyjnie „rzeź Woli”, tak jak „rzeź Humania”. To nie była „rzeź” Woli – to była zagłada Woli. To był największy pojedynczy akt eksterminacji, ludobójstwa, dokonany w czasie II wojny światowej przez Niemców na ludności innej niż żydowska. Potem znowu lata powojenne, opór, kolejne „polskie miesiące” lat 1956, 1968, 1976, 1980, wielki ruch Solidarności i Jan Paweł II, w końcu wreszcie upadek komunizmu w 1989 roku i narodziny wolnej Polski. Kiedy zatem przywołujemy poszczególne epizody historycznego dramatu, który rozgrywał się tutaj w ciągu ostatnich ponad dwustu lat, nie chodzi nam o kolejny lament nad pasmem nieszczęść, tragedii i krzywd, które dotknęły ludzi żyjących gdzieś na przecięciu dziejowych wektorów kreślonych w Petersburgu, Berlinie czy Moskwie. Chodzi o trzeźwe uchwycenie skali tych wydarzeń, o prostą konstatację faktu, że ten dziejowy dramat narastał i rozgrywał się właśnie tutaj, w tej części Europy, na której rozpościerała się niegdyś nasza I Rzeczpospolita. Bo narastał on przecież od wieku XVIII, a kulminację znalazł właśnie w wieku XX, w epoce Katynia i Auschwitz.
„Gdzie zaszeregować Polaków?” Jeśli pod takim kątem spojrzeć na naszą kulturę narodową ostatnich dwustu kilkudziesięciu lat, można dostrzec, że Polacy chcieli dać wyraz doświadczeniu wzbierającej fali radykalnego zła, którą dostrzegali w sposobie, w jaki Berlin i Petersburg, wspierane przez Wiedeń, prowadziły politykę w tej części Europy. Ten ton daje się odczuć zarówno w literaturze konfederacji barskiej, jak i u Mickiewicza, Krasińskiego, Sienkiewicza czy Żeromskiego – aż po Borowskiego, Miłosza i Herlinga-Grudzińskiego. Przyzwyczajeni jesteśmy do patrzenia na ten wątek, jako na pasmo cierpień i heroizmu; sposobów dystansowania się od niego, autoironii nauczyliśmy się z kolei od Gombrowicza, Mrożka czy Wajdy. Zapominamy jednak o tym, że ten łańcuch wydarzeń posiadał także istotny wymiar uniwersalny, że ścierały się ze sobą siły, wartości i postawy ważne nie tylko w naszym lokalnym wymiarze, ale – jak pokazał wiek XX – także w wymiarze powszechnym. I zapominamy również często, że byliśmy nie tylko ofiarami tych wydarzeń, lecz także ich pełnoprawnymi uczestnikami. W sierpniu 1944 roku w Paryżu Andrzej Bobkowski z bezsilną rozpaczą komentował w swoich Szkicach piórkiem wiadomości nadchodzące z Warszawy – w tym samym czasie, gdy stolica Francji czekała na zbliżające się czołgi amerykańskie, polska stolica znalazła się w śmiertelnym uścisku między Hitlerem i Stalinem. Bobkowski tak streszczał sens tej dziejowej pułapki: „Rosja, jak zawsze, nie chce tej Polski i takiej Polski, jaką ona sama chciałaby być. Niemcy i Rosjanie unicestwiają TO SAMO, są zgodni w unicestwieniu TEGO SAMEGO. Niemcy na pożegnanie, Rosjanie na po witanie” (podkr. oryg. – D.G.). W tym jednym zdaniu kumuluje się cały sens nigdy do końca nie wyartykułowanego problemu – jest oczywiste dla nas, że Bobkowski używa do oddania swoich emocji wielkich liter, a przecież jednocześnie nie pisze wprost, na czym owo stale powracające „to samo” polega i w obliczu czego Polacy są zawsze koniec końców osamotnieni. „To samo” – czyli stale powtarzająca się sytuacja graniczna, w której z całą mocą jak w złym śnie widać, że los Polski znajduje się w jakimś punkcie, gdzie możliwe jest tylko „albo-albo”, nie zwycięstwo lub klęska, lecz istnienie lub nieistnienie, w punkcie, gdzie widać, jak polski los migocze i chwieje się pod wpływem dynamicznego ruchu dziejów. Może ktoś powiedzieć, że sytuacja „prześwitu ontologicznego” jest typowa dla małych narodów, szczególnie tych żyjących w naszej części Europy. Głosy takie często słychać w różnych dyskusjach. Za każdym razem, gdy mowa o obronie naszych interesów, za wzór realizmu stawia się nam Czechów, pisze się o zapobiegliwości Bałtów czy o słowackiej roztropności, za sprawą, której Słowacja wprowadziła euro wcześniej od nas. Małych narodów nie stać na gesty, powstania i bohaterszczyznę, nie stać na obronę „pierwiastka”, prawdziwe bezpieczeństwo energetyczne czy silną armię. Małe narody muszą być rozsądne, muszą ćwiczyć trudną sztukę mimikry, aby omijał je wzrok drapieżników historii. Przymuszone zaś do kapitulacji, zawsze potrafią obronić „substancję”, nazywając to koniecznym kompromisem, lub też sławić zalety posiadania ciepłej wody w kranie, mówiąc o roztropnym liberalizmie. Problem w tym, że Polacy nie są małym narodem. Nie chodzi tutaj o skalę naszych ambicji czy potrzeb, ale o fakty. Polskie przekleństwo polega na tym, że Polacy znajdują się gdzieś pośrodku, między narodami wielkimi a małymi. I nigdy nie będą tacy jak Czesi, Belgowie czy Litwini. Przywołajmy politycznie niepoprawne dzisiaj pojęcie z dyskursu dziewiętnastowiecznej historiografii – pojęcie narodu historycznego. Polacy byli i pozostają takim właśnie narodem, narodem, który przez setki lat miał własne państwo, własną kulturę wysoką, tworzoną już od XVI wieku w języku narodowym, własne instytucje świeckie i kościelne, własne życie obywatelskie. To właśnie odróżnia nas nie tylko od Słowaków czy Rumunów, lecz także od Czechów czy Litwinów. Jedne z tych narodów przed XX wiekiem nigdy nie miały własnego państwa – jak Słowacy czy Łotysze, inne wprawdzie posiadały swe państwa, lecz utraciły je wraz z narodowymi elitami na setki lat przed narodowym odrodzeniem – jak Czesi czy Litwini. Sięgnijmy do obcego autora, bo trudno go przecież posądzić o stronniczość. Miroslav Hroch, wybitny czeski historyk, w pracy "Małe narody Europy" przedstawia rzetelną i pogłębioną typologię „małych narodów”, takich jak Baskowie, Białorusini, Bretończycy, Bułgarzy, Chorwaci, Czesi, Estończycy, Finowie, Flamandowie, Galisjanie, Grecy, Irlandczycy, Katalończycy, Litwini, Łotysze, Macedończycy, Norwedzy, Serbowie, Serbowie Łużyccy, Słowacy, Ukraińcy, Węgrzy i Walijczycy. Na końcu rozdziału omawiającego podstawowe założenia pracy umieszcza podrozdział Ponad poziomem małego narodu albo: gdzie zaszeregować Polaków? (2). Zwraca się przy tym do polskiego czytelnika, który – jak się domyśla – zadaje sobie pytanie, dlaczego w tym towarzystwie zabrakło Polaków, których walka z uciskiem narodowym w XIX wieku stanowiła wzorcowy przykład ruchu narodowego. Hroch udziela prostej odpowiedzi – przypadek polski nie pasuje do zbudowanej przez niego typologii małych narodów, ponieważ Polacy byli narodem państwowym, posiadali własną kulturę wysoką w języku narodowym oraz uformowaną elitę polityczną i narodową. Chociaż zatem, z powodu utraty państwa i konieczności walki o nie, znaleźli się w podobnej sytuacji, co wymienione wcześniej małe europejskie narody, to jednak ich położenie, jak zauważa Hroch, przypomina raczej położenie takich dużych narodów jak Włosi czy Niemcy. Zarówno Niemców, jak i Włochów dotyczył ten problem, że choć posiadali wysoką kulturę tworzoną w narodowym języku oraz wykształcone klasy wyższe, nigdy nie żyli w jednym państwie, dlatego też podstawowym celem działań każdego z tych dwóch narodów w wieku XIX było polityczne zjednoczenie. Oba też – z powodu innych okoliczności politycznych (silne Prusy oraz walka tylko z jednym wrogim mocarstwem, czyli Austrią, w przypadku Włoch) – swój cel, cel zjednoczenia, osiągnęły wcześniej niż Polska. Uwaga Hrocha jest o tyle słuszna, że Polacy mieli własne państwo nieprzerwanie od czasów Mieszka I do trzeciego rozbioru (zaś własną armię regularną nawet trochę dłużej, bo od Mieszka do upadku powstania listopadowego), a choć je utracili, i tak przetrwała wspólnota polityczna Polaków – poczucie wspólnej tożsamości kulturowej, wspólnych interesów politycznych, świadomość solidarnego działania w nowych warunkach. A jednak tylko nam przydarzyło się nieszczęście rozbiorów. Jako jedyny naród historyczny straciliśmy państwo – nawet Hiszpania czy Turcja, inne zdetronizowane mocarstwa nowożytne, które nie odnalazły się w nowej rzeczywistości europejskiej Realpolitik wieku Oświecenia, nie przypłaciły okresu politycznego upadku utratą formalnej niepodległości (inna to kwestia, czy Hiszpania poradziłaby sobie lepiej od Polski, gdyby zamiast Atlantyku i Morza Śródziemnego miała za sąsiadów Prusy i Rosję). Pomijam tutaj kwestię dyskusji na temat przyczyn tego wydarzenia. Nie chodzi mi także o to, że rozbiory były krzywdą, niesprawiedliwością wołającą o pomstę do nieba – były, ale cóż to znaczy w logice wielkiej polityki. W przypadku rozbiorów chodzi raczej o trzeźwą ocenę tego wydarzenia, jako pozostającego bez precedensu w nowożytnej historii Europy. Otóż to – bez precedensu. Od zawsze, bowiem zdarzały się w Europie podboje i aneksje, granice zmieniano też przez szczęśliwe koligacje rodzinne – w tej kategorii nikt nie mógł równać się z domem Habsburgów. Jednak tym razem nie dzielono między siebie „ludności” znajdującej się we władaniu jakiejś historycznej rodziny książęcej, którą spotkała polityczna plajta, lecz dosłownie, bo taka przecież była litera konwencji rozbiorowych po 1795 roku, unicestwiano polityczny naród. To nie była krzywda – to był skandal, to była drastyczna nieciągłość, której cofnięcie musiało stać się jednym z najważniejszych motywów polityki europejskiej na przyszłość. I tak trzeba postrzegać rozbiory: jako złowrogą zapowiedź nadciągającej przyszłości. Tak właśnie sprawę rozbiorów widziały niektóre najwybitniejsze umysły dziewiętnastowiecznej Europy. Przytoczmy choćby opinię Lorda Actona: „Aż dotąd żaden naród nie został pozbawiony bytu politycznego przez mocarstwa chrześcijańskie, a przy całym lekceważeniu uczuć i interesów narodowych starano się jednak maskować niesprawiedliwość fałszywą przykrywką jakichś prawnych chwytów. Ale rozbiór Polski był aktem bezwstydnej przemocy popełnionym nie tylko wbrew powszechnym odczuciom, ale wbrew prawu powszechnemu. Pierwszy to raz historia nowożytna ujrzała obalenie wielkiego państwa i podział żyjącego w jego granicach narodu między jego wrogów” (3).
„Chory człowiek” kontynentu Mocarstwa dokonujące rozbiorów posługiwały się argumentem „równowagi”, balansowania interesów(4). Tkwił w tym zarodek postrzegania każdorazowo odrodzonej Polski, jako elementu „nierównowagi”, elementu dysfunkcjonalnego. Przyzwyczajeni jesteśmy do opisywania rozbiorów, jako procesu „wymazywania Polski z mapy Europy”. Nie o metafory jednak chodzi ani o alegoryczne obrazy, jak choćby ten ze sztychu Kołacz królewski Nicolasa Noëla Le Mire’a, przedstawiającego alegorię pierwszego rozbioru, na którym załamany król Stanisław August łapie się za głowę (tyle tylko może zrobić król Polaków – zdobyć się na teatralny gest), a Fryderyk II, caryca Katarzyna i cesarz Józef II wskazują te kawałki z polskiego „tortu”, które biorą dla siebie; sztychu znanego każdemu polskiemu dziecku, bo od pokoleń reprodukuje się go w podręcznikach historii. Podkreślmy to raz jeszcze – w 1795 roku Berlin, Petersburg i Wiedeń wyobrażały sobie, że Polaków i Polski już więcej nie będzie. Po prostu. Nieodwołalnie i na zawsze. Kolejne dwieście lat to uporczywa walka z tym skandalicznym błędem w ocenie realnej zdolności Polski do istnienia. Bo spośród narodów historycznych tylko Polakom zdarzyło się w czasach nowożytnych to, że stracili państwo i byt niepodległy, a w pewnych momentach swojej historii mogli nawet przestać istnieć fizycznie – a jednak Polska nie tylko przetrwała, lecz odradzała się ciągle na nowo. To nie jest dowód na wzruszające umiłowanie ojczyzny. To dowód na to, że ci, którzy sądzili, że lepiej byłoby dla nich, aby Polski nie było, mylili się w sposób skandaliczny; że byli ślepi na fakty i głusi na argumenty i choć zawsze potrafili swoją wolę uzasadnić w jakiś sposób, który w danym momencie historii uznawano za bardzo racjonalny, filozoficzny czy naukowy (ćwiczenie intelektualne, które brali na warsztat tak różni autorzy jak Wolter, Dostojewski czy Róża Luksemburg), to koniec końców okazywali się pogrążeni w odmętach tępego irracjonalizmu pozostającego na usługach jakiejś tyranii. Jesteśmy, zatem zawieszeni pomiędzy pierwszą a drugą ligą europejską – i to jest trwała sytuacja, a zarazem trwały nasz kłopot. Wynika to z faktu, że nie istnieliśmy, jako państwo przez cały XIX wiek, kiedy w Europie ustalały się hierarchie w każdej dziedzinie – politycznej, militarnej, kulturowej. Pierwsze dwa wymiary historycznej rzeczywistości są oczywiste. Zastanówmy się nad wymiarem trzecim, biorąc pod uwagę kwestię nauki i jej zaplecza. Przez cały wiek XIX powstawały pewne kanony pisania o historii Europy, w których rozdawano trwałe role – jedne narody były swoistą awangardą historii, inne ponosiły zasłużone (w oczach zwycięzców) porażki. Budowano pojęcia badawcze, stawiano hipotezy, tworzono szkoły historyczne i socjologiczne, powstawały i rozwijały się tradycje intelektualne. W całym tym ogromnym procesie byliśmy obecni w niewielkim stopniu. Jeśli w ogóle jakaś wiedza na temat Europy Środkowej zdobywała sobie trwałe miejsce w świadomości wykształconych Europejczyków, to była to wiedza kształtowana za pośrednictwem niemieckich, austriackich czy rosyjskich uczonych. To oni mieli katedry, uniwersytety, instytucje, które mogły być instytucjonalnymi partnerami dla uczonych ze świata. W pokoleniu romantyków jeszcze można było liczyć na wpływ błyskotliwych jednostek – wystarczy przypomnieć prelekcje paryskie Mickiewicza. W drugiej połowie XIX wieku sytuacja stała się już jednak dramatyczna – po wojnie francusko-pruskiej 1870 roku zmieniło się nastawienie opinii publicznej na Zachodzie do sprawy polskiej. Stało się tak przede wszystkim we Francji, która w Rosji widziała głównego potencjalnego sojusznika w nieuchronnym przyszłym starciu ze zjednoczonymi przez Bismarcka Niemcami. Dopiero II Rzeczpospolita zaczęła odrabiać straty pod tym względem, lecz – niestety – jej praca została przerwana – przez kolejny nawrót „tego samego”, o którym pisał Bobkowski. Okres PRL z przyczyn oczywistych także nie poprawił sytuacji w tym zakresie. Weźmy pierwszy z brzegu przykład – przez dziesięciolecia mylono Powstanie Warszawskie z powstaniem w getcie warszawskim, ponieważ państwo polskie, zamiast łożyć środki na rozwój historiografii, która mogłaby przekazywać wiedzę o walce stolicy w 1944 roku na cały świat, prześladowało policyjnymi metodami pamięć o tych wydarzeniach. Po 1989 roku wysiłki w tej sferze idą opornie – albo jesteśmy spychani do rzędu krajów o wiele mniejszych, albo podejmujemy grę, żeby dostać się do klubu tych paru państw, które współtworzą kierunek Europy. A wielcy unijnej wspólnoty są do Polski w roli jednego z liderów Europy po prostu nieprzyzwyczajeni. Polska dostała czas – nie wiadomo, jak długi – na przekonanie wielkich europejskich graczy, że mamy prawo aspirować do roli ważnego, silnego kraju w tej części Europy. Ponieważ jednak przez ostatnie stulecia Polska, jako podmiot polityczny decydujący sam o sobie, samodzielnie określający swoje interesy i samodzielnie też ich broniący istniała w sumie tylko czterdzieści lat, zachodnie wielkie narody mają naturalną – i przyznajmy, z historycznej perspektywy całkiem zrozumiałą – skłonność do traktowania Polski, jako elementu dysfunkcjonalnego, niepasującego do porządku europejskiego, jeśli sam chce negocjować zasady swojego w nim udziału. Tak było już od końca XVII wieku, gdy ustalał się nowy ład Europy, z którego wypadały takie dawne potęgi jak Hiszpania, Turcja, Holandia czy Polska właśnie, a na scenę wchodziły Prusy i Rosja. Polska wtedy – na długo przed rozbiorami – stała się, niczym Turcja, „chorym człowiekiem” kontynentu, który „stał nierządem”, był synonimem anachronicznego ustroju i byle, jakiej cywilizacji. Z pewnością wad było wiele, ale też wiele musieli się napracować różni sprzedajni a błyskotliwi filozofowie wieku świateł w rodzaju Woltera, żeby stworzyć taki klimat intelektualny, w którym polityczna zbrodnia rozbiorów wydawała się tylko beznamiętną egzekucją wyroku wydanego już wcześniej przez historię. Tak samo było po I wojnie światowej, gdy dobrze znany od kilku pokoleń koncert europejskich mocarstw rozpadł się na kakofoniczny jazgot nowej Europy zbudowanej w oparciu o Wilsonowską zasadę samostanowienia narodów. W gronie sezonowych państw umieszczano także i to nad Wisłą, którego granice uznano za przesadnie rozciągnięte z krzywdą dla Niemców, Ukraińców, Litwinów i Białorusinów (tak jakby Polska mogła być wówczas Polską tylko w Warszawie, Krakowie i Radomiu). Ci nieznośni Polacy, którzy sami tyle opowiadali o swoich krzywdach, a którzy przecież tak bardzo krzywdzili wszystkie mniejszości dookoła... – ileż razy ten ton słychać było przed wojną. Tak, Europa funkcjonowałaby niczym dobrze naoliwiony mechanizm, gdyby nie kilka źle działających elementów – zdawano się sugerować. Tak samo jest i teraz, po 1989 roku, gdy do dobrze znanego projektu europejskiego dołączyły państwa zza żelaznej kurtyny, w tym naczelny trouble maker tego grona – Polska, która w kółko czegoś chce, okazuje niewdzięczność i wszystkich szantażuje swoją „historyczną wrażliwością” wynikającą z dawnych krzywd. Wrażliwi, ba! – nawet przewrażliwieni jesteśmy na pewno, jednak nie ma to nic do rzeczy, gdy trzeźwo ocenimy rozmiary naszego kraju, liczbę ludności, wielkość rynku wewnętrznego, skalę gospodarki. Jeśli tak spojrzeć na całą sprawę, widać, że Polska nie ma „wrażliwości” – Polska ma przede wszystkim interesy wynikające z jej skali oraz usytuowania. Interesy, które powinny być brane pod uwagę przez inne duże kraje europejskie, decydujące o polityce wewnątrz Unii. Bo właśnie o politykę tu przede wszystkim chodzi, o to, w jakim kierunku będzie ewoluował projekt europejski, jak będą płynąć w jego granicach strumienie zobowiązań i korzyści, jak będą budowane wspólne bezpieczeństwo i wspólny rozwój. Trzeba przy tym pamiętać, że uprawianie polityki to zajęcie zarezerwowane w ramach Unii dla najsilniejszych graczy, owych kilku państw tworzących nieformalny klub liderów Unii, swoisty – jak czasem określa się to grono – „dyrektoriat”. To oni przewodzą europejskiemu projektowi, inni – mniejsi i słabsi – raczej podążają w kierunku przez nich wytyczonym. W tym sensie polityka w Europie zarezerwowana jest dla najsilniejszych; reszcie pozostaje zarządzanie, dopasowywanie się do realiów, zażarta konkurencja, aby odnieść jak najwięcej korzyści. Prawda, te reguły są o niebo lepsze od tych, jakie funkcjonowały w wieku XVIII, XIX czy przez większość wieku XX. Silniejsi nie grożą słabszym ani najazdem, ani okupacją czy terytorialnymi podbojami. Czy znaczy to jednak, że polityka przestała już być obszarem rywalizacji, sporu, a nawet konfliktu? Powtórzmy: nie ma nic nienaturalnego w fakcie, że Polskę traktuje się jako element dysfunkcjonalny tej sytuacji – przemawiają za tym ostatnie dwa stulecia, w trakcie których istnienie podmiotowej Polski było raczej wyjątkiem niż regułą. Chodzi jednak o to, aby ten stan zmienić, aby nasi zachodni partnerzy przyzwyczaili się do myśli, że Polska powróciła i że ten fakt wymaga nie tyle naszego dopasowania do nich, ile dopasowania wzajemnego i wzajemnego wysiłku. Niestety, wielu ludzi w Polsce nie jest przyzwyczajonych myśleć o naszym kraju w taki sposób. Znaczna część opiniotwórczych elit wyobraża sobie Polskę, jako powiększone nieco Królestwo Kongresowe, kraj wielkości mniej więcej Czech lub Węgier, dla którego już samo zaproszenie do europejskiego klubu jest historyczną szansą. Ciągle można, bowiem spotkać u nas nie tylko publicystów, lecz także polityków, którzy każdą pomoc i każde dobrowolne ustępstwo Berlina czy Paryża (dobrowolne – czyli niebędące wynikiem negocjacji) przyjmują ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem jako dowód łaskawości i pamięci. Tak jakby rozszerzenie Unii nie było dobrym interesem dla obu stron. Polska może – to prawda – zdefiniować samą siebie, jako kraj mały, pozbawiony aspiracji do uczestnictwa w europejskim „dyrektoriacie”, może „podążać”, a nie „przewodzić” w ramach europejskiej rodziny narodów. Co więcej – może zostać za taki wybór również wynagrodzona. Wielkość projektu europejskiego polega na tym, że także „podążanie” za silniejszymi jest opłacalne. Chodzi jednak o skalę korzyści. Lepiej, bowiem stanąć do rywalizacji o setki miliardów niż o dziesiątki, lepiej być „producentem” niż „odbiorcą” europejskiego projektu. Poza tym pozostaje jeszcze przedziwny polski niepokój, który każe pytać o bezpieczeństwo, o polskie usytuowanie w czasie i przestrzeni, za sprawą, którego co jakiś czas wydarzają się tutaj rzeczy przekreślające wszelkie rachuby i racjonalne plany.
Przełomowy rok 1709 Powróćmy do problemu usytuowania Polski w czasie i przestrzeni. „Prześwit ontologiczny”, o którym wcześniej była mowa, nie sprowadza się w przypadku Polski do problemu istnienia czy posiadania własnego państwa, jak w przypadku małych narodów. Dochodzi tutaj czynnik dodatkowy, niewystępujący w przypadku Słowaków czy Łotyszy. Chodzi mianowicie o wyzwanie podmiotowości. Dla małego narodu istnienie jest już sukcesem historycznym; dla dużego, jak w przypadku Polaków, to dopiero pierwszy krok. Czesi czy Litwini mogli stracić język i własną kulturę w zasadzie niepostrzeżenie, dla nich odrodzenie narodowe przyszło niemalże w ostatniej chwili; w naszym przypadku brak państwa nie był śmiertelnym zagrożeniem dla języka i kultury, lecz przeszkodą w ich nieskrępowanym rozwoju – przecież Polaków trzeba by po prostu wszystkich pozabijać, żeby w Wigilię nie śpiewali kolęd, (choć trzeba pamiętać, że zdarza nam się ocierać o próg zagłady – jak choćby podczas pierwszych dni Powstania Warszawskiego, gdy Niemcy zorganizowali ludobójstwo na Woli)! Każdy z trzech zaborców dostał tylko fragment całości, a i tak nawet te wielkie imperia nie były w stanie strawić swej zdobyczy przez ponad sto lat. Co prawda, jak powiedzieliśmy, w czasie ostatniej wojny Polacy otarli się o próg zagłady, ale przecież go nie przekroczyli. Owo ontologiczne migotanie istnienia i nieistnienia w przypadku Polski dotyczy, zatem przede wszystkim polskiej polityczności, tego, że Polska może być podmiotem, lecz częściej bywa przedmiotem w szerszej skali europejskiej historii. Usytuowanie naszego kraju w czasie i przestrzeni jest zaś takie, że przecinają się tutaj nie tylko interesy mocarstw, lecz także – jak to nazwaliśmy – trudno uchwytne, lecz stale wyczuwalne wektory potężnych sił kształtujących dramat dziejowy ostatnich stuleci. Aby radzić sobie w takim położeniu, nie wystarczy własne państwo, własna niepodległość – trzeba czegoś więcej: trzeba właśnie podmiotowości. Rozwińmy to pojęcie. W polskim myśleniu o państwie i nowoczesności na ogół posługujemy się cezurą rozbiorów. Jest to perspektywa zbyt wąska. Nie pozwala ona dostrzec tego, że karta dziejowa, którą obecne pokolenie Polaków odwraca, nie zaczęła się w czasie rozbiorów, lecz w czasie wojny północnej. I momentem historycznym, do którego powinniśmy się odwoływać, jako do groźnego memento, nie jest rok 1795, lecz 1709. Chodzi tutaj o bitwę pod Połtawą, po wygraniu, której Rosja trwale zdominowała Polskę i cały region Europy Środkowo-Wschodniej. To, dlatego Połtawa stanowi symboliczną cezurę w historii ostatnich trzystu lat. Doskonale rozumieją to Rosjanie. W zeszłym roku Władimir Putin sugerował ponoć Ukraińcom zorganizowanie wspólnych obchodów. Połtawa leży, bowiem na terenie dzisiejszej Ukrainy, jednak Juszczenko woli, na szczęście, obchody bitwy pod Konotopem z 1659 roku – starcia, w którym hetman kozacki Iwan Wyhowski, wspomagany przez wojska polskie i tatarskie, rozgromił armię rosyjską dowodzoną przez księcia Trubeckiego. Rosjanie już uczynili świętem narodowym rocznicę wygnania Polaków z Kremla w 1612 roku; jak widać, nie zapomnieli zwycięstwa odniesionego przez Piotra Wielkiego nad Karolem XII. W tej rocznicy nie chodzi jednak o Szwedów, choć to oni przegrali w 1709 roku. Stawką w tej grze jest to, kto ułoży politycznie i cywilizacyjnie cały ten wielki obszar Europy, który rozpościera się między Polską a Rosją. W naszych rozważaniach rok 1709 jest istotny, dlatego, że symbolizuje moment utraty przez Polskę realnej podmiotowości politycznej. Używając tradycyjnego języka polityczności, można sens tego wydarzenia określić w ten sposób, iż Polska w wyniku wojny północnej utraciła tradycyjnie rozumianą suwerenność. Po wojnie północnej mieliśmy wprawdzie państwo formalnie niepodległe, nie mieliśmy jednak suwerenności, nie byliśmy już podmiotem politycznym, staliśmy się przedmiotem w grze prowadzonej przez obcych. Próby odzyskania tej podmiotowości – dzieło pokolenia Sejmu Wielkiego i Konstytucji 3 maja – zakończyły się niepowodzeniem, czego konsekwencją był ostatni rozbiór z 1795 roku i utrata formalnej niepodległości. Warto, zatem zapamiętać tę sekwencję: Polacy najpierw utracili podmiotowość, a potem dopiero niepodległość. Dopiero, gdy w taki sposób spojrzymy na dynamikę wydarzeń XVIII wieku, we właściwym kontekście ukazuje nam się pytanie o naszą podmiotowość dzisiaj: w 1989 roku odzyskaliśmy, bowiem niepodległość, ale czy wraz z niepodległością odzyskaliśmy podmiotowość?
Dariusz Gawin
Sankcjonowanie idée fixe działaczy RAŚ przez Państwo Polskie, używając terminologii piłkarskiej, jest samobójem „Gazeta Wyborcza” znów pokazuje, kto jest lepszym Polakiem. Nie trudno odnieść takie wrażenie, gdy czyta się komentarz czy artykuł na temat pikiety Ligi Obrony Suwerenności. Kto, zdaniem GW ma rację w tym sporze? Na pewno nie ci – jak to określiła red. Pszon w art. pt. „Ślązak musi być polski?” – z „ugrupowania narodowo-patriotycznego” To, że krzyczało kilkanaście osób, to wcale nie plama na honorze. To niemalże tyle samo, co zarejestrowało Stowarzyszenie Osób Narodowości Śląskiej. Czy tu też mam pójść w demagogię, że tylko 18 osób czuje, że ma „narodowość śląską”? Celowo piszę „czuje”, ale o tym później. Uczestnicy pikiety LOS chcieli czynnie zamanifestować i przypomnieć, że Śląsk Opolski należy oczywiście do Polski. Dobrze wiadomo, że Piotr Długosz, lider Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej jest członkiem Ruchu Autonomii Śląska, stąd łączenie tego stowarzyszenia z tym ugrupowaniem bynajmniej nie powinien nikogo dziwić, gdyż jest to organizacja już „polityczna”, które współrządzi w koalicji z PO w woj. śląskim i wystawia swoich kandydatów na senatorów w woj. opolskim. Stąd oczywistym jest, że hasła nawołujące do integralności ziem polskich pojawiły na pikiecie.Tu warto przypomnieć słowa lidera RAŚ Jerzego Gorzelika, któremu na Śląsku nie udało się zarejestrować podobnego stowarzyszenia do tego, jakie zostało zarejestrowane w Opolu. W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” z maja ubiegłego roku podkreślił, że nie ma sentymentu do Polski i nasz kraj nie jest jego ojczyzną: „Nie odczuwam, bo żywię go do mojej nacji. Można mówić o związku z różnymi aspektami polskości czy niemieckości. W warstwie językowej z pewnością bliżej mi do Polaków. Jeśli chodzi o inne elementy kultury, bliżej mi do kultury niemieckiej, ale też czeskiej (…) Patriotyzm to umiłowanie ojczyzny. A moją ojczyzną nie jest Polska, tylko Górny Śląsk”. Inna sprawa, na ile lider RAŚ tak naprawdę myśli, a na ile zależy mu na wywołaniu jedynie dyskusji i „przebiciu się” w ogólnopolskich mediach. Zresztą więcej wypowiedzi doktora Gorzelika może budzić niepokój, a zapewnienia Piotra Długosza w wywiadzie dla NGO, że autonomiści nie chcą odłączenia Górnego Śląska od Polski, a autonomię rozumieją, jako większą samorządność regionu w ramach RP, to tylko słowa jednego z liderów RAŚ w terenie. O ile mogę dać wiarę w to, co mówi i wierzy Długosz, (z moich dotychczasowych doświadczeń nie mam podstaw, aby mu nie wierzyć), to zupełnie nie wiem, co tak na prawdę myśli lider Gorzelik i jakie ma intencje, bo jako Członek Zarządu Województwa Śląskiego w kilku kwestiach zawiódł moje oczekiwania. Sądziłem, bowiem, że jako człowiek, który uważa się za „prawicowca” i mając duże możliwości ze względu na piastowane stanowisko w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Śląskiego zaprzestanie współpracy na polu kultury z byłymi komunistycznymi liderami. Stało się jednak inaczej, a współpraca kwitnie. Wróćmy jednak do głównego wątku. Gdyby, bowiem udało się usankcjonować dwie rzeczy istotne dla każdego państwa to jest naród i język, to otwiera to oczywiście drogę do odrębności terytorialnej. Być może takie są właśnie ukryte działania szefa RAŚ. Platforma Obywatelska pomaga mu w osiąganiu tych celów jak może nawet rękoma administracji państwowej – w tym wypadku opolskiego sądu. Wygląda to tak, że państwo polskie daje argument do posługiwania się sztucznym terminem „naród śląski”. Do tego cały czas czynione są starania do uznania języka śląskiego, który chcą skodyfikować i uznać, jako język mniejszości narodowej. Nowy naród – nowy język – potem nowe państwo. RAŚ przewiduje, że do 2020 r. dojdzie do pełnej autonomii. Czy na tym skończą się te tendencje? Przygotowany przez RAŚ projekt zmiany w konstytucji RP na dzień dzisiejszy nie jest zgodny z polską konstytucją i stwierdzeniem, że Polska jest krajem unitarnym. Stąd walka przy spisie powszechnym o rubrykę „narodowość śląska”. Promocja tego terminu sprawia, że ktoś, kto mieszka na Śląsku powinien się czuć tu jak we własnym państwie. Gdyby chodziło o większą samorządność dla województwa śląskiego, czy opolskiego to nie mieszkałoby się ludziom w głowach językiem czy terminem „naród śląski”. Stąd faktycznie mogę się zgodzić z Ligą Obrony Suwerenności, że to jest jakiś sztuczny twór i wymyślony do innych celów. Redaktor Pszon na łamach GW oburza się, że podczas pikiety można było usłyszeć odpowiedź „mogą się czuć Ślązakami, ale polskimi, bo nie ma czegoś takiego, jak odrębna narodowość śląska i język śląski, i że to jakiś sztuczny twór wymyślony przez RAŚ do ich niecnych… itd.” Nie wiem czy wiernie przytoczyła pani redaktor słowa uczestników pikiety, ale intencję mówiącego te słowa chyba rozumiem. Stąd warto przypomnieć słowa prof. Franciszka Marka z wywiadu udzielonego dla NGO: „Dla polskich Ślązaków sprawa narodowości nie jest prawem wyboru, tylko sprawą przyrodzoną. Narodowość i religia są sprawami boskimi, a występowanie przeciwko nim jest świętokradztwem. Zastanawiałem się, jakie są źródła naszej narodowości. Jak wiadomo, mowa ludu wyraża jego tożsamość narodową, której podstawą oprócz języka jest jeszcze religia, która jest darem Boga. Odrzucenie jednego i drugiego to hańba. Tożsamość nie jest, więc kwestią wyboru”. Nie chodzi o to, że Polska chce zakazać aktywności obywatelskiej i wyrażania własnych poglądów. Gdyby Długosz zakładał Stowarzyszenie Sympatyków Tradycji Śląskiej, pewnie nikt by nie protestował. Wszelkie działania mające na celu promocję śląskiego dziedzictwa materialnego i niematerialnego również spotkałyby się z pełnym poparciem. Sankcjonowanie idée fixe działaczy RAŚ przez Państwo Polskie, używając terminologii piłkarskiej, jest samobójem. Idąc tą drogą, co RAŚ moglibyśmy zarejestrować Stowarzyszenie Narodowości Kresowej, a każdy potocznie zwany „hadziajem”, czyli każdy Polak ze wschodu mieszkający na Śląsku miałby swoją rubrykę w spisie powszechnym.
