bajki terapeutyczne

Lilianna Dorodzała-Kowalewska "Opowieść o ziarenkach piasku"

I miejsce w konkursie bajkoterapeutycznym w kategorii bajka psychoedukacyjna

ZASTOSOWANIE BAJKI wg jej autora:

Moja córka ma 11 lat. W zeszłym roku zachorowała na cukrzycę, a w tym roku na celiakię. Jeszcze przed chorobą miała kłopoty w klasie z akceptacją i bardzo bałam się, co stanie się, kiedy wróci po szpitalu do szkoły. Jednak jej wychowawczyni jest wspaniałą osobą i potrafiła tak pracować z klasą, że córka po powrocie spotkała się z pozytywnym przyjęciem. Oczywiście nie obyło się bez sytuacji nieprzyjemnych, czasem nawet bardzo, ze strony dzieci z innych klas, na co po prostu nie miałam wpływu. Ale z rozmów z rodzicami innych dzieci oraz z forum cukrzyków wiem, że w szkole bywa naprawdę różnie. Właśnie dlatego napisałam tą bajkę, dla dzieci chorych na cukrzycę. A jest ich coraz więcej i chorują coraz młodsze.

TREŚĆ BAJKI

Nad brzegiem błękitnego morza na szerokiej, słonecznej plaży mieszkały ziarenka piasku. Dwoje z nich: okrągły, cytrynowy Ziarenek i wysoka, żółciutka jak słonecznik Ziarenka, było najlepszymi przyjaciółmi pod słońcem. Razem chodzili do szkoły i siedzieli w jednej ławce. Ziarenek umiał dobrze i szybko liczyć, a Ziarenka lubiła czytać książki i pisała piękne wiersze. Razem się bawili, razem odrabiali lekcje, w których pomagali sobie nawzajem, razem spędzali wakacje.

Pewnego dnia Ziarenek i Ziarenka postanowili popływać w morzu na materacach z liści. Dzień był wietrzny i wysokie fale zalewały liście, dlatego szybko powrócili na plażę. Susząc się w promieniach słońca Ziarenek spojrzał na przyjaciółkę i zobaczył, że jest jakaś blada i to od stóp do głów. Zdecydowanie nie przypominała żółciutkiej jak słonecznik Ziarenki.

- Może przestraszyła się fal? - pomyślał, ale nic nie powiedział.

Następnego dnia Ziarenka przyszła do szkoły jeszcze bledsza. Ziarenek przyglądał się jej z niepokojem. Przyjaciółka nie chciała biegać na przerwach ani grać w piłkę. Nawet pani spoglądała na Ziarenkę uważnie i postanowiła zatelefonować do jej rodziców.

Wieczorem Ziarenek postanowił odwiedzić koleżankę, żeby zapytać jak się czuje i czy wszystko jest w porządku. Wiedział, że jej rodzice wyjechali na kilka dni z wizytą do cioci na sąsiednią plażę i Ziarenką opiekuję się babcia.

- Jestem trochę zmęczona - przyznała Ziarenka - Pójdę dziś wcześniej spać i jutro wszystko już będzie dobrze.

Kiedy Ziarenek wyszedł, Ziarenka skuliła się w kącie swojego pokoju i rozpłakała. Tak naprawdę od kilku dni czuła się bardzo źle, ale bała się komukolwiek o tym powiedzieć. Nie wiedziała co robić i do kogo się z tym zwrócić. Nie chciała martwić swojej babci i przerywać wizyty rodziców u cioci. Postanowiła więc poczekać do następnego dnia. Może rzeczywiście wystarczy dobrze się wyspać?

Rankiem Ziarenka spojrzała przestraszona w lustro i ujrzała zupełnie obce, całkowicie białe ziarenko piasku. Podniosła do oczu rękę i przyjrzała się jej z uwagą.

- Hm - powiedziała - moja ręka pachnie jak cukierki, które mama kupuje w sklepie. - Podniosła do ust palec i polizała koniuszek.

- O nie! Nie jestem już ziarenkiem piasku! Zamieniłam się w ziarenko cukru! Co teraz będzie ? - jęknęła zrozpaczona. - Nie mogę iść taka biała do szkoły. Wszyscy będą się ze mnie śmiać. Założę na siebie kurtkę, spodnie, czapkę i buciki - pomyślała - i nikt nie zobaczy, że jestem taka biała.

Do szkoły dotarła tuż przed dzwonkiem i przemknęła szybko na swoje miejsce w klasie. Wszyscy spoglądali na nią ze zdziwieniem.

- Dlaczego jesteś tak grubo ubrana? Czyżbyś zapomniała, że mieszkamy w ciepłych krajach? - Ziarenek spoglądał na przyjaciółkę zaskoczony

Na szczęście pani właśnie weszła do klasy i Ziarenka nie musiała odpowiadać. Na przerwie szybko wymknęła się na boisko i usiadła samotnie. Podbiegł do niej najmniejszy w klasie Piasecznik, ale Ziarenka nie miała ochoty na zabawę i niegrzecznie odburknęła, żeby dał jej spokój. Podniosła się z miejsca, chcąc znaleźć inny spokojny kącik, a wtedy wpadły na nią rozpędzone ziarenka bawiące się w berka i strąciły jej czapkę. Wszyscy zamarli bez ruchu, wpatrując się w Ziarenkę.

- Jesteś cała biała - krzyknęła Piaskunka - Co ci się stało?

Ziarenka próbowała coś wyjaśnić, ale nagle podbiegł do niej mały Piasecznik i pociągnął noskiem.

- Pachniesz jak cukierki. Ależ ty nie jesteś już ziarenkiem piasku tylko wielkim ziarnem cukru - zawołał.

Ziarenka odskoczyły od koleżanki niepewne. Jeszcze nigdy nie widziały innego ziarenka piasku niż żółte. Poszeptały miedzy sobą i nagle zaczęły krzyczeć jedno przez drugie:

- Cukiernica! Worek cukru! Wielki gruby wór cukru!

Ziarenka skuliła się. Nie wiedziała jak wytłumaczyć ziarenkom coś, czego sama nie rozumiała i na co nie miała żadnego wpływu. Ziarenka nadal skandowały coraz wymyślniejsze i coraz bardziej złośliwe przezwiska, kiedy nadbiegł Ziarenek.

- Przestańcie - krzyknął. - Tak nie można. Ziarenka pewnie jest chora. Potrzebuje naszej pomocy.

Ale nikt go nie słuchał. Ziarenka okręciła się na pięcie i pobiegła z płaczem do domu, w którym czekali już na nią rodzice, zawiadomieni przez nauczycielkę. Od razu zabrali córeczkę do lekarza.

Pan doktor tylko spojrzał na Ziarenkę i od razu wiedział, co jej jest.

- Ziarenko - powiedział poważnie - jesteś teraz ziarenkiem cukru, bielutkim jak śnieg. Musisz o siebie dbać, jeść zdrowe rzeczy i dużo ruszać się na świeżym powietrzu. Kiedy będziesz czuła się słabo, zjedz kostki cukru, a kiedy będziesz czuła, że jesteś coraz słodsza, weź lekarstwo, które ci zapiszę. Jeśli będziesz o tym wszystkim pamiętała, będziesz mogła bawić się z dziećmi i robić to, co do tej pory.

- Nie będę mogła - zaszlochała - Dziś w szkole ziarenka śmiały się ze mnie.

- To dlatego - powiedział mądry pan doktor - że nie wiedziały co się z tobą dzieje. Wszyscy boimy się tego, czego nie znamy. Jeśli razem z panią wychowawczynią wszystko im wytłumaczycie na pewno zrozumieją.

- Może - Ziarenka miała duże wątpliwości.

Wieczorem długo nie mogła zasnąć. Myśli przelatywały przez głowę jedna za drugą.

- Nie jestem już ziarenkiem piasku, ale cukru. Teraz już na zawsze będę biała i słodka. Ale dlaczego akurat ja? Dlaczego mnie to musiało się przytrafić? Czy to dlatego, ze nie zawsze byłam grzeczna? Dlaczego nie można cofnąć czasu? Chciałabym się jeszcze raz urodzić.

Mamusia zajrzała do jej pokoju. Usiadła na łóżku, blisko córeczki, przytuliła ją mocno i powiedziała:

- Ziarenko, ja i tatuś kochamy ciebie taką jaką jesteś, żółtą jak słonecznik czy białą jak śnieg i zrobimy wszystko, żebyś dobrze się czuła i była szczęśliwa.

Ziarenka w objęciach mamy wreszcie poczuła się bezpiecznie i pomyślała, że może wszystko jakoś się ułoży.

Przez kilka dni Ziarenka nie chodziła do szkoły. Pani wychowawczyni wyjaśniła dzieciom w klasie, że Ziarenka jest teraz ziarenkiem cukru i będzie bardzo potrzebowała ich przyjaźni. Jednak kiedy Ziarenka wróciła do szkoły, okazało się, że niewiele ziarenek piasku naprawdę panią zrozumiało. Nadal wyśmiewano się z Ziarenki i nie chciano się z nią bawić. Tylko Ziarenek nadal był jej najlepszym przyjacielem, pomagał w matematyce i odwiedzał po lekcjach. Przyjaciółka robiła się jednak coraz bardziej cicha i skryta, nie chciała z nikim rozmawiać ani się bawić. Mamusia i tatuś bardzo się martwili, więc postanowili poprosić o radę doktora. Ten popatrzył na Ziarenkę uważnie i powiedział:

- Ziarenko, musisz znaleźć sposób, aby nie słyszeć przykrych słów. Kiedy ziarenka będą dla ciebie niemiłe, pomyśl o tym co najbardziej lubisz robić. Musisz nauczyć się nie zwracać uwagi na przykre słowa. Inaczej za każdym razem będzie cię bolało w sercu tak samo mocno.

Ziarenka pomyślała, że najbardziej lubi szum fal, dlatego po wizycie u doktora poszła na długi spacer. Nagle zobaczyła, że morze wyrzuciło pustą muszlę. W środku było tak przytulnie, cicho, ciepło i spokojnie, że Ziarenka postanowiła zostać tam do wieczora. Nakryła się wierzchem muszli i zasnęła. A kiedy wieczorem wyszła z muszli okazało się, że nie jest już biała tylko kremowa. Ziarenko cukru, którym była, zostało otoczone jakąś połyskliwą, jasną skorupką, w której odbijały się wesoło promyki słońca.

- Co się ze mną znowu stało? - pomyślała Ziarenka i popatrzyła uważnie na muszlę. - Ach, to była muszla perłopławu.

Jeśli ziarenko piasku dostanie się do środka muszli, staje się prawdziwą perłą. Niewielu ziarenkom piasku się to udaje i jest to powód do szczególnej dumy. Ziarenka uśmiechnęła się wesoło i wróciła do domu. Po drodze spotkała ziarenka ze swojej klasy, które patrzyły na nią ze zdumieniem. Wołały coś za nią, ale Ziarenka schowana bezpiecznie w swojej perle niczego nie słyszała. W domu słyszała jednak doskonale co mówili rodzice.

Nazajutrz w szkole okazało się, ze Ziarenka słyszy również bardzo dobrze panią i swojego przyjaciela Ziarenka.

- To fantastyczne - pomyślała. - Słyszę tylko ziarenka życzliwe i dobre a tych, które mówią niemiłe rzeczy i się ze mnie śmieją, nie słyszę.

Ziarenka była bardzo zadowolona, ale po kilku dniach okazało się, że perłowa skorupa staje się coraz grubsza i twardsza i coraz słabiej dochodzą do niej głosy rodziców, przyjaciela oraz pani wychowawczyni. Ziarenka poprosiła o radę doktora.

- Oj, Ziarenko - pan doktor pokiwał głową - tak było ci dobrze w tej perłowej skorupce, że chciałabyś się niej zamknąć pewnie na zawsze i rozmawiać tylko z wybranymi ziarenkami. Tak jednak nie można. Albo słuchasz i słyszysz wszystkich albo nikogo. Jeśli ranią cię przykre słowa, to raczej zrób tak, jak mówiłem na początku: myśl o rzeczach lub ziarenkach, które lubisz.

Doktor obiecał Ziarence, że pomyśli jak jej pomóc. Wieczorem poszedł naradzić się z wychowawczynią.

Następnego dnia pani przypomniała ziarenkom, że ostatnio ich lekturą była książka pod tytułem “Mały książę”.

- Dziś chciałabym - mówiła - abyście wyciągnęli kredki i bloki do rysowania i narysowali pracę zatytułowaną “Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Kto powiedział te słowa?

- Lis - odpowiedział Ziarenek.

- Masz rację Ziarenku. A teraz do dzieła. Każdy rysuje to co przyjdzie mu na myśl.

