406

„Grecki kryzys” – czy przyszłość Europejskiej Unii Walutowej jest zagrożona?  Wielu ekonomistów jest przekonanych, że Europejska Unia Walutowa (EUW) jest raczej wynikiem kalkulacji politycznych, a nie ekonomicznych (między innymi Laidler 1991, Feldstein 1997, Klaus 2004 i Bernanke 2005). Ten wniosek wynika z faktu, że kraje członkowskie nie spełniają wymogów optymalnego obszaru walutowego (OOW), co wykazali, na przykład, Eichengreen (1992), a także Artis, Kohler i Mélitz (1998).

Optymalny obszar walutowy Prace pióra Mundella (1961), McKinnona (1963) i Kenena (1969) tworzą podwaliny teorii OOW. Ogólnie rzecz biorąc, pożytki ze stworzenia unii walutowej mogą przewyższać koszty takiego przedsięwzięcia, jeśli obroty handlowe pomiędzy państwami członkowskimi są bardzo wysokie, występuje wysoki stopień mobilności wszystkich czynników produkcji (szczególnie siły roboczej), a struktury gospodarek państw-kandydatów są wysoce zdywersyfikowane i jednocześnie zbliżone, dzięki czemu ich cykle koniunkturalne są wysoce skorelowane. Jeśli wszystkie powyższe kryteria nie są spełnione, wówczas jest wysoce prawdopodobne, że zaistnieje sytuacja odwrotna, koszty przewyższą pożytki. Potencjalne koszty mogą być szczególnie dotkliwe, jeśli wystąpią tak zwane ujemne wstrząsy asymetryczne od strony popytu1. Obecny kryzys finansowy jest właśnie znakomitym przykładem takiego zaburzenia i jego cięższy przebieg w Euro-strefie, niż w USA może stanowić podstawę do twierdzenia, że powołanie do życia wspólnej waluty w istocie rzeczy zmniejszyło odporność europejskiej gospodarki na wstrząsy. W 2009 USA zanotowały spadek Produktu Krajowego Brutto (PKB) w wysokości 2,6%, podczas gdy w Euro-strefie wskaźnik ten wyniósł aż minus 4,1%. Także w pierwszej połowie bieżącego roku Stany Zjednoczone szybciej wychodziły z kryzysu niż kraje wchodzące w skład EUW, stąd Eurostat (2010) przewiduje szybsze tempo rozwoju ekonomicznego w USA w 2010 (2,8% wobec 0,9%), a także w 2011 roku (odpowiednio 2,5% i 1,5%). Co więcej, obecny rozwój wypadków potwierdza trendy notowane od początku powstania tworzenia unii walutowej (Dadak 2008). W następnym fragmencie Autor omawia skutki wprowadzania Euro dla gospodarek różnych krajów w pierwszej dekadzie istnienia tej waluty. Dadak konluduje jednak, że mimo pewnych korzyści, tempo rozwoju gospodarczego spadło, a państwa są bardziej podatne na kryzys ze względu na mniejszą elastyczność gospodarki.

Unia Europejska wobec kryzysu Reakcja władz Unii na obecny kryzys finansowy jest nierówna, z jednej strony Węgry, nie będące członkiem EUW, nie uzyskały żadnej pomocy od Brukseli – państwo to musiało uciec się do pomocy Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW). Podobnie Polska zawarła umowę kredytową z tą instytucją międzynarodową, a nie z władzami Unii. Z drugiej strony, Grecja, państwo członkowskie EUW, otrzymała daleko idącą pomoc finansową od Brukseli. To ostatnie wydarzenie jest wynikiem utworzenia Europejskiego Funduszu Walutowego (EFW), instytucji teoretycznie dysponującej zasobami w wysokości 750 miliardów euro. Jednak utworzenie EFW dobitnie wykazuje kłopoty, na jakie w praktyce napotyka sztandarowe hasło przyświecające procesowi europejskiej integracji – hasło „europejskiej solidarności”, albowiem jedna trzecia wspomnianej kwoty pochodzi spoza Unii, od MFW. Mówiąc wprost, Euroland nie jest w stanie zorganizować poważniejszej akcji pomocy swemu członkowi bez udziału strony trzeciej. Co gorsze, ten plan ponad wszelką wątpliwość wykazuje, że Unia nie posiada poważniejszych własnych środków – zaledwie 60 miliardów euro pochodzi z kasy Komisji Europejskiej, podczas gdy reszta, 440 miliardy, pochodzi od poszczególnych krajów członkowskich. Jest rzeczą godną podkreślenia, że EUW nie posiada w ramach UE żadnych instytucjonalnych ram, które by pozwoliły Euro-strefie na przeciwdziałanie skutkom wstrząsów gospodarczych. Ponadto, do tej pory nie określono jasno, jakie będą mechanizmy i kryteria udzielania pomocy poprzez ten fundusz. Nie bez znaczenia jest również fakt, że Wielka Brytania zdecydowanie odmówiła udziału w tym przedsięwzięciu2.

Stworzenie EFW może stanowić pierwszy krok na drodze do europejskiego federalizmu fiskalnego. Niemniej, trudno wątpić w to, że proces przekazywania Brukseli coraz większych uprawnień w zakresie nakładania podatków będzie nadzwyczaj długi i uciążliwy. Już samo utworzenie funduszu spotkało się z ogromnymi oporami ze strony wielu polityków i ogromnej części europejskiego elektoratu. Biorąc pod uwagę niesłychane trudności, na jakie natrafił Traktat Konstytucyjny, a po jego odrzuceniu, Traktat Lizboński, nie sposób optymistycznie oceniać przyszłość kolejnych etapów europejskiej integracji, szczególnie, jeśli w ich ramach należałoby oczekiwać poważnych, wieloletnich transferów finansowych do mniej rozwiniętych regionów Unii, lub Eurolandu3. Ograniczenia w zakresie wysokości deficytu budżetowego i zadłużenia nie tylko wiążą rządom ręce w podejmowaniu kroków, które mogą złagodzić skutki wstrząsów gospodarczych, ale także odgrywają rolę dzwonków alarmowych pobudzających banki do działania w swej obronie. Napomnienia płynące z Brukseli nadają sprawie deficytu budżetowego niepomiernej wagi, siłą rzeczy skupiają uwagę analityków bankowych na tych kwestiach, a co za tym idzie wywołują zaniepokojenie rynków finansowych i podważają zaufanie do długu wypuszczanego przez rządy mające kłopoty budżetowe. Jest rzeczą ze wszech miar interesującą, że amerykański deficyt budżetowy w roku 2009 (jak i prognozy w tym zakresie na rok bieżący i na najbliższe lata) jest bez porównania wyższy niż w Eruolandzie, niemniej nie ma najmniejszych podstaw do tego, by sądzić, że rząd federalny, czy poszczególne stany natrafią na tak ogromny brak wiarygodności wśród finansistów, jak ma to miejsce w przypadku Grecji. Wypada dodać, że ten kryzys zaufania powoli rozszerza się także na inne kraje wchodzące w skład EUW, dotyczy to w szczególności Hiszpanii, Portugalii i Irlandii, choć kraje te podjęły ogromne wysiłki celem obniżenia deficytów budżetowych. Europejscy przywódcy kategorycznie opowiadają się za jak najszybszym obniżeniem deficytów i zadłużenia do poziomów określonych w Maastricht i tym samym podgrzewają atmosferę, przyczyniają się do powiększenia nerwowości na rynkach finansowych. Tymczasem administracja prezydenta Obamy jest dużo bardziej zainteresowana odzyskaniem przed-kryzysowego tempa wzrostu gospodarczego i obniżką bezrobocia, stąd też jest wysoce prawdopodobne, że rozpiętość pomiędzy USA i EUW w zakresie wysokości deficytów budżetowych, a zatem i w tempie zadłużania się państwa, będzie występować także w przewidywalnej przyszłości. Mimo to, jak do tej pory, rynki finansowe nie reagują na to potencjalne zagrożenie, papiery wartościowe emitowane przez rząd USA przynoszą bardzo niskie oprocentowanie, a mimo to bez trudu znajdują nabywców. Podobnie w zakresie polityki pieniężnej można bez trudu zauważyć zupełnie odmienne podejście do kwestii przezwyciężania kryzysu w obu regionach. Amerykański Fed nie tylko dużo bardziej obniżył stopę procentową niż EBC (0-0,25% wobec 2,0%), ale także na bez porównanie większą skalę zastosował „niekonwencjonalne” techniki – zakup prywatnych papierów dłużnych. W sumie bodziec monetarny w USA był bez porównania silniejszy niż w Euro-strefie na rozwój wypadków, który bez wątpienia ma wpływ na duża łagodniejszy przebieg kryzysu w Stanach Zjednoczonych niż na Starym Kontynencie. Wielu ekonomistów stoi na stanowisku, że połączenie ekspansywnej polityki fiskalnej i pieniężnej może mieć istotny wpływ na zwiększenie tempa wzrostu cen. Niemniej, jak do tej pory, światowe rynki finansowe nie wydają się podzielać takich obaw. W USA zarówno krótko- jak i długoterminowa stopa procentowa pozostają na niesłychanie niskim poziomie, zaś dolar uległ istotnemu wzmocnieniu w stosunku do euro w okresie kryzysu4. Inaczej mówiąc, światowe rynki finansowe nie wydają się podzielać europejskiej obsesji na punkcie „stabilności”, ale zdają się premiować politykę ekonomiczną nakierowaną na dbałość o przyzwoite tempo wzrostu gospodarczego i pełne zatrudnienie. Najwyraźniej finansiści zgadzają się z opinią zdecydowanej większości amerykańskich ekonomistów, z których 90% uważa, że w przypadku, gdy gospodarka rozwija się w tempie dużo poniżej swych możliwości, wówczas pro-koniunkturalna, ekspansywna polityka fiskalna (obniżka podatków, czy też zwiększenie wydatków państwa, lub jakaś kombinacja tych dwu powyższych opcji) ma „poważny, pobudzający wpływ” (Alston, Kearl i Vaughn 1992, str. 204). Dalej Autor powołuje się na dane udowadniające, że Euroland odniósł realne korzyści z wprowadzania wspólnej waluty. Możemy też przeczytać informacje o tych krajach, które skorzystało na wprowadzeniu Euro, oraz tych, w których opinia na ten temat nie jest jednoznaczna. Dadak wskazuje także i na to, że rozwój gospodarczy jest ściśle związany z czynnikami politycznymi, bowiem tylko tym państwom udało się skutecznie wprowadzić wspólną walutę, które stworzyły w miarę jednolity twór polityczny.

Wnioski Obecny kryzys gospodarczy jest pierwszym poważniejszym testem dla EUW. Dotychczasowe doświadczenia nie dają całkowicie jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o sensowność tego przedsięwzięcia. Podobnie jak w trakcie poprzedzającego go dziesięciolecia, gospodarka Eurolandu rozwija się wolniej od amerykańskiej. Problemy związane z zadłużeniem i deficytem budżetowym, które ogarnęły Grecję i które mogą się rozszerzyć na inne kraje Eurolandu mają charakter fundamentalny, a nie przejściowy. Rynek pracy w Strefie-euro jest mało elastyczny, a możliwości używania polityki fiskalnej i pieniężnej do absorbowania skutków ujemnych wstrząsów od strony popytu są bardzo ograniczone. W szczególności zadania postawione przed EBC są w praktyce ograniczone do dbałości o stabilność cen. Ponadto, posiadanie wspólnego pieniądza uniemożliwia poszczególnym krajom odzyskanie konkurencyjności na światowych rynkach w drodze dewaluacji swej waluty. Ogólnie rzecz biorąc, z wyjątkiem deflacji, poszczególne regiony Eurolandu są zupełnie pozbawione mechanizmów dostosowawczych, zarówno automatycznych jak i wymagających podjęcia decyzji, pozwalających na przezwyciężenie wstrząsów gospodarczych. Jedynym jaśniejszym punktem jest powołanie do życia EFM, niemniej bóle porodowe związane z tym przedsięwzięciem i powolność we wcielaniu w życie tej idei nie napawają optymizmem. Stąd też wprowadzenie mechanizmów pozwalających na prowadzenie aktywnej polityki fiskalnej na szczeblu Eurolandu (pan-europejskie podatki i wydatki) zapewne napotka na ogromne przeszkody.

Natomiast dotychczasowe doświadczenia jasno wykazują, że nie ma najmniejszych podstaw do tego by sądzić, iż W. Brytania i Szwecja, państwa, które zachowały własną walutę i prowadziły niezależną politykę pieniężną, poniosły jakiekolwiek straty z powodu rezygnacji w uczestniczeniu w procesie integracji walutowej. Stąd też kraje, które jeszcze nie przyjęły euro powinny dokonać bardzo dokładnej analizy możliwych kosztów i pożytków wynikających z tego przedsięwzięcia przed podjęciem ostatecznej decyzji. Kazimierz Dadak

Cały tekst został opublikowany w 97. numerze Dwumiesięcznika ARCANA. Niniejszy artykuł pod tytułem The „Greek Crisis”. Is the Future of the European Monetary Union at Stake? ukazał się w książce Analysis of consequences of financial crisis and perspectives for further trends at world markets, Peter Lipták (red.) Eastern European Development Agency, Bratysława 2010.1 Wstrząsy asymetryczne to takie zaburzenia gospodarcze, które dotykają tylko określonej dziedziny. Jeśli gospodarki krajów członkowskich nie mają zbliżonych struktur (czyli ten przemysł napotykający trudności nie wytwarza podobnej części produktu krajowego brutto we wszystkich państwach) i nie są one wysoce zdywersyfikowane, to wówczas tylko kraj specjalizujący się w danej dziedzinie przeżywa trudności gospodarcze. W przypadku, gdy każde państwo posiada odrębną jednostkę pieniężną, taki wstrząs jest automatycznie amortyzowany poprzez spadek wartości (deprecjację) waluty kraju dotkniętego kryzysem, lub w drodze celowej zmiany polityki pieniężnej (bank centralny obniża stopę procentową, czyli stosuje tzw. ekspansywną politykę monetarną). Natomiast, gdy kraj ów jest członkiem unii walutowej, to ani deprecjacja, ani pobudzanie gospodarki poprzez stosowną politykę pieniężną nie są możliwe. Kurs wymienny wspólnego pieniądza zależy od sytuacji we wszystkich krajach członkowskich (a w innych nie ma kryzysu, więc nie ma powodu, by kurs wymienny spadał). Polityka pieniężna jest prowadzona przez wspólny bank centralny, który może tylko obniżyć stopę procentową dla całej unii, a nie poszczególnych członków i, skoro kryzys dotyka tylko jednego kraju członkowskiego, wówczas ekspansywna polityka monetarna grozi pojawieniem się presji inflacyjnej w krajach nieprzeżywających trudności gospodarczych. W takiej sytuacji, jedynym wyjściem z tych tarapatów jest przemieszczenie się czynników produkcji (kapitału i pracy) do innych gałęzi gospodarki, lub innych państw. W przypadku, gdy mobilność środków produkcji jest niska, wówczas polityka fiskalna (programy przekwalifikowania siły roboczej, lub zasiłki dla bezrobotnych) może być pomocna w złagodzeniu kryzysu.

2 Islandia, która została dotknięta kryzysem już w 2007 r. rozpoczęła starania o przyjęcie do Unii Europejskiej w nadziei uzyskania pomocy finansowej. Kłopoty, na jakie natrafiła w tym względzie Grecja, najwyraźniej ochłodziły zapały mieszkańców Islandii, ponieważ dziś większość opowiada się za rezygnacją z tego projektu.

3 Celem niniejszej wypowiedzi jest przedstawienie wyników badań ekonomicznych na temat unii pieniężnej, określenie, jakie są optymalne rozwiązania w sytuacji, gdy państwa już wstąpiły na drogę integracji walutowej. Natomiast w żadnym stopniu nie sugerujemy, że wprowadzenie wspólnej waluty jest celowe, w szczególności nie należy jej rozumieć jako sugestii, że powyższe rozwiązania są optymalne dla krajów niebędących członkami EUW.

4 Decyzje banków centralnych tyczące się stopy procentowej mają wpływ tylko na oprocentowanie na wkłady i pożyczki krótkoterminowe, natomiast w wynika decyzji banku centralnego nie da się obniżyć długoterminowej stopy procentowej (np. stopy przychodu z 5-cio, czy 10-cio letnich obligacji). Bywa, że gwałtowne obniżenie krótko-terminowej stopy procentowej przez bank centralny może mieć skutek odwrotny od oczekiwanego, czyli spowodować podwyżkę długoterminowej stopy procentowej. Powodem takiego zjawiska może być właśnie oczekiwanie wyższej inflacji w przyszłości i wówczas prywatne banki naliczają wyższą premię inflacyjną i udzielają długoterminowego kredytu na wyższe oprocentowanie. Formalnie rzecz biorąc, związek ten obrazuje tzw. reguła Fishera: nominalne stopa procentowa jest sumą realnej stopy procentowej i szacunku tempa przyrostu cen. Przyjmuje się, że realna stopa procentowa jest stosunkowo stała, tak więc długoterminowa nominalna stopa procentowa i szacowna inflacja wykazują związek wprost proporcjonalny. Za: Portal Arkana (31-03-2011 ) (" „Grecki kryzys” - czy przyszłość Europejskiej Unii Walutowej jest zagrożona?  - pisze Kazimierz Dadak w Dwumiesięczniku ARCANA (nr 97)")

Dziwny list kontrolera lotu w Smoleńsku do “Naszego Dziennika” Nietypowy list ze Smoleńska doręczono do redakcji “Naszego Dziennika”. Jego nadawcą jest płk Anatolij Murawiow, który 10 kwietnia ubiegłego roku był jedną z osób zabezpieczających lądowanie polskiego Tu-154M na Siewiernym Pełniący służbę 10 kwietnia ubiegłego roku na Siewiernym w charakterze kierownika ruchu lotniczego płk Anatolij Murawiow, przesłuchiwany przez rosyjską i polską prokuraturę, przysłał odręcznie napisany list do redakcji “Naszego Dziennika”. Wojskowy na nowo interpretuje fakty, które przekazał nam w styczniowym wywiadzie. Ale nie tylko. Pułkownik twierdzi, że to nie płk Nikołaj Krasnokutski dzwonił do podmoskiewskiego operatu należącego do Dowództwa Sił Powietrznych Federacji Rosyjskiej o kryptonimie “Logika”. Dzwonić miał sam Murawiow. Twierdzi też, że kontakt z załogą polskiej maszyny urwał się na dwa kilometry przed progiem pasa. “Zapadła cisza w eterze” – pisze Murawiow. Pułkownik Murawiow nie zna języka polskiego i z pewnością nie śledzi polskiej prasy. Jednak odwołuje się nie tylko do wywiadu z nim przeprowadzonego, który ukazał się 7 stycznia, ale również do innych artykułów publikowanych w “Naszym Dzienniku”. Murawiow pisze, że informacje podane przez niego w rozmowie opublikowanej 7 stycznia nie odpowiadają informacjom, które przekazywał polskim korespondentom. Jednak nie wskazuje na żadne konkretne słowa z tego wywiadu. Określił w nim służby meteorologiczne działające na lotnisku Siewiernyj, jako “słabe”, a całe lotnisko pozbawione “normalnych środków”. Mówił też o procedurze przygotowywania prognoz pogody dla smoleńskiego lotniska wojskowego w Twerze. Jednak nie tego dotyczą zastrzeżenia Murawiowa. Odwołuje się, bowiem głównie do zdań z artykułu zamieszczonego również 7 stycznia w “Naszym Dzienniku” (Piotr Falkowski, “Murawiow: Był Krasnokutski i konsultacje z “Konwektorem”"), który tylko częściowo opiera się na informacjach uzyskanych od płk. Murawiowa, oraz innego artykułu na temat katastrofy z 13 stycznia (Katarzyna Orłowska-Popławska, “Moskwa wdeptała polskich pilotów w błoto”). Oczywiście, jeżeli pułkownik Anatolij Murawiow ma jakieś informacje na temat organizacji pracy lotniska Siewiernyj, to chętnie je opublikujemy. Zapewne również polska prokuratura przyjmie skwapliwie jego zeznania w charakterze świadka. – Każda osoba posiadająca jakieś informacje w sprawie, w której prowadzone jest śledztwo, może i powinna o tym poinformować prokuraturę. Tym bardziej osoba już raz w tej sprawie przesłuchiwana – mówi płk Zbigniew Rzepa z Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Murawiow może to zrobić także w Smoleńsku za pośrednictwem prokuratury rosyjskiej. Jednak chyba nie o to chodzi Murawiowowi. List do “Naszego Dziennika” wskazuje na paniczną obawę przed połączeniem jego osoby z jakimikolwiek informacjami mogącymi w złym świetle postawić obsługę lotniska. Nie chodzi tu o nieporozumienie spowodowane złą pamięcią i nieznajomością języka polskiego. Czy to, aby nie przełożeni pułkownika albo inne służby rosyjskie monitorujące polskie media podsunęli mu “Nasz Dziennik”, w którym ktoś ważny wskazał te czy inne frazy i pokazał w stopce redakcyjnej adres w Polsce? Co ciekawe, list nadano na poczcie położonej bardzo daleko od miejsca zamieszkania autora, ale tuż przy lotnisku Siewiernyj. Zastrzeżenia Murawiowa są zupełnie absurdalne. Nasz rozmówca pisze na przykład: “…w artykule opublikowano kategoryczne wnioski, których ja nie udzielałem i nikomu nie mogłem ich przekazać. Na przykład, że niby wyjaśniłem, że różnica między geograficznym krajobrazem Tweru i Smoleńska kolejny raz wskazuje na niedopuszczalność lądowania na lotnisku Siewiernyj”. Istotnie niczego takiego nie powiedział. Problem w tym, że także “Nasz Dziennik” nigdy czegoś podobnego nie napisał. W związku z informacją o braku biura prognoz w Smoleńsku i wykonywaniu prognoz w Twerze została podana informacja o odległości między tymi miastami i różnicy warunków spowodowanej oddzieleniem obu miast Wzgórzami Wałdajskimi. Nie pisaliśmy jednak, że Smoleńsk z powodu jego “krajobrazu geograficznego” nie nadaje się do lądowania samolotów. Nie pisaliśmy też w ten sposób o Twerze. Anatolij Murawiow każe nam odwołać zdanie, że płk Nikołaj Krasnokutski kontaktował się z centrum łączności lotnictwa transportowego “Logika”. Jednak takich słów oficera nie ma w “Naszym Dzienniku”. Jest to zresztą informacja powszechnie znana, choćby z opublikowanych przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy transkrypcji rozmów na stanowisku kontroli lotów. Pułkownik Murawiow powiedział nam natomiast, że sam kontaktował się z “Logiką” oraz z drugim centrum operacyjnym o kryptonimie “Konwektor”, znajdującym się na podmoskiewskim lotnisku Wnukowo. List wskazuje na paniczną obawę przed połączeniem osoby kontrolera z jakimikolwiek informacjami mogącymi w złym świetle postawić obsługę lotniska. Nadawca listu podejmuje również polemikę z informacją o wymogu nawiązania kontaktu wzrokowego z samolotem do zgody na lądowanie. Powołujemy się przy tym na jego stwierdzenia, ale przede wszystkim cytujemy Federalny Regulamin Lotnictwa Państwowego z 2004 roku.

Cisza w eterze Najdziwniejszy jest jednak następujący fragment listu pułkownika: “Mimo przekazanej przeze mnie podczas rozmowy telefonicznej dziennikarzom informacji, że wejście na ścieżkę schodzenia przez załogę Tu-154 nastąpiło w odległości 10 km od pasa startowego, a cisza w eterze nastąpiła dopiero w odległości 2 km, w artykule mimo wszystko opublikowano w moimi imieniu, że cisza w eterze nastąpiła od tego momentu, gdy polski Tu-154 o godz. 10.40 dokonał podejścia do lądowania bez odchyleń od kursu i ścieżki, (czyli po kursie i po ścieżce), co wynikało z polecenia kierownika strefy lądowania”. Tymczasem o żadnej “ciszy w eterze” nigdy nie pisaliśmy, ufając w wiarygodność opublikowanej przez MAK transkrypcji zapisów rejestratora głosów w kabinie pilotów, z której wynika, że łączność radiowa funkcjonowała do końca tragicznego lotu tupolewa. Być może Murawiow ma na myśli ostatnie słowa, jakie na wieżę dotarły z samolotu. W istocie padły one, gdy znajdował się on około 2,5 km od progu pasa, a dotyczyły włączenia reflektorów. Dodajmy, że podejście nie przebiegało wcale “po kursie i ścieżce”. Kwestii tych oczywiście w ogóle nie poruszaliśmy w rozmowie z pułkownikiem, m.in. dlatego, że nie był on na wieży “Korsarz” i w korespondencji radiowej z samolotem nie uczestniczył. Murawiow jest właściwie emerytem. Ma oczywiście spore doświadczenie lotnicze, przez 31 latał na bombowcach Tu-22 i na małych samolotach transportowych An-26. Jednak od pięciu lat jest rezerwistą i jedynie dorabia sobie na stanowisku dyspozytora lotniska wojskowego. Jego praca polega głównie na wymianie korespondencji dotyczącej wykonywanych lotów. Od kiedy lotnisko jest właściwie zamknięte, operacje lotnicze zdarzają się bardzo rzadko, więc pozostaje mu raportowanie wykonywania czynności związanych z utrzymaniem infrastruktury, co – jak łatwo się przekonać po stanie obiektów i urządzeń – nie idzie w Smoleńsku najlepiej. Od stycznia wielokrotnie próbowaliśmy się ponownie skontaktować z Anatolijem Murawiowem, a pod koniec lutego nawet usiłowaliśmy się z nim spotkać osobiście w jego mieszkaniu w Smoleńsku. Jednak wtedy kobieta, która odebrała domofon, powiedziała, że pułkownika nie ma i że nie chce on już rozmawiać z dziennikarzami. W liście do “Naszego Dziennika” Murawiow żąda korekty informacji przekazanych “polskim korespondentom pod koniec grudnia 2010 – na początku stycznia 2011 roku, a także innym przedstawicielom polskich i rosyjskich mass mediów”. Być może myli on to, co mówił nam, z wypowiedziami dla innych mediów. Nie mogliśmy jednak znaleźć w żadnej polskiej gazecie wypowiedzi Murawiowa innych niż przedrukowane z “Naszego Dziennika” lub prasy rosyjskiej. Oficer wypowiedział się dla rosyjskiej “Komsomolskiej Prawdy” oraz jednej z ukraińskich agencji prasowych jeszcze w dniu katastrofy. W rozmowach z nimi padło m.in. ważne sprostowanie błędnych informacji rozpowszechnianych przez media o kilku podejściach do lądowania tupolewa. Murawiow mówił także o “barierze językowej”, której obawiała się grupa kierująca lotami na Siewiernym. Piotr Falkowski

Ludzie związani niegdyś ze służbami PRL są podatni na wpływy i szantaże dawnych przełożonych, także tych w Moskwie Kilka tygodni temu media zainteresowały się systemem informacji oświatowej, który ma zbierać dane o uczniach. Jednym z elementów debaty na ten temat była dyskusja o roli służb specjalnych w Polsce. Pisał o tym m.in. Piotr Legutko na portalu wPolityce.pl. Zaznaczał on, że argumentacja posłów PO, którzy przekonują do planów MEN, świadczy o ich nierozumności lub budowaniu przez rząd państwa policyjnego. W mediach zaroiło się od komentarzy, publicyści zastanawiali się, czy SIO nie jest zbyt daleką idącą ingerencją w życie prywatne obywateli, czy służby nie mają obecnie zbyt dużych uprawnień. W ostatnich latach służby rzeczywiście coraz częściej dają o sobie znać w przestrzeni publicznej, ich aktywność publiczna nie jest jednak niczym nowym. Przecież III Rzeczypospolita została zbudowana - w obszarze służb specjalnych - na kontynuacji państwa totalitarnego. Nie przeprowadzono należytej weryfikacji tego – jakże ważnego dla normalnego funkcjonowania państwa – obszaru. Przez to służby od lat wpływają zza kurtyny na polską politykę, machając raz na jakiś czas politykom i opinii publicznej. Świeżym wydarzeniem, które pokazuje jak mało wiemy o roli służb w obecnej Polsce, jest sprawa Tomasza Turowskiego. Był on do niedawna ambasadorem tytularnym w Moskwie, jednym z najbardziej zaufanych ludzi szefa MSZ. To on był odpowiedzialny za przygotowanie wizyty Lecha Kaczyńskiego i – trzy dni wcześniej - Donalda Tuska w Katyniu. Jak się okazało już po katastrofie smoleńskiej Turowski to człowiek z bardzo ciemną przeszłością. Był on, bowiem PRLowskim szpiegiem, który jako „nielegał" inwigilował przez lata m.in. Stolicę Apostolską. 20 lat po transformacji zasłużonemu komunistycznemu funkcjonariuszowi, działającemu na korzyść sowieckiego państwa, powierzono w Polsce przygotowanie zagranicznych wizyt najważniejszych osób w państwie. Co gorsze, wysłano go do kraju, który przed 1989 rokiem wyszkolił go, prześwietlił oraz uformował, do państwa, w którym istniał ośrodek jego lojalności. Sprawa Turowskiego odbiła się szerokim echem w polskich mediach. Najprawdopodobniej, jest on jednak tylko jednym z wielu ludzi z podobną przeszłością pracujących w MSZ. Jak pisał pod koniec lat 90. Tadeusz Kosobudzki w książce „Bezpieka w MSZ", przed 89 rokiem standardem w resorcie spraw zagranicznych było posiadanie dwóch etatów – jawnego i tajnego, w służbach komunistycznych. W wyniku decyzji politycznych związanych z transformacją setki ludzi łączących te dwa etaty pozostały w MSZ. Niewykluczone, że obecnie pełnią w resorcie bardzo ważne i odpowiedzialne funkcje – podobnie jak Turowski. Sytuacja taka jest zagrożeniem dla suwerenności Polski. Bowiem ludzie związani niegdyś ze służbami (głównie chodzi o wywiad PRL) są obecnie podatni na wpływy swoich niegdysiejszych przełożonych, w Moskwie mogą być ich profile psychologiczne lub materiały, które mogą posłużyć jako szantaż. Wreszcie, są to ludzie, którzy mogą mieć większe poczucie lojalności wobec swoich kolegów ze służb PRLowskich lub sowieckich niż wobec III RP. I takich ludzi Polska wysyła na placówki zagraniczne, w ich rękach leży na co dzień sposób prowadzenia polskiej polityki zagranicznej! Sprawa Turowskiego jest tylko czubkiem góry lodowej. Jednak czubek ten pokazuje patologie istniejące w Polsce, które wynikają z włączenia w III RP świata komunistycznych służb. Rzeczywistość III RP oraz znaczenie służb specjalnych w kraju bardzo dobrze obrazuje jedna ze scen przywołanych przez Mariana Zacharskiego w książce „Rosyjska ruletka". Jest rok 1995, w siedzibie SDRP – ówczesnej partii rządzącej wraz z PSL – trwa spotkanie. W trakcie rozmowy dzwoni telefon. Odbiera Marian Zacharski. Po chwili wraca do swoich rozmówców i tłumaczy, że dzwoniła dziennikarka dopytując się czy odbywa się tego dnia posiedzenie ścisłego grona SDRP. Zaprzeczyłem – mówi Zacharski. Coś ty? Trzeba było powiedzieć: oczywiście, że obraduje. No zobacz: jest wysoki przedstawiciel WSI, jest także przedstawiciel UOP, jestem ja, a więc egzekutywa pracuje pełną parą – w ten sposób, niby żartem, miał się zwrócić do Zacharskiego gospodarz tego spotkania Aleksander Kwaśniewski, ówczesny szef postkomunistów. Spotkanie trzech komunistycznych aparatczyków związanych przed laty z komunistycznymi służbami specjalnymi, a pełniących w III RP bardzo ważne funkcje – Zacharskiego, Kwaśniewskiego i Konstantego Malejczyka – to świetne podsumowanie polskiej transformacji. Transformacji, która włączyła w demokratyczną Polskę ludzi wysługujących się obcym mocarstwom, ludzi współpracujących ze służbami realizującymi interesy ZSRS. Brak rozliczenia z totalitarną przeszłością był szczególnie groźny właśnie w kontekście działań służb specjalnych. Podczas wspomnianego przez Zacharskiego spotkania, Kwaśniewski miał prosić Malejczyka – byłego funkcjonariusza wywiadu PRL, zamieszanego m.in. w aferę FOZZ oraz nielegalne praktyki WSI – oraz Zacharskiego – byłego współpracownika wywiadu PRL, który szpiegował Stany Zjednoczone dla PRL i jego sowieckich mocodawców, o opinię na temat tego, kto powinien zostać premierem. SDRP miała, bowiem już dosyć Pawlaka, na którego miały być jakieś „kwity". Podczas rozmowy padają nazwiska, a dwaj ludzie kierujący polskimi służbami cywilnymi i wojskowymi mówią, który z polityków nadaje się na premiera. Ostatecznie – jak wiadomo – wybór padł na Józefa Oleksego. I jak powszechnie wiadomo, Oleksy jeszcze w 1995 roku okazał się być wieloletnim współpracownikiem rosyjskiego wywiadu. Po ujawnieniu tej informacji wybuchła burza, która spowodowała odwołanie Oleksego z funkcji premiera. Równie ciekawe są kulisy działań służb w tej sprawie. Bowiem jedną z motywacji do rozpracowywania Oleksego mogła być chęć działania na korzyść Lecha Wałęsy. Ludzie z resortów prezydenckich mieli nadzieję, że to właśnie Oleksy zostanie wystawiony przez lewicę do wyborów prezydenckich. A wtedy – po kompromitacji kandydata lewicy – Wałęsa z łatwością miał wygrać wybory. Jednak plany musiały ulec zmianie, ponieważ do wyborów stanął Aleksander Kwaśniewski i je wygrał. Jednak i wtedy służby nie złożyły broni. Ujawniono informację o Oleksym, próbując interpretować ją, jako kompromitację całej polskiej lewicy. Między wyborami prezydenckimi a zaprzysiężeniem ze specyficzną misją miał się udać się do Kwaśniewskiego jeden z mentorów obecnego rządu i przekonywać prezydenta-elekta do nie przyjmowania urzędu. Miał tłumaczyć, że również Kwaśniewskiego obciąża Afera Olina. Jednak nie udało się. Przywołana przez Zacharskiego rozmowa z Kwaśniewskim i Malejczykiem, jeśli jest prawdziwa, jest jaskrawym dowodem wpływania służb specjalnych na najważniejsze decyzje w Polsce. Decyzje, za których motywacją mogły stać partykularne interesy służb specjalnych ówczesnych lub PRLowskich lub ich mocodawców. W świetle rozmowy przywołanej przez Zacharskiego niewykluczone, że to służby rekomendowały Oleksego na stanowisko szefa rządu, wiedząc o podejrzeniach wobec niego. Być może już wtedy realizowały plan zdobycia dla Wałęsy fotela prezydenta RP na następną kadencję. Patologiczne praktyki związane z brakiem odcięcia służb od komunistycznej przeszłości trwały w najlepsze właściwie do roku 2005. Dopiero rządy PiSu – po 13 latach bezczynności – starały się przeciąć i obnażyć patologiczne praktyki związane z rolą służb specjalnych PRL i ich znaczeniem w demokratycznej Polsce. Rezultatem tych prób było powstanie m.in. tzw. raportu Macierewicza, który pokazał skalę demoralizacji istniejącą w WSI, ogromną liczbę przestępstw, w które zamieszani byli jej żołnierze, oraz niebezpieczne powiązania na styku polityki, służb, gospodarki i mediów. To właśnie uderzenie w środowisko dawnych służb specjalnych spowodowało wytoczenie najcięższych dział przeciwko rządowi PiSu i projektowi IV RP. Skala ataków i nagonki na ówczesny rząd pokazuje, że z próbami odnowy i zerwania łańcucha komunistycznych służb specjalnych spóźniliśmy się kilkanaście lat. A spóźniliśmy się w wyniku zaniechań związanych z weryfikacją służb działających w PRLu. Weryfikacja w służbach cywilnych objęła ostatecznie znikomą część funkcjonariuszy. Rzesze pracowników służb III RP przejęła. Na mocy ustaleń Okrągłego Stołu zaniechano jakiejkolwiek weryfikacji wojskowych służb komunistycznych. To właśnie o tym obszarze wiemy obecnie najmniej. Łagodne wejście służb w świat niepodległej Polski u podstaw zniszczył polską demokrację i zagroził jej suwerenności. Bowiem przed opinią publiczną utajono praktyki zagrażające bezpieczeństwu państwa. Ludzie z przeszłością w służbach oraz ich współpracownicy stworzyli sieć powiązań oplatającą bez przeszkód Polskę. Ludzie służb trafili do administracji publicznej, biznesu, gangów, polityki, kultury itp. Powstała sieć ludzi o podobnej przeszłości, którzy zyskali wpływ na newralgiczne dla budowy zdrowego społeczeństwa obszary. Szczególnie niebezpieczna była obecność takich ludzi w środkach masowego przekazu, które kształtują opinię publiczną. Jak wynika z raportu Macierewicza, WSI, które były jawną kontynuatorką komunistycznych służb, miały w latach 90. całą sieć współpracowników w mediach ogólnopolskich. Antoni Macierewicz mówił kilka lat temu, że właściwie w każdej liczącej się redakcji polskich mediów był jakiś człowiek związany z WSI. Na ogół byli to ludzie na kluczowych stanowiskach, od których zależał przekaz danego medium. To powodowało, że służby zdominowane przez ludzi z PRLowską przeszłością mogły wpływać na przekaz ogromnej większości środków masowego przekazu w Polsce. Współpraca służb z mediami jest na całym świecie uznawana za ogromną patologię, zagrażającą państwu. I tak było również w Polsce. Media miały bowiem silne narzędzie walki o swoje interesy. Interesy, które bardzo często stały w sprzeczności z interesami III RP.