Tomasz Kwiatek
Przeklęty świat tatuażu Jeszcze 30 lat temu zwyczaj tatuowania się – w naszym kręgu kulturowym – był ograniczony do wąskich środowisk utożsamianych z tzw. marginesem społecznym. Tatuaże nosili wówczas głównie przestępcy, narkomani i członkowie różnych subkultur młodzieżowych (skinheadzi, punki, heavy-metalowcy). Przełom XX i XXI wieku stał się jednak widownią niesamowitej wręcz popularności tatuaży. Używając pewnej retorycznej przesady, można powiedzieć, iż zaczęli tatuować się wszyscy: aktorzy, gwiazdy rocka, sportowcy, dzieci z tzw. dobrych domów.
Wedle jednej z przeprowadzonych w 1997 roku ankiet co najmniej jeden tatuaż posiadało przeszło 35 procent wszystkich graczy amerykańskiej ligi koszykarskiej NBA (wśród nich takie megagwiazdy owej drużyny jak: Michael Jordan czy Shaquille O ‘Neal). Jeśli chodzi zaś o gwiazdy przemysłu muzycznego, to tatuaże stały się wśród nich wręcz czymś w rodzaju znaku rozpoznawczego. Patrząc na zdjęcia przedstawiające rockmanów można odnieść nieraz wrażenie, iż prześcigają się oni w „ozdabianiu” swego ciała coraz większą ilością, co bardziej to wymyślnych tatuaży. Z badań przeprowadzonych w 2006 roku wynikało, iż zwyczajowi tatuowania się poddało się 40 procent mieszkańców USA w wieku od 18 do 40 lat. Na pomysł promocji tatuaży wpadł nawet przemysł zabawkarski, wypuszczając na rynek „wytatuowane” lalki – doczekaliśmy się już nawet słynnej „Barbie” z tatuażami. Inaczej mówiąc: tatuaże stały się dziś „cool” i „trendy”, a fakt ich posiadania coraz mniej kojarzy się z byciem kryminalistą czy innym „wyrzutkiem społecznym”, a staje się sposobem na naśladowanie podziwianych i oklaskiwanych przez media „celebrytów”. Warto, zatem zastanowić się nad tym, czy popularność tatuaży jest pozytywnym, obojętnym moralnie, czy może negatywnym znakiem naszych czasów? Czy modę na tatuaże należy zaliczyć do tego rodzaju mód, które są stosunkowo niegroźne i nieszkodliwe (jak jazda na wrotkach czy deskorolce) czy może kryje się za nią coś więcej?
Tradycyjna pogańska praktyka By spróbować odpowiedzieć sobie na te pytania, warto przyjrzeć się z bliska historycznemu rodowodowi tatuaży. Otóż zwyczaj robienia sobie różnorodnych malunków i znaków na ciele był przez tysiące lat popularny wśród sporej części społeczności o charakterze pogańskim, zaś pośród chrześcijan, jeśli występował to bardziej na zasadzie wyjątku niż ogólnie przyjętej normy. Tatuowanie się wśród pogan nie stanowiło bynajmniej jakiejś obojętnej duchowo praktyki w rodzaju naszych społecznych konwenansów mówiących nam, w której ręce należy trzymać widelec, a w której nóż, ale było czynnością naznaczoną w bardzo silny sposób piętnem pogańskich wierzeń i przesądów. W prymitywnych kulturach wykonywanie tatuażu należało często do szamanów oraz innych pogańskich kapłanów i kapłanek, zaś sama ta praktyka była uważana za akt magiczny, mający na celu (w zależności od poszczególnych wierzeń): wywoływanie lub wypędzenie duchów; prośba o ochronę skierowana do zwierząt, bożków, sił przyrody i kosmosu; ochronę przed czarami i urokami; zachowanie młodości bądź uzyskanie nadludzkiej siły, etc. Tatuaże były też traktowane, jako symbol oddania się poszczególnym bóstwom czy swoisty znak pozwalający na identyfikację danej osoby w zaświatach (np. Hindusi z Begal wierzyli, że dzieci pozbawione tatuaży nie będą mogły być rozpoznane po śmierci przez swych rodziców). Trudno się, zatem dziwić, iż Pismo święte zawiera jasny zakaz tatuowania się: „Nie będziecie się tatuować” (Kapł 19, 28), zaś różni papieże w historii (m.in. Hadrian I) zakazywali chrześcijanom owej praktyki, jako pogańskiej i barbarzyńskiej. Przez wieki chrześcijańscy misjonarze ewangelizujący pogańskie ludy i plemiona walczyli też z owym rozpowszechnionym tam zwyczajem. Dość wspomnieć, iż kiedy hiszpańscy konkwistadorzy zetknęli się wśród Azteków z tatuażami z miejsca uznali ową praktykę za dzieło diabła, mimo że wcześniej w ogóle nie mieli z nią żadnej styczności. Oczywiście nie znaczy to, iż do poł. 20 wieku, żaden chrześcijanin nie nosił tatuażu. Owszem zdarzało się to również wśród chrześcijan, a czasami było to nawet motywowane w chrześcijański sposób (np. niektórzy z wyznawców Chrystusa żyjący pośród muzułmanów czynili sobie tatuaże w kształcie krzyża po to by w razie śmierci zapewnić sobie chrześcijański pochówek). Nie ulega jednak wątpliwości, że przez kilka tysiącleci tatuaż był niemal powszechną praktyką wśród pogan, a jeśli zdarzał się wśród chrześcijan to nie działo się to zbyt często.
Czym tatuaże są dziś? Ktoś może rzecz, iż skoro niektóre ze zwyczajów w ciągu wieków zmieniły swą kulturową treść z pogańskiej na chrześcijańską (jak miało to miejsce np. w przypadku wielu bożonarodzeniowych i wielkanocnych symboli oraz praktyk), to nie możemy potępiać tatuaży tylko, dlatego, że niegdyś miały one zazwyczaj niechrześcijańskie znaczenie. Ten argument czasami jest słuszny, ale w stosunku do tatuowania się, jest wyjątkowo słaby, a to z kilku powodów:
Po pierwsze: nie wszystkie z rozpowszechnionych niegdyś wśród pogan praktyk i zwyczajów zostało zakazane i potępione przez Pismo święte. Nie miało to miejsca w przypadku malowania jajek (pisanek), przystrajania choinek czy też wypiekania rogalików, (co kiedyś czyniono na cześć księżyca, który był uważany przez niektórych politeistów za bóstwo). Jednak w wypadku m.in. takich pogańskich zwyczajów jak: czary, wywoływania duchów zmarłych, składanie swych dzieci w ofierze bożkom czy też tatuowanie się, mamy do czynienia z jasnym zakazaniem ich przez Pana Boga na kartach Starego i/lub Nowego Testamentu. Z tego faktu można więc wnosić, iż o ile część ze zwyczajów może być powiązana z pogaństwem tylko na zasadzie zmiennej i relatywnej (jak w przypadku pisanek, choinkowych drzewek czy rogalików), o tyle niektóre z praktyk mogą być złe i niechrześcijańskie w swej istocie. Czy tatuaże należą do tej drugiej kategorii? Chociaż niektóre z praktyk zakazanych w Starym Testamencie nie zostały potępione na wieczne czasy i dziś już chrześcijan nie obowiązują (jak np. jedzenie wieprzowiny) to jednak fakt, iż tatuowanie się zostało zabronione na kartach Biblii uprawdopodobnia tezę, iż ów zwyczaj jest zły i /lub niebezpieczny ze swej natury, a nie tylko ze względu na zmienne kulturowo-historyczne okoliczności. Prawdą jest, że starotestamentowy Boży zakaz tatuowania się nie został dosłownie powtórzony w Nowym Testamencie, ale nawet to nie jest jeszcze ostatecznym argumentem za poglądem o nieobowiązywaniu go dzisiaj. Wszak starotestamentowe zakazy seksu ze zwierzętami, czynienia ze swych córek sakralnych prostytutek oraz palenia dzieci w ofierze Molochowi też nie zostały w żadnej z nowotestamentowych ksiąg wyraźnie powtórzone, ale któż ośmieliłby się twierdzić, że skoro tak, to nie obowiązują już one chrześcijan? Poza tym, o ile niektóre ze starotestamentowych zakazów (i nakazów) zostały w Nowym Testamencie (wyraźnie lub co najmniej domyślnie) uchylonych, o tyle, żaden fragment z czterech Ewangelii, Dziejów Apostolskich, listów apostołów, czy Apokalipsy św. Jana nawet nie sugeruje, że czynienie na swym ciele malunków i znaków może być dobre, dozwolone i prawowite. Późniejsze wypowiedzi Magisterium Kościoła zakazujące tatuowania się wydaję się potwierdzać, iż owo starotestamentowe przykazanie nie należało do tych z nich, które wraz z nadejściem Nowego Przymierza straciły na swej aktualności i ważności. Nie wydaje się też zbyt prawdopodobną teza, jakoby starotestamentowy zakaz tatuaży dotyczył tylko tych z nich, które były czynione na pamiątkę zmarłych. To prawda, że Boży zakaz tatuowania się jest poprzedzony napomnieniem: „Nie będziecie nacinać ciała na znak żałoby po zmarłym” (Kapł. 19, 28), ale nie każde nacinanie swego ciała jest równoznaczne z robieniem sobie tatuażu. Nacięcie swego ciała zasadniczo polega na zadaniu sobie krwawej rany i to też było często czynione przez pogan w celu uczczenia swych zmarłych. Jednak tatuowanie się jest czymś znacznie więcej niż tylko nacięciem swego ciała, gdyż jego istotą jest pozostawienie na sobie malunków, napisów bądź graficznych symboli. Nacięcie swego ciała i tatuowanie się nie muszą, więc być jedną i tą samą praktyką, która została objęta jednym Bożym zakazem.
Po drugie: nie ma większych wątpliwości, iż przynajmniej w naszym kręgu kulturowym, zwyczaj tatuowania się, zazwyczaj sprzyja reklamie i promowaniu zła. Olbrzymia większość tatuaży przedstawia demony (lub też ich symbole w postaci np. węży czy smoków), piekło, śmierć, trupie czaszki, potwory, zoombies, przelew krwi, sceny prezentujące tortury, wyuzdaną nagość i seks oraz wulgaryzmy i bluźnierstwa. Warto też wspomnieć, że owe malunki często nie tylko, że są brzydkie i ohydne, jeśli chodzi o ich warstwę estetyczną, ale dodatkowo wydaje się, iż owa szpetota jest tu czyniona w taki sposób by z jednej strony sprawiała wrażenie możliwie jak najbardziej odrażającej, z drugiej zaś strony pociągającej i kuszącej (w sztuce coś takiego nazywa się turpizmem). Owszem istnieją tatuaże przedstawiające Pana Jezusa, Najświętszą Pannę Marię czy Aniołów, ale pomijając już nawet fakt, iż w mniejszej części mają one rzeczywiście na celu promocję chrześcijaństwa (częściej ich kontekst jest, co najmniej wątpliwy, jeśli nie wprost bluźnierczy) to przecież istnieje wiele o niebo lepszych metod ewangelizacji niż prezentowanie na swym ciele religijnych malowideł. Inaczej mówiąc: tatuaże są kolejnym ze sposobów za pomocą, których do postchrześcijańskich społeczeństw aplikowane są okultyzm, bluźnierstwa, zmysłowość, rozwiązłość, brzydota i wulgarność.
Po trzecie: tatuowanie poprzez wystawianie swego ciała na pokaz sprzyja próżności i nieskromności, a także jest formą oszpecania się, które zniekształca piękno Bożego stworzenia. Im więcej ktoś czyni na swym ciele tatuaży, tym większą pokusę będzie żywił, by pokazywać je innym, przez co też tym więcej będzie odkrywał swego ciała. Nierzadko tatuaże są nawet czynione w miejscach najbardziej intymnych lub też w ich bezpośredniej bliskości po to by uczynić ich widok bardziej prowokującym i zachęcającym. Zgodnie jednak z Bożą wolą powinniśmy się raczej skromnie ubierać, niż rozbierać i wystawiać swe ciała na publiczny pokaz. Nieskromność w ubiorze i zachowaniu wydatnie sprzyja rozprzestrzenianiu się grzechów nieczystości, a zwyczaj tatuowania się często okazuje się ich sprzymierzeńcem.
Poza tym, naturalne poczucie piękna i estetyki podpowiada nam, iż czynienie na swym ciele różnych malunków i znaków bardziej je szpeci, aniżeli wydobywa z niego piękno. Paradoksem jest, że owe oszpecanie własnego ciała często jest czynione w celu uczynienia go bardziej atrakcyjnym i pociągającym, ale nie od dziś wiemy, iż nawet brzydota potrafi być (po początkowych odruchach nakazujących odrzucenie jej) dla ludzi źródłem rozrywki.
„Strzeżcie się pozorów zła” Czynienie na swym ciele malowideł, znaków i napisów, nawet, jeśli by je uznać nie za złe i/lub same w sobie, (co byłoby dyskusyjną tezą) to niewątpliwie wciąż pociąga za sobą wiele z pozorów bezbożności nieprawości. Historyczne pochodzenie tatuażu jest ewidentnie pogańskie, praktyka ta została jasno zakazana przez Pana Boga, zaś współcześnie inspiracje i treść olbrzymiej większości tatuaży należy określić mianem złych i demonicznych. Istnieje, więc wiele ważnych powodów by trzymać się od tatuaży z daleka, a niewiele by rozważać „ochrzczenie” czy „chrystianizację” tego zwyczaju. Mirosław Salwowski
„Sobór Watykański II – Śmierć zachodniej kultury” – ks. Jan Jenkins, FSSX
Jako tytuł niniejszej konferencji wybrałem „Vaticanum II i śmierć kultury zachodniej? Chciałbym podczas niej przedstawić Państwu krytykę pewnych elementów nauczania II Soboru Watykańskiego. Prawdopodobnie słyszeli Państwo o kontrowersjach dotyczących soboru, czy nawet o odmowie zaakceptowania jego dokumentów przez Bractwo Św. Piusa X. W trakcie niniejszej konferencji chciałbym przedstawić krótką charakterystykę głównych błędów II Soboru Watykańskiego, jak również zwięzłe wyjaśnienie, dlaczego sprzeciwiają się one odwiecznemu nauczaniu Kościoła, wskazując równocześnie na ich dalekosiężne konsekwencje. Teologia nie jest jedynie abstrakcją lub czymś w rodzaju obojętnej idei, której miejsce jest jedynie na półce z książkami, ani czymś porastającym kurzem, jak starożytne dekrety. Teologia jest przede wszystkim nauką o Bogu, o Bogu, który jest naszym Stwórcą i ostatecznym Celem. Ponieważ wszystko, co czynimy jako istoty ludzkie ukierunkowane jest na jakiś cel, nasze wyobrażenie o Bogu ma bardzo poważne i daleko idące konsekwencje w każdym aspekcie naszego życia. Idee zawsze mają konsekwencje i często osądzamy je wedle tego, co oznaczają dla nas one w praktyce. Nawet Zbawiciel powiedział: Drzewo należy sądzić po owocach. Za kilka chwil zobaczymy, że konsekwencje idei promulgowanych na II Soborze Watykańskim są dla Kościoła zgubne. Są dla niego zgubne nie na podobieństwo zaniedbania czy nadużycia, ale przez fakt, że podkopują one samą naturę i strukturę Kościoła. Idee wywierają ogromny wpływ na każdą dziedzinę naszego życia, nie tylko życia duchowego, czy tego co moglibyśmy nazwać życiem wiary, ale również na to co nazywamy kulturą czy cywilizacją. Idee promulgowane przez II Sobór Watykański mają konsekwencje nie tylko dla Kościoła, ale również dla życia społecznego i ludzkiej cywilizacji. Zobaczymy również, że gdybyśmy doprowadzili te idee do ich logicznych konsekwencji, byłyby one destrukcyjne dla wszystkiego, co nazywamy kulturą Zachodniej Cywilizacji, a nawet dla cywilizacji w ogóle. Ponieważ czas tej konferencji jest dość ograniczony, a bardzo chciałbym móc odpowiedzieć na wszelkie pytania, będziemy oczywiście zmuszeni do przedstawienia jedynie krótkiego zarysu błędów Vaticanum II. W dokumentach promulgowanych przez sobór znajduje się wiele błędów, które są nie tylko sprzeczne z wiarą katolicką i Pismem Świętym, ale nawet z tym, co moglibyśmy nazwać zdrowym rozsądkiem. Podam tu pewien charakterystyczny przykład. W paragrafie 24 dokumentu Gaudium et spes sobór stwierdza, że człowiek jest jedynym stworzeniem na ziemi, którego „Bóg chciał dla niego samego, nie może odnaleźć się [on] w pełni inaczej jak tylko poprzez bezinteresowny dar z siebie samego”. Wydaje się to oznaczać, że człowiek jest stworzony dla samego siebie, a nawet, że w jakiś sposób znajduje doskonałość w „odnajdywaniu się”, jako dar z siebie samego. Pierwsze z tych twierdzeń jest całkowicie sprzeczne z Pismem Świętym, mówiącym, że wszystkie rzeczy, nie tylko człowiek, stworzone zostały dla chwały Boga (Kol 1,16). Człowiek nie został stworzony dla samego siebie, ale dla czegoś innego. Ponadto człowiek „odnajduje się”, to jest odnajduje swój cel w życiu nie w sobie samym, ale w Bogu, a konkretnie przez poznanie prawdy i życie według niej. Twierdzenie, że Bóg pragnął człowieka dla niego samego sprzeczne jest nawet ze zdrowym rozsądkiem. Kiedy mówimy „dla czegoś” mamy na myśli, „po co” lub „w jakimś celu?. Zamiar oznacza zawsze podporządkowania czegoś celowi. Twierdzenie, że Bóg „chciał człowieka dla niego samego” sugerowałoby, że Bóg uczynił w jakiś sposób człowieka samowystarczalnym, że uczynił człowieka swym własnym celem. Interpretacja taka staje się jeszcze bardziej oczywista w obliczu drugiej części cytowanego zdania: człowiek „nie może odnaleźć się w pełni inaczej jak tylko poprzez bezinteresowny dar z siebie samego”. W ten sposób „odnajdywanie się”, czyli zbawienie zyskać można by poprzez szczery dar z siebie samego. Każdy posiadający, choć trochę zdrowego rozsądku zdaje sobie sprawę, że człowiek nie jest samowystarczalny, że do osiągnięcia szczęścia potrzebuje on nie tyle siebie, co pomocy innych. Tak, więc twierdzenie to, w postaci zapisanej w Gaudium et spes, jest w oczywisty sposób fałszywe. Sprzeczne jest z tym, czego Kościół naucza o naturze człowieka, o jego statusie, jako stworzenia, sprzeczne jest też z oczywistym faktem, że człowiek nie jest stworzony po to, by odnalazł samego siebie, ale by odnalazł Boga. Jest to jedynie krótki przykład, dokumenty soborowe roją się jednak od tego typu stwierdzeń, które są sprzeczne nie tylko z wiarą, ale nawet ze zdrowym rozsądkiem. Wiele tekstów Vaticanum II jest tak niejasnych, że trudno jest zrozumieć ich prawdziwe znaczenie. Sam fakt, że po dziś dzień oczekujemy na autorytatywną interpretację tego Soboru, czy też – jak nam się dziś mówi – „hermeneutykę ciągłości”, daje nam dostateczne wyobrażenie o trudnościach w zrozumieniu, co tak naprawdę zostało w jego dokumentach zapisane. Również fakt, że teksty soboru w ogóle wymagają „interpretacji” sugeruje, że nie są one częścią Magisterium Kościoła, ale raczej, że Magisterium Kościoła wciąż musi być w stosunku do nich wykonywane. Stanowi to rażący kontrast z poprzednimi soborami, w których przypadku mówi się po prostu o wdrażaniu ich postanowień, a nie interpretacji. Jeśli sam sobór musi być „interpretowany” przez to, co nazywane jest „hermeneutyką ciągłości”, wynika z tego, że nie definiuje on niczego, gdyż magisterium polega na nauczaniu. Magisterium implikuje nauczanie, czyli jasne znaczenie, stanowiące zasadnicze przeciwieństwo wieloznaczności czy braku wyrazistości. Ze względu na ograniczenia czasowe pominiemy wiele z tych mniej znaczących twierdzeń i skoncentrujemy się na tym, co moglibyśmy nazwać zasadniczym nauczaniem soboru. Ponieważ II Sobór Watykański był wedle słów samych papieży soborem duszpasterskim, w dokumentach jego znajduje się wiele powtórzeń i kwestii niezwiązanych nawet z doktryną, ale z dyscypliną Kościoła. Jednak wielkie zmiany w życiu Kościoła, jakie spowodował, w udzielaniu sakramentów, w narzucaniu nowych i obcych praktyk takich jak spotkania międzywyznaniowe etc., nie były rezultatem samych tylko ambicji duszpasterskich. Nowe sakramenty i nowy rytuał stanowią wyraz nowej wiary i nowych przekonań. Gdyby sobór był jedynie wyrazem „odnowy’, zmiany nie musiałyby być aż tak radykalne. Za tymi zmianami kryją się jednak nowe zasady. Zmiany te są tak liczne, że w sposób oczywisty mamy do czynienia z czymś więcej, niż tylko z nowym wyrazem starych idei, przyjęte zostały nowe zasady, różne od dotychczasowych. Przyjrzyjmy się, więc głównym tematom czy też naukom soboru. Istnieją pewne doktryny soborowe, które tworzą niejako kręgosłup jego całego nauczania, serce jego innowacyjności i zarazem źródło niszczycielskiej siły. Istnieją trzy główne doktryny, które można by nazwać filarami Kościoła soborowego, promulgowane w trzech różnych dokumentach Vaticanum II. Pierwszym z nich, być może najbardziej radykalnym i rewolucyjnym, jest dokument zatytułowany Dignitatis humanae – O wolności religijnej. Drugim jest dokument o Kościele w świecie współczesnym – Gaudium et spes. Ten element doktryny określony został przez współczesnych mianem „kolegializm”, odpowiada on w istocie masońskiemu ideałowi braterstwa. Trzecim ważnym dokumentem jest dekret o ekumenizmie – Unitatis redintegratio – którego logiczną konsekwencją jest idea równości wszystkich religii.