Dzieci bardzo długo zastanawiały się co narysować, ale kiedy zadzwonił dzwonek, wszyscy zdążyli skończyć pracę. Pani zebrała rysunki i obejrzała je dokładnie. Wybrała jeden i powiesiła na tablicy. Na jednym z nich, z daleka widać było tylko żółty kolor, a dokładnie pośrodku kartki tkwiła mała biała plamka. Dzieci podeszły bliżej, żeby zobaczyć dokładniej obrazek, tylko Ziarenka została na swoim miejscu. Z bliska na rysunku widać było setki, tysiące uśmiechniętych żółtych ziarenek piasku, a w środku smutne i przygnębione białe ziarenko cukru.

- To mój rysunek - zawołał Piasecznik.

- W taki razie - powiedziała pani - proszę, powiedz nam dlaczego właśnie to narysowałeś.

- Ja… - zaczął nieśmiało Piasecznik ze spuszczoną głową - przypomniałem sobie, że kiedy byliśmy mniejsi, Ziarenka czytała nam książki, bo ona już umiała, a my jeszcze nie. Pewnego razu przeczytała nam “Małego księcia”. Nie rozumiałem słów lisa. Ziarenka wytłumaczyła, że lis mówi o tym, że musimy nie tylko patrzeć, ale przede wszystkim zobaczyć. Zapomnieliśmy, że Ziarenka to nie jest zwykłe ziarenko zwykłego cukru, ale przede wszystkim nasza przyjaciółka, którą znamy od dawna i wszyscy lubimy. I to jest najważniejsze.

Ziarenka piasku słuchały z otwartymi buziami słów Piasecznika, a pani kiwała głową. Nagle wszyscy usłyszeli głuchy trzask i odwrócili się w stronę Ziarenki, która stała samotnie w głębi klasy. Zobaczyli, że na perłowej skorupie pokazała się szeroka rysa. Ziarenka podbiegły do koleżanki. Pierwszy nieśmiało dotknął perłowej okrywy Piasecznik.

- Ziarenko, byłem niemądry, że się z ciebie wyśmiewałem. Przepraszam cię bardzo.

Rysa powiększyła się znowu. Kolejne ziarenka piasku podchodziły do Ziarenki, przepraszały za swoje zachowanie i dotykały perły. Za każdym razem rysa poszerzała się, aż przy ostatniej Piaskunce rozpadła się na drobne kawałeczki. Wtedy wszystkie ziarenka zobaczyły uśmiechającą się przez łzy, ale szczęśliwą Ziarenkę. Ziarenkę białą jak śnieg, białą jak cukier, białą jak mewa, inną od wszystkich ziarenek piasku, a jednocześnie dokładnie taką samą jak one.

Piasecznik podszedł do obrazka wiszącego na tablicy. W ręce trzymał gumkę do mazania. Po chwili na rysunku Ziarenka uśmiechała się promiennie.

Elżbieta Janikowska "Wszyscy kochamy nasze mamy"

II miejsce w konkursie bajkoterapeutycznym w kategorii bajka psychoedukacyjna

ZASTOSOWANIE BAJKI wg jej autora:

W różnych sytuacjach wychowawczych, kiedy dziecko czuje się niepewnie, jest niedowartościowane, uważa, że jest gorsze od innych dzieci , które przechwalają się swoimi rodzicami lub ich osiągnięciami.

TEKST BAJKI:

Myszka Basia mieszkała wraz ze swoimi rodzicami w norce na kukurydzianym polu. Była jeszcze bardzo małą myszką, nosiła czerwoną kokardkę zawiązaną na swym mysim ogonku i taką samą kokardkę wpiętą we włoski na samym czubku głowy. Co dzień rano mamusia odprowadzała ją do mysiego przedszkola, które znajdowało się na skraju lasu. Żeby tam dotrzeć musiały minąć wiele łodyg dorodnej kukurydzy, potem polną dróżkę, po której czasami przejeżdżały traktory albo wozy, które ciągnęły konie, a potem jeszcze troszkę wśród wysokich traw. Basia bardzo lubiła te codzienne spacery z mamą, bo wtedy mogła sobie z nią o wszystkim porozmawiać, opowiedzieć o tym, co jej się śniło albo zapytać dlaczego słońce jest takie żółte, a trawa taka zielona. Najbardziej jednak bała się tej drogi, po której jeździły pojazdy. Nigdy nie wiadomo, co nagle wyskoczy, zahuczy i przemknie gdzieś w nieznanym kierunku. Ale kiedy mamusia mocno ściskała Basię za łapkę, czuła, że choćby nawet na drodze pojawiło się stado groźnych smoków albo innych potworów przy mamie nic jej nie grozi.

Basia bardzo lubiła swoje mysie przedszkole. Panie przedszkolanki były bardzo miłe i wymyślały mnóstwo ciekawych zabaw. Najbardziej Basia lubiła zabawę w mysią królewnę. Oczywiście każda myszka chciała być królewną, ale panie za każdym razem wybierały kogo innego, żeby nikt nie czuł się pokrzywdzony. Basi udało się zostać mysią królewną już trzy razy i była z tego powodu bardzo dumna.

Pewnego dnia, a było to niedługo przed Dniem Matki, panie przedszkolanki ogłosiły małym myszkom, że od następnego dnia będą zapraszały do przedszkola ich mamusie, żeby opowiedziały dzieciom o swojej pracy, o tym co najbardziej lubią robić i w ogóle, żeby każdy mógł się pochwalić swoją mamusią. Wszystkie małe myszki bardzo się ucieszyły.

- Moja mamusia przyniesie skarby, które przywiozła z dalekich podróży! – krzyczała myszka Funia, której mama była dziennikarką w mysiej gazecie i bardzo dużo podróżowała.

- A moja mamusia przyniesie kostium, w którym ostatnio zagrała rolę złej czarownicy! – krzyczał Kazio, którego mamusia była aktorką w mysim teatrze.

- Ja poproszę, żeby moja mamusia przeczytała bajkę, którą ostatnio napisała! – machała łapkami Jania. Jej mamusia była autorką książek dla małych myszek – To bardzo ciekawa bajka o mysim rycerzu Filipie!

- Moja mama pokaże jak maluje się obrazy! – cieszył się Poluś, którego mama była znaną mysią malarką.

Tylko Basia nie cieszyła się z pomysłu pań przedszkolanek. Jej mamusia nie była ani dziennikarką, ani aktorka, nie pisała bajek ani nie malowała obrazów. Mama Basi pracowała w domu: gotowała, prała, cerowała skarpetki, robiła na drutach, szykowała zapasy na zimę. Jeśli mama przyjdzie do przedszkola i opowie o swojej pracy, wszystkie myszki będą się śmiały z Basi, że ma taką zwyczajną, “nieciekawą” mamę. Więc kiedy inne myszki trzymały w górze łapki i krzyczały: “Proszę pani, proszę pani, może moja mama jutro przyjdzie do przedszkola!”, Basia usiadła cichutko w kąciku i marzyła o tym, żeby nikt na nią nie zwrócił uwagi. Ale pani Malwina, którą Basia najbardziej lubiła ze wszystkich pań przedszkolanek, uważnie popatrzyła na myszkę i głośno powiedziała:

- Może poprosimy, żeby jutro przyszła do nas mama Basi…

Basia skuliła się, jakby chciała się stać jeszcze mniejsza niż w rzeczywistości była i cichutko pisnęła:

- Moja mamusia nie może jutro przyjść do przedszkola, bo wyjeżdża do cioci…

Pani Malwina powiedziała więc, że w takim razie zaprasza na jutro mamę Funi, a mamusia Basi przyjdzie innym razem.

Następnego dnia w przedszkolu pojawiła się mama Funi – bardzo wesoła mysia dziennikarka, która przyniosła ze sobą mnóstwo zdjęć ze swoich podróży. Na jednym z nich siedziała pod wielką palmą kokosową, na innym spoglądała z góry na wodospad, jeszcze na innym brnęła w ogromnych zaspach śniegu podczas podróży na Antarktydę. Pokazała małym myszkom kolekcję swoich wspaniałych kamieni z różnych stron świata. Myszki były zachwycone.

Potem do przedszkola przyszła mama Kazia, która odegrała przed dziećmi scenkę ze spektaklu o złej czarownicy i dobrej, szarej myszce, która szukała szczęścia. Nawet sam Kazio przestraszył się, kiedy jego mama przebrana za złą wiedźmę krzyknęła: “Zaraz zaczaruję was w obrzydliwe ropuchy!”. A potem były wielkie brawa.

Do przedszkola przyszła też mama Jani i czytała myszkom swoją nową bajkę. Wszyscy aż pyszczki pootwierali, taka była ciekawa. Była też mama Polusia, przyniosła ze sobą farby i sztalugę, każda z myszek mogła coś namalować jak prawdziwy malarz.

Któregoś dnia pani Malwina znowu zapytała Basię:

- Czy jutro twoja mama mogłaby nas odwiedzić?

Ale Basia pokręciła główką:

- Moja mama jest chora. Nie może wstawać z łóżka…

- Oj, to bardzo smutne! – zmartwiła się pani – Pozdrów mamusię od nas i życz jej szybkiego powrotu do zdrowia.

Oczywiście domyślacie się, że mama Basi wcale nie była chora, wprost przeciwnie, tryskała zdrowiem, szykując słoiczki i konfiturami na zimę.

Basia właśnie bawiła się małymi figurkami, które zrobił jej tatuś z sosnowych szyszek, kiedy do drzwi norki ktoś delikatnie zastukał. Mama wytarła zabrudzone łapki fartuchem i krzyknęła:

- Już, już, otwieram!

Odsunęła zasuwkę i obie z Basią ujrzały stojącą w progu panią Malwinę. W łapkach trzymała bukiet polnych kwiatów i słoiczek z sokiem. Na widok mamy Basi sprawiającej wrażenie zupełnie zdrowej, pani Malwina otworzyła pyszczek ze zdziwienia:

- Myślałam, że pani jest chora… Przyniosłam syrop malinowy, bo najlepszy środek na przeziębienia…

Ale mama Basi była równie zdziwiona jak pani Malwina:

- Ja miałabym być chora? – wzruszyła ramionami – Kto pani naplótł takich bzdur?

Obie spojrzały w stronę Basi, ale myszka już zniknęła za drzwiami mysiej spiżarni. Ukryła się tam i miała ochotę zniknąć na zawsze, byleby tylko nie patrzeć w oczy mamusi i pani Malwiny.

Tymczasem mama z panią Malwiną bardzo długo rozmawiały, Basia nawet nie słyszała, kiedy pani wyszła.

A nazajutrz… Nazajutrz Basia pomaszerowała do przedszkola razem z mamą. Mamusia zabrała ze sobą wiklinowy koszyczek, w którym schowała coś, czego Basia nie zauważyła. Kiedy wszystkie myszki siedziały już przy swoich stolikach, pani Malwina powiedziała;

Mamy dziś w przedszkolu gościa. Mama Basi przyniosła nam smakowite konfitury i miodek własnej roboty . Chce wam opowiedzieć o swojej pracy – bo mama Basi jest gospodynią domową. To bardzo odpowiedzialna i ciężka praca!

A potem było jak w bajce. Mama tak ciekawie opowiadała o tym, jak szykuje przetwory na zimę, jak gotuje pyszne konfitury, że wszystkie myszki słuchały jej z zapartym tchem. No i najważniejsze było to, że można było tych smakowitości spróbować. Bo mama Basi zabrała ze sobą do przedszkola koszyk pełen słoiczków z pysznymi konfiturami i słodziutkim miodkiem. Palce lizać!

- Ale ty jesteś szczęśliwa! – powiedział Kazio – Masz taką wspaniałą mamę…

- Ja bym chciała, żeby moja mama umiała robić takie pyszności… - westchnęła rozmarzona Jania.

A Basia zarumieniła się po sam czubek swojej czerwonej kokardki i bardzo, bardzo mocno przytuliła się do swojej mamusi.

Urszula Ferdynus "Żółwik"

III miejsce w konkursie bajkoterapeutycznym w kategorii bajka psychoedukacyjna

ZASTOSOWANIE BAJKI wg jej autora:

Sądzę, że można ją wykorzystać w sytuacji odrzucenia dziecka przez grupę lub wyśmiewania czy przezywania. Tekst zarówno dla grupy, jak i dla jednego dziecka.

TEKST BAJKI:

Zapadał zmierzch. Morze szumiało kojąco i ogromna żółwica pomyślała, że to dobry czas, by złożyć jaja i zagrzebać je w nagrzanym piasku plaży. Powoli wyszła z wody i przesuwała się w stronę wysokiej wydmy. Zapadała się głęboko, męczyła się bardzo, ale wytrwale dążyła do celu. Wykopała dołek i złożyła w nim jaja, potem starannie je zasypała i mozolnie przesuwała się w stronę wody., by znów zanurzyć się w przyjaznych falach. Nie wiedziała, że przez cały czas obserwował ją lis i gdy tylko zniknęła w wodzie, podbiegł do gniazda, by porwać z niego żółwie jaja. Szybko wykopał jedno i wziął je do pyska. Wtem usłyszał jakieś głosy. Spłoszony błyskawicznie pomknął daleko na wydmy, gdzie miał swoją norę. Zakopał zdobycz w ciepłym piasku i ruszył na dalsze polowanie.