I niestety obecnie ten patologiczny stan wraca. Działania Platformy Obywatelskiej po objęciu władzy w 2007 roku pozwoliły środowiskom związanym z WSI na przetrwanie i wzmocnienie swojej pozycji. Ludzie związani ze służbami otrzymali bardzo ważne stanowiska w wojsku, weryfikacja została zaniechana, a rząd wycofał się z kilku procesów sądowych, umożliwiając szefom WSI uniknięcie odpowiedzialności za błędy i patologie z lat 90. Dodatkowo po wygranej Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich, WSI oraz ich współpracownicy otrzymali zapewnienie, że aneks do „raportu Macierewicza" nie ujrzy światła dziennego. Pałac zdecydował natomiast, że w związku z jego powstaniem rozpocznie się śledztwo prokuratorskie. Co więcej, w Pałacu znalazło się miejsce dla ludzi związanych niegdyś ze światem WSI oraz służb PRLowskich. Doradcą Komorowskiego został były major Jerzy Smoliński związany ze Służbami, a szefem BBN został generał Stanisław Koziej, który w latach 80. wziął udział w szkoleniu zabezpieczanym przez sowieckie GRU i współtworzył plany ataku wojsk Układu Warszawskiego na Europę Zachodnią. Symbolicznym powrotem do gry PRLowskich służb w kraju było zaproszenie Wojciecha Jaruzelskiego do stołu doradców prezydenta RP. Jaruzelski to nie tylko dyktator komunistyczny i zbrodniarz, ale również wieloletni współpracownik Informacji Wojskowej – sowieckiej służby, która mordowała żołnierzy podziemia niepodległościowego w latach 40. i 50. XX wieku. Czy kogoś to jeszcze dziwi? Na pewno powinno! Stanisław Żaryn

Kraj na służbie. "Przecież III Rzeczypospolita została zbudowana na służbach specjalnych" Kilka tygodni temu media zainteresowały się systemem informacji oświatowej, który ma zbierać dane o uczniach. Jednym z elementów debaty na ten temat była dyskusja o roli służb specjalnych w Polsce. Pisał o tym m.in. Piotr Legutko na portalu wPolityce.pl. Zaznaczał on, że argumentacja posłów PO, którzy przekonują do planów MEN, świadczy o ich nierozumności lub budowaniu przez rząd państwa policyjnego. W mediach zaroiło się od komentarzy, publicyści zastanawiali się, czy SIO nie jest zbyt daleką idącą ingerencją w życie prywatne obywateli, czy służby nie mają obecnie zbyt dużych uprawnień. W ostatnich latach służby rzeczywiście coraz częściej dają o sobie znać w przestrzeni publicznej, ich aktywność publiczna nie jest jednak niczym nowym. Przecież III Rzeczypospolita została zbudowana na służbach specjalnych, i to w dodatku państwa totalitarnego. Nie przeprowadzono należytej weryfikacji tego – jakże ważnego dla normalnego funkcjonowania państwa – obszaru. To pozwoliło zawłaszczyć służbom bardzo wiele newralgicznych dla państwa dziedzin życia publicznego. Dzięki nim, służby od lat wpływają zza kurtyny na polską politykę, machając raz na jakiś czas politykom i opinii publicznej. Świeżym wydarzeniem, które pokazuje jak mało wiemy o roli służb w obecnej Polsce, jest sprawa Tomasza Turowskiego. Był on do niedawna ambasadorem tytularnym w Moskwie, jednym z najbardziej zaufanych ludzi szefa MSZ. To on był odpowiedzialny za przygotowanie wizyty Lecha Kaczyńskiego i – trzy dni wcześniej - Donalda Tuska w Katyniu. Jak się okazało już po katastrofie smoleńskiej Turowski to człowiek z bardzo ciemną przeszłością. Był on, bowiem PRLowskim szpiegiem, który jako „nielegał" inwigilował przez lata m.in. Stolicę Apostolską. 20 lat po transformacji zasłużonemu komunistycznemu funkcjonariuszowi, działającemu na korzyść sowieckiego państwa, powierzono w Polsce przygotowanie zagranicznych wizyt najważniejszych osób w państwie. Co gorsze, wysłano go do kraju, który przed 1989 rokiem wyszkolił go, prześwietlił oraz uformował, do państwa, w którym istniał ośrodek jego lojalności. Sprawa Turowskiego odbiła się szerokim echem w polskich mediach. Najprawdopodobniej, jest on jednak tylko jednym z wielu ludzi z podobną przeszłością pracujących w MSZ. Jak pisał pod koniec lat 90. Tadeusz Kosobudzki w książce „Bezpieka w MSZ", przed 89 rokiem standardem w resorcie spraw zagranicznych było posiadanie dwóch etatów – jawnego i tajnego, w służbach komunistycznych. W wyniku decyzji politycznych związanych z transformacją setki ludzi łączących te dwa etaty pozostały w MSZ. Niewykluczone, że obecnie pełnią w resorcie bardzo ważne i odpowiedzialne funkcje – podobnie jak Turowski. Sytuacja taka jest ogromnym zagrożeniem dla suwerenności Polski. Bowiem ludzie związani niegdyś ze służbami (głównie chodzi o wywiad PRL) są obecnie podatni na wpływy swoich niegdysiejszych przełożonych, w Moskwie mogą być ich profile psychologiczne lub materiały, które mogą posłużyć jako szantaż. Wreszcie, są to ludzie, którzy mogą mieć większe poczucie lojalności wobec swoich kolegów ze służb PRLowskich lub sowieckich niż wobec III RP. I takich ludzi Polska wysyła na placówki zagraniczne, w ich rękach leży na co dzień sposób prowadzenia polskiej polityki zagranicznej. Sprawa Turowskiego jest tylko czubkiem góry lodowej. Jednak czubek ten pokazuje patologie istniejące w Polsce, które wynikają z włączenia w III RP świata komunistycznych służb. Rzeczywistość III RP oraz znaczenie służb specjalnych w kraju bardzo dobrze obrazuje jedna ze scen przywołanych przez Mariana Zacharskiego w książce „Rosyjska ruletka". Jest rok 1995, w siedzibie SDRP – ówczesnej partii rządzącej wraz z PSL – trwa spotkanie. W trakcie rozmowy dzwoni telefon. Odbiera Marian Zacharski. Po chwili wraca do swoich rozmówców i tłumaczy, że dzwoniła dziennikarka dopytując się czy odbywa się tego dnia posiedzenie ścisłego grona SDRP. – Zaprzeczyłem – mówi Zacharski. – Coś ty? Trzeba było powiedzieć: oczywiście, że obraduje. No zobacz: jest wysoki przedstawiciel WSI, jest także przedstawiciel UOP, jestem ja, a więc egzekutywa pracuje pełną parą – w ten sposób, niby żartem, miał się zwrócić do Zacharskiego gospodarz tego spotkania Aleksander Kwaśniewski, ówczesny szef postkomunistów. Spotkanie trzech komunistycznych aparatczyków związanych przed laty z komunistycznymi służbami specjalnymi, a pełniących w III RP bardzo ważne funkcje – Zacharskiego, Kwaśniewskiego i Konstantego Malejczyka – to świetne podsumowanie polskiej transformacji. Transformacji, która włączyła w demokratyczną Polskę ludzi wysługujących się obcym mocarstwom, ludzi współpracujących ze służbami realizującymi interesy ZSRS. Brak rozliczenia z totalitarną przeszłością był szczególnie groźny właśnie w kontekście działań służb specjalnych. Podczas wspomnianego przez Zacharskiego spotkania, Kwaśniewski miał prosić Malejczyka – byłego funkcjonariusza wywiadu PRL, zamieszanego m.in. w aferę FOZZ oraz nielegalne praktyki WSI – oraz Zacharskiego – byłego współpracownika wywiadu PRL, który szpiegował Stany Zjednoczone dla PRL i jego sowieckich mocodawców, o opinię na temat tego, kto powinien zostać premierem. SDRP miała bowiem już dosyć Pawlaka, na którego miały być jakieś „kwity". Podczas rozmowy padają nazwiska, a dwaj ludzie kierujący polskimi służbami cywilnymi i wojskowymi mówią, który z polityków nadaje się na premiera. Ostatecznie – jak wiadomo – wybór padł na Józefa Oleksego. I jak powszechnie wiadomo, Oleksy jeszcze w 1995 roku okazał się być wieloletnim współpracownikiem rosyjskiego wywiadu. Po ujawnieniu tej informacji wybuchła burza, która spowodowała odwołanie Oleksego z funkcji premiera. Równie ciekawe są kulisy działań służb w tej sprawie. Bowiem jedną z motywacji do rozpracowywania Oleksego mogła być chęć działania na korzyść Lecha Wałęsy. Ludzie z resortów prezydenckich mieli nadzieję, że to właśnie Oleksy zostanie wystawiony przez lewicę do wyborów prezydenckich. A wtedy – po kompromitacji kandydata lewicy – Wałęsa z łatwością miał wygrać wybory. Jednak plany musiały ulec zmianie, ponieważ do wyborów stanął Aleksander Kwaśniewski i je wygrał. Jednak i wtedy służby nie złożyły broni. Ujawniono informację o Oleksym, próbując interpretować ją jako kompromitację całej polskiej lewicy. Między wyborami prezydenckimi a zaprzysiężeniem ze specyficzną misją miał się udać się do Kwaśniewskiego jeden z mentorów obecnego rządu i przekonywać prezydenta-elekta do nie przyjmowania urzędu. Miał tłumaczyć, że również Kwaśniewskiego obciąża Afera Olina. Jednak nie udało się. Przywołana przez Zacharskiego rozmowa z Kwaśniewskim i Malejczykiem, jeśli jest prawdziwa, jest jaskrawym dowodem wpływania służb specjalnych na najważniejsze decyzje w Polsce. Decyzje, za których motywacją mogły stać partykularne interesy służb specjalnych ówczesnych lub PRLowskich lub ich mocodawców. W świetle rozmowy przywołanej przez Zacharskiego niewykluczone, że to służby rekomendowały Oleksego na stanowisko szefa rządu, wiedząc o podejrzeniach wobec niego. Być może już wtedy realizowały plan zdobycia dla Wałęsy fotela prezydenta RP na następną kadencję. Patologiczne praktyki związane z brakiem odcięcia służb od komunistycznej przeszłości trwały w najlepsze właściwie do roku 2005. Dopiero rządy PiSu – po 13 latach bezczynności – starały się przeciąć i obnażyć patologiczne praktyki związane z rolą służb specjalnych PRL i ich znaczeniem w demokratycznej Polsce. Rezultatem tych prób było powstanie m.in. tzw. raportu Macierewicza, który pokazał skalę demoralizacji istniejącą w WSI, ogromną liczbę przestępstw, w które zamieszani byli jej żołnierze, oraz niebezpieczne powiązania na styku polityki, służb, gospodarki i mediów. To właśnie uderzenie w środowisko dawnych służb specjalnych spowodowało wytoczenie najcięższych dział przeciwko rządowi PiSu i projektowi IV RP. Skala ataków i nagonki na ówczesny rząd pokazuje, że z próbami odnowy i zerwania łańcucha komunistycznych służb specjalnych spóźniliśmy się kilkanaście lat. A spóźniliśmy się w wyniku zaniechań związanych z weryfikacją służb działających w PRLu. Weryfikacja w służbach cywilnych objęła ostatecznie znikomą część funkcjonariuszy. Rzesze pracowników służb III RP przejęła. Na mocy ustaleń Okrągłego Stołu zaniechano jakiejkolwiek weryfikacji wojskowych służb komunistycznych. To właśnie o tym obszarze wiemy obecnie najmniej. Łagodne wejście służb w świat niepodległej Polski u podstaw zniszczył polską demokrację i zagroził jej suwerenności. Bowiem przed opinią publiczną utajono praktyki zagrażające bezpieczeństwu państwa. Ludzie z przeszłością w służbach oraz ich współpracownicy stworzyli sieć powiązań oplatającą bez przeszkód Polskę. Ludzie służb trafili do administracji publicznej, biznesu, gangów, polityki, kultury itp. Powstała sieć ludzi o podobnej przeszłości, którzy zyskali wpływ na newralgiczne dla budowy zdrowego społeczeństwa obszary. Szczególnie niebezpieczna była obecność takich ludzi w środkach masowego przekazu, które kształtują opinię publiczną. Jak wynika z raportu Macierewicza, WSI, które były jawną kontynuatorką komunistycznych służb, miały w latach 90. całą sieć współpracowników w mediach ogólnopolskich. Antoni Macierewicz mówił kilka lat temu, że właściwie w każdej liczącej się redakcji polskich mediów był jakiś człowiek związany z WSI. Na ogół byli to ludzie na kluczowych stanowiskach, od których zależał przekaz danego medium. To powodowało, że służby zdominowane przez ludzi z PRLowską przeszłością mogły wpływać na przekaz ogromnej większości środków masowego przekazu w Polsce. Współpraca służb z mediami jest na całym świecie uznawana za ogromną patologię, zagrażającą państwu. I tak było również w Polsce. Media miały, bowiem silne narzędzie walki o swoje interesy. Interesy, które bardzo często stały w sprzeczności z interesami III RP. I niestety obecnie ten patologiczny stan wraca. Działania Platformy Obywatelskiej po objęciu władzy w 2007 roku pozwoliły środowiskom związanym z WSI na przetrwanie i wzmocnienie swojej pozycji. Ludzie związani ze służbami otrzymali bardzo ważne stanowiska w wojsku, weryfikacja została zaniechana, a rząd wycofał się z kilku procesów sądowych, umożliwiając szefom WSI uniknięcie odpowiedzialności za błędy i patologie z lat 90. Dodatkowo po wygranej Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich, WSI oraz ich współpracownicy otrzymali zapewnienie, że aneks do „raportu Macierewicza" nie ujrzy światła dziennego. Pałac zdecydował natomiast, że w związku z jego powstaniem rozpocznie się śledztwo prokuratorskie. Co więcej, w Pałacu znalazło się miejsce dla ludzi związanych niegdyś ze światem WSI oraz służb PRLowskich. Doradcą Komorowskiego został były major Jerzy Smoliński związany ze Służbami, a szefem BBN został generał Stanisław Koziej, który w latach 80. wziął udział w szkoleniu zabezpieczanym przez sowieckie GRU i współtworzył plany ataku wojsk Układu Warszawskiego na Europę Zachodnią. Symbolicznym powrotem do gry PRLowskich służb w kraju było zaproszenie Wojciecha Jaruzelskiego do stołu doradców prezydenta RP. Jaruzelski to nie tylko dyktator komunistyczny i zbrodniarz, ale również wieloletni współpracownik Informacji Wojskowej – sowieckiej służby, która mordowała żołnierzy podziemia niepodległościowego w latach 40. i 50. XX wieku.

Jeśli więc ktoś dziś zastanawia się, czy Polska nie idzie w kierunku państwa policyjnego, należy przypomnieć, że III RP powstała jako państwo quasi-policyjne, państwo, w którego istotę zostały wpisane sowieckie służby specjalne realizujące własne interesy. I dziś Platforma Obywatelska, wzmacniając kontrolę obywateli, może co najwyżej przejść cienką granicę, która pozwala patologiczny stan utrzymywać w tajemnicy. Stanisław Żaryn

Krzysztof Czabański: "Za czasów „strasznego PiS-u" w mediach publicznych były audycje ludzi o rozmaitych poglądach. A dziś?" Rozmowa z Jerzym Kłosińskim, redaktorem naczelnym „Tygodnika Solidarność” o 30. urodzinach pisma związku NSZZ „Solidarność” rozmawia Marek Palczewski. Jerzy Kłosiński, lat 57, redaktor naczelny „Tygodnika Solidarność” od 2002 r. Zaczynał pracę dziennikarską w gazecie codziennej „Niezależność” Regionu Mazowsze NSZZ Solidarności w 1981 r. Później w redakcji podziemnego „CDN-Głos Wolnego Robotnika” i oficjalnie wychodzącego„Niewidomego Spółdzielcy”. Po 1989 roku redaktor naczelny „Wiadomości Skierniewickich”, następnie w Programie I Polskiego Radia, w „Tygodniku Solidarność” od 1991 r. Tygodnik „Solidarność” obchodzi 30 –te urodziny. W 1981 roku był pierwszym, oficjalnym tygodnikiem całego związku. To była wyjątkowa sytuacja: był zwalczany przez władze, ale przynosił wolność. W tamtych czasach odgrywał znaczącą rolę. Był symbolem przełamania monopolu komunistycznego na informacje w całym obozie. Cieszył się więc dużym prestiżem, bo był główną gazetą „Solidarności”, która pokazywała jej ważnych działaczy, odbywały się dyskusje redakcyjne i pisano o wielu sprawach, które wcześniej nie mogły się oficjalnie w prasie ukazywać. Ponadto pojawiło się w nim sporo ludzi o znaczących nazwiskach, takich jak Bohdan Cywiński czy Kazimierz Dziewanowski. Zresztą przez cały ten okres mijających 30 lat dla TS pisało regularnie wiele znakomitych piór: Zbigniew Herbert, Waldemar Łysiak, Tomasz Strzembosz, czy Jan Pietrzak, który dziś obok Mieczysława Gila jest stałym felietonistą. Ale wówczas było jeszcze 6 gazet „Solidarności” też wychodzących w oficjalnym kolportażu. Między innymi w Gdańsku była „Samorządność”, w Szczecinie „Jedność”, a w Łodzi „Solidarność Ziemi Łódzkiej”, ale miały niskie nakłady, w granicach 15 tysięcy. W tym czasie TS miał pół miliona nakładu, a w czasie I zjazdu „Solidarności” w Gdańsku – nawet milion. Był problem z papierem, więc dochodziło do umów barterowych z zakładami pracy; kopalnie dawały zakładom papierniczym węgiel, a te rewanżowały się papierem. Takie to były trudne czasy, ale i dla Tygodnika heroiczne, bo był wielki głód prawdy.

W 1989 roku, po zamknięciu w stanie wojennym, został reaktywowany. Pierwszym redaktorem naczelnym został ponownie Tadeusz Mazowiecki (red. nacz. z r 1981), a po nim Jarosław Kaczyński To dwaj premierzy wolnej Polski. Czy wtedy zaczęło się upolitycznienie Tygodnika? Myślę, że od początku Tygodnik był polityczny. W pierwszym okresie reprezentował nurt umiarkowany z Lechem Wałęsą, który słuchał głosu Kościoła. Między innymi porozumienia warszawskie po wydarzeniach bydgoskich z marca 1981, kiedy redagowano pierwszy numer TS, były wynikiem mediacji Kościoła, który przekonał Wałęsę, żeby związek zrezygnował ze strajku generalnego. Po 89 roku scena polityczna bardzo szybko się podzieliła. Rząd Tadeusza Mazowieckiego uznał, że ma na wyłączność prawo do zmian w kraju. Fakt, że Lech Wałęsa powołał na szefa „Tygodnika Solidarność” Jarosława Kaczyńskiego świadczył o tym, że chciał postawić na środowisko, które reprezentowało alternatywny program reform.

A nie chodziło o to, by mieć oręż w walce o prezydenturę? Nie tylko o to. Wałęsa był szefem „Solidarności”, a w kraju dokonywały się reformy, na które związek nie miał większego wpływu. Liberalne reformy przeprowadzane przez rząd Mazowieckiego izolowały związek i samego Wałęsę, mimo że w początkowej fazie wyraził na nie zgodę.

Jednak TS zaangażował się w kampanię wyborczą najpierw Lecha Wałęsy, potem AWS, a kilka lat temu – Lecha Kaczyńskiego. No tak, Tygodnik zawsze odzwierciedlał główny nurt, który był w „Solidarności” i taki główny nurt po reformach Balcerowicza był reprezentowany przez otoczenie Lecha Wałęsy, a ton polityczny temu otoczeniu nadawało środowisko Porozumienia Centrum. Nowe reformy były szokiem dla środowisk pracowniczych, to był liberalny kurs nieakceptowany przez główny nurt „Solidarności”. Dotknęły one pracowników dużych zakładów pracy, które były bastionem „Solidarności”. To ci pracownicy zostali wykluczeni z owoców przemian. I w drugiej połowie ostatniej dekady XX wieku Związek postanowił bezpośrednio wejść w politykę – powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Z nią były związane duże nadzieje, ale rządzenie w tamtej sytuacji w Polsce i przeprowadzanie reform było trudne, niektóre nie zostały zakończone, wiele ustaw zawetował prezydent Kwaśniewski, popełniono również błędy, choćby w zakresie prywatyzacji, stąd porażka AWS-u.

Czy to dobrze, że związek angażuje się w politykę? Doświadczenia lat 90. sprawiło, że związek postanowił wyłączyć się z działań doraźnie politycznych.

Po której stronie politycznych walk stoi dziś „Tygodnik Solidarność”? Sympatie w ciągu ostatnich 10 lat stały po stronie Prawa i Sprawiedliwości, a bardziej jeszcze po stronie koncepcji Polski solidarnej. Za rządów PiS poparcie dla tej partii deklarowało 60 procent członków NSZZ „Solidarność”. Ale w samym związku jest rozrzut poglądów, i nowe kierownictwo z przewodniczącym Piotrem Dudą, wybrane w 2010 roku, uważa, że należy zachować dystans do partii politycznych.

Czy to jest również linia „Tygodnika Solidarność”? Tak, albowiem TS jest pismem reprezentującym główny nurt związku, który jest - jak wiadomo – wytyczany przez przewodniczącego i jego najbliższe otoczenie.

Czyli linię Tygodnika kształtuje zarząd związku? Nie, to redakcja stara się odzwierciedlać, to co w związku jest najważniejsze. Nie ma ręcznego sterowanie. Ponieważ jesteśmy oficjalnym pismem „S”, to nie mamy ambicji prowadzenia jakiejś niezależnej od związku polityki programowej. Zresztą, jako redaktor naczelny uważam, że byłoby to błędem.

Czy jest na naszym rynku czytelniczym miejsce na pismo o charakterze związkowym, poruszające głównie problemy wewnątrzzwiązkowe? Nie jest to czasem gazeta tylko dla związkowców i działaczy? Tygodnik nawiązuje do 30 - letniej tradycji. Zachowujemy formułę tygodnika opinii, poruszającego szerokie spektrum problemów. Choć koncentrujemy się głównie na problemach społecznych i pracowniczych, tylko jakaś część dotyczy wewnętrznych problemów związku. Z jednej strony spełniamy funkcje kanału przekazu wewnątrzzwiązkowego, a z drugiej rolę pisma o szerszym społecznym profilu.

Czy Tygodnik nie powinien szukać czytelnika poza szeregami „Solidarności”? Otworzyć się na inne grupy, np. na młodych ludzi, którzy nie pamiętają stanu wojennego? Cały czas to robimy, szczególnie w stosunku do młodych, bo związek się odmładza. Ale my nie tylko zabiegamy o czytelnika związkowego, ale również o takiego, który jest wrażliwy na problemy społeczne, i któremu bliska jest „Solidarność” i jej historia.

Jak by Pan dziś zakreślił rolę TS? Jakie wyzwania przed nim stoją i przed Panem, jako redaktorem naczelnym? Wyzwaniem jest to jak zachować równowagę pomiędzy pismem ciekawym dla czytelnika pozazwiązkowego, a z drugiej strony, dla członka naszego związku. Jesteśmy, jako pismo ewenementem w skali europejskiej, mamy nietypową historię, a nasza niezwykłość polega też na tym, że będąc gazetą związkową trafimy do ogólnodostępnego kolportażu. Jednak najważniejszym wyzwaniem, przed jakim stoimy jest poszerzenie kręgu czytelników, wyjście poza członków związku, zwiększenie atrakcyjności. Jest to duże wyzwanie, gdyż poniekąd jesteśmy taką hybrydą na rynku prasowym; większość tytułów kieruje się względami komercyjnymi, zyskiem, a my – zadaniami ideowymi.

Kiedyś TS miał 500 tysięcy, dziś ma kilkanaście tysięcy nakładu. Jak sobie dajecie radę finansowo? Nie możemy konkurować finansowo z innymi dużymi tygodnikami opinii. Gros naszych zysków pochodzi ze sprzedaży, ale mamy też znaczącą dotację ze strony związku. Jednak chciałbym podkreślić, że jesteśmy fenomenem na polskim rynku, wartym analiz prasoznawczych. Wychodzimy, z przerwą w latach 80., już od 30 lat. Na stronach Tygodnika odbija się jak w zwierciadle polska historia, jak w żadnym innym tytule.

Myśli Pan, że przetrwacie w dobie zaniku prasy i rozwoju internetu? Nie jesteśmy historycznym tytułem, cały czas się unowocześniamy, mamy zespół dynamicznych, w większości młodych dziennikarzy, nasze teksty są często przedrukowywane na wielu portalach internetowych i odbieramy na nie bardzo żywe reakcje.

Nowe wróciło – do mnie, na krok. Dziś miałem wykład na pewnej uczelni technicznej w pewnym sporym mieście z tradycjami. Dość powiedzieć, że było to miasto Królewskie i Stołeczne. Nie zdradzę, jakie – a to powodów, o których za chwilę. Dziwnym nieco było, że na spotkanie trzeba się było zapisywać, – ale, podobno, to taka miejscowa uroda. Zresztą nie było to żadną barierą – zapisało się 100 osób, weszło jakieś 150 - i gites ten-teges. Przed wykładem (zamówionym przez studenckie BCC – na temat czysto gospodarczy) PS TV (studencka telewizja) próbowała zadać mi kilka pytań – na tematy czysto gospodarcze; co zresztą jej się udało. W tym momencie pojawiła się Pani Dziekanica Wydziału Inżynierii Środowiskowej wypytując biednych studentów, kto dał im prawo nagrywania moich wypowiedzi bez Jej zgody. Tłumaczenie, że mają ogólną zgodę JM Rektora na nagrywanie na terenie całej uczelni – nie pomogło.