Dignitatis humanae Dekret o wolności religijnej, noszący tytuł Dignitatis humanae, (czyli o godności ludzkiej) był jednym z ostatnich dokumentów promulgowanych przez sobór. Jego głównym autorem był amerykański ksiądz John Courtney Murray, który już przed Vaticanum II znany był ze swych heterodoksyjnych poglądów – otrzymał nawet oficjalną naganę, a w roku 1954 Stolica Apostolska nakazała mu milczenie. Zyskał jednak wpływ na sobór dzięki patronatowi kard. Spellmana, arcybiskupa Nowego Jorku. Niezależnie od historycznych źródeł tego dokumentu, interesuje nas jego istotna treść. Dzieli się on na trzy części: pierwszą; wedle, której osoba ludzka posiada prawo do wolności religijnej; drugą – dotyczącą stosunków państwo-Kościół; i trzecią – traktującą o wolności religijnej w życiu Kościoła. Nad treścią tego dokumentu prowadzone były podczas soboru żywiołowe dyskusje, których zreferowanie zajęłoby z pewnością cały czas przeznaczony na niniejszą konferencję. Skoncentrujemy się jedynie na kilku jego punktach i wykażemy, w jaki sposób doktryna jego różni się od stałego nauczania Kościoła i w jaki sposób sama w sobie zabójcza jest dla cywilizacji i kultury zachodniej. W drugim paragrafie wspomnianego dokumentu czytamy: „Obecny Sobór Watykański oświadcza, iż osoba ludzka ma prawo do wolności religijnej”. Nawiasem mówiąc, Kościół nigdy nie definiował w przeszłości żadnych „praw”, ale jedynie, jako „obowiązki”, np. obowiązek oddawania czci Bogu, obowiązek przystępowania do Komunii raz do roku, obowiązek posłuszeństwa etc. Już sam język tej deklaracji jest całkowicie obcy sposobowi, w jaki wypowiada się Kościół. Następnie dokument precyzuje, co konkretnie wolność ta ma oznaczać: „ Tego zaś rodzaju wolność polega na tym, że wszyscy ludzie powinni być wolni od przymusu ze strony czy to poszczególnych ludzi, czy to zbiorowisk społecznych i jakiejkolwiek władzy ludzkiej, tak, aby w sprawach religijnych nikogo nie przymuszano do działania wbrew jego sumieniu ani nie przeszkadzano mu w działaniu według swego sumienia prywatnym i publicznym, indywidualnym lub w łączności z innymi, byle w godziwym zakresie”. Powyższa definicja jest w kilku punktach całkowicie niejasna: nie precyzuje się na przykład, co oznacza „przymus”. Wydawać by się mogło, ze chodzi tu o przymus fizyczny, tekst jednak stwierdza „ze strony jakiejkolwiek władzy ludzkiej”, co w praktyce oznacza wszelkie formy ograniczeń nakładane przez władzę. Sobór rozwija tę myśl pisząc o wolności od przymusu zewnętrznego oraz o wolności psychologicznej. Ponieważ kara jest rodzajem ograniczenia, wymierzana jest, bowiem w celu zapobieżenie przestępstwu oraz dla jego ograniczenia, można by z tego wyciągnąć logiczny wniosek, że powinno się w ogóle odstąpić od wymierzania kary. Jeśli prawo to jest całkowicie nienaruszalne, jak stwierdza to cytowany dokument, wyklucza to również wszelkie akty, które mogłyby ograniczać je, lub przeciwnie – wspierać. Niejasne jest również, co należy rozumieć poprzez „według sumienia”. Czy wolność ta przysługuje wszystkim przekonaniom, czy tylko niektórym? Czy człowiek, którego przekonania pozwalają na mordowanie przedstawicieli pewnej rasy i całkowitą jej eksterminację może zostać skazany, czy też również te przekonania chronione są przez prawo wolności „od przymusu”? Czy przekonania te są jedynie groźnymi fantazjami szaleńca, czy też może powinny zostać w jakiś sposób uszanowane? Sam tekst stwierdza jasno, że Kościół pragnie tej wolności nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich ludzi, gdyż jest to wedle soboru prawo „wypływające z samej godności osoby ludzkiej”. Wydawać by się, więc mogło, że wolność od przymusu przysługuje wszystkim przekonaniom, bez względu na to, jak oderwane są od rzeczywistości. Sama deklaracja nie podaje jasnego kryterium, komu przysługiwać miałoby owo prawo do wolności religijnej, mówi nawet, ze obejmuje ono wszystkich ludzi. Posuwa się nawet do stwierdzenia, że „prawo do owej wolności przysługuje trwale również tym, którzy nie wypełniają obowiązku szukania prawdy i trwania przy niej”. Oznacza to, że owa wolność od przymusu przysługuje również tym, którzy nie chcą poszukiwać prawdy. Ponieważ tekst nie podaje żadnych kryteriów, w co można wierzyć, by cieszyć się tą wolnością (a w rzeczywistości stwierdza, że przysługuje ona wszystkim przekonaniom), podkreślając, że nawet ludzie złej woli wolni są od przymusu, musimy wyciągnąć z tego wniosek, że nawet socjopaci i podżegacze do ludobójstwa powinni mieć zagwarantowaną wolność nieskrępowanego głoszenia swych przekonań, wedle słów dokumentu „prywatnie i publicznie, indywidualnie lub w łączności z innymi”. Dokument dodaje wprawdzie „byle w godziwym zakresie”, zakres ten nie jest jednak nigdzie zdefiniowany ani wyjaśniony. Nie wspomina się również, kto określa ten zakres i kto może egzekwować jego przekroczenie. W kontekście „wolności od przymusu” trudno jest nawet wyobrazić sobie ten zakres, ponieważ nienaruszalność z samej definicji implikuje wolność od wszelkich ograniczeń. Widzimy, więc, że nauczanie soboru jest czymś całkowicie innym, od tego, co nazywamy tolerancją. Tolerancja związana jest raczej z cnotą politycznej roztropności w obliczu trudnego do wykorzenienia zła. Istnieje na przykład wiele przestępstw, których wykorzenienie jest niezwykle trudne, są one złem, jednak ze względu na dobro wspólne mogą być one tolerowane lub nawet ignorowane. Oto mały przykład. Niekiedy ludzie korzystają z autobusu czy tramwaju nie płacąc za przejazd. Jest za to przewidziana kara, ponieważ nie jest rzeczą sprawiedliwą korzystanie z usługi bez zapłaty. Jednak by wyegzekwować absolutne przestrzeganie tego prawa państwo musiałoby umieścić kontrolerów w każdym pojeździe, co pociągałoby za sobą koszty większe, niż kwoty pochodzące z kar. Dlatego każdy rozsądny urzędnik przeprowadzi analizę kosztów i obliczy optymalną liczbę kontrolerów stosowną do spodziewanych wpływów z grzywien. Prawo w pewnym sensie toleruje utratę dochodów, jednak jedynie ze względu na minimalny zysk w przypadku ścisłego egzekwowania prawa. Podobnie lekarz, może tolerować obecność u swego pacjenta nowotworu, ze względu na jego ogólny stan zdrowia. Oczywiście nowotwór jest czymś złym, jednak jego usuniecie mogłoby być trudne a nawet zagrażać życiu pacjenta, jeśli guz znajdowałby się w niebezpiecznym miejscu, takim jak mózg. W ten sposób często tolerujemy wszelkie rodzaje nieprzyjemnych rzeczy, jako zbyt trudne do usunięcia, albo ze względu na fakt, że ich usunięcie mogłoby spowodowywać jeszcze większe niedogodności. Tak, więc, gdy mówimy o tolerancji religijnej, nie mówimy o prawie osoby ludzkiej, ale o akcie roztropności ze strony kompetentnej władzy. Z pewnością bycie protestantem jest czymś złym – rzeczą smutną i tragiczną jest nie posiadać wiary katolickiej. Dlatego ze względu na istotę tego czynu musimy czuć odrazę do w braku wiary u innych. Jednak nawrócenia duszy nie możemy osiągnąć z dnia na dzień, jest to niekiedy bardzo trudne – a zawsze jest owocem łaski. Dlatego w państwie musimy często tolerować osoby innych wyznań, ponieważ usuwanie ich siłą mogłoby mieć o wiele gorsze konsekwencje niż szkoda, jaką już wyrządzili sobie czy też innym. Podobnie możemy siłą wymusić czyjeś „nawrócenie”, zmuszając go do przyjęcia chrztu, człowiek ten odniósłby z tego jednak więcej szkody, niż pożytku. Nie jest to kwestia prawa tej osoby do odrzucenia wiary – nie ma czegoś takiego jak prawdo do błędu – ale raczej kwestia roztropności. To kapłan kierując się roztropnością musi zdecydować, czy dana osoba jest gotowa na przyjęcie chrztu, podobnie władza świecka musi rozstrzygnąć, jak zapewnić funkcjonowanie społeczeństwa nawet wobec oczywistego zła. Tolerancja wynika raczej ze zdrowego rozsądku, czy też mówiąc ściślej, cnoty roztropności. Tak, więc deklaracja o wolności religijnej nie ma nic wspólnego z tolerancją religijną. Według tekstu soborowego wolność religijna jest „prawem” wrodzonym dla osoby ludzkiej, prawem wynikającym z jej godności. Wolność religijna nie jest nawet kwestią roztropności, ponieważ nie ma obiektywnego kryterium pozwalającego ocenić dane przekonania – obejmuje ona bez wyjątku wszystkie możliwe wierzenia. Wolność religijna nie wymaga również cnoty, nawet właściwego korzystania z rozumu – gdyż cieszyć się nią mają nawet ci, którzy – wedle słów Dignitatis humanae – „nie wypełniają obowiązku szukania prawdy i trwania przy niej”. W ten sposób prawo to przyznaje się wszystkim bez żadnych ograniczeń, ponieważ jest ono czymś wrodzonym dla osoby ludzkiej, a nie czymś, co można by regulować czy ograniczać. Nie ma również żadnego kryterium mówiącego, na czym miałoby polegać praktykowanie danego wierzenia. Mówiąc ściśle, według tekstu soborowego, szaleniec z Austrii mógłby wierzyć w ratunek dla rodzaju ludzkiego poprzez stworzenie rasy panów i byłby wolny od wszelkiego przymusu sprzecznego z jego sumieniem. Oznacza to, że powinno się mu pozwolić na oczyszczenie świata z pośledniejszych ras – a jego szczera wiara daje mu prawo do praktykowania tych przekonań nie tylko prywatnie, ale i publicznie. Jest to totalny absurd – tacy ludzie muszą być nie tylko zamykani w więzieniach wbrew ich sumieniu, ale nawet usuwani ze społeczeństwa. Niemożliwe jest funkcjonowanie społeczeństwa, które przyjęłoby tę fałszywą zasadę wolności religijnej. Gdyby realizować ją zgodnie z wytycznymi soboru, doprowadziłoby to do zniszczenia całego społeczeństwa, a nie tylko Kościoła. Gdybyśmy uznali za fundamentalne prawo człowieka prawo do wiary w jakiekolwiek dziwaczne i przewrotne idee, jakie mogłyby zrodzić się w naszych głowach, przyznając, że możemy realizować je bez żadnego przymusu, społeczeństwo nie mogłoby funkcjonować. Sama istota prawa i cywilizacji zakłada istnienie pojęcia sankcji – innymi słowy: jedne zachowania i idee są dozwolone, inne zaś nie. Mamy na przykład prawa przeciwko morderstwu i kary za ich popełnianie, ponieważ wierzymy, że morderstwo jest złem, na które nie można zezwalać. Nie ma tu znaczenia, czy morderca uważa, iż jego sumienie jest czyste, nawet wówczas zmusza się go postępowania wbrew jego sumieniu. Celem sankcji i kar jest właśnie wywarcie nacisku na tych, którzy mają złą wolę lub wypaczone sumienie. Przyjęcie zasady, wedle, której wolność przysługuje nawet tym, którzy wedle Dignitatis humanae „nie wypełniają obowiązku szukania prawdy i trwania przy niej” doprowadziłoby do zniszczenia samej istoty społeczeństwa. Nawet społeczeństwa i kultury pogańskie nie pozwalają ludziom o złej woli na propagowanie ich idei, a tym bardziej na praktykowanie ich publicznie. Akceptacja wolności religijnej w sposób, w jaki czyni to Vaticanum II, stanowiłoby wyrok śmierci na wszystko, co nazywamy cywilizacją i kulturą – a to z tego prostego powodu, że w takim przypadku żadne społeczeństwo nie będzie miało władzy przymuszać sumienia nikogo, nawet najbardziej zdegenerowanych jego członków. Co jeszcze gorsze, Dignitatis humanae stwierdza, iż zasadę tę „odnaleźć można w Piśmie świętym i w postępowaniu Apostołów” – co jest całkowicie błędne. Faryzeusze uważali zgodnie ze swym sumieniem, że mogą dokonywać w świątyni wymiany pieniędzy, dopuszczając się przy tym kradzieży. Jednak Zbawiciel nie powiedział im po prostu, że nie powinni tego robić, ale nawet wygnał ich ze świątyni – jak mówi Pismo – wygnał ich biczem ze sznurków i powywracał ich stoły. Chrystus Pan z pewnością przymusza nasze sumienia psychologicznie, jeśli nie fizycznie – grożąc ogniem piekielnym, która to groźba powtarza się w Ewangeliach ponad siedemdziesiąt razy. Pan Jezus wspomina nawet, że „jeśli Kościoła nie usłucha, niech wam będzie jak poganin i celnik”. Apostołowie wykonywali tę samą władzę, na przykład św. Paweł, który ekskomunikował kazirodcę w Koryncie. Twierdzenie, że zasadę wolności religijnej odnaleźć można w Piśmie Świętym, jest po prostu fałszywe. Pismo Święte nazywa ludzi, którzy nie zostali ochrzczeni „synami gniewu”. Zbawiciela potrzebujemy właśnie, dlatego, że człowiek pozostawiony sam sobie znajduje się w niebezpieczeństwie kary, a nie, dlatego, że posiada on jakąś wrodzoną godność. Rodzaj ludzki potrzebuje, by Zbawiciel nauczał go prawdy właśnie, dlatego, że sumienia nasze zostały wypaczone przez grzech. Kolejna część deklaracji Dignitatis humanae dotyczy stosunku państwa do religii – i stanowi w istocie rozwinięcie zasady, o której pisze w części pierwszej. Jeśli bowiem nikt nie może być przymuszany wbrew sumieniu w kwestiach religijnych, wówczas państwo musi pozostawać neutralne we wszystkim, co dotyczy religii. Twierdzi się, że państwo nie posiada kompetencji wyrokowania w kwestiach religijnych i dlatego musi pozostać areligijne. W oparciu o słowa Zbawiciela: „oddajcie Cezarowi, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga”, wnioskuje się, że musi istnieć rozdział pomiędzy Cezarem a Bogiem, pomiędzy Kościołem a państwem. Jeśli jednak dobrze się nad tym zastanowimy, sam Cezar jest stworzeniem Bożym. Również on musi zbawić swą duszę jak każdy inny. Co więcej, ponieważ jest on odpowiedzialny za wspólnotę ludzką, czyli państwo, musi on również prowadzić tych ludzi do ich ostatecznego celu, jakim jest wieczne szczęście. Nawet dobro wspólne wymaga istnienia pewnych zasad, które mają zastosowanie do całej społeczności. Na przykład zupełnie fundamentalne prawa dotyczące ochrony życia i własności wynikają z pewnych bardzo podstawowych zasad, które społeczeństwo musi akceptować. Te wspólne zasady moralności, tworzącej fundament dla dalszych praw, są wyrazem przekonań religijnych. Choć Cezar może nie chcieć być sędzią w kwestiach religijnych, w praktyce jednak czyni to każdego dnia, skazując na konkretne kary przestępców. Pojęcia sankcji, prawa i sprawiedliwości, są zasadniczo pojęciami religijnymi, odnoszą się, bowiem do tego, co uznawane jest za dobre i złe. Jeśli skazujemy mordercę czynimy to, dlatego, iż wierzymy w zakaz „nie będziesz zabijał”. Jeśli aresztujemy złodzieja, czynimy to, dlatego, że wierzymy we własność prywatną, w przykazanie „nie będziesz pożądał mienia bliźniego twego”. Te fundamentalne zasady są w istocie religijnym aspektem państwa. To właśnie te zasady tworzą fundament każdej kultury i cywilizacji – o „kulturze muzułmańskiej” mówić możemy właśnie, dlatego, że ich zasady różnią się zasadniczo od zasad chrześcijańskich. Dlatego nawet, jeśli państwo nie jest państwem otwarcie wyznaniowym, posiada jednak swoją religię. Może ono nie głosić swych zasad jawnie, a nawet udawać pewną „obojętność”, w istocie jednak obojętnym nie jest. Istnieją pewne zachowania, które państwo promuje i wspiera ze środków publicznych, oraz takie, których zakazuje oraz karze. Samo słowo „religia” oznacza wiązanie [re-ligare] poddanych zasadą moralną, albo odczytywanie na nowo [re-legere] zwyczajów ludu. Przyjęte przez państwo prawa i zwyczaje tworzą w istocie religię państwową. Dlatego kłamstwem jest twierdzenie, że państwo może obyć się bez religii. Jakąś na pewno wyznaje, nawet, jeśli nie jest ona zbyt spójna a nawet wewnętrznie sprzeczna, jej wyznawanie jest jednak konieczne dla samej istoty rządów. Prawa i zwyczaje, jakie państwo to sankcjonuje i promuje, są z definicji wyrazem jego wierzeń. Jeśli przyjrzymy się historii rodzaju ludzkiego, nie sposób w niej spotkać zjawiska takiego jak państwo bez religii. Każde plemię i lud, od początków świata po dzień dzisiejszy, wyraża swe wspólne wierzenia w prawach, jakimi się rządzi. Zmiana religii często doprowadza do zmiany konstytucji, jak to widzimy w przypadku reformacji protestanckiej, nigdy jednak w historii ludzkości nie spotykamy czegoś takiego jak państwo obojętne religijnie – ponieważ obojętność taka jest całkowitą antytezą samej cywilizacji i kultury. To właśnie religia ludu kształtuje jego kulturę, stąd twierdzenie, że państwo nie powinno wyznawać żadnej religii, równoznaczne jest z twierdzeniem, że jego obywatele nie powinni mieć kultury ani wierzeń. Dlatego przyjęcie owej zasady Dignitatis humanae oznaczałoby nie tylko śmierć kultury zachodniej, ale wszelkiej kultury. Ponieważ samo istnienie państwa bezwyznaniowego jest absurdem, oznacza to, że gdy dokumenty Vaticanum II stwierdzają, iż państwo powinno być obojętne w kwestiach religijnych, ma w istocie na myśli, że państwo nie powinno być katolickie. Innymi słowy, państwo nie powinno wyznawać otwarcie chrześcijaństwa, Dekalog nie może stanowić fundamentu jego polityki, a na naukę głoszoną przez Zbawiciela nie ma miejsca w życiu publicznym. „Obojętność” państwa nie jest w zasadzie możliwa, dlatego w praktyce zasada ta oznacza przyjęcie religii opartej na wolności i godności człowieka. Tego właśnie świadkami byliśmy po soborze – wyznaniowe państwa, jakimi były Wochy i Hiszpania, zostały na siłę zlaicyzowane, nie przez swe rządy, ale w wyniku nacisków legatów papieskich. Chciałbym zakończyć tę pierwszą cześć konferencji przytoczeniem nauczania papieskiego sprzed II Soboru Watykańskiego, słów Piusa IX pochodzących z jego encykliki Quanta cura. Oto twierdzenia potępione przez papieża, jako błędne:
„Wolność sumienia i kultu jest właściwym prawem każdego człowieka”.
„Najlepszy stan społeczeństwa jest taki, w którym władzy nie przyznaje się obowiązku powstrzymywania ustawowymi karami przeciwników religii katolickiej, jeżeli nie wymaga tego pokój publiczny”. Pod koniec encykliki, Pius IX potępia również następujące twierdzenie:
„(…) wolność sumienia i wyznania jest prywatnym prawem każdego człowieka, które należy ogłosić prawem obowiązującym w każdym dobrze urządzonym społeczeństwie”. To właśnie te trzy zasady głosi deklaracja Dignitatis humanae. Potępienie oznacza, że danego twierdzenia nie da się interpretować z sensie katolickim, moglibyśmy też dodać, że zasady te sprzeczne są zarówno ze zdrowym rozsądkiem, jak i świadectwem historycznym ludzkości. Wcielane w życie, stanowią śmiertelne zagrożenie dla porządku publicznego, wszelkiej kultury i cywilizacji.
Drugim dokumentem Vaticanum II, stanowiącym trzon nauczania soborowego, jest konstytucja Gaudium et spes. Posiada ona podtytuł „O Kościele w świecie współczesnym”, co sugeruje, że jego autorzy zamierzali przedstawić rolę Kościoła w nowych dla niego okolicznościach. Niestety, usiłując zarysować nowe formy działalności duszpasterskiej, nauczają przy tej okazji kilka fundamentalnych błędów natury doktrynalnej. Mamy już mało czasu, chciałbym jednak przedstawić kilka z nich. Na przykład w paragrafie 12 czytamy, że „wszystkie rzeczy, które są na ziemi, należy skierować ku człowiekowi, stanowiącemu ich ośrodek i szczyt”. Nie jest to prawda, ponieważ jak wiemy z naszego katechizmu, wszystkie rzeczy skierowane są ku Bogu, to On jest celem wszystkich rzeczy. Wszystko inne na tym świecie musi służyć nam, jako środek do osiągnięcia zbawienia. Stworzenie nie jest skierowane ku człowiekowi, powiedzieć należy raczej, że człowiek musi posługiwać się nimi wszystkimi, aby osiągnąć zbawienie. W paragrafie 22 znajdujemy fundamentalny błąd dotyczący natury Wcielenia: „Syn Boży, przez wcielenie swoje zjednoczył się jakoś z każdym człowiekiem”. Dokument nie wyjaśnia jednak, na czym miałby polegać ten „jakiś sposób”. Dogmatycznie pewne jest jednak, że Druga Osoba Trójcy Przenajświętszej przyjęła konkretną ludzką naturę, to jest konkretne i jedyne ciało oraz jedyną duszę. Słowo „wcielenie” odnosi się do przybrania konkretnego ciała w jedności Osoby Boskiej. Fałszywe jest, więc twierdzenie, że Wcielenie w jakiś sposób jednoczy z Synem Bożym wszystkich ludzi. Być może można by powiedzieć, że poprzez Wcielenie Chrystus Pan daje wszystkim ludziom pewną jedność celu i jedność środków do osiągnięcia zbawienia, niczego takiego jednak w Gaudium et spes nie znajdujemy. Przeciwnie, tekst wydaje się sugerować, jakoby samo wcielenie wywarło wpływ na cały rodzaj ludzki, w wyniku, czego Syn Boży zjednoczył się z wszystkimi, nawet nieochrzczonymi. Co gorsze, ten sam paragraf sugeruje pewne ubóstwienie całego rodzaju ludzkiego, niezależnie od łaski, jako skutek samego Wcielenia: „natura ludzka (…) została wyniesiona (…) do niezrównanej godności?. Jest to w istocie atrybut Boga, gdyż tylko Boska natura nie ma niczego, z czym mogłaby się równać. Takie sformułowania, które są równie niestosowne, co popychające go panteistycznego pojmowania Wcielenia, są całkowicie niekatolickie. Autorzy tego deifikującego człowieka dokumentu wydają się mieć istną obsesję na punkcie ludzkiej godności. Deifikację natury ludzkiej potwierdził nawet sam Paweł VI w mowie wygłoszonej po zakończeniu ostatniej sesji soboru 7 grudnia 1965 roku:
„Religia Boga, który stał się człowiekiem, spotkała się z religią człowieka, który czyni siebie Bogiem. Co wyniknęło z tego spotkania, z tej konfrontacji? Czy wyniknął wstrząs? Czy wyniknęła walka? Czy wyniknęła anatema? Mogło się tak zdarzyć, ale jednak nie miało to miejsca. (…) Sobór został w pełni przesiąknięty bezgranicznym współczuciem dla świata. Odkrycie potrzeb ludzkich, a są one tym większe, im większy staje się człowiek, przykuło uwagę Soboru i Kościoła. Odkrycie potrzeb ludzkich, pochylenie się nad ranami człowieka – jak Samarytanin – oto jest duchowość współczesnego Kościoła. Wy, współcześni humaniści, którzy odrzucacie transcendencję rzeczy Boskich, uznajcie przynajmniej tę zasługę i doceńcie nasz nowy humanizm, gdyż my bardziej niż ktokolwiek inny wyznajemy kult człowieka”. Wyznanie to brzmi strasznie, gdyż celem człowieka jest oddawanie czci Bogu za pośrednictwem Kościoła, a nie na odwrót. Podczas soboru nie doszło zasadniczo do wstrząsu czy konfrontacji, ponieważ samym jego programem była religia wyznająca kult człowieka, który czyni siebie Bogiem. Gaudium et spes stwierdza jasno, że wszystko powinno być czynione dla dobra człowieka (a nie ku czci Boga), a sobór – wedle słów papieża – „bardziej niż ktokolwiek inny wyznaje kult człowieka”. Podczas lektury tego dokumentu uderza nas fakt, że nie zawiera on żadnej wzmianki o porządku nadprzyrodzonym, samo słowo „nadprzyrodzony” nie pojawia się w nim ani razu. Liczni autorzy propagujący dokumenty soborowe często uciekają się do wymówki, że nauczanie Vaticanum II wymierzone było w reżimy totalitarne, które zagrażały godności rodzaju ludzkiego. Jeśli jednak przyjrzymy się historii trzech ostatnich stuleci, od wybuchu rewolucji francuskiej po dziś dzień, dostrzeżemy, że wojny prowadzone w imię ludzkiej godności pochłonęły więcej istnień ludzkich niż wszystkie inne wojny razem wzięte. Oczywiście jest obecnie znacznie więcej ludzi – na ziemi żyje obecnie ponad 10% wszystkich dusz, jakie kiedykolwiek na niej mieszkały. Jednym z fundamentalnych praw zawartych w sowieckiej konstytucji było prawo do wolności religijnej. Rzeczywistość jest brutalnym nauczycielem, a budowanie utopii na fałszywych zasadach zawsze prowadzi do tragicznych konsekwencji. Nawet obecnie prowadzi się na świecie więcej wojen w tak zwanej obronie demokracji, niż z jakiejkolwiek innej przyczyny. Ta głoszona przez Vaticanum II zasada „braterstwa” ignoruje fundamentalny fakt, że społeczeństwo ludzkie opiera się na hierarchii wyrażającej się w tym, iż pewni ludzie posiadają władzę i godności, których inni nie posiadają. Znamieniem cywilizacji, uporządkowanego społeczeństwa, jest istnienie w jego obrębie podziału kompetencji, a ów podział kompetencji z konieczności prowadzi do różnic w godności i zakresie władzy. Twierdzenie, że wszyscy ludzie są równi jest po prostu kłamstwem, ponieważ każdy z nas posiada różne cechy i zdolności, w różnym też stopniu wykorzystujemy je w praktyce. Jedynym sposobem, dzięki któremu istoty ludzkie mogłyby stać się sobie równe, jest obdarzenie ich inną cechą, przewyższającą wszystkie godności, jakie ludzie mogą nadawać sobie nawzajem. Tego właśnie dokonuje w nas łaska uświęcająca – daje nam nadprzyrodzony przymiot, który umożliwia nam osiągnięcie nadprzyrodzonego przeznaczenia. Ponieważ ta nadprzyrodzona łaska nie pochodzi od nas, ale od Boga za pośrednictwem Jego Kościoła, nadaje ona wszystkim ludziom pewną równość w odniesieniu do tego celu. Dlatego właśnie mówimy, że wszyscy jesteśmy braćmi w Chrystusie, ponieważ mamy tego samego Niebieskiego Ojca. Jednak owa nadprzyrodzona łaska nie niszczy naturalnej różnicy między ludźmi. Konstytucja Gaudium et spes, która ignoruje całkowicie porządek nadprzyrodzony, usiłuje równocześnie narzucić tę nadprzyrodzoną równość porządkowi natury. Jest to nie tylko niemożliwe, ale i zgubne i szkodliwe dla społeczeństwa. Usiłowanie pogodzenia zasady braterstwa z łaską nadprzyrodzoną prowadzi do zniszczenia zarówno natury jak i samej łaski.
Ekumenizm Ostatni dokument, o którym chciałbym mówić, jako o jednym z filarów doktryny II Soboru Watykańskiego, nosi tytuł Unitatis redintegratio, a jego przedmiotem jest ekumenizm. Omówienie jego samego wymagałoby osobnej konferencji, nasz czas jest jednak ograniczony, chciałbym, więc jedynie wskazać, w jaki sposób praktyczne wdrażanie zasad promowanych przez ten dokument zagraża istnieniu zachodniej kultury, a w zasadzie wszelkiej kultury. Jedną z fundamentalnych zasad nowego ekumenizmu znajdujemy już w konstytucji Lumen gentium, gdzie czytamy, iż „Kościół Chrystusowy trwa w Kościele katolickim”. Do tej pory definiowane to było w sposób jednoznaczny, jak to mogą Państwo znaleźć w jakimkolwiek katechizmie wydanym przez Vaticanum II, że Kościołem Chrystusowym jest Kościół katolicki. Innymi słowy, to Kościół katolicki posiada wszystkie znamiona prawdziwego Kościoła Chrystusowego, będąc jedyną i doskonałą społecznością zbudowaną przez Zbawiciela na fundamencie Apostołów – dla zbawienia dusz. Jednak nowa definicja stwierdza, że Kościół Chrystusowy trwa w Kościele katolickim, czyli że Kościół Chrystusowy jest w jakiś sposób obszerniejszy niż Kościół katolicki, że istnieją części Kościoła Chrystusowego, które znajdują się poza Kościołem katolickim. Definicja ta krytykowana była nawet podczas obrad soborowych, a obrońcy jej twierdzili, że w ten sposób sobór chciał wyrazić w ten sposób myśl, iż pewne „środki uświęcenia znajdują się poza strukturą Kościoła”. Na przykład protestanci znajdują się poza Kościołem katolickim, posiadają jednak chrzest oraz Pismo św., – które właśnie według II Soboru Watykańskiego są środkami uświęcenia. Nie jest to jednak prawda. Protestanci mogą praktykować jakąś formę chrztu, sakrament ten nie jest jednak ich własnością – należy on do Kościoła, któremu został skradziony. Zbawiciel powierzył go, bowiem Apostołom oraz ich następcom, a nie tym, którzy sprzeciwiają się Jego woli. Protestanci nie posiadają Biblii – w rzeczywistości ukradli oni święte księgi Kościołowi, a nawet odrzucili osiem z nich. Nie można twierdzić, że „oderwane wspólnoty” są środkami zbawienia, podobnie jak nie można powiedzieć, że złodziej posiada wasz paszport. Nie należy on do niego, nawet, jeśli zdarzy mu się nim posłużyć. Po drugie, nawet, jeśli sakrament będzie udzielony w sposób ważny i skuteczny – na przykład sakrament chrztu – nie oznacza to jeszcze, że środki te są prawdziwie uświęcające. Sam fakt, że wspólnoty te pozostają odłączone od Kościoła powstrzymuje działanie łaski, albo przez fakt, że ludzie ci są nieświadomi prawdziwego nauczania Chrystusa Pana, albo też postępują wprost przeciwnie do Jego przykazań. Nawet, jeśli otrzymują oni ważny chrzest, cały ich intelekt pozostaje poza Kościołem i prawdziwą wiarą. Dlatego nawet, jeśli zdarzy się, że protestant otrzyma ważnie łaskę chrztu, otrzymuje ją nie, dlatego, że jest protestantem, ale pomimo faktu, że nim jest. Protestantyzm sam z siebie nie udzielił tej łaski, powstrzymuje jedynie jej działanie, może ją nawet uczynić nieskuteczną, jeśli ochrzczona osoba zacznie żyć wedle zasad protestantyzmu. Oczywiście Bóg zawsze może doprowadzić duszę do prawdy i często jest tak, że pozostałość zdrowych zasad doprowadza człowieka do pełnego zdrowia duchowego. Jednak sam fakt, że posiada on jakieś pierwiastki życia katolickiego nie oznacza jeszcze, że jest członkiem Kościoła Chrystusowego – przeciwnie, jego kondycja definiowana jest właśnie przez to, czego mu brakuje. Kościół katolicki jest z definicji wspólnotą widzialną, a nie jakąś nieokreśloną grupą ludzi, którzy w jakiś sposób głoszą Chrystusa. Sam Zbawiciel powiedział jasno, że do Królestwa Niebieskiego wejdą nie ci, którzy mówią „Panie, Panie”, ale ci, którzy pełnią wolę Jego Ojca. Twierdzenie, że każda religia, niezależnie od swego stosunku do widzialnego ciała Kościoła, posiada „pierwiastki uświęcenia i prawdy” jest w istocie destrukcyjna dla religii w ogóle. Gdyby prawdą było, że zbawienie osiągnąć można przez praktykowanie każdej religii, nie byłoby w istocie żadnego powodu, by być katolikiem. Idąc dalej za tą logiką można by zapytać, po co w ogóle praktykować jakąkolwiek religię? Jeśli nie ma różnicy, czy wierzę w Rzeczywistą Obecność Chrystusa w sakramentach jak to czynią katolicy, czy też odrzucam tę wiarę jak protestanci, wówczas logicznie rzecz biorąc nie ma żadnego znaczenia, czy wierzę w cokolwiek. Jeśli wszystkie idee religijne są w istocie tym samym i wszystkie prowadzą do uświęcenia, wówczas najlogiczniejsze i najbezpieczniejsze wydaje się ignorowanie religii, albo przynajmniej ignorowanie wszystkiego, co jest w niej kontrowersyjnego i spornego. I tak właśnie wygląda współczesny ekumenizm: redukuje on zasady religijne do minimum, do tego, czego nikt nie kwestionuje, do tego, co nie budzi żadnych kontrowersji i może być zaakceptowane przez ludzi wszelkich wyznań. Jednak zasada ta jest zgubna i destrukcyjna dla wszelkiej kultury, zwłaszcza kultury intelektualnej. Jeśli idee religijne nie mają konsekwencji, wówczas ktoś może wyciągnąć wniosek, że żadne idee ich nie posiadają. Jeśli dla mojego szczęścia i wiecznego zbawienia nie ma żadnego znaczenia, czy jestem katolikiem czy protestantem, wówczas logicznie rzecz biorąc dla mojego przeznaczenia nie ma również znaczenia, czy wierzę w prawo grawitacji. Posługiwanie się prawami natury i technologią, dzięki którym potrafimy osiągnąć rzeczy niegdyś dla nas niedostępne, opiera się na fundamentalnej zasadzie, że pewne idee odpowiadają rzeczywistości i możliwe są do realizacji, inne natomiast nie. Cała kultura, zwłaszcza kultura zachodnia, opiera się na zasadzie, że idee mają konsekwencje, że pewne idee prowadzą do pozytywnych konsekwencji, inne zaś należy odrzucić. Jeśli zignorujemy tę zasadę, rodzaju ludzki pozbawiony zostanie jakiejkolwiek motywacji do postępu. A to właśnie owo dążenie do postępu, do poszukiwania spełnienia i realizacji celu jest siłą napędową kultury. Widzimy, więc, że naturalną konsekwencją zasady, wedle, której wszystkie religie prowadzą do zbawienia, jest śmierć wszelkiej kultury, ponieważ pozbawia ona ludzkość wszelkiej motywacji do jej tworzenia. Chrystus Pan mówi w Ewangelii, że Apostołowie, czyli Kościół katolicki „jest solą ziemi”. Jest on solą ziemi przez to, że sól nadaje smak wszystkim owocom ziemi, czyli dziełom i uczynkom ludzkim. To ta sól stworzyła z wydobywanych z kamieniołomów skał wspaniałe katedry, pomniki wiary i kultury, które podziwiać możemy po dziś dzień. To ta sól stworzyła muzykę i literaturę minionych wieków, to ta sól stworzyła katolickie narody, można nawet powiedzieć, że ludy pogańskie nigdy nie stałyby się cywilizowane bez interwencji Kościoła. Jednak Zbawiciel mówi nam również w Ewangelii: jeśli sól smak utraci, czymże ją posolić? (Mt 5,13). A potem dodaje: Na nic się już nie przyda, chyba na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi. Tego właśnie jesteśmy świadkami obecnie, drodzy przyjaciele. Nawet w czasach wielkich prześladowań, takich, jakich byliście świadkami jeszcze nie tak dawno w waszym kraju, Kościół był znienawidzony, lecz szanowany. Dziś Kościół jest ośmieszany, mieszany z błotem, deptany pod stopami – i rzeczywiście utracił on swój smak. Usiłuje przyjąć zasady, które są mu całkowicie obce. Utracił swój smak, ponieważ uważa, że sól jest zbyt pikantna dla naszych czasów. Przyjął nowy smak, zgodny – wedle słów soboru – z aspiracjami współczesnego świata. Jednak świat współczesny jest od dawna chory. Jego aspiracje nie doprowadziły do jego uzdrowienia, ale do niezliczonych wojen prowadzonych w imię utopii opartej na zasadzie ludzkiej godności. Owe zasady wolności, równości i braterstwa są wrogami nie tylko Kościoła, ale całego rodzaju ludzkiego, a Kościół i świat cierpieć będą tak długo, aż nie zrzucą z siebie jarzma tych idei, niszczących wszystkich, którzy im ulegną. Ks. Jan Jenkins, FSSX