W nocy rozpętała się burza. Wiatr hulał po plaży i wydmach, przesypując piasek w każdą stronę i lis rano nie mógł odnaleźć miejsca, w którym zakopał jajko.

Mijały gorące dni. Pewnego dnia z jaj na plaży wykluły się malutkie żółwiki i natychmiast rozpoczęły wędrówkę w stronę wody. Podróż przez plażę zajęła im kilka godzin. Gdy wreszcie dotarły, z radością uczyły się pływać i zdobywać pożywienie. Tymczasem w głębi wydm z głębokiej norki wydostał się ich braciszek, porwany przez lisa. Nie widział morza, nie wiedział, jak się do niego dostać, ale coś kazało mu się kierować we właściwą stronę. Gorący piasek parzył jego małe łapki, słońce przypiekało miękką jeszcze skorupkę. Wspinanie się pod górkę było bardzo wyczerpujące, ale mały żółwik czuł, że musi dostać się tam, gdzie będzie bezpieczny i znajdzie jedzenie. Strasznie był głodny i zmęczony. Podczas, gdy jego szczęśliwe rodzeństwo baraszkowało w wodzie, on powoli sunął po piasku. Wędrował bardzo długo. Robiło się ciemno i zimno, potem znów jasno i gorąco, a on wciąż szedł. Kiedy już prawie opadł z sił, ujrzał morze i swoje pływające rodzeństwo. Ten widok dodał mu energii i szybko znalazł się nad brzegiem.

- Witajcie! – powiedział zdyszany.

Żółwiki popatrzyły na niego zdziwione.

- Nowy! Zobaczcie wszyscy! Cały w piasku! Skąd się wziąłeś?! – pytały zaciekawione.

- Przyczołgałem się stamtąd – wskazał głową zmęczony żółwik i nieśmiało dotknął pyszczkiem słonej wody. Nie wiedział, jak się zachować.

- O, boi się wody!!! Ty, nowy, a pływać umiesz?! – zapytał ze śmiechem jeden z żółwi.

- Nie wiem... A co to znaczy? – spytał zakłopotany żółwik.

Wszystkie żółwie zamilkły, a potem wybuchły śmiechem:

- Nie wie! Żółw i nie umie pływać! Ciamajda!

Małemu żółwikowi zrobiło się bardzo smutno. Próbował wyjaśnić, jak trudno było mu odnaleźć rodzeństwo, ale nikt go nie słuchał. Chciał wejść do wody, lecz potykał się ze zmęczenia i głodu. Inne żółwiki wciąż się śmiały, a jemu robiło się coraz bardziej przykro. Zanurzył głowę w wodzie, żeby nie było widać, że płacze. Potem wszedł dalej i dalej. Zaczął płynąć, ale wszyscy go wyprzedzali. Żółwiki ciągle się śmiały i dokuczały mu. Niektóre z nich specjalnie popisywały się swoimi umiejętnościami pływackimi, a żółwik wstydził się, że jest taki niezdarny. Coraz bardziej żałował, że udało mu się dotrzeć nad morze. Czuł się okropnie samotny.

Nagle z wody wychylił się stary żółw:

- Dlaczego śmiejecie się ze swojego braciszka? – spytał surowo.

- Zobacz, dziadku, jak on pływa! Wolno i dziwnie! Ciągle jest ostatni! Boi się i jest taki ślamazarny! – wołały rozbawione żółwiki.

- Niesprawiedliwie go osądzacie. Czy wiecie, ile wysiłku włożył w to, żeby tu dotrzeć? Żaden z was nigdy nie musiał tak długo czołgać się po piasku bez wody i jedzenia. Nie wiecie nawet, jakie to trudne! Zaczęłyście pływać wcześniej niż on i to, że udaje się wam to lepiej, nie jest waszą zasługą. Nie rozumiem, z czego jesteście takie dumne...- zakończył ze smutkiem.

Żółwiki zawstydzone umilkły, a niektóre ćwiczyły nurkowanie, żeby ukryć zmieszanie. Potem powoli podpłynęły do żółwika.

- Przepraszamy, nie gniewaj się. Nie pomyślałyśmy, że twoja droga do wody była taka długa i trudna...

Żółwik popatrzył na swoje rodzeństwo i nieśmiało się uśmiechnął.

- Będę musiał długo ćwiczyć, żeby pływać tak dobrze, jak wy...- wyszeptał.

- To nic!!! Pomożemy ci! – wołały żółwiki. – Zobaczysz, że razem nam się uda!

Żółwik krzyknął z radości i po raz pierwszy chętnie zanurkował.

- Dziękuję! – zawołał po chwili, wynurzając się z wody. – A ja wam za to opowiem, jak wyglądają wydmy...

Elżbieta Janikowska "Bajka o wigilijnej gwiazdce"

I miejsce w konkursie bajkoterapeutycznym w kategorii bajka psychoterapeutyczna

ZASTOSOWANIE BAJKI wg jej autora:

Dzieci bardzo często nie akceptują siebie, chciałyby być zupełnie kimś innym, wydaje im się, że wtedy byłyby szczęśliwe. Bajka pokazuje, że tylko będąc sobą można być szczęśliwym, a to co wydaje się nam szczytem marzeń często jest tylko ułudą.

TEKST BAJKI:

Była sobie mała, wigilijna gwiazdka. Co roku w ten jedyny wieczór wychodziła na niebo i rozbłyskiwała, jak tylko potrafiła najpiękniej. Ale potem, przez dwanaście długich miesięcy musiała czekać, aż znowu przyjdzie wigilia Bożego Narodzenia. Mała gwiazdka wcale nie była z tego zadowolona. Często użalała się nad swoim losem:

- Dlaczego mogę pokazywać się ludziom tylko raz w roku? To naprawdę niesprawiedliwe! Tak bardzo chciałabym być kimś innym…

Pewnego razu, gdy stary, poczciwy księżyc rozgościł się na niebie, mała gwiazdka rozpoczęła swoje narzekania.

- Jaki ty jesteś szczęśliwy, że zawsze o zmierzchu zwiastujesz nadejście nocy!... – chlipała.

Sędziwy staruszek uśmiechał leciutko i pobłażliwie kiwał głową.

- Powiedz mi, w taki razie, kim chciałabyś być, moja mała przyjaciółko? – zapytał nagle.

Gwiazdka wzruszyła ramionami. Nad tym nigdy się nie zastanawiała. Wtem, tuż obok niej, zawirował, zamigotał i poleciał w dół płatek śniegu.

- Już wiem! – klasnęła w dłonie wigilijna gwiazdka – Chciałabym być śnieżynką! Pomyśl tylko, kochany księżycu, jakby to było wspaniale tańczyć w powietrzu, być leciutka niczym mgiełka, wirować na wietrze i lecieć hen, przed siebie, w daleki świat!

Księżyc zastanowił się chwilkę, a potem zwrócił się do gwiazdki:

- Usiądź na moim błyszczącym rogu. Zaraz sama się przekonasz, czy gwiazdki śniegu są naprawdę szczęśliwe…

I poszybowali w dół.

Rzeczywiście, spadające płatki śniegu wyglądały wspaniale! Pchane jakąś nieznaną siłą, odbijały się od siebie, omijały, krążyły, wznosiły w górę, opadały, a w końcu spadały na ziemię i ….. już nie były pięknymi gwiazdkami. Przejeżdżające samochody rozpryskiwały na boki mokre grudy brudnego, czarnego śniegu. Jakiś przechodzień brnąc po kostki w szarej mazi, ze złością narzekał:

- Fe, jaka okropna kasza!

Wigilijna gwiazdka skrzywiła się z niesmakiem. Księżyc uśmiechnął się i zapytał:

- Czy nadal pragniesz być śnieżynką?

- Nie! – gwałtownie zaprzeczyła gwiazdeczka – One wcale nie są szczęśliwe! Taki smutny los czeka każdą z nich. Już za nic w świecie nie chcę być płatkiem śniegu! Chciałabym być na przykład… na przykład…

Gwiazdka przymrużyła oczka i rozglądała się wokoło, jakby czegoś szukała. Nagle jej wzrok padł na błyszczące w oddali fabryczne światełko.

- Ojej! – krzyknęła – Księżycu, zobacz, tam jest coś ciekawego! Tak pięknie błyszczy! Polećmy tam na chwilę, proszę….

Księżyc bez słów spełnił życzenie swojej przyjaciółki. Wkrótce przez maleńkie okienko zaglądali do wnętrza fabryki. Człowiek w specjalnej masce, chroniącej jego oczy, spawał żelazną konstrukcję. Tysiące maleńkich iskierek wytryskiwało spod rąk spawacza.

- Ach…- rozmarzyła się wigilijna gwiazdka – Jakie piękne, maleńkie gwiazdeczki! Chciałabym być jedną z nich…

Tymczasem kolorowe ogniki szybowały w górę, początkowo splątane ze sobą, potem rozpryskiwały się na złociste drobinki, pokrzykiwały coś do siebie, migotały jeszcze przez chwilę i nagle…. znikały. Zupełnie jakby rozpływały się w powietrzu! Księżyc nie zdążył jeszcze o nic zapytać, gdy wigilijna gwiazdka krzyknęła:

- Nie, księżycu, już nic nie mów! Wcale nie chcę być jedną z tych gwiazdeczek!

- Tak też myślałem. – stwierdził spokojnie księżyc. I znowu poszybowali w górę.

- Właściwie, to sama dokładnie nie wiem, kim chciałabym być…- zmartwiła się gwiazdka.

Właśnie przelatywali nad osiedlem domków jednorodzinnych. Mimo, że było już późno, okna wszystkich domów jaśniały w mroku jaskrawymi światełkami. Księżyc zbliżył się do jednego z okien tak, aby jego towarzyszka mogła zajrzeć do środka. Mała wigilijna gwiazdka aż buźkę otworzyła ze zdumienia. W kącie pokoju stało ogromne, zielone drzewko. Wśród jego gałązek czerwieniły się czapeczki krasnoludków, błyszczały pękate bombki, szeleściły kolorowe cukierki. Porozrzucana wata sprawiała wrażenie, że drzewko okryte jest śniegową kołderką. Ale to, co najbardziej urzekło naszą gwiazdkę, znajdowało się na samym jego wierzchołku. Była to duża, błyszcząca, złocista gwiazda. Pyszniła się swym blaskiem, spoglądając na wszystko i wszystkich z góry.

- Już wiem, już wiem! – zapiszczała wigilijna gwiazdka – Księżycu, już wiem, kim naprawdę chciałabym być! Och, gdybym mogła być tą piękną, błyszczącą ozdobą na szczycie choinki! Każdy mógłby mnie oglądać i podziwiać. Jakże byłabym wtedy szczęśliwa…

Ledwie powiedziała te słowa, do pokoju wbiegła gromadka dzieci. Dwie dziewczynki z jasnymi lokami rozrzuconymi na ramiona podskakiwały wesoło, starszy od nich chłopiec z bujną, kruczą czupryną starał się je wyprzedzić, a na samym końcu dreptał ledwie jeszcze trzymający się na nogach berbeć. Popychając się nawzajem i śmiejąc podbiegły w stronę okna. Księżyc i gwiazdka gwałtownie unieśli się w górę.

- Mamo, tato! – usłyszeli nagle cieniutki głosik jednej z dziewczynek – Już jest! Nareszcie jest! Wigilijna gwiazdka świeci, pora zaczynać!

Dzieci z radością wskazywały na migoczącą na niebie gwiazdeczkę, podskakiwały z uciechy i przekomarzały, kto pierwszy ją zauważył. Do pokoju weszła kobieta, fartuchem ocierała mokre ręce. Na choince rozbłysły różnokolorowe lampki. Kobieta zerknęła przez okno.

- Rzeczywiście. – uśmiechnęła się – To wigilijna gwiazdka. Siadamy do stołu!

Księżyc i wigilijna gwiazdka długo jeszcze wpatrywali się w okno. Widzieli, jak matka i ojciec dzielą się ze swymi dziećmi opłatkiem jak składają sobie życzenia, wyciągają spod choinki prezenty. Długo jeszcze brzmiały im w uszach słowa głośno śpiewanej kolędy: “Lulajże, Jezuniu”.

- Wiesz, księżycu… - szepnęła w końcu gwiazdka – Zmieniłam zdanie. Już nie chcę być kimś innym. Pragnę być wigilijną gwiazdką, która zwiastuje ludziom radosną nowinę. Mój czas już się kończy, ale za rok pojawię się znowu…

Poczciwy księżyc nic nie powiedział, tylko z uśmiechem pokiwał swoją starą, sędziwą głową.

Agata Błażejewska (bajka bez tytułu)

II miejsce w konkursie bajkoterapeutycznym w kategorii bajka psychoterapeutyczna

ZASTOSOWANIE BAJKI wg jej autora:

Sytuacja, gdy dziecko jest niedoceniane przez grupę, jest przez nią odrzucane z powodu nieposiadania wyróżniających się zdolności i umiejętności. Bajka ma na celu uświadomienie dziecku, że dla funkcjonowania grupy mają znaczenie również te małe, drobne rzeczy, robione “bez publiczności”, a także to, że każdy posiada swoiste uzdolnienia i predyspozycje.