Po wyrzuceniu PS TV p. Dziekanica wezwała tłum do rozejścia się – a mnie do odejścia od drzwi. Na wyjaśnienie, że za minutę zaczynam wykład, a mamy zgodę na wynajęcie sali – machnęła ręką. Spotkanie zostało, więc utrwalone na mojej własnej kamerze. Gdy wychodziliśmy ze sali kilku studentów poinformowało, że to się bardzo źle skończy dla niektórych organizatorów. Po czym podszedł przedstawiciel, jakiego samorządu i bardzo prosił, by to nagranie, (w którym o polityce były może dwa zdania!) nie znalazło się w Sieci – a przynajmniej: by nie była w nim wymieniona nazwa uczelni!!! Organizatorzy przyłączyli się do tej prośby pewnie: nikt nie chce wylecieć ze studiów... Zaproponowałem, by p. Dziekan otworzyła jakiś adres, ja Jej to wyślę na hosting – i niech to (to znaczy: MOJE wystąpienie!) Ona autoryzuje (?!). Powrócił rok 1978. Takie właśnie panowały wtedy obyczaje. Aha: władze tej uczelni popierają PO, partię liberalną. JKM

Skąd się biorą bezbronni cywile? Nareszcie pozbyliśmy się niepewności. Jeszcze do niedawna łamaliśmy sobie głowy nad tym, co właściwie dzieje się w Libii. Wiadomo było jedynie, że nie ma tam wojny, bo Radio Erewań już dawno wojnę wykluczyło na rzecz walki o pokój. Czy jednak w Libii toczy się walka o pokój? To nie było takie oczywiste, bo przecież uczestnicy „koalicji chcących” nie twierdzili bynajmniej, że walczą o pokój. Przeciwnie – prezydent Obama publicznie powiedział, że chodzi o to, że Kadafi musi odejść. Ale czy odejście Kadafiego oznacza pokój? Nikt tego nie obiecuje. Zatem – co właściwie dzieje się w Libii, jak to zdefiniować? Kiedy tak cały świat się męczył, nasi Umiłowani Przywódcy toczyli narady i rada w radę uradzili, że w Libii trwa „kinetyczna operacja militarna”. Świat odetchnął z ulgą; w Libii nie dzieje się nic osobliwego; to zwyczajna operacja militarna tyle – że „kinetyczna”. Takie słowa są! „Kinetyczna” – owszem, to wiele wyjaśnia („Industrializacja – racja, pożytek z niej. Indus – rozumiem, trializacja – już mniej”) – ale niestety – również „militarna”. Ale jakże inaczej, skoro jej celem i głównym powodem jest ochrona bezbronnych libijskich cywilów? Właśnie jeden z Czytelników zwrócił mi uwagę na rewelacje podawane przez prawicowo-liberalnego dziennikarza włoskiego Franco Bechisa, który twierdzi, że przygotowania do obrony libijskich cywilów francuska razwiedka rozpoczęła już w listopadzie ubiegłego roku. Najwyraźniej skądś wiedzieli – ale w końcu, jako razwiedka, coś tam muszą wiedzieć – że tyran Kadafi szczególnie zawzięty jest właśnie na cywilów, zwłaszcza tych bezbronnych. Wszystko podobnież zaczęło się od tego, że 20 października ubiegłego roku na lotnisku w Tunisie z samolotu libijskich linii lotniczych wysiadł z całą rodziną Nuri Mesmari, szef protokołu na dworze Kadafiego, jedna z najgrubszych ryb tamtejszego tyrańskiego reżymu, prawa ręka pułkownika. Jego wizyta w Tunezji trwała zaledwie kilka godzin; nie wiadomo, z kim się tam spotkał i o czym rozmawiał, – ale Bechis twierdzi, że właśnie wtedy „przerzucił most” do tych, którzy później podnieśli rebelię w Cyrenajce. Nazajutrz Mesmari wylądował w Paryżu, oficjalnie gwoli odbycia operacji. I rzeczywiście – został zoperowany, ale nie przez lekarzy, tylko przez francuską razwiedkę, która natychmiast się nim zaopiekowała. Został umieszczony w hotelu Concorde Lafayette, gdzie wkrótce pojawili się wysłannicy francuskiego prezydenta, – o czym świadczyła obecność błękitnych limuzyn przed hotelem. W apartamentach Mesmariego odbywały się długie narady, w następstwie, których 18 listopada do Benghazi udała się dziwna francuska delegacja. Urzędnikom francuskiego Ministerstwa Rolnictwa towarzyszyli biznesmeni, a to z France Export Cereales, a to z France Agrimer, a to z Soufflet, słowem – ekspedycja na papierze czysto handlowa, ale tak naprawdę – byli to poprzebierani za biznesmenów wojskowi i razwiedczykowie. W Benghazi spotkali się m. in. ze wskazanym przez Mesmariego pułkownikiem libijskiego lotnictwa Abdullahem Gehani. Według informacji przekazanych francuskim kupcom zbożowym przez Mesmariego, był on gotów przejść na drugą stronę, a poza tym miał dobre kontakty z dysydentami tunezyjskimi. Ci tunezyjscy dysydenci czerpali natchnienie od rezydujących tymczasowo w Paryżu przywódców tamtejszych partii opozycyjnych, no a z kolei ci przywódcy – od francuskiej razwiedki, która na tej zasadzie ich obecność tam tolerowała. Te kontakty, ma się rozumieć, przebiegały w wielkiej tajemnicy, ale podejrzliwego tyrana coś jednak tknęło. 28 listopada wysłał on list gończy za Mesmarim. Kanałami dyplomatycznymi dotarł on do Francji. Trochę to Francuzów skonfundowało, ale dla pozorów 2 grudnia postanowili Mesmeriego aresztować, to znaczy – pozostawili go w tym samym apartamencie hotelu Concorde Lafayette i nazwali to aresztem domowym. Wtedy Mesmari oficjalnie poprosił Francję o azyl polityczny. Kadafi trochę się zirytował i nawet miał z tego powodu pretensję do swego ministra spraw zagranicznych Mussy Kussy – ale poprzez umyślnego wezwał Mesmariego do powrotu, obiecując, że mu „przebaczy” – oczywiście jeśli tylko wróci. Tym postillon d’amour był Abdullah Mansour, szef publicznej telewizji libijskiej, – ale Francuzi zatrzymali go w hotelu. 23 grudnia przybywają do Paryża następni wysłannicy: Charrant, Fathi Bokhris i All Ounes Mansouri, – ale po drodze musieli się odwrócić, bo - jak twierdzi Bechis – po 17 lutego to oni właśnie podnieśli bunt w Benghazi. I rzeczywiście – Francuzi nie tylko nic im nie robią, ale nawet im asystują podczas kolacji z Mesmarim w luksusowej restauracji przy Polach Elizejskich. Dzięki temu dowiadują się wszystkiego, co trzeba o obronności reżymu starego tyrana, no i przede wszystkim – ile wywiózł za granicę i gdzie schował forsę. I wprawdzie 24 stycznia szef tajnych służb tyrana w Cyrenajce, generał Audh Saaiti aresztuje pułkownika Gehaniego, ale jest już za późno; przewieziony do Trypolisu pułkownik do spółki z Francuzami staje na czele tamtejszych bezbronnych cywilów. To, dlatego właśnie francuski prezydent Mikołaj Sarkozy wyjaśnił, że Francja tak skwapliwie podjęła się uczestnictwa w „kinetycznej operacji militarnej” ze względu na „nasze międzynarodowe sumienie”. To niespodzianka prawie tak samo zaskakująca, jak pogłoska rozpowszechniana przez byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsę, jakoby Jan Kobylański oferował mu 200 tysięcy dolarów w zamian za odpowiednie ruchy kadrowe w dyplomacji, a on tych pieniędzy nie przyjął. Nieprawdopodobne, – ale czyż wypada zaprzeczać? Jasne, że nie wypada, zwłaszcza w sytuacji, gdy Sąd Apelacyjny w Gdańsku niedawno jednak nakazał Krzysztofowi Wyszkowskiemu przeprosić byłego prezydenta naszego państwa za agenta „Bolka”, – chociaż jeszcze w sierpniu ubiegłego roku orzekł odwrotnie, a przecież od tamtej pory w stanie faktycznym sprawy nic zmienić się nie mogło. Bo to nie stan faktyczny się zmienia. To czasy się zmieniają, a wraz z nimi – również mądrości etapu. SM

Ożywcza nadzieja jurgieltu Okazuje się, że nie tylko dla mnie pan red. Tomasz Lis jest barometrem. Jak pamiętamy, podczas telewizyjnego programu poświęconego „światowej sławy historykowi” i jego dziełu, pan red. Lis już od siebie schłostał bezlitośnie współczesny polski antysemityzm. Nieomylny to znak, że za wytykanie tubylczemu narodowi antysemityzmu i w ogóle – rozgrzebywanie mu sumienia, wkrótce będzie można kasować jeszcze większe jurgielty, niż teraz. I rzeczywiście – ledwo tylko pan red. Lis jednym susem wskoczył do pierwszego szeregu budzicieli tubylczych sumień, zaraz podążyła za nim czereda naśladowców. Samokrytykę złożył pan red. Cezary Michalski, zaś w „Gazecie Wyborczej” pochodząca ze świętej rodziny pani red. Dominika Wielowieyska potępiła parlamentarzystów PiS za udział w walnym zebraniu USOPAŁ, które według niej było „ordynarnym, antysemickim i antypolskim sabatem”.

Najwyraźniej pani Wielowieyska musi wiedzieć, jak wyglądają sabaty, skoro nawet na taką odległość rozpoznaje je na pierwszy rzut oka. Czyżby w „Gazecie Wyborczej” odbywały się, co sobotę i stąd taka eksperiencja? Wreszcie odezwał się tłuściutki europoseł Michał Kamiński, stając w obronie Lecha Kaczyńskiego przed ohydnymi antysemitnikami i wytykając nieubłaganym palcem Jarosławowi Kaczyńskiemu bezczynność w tej sprawie. No, ale ten musi się uwijać, bo w przeciwnym razie przez resztę życia będzie wydłubywał kit z okien, co fatalnie może odbić się na jego tuszy. Takich to płomiennych obrońców doczekał się ś.p. prezydent Lech Kaczyński. Może z okazji rocznicy ktoś by sprawdził, czy aby nie przewraca się w grobie? SM

Wszystko wokół Żydów Aleksander Sołżenicyn zapewniał, że z władzą radziecką nie będziesz się nudził. Ale co tam władza radziecka! Władza radziecka to mały pikuś w porównaniu z Żydami. Żydzi - jak nie tak, to owak - wkręcili się w centrum zainteresowania zarówno tubylczych mediów, jak i naszych Umiłowanych Przywódców. Jeszcze nie przebrzmiały gorzkie słowa, jakie minister Sikorski skierował pod adresem amerykańskiego pełnomocnika Departamentu Stanu od holokaustu, który wyraził był swoje "rozczarowanie" kunktatorstwem naszych Umiłowanych, odwlekających realizację "rekompensat" na czas powyborczy - a tu uderzył kolejny grom w postaci apelu ogłoszonego przez radcę generalnego Światowego Kongresu Żydów o "bojkot Polski". Minister Sikorski stawił tedy miedziane czoło również radcy generalnemu, oświadczając, że Polska uprawia stosunki tylko z państwami, podczas gdy Światowy Kongres Żydów państwem nie jest - ale to prawda tylko częściowa, bo przecież jeszcze za ministerium Władysława Bartoszewskiego, Żyda honoris causa, właśnie w Ministerstwie Spraw Zagranicznych ustanowiono specjalnego urzędnika w randze ambasadora do spraw kontaktów z diasporą żydowską. Najwidoczniej Władysław Bartoszewski uważał diasporę za swego rodzaju państwo w państwie.   Ciekawe, że podobny pogląd prezentują antysemitnicy. Czyżby i Władysław Bartoszewski w głębi duszy...?  Ładny interes! Ale mniejsza już o Władysława Bartoszewskiego ("plama głupstwo - mama doda - ale ponczu, ponczu szkoda!"), bo ważniejszy przecież jest bojkot! Ostatni raz z podobnym apelem wystąpił 7 sierpnia 1933 roku na łamach "New York Timesa" Samuel  Untermeyer, proklamując Świętą Wojnę z Niemcami. Tym razem aż tak poważnej zastawki nie było, ale bo też nasz nieszczęśliwy kraj traktowany jest przez Światowy Kongres Żydów nie jak nieszczęśliwa miłość, tylko jak skarbonka, do której w razie potrzeby będzie można sięgać, ile dusza zapragnie, zwłaszcza w sytuacji, gdy niemiecki kanclerz Gerard Schroeder jeszcze w 2000 roku oświadczył, że "okres niemieckiej pokuty dobiegł końca". Łatwo powiedzieć - ale w takim razie skąd organizacje wiadomego przemysłu mają wziąć szmalec? Przecież nie z gęsi, no nie? Stąd poszukiwanie winowajcy zastępczego, który odtąd pełniłby funkcję skarbonki nieprzebranej, na podobieństwo flaszki niewypitki i bułki niedojadki. A któż się do tego celu nadaje lepiej, niż nasz nieszczęśliwy kraj? Dlatego właśnie na nim zogniskowały się wysiłki "światowej sławy historyka" i jego kolaborantów - no i naciski ze strony naszego największego sojusznika, który też nie może się już doczekać. Ale kiedy tak minister Sikorski własną piersią zasłaniał Polskę przed żydowskim zaborem, władze Światowego Kongresu Żydów  oświadczyły, że to wszystko nieprawda, że do żadnego bojkotu Polski nie nawoływały, że to tylko prywatny odruch serca gorejącego generalnego radcy Kongresu, pana Menachema Rosensafta. Kamień spadł wszystkim z serca, bo - chociaż oczywiście wszystko jest ukartowane w celu przysporzenia Platformie sympatii ludzi zaniepokojonych nie na żarty chciwością diaspory -  już-już wydawało się, że "finis Poloniae" - więc teraz spokojnie możemy przygotowywać się do obchodów pierwszej rocznicy katastrofy smoleńskiej. Najwyraźniej spędza ona sen z powiek Jego Eminencji Kazimierzowi kardynałowi Nyczowi, który w sprawie krzyża przed Pałacem Namiestnikowskim całkiem się pogubił, narażając biednych księży z kościoła św. Anny na konfuzję. Wtedy były jednak tylko modlitewne czuwania, a teraz szykują się co najmniej cztery demonstracje, więc nic dziwnego, że Jego Eminencji na samą myśl o tym cierpnie skóra. Wystąpił tedy z apelem, by zgodnie z tubylczą tradycją, po roku zakończyć wszystkie żałobne liturgie. Wystąpienie Jego Eminencji bardzo życzliwie przyjął Salon i sfery rządowe, a także "wierny syn Kościoła", czyli były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa. "Kościół mówi jasno, jak powinien zachować się katolik" - podsumował wystąpienie księdza kardynała "wierny syn Kościoła". Skąd w Salonie i wśród "wiernych synów" takie nagłe przywiązanie do żałobnej tradycji katolickiej?    Ano stąd, że apel Jego Eminencji jest skierowany przeciwko martyrologicznej strategii Prawa i Sprawiedliwości, która w części opinii publicznej budzi żywy rezonans pozytywny, a w innej części - równie żywy rezonans negatywny, stając się w ten sposób głównym przedmiotem nie tylko politycznego dyskursu, ale instrumentem rozhuśtywania emocji, niezbędnego przecież przy każdej kampanii. Najwyraźniej Jego Eminencja zapomniał, że "od polityki uciec niepodobna" zwłaszcza wtedy, gdy próbuje się wyjść naprzeciw oczekiwaniom Salonu, od lat tresującego kościelnych hierarchów w "apolityczności". Toteż i na reakcję nie trzeba było długo czekać. Rzecznik PiS Adam Hofman zauważył, że warunkiem zakończenia żałoby jest powstanie w stolicy "dobrego i godnego pomnika". To sformułowanie wyraża intencję kontynuowania żałobnych liturgii aż do skutku, to jest do momentu - jak mówi poeta - "aż się podłe zadziwi i zlęknie" - no i oczywiście - przegra wybory. Potem zaś tym bardziej nie ma potrzeby rezygnowania z czegoś, co przynosi takie polityczne fructa - to chyba oczywiste. Dlatego też kropkę nad "i" postawił Jarosław Kaczyński, zwracając uwagę, że "obchodzenie żałoby to jest kwestia indywidualna", że będzie ją przeżywał do końca życia i że nikt mu tego nie zabroni. Wygląda na to, że Jego Eminencja będzie musiał swój kielich goryczy wypić ponownie do samego dna - ale kiedyż w końcu mamy się umartwiać i pokutować, jeśli nie w Wielkim Poście?

Dlatego i Jarosław Kaczyński też ma swoje zgryzoty, a to za sprawą nagłego wysypu ochotniczych obrońców czci prezydenta Lecha Kaczyńskiego w osobach red. Tomasza Lisa, Dominiki Wielowieyskiej i europosła Michała Kamińskiego. Wszystko zaczęło się od programu red. Lisa, w którym pokazał on fragment wystąpienia Kazimierza Świtonia na Walnym Zebraniu USOPAŁ. Pan Świtoń wspomniał tam m.in. o "żydowskich parobkach" - co pan red. Tomasz Lis i pani red. Dominika Wielowieyska - z sobie wiadomych  powodów - najwyraźniej uznali za osobisty przytyk na zasadzie nożyc odzywających się po uderzeniu w stół. Podnieśli tedy straszliwy klangor przeciwko obecnym na owym zebraniu senatorom i posłowi Kowalskiemu, że "nie zareagowali". Z okazji podłączenia się do klangoru skwapliwie skorzystał, dotychczas tylko fizycznie podobny do prosięcia, europoseł Michał Kamiński, nieubłaganym palcem wytykając Jarosławowi Kaczyńskiemu karygodny brak dbałości o cześć prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Chodziło mu o to, że pan Świtoń zauważył, iż kto z krzyżem wojuje, ten ginie - dodając przy okazji, że właśnie zginął prezydent, który podpisał "haniebny Traktat lizboński". Strzał europosła Kamińskiego był celny o tyle, że poseł Jarosław Kaczyński 1 kwietnia 2008 roku głosował za ustawą upoważniającą prezydenta do ratyfikacji Traktatu lizbońskiego - no a poza tym między PiS i fan-clubem pani Joanny Kluzik-Rostkowskiej For..., to znaczy pardon - nie żadna forsa, tylko Polska Jest Najważniejsza, do którego podłączył się również europoseł Kamiński - trwa nieustające współzawodnictwo o to, kto jest lepszym kustoszem pamięci prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Kiedy więc zrobił prezesowi Kaczyńskiemu taką poważną zastawkę, ten ogłosił wszczęcie partyjnego dochodzenia. Ponieważ do wyborów już niedaleko, a do układania list wyborczych - jeszcze bliżej, idea pociągnięcia uczestników zebrania USOPAŁ-u do partyjnej odpowiedzialności na pewno znajdzie w PiS licznych zwolenników, chociaż oczywiście nie do końca bezinteresownych - ale tak już na tym świecie pełnym złości bywa, że nie ma rzeczy doskonałych i szlachetna motywacja ochrony pamięci prezydenta Lecha Kaczyńskiego musi łączyć się przedziwnie z politycznymi kalkulacjami  różnych ambicjonerów, no i przede wszystkim - "żydowskich parobków". SM

Pawlak, Tusk, Gazprom i fatalna umowa. Zapłacimy za nią wszyscy Dlaczego Waldemar Pawlak ta bardzo chciał, by podpisać wieloletnie umowę z Rosją na dodatkowe dostawy gazu, kiedy tak naprawdę go nie potrzebujemy, bo wiadomo było, ze budujemy gazoport? Kto konkretnie złożył wniosek, byśmy nie starali się kupować gazu od Gazpromu na 4 lata tylko na najpierw na ponad 20 a potem kilkanaście? Dlaczego nie próbowaliśmy zbić wyśrubowanych, jednym z najwyższych w Europie  cen, za który dostaniemy gaz, kiedy Gazprom obniżał stawki innym dostawcom? Dlaczego Donald Tusk nie walczył by Bruksela, Berlin i Paryż wywarli nacisk na Rosjan? Na te wszystkie pytania powinniśmy znać odpowiedź. Dziś w rzepowym „Plusie – Minusie” opublikowałem obszerny tekst o historii negocjacji umowy polsko-rosyjskiej w sprawie dostaw gazu. Polecam jego lekturę. Oto jego fragment: „W czerwcu w St. Petersburgu podczas białych nocy odbywa się coroczne Międzynarodowe Forum Ekonomiczne – rosyjska kopia Davos. W 2008 r. pojawił się na nim polski wicepremier i minister gospodarki Waldemar Pawlak. Miał się spotkać z władzami Gazpromu. Oczekiwanie w korytarzu przedłużało się, ekipa z polskim wicepremierem stawała się coraz bardziej poirytowana. Wyglądało to na pokaz siły i lekceważenia ze strony Gazpromu. Pawlak już zamierzał zrezygnować ze spotkania. Wtedy polska delegacja została wpuszczona do następnej sali. I znowu czekanie. Gorąco, brak klimatyzacji. Znowu coś się przedłuża. W końcu gazpromowcy wchodzą do sali. Pawlak deklaruje, że Polska jest zainteresowana zmianami w długoterminowym kontrakcie, które uwzględniałyby  fakt, że na początku 2010 r. miał wygasnąć kontrakt z RosUkrEnergo, (w którym Gazprom ma 50 procent). Towarzyszący mu urzędnicy są zszokowani, bo wytyczne wyraźnie mówiły, że mamy zainicjować rozmowy o umowie na dodatkowe dostawy gazu najwyżej na trzy – cztery lata. Pawlak o tym dobrze wie, bo wytyczne zostały zatwierdzone w jego resorcie. Po wyjściu z rozmów jeden z urzędników słyszy od wicepremiera: „Myślę, że w Rosji będą niedługo duże zmiany, rozmawiajmy, więc z nimi o długoterminowym kontrakcie, a potem, to się zobaczy, co będzie" – odpowiada wicepremier.” W tekście pokazuję też, że gdybyśmy kupowali gaz od Rosjan po takich cenach, po jakich kupują go od Rosji Niemcy, wydawalibyśmy rocznie dwa miliardy złotych mniej! Dwa miliardy, to nie pomyłka. Tyle kosztują nas dziś w gotówce brak zdywersyfikowanych źródeł dostaw. Choć ostateczny kształt umowy jest lepszy niż się zapowiadało, i tak jest bardzo niekorzystny dla Polski.  Z wielu powodów. Premier i ministrowie byli informowani przez swoich doradców, że ta umowa jest niekorzystna. Waldemar Pawlak zareagował na to publicznym ostrzeżeniem, że w rządzie są sabotażyści. Doszło do dużego spięcia, ale niestety premier Tusk odpuścił Pawlakowi. Pawlak wygrał starcie, doradca premiera ds. bezpieczeństwa energetycznego Maciej Woźniak, który wskazywał na słabości ustaleń został odsunięty od negocjacji. Potem przeciwko Pawlakowi stanął też Radosław Sikorski i jego współpracownicy z ministerstwa. Żebyśmy nie podpisali zupełnie katastrofalnej, skrajnie niekorzystnej dla Polski umowy musiała interweniować Komisja Europejska. Dlaczego Tusk tak łatwo ustąpił, mimo, iż wiedział, jaka jest ta umowa? Być może zrobił to, bo bał się, ze rozpadnie się rząd, na karku miał aferę hazardową. Ale to nie jest żadne usprawiedliwienie. W moim przekonaniu polskie państwo straciło na tej umowie. Jeśli państwo nie miał w tym interesu, to, kto miał w tym interes? I jaki? Uważam, że opozycja powinna domagać się pełnych wyjaśnień od rządu w tej sprawie. Bo to jest sprawa skandaliczna. Dużo poważniejsza od afery hazardowej. W grę wchodzi bezpieczeństwo państwa i ogromne pieniądze. Igor Janke

Minister Skarbu się wystraszył

1. Minister Skarbu zdecydował się zamknąć proces sprzedaży 51% akcji koncernu energetycznego Enea bez rozstrzygnięcia. Tak brzmi komunikat wydany wczoraj przez resort skarbu. Mimo usilnych starań samego ministerstwa skarbu i nacisków resortu finansów transakcja, która miała przynieść budżetowi przynajmniej 5 mld zł przychodów, ostatecznie nie doszła do skutku. Tak przynajmniej na razie zakończył się trwający od listopad 2008 roku, prywatyzacji poznańskiego koncernu energetycznego Enea, którego przebieg dobitnie świadczy o tym, że rząd Tuska nie ma żadnej koncepcji, dotyczącej przyszłości polskiej energetyki.

2. Rząd Tuska już na początku swojej kadencji ogłosił karkołomny program prywatyzacji polskiej energetyki. Sama energetyka jest ciągle jednak do tego procesu kompletnie nieprzygotowana. Grupy energetyczne wytwarzają energię i zajmują się jej dystrybucją mogą, więc łatwo manipulować cenami energii tak, aby zysk realizował ten podmiot, który kupi w elektrowni energię i będzie ją sprzedawał dalej. Jeżeli grupę energetyczną nabędzie inwestor zagraniczny, a tylko tacy wchodzą w grę to zyski mogą być realizowane u dystrybutora, którego siedziba będzie za granicą na przykład w raju podatkowym. Nie dość, że pozbywamy się stałego źródła dochodów w postaci dywidendy to jeszcze sprywatyzowane firmy energetyczne nie będą płaciły w Polsce podatku dochodowego, bo zyski będą osiągały pewnie tylko i wyłącznie za granicą. Energetyka nalega również na uwolnienie cen energii. Wprawdzie ceny dla odbiorców przemysłowych są już wolne od stycznia 2009 roku, co zaowocowało ich podwyżkami nawet o 50%, to uwolnienie cen wobec odbiorców indywidualnych w obliczu prywatyzacji grozi skutkami społecznymi trudnymi do przewidzenia. I nic tu nie da ustawa, która ma na celu dostarczanie energii elektrycznej uboższym rodzinom po niższych cenach, bo ona według szacunków, obejmie ona 50 tys. gospodarstw, a więc 5% wszystkich odbiorców indywidualnych.

3. Eneę zaczęto prywatyzować w 2008 roku, wtedy blisko 19% akcji tej spółki kupił szwedzki koncern energetyczny Vattenfall. Proces ten nazywano prywatyzacją, choć większościowe udziały w szwedzkiej spółce ma rząd tego kraju.

Na początku 2010 inwestorami mieli być niemiecki RWE i czeski CEZ, a później na zmianę wyłączność na negocjacje z ministrem skarbu w sprawie sprzedaży pakietu 51% akcji Enei miały na przemian firma Kulczyk Investments i państwowy koncern energetyczny Electricite De France (EDF). Ostatnio wyłączność na negocjacje miał francuski EDF, ale jak wynika z przecieków nie chciał budować w elektrowni Kozienice nowego węglowego bloku energetycznego o mocy 1000 MV, a raczej miał plany budowy bloku atomowego.

4. Minister Skarbu, chyba się wystraszył, że wpuszczenie takiego inwestora, załamie program inwestycyjny całej grupy energetycznej, więc mimo tego, że minister finansów potrzebuje przychodów z prywatyzacji jak przysłowiowa „kania dżdżu” do transakcji nie doszło. Wydaje się, że brak odwagi u ministra skarbu mógł spowodować zapowiedziany przez PiS, wniosek o jego odwołanie, a ta transakcja z Francuzami byłaby dodatkowym dla tego odwołania uzasadnieniem. W roku 2000 inny minister skarbu (Emil Wąsacz ) sprzedał państwowemu koncernowi France Telekom, Telekomunikację Polską, a rezultatem tamtej „prywatyzacji” są najdroższe usługi telekomunikacyjne w naszym kraju w dodatku dosyć niskiej jakości. Niestety za tę prywatyzację minister nie stanął przed Trybunałem Stanu (choć taki proces się rozpoczął), więc jego następcy ciągle eksperymentują. Zbigniew Kuźmiuk