17 stycznia 2012 W demokratycznym kasku w państwie demokratycznego prawa Demokratyczne państwo prawa, którego zadaniem jest stanowienie zasad społecznej sprawiedliwości, czyli tak naprawdę niesprawiedliwości- ma to do siebie, że uchwala ustawy demokratycznie, większością głosów, czyli wbrew zdrowemu rozsądkowi.. Bo zdrowy rozsądek nie powinien podlegać demokratycznemu głosowaniu.. On istnieje niezależnie od większościowego głosowania, tak jak prawa natury. No i co z tego, że demokraci przegłosują w Sejmie nieistnienie prawa grawitacji? Ono i tak będzie istnieć w naturze- po wsze czasy.. Tak jak zdrowy rozsądek, z którym walczą demokraci codziennie przy pomocy narzędzia destrukcji, jakim jest demokracja większościowa... Prawo demokratyczne będzie antyrozsądkowe, ale rozsądek, tak jak wolny rynek istnieje- niezależnie od większościowego szaleństwa.. Weźmy na przykład przegłosowanie i wprowadzenie w nasze życie przez „liberalną” Platformę Obywatelską obowiązku posiadania przez nasze dzieci do wieku 16 lat obowiązkowych kasków na głowach podczas jazdy na nartach. Nie dość, że posłowie demokratycznej Platformy Obywatelskiej sugerując się stanem prawnym landów Unii Europejskiej i decyzjami Komisji Europejskiej znacjonalizowali głowy naszych dzieci nakładając im obowiązkowo kaski, to jeszcze zlekceważyli wolę rodziców, którzy są przecież rodzicami swoich dzieci. Oni powinni decydować, czy ich pociechy powinny szusować w kasach, czy też bez nich..? Nieprawdaż? Oczywiście, że nieprawdaż, bo w demokratycznym państwie prawnym o sprawach i bezpieczeństwie dzieci nie decydują rodzice, ale demokratyczne państwo prawne, które wie lepiej, co na głowę powinny włożyć dzieci rodziców mieszkających w demokratycznym państwie prawnym, jako „ obywatele”. I jeszcze różni poukrywani aktywiści sączą powymyślane uzasadnienia dotyczące obowiązku posiadania przez dzieci do lat szesnastu obowiązkowych kasków, że będzie im bezpieczniej… Skoro będzie bezpieczniej szesnastolatkom, to będzie również bezpieczniej osiemnastolatkom, a jeszcze bezpieczniej dwudziestolatkom-nieprawdaż? Będzie też bezpiecznie trzydziesto i czterdziestolatkom? No, bo dlaczego ma nie być bezpiecznie innym, jak jest bezpiecznie szesnastolatkom.. Osiemdziesięciolatkom też będzie bezpiecznie? To, dlaczego demokraci większościowi wprowadzili bezpieczne kaski tylko dla młodzieży do lat szesnastu? Dlaczego ustawodawca demokratyczny dyskryminuje pozostałych, którzy też powinni być na stokach w obowiązkowych kaskach? I nie tylko na stokach, bo rzeczywiście na stokach będzie bardzo niebezpiecznie, bo funkcjonariusze straży narcianej i stokowej będą sprawdzali zawartość alkoholu we krwi narciarzy, co spowoduje nerwowość na stokach i spowoduje zwiększoną ilość wypadków. Nie wiem, czy będą sprawdzali alkomatem narciarzy w kaskach do lat szesnastu przed wejściem na stok, czy po zjechaniu ze stoku, czy może w trakcie szusowania.. Gdy oczywiście szusujący nie naruszy obowiązującej prędkości na określonym stoku.. Bo rozumiem, że następnym krokiem w kierunku bezpieczeństwa jazdy na stokach będzie poustawianie znaków ograniczających prędkość i czajenie się straży narciarskich w radiowozach za krzakami. A poza tym chodzenie obowiązkowo w kasakach powinno być zalegalizowane demokratycznie na terenie każdego kurortu, do którego przejeżdżają narciarze.. Bo przecież wypadek może się wydarzyć w każdej chwili, narciarz może się przewrócić, nieszczęście może przyjść nagle, może upaść, poślizgnąć się, tak jak Flap na bananie.. A mimo to obowiązkowych kasków w USA, podczas jedzenia bananów nie wprowadzono.. Większe uzasadnienie dla posiadania kasków na obowiązkowych głowach, pardon- oczywiście obowiązkowych kasków na głowach nieobowiązkowych, bo przecież można uchwalić, że zanim będzie musiał narciarz mieć obowiązkowy kask, musi mieć obowiązkowo głowę- ja osobiście widzę w związku z uchwalaniem poprawek sejmowych - obowiązek posiadania kasków przed „pracą„ ustawodawców, którzy przez ostatnich siedem lat uchwalili 378 nowelizacji podatkowych, wywołując- uwaga! - 12 404 zmiany w przepisach (!!!!) I to wszystko zwalają na nasze głowy jak cegły.. Obecność nowelizacji podatkowych jest wyższą forma obecności podatków w naszym życiu.. Nie licząc innych nowelizacji, które powodują spustoszenie przepisowe w naszym życiu.. Czy ktoś o zdrowych zmysłach uwierzyłby w coś podobnego??/?? 12 404 zmiany w przepisach w ciągu siedmiu lat?? Nie wiem czy są to lata chude czy lata tłuste? Tak twierdzi Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych Lewiatan.. 7 lat, czyli w latach 2005- 20011.. Czyli podczas ostatnich rządów Prawa i Sprawiedliwości i Platformy Obywatelskiej.. I tak udają, że się kłócą? Że to niby się różnią.. I jeszcze za tworzenie tego bałaganu prawnego pobierają pieniądze z budżetu państwa.. Czy to nie jest ironia losu? Za dewastowanie państwa - jeszcze grube sumy - tak jak lekarze.. Rozumiem – jeśli już - za naprawę państwa, a nie za jego deformowanie.. Przecież za sabotaż nie powinno się płacić… Chyba, że sabotaż wymienione wyżej grupy prowadzą w interesie obcych interesów i państw.. Wtedy powinny im płacić obce państwa.. Tak przynajmniej byłoby logiczniej i sprawiedliwiej.. No i przynajmniej nie ponosilibyśmy kosztów dewastacji państwa- samych kosztów finansowych, bo ostatecznie i tak obrywamy cięgi od państwa.. Sprawa kasków na obowiązkowych głowach, pardon - obowiązkowych kasków na głowach na razie nie obowiązkowych, powinna być załatwiona bardziej kompleksowo i powinna obejmować inne życiowe sytuacje, w których może znaleźć się człowiek i żeby było mu bezpiecznie.. Kaski obowiązkowe powinny być wprowadzone przez dbającą o nasze bezpieczeństwo władzę poświęcającą naszą wolność wyboru podczas jazdy nie tylko na nartach. Ale na łyżwach, wrotkach, dyskorolkach, w samochodach, w pociągach, tramwajach, samolotach czy w autobusach miejskich i wiejskich.. Przecież zdarzają się zderzenia tramwajów i wtedy pasażerowie stojący na stojąco, nieprzypięci pasami na siedząco – lecą jak piłki w kierunku przodu tramwaju, jeśli zderzenie jest od przodu, a do tyłu, jeśli zderzenie nastąpiłoby od tyłu.. Zupełnie inaczej jak w przypadku postępu, który postępuje wtedy, gdy przód idzie do przodu jak również tył idzie do przodu.. Nie wspominając o środku.. Też do przodu! Ale na szczęście jest wielu ludzi, którzy myślą podobnie jak ja, i to ludzi bardziej wpływowych ode mnie, bo przez mój blog przewija się w sposób różny, stacjonarnie i dorywczo może 5000, może 6000 osób - i to wszystko. A takich Pracodawców RP jest jeszcze setki tysięcy, póki ich wszystkich nie wykończą kolejne socjalistyczne rządy.. Dlaczego wspominam o pracodawcach? Bo właśnie niedawno Pracodawcy RP oraz „Puls Biznesu” „nagrodzili” statuetkami Gospodarczych Malin, taką statuetkę otrzymuje się za negatywny wpływ na polską gospodarkę - premiera Donalda Tuska, ZUS oraz prezesa Centrozapu Katowice, pana Ireneusza Króla.. I jakoś media tzw. mainstreamowe milczą na ten temat?? Dostać taką „nagrodę” i ją przemilczać.. Nie tylko szkodzą, mam na myśli pana premiera Tuska i ZUS, ale sabotują polską gospodarkę i szkodzą Polsce.. Jak ja dostanę w piątek nagrodę - to się nią przed Państwem pochwalę.. To chyba jasne! Tak jak przymusowe kaski i badania alkomatem, sabotują swobodną jazdę na nartach.. Jeśli oczywiście rodzice nie zadecydują inaczej.. Nie wiem jak przedstawiają się sprawy badania alkomatem.. Czy takie badanie obejmuje również młodzież do lat 16, czy tylko rodziców powyżej lat szesnastu.. No i czy badany może być w kasku podczas badania, czy musi go zdjąć.. Żeby badający mógł dokładnie spojrzeć w oczy badanemu alkomatem.. Często spojrzenie w oczy powie więcej niż wszelkie badania i dokumenty.. O co kiedyś można było spytać Cygankę, ale, od kiedy Cyganie i Cyganki znajdują się na zasiłkach państwowych - nie ma, kto powróżyć z kart i spojrzeć w oczy.. Plwajmy na tę biurokratyczną skorupę i zstąpmy do głębi- jakby to powiedział dzisiaj Mickiewicz.. A w demokratyczne kaski, demokratyczna władza i tak zakuje nas wcześniej czy później, przy każdej nadarzającej się okazji.. Wszelki totalitaryzm tak ma! WJR
Leszek Miller ws. katastrofy smoleńskiej powinien milczeć. Udział w "moskiewskiej pożyczce" odbiera mu wiarygodność Katastrofa Smoleńska była największą tragedią w powojennej historii Polski. Wypowiedziano o niej tysiące komentarzy, napisano tysiące artykułów. Komentowali ja nie tylko eksperci, politycy i dziennikarze, ale także ludzie sportu, kultury czy tzw. celebryci. Są jednak ludzie, którzy powinni milczeć przy komentowaniu tej tragedii. Choć żyjemy w wolnym kraju i teoretycznie nie ma cenzury, (choć praktyka pokazuje, że jednak pewne mechanizmy ograniczające wolność słowa coraz częściej występują), to jednak z racji przeszłych zdarzeń pewni ludzie powinni w tej sprawie milczeć. Do tych ludzi zaliczam obecnego szefa SLD Leszka Millera. Człowiek, który w 1990 roku brał udział w procederze tzw. moskiewskiej pożyczki, jest niewiarygodny w swoich opiniach, w sytuacji, gdy katastrofa miała miejsce w Rosji. Zawsze pozostaje cień wątpliwości, a nawet podejrzenie, czy słowa, które wypowiada nie są elementem spłacania długu wdzięczności za tamtą rosyjską pomoc dla jego partii. Co więcej człowiek, który przed 1989 rokiem był komunistycznym aparatczykiem, członkiem systemu władzy, która opierała się na obecności wojsk radzieckich w Polsce, powinien być ostrożniejszy w powtarzaniu rosyjskich kłamstw o katastrofie. Przypomnę, że tzw. moskiewska pożyczka polegała na przekazaniu w styczniu 1990 roku przez komunistów radzieckich polskim komunistom 1,2 mln dolarów i 500 mln starych zł. Odbyło się to z naruszeniem prawa dewizowego, a pieniądze miały pomóc w działalności Socjaldemokracji RP, następczyni PZPR. W tym przedsięwzięciu pośredniczyło także KGB. Zdaniem prowadzącej w tej sprawie śledztwo prokuratury w zwrocie 600 tys. dolarów z tej pożyczki miał pośredniczyć właśnie Leszek Miller. Według śledczych odbyło się to z naruszeniem prawa dewizowego. Kilkanaście lat temu nieistniejący już dziennik "Życie” opublikował ciekawe zdjęcie, które przedstawiało partyjne uroczystości 1 maja 1987 r. w Skierniewicach. Na zdjęciu jest Władimir Ałganow, który okazał się być radzieckim szpiegiem w Polsce, jest tam także Leszek Miller. Ałganowa pan zna panie Miller? Wczoraj Leszek Miller łaskaw był powiedzieć:
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że załoga nie powinna była lądować w tych warunkach atmosferycznych i podjęła się zadania niewykonalnego I dodawał:
Jakieś osoby postronne były jednak w kokpicie, poza tym już sam fakt obecności tak wielu ważnych gości na pokładzie samolotu - i gen. Błasika, i prezydenta Lecha Kaczyńskiego już wywierały presję na wykonanie zadania. Piloci podjęli się wykonania zadania niewykonalnego i bardzo żal tych wszystkich ludzi, którzy zginęli tak tragicznie i tak niepotrzebnie. To oczywiście kalka tez MAK-u (Moskiewska Agencja Kłamstw) o presji „głównego pasażera” i o tym, że piloci chcieli lądować za wszelka cenę. Warto też przypomnieć inne zdarzenie. 4 stycznia 2003 roku Leszek Miller, jako ówczesny premier był na pokładzie helikoptera, który rozbił się przy awaryjnym lądowaniu. Na szczęście wszyscy pasażerowie przeżyli.
Prokuratura oskarżyła pilota o umyślne sprowadzenie niebezpieczeństwa katastrofy - przez to, że nie włączył ręcznego trybu instalacji przeciwoblodzeniowej, choć na trasie przelotu występowały temperatury poniżej plus 5 stopni - i o nieumyślne spowodowanie wypadku. Po wielu latach pilot został uniewinniony.
Ale idąc tokiem przyjętym przez Leszka Millera, można się zastanawiać, czy sam fakt obecności premiera Millera na pokładzie nie był wywieraniem presji na pilota?
Leszek Miller deklarował, wielokrotnie, że gdyby miał wybierać, z jakim pilotem mógłby w trudnych warunkach atmosferycznych lecieć helikopterem, to wybrałby Miłosza. Panie premierze Miller czyżby zapomniał pan, ze trudnych warunkach atmosferycznych nie powinno się latać?
Oczywiście żyjemy w wolnym kraju i Leszek Miller może wypowiadać się w każdej sprawie. Ale wtedy mamy prawo pytać o jego wiarygodność, przypominać fakty, które dają wiele do myślenia, zwłaszcza, kiedy niektóre z nich nie do końca zostały wyjaśnione. Więc lepiej dla Leszka Millera jest czasami ugryźć się w język i postępować w myśl zasady: mowa jest srebrem, a milczenie zlotem. Marcin Mastalerek
Protest przeciwko pomnikowi "Czterech Śpiących". Ci, którzy nie znają swojej historii, są skazani na jej powtarzanie Podobno to bardzo popularne miejsce, w którym spotykają się kolejne pokolenia zakochanych. Przynajmniej tak można było przeczytać w komentarzach do sondy zorganizowanej na stronie Gazeta.pl. Z takich i podobnych, równie sentymentalnych powodów, większość internautów zagłosowała za pozostawieniem Pomnika Braterstwa Broni, popularnie nazywanego pomnikiem "Czterech Śpiących" na swoim miejscu na warszawskiej Pradze. Na stronie TVN Warszawa wynik sondy jest niemal identyczny. Rozbiórka pomnika w 2011 r. miała tymczasowy charakter i była związana z budową II linii metra. Pomnik, po renowacji, ma powrócić w okolice placu Wileńskiego. To ciekawy przykład pokazujący, jak osobiste odczucia wypierają u niektórych świadomość historyczną o wydarzeniach, które działy się w tym mieście zaledwie kilkadziesiąt lat temu. Przypomina o tym Tomasz Pisula, prezes Fundacji "Wolność i Demokracja": Proszę pamiętać, że zaledwie trzy minuty spacerem od miejsca, w które pomnik ma powrócić, znajduje się ubecka katownia, w której przetrzymywani byli m.in.: przywódcy polskiego państwa podziemnego. Tam byli też sądzeni żołnierze AK, którzy pomagali powstańcom warszawskim. Fundacja razem ze Społecznym Komitetem Protestu Przeciwko Przywróceniu Pomnika Braterstwa Broni (tzw. „Czterech Śpiących”) wraz ze Światowym Związkiem Żołnierzy Armii Krajowej przy wsparciu Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie, zwróciła się do władz Warszawy o usunięcie Pomnika Braterstwa Broni z przestrzeni publicznej stolicy i ostatecznego przekazania go do miejskiego magazynu lub do skansenu komunistycznych rzeźb w Kozłówce. W petycji wystosowanej do władz Warszawy, czytamy m.in:
Ten pomnik komunistycznej propagandy, sprzeczny z historyczną rzeczywistością, jest dla Polaków symbolem serwilizmu i hańby - tym bardziej niemożliwym do zaakceptowania, że obrażającym pamięć i godność żołnierzy AK, WiN i NSZ zamęczonych w katowniach i więzieniach NKWD i UB znajdujących się w czasach stalinowskiego reżimu w najbliższej okolicy dotychczasowej lokalizacji pomnika. Gdy 18 listopada 1945 roku uroczyście odsłaniano pomnik, kilkaset metrów dalej trwały przesłuchania, mordowano ludzi i chowano potajemnie w bezimiennych zbiorowych mogiłach. Żyjemy w czasach, w których takie fakty należy przypominać. Niektórzy usłyszą o nich po raz pierwszy, bo jest mało prawdopodobne, aby nauczono ich tego w szkole. A jest także wielu takich, którzy w internetowych sondach głosują za pozostawieniem pomnika, pomimo odsłonięcia jego prawdziwego charakteru. Podobnie, jak ludzie, którzy protestują przeciwko zmianie nazwy ulicy z powodu jej komunistycznego patrona, bo..."to kłopot z wymianą dowodu, panie". Ciekawe, czy równie gorąco protestowaliby przeciwko zmianie ul. Hansa Franka lub Joergena Stroopa albo Ludwiga Fischera. Problem z właściwą oceną dwóch totalitaryzmów, w cieniu, których wychowywali się nasi dziadkowie i rodzice, jest wciąż żywy, czego najlepszym dowodem są kontrowersje związane z Pomnikiem Braterstwa Broni. Pomnika poświęconego polsko-radzieckiemu "braterstwu". Jeśli nie nauczono was w szkole tego, czym było to braterstwo albo nie zwykliście zaglądać do historycznych książek czy pamiętników, zapytajcie wasze babcie i dziadków. Na ironię zakrawa fakt, że cokół, na którym stoją żołnierze radzieccy, miał być pierwotnie przeznaczony dla projektowanego przed wojną pomnika ks. Ignacego Skorupki, który zginął pod Ossowem w czasie bitwy warszawskiej 1920 r. Napis w języku polskim i rosyjskim, który umieszczono już w "nowej" komunistycznej Polsce brzmi:
Chwała bohaterom Armii Radzieckiej, towarzyszom broni, którzy oddali swe życie za wolność i niepodległość narodu polskiego. Pomnik ten wznieśli mieszkańcy Warszawy 1945. Obecnie cokół razem z wszystkimi pozostałymi elementami jest odnawiany za nasze pieniądze, ponieważ decyzją rady miasta Warszawy (głosami radnych PO i SLD) pomnik ma wrócić na Pragę, aby dalej upamiętniać "braterstwo broni" i towarzyszy, którzy w 1945 r. oddali życie za naszą wolność i niepodległość. Jak tłumaczy rzecznik ratusza Bartosz Milczarczyk władze miasta mają w sprawie przeniesienia czterech śpiących związane ręce:
Status prawny pomnika określa umowa międzynarodowa między rządami Polski i Rosji. Przesunięcie pomnika wymaga zgody i zaangażowania różnych instytucji. Jeżeli dobrze pamiętam, to po pierwsze musielibyśmy wystąpić do Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, rada do polskiego rządu, a ten do rządu rosyjskiego.To niebywałe, że tak haniebny pomnik, będący wyrazem naszego zniewolenia, nie może zostać usunięty z przestrzeni publicznej, ponieważ wymaga to de facto zgody rządu rosyjskiego. Pomijam już fakt, że rzecznik ratusza przedstawia ścieżkę decyzyjną w takim tonie, jakby to była droga krzyżowa lub czynność przekraczająca zdolności obecnych władz stolicy i państwa. Jeśli nasze władze nie są zdolne nawet do tego, aby po dwudziestu trzech latach od odzyskania wolności załatwić sprawę pomnika obrażającego pamięć ofiar komunizmu w Warszawie i nawet nie próbują rozmawiać z władzami rosyjskimi, to tym bardziej nie dziwmy się, że spartaczono najważniejsze śledztwo tego dwudziestolecia w sprawie katastrofy smoleńskiej. Ci, którzy nie znają swojej historii, są skazani na jej powtarzanie. Artur Bazak
Macierewicz dla Stefczyk.info: Znacznie bardziej naukowa i obiektywna analiza. Trzeba wyciągnąć wnioski personalne W raporcie MAK oraz komisji Millera stwierdzono, że słychać huk powstały w wyniku zderzenia z brzozą. Tego nie ma w tym stenogramie. Widać, że tamte odczyty były prowadzone pod pewną tezę. One miały sugerować, że uderzono w brzozę. Mieliśmy do czynienia z bardzo głęboką manipulacją. Części słów, które znalazły się we wcześniejszych stenogramach, nie ma w obecnym tekście. Jest, więc pytanie, skąd one się wzięły – mówi portalowi Stefczyk.info Antoni Macierewicz. Publikujemy fragment rozmowy:
Stefczyk.info: Jak Pan ocenia wyniki krakowskiej ekspertyzy dot. katastrofy smoleńskiej? Antoni Macierewicz: Jest to ekspertyza, przedstawienie nowych faktów, która powinna mieć znaczenie przełomowe ws. zachowania Polski ws. dramatu smoleńskiego. Gdyby zapowiedzi Prokuratora Andrzeja Seremeta zostały zrealizowane, tak by było. On powiedział, że śledztwo smoleńskie jest sprawą, która powinna być traktowana, jako najważniejsza w Polsce. Tak rzeczywiście powinno być. Jednak na razie tak nie było.
Co o tym przesądza? Zbyt mała liczba prokuratorów wyznaczona do prowadzenia śledztwa, prokurator Parulski nie dopełnił obowiązków, nie przeprowadzono sekcji zwłok, nie zabezpieczono terenu, czarnych skrzynek itp. Nie przeprowadzono wielu czynności, które powinny zostać wykonane. Pan Parulski tego nie dopilnował. To powoduje, że trzeba wyciągnąć wnioski personalne.
Kto musi odejść? Śledztwo nie może być prowadzone przez samych ludzi, którzy tym zadaniom nie podołali. Dziś w świetle nowych faktów, które pokazują, że kluczowe informacje w kokpicie przekazywał nie gen. Błasik, ale drugi pilot zgodnie z procedurami, musi dojść do zmian. Jest zupełnie oczywiste, że zespół prokuratorski powinien zostać zmieniony. Prokuratorzy, którzy dziś zajmują się śledztwem bali się przyznać oczywistych faktów.
Kto otwiera listę osób odpowiedzialnych za obecny stan śledztwa? Przede wszystkim premier Donald Tusk. On nadał postępowaniu taki kierunek śledztwa. Na liście tej musi się znaleźć także gen. Parulski, który nie dopełnił obowiązków, oraz Edmund Klich, który systematycznie wprowadza w błąd opinię publiczną. Również Jerzy Miller, który poświadczył nieprawdę w swoim raporcie, powinien się na niej znaleźć. Z tego należy jak najszybciej wyciągnąć konsekwencję oraz powołać nowy zespół śledczych, trzeba dopuścić ekspertów międzynarodowych do tego badania. To najważniejsze decyzje porządkowe, które dziś powinny zostać podjęte.
Miał Pan możliwość przejrzenia stenogramów? Jedynie pobieżnie. Szczególnie skupiłem się na ostatnich minutach.
Może Pan już powiedzieć, na ile one korespondują z hipotezą i analizą opracowaną przez prof. Biniendę w USA? Szczegółowej analizy nie przeprowadziłem na ten temat. Z ocenami takimi wolałbym się wstrzymać.
Jednak czy coś Pana zdaniem już jest warte zaznaczenia? Zaskakuje bardzo długi przelot nad radiolatarnią bliższą. Ona wysyła sygnał w kształcie stożka odwróconego. Długi czas przelotu wskazuje, że samolot mija latarnie na dużej wysokości. Tupolew przelatuje nad sygnałem 6,5 sekundy, co odpowiada około 500 metrom. To oznacza, że przelot musi mieć miejsce na dużej wysokości. To się rzuciło mi w oczy. To w pewien sposób potwierdzałoby sugestię prof. Biniendy, który wskazywał, że skrzydło Tupolewa odpadło wysoko w powietrzu.
Czy obecny stenogram różni się od poprzednich? W raporcie MAK oraz komisji Millera stwierdzono, że słychać huk powstały w wyniku zderzenia z brzozą. Tego nie ma w tym stenogramie. Widać, że tamte odczyty były prowadzone pod pewną tezę. One miały sugerować, że uderzono w brzozę. Tutaj takiej sugestii nie ma. To jest znacznie bardziej naukowa i obiektywna analiza. Końcówka wydarzeń każe raz jeszcze przyjrzeć się ustaleniom Millera i Anodiny.
Prezentowali oni również dźwięk. Nagrania również są nieprecyzyjne? One były dalekie od tego, co ustaliła pracownia krakowska. To każe się zastanowić, czy nie mamy do czynienia z manipulacją czy nie wynikają z ingerencji w materiał dźwiękowy. Przedstawiono nam inne dźwięki. To powoduje, że być może mieliśmy do czynienia ze znacznie większą interwencję w rzeczywisty zapis. Stefczyk.info
Żołnierze masowo odchodzą z armii. W 2011 roku ze służby zrezygnowało prawie 7,5 tys. wojskowych
Niemal 7,4 tys. zawodowych żołnierzy odeszło z wojska w 2011 r. - poinformowało MON. Większość pożegnała się z armią na własną prośbę, a 45 proc. nie miało uprawnień emerytalnych. Resort ocenia, że żołnierze korzystają z ofert cywilnego rynku pracy. W ocenie ministerstwa obrony wojskowi, szczególnie podoficerowie i szeregowi zawodowi, są wrażliwi na procesy zachodzące na cywilnym rynku pracy oraz dostępne tam atrakcyjne oferty zatrudnienia. Wpływ na decyzje o odejściu z wojska miała także sytuacja braku podwyżek uposażenia żołnierzy - oceniło MON w komunikacie, podkreślając, że od lipca wszyscy wojskowi dostaną po 300 zł podwyżki. Dane dotyczące odejść z armii w ubiegłym roku Ministerstwo Obrony Narodowej opublikowało na swojej stronie internetowej. Wynika z nich, że w 2011 r. z zawodowej służby zwolniono 7380 żołnierzy, czyli 7,7 proc. kadry będącej na służbie na początku roku. Oznacza to, że z mundurem pożegnał się, co trzynasty wojskowy. Liczba ta jest nieco wyższa niż podawane wcześniej szacunki - według których z wojska miało odejść siedem tys. żołnierzy. Ponad trzy czwarte odejść to skutek wypowiedzeń złożonych przez samych żołnierzy. Według danych, które resort podał na początku grudnia ub.roku, w ten sposób z armią przez cały rok pożegnało się 5731 osób (w latach 2001-2005 było to 1 - 2 tys. rocznie, między 2006 a 2008 r. 3-4 tys. rocznie, w 2009 r. - 2,5 tys.; w 2010 ponad 4,7 tys.). Ponad połowa tych, którzy odeszli z wojska, to podoficerowie (51,8 proc.), szeregowi stanowili ponad jedną czwartą (27,3 proc.), a oficerowie - ponad jedną piątą (20,9 proc.) żegnających się z armią. MON podkreśla, że 45 proc. żołnierzy, którzy odeszli ze służby w 2011 r., nie posiadało uprawnień emerytalnych. To nowe zjawisko znacznie większe niż w latach ubiegłych - zaznaczył resort w komunikacie.
Zdaniem resortu obrony silny wpływ na decyzje wielu podoficerów i szeregowych o odejściu z wojska miały również plany zmian organizacyjnych w armii, które zakładały zmniejszenie etatów w poszczególnych jednostkach. Odejścia stanowiły również reakcję kadry zawodowej na funkcjonujące w opinii publicznej nieprawdziwe informacje. Prawdopodobnie obawę budziły też nieuzasadnione zapowiedzi niekorzystnych zmian w przepisach emerytalnych, zasad naliczania wysokości należności przysługujących żołnierzom w związku z zakończeniem służby wojskowej oraz odpraw mieszkaniowych - ocenił MON. Resort po raz kolejny podkreślił, że propozycje zmian w przepisach emerytalnych nie obejmą tych, którzy już służą, a jedynie osoby, które wstąpią do służby po ich wejściu w życie.
Według danych MON w latach 2001-2005 liczba żołnierzy zawodowych zwolnionych na skutek własnego wypowiedzenia wahała się między 1 a 2 tys. rocznie. Między 2006 a 2008 r. wskaźnik ten wzrósł do poziomu 3-4 tys. rocznie, a w 2009 r. spadł do 2,5 tys. Rok później z własnej woli z armii odeszło ponad 4,7 tys. wojskowych (w mijającym roku takich żołnierzy było 5731). W połowie września MON poinformował, że powołano zespół ds. odejść pod kierownictwem doradcy ministra gen. Waldemara Skrzypczaka. Generał mówił wówczas, że w pierwszej kolejności należy zwiększyć żołnierzom dodatki motywacyjne i za wysługę lat oraz podwyższyć etaty. Według stanu na koniec listopada 2011 r. liczebność armii spadła do 94 600 żołnierzy. Jeszcze dziesięć miesięcy wcześniej w służbie było 99 778 żołnierzy. zespół wPolityce.pl
Kolejna skandaliczna wystawa w Krakowie! Zupełnie przemilczana w największych polskich mediach wystawa „Akcjonizm wiedeński. Przeciwny biegun społeczeństwa” ma przyciągać „zaangażowanymi postawami artystycznymi”. Pod opisami sprowadzającymi sztukę do „narzędzia społecznej negocjacji” na tle współczesnych przemian społecznych, kryją się zdjęcia nagich ludzkich ciał, ukrzyżowanych i obrzucanych wnętrznościami zabitych zwierząt. Kraków dopiero, co pożegnał skanaliczną wystawę Katarzyny Kozyry, a juz kolejne kontrowersyjne ekspozycje prezentuje Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie (MOCAK). Na ulicy Lipowej 4 od listopada krakowianie mogą podziwiać coś, co dyrekcja publicznego muzeum uznała za sztukę. Aby przekonać się o jej wartości, wybraliśmy się do muzeum.
DALSZA TREŚĆ ARTYKUŁU SKIEROWANA JEST DLA OSÓB PEŁNOLETNICH
Wśród promowanych pseudo-artystów znalazł się niejaki Günter Brus, Austriak, inicjator nurtu w tzw. „sztuce współczesnej” zwanego akcjonizmem wiedeńskim. Człowiek ten zasłynął performance’ami, podczas których oddawał mocz do szklanki, po czym go wypijał, wysmarowywał swoje ciało kałem, a także publicznie masturbował się i wymiotował, śpiewając jednocześnie austriacki hymn narodowy. W głównym punkcie wystawy prezentowany jest film zatytułowany… „Teatr orgii misteriów”, zawierający zapis performance’u owego „artysty”. Rozpoczyna go scena, w której grupa młodych ludzi skupiona wokół zabitej świni odtwarza rytuał modlitewny. W następnej scenie widzimy już przytwierdzoną do ściany, patroszoną świnię, której organy posłużą za chwilę uczestnikom występu do obrzucenia nagiej kobiety i mężczyzny, ukrzyżowanych w bezpośrednim otoczeniu zwierzęcia. Ich ciała, jak i wypatroszona świnia, są również stale polewane czerwoną cieczą, imitującą krew. Kolejne sceny to powtarzany schemat biczowania szczątków zwierząt i przytwierdzania do krzyża kolejnych ludzi, znów obrzucanych wnętrznościami świni. Na wystawie możemy ponadto obejrzeć kilkadziesiąt zdjęć i obrazów, w których dominują nagie ciała, stylizowane na pokryte krwią ofiary rytualnych morderstw lub psychopatycznych samookaleczeń. Jednocześnie na niektórych fotografiach obserwujemy kilkuletnie dzieci zestawione obok nagich mężczyzn. Autorzy poszczególnych „dzieł” chcą przykuwać uwagę odbiorcy jawną pornografią, zestawioną z różnego rodzaju dewiacjami seksualnymi i niebotyczną ilością farby w kolorze krwi. Na zdjęciach każdy widz muzeum może obejrzeć obrzydliwy rytuał kastracji mężczyzny, dokonywany z użyciem fragmentów ciał zwierząt. Na kolejnej ścianie muzeum widzimy kilka zdjęć rozczłonkowanych ludzkich ciał. Motywem promującym wystawę – na kilkudziesięciometrowym billboardzie oraz rozdawanych w muzeum ulotkach – jest para nagich mężczyzn oblanych różnokolorową cieczą. Na wystawę może wejść praktycznie każdy. Muzeum informuje wprawdzie o dostępności części eksponatów tylko dla osób dorosłych, ale jego pracownicy otwarcie przyznają, iż sami decydują o tym, kogo wpuścić do sal wystawowych. – Za dorosłego możemy uznać szesnastolatka, jeśli widzimy, iż zna on temat wystawy i świadomie chce na nią wejść – informują pracownicy. – Nie chcemy doprowadzać do absurdalnej sytuacji, w której musielibyśmy sprawdzać dowody osobiste przed wejściem – dodają. A więc o tym, kto może obejrzeć tak przerażające obrazy, decyduje widzimisię sprzedającego bilet. Muzeum nie jest jedyną publiczną instytucją, która wspiera bluźnierstwa, pornografię i epatowanie krwią. Wydarzenie patronatem medialnym objęły TVP Kultura i TVP Kraków! Dodatkowo, z dzieł swojego rodaka dumni wydają się być Austriacy, których Konsulat Generalny współfinansował wystawę. W 1997 roku „pseudo-artysta” Günter Brus został odznaczony Wielką Austriacką Nagrodą Państwową. PiotrSkarga.pl
Historyk: w latach 1917-53 na Białorusi zabito ok. 1,5 mln osób Na Białorusi w czasach stalinowskiego terroru z lat 1917-1953 zabito 1,4-1,6 mln osób – powiedział w poniedziałek w Mińsku historyk Ihar Kuzniacou z białoruskiego oddziału Memoriał. Zaprzeczył twierdzeniu, że nie istniała białoruska lista katyńska.
