Pragniemy, aby Simone Weil stała się jedną z najważniejszych postaci w naszych przemyśleniach nad drogą, którą ma pójść Tezeusz. Dlatego zamierzamy zgromadzić najlepszy w polskiej sieci zbiór pism tej autorki oraz rozpocząć dyskusję zainspirowaną jej poglądami. Począwszy od wtorku 25 marca 2008 co dwa tygodnie udostępniamy nowy tekst Weil. Zapraszamy do twórczej lektury.
Formy nieuświadomionej miłości Boga (część piąta)
Simone Weil
Miłość nieświadoma i miłość świadoma
Nawet najbardziej ciasny w swych poglądach katolik nie będzie uważał, że współczucie, wdzięczność, umiłowanie piękna świata, umiłowanie praktyk religijnych, przyjaźń są monopolem wieków i krajów, w których istniał Kościół. Te miłości w stanie czystym są rzadkością, ale trudno byłoby twierdzić, że częściej występowały w tych wiekach czy w tych krajach aniżeli w innych. Wierzyc, że mogłyby powstać tam, gdzie nie ma Chrystusa, to umniejszać i wprost znieważać Chrystusa; byłoby to bezbożnością, prawie świętokradztwem.
Te miłości są nadprzyrodzone i w pewnym sensie niedorzeczne. Są szalone. Dopóki dusza nie ma bezpośredniego kontaktu z osobą Boga, nie mogą się opierać na żadnej świadomości wynikającej z doświadczenia czy rozumowania. Nie mogą zatem się opierać na żadnej pewności, chyba że użyjemy tego słowa w sensie metaforycznym jako przeciwieństwa wahania. Wobec tego lepiej, żeby się nie łączyły z żadnym przekonaniem. To jest uczciwsze intelektualnie i lepiej chroni czystość miłości. Jest też pod każdym względem właściwsze. W odniesieniu do rzeczy Bożych przekonanie nie wystarcza. Tylko pewność jest tu właściwa. Wszystko, co jest poniżej pewności, nie jest godne Boga.
W ciągu okresu przygotowawczego te miłości pośrednie sprawiają, że dusza zaczyna się wznosić, mając, choć z pewnym trudem, spojrzenie skierowane ku górze. Inaczej jest po1em, gdy Bóg już przychodzi we własnej osobie nie tylko odwiedzić duszę, jak to czynił od początku, lecz zawładnąć nią, przenieść jej centrum w swoje pobliże. Już kurczątko przebiło skorupkę i jest poza jajkiem świata. Te pierwsze miłości trwają nadal, są bardziej intensywne, ale tez są już inne. Ten, kto przeżył te przygodę, bardziej niż przedtem kocha nieszczęśliwych, tych, którzy mu pomagają w nieszczęściu, swoich przyjaciół, praktyki religijne, piękno świata. Ale miłości te stały się ruchem zstępującym, jak ruch samego Boga, promieniem, który spływa razem ze światłem Bożym. Przynajmniej można tak przypuszczać.
Dla duszy skierowanej ku dobru te miłości są tylko postawa względem istot i rzeczy ziemskich. Ale one same, nie mają swego przedmiotu – dobra. Tu, na ziemi, nie ma dobra. W ten sposób, ściśle biorąc, to nie są miłości, to są postawy miłujące ..
W okresie przygotowawczym dusza kocha w próżni, nie wie nawet, czy coś realnego odpowiada jej miłości. Może wprawdzie wierzyć w to, że wie. Ale wierzyć to nie wiedzieć. Takie przekonanie nie pomaga. Dusza wie tylko na pewno, że odczuwa głód. Ważne jest, by krzyczała o tym głodzie. Dziecko nie przestaje krzyczeć, mimo że daje mu się do zrozumienia, iż chleba nie ma. Ono krzyczy mimo wszystko.
Niebezpieczeństwo nie polega na tym, że dusza wątpi w to, czy chleb jest, czy go nie ma, lecz że kłamliwie wmawia w siebie, iż nie jest głodna. Nie może sobie tego inaczej wmówić, jak tylko przez kłamstwo, gdyż fakt jej głodu jest pewnością.