STANY ZJEDNOCZONE ZE ŚWIATOWYM KONGRESEM ŻYDÓW W BOJKOCIE POLSKI Z 67 MILIARDAMI DOLARÓW W TLE Na stronie internetowej Światowego Kongresu Żydów został zamieszczony artykuł Menachema Rosensafta, nowojorskiego prawnika, wzywający Amerykanów pochodzenia żydowskiego do bojkotu Polski, polegającego na wstrzymaniu wydawania dolarów w Polsce, ponieważ nie została dotąd rozwiązana  kwestia restytucji w Polsce mienia żydowskiego. Szef tej organizacji Michael Schneider uważa jednak, że najpierw należy prowadzić w tej sprawie rokowania z polskim rządem, czyli  domyślnie dopiero potem bojkotować Polskę. Sekretarz generalny Światowego Kongresu Żydów mówi, iż jego organizacja docenia fakt okazywania przyjaźni przez polski rząd Izraelowi, licząc, że rząd Polski usiądzie do stołu i rozpocznie rokowania o sposobie restytucji przejętego mienia, lub wypłaty ofiarom Holocaustu i ich spadkobiercom odpowiedniego odszkodowania. Mamy nadzieję na szybkie i pomyślne decyzje rządu polskiego w sprawie uchwalenia odpowiedniej ustawy o restytucji mienia żydowskiego w Polsce, tym bardziej, iż  problem ten wisi nad Polską od czasu zakończenia II wojny światowej – przekonuje Schneider. Takie argumenty przedstawił oficjalnie kilka tygodni temu Światowy Kongres Żydów. Stanowisko tej wpływowej organizacji poparł również rząd Stanów Zjednoczonych wzywając oficjalnie polskie władze do restytucji mienia żydowskiego. Całkowicie zostały zignorowane ustalenia, iż restytucja mienia pozostawionego w Polsce przez osoby, które później otrzymały obywatelstwo amerykańskie została uregulowana przez układ z 16 lipca 1960. Stroną zobowiązaną do zaspokojenia roszczeń obywateli amerykańskich wobec rządu polskiego, pochodzących sprzed tej daty jest rząd amerykański. Obowiązki państwa polskiego do restytucji mienia utraconego przez obywateli polskich na terenie przejętych przez Litwę, Białoruś i Ukrainę terenów II Rzeczypospolitej zostały określone w Układach republikańskich z 1944. Przypomnę za  VZ/PAP iż w dniach 2 – 4 lipca 2010 r. a więc również w czasie trwania  ciszy wyborczej przyjechała do Polski ponad setka politycznych VIP-ów, wśród nich sekretarz stanu USA Hillary Clinton, aby spotkać się  z p.o. prezydenta RP Bronisławem Komorowskim. Rzecznik MSZ Piotr Paszkowski wizytę potwierdził, nie podał jednak celu wizyty. Cel wizyty był oczywisty. Pani Hillary Clinton wysłana została przez wpływowe samozwańcze grupy organizacji żydowskich w USA, aby załatwiła z / nowym!/  prezydentem RP wypłatę majątku Narodu Polskiego na rzecz owych grup w kwocie przekraczającej 67 miliardów dolarów USA, a więc 4,2 razy więcej niż wynosi deficyt budżetowy / 52 miliardy zł – 16 miliardów dolarów amerykańskich /, przy długu zagranicznym państwa polskiego wynoszącym ponad 185 miliardów euro. Bezprecedensowa wizyta przypadająca w czasie kampanii prezydenckiej i ciszy wyborczej dla pokazania się Komorowskiemu  100 politycznym VIP-om  na czele z sekretarzem stanu USA Hillary Clinton  stanowiła jawne pogwałcenie  suwerenności Polski z obrazą przez USA polskiej racji stanu. Nie informowanie opinii publicznej o zaplanowanej wizycie i jej nie przypadkowy przecież termin stanowił następny krok w serwilistycznej, aroganckiej, antypolskiej, polityce rządu Donalda Tuska. Wizytę Hillary Clinton w tym wyborczym terminie należy uznać za niedopuszczalną i bezpardonową ingerencję w wewnętrzne sprawy Polski z arogancją prezydenta Stanów Zjednoczonych włącznie. Wizyta lipcowa 2010 była integralnie powiązana również ze spotkaniem w USA Donalda Tuska i Radosława Sikorskiego z grupą czołowych przedstawicieli tzw. lobby żydowskiego- samozwańczych organizacji żydowskich w USA  w marcu 2008 r. Podczas tego spotkania w Nowym Jorku z przedstawicielami organizacji żydowskich w USA premier Donald Tusk obiecał rozwiązanie jeszcze w roku 2008  ciągnącego się od lat problemu restytucji prywatnego mienia żydowskiego w Polsce. Informację  potwierdził szef gabinetu politycznego premiera Sławomir Nowak, który towarzyszył  szefowi rządu podczas wizyty w USA. Premier Tusk poruszając problem prywatnej własności był bardzo otwarty i potwierdził to, o czym zapewniał min. Łaszkiewicz, który powiedział, iż ten rząd zobowiązuje się do rozwiązania problemu. Premier powiedział, że do września 2009 r. ustawa o reprywatyzacji zostanie uchwalona i szybko jeszcze w roku 2009 wprowadzona w życie. Wiceprezes Światowego Kongresu Żydów / WJC / Kalman Sułtanik oświadczył, iż premier zapowiedział poddanie pod głosowanie ustawy o reprywatyzacji mienia żydowskiego jeszcze do września 2008 roku. Informacja PAP z marca 2008 r. nie wyjaśniła, pod jakie głosowanie nieistniejąca ustawa o reprywatyzacji mienia żydowskiego ma być poddana.  PAP nie wyjaśniła również, iż w przypadku mienia pożydowskiego  każdą indywidualną sprawę wyjaśnia postępowanie sądowe  z udziałem kuratora reprezentującego interesy byłego  właściciela. Premier polskiego rządu deklarując wypłatę amerykańskim  organizacjom żydowskim za mienie pożydowskie w żądanej wysokości 67 miliardów dolarów nie oświadczył publicznie, z jakich środków  owe pieniądze /odszkodowania?/ będą pochodzić. Z budżetu państwa? Zapewne Tusk zmierza do przekazania majątku  narodowego do kas lobby żydowskiego w USA, w czym miało dopomóc mu 100 VIP-ów z Hilary Clinton na czele. Deficyt budżetowy państwa polskiego wynosi 52 miliardy zł, czyli ok. 15 miliardów dolarów USA. Tusk podjął, więc zobowiązanie skarbu państwa w wysokości przekraczającej  4,5 razy deficyt budżetowy państwa. Istniał oczywiście plan pokazania Komorowskiego w uściskach z Hillary Clinton, aby w ten sposób zapewnić mu zwycięstwo w II turze wyborów prezydenckich. Jarosław Kaczyński w razie zwycięstwa nie byłby właściwym prezydentem RP do tych haniebnych rokowań. Po Katyniu 2010 do zdobycia więc przez „neo  Konfederację targowicką” pozostał wówczas jeszcze wyłącznie Pałac Namiestnikowski. 17 września to data, o której się nie pamięta, która to okrywa tajemnicą niewyobrażalne morze cierpień a także straszliwą rzeczywistość polityczną. Bez 17 września nie byłoby 1 września, nie byłoby II wojny światowej, ludobójstwa, deportacji, holocaustu i rozbioru Polski między III Rzeszę Niemiecką a ZSRS, przy walnej pomocy faszystów ukraińskich z OUN-UPA. Na tą rzeczywistość składają się trzy symbole: Auschwitz-Katyń-Wołyń, podporządkowane sojuszowi  sowiecko-niemieckiemu, który leżał u podstaw źródeł nieszczęść Europy XX wieku i II wojny światowej   rozpętanej za przyczyną tego sojuszu. Gdyby nie porozumienie tych dwóch potęg, gdyby Hitler nie miał gwarancji Stalina, iż wspólnie zniszczą Polskę, zapewne wojny by w tym czasie nie wywołał. Gdyby z kolei Stalin nie wkroczył 17 września, istniałaby szansa dalszego polskiego oporu przeciwko wojskom niemieckim na tzw. przedmościu rumuńskim, a wtedy cała II wojna światowa, cała wojna obronna Polski we wrześniu 1939 roku potoczyłaby się inaczej. Okupacja tej części Polski która znalazła się po 17 września w rękach sowieckich [ok. 52% Polski], została wykorzystana przez sowietów nie tylko do wymordowania narodu polskiego i jego elit, ale także jako laboratorium przyszłych kadr, które kształtowały tzw. Polską Rzeczpospolitą Ludową [PRL]. Ludzie ci rządzili z ramienia Moskwy przez ponad 50 lat Polakami, wywodzili się często spośród kolaborantów na rzecz sowietów, oraz zdrajców narodowych. Ich potomkowie dotrwali niekiedy u steru władzy do dnia dzisiejszego, zajmując ważne miejsca w strukturze społecznej i celowo blokują ujawnianie całej prawdy o 17 września, 1939 czyli o IV rozbiorze Polski. W PRL propaganda głośno mówiła o faszystowskich Niemczech i napaści z 1 września oraz nazistowskich zbrodniach, ale tematem tabu, tematem zakazanym była napaść ZSRS na Polskę i data 17 września, oraz zbrodnie sowieckie w Polsce, Katyniu, aneksja połowy Polski przez ZSRS na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow. Po odzyskanie przez Polskę niepodległości w 1989 roku zaczęto więcej mówić o IV rozbiorze Polski i jego skutkach, ujawniać zdrajców i kolaborantów sowieckich, oraz tragiczne losy Polaków pod okupacja radziecką. Niestety obecne salony polityczne milczą w imię pseudo dobrego sąsiedztwa i tzw. poprawności politycznej o udziale naszych sąsiadów w IV rozbiorze Polski. Nie wypada mówić o napaści Litwy [ za zgodą ZSRS] i aneksji Wilna, czy udziale Słowacji w agresji na Polskę, czy napaści zbrodniczego Legionu Ukraińskiego nie mówiąc już o hitlerowskiej agenturze w Polsce spod faszystowskiego znaku OUN-UPA, odpowiedzialnej za ludobójstwo Polaków na Wołyniu, Podolu, Małopolsce Wschodniej i we Lwowie, oraz winnej wszczęcia rebelii wewnątrz państwa polskiego we wrześniu 1939 roku na rzecz III Rzeszy Niemieckiej, a później na rzecz ZSRS.
A dzisiaj? Ambasador Stuart E. Eizenstat, specjalny doradca sekretarz stanu pani Clinton do spraw epoki Holocaustu wyraził "rozczarowanie" nie wdrożeniem do tej pory ustawy o restytucji mienia żydowskiego i dodał, że ma nadzieję, iż polski rząd będzie "kontynuował działania, które tak wiele razy obiecywał i że zrobi krok naprzód w sposób, na który stać go finansowo, w sposób sprawiedliwy wobec społeczeństwa polskiego i tych polskich obywateli, oraz osób o polskich przodkach, którzy stracili własność zarówno w epoce komunistycznej, jak i nazistowskiej”. POlactwo „lekką ręką” pragnie przeznaczyć 67 miliardów dolarów dla lobby żydowskiego – nielegalnych organizacji w USA znajdujących się wspólnie i w porozumieniu  z rządem amerykańskim w bestialskim ataku na Polskę i Polaków. Aby przygotować właściwy grunt do tej haniebnej, bez podstawy prawnej procedury, jako przednią wartę wysyła się różnych antypolskich „strategów” typu Grossa, Grudzińskiej Gross, czy nieżyjącego „drogiego Bronisława”, który w wywiadzie z Anną Krall powiedział: „Polacy? Ja ich nienawidzę”. Za ujawnienie tego wywiadu opinii publicznej Waldemar Łysiak otrzymał „antysemicką salonową maczugą w łeb”. Menachem Rosensaft   nowojorski prawnik, założyciel i przewodniczący Międzynarodowego Stowarzyszenia Dzieci Ofiar Holokaustu, którego rodzice przeżyli Auschwitz i Bergen-Belsen, wyraził opinię: „10 lipca  1941 Polacy we wschodnim polskimi miasteczku Jedwabne zgonili i zmasakrowali ponad 300 żydowskich sąsiadów ( Jan T. Gross podaje podał liczbę ofiar 1600). Prowadzeni przez swojego burmistrza, ci w większości chodzący do kościoła chrześcijanie zgonili żydowskich mężczyzn, kobiety i dzieci do stodoły i spalili ich tam żywcem. W lipcu 1946 tłum w polskim mieście Kielce zabił 42 Żydów którzy powrócili tam po Holocauście”. W styczniu 1996 roku polski minister spraw zagranicznych Dariusz Rosati przyznał w liście do Światowego Kongresu Żydów, że - jak to nazwał - "niesławny pogrom kielecki " był "aktem polskiego antysemityzmu". I dalej Rosensaft: „Pomiędzy pogromami w Jedwabnem i Kielcach, niezliczeni Polacy czerpali profity z niemieckiego "Ostatecznego Rozwiązania Kwestii Żydowskiej". Polaków, którzy ukrywali Żydów ryzykując własnym życiem ogromnie przewyższali liczebnie ci, którzy denuncjowali Żydów nazistom, grabili ich mienie i bezwstydnie wprowadzali się do domów żydowskich rodzin, które zostały deportowane do obozów śmierci i obozów koncentracyjnych. Dodatkowo, Polacy codziennie korzystają z zysków z własności wartej miliony dolarów, którą Żydzi posiadali w Polsce przed 1939 rokiem”. „Podczas gdy inne dawne kraje komunistyczne wschodniej i centralnej Europy podjęły znaczące, nawet, jeżeli nie w pełni satysfakcjonujące działania, by zamknąć rachunki ze swoimi byłymi obywatelami, Polska powłóczy nogami przez ponad 20 lat, z kolejnymi prezydentami, premierami i innymi oficjelami obiecującymi wdrożenie ustawy, które to obietnice nigdy się nie materializują”. „Polskie władze muszą zostać zmuszone do zrozumienia , że to co urasta do wielkiego złodziejstwa i sprzeniewierzenia jako narodowa polityka ma konsekwencje. Dopóki Polska nie wdroży znaczącego prawa, które odnosi się do roszczeń majątkowych ofiar Holocaustu i ich potomków, wspólnota żydowska ogólnie oraz ocaleni i ich rodziny w szczególności powinny wstrzymać zasilanie polskiej gospodarki pieniędzmi z turystyki i w inny sposób. Moralna perswazja w sposób jasny nie zadziałała. Może potraktowanie Polski w ten sam sposób, w który ona traktuje Żydów i innych obrabowanych ze swojej własności okaże się bardziej skuteczne”. „To wszystko z trudem czyni z Polaków niewinnych obserwatorów”. Stanisław Michalkiewicz w felietonie wygłoszonym na antenie Radia Maryja dnia 29 marca 2006 powiedział: "Żeby łatwiej rozmiękczyć Polaków i w ten sposób wyciągnąć od Polski co najmniej 60 miliardów dolarów, trzeba z jednej strony oczerniać nas przed światem jako naród morderców, a z drugiej – doprowadzać nas do stanu bezbronności wobec żydowskich żądań poprzez systematyczną tresurę w tak zwanej tolerancji i w tak zwanym dialogu. Owa tolerancja, to nic innego, jak przyjęcie żydowskiego punktu widzenia, zaś dialog – to nic innego, jak potulne spełnianie wszystkich zachcianek przedsiębiorstwa holokaust." Na antenie Radia Maryja powiedziano: „Zgodnie z prawem polskim, a konkretnie – z przepisami dekretu z 8 października 1946 roku – prawo spadkowe, – jeżeli do 1 stycznia 1949 roku nie zostało przed polskim sądem wydane postanowienie o stwierdzeniu nabycia spadku – to taki spadek, jako tzw. utracony, przypada Skarbowi Państwa. Oznacza to, że menadżerowie przedsiębiorstwa holokaust zwyczajnie chcą od państwa polskiego te miliardy dolarów wyłudzić." Audycja ta wywołała wiele komentarzy. W reakcji na dyskusję w mediach Marek Edelman postanowił wypowiedzieć się w tej sprawie i wystosował list otwarty do władz RP:"Po 16 latach w Polsce istnieje radiostacja Radio Maryja, która w swoich programach politycznych szerzy ksenofobię, szowinizm i antysemityzm, niektóre jej audycje nie odbiegają od hitlerowskiego Sturmera. Pan Premier, Pan Marszałek, ministrowie i niektórzy posłowie występują w tej rozgłośni, co podnosi jej rangę, czyni wiarygodną i sprawia wrażenie, że Państwo solidaryzuje się z linią polityczną Radia Maryja. W społeczeństwie niestety zdarzają się występy rasistowskie, jak np. na stadionach lub graffiti na murach, które sieją nienawiść rasową, szowinizm i antysemityzm. Doświadczenie uczy, że od nienawistnych słów do zbrodniczych czynów jest czasem niedaleka droga." Do felietonu Michalkiewicza ustosunkował się również ojciec Tadeusz Rydzyk w specjalnym oświadczeniu: "Jeżeli ktoś został dotknięty wypowiedziami u nas, jednego spośród znanych polskich felietonistów, to jest nam bardzo przykro." Prokuratura rejonowa w Toruniu umorzyła śledztwo w sprawie felietonu, nie dopatrzywszy się w nim znamion przestępstwa. Należy w tym miejscu przypomnieć uściski Tuska  z Putinem tuż po Katyniu 2010 i  tuskowe wcześniejsze wyznania: - ” Jak wyzwolić się od tych stereotypów, które towarzyszą nam niemal od urodzenia, wzmacniane literaturą, historią, powszechnymi resentymentami? Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło – ponuro - śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych urojeń? Polskość to nienormalność – takie skojarzenie nasuwa mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze, wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnie ochoty dźwigać. Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski – tej ziemi konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem”. A szeregowy politykier PO Bul Komorowski kandydat na prezydenta wszystkich Polaków, w Gruzji po nieudanym zamachu na Lecha Kaczyńskiego powiedział:, „jaki prezydent, taki zamach”. Zwracając się do PIS Tusk oświadczył: „zginiecie jak dinozaury”. Sikorski: „dorżnąć watahę”. Czy to były proroctwa, czy już wiedza? Niestety 4 lipca2010 nie obroniliśmy   ostatniej ostoi  polskości!!! „Naród, który nie szanuje swej przeszłości, nie zasługuje na szacunek” – / Pierwszy Marszałek Polski Józef Piłsudski/. Aleksander Szumański

POLSKIE ŻNIWA Polityka prowadzona przez głupców, musi kończyć się kompromitacją. Gdy głupcy są jednocześnie łgarzami, skutki ich polityki przynoszą katastrofę dla państwa. Donald Tusk i jego ekipa dawno zapracowali na miano dyletantów w sprawach polityki zagranicznej, a dewaluacja pozycji Polski na arenie międzynarodowej jest osobistym dziełem premiera i ministra Sikorskiego. Gdy przed kilkoma tygodniami rząd USA wyraził "rozczarowanie" wstrzymaniem przez Polskę prac nad ustawą reprywatyzacyjną i wezwał III RP do restytucji mienia żydowskiego, powołał się na argument zaczerpnięty z arsenału propagandowych bredni, jakimi ośrodki medialne karmią polskie społeczeństwo. „Dzięki swojej dobrej polityce finansowej Polska jest w dużo lepszym położeniu fiskalnym niż wiele innych państw. Powitalibyśmy z uznaniem jakiekolwiek rozsądne rozłożenie wypłat na raty” - stwierdził specjalny doradca sekretarza stanu ds. problemów Holocaustu Stuart Eizenstat. Ironia tej wypowiedzi, widoczna dla każdego, kto boryka się z problemami dnia codziennego i galopującą drożyzną, nie wzbudziła komentarzy, bo uwagę amerykańskiego sekretarza stanu przykryto wyznaniem Donalda Tuska, iż "nie mógłby spojrzeć ludziom w oczy". Premier obecnego rządu, pełen wiary w amnezję Polaków oświadczył: „Teraz, po załamaniu się finansów na świcie i narastaniu potrzeby dyscypliny finansowej w Polsce, nie mogę spojrzeć ludziom prosto w oczy i powiedzieć, że musimy ciąć jeszcze tu i tu, zabrać tu i tu, po to, żeby móc zrealizować tę ustawę. Nie mam żadnych wątpliwości, ze w czasie sprzyjającym będziemy Sejmowi proponowali tę ustawę. Biorę na siebie zatrzymanie tego procesu.” Na początku kadencji grupy rządzącej, gdy siermiężne cele Tuska i spółki wymagały werbalnych deklaracji i zaskarbienia sobie przychylności pewnych środowisk, szef rządu nie wahał się obiecać, że osobiście dopilnuje sprawy restytucji prywatnego mienia żydowskiego. W marcu 2008 roku, podczas spotkania z przedstawicielami organizacji żydowskich w USA, Tusk zobowiązał się do przeforsowania w parlamencie ustawy o reprywatyzacji do końca 2008 roku. Wiceprezes Światowego Kongresu Żydów Kalman Sultanik potwierdził wówczas, że premier zapowiedział poddanie pod głosowanie ustawy o reprywatyzacji mienia - m.in. żydowskiego - do września 2008 roku. „Premier Tusk sam poruszył problem prywatnej własności, - ujawnił Sultanik - był bardzo otwarty i potwierdził to, o czym zapewnił mnie w Polsce wiceminister skarbu Łaszkiewicz, który powiedział, że ten rząd zobowiązuje się do rozwiązania tego problemu. Premier powiedział, że do września ustawa o reprywatyzacji zostanie uchwalona, i szybko, jeszcze w tym roku, wprowadzona w życie. Według informacji premiera, ustawą będą objęci wszyscy Żydzi, którzy byli obywatelami polskimi do 1939 r., i procedura wnioskowania o zwrot mienia będzie bardzo prosta.” Jedyna troska, którą Donald Tusk podzielił się z przedstawicielami środowisk żydowskich dotyczyła niepewności, „czy ustawę reprywatyzacyjną zechce podpisać prezydent Kaczyński”. Odwołujący się do „uczciwości” premier rządu nie omieszkał wykorzystać i tej sytuacji, by oczernić polskiego prezydenta. – „Nie wyobrażam sobie – dywagował Tusk, odpowiadając na pytanie, czy nie obawa się, prezydenckiego weta do ustawy reprywatyzacyjnej - aby ktokolwiek przyzwoity i uczciwy w Polsce mógł zablokować ustawę, która oddaje ludziom ukradzioną własność. Tutaj nikt nikomu łaski nie robi. Ja chcę jakby trochę zadośćuczynić tym, którzy tak długo czekają, ale wszyscy powinniśmy się właściwie w Polsce wstydzić, że tak długo to trwa. Sprawiedliwość musi być w tej kwestii po stronie ludzi”. Nietrudno zrozumieć, że spektakularna reakcja administracji amerykańskiej nie miałaby miejsca, gdyby nie bezmyślne deklaracje składane przez szefa rządu podczas wizyty w 2008 roku. Na nich, bowiem zakończyła się aktywność Tuska w sprawie reprywatyzacji, a ustawa dotycząca tej kwestii nie została uchwalona ani w roku 2008 ani później. Nikt wówczas nie zadał pytania: czy Polskę było stać na zwrot mienia żydowskiego i jak Donald Tusk zamierzał zrealizować swoją obietnicę? Nie może nawet dziwić, że środowiska żydowskie umiejętnie wykorzystują głupotę ekipy rządzącej i perfekcyjnie rozgrywają sprawę restytucji na arenie międzynarodowej. Z opublikowanego na stronach Światowego Kongresu Żydów oświadczenia wynika, że Kongres wzywa obecnie do „bojkotu Polski”. "Dopóki nie powstanie prawo, które będzie odpowiadać roszczeniom ofiar Holokaustu i ich spadkobiercom, społeczność żydowska, ocaleni i ich rodziny w szczególności powinni powstrzymać się przed wpompowywaniem dolarów z turystyki i innych dziedzin w polską ekonomię" - stwierdził radca generalny Kongresu Menachem Z. Rosensaft. Wypomniał również Sikorskiemu, że mógłby "lepiej czerpać z lekcji historii, mówiąc, że Holokaust, który miał miejsce na naszej ziemi, był przeprowadzony niezgodnie z naszą polską wolą przez kogoś innego". Żydowski działacz przypomina Polakom mord w Jedwabnem i pogrom kielecki, powołując się wprost na publikacje Jana Grossa. "Pomiędzy Jedwabnem i Kielcami niezliczeni Polacy czerpali korzyści z niemieckiego 'Ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej'" - pisze dalej Rosensaft i dodaje, że liczba Polaków ryzykujących życiem dla ratowania Żydów została "znacznie przewyższona" przez tych, którzy "denuncjowali Żydów nazistom, plądrowali ich własność i bezwstydnie wprowadzali się do domów żydowskich rodzin, które zostały deportowane do obozów koncentracyjnych i śmierci". "Dodatkowo - twierdzi Rosensaft - polski naród codziennie czerpie korzyści z wartego miliony milionów dolarów mienia, które Żydzi posiadali w Polsce przed 1939 rokiem", a to z trudem czyni Polaków narodem niewinnych świadków. Nie przypadkiem, tego rodzaju „argumenty” środowisk żydowskich, wspierają się na antypolskich publikacjach Grossa. Można wprost zaryzykować tezę, że zgiełk związany z wydaniem „Złotych żniw”, w którego rozniecanie tak chętnie włączyły się „środowiska prawicowe” był elementem tej samej strategii, która zmierza obecnie do uczynienia z Polski obszaru obfitych „żniw” dla żydowskich roszczeń. Umiejętne wywołanie przez ośrodki propagandy „ogólnonarodowej debaty historycznej” nad „dziełami” Grossa prowadziło nie tylko do fałszowania prawdy historycznej, ale miało również całkiem realny, ekonomiczny wymiar. Trafnie napisał Marek Jan Chodakiewicz w artykule „Jan Tomasz Gross i nowoczesny liberalizm”: „Poniżanie kultury większości metodą insynuowania jej prawdziwych czy wydumanych zbrodni dokonanych na mniejszościach jest doskonałą metodą sparaliżowania większości narodowej i objęcia rządu dusz. W tym sensie w Polsce granie kartą żydowską jest po prostu instrumentalizmem. Nie chodzi o Żydów ani o prawdę o ich męczeństwie. Chodzi o władzę.”

Rozgrywanie tej kampanii było możliwe, bo wykorzystano słabość obecnej ekipy oraz czynny udział jej przedstawicieli w oczernianiu Polski i Polaków. Nie, kto inny, jak sekretarz stanu i doradca w sprawach polityki zagranicznej w rządzie Donalda Tuska, Władysław Bartoszewski, pytany w niedawnym wywiadzie dla „Die Welt”: - „Gross mówi, że polska ludność bogaciła się kosztem ofiar holocaustu”, odpowiedział „To bezwstydne bogacenie się nie miało rasistowskiego tła. To była po prostu chciwość.” I dodał:, „Jeśli ktoś się bał, to nie Niemców. Gdy niemiecki oficer zobaczył mnie na ulicy i nie miał rozkazu aresztowania, nie musiałem się obawiać, Ale gdy sąsiad zauważył, że kupiłem więcej chleba niż normalnie, wtedy musiałem się bać". Tenże sam urzędnik państwowy – Bartoszewski, pytany później - „Czy pańska wypowiedź nie wpisze się w klimat pokazywania Polaków w złym świetle?” odpowiada z nonszalancją:, „Co to ma do rzeczy? Pomagałem Żydom, jeszcze zanim matka Grossa poznała jego ojca. [...] Zajmuję się historią, a nie taktyką polityczną, bo jestem bezpartyjnym badaczem. Nie pozwolę sobie ograniczać swobody swojej wypowiedzi, ponieważ niczego się nie wstydzę.” Zapewne ludzie z grupy rządzącej nie dostrzegają żadnych następstw swoich bezmyślnych deklaracji, ani skutków prymitywnej polityki. To możliwe, gdy stopień aroganckiej nieodpowiedzialności przekroczy wszelkie normy rozsądku. Ufni w osłonę rządowych mediów, wierzą, że brednie o „budżetowych wymogach Unii Europejskiej” i „spoglądaniu ludziom w oczy” uratują nas przed roszczeniami międzynarodowych graczy, a winę za własne nieróbstwo da się zrzucić na „kryzys światowy”. Ich działaniom trzeba przyglądać się z uwagą. Gdy nagle zamilkną głosy środowisk żydowskich, a ktoś z administracji Obamy znów poklepie Sikorskiego, patrzmy, gdzie za te „rozkosze delektowania się władzą” przyjdzie nam zapłacić wysoką cenę. Aleksander Ścios

Pieniądze polsko-niemiecko-żydowskie
Wiek XVIII.
W 1757 w ręce Fryderyka Wielkiego wpada pod Lipskiem w Pleissenbergu mennica wraz z stemplami, gdzie król polski August III i jego minister Bruhl nielegalnie  fałszowali od kilku lat – polskie tynfy, szóstaki i trojaki.

Król pruski miał  już  duże doświadczenie w fałszowaniu polskich dukatów, bowiem od 1753 roku wybijał na eksport do Polski małowartościowe dukaty kupując za to w Polsce sól kamienną i bydło. W tym celu zawarł kontrakty z bankierami żydowskimi Efraimem i Francklem o prowadzenie mennic w Wrocławiu, Aurich i Kliwii a później w kwietniu 1755  następne umowy z Mojżeszem i Abrahamem Francklami w sprawie  dostawy srebra do mennic. Zaraz po tym zaczęto bić w Królewcu i Wrocławiu tynfy siódmej próby, wartości zaledwie półpiąta trojaka, gorsze od saskich i branderburskich o 33%. W tymże roku zawarto kontrakt generalny z paru dalszymi spółkami żydowkimi pod nazwą” Moses Gumpertz et consortetes” i ” Moses Isaac und Daniel Itzig”. Nazwiska właścicieli mówią jasno, kto miał ściągać kruszce z zagranicy, a rozmieszczenie mennic wskazuje kierunek eksportu. Po zdobyciu stempli mennicy pleissenberskiej Fryderyk Wielki, jak mawiano w ówczesnej Polsce”, wydzierżawił mennice całej Europy” i rozpoczął proces fałszowania pieniądza na niespotykaną dotychczas skalę. Początkowo bankierzy krępowali się umowami, przestrzegali zatwierdzonej stopy i denuncjowali się nawzajem, potem zaczęli kusić Fryderyka coraz niższą stopą i fałszowali poza koncesją na własny rachunek. W 1757 r. bito pieniędz dla zagranicy poniżej 50% nominalnej ceny, a do 1760 r. wybijano z grzywny srebra zamiast normalnych 12-13 talarów – 19,20,31,33, a na koniec 40 talarów. Zgodnie z umową z Fryderykim, ową zarazę ekonomiczną szkodliwą dla Polski roznosili po naszym kraju i całej Europie faktorzy żydowscy, których głównym zresztą celem było ściąganie dobrej starej monety do Prus. Przemyt osłaniali pruscy dyplomaci Benoit i Reimer, pod ich osłoną dyplomatyczną w Gdańsku operowali żydowscy bankierzy Aleksander Moses i Moses Pinkus Schlesinger. W budowaniu przyszłej potęgi Prus a tym samym przyszłych sprusaczonych Niemiec dominujący udział wzięły dwie osławione firmy “Ephraim und Sohne” i ” Moses Isaac und Daniel Itzig”. Tylko one same dostarczyly skarbowi pruskiemu 20 milionów talarów. Z Polski wyssano zbiorowym wysiłkiem  prusko- żydowskim w/g  pamiętników ostatniego króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego, kwotę  200 000 000 złotych, tzn. 25 milionów talarów, doprowadzając do ruiny wszystkie warstwy ludności i całą ówczesną gospodarkę Polski. Pisze o tym w swojej  ostatnio wydanej a przemilczanej w PRL-u  doskonałej książce ” Fryderyk Wielki a Polska”, jeden z najwybitniejszych historyków polskich, prof. Władysław Konopczyński, znakomity znawca XVIII wieku i zwolennik opisywania historii w oparciu o rzetelne badania archiwalne. Wiek XXI. Ach ta Polnische Wirtschaft – szepnęła z zgrossą, lubiąca się powtarzać Klio Cykliczna. suntao1

Syjonizm nie ma przyjaciół Opinia publiczna była i jest oszukiwana. Proces ten rozpoczyna się bardzo wcześnie. Zaczyna się w domu i w szkole. W radiu i w telewizji. W prasie. Aż w końcu wykształca się odruch Pawłowa. Człowiek nie jest już zdolny do krytycznego myślenia i zaczyna zachowywać się jak maszyna. Żydzi odegrali w tym procesie bardzo ważną rolę, mimo że przeciętny przedstawiciel tej nacji ciągle nie jest świadomy tego, co się dzieje. Przeciętny Żyd przeszedł pranie mózgu dzięki ciągłym wrzaskom o antysemityzmie i żydowskim holokauście. Przeciętny Żyd żyje w ciągłym strachu i uważa się za członka klasy ofiar. I nie jest istotne ile władzy zdążył zakumulować, i tak czuje się o krok od katastrofy. Zawsze widzi jakieś zagrożenie wiszące nad głową. Jeszcze jedna swastyka na synagodze, jeszcze jeden zamachowiec – samobójca. Dobrze zorganizowane wydarzenia utrzymują przeciętnego Żyda w stanie ciągłego zagrożenia. Ale co jest mocą sprawczą?

To SYJONIZM. Syjonizm jest ruchem politycznym, który narodził się pod koniec XIX w. Z początku wyrażał pragnienie niektórych Żydów stworzenia państwa żydowskiego w Palestynie. Lecz ta koncepcja zmieniała się z biegiem lat. Dziś jej wyrazicielami są ci, którzy chcą ekspansji poza granice tego co już zostało zbudowane. Dotyczy tych, którzy nie będą się zastanawiali dwa razy by przedłożyć własne interesy ponad interesy jakiegokolwiek państwa, w którym żyją. To ci, którzy poświęciliby kogokolwiek, Żydów czy goim bez różnicy, byleby osiągnąć własne cele. Poważnym błędem jest myślenie, że wszyscy Żydzi popierają syjonizm. Jest wielu takich, których protesty są bardzo głośne. Ale też wielu takich, którym nie starcza odwagi by robić to w sposób publiczny. Jest wielu pisarzy antysyjonistów, jak: John Sack, Alfred Lilienthal, Benjamin Freedman, Israel Shamir, Israel Shahak, Norman Finkelstein, Henry Makow, Ralph Schoenman, Lenni Brenner, Victor Ostrovsky, Henry Meyer czy Jack Bernstein. To Ci, co mieli odwagę mówić głośno i otwarcie mimo bezlitosnych ataków ADL, jednego z największych organizmów lobby syjonistycznego. Organizacja ta, mimo swojej nobliwej nazwy, zajmuje się przede wszystkim zniesławianiem. Czerpie z tego zresztą ogromne profity. Jeden z wymienionych autorów, Jack Bernstein, wyznaje: Znam doskonale taktykę, którą wy, moi bracia syjoniści, stosujecie, by skłonić do milczenia kogokolwiek, kto usiłuje zdemaskować wasze wywrotowe działania. Jeśli ta osoba jest gojem, krzyczycie – „jesteś antysemitą!”, co nie jest niczym innym niż zasłoną dymną mającą ukryć wasze działania. Lecz jeśli zaczyna mówić Żyd, posługujecie się inną taktyką: Przede wszystkim ignorujecie oskarżenie w nadziei, że nie rozejdzie się zbytnio. Jeśli informacja prowokuje reakcję zbyt wielu osób, próbujecie ośmieszyć tak informację, jak jej autora. Jeśli to nie zadziała, rzucacie oszczerstwami. Jeśli tego za mało, potraficie sprokurować „skandal” na zamówienie, w który będzie zamieszana ta osoba. Jeśli żadna z tych technik nie jest skuteczna, wtedy przechodzicie do ataków fizycznych. Lecz nigdy nie staracie się udowodnić, że wiadomość jest fałszywa. (z The Life Of An American Jew in Racist-Marxist Israel, Jack Bernstein, 1984) Bernstein wyzwał kiedyś ADL na publiczną, telewizyjną debatę. Nie muszę chyba mówić, że oferta nie została przyjęta… Neturei Karta to nazwa grupy Żydów ortodoksyjnych w Jerozolimie, którzy odmawiają uznania istnienia i władzy „Państwa Izrael”. W ich materiałach można przeczytać: Propaganda syjonistyczna zawsze ucieka się do zastraszania i cenzury. Żydzi antysyjoniści z każdej orientacji politycznej i religijnej doświadczali szykan ze strony ruchu syjonistycznego. W 1924 roku pewien erudyta, holenderski Żyd, dr. Jacob Israel dr Hahn, sekretarz Naczelnego Rabina Palestyny, został zamordowany przed szpitalem Shaarui Zedek w Jerozolimie, gdy wracał z wieczornej modlitwy. Zbrodnia, którą popełnił, polegała na tym, że był zaangażowany w rozmowy z przywódcami arabskimi, którzy proponowali alternatywne rozwiązania, by nie dopuścić do hegemoni syjonistów. Jego mordercami byli członkowie Hagany, tzw. „obronnej” organizacji syjonistycznej. W rzeczywistości, dr Hahn może być uważany za pierwszą ofiarę przemocy syjonistycznej w Ziemi Świętej. Do dziś to morderstwo jest kompletnie nieznane poza ograniczoną grupą Żydów antysyjonistów. Wygląda na to, że ten sposób traktowania przeciwników politycznych nie odszedł do lamusa, starczy przypomnieć sobie sprawę zamordowanego premiera Icchaka Rabina czy tajemniczą „chorobę” Ariela Sharona, gdy miał zamiar iść na ustępstwa wobec Palestyńczyków. Pod koniec XIX w powstał projekt opanowania arabskiej Palestyny. Żydzi już od czasów Cesarstwa Rzymskiego nie kontrolowali tej ziemi a mała grupa Żydów żyjących w Palestynie doskonale dogadywała się z gospodarzami – muzułmanami. Żydzi ci nie mieli jakiegokolwiek zamiaru zmiany tego stanu rzeczy. Takie projekty powstały w Europie, głównie wśród Żydów rosyjskich. W 1914 roku wybuchł konflikt między Niemcami, Austro-Węgrami i Turkami z jednej strony a Anglią, Francją i Rosją z drugiej. W 1916 roku wydawało się, że szala zwycięstwa przechyla się na stronę państw centralnych (Niemcy, Austria, Turcja). Niemcy złożyły Anglii ofertę zaprzestania działań wojennych. Była to oferta korzystna dla obu stron konfliktu, lecz syjoniści angielscy i międzynarodowi mieli inne projekty. Pod przywództwem Chaima Weizmanna, używając swych wpływów w Białym Domu, doprowadzili do zaangażowania się USA w konflikt w Europie u boku Anglii. W zamian Anglicy mieli nagrodzić syjonistów Palestyną, wydartą pokonanemu Imperium Otomańskiemu. Syjoniści, tacy jak Bernard Baruch, Louis Brandeis, Paul Warburg, Jacob Schiff i inni użyli swojego wpływu na Woodrowa Wilsona, człowieka z paroma szkieletami w szafie, których nie chciał zbytnio pokazywać. Prasa zrobiła z niemieckiego Kaisera i jego narodu spragnionych krwi „barbarzyńców”. W Niemczech syjoniści użyli swoich wpływów, by rozsadzić kraj od środka. Efektem tego była klęska Imperiów: niemieckiego, austriackiego i  tureckiego, a Traktat Wersalski w 1918 roku dopełnił dzieła. Deklaracja Balfoura, która cedowała na syjonistów Palestynę, napisana została w 1917 roku. Przygotowana została w marcu 1916 roku, a ogłoszona w listopadzie 1917 przez angielskiego ministra spraw zagranicznych – Arthura Jamesa Balfoura. Deklaracja ta wyrażała zgodę i poparcie rządu brytyjskiego dla syjonistycznych planów utworzenia w Palestynie „państwa żydowskiego”. I w konsekwencji w 1948 roku w wyznaczonej strefie utworzone zostało Państwo Izrael. Wielka Brytania, osłabiona po działaniach II wojny światowej, została dosłownie przegoniona z Palestyny, głównie dzięki aktom terrorystycznym syjonistów. Jedną z najbardziej znanych grup terrorystycznych był Irgun, dowodzony przez Menachema Begina (Mieczysław Biegun). W przyszłości Begin zostanie premierem i laureatem Pokojowej Nagrody Nobla. (sic!) Jak widać, w polityce wszystko jest możliwe… 22 lipca 1946 roku kilku terrorystów Irgunu, przebranych za Arabów, weszło do hotelu King David w Jerozolimie. Wyładowali 225 kg materiałów wybuchowych. W hotelu znajdował się sekretariat rządu palestyńskiego i  siedziba dowództwa sił brytyjskich w Palestynie. Większość ofiar zamachu była Anglikami, lecz zginęło także 15 niewinnych Żydów. Jak widać, radykalni syjoniści nie mają skrupułów w zabijaniu swoich przyjaciół Żydów, jeśli tylko ma to pomóc w ich misji. Banda terrorystów Irgunu brała za cel także cywilnych Arabów, zmuszając ich terrorem do opuszczenia Palestyny. Masakra w Deir Yassin była jednym z takich przypadków. Ok. 250 Arabów chrześcijan zostało wygnanych ze swoich domów, ustawionych w szeregu i rozstrzelanych. Między nimi było wielu starców, kobiety i dzieci.