TEKST BAJKI:

Daleko stąd, gdzieś na południu, tam gdzie góry pną się aż pod niebo, w Słonecznej Dolinie, mieszkały przeróżne zwierzątka. Żyła tam rodzina Niedźwiedzi, Koników, Dziobaków, Bobrów, Lisów. Był samotny Borsuk, Kokoszka prowadząca sklep, Sowa ucząca w szkole i wiele, wiele innych. Życie toczyło się tu powoli i szczęśliwie – dorosłe Zwierzęta pracowały, ich dzieci chodziły do szkoły, a w wolnym czasie bawiły się biegając po lasach i łąkach, których w okolicach było tak wiele.

Nadeszły wakacje. Pewnego dnia, bawiąc się wspólnie, Zwierzątka wpadły na pomysł: “Zróbmy cyrk w naszej Dolinie!” – krzyczały z entuzjazmem. Ze swoim pomysłem udały się do pana Lwa, który za czasów swej młodości występował w najznakomitszych cyrkach świata. Chciały go po prosić o pomoc w zorganizowaniu cyrku.

- Dobrze, pomogę wam – powiedział pan Lew, po tym jak Zwierzątka opowiedziały mu o swoich planach – tylko najpierw powiedzcie mi: co takiego każde z nas umie, co mogłoby pokazać w cyrku?

- Ja pięknie tańczę – powiedział mały Paw, obracając się na jednej nodze i rozkładając wachlarz swoich pięknych piór.

- A ja potrafię grać na mojej trąbie! – krzyknął Słoń i zatrąbił.

- A ja umiem robić różne magiczne sztuczki ze wstążkami i monetami – oświadczył Lisek.

- My świetnie radzimy sobie na wysokich drzewach i moglibyśmy robić popisy na huśtających się drążkach – równocześnie powiedziały dwa Szympansy-bliźniaki.

- Ja bardzo dobrze podrzucam piłkę i potrafię kręcić nią na nosie – dodała Foczka.

- A ja… ja umiem straszliwie warczeć i przeskakiwać przez różne przeszkody – zawarczał Tygrysek.

- A ty, Żabciu? Co takiego potrafisz? – zapytał pan Lew widząc, że Żabka nie odezwała się.

- Tak naprawdę to ja nie wiem… całkiem dobrze rechoczę, uwielbiam szyć, potrafię przyrządzać smaczne potrawy, ale… to nie są rzeczy, którymi można by pochwalić się w cyrku…

- To nic, Żabciu. – pocieszył ją pan Lew – Jest zadanie i dla Ciebie. Będziesz się opiekowała wszystkimi artystami, po prostu zostaniesz dyrektorem naszego cyrku. Do Ciebie należy najważniejsze zadanie – skoro lubisz i potrafisz szyć to będziesz przygotowywała różne stroje dla Zwierzątek. Będziesz im pomagała przygotować się do występów i będziesz pilnowała, kto, kiedy ma wyjść na arenę, dobrze?

- Dobrze! – odpowiedziała Żabka z zachwytem. Bardzo jej się podobała rola, jaką wyznaczył jej pan Lew. Była szczęśliwa, że może uczestniczyć w tej przygodzie. “Może nawet będę gotowała moim przyjaciołom pyszne obiadki?” pomyślała sobie.

- Teraz trzeba się zastanowić, gdzie można zrobić pierwszy występ. Ale to już nie dzisiaj. Wracajcie do domu, bo rodzice będą się martwić. Spotkamy się jutro i pójdziemy poszukać miejsca na cyrkowy namiot.

Wszyscy spotkali się następnego dnia. Nie musieli długo szukać. Nieopodal szkoły znaleźli ogromną, piękną łąkę.

- Myślę, że to doskonałe miejsce na nasz cyrk – powiedział Lew.

- Tylko skąd weźmiemy taki duży namiot? – złapały się za głowę Szympansy.

- Ja mogę uszyć… - cichutko zaproponowała Żabcia.

- To świetnie! W taki razie można już zacząć przygotowywać program artystyczny – powiedział śmiejąc się pan Lew.

Przygotowania ruszyły całą parą. Nie zajęły one Zwierzątkom zbyt wiele czasu, bo każde z nich tak bardzo chciało już występować, że poświęcało na próby całe dnie. Kiedy Żabcia skończyła szyć namiot, wszyscy wspólnymi siłami rozłożyli go na łące, a następnie roznieśli wszystkim mieszkańcom Słonecznej Doliny zaproszenia na występ, który miał się odbyć następnego dnia wieczorem. Wszystkie Zwierzątka bardzo się cieszyły na myśl o popisach przed publicznością. Żabcia też się cieszyła, że pomysł z cyrkiem się udał. Uszyła artystom przepiękne, kolorowe stroje, dla każdego inny. Pomyślała też o niespodziance dla wszystkich – przygotowała różne łakocie, którymi chciała poczęstować swoich przyjaciół po pierwszym występie.

Im bliżej był wieczór, tym bardziej wszystkie Zwierzątka odczuwały tremę. Denerwowały się i martwiły, czy wszystko pójdzie według planu. Bały się, że coś może im nie wyjść i publiczność będzie się śmiała. Żabcia również się martwiła, ale starała się uspokoić artystów. Podchodziła do każdego i mówiła, że wszystko na pewno się uda. Dodawała im w ten sposób odwagi. Pomogła wszystkim w przebieraniu się w przepiękne stroje. Wszyscy byli już gotowi. Cyrk pękał w szwach od nadmiaru widzów. Jako pierwszy na arenę wyszedł Paw – zatańczył z wdziękiem wachlując swoimi mieniącymi się piórami. Ukłonił się na koniec i przywitał publiczność. Po nim swoimi sztuczkami popisywał się Lisek – sprawiał, że z jednej wstążki robiły się dwie, że monety znikały w jego łapkach, a z kapelusza wylatywały gołębie. Widzowie byli zachwyceni! Foczka bardzo dobrze poradziła sobie z odbijaniem piłki płetwami i głową, i kręceniem nią na nosie. Później był jeszcze Słoń, który uraczył wszystkich utworami wykonanymi na swoje trąbie, Tygrysek, który przeskakiwał przez przeróżne przeszkody i obręcze, a na koniec Szympansy dały wspaniały popis na drążkach – nad publicznością! To był prawdziwy sukces! Wszystkie Zwierzątka były bardzo szczęśliwie. Żabcia po występie zaprosiła je na poczęstunek, który przygotowała.

- Myślę, że możemy ruszyć z naszym cyrkiem w trasę – powiedział pan Lew przełykając kolejny kawałek ciasta upieczonego przez Żabcię.

- Hurra! – krzyknęły uradowane tym pomysłem Zwierzątka.

I wyjechali ze Słonecznej Doliny. Jeździli po miastach, miasteczkach i wsiach, wszędzie byli przyjmowali bardzo ciepło, a na trybunach nigdy nie brakowało chętnych do oglądania wyczynów Zwierzątek. Dlatego występowały całymi dniami – wstawały wcześnie rano i późno chodziły spać. To były bardzo pracowite wakacje. Żabcia też miała dużo pracy – często wstawała wcześniej niż inni, żeby przygotować dla wszystkich śniadanie. Chciała, żeby mieli siły na występy, dlatego też zawsze gotowała im pyszne obiadki. Przesiadywała do późnych godzin nocnych szyjąc i reperując ich stroje. Zawsze była w szatni i pocieszała stremowanych artystów przed wyjściem na scenę, mówiła każdemu, kiedy jest jego kolej na wyjście na arenę. Jednym słowem – robiła dla cyrku bardzo dużo, jednak patrząc na swoich przyjaciół występujących przed publicznością, myślała: “oni są naprawdę niesamowici! Publiczność ich kocha i uwielbia patrzeć na ich popisy. Gdyby nie to, że potrafią robić takie rzeczy, nasz cyrk nigdy by nie powstał i nie przeżylibyśmy tylu wspaniałych przygód. A ja co tu robię? Nic, a nic – ciągle tylko szyję, albo gotuję… pan Lew mówił, że to ważna rola, ale ja mam wrażenie, że to bez sensu … równie dobrze mogłoby mnie tu nie być…”. Takie smutne myśli nie opuszczały Żabci przez cały dzień. W ogóle nie mogła się skupić na tym, co robiła. Przez to przesoliła zupę i nawet tego nie zauważyła.

Kiedy jej przyjaciele skończyli występ, zaprosiła ich na obiad.

- Bleeee, jak ta zupa okropnie smakuje! – krzyknął Lisek.

- Fuuuu, rzeczywiście – dodał Paw – Żabciu, skoro całymi dniami nic nie robisz, to mogłabyś się postarać ugotować dobry obiad!

- Przecież wiesz, że my ciężko pracujemy i zasługujemy na porządny posiłek, żeby móc odzyskać siły! – dorzucił swoje pretensje Tygrysek.

To przebrało miarkę. Żabci zrobiło się bardzo przykro. “A więc jest tak jak myślałam – nie jestem tutaj potrzebna, nic tak naprawdę nie robię dla naszego cyrku. Tak, to bez sensu, żebym tu dłużej została. Jeszcze dziś stąd wyjadę”. Jak pomyślała, tak zrobiła. Wsiadła na swój rower i odjechała.

A jeszcze tego samego dnia naszych artystów czekał bardzo ważny występ. Wszyscy tak bardzo byli tym przejęci, że nikt nawet nie zauważył nieobecności Żabci. Dopiero w szatni, przed występem, ale nie było już czasu na poszukiwania – zaraz musieli zacząć! Zwierzątka przebrały się w swoje stroje i czekały. Nikt nie wiedział, kiedy jest jego kolej. Foczce odpadł guzik od sukienki, Słoniowi rozpruły się spodnie, a Pawiowi nie miał kto ułożyć piór. Sytuacja nie wyglądała wesoło. Do tego jeszcze wszyscy czuli się tak strasznie stremowani!

Jak zawsze na arenę pierwszy wyszedł Pawik. Podczas gdy tańczył i wachlował swoimi nieułożonymi piórami, na scenę wpadł Lisek (myślał, że to już jego kolej) i zderzył się z tańczącym Pawiem. Na pomoc ruszył Słoń, ale w biegu jego spodnie rozpruły się do końca i plątały się mu pod nogami tak, że co chwilę się potykał i przewracał. Sytuację chciały uratować Szympansy – swoimi akrobacjami na wysokości próbowały odwrócić uwagę publiczności od tego, co działo się na arenie. Ale niestety – bez zjedzenia kolacji (nie miał jej kto przygotować) jedyną rzeczą, na jaką miały siłę, to zwykłe huśtanie się na drążkach. Tygryskowi też nie za dobrze poszło z jego przeszkodami, a Foczka tak się przestraszyła tego, że nikomu nic nie wychodzi, że w ogóle nie wyszła na arenę. Publiczność się śmiała, ale to nie był przyjemny śmiech.

Po wszystkim Zwierzątka zeszły z areny, a w szatni czekał na nich pan Lew.

- Co się z wami dzisiaj stało? Gdzie jest Żabcia? – zapytał zatroskany pan Lew.

Wszystkie Zwierzątka ze wstydu spuściły wzrok. Uświadomiły sobie właśnie, że to po tym, co powiedziały przy obiedzie, Żabcia zniknęła.

- Chyba byliśmy dla Żabci bardzo niesprawiedliwi. Powiedzieliśmy, że nic nie robi całymi dniami, choć to przecież nieprawda. Dzisiejsze wieczorne przedstawienie właśnie to pokazało – powiedział zawstydzony Tygrysek.

- Tak, bardzo potrzebujemy, żeby Żabcia była z nami. Żeby szyła nam stroje, mówiła kto kiedy ma wyjść na arenę… żeby nam dodawała odwagi i gotowała pyszne posiłki! – dodał Słoń.

- Hmmm… – powiedział pan Lew – Myślę, że dobrze by było, żebyście to samo powiedzieli Żabci. Chodźmy jej poszukać!

I poszli jej szukać. Znaleźli ją niedaleko cyrku. Siedziała smutna nad strumykiem i moczyła nogi w lodowatej wodzie. Bardzo się zdziwiła, kiedy zobaczyła swoich przyjaciół biegnących w jej stronę.

- Żabciu, Żabciu! Tak bardzo Cię przepraszamy! Dziś wieczorem zrozumieliśmy jak wiele przez cały czas dla nas robiłaś. Cyrk nie może bez Ciebie istnieć! – mówiły chórem Zwierzątka.

Żabcia poczuła się bardzo szczęśliwa i doceniona. “Więc jednak nie miałam racji uważając, że to, co robię w cyrku jest bez sensu” pomyślała pocieszona Żabcia.

Wakacje dobiegały końca. Nadszedł czas, aby Zwierzątka wróciły do Słonecznej Doliny. Smutno im było na myśl o tym, że to już koniec występów, dlatego na pożegnanie postanowiły zrobić jeszcze jeden pokaz w rodzinnej miejscowości. Wszyscy mieszkańcy Słonecznej Doliny zostali zaproszeni.