„Systematyzowałem łączną liczbę zabitych na terytorium Białorusi według poszczególnych okresów, poczynając od rewolucji październikowej do śmierci Stalina w 1953 r.: w czasie kolektywizacji, w latach 1938-39, po tzw. przejściu wyzwolicielskim Armii Czerwonej na terytorium Zachodniej Białorusi w okresie 1939-1941, podczas wojny i po niej. Jest to około 1,4-1,6 mln osób” – poinformował Kuzniacou na zorganizowanym przez niezależne środowiska historyczne i obywatelskie spotkaniu „Polityczne represje: historia i współczesność”.
Jak podkreślił, dane oficjalne mówią mniej więcej o 600 tysiącach zabitych w tym okresie. „Jest to liczba zaniżona praktycznie trzykrotnie” – ocenił. Kuzniacou zaprzeczył też słowom prezydenta Alaksandra Łukaszenki, który w listopadzie 2011 r. oświadczył, że w 1940 r. na Białorusi radzieckie NKWD nie rozstrzelało ani jednego Polaka.
„Znane są nam 5772 nazwiska oficjalnie zrehabilitowanych (osób rozstrzelanych w Mińsku). 20 proc. z nich to Polacy. Takie są dane KGB i Sądu Najwyższego” – powiedział historyk.
„Milczeć o tym dzisiaj (…) to znieważać pamięć tych, którzy polegli. Tymczasem białoruskiej listy (katyńskiej) jakoby w ogóle nie było, jakoby żadnego Polaka nie zabito na terytorium Białorusi! Ale dzisiaj już nie sposób całkowicie ukryć informacji. Są listy ukraińskie, są rosyjskie. W zeszłym roku zrobiliśmy dla telewizji Biełsat film oparty nawet na dokumentach (rosyjskiej) Federalnej Służby Bezpieczeństwa o tym, że ta lista jest. To, gdzie ona się znajduje – w Moskwie czy też została zniszczona na Białorusi – nie jest już takie ważne. Trzeba uznać sam fakt jej istnienia” – podkreślił.
23 listopada na konferencji prasowej w Mińsku Łukaszenka, zapytany o tzw. białoruską listę katyńską dotyczącą losów ok. 3800 Polaków skazanych na śmierć przez władze radzieckie w 1940 roku, oświadczył: „Przeszukaliśmy wszystkie archiwa, nie tylko KGB, ale wszystkich struktur państwowych. Tak jak obiecałem. U nas na terytorium Białorusi nie został rozstrzelany ani jeden Polak. Były tylko punkty przesyłowe. Polacy, którzy tam trafiali, byli wysyłani głównie do Federacji Rosyjskiej i być może na Ukrainę”.
„Znaleźliśmy dokumenty, list szefów NKWD, że na terytorium Białorusi nie rozstrzelano ani jednego Polaka” – dodał.
Kuzniacou podkreślił, że w ciągu ostatnich 17 lat na Białorusi nie obroniono ani jednej pracy naukowej z historii na temat represji stalinowskich. Co więcej, w żadnej nie napisano nawet rozdziału na ten temat. „Wszystkie badania są prowadzone z inicjatywy pojedynczych osób, które tego zadania nie miały powierzonego ani przez państwo, ani w ramach jakichś projektów naukowych. Jedynym źródłem informacji o represjach na Białorusi są badania prowadzone indywidualnie” – podkreślił. Jak zaznaczył, w latach 90 problematyką represji na Białorusi zajmowało się 10-15 historyków. „Teraz zostało dwóch-trzech” – powiedział. PAP
Za: Kurier Wileński (17 sty 2012)
Posłowie dostaną nowy budynek za 55 mln zł Polski Sejm się rozbudowuje. Nie bacząc na kryzys Kancelaria Sejmu wyda 55 milionów złotych na nowy budynek sejmowych komisji. Sześciokondygnacyjny biurowiec stanie tuż obok kompleksu sejmowego – podaje rmf24.pl. Nowy budynek o powierzchni 10 tys. m2 ma posiadać 8 dużych sal komisyjnych oraz 100 gabinetów. Budowa nowego biurowca powinna ruszyć pod koniec przyszłego roku. Posłowie dostaną nowe sale i gabinety za 3 lata – na koniec obecnej kadencji Sejmu – podaje rmf24.pl. Posłowie pracują w ciasnocie, nie mają też miejsca do pracy indywidualnej, na jednego posła przypada 2,2 m2 powierzchni biurowej – przekonuje do budowy Jan Węgrzyn, wiceszef Kancelarii Sejmu. Za: niezalezna.pl (2012-01-17)
Radosław Sikorski przyznał oficjalnie, że Charles Crawford był współtwórcą berlińskiego przemówienia Minister Sikorski potwierdza: Charles Crawford, były ambasador Wielkiej Brytanii w Polsce, prywatnie zwolennik opozycyjnej wobec obecnego brytyjskiego rządu Partii Pracy, był współtwórcą berlińskiego przemówienia polskiego ministra. W odpowiedzi na moją interpelacje poselską (pismo ministra Sikorskiego SM2113/2/12/2567, z dn. 5.01.2012), minister napisał:
Angielska wersja tekstu była opracowywana m.in. z udziałem pana Ch. Crawforda. Jednocześnie minister bierze pełną odpowiedzialność za stronę merytoryczną i retoryczną tego wystąpienia. Druga ważna informacja, którą udało mi się uzyskać, to potwierdzenie, iż konsultacje z p. Crawfordem nie były przyjacielską pomocą i konsultacją na zasadzie wolontariatu. Były ambasador otrzymał za nie wynagrodzenie z pieniędzy publicznych, (czyli naszych). Suma wynagrodzenia, jak pisze pan minister, nie może zostać upubliczniona ze względu na ochronę prywatności beneficjenta. Informuje jedynie, że średnio za tego typu usługi ministerstwo wypłacało w roku 2011 sumę 723 złotych brutto, co dało kwotę łączną w wysokości 190 920, 40 brutto, (co, statystycznie oznacza, że w 2011 roku MSZ zamówiło 264 ekspertyzy, w każdy dzień roboczy, co najmniej po jednej). Rodzą się, więc dodatkowe pytania:
- czy powinniśmy przeznaczać publiczne pieniądze przeznaczone na prowadzenie polityki zagranicznej, na konsultacje wystąpienia polskiego ministra z byłym brytyjskim ambasadorem w Polsce, wystąpienia o nieokreślonym charakterze (sam minister wielokrotnie zmieniał interpretację tego faktu: od oficjalnego stanowiska rządu po prywatny wkład w debatę o przyszłości Europy)?
- dlaczego tekst ten znał wcześniej b. ambasador Wielkiej Brytanii w Polsce, a nie np. posłowie z Komisji Spraw Zagranicznych?
- czy był on zobowiązany do zachowania tekstu w tajemnicy, czy mógł podzielić się nim z osobami trzecimi, a jak wiadomo przyjaciół ma wielu od Moskwy (gdzie był zastępcą ambasadora) po Waszyngton?
- jaki wpływ miały konsultacje p. Crawforda na pojawienie się w przemówieniu m.in. zdecydowanej krytyki linii politycznej premiera Camerona i tych słów skierowanych w jego kierunku:
Czy jesteście pewni, że rynki będą zawsze dla Was przychylne? Wolelibyśmy widzieć Was w strefie euro, ale jeżeli nie możecie do niej przystąpić, pozwólcie nam iść dalej. Proszę Was też o to, żebyście zaczęli tłumaczyć Brytyjczykom, że decyzje europejskie nie są dyktatami Brukseli, ale wynikają z porozumień, w tworzeniu, których dobrowolnie bierzecie udział.
Czy to jest linia polskiej polityki zagranicznej, czy opozycji labourzystowskiej? Warto temat drążyć. Suwerenność to także samodzielność intelektualna i zdolność do samodzielnego formułowania własnych wystąpień.
Krzysztof Szczerski
Oto dowód manipulacji i oszczerstw pod adresem gen. Błasika. Kluczowa strona stenogramu Na załączonym zdjęciu prezentujemy tę stronę stenogramu sporządzonego przez krakowskich ekspertów, z której jednoznacznie wynika, że:
- słowa „Sto metrów” (o godz. 8:40:44,5) przypisywane do dziś gen. Błasikowi wypowiedział II pilot Robert Grzywna
- na wysokości 100 metrów załoga – ZGODNIE Z PRZEPISAMI - znajdowała się długo - przez 7 sekund, po czym – prawdopodobnie nie widząc ziemi, zdecydowała się odejść na drugi krąg. To jednoznaczny dowód dotychczasowych kłamstw odnoszących się do rzekomej obecności gen. Błasika w kokpicie TU-154M. Przypomnijmy – prokuratura jednoznacznie podkreśliła, że nie istnieje żaden dowód, żadna opinia stwierdzająca, że gen. Błasik był obecny w kokpicie.
Upada, więc teza o naciskach, upada też teza o błędnym odczytywaniu wysokości przez załogę. Do tej pory uważano, że tylko gen. Błasik poprawnie odczytywał wysokość. Teraz okazuje się, że głos w dwóch kluczowych momentach należał do drugiego pilotoa Roberta Grzywny. Czy minister Miller, którego komisja twierdziła coś innego, odważy się odnieść do tych informacji? zespół wPolityce.pl
Zachodnia Polska ciąży ekonomicznie ku Niemcom Zachodnia Polska ciąży ekonomicznie ku wschodnim landom Niemiec....Cała nadzieja w europejskich elitach, w ich intelektualnej, politycznej i moralnej sile. Jest to oczywisty truizm. System dróg, który integruje Ziemie Zachodnie z Berlinem, szybko rosnącą już pięciomilionową metropolią. Za to ten sam system dróg, a raczej ich braku odcina Ścianę Wschodnia od reszty Polski. O tym, że nie jest to przypadek świadczy identyczna sytuacja na Ukrainie, gdzie system dróg integruje wschodnia Ukrainę z Rosją, a ich brak na zachodzie dezintegruje Ukrainę Zachodnią z reszta kraju. Temat ten omówiłem już wcześniej „Z mapy widzimy ze szybciej dojedziemy z Wrocławia do Berlina niż do Warszawy. Również Krakowa prawdopodobnie szybciej będziemy w Berlinie niż w Lublinie. Nie wspomnę o świetnym połączeniu Szczecina z Berlinem, czy Poznania „....(więcej)
Tekst Koźmińskiego akceptuje taki stan rzeczy. Co więcej nawołuje do tworzenia jeszcze większej biurokracji, jeszcze większej liczby regulacji duszących Europejczyków? Panegiryk obłąkanego socjalizmu regulującego wszystko. Ludzie w całej Europie potrzebują wolności, ekonomicznej, osobistej, potrzebują realnej demokracji. Socjaliści typu Koźmińskiego w gruncie rzeczy gardzą ludźmi, tą tłuszczą, którą już za chwilę pozbawi się resztek praw politycznych. Kosmopolici, czy zwykli stręczyciele nowego niemieckiego ładu Unii Europejskiej Narodu Niemieckiego, IV Rzeszy. Koźmiński „zachodnia Polska ciąży ekonomicznie ku wschodnim landom Niemiec. Wobec swobodnego przepływu kapitału, towarów, usług i ludzi regulacje poszczególnych rządów państw narodowych okazują się najczęściej coraz mniej istotne „....”integracja fiskalna powinna doprowadzić z kolei do powstania ogólnoeuropejskich mechanizmów regulacyjnych „....”Wspólna regulacja może i powinna obejmować wspólne polityki w takich kluczowych obszarach jak: badania naukowe, edukacja, ochrona środowiska i zdrowia, przedsiębiorczość, imigracja, obronność.„....”Musi to oznaczać wyłonienie wspólnych organów regulacyjnych wyposażonych w budżety i sankcje „....”Cała nadzieja w europejskich elitach, w ich intelektualnej, politycznej i moralnej sile. „...(źródło).
Ilustracją wypowiedzi Koźmińskiego jest rozpaczliwa alternatywa Ziemkiewicza „Jestem skłonny zgodzić się z Sikorskim, że ważna dziś jest dla nas cywilizacyjna modernizacja, a nie mesjanistyczne wizje narodu niosącego wolność ludom Wschodu. Ale pojęcie „modernizacja” wymaga ukonkretnienia. Jaka jest cena, za którą warto zapłacić ograniczenie ambicji i wejście w rolę państwa satelickiego Niemiec? Jaki stopień samodzielności jesteśmy w stanie wywalczyć?„...(więcej)
Zasadniczym problemem, z którym musi się zmierzyć polskie społeczeństwo jest spychanie go przez Niemcy socjotechniką, inżynieria społeczną w stronę narodu niewolniczego który po germanizacji ma w całości poza wąską grupa współczesnych folksdojczów i cynicznych konformistów stać się klasami niższymi niemieckiego społeczeństwa. System podatkowy Unii, socjalistyczna biurokracja robią z Unii Europejskiej więzienie narodów. Nie ważne, gdzie, w jakim państwie europejskim znajdzie się Polak i tak system regulacji i kontroli będzie służył okradzeniu go z jego pracy i transfer bogactwa do centrum politycznego i ekonomicznego, do Niemiec. Główny polski ideolog niemieckiej Europy, przeciwnik demokracji, optujący za przyznaniem Niemcom prawa do autorytarnej władzy nad narodami europejskimi tak pisze w swoim artykule zatytułowanym „ Nowy porządek w Europie „...”Europa nie pogrąży się w ciemności, ale z kryzysu Unii, prawdopodobnie na bazie unii walutowej, może nie całej, wyłoni się jej nowy polityczny i gospodarczy kształt. „....”Z jednej strony mamy tych, którzy coraz głośniej twierdzą, że za fasadą kolejnych programów ratunkowych oraz walki z kryzysem powstaje jakiś rodzaj oświeconej, absolutystycznej władzy z siedzibą w Pałacu Elizejskim oraz berlińskim Kancleramcie – le Groupe de Francfort (Grupa Frankfurcka). Używając UE i MFW, obala on oporne demokratyczne rządy, narzuca drakońskie programy reform, buduje plany nowych europejskich rozwiązań, nie pytając nikogo o zdanie. Jego działania w istocie relatywizują lub całkiem podważają demokratyczną wolność suwerennych państw oraz narodów. „....”Jest nią nowa kultura stabilizacji i bezpieczeństwa, o której tak często i tak chętnie w ostatnim czasie mówi Angela Merkel „....”I czy dzisiaj nie da się stwierdzić, że narodowe polityki gospodarcze oraz społeczne, dyktowane przez demokratyczne wyroki obywateli, może i są wyrazem suwerennej wolności, ale w efekcie na południu Europy przyniosły przede wszystkim korupcję, życie ponad stan, bezrobocie, zadłużenie państwa, a dalej stały się śmiertelnym zagrożeniem dla ekonomicznej i społecznej stabilności całej Europy? „.....”Na fundamencie euro, albo na jego gruzach, powinien powstać zarządzany w nowy sposób, bardziej autorytatywnie, obszar bezpieczeństwa, wzrostu oraz rozwoju. Niektórzy nazwą go europejskim państwem rozwojowym, inni przypomną sobie w tym kontekście o starym niemieckim pojęciu Leistungsraum. „....”Chodzi tak czy inaczej o nowy sposób rządzenia, który przywróci wewnętrzną stabilność oraz globalną konkurencyjność. Autorytatywność tego nowego sposobu rządzenia nie musi wcale – i nie będzie – oznaczać łamania prawa. Współcześni filozofowie polityki z różnych stron, Habermas, Gray czy Rawls, już dawno odkryli, że możliwa jest autorytatywna władza zachowująca praworządność. Dotąd jednak widzieli ją, jako fenomen możliwy tylko poza Europą. Dlaczego jednak w stanie wyższej konieczności, jakim jest kryzys, nie miałaby zawitać także do nas?„....(więcej)
Polecam przeczytanie całego tekstu Koźmińskiego. Bełkotliwego tekstu, w którym uważa, że więcej socjalizmu, regulacji, z jednej strony, ograniczenie demokracji, praw politycznych Polaków i innych Europejczyków będzie służyło rozwoju gospodarczemu. Na koniec chciałbym podsumować teksty Cichockiego i Koźmińskiego szokującym tekstem Ziemkiewicza
„W największym skrócie − takich samych, jakich używają Niemcy. Przecież niemiecki podatnik łoży, co roku ogromne sumy na działalność lobbystyczną swego kraju nad Wisła. Prawie wszystkie nadwiślańskie think-tanki utrzymują się z niemieckich grantów. Elity akademickie, czy raczej ta ich część, która zasługuje na nagrodę za dobre zachowanie, żyją z zaproszeń na niemieckie uniwersytety, pisarze z tłumaczeń i stypendiów fundowanych przez rozmaite niemieckie instytucje państwowe i samorządowe, podobnie atrakcyjne oferty dotyczą innych liderów opinii. Powszechność tego zjawiska sprawiła, że Polacy właściwie go już nie zauważają − nie budzi zdziwienia ani tym bardziej sprzeciwu, jeśli w funkcji niezależnych ekspertów objaśniających nam, co powinniśmy robić dla dobra wspólnej Europy występują pracownicy niezależnych instytucji finansowanych w całości z budżetu państwa ościennego „....(więcej)
Marek Mojsiewicz
W TVN24 zaczęło się odwracanie kota ogonem
Michał Setlak: Nie mamy pozytywnej identyfikacji żadnej z wypowiedzi, jako wypowiedzi generała Błasika natomiast w stenogramie są wypowiedzi, których nie przypisano żadnej osobie. Jest napisane "głos mężczyzny" i to oznacza, że to również może być generał Błasik. Nie wiadomo na pewno, kto to był i mogła to powiedzieć niemal każda z osób znajdująca się w kokpicie
Tomasz Białoszewski: Już wiemy, że w niektórych miejscach jest podany głos mężczyzny, niezidentyfikowany głos mężczyzny. Z jednej strony można yyy.. wysnuć wniosek ze nie został yyy… ta czy inna wypowiedź nie została przypisana yyy… na przykład Panu generałowi Błasikowi, ale też w sposób jednoznaczny nie zostało to wykluczone yyy…, co świadczy o tym, że sprawa ta jest ciągle sprawą otwartą. Nikt też nie kwestionuje no poza zwolennikami spiskowej teorii, fizycznej obecności Pana generała Błasika w kokpicie w ostatnich sekundach lotu w chwili katastrofy.…. Wtórną w pewnym sensie dla mnie czy dla naszej spółki autorskiej „Ostatniego lotu” kwestią jest sama obecność w kokpicie Pana generała Błasika, ponieważ jak mówię odpowiedzialność za yyy… katastrofę, a ona według naszej tezy jej przyczyny sięgają 10 lat wstecz, rozkłada się na bardzo wiele osób, podmiotów i osób w tym również, co podkreśliłem wcześniej niestety nieżyjącego już dowódcę Sił Powietrznych, który według naszych informacji nadzorował, był zainteresowany przebiegiem szkolenia doborem pilotów yyy… na yyy… latających na Tu 154M na Tupolewach w związku z powyższym to może yyy… świadczyć, że jeśli gdzieś po drodze zostały popełnione błędy to te błędy albo nie zostały dostrzeżone, błędy w procesie szkolenia, a zostały popełnione, bo o tym było szeroko, - szeroka była – szeroko mówione wcześniej to nie zostały one dostrzeżone bądź zostały zlekceważone. To nie są wbrew pozorom przeciwstawne yyy.. sobie yyy… tezy i yyy… i zgadzam się tu absolutnie z tezą wypowiedzianą przez Michała Setlaka, że ta obecność jest rzeczą wtórną yyy… Pan generał Błasik gdzie by nie był w tym momencie, był odpowiedzialny za ten lot, jako dowódca Sił Powietrznych i podkreślę raz jeszcze, strażnik bezpieczeństwa lotów na wszelkich typach statków powietrznych w naszymkraju. Krew człowieka zalewa jak słyszy się takie pokrętne tłumaczenia wylewające się z telewizorów. Będą teraz dalej walili w ten sam ton z tego samego bębna, co dotychczas - tym razem tłumacząc, że w stenogramach nie ma jednoznacznych dowodów na nieobecność generała Błasika, gdyż są luki w identyfikacji głosów, a to świadczy, że on tam był. Chyba jutro kupię hurtowo trochę białych rękawiczek, by można było honorowo upuścić trochę krwi z tych łajdaków. Stanzag
Dramat na rynku pracy
1. Po wyjątkowo trudnej sytuacji na rynku pracy w roku 2011 spowodowanej drastycznym ograniczeniem środków z Funduszu Pracy na aktywne formy ograniczania bezrobocia, samorządy powiatowe liczyły, że rok 2012 będzie pod tym względem lepszy od poprzedniego. Nic takiego się nie stało, środki na ten cel będą zaledwie o 0,2 mld zł większe i wyniosą około 3,4 mld zł, co oznacza, że w dalszym ciągu aktywne formy ograniczania bezrobocia będą finansowane na poziomie 50% wydatków na ten cel w roku 2010. Przypomnę tylko, że w zarówno w roku 2011 jak i 2012 Minister Rostowski regularnie przejmuje część środków Funduszu Pracy i przeznacza je na zmniejszenie poziomu deficytu sektora finansów publicznych. W roku 2011 była to kwota ponad 3 mld zł w roku 2012 będzie to kwota powyżej 2 mld zł.
Mimo tego, że protestują pracodawcy (złożona skarga do Trybunału Konstytucyjnego), którzy odprowadzają na Fundusz Pracy 2,45% podstawy wymiaru od wynagrodzenia każdego zatrudnionego przez siebie pracownika, że pieniądze są wykorzystywane niezgodnie z celem, na który zostały wpłacone, szef resortu finansów nic sobie z tego nie robi.
2. Przy tym regularnym ograbianiu Funduszu Pracy przez Ministra Rostowskiego, gwałtownie pogarsza się sytuacja na rynku pracy. Bezrobocie w styczniu 2012 roku wzrośnie według prognoz o około 140 tysięcy i przekroczy 2,1 mln osób. Stopa bezrobocia wyniesie przynajmniej 13,2 %, a w miesiącu lutym osiągnie poziom 13,5%, a bezrobocie w liczbach bezwzględnych zbliży się do 2,2 mln osób. Te dramatyczne procesy na rynku pracy mają miejsce przy wzroście gospodarczym, który w roku 2011 wyniósł aż 4% PKB a w roku 2012 ma sięgać 3% PKB, a Polska jest jednym niewielu krajów UE, w którym ten wzrost jest wyraźny. Jeżeli dołożymy do tego informację, że rządząca koalicja PO-PSL właśnie przeforsowała w Sejmie ustawę o wzroście składki rentowej po stronie pracodawców o 2 punkty procentowe, co powiększa tzw. klin podatkowy i czyni zatrudnienie jeszcze droższym niż do tej pory, to ta informacja dopełnia tylko czary goryczy. Wprawdzie rządzący zakładają, że na koniec roku bezrobocie ma być wyraźnie niższe, ale nic nie zapowiada, aby taki proces wyraźnego zmniejszania poziomu bezrobocia w roku 2012 mógł mieć miejsce. Spowolnienie gospodarcze a w szczególności zakończenie przygotowań do Euro 2012 spowoduje gwałtownie ograniczanie procesów inwestycyjnych (szczególnie przy budowie dróg), a to może mieć tylko negatywny wpływ na sytuację na rynku pracy.
3. Źle to wróży wszystkim funduszom zależnym, od wielkości zatrudnienia i wysokości funduszu płac. Zarówno wpływy do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, Narodowego Funduszu Ochrony Zdrowia, czy Funduszu Pracy zależą właśnie od ilości zatrudnionych w gospodarce. Im jest ich więcej tym wyższe wpływy do tych funduszy, im jest ich mniej tym wpływy są mniejsze. Co więcej za bezrobotnych składki do tych funduszy musi odprowadzać budżet państwa, co powoduje powiększenie wydatków budżetowych, a w konsekwencji i deficytu budżetowego? Nie najlepiej wróży to także nastrojom społecznym. Wypowiedzi Premiera Tuska i Ministra Rostowskiego o tym, „że kryzys przeszliśmy suchą nogą” czy że „jesteśmy zieloną wyspą” powodują określone oczekiwania społeczne. Ci, którzy w ciągu ostatniego roku stracili pracę, spodziewają się, że już za chwilę odblokuje się rynek pracy i będzie można znaleźć pracę stosunkowo szybko. Nic bardziej błędnego, jak wynika z prognozy przygotowanej przez rząd nowych miejsc pracy będzie jak na lekarstwo.Może to spowodować kolejną falę emigracji zarobkowej szczególnie młodych ludzi wchodzących na rynek pracy tak jak to było zaraz po naszym członkostwie w Unii Europejskiej. Pewnie już nie tak wielką jak wtedy, ale wręcz dramatycznie niekorzystną dla przyszłości naszego kraju. Zbigniew Kuźmiuk
A luta continua! Legenda głosi, że w osławionym referendum w 1947 roku Kraków, jako jedyny nie głosował 3 × TAK”, lecz „2 × TAK, raz NIE”. Jest to nieprawda: np. w Poznaniu było więcej takich głosów – a także pełno głosów 1 × TAK, 2 × NIE”, a nawet „3 × NIE” (Tak! Wielu Wielkopolan wolało nie mieć Ziem Odzyskanych – byle nie mieć również socjalizmu...) - jednak, jak wiadomo, nie jest ważne, kto jak głosuje – tylko: kto liczy głosy. Tak czy owak: w Krakowie wyniki podano uczciwie – no, i Siły Postępu uznały, że coś trzeba zrobić z „gniazdem reakcji”. Postanowiono postawić tam Nową Hutę – by postępowy żywioł robotniczo-chłopski podmył fundamenty Ciemnogrodu. Niestety: robotnicy zdradzili sprawę Postępu. Okazało się, że wcale nie chcą rewolucji, tylko chcą się wzbogacić i zostać burżujami. Rozczarowana Lewica postanowiła stworzyć Nowy Proletariat – z tych skrzywdzonych, którzy zbiorą się i rozsadzą Burżuazyjne Społeczeństwo. I od 30 lat pracowicie budują taki Ersatzproletariat – z niedopieszczonych kobiet dowodzonych przez „feministki”, z niezadowolonych homosiów dowodzonych przez (tfu!) „gejów”, zwariowanych ekologów dowodzonych przez niedojrzałych Czerwonych, czyli „Zielonych”, niezadowolonych Żydów dowodzonych przez zawodowych anty-anty-semitników, niezadowolone mniejszości narodowe dowodzone przez anty-rasistów - czyli Tęczową Koalicję. I mają, niestety, pewne sukcesy. Nie wiem, czym się znów Kraków naraził Siłom Postępu – przecież, jak Partia kazała, posłusznie wybrał panię Grodzkię do Sejmu - ale w każdym razie nakazały one tow.Jackowi Majchrowskiemu wzmóc pracę ideologiczną by podnieść świadomość społeczną Krakusów. Pan Prezydent kazał więc opracować "Miejską strategię przeciwdziałania rasizmowi", w ramach której z'organizuje dla urzędników „warsztaty”, które „będą dostępne również dla przedstawicieli policji, straży miejskiej, sądów, prokuratury, kuratorium i przedstawicieli klubów piłkarskich”. Czyli, krótko pisząc: wszystkie zdrowe siły Narodu przeciwko reakcji! Jak donosi „Trybuna Ludu” - pardon: „Gazeta Wyborcza”: „Kraków to pierwsze miasto w Polsce, które będzie miało taki dokument”. Ma być on "katalogiem obowiązków i ciężaru odpowiedzialności za ich wykonanie". Strategia „określi też sposoby prowadzenia działań prewencyjnych, rodzaje reakcji na poszczególne zachowania”. Krótko pisząc: gdy taki Korwin-Mikke skrzywi się na widok dwóch obściskujących się na ulicy (tfu!) „gejów” - to podejdzie dwóch strażników miejskich – a dalej wiadomo: prokuratura, sad i wyrok. Na razie pewno w zawieszeniu – co wnoszę stąd, że Straż Więzienna nie została zaproszona na „warsztaty”. Jak widać: nie tylko „Walka trwa!” - ale i w miarę postępów w budowie euro-socjalizmu walka klasowa się zaostrza. A Kraków został czołowym oddziałem Frontu Jedności Tęczowych Mas! JKM
D***kracja i prawdziwa d***kracja Mamy kolejną odsłonę farsy p/t: „pogłębianie d***kracji” . Oto laureat Pokojowej Nagrody Nobla, p.Mahomet El-Baradei wycofał swoją kandydaturę na prezydenta Egiptu, oświadczając: „Moje sumienie nie pozwala mi nadal kandydować na urząd prezydenta lub na inne oficjalne stanowisko, chyba, że w Egipcie zapanuje prawdziwa d***kracja”. Jego zdaniem egipska polityka jest wciąż pełna pozostałości obalonego reżimu, a przygotowania do opracowania nowej konstytucji legły w gruzach. Różnica między „d***kracja” a „prawdziwą d***kracją” polega na tym, że w d***kracji L*d wybiera, kogo chce – i najczęściej jest to patentowany idiota, który zachowuje się i wygląda jak przeciętny człowiek z L**u – albo cwaniak, który przy zaangażowaniu sporej dozy inteligencji zdoła przekonać wyborców, że jest jeszcze głupszy, niż najgłupszy z nich. Natomiast „prawdziwa d***kracja” - to ustrój, w którym niezależnie od tego, co chce L*d, wybiera prezydentem p. Mahometa El-Baradei. Szczerze pisząc: nie wiem, co gorsze... Trzeba, bowiem pamiętać, że w monarchii Król ma pewien cel: chce, by Jego kraj był coraz bogatszy i coraz ludniejszy – bo przecież będzie nim władał Jego syn, wnuk i prawnuk. Natomiast w republice (już nie wspominając nawet o tym najgłupszym ustroju: d***kracji) prezydent ma zgoła inny cel: nakraść się tak, by jego syn, wnuk i prawnuk mieli, z czego żyć. Co właśnie robił w Egipcie p. Hosni Mubarak, w Libii śp. Muammar Kadaffi, w Tunisie p. Zin Al-Abidin Ben Ali... Oczywiście: zdarzają się wyjątki: zły Król, który zamiast myśleć o dzieciach nakłada ogromne podatki, zaciąga ogromne pożyczki – i wydaje wszystko na rozpustę. Zdarza się i prezydent, który dba tylko o kraj i o panieństwo (to nie to samo!), a sam nie ukradnie jednego centa. Ale taka jest reguła. Gdy zwiedzający Abderę król Filip macedoński odgonił muchy, które obsiadły Demokryta – ten zawołał: „Co czynisz! Te już się najadły – a teraz przyjdą nowe, głodne!” Jeśli Egipt nie przywróci monarchii, to jedynym skutkiem zmiany będzie to, że nowy prezydent będzie kradł więcej, niż poprzedni. Bo tamten już miał miliardy – a ile luksusowych obiadów może zjeść jeden człowiek? Ile panienek zaliczyć? A trzeba pamiętać, że w d***kracji rozpuście oddaje się nie tylko prezydent, ale i większość „obywateli”. Więc zadłużenie jest przerażające. Natomiast p. El-Baradei wycofał się z wyścigu z prozaicznego powodu: w d***kracji ma szanse tylko prawowierny islamista – a nie pupilek europejskich salonów, do których muzułmanie nie mają (i słusznie!) zaufania. Ale jeśli da się tam zaprowadzić „prawdziwą d***krację”... JKM
Traktowani jak bydlęta Bydlęta - wbrew pozorom - mają wolną wolę. Mogą stać przy żłobie i żreć. A mogą ryczeć, że nasypano im za mało. Mogą tyrać bez słowa, a mogą ryczeć, wierzgać, a nawet położyć się martwym bykiem i odmówić pracy. Nazywa się to "strajk". Bydlę tym różni się od człowieka, że to jego właściciel podejmuje za nie decyzje. Doi jak chce i kiedy chce, zaprzęga, kiedy chce i karmi, kiedy chce i czym chce. Natomiast człowiek podejmuje decyzje sam. Płaci jednak za to pewną cenę: gdy podejmie złą decyzję, traci pieniądze, traci zdrowie, czasem umiera. I to on i tylko on jest winny. Dziś jesteśmy traktowani jak bydlaki. Nasz właściciel deleguje ministra, który mówi, jakie leki wolno nam brać. Nasz właściciel deleguje ministra, który mówi, czego będzie się uczyć nasze dzieci w szkołach.