W 1948 roku ONZ i Stany Zjednoczone oficjalnie uznały Państwo Izrael. Jedną z pierwszych ustaw było tzw. „prawo powrotu” gwarantujące obywatelstwo każdemu Żydowi z diaspory, chcącemu przenieść się do Izraela. Kraj został skradziony Arabom w brutalny sposób. I trwa to do dziś. Jarosław Ruszkiewicz
http://polacy.eu.org

Autor pominął niestety ogromny wpływ, jaki na charakter Żydów i żydostwa wywarła religia, której najświętszą księgą jest Talmud. – admin

Długie ręce Urbana, czyli zlecenie na Graczyka „Press” to dodatek branżowy „GW”. Formalnie, zdaje się, że nie. Podobno ma jakiegoś redaktora naczelnego. Nagrody jakieś przyznaje. W sumie nie ma to żadnego znaczenia. Dodatek „Wyborczej”. Zajmować się nie warto. Są jednak wyjątki. Takim jest parszywe zlecenie na Romana Graczyka, opublikowane, jako reportaż „Cena trwania?”, a sygnowane przez niejakiego Mariusza Kowalczyka. Na pozór wszystko wygląda poprawnie. Wypowiadają się różni ludzie, przytaczane są liczne fakty z biografii Graczyka. Artykuł jak się patrzy. Szybko jednak ujawnia się jego charakter. Jego  autor zgodnie z metodą „Wyborczej”, ma za zadanie zdyskredytować niewygodnego autora. Polemika z argumentami i świadectwami bywa trudna nawet, jeśli nagina się je do założonego schematu i nie zawsze okazuje się skuteczna. Spece od propagandy, zwłaszcza jej czarnego wariantu, wiedzą, że lepszą metodą jest zdyskredytować przeciwnika. Jeśli zohydzimy go w oczach odbiorcy wtedy nie trzeba będzie wchodzić na grząski grunt polemiki, która jednak zawsze do jakichś racji musi się odwołać. Autor „Pressa” dostał zadanie zdyskredytowania autora książki „Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego”. W ten sposób, pośrednio ma zostać rozbrojona jej zawartość. Wysila się jak może. Na pozór trzyma się nawet jakiś form. W morzu krytyki jest jeden głos broniący Graczyka. A pomiędzy wierszami, jako fakty odnotowane są oceny, które odpowiednio go ustawiają . „Po powrocie z Francji we wrześniu 1982 roku Roman Graczyk stara się o przywrócenie na uczelnię. Pomaga znajomość z córką profesor UJ Ireną Bojarową.” Nic o tym, że wracając Autor „Ceny przetrwania?” podjął poważne ryzyko. Ważna jest przecież insynuacja, że wszystko załatwia dzięki znajomościom. Zaraz przecież czytamy o staraniach Graczyka o przyjęcie do „Tygodnika Powszechnego.” „Ale, od czego są znajomi? Roman Graczyk skierował kroki do Bogusława Sonika /…/” Autor pomija fakt, że w tego typu pracy niezbędne były referencje. Ważna jest przecież sugestia. Itd, Itp. Nie tylko Graczyka sięga ta metoda. „W1989 roku Bronisław Wildstein dostał od „Solidarności” propozycję kierowania Polskim Radiem Kraków. Skłoniło go to do powrotu z Paryża.” Technika ta sama. Owszem, dostałem propozycję, ale do Polski i tak miałem wrócić, o czym wszyscy moi znajomi w Krakowie wiedzieli. Kto to jednak dzisiaj sprawdzi? Wygodniej zasugerować, że do Polski wróciłem zwabiony politycznymi „fruktami”. Nie o mnie jednak chodzi, a o pogrążenie Graczyka. Wszystko mieści się jeszcze w normie III RP. Główna atrakcja zarezerwowana jest na finał. „– Graczyk powiedział na milicji, że powielacz ktoś mu podrzucił, a papier na druk miał jeszcze z czasów, gdy razem wydawaliśmy „Aplauz” – wspomina Jerzy Skoczylas. – Przez Graczyka byłem spalony, naraził mnie na kłopoty. Potem sam do mnie przyszedł i przyznał się, że wymienił moje nazwisko na milicji – dodaje.” To relacja o aresztowaniu Graczyka, której przeczy sam zainteresowany. Autor „Pressa” powołuje się jeszcze na anonimowego rozmówcę, który podobno potwierdza wersję Skoczylasa i puentuje: „A gdyby tak użyć metody zastosowanej przez niego [Graczyka] w książce? Czyli tzw. hipotezy słabej, opartej w tym wypadku na domniemaniach i zeznaniach dwóch świadków? Wtedy pewnie mógłbym napisać, że Graczyk na milicji wydał kolegę.” Nie wierzę w anonimowego świadka, tak jak nie wierzę w uczciwość „dziennikarza”, który gorliwie wypełnia zlecenia i nie zadaje sobie trudu, aby sprawdzić czy powielane i potwierdzane przez niego insynuacje są prawdą. A wystarczyłoby zajrzeć do archiwów IPN. Daje natomiast wiarę Skoczylasowi. Ten znany jest właściwie wyłącznie ze współpracy z Jerzym Urbanem. To na jego zlecenie napisał „Erotyczne immunitety” w pierwszej osobie opisujące doświadczenia prostytutki występującej pod pseudonimem Anastazja Potocka, które skutecznie zużyte zostały przeciw przeciwnikom politycznym (głównie prawicy, ale nie tylko), naczelnego „Nie”. Nie wiadomo na ile Potocka jest Skoczylasem, a na ile na odwrót. Zdaje się również, że autor „Immunitetów” publikuje w „Pressie” i w „Wyborczej”, w każdym razie to robił. Cóż, przyjaźń Michnika z Urbanem ma solidny ideowy fundament, a podobieństwo metod jest uderzające. Nie dziwi, więc wspólnota autorów. Śmiem twierdzić, że Skoczylas kłamie. Są na ten temat dokumenty w IPN. Jego kłamstwa rozpowszechnia „Press” nie dopełniając najbardziej elementarnych powinności dziennikarskich. Czego jednak oczekiwać po branżowym dodatku „Wyborczej”?

Wildstein

03 kwietnia 2011 Powrót posła? Skąd taki tytuł? Ano chodzą polityczne i demokratyczne słuchy, że pan Jan Maria Rokita wraca na scenę polityczną- tym razem w nowym wcieleniu, a jakże demokratycznym ucieleśnionym tym razem  w Prawie i Sprawiedliwości, części Okrągłego Stołu.. Cały czas w kręgu partii demokratycznych  i okrągłostołowych, bo pan Jan Maria Rokita podczas obrad Okrągłego Stołu był po stronie tzw. solidarnościowej, w przeciwieństwie na przykład do pana Andrzeja Olechowskiego współtworzącego Platformę Obywatelską, w której potem był pan Jan Maria Rokita-  pan Andrzej podczas mistyfikacji okrągłostołowej - był po stronie rządowej, Razem i potem byli w jednej partii o nazwie Platforma Obywatelska, która dzisiaj rządzi Polską doprowadzając ją do ruiny finansowej i cywilizacyjnej.. Pan Andrzej Olechowski był wywiadowcą o pseudonimach ”Tenor” i „Must”, do czego się przyznał, a czego zapewne żałuje, bo należało iść w tej sprawie   w  zaparte- tak jak inni. I nie robić wyłomu we wspólnym froncie. W końcu 1,5 miliona agentów Służby Bezpieczeństwa i nie tylko współpracowało z nią, przeciw swoim sąsiadom i przyjaciołom pisząc na nich donosy, „ bez wiedzy i zgody”. Tym bardziej, że przeciwko lustracji był całym sercem i umysłem pan Jan Maria Rokita, to on właśnie złożył wniosek o odwołanie premiera Jana Olszewskiego w 1992 roku, który wykonywał uchwałę sejmową autorstwa pana Janusza Korwin-Mikke. O ujawnieniu agentów wśród sędziów, posłów, prokuratorów, wojewodów.. Tylko z jednego powodu. Żeby zdemaskować agenturę i żeby spalony agent nie mógł nadal pracować dla swoich mocodawców  w demokratycznym państwie prawnym. Pierwszy pseudonim „ Tenor”, pana Andrzeja Olechowskiego posłużył do propagandowego nazwania przyszłego rządzącego ugrupowania Platformy Obywatelskiej związkiem „ Trzech Tenorów”, co może być znamienne, choć niekoniecznie… Och ten sentyment pana Andrzeja Olechowskiego?.. Człowiek przywiązuje się do rzeczy, do wspomnień no i do pseudonimów..  I jak jest okazja? Wiele rzeczy nie sprawdzimy, (chociaż archiwa nigdy nie płoną!) bo w 1990 roku buszowała po archiwach Komisja  Adama Michnika, która beż żadnych ograniczeń  szperała  po archiwach ile dusza  opozycjonisty zapragnie.. Przez trzy miesiące, a przez ten czas można wiele zrobić. Oczywiście dobrego, tym bardziej, że do tej pory nie można się doszukać teczek prominentnych postaci naszego życia politycznego i demokratycznego.. Pan Jan Maria Rokita- jak mówi znany dowcip- 1/3 mężczyzny, 1/3 kobiety i 1/3 diabła- zaczynał swoją karierę polityczną w pacyfistycznej organizacji „Wolność i Pokój”. Ta lewacka, lewicowa i pacyfistyczna organizacja miała w programie: ”Obronę Praw Człowieka ”, ”Poszanownie Praw Obywatelskich”, „Ochronę Praw mniejszości”, „ Zniesienie Kary śmieci”,” Działania proekologiczne” oraz” działania pacyfistyczne”. Obecny minister Bogdan Klich, członkiem zawodu psychiatra- był członkiem tej  lewackiej organizacji, no i pan Rafał Dutkiewicz- obecny prezydent Wrocławia, który zadłużył miasto, tak, że jak przyjdą dłużnicy, to nie będzie, co im dać. Organizacja, zupełnie przypadkowo, miała program proeuropejskich socjalistów  już wtedy, a był to koniec lat osiemdziesiątych, już wtedy działała na rzecz likwidacji azbestu na dachach, co stało się później ostatecznie i co  obciążyło nas ogromnymi kosztami wymiany dachów w imię fałszywej ideologii.. Tak jak zniesienie kary śmierci, co też udało  się panu Marii Janowi Rokicie, co zwiększyło liczbę morderstw  w Polsce.. Też w imię fałszywej ideologii. Tak jak Prawa Człowieka- przeciw Prawom Bożym- też w imię fałszywej ideologii wywodzącej się z Rewolucji Antyfrancuskiej.. A ochrona praw mniejszości zaowocowała Traktatem o Dobrym Sąsiedztwie  z Niemcami, podpisanym przez pana profesora  Krzysztofa Skubiszewskiego w 1991 roku, który zapomniał do Traktatu wpisać praw mniejszości polskiej w Niemczech, a wpisał prawa mniejszości niemieckiej w Polsce.. Bardzo ciekawe i pouczające.. Pan Krzysztof został odznaczony przez rząd niemiecki Krzyżem Zasługi Republiki Federalnej Niemiec(???) A pochowany został w Świątyni Opatrzności Bożej, w oryginalnej wersji zwanej Świątynią Najwyższej Opatrzności, jako Polak w Panteonie wielkich Polaków, obok wielkiego Polaka, księdza Twardowskiego, który tam pochowany być nie chciał.. Samo słowo” świątynia” przyprawia mnie o dreszcze.. Przecież mamy kościoły.. Świątynie kojarzą mi się z Egiptem, piramidami, cyrklem, fartuszkiem i innym przedmiotami.. Pan Krzysztof był na liście Antoniego Macierewicza.. Był też sędzią Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze..(???) Jeśli chodzi o osiągnięcia pacyfistyczne, to kolega pana Jana Marii Rokity, pan Bogdan Klich rozkłada właśnie- jako pacyfista- armię polską, zachowując jedynie kontyngenty niezbędne do prowadzenia wojen w obcych interesach, na nasz rachunek.. No i trwa poszerzanie praw obywatelskich. Im więcej takich praw - to oczywiście mniej sprawiedliwości. Co zauważył już Tacyt. Praw ma być mniej, żeby można pośród nich znaleźć sprawiedliwość..  A w gąszczu zapisów prawnych i obywatelskich gubiona jest sprawiedliwość. I być może o to chodzi trockistom, którzy ze świata chcą zrobić jedno wielkie biuro zarządzane od góry.. Ciekawe, że pan JMR jako młody człowiek  grzmiał- mniemam dla odwrócenia uwagi- za osądzeniem ludzi SB i PZPR ,a był przeciw zlustrowaniu swoich kolegów z Solidarności, Unii Demokratycznej, Unii Wolności i takich różnych, w których przebywał.. Gdy pan profesor Balcerowicz realizował swój plan z Sachsem, rujnowania podatkami i procentami polskich firm i rolników, pan Jan Maria Rokita gardłował za zniesieniem kary śmierci i wypuszczeniem recydywistów z więzień.. Po co chciał wypuszczać recydywistów? Tych, co chcieli lustracji, żeby oczyścić nasze życie polityczne od donosiciel, tak jak w Niemczech i Czechach-  opluwał i atakował.. ”Oszczercy pójdą do więzienia”- krzyczał Był przeciwny ujawnieniu Listy Macierewicza, panowie Kozłowski i Milczanowski blokowali dostępu do archiwum MSW, ale pana redaktora Michnika  wtedy wpuścili. Takie dwójmyślenie. O decyzji  lustracyjnej  w Czechach i NRD, twierdził, że jest w skutkach tragiczna( Wprost- 1992-lipiec). Gdy do późnych godzin nocnych obalał rząd Olszewskiego, mówił o „ obstrukcji parlamentarnej”,, że trzeba środowiska wokół Olszewskiego izolować, ich działalność to kłamstwa , oszczerstwa, szantaż, stali się oni czynnikami szkodzenia interesom państwa, działają na granicy prawa.. Robił wszystko, żeby lustrację udupić.. Założyciel Ruchu Obywatelskiego Akcji Demokratycznej, członek Unii Demokratycznej, Unii Wolności, szef Urzędu Rady Ministrów  w rządzie pani Hanny Suchockiej, obecnie naszej ambasador przy Watykanie, której „ prawicowy” prezydent Lech Kaczyński nie próbował nawet odwoływać. Autor inicjatywy ¾ wymierzonej przeciw panu Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, żeby nie został prezydentem, ale jednocześnie mówił, że: „ nie jestem komunożercą, jeśli SLD odetnie się od przeszłości to może być partnerem”(????)(Wprost, 50/1996) Współtworzył „reformę samorządową” z panem profesorem Jerzym Buzkiem, której celem był rozwój biurokracji samorządowej powiększonej o niepotrzebne powiaty.. Założył Stronnictwo Konserwatywno- Ludowe, krytykował tych z AWS, którzy przechodzili do PO, a potem sam znalazł się w Platformie Obywatelskiej.. Przewodniczący komisji w tzw. sprawie Rywina., a nie Michnika.. Wtedy zdobył wielką popularność, bo grzmiał jak Katon.. Pan Lew Rywin został skazany „ na dwa  lata więzienia za pomoc w płatnej protekcji, wobec nieokreślonej grupy osób”(???) Do tej pory nie wiadomo, komu pomagał w płatnej protekcji, i wobec kogo ją uprawiał.. Tak kuriozalnego orzeczenia nie słyszałem jak żyję.. To oznacza, że nie było sprawy,  bo nie wiadomo, wobec kogo była wymierzona. Była jeszcze afera z szafą  pułkownika Lesiaka, który montował prowokację wobec” prawicy”, tak twierdził pan Jarosław Kaczyński, a było to w czasie, jak szefem URM-u był pan Jan Maria Rokita.. Ale w  czasie procesu pan Jarosław Kaczyński nie podnosił tego wątku. Ciekawe, dlaczego? Trockiści zawsze się zrozumieją i jest im bliżej do siebie, nie mając z prawicą nic wspólnego, nawet jak się weźmie katolicki ślub.. Bo w pierwszym małżeństwie miało się tylko cywilny. Podobnie jak premier Donald Tusk. Też miał tylko cywilny.. Teraz będą w jednej partii, socjaldemokracji, a my – prawica- zbieramy się za dwa tygodnie w Sali Kongresowej na zjeździe prawicy.. Na spotkanie z JKM przychodzą tłumy i tłumy żegnają go na Dworcu Głównym w Krakowie.. Może to jest zapowiedź zmian? Miejmy nadzieję.. Tłum jest nieobliczalny w swoich emocjach- jak to w demokracji! WJR

Winiecki: Kontrofensywa ekonomicznego ciemnogrodu Andrzej Mleczko w jednym ze swoich znakomitych rysunków narysował latające panie z notesami i mikrofonami oraz dwóch mężczyzn, bodajże rolników mówiących między sobą, że idzie wiosna, bo dziennikarki robią się bardziej namolne. Gdyby przyjąć poetykę znakomitego rysownika, to należałoby powiedzieć, że idą wybory, bo różni mądrale narzekający na kapitalizm, neoliberalizm, monetaryzm i elementarną logikę opowiadają coraz większe bzdury. Tak, więc, przed wyborami uaktywniają się nie tylko wszyscy amatorzy naszych, (czyli podatników) pieniędzy, tradycyjnie od górników zaczynając. To samo dotyczy tych wszystkich, którzy mają nadzieję zrobić karierę, polityka lub guru, na opowiadaniu ekonomicznych bzdur, mile brzmiących nieprzyzwyczajonym do samodzielnego myślenia obywatelom naszego kraju, których jest niestety niemało. Podam Czytelnikom trzy (z wielu!) przykłady. Nie tak dawno ubolewałem nad pewnym studentem, który mówił, że Unia powinna coś zrobić, żeby nasze płace były wyższe. Student powinien myśleć i rozumieć, że płace zależą od wydajności: jednostkowej, fabrycznej i ogólnospołecznej. A tymczasem w brukowcu czytam wywiad z kimś prezentowanym tam jako główny ekonomista jakiejś instytucji- chyba poważnej, bo o powagę procesuje się ze wszystkimi - że Polacy muszą wreszcie więcej zarabiać, a nasze płace być porównywalne z zarobkami innych z Eurolandu, bo... ceny mamy już porównywalne. Ręce opadają czytając wypowiedź głównego ekonomisty, który nie wie, że różnice w poziomie rozwoju (mierzone PKB per capita) polegają na tym, że w kraju biedniejszym (np. Polska) ceny towarów są porównywalne, ale ze względu na różnice wydajności, płace są niższe. Odrobiliśmy od 1989r. spory dystans pozostawiony przez historię (zwłaszcza tę komunistyczną) i dystans do kraju bogatszego (np. Niemcy) zmniejszył się o połowę, ale ciągle mamy jeszcze 20, a niektórzy oceniają, że więcej, lat do momentu, w którym wydajnością i płacami zrównalibyśmy się z Niemcami. Z kolei nawiedzony teolog wojujący z neoliberalizmem i rynkiem krytykuje (tym razem w Przekroju), nie rozumiejąc w ogóle, w czym rzecz, wszystkich – liberałów i socjaldemokratów jednakowo – za ich poparcie dla rynkowych rozwiązań. Pal sześć teologa, ktoś wierzący mógłby zmówić zdrowaśkę na intencję pojawienia się u niego zdolności do ekonomicznego myślenia, gdyby nie to, że teolog przyspawany jest do Instytutu Obywatelskiego PO. A to wskazuje, że nawet i ta partia jest w stanie zafundować sobie think tank, ale ewidentnie ma kłopoty z thinkiem. Liberałowie podobno twierdzą, że brak pracy jest rezultatem ludzkiego lenistwa. Tymczasem liberałowie mówią, że brak pracy jest następstwem złych instytucji zniechęcających pracobiorców do dobrej pracy, a pracodawców do tworzenia tych miejsc pracy. Porzekadło czy się stoi, czy się leży... wzięło się z błędnych instytucji w komunizmie, a niskie tempo wzrostu zatrudnienia w kapitalizmie też bierze się ze złych instytucji: nadmiaru regulacji i nadmiaru przywilejów pracowniczych. A ponadto z nadmiaru tak ukochanego przez teologa socjalu, czyli wysokiego udziału wydatków publicznych w PKB. Badania wskazują wyraźnie, że im wyższy ten udział, tym niższe tempo wzrostu gospodarczego, a w tym także i zatrudnienia. Przy tych rewelacjach już tylko dla porządku wspomnę pewnego guru radiomaryjnego światka, który stwierdził, że rząd prowadzi antyspołeczną politykę cięć wydatków publicznych. Z czego wynika, że prospołeczna jest polityka zwiększania wydatków publicznych i deficytów budżetowych. Czyli należy śmiało maszerować drogą Grecji i innych bankrutów i semi-bankrutów naszego świata... prof. Jan Winiecki

Eksperci prezentują swoje badania Zacznę może od cytatu, który właściwie mówi wszystko: „Nawet gdyby nie uderzenie w drzewo, samolot wprowadzony na duże kąty prędkości i wysokości był praktycznie skazany na rozbicie się”. Taki napis możemy znaleźć nad zdjęciem pancernej brzozy i śmietnika wokół niej i obok zdania: „Brzoza złamana w wyniku uderzenia skrzydła Tu-154M w momencie katastrofy”. Z tych dwóch zdań, opublikowanych w specjalistycznym czasopiśmie „Lotnictwo” (nr specjalny 14/2011, s. 15) płynie wiele nauk. Jak pamiętamy, podobną myśl wyraził jeden z „ekspertów” neosowieckiego MAK-u podczas słynnej konferencji prasowej związanej z „raportem komisji Burdenki 2”, co zdziwiło nawet najgorliwszych przedstawicieli Ministerstwa Prawdy, którzy do wersji z pancerną brzozą przywiązani byli tak, jak ruski pijak do ruskiego płotu. Gdy więc usłyszeli od M. Morozowa, że i bez brzozy doszłoby do katastrofy, byli nieco skonfundowani, no, bo bez brzozy ciężko jakby utrzymać się przy innej figurze stylistycznej.

Ciężko na zdrowy rozum, bo intelekt eksperta nie z takich opresji jest w stanie wyjść cało. Spoglądam, bowiem na inny tekst specjalistów, którzy, jakimsik przypadkiem, do podobnych, co zacytowane wyżej, wniosków dochodzą, opisując końcówkę lotu tupolewa: „Samolot zadarł nos do góry pod kątem 18.9 stopni, ale wysokość nie rosła. Zamiast tego zaczął się przechylać w lewo i niemal w tym samym momencie zderzył się z owym nieszczęsnym drzewem, co gwałtownie przyśpieszyło obrót. Gdyby to zderzenie nie nastąpiło, samolot przypuszczalnie runąłby na ziemię kilka sekund później z powodu przeciągnięcia i zainicjowania korkociągu” (s. 12, artykuł M. Fiszera i J. Gruszczyńskiego). To dobrze, że polscy eksperci dochodzą do tych wniosków, co specjaliści radzieccy – to tradycja znana w poprzednim peerelu, zaś obecnie odświeżana właśnie w kontekście „badań dotyczących wypadku w Smoleńsku”. Bezcenny jednak wydaje się wgląd supereksperta w całą sytuację, który potrafi się wnieść na poziom niemalże filozoficznej refleksji o... praprzyczynach: „Najważniejsze jest ustalenie, dlaczego członkowie załóg powietrznych popełniają błędy. Tylko dzięki wyeliminowaniu praprzyczyn powstawania błędów można wyeliminować ich popełnianie” (to oczywiście E. Klich, s. 14). Na błędy, rzecz jasna, narażeni są przede wszystkim mistrzowie (to podejrzewam tak, jak z wirtuozami, którzy się, trzymając logiki Klicha, mylą na koncertach). Dlaczego? Bo przesadnie wierzą w swoje mistrzostwo: „prawa fizyki wszystkich obowiązują takie same. Mistrzowie popełniają często katastrofalne w skutkach błędy, ponieważ dopuszczają do krytycznych sytuacji. Przesadna wiara we własne „mistrzostwo” powoduje nonszalanckie podejście do problemów bezpieczeństwa”. Z tego, więc wynika, że pilot, który nie jest mistrzem jest w stanie lepiej latać niż mistrz. To tak jak zwykły muzyk jest w stanie zagrać sprawniej od wirtuoza. Im mniej, zatem ćwiczeń, tym lepiej ktoś je wykonuje, prawda? Jak to wszystko, co napisali eksperci w „Lotnictwie” możemy podsumować? Chyba tak:, jeśli więc nawet pancernej brzozy nie było, to i tak mistrzowie nie wiedzieliby jak wylądować, bo mistrzowie z reguły nie dbają o bezpieczeństwo, uważając się za debeściaków, umiejących lądować na czuja w krytycznych sytuacjach – zwłaszcza gdy wiozą delegację prezydencką. Piszę „chyba”, gdyż na okładce tego specjalnego nr-u „Lotnictwa” ze zdjęciem goleni i odwróconych kół, podano: „Przypuszczalny przebieg katastrofy pod Smoleńskiem”. Naiwnością byłoby jednak sądzić, że za rok będzie następny nr „Lotnictwa”, gdzie np. będzie „Przypuszczalny przebieg zamachu na delegację prezydencką”. Nie od takich rekonstrukcji są polscy eksperci.

http://freeyourmind.salon24.pl/292083,ekspert-prezentuje-swoje-badania

P.S. (Warto posłuchać)

http://w348.wrzuta.pl/audio/8Fr45GS3qa1/pomniksmolensk.pl_-_zuzanna_kurt...

FYM

Piramida finansowa OFE Telewizyjna debata ministra finansów Jacka Rostowskiego z Leszkiem Balcerowiczem zgromadziła przed telewizorami około 3 milionów widzów. Od razu zaczęto szukać zwycięzcy, chociaż chyba ważniejsze jest podsumowanie, że przyszli emeryci stracą na rządowych zmianach w systemie emerytalnym, a całe rozwiązanie przypomina piramidę finansową. Profesor Krzysztof Rybiński ocenia, że debata Balcerowicz-Rostowski dotyczyła antyreform i psucia państwa (Rostowski psuje, a Balcerowicz próbuje go powstrzymać). Dyskusja dotyczyła jednak kwestii bardzo złożonych. Rozmówcy zastanawiali się między innymi, czy rozwiązania rządowe zmniejszą inwestycje OFE w akcje, czy nie. Rząd zaproponował umożliwienie zaangażowania większej procentowo sumy w takie inwestycje. Jednak do tej pory nie wykorzystywano limitu 40 procent, a dopuszczalny ma wynosić 60 procent. Jeśli nie będzie wykorzystywany większy limit, będzie, kogo obarczyć winą za zbyt niskie zyski. Podobnie stanie się, gdy spadną notowania na giełdzie. Takich pułapek jest oczywiście więcej.

Piramida finansowa Profesor Rybiński zauważa, że rząd w końcu sięgnął po emerytury, bo brakuje pieniędzy. Przyrównuje proponowany system emerytalny, co do zasady, do Bezpiecznej Kasy Oszczędności Lecha Grobelnego czy piramidy finansowej Bernarda Madoffa. Grobelny oferował bardzo wysokie odsetki od lokat, dużo wyższe niż banki, i dopóki przychodzili nowi klienci, dopóty mógł obecnym klientom te odsetki wypłacać. Ale gdy napływ ustał, BKO stała się niewypłacalna, a Grobelny uciekł za granicę. Ludzie odzyskali tylko jedną czwartą swoich oszczędności. Propozycja rządu polega na tym, żeby zabrać środki z OFE, pieniądze wydać na bieżące potrzeby, a na kontach komputerowych zapisać, że ZUS w przyszłości wypłaci wysokie odsetki, liczone jako suma wzrostu PKB i wzrostu inflacji. W kalkulacjach trzeba było przyjąć wysokie odsetki, żeby sztucznie wykazać, iż w nowym systemie emerytury nie będą niższe niż w starym. – Dopóki napływają nowi klienci, czyli pracujący płacący podatki i składki ZUS, można wypłacać te wysokie odsetki. Ale gdy społeczeństwo zacznie się szybciej starzeć i liczba płacących składki gwałtownie spadnie, po odsetki zgłosi się więcej osób, to będzie tak, jak w przypadku piramidy Grobelnego – zauważa prof. Rybiński. – Ludzie odzyskają tylko część tego, co zapisano na ich kontach. W uzasadnieniu, które przygotował rząd, tego nie widać, bo celowo przyjęto skrajnie optymistyczne i nierealistyczne założenia, radykalnie zresztą odstające od założeń OECD i Komisji Europejskiej – dodaje. Zauważa także, że piramida będąca skutkiem reformy emerytalnej rozciąga się na gigantyczną skalę. Twór Grobelnego zawalił się po kilku miesiącach. Rządowy system zawali się po kilkudziesięciu latach.