Wiemy wszyscy, że tu, na ziemi, nie ma dobra, ze to wszystko, co tu wydaje nam się dobrem, jest skażone, ograniczone, wyczerpuje się a raz wyczerpane odsłania nagą konieczność. Każda istota ludzka miała prawdopodobnie w życiu kilka takich chwil, gdy musiała szczerze sobie wyznać, że tu, na ziemi, nie ma dobra. Lecz gdy tylko dostrzeże się te prawdę, zasłania się ja kłamstwem. Wielu jest takich, którzy z przyjemnością ja obwieszczają, szukając w smutku chorobliwej radości; nie wytrzymali oni patrzenia jej prosto w twarz dłużej ponad ułamek sekundy. Ludzie czują, że patrzenie przez pewien czas prosto w twarz tej prawdzie jest śmiertelnym niebezpieczeństwem. Tak jest rzeczywiście. Ta świadomość jest bardziej śmiercionośna niż miecz. Bardziej przerażająca od śmierci cielesnej. Z czasem zabija ona w nas wszystko, co nazywamy sobą. Aby ją przetrzymać, trzeba kochać prawdę więcej niż życie. Ci, którzy tak czynią, według powiedzenia Platona, odwracają się całą duszą od tego, co przemija.
Nie zwracają się jednak ku Bogu. Jakżeby mogli to uczynić w zupełnej ciemności? Bóg sam nadaje im odpowiedni kierunek, jednak przez długi czas nie ukazuje się im. To do nich należy pozostawać bez ruchu, nie odwracając wzroku, nie przestając nasłuchiwać, czekając nie wiadomo na co, nie zwracając uwagi na prośby ani groźby, nie uginając się pod ciosami. Jeśli po długim oczekiwaniu Bóg pozwala niewyraźnie przeczuć blask swojego światła lub nawet zjawia się osobiście, trwa to tylko chwile. l znów trzeba trwać nieruchomo w skupieniu i czekać bez ruchu, wołając tylko wtedy, gdy tęsknota jest zbyt silna.
Wiara w rzeczywiste istnienie Boga nie zależy od duszy, jeśli Bóg jej tego nie objawi. Albo umieszcza ona imię Boga jako etykietę na czymś innym, i to jest bałwochwalstwo, albo wiara w Boga pozostaje abstrakcyjna i werbalna. Tak dzieje się w krajach i epokach, kiedy wątpienie w dogmat religijny nie przychodzi nawet na myśl. Stan niewiary jest wówczas tym, co święty Jan od Krzyża nazywał nocą. Wiara jest gołosłowna i nie przenika do duszy. W epoce takiej jak nasza niewiara może być odpowiednikiem pojęcia mrocznej nocy u świętego Jana od Krzyża, jeśli ten, kto nie wierzy, kocha Boga, jeśli jest jak dziecko, które nie zastanawia się nad tym, czy chleb jest, czy go nie ma, ale po prostu krzyczy, że jest głodne.
Gdy się je chleb, albo nawet gdy się go jadło, wie się już, że chleb jest czymś rzeczywistym. Niemniej można podawać w wątpliwość rzeczywistość chleba. Filozofowie kwestionują rzeczywistość świata widzialnego. Jest to jednak wątpliwość czysto werbalna, która nie narusza pewności, i dla umysłu dobrze nastawionego czyni ja nawet bardziej oczywista. Tak samo ci, którym Bóg objawił swoje istnienie, mogą je bez trudności zakwestionować. Jest to wątpliwość czysto werbalna, ćwiczenie pożyteczne dla inteligencji. Przestępstwem i zdrada jest natomiast, jeśli nawet przed tym objawieniem, a tym bardziej po nim, podajemy w wątpliwość to, że jedynie Bóg jest godzien miłości. To jest odwrócenie wzroku. Miłość jest spojrzeniem duszy. Jest zatrzymaniem się na chwilę, oczekiwaniem, nasłuchiwaniem.