My możemy, co najwyżej ryczeć. Raz na cztery lata możemy wybrać sobie innego właściciela. Jednak nowy właściciel zachowuje się dokładnie tak samo jak poprzedni. Punkt widzenia zależy przecież od punktu siedzenia. Poszedłem wczoraj do apteki, by dostać 5-proc. roztwór zwykłej jodyny. Powiedziano mi, że mogę dostać roztwór 3-proc., a 5-proc. to mi mogą, owszem, zrobić, ale na receptę!! No tak: głupie bydlę, jak dostanie zbyt silny roztwór, to może sobie zrobić krzywdę. Co prawda znacznie większą krzywdę mogę sobie zrobić 95-procentowym roztworem zwykłego spirytusu - ale kto mówi, że właściciel musi być logiczny? Natomiast właściciel nie może dopuścić, by się bydlętom w głowach poprzewracało. Jeszcze mogłyby sobie pomyśleć, że właściciele nie są im potrzebni. I wtedy żegnajcie pensje i diety poselskie, żegnajcie darmowe loty samolotami do Brukseli czy do Honolulu! Nie - do tego ONI nie mogą dopuścić. Proszę sobie wyobrazić, że sto lat temu człowiek, (bo wtedy traktowano nas jak ludzi, a nie jak bydlęta zwane obywatelami) mógł sobie pójść do apteki i kupić, co chciał. Nawet arszenik. Mówił aptekarzowi, że chce wytruć szczury - i aptekarz dawał. A jeśli otruł nie szczura, lecz męża, to go wieszano. Przecież pisałem: "Gdy człowiek podejmie złą decyzję, traci pieniądze, traci zdrowie, czasem umiera. I to on i tylko on jest winny". Nie jest winny sędzia, prokurator ani kat. Winny jest on i tylko on. Gdy zniknęła kara śmierci, ludzie stali się nieodpowiedzialni. Otrucie męża stało się opłacalne - bo płaciło się za to za mało. Więc trzeba było zabronić im kupować - najpierw arszeniku, potem olfenu, teraz nawet pięcioprocentowej jodyny. I musimy się zdecydować: czy chcemy, by traktowano nas jak odpowiedzialnych ludzi, czy jak durne bydlęta? Ale pamiętajmy: jeśli mamy być wolni, to musimy być też odpowiedzialni. Musimy płacić za swoje błędy. Czy chcemy być wolni? A jeśli podbechtywana przez właścicieli większość nie chce - to czy ONI mają prawo traktować jak bydlaków tych, którzy tego sobie nie życzą? Kto IM dał to prawo? JKM
Robert Janowski JEST WART 115 000 000 zł! Ile są WARTE GWIAZDY telewizji I już wszystko jasne! Robert Janowski (51 l.) to najbardziej dochodowy prezenter telewizyjny w Polsce. Jego osoba dała TVP 1 ponad 115 mln zł! Tuż za nim znalazła się Ewa Drzyzga (45 l.) z TVN i ekipa jurorów z "Must Be The Music. Tylko muzyka" Polsatu z Korą (61 l.) na czele. Specjaliści z domu mediowego PanMedia Western przebadali naszych telewizyjnych celebrytów pod kątem ich atrakcyjności dla reklamodawców w 2011 r. Jak się okazuje, bezapelacyjnym zwycięzcą został Robert Janowski i jego program, „Jaka to melodia?". Mimo iż w minionym roku głośno było o jego niespodziewanym rozwodzie, reklamodawców to nie przestraszyło. Jego nazwisko zarobiło dla Jedynki 115, 6 mln zł! Tuż za Janowskim uplasowała się Ewa Drzyzga z TVN. Prowadzony przez nią talk show "Rozmowy w toku" przyciągnął prawie 91 mln złotych. Jak wyjaśniają twórcy zestawienia, obydwa programy znalazły się na szczycie rankingu dochodowości, dlatego, że były pokazywane aż pięć razy w tygodniu. Na podium znaleźli się jeszcze jurorzy z "Must Be The Music. Tylko muzyka". Elżbieta Zapendowska (65 l.), Kora (61 l.), Wojciech Łozo Łozowski (28 l.) oraz Adam Sztaba (37 l.) wspólnie zarobili dla Polsatu blisko 76 mln zł. I jak się okazuje, byli najbardziej dochodowym show ze wszystkich innych konkurencyjnych propozycji. Choć trzeba przyznać, że TVN-owski "Mam talent!" z Małgorzatą Foremniak (45 l.), Agnieszką Chylińską (36 l.) i Robertem Kozyrą (44 l.), deptał Polsatowi po piętach. Ten talent show zarobił tylko o 100 tys. zł mniej.
Co ciekawe, w zestawieniu bardzo dobrze wypadła sędzia Anna Maria Wesołowska (58 l.). Jej zarobki dla TVN wyniosły 60 mln. Jednak okazuje się, że stacja zdejmuje z anteny jej program... Wszelkie dane są szacunkowe i powstały na podstawie cen reklam z cenników, bez uwzględnienia rabatów.
"Złote kury polskiej telewizji" w 2011 r.
1. Robert Janowski (51 l.) "Jak to melodia", TVP 1 - 115,6 mln zł
2. Ewa Drzyzga (45 l.) "Rozmowy w toku", TVN - 90,9 mln zł
3. Kora (61 l.) i inni "Must Be The Music", Polsat - 75, 8 mln zł
Małgorzata Foremniak (45 l.) i inni - "Mam talent!", TVN - 75,7 mln zł
Anna Maria Wesołowska (58 l.), - "Sędzia Anna Maria Wesołowska", TVN - 60,3 mln zł
Kuba Wojewódzki (49 l.) i inni - "X Factor", TVN - 58,4 mln zł
Magda Gessler (59 l.), - "Kuchenne rewolucje", TVN - 56,8 mln zł
Piotr Galiński (53 l.) i inni - "Taniec z gwiazdami", TVN - 56,7 mln zł
Kuba Wojewódzki (49 l.) - "Kuba Wojewódzki", TVN - 41,2 mln zł
Kinga Rusin (41 l.) i inni - "You Can Dance - Po prostu tańcz!", TVN - 38,8 mln zł
Joanna Krupa (33 l.) i inni - "Top Model - Zostań modelką", TVN - 36,6 mln zł
Tomasz Sianecki (52 l.) i inni - "Szkło kontaktowe", TVN24 - 30,1 mln zł
Szymon Majewski (45 l.) - "Szymon Majewski Show", TVN - 28,7 mln zł
Karol Strasburger (65 l.), "Familiada", TVP2 - 27,4 mln zł
Marcin Prokop (35 l.), "Milion w minutę", TVN - 26,8 mln zł
Elżbieta Jaworowicz (66 l.), "Sprawa dla reportera", TVP1 - 21,9 mln zł
Tomasz Lis (46 l.), "Tomasz Lis na żywo", TVP2 - 20,9 mln zł
Super Express
Nie udawać Greków Grecja, jak wiadomo, pogrążona jest w kryzysie. Tacy sami kretyni, którzy rządzili w Grecji, obecnie rządzą w 26 pozostałych euro-stanach – i udzielają Grekom dobrych rad. Więcej: gotowi są pożyczyć Grekom pieniądze. To znaczy: nie „pieniądze” - tylko „wylewarowane gwarancje” wypłaty pieniędzy. W zamian za to, by Grecja uzdrowiła gospodarkę. Każdy wie, że aby gospodarka ruszyła, trzeba gwałtownie obniżyć podatki. Tymczasem od Grecji zażądano, by... podniosła podatki, aby móc spłacić długi!!! W efekcie gospodarka grecka hamuje coraz gwałtowniej, bezrobocie rośnie... ale Grecy otrzymują kolejne pieniądze od euro-podatników. To znaczy: niby je otrzymują, ale używają na spłatę długów, które zaciągnęli w niemieckich i francuskich (głównie) bankach. Czyli: nie chodzi o to, by Grecji pomóc. Chodzi o to, by wyciągnąć od Greków, (którzy przecież nieźle się nakradli!) jak najwięcej pieniędzy – i wraz z sumami „pomocy” przekazać tym bankom. Jak najwięcej pieniędzy. Jak najszybciej. A za rok? Za rok Grecja będzie wyssana z pieniędzy – ale banki uratują większość swoich pożyczek. JKM
Bonnie i Clyde przeciwko Iranowi Podczas gdy w naszym nieszczęśliwym kraju obchodzimy Dzień Judaizmu (centralne uroczystości wyznaczono w Rzeszowie, ale nieprawdą jest, jakoby nazwa tego miasta miała z tej okazji zostać zmieniona na „Mojżeszów”), u wicepremiera Pawlaka gościł izraelski wicepremier Awigdor Liberman, dzięki czemu mogliśmy się dowiedzieć, że Polska eksportuje do Izraela kakao. Jak widać, wicepremier Pawlak, w ramach troski o sprawy wsi i rolnictwa, otacza opieką również polskie plantacje kakao. W ogóle wszyscy starają się bezcennemu Izraelowi przychylić nieba, w związku, z czym prezydent Barack Obama, w ramach sankcji wobec złowrogiego Iranu, stara się odciąć irański bank centralny od jego zagranicznych partnerów. Ale jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził, toteż w Izraelu podnoszą się głosy, iż te sankcje są zbyt łagodne. Warto w związku z tym przypomnieć inicjatywę prezydenta Ronalda Reagana, który w swoim czasie, pół żartem, ale i pół serio zaproponował, by do Związku Radzieckiego wysłać Rambo. Wprawdzie wysłanie Rambo do Iranu chyba niewiele by dało, ale skoro chodzi o irański bank centralny, to można by wysłać do Iranu Bonnie i Clyde, żeby ten cały bank zwyczajnie obrabowali. Wtedy Irańczycy nie będą mieli innego wyjścia, jak poddać się bezcennemu Izraelowi, który w ten sposób zrobi milowy krok w kierunku objęcia terytorium od wielkiej rzeki egipskiej do rzeki wielkiej, rzeki Eufrat… SM
Państwo nam się sypie – Jeśli weźmie się pod uwagę reakcje prezydenta w przypadku innych kryzysowych sytuacji, to aktywność Bronisława Komorowskiego w sprawie pułkownika Przybyła jest ponadstandardowa. Mam wrażenie, że prezydent traktuje wojsko, jako obszar, który może być dla niego źródłem poważnych kłopotów – mówi prof. Andrzej Zybertowicz, doradca prezydenta Lecha Kaczyńskiego do spraw bezpieczeństwa państwa w rozmowie z Krzysztofem Świątkiem. – Czy postrzelenie się przez prokuratora wojskowego Mikołaja Przybyła nie jest próbą obrony wojskowego wymiaru sprawiedliwości, a przy okazji odwrócenia uwagi od śledztwa smoleńskiego? – To wygląda na operację dezinformacyjną, ale nie potrafię powiedzieć, co stanowi jej cel. Chociaż warto zwrócić uwagę na wizytę prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta w Moskwie, do której doszło dwa dni po postrzeleniu się przez płk Przybyła. Można zastanawiać się, czy celem wspomnianej operacji nie była próba osłabienia pozycji i możliwości negocjacyjnych prokuratora Seremeta, który miał ponownie zabiegać o jak najszybsze przekazanie wraku Tu-154 i oryginałów czarnych skrzynek.
– Prokurator Przybył prowadził śledztwo w sprawie ustalenia źródła przecieku wiadomości do dziennikarzy, a także oceny – w domyśle zdyskredytowania – prokuratora Marka Pasionka, starającego się uzyskać informacje w sprawie przyczyn katastrofy smoleńskiej od służb amerykańskich. Zamiast koncentrowania się na przyczynach katastrofy, jedna prokuratura została skierowana do kontrolowania drugiej. Czy to standardowa procedura? – Jeśli występują nieprawidłowości, to właściwym jest, że jeden podmiot kontroluje inny. A po ponad półtora roku od katastrofy smoleńskiej nie mamy złudzeń, że instytucje polskiego państwa nie wyjaśniają jej przyczyn w sposób należyty.
– Były szef ABW Bogdan Święczkowski mówi w „Naszym Dzienniku”: „W moim najgłębszym przekonaniu cała sprawa przecieków, których źródłem miał być prokurator Pasionek, była całkowicie naciągana i miała na celu pozbawienie go cywilnej kontroli nad tym śledztwem”. Podziela Pan ten pogląd? – Wydaje się to interpretacja zasadna. Ale za mało wiem o mechanizmach działania prokuratury, by to ocenić. Bogdan Święczkowski jest w tej sprawie znacznie lepiej zorientowany ode mnie.
– W obronie prokuratora Przybyła staje szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej gen. Krzysztof Parulski, który odpowiada za szereg zaniechań i błędów w śledztwie smoleńskim, m.in. nieprzeprowadzenie sekcji zwłok ofiar i nieuczestniczenie w innych czynnościach równolegle z prokuraturą rosyjską – Prokurator Przybył i gen. Parulski wyznają sobie publicznie szczere, głębokie uczucia i to powinno dać do myślenia. Nawiasem mówiąc, czy któryś z dziennikarzy zadał już generałowi pytanie: „czy płk Przybył konsultował z panem treść swojego oświadczenia?” Nie wiem, od czego sprawa konferencji prasowej i postrzelenia się prokuratora Przybyła miała odwrócić uwagę. Być może chodziło o zainicjowanie jakiejś medialnej reakcji kaskadowej, która z jakichś powodów jednak chyba nie zaistniała.
– Jak ocenia Pan aktywność prezydenta w tej sprawie, jego natychmiastowe spotkania z prokuratorem generalnym Andrzejem Seremetem i prokuratorem Parulskim? – To interesujące. Jeśli weźmie się pod uwagę reakcje prezydenta w przypadku innych kryzysowych sytuacji, to aktywność Bronisława Komorowskiego jest w tej sprawie ponadstandardowa. Mam wrażenie, że prezydent traktuje wojsko, jako obszar, który może być dla niego źródłem poważnych kłopotów. Jeśli spokojnie przeczytamy raport z weryfikacji WSI przygotowany przez zespół Antoniego Macierewicza, to prezydent Komorowski bez wątpienia znajduje się w gronie osób ponoszących polityczną odpowiedzialność, (jako były minister i wiceminister obrony narodowej) za nazbyt płytki nadzór nad WSI, który umożliwił poważne nieprawidłowości. Z tej odpowiedzialności prezydent nigdy nie został rozliczony. Gdyby wyciągnąć wnioski polityczno-prawne z faktycznych wcześniejszych relacji między obecnym prezydentem a rozmaitymi środowiskami wojska, to opinia publiczna mogłaby się dowiedzieć wielu niepokojących rzeczy. Przypomnę tylko „aferę marszałkową” związaną z aneksem do raportu WSI, czyli niejasne spotkania marszałka sejmu Bronisława Komorowskiego z oficerami WSI w sprawie aneksu. Wydaje się, że sytuacja w wojsku może być dla obecnego prezydenta swoistym polem minowym. Jeśli solidarność zawodowa czy biznesowa pewnych środowisk by pękła, to mogą pojawić się poważne zagrożenia dla prezydenta i jego wizerunku. Być może, dlatego właśnie Bronisław Komorowski niezwłocznie odbył serię spotkań oficjalnych (m.in. z prokuratorami Parulskim i Seremetem), a zapewne mają jeszcze miejsce kontakty nieoficjalne przeprowadzane przez współpracowników prezydenta.
– Bronisław Komorowski już w sierpniu 2010 roku awansował Krzysztofa Parulskiego ze stopnia pułkownika na generała. – To element umacniania sieci lojalnych współpracowników. Tak można to traktować.
– Czy sądy i prokuratury wojskowe powinny zostać utrzymane – Prokuratorzy wojskowi prowadzą wielokrotnie mniej spraw niż cywilni. Biorąc to pod uwagę, odpowiedź brzmi: nie. Natomiast trzeba pamiętać o stanie wojny, kiedy potrzebne są nadzwyczajne procedury. Wtedy prokuraturę wojskową należy reaktywować. Argument drugi za likwidacją dziś wojskowego wymiaru sprawiedliwości jest taki, że starsi oficerowie – od majora do generała – tworzą korporację, której o wiele łatwiej zamiatać pod dywan patologie i przestępstwa w wojsku, niż w sytuacji, gdy dochodzenia nadzoruje prokuratura cywilna.
– Jak w sytuacji kryzysowej w państwie – konfliktu prokuratora generalnego i naczelnego prokuratora wojskowego – powinien postąpić szef rządu? – Nasze państwo obfituje w kryzysowe sytuacje tego typu, a premier ma sprawdzoną metodę chowania głowy w piasek i m.in. stosowaniu tej metody zawdzięcza drugą kadencję. Dopóki warunki się nie zmienią, nie ma powodu, by zmieniać metodę. W polityce, podobnie jak w piłce nożnej, gra się tak, jak przeciwnik pozwala. Skoro opozycja jest słaba, a media, które powinny odgrywać rolę niezależnego sędziego w sporze między politykami, grają w tej samej drużynie, co premier, to Donald Tusk będzie postępował na tyle beztrosko, na ile media mu pozwolą.
– Przyjmijmy na chwilę, że żyjemy w państwie silnym, w którym dochodzi do takiego incydentu. Jak w takiej sytuacji postępuje kanclerz Niemiec czy prezydent Francji? – Po pierwsze – nie łudźmy się, że w tych państwach nie ma grup interesów. Demokracja przeżywa kryzys w wielu krajach i nie traktujmy Francji czy Niemiec, jako państw idealnych, w których nie występują niejasne powiązania. Chociażby afera związana z interesami prezydenta Niemiec pokazuje, że tam też dochodzi do patologii na najwyższym szczeblu władzy. Kilka lat temu, kiedy oddzielano prokuraturę od ministerstwa sprawiedliwości, wskazałem, że gdy autonomizuje się chory organizm przed jego uzdrowieniem, będzie to źródło kolejnych problemów. Gdybyśmy mieli kierownictwo państwa, kierujące się wolą pra\worządności, prawdopodobnie wycofano by się z decyzji o autonomii prokuratury, przynajmniej do czasu naprawienia tej instytucji.
– Mamy dopiero drugi tydzień nowego roku, a już gigantyczny chaos związany z ustawą refundacyjną i konflikt między prokuraturą cywilną i wojskową. Można chyba powiedzieć, że państwo nam się sypie? – Myślę, że opinia publiczna niebawem dowie się o innych szokujących sprawach. Chyba, że będą wytłumiane i w szumie informacyjnym będzie przekazywany komunikat, że polityka w ogóle jest brudna, a politycy tylko na siebie krzyczą. Wtedy część obywateli znowu odsunie się od polityki. Gdy gubimy się w chaosie rozbieżnych interpretacji, zdrowym odruchem psychicznym jest odwrócenie się od obszaru, który powoduje dysonanse poznawcze. Wywołanie szumu informacyjnego może być ponownie celowym zabiegiem.
Olbrzymia podwyżka cen przy niejasnych gwarancjach rekompensat i ochrony poziomu życia stanowi zapowiedź obniżenia stopy życiowej na skalę niespotykaną i zepchnie szerokie warstwy społeczeństwa w nędzę i poczucie beznadziejności. Należy obawiać się, że tak jak w przeszłości, będziemy mieli znów podwyżki zamiast głębokiej reformy gospodarczej i politycznej
OŚWIADCZENIE Olbrzymia podwyżka cen przy niejasnych gwarancjach rekompensat i ochrony poziomu życia stanowi zapowiedź obniżenia stopy życiowej na skalę niespotykaną i zepchnie szerokie warstwy społeczeństwa w nędzę i poczucie beznadziejności. Z tego względu podwyżka ta musi spotkać się ze zdecydowanym sprzeciwem NSZZ "S". Należy obawiać się, ze tak jak w przeszłości, będziemy mieli znów podwyżki zamiast głębokiej reformy gospodarczej i politycznej, reformy, która uwolniłaby inicjatywę obywatelską i uwiarygodniła zapewnienia władz. Takie postępowanie władz powoduje narastanie w kraju napięcia, co może doprowadzić do dramatycznych wydarzeń. Obowiązkiem wszystkich struktur Związku jest podjęcie przygotowań do działań na rzecz obrony poziomu życia i wsparcie stosownych żądań płacowych załóg. Przewodniczący NSZZ "S" Lech Wałęsa
KKW; Zb, Bujak, J, Dłużniewski, W. Frasyniuk, J. Górny, S, Jurczak, B Lis,
A. Milczanowski. J. Pałubicki. St. Węglarz.
OŚWIADCZENIE W dn. 9.11. b.r. aresztowani zostali Hanna Karniej- Łukowska i przywódca Solidarności Walczącej" Kornel Morawiecki. "SW" jest organizacją całkowicie odrębną od naszego związku. Jest jednak naszym obowiązkiem domagać się zwolnienia aresztowanych, a także uwolnienia wszystkich pozostałych więźniów politycznych.
KKW Lech Wałęsa
PŁACE REALNE W POLSCE
Podajemy dane za niepublikowaną pracą dra J . Skuratowicza Autor przyjął do obliczeń ceny stałe z roku 1982. poziom zaś płacy realnej z roku 1980 przyjął za 100 Obliczenia dokonane są w złotówkach i w dolarach (po kursie oficjalnym). Jak zobaczymy, płaca realna wyrażona w dolarach gorzej się przedstawia, przede wszystkim z powodu krajowej inflacji i upadku polskiej gospodarki oraz równoległego wzrostu wartości dolara w latach, który :h obliczenia dotyczą, płaca realna w złotych:
1978 — 96
1980 — 100
1981 — 110 (a więc w roku "S" rosła!)
1982 — 66 (stan wojenny, podwyżki, spadek niemal o połowę!)
1983 — 72
1984 — 72
1985 — 75
płaca realna w dolarach:
1978 — 96
1980 — 100
1981 — 110
1982 — 25 (spadek ponad 4-krotny!)
1983 - 25
1984 — 20
1985 — 16 (nadal spadała!)
Dane te oznaczają, że najważniejszym skutkiem stanu wojennego było obniżenie poziomu życia Polaków. Taki też będzie — prawdopodobnie — najważniejszy skutek II etapu reformy gospodarczej.
"Uwaga: płaca realna to nie to, co się dostaje "na rękę" (płaca nominalna), lecz to co można za zarobione pieniądze kupić wg standardowego "koszyka zakupów". Komunikat Sieci z dnia 28.10.1987r.
WZROST KOSZTÓW WEGETACJI
W wyniku badań cen w dniach l-15.09.1987 r. ustalono, że w okresie wrzesień 86 — wrzesień 87 ceny podstawowych dóbr objętych tzw. "koszykiem wegetacji" wzrosły o 37%. W liczbie tej aż 12% wynika z drastycznego wzrostu cen owoców wywołanego wymarznięciem sadów a wzmocnionego eksportowaniem znacznej części zbiorów. Bez uwzględniania wpływu owoców wzrost cen wyniósł 25%, a więc więcej niż w ubiegłych okresach, kiedy to wahał się wokół 22%. Koszt wegetacji we wrześniu wyniósł 11 680 zł/osobę miesięcznie (bez uwzględnienia wzrostu cen owoców 10 660 zł). Minimum socjalne dla rodziny czteroosobowej wyniosło we wrześniu 57 500 zł (53 400 bez owoców). W przeliczeniu na jedną osobę minimum to wyniosło 14 380 zł (13 500 bez owoców
tyg. Wola nr. 30 rok VI redaktor naczelny z ramienia SB Michał Boni.
Alfred Rosłoń
Stan Wojenny zbrodnią wobec Polski! A "Okrągły Stół"? W niedawnym poście pt. "Stan Wojenny był zbrodnią zadaną Polsce przez zbrojny związek przestępczy" zawarłem konstatację, że w sposób oczywisty nazywany, jako zbrodnia winien być on od momentu jego wprowadzenia przez zsowietyzowanego "Wolskiego", generała W. Jaruzelskiego oraz jego najbliższych towarzyszy skupionych w Wojskowej Radzie Ocalenia Narodowego. Jednakże niedawny wyrok Sądu Rzeczpospolitej wskazujący, że ludzie decydujący o wprowadzeniu Stanu Wojennego byli członkami związku przestępczego o charakterze zbrojnym a ich decyzja miała charakter niekonstytucyjny oraz nie wynikała z bezpośredniego zagrożenia agresją wojsk sowieckich na Polskę implikuje do szerszego zastanowienia się nad określeniem ludzi współpracujących ze zbrojnym związkiem przestępczym, czyli apologetów popierających ów związek i wchodzących z nim w inne związki. Dotyczy to np. przywódców polskiej "pseudoopozycji" współtworzących i zasiadających do rozmów przy "okrągłym stole". Bo jak można (przede wszystkim historycznie) ocenić i za kogo uważać ludzi zasiadających z przestępcami i - moim zdaniem - wrogami w pełni niepodległej oraz w pełni suwerennej Polski do wspólnych rozmów nad jej przyszłością? Jak można nazwać ludzi, którzy z członkami związku przestępczego o charakterze zbrojnym współtworzą nowy związek a na jego czele stawiają przywódcę tegoż - istniejącego już wcześniej - przestępczego związku i jego herszta, "Wolskiego”, jako Prezydenta Polski? Jak należałoby również nazwać człowieka, który uważa za "ludzi honoru" przywódców "zbrojnego związku przestępczego" działającego przeciw narodowi polskiemu i sam - u ich "zwierzchników" w Moskwie - proponuje, aby ten "Wolski" został ponownie "hersztem nowego, już wspólnego związku" i jak należy wobec tego nazwać ten nowy związek, czyli III RP? (o kulisach "okrągłego stołu" i o tym jak Adam Michnik "zabiegał" w Moskwie o prezydenturę dla "Wolskiego" opowiada mi.in. poniższy film, który można uzupełnić lekturą mojego postu: Podróże Adama Michnika...). W ogólnym kontekście materiałów źródłowych dotyczących ówczesnej sytuacji politycznej symptomatycznie muszą też brzmieć słowa A. Golicyna, który w 1985 roku (sic!) ujawnił, że - wedle sowieckich planów - uformowanie nowego, przyszłego rządu w Polsce reprezentującego członków reaktywowanej po Stanie Wojennym "Solidarności" i Kościoła będzie... Trzecim etapem przemian. Jeżeliby uznać, że wspomniane przez A. Golicyna etapy przemian dotyczą właśnie Polski, (co wydaje się słusznym założeniem), to rodzi się, zatem zasadnicze i oczywiste pytanie: Jakie więc były dwa poprzednie etapy przemian, kreowane i kontrolowane przez Sowietów i ich podwładnych (w tym agentów i współpracowników) w Polsce? Czyżby chodziło o powstanie i wykreowanie Solidarności oraz Stan Wojenny, który miał na celu m.in. oczyszczenie Solidarności z elementów antykomunistycznych, pozostawienie w jej strukturach jedynie "usadowionych wcześniej własnych ludzi" oraz utrzymanie dotychczasowej władzy połączone ze zniewoleniem społeczeństwa i zmuszeniem do emigracji ponad miliona już "rozpoznanych i aktywnych w związku" autentycznych polskich, antykomunistycznych patriotów? Wydaje się, że być może takie rozumowanie nosi znamiona pewności, bowiem - w kontekście uznania Stanu Wojennego za zbrodnię - innym obszarem wnikliwej analizy winno być też może zastanowienie się nad prawnym określeniem osób podżegających i nakłaniających do powstania "związku przestępczego o charakterze zbrojnym" i określających niejako cele tego związku. Bo jak można nazwać człowieka, który na początku grudnia 1981 roku zwraca się do pewnej grupy, komunistycznie władających Polską, osób z niejako propozycją inicjującą zawiązanie tegoż związku artykułując m.in. mniej więcej takie oto antypolskie słowa: "...dalsza pokojowa koegzystencja pomiędzy Solidarnością w obecnej formie a socjalizmem realnym już niemożliwa. Konfrontacja siłowa nieuchronna.. Aparat Solidarności musi zostać zlikwidowany przez państwowe organy władzy. Po siłowej konfrontacji Solidarność mogłaby na nowo powstać, ale jako rzeczywisty związek zawodowy bez Matki Boskiej w klapie, bez programu gdańskiego, bez politycznego oblicza i bez ambicji sięgnięcia po władzę. Być może tak umiarkowane siły, jak Wałęsa, mogłyby zostać zachowane"?
(fragment filmu: "Towarzysz Generał idzie na wojnę"; tytuł owego fragmentu nie jest mojego autorstwa i nie wyraża jednoznacznie moich opinii oraz ocen)
Czyż, zatem w 1985 roku A. Golicyn nie powiela niemal tych samych słów, które wypowiedział w 1981 roku B. Geremek? I czyż słowa tego ostatniego "...bez Matki Boskiej w klapie i... ambicji sięgnięcia po władzę" nie oznaczają de facto: niemal zalecenia działania przeciwko Polsce i narodowi polskiemu, zapewnienia o biernej postawie kierownictwa ówczesnej Solidarności (sterowanej przez przedziwnych doradców, takich jak właśnie rzeczony B. Geremek) wobec takich działań władzy przeciwko narodowi oraz obietnicy utrzymania władzy przez dotychczasowych komunistów (wespół z tzw. "konstruktywną, marksistowską opozzycją")? Warto w tym kontekście dodać, że w czasie całego okresu komunistycznego w Polsce a już szczególnie w okresie zrywu I Solidarności (i w całych latach 80-tych XX wieku) Kościół Katolicki i osoba Jana Pawła II były jedynymi wyrazicielami niepodległościowych dążeń Polaków... Jak zatem interpretować wyrażoną wprost niechęć B. Geremka do "Matki Boskiej w klapie" i czy czasem nie wynikała ona też z całkowitej rozbieżności celów, którymi kierowała się większość Polaków skupionych w I Solidarności a celów, którymi kierowali się - w ogromnej większości etniczno-wyznaniowo-ideologicznie odmienni - jej doradcy? Zestawienie owych faktów może też sprowokować postawienie - być może bardzo kontrowersyjnej - hipotezy, która mogłaby zawierać stwierdzenie (do weryfikacji oczywiście) o współwinie albo nawet zainicjowaniu wprowadzenia Stanu Wojennego przez ogólnoświatowych global-marksistów reprezentowanych w Polsce m.in. przez być może właśnie szerokie środowisko skupione wokół B. Geremka (później w Rosji reprezentowane przez M. Gorbatschowa a na świecie przez np. grupy finansujące Rewolucję Październikową w Rosji oraz organizujące przerzut W. Lenina ze Szwajcarii do Rosji...). Oczywiście weryfikację tej hipotezy oraz określenia jej prawdziwości bądź fałszywości będzie można dokonać w miarę upływu czasu i dalszego odtajniania sowieckich archiwów, natomiast chyba w przypadku, gdyby okazała się ona prawdziwa, to na ławie oskarżonych za wprowadzenie Stanu Wojennego nie winni zasiadać jedynie bezpośrednio go podejmujący i wprowadzający...
P.S. Zapewne bardzo interesująca dla historyków - w kontekście badawczego procesu weryfikacji zasugerowanej przeze mnie hipotezy - może być analiza wypowiedzi oraz wewnętrznej struktury osób zajadle krytykujących decyzję sądu o skazaniu G. Kiszczaka... Ciekawe, że chyba największymi jej krytykami są środowiska dawnych doradców I Solidarności i dawnej UD/UW, co można było zauważyć np. w poniedziałkowym programie T. Lisa, gdzie wprost histerycznie reagowali na ową decyzję panowie: Celiński i Lityński. Oratorski i spazmatyczny popis tego pierwszego winien dać wiele do myślenia a jego gorszące wykpiwanie Sądu Rzeczpospolitej i sędziny wydającej wyrok należałoby chyba uznać za prawnie niedopuszczalne i noszące znamiona przestępstwa... Krzysztofjaw
Kto dopisał generała Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego samodzielnie „uzupełniła” stenogramy Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji, uznaniowo przyporządkowując niektóre wypowiedzi gen. Andrzejowi Błasikowi. Nie tylko z tego powodu członkowie tzw. komisji Millera nie mają już wątpliwości, że po powołaniu nowej komisji będą musieli tłumaczyć się z tego, w jaki sposób procedowali sprawę katastrofy Tu-154M. Komisja Jerzego Millera pracowała w Warszawie w dwóch pomieszczeniach. Jedno z nich było pomieszczeniem z ograniczonym dostępem. Ten podział miał wymiar głębszy niż tylko przestrzenny. Ci specjaliści, którzy pracowali w lokalu o ograniczonej dostępności, kwestionowali ustalenia raportu i postulowali przedłużenie dochodzenia komisji, żeby należycie wyjaśnić wszelkie wątpliwości – dowiedział się „Nasz Dziennik”. Raport jednak został przyjęty bez wykonania kompletu koniecznych ekspertyz ze względu na presję polityczną, żeby przed wyborami zakończyć badanie katastrofy.