Narastanie długu Zabiegi rządu zmierzające do powstrzymania procesu narastania długu publicznego dotyczą jedynie jawnej części długu, a więc takiej, która odpowiada łącznej wartości wyemitowanych przez rząd obligacji. Zabieg przekierowania do ZUS-u dużej części składki trafiającej tymczasem do OFE zmniejsza dług jawny, zwiększając dług ukryty. Ukryta część długu to zobowiązania ZUS-u w stosunku do przyszłych emerytów. Księgować się będzie (zgodnie z propozycjami rządu) większą składkę na ich kontach w ZUS-ie. Takiego rozwiązania broni się uzasadnieniem, że za dług jawny rząd musi płacić odsetki, zaś za dług ukryty odsetek nie płaci. Jednak jest to wprowadzanie opinii publicznej w błąd. Odsetki od długu jawnego trzeba płacić już dziś. Natomiast odpowiednikiem odsetek od długu jawnego są przyrosty kapitału zapisywanego na kontach w ZUS-ie z tytułu dorocznych waloryzacji. Tymczasem kwot wynikających z przeprowadzanych waloryzacji płacić nie trzeba, ale zwiększają one odpowiednio emerytury, które w przyszłości ZUS będzie obowiązany wypłacać. Przypomina to spłatę odsetek od zaciągniętego długu finansowaną nowymi emisjami obligacji. Przekonując społeczeństwo do swoich propozycji, rząd podaje argument, że stany kont w zreformowanym ZUS-ie będzie waloryzował w sposób korzystny dla przyszłych emerytów, a więc stopami wyższymi niż stopy odsetek płaconych od obligacji. Oznacza to, że rząd woli zamienić dług niżej oprocentowany na wyżej oprocentowany.

Pozew przeciw rządowi – Po konsultacji z prawnikami poważnie rozważam uruchomienie akcji społecznej polegającej na zorganizowaniu pozwu zbiorowego obywateli przeciw rządowi o utracone korzyści wynikające z proponowanej zmiany w systemie emerytalnym – stwierdza prof. Krzysztof Rybiński. – Oceniam, że w wyniku proponowanych rozwiązań przeciętny emeryt za 40 lat straci kapitał emerytalny w wysokości kilkudziesięciu tysięcy złotych, co oznacza niższą emeryturę – dodaje. Według prof. Rybińskiego, Polska ma szansę stać się krajem starych, schorowanych ludzi. Społeczeństwo jest obciążane coraz wyższymi podatkami (VAT, akcyza, PIT, CIT, opłata za wieczyste użytkowanie, która już przyjmuje skalę podatku katastralnego wprowadzanego tylnymi drzwiami). Pojawia się tzw. podatek bankowy, za który trzeba będzie zapłacić wyższymi opłatami i wyższymi odsetkami od kredytów, oraz podatek dla firm farmaceutycznych, który może pozbawić polskie firmy możliwości prowadzenia badań w dziedzinie farmacji i biotechnologii, a w dłuższej perspektywie doprowadzi do znaczącego wzrostu wydatków na leki. Już dziś polscy seniorzy są jednymi z najbardziej schorowanych ludzi w Europie. – Zadłużamy się szybciej niż za czasów Gierka. Z powodu nieudolnego rządzenia w finansach publicznych zaczęło brakować pieniędzy. Zamiast zacząć oszczędzać, politycy sięgają do naszych kieszeni – przypomina prof. Rybiński. Rafał Pazio

Powrót Europy narodów Wśród europejskiej elity coraz silniejsze staje się przekonanie, że jedyną możliwą drogą rozwoju jest lepsza koordynacja interesów poszczególnych państw narodowych, a niepogłębiona integracja – mówi Pierre Manent, filozof polityki, historyk idei, profesor w Ecole des Hautes `Etudes en Sciences Sociales w Paryżu, wykładowcas w Boston College, w rozmowie dla Miesięcznika Idei Europa. Geopolityka Miesięcznik Idei Europa: Od wielu lat twierdzi pan w swoich wypowiedziach, że rezygnacja z niezależności poszczególnych państw narodowych tworzących Unię Europejską oznacza ostateczny upadek tej organizacji. Taką tezę powtórzył pan również podczas konferencji „Solidarność i kryzys zaufania”, która odbyła się w październiku w Warszawie. Dlaczego państwo narodowe powinno być dla nas tak istotne? Pierre Manent: Moim zdaniem trudno jest nam sprawnie zorganizować życie społeczne powyżej granicy państwa narodowego. To przecież właśnie państwo narodowe było instytucją, która stała się jednym z podstawowych czynników modernizacji Europy. O ile równość stanowi moralny cel, państwo narodowe zostało pomyślane jako środek jego realizacji. Powstanie suwerennego państwa to jednocześnie powstanie pewnej płaszczyzny równości ludzi w jego obrębie oraz przyznanie im określonych praw i wolności. Jeśli pozbawimy się tego wspólnego mianownika, życie społeczne w tej formie, w jakiej je znamy, stanie się niemożliwe. Nie twierdzę, że powstanie państwa narodowego rozwiązało i rozwiązuje wszystkie problemy zbiorowości. Państwo to wynik wielu stuleci prób i błędów, a wiele z tych błędów, m.in. wojny światowe, doprowadziło do poważnego zakwestionowania naszego przekonania o wartości tej instytucji. Mimo to uważam, że nie powinniśmy porzucać tego rozwiązania na rzecz utopijnego projektu europejskiego.

MIE: Rozumiem, że pana zdaniem ta utopijność wynika z chęci przekroczenia granic państwa narodowego i zorganizowania porządku politycznego na zupełnie innych, ponowoczesnych zasadach. Takie były oficjalne marzenia wielu europejskich polityków i intelektualistów właściwie od czasu ostatecznego upadku komunizmu w Europie Wschodniej. Pierre Manent: W takiej formie projekt ten nie ma najmniejszych szans na realizację. Wśród europejskiej elity coraz silniejsze staje się przekonanie, że jedyną możliwą drogą rozwoju jest lepsza koordynacja interesów poszczególnych państw narodowych, a nie pogłębiona integracja. Praktycznym sposobem realizacji tej nowej idei jest wspólna praca poszczególnych grup narodów nad konkretnymi projektami. Zamiast tracić czas na nierealne plany zakładające wyjście poza instytucję państwa narodowego, lepiej jest realizować konkretne cele na drodze bezpośredniej współpracy kilku aktorów. Różnorodnych pól do tego rodzaju współpracy jest aż nadto, a jedną z głównych dziedzin może być wojskowość. Ja uważam, być może nieco paradoksalnie, że motorem dalszego rozwoju Unii będą interesy poszczególnych krajów, a nie próby wzniesienia się ponad te interesy. Zamiast denacjonalizować Europę, powinniśmy wykorzystywać środki, energię, talenty oraz wolę współpracy poszczególnych państw. To dużo lepsze rozwiązanie niż wydawanie ogromnych sum pieniędzy na ponadnarodowe instytucje, które nie mają właściwie żadnej siły sprawczej.

MIE: A zatem zgadza się pan z tezą Johna Graya, który podczas tej samej warszawskiej konferencji powiedział, że Europa „cofa się w kierunku przyszłości”, to znaczy powraca do porządku opartego na państwach narodowych, podobnego do tego, jaki charakteryzował Stary Kontynent na przełomie XIX i XX wieku? Pierre Manent: Zgadzam się, ale formułując twierdzenia o podobieństwach, musimy również pamiętać o różnicach. A te są jak wiadomo poważne. Europa nie jest już dziś centrum świata i problem polega na tym, jak poradzi sobie z tą nową dla niej sytuacją. Brytyjczycy wycofali się ze swojego imperium pod parasolem amerykańskim. Dziś parasol amerykański roztoczony nad Europą po drugiej wojnie światowej będzie stawał się coraz bardziej dziurawy, ponieważ potęga tego kraju stopniowo maleje, a on sam boryka się z wieloma własnymi problemami. Jesteśmy sami. W najbliższych latach Europa będzie więc coraz słabsza, ale przez to kraje europejskie będą musiały być aktywniejsze. Kiedy amerykańska siła wyraźnie osłabnie, Europa będzie musiała być na to gotowa dzięki swojej własnej sile militarnej. Nie spodziewam się, aby w najbliższym czasie mogło dojść do wybuchu konfliktu zbrojnego czy to w granicach Europy, czy też pomiędzy Europą a jakimś podmiotem zewnętrznym; ale historia już nieraz dawała nam lekcje swej nieprzewidywalności.

MIE: Jeśli pana diagnoza jest trafna, powstaje pytanie, dlaczego tak długo zajęło Europejczykom uświadomienie sobie nierealności naszych unifikacyjnych zamiarów? Nie mówiąc już o kompletnym nieprzygotowaniu planu B. Także w wymiarze militarnym. Pierre Manent: Projekt wspólnej Europy nigdy nie przyjął konkretnych, a tym bardziej realnych kształtów – zawsze pozostawał mglisty i niedoprecyzowany. Dlaczego jego utopijność uderza nas dopiero dzisiaj? To proste – na uświadomienie sobie takiego faktu potrzeba czasu. Komunizm także był skazany na porażkę od samego początku, a mimo to przez wiele lat próbowano jego realizacji. Proszę tylko nie myśleć, że zrównuję Unię Europejską z ZSRR, mówię jedynie o pewnych paralelach. Kryzys ekonomiczny był oczywiście bezpośrednią przyczyną, która ukazała nam granice możliwości naszych nowoczesnych gospodarek kapitalistycznych. Państwo dobrobytu zaczęło trząść się w posadach, a solidarność zarówno na poziomie narodowym, jak i europejskim została wystawiona na próbę. Okazało się, że wielki kompromis społeczno-ekonomiczny pomiędzy dynamiczną gospodarką a troskliwym państwem dobrobytu nie jest czymś bezwarunkowym. To główny powód zamieszania, jakie obserwujemy obecnie w Europie. Musimy znaleźć dziś sposób ponownego ożywienia Wspólnoty Europejskiej, ale na innych warunkach, niż to było dotychczas. O Europie nie wolno nam myśleć jako o przestrzeni zdenacjonalizowanej, ponieważ ponownie poniesiemy klęskę.

MIE: Nie chodzi chyba jednak wyłącznie o projekt europejski, ale również o samą istotę demokracji. W swoich tekstach pisze pan, że poza państwem narodowym demokracja staje się pusta, że staje się „skutkiem bez przyczyny”. Często mówi pan również o „dehumanizacji polityki” na poziomie europejskim. Proszę wyjaśnić, co ma pan na myśli. Pierre Manent: Państwo narodowe jest fundamentem demokracji reprezentatywnej. Do jej funkcjonowania potrzebne są bowiem poczucie wspólnoty i wzajemne zaufanie – ich brak całkowicie paraliżuje działanie instytucji reprezentacji. Na poziomie europejskim trudno jest wskazać ciała reprezentatywne odpowiedzialne przed ludem i przez ten lud kontrolowane, a taki stan rzeczy podważa zaufanie do instytucji. Polityczne rusztowanie obmyślone dla państwa narodowego zostało narzucone na instytucje europejskie i w sposób oczywisty się w tej nowej roli nie sprawdza. Polityka staje się coraz bardziej zewnętrzna wobec obywatela i przekształca się w technokrację. Proces ten prowadzi z kolei do podważenia obywatelskiej legitymizacji dla europejskich instytucji. Warunkiem legitymizacji jest, bowiem przekonanie o ostatecznej odpowiedzialności męża stanu przed ludem. Jej brak sprawia, że w poszczególnych krajach coraz wyraźniej dostrzegamy zniecierpliwienie polityką na poziomie europejskim. Nic w tym dziwnego, skoro jak do tej pory rozwój instytucji europejskich prowadził nieuchronnie do porzucenia idei samorządności. Tymczasem ludy tworzące Unię Europejską to różne ludy i nie ma sensu zamykać oczu na ten fakt. Euroentuzjaści mówią nam, że nowoczesnym Europejczykiem możemy stać się dopiero wówczas, gdy odrzucimy własny naród. Tak jakby zróżnicowanie narodowe było niższym szczeblem rozwoju ludzkości, a pełnię człowieczeństwa można było osiągnąć wyłącznie, jako obywatel świata. To nieprawda. Europejska historia pokazuje, że owo zaufanie i odpowiedzialność mogą współistnieć jedynie w ramach zapewniających poczucie wspólnoty, a ramy te nie wychodzą poza granice państwa narodowego. Podtrzymywanie i rozwój cywilizacji europejskiej są, więc skazane na porażkę, jeśli pozbawi się je owej podstawy politycznej.

MIE: Z drugiej jednak strony wiele, szczególnie mniejszych państw europejskich, powiązało swoje jednostkowe interesy polityczne i ekonomiczne właśnie z projektem wspólnej Europy. Ich bezpieczeństwo zależy w dużej mierze od siły Unii Europejskiej. Pierre Manent: Trudno jednak liczyć na wzajemną pomoc, jeśli cierpimy na niedostatek solidarności pomiędzy poszczególnymi narodami, czego dowodem była niechęć do udzielenia pomocy Grecji. Mam wrażenie, że zakrojony na szeroką skalę europejski proces redystrybucji bogactwa od krajów bogatych do biednych osiągnął swój kres. Ludzie nie chcą już płacić za innych, nawet, jeżeli ostatecznie leży to w ich interesie. Zgadzam się, więc z panem, że wiele słabych krajów europejskich potrzebuje pomocy, i powinniśmy im jej udzielić, ale bogate kraje łatwiej zgodzą się na taką pomoc, jeśli zatwierdzą ją reprezentatywne rządy, a nie odległe instytucje europejskie. Paradoksalnie, więc bezpieczeństwo słabszych może być pewniejsze po zarzuceniu projektu europejskiego w tej formie, w jakiej próbuje się go realizować, na rzecz współpracy narodowej. Jest oczywiste, że Europa w najbliższym czasie albo stanie się biedniejsza, albo przynajmniej przestanie się szybko bogacić. Problem polega na tym, by nauczyć się być biednym i by w tej nowej sytuacji poszczególne regiony kontynentu nie zaczęły ze sobą nazbyt intensywnie konkurować. Moim zdaniem rządowi narodowemu – właśnie ze względu na jego reprezentatywność – łatwiej będzie zapanować nad tymi nowymi warunkami, a także lepiej poradzi sobie on z kanalizowaniem emocji, które może wywoływać kryzys. Ludzie chętniej zgodzą się udzielić pomocy innym, jeśli będą przekonani, że ich własne interesy również są uwzględniane i nie zostaną wystawione na szwank. Zgoda na kolejne poświęcenia wymaga, bowiem zaufania do władz. Rząd narodowy jest w stanie wywołać takie przekonanie – instytucje europejskie już nie.

MIE: Gdzie jednak leży przyczyna porażki stworzenia ogólnoeuropejskiego narodu? W swoich tekstach cytuje pan Jana Jakuba Rousseau, który napisał kiedyś, że „narody już się nie rodzą”. Dlaczego tak się dzieje? Pierre Manent: Na tak postawione pytanie nie mam odpowiedzi. To tajemnica, ale fakty mówią same za siebie. Jedyny duży naród, który został stworzony i utrzymany po ukształtowaniu się narodów europejskich to Stany Zjednoczone. To właśnie sukcesy tego kraju zmotywowały Europejczyków, by spróbować czegoś podobnego. Dlaczego nam się nie udało? Być może przyczyną jest dłuższa historia Europy i fakt, że po tym, jak przeszliśmy przez wszystkie fazy tworzenia nowoczesnego porządku politycznego na poziomie państwa narodowego, dziś nie mamy już siły, by wykonać kolejny krok. Brakuje nam tych namiętności, które wstrząsały Europą przez większość wieku XIX, od czasu wybuchu rewolucji francuskiej. Jesteśmy starsi od Amerykanów nie tylko w sensie demograficznym, ale również instytucjonalnym, a starszemu zawsze trudniej się zmienić. Brakuje nam energii, którą wyczerpaliśmy właśnie na stworzenie państwa narodowego.

MIE: Czy coś jest nas w stanie wyrwać z tego stanu? Pierre Manent: Wydaje mi się, że europejski demos nie może w najbliższym czasie powstać sam z siebie. Bardzo silnie zadziałać musiałyby na nas czynniki zewnętrzne, presja ze strony Wschodu, czyli Rosji, Południa, czyli świata islamskiego, a być może Zachodu, czyli Stanów Zjednoczonych. Jeśli więc taki projekt kiedykolwiek zostanie zrealizowany – w co nawiasem mówiąc, wątpię – stanie się tak dzięki bodźcowi z zewnątrz.

MIE: Pomimo pańskiego sceptycyzmu wobec ambitnych planów integracji nadal wydają się one żywe. We wrześniu bieżącego roku grupa polityków i intelektualistów powołała do istnienia tzw. Grupę Spinelli, której celem jest, jak głosi jej manifest, „ponowne ożywienie dążeń do federalizacji Unii Europejskiej poprzez stworzenie sieci obywateli, intelektualistów, polityków, think tanków oraz organizacji pozarządowych popierających ideę federalnej i zjednoczonej Europy”. Do Grupy Spinelli przyłączyli się m.in. Jerzy Buzek, Daniel Cohn-Bendit, Joschka Fischer, Ulrich Beck, a inicjatywę oficjalnie poparł Jacques Delors. Czy mimo takiego wsparcia grupa ta poniesie klęskę? Pierre Manent: Najbardziej entuzjastyczni i moim zdaniem utopijni zwolennicy projektu europejskiego wciąż w niego wierzą, ponieważ realizacji tej idei poświęcili całe swoje życie. Trwają, więc przy nim niejako siłą inercji. Nie zmienia to jednak faktu, że to projekt martwy, a w związku z tym próby jego reanimacji skazane są na porażkę. Wymienił pan nazwiska wspaniałych ludzi, ale należą oni do konkretnej klasy europejskich urzędników, która żyjąc w sztucznym świecie Brukseli, bardzo często nie zwraca uwagi na rzeczywistość. Zwykli ludzie nadal są obywatelami poszczególnych państw narodowych. Jeśli twórcy Grupy Spinelli chcą ponadnarodowej Europy, to świetnie, ale problem polega na tym, że będą tam sami. Nie chciałbym, aby moje słowa zostały odebrane, jako lekceważące, ale nie wróżę tej inicjatywie długiej przyszłości.

MIE:, Jak zatem powinna zachować się Europa narodów wobec wyzwań, jakie stawiają jej inne potęgi?

Pierre Manent: Wzrost potęgi takich narodów pozaeuropejskich jak Chiny i Indie to pozornie argument przemawiający na rzecz wspólnej Europy, ponieważ nasze narody są w porównaniu z tymi krajami małe i słabe. Z drugiej jednak strony Unia Europejska została oparta na zasadach wolnej konkurencji, co w starciu z Chinami skazuje nas na porażkę, ponieważ ten kraj takich zasad nie respektuje. Wyzwanie rzucone przez Chiny bez wątpienia zdefiniuje Europę w najbliższych latach, a poradzić sobie możemy z nim, jedynie tworząc twierdzę Europa i zabezpieczając się tym samym przed nieuczciwą konkurencją. Wiem, że Europejczycy są przywiązani do idei wolnej konkurencji, ale w takiej sytuacji nie wolno nam się na nią otworzyć. Nie możemy sobie pozwolić na inwazję chińskiego importu. Tu chodzi nie tylko o ekonomię, ale również politykę. Musimy budować siłę, ale to będzie wymagało trudnych decyzji i konfliktu z Chinami. Nie możemy ugadywać się z Pekinem oddzielnie, i to kolejne pole, na którym różne europejskie narody mogą dojść do wspólnego porozumienia. Jest, więc miejsce na wspólną politykę w kwestiach handlowych i nie widzę tu sprzeczności między interesami narodowymi a wspólnotowymi. To po pierwsze, kwestia zaufania pomiędzy europejskimi narodami, a po drugie, pogodzenia się z faktem istnienia poważnych kwestii spornych na arenie międzynarodowej.

MIE: Czy zatem konflikt z Chinami jest pana zdaniem nieunikniony? Pierre Manent: Państwa europejskie, podobnie zresztą jak Stany Zjednoczone, na skutek nieodpowiedzialnej polityki w bardzo krótkim czasie znalazły się na łasce Chin. Nie wiem, czy ten kraj będzie nadal rozwijał się w takim tempie jak obecnie, ale jeśli uda mu się utrzymać takie wskaźniki wzrostu, konflikt jest nieunikniony. Chiny to zresztą nie jedyne spośród poważnych wyzwań stojących przed Europą. Aby stawić czoła tym problemom, musimy działać wspólnie, ale raz jeszcze powtórzę, iż to nie oznacza, że dobrym rozwiązaniem jest rezygnacja z suwerenności poszczególnych krajów europejskich na rzecz prób utworzenia ponadnarodowej instytucji, bo to jedynie strata czasu i środków.

MIE: Mówiąc o innych wyzwaniach, co ma pan na myśli? Pierre Manent: Przede wszystkim problem islamu i islamskiej imigracji. Podobieństwo do wyzwania chińskiego polega moim zdaniem na tym, że stajemy się od świata muzułmańskiego coraz bardziej zależni. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Uważam, że muzułmanom należy zapewnić miejsce i prawa obywatelskie, ale nie wolno nam się od islamu uzależnić. Obecnie znaleźliśmy się w bardzo dziwacznej sytuacji. Jest jasne, że w wielu krajach europejskich nie istnieje już wolność słowa w kwestii islamu. Nie wolno nam swobodnie debatować nad problemem islamu i islamskiej imigracji, ponieważ za każdym razem, gdy pojawia się to pytanie, na scenę wkracza polityczna poprawność, która ucina dalszą rozmowę. Straciliśmy naszą polityczną, duchową i kulturalną niezależność, gdy tymczasem powinniśmy zdecydowanie ich bronić. Przez niezależność rozumiem stan, w którym nasze decyzje polityczne nie są dyktowane stanowiskiem świata islamu. To ogromny problem dla wielu europejskich krajów, przede wszystkim Francji, ale również Niemiec czy Wielkiej Brytanii. Jak na razie nie udało nam się pogodzić wymagań, jakie przed nami stawia. I chyba jesteśmy od tego celu dalej niż bliżej. W październiku Angela Merkel powiedziała, że w Niemczech próby stworzenia społeczeństwa multikulturowego upadły, co z drugiej strony nieco przeczy tezie, że takich rzeczy nie wolno w Europie oficjalnie powiedzieć. Powoli odkrywamy, że muzułmanie to nie tylko jednostki, którym trzeba zapewnić prawa, ale również członkowie grup społecznych o ogromnej sile, mających swoje ambicje, cele i żądania, z którymi nigdy wcześniej nie musieliśmy się mierzyć. Należy przyjąć do wiadomości, że w pewnym momencie trzeba takim żądaniom odmówić. Niektórzy ludzie mogą chcieć żyć w sposób, jaki proponują muzułmanie, ale nie może to być część ogólnoeuropejskiego życia. Patrząc z tej perspektywy, uważam, że parlament francuski miał rację, kiedy zabronił muzułmańskim kobietom noszenia burki w miejscach publicznych. Życie społeczne musi opierać się na choćby minimum zaufania, a w kulturze zachodniej podstawą tego minimum jest kontakt wzrokowy i widok twarzy drugiego człowieka. Z tego względu nakaz odsłonięcia twarzy w miejscach publicznych uważam za słuszny.

MIE: Czy w takiej sytuacji Turcja może stać się członkiem tej przyszłej Europy państw narodowych, o której mówimy?

Pierre Manent: Turcja nigdy nie była częścią Europy i nie powinna być przyjęta do Unii Europejskiej – odmienna decyzja byłaby szaleństwem. To moim zdaniem neurotyczny i nieprzewidywalny kraj, do którego nie można mieć zaufania. W ciągu zaledwie kilku miesięcy z jednego z wierniejszych sojuszników Izraela Turcja stała się jednym z najzagorzalszych jego wrogów. Porozumienie pomiędzy rządem tureckim, brazylijskim i irańskim w sprawie wymiany niskowzbogaconego uranu na paliwo atomowe również potwierdza moje obawy. Nie tylko zresztą moje – nawet dawni entuzjaści członkostwa Turcji w UE dziś mają wątpliwości. Turcja zajmuje ważną pozycję we współczesnym świecie i ma w nim do odegrania istotną rolę – powinna jednak odgrywać ją sama. Z Turcją należy utrzymywać dobre stosunki, ale jednocześnie dać jej jasno do zrozumienia, że nie zostanie przyjęta do organizacji europejskich państw narodowych, którą w przyszłości powinna stać się Unia.

MIE: Czy jednak nie uważa pan, że fakt, iż coraz większa liczba intelektualistów podobnie jak pan broni dziś państwa narodowego, paradoksalnie nie jest sygnałem jego rychłej śmierci? Pierre Manent: Rzeczywiście to zjawisko niekiedy tak się postrzega. „Nie chcemy umierać tak szybko!” – krzyczą intelektualiści. Z drugiej strony jeśli tak wielu ludzi zaczyna bronić państwa, to rośnie szansa na jego zachowanie. Trudno powiedzieć, co się stanie w najbliższym czasie – historii nie pisze się przecież z wyprzedzeniem. Nasze narody jeszcze jednak nie umarły i wierzę, że ich zachowanie przyniosłoby nam więcej dobrego niż złego.

Wywiad ukazał się w nr 5/2010 Miesięcznika Idei Europa
Za: geopolityka.org

http://mercurius.myslpolska.pl

MW odrzuca sojusz wyborczy z libertarianami Oświadczenie Prezesa Młodzieży Wszechpolskiej w sprawie „Kongresu Prawicy” i jesiennych wyborów parlamentarnych Kilka tygodni temu, pan prezes Janusz Korwin-Mikke wystosował do nas, Wszechpolaków, zaproszenie do udziału w kwietniowym zjeździe zjednoczeniowym Unii Polityki Realnej i Wolności i Praworządności, nazwanym „Kongresem Nowej Prawicy”. Podziękowałem za to zaproszenie, deklarując jednocześnie, że Młodzież Wszechpolska, jako struktura nie będzie podmiotem uczestniczącym w ww. wydarzeniu. Nie wykluczyłem udziału pojedynczych członków naszego stowarzyszenia; jednak gdyby tacy chętni się znaleźli, czyniliby to wyłącznie na własny, indywidualny, a nie organizacyjny, rachunek. Przyjrzawszy się jednak zapowiedziom dotyczącym Kongresu, doszedłem do wniosku, że będę swoim działaczom negatywnie rekomendował udział w tej imprezie. Inicjatywa budowania szerokiego, nazwijmy to, „antysystemowego”, frontu, która zdaje się przyświecać panu prezesowi, jest ciekawa. Niestety, formuła, w jakiej ma być realizowana, budzi zasadnicze wątpliwości. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę dosyć specyficzną deklarację, do kogo zaproszenie jest wystosowane: „Dopuszczamy zarówno anarchistów, ale nie anarchosyndykalistów, jak i narodowców, ale nie narodowych socjalistów. Czyli bardzo szeroki front z wyłączeniem całego „socjalu”. Kto mówi o socjalizmie, to na tę salę wpuszczany nie będzie – powiedział p. Korwin-Mikke, dodając, iż nie ma znaczenia, czy w nowym ugrupowaniu znajdą się środowiska katolickie, czy antykatolickie.” Jeśli brać te deklaracje na poważnie (a sądzę, że p. Janusz Korwin-Mikke życzy sobie, by brano jego słowa na poważnie), to okazuje się, że zjazd w Sali Kongresowej nie będzie żadnym „Kongresem Nowej Prawicy” – będzie po prostu stricte libertariańską imprezą. Nie można tego inaczej nazwać, skoro jedynym wyznacznikiem obecności na KNP, będzie stosunek do tzw. „socjalu”. Ciężko też powiedzieć, jaką formację polityczną mieliby budować polscy narodowcy w spółce z anarchistami czy jakimiś antykatolickimi grupami (?!). Wątpię wprawdzie, żeby na sali znaleźli się jacyś „niesocjalnie” nastawieni działacze anarchistyczni, jednak taka deklaracja jest dla nas oczywista – dystans ideowy, jaki dzieli myśl narodową od anarchistów czy libertarian, jest nie mniejszy niż choćby w stosunku do socjaldemokratów. Jeśli zdarza nam się wchodzić w sojusze z tymi ostatnimi w jakiś kwestiach szczegółowych, to wyłącznie na zasadzie taktycznej – poza niektórymi, wspólnymi wrogami, łączy nas bardzo niewiele. Jedno jest, więc pewne – narodowcy mogą zbudować z libertarianami doraźny sojusz wyborczy, o ile jest to sensowne; wykluczyć należy jednak budowę wspólnej formacji politycznej, ufundowanej na libertariańskiej ideologii. Przy czym, żeby taki, hipotetyczny sojusz wyborczy, zaistniał, po stronie narodowej musiałby go reprezentować jakiś zinstytucjonalizowany, poważny podmiot polityczny, którego obecnie brak. Stowarzyszenie Młodzież Wszechpolska, organizacja formacyjna, a nie partyjna, z pewnością nim nie jest. Widzę szanse i potencjał społeczny potrzebny do zbudowania takiego podmiotu, należy jednak o tym myśleć w perspektywie wieloletniej, a nie, jak to było do tej pory praktykowane, w postaci gorączkowej krzątaniny na pół roku przed wyborami. Polityczne „pospolite ruszenie” skończyć się musi tak, jak się pospolite ruszenie kończyło zawsze – kompromitującą klęską pośród gorszących kłótni i wewnętrznych wojenek. Stąd wynika również moje stanowisko, co do zbliżających się wyborów parlamentarnych, które, najoględniej mówiąc, uważam za stracone dla ruchu narodowego. Prawdopodobnie jedynym, co będzie można zrobić, to popierać pojedynczych kandydatów, reprezentujących myślenie kategoriami narodowymi, mogących się znaleźć na różnych listach wyborczych. Jeśli chodzi o naszych działaczy – pozostawiamy im wolną rękę, gdy chodzi o udział w kampanii wyborczej, z jednym, oczywistym, zastrzeżeniem – zakazane jest popieranie partii lewicowych i liberalnych; gdy chodzi o ugrupowania parlamentarne – za niedopuszczalną należy, więc uznać współpracę z SLD i PO. Pośród wielu rozmów, do jakich jestem nagabywany, w związku ze zbliżającymi się wyborami, przewija się często motyw krytycznej sytuacji państwa i narodu, które, metodami partyjno – politycznymi, trzeba ratować „już, teraz, bezzwłocznie”. Nie zgadzam się z taką diagnozą sytuacji. Zbyt wiele już takich alarmistycznych zapowiedzi, w swoim, względnie krótkim przecież, życiu, słyszałem – Polska miała się „skończyć” i polityczna apokalipsa miała nastąpić już w 2004 r., przy przystępowaniu do UE, potem przy podpisywaniu Traktatu Lizbońskiego, wreszcie po katastrofie smoleńskiej w ubiegłym roku. Nic takiego się nie stało, choć rzeczywiście, kondycja polskiej państwowości i polskiego narodu jest fatalna, a sprawy idą w złym kierunku. Zawsze jednak, gdy słyszę nawoływania do politycznego zrywu, opartego o chwilowy nastrój i emocje tłumów, a nieprzygotowanego organizacyjnie, nieprzetrawionego mentalnie, to przypominam sobie słowa Dmowskiego, ostro krytykującego frazę z „Warszawianki”, mówiącej o Polsce: „dziś tryumf albo skon”. Polski nie ocali ani nie pogrzebie polityczne „tu i teraz”. Realnej zmiany dokonać może jedynie wieloletnia, planowa i systematyczna praca; praca, dodajmy, zasadniczo niemiła impulsywnym i raczej mało wytrwałym Polakom. Jest to jednak praca konieczna. Stoi przed nami potrzeba stworzenia silnego ruchu ideowo-politycznego, który rozpocznie długofalowe działania obliczone na wiele lat, a nie na perspektywę wyborów za kilka miesięcy. Jeśli w skali ogólnopolskiej będziemy w stanie stworzyć taką sensowną strukturę, która przepracuje w przestrzeni społecznej, co najmniej 2,3 czy 4 lata, to wtedy możemy mówić o „polityce”. Co rozumiem przez owo przepracowanie?:

- wypracowanie metod trwałego, systematycznego współdziałania pomiędzy ludźmi z różnych środowisk, niezwiązanego z doraźnymi planami przedwyborczymi
- wypracowanie jednolitego minimum programowego (rzecz wcale nieoczywista), opartego o dziedzictwo myśli narodowej
- wyłonienie sprawnej organizacyjnie, ogólnopolskiej struktury
- zakorzenienie działalności w poszczególnych segmentach społeczeństwa, (czyli idzie o coś więcej, niż o federację kanapowych klubów dyskusyjnych)

Zbyt mało jest ciągle zrozumienia u wielu osób, określających się mianem narodowców, dla tak pojmowanej walki. Wynika to m. in. z mylnego przekonania, że wysoka ideowość i odrobienie lektury klasyków, a także stworzenie zdyscyplinowanej, wąskiej grupy zwolenników, jest wystarczającą rekomendacją do tego, by ubiegać się o przywództwo polityczne. Otóż nie jest – trzeba wykazać się jeszcze zdolnością do zdobywania dla idei nie tylko swojego grona „najwierniejszych z wiernych”; trzeba wykazać, że posiada się zdolność trwałej współpracy z innymi i przekładania zasad idei na język zrozumiały dla większego grona ludzi; na język opisujący rzeczywistość adekwatnie, a nie według naszych pobożnych życzeń, albo, z drugiej strony, katastroficznych wizji.