Występ dobrze się zapowiadał. I rzeczywiście – Zwierzątka dały wspaniały popis! To był naprawdę piękny występ na zakończenie działalności cyrku. Wszyscy artyści z uśmiechem na twarzy kłaniali się widzom, aż nagle poprosili o ciszę. Tygrysek wyszedł na przód i powiedział:

- Wszyscy jesteśmy bardzo szczęśliwi, że nasz cyrk dostarczył Państwu tyle radości. Naprawdę wspaniale było występować przed tak cudowną widownią. Ale jest wśród nas jeszcze jedna osoba, która zasługuje na jeszcze większe brawa niż my – to Żabcia, nasza przyjaciółka i dyrektor naszego cyrku. Bardzo prosimy o gorące brawa dla niej, bez jej pracy na zapleczu cyrku, nigdy nie odnieślibyśmy takiego sukcesu.

Żabcia wyszła na arenę i została nagrodzona gromkimi oklaskami. Czuła się taka ważna! Cieszyła się, że przyjaciele docenili jej pracę. Teraz już nie miała wątpliwości, że to, co robiła dla cyrku miało dla innych znaczenie.

I tak to już jest, że najczęściej najważniejsze są te zwyczajne i proste rzeczy, które ktoś robi po cichu i bez publiczności.

Dorota Kurpińska "O igle co się zastrzyków bała"

II miejsce w konkursie bajkoterapeutycznym w kategorii bajka psychoterapeutyczna

ZASTOSOWANIE BAJKI wg jej autora:

Bajka może pomóc dziecku oswoić lęk przed zastrzykami

TEKST BAJKI:

Jaś jak co rano usłyszał głos mamy, która wabiła go do kuchni na poranne kakao. To był rytuał. Podobnie jak to, że na sam dźwięk jej głosu Jaś podrywał się z łóżka, bo wiedział, że to oznacza: po pierwsze początek dnia, po drugie – rychłe wyjście do przedszkola, które przecież tak lubił, a po trzecie...spotkanie z Kacprem, który miał zawsze tak zwariowane pomysły. Ale dzisiaj coś jednak było nie tak. Jaś jakby nie do końca cieszył się z tych trzech cudowności. Odkrył nawet, że nie ma za bardzo siły wyskoczyć z łóżka. Mama najwyraźniej też zniecierpliwiła się długim oczekiwaniem i delikatnie uchyliła drzwi do pokoju.

- Jasio, kochanie. Nie słyszałeś jak cię wołałam? Kakao już czeka – uśmiechnęła się mama jak zwykle najpiękniej. Pochyliła się przy tym nad Jasiem i jakoś tak dziwnie zmarszczyła czoło.

- Kotku, czy ty dobrze się czujesz? - jej uśmiech zmieszał się z troską. - Chyba masz gorączkę powiedziała, dotykając rozgrzanego czoła Jasia i bacznie wpatrując się w jego szkliste oczy.

- Nie, mamusiu, na pewno nie – jakoś zbyt szybko zaprzeczył Jaś. Bardzo mu zależało na przedszkolu – przecież Kacper ma dzisiaj przynieść tego robota, któremu ruszają się ręce.

- Tylko jakoś tam brakło mi siły – dodał już trochę markotnie, spuszczając wzrok pod naporem świdrujących i wszystkowiedzących oczu mamy.

- Trudno kochanie, zaraz zadzwonię do naszej cioci “doktor” i wybierzemy się do niej z wizytą.

- Ale mamo, ja muszę iść do przedszkola, ja muszę! Kacper miał przynieść swojego robota i nam go zadementować!

- Jasiu, chyba zademonstrować, czyli pokazać – uśmiech na twarzy mamy znów zabłysnął na moment – Kotku, pojedziemy do cioci, do przychodni, żeby sprawdzić czy wszystko z tobą w porządku. Potem zdecydujemy, czy pójdziesz do przedszkola, dobrze?

Nie było rady. Mamie nie można się sprzeciwiać. Jest taka uparta. Jak sobie coś postanowi, to tak musi być. Zupełnie jak dziecko – pomyślał Jasio.

W przychodni jak zwykle Jaś zajął się misternym układaniem klocków w poczekalni. Miał nawet towarzysza niedoli, który w kolorowych pudłach wyszukiwał dla niego kolejnych klocków niezbędnych do skończenia konstrukcji. Od czasu do czasu pokichiwał i kaszlał pod nosem, ale uśmiechał się przy zabawie jakby nigdy nic. Mama wyrwała Jasia dokładnie w momencie ustawiania ostatniego ramienia wiatraka...prawie udało mu się skończyć. Weszli do gabinetu. Jaś i tutaj znalazł sobie zajęcie i z niezwykłą uwagą segregował kolorowe naklejki do kilku pojemniczków. Od czasu do czasu dochodziły tylko do niego skrawki rozmowy mamy z ciocią “doktor”. Coś o lekarstwach i jakiś zastrzykach. Jaś raz nawet zainteresował się i zapytał:

- Mamo, a co to jest zastrzyk?

Mama jakoś nie kwapiła się z odpowiedzią, więc ciocia “doktor” wyręczyła ją i powiedziała, że zastrzyk to taka para igły ze strzykawką, która jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki leczy dzieci.

Jaś zastanowił się chwilkę, ale potem chyba uznał, że jego to nie dotyczy, więc wrócił do zabawy naklejkami.

Po powrocie do domu mama wyciągnęła z torebki plik karteczek zapisanych drobnym maczkiem. Usiadła w fotelu, a Jasia posadziła sobie na kolanach.

- I co, teraz już możemy jechać do przedszkola? Kacper i robot czekają – Jaś wykrzywił buźkę w błagalnym grymasie.

- Jasiu kochanie, niestety nie możesz dzisiaj pójść do przedszkola. Ani dziś , ani jutro. Jesteś chory i nie możemy narażać twoich kolegów na to, że oni też zachorują. Rozumiesz?

Jaś najwidoczniej nie był zadowolony z takiej odpowiedzi, bo mama na widok jego zasmuconej miny przytuliła go mocniej i pocałowała w czoło. Nadal było gorące.

- Wiem, że to zrozumiesz. Musisz przez kilka dni zostać w domu. Ale mam pewien plan popatrzyła spod ciemnej grzywki na lekko zaciekawionego Jasia. - Jak tylko poczujesz się trochę lepiej, będziemy mogli zaprosić do nas Kacpra ze swoim robotem. Zadzwonię do mamy Kacpra i zaproszę ich razem.

- Tak, tak, tak – przerwał jej Jaś z niepohamowaną radością. - Zadzwoń, zaproś, teraz, teraz!!!

- Spokojnie, kochanie. Nie tak prędko. Teraz jesteś jeszcze chory. A żeby wyzdrowieć i poczuć się lepiej musisz dostać lekarstwa. A żeby lekarstwa szybciej podziałały, będziesz musiał przez kilka dni dostawać zastrzyki.

Jaś zmarszczył czoło na moment. Zastrzyki. Już gdzieś to słyszał. Hmmm. Tak, to coś o tej dziwnej parze. Igła i coś tam jeszcze.

- A jak to się połyka?

Mama z trudem opanowała śmiech.

- Jasiu, zastrzyków się nie połyka. Umówiłam się z ciocią “doktor”, że codziennie będzie do nas przychodzić pani Hania i to ona będzie ci robić zastrzyk.

- Robić zastrzyk? - powtórzył Jaś już z mniejszym entuzjazmem.

- Chyba muszę ci to wytłumaczyć. - mama poprawiła Jasia na kolanach – Zastrzyki nie są bardzo przyjemne. Nie każde dziecko musi je lubić i wiesz one o tym wiedzą. Dlatego przed każdą wizytą u dziecka strasznie się boją, czy dziecko będzie na ich widok płakać. A płaczu zastrzyki nie lubią najbardziej.

Mama chyba dostrzegła, że Jaś jest zmęczony tą nagłą porcją wiedzy i musi sobie wszystko przemyśleć.

- Połóż się tymczasem w swoim łóżeczku. Ja zrobię ci ciepłej herbaty i poczytam tę historię o smokach, chcesz?

- O taaaaak – odparł sennie Jaś.

Wtulił się w miękki kocyk i podczas gdy mama krzątała się w kuchni, obmyślał sprawę zastrzyków. Tylko jego powieki robiły się coraz cięższe i cięższe. I już właśnie miał zasnąć, gdy przy drzwiach rozległ się dzwonek.

- Dzień dobry pani Haniu. Jaś właśnie położył się na chwilkę. Może napije się pani najpierw herbaty? - mama przywitała kogoś w przedpokoju.

- A bardzo proszę, biegam tak od rana i kubek herbaty dobrze mi zrobi – Jaś usłyszał rezolutny głos kobiety. Pewnie to ta pani od zastrzyków – zdążył jeszcze pomyśleć Jaś.

Potem obie zniknęły w kuchni, a Jaś mógł powrócić do swoich myśli. Nagle Jaś usłyszał z początku cichy potem coraz bardziej zawodzący szloch. Był pewien, że dochodzi z przedpokoju, który przed chwilą opuściły mama z panią Hanią. Naraz szloch przerodził się w tak okropne zawodzenie, że nie sposób było, żeby kobiety w kuchni go nie usłyszały. A jednak nikt, zupełnie nikt na niego nie reagował. Jaś wysunął się więc spod koca i powoli, bardzo powoli podszedł do drzwi swojego pokoju, wychylił głowę do przedpokoju. Oprócz kilku par butów, stał w nim jedynie czarny, nieco zniszczony kuferek lekarski (widział taki kiedyś u cioci “doktor”). Poza tym nikogo, kto mógłby tak płakać.

- To dziwne – pomyślał Jaś – mógłbym przysiąc, że ten płacz dochodzi z kuferka. Nawet się trochę trzęsie.

Jaś nie zastanawiał się długo. Podreptał do kuferka, uchylił go delikatnie i powoli zajrzał do środka.

Płacz na moment przycichł, ale potem jakby powrócił ze zdwojoną siłą.

- Ciiiiiii, cicho – zasyczał Jaś do środka kuferka – przestań tak płakać.

Dopiero teraz dostrzegł na dnie kuferka malutką, cieniutką igłę, która trzęsła się okrutnie i przytulała się raz po raz do stojącej obok rurki. Wydawało się jakby ta nieco tylko grubsza i wyższa przezroczysta rurka pocieszała maleńką towarzyszkę z kuferka.

- Dlaczego robicie tyle hałasu i w ogóle kim wy jesteście? - zapytał Jaś strojąc srogą minę.

- Jestem strzykawka, a to jest igła, i przyszłyśmy tutaj na zastrzyk – odrzekła rurka, a igła znów zaczęła zawodzić. Trzęsła się przy tym tak okropnie, że cały kuferek trząsł się razem z nią.

- Ale dlaczego ona tak płacze – Jaś nie dawał za wygraną.

- Wiesz, to z emocji. Od naszych sióstr, które były już u innych dzieci słyszałyśmy opowieści jak wyglądają zastrzyki u dzieci. One nas nie lubią, nikt nas nie lubi. Dzieci płaczą na nasz widok i nie chcą nas... boją się nas - strzykawka też jakby zaczynała się rozklejać, więc Jaś szybko zapytał:

- Ale dlaczego? Ciocia “doktor” mówiła mi dzisiaj coś o was, ale nie do końca rozumiem, dlaczego nikt was nie lubi. Czego tu się bać, przecież jesteście takie małe – Jasiowi żal się zrobiło obu.

- No właśnie nie wiemy dlaczego – odezwała się wreszcie igła – Jak tylko pani Hania zakłada mnie na strzykawkę i zanurza w lekarstwie, dzieci zaczynają tak przeraźliwie płakać, że ja już na samą myśl o płaczu zaczynam się trząść. I wtedy jest jeszcze gorzej, bo trudno nam zrobić zastrzyk. - igła znów zaczęła łkać.

Jaś pomyślał przez moment i podjął decyzję.

- Zaraz, zaraz. Przestańcie. Przecież dzisiaj przyszłyście na zastrzyk do mnie, tak?

- No tak – igła i strzykawka odpowiedziały niepewnie razem.

- No, a ja nie płaczę na wasz widok, tak?

- Noo, tak – igła ze strzykawką patrzyły to na siebie to znów na Jasia, który mówił dalej.

- Przestańcie więc się mazać – tak mówi do mnie mama, gdy zaczynam płakać bez powodu – i posłuchajcie. Ja się was nie boję. A to do mnie przyszła pani Hania z zastrzykiem. I wcale nie chce mi się płakać na wasz widok. No chyba, że z żalu nad wami. Ale się powstrzymam, bo nie chcę byście znów zaczęły wydzierać się tak okrutnie. Poza tym chce mi się spać i nie chcę żeby mi ktoś przeszkadzał. - stanowczo powiedział Jasio – Nawet Zuzia z mojej grupy nie płacze tak głośno jak wy. Tego nie da się znieść – dodał jeszcze na zakończenie.