– Komisja Millera procedowała w sposób bezwzględnie niepoprawny metodologicznie. Jeśli się nie ma wraku, nie przeprowadza się szeregu dowodów, a stawia się tezy – to później te tezy bardzo łatwo się sypią. Teraz ten raport jest bezwartościowy, choć w niektórych punktach przez przypadek może oddawać stan faktyczny. Na pewno w niczym nie pomoże prokuraturze – ocenia mec. Piotr Pszczółkowski, pełnomocnik prawny Jarosława Kaczyńskiego. Miałkości ustaleń komisji nie dało się już dłużej ukrywać po tym, jak Instytut Ekspertyz Sądowych stwierdził jednoznacznie, że żaden z głosów zarejestrowanych przez czarne skrzynki Tu-154M nie należał do gen. Andrzeja Błasika. Mimo to niektórzy członkowie komisji uparcie trwają przy swoich wcześniejszych tezach.
– Według stanu wiedzy na dzień dzisiejszy nic nie podważyło naszych ustaleń. Prokurator Szeląg przekazał jedynie, że biegłym nie udało się przypisać żadnej wypowiedzi, która pada w kokpicie, dowódcy Sił Powietrznych – tak wyniki prac krakowskich biegłych dotyczących katastrofy Tu-154 skomentował w telewizyjnym wywiadzie dr inż. Maciej Lasek, członek komisji Jerzego Millera. Jego zdaniem, gen. Błasik był w kokpicie, ale nie wywierał presji na załogę, był jedynie biernym obserwatorem. Co więcej, Lasek ujawnił, że komisja samodzielnie przypisała dowódcy Sił Powietrznych trzy frazy: „250 metrów”, „100 metrów” i „Nic nie widać?”. W ekspertyzie Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji, realizowanej na potrzeby dochodzenia dotyczącego przyczyn i przebiegu katastrofy smoleńskiej, słowa te nie zostały przyporządkowane żadnej osobie. Członkowie komisji mają jednak głowy nie od parady. Jak relacjonował Lasek, wypowiedzi te sami przypisali gen. Błasikowi – „na podstawie kontekstu sytuacyjnego”.
– Laboratorium policji stwierdziło, że nie jest to głos nikogo z załogi – przyznał Lasek. Jaki był „kontekst sytuacyjny” samowolnego przypisania przez komisję niezidentyfikowanych wypowiedzi akurat dowódcy Sił Powietrznych? W TVN24 tak to przedstawił Maciej Lasek: „Dowódca samolotu podejmuje decyzję o przerwaniu podejścia do lądowania dopiero po informacji od nawigatora, który podawał wysokość radiową. Czyli to była dla niego informacja wiążąca. W związku, z czym przyjęliśmy, że osoba, która stała w kokpicie, z tyłu… ten głos został zebrany przez jeden z trzech mikrofonów, wpisany w tło, ale nie był słyszany dla pozostałych członków załogi”. Jak relacjonował dalej, komisja uwzględniła wyniki badań przeprowadzonych na miejscu wypadku przez prokuratorów rosyjskich.
– Są materiały świadczące o tym, że dowódca do końca był w kokpicie – przekonywał członek komisji Millera, choć podczas konferencji prokuratorów hipoteza ta praktycznie upadła. Centralne Laboratorium Kryminalistyczne Policji w kwestii nagrań w ogóle nie rozmawia z dziennikarzami. – Nie zabieramy głosu w tej sprawie. Nasza opinia jest własnością komisji smoleńskiej i prokuratury. To jest sprawa polityczna, a my jesteśmy instytucją apolityczną – skwitował insp. Mariusz Sokołowski, rzecznik Komendy Głównej Policji.
– Dziwię się, że CLKP na ten temat się nie wypowiada. To [wypowiedź M. Laska – red.] podważyło przecież wiarygodność CLKP, dlatego w obronie własnego interesu powinno powiedzieć o tym, co zrobiło. Powinno bronić dobrego imienia swojej instytucji i prawidłowości szeregu postępowań karnych, które dziś są prowadzone w oparciu o ich opinie – mówi mec. Bartosz Kownacki, pełnomocnik prawny Ewy Błasik, żony dowódcy Sił Powietrznych, który zginął na Siewiernym. Prawnik podkreśla, że uzupełnianie opinii fonoskopijnej jest niedopuszczalne. – To jest szokujące. Świadczy o tym, że coś sfabrykowano. Nikt przecież nie mówił, że uzupełnia się opinię fonoskopijną. Komisja badająca wypadki lotnicze ma się opierać na nagraniach. Nie jest natomiast uprawniona do tego, by budować jakieś hipotezy tylko po to, by odpowiadały jakiejś sytuacji. Ma fakty interpretować, a nie sama je tworzyć – bo rozumiem, że do tego się sprowadza uzupełnienie opinii o głos gen. Błasika. Komisja mówi tymczasem, że to wynika z kontekstu sytuacyjnego – to niebywałe. Przyznali się do tego dopiero po tym, jak prokuratura upubliczniła najnowsze stenogramy, które podważają tezy raportu Millera – ocenia mec. Kownacki. I dodaje, że w tej sytuacji musi rozważyć podjęcie kroków prawnych.
– Nie jestem w stanie pociągnąć tych ludzi do odpowiedzialności zawodowej. Być może trzeba jednak rozważyć odpowiedzialność karną tych osób, które dopuściły się nieprawidłowości zarówno w sprawach MAK, jak również w sprawach komisji Millera – deklaruje Kownacki. Nie udało się nam wczoraj skontaktować z członkami komisji. Maciej Lasek, mimo że wcześniej zapewniał, iż jest gotów na rozmowę, w umówionym czasie nie odbierał telefonu.
– Ekspertyzy ABW i Centralnego Laboratorium Policji też się różnią. To jest normalne – w ten sposób Jerzy Miller, który stał na czele polskiej cywilnej komisji badającej przyczyny katastrofy smoleńskiej, skomentował różnice pomiędzy stenogramami rozmów w kokpicie, na których pracowała jego komisja, a tymi ujawnionymi w poniedziałek przez prokuraturę wojskową, autorstwa krakowskiego IES. Miller był wyraźnie sfrustrowany. Powiedział jedynie – inaczej niż to przedstawiał Maciej Lasek – że głos gen. Błasika zidentyfikował zespół Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji.
Sąd nad Klichem Jest tajemnicą poliszynela, że w Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, której pracami kieruje Edmund Klich, dzieje się źle. Wczoraj do komisji wpłynął nawet wniosek jednego z jej członków o odwołanie przewodniczącego. Według informacji „Naszego Dziennika”, złożył go Tomasz Makowski. Ten jednak nie chce tego w żaden sposób komentować. – To nasza wewnętrzna sprawa – ucina krótko. Ostateczna decyzja o dymisji Klicha należy do ministra transportu Sławomira Nowaka, gdyż PKBWL usytuowana jest w strukturach tego resortu. PKBWL będzie głosować nad wnioskiem jeszcze w tym miesiącu. Przypomnijmy, że Edmund Klich, jako pierwszy podniósł kwestię domniemanej obecności gen. Błasika w kokpicie Tu-154. Polski akredytowany przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym – na to stanowisko rekomendował go Aleksiej Morozow, wiceszef MAK – niemal od początku lansował wersję katastrofy zadziwiająco zgodną z tezami forsowanymi przez Rosjan. Były naciski na załogę, zarzuty pod adresem pilotów o brak wyszkolenia itp. Po publikacji najnowszych stenogramów z czarnych skrzynek Klich za wszelkie zaniedbania na terenie Federacji Rosyjskiej chce obarczyć winą płk. Mirosława Grochowskiego. Przekonuje w mediach, że na miejscu katastrofy byli wojskowi płk. Grochowskiego, mogli, więc prosić akredytowanego np. o pomoc w organizacji dostępu do wraku. A tego nie zrobili. – Ale to Klich wyjechał ze Smoleńska w momencie, kiedy Polacy mieli zbadać wrak samolotu. Skarżył się wtedy przed Tuskiem, że Parulski wchodzi mu w drogę – komentuje Ignacy Goliński, były członek PKBWL. – Nie dziwię się, że wpłynął wniosek o odwołanie Klicha. Z tego, co wiem, współpraca szefa z członkami komisji się nie układa. A poza tym ma on dość niskie kompetencje, dlatego popełniał wiele błędów przy badaniu wypadków lotniczych – dodaje Goliński. To zresztą nie pierwszy wniosek o odwołanie Edmunda Klicha. W roku ubiegłym wniosek taki trafił na biurko ówczesnego ministra Cezarego Grabarczyka, ale ten nie zdecydował się go uwzględnić. Jak podawały wówczas media, 13 z 15 członków komisji zarzucało Klichowi m.in., że jego „bierna postawa” we współpracy z Międzypaństwowym Komitetem Lotniczym spowodowała, iż w ostatecznym raporcie MAK na temat katastrofy smoleńskiej nie uwzględniono wielu wniosków strony polskiej. Anna Ambroziak
Nie, bo nie Przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Jan Dworak kompromituje podległą mu instytucję, podtrzymując decyzję o odmowie umieszczenia Telewizji Trwam na cyfrowym multipleksie. O odrzuceniu odwołania Fundacji Lux Veritatis nawet nie raczył najpierw poinformować zainteresowanych. Jan Dworak zwołał wczoraj konferencję prasową dotyczącą zakończenia procesu odwoławczego od decyzji KRRiT w sprawie rozszerzenia koncesji na nadawanie cyfrowe naziemne w sygnale multipleksu pierwszego. Jej kluczowym elementem było ponowne odrzucenie wniosku Telewizji Trwam. Dworak wszystko zrzucił na względy ekonomiczne, próbując podważyć sprawozdania finansowe Fundacji Lux Veritatis. Jednak dokumenty nie są po jego stronie. Ich analiza pokazuje, że argumenty szefa Krajowej Rady nie mają szans utrzymać się w dalszym postępowaniu. Przedstawiciele Fundacji Lux Veritatis wskazują, że szef KRRiT dokonał horrendalnej manipulacji danymi. Zapowiadają skierowanie sprawy do sądu. Ojciec dr Tadeusz Rydzyk CSsR zauważa z bólem, że decyzja Krajowej Rady godzi w Polskę i Kościół. I prosi o aktywność w tej sprawie.
– Apeluję do wszystkich ludzi. Nie mając tej Telewizji, nie mamy szansy na to, żeby głosić Ewangelię, prawdę i komunikować się wokół prawdy, a co za tym idzie – żeby się jednoczyć – wzywa dyrektor Radia Maryja.
Jan Dworak przekonywał na wczorajszej konferencji prasowej, że działalność operacyjna Fundacji Lux Veritatis wykazuje w ciągu ostatnich trzech lat straty. – Pozostałe przychody malały, które są najprawdopodobniej zbiórkami wśród wiernych – perorował Dworak. Przewodniczący podważał też dane na temat majątku Fundacji i wskazywał, że jest ona zadłużona w Warszawskiej Prowincji Redemptorystów.
To były według niego główne powody odrzucenia wniosku o przyznanie miejsca na multipleksie dla Telewizji Trwam.
Dyrektor Radia Maryja wskazuje jednak na prawdziwe intencje, jakimi kierowała się Krajowa Rada.
– To kontynuacja całej linii tego rządu. Od kiedy władza w Polsce spoczęła w rękach premiera Donalda Tuska z całą jego kompanią, przez cały czas widać niszczenie Radia Maryja, Telewizji Trwam i innych dzieł – powiedział wczoraj o. Tadeusz Rydzyk w rozmowie z Telewizją Trwam.
Jak zaznaczył dyrektor Radia Maryja, najważniejsze jest teraz, aby cały Naród podjął działania w tej sprawie, m.in. poprzez modlitwę i wysyłanie protestów do KRRiT. Bo tylko ludzie zorganizowani mogą skutecznie przeciwdziałać dyskryminacji katolickiej telewizji.
Lidia Kochanowicz z Fundacji Lux Veritatis nie ma najmniejszego problemu, by odeprzeć wszystkie zarzuty, z którymi wystąpił wczoraj publicznie Dworak. Co więcej, zapowiada skierowanie sprawy do sądu. – Oczywiście Fundacja posiada zadłużenie długoterminowe. Jest to pożyczka od Warszawskiej Prowincji Redemptorystów, którą musimy spłacić w 2019 roku. Ale należy wziąć pod uwagę, o czym pan przewodniczący Dworak wie, że starając się o rozszerzenie koncesji, otrzymalibyśmy ją tylko na rok. Ponieważ w marcu 2013 r. kończy nam się koncesja podstawowa i w związku z tym powinniśmy być ponownie zweryfikowani w 2013 r. o kolejną koncesję na następne 10 lat. Zatem to zadłużenie długoterminowe nie ma żadnego wpływu na możliwość sfinansowania koncesji i wejście na multipleks – zaznacza Lidia Kochanowicz. Przedstawicielka Fundacji Lux Veritatis ocenia ponadto, że Dworak dokonał topornego zmanipulowania danych finansowych. – Fundacja w tych trzech kolejnych latach, jakie zostały podane jako powód decyzji, osiąga zyski. I to niemałe. Natomiast firmy, które otrzymały koncesję na nadawanie cyfrowe drogą naziemną, generują w kolejnych latach straty. Na tym ma polegać obiektywizm Krajowej Rady? – konstatuje Kochanowicz. Jan Dworak roztaczał wczoraj wizję, że Fundacja Lux Veritatis może – jednak nie wiadomo kiedy – ubiegać się o koncesję na kolejnych multipleksach, ale musi zmienić swoją sytuację finansową. – Posługujemy się po prostu obowiązującymi przepisami prawa i jeśli Fundacja chciałaby w kolejnych procesach koncesyjnych startować i mieć wielkie szanse, to musi nam te szanse dać. Musi wywiązać się z tych minimalnych obowiązków, jakie na nią nakłada prawo – stwierdził. Na pytanie „Naszego Dziennika”, dlaczego inne podmioty otrzymały koncesję, pomimo że wykazywały straty i nigdy nie nadawały programów telewizyjnych oraz dokonywały zmian w składanych wnioskach, co jest niezgodne z rozporządzeniem KRRiT z 2007 r. dotyczącym postępowania koncesyjnego, Dworak stwierdził jedynie, że „są to sprawy zbyt szczegółowe”. – Jest to jedna z kwestii podnoszonych przez skarżące strony. Wszystkie te zarzuty zostały bardzo rzeczowo i uważnie rozpatrzone i mogę powiedzieć, że nie są to zarzuty, które mogłyby spowodować zmianę naszej decyzji – oznajmił. I dodał, że wszystkie te kwestie zostaną wyjaśnione „za niedługi czas”. Ale z dokumentów wynika, że podmioty, które dostały koncesję, były w nieporównywalnie gorszej sytuacji finansowej niż Telewizja Trwam. Gdy 4 marca 2011 r. upływał termin składania wniosków o przyznanie koncesji, niektórzy wnioskodawcy nie mieli odpowiedniego zabezpieczenia finansowego i tylko to powinno być powodem odrzucenia ich podań. Ich zyski były też o wiele niższe niż Fundacji Lux Veritatis (dwie firmy miały straty), ponadto miały one także o wiele gorsze wskaźniki finansowe odnośnie do aktywów, sumy bilansowej czy kapitałów własnych. Dla Krajowej Rady nie miało to znaczenia i odrzuciła wniosek o umieszczenie na multipleksie Telewizji Trwam.
Dworak na bakier z rozporządzeniem Udzielając koncesji na nadawanie na multipleksie cyfrowym trzem stacjom telewizyjnym, przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Jan Dworak naruszył procedury mówiące o nieuwzględnianiu wniosków podmiotów, w których dokonano zmian w trakcie postępowania. Oburzenie sytuacją wyrażają kolejne organizacje oraz parlamentarzyści. Argumentują, że szef KRRiT złamał przepisy postępowania administracyjnego, nie uwzględniając spełniającego wszystkie kryteria wniosku Telewizji Trwam. Szef KRRiT swoją decyzją z 29 lipca 2011 r. odrzucił wniosek Fundacji Lux Veritatis na nadawanie Telewizji Trwam na multipleksie 1. Jednocześnie przyznał miejsca na tej platformie cyfrowej innym podmiotom: ESKA TV SA, LEMON RECORDS Sp. z o.o., STAVKA Sp. z o.o. oraz ATM GRUPA SA. Jak się okazuje, trzy pierwsze nie spełniły zasad konkursowych, ale wnioski zostały rozpatrzone pozytywnie przez Dworaka. Warunki postępowania w sprawach o udzielenie koncesji zostały określone w Rozporządzeniu KRRiT z dnia 4 stycznia 2007 roku. Paragraf 18 ust. 2 tego aktu prawnego mówi, że „(…) zmiany wniosku, w części dotyczącej informacji programowych i ekonomiczno-finansowych (…) dokonane w czasie trwania postępowania, nie będą uwzględniane, jeżeli w postępowaniu rozpatrywane są wnioski złożone przez więcej niż jednego wnioskodawcę”. Ustęp 3 tego paragrafu precyzuje, że „za zmianę, o której mowa w ust. 2, uważa się również uzupełnienie wniosku polegające na złożeniu dokumentów lub dostarczeniu informacji brakujących w dniu złożenia wniosku”. Tymczasem, jak wynika z akt dotyczących postępowania, które znajdują się w KRRiT – ESKA TV S., LEMON RECORDS Sp. z o.o., oraz STAVKA Sp. z o.o. złożyły niekompletne wnioski oraz dokonały ich zmiany w części ekonomiczno-finansowej poprzez złożenie dokumentów po terminie zakończenia przyjmowania wniosków, tj. po 4 marca 2011 roku.
Najwyraźniej ta sytuacja nie przeszkadzała Janowi Dworakowi, który udzielił koncesji tym podmiotom, podczas gdy nie uczynił tego w stosunku do Telewizji Trwam, która w pełni spełniała wymagane kryteria.
Nie ma miejsca? Kolejna wątpliwość wiąże się z oficjalnymi wypowiedziami Dworaka, który podczas posiedzenia senackiej Komisji Kultury i Środków Przekazu 14 grudnia 2011 r. zapewniał, że decyzja KRRiT z 29 lipca 2011 r. nie jest ostateczna. – Rzeczywiście proces odwoławczy jest w toku, nasza ostateczna decyzja jeszcze nie zapadła, bo są odwołania, zresztą nie tylko Lux Veritatis, ale też innych podmiotów – mówił. Jak wobec tego wytłumaczyć stanowisko Katarzyny Twardowskiej, rzecznik KRRiT, opublikowane na łamach „Rzeczpospolitej”, że bez względu na wynik postępowania odwoławczego nie ma już miejsca na multipleksie? Zdaniem parlamentarzystów, jest to sytuacja skandaliczna. – Wygląda na to, że w tym postępowaniu naruszono wiele przepisów, nie tylko na podstawie tego rozporządzenia. Jeżeli jest określony termin zakończenia konkursu, to nie powinno być żadnych możliwości uzupełniania wniosków, bo inaczej upada cała idea postępowania – zauważa poseł Elżbieta Kruk (PiS) z sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu. Wskazuje, że w decyzji Dworaka jest jeszcze więcej nieprawidłowości. – Choćby ta, że łamany jest kodeks postępowania administracyjnego. Nie udzielono odpowiedzi na odwołanie osób zainteresowanych, czyli nie mamy decyzji prawomocnej, a organy państwa ją realizują – zaznacza Elżbieta Kruk. Poseł Arkadiusz Mularczyk (SP), wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej, podkreśla natomiast, że w sprawie rozdysponowania częstotliwości na multipleksie nie powinny zapadać decyzje, dopóki toczą się postępowania odwoławcze. – To wszystko przekonuje nas, że doszło do naruszenia KPA oraz ustawy o radiofonii i telewizji. Decyzje, które są podejmowane, noszą znamiona dyskryminacji Telewizji Trwam – ocenia Mularczyk. Również sytuacja ekonomiczna Fundacji Lux Veritatis jest nieporównanie lepsza i stabilniejsza od podmiotów, które uzyskały koncesje. Jej kapitałów własnych nie można porównać z kapitałami własnymi firm ESKA TV SA i LEMON RECORDS Sp. z o.o., ponieważ wykazały one kapitały ujemne, co oznacza, że nie są zdolne do uregulowania swoich zobowiązań. Fundacja posiada ponadto o 225 razy wyższe takie fundusze od STAVKA Sp z o.o. Co więcej, zysków Fundacji także nie da się porównać z zyskami pozostałych podmiotów, które wykazywały straty. A przypomnijmy, że odrzucenie wniosku o nadawanie dla Telewizji Trwam było tłumaczone… właśnie względami ekonomicznymi. Ponadto, jak dowiedział się „Nasz Dziennik”, spółka STAVKA, jako swoje zabezpieczenie finansowe przedstawiła promesę kredytową. Czyli nie miała tak naprawdę pieniędzy, a bank dopiero obiecywał, że udzieli jej kredytu na prowadzenie działalności nadawczej. I w dodatku tę obietnicę złożył dopiero 31 marca, a więc także po terminie wymaganym przez KRRiT. Bank zastrzegał ponadto, że może unieważnić tę promesę, tak, więc sytuacja ekonomiczna STAVKI była więcej niż słaba w momencie starania się o koncesję na multipleksie. W tym jednak przypadku Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie wykazała się troską o stan finansowy wnioskodawcy.
Równi i równiejsi Dyskryminujące decyzje KRRiT budzą powszechny sprzeciw. Tomasz Poręba, wiceprzewodniczący delegacji PiS w Parlamencie Europejskim, skierował w tej sprawie interpelację do Rady Unii Europejskiej. – Przede wszystkim nieprzyznanie praw Telewizji Trwam do multipleksu jest jawną dyskryminacją. Nie było żadnych podstaw, żeby tak postąpić. Europa ma często pełne usta frazesów o równości i braku dyskryminowania różnych mediów, wolności opinii, o prawie każdego obywatela do ich wyrażania. Więc moją intencją jest, żeby Rada Unii Europejskiej się odniosła do tego, czy te piękne słowa zapisane w dokumentach unijnych mają również przełożenie na Polskę, gdzie w sposób jawny i brutalny depcze się prawa jednych stacji radiowych i telewizyjnych, a inne się wspiera – mówi wiceprzewodniczący. Odrzucenie wniosku znakomitej katolickiej stacji w konkursie na nadawanie cyfrowe wywołuje coraz większy sprzeciw w różnych środowiskach. Rada Krajowa NSZZ Rolników Indywidualnych wystosowała do Jana Dworaka apel o przyznanie miejsca na multipleksie dla Telewizji Trwam. „Jako katolicy domagamy się zapewnienia szerokiego i powszechnego dostępu do mediów katolickich w ramach projektu cyfrowej telewizji naziemnej w postaci Telewizji Trwam – obecnie jedynej telewizji katolickiej o zasięgu ogólnopolskim” – napisał Jerzy Chróścikowski, przewodniczący NSZZ RI „Solidarność”.
– W naszym liście wyraźnie wskazujemy, że łamane są zasady praworządności, a także na elementy, które są prawie skandalem, czyli nierówne traktowanie podmiotów – tłumaczy Chróścikowski w rozmowie z „Naszym Dziennikiem”.
Do protestu dołączyła także Polska Federacja Ruchów Obrony Życia. W piśmie do szefa Krajowej Rady prezes tej organizacji dr Paweł Wosicki wraz ze współpracownikami zwracają uwagę, że „wykluczenie Telewizji Trwam z przyznania miejsca na multipleksie, umożliwiającym odbiór kanałów w technice cyfrowej, która niebawem stanie się standardem, jest niezgodne zarówno z demokratycznymi regułami państwa prawa, jak i zadaniami i misją KRRiT”. O zrewidowanie postępowania koncesyjnego zaapelował również Zarząd Krajowego Instytutu Akcji Katolickiej. „Uważamy, że decyzja Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji pozbawiona była podstaw merytorycznych, tym bardziej, że koncesje przyznano zupełnie nowym komercyjnym kanałom telewizyjnym, podczas gdy Telewizja Trwam jest nadawcą społecznym, cenionym, rekomendującym się wieloletnim stażem” – napisano w oświadczeniu ZK KIAK. Protesty ślą też środowiska uczelniane. „Uważamy, że należy zdecydowanie zapobiec temu, by KRRiT przyznała sobie prawo do niwelowania różnorodności poglądów. Jeżeli urząd państwowy przypisze sobie możliwość definitywnego rozstrzygania, jakie przekonania, style myślenia i postawy są słuszne, a jakie nie, znajdziemy się nieodwołalnie na drodze ku autorytaryzmowi. Odmowę KRRiT udzielenia Telewizji Trwam koncesji cyfrowej traktujemy, jako podważanie fundamentów demokratycznej Polski” – napisało w oświadczeniu ponad 180 pracowników naukowych, członków Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu. Sprzeciw wyraził również Akademicki Klub Obywatelski im. Lecha Kaczyńskiego w Krakowie. Jego członkowie zwrócili na piśmie uwagę, że „zabrakło miejsca na multipleksie cyfrowym dla Telewizji, której oglądalność przewyższa oglądalności wielu innych nadawców, którzy uzyskali akceptację”. Jacek Dytkowski
Bezczelność byłego ministra nie zna granic Według Jerzego Millera, który stał na czele komisji badającej przyczyny katastrofy smoleńskiej, nie ma potrzeby zmiany raportu komisji po ujawnieniu nowych szczegółów z odczytu zapisów z czarnej skrzynki samolotu Tu-154M, dokonanego w Instytucie Ekspertyz Sądowych.
"Raport odpowiada na pytanie, jakie były przyczyny katastrofy lotniczej, i w tym zakresie nie widzę żadnych okoliczności, które by zmieniały stwierdzenia zawarte w raporcie, dotyczące przyczyny katastrofy" – powiedział Miller. Jak dodał, ujawnione różnice w odczytach nie wpływają na wymowę raportu.
"Zadaniem komisji było odpowiedzieć na pytanie o przyczyny katastrofy i nic, co byłoby nowego w tej ekspertyzie, nie wpływa na wynik w tym zakresie" – powiedział były minister SWiA.
Tymczasem stwierdzenie przez ekspertów z Krakowa, że na nagraniach rozmów z kokpitu Tu-154 nie zarejestrowano głosu gen. Andrzeja Błasika, nie tylko obala ostatecznie teorię o naciskach na załogę. Przekreśla także dotychczasowe spekulacje na temat winy pilotów, zawarte w raportach MAK i komisji Millera. Przypomnijmy, że podstawowymi zarzutami wobec lotników, sformułowanymi przez polskich i rosyjskich ekspertów, były: zbyt późne przerwanie manewru podejścia do lądowania (a według Rosjan: manewru lądowania), korzystanie z niewłaściwego wysokościomierza w ostatniej fazie lotu oraz zła koordynacja działań członków załogi. Polscy piloci - według raportu Millera - tuż przed katastrofą nie mieli świadomości, na jakiej wysokości się znajdują, a gdy zorientowali się, że są tuż nad ziemią, było już za późno na poderwanie samolotu. Eksperci z komisji ministra powoływali się przy tym na zapisy rozmów z kokpitu, z których wynikać miało, że załoga podawała dane niezgodne z faktyczną wysokością, a znajdujący się w kabinie gen. Błasik - który korygował te wartości - nie był przez pilotów słyszany, gdyż ci mieli na uszach słuchawki. Tymczasem z opinii Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie wynika, że komendy zawierające rzeczywistą wysokość wypowiadane są nie przez gen. Błasika, tylko przez II pilota, Roberta Grzywnę. Oznacza to, że załoga do końca tragicznego lotu odczytywała wysokość z prawidłowego, barycznego (a nie radiowego) wysokościomierza. Jest to także dowód na to, że piloci podjęli decyzję o odejściu na drugi krąg, czyli przerwaniu podejścia do lądowania, na przepisowej wysokości (100 m według wskazań wysokościomierza barycznego). Dziś Antoni Macierewicz wystąpił do prokuratury z wnioskiem o ściganie Jerzego Millera, byłego szefa MSWiA, który stał na czele polskiej komisji badającej katastrofę smoleńską. Szef zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej Antoni Macierewicz (PiS) powiedział, że Jerzy Miller poświadczył nieprawdę. Niezalezna
Macierewicz: Miller jest winny, skłamał Antoni Macierewicz wystąpił do prokuratury z wnioskiem o ściganie Jerzego Millera, byłego szefa MSWiA, który stał na czele polskiej komisji badającej katastrofę smoleńską. Szef zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej Antoni Macierewicz (PiS) powiedział, że Jerzy Miller poświadczył nieprawdę. Macierewicz podczas konferencji w Sejmie został poproszony o odniesienie się do słów Millera. "To jest normalne" - w ten sposób Miller skomentował w TVN24 różnice między opracowanym przez jego komisję raportem a opublikowaną w poniedziałek opinią biegłych z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych, zawierającą odczyt czarnej skrzynki Tu-154M. W analizie nie zidentyfikowano głosu gen. Andrzeja Błasika. Macierewicz powiedział, że słowa Millera traktuje, jako "nieudolną próbę obrony". "Jest osobą współwinną wprowadzenia w błąd organów państwowych. Poświadczył nieprawdę" - powiedział polityk PiS.
"Pan Jerzy Miller winien jest wielu uchybieniom, nieprawidłowościom, które skumulowały się w oskarżeniu generała Błasika i nieprawdziwemu przekazaniu diagnozy, co do rzeczywistych powodów tragedii smoleńskiej" - dodał. Antoni Macierewicz skomentował też informacje, jakoby zwłoki gen. Błasika leżały obok zwłok kpt. Ziętka. Przedstawił fragmenty raportu MAK oraz zdjęcia tzw. strefy nr 1. To w tej strefie, podkreślał Macierewicz, a nie bezpośrednio przy kabinie pilotów znaleziono zwłoki gen. Błasika oraz pięć innych ciał.
„Wnioskowanie z tego, że był w kokpicie, jest nieporozumieniem” – wykazywał – „Ponadto rzeczy gen. Błasika znaleziono zupełnie w innym sektorze.”
„W imieniu klubu parlamentarnego PiS złożyłem wniosek do pani marszałek o poszerzenie porządku obrad posiedzenia Sejmu, które rozpocznie się w przyszłym tygodniu, o punkt dotyczący informacji prezesa Rady Ministrów w sprawie, o której wczoraj usłyszeliśmy, a więc działań związanych z wyjaśnieniem przyczyn katastrofy smoleńskiej wobec nowych faktów” – mówił podczas konferencji przewodniczący KP PiS Mariusz Błaszczak. Zdaniem Błaszczaka nowe okoliczności zadają kłam rewelacjom, jakie słyszeliśmy odnośnie katastrofy prawie rok temu - kłamliwemu raportowi MAK oraz raportowi komisji Millera, powielającego rosyjskie „teorie naciskowe”, niemające żadnego uzasadnienia w rzeczywistości. „Dojście do prawdy wymaga aktywności ze strony polskiego rządu, powołania komisji, która zbada faktyczną przyczynę katastrofy” - mówił. Marek Nowicki
Masz zapasy starego węgla? Powinieneś to zgłosić i zapłacić akcyzę Bałagan wywołany wprowadzeniem akcyzy na węgiel zatacza coraz szersze kręgi. Do tej pory pukaniem w czoło komentowali nowe przepisy handlowcy oraz osoby, które musiały kupić węgiel w pierwszych dniach nowego roku. Teraz do tego grona dołączyli ci, którzy kupili węgiel jeszcze przed 1 stycznia, sądząc, że pozwoli im to spokojnie przetrwać kolejne tygodnie. Nic bardziej mylnego. Już wkrótce mogą się spodziewać wizyty celników. Sprawdzą oni, czy aby posiadacze takich zapasów nie powinni zapłacić akcyzy od posiadanego węgla. Aldona Węgrzynowicz, rzeczniczka katowickiego oddziału Izby Celnej, wyjaśnia, że jeśli ktoś w ubiegłym roku kupił węgiel i nie spalił go do 31 grudnia, a wedle nowych przepisów nie przysługuje mu prawo do zwolnienia od akcyzy, to zobligowany jest do… uiszczenia podatku od zalegających mu w piwnicy zapasów.
- Powinien złożyć właściwemu naczelnikowi urzędu celnego deklarację podatkową i dokonać obliczenia oraz wpłaty akcyzy na rachunek właściwej izby celnej – tłumaczy Aldona Węgrzynowicz. Kto tego nie zrobi, musi liczyć się z grzywną – taką samą, jak gdyby w restauracji sprzedawał nielegalnie alkohol?…
Źródło: Katowice.naszemiasto.pl/…
Michał Wroński
Ewa Kopacz rozdała 5 mln zł nagród w Ministerstwie Zdrowia Ewa Kopacz powołana niedawno przez premiera Donalda Tuska na stanowisko marszałka Sejmu, w czasie 4 lat szefowania Ministerstwem Zdrowia rozdała 5 milionów złotych nagród.