Robert Winnicki Prezes Zarządu Głównego Młodzieży Wszechpolskiej

Miller tubą MAK Według „przecieku” rozpowszechnianego przez „Newsweek”, główną tezą rządowej komisji badającej przyczyny wypadku samolotu rządowego 10 kwietnia ub. roku będzie twierdzenie MAku, iż odpowiedzialność za katastrofę ponoszą piloci, a więc wojsko. Przypomnijmy, iż poprzednio „przecieki” z Komisji Jerzego Millera, ministra spraw wewnętrznych i administracji, dotyczyły rzekomej kłótni gen. Błasika z mjr Protasiukiem, co okazało się kłamstwem. W związku z dezinformacyjnymi „przeciekami” z Komisji Millera, z prośbą o skomentowanie kolejnej „niedyskrecji” portal niezalezna.pl zwrócił się do Antoniego Macierewicza, przewodniczącego parlamentarnego zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. „Traktuję ten przeciek do „Newsweeka” ze strony rządowej jako karę wobec komisji wojskowej, którą kieruje płk. Mirosław Grochowski, autor jedynego do tej pory stanowiska RP z.16.12 2010 na temat katastrofy smoleńskiej, które było odpowiedzią na raport MAK. Stwierdza ono, że to Rosjanie przede wszystkim ponoszą odpowiedzialność za tragedię smoleńską a stronie polskiej uniemożliwiano udział w badaniu przyczyn tragedii. Według tego stanowiska nie było żadnego nacisku na załogę ze strony pasażerów TU 154 M, ale obowiązywały procedury wojskowe nakazujące kontrolerom lotu wydać nakaz lub zakaz lądowania. Kontrolerzy rosyjscy wprowadzali w błąd naszych pilotów podając fałszywe dane co do kursu i ścieżki, a przede wszystkim polscy piloci nie lądowali, lecz na wysokości 100 metrów od pasa lotniska podjęli decyzję odejścia na drugi krąg i wtedy samolot spadł. Od czterech miesięcy trwa nacisk na płk Grochowskiego, by się wycofał z tej ekspertyzy. Tak właśnie interpretuję artykuł w Newsweeku” – mówi niezaleznej.pl Antoni Macierewicz (PiS), przewodniczący parlamentarnego zespołu d.s. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. Dorota Kania

Norman Davies: "Wyleczcie się od podejrzliwości wobec Rosji." Profesorze, dziękuję za radę, ale nic mnie nie wyleczy Norman Davies chce nas leczyć z podejrzliwości wobec Rosji. No ładnie, pomyślałem. Niemal wszystkie fakty z przeszłości  przemawiają , co prawda za czymś zgoła przeciwnym, ale skoro apeluje profesor i to jeszcze historii, a w dodatku uchodzący za przyjaciela Polaków... Opinie Normana Daviesa ws. Śledztwa smoleńskiego, aktualnych stosunków polsko-rosyjskich i polskiej opozycji przeczytałem 1 kwietnia. Przeczytałem czujnie 2 razy, aby utwierdzić się, czy to, aby nie żart zaserwowany przez redaktorów „Dziennika". Sprawdziłem tu i ówdzie, powróciłem 2 kwietnia i żadnego dementi nie znalazłem. A zatem szacowny badacz dziejów naszej Ojczyzny mówił na poważnie. M.in. to: Rosja nie ma wiele do sprzedania Europie z wyjątkiem ropy i gazu, a Kreml nie chce niepewności i destabilizacji powodowanych ciągłymi historycznymi sporami z Polską o sprawy dawno przesądzone. Aha, myślę sobie, zaczyna się nieźle. Profesorskie „nie ma wiele" jest jak najbardziej prawdziwe, tyle, że pojawiające się za nim „wyjątki" to w rzeczywistości fundament rosyjskich interesów w ostatnich latach i w następnych również, (o czym świadczy chociażby polsko-rosyjska, wciąż niezwykle tajemnicza umowa gazowa). Rację ma profesor, gdy mówi, że Rosja nie chce historycznych sporów. Zapomina jednak dodać, że tylko w takiej konfiguracji, w której nikt nie domaga się od niej prawdy historycznej. Jeśli natomiast ktoś chce odkrywać karty dziejów schowane przez Rosję dzisiejszą i sowiecką, docierać do tego, co dla Rosji wstydliwe, czy raczej haniebne, wtedy już jest gotowa toczyć spór bez względu na konsekwencje w relacjach międzypaństwowych. Szkoda, że profesor nie precyzuje, o jakież to sprawy „dawno przesądzone" spieramy się z Rosją. Bo chyba nie o mord w Katyniu. Tu dla Kremla przesądzone nie jest nic, bo gdyby tak było, nie mamiłby nas przekazywaniem kolejny raz tych samych dokumentów, nie udawałby bezskutecznych poszukiwań tzw. białoruskiej listy katyńskiej i wreszcie nie zestawiałby przy każdej możliwej okazji sowieckiego ludobójstwa z roku 1940 ze śmiercią bolszewickich jeńców w roku 1920.

Słuchajmy profesora dalej. Zaleca on rządowi polskiemu „cierpliwą dyplomację": Bezwarunkowy odruch protestów przeciwko Rosji, wiara w to, że po Rosji można się spodziewać wyłącznie najgorszego, nie przynosi pozytywnych wyników. Serdecznie dziękujemy za radę. Profesorską taktykę obserwujemy w wykonaniu naszych asów dyplomacji od trzech i pół roku. Jej owocem był styczniowy występ pewnej blondwłosej radzieckiej generał. Skoro o Smoleńsku mowa, profesor przyznaje, że rosyjskie dochodzenie, nie jest "w pełni zadowalające", ale dodaje:, Czego można się było spodziewać? Gdyby samolot rozbił się w Szwajcarii, to można by oczekiwać, że śledztwo byłoby łatwiejsze. Mając na uwadze dobrze znane braki i słabości Rosji, nie było to śledztwo najgorsze. Trzeba poczekać na polskie ustalenia, ale Polacy muszą się wyleczyć od nieustannej podejrzliwości wobec Rosji. Święte słowa! Nie wolno Rosji o nic podejrzewać! Tym bardziej, że nie ma do tego podstaw. Śledztwo mogło być dużo gorsze. Fałszowanie stenogramów nagrań z czarnej skrzynki (nieistniejące „Wkurzy się, jeśli jeszcze...", Nieistniejące „Podchodzimy"), skandaliczne potraktowanie miejsca katastrofy i wraku samolotu, oskarżenie gen. Błasika o alkoholizm i mnóstwo innych ciosów w podbrzusze to dla Rosjan betka. Mogli zagrać dużo ostrzej. Nie zagrali. Chwała im! Mamy też analizę socjologiczno-politologiczną, godną innego profesora, ot choćby takiego Wojciecha Sadurskiego. Davies mówi o narodowej traumie, jaką była katastrofa smoleńska, że jest celowo podgrzewana przez zorganizowany segment polskiej opinii publicznej, skupiony wokół PiS-u: Tak zwana opozycja, którą jest PiS, jest w istocie dziką krytyką rządu (...) Chwytającą się każdej kwestii, którą może obrócić przeciw rządowi (...) Nie ulega wątpliwości, że mamy do czynienia z czynną akcją podyktowaną chęcią wywołania podejrzeń i nieufności po to, by krytykować rząd za różne rzeczy (...) Najbardziej rażąca jest w tym kontekście czarna propaganda o katastrofie smoleńskiej, nieustannie grająca na jednej nucie, sugerująca, że kryje się w niej jakaś złowroga tajemnica. Tajemnicy w katastrofie smoleńskiej oczywiście dla oxfordzkiego profesora nie ma żadnej. Może powinien zgłosić się na świadka-ochotnika do prokuratury wojskowej przy ul. Nowowiejskiej w Warszawie? Może minister Miller powinien uczynić profesora kluczowym ekspertem w swojej komisji? Szanowny Panie Profesorze, problem w tym, że po roku od katastrofy, jej przyczyny pozostają jedną wielką tajemnicą i do dziś nie znamy odpowiedzi na żadne kluczowe pytanie w tej sprawie. A co do „tak zwanych" partii opozycyjnych – pewien wicemarszałek polskiego Sejmu lepiej by tego nie ujął. Na koniec cytat, który rozczulił mnie najbardziej, jak powiedziałby Jacek Żakowski, creme de la creme wywiadu z Daviesem: Myślę, że w ostatecznym rachunku okaże się, że był to wypadek, w którym główna odpowiedzialność spada na polskie lotnictwo, polskich organizatorów wizyty i urzędników kancelarii Prezydenta. Bardzo bym się zdziwił, gdyby się miało okazać inaczej. Po pierwsze, profesor powinien przygotować się na spore zdziwienie (piszę to m.in. na podstawie dotychczasowych oficjalnych wypowiedzi szefów prokuratury wojskowej i szefa komisji Jerzego Millera). Po drugie, zżera mnie ciekawość, jakiż to udział w doprowadzeniu do katastrofy mogli mieć urzędnicy kancelarii prezydenta (chodzi o tych żywych czy martwych?). Po trzecie wreszcie, postuluję zakończenie prac przez niemrawy sztab ministra Millera i zastąpienie go triumwiratem Radosław Sikorski, (który przyczyny katastrofy określił w CNN jeszcze w kwietniu 2010) – Bronisław Komorowski, (który byłby idealnym autorem raportu „arcyboleśnie prostego" w odbiorze przez naród) – Norman Davies (jako autor tła historycznego, wszak świetnie wychodzi mu zderzanie dziejów państw i narodów sprzed setek lat z bezpardonowym przykładaniem „wichrzycielom" Kaczyńskim – dowód choćby w jego „Zaginionych królestwach"). I jak tu z dobrymi intencjami wziąć teraz do ręki jakąkolwiek książkę Daviesa? Choćbym chciał, nie wyzbędę się oporów. Bo jak wierzyć człowiekowi z taką naiwnością traktującemu wielkich graczy z Kremla? Jak zaufać historykowi opisującemu polską rzeczywistość z powierzchownością godną porannego prezentera popularnej stacji informacyjno-rozrywkowej dla z-trudem-myślących-samodzielnie? Profesorze, jako wnuk warszawskiego powstańca, dziękuję za „Powstanie '44" i za dobre rady AD 2011. Więcej już nie trzeba. Marek Pyza

Złamanie Siedmiu Pieczęci Tym, co nie pamiętają - przypomnę słowa św. Jana: »I ujrzałem:, gdy Baranek otworzył pierwszą z siedmiu pieczęci, usłyszałem pierwsze z czterech Zwierząt mówiące jakby głosem gromu: "Przyjdź!". «

I przyszły na Ziemię. A pierwszym wypuszczonym, matką wszystkich innych, była D***kracja. Od tej pory nie liczyła się już Sprawiedliwość – ważna była tylko Wola Większości. Nie liczyła się Wiedza – opierano się na tym, w co wierzył Bożek Motłoch, Nie liczyła się Logika, ani nawet Matematyka – wszyscy matematycy ze zgrozą wspominają, jak dziesięć lat temu obchodzono Nowe Tysiąclecie 1-I-2000 – choć każdy umiejący liczyć na palcach wie, że na to by zaczęło się Nowe Tysiąclecie, musi najpierw skończyć się Stare – a Stare skończyło się dopiero 31-XII-2000... ale cóż: decyduje Wola nie umiejącej liczyć nawet na palcach - Większości. Potem złamano Drugą Pieczęć – i Większość wprowadziła rzecz dotąd nieznaną: Podatek Dochodowy. Większość myślała, że opodatkowuje „bogatą mniejszość” - w rzeczywistości „bogata mniejszość” od podatku świetnie się migała, natomiast Bestia uzyskała prawo sprawdzania wszystkich dochodów wszystkich ludzi na ziemi. I wprowadziła 11-cyfrowe Znamię Bestii, znacząc nim każdego człowieka. Potem złamano Trzecią Pieczęć – i dopuszczono do głosu Związki Zawodowe. Od tej pory Bestia mogła polegać na „Ludziach Pracy” - którzy mogli deptać bezkarnie wszystkich innych ludzi – w tym także siebie po pracy......ale tym już Związki Zawodowe się nie interesowały I złamano Czwartą Pieczęć – i wprowadzono Równouprawnienie Kobiet. Od tej pory kobiety przestały być kapłankami Domowego Ogniska, przestały być Paniami Domów, przestały zależeć od swoich ojców i od mężów, których same sobie wybierały, – lecz stały się na równi z mężczyznami podległe bezpośrednio Bestii, która wykorzystywała je płciowo. By były zawsze dostępne, starała się, by nie zachodziły w ciążę i zachęcała do zabijania dzieci nienarodzonych. Wreszcie złamano Piątą Pieczęć - i wprowadzono Ubezpieczenia rozmaitego rodzaju. Od tej pory człowiek nie wierzył już w Wyroki Opatrzności – tylko w ZUS, PZU i innych Bożków – wysłańców Bestii. Bestia wysysała z ludzi soki i karmiła nimi tych Bożków – a oni łaskawie część tego wypłacali ludziom ubezpieczonym.

Z powodu Ubezpieczeń Emerytalnych ludzie przestali się mnożyć – a Bestia te nieurodzone liczyła z tryumfem, jako swoje ofiary. Kiedy już ludzie przywykli ufnie służyć Bestii złamano Szóstą Pieczęć – i wprowadzono Służbę Zdrowia. Od tej pory człowiek nie leczył się sam – tylko na koszt innych. Pod tym pretekstem Bestia wysysała soki z wszystkich – dla zachowania pozorów lecząc niektórych wedle swej łaski. Wreszcie złamano Siódmą Pieczęć – i Bestia objęła pełnię rządów nad światem. Kazała się nazywać „Państwem Opiekuńczym”. JKM

Kogo w Libii popiera, kto w USA? Sytuacja jest zdumiewająca. P.Ronald Paul, konserwatywny liberał, poseł z Texasu, wezwał do zakończenia zaangażowania wojennego w Libii, podkreślając, że interwencja jest niezgodna z konstytucją USA oraz najprawdopodobniej przyniesie Ameryce wiele niechcianych konsekwencji. "Dlaczego USA interweniowały w wojnie domowej państwa, które ani nam nie zagraża, ani nas nie zaatakowało? Mówią nam, że to interwencja humanitarna (...), ale wraz ze wzrostem ofiar cywilnych będących wynikiem bombardowań zachodniej koalicji, trudno powiedzieć, czy problem, który stwarzamy, nie stanie się gorszą zmorą, niż kłopot, który staramy się rozwiązać”, [co jest typowe dla działań rządów - JKM] P. Paul zwrócił również uwagę, że popierając rebeliantów, Zachód w rzeczywistości może wspierać... terrorystów: "Tak naprawdę Kaddafi od lat walczył z libijskimi islamistami i był przez nich postrzegany, jako największy wróg. Niesamowite, iż może się okazać, że w tej wojnie wspieramy Al-Q'aidę!"  W związku z tym p. Paul przygotował ustawę, która miałaby zakończyć interwencję prowadzona przez wybitnego Laureata Pokojowej Nagrody Nobla. A jednocześnie czytam, że FED z tych 1600 mld nadrukowanych przez p. Benia Bernankego na rozkaz IIEE. Jerzego W. Busha i Baraka H. Obamy pożyczył był $35 mld Arab Banking Corp. - w której to korporacji 30% udziałów miał...Państwowy Libyan Investment Authority!! Meandry polityki finansowej sa zaiste zdumiewające.... Przecież teraz jak JE Muammar Kaddafi wygra, to tych pieniędzy nie odda! Zatrzyma, jako rekompensatę. W sumie FED pożyczył był różnym zagranicznym bankom $170 mld - i, co najciekawsze: trzymał to w tajemnicy i długo bronił się przed żądaniami ujawnienia tych operacyj!!! Jednak agencja Bloomberga dopięła swego i musiał te operacje ujawnić. A ponadto pożyczał takim biedakom jak "CitiGroup", "Morgan Stanley", "JPMorgan", "Chase Manhattan" i "Bank of America". Jako ciekawostka: 1 mld pożyczono instytucji znanej jako... "The Bank of China" Ten przynajmniej na pewno jest wypłacalny... JKM

04 kwietnia 2011 Racjonalność cnót nadprzyrodzonych.. Według dziennika „Rzeczpospolita”, Polska może stracić 46 miliardów złotych, bo nie wprowadziła unijnej dyrektywy do 19 grudnia ubiegłego roku, a dotyczącej wprowadzenia zapisów bezpieczeństwa na drogach, które nakazują przeprowadzenie ocen bezpieczeństwa ruchu i okresowych zewnętrznych audytów. Oceny i audyty należy robić przy inwestycjach należących do Transeuropejskiej Sieci Transportowej, której w Polsce jest  ponad 1000 kilometrów. Spełnienie unijnych wymagań jest warunkiem koniecznym do otrzymania dotacji na budowę dróg. Dodatkowo Polskę może czekać postępowanie karne o naruszenie unijnego prawa, wszczynane standardowo, no i utrata miliardów euro.. Gdybyśmy nie należeli do Unii Europejskiej i nie płacili składki w wysokości 16 miliardów złotych, nie ponieślibyśmy miliardowych strat w związku z dostosowaniem  naszej gospodarki do wymogów unijnych, nie spowodowalibyśmy zadłużenia państwa i gmin poprzez pułapkę funduszy unijnych- to z pewnością sami wybudowalibyśmy sobie drogi  i nie potrzebowalibyśmy łaski  biurokratów europejskich, którzy i tak nam niczego nie dają i nie dadzą. Nawet jak nam coś dadzą, gdy uregulujemy składkę- za chwilę zabiorą i zadłużą.. Jak nam zabiorą, bo nie ma zapisów i zewnętrznych audytów- to pozostaną nam długi- do zapłacenia. Bo łaska pańska komisarzy europejskich na pstrym koniu jeździ.. Zawsze-  pośród gąszczu przepisów- mogą powiedzieć, że nie dotrzymaliśmy jakiejś dupereli, wymyślonej po to, żeby  przy jej pomocy nas zdyscyplinować i obskubać. W takim Kobyłczynie - przyznam się  państwu, że nie wiem, gdzie to jest- mieszkańcy tamtejsi, wobec bezsilności tamtejszych władz sami sobie, w czynie społecznym wybudowali drogę o długości 1,5 kilometra, bo nie dało się nią jeździć. I dało radę! Sami załatwili asfalt, piach, kamienie i walec do ubijania- i droga jest. Można ją jeździć. I wątpię, żeby coś sobie ukradli.. Wiele jeżdżę po bocznych polskich drogach i doskonale wiem, w  jakim są stanie... Są odcinki, nad którymi należałoby przelatywać, a nie przejeżdżać. Trzeba by mieć samochód Bonda.. Chyba czyny społeczne będą najlepszą metodą budowania dróg-  nie ma innego wyjścia przy obecnych rządach marnotrawstwa.. Całe to centralne planowanie i zarządzanie się nie sprawdza.. Kosztuje krocie- a efekt mizerny. Drogi są w coraz gorszym stanie.. Rodacy- do pracy! Samoorganizacja- to jest to! Z pominięciem biurokratycznego  i marnotrawnego państwa..

Na pewno dróg  będziemy budowali jeszcze mniej.. I sprawdza się  żart sprzed wielu lat, że” polskie drogi mają zostać wciągnięte na listę UNESCO jako pomniki nietkniętej przyrody”. Nawet niektórzy na środku lokalnych dróg zasadzają w dziurach krzewy.. Ale na szczęście  mamy demokrację.. I państwo, jako fikcję za pomocą której  wielu usiłuje  żyć na koszt wszystkich pozostałych  w państwie demokratycznym. I jest ich coraz więcej  i więcej. Ale na osłodę mieliśmy wczoraj Międzynarodowe Święto Walki Poduszkami. W  wielu miastach świata Lewica zorganizowała happeningi.. Tłoczno już od tych heppenigów. A to „ Godzina dla Ziemi”, a to Walki Poduszkami, a to  oświetlają na niebiesko biurowce, bo na ,świecie  są chorzy na autyzm. .Jak wprowadzą jeszcze więcej „świąt” to będą na zmianę zapalać i gasić.. Zwariować będzie  można od tych happeningów, które nagłaśnia państwowa telewizja.  Ale według rankingu” Doing Bussines 2011”, który znalazł się w corocznym raporcie Banku Światowego, Polska zajęła 70 miejsce na 183 kraje. Nasz kraj wyprzedzają m.in. Namibia, Białoruś, Ghana czy Samoa. Jeśli chodzi o klasyfikacje  zgody na budowę, jesteśmy na 164 miejscu- a za nami są  Sierra Leone, Sri Lanka, Gwinea i Zimbabwe. Ciekawe ile procedur należy przejść  żeby wybudować dom w Sierra Leone, Sri Lance, Gwinei i Zimbabawe, skoro w Polsce, żeby wybudować dom, należy przejść 32 procedury(!!!!) co średnio zajmuje 311 dni(!!!!) Lobby dbające o bezpieczeństwo naszych domów musi być niezwykle mocne.. Skonstruować 32 procedury- to jest mistrzostwo świata, ale jeszcze za nami jest kilkanaście krajów, w których, żeby zbudować sobie dom należy przejść jeszcze więcej procedur.. No i z pewnością czuć tu rękę ekologów.. Na tej płaszczyźnie można wymyślić bardzo wiele.. Bo w końcu zwierzęta są” naszymi braćmi” i też są” istotami czującymi”, a jako „ istoty czujące” mają też  niezbywalne prawo do życia. Tylko człowiek  nie ma prawa do życia. Prawa człowieka w tym przypadku nie obowiązują. Jeszcze  trochę, a nadepnięcie żaby będzie groziło śmiercią lub kalectwem.. Też wczoraj odbył się jakiś happening w sprawie gwałcenia praw zwierząt, że za mało ludzi idzie do kryminału za gwałt na zwierzętach. Zwierzęta są w Polsce dyskryminowane- takie rzeczy wmawiają ludziom uczestnicy happeningu. Egalitaryzm demokratyczny, zwierzęco- człowieczy posuwa się bezustannie do przodu.. Pisałem już kiedyś.. Planeta Małp coraz bliżej.. Bo jeśli chodzi o tyrolskich farmerów, to Unia Europejska zdecydowała się wyłożyć 16 394 euro, aby” tyrolscy farmerzy mogli pobudzić swoje emocjonalne przywiązanie do ziemi”(???) Jest to propagandowe motywowanie tyrolskich farmerów do pracy na roli. Ale zwróćcie państwo uwagę, jacy pedantyczni są czerwoni komisarze z Brukseli.. Dokładnie 16 394- ale to chyba już w zaokrągleniu. Bo przed zaokrągleniem musiało być 16 394,48.. Chodzi o to, żeby żadnego grosza nie zmarnować Nie licząc tych 16 000 euro.. Ciekawe, czy tyrolscy farmerzy pobudzili się emocjonalnie podczas przywiązywania się do ziemi.. Kwota nie jest największa, ale często liczą się intencje. Komisarze chcą przecież dobrze, jako trockiści- nie ufają rynkowi, lecz emocjom, bo na emocjach chcą zbudować przyszłość całej Unii Europejskiej. Na razie emocjonalnie przywiązują do ziemi tyrolskich farmerów,   a z czasem przyjdzie czas na przywiązanie  administracyjnymi dybami.. Przy obecnych kosztach produkcji, jak czerwoni komisarze cofną dopłaty- całość rozleci się jak domek z kart podczas  dmuchnięcia.. Ciężkie miliardy euro idą na dopłaty do europejskiego rolnictwa.. Te poszły z Europejskiego Funduszu Rolnictwa i Rozwoju Wsi(EAFRD). Trudno mówić o rozwoju, jak dopłaca się do czegoś bajońskie sumy.. Natomiast kolejne 24 119 euro( ależ dokładnie i oszczędnie gospodarują w tej Unii!) wyasygnował austriacki rząd na program - też wśród farmerów - który to program ograniczał się do rozważenia swojego przywiązania do ziemi, a dokładnie: ”ponowne rozważenie swojego przywiązania do ziemi i stanie się bardziej świadomym swoich reakcji emocjonalnych na nią w porównaniu z tymi racjonalnymi ekonomicznie”(???) No, na pewno świadomość reakcji emocjonalnych na świadomość reakcji ekonomicznych poprzez uświadomienie sobie związków pomiędzy reakcjami emocjonalnymi a reakcjami ekonomicznymi mają szerszy związek i wielkie podstawy emocjonalne, tym  bardziej, że robienie wywiadów  z farmerami nie jest za bardzo kłopotliwe.. Przy okazji były organizowane wystawy, ukazujące ich pracę w korzystnym świetle..” poprzez otrzymanie potwierdzenia znaczenia ich pracy oraz wywoływanie dumy z dystynktywnego i pozytywnego sposobu, w jaki jest ona przedstawiana”.(????) Wypisz wymaluj- Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich.. Ten sam sposób propagandowania.. Propagandowe docenianie pracy górnika, hutnika i rolnika.. Podkreślanie  jego wyjątkowej roli w społeczeństwie.. Przewrotność wiary wobec nadziei.. Mamy nadzieję na znalezienie się w niebie, dlatego, że w nie wierzymy, a nie wierzymy w niebo dlatego, że mamy nadzieję się w nim znaleźć. ONI też mają nadzieję, że my uwierzymy w nadziei, że znajdziemy się w europejskim raju.. A piekło coraz bliżej.. WJR

Edmund Klich: To była katastrofa, a nie zamach Wielu polskich ekspertów badało wrak. Jestem przekonany, że była to katastrofa lotnicza, a nie zamach - mówi gość Kontrwywiadu RMF FM Edmund Klich.

Konrad Piasecki: Szef komisji badania wypadków lotniczych, do niedawna akredytowany przy komisji badającej katastrofę 10 kwietnia Edmund Klich, dzień dobry. Edmund Klich: - Dzień dobry panu, dzień dobry państwu.

Prokuratura wyklucza, że w Smoleńsku doszło do zamachu. Pan dziwi się, że już wyklucza, czy, że dopiero teraz wyklucza? - Ja myślę, że prokuratura przeprowadziła odpowiednie badania i doszła, do wniosku, że nie ma podstaw, żeby to był zamach.

A nie warto byłoby poczekać? To wielu krytyków podnosi: nie warto byłoby poczekać na przekazanie Polsce wraku, na to, aż będziemy mogli zbadać go dokładnie i precyzyjnie? - Wrak był badany przez wiele osób z Polski. Być może prokuratura wysłuchała te osoby i również doszła do wniosku, że nie ma podstaw, żeby sądzić, że to był zamach.

To, że wraku nie ma, to nie znaczy, że nie został on przez polskich ekspertów przebadany? - Wielu ekspertów polskich ten wrak badało. I być może prokuratura ma informacje od tych ekspertów, bo przecież byli od pierwszego dnia na miejscu katastrofy.

Nie zamach - mówi prokuratura. Pan nie ma żadnych wątpliwości, że 10 kwietnia doszło do zwykłej, choć niezwykłej katastrofy lotniczej? - Ja jestem przekonany, że była to niezwykła katastrofa lotnicza, ale katastrofa lotnicza, a nie zamach.

W tej katastrofie nie ma dzisiaj dla pana żadnej zagadki, żadnej tajemnicy, czegoś, co jest niewyjaśniane? - Wie pan, nie ma, jeśli chodzi o sprawy ogólne. Natomiast tak jak wielokrotnie powtarzałem, jeśli nie mamy dokumentów jak powinno być, jak powinni działać kontrolerzy, wiemy jak działali, bo mamy tutaj dowody na to. Wszystkie rozmowy z wieży, i telefoniczne, i rozmowy między załogami samolotów i wieżą. Natomiast, nie wiemy, jakie powinni podjąć decyzje: jak dokumenty działania lotnictwa wojskowego. Znaczy, mamy pewne informacje, ale trzeba mieć dokumenty, żeby to udowodnić. I tutaj jest problem, dowodowy bardziej, a nie problem wiedzy, co się stało.

Dzisiaj najczęściej powtarzanym pytaniem, również w takich rozmowach niefachowców, jest takie:, dlaczego, mimo że kapitan Protasiuk dał komendę odchodzimy, ten samolot nie wzbił się w powietrze. - Ja już wielokrotnie mówiłem, a bazuję na rozmowach w kabinie szczególnie, że załoga założyła, że odejdzie w takim systemie, tak zwanym z automatu. To znaczy po przyciśnięciu przycisku "Uchod" na wolancie samolot sam wykonuje odejście na drugie zajście.

Mogli nie wiedzieć, że on bez systemu ILS nie wykona tego manewru? - Z tego wynika, że nie wiedzieli, jeśli planowali odejście w automacie, a wiedzieli, że nie ma systemu ILS. Nie wiedzieli, że ten samolot nie zareaguje po wciśnięciu tego przycisku. Byli na wysokości 100 metrów, ale przypomnijmy na wysokości 100 metrów według radiowysokościomierza. To było około 50 metrów w stosunku do progu pasa. Wciśnięcie przycisku, nie ma reakcji, nic się nie dzieje, czas na podjęcie decyzji, przejęcie sterów i odejście w systemie ręcznym - to jednak jest opóźnienie. Według mnie to było zaskoczenie dla załogi. Trochę więcej wyjaśni eksperyment.

Nie powinno się mówić źle o zmarłych, ale czy to nie jest kompromitujący błąd, że piloci nie wiedzą, że nie są w stanie odejść bez ILS-u w automacie? - Ja nie chciałbym mówić tutaj tylko o załodze tupolewa, ale poprzednie katastrofy - katastrofa bryzy, czy katastrofa casy, czy nawet katastrofa Mi-24, udowodniły, że wyszkolenie jest słabe, a szczególnie w załogach wieloosobowych, bo wszystkie te wypadki zdarzyły się w załogach wieloosobowych. Wynika to z ogólnych problemów wyszkolenia, bo jeżeli piloci w marynarce latali 36 godzin, a średnio powinni latać ponad 100, żeby latać dobrze, to, o czym mówimy.

Rosjanie zalecają uziemienie tupolewów w lipcu tego roku. Ten drugi tupolew w ogóle powinien latać pańskim zdaniem? - Nie znam szczegółów tych rosyjskich zaleceń, czy dotyczą one także naszego tupolewa. Oba nasze tupolewy to były samoloty przebudowane - to jest inna, bardziej nowoczesna wersja, więc nie wypowiem się na ten temat.

Nie jest tak, że pan radzi uziemić tę maszynę i nie korzystać z niej do przelotów VIP-owskich. - Jeśli nie ma się samolotu zapasowego, to trudno mówić, że mamy jakąś flotę do przelotów VIP-owskich, bo przykładowo tupolew może lecieć do Afganistanu, a embraer już tam nie poleci, bo jest strefa wojny. W związku z tym trudno ryzykować, odwoływać wizytę państwową, czy ważne spotkanie, bo nie ma zapasowego samolotu. To jest kompromitacja państwa.

Antoni Macierewicz stawia konkretne zarzuty:, że pan zażądał od prokuratorów przerwania przesłuchania szefa meteo, że pan uniemożliwił polskim obserwatorom udział w oblocie i sprawdzeniu środków radiotechnicznych w Smoleńsku, że pan uniemożliwił ekspertom badającym wrak dokończenie prac. Któryś z tych zarzutów opiera się na prawdzie? - Żaden się nie opiera na prawdzie. Chcąc dobrze współpracować z Rosjanami, nie mogłem już 13 kwietnia zezwolić na pewne konflikty, bo wtedy nie mieliśmy jeszcze żadnych obiektywnych informacji, m.in. rozmów na wieży. A 13 kwietnia był problem z wykorzystaniem meteorologa mojego doradcy do przesłuchań prokuratury. I ja nie zabrałem go, tylko powiedziałem, że jeśli on ma współpracować z prokuratorem, to może zostać, a ja sprowadzę innego meteorologa z Polski. Nie chciałem doprowadzić już na tym początkowym etapie - w pierwszym dniu właściwego procedowania - do konfliktu ze stroną rosyjską.