I poczłapał sennie do swego łóżeczka. Po drodze jeszcze przemknęła mu przez głowę myśl, że swoją drogą coś nie tak, żeby dziecko musiało uspokajać innych, podczas gdy dwie dorosłe osoby spokojnie gwarzą sobie w kuchni. Odszedł zostawiając zdziwioną igłę i jeszcze bardziej zdumioną strzykawkę w kuferku. Obie milczały.

...

Gdy znów się obudził zobaczył nad sobą dwie twarze kobiet. Jedna była mamą, druga..pewnie panią Hanią, bo w ręce trzymała strzykawkę z igłą. Poznał je od razu. Nie słyszał jednak tym razem żadnego płaczu.

- Kochanie, pani Hania przyszła na zastrzyk. Nic się nie bój – powiedziała mama spokojnie.

- Wiem, wiem, przecież wiem, że one nie mogą się mnie bać. Nie będę więc płakał – tymi słowami zwróciła się jakby do strzykawki i igły.

Mama z panią Hanią wydawały się trochę zaskoczone, ale nie dały na długo po sobie tego poznać. Pani Hania pochyliła się tylko nad Jasiem i po chwili powiedziała:

- Już po wszystkim. Byłeś Jasiu bardzo dzielny.

- Wy też – Jaś uśmiechnął się do strzykawki i igły. I mógłby przysiąc, że przez moment zobaczył nieśmiały uśmiech na jednej i drugiej.

Tylko mama przyglądała się baczniej Jasiowi i znów położyła rękę na jego czole. Uśmiechnęła się potem i dodała:

- Naprawdę dzielny jesteś Jasiu. Teraz spróbuj zasnąć, a ja odprowadzę panią Hanię do drzwi.

Jaś jeszcze przez moment wspominał rozmowę z igłą i strzykawką, i nadal dziwił się, dlaczego dzieci tak płaczą na ich widok. Przecież one są takie małe...

"Czarownica i straszne strachy"

ZASTOSOWANIE BAJKI wg jej autora: Bajka może być pomocna w przełamywaniu strachu dziecka przed ciemnością. Pomoże też w tłumaczeniu dzieciom, że większość lęków jest tworem ich wyobraźni i mogą sobie łatwo z nimi poradzić.

Tekst bajki:

Zupełnie niedawno niedaleko stąd, może nawet na tej samej ulicy, przy której stoi wasz dom, mieszkał sobie chłopiec o imieniu Staś. Był bardzo, bardzo odważny. Nie bał się szybko jeździć na rowerze. Potrafił wspinać się na najwyższe drzewa. A gdy pluszowy miś małej Alicji wpadł do wielkiej kałuży przed domem, Staś go wyciągnął i uratował. Wszystkie dzieci uważały, że jest najodważniejszy na świecie. Prawie tak samo odważny, jak tata Krzysia, który jest pilotem samolotu. Nikt na podwórku nie wiedział, że Staś bardzo boi się... ciemności. Gdy mama kładła go spać, zawsze prosił: - Zostań ze mną dopóki nie zasnę.

Bo wiedział, że wszystkie strachy boją się mamy i dopóki ona będzie w pokoju nie wyjdą spod dywanu, zza kaloryfera i nie wskoczą znienacka przez uchylony lufcik wprost do jego łóżka.

- I nie gaś światła mamusiu – przypominał jeszcze na wszelki wypadek. – I zostaw otwarte drzwi.

Pewnej nocy Staś obudził się. W pokoju nie było mamy, a lampka była zgaszona. Chłopiec ze strachu schował głowę pod poduszkę. Być może leżałby tak aż do rana, ale nagle usłyszał wesoły głos:

- Halo, halo! Co tam słychać pod poduszką?

Wyjrzał ostrożnie ze swojej kryjówki i rozejrzał się po pokoju. Zobaczył, że w fotelu na biegunach siedzi jakaś pani.

- Kto ty jesteś? – zapytał przestraszony.

- Mam na imię Matylda – odpowiedziała tajemnicza postać.

- Czy jesteś czarownicą? – dopytywał się Staś.

- Chwileczkę – Matylda zastanowiła się. – Nie, chyba jednak nie jestem czarownicą.

- Szkoda... – westchnął chłopiec.

- A do czego potrzebna ci jest czarownica? – dopytywała się pani, która nie była czarownicą.

- Poprosiłbym ją, żeby wypowiedziała zaklęcie, po którym wszystkie straszne strachy z mojego pokoju uciekną na zawsze – wyszeptał Staś. W tym samym momencie coś zaskrzypiało. Chłopiec pisnął: - Ratunku! To na pewno potwór, który mnie zaraz zje – i znowu schował się pod kołdrę.

Gdy po chwili odważył się wyjrzeć ostrożnie zobaczył, że Matylda stoi przy oknie.

- Nie bój się i podejdź tu – powiedziała. A gdy Staś stanął obok niej powiedziała: - Nie ma żadnego potwora. To tylko stare skrzypiące okno. Nie musisz się już bać.

- Może i tak – zgodził się niechętnie chłopiec. – Ale w szafie na pewno mieszka jakiś duch, który co noc stuka przeraźliwie.

Matylda podeszła do szafy i ku przerażeniu Stasia uchyliła ją szeroko. Ze środka wyskoczył... Nie, wcale nie duch, tylko mały kotek.

- Widzisz – roześmiała się Matylda. – To kiciuś stukał, bo bawił się w szafie twoimi butami. Czy w tym pokoju są jeszcze jakieś straszne strachy, czy rozprawiłam się już ze wszystkimi?

- Jest jeszcze jeden tam – Staś pokazał ręką za okno. – To musi być wilkołak, bo oczy mu się świecą w ciemności.

Matylda ku przerażeniu Stasia podeszła do okna i rozchyliła zasłony.

- Aaaaa – krzyknął przerażony chłopiec, bo nagle wilkołak znalazł się tuż, tuż...

- Otwórz oczy i spójrz – poprosiła Matylda.

Staś uchylił jedno oko. A ponieważ nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył, natychmiast otworzył również drugie oko. Po wilkołaku nie było śladu, a za oknem dwa neony oświetlały wielką reklamę na sąsiednim domu.

- Teraz na pewno nie ma tu już żadnych strasznych strachów. – powiedziała Matylda i okryła Stasia kołdrą.

- Ale, co ja zrobię, jak się znowu pojawią – przestraszył się Staś.

- Zrobisz to, co ja dzisiaj – odpowiedziała Matylda. – Sprawdzisz, co cię przestraszyło. Zapamiętaj: najbardziej boimy się tego, czego nie znamy. – odpowiedziała Matylda i znikła. W tym samym momencie Staś obudził się we własnym łóżku. Za oknem był już ranek. Chłopiec zerwał się na równe nogi i popędził do kuchni.

- Mamo, mamo – musiał koniecznie opowiedzieć komuś, co mu się przytrafiło. – W nocy...

Nagle zamilkł, bo obok mamy w kuchni zobaczył Matyldę.

- Przywitaj się Stasiu – powiedziała mama. – To moja przyjaciółka z czasów, gdy byłam taka mała jak ty. Teraz jest lekarzem.

Ale Staś i tak wiedział, że tajemnicza pani musi być czarownicą. Znała przecież zaklęcia, którymi przepędziła wszystkie straszne strachy z jego pokoju.

Elżbieta Janikowska "Stracholubek"

ZASTOSOWANIE BAJKI wg jej autora:

Jestem nauczycielem kształcenia zintegrowanego i często spotykam się z sytuacją, w której dziecko nie chce ćwiczyć na lekcji wychowania fizycznego, bo odczuwa paniczny lęk przed wykonaniem jakiegoś ćwiczenia. Bardzo często jest to lęk przed przyborami gimnastycznymi. Bajka może pomóc zrozumieć dzieciom, że często ten strach jest tylko wytworem ich wyobraźni a wykonanie ćwiczenia nie sprawi im najmniejszej trudności.

Małgosia bardzo lubiła gimnastykę. Uwielbiała zabawy ze śpiewem, rzuty woreczkami do kosza czy czworakowanie. Nie mogła się doczekać lekcji wychowania fizycznego, to były jej ulubione zajęcia.

Pewnego dnia pani przyniosła na lekcje dwa drewniane płotki.

- Niedługo będą zawody. – powiedziała – Jedną z konkurencji będzie skok przez płotek. Musimy solidnie się przygotować.

Wszyscy bardzo się ucieszyli. Najgłośniej krzyczeli chłopcy:

- Super! Pokonamy wszystkich! Płotki to dla nas pestka!

I zaczęły się skoki przez płotki. Krzyś przeskoczył jak prawdziwy sportowiec, Marta trochę zaczepiła jedną nóżką, ale jakoś sobie poradziła, później skakał Maciek – on również nie miał kłopotu z pokonaniem płotka.

Wreszcie przyszła kolej na Małgosię. Dziewczynka zaczęła biec przed siebie w kierunku przeszkody i już, już miała podnieść wysoko w górę nóżkę, żeby przeskoczyć, kiedy nagle wydało się jej, że przed nią stoi nie drewniany płotek, lecz wielka, stroma góra. W żaden sposób nie uda się jej pokonać. Małgosia gwałtownie zwolniła, ale było już za późno, wpadła z impetem na stojącą przeszkodę, płotek przewrócił się, a dziewczynka razem z nim.

- Cha, cha, cha ! – rozległy się śmiechy – Ale łamaga! Takiego niskiego płotka nie potrafi przeskoczyć!

Małgosia leżała na podłodze i chociaż za bardzo się nie potłukła z jej oczu popłynęły łzy. Było jej wstyd, że dzieci śmieją się z niej, że wszyscy jakoś sobie poradzili, a ona wyłożyła się jak długa na podłogę.

- Co się stało?! – podbiegła do niej przerażona pani – Boli cię coś?

- Taaakkk… - skłamała dziewczynka – Chyba skręciłam nogę…

Ola i Madzia pomogły Małgosi dojść do pokoju pani pielęgniarki. Dziewczynka ciągnęła nogę za sobą, jakby rzeczywiście bardzo ja bolała.

Pani pielęgniarka pokręciła głową:

- Aż tak cię boli? Może zadzwonimy po pogotowie…

- Nie! - przestraszyła Małgosia – Już prawie nie boli!

Posiedziała trochę z okładem lodu na nodze i kiedy wróciła do klasy było już po lekcji wychowania fizycznego.

Następnego dnia był piątek, a w tym dniu dzieci nie miały w planie gimnastyki, więc Małgosia odetchnęła z ulgą. Już nie czekała na te lekcje z utęsknieniem. Bała się, że pani znowu każe skakać przez płotki.

Ale w poniedziałek dziewczynka musiała stawić czoła kolejnej lekcji wychowania fizycznego.

- Mamo! – poprosiła rano – Napisz mi zwolnienie z wuefu. Trochę boli mnie gardło…

Mama z niepokojem sprawdziła czoło Małgosi, czy przypadkiem nie ma temperatury i nie zaczyna się jakaś angina, ale ponieważ nic na to nie wskazywało, po prostu napisała karteczkę ze zwolnieniem.

Następnego dnia znowu był wuef i znowu Małgosia poprosiła mamę o zwolnienie.

- Chyba po lekcjach przejdziemy się do przychodni. – zdenerwowała się mama – Już drugi dzień boli cię gardło. Może to jakaś infekcja?

- Nie, nie, mamo – krzyknęła Małgosia – To tylko zwykły katar… Nic mi nie będzie…

Na następnej lekcji gimnastyki nie mogła już wykręcić się od ćwiczeń. Na szczęście okazało się, że tym razem będzie aerobic. Małgosia była wniebowzięta. Ćwiczyła tak solidnie i wytrwale, że pani ją pochwaliła i kazała przygotować ćwiczenia przy muzyce na następną gimnastykę. Wszystkie dzieci po lekcji podchodziły do dziewczynki i mówiły:

- Ale ty to masz szczęście! Na następnym wuefie zastąpisz panią!

A Małgosia rosła z dumy i ze szczęścia.

Po lekcjach dziewczynka wybrała się do parku na spacer ze swoim pieskiem – małym kundelkiem Rafikiem. Rafik bardzo lubił obwąchiwać wszystkie zakamarki po drodze, zaglądać w każdy kącik. Małgosia bała się, żeby piesek jej nie uciekł, więc prowadziła go na smyczy. Przechodzili właśnie koło sklepu z zabawkami i na wystawie dziewczynka zobaczyła wspaniały domek dla lalek. Przystanęła przed wystawą, choć Rafik próbował zmusić ją szarpaniem za smycz, aby iść dalej.

- Może poprosiłabym Świętego Mikołaja, żeby przyniósł mi taki domek na gwiazdkę? – pomyślała Małgosia – Jakby to było wspaniale gdyby moje lalki mogły w nim zamieszkać…

W tej chwili Rafik szarpnął mocniej za smycz, wyrwał ją z rąk Małgosi i pobiegł przed siebie.