Serwis fakt.pl zastanawia się, za co?
Była minister zdrowia wraz z armią podległych jej urzędników pracowała nad ustawą refundacyjną cztery lata. Efekty tej pracy odczuwamy teraz na własnej skórze. Da się go określić jednym słowem: „chaos”. I dalej:
Zakładając, że pieniądze otrzymał każdy z ok. 500 pracowników ministerstwa, to, co roku otrzymywali prawie 2,4 tys. zł nagród. Tylko pozazdrościć takiej szefowej, która mimo braku efektów pracy nagradza. Co prawda minister Kopacz odchodząc z resortu mówiła, że wykonała nawet więcej niż planowała, ale to tylko dobra propaganda. Chaos z lekami, fiasko rozdziału NFZ na cztery konkurujące instytucje, nieudolny Rzecznik Praw Pacjenta, klęska planu komercjalizacji szpitali – to dokonania minister i jej podwładnych. Sprawę komentuje szef sejmowej komisji zdrowia Bolesław Piecha (PiS): Ja jestem za tym, żeby dobrych pracowników wynagradzać. Jednak cały ten festiwal ignorancji, którego jesteśmy świadkami, te niepokoje społeczne wywołane przez tę ustawę nigdy nie powinny być nagrodzone! Tak nie powinno być, że funduje się nam tę skandaliczną ustawę i jeszcze wypłaca się za nią dodatkowe pieniądze. Gdy nam oświadczono, że przez ten cały bałagan nie zwrócą nam refundacji, która zgodnie z prawem się nam należała, zaczęliśmy się zastanawiać, na co idą te zaoszczędzone pieniądze. I proszę – uderz w stół…
Za: W Sieci Opinii (17 stycznia 2012)
Sfałszowano zapis sejmowego wystąpienia minister Kopacz Na posiedzeniu parlamentarnego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej jego szef, Antoni Macierewicz, zapowiedział, że poinformuje prokuraturę o niezgodności sejmowego stenogramu z tym, co 29 kwietnia 2010 r. powiedziała b. minister zdrowia Ewa Kopacz, przedstawiając działania rządu ws. katastrofy smoleńskiej. Dzisiejsze posiedzenie było poświęcone głównie sprawie przekazania przez Instytut Ekspertyz Sądowych Prokuraturze Okręgowej ekspertyzy dot. “czarnych skrzynek” TU-154M nr 101. Na posiedzeniu byli obecni członkowie rodzin ofiar, m.in. Beata Gosiewska, Ewa Kochanowska i Jadwiga Gosiewska. Mimo zaproszenia nie zjawili się natomiast naczelny prokurator wojskowy gen. Krzysztof Parulski oraz wojskowy prokurator okręgowy płk Ireneusz Szeląg.
“Z uwagi na termin wpłynięcia zaproszenia do wojskowego prokuratora okręgowego, wcześniej zaplanowane czynności służbowe, a zwłaszcza fakt, że opinia wydana przez ekspertów w dalszym ciągu podlega gruntownej analizie przez prokuratorów prowadzących śledztwo, płk Szeląg niezwłocznie poinformował szefa biura zespołu parlamentarnego, że nie skorzysta z zaproszenia i nie weźmie udziału w planowanym posiedzeniu” - tłumaczył dziś fakt nieobecności śledczych rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Zbigniew Rzepa. Przewodniczący sejmowego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej Antoni Macierewicz zapowiedział w trakcie posiedzenia, że zespół wystosuje pismo do prokuratury z prośbą o jak najszybsze upublicznienie ekspertyzy biegłych w sprawie czarnych skrzynek. Zapowiedział również, że w imieniu zespołu poinformuje prokuraturę o niezgodności sejmowego stenogramu z tym, co 29 kwietnia 2010 r. powiedziała b. minister zdrowia Ewa Kopacz, przedstawiając działania rządu ws. katastrofy smoleńskiej. Kopacz, według stenogramu dostępnego na sejmowych stronach, powiedziała:
“Gdy znaleziono najmniejszy szczątek na miejscu katastrofy, wtedy przekopywano z całą starannością ziemię na głębokości ponad 1 m i przesiewano ją w sposób szczególnie staranny. Każdy znaleziony skrawek został przebadany genetycznie”.
Tymczasem w rzeczywistości wypowiedź byłej minister zdrowia brzmiała:
Najmniejszy skrawek, który został przebadany, najmniejszy szczątek, który został znaleziony na miejscu katastrofy – wtedy kiedy przekopywano z całą starannością ziemię na miejscu tego wypadku na głębokości ponad 1 metra i przesiewano ją w sposób szczególnie staranny – każdy znaleziony skrawek został przebadany genetycznie.
PAP Za: niezalezna.pl (2012-01-03 ) (" Sfałszowano zapis wystąpienia Kopacz")
Buzek odprawiony, a 300 miliardów na wierzbie...
1. Odprawiliśmy Buzka, może nie owacją, ale oklaskami na stojąco. Ja też wstałem i klaskałem, bo Profesora lubię, jako człowieka, zwłaszcza za jego autentyczną troskę o ochronę zwierząt. Jako do polityka mam do niego stosunek krytyczny?
2. Wybraliśmy Schulza, przy czym ja go nie wybierałem, ani do oklasków nie wstawałem, bo pamiętam, jak głupio i zajadle atakował Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jak gardłowym głosem wypominał Polakom liberum veto. Tym niemniej życzę Panu Schulzowi owocnego przewodnictwa.
3. Profesor Buzek zakończył swoją misję no i niestety nie załatwił nam tych 300 miliardów złotych, które załatwić obiecał. Pamiętamy ten spot - Tusk, Buzek i Lewandowski wznosili w górę otwarte w szczerym geście dłonie, że oni i tylko oni wyszarpią dla nas te pieniądze z brukselskiego głębokiego gardła. A teraz Tusk rozkłada ręce i mówi - nie zawsze się wygrywa. Buzek jest już szeregowym europosłem, a Lewandowski szczerze wyznał, że te trzysta miliardów to taka przedwyborcza ściema.
4. No i zostało nam te 300 miliardów na wierzbie, dyndające wśród innych gruszek, obiecanych przez Platformę i Tuska. Janusz Wojciechowski
18 stycznia 2012 Bal na Titaniku trwa.. Za 193 000 można sobie kupić w Mennicy Polskiej 1-kilogramową sztabę złota. Nie wiem ile takich sztab posiada Mennica Polska, ale ze sprzedaży można spłacić, co nieco naszych długów, które przyrastają na sekundę- według ostatnich danych- około 10 000 złotych, a może i więcej. Jak tak dalej pójdzie to z pewnością nie wystarczy tych złotych sztab, tak jakby nie wystarczyło złotych zębów na spłacenie rosnących lawinowo długów? Zresztą „obywatele” nie są modni, tak jak kiedyś i nie wstawiają sobie takiej ilości złotych zębów, jak kiedyś- w poprzedniej komunie. Zakup 1 kilograma złota, a nie - tombaku, przecież Polska Mennica nie będzie przechowywała tombaku- kosztuje 193 000 złotych, ale już 10 gramów można kupić za 2100 złotych. Zakup 1 kilograma bardzo się opłaca, a już jeden gram kosztuje 255 złotych.. Ciekawe ile kosztowałaby tona tego kruszcu? Chociaż nie wiadomo, czy tonę złota Mennica Polska posiada, bo nie wiadomo jak dalece zaawansowana jest sprzedaż złota na okoliczność spłaty długów.. Międzynarodowy Fundusz Zdrowia, pardon - Walutowy.. Ten to posiada tony złota- ma ich może kilkaset, a może i więcej, któż by te wszystkie tony zliczył.. Nie byłoby to z pewnością w dobrym tonie. I też czasami sprzedaje tony złota- na przykład Chińczykom. Jeśli oczywiście ma nadmiar tych ton.. A skąd ma nadmiar tych ton? Ano pożycza narodom i państwom pieniądze, przy pomocy „elit” narodów i państw, a potem pieniądze przekuwa w złoto, które potem zamienia na pieniądze - i tak w kółko.. Bardzo dobry interes z tym pożyczaniem pieniędzy.. Nie znam aktualnych zasobów Międzynarodowego Funduszu Zdrowia, pardon- oczywiście Funduszu Walutowego, ale musi to być krocie.. Olbrzymie krocie, bo ten proceder trwa już od roku, 1947 kiedy doszło do pierwszych transakcji.. Setki miliardów dolarów- to mało powiedziane.. Polska przynależała do Międzynarodowego Funduszu Zdrowia pardon- Walutowego do 1950 roku od chwili jego poczęcia w Bretton Woods, w stanie New Hampshire w USA, jeszcze przed zakończeniem II wojny światowej.. Dokładnie powstał w dniach 1-22 lipca 1944 roku. I tu ciekawostka: ponownie złożyła Polska wniosek o przyjęcie do Międzynarodowego Funduszu Walutowego w mrocznych czasach stanu wojennego w roku 1981(????). Zostaliśmy przyjęci do tego Lewiatana w roku 1986. Widać wyraźnie, że przeflancowanie ze Wschodu na Zachód było przygotowywane, a nie spadło na nas jak grom z jasnego nieba.. W roku 1986 utworzono instytucję Rzecznika Praw Obywatelskich, a w roku 1982 powstał Trybunał Konstytucyjny, jako niewybieralną izbą parlamentu, którego orzeczenia są ostateczne i nieodwołalne. Ponad Sejmem i Senatem. I rządem, który projektuje ustawy, jako władza teoretycznie wykonawcza. Moim skromnym zdaniem Trybunał Konstytucyjny został pomyślany- nie tylko w naszym kraju- do blokowania prawdziwych zmian w życiu społeczno- politycznym narodów.. Parlamenty stanowią atrapy władzy, a Trybunały Konstytucyjne stanowią swoistą straż praw - złych praw.. Trzeba osiągnąć przy pomocy demokracji niezbywalną większość, żeby opanować Trybunał Konstytucyjny i dokonać prawdziwych zmian.. To właśnie robi Orban na Węgrzech i za to międzynarodówka jak się wkurzy - zbombarduje Budapeszt... Już niektórzy krzyczą, że nie chcą w Polsce Budapesztu.. A właśnie Budapeszt by się w Polsce przydał, żeby wyjść z niewidzialnych macek międzynarodowych, lepkich i pazernych.. Międzynarodowy Fundusz Walutowy działa w ramach Organizacji Narodów Zjednoczonych, czyli takiego globalnego rządu, który narzuca narodom i państwom sposoby postępowania.. Uniwersalne sposoby postępowania gwałcąc lokalne tradycje i prawa zwyczajowe.. Rozwiązuje „ kwestie stabilizacji ekonomicznej na świecie”(????) Te kwestie rozwiązuje z siedziby w Waszyngtonie.. Sprawuje nadzór nad całością finansów państw, reguluje, narzuca, kredytuje (zadłuża!) prowadzi konsultacje, kontroluje.. No i ma z tego wielkie profity! Kraje, które potrafiły się przeciwstawić Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu rozwijają się na przykład Malezja, Chiny czy Indie.. A te, co do końca słuchały rad międzynarodowych doradców finansowych spotkał niemiły los na przykład - Indonezja czy Argentyna.. MFW wymyślił niejaki Keynes – socjalista, który jednak uważał, że rynek jest niedoskonały, ale tylko od czasu do czasu i wtedy należy go poprawić.. Obecni zarządzający Funduszem uważają, że rynek w ogóle jest niedoskonały i permanentnie należy go poprawiać, doprowadzając prawie wszystkie kraje do bankructw i potwornych zadłużeń.. Zamiast naturalnego rynku- rządy międzynarodowej biurokracji- to jest pomysł na światową gospodarkę.. Natura jest zła- dobry człowiek międzynarodowy- jest dobry.. On wszystkim zarządzi dobrze, przeciw Panu Bogu, który obmyślił ten świat i jego prawa.. W roku 1988 pracownik Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Davison Budhoo wystosował list otwarty do ówczesnego prezesa MFW, w którym napisał:, „Jaki potwór w nas tkwi, który każe nam posuwać się tak daleko w hańbie i wstydzie, że nie pozwala nam krzyczeć w proteście, jako istotom ludzkim, ludziom posiadającym sumienie”. Chodziło mu o dossier w sprawie Trynidadu i Tobago, gdzie pracował kilka lat, a gdzie – jego zdaniem- MFW fałszował dane, dezinformował, ośmieszał wyniki ekonomiczne Trynidadu i Tobago i wywierał presję wobec rządu tamtejszego.. Namawiał nawet do złamania Konstytucji..(!!!) W tym czasie, odchodząc od wielkiej polityki finansowej, nasz rodzimy ZUS ściga obowiązkowych płatników w opóźnieniach we wpłacaniu obowiązkowych składek.. Które systematycznie rosną, i tak będzie od lutego.. W roku 2010 ZUS skierował 7,8 miliona tytułów i zajęć egzekucyjnych dotyczących zaległych składek na sumę 6 miliardów złotych(!!!) W roku 2011 suma tytułów i zajęć wynosiła 7 miliardów złotych(!!!) „Przy 14,5 milionach ubezpieczonych to bardzo duża liczba”- powiedział pan Mieczysław Kasprzak, pełnomocnik rządu ds. deregulacji gospodarczych(???). Przyznam się Państwu, że do tej pory nie słyszałem o pełnomocniku ds. deregulacji gospodarczych.. A jednak taka posada jest.. Biurokracja nie przepuści żadnej okazji.. Może właśnie, dlatego liczba regulacji w gospodarce cały czas rośnie! BO pełnomocnik zamiast wpływać na zmniejszenie regulacji powoduje wzrost regulacji, bo gdyby udało mu się wszystkie regulacje zlikwidować, to, co by robił, jak już nie byłoby, czym regulować..? Bo na przykład gwiazdami regulować nie można, więc nie regulują.. Ale gdyby można było to z całą pewnością powstałby cały i wielki urząd ds. regulacji gwiazdami.. Razem z instytutem regulowania gwiazdami.. I ile by to wszystko kosztowało.. Zawsze można pożyczyć pieniądze z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, nieprawdaż? WJR
Kolejny cud Tuska - cena oleju napędowego przekroczyła 6 zł
1. Wbrew malkontentom, co jakiś czas materializują się jednak obietnice wyborcze Premiera Tuska, tyle tylko, że inaczej niż deklarował w kampanii. Właśnie w tym tygodniu cena oleju napędowego na stacjach benzynowych przekroczyła 6 zł. Do tłumaczenia natychmiast ruszyli usłużni eksperci i ekonomiści. Winne są podatkowe przepisy unijne, niepokoje na rynkach światowych, dewaluacja złotego, a nawet jak jeden z nich tłumaczył, gwałtownie rosnący popyt na paliwa w Chinach, który nie wiedzieć, czemu właśnie teraz się objawił. Rzeczywiście od 1 stycznia tego roku miała miejsce podwyżka akcyzy, która ma przynieść budżetowi państwa dodatkowe 2 mld zł (tak przynajmniej uzasadniano ją w Sejmie), ale przecież rząd przewodniczący w II półroczu poprzedniego roku Radzie UE, miał możliwość, aby ze względu na rosnące światowe ceny paliw, przesunąć jej wprowadzenie przynajmniej o kilka miesięcy.
2. O nic takiego według mojej wiedzy nawet nie próbowano zabiegać, choć w kampanii wyborczej w roku poprzednim wtedy, kiedy cena oleju napędowego na stacjach benzynowych latem, przekroczyła 5 zł, przeprowadzono operację cichego jej obniżenia z udziałem Orlenu. Przypomnę dla porządku jak ta operacja przebiegała. Sprawa ta miała początek w ostatniej dekadzie sierpnia poprzedniego roku, kiedy to na konferencji prasowej Prezes PiS-u Jarosław Kaczyński stwierdził, że skoro podatki i marże stanowią ponad połowę ceny litra paliwa, to choćby przejściowo należałoby obniżyć podatek akcyzowy aby ceny paliw nie przekraczały 5 zł za litr. Wtedy Premier Tusk bezradnie rozłożył ręce i powiedział, że rząd nie może w tej sprawie zrobić nic, bo obniżyłby tylko dochody budżetowe, bez żadnej obniżki cen paliw na stacjach benzynowych. Okazało się jednak, że PR-owcy Platformy na tyle przestraszyli się zarzutu o to, że rząd nic nie robi nic w spawie gwałtownego wzrostu cen paliw, co jest jedną z przyczyn rosnącej drożyzny, ale nie chcąc przyznać racji Kaczyńskiemu, zmusili nieformalnymi decyzjami zarząd Orlenu, do obniżki cen paliw na stacjach tego koncernu.
3. Przedstawiciele Skarbu Państwa mają większość w radzie nadzorczej spółki w związku z tym także zarząd firmy jest wprost zależny od ministra, stąd narzucenie mu takiej decyzji, nie sprawiło rządzącym żadnego kłopotu. I rzeczywiście w ciągu kilku dni ceny paliw (zarówno ropy jak i benzyny E95) na stacjach Orlen spadły poniżej 5 zł za litr i były tak utrzymywane aż do połowy października, czyli do okresu po wyborach. Zarząd Orlenu zdecydował o tej obniżce tyle tylko, że doprowadził do sytuacji, w której ceny hurtowe paliw w jego rafinerii były na tym tym samym poziomie jak ceny detaliczne na stacjach benzynowych.
4. Minęły jednak wybory, nie trzeba się już nawet próbować przypodobać się wyborcom, Orlen dostał wolną rękę i ceny paliw na stacjach benzynowych poszybowały w górę. Ostatnio nie ma chyba tygodnia, żeby na przemian albo Orlen albo Lotos nie ogłaszały wzrostu cen hurtowych paliw o kilku do kilkunastu groszy na litrze. I tak szybkim krokami doszliśmy już na początku roku 2012 do poziomu powyżej 6 zł za litr oleju napędowego. I to nie jest ostatnie słowo koncernów paliwowych, ceny będą dalej rosły, choć zima i związany z nią spadek popytu na paliwa, powoduje pewną wstrzemięźliwość podwyżkową producentów paliw. Problem jest coraz poważniejszy, ponieważ wzrost cen paliw powoduje nie tylko gwałtowny wzrost wydatków w budżetach domowych na ten cel, ale także wzrost cen wszystkich towarów i usług, bo koszty transportu (szczególnie po wprowadzeniu e-myta), stanowią przynajmniej 10% kosztów ich wytworzenia i dowiezienia do sieci i punktów handlowych. Rosną także koszty transportu zbiorowego, o czym dowiedzieliśmy się już na jesieni poprzedniego roku Większość miast wprowadziła podwyżki cen biletów komunikacji miejskiej (np. w Warszawie w ciągu najbliższych 3 lat ceny te mają wzrosnąć aż o 100%). Jeżeli w tym tempie ceny paliw będą rosły dalej to jeszcze w tym roku doświadczymy kolejnego cudu Tuska, cena litra oleju napędowego przekroczy 7 zł. Zbigniew Kuźmiuk
Koniec kryzysu widać już na horyzoncie Ponieważ grupa medialnych uspokajaczy ogłosiła zbliżający się koniec kryzysu, zatytułowałem mój czwartkowy felieton w Dzienniku Gazecie Prawnej „Koniec kryzysu widać już na horyzoncie”. Fragment poniżej:
“Za komuny był taki dowcip. Towarzysz z organizacji wojewódzkiej jedynie słusznej partii przyjeżdża do miasteczka, gdzie na rynku spędzili mieszkańców, żeby posłuchali, co towarzysz ma do powiedzenia. – Naród z partią! – krzyczy towarzysz do szczekaczki. Oklaski. – Partia z narodem! – krzyk przeplata się gulgotem a oczy prawie wyskakują mu z orbit. Oklaski. – A dobrobyt widać już na horyzoncie – zapowiada. Cisza. – Dlaczego nie klaszczą – pyta zaniepokojony towarzysz województwa. Po krótkiej naradzie przewodniczący organizacji partyjnej w miasteczku odpowiada – nie wiemy co to jest horyzont. Towarzysz też nie wiedział, nie miał tego na szkoleniu. Natychmiast wysłano sekretarkę do miejscowej biblioteki, żeby sprawdziła, co oznacza słowo horyzont. Migusiem obróciła, bo obrotna była dziewucha. Podaje karteczkę towarzyszowi, który zadowolony wyjaśnia: Horyzont – to taka linia, która się oddala w miarę zbliżania.” Dzisiaj ukazał się raport Banku Światowego o perspektywach globalnej gospodarki w latach 2012-2013. Poniżej cytat z informacji prasowej Banku Światowego, skoro dali akurat ten cytat to chcieli na niego widocznie zwrócić uwagę: “dalsze nasilanie się kryzysu może doprowadzić do tego, że wzrost gospodarczy w krajach rozwiniętych i rozwijających spadnie bardziej niż w latach 2008-2009. Nikt nie zostanie oszczędzony“. W raporcie jest też napisane, że działania z obszaru polityki fiskalnej i pieniężnej będą tym razem znacznie mniej efektywne niż w 2009 roku, z oczywistych względów, zatem okres wolnego wzrostu będzie dłuuuuuuuugi. Raport na stronie 3 dodaje ostrzeżenie, które jest ważne dla Polski. Jeżeli banki w krajach rozwiniętych będą zmuszone sprzedać swoje spółki córki w krajach mniej rozwiniętych (np. w Polsce – moje przypomnienie) wówczas giełdowe wyceny banków z kapitałem zagranicznym i banków krajowych mogą gwałtownie spaść, pogarszając wskaźniki adekwatności kapitałowej i prowadząc do dalszego ograniczenia kredytu. Przypomnę, że region o największym udziale kapitału zagranicznego w sektorze bankowym na świecie to Europa Środkowo-Wschodnia, więc ten efekt będzie mocno odczuwalny w naszym regionie, również w Polsce. Jeszcze raz przypominam moją prognozę WIG20: w 2012 roku będzie trzycyfrowy. A sektor bankowy ma duży udział w WIG20. Najpierw Eurogeddon, potem Developeddon, potem Globalgeddon. Tak ostrzega Bank Światowy, dla którego jest to scenariusz ostrzegawczy. Dla mnie to scenariusz podstawowy. Rybiński
65 rocznica sfałszowanych wyborów 19 stycznia 1947 r. w atmosferze represji odbyły się w Polsce wybory do Sejmu Ustawodawczego. Wg sfałszowanych wyników wygrał Blok Demokratyczny (PPR, PPS, SL i SD) pokonując PSL, główną siłę niepodległościową. Stworzyło to pozory legalizmu władzy komunistycznej w kraju. Sfingowane wybory posłużyły do budowy mitu założycielskiego PRL-u, który określał władzę sprawowaną przez komunistów, jako legalną. "Stworzono warunki dla następnych posunięć: pełnego podporządkowania społeczeństwa, całkowitej likwidacji opozycji niepodległościowej oraz odrębności we własnych szeregach" - pisał dr Maciej Korkuć ("Od ideologii państwowej do fałszywego legalizmu PRL"). Przygotowania do wyborów trwały, co najmniej od marca 1946 r., kiedy to powstał Państwowy Komitet Bezpieczeństwa, nad którym kierownictwo objął minister obrony narodowej, marszałek Michał Rola-Żymierski. W każdym z czternastu województw utworzono Wojewódzki Komitet Bezpieczeństwa. We wrześniu 1946 r., na XI sesji Krajowej Rady Narodowej, z inicjatywy PPR i PPS oraz przy sprzeciwie PSL, uchwalono ordynację wyborczą, będącą zmodyfikowaną formą projektu ordynacji wyborczej z 1922 r. Czynne prawo wyborcze posiadały osoby, które w chwili wyborów ukończyły 21 lat, były obywatelami Polski i posiadały pełnię praw publicznych. Bierne prawo wyborcze przysługiwało osobom, które ukończyły 25 rok życia lub tym, którzy - nie będąc w wymaganym wieku - mogli się poszczycić zasługami "w walce z okupantem lub w dziele odbudowy kraju". Prawa głosu pozbawieni byli wszyscy ci, którzy budzili jakiekolwiek podejrzenie władz, m.in. osoby, które - w ujęciu komunistów - miały przeszłość kolaborancką. O tym, czy odebrać danemu obywatelowi prawo do głosowania decydowała komisja wyborcza, a nie prawomocny wyrok sądu, jak to było w przypadku krajów demokratycznych. "Projekt PPR i PPS przewidywał odstępstwo od zasady powszechności wyborów przez pozbawienie praw wyborczych ludzi przeciwstawiających się walce zbrojnej z okupantem, co było sformułowaniem nieprecyzyjnym i mogło prowadzić do nadużyć" - pisała prof. Krystyna Kersten ("Narodziny systemu władzy. Polska 1943-1948"). Na co najmniej kilka miesięcy przed wyborami uruchomiono machinę indoktrynacji w celu wywarcia bezpośredniego, często brutalnego, nacisku na ludność. Za propagandę odpowiadały tzw. grupy agitacyjne. Nad przygotowaniami do wyborów czuwały dziesiątki tysięcy funkcjonariuszy MO, ORMO i MBP oraz żołnierzy LWP. Ci ostatni, wraz z członkami Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, formowali tzw. Grupy Ochronno-Propagandowe. Przez cały ten okres komuniści prowadzili zakrojoną na szeroką skalę działalność na rzecz eliminacji przeciwników politycznych. Rozwiązywano organizacje powiatowe oraz demolowano lokale wyborcze PSL, który był najważniejszą polityczną siłą niepodległościową. W okresie kampanii przedwyborczej skrytobójczo zamordowano ok. 140 działaczy PSL, aresztowano ok. 10 tys., w tym 149 kandydatów na posłów, a w dziesięciu okręgach wyborczych unieważniono PSL-owskie listy.
"Zadaniem represji uderzających w PSL było również rozbicie istniejącej jeszcze oporności społeczeństwa, pozbawienie go nadziei na odmianę, skłonienie do poddania i akceptacji rzeczywistości. Zmuszając ludzi do udziału w wyborach i oddania głosu na trójkę (numer listy bloku) nie troszczono się o ilość kartek w urnie: wyniki wyborów można było zawsze sfałszować. Była to przede wszystkim operacja psychologiczna: zmęczone społeczeństwo miało się ostatecznie ugiąć wobec przemocy" - wyjaśniała prof. Kersten ("Narodziny systemu władzy. Polska 1943-1948"). Ze względu m.in. na fakt, że w październiku 1946 r. decyzją KRN zakazano tworzenia nowych partii politycznych, do styczniowych wyborów przystąpiły jedynie: Blok Stronnictw Demokratycznych (Polska Partia Robotnicza, Polska Partia Socjalistyczna, Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Demokratyczne), Stronnictwo Pracy, Polskie Stronnictwo Ludowe ze Stanisławem Mikołajczykiem na czele oraz Polskie Stronnictwo Ludowe "Nowe Wyzwolenie".
"Według źródeł UB w skali całego kraju uprawnionych do udziału w głosowaniu było 12 897 965 wyborców, pozbawiono tego prawa - 411 776 osób. Z kolei według danych PPR - takich osób było 520 133" - pisał prof. Janusz Wrona.
Z oficjalnych danych wynika, że frekwencja wyborcza wyniosła 89,9 proc.. Blok Stronnictw Demokratycznych uzyskał 80,1 proc. głosów (394 mandaty w sejmie), PSL - 10,3 proc. (28), SP - 4,7 proc. (12), PSL "NW" - 3,5 proc. (7). Przebieg wyborów śledziło wielu zagranicznych obserwatorów i korespondentów prasowych, m.in. z USA i Wielkiej Brytanii. Wielokrotnie donosili oni o nieprawidłowościach w okręgach wyborczych. W opinii mieszkańców Warszawy przekonanych o sfałszowaniu wyników wyborów krążyło powiedzenie: "Wybory to taka szkatułka: wchodzi Mikołajczyk - wychodzi Gomułka" (M. Korkuć, "Wybory 1947 - mit założycielski komunizmu"). Podczas wyborów w 3515 komisji obwodowych (z 5,5 tys. wszystkich komisji) zasiadali wyłącznie członkowie PPR lub agenci bezpieki. Do częstych praktyk należało m.in. podmienianie urn wyborczych, podrzucanie do nich kart do głosowania i sporządzanie sfingowanych protokołów wyborów. Specjalne zasługi w fałszowaniu wyborów miała tzw. grupa Pałkina (od nazwiska sowieckiego pułkownika Arona Pałkina), która przybyła do Polski przed wyborami na osobistą prośbę Bolesława Bieruta. Mimo zażaleń i protestów złożonych przez polityków PSL m.in. w ambasadach ZSRS, USA i Wielkiej Brytanii nie doszło do rewizji wyników wyborów. "Gdyby PSL-owcy zwyciężyli i objęli władzę, ten sam UB w ich rękach działałby równie bezwzględnie (...) Chce PSL zgody, będzie zgoda; zechce walki, będzie walka" - podsumował Bolesław Bierut w czasie powyborczej audiencji udzielonej działaczom PSL (A. Kura, "Skala represji w okresie wyborów"). Na pierwszym posiedzeniu Sejmu, które zwołano 4 lutego na prezydenta RP wybrano Bieruta, który w czasie wyborów określał się, jako bezpartyjny. Sformowano rząd, na czele, którego stanął Józef Cyrankiewicz z PPS. 19 lutego uchwalono ustawę konstytucyjną o ustroju i zakresie działania najwyższych organów Rzeczypospolitej Polskiej - tzw. Małą Konstytucję. O wpływie wyborów z 1947 r. na kształt powojennej Polski w ten sposób pisał prof. Wrona: "Wybory 19 I 1947 r. zapoczątkowały tradycję farsy wyborczej, która pozbawiła społeczeństwo efektywnego wpływu na władzę i kształt elit politycznych rządzących krajem (...). Akt wyborczy w 1947 r. wykreował model zachowań władz państwowych w odniesieniu do kolejnych wyborów. Odtąd wynik był zawsze przesądzony, a główną jego rolą było pokazanie manifestacyjnego poparcia społeczeństwa dla władzy" ("Wybory 1947 roku. Ordynacja, przebieg i konsekwencje dziejowe").
PAP
Gadowski: dobra, choć spóźniona decyzja Prokurator generalny Andrzej Seremet złożył do szefa MON wniosek o powołanie nowego szefa Naczelnej Prokuratury Wojskowej, co wiąże się z jednoczesnym żądaniem odwołania dotychczasowego szefa wojskowej prokuratury gen. Krzysztofa Parulskiego. O skomentowanie tej decyzji portal Stefczyk.info zwrócił się do publicysty Witolda Gadowskiego. Z dużym dystansem przyglądam się temu, co się dzieje w sprawie prokuratury wojskowej. Natomiast wniosek o odwołanie Parulskiego uważam za bardzo słuszny i właściwie spóźniony, ponieważ to, co Parulski zrobił, czyli de facto bunt przeciwko swojemu zwierzchnikowi było ni mniej ni więcej, tylko psuciem państwa, więc choćby za to należała się Parulskiemu dymisja. Oczywiście spoglądając na życiorys Parulskiego i jego "dokonania" w sprawie smoleńskiej, to możemy mieć pewność, że Parulski był po stronie starego systemu. Dlatego także z powodów higienicznych, czyli z powodów czyszczenia prokuratury, mówiąc brzydko, ze złogów starego systemu jest to dobry wniosek. Myślę, że jest to wniosek spowodowany także konsultacją z panem ministrem Gowinem, którego akurat w tej sprawie również popieram, bo uważam, że jego kierunek odnowy prokuratury jest dobry. Czy ten wniosek może odrzucić prezydent Bronisław Komorowski? Gen. Parulski mówił, że cieszy się poparciem prezydenta, który miał go zapewniać, że pozostanie na swoim stanowisku? Myślę, że w takim przypadku prezydent posunąłby się do otwartej wojny z ministrem obrony narodowej, ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym. Myślę, że prezydent Komorowski nie jest na tyle odważny osobiście, żeby wszczynać tego typu wojnę, chyba, że jego zaplecze (mówię o szerokim zapleczu Bronisława Komorowskiego) go do tego przymusi. Przymuszony, może tę decyzje wetować, choć jak sądzę, jego prerogatywy w tej mierze nie są znowu tak wielkie.
A dlaczego prezydent Komorowski tak stanowczo popiera gen. Parulskiego? Prezydent Komorowski ma dziwny sentyment do munduru, a zwłaszcza do ludzi, którzy w tym mundurze chodzili w latach 80-tych. Szczerze mówiąc do dziś nie rozumiem tego sentymentu. Być może on sam, w jakimś wywiadzie będzie w stanie wytłumaczyć ten sentyment.
not. Zrk