Ale czy to jest tak, że z perspektywy roku pan nie ma do siebie żadnych pretensji o to, że nie potrafił być bardziej ostry, twardszy wobec Rosjan? - Proszę pana, mogłem już np. 15 kwietnia wywołać konflikt, mówiąc, że Rosjanie nie dopuszczają nas do oblotu. Ale wtedy na pewno nie dostalibyśmy rozmów z wieży. W związku z tym nie mielibyśmy tych kluczowych informacji, które w tej chwili są nawet ważniejsze niż wyniki oblotu, bo wiemy, że środki radiotechniczne były byle jakie, były bardzo złe. Z drugiej strony, wtedy wierzyłem, że te wyniki oblotu zostaną nam w pełni wiarygodnie przedstawione. Niestety okazało się to mrzonką.

I z perspektywy roku też pan nie uważa, że należało wtedy uderzyć pięścią w stół i głośno krzyczeć? - Nie uważam. Sądzę, że wtedy byłby jeszcze większy problem i byłbym bardziej oskarżany przez wielu polityków, że od razu zerwałem dobrą współpracę ze stroną rosyjską i doprowadziłem do tego, że nie mamy żadnych informacji. RMF

Zarzuty i świadectwo

Dziewiętnastu katolickich teologów i historyków napisało list do papieża Benedykta XVI z prośbą, by proces kanonizacyjny papieża Piusa XII toczył się wolno. Zdaniem uczonych historia potrzebuje dystansu i perspektywy. Dlatego, żeby wyciągnąć definitywne wnioski, co do postawy Piusa XII w czasie II wojny światowej, konieczne są dalsze badania. Dziś, ponad pół wieku po wojnie, podnosi się wiele głosów krytykujących postawę papieża Piusa XII podczas tamtych straszliwych czasów. Izraelski dziennik “Jedijot Achronot” posunął się nawet do stwierdzenia, że “kanonizacja Piusa XII jest policzkiem dla wszystkich Żydów”. Jest zastanawiające, że głosy te w sposób istotny różnią się od opinii wypowiadanych bezpośrednio po wojnie. W 1940 r. Albert Einstein w brytyjskim dzienniku “The Times” napisał: Jedynie Kościół zagrodził drogę hitlerowskim kampaniom zdławienia prawdy. Nigdy przedtem nie interesowałem się Kościołem, lecz dziś budzi on we mnie zachwyt i uczucie przyjaźni. Jedynie Kościół, bowiem miał odwagę i upór, by bronić prawdy i wolności moralnej. Isaak Herzog, główny rabin Izraela, rok 1944: Lud Izraela nigdy nie zapomni, co Jego Świątobliwość i jego znakomici przedstawiciele, pobudzeni wiecznymi zasadami religii, która kształtuje sam fundament prawdziwej cywilizacji, czynią dla naszych nieszczęśliwych braci i sióstr w tej najtragiczniejszej godzinie naszej historii, co jest żywym dowodem Boskiej Opatrzności na tym świecie. Chaim Weizmann, późniejszy prezydent Izraela, w 1943 r.: Stolica Święta użycza swej potężnej pomocy, gdzie tylko może, by złagodzić los moich prześladowanych współwyznawców. Wybitny rabin nie zmienił swojego zdania po wojnie. Nazajutrz po śmierci papieża Pacellego (1958) ów rabin Herzog oświadczył: Śmierć Piusa XII jest poważną stratą dla całego wolnego świata. Nie tylko katolicy opłakują jego śmierć. Inny wielki rabin Rzymu, Eugenio Zolli, napisał: Wielki dług wdzięczności Żydów wobec Jego Świątobliwości Piusa XII dotyczy zwłaszcza Żydów z Rzymu, gdyż będąc najbliżej Watykanu byli przedmiotem szczególnej jego troski. Zolli po wojnie przeszedł na katolicyzm, przy chrzcie wybierając imię Eugenio na znak wdzięczności wobec Piusa XII. Profetycznie oświadczył też córce: Zobaczysz, że z Piusa XII zrobi się kozła ofiarnego za milczenie całego świata wobec nazistowskich zbrodni. Moshe Sharett, późniejszy premier Izraela, pod koniec wojny stwierdził: Moim pierwszym obowiązkiem będzie podziękowanie Piusowi XII, a przez niego Kościołowi katolickiemu, w imieniu społeczności żydowskiej, za wszystko, co uczynili w różnych krajach, by ratować Żydów. Światowy Kongres Żydów w 1945 r. wsparł watykańskie dzieła charytatywne “w uznaniu tego, co Stolica Święta uczyniła dla ratowania Żydów przed faszystowskimi i nazistowskimi prześladowaniami”. Dr Joseph Natan w imieniu Italian Hebre Commision, 1945 r.: Wyrażamy podziękowanie dla papieża, zakonników wykonujących jego polecenia, zwłaszcza uznania przez papieża wszystkich prześladowanych, jako braci i spieszenie nam z pomocą wszelkimi siłami, bez oglądania się na grożące niebezpieczeństwo. Unia Włoskich Wspólnot Żydowskich ogłosiła w 1955 r. dzień 17 maja “Dniem Wdzięczności” za działania papieża w czasie wojny. Rabin David G. Dalin z USA przypomniał zdanie z Talmudu, że kto zachowuje jedno życie, jest mu to policzone, jak gdyby zachował cały świat.

Pius XII wypełnił to talmudyczne powiedzenie bardziej niż którykolwiek XX-wieczny przywódca, kiedy ważył się los europejskich Żydów. W innej wypowiedzi, polemizując z oszczerstwami wobec papieża, stwierdził: Pius XII nie był papieżem Hitlera, ale najbliższym sprzymierzeńcem, jakiego mieli Żydzi – i to w chwili, kiedy miało to największe znaczenie. Rabin Dalin postulował przyznanie Piusowi XII tytułu “Sprawiedliwy wśród narodów świata”. Przedstawicielka Izraela na forum ONZ, późniejszy premier Izraela, Golda Meir, stanowczo wypowiadała się o roli papieża: Kiedy straszliwe męczeństwo stało się udziałem naszego narodu, papież wznosił głos w obronie ofiar. Głęboko bolejemy nad stratą, jaką stanowi śmierć tego wielkiego Sługi pokoju. William Zuckerman, redaktor naczelny żydowskiego czasopisma “Jewish Newsletter”: Jest rzeczą zrozumiałą, że śmierć Piusa XII musiała wywołać szczery smutek wśród Żydów. Bo chyba nie było w naszym pokoleniu drugiej osobistości rządzącej, która by bardziej niż zmarły papież pomagała Żydom w okresie ich największej tragedii. Elio Toaff, późniejszy główny rabin Rzymu, który przeżył Holocaust: Bardziej niż wszyscy inni mieliśmy sposobność doświadczyć wielkiej współczującej dobroci i wielkoduszności papieża podczas tych nieszczęśliwych lat prześladowania i terroru, kiedy wydawało się, że nie ma już dla nas ucieczki. Historyk niemieckiego pochodzenia Rudolf Fisher-Wollpert w opracowaniu Lexikon der Papste z 1985 r. ocenił liczbę osób uratowanych przez Piusa XII na 5 tys. Jest to jednak szacunek bardzo ostrożny, gdyż historyk żydowskiego pochodzenia Pinchas Lapide (pracował jako izraelski konsul w Mediolanie i przesłuchiwał tych, którzy przeżyli włoski Holocaust), w swojej książce Three Popes and the Jews stwierdził, na podstawie archiwów Yad Vashem, że papież poprzez swoje działanie w czasie II wojny światowej uratował życie 860 tys. Żydów. Nieodparcie rodzą się pytania: gdzie leży prawda? Czy papież wspierał działalność nazistów, czy przeciwnie – był ich naturalnym (a często heroicznym) przeciwnikiem? Jak to się stało, że oceny bezpośrednich uczestników wydarzeń i dzisiejszych krytyków Piusa XII tak bardzo się różnią? Na te pytania spróbujemy odpowiedzieć w kolejnych odcinkach naszego cyklu. Marek Piotrowski

KOMENTARZ BIBUŁY: Z niecierpliwością czekamy na ciekawie zapowiadającą się serię mającą wyjaśnić tzw. kontrowersje wokół Ojca Świętego Piusa XII. Niezależnie jednak od konkluzji, jakie padną, należy przypomnieć, że łatwość działania oszczerców żydowskich rzucających bezpodstawne kalumnie na papieża Piusa XII, wynikają z tego, że: 1) Działał On w wielkiej dyskrecji nie pozostawiając za sobą wiele dokumentów, gdyż większość poleceń aby chronić Żydów, wydawał On ustnie; 2) Jak wynika z przebogatych a dotychczas znanych nam zasobów archiwum watykańskiego, nie ma właściwie dokumentów, które świadczyłyby w sposób “czarno-na-białym” o tym, że Pius XII działał celem ocalenia Żydów, gdyż oczywiste wywózki Żydów nie były jednoznacznie kojarzone z ich unicestwieniem fizycznym. Innymi słowy: tzw. Holokaust, jako termin ukuty-i-uknuty po wojnie, nie istniał nie tylko w znaczeniu semantycznym, ale i w znaczeniu fizycznej zagłady Żydów. Jeszcze innymi słowy: papież Pius XII “nie protestował przeciwko Holokaustowi”, jak to próbuje narzucić w dyskursie na tematy II Wojny Światowej strona syjonistyczna, z tej prostej przyczyny, że nie była Mu znana jakakolwiek “zagłada” tego narodu. Morderstwa, getta, łapanki, obozy koncentracyjne z nieludzkimi warunkami, rozstrzeliwania, liczne ofiary komand SS i współpracujących z nimi oddziałów innych narodowości (np. Ukraińców czy Litwinów), wszelkie inne okropności totalnej wojny dwóch poróżnionych ze sobą systemów socjalistycznych – nie były i nie mogły świadczyć automatycznie o istnieniu programu likwidacji Żydów.

Aby obciążyć Piusa XII, trzeba, zatem, albo:

1) Nienawidzić Kościoła i działać wbrew oczywistym faktom celem Jego pogrążenia; albo

2) Uwierzyć, że zwykła konferencja, jakich przeprowadzano w III Rzeszy tysiące – a mowa o konferencji w Wannsee – miała być takim punktem zwrotnym w planowaniu “zagłady Żydów”.  Tak, trzeba uwierzyć, bo tylko religijne podejście do tego typu dokumentu, który nic w sobie nie zawiera (“język maskujący”), może zaowocować nagonką na tego Wielkiego Papieża. Tylko, że wtedy niewiele ma to wszystko wspólnego z dochodzeniem do prawdy historycznej, natomiast wszystko z antykatolicką ideologią.

Pomruk burzy Jaka była działalność Eugenio Pacellego, późniejszego Piusa XII, w okresie po I wojnie światowej i w pierwszych latach dochodzenia Hitlera do władzy? Unikając omówień i interpretacji pozwólmy przemówić faktom – jednemu po drugim, rok po roku.

1917 kard. Pacelli zostaje nuncjuszem apostolskim w Niemczech. Będzie nim przez 12 lat aż do 1929 r. Z 44 przemówień, jakie wygłosi w Niemczech w tym czasie, 40 będzie potępiać jakiś aspekt rodzącej się ideologii nazistowskiej.

1928 pierwsze ostrzeżenie przed faszyzmem przez papieża Piusa XI. Niestety tylko tyle, gdyż planowana encyklika na temat stosunków katolicko-żydowskich nie ukazała się.

1930 kard. Pacelli zostaje sekretarzem stanu. W czasie tej posługi wyśle Niemcom 55 protestów, za co niemiecka prasa nazwie go pogardliwie “kochającym Żydów kardynałem”.

1931 w Encyklice Non abbiamo bisogno Pius XI potępia tezy włoskiego faszyzmu związane z korporacjonizmem państwowym, zwłaszcza w dziedzinie wychowania. W Rzymie, mimo podpisanych dwa lata wcześniej traktatów laterańskich, włoscy faszyści prowokują antykatolickie wystąpienia. Czasopismo Świadków Jehowy Złoty Wiek, nazywając Mussoliniego “wielkim Włochem”, z zachwytem opisywało te wydarzenia: “meble wylatywały przez okna katolickich stowarzyszeń na ulice i obłoki dymu i ognia wznosiły się ku niebu”.

1933 Wybory w Niemczech. W niemal wszystkich “katolickich” okręgach wyborczych, w wyniku ostrzeżeń przed zagrożeniem hitlerowskim płynących z ambon, partia nazistowska otrzymała wyniki dużo gorsze od przeciętnych w Niemczech. Bardzo wymowne są mapki zamieszczone powyżej. Lewa pokazuje rozkład wyznaniowy przedwojennych Niemiec, prawa – głosowanie w 1933 r. Stolica Apostolska wezwała wszystkich duchownych i biskupów niemieckich do przeciwdziałania nienawiści rasowej. Kard. Faulhaber wygłosił słynne “kazania adwentowe”, w których odrzucał propagandę antysemicką. Gdy doszło do podpisania przygotowanego już w latach dwudziestych konkordatu pomiędzy Niemcami a Watykanem, kard. Pacelli zastrzegł, że konkordat nie oznacza akceptacji nazizmu. Hitler zagroził zamknięciem wszystkich szkół katolickich w wypadku nie podpisania konkordatu. Papież miał nadzieję, iż konkordat przyczyni się do zapobieżenia utworzenia aryjskiego Niemieckiego Kościoła Narodowego. Niestety, choć szkół nie zamknięto, jednak tak dalece zastraszono rodziców, że bali się wysyłać do nich dzieci. W rezultacie, nawet w Bawarii (katolickiej części Niemiec) w 1937 r. szkolnictwem katolickim objętych było tylko 3% dzieci, gdy kilka lat wcześniej liczba ta wynosiła 65%. W lipcu ruch Niemieccy Chrześcijanie, popierany przez Hitlera, uzyskał większość w protestanckich władzach kościelnych. Ruch postulował za wyrzuceniem z Biblii Starego Testamentu, wszelkich motywów żydowskich z Ewangelii, głosił zakaz prokreacji z Żydami itp. Z czasem Ruch ten zaczął propagować elementy pogańskie w miejsce chrześcijaństwa.

1934 papież, widząc, co się dzieję, podczas przemówienia wigilijnego potępił faszyzm. Młodzież zrzeszona w Hitlerjugend podczas zlotu norymberskiego śpiewała: Żaden podły ksiądz nie wydrze z nas uczucia, że jesteśmy dziećmi Hitlera. Czcimy nie Chrystusa, lecz Horsta Wessela. Precz z kadzidłami i wodą święconą. Kościół nie rozumie, co jest naprawdę cenne. Ta swastyka przynosi zbawienie światu. Chce podążać za nią krok w krok. Watykan wszedł w spór z Trzecią Rzeszą w związku z wprowadzonymi w Niemczech ustawami o przymusowej sterylizacji osób obarczonych chorobami dziedzicznymi. Protest ten zaowocował pewnym złagodzeniem przepisów. Jednak dość szybko stanowisko Watykanu zostało osłabione przez entuzjastyczne dla hitlerowskich rozwiązań, a wrogie dla kościoła głosy europejskich i amerykańskich “intelektualistów”.

1935 Radio Watykańskie w reakcji na Ustawy Norymberskie nadało prośbę o modlitwę za prześladowanych Żydów w Niemczech. W marcu kard. Pacelli napisał list otwarty do biskupa Kolonii, nazywając nazistów “fałszywymi prorokami o pysze Lucyfera”. Atakował w nim “ideologie opętane przesądem rasy i krwi”. Pius XI ogłosił, że rasizm jest grzechem. Przyspieszyło to decyzję Hitlera o konfrontacji z Kościołem. Rozpoczęła się nagonka, podczas której doszło do stawiania przed sąd pod sfałszowanymi zarzutami tysiące katolików świeckich i duchownych. Rozpoczęto także usuwanie krzyży ze szkół i zakazano bicia w dzwony kościelne. Machina propagandowa Goebbelsa nieproporcjonalnie nagłaśniała, a także fabrykowała skandale w łonie Kościoła, zaś Kościół w Niemczech został “zepchnięty do kruchty”.

Marek Piotrowski

Godzina ciemności Postawy Watykanu, a zwłaszcza papieża Piusa XII, wobec nazizmu i zbrodni holokaustu podczas II wojny światowej wracają jak bumerang i pomimo upływu czasu nadal jest to bardzo drażliwy temat. Papież Pius XI otwarcie piętnował nazizm i wzywał do zaprzestania prześladowań Żydów. Wielu katolików zginęło, ratując Żydów. Mimo to w opinii publicznej na Kościele katolickim ciąży piętno antysemityzmu.

Jak wyglądały Niemcy podczas narastania terroru nazistowskiego tuż przed wybuchem II wojny światowej? Zobaczmy.

1936 Nasilenie akcji usuwania krzyży z sal szkolnych. Papież Pius XI przewiduje, że władcy III Rzeszy doprowadzą nie tylko do światowej katastrofy, ale także umożliwią ekspansję komunizmu, zaczynając od Europy Środkowej.

1937 Potępienie nazizmu w encyklice Mit brennender sorge (“Z palącą troską”). Papież przeciwstawia w niej naukę Kościoła ideologii rasistowskiej, a także panteistycznym wierzeniom popularnym wśród dostojników nazistowskich. Encyklika, ogłoszona mimo zakazu gestapo w 11,5 tys. katolickich parafii na terenie III Rzeszy, prowokuje Goebbelsa do zapisania w dzienniku: Teraz księża będą musieli poznać nasz porządek i naszą nieustępliwość. Rząd niemiecki wysyła notę protestacyjną, oświadczając, że uważa encyklikę za złamanie konkordatu. Rozpoczyna się nagonka na kapłanów. W obozie w Dachau zostanie uwięzionych 447 kapłanów, z czego 411 katolickich (mimo faktu, że katolicy stanowili jedynie 1/3 ludności Niemiec). W refrenie piosenki hitlerowskich oddziałów szturmowych Sturm Abteilung pojawiają się słowa: Towarzysze z oddziałów szturmowych, wieszajcie Żydów, stawiajcie księży pod ścianę. Papież Pius XI wydaje encyklikę Divini Redemptoris potępiającą komunizm. W kościele Notre Dame w Paryżu kard. Pacelli mówi o Niemcach: Szlachetny i potężny naród, który źli pasterze sprowadzili na manowce ku ideologii rasy. Papież Pius XI mówi delegacji niemieckiego episkopatu: Celami i metodami narodowi socjaliści niczym nie różnią się od bolszewików. Powiedziałbym to nawet panu Hitlerowi.

1938 Papież Pius XI wypowiada słynne zdanie wobec grupy belgijskich pielgrzymów: Antysemityzm jest niedopuszczalny; duchowo wszyscy jesteśmy Semitami. Kard. Innitzer z Wiednia wita wiernopoddańczą deklaracją wkraczającego Hitlera. Każe także bić w dzwony i wywiesić faszystowskie flagi. Zdarzenie to będzie później przywoływane przez krytyków, jako rzekomy “dowód” sprzyjania Hitlerowi przez Kościół. Natychmiast zostaje wezwany do papieża i zmuszony do podpisania publicznego sprostowania. Watykan na łamach “L’Osservatore Romano” określa czołowy tekst antysemickiej propagandy tzw. Protokoły Mędrców Syjonu, jako “niewątpliwy falsyfikat”. Ambasador Polski przy Watykanie relacjonuje rozmowę z ambasadorem niemieckim: Mój kolega niemiecki mówił z desperacją o grubiańskim tonie Watykanu wobec Hitlera i jego rządu tak w oficjalnych notach, jak i w rozmowach. Kard. Pacelli, czy amerykański kard. Mundelein, czy też “L’Osservatore Romano”, wszyscy używają najbardziej obraźliwych zwrotów. Watykan włącza się do akcji ratowania Żydów niemieckich – do wybuchu wojny Stowarzyszenie św. Rafaela i niemiecki Caritas zdążą zorganizować wyjazd ponad 200 tys. Żydów i konwertytów za granicę. Próby zorganizowania wyjazdów napotykają sprzeciw ze strony rządów Anglii i Irlandii – stąd przyjęty zostaje kierunek na Brazylię i Argentynę. Stany Zjednoczone przyjęły zaledwie 21 tys. osób. “L’Osservatore Romano” publikuje obszerne krytyczne sprawozdanie z “Nocy Kryształowej”. Bernard Lichtenberg, proboszcz katedry berlińskiej, dzień po tym wydarzeniu publicznie modli się za Żydów. Zginie za to w Dachau. Papież Pius XI poleca katolickim uniwersytetom opracowanie zagadnienia: “Rasizm jako błąd teologiczny”.

1939 Tuż przed śmiercią Pius XI wygłasza kazanie piętnujące faszyzm. 2 marca kard. Pacelli zostaje wybrany na papieża i przyjmuje imię Piusa XII. Następnego dnia niemiecki dziennik “Berliner Morgenpost” wymownie skomentuje ten wybór: Niemcy w ogóle nie cenią sobie wyboru kard. Pacellego, gdyż jako biskup i kardynał stale sprzeciwiał się narodowemu socjalizmowi. W maju grupa protestanckich teologów zakłada Instytut Odżydzania, stawiający sobie za cel “oczyszczające” zmiany w Biblii. Wydaje on Księgę wiary niemieckiej, zawierającą nowe przykazania (np. “Dbaj o czystość krwi” czy “Czcij Führera i mistrza swego”). 1 września wybucha wojna. Już w październiku zostaje ogłoszona encyklika Summi Pontificatus potępiająca jej rozpętanie. Papież wyraża także współczucie i łączność z napadniętym przez Niemców narodem polskim. Mimo deklaracji, iż – posłuszny swojej roli – zwraca się do obu stron. Papież we wspomnianej wyżej encyklice przywołuje cytat “nie ma Greka ani Żyda”, używając słowa “Żyd” w kontekście odrzucenia rasizmu. Przestrzega też przed teoriami nazistowskimi, widząc w nich zapowiedź “godziny ciemności”. Tygodnik “New York Times” na pierwszej stronie tak komentuje tekst encykliki: Papież potępia dyktatorów, gwałcicieli traktatów, rasizm.Była ona na tyle jednoznaczna, że alianckie samoloty zrzucały ją na Niemcy w celu wzniecenia nastrojów antynazistowskich. Niektóre źródła podają, że podjęto próbę egzorcyzmowania Hitlera na odległość. Papież włącza się w uzgodnienia pomiędzy opozycją antyhitlerowską a Anglią i Francją. Stolica Apostolska angażuje pomoc uciekinierom, otwierając dla nich swoje placówki na całym świecie, nawet w tak egzotycznych miejscach, jak Szanghaj czy Haiti. Marek Piotrowski

Milczący papież czy świat “Lepiej publicznie zachować milczenie, a czynić to, co czyniliśmy dotąd – udzielając wszelkiej możliwej pomocy tym biednym ludziom” (Pius XII, papież). Ta postawa narazi później papieża na zarzuty, iż “nie ekskomunikował nazistów” i że “milczał”. Aby móc, choć w części ocenić lata przedwojenne i wojenne, należy dobrze znać historię i działania podjęte przez Stolicę Apostolską.

1940 W styczniu papież wydaje instrukcje dla Radia Watykańskiego, aby ukazano straszliwe okrucieństwa niecywilizowanej tyranii wobec Żydów i Polaków. “Jewish Advocate” z Bostonu pisał o tej audycji, iż stanowiła “otwarte potępienie niemieckich zbrodni dokonanych przez nazistów w Polsce, stwierdzając, że znieważają one moralne sumienie ludzkości”. “New York Times” napisał: Oto Watykan przemówił, z autorytetem, którego nie można zakwestionować, i potwierdził najgorsze wieści o terrorze, które napłynęły z polskiej ciemności. “Manchester Guardian” obwołał Radio Watykańskie “najpotężniejszym stronnikiem umęczonej Polski”. Papież udziela audiencji niemieckiemu ministrowi spraw zagranicznych (był to jedyny wysoki funkcjonariusz hitlerowski na audiencji u papieża) i odczytuje mu listę faszystowskich zbrodni. “New York Times” komentuje to wystąpienie: “W żarliwych słowach przemawiał do Ribbentropa, bronił Żydów w Niemczech i Polsce”.

1941 Obrady konferencji niemieckich “specjalistów” od spraw kościelnych. We wnioskach pojawia się “ostateczny obrachunek z Kościołem”. 17 grudnia zwierzchnicy kościoła ewangelickiego Meklemburgii, Turyngii, Saksonii, Hesji, Szlezwiku-Holsztyna, Anhaltu i Lubeki wydają wspólną odezwę, w której deklarują, iż Żydzi nie są zdolni do osiągnięcia zbawienia przez chrzest ze względu na swoją rasę i obarczają ich odpowiedzialnością za wybuch wojny, zalecając jak najsurowsze środki. Niemieccy biskupi katoliccy protestują przeciw planom eutanazji osób upośledzonych.

1942 Pius XII wysyła nuncjusza do Vichy, by zaprotestował przeciw “nieludzkim aresztowaniom i deportacjom Żydów z zarządzanej przez Francuzów strefy na Śląsk i do Rosji”. “New York Times” pisze: Papież wstawiał się za Żydami przeznaczonymi do wywiezienia z Francji. Ta interwencja bardzo rozsierdza Niemców. Kierowana przez Goebbelsa propaganda niemiecka rozpowszechnia w odwecie 10 milionów egzemplarzy broszury, cytującej w formie zarzutu interwencje Piusa XII i nazywającej go na tej podstawie “prożydowskim papieżem”. W lipcu zostaje opublikowany – inspirowany przez papieża – list pasterski biskupów holenderskich z potępieniem “niemiłosiernego i niesprawiedliwego traktowania Żydów”. Niestety, skutki są odwrotne do zamierzonych. Hitlerowcy natychmiast aresztują i wywożą do Oświęcimia kilkuset żydowskich konwertytów na katolicyzm (w tym późniejszą świętą – Edytę Stein). Całość wywózek do obozów koncentracyjnych obejmie znacznie większą liczbę osób – znacznie więcej niż w krajach ościennych (79%). Papież niszczy przygotowany już list z potępieniem nazistowskich zbrodni, uzasadniając rzecz następująco: Skoro list biskupów holenderskich kosztował życie 40 tys. osób, mój protest, jako papieża mógłby pochłonąć 200 tys. ofiar. Nie mogę sobie pozwolić na takie ryzyko. Lepiej publicznie zachować milczenie, a czynić to, co czyniliśmy dotąd – udzielając wszelkiej możliwej pomocy tym biednym ludziom. Także w mowie do kardynałów wyjawia powód tego, iż jego działania na rzecz Żydów odtąd będą miały cichy charakter: Jest to “w interesie samych ofiar, aby nie uczynić, przeciwnie do intencji, cięższą i bardziej nie do zniesienia ich sytuację”. Bp Jean Bernard z Luksemburga, więzień Dachau (1941-1942), zawiadamia Watykan, że “kiedy tylko pojawiają się protesty, natychmiast pogarsza się traktowanie więźniów”. Rok później papież napisze: Często bolesne i trudne jest zdecydować, czego wymaga sytuacja: powściągliwości i ostrożnej ciszy czy przeciwnie, szczerego słowa i energicznego działania. Ta postawa narazi później papieża na zarzuty, iż “nie ekskomunikował nazistów” i że “milczał”. Główny rabin Danii Marcu Melchior stwierdzi po latach: “Gdyby papież się wypowiedział, Hitler prawdopodobnie dokonałby masakry ponad sześciu milionów Żydów i pewnie dziesięć razy po dziesięć milionów katolików”. Pius XII prosi kościoły i klasztory we Włoszech, by dawały schronienie Żydom. Wysyła też sekretny list do biskupów, nakazujący cofnięcie ścisłej klauzury w domach zakonnych, aby mogły one stać się kryjówką dla Żydów. Wewnętrzna analiza hitlerowska tak ocenia działania papieża: Jego przemówienie było jednym długim atakiem na wszystko to, za czym się opowiadamy… Wyraźnie opowiada się on po stronie Żydów… Rzeczywiście oskarża on lud niemiecki o niesprawiedliwość względem Żydów i czyni się rzecznikiem żydowskich przestępców wojennych. Biskupi niemieccy wydają list pasterski Fulda, przedrukowany potem w krajach alianckich, jako przykład oporu wewnętrznego wobec nazizmu. Pius XII wygłasza orędzie bożonarodzeniowe, potępiając zbrodnie rasistowskie i mówiąc o “setkach tysięcy ludzi zgładzonych bez ich osobistej winy, głównie, dlatego, że są narodowości żydowskiej lub rasą, wydawanych na natychmiastową lub powolną śmierć”. “New York Times” tak je komentuje: “Głos papieża jest głosem jedynym. Rozbrzmiewa w czasie, gdy cały kontynent milczy”.

KOMENTARZ BIBUŁY: Tzw. kontrowersje i burza medialna wokół heroicznej postawy Ojca Świętego Piusa XII, są jednym ze sposobów na:

1) Zniszczenie wizerunku Kościoła katolickiego i wytworzenie wobec zarówno tego wielkiego Papieża jak i Kościoła, postawy wrogości;

2) Wywieranie stałej presji na Watykan, a w ślad za tym na cały Kościół celem dalszego kontynuowania reform posoborowych, sprzyjających wizjom masonerii i żydostwa; 3) Dalszego konsekwentnego wprowadzania jedynie-obowiązującej wersji wydarzeń II Wojny Światowej, która ma się niemal jedynie kojarzyć z cierpieniem Żydów i tzw. Holokaustem. Należy, zatem stale przypominać, że łatwość działania oszczerców żydowskich i wszelkich innych antykatolickich, rzucających bezpodstawne kalumnie na papieża Piusa XII, wynikają z tego, że:

1) Działał On w wielkiej dyskrecji nie pozostawiając za sobą wiele dokumentów, gdyż większość poleceń aby chronić Żydów, wydawał On ustnie;

2) Jak wynika z przebogatych a dotychczas znanych nam zasobów archiwum watykańskiego, nie ma właściwie dokumentów, które świadczyłyby w sposób “czarno-na-białym” o tym, że Pius XII działał celem ocalenia Żydów, gdyż oczywiste wywózki Żydów nie były jednoznacznie kojarzone z ich unicestwieniem fizycznym. Innymi słowy: tzw. Holokaust, jako termin ukuty-i-uknuty po wojnie, nie istniał nie tylko w znaczeniu semantycznym, ale i w znaczeniu fizycznej zagłady Żydów. Jeszcze innymi słowy: papież Pius XII “nie protestował przeciwko Holokaustowi”, jak to próbuje narzucić w dyskursie na tematy II Wojny Światowej strona syjonistyczna, z tej prostej przyczyny, że nie była Mu znana jakakolwiek “zagłada” tego narodu. Morderstwa, getta, łapanki, obozy koncentracyjne z nieludzkimi warunkami, rozstrzeliwania, liczne ofiary komand SS i współpracujących z nimi oddziałów innych narodowości (np. Ukraińców czy Litwinów), wszelkie inne okropności totalnej wojny dwóch poróżnionych ze sobą systemów socjalistycznych – nie były i nie mogły świadczyć automatycznie o istnieniu programu likwidacji Żydów.

Aby obciążyć Piusa XII, trzeba, zatem, albo:

1) Nienawidzić Kościoła i działać wbrew oczywistym faktom celem Jego pogrążenia; albo

2) Uwierzyć, że zwykła konferencja, jakich przeprowadzano w III Rzeszy tysiące – a mowa o konferencji w Wannsee – miała być takim punktem zwrotnym w planowaniu “zagłady Żydów”.  Tak, trzeba uwierzyć, bo tylko religijne podejście do tego typu dokumentu, który nic w sobie nie zawiera (ze względu na zastosowanie w nim “języka maskującego”), może zaowocować nagonką na tego Wielkiego Papieża. Tylko, że wtedy niewiele ma to wszystko wspólnego z dochodzeniem do prawdy historycznej, natomiast wszystko z antykatolicką ideologią.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
406 407
Peugeot 406 niestabilna temp we wnetrzu
406 (10)
406 a
Peugeot 406 D8 instrukcja obslugi PL by mobopx
peugeot 406 halas z klimatyzacji
Peugeot 406 D9 instrukcja obslugi PL by mobopx
Peugeot 406 nie dziala wentylator chlodnicy
peugeot 406 wentylator chlodnicy
Przetwornice potworki i straszydla 1 id 406
406
406 Manuskrypt przetrwania
406
406
406
406, Różne Dokumenty, KADROWE
406
406 ALQZRSOE3A4G4WUYALGPWX6NEJPJIIWOM6B7DLQ

więcej podobnych podstron