Elektra nie szuka Orestesa, ona nań czeka. Kiedy myśli, że on nie żyje, że nigdzie na świecie nie ma już nic, co byłoby Orestesem, nie zbliża się mimo to do otoczenia. Przeciwnie, odsuwa się od niego z tym większa odraza. Woli nieobecność Orestesa od każdej innej obecności. On miał ją uwolnić z jej niewoli, od łachmanów i pracy służalczej, od brudu i głodu, od razów i niezliczonych upokorzeń. Teraz Elektra już na to nie liczy. Ale ani przez chwile nie myśli o tym, by uciec się do innego sposobu, pogodzić się z silniejszymi, co zapewniłoby jej życie zbytkowne i pełne zaszczytów. Nie chce bogactwa ani poważania, jeśli nie ma ich otrzymać z ręki Orestesa. W ogóle o tym nie myśli. Jedyna rzecz, której pragnie, to przestać istnieć, z chwilą kiedy nie ma Orestesa.
Teraz Orestes już nie może tego znieść. Nie może się powstrzymać przed wyjawieniem jej swojego imienia. Dostarcza pewnego dowodu na to, że jest Orestesem. Elektra widzi go, słyszy, dotyka. Już nie będzie więcej wątpić w to, ze jej wybawiciel istnieje.
Ten, komu przytrafiła się historia Elektry, kto w duszy swojej widział, słyszał i dotykał, ten odnajduje w Bogu rzeczywistość tych miłości pośrednich, które dotąd były tylko odbiciami. Bóg jest czystym pięknem. To jest rzecz niepojęta, gdyż piękno z natury swej jest widzialne. Każdemu, kto posiada ścisły umysł, mówienie o niewidzia1nym Pięknie wydaje się, i słusznie, nadużyciem mowy. Piękno jest zawsze cudem. Ale jest to cud drugiego stopnia, gdy dusza odczuje piękno niewidzia1ne, i chodzi nie o odczucie abstrakcyjne, ale o wrażenie istotne i bezpośrednie, jak to, które wywołuje śpiew, z chwila gdy się go posłyszy. Wszystko dzieje się tak, jak gdyby za przyczyna cudownej laski. Nasza świadomość pojęła, że cisza nie jest brakiem dźwięków, lecz czymś od nich nieskończenie bardziej realnym, siedliskiem harmonii doskonalszej od tej, która może stworzyć najpiękniejsza ich kombinacja. I są jeszcze różne stopnie ciszy. Istnieje cisza w pięknie wszechświata, która wydaje się hałasem w porównaniu z milczeniem Boga.
Bóg jest też prawdziwym bliźnim. Określenie osoby odnosi się jako właściwość tylko do Boga, tak samo jak i określenie bez osobowości. Bóg jest tym, który nachyla się nad nami, nad nami nieszczęśliwymi, ograniczonymi do odrobiny bezwładnego, krwawiącego ciała. Ale równocześnie jest on także owym nieszczęśliwym, który wydaje nam się tylko ciałem bez życia, pozbawionym zdolności myślenia, którego imienia ani godności nikt nie zna. Ciało bez życia to ten stworzony wszechświat. Miłość, która winniśmy Bogu i która byłaby nasza najwyższa doskonałością, gdybyśmy tylko mogli ją osiągnąć, jest boskim wzorem wdzięczności i współczucia.
Bóg jest też najdoskonalszym przyjacielem. Aby poprzez nieskończona odległość mogło istnieć między Nim a nami coś w rodzaju równości, dal swoim stworzeniom absolutna wolność w wyrażeniu lub odmówieniu zgody na dążenie ku Niemu, które w nas wpaja. Rozwinął też nasze możliwości pomyłek i kłamstwa, pozostawiając nam władzę fałszywego panowania w wyobraźni nie tylko nad wszechświatem, lecz i nad samym Bogiem, dopóki nie nauczymy się używać. Jego imienia w sposób właściwy. Dał nam te nieskończona zdolność do złudzeń, abyśmy mieli możność wyrzeczenia się ich przez miłość.
Wreszcie kontakt z Bogiem jest prawdziwym sakramentem.
Ale można być prawie pewnym, że ci, u których miłość Boga usunęła wszystkie czyste miłości ziemskie, są fałszywymi przyjaciółmi Boga.
Bliźni, przyjaciele, ceremonie religijne, piękno świata - po bezpośrednim kontakcie między dusza a Bogiem wcale nie spadają do rzędu rzeczy nierealnych. Przeciwnie, dopiero wtedy staja się rzeczywiste. Przedtem to były półsny. Przedtem nie było w ogóle rzeczywistości. (K.K.-Ł.)
Simone Weil
tłum. Krystyna Konarska-Łosiowa