- Rafik! Wracaj! – krzyknęła przerażona dziewczynka i rzuciła się w pogoń za swym ulubieńcem.

Ale piesek ani myślał się zatrzymać. Biegł przed siebie ile tchu w łapkach, tylko kosmate uszy trzęsły mu się na wszystkie strony. Minął przystanek, kiosk, mostek i skręcił w stronę rzeki. Małgosia biegła za nim, wciąż krzycząc głośno:

- Rafik! Rafik!

Nagle piesek wyskoczył w górę i jednym skokiem pokonał murek, który był na jego drodze. Małgosia nie zastanawiając się ani chwili wyskoczyła w górę, a kiedy była już po drugiej stronie murku szybko chwyciła smycz Rafika. Udało się, piesek był bezpieczny. Dziewczynka odetchnęła z ulgą i otarła dłonią spocone czoło.

Nagle:

- Buuu! Buuuu… - usłyszała za sobą cieniutki głosik.

Odwróciła się i zobaczyła siedzącego na murku małego skrzata. Włoski miał potargane, jakby nigdy w życiu nie używał grzebienia, ubrany był a zielony serdaczek i szerokie spodenki.

- Kim jesteś? – zainteresowała się Małgosia, bo po raz pierwszy w życiu zobaczyła kogoś takiego – I dlaczego płaczesz?

Mały skrzat wytarł rękawem nosek i wybąkał:

- Jestem Stracholubek. Mieszkałem sobie spokojnie za twoim kołnierzem od czasu, kiedy przestraszyłaś się skoku przez plotek…Tak mi tam dobrze było… A dzisiaj, proszę, przeskoczyłaś murek zupełnie bez odrobiny lęku, chociaż jest on dużo wyższy od tego płotka w szkole. Już nie będę mógł mieszkać za twoim kołnierzykiem! Buuuu!

Małgosia popatrzyła na murek i z przerażeniem stwierdziła, że murek rzeczywiście jest o wiele wyższy od płotka, a ona przed chwilą przeskoczyła go, jakby był niewielkim progiem. I nawet się ani trochę nie bała. Kiedy po raz kolejny spojrzała na murek zauważyła, że zniknął też Stracholubek, tak jak jej lęk przed skokami.

Na następnej lekcji gimnastyki Małgosia sama poprosiła panią o skoki przez płotki. Pani wprawdzie trochę się zdziwiła, ale pozwoliła ustawić płotki. Małgosia wzięła rozbieg i ruszyła w stronę przeszkody. Kiedy była już bardzo blisko jej serduszko znowu ścisnęło jakieś dziwne uczucie i miała wrażenie, że znowu się boi. I wtedy wydało się jej, że widzi za płotkiem uciekającego Rafika, że słyszy jego głośne ujadanie. Zamknęła oczy, podskoczyła i… Była po drugiej stronie płotka!

- Brawo! – krzyknęła pani, klaszcząc w dłonie.

- Brawo! – krzyczały dzieci.

A Małgosia miała wrażenie, że przez moment widzi rozczochranego Stracholubka, jak zmyka pomiędzy płotkami gdzie pieprz rośnie.

Przedstawiamy wierszowany tekścik o charakterze psychoedukacyjnym i choć wydaje się, iż w bajkoterapii najlepsze są teksty prozą, warto zapoznać się z taką propozycją.

Marta Sieradzan "Przyjaciółki"

ZASTOSOWANIE BAJKI wg jej autora:

Bajka może zostać przeczytana przed snem, dziecku, które ma problem ze złością, daje upust nagromadzonym emocjom w postaci zachowań agresywnych, które ma młodsze rodzeństwo i konkuruje z nim o miłość rodzicielską.

Zrobię dzisiaj na złość mamie,
nie zjem kaszki na śniadanie
I zabawek nie posprzątam,
powędruję zła do kąta,
A gdy mama zada pytanie:
“Kochanie, co ze śniadaniem?”
- Nic nie odpowiem na nie!
Może nawet trzasnę drzwiami
I odwrócę się plecami...
- Przestań być taka uparta!
Krzyczy młodsza siostra Marta.
- Daj mi spokój, idź do mamy!
- SKĄD MY TEN SCENARIUSZ ZNAMY?
Obudziły się wnet lalki,
A dziewczynki poszły w szranki.
- JUŻ CZAS WKROCZYC DO AKCJI
I TO ZMIENIĆ DO KOLACJI!
- Idę się pobawić lalką,
- MOŻE ZROB TO RAZEM Z MARTĄ?
Ola się zrobiła blada
- Marta słyszysz? Lalka gada!
-Przestań znowu fantazjować,
-A Ty przestań mnie strofować!
- DZIEWCZYNKI, NIE CZAS NA KŁÓTNIE,
Rzekła lala rezolutnie.
-Ale to jest niemożliwe,
Żeby lalki były żywe!
-PRZYBYŁYŚMY NA CZAS KRÓTKI,
BY ODEGNAĆ WASZE SMUTKI,
PRĘDKO RAZEM TU SIADAJCIE
I HISTORII POSŁUCHAJCIE:
Były sobie raz dwie lale,
Obie piękne, doskonałe,
Ale każda z nich być chciała
Ta jedyna, uwielbiana.
A więc się kłóciły stale,
Która z nich na piedestale,
Którą Marta się wciąż bawi,
Której Ola nie zostawi,
Która włosy ma piękniejsze,
Która suknie ma zdobniejsze...
Tak od rana do wieczora,
Lecz nadeszła kiedyś pora,
Że ta nowsza się zgubiła:
“Może półki pomyliła,
kiedy wróci?” – myśli druga
“Bez niej noc samotna, długa,
za dnia nie ma z kim plotkować,
z kim się czesać i malować...”
Starsza lala posmutniała
“Czyżby wrócić tu nie chciała?”
Tak się bardzo tym stropiła,
Poszukiwać wyruszyła.
Nagle z tyłu, pośród ciszy
Swej kompanki głosik słyszy:
“Witaj Miła, już wróciłam,
tak za Tobą się stęskniłam,
wiesz, przepraszam za złe słowa
może zaczniemy od nowa?”
- “Mi się też przykrzyło samej,
i też nie chcę żyć tak dalej!”
Wtem się obie uściskały,
Zgodę sobie obiecały.

Oli kapie łza z policzka:
- Tyś kochana ma siostrzyczka!,
nie chcę sprawiać Ci przykrości,
ani wzbudzać w mamie złości.
Na co Marta: No to zgoda?
-Oczywiście, moja Droga!
- Pokażemy mamie lalki?
- Nie uwierzy w takie bajki,
- Niech to będzie między nami.
MY SIĘ Z WAMI JUŻ ŻEGNAMY,
ALE W SERCACH ZOSTANIEMY,
A CZY WIECIE JAK SIĘ ZWIEMY..?

(-Przyjaciółki)

Celina Luty "Zaczarowana różą"

ZASTOSOWANIE BAJKI wg jej autora:Bajka psychoterapeutyczna może pomóc dzieciom, których mamy poświęcają im za mało czasu, są zmęczone, przepracowane. Dziecko, słuchając bajki odnoszącej się do jego lęku przeżywa go powtórnie, rozumie swoją sytuację, odczuwa, że ten problem dotyczy też innych dzieci, akceptuje go i wówczas następuje katharsis - negatywne emocje przestają “dokuczać” dziecku, zostają odrzucone.

Proponuję aby podczas wolnego czytania bajki, przeznaczonej dla dzieci w wieku 7-9, była włączona płyta z muzyką relaksacyjną lub klasyczną np. Beethovena. 

TREŚĆ BAJKI

W ogródku Oli rosła niezwykle piękna żółta róża, z pomarańczowymi plamkami. Była duża, górowała nad innymi kwiatami. Miała bardzo przyjemny zapach. Ola często podchodziła do róży i wąchała ją. Uwielbiała ten zapach. Róża podobała się też mamie, babci, tacie. Wszyscy się nią zachwycali.

Pewnego dnia mama Oli źle się czuła. Wróciła z pracy bardzo zmęczona. Powiedziała, że miała niezwykle trudny dzień. Rozmawiała z babcią. Siedziała smutna przy stole i piła herbatę, chyba ziołową. Nie chciała bawić się z Olą. Powiedziała nawet, że Ola jest już dużą dziewczynką, chodzi do trzeciej klasy i może pobawić się sama. Mama długo siedziała przy stole, a potem położyła się na kanapie. Ola postanowiła zrobić mamie niespodziankę.

Znalazła w szufladzie nożyce. Postanowiła ściąć różę i dać ją mamie. Trudno było ściąć kwiat róży, żeby nie skaleczyć rączki kolcem, ale Ola nie chciała nikogo prosić o pomoc. Udało się! Oleńka nie dotykając rączką łodygi z kolcami ścięła kwiat. Następnie delikatnie wzięła do rączki łodyżkę tuż przy kwiatku, gdyż nie było tam kolców. Kwiat zaniosła do kuchni. Nalała zimnej wody do białego flakonu, ostrożnie włożyła różę. Znowu udało się nie dotknąć żadnego kolca. Ola widziała jak mama bardzo sprawnie i szybko usuwała kolce, ale Ola nie potrafiła tego zrobić. Mama jej powiedziała, żeby tego nie robiła, bo mogłaby skaleczyć rączkę.

Oleńka zaniosła różę we flakonie do pokoju, w którym leżała mama. Powiedziała: - Mamusiu, bardzo cię kocham, nie chcę, żebyś była smutna, przyniosłam ci moją ulubioną różę, powąchaj ją, na pewno poczujesz się lepiej.

Mama powąchała różę, uśmiechnęła się, posadziła Oleńkę na swoich kolanach, przytuliła mocno i poczuła się lepiej. Nie była już taka zmęczona.

Oleńka, zapytała mamę: - Mamusiu, nie przykro ci, że róża nie rośnie już w ogrodzie? Nie gniewasz się, że ją ścięłam?

- Nie – powiedziała mama - Róża niedługo zwiędnie. Zanim to nastąpi, w naszym domu będzie pełno pięknego, różanego zapachu.

Po chwili dodała oglądając rączki Oli - cieszę się, że nie skaleczyłaś rączek kolcami, że jesteś taka ostrożna i samodzielna. Trzeba bardzo uważać, przy ścinaniu kwiatów, szczególnie róż, żeby się nie skaleczyć.

Róża nie tylko pięknie pachniała, ale wyglądała też bardzo ładnie. Mijały dni, a róża nie więdła. Po tygodniu plamki zaczęły ciemnieć, nie były już pomarańczowe, ale zrobiły się czerwone. Było to bardzo dziwne, róża stała we flakonie już dwa tygodnie, ale wciąż była świeża i pachnąca. Wszyscy zastanawiali się, dlaczego róża nie więdnie? Oleńka powiedziała:

– To jest chyba zaczarowana róża. Ścięłam ją, kiedy mama bardzo źle cię czuła i dzięki róży poczuła się lepiej. Teraz róża nie więdnie, bo byłoby nam przykro, że musimy ją wyrzucić.

Po kilku następnych dniach całe płatki róży były czerwone, nie było widać żadnych plamek. Wszyscy domownicy dziwili się, jak to się stało? Oleńka też nie mogła tego zrozumieć, była już prawie pewna tego, że to jest zaczarowana róża. Pomyślała, że skoro to jest zaczarowana róża, może poprosić o spełnienie swojego największego marzenia:

- Kochana różyczko, bardzo Cię proszę, zaczaruj moją mamę. Chciałabym bardzo, żeby zawsze była szczęśliwa i uśmiechnięta.

Kiedy Ola powiedziała te słowa, płatki róży rozchyliły się bardzo mocno, a po chwili stuliły się w pączek.

Od tego dnia mama Oli była ciągle uśmiechnięta i zadowolona. Ola bardzo się z tego cieszyła. Kiedy mama wracała z pracy nie była zmęczona, ale radosna, uśmiechnięta, szczęśliwa. Chętnie bawiła się z Oleńką. Róża jeszcze kilka dni stała w wazonie. Codziennie miała świeżą wodę. Mama ją zmieniała. Ola opowiedziała mamie o tym, że poprosiła różę o spełnienie swojego marzenia, róża je spełniła. Zapytała: - Mamusiu jesteś szczęśliwa?

Mama odpowiedziała: - Tak, córeczko, jestem bardzo szczęśliwa.

- Może zasuszymy różę? – zapytała Ola.

- Dobrze, możemy zasuszyć. Powiesimy ją przy oknie w twoim pokoju – powiedziała mama.

Czerwona róża wisiała przy oknie w pokoju Oleńki. Zdarzało się, że mama była zmęczona, ale szybko ją to zmęczenie opuszczało. Mama często uśmiechała się i cieszyła.

Celina Luty "Humorystyczna bajka o zabawnych świnkach, Bolku i Lolku"

Zastosowanie bajki wg jej autora:

Bajka psychoterapeutyczna poprawiająca nastrój.

TREŚĆ BAJKI:

W maleńkiej wsi Kleczkowo, w gospodarstwie Pana Łabędziowskiego mieszkały dwie świnki: Bolek i Lolek. Świnki były małe i ładne, miały jasnoróżową sierść i pomarańczowe ogonki. Ogonki świnkom pomalowała siedmioletnia Zosia, najmłodsza córka Pana Łabędziowskiego. Zosia bardzo lubiła kolor pomarańczowy.

Świnki nie chciały, aby Zosia malowała ich ogonki, ale zgodziły się, gdyż Zosia wytłumaczyła im, że wezmą udział w konkursie “Najsympatyczniejsza świnka w województwie”. Przed wyjazdem na konkurs nałożyła świnkom różowe pelerynki w białe kropeczki. Świnki chętnie weszły na przyczepę traktorową i pojechały do pobliskiego miasta wraz z Zosią i jej tatą.

Konkurencja była duża, ale ukochane świnki Zosi wyglądały bardzo zabawnie i zajęły pierwsze miejsce w konkursie świnek – bliźniąt. Bardzo podobały się publiczności i wieczorem, po podliczeniu głosów oddanych przez publiczność okazało się, że świnki zdobyły niezwykle ważną nagrodę konkursu “Najsympatyczniejsza świnka w województwie”- nagrodę publiczności. Świnki otrzymały bambusowe maty do leżenia, bardzo ładne korytka do karmy, preparaty mineralne i po dwa medale, które zawieszono im na szyjach.

Zosia i jej tata byli bardzo szczęśliwi. Nagrody odbierała wraz ze świnkami Zosia i mówiła do mikrofonu: “Dziękuję bardzo w imieniu Bolka i Lolka”. Zosia miała ogromną tremę, ale była bardzo zadowolona z sukcesu swoich świnek. Dzięki pomysłowości Zosi świnki miały pomarańczowe ogonki i śmieszne pelerynki, które bardzo podobały się publiczności. Dzięki tacie świnki pojechały na konkurs i zostały nagrodzone.

Agnieszka Kozak

Był sobie ogrodnik

Był sobie ogrodnik, który posiadał jeden z najpiękniejszych ogrodów w okolicy, otoczony wielkim, nieprzebytym murem, mocno zarośniętym bluszczem. Ludzie wiedzieli, jak piękny jest ten ogród w środku, lecz znali go raczej z opowiadań, gdyż mało komu dane było w nim przebywać… ogrodnik ciągle się bał, czy jego ogród jest wystarczająco piękny, by ludzie chcieli w nim przebywać, czy już zasługuje na to, by go odwiedzano.

Nie zawsze tak było. Zaczęło się od tego, że ogrodnik dostał kawał nieurodzajnej z pozoru, mocno zarośniętej chwastami ziemi. Początkowo ubolewał, że inni dostali lepszą ziemię i że nic tu nie wyrośnie, że nie ma narzędzi, że nie ma siły do pracy. Postanowił jednak wziąć się do pracy i zaczął pielęgnować ogród. Różnie mu szło początkowo – nie miał praktyki i nie bardzo miał u kogo podejrzeć jak uprawiać kwiaty, zresztą wcale nie był przekonany że potrafi zająć się tak delikatnymi roślinami, jak na przykład róże. Jednak postanowił zająć się ziemią, którą dostał, więc pracował wytrwale i w pocie czoła, po pewnym czasie miał jeden z piękniejszych ogrodów w okolicy. Ale właściciel ciągle bał się, czy ogród jest wystarczająco piękny, by mogli przebywać w nim ludzie, czy im się spodoba. Ogrodnik postanowił wybudować mur, który pozwoli mu chronić jego piękny ogród. Mur rósł, a ogród piękniał. Obawy o to, czy się spodoba innym, były coraz większe.

Ogrodnik postanowił najpiękniejsze, wyhodowane przez niego, najwięcej opieki wymagające kwiaty chronić z tyłu ogrodu, w szklarni, którą wybudował specjalnie dla nich. Był tam najtrudniejszy do uprawy kawałek ziemi. Kwiaty wewnątrz były cudne! Jednak ciągle musiał o nie dbać i często drżał, co się stanie, jeśli ktoś wejdzie do szklarni! Może je zniszczy, może jakieś ukradnie, może niektóre podepcze, a może po prostu nie potraktuje ich z należytym im szacunkiem! Praca w szklarni wymagała ogromnego wysiłku, kwiaty były mu szczególnie drogie, a jednocześnie ziemia w tym miejscu była wyjątkowo trudna do uprawy. Chwasty niezwykle trudno było wyplewić w tym miejscu, ciągle tam były. Praca w szklarni wiązała się ze szczególnym trudem – mógł tu przychodzić tylko wtedy, gdy już uprzątnął ogród, do którego przychodzili inni ludzie. Niestety w związku z tym, obok pięknych kwiatów rosły chwasty, których po prostu czasami nie miał czasu wyrywać! Potrzebował pomocy, ale też zaczął się bać! Bał się, że chwasty zniszczą kwiaty, że jeśli ktoś wejdzie do szklarni pod jego nieobecność w ogrodzie, zobaczy cudne kwiaty, ale też rosnące z nimi chwasty! Nie wiedział, co robić, lęk był coraz większy! Co powiedzą ludzie, jeśli poznają szklarnię? Przecież znają piękny ogród, w którym nie ma ani jednego chwastu, bo ogrodnik pięknie go pielęgnuje! Postanowił jeszcze bardziej pilnować tego, by nikt nieproszony nie wszedł do ogrodu – chroniło to jego szklarnię! Niestety chroniło piękne kwiaty w niej, ale też powodowało, że nikt nie mógł mu pomóc wyrywać chwastów, ani upiększać szklarni! Zaczął się zastanawiać, czy nie wybudować muru wewnątrz ogrodu, chroniącego szklarnię.

Dbał o ogród, a na zewnątrz mur tak obrastał bluszczem, że nie można już było znaleźć furtki bez pomocy ogrodnika. Lubił swój ogród i zaczął pozwalać ludziom do niego przychodzić, lecz tylko nieliczni znali furtkę do ogrodu. Ludzie przychodząc do ogrodu podziwiali kwiaty, dawali rady odnośnie uprawy niektórych roślin, przynosili nowe, piękne sadzonki.

Zapraszał ludzi do swojego ogrodu, ale nawet nie mówił im o szklarni, kontrolował, żeby nie wchodzili do części ogrodu, w której była szklarnia, drżał na samą myśl, że mogliby do niej wejść. Tak trudno mu było uwierzyć, że ludzie uszanują jego cudne kwiaty w szklarni, że pomogą oczyścić ją z chwastów, że wolał żeby jej nie znali! Czasami czuł się samotny w swoim pięknym ogrodzie, czasami płakał, czasami nie miał siły i czasu na wyrywanie chwastów w szklarni.

Lubił też chodzić oglądać ogrody innych ludzi w okolicy, niektóre nawet go zachwycały, w niektórych chętnie zachodził, by chwilę posiedzieć i pogawędzić o uprawie kwiatów. Niektórym udzielał chętnie wskazówek, jak dbać o ogrody, oni chętnie korzystali z rad doświadczonego ogrodnika i ich ogrody piękniały – to cieszyło go chyba najbardziej poza jego ogrodem.

Pewnego razu trafił do ogrodu człowieka, który już od jakiegoś czasu chciał odwiedzić. Zaczęli gawędzić o uprawie kwiatów, człowiek ten wyraźnie nie radził sobie z pielęgnacją niektórych roślin i miał trudności z wyrywaniem chwastów, z podziwem jednak patrzył, jak dużo pracy wkłada w pielęgnację swojego ogrodu. Zdziwiło go bardzo, że nie ma muru wokół jego ogrodu, właściwie każdy, kto chciał mógł do niego wejść, posiedzieć tak długo, jak chciał i nic nie mówiąc odejść. Lubił przychodzić do tego ogrodu, lubił biegać ze śmiechem po trawie, tam gdzie nie było posadzonych kwiatów, nawet czasami za nim tęsknił. Widział, że inni pomagali tamtemu człowiekowi nie tylko w uprawie kwiatów, ale też w wyrywaniu chwastów. W ogrodzie tego człowieka poznał wielu ciekawych ludzi, którzy dzielnie pracowali nad uprawą swoich ogrodów.

Któregoś dnia ze zdziwieniem zobaczył, że ludzie sami znaleźli furtkę do jego ogrodu, mało tego, nawet lubił, kiedy do niego przychodzili, to było takie nowe, że ktoś chce sam do niego przyjść. Zaczął uczyć się, że ogród można podziwiać, że ludzie chcą w nim przebywać! To odkrycie sprawiało wielką radość. Lubił rozmawiać z nimi o kwiatach, które kochali, z wielką radością patrzył na ich spracowane ręce, doceniał trud, jaki włożyli w uprawę swoich ogrodów. Jednak było coś, co sprawiało, że od czasu do czasu drżał. To była szklarnia wewnątrz ogrodu! Myśl, że ktoś może ją odkryć, że wejdzie, że stanie się coś strasznego z jego kwiatami, powodowała, że czasami nie mógł myśleć o niczym innym. Co będzie, jeśli ludzie odkryją chwasty? Czy będą w stanie cieszyć się też kwiatami? Zaczął na wszelki wypadek co jakiś czas zamykać furtkę, żeby nikt nie wszedł do ogrodu pod jego nieobecność, musiał mieć kontrolę nad tym, co dla niego najcenniejsze, nie mógł sobie pozwolić na to by biegając po ogrodzie, ktoś natknął się na szklarnię! Tęsknił za ludźmi, chciał, by jego ogród był odwiedzany i podziwiany, ale bał się, czy będzie się na pewno podobał.

Było jeszcze coś, co go niepokoiło. To, że ktoś może próbować zmienić coś w szklarni, że nie da sobie rady z chwastami, a już niemal przerażała go myśl, że może zechce zamieszkać w jego ogrodzie, że może zmieniać go wbrew jego woli. A ogród był jego i tylko jego! Nie chciał czuć się samotny, ale też nie chciał burzyć muru, który z takim trudem budował tyle lat, nie chciał, by ktoś oceniał jego szklarnię, nie wytrzymałby krytyki, nie wytrzymałby zerwania choćby jednego kwiatu! A przecież ludzie, którzy przychodzili do ogrodu kochali ogrodnika! Lubili z nim być, znali trud uprawy roślin, ich ręce też były spracowane, też mieli trudne do uprawy miejsca w swoich ogrodach! Nie bali się pracy! To, że widzieli chwasty, nie przeszkadzało im cieszyć się kwiatami! Wspólnie mogli upiększać swoje ogrody nawzajem, RAZEM wyrywać chwasty, RAZEM budować to, co w nich piękne!

Ale zaproszenie ludzi wiązało się nie tylko z tym, że będą pomagali pielęgnować kwiaty! Niestety, wyrywając chwasty mogli też niechcący, opatrznie zniszczyć jakiś kwiat! Wyrywanie chwastów boli, kaleczy ręce, niesie ze sobą zmęczenie, pozostawia pusty kawałek ziemi. Czy wyrosną na nich kwiaty? Czy wystarczy cierpliwości i miłości, by ten kawałek ziemi zapełnił się kwiatami, by chwasty nie zwyciężyły? Chwasty trzeba wyrwać głęboko, do korzeni, a na to potrzeba dużo siły, czasami pomocy drugiego ogrodnika. Ale czy on uszanuje moje kwiaty? Czy ma dość siły, by pomóc mi przy pielęgnowaniu ogrodu, czy nie ucieknie z niego zmęczony ciężką pracą, czy nie przerazi go, jeśli zobaczy jak dużo w nim chwastów, jak dużo jeszcze pracy? Ogrodnik bał się zwłaszcza o ukrytą w ogrodzie szklarnię, o to, że ludzie zobaczą, że są w niej chwasty, bał się także, że mogą poprosić go o pomoc w swoich ogrodach – a to zobowiązuje! Czasami brakowało mu już sił na własny ogród, skąd brać siły do tego, by pomagać innym w zmaganiach z ich chwastami?

W ogrodzie otoczonym wielkim murem można czuć się samotnym. Zaproszenie ludzi wiąże się z tym, że zachwycą się jego pięknem, ale też dostrzegą chwasty i będą chcieli pomóc je wyrywać, czasami mogą niechcący zniszczyć jakiś kwiat. Ale zaproszenie ich do szklarni, skorzystanie z ich pomocy pozwala na pielęgnowanie jej, ogrodnik nie musi już tracić energii na ukrywanie jej, może otworzyć się na pomoc i miłość innych ludzi. Zaproszenie do szklarni oznacza, że nie może zrezygnować z kontroli, może czuć się swobodnie i ludzie mogą czuć się swobodnie w jego ogrodzie :). Przecież KAŻDY ma swoją szklarnię, a RAZEM łatwiej walczyć z chwastami, miłość jest tym, co pomagać pielęgnować piękne kwiaty i stawiać czoła temu, co jeszcze wymaga pracy :).

Justyna Piecyk

Biedroneczka Klara

Bajka terapeutyczna, przeznaczona dla dzieci chorych na białaczkę i oczekujących na przeszczep szpiku kostnego.

Od kiedy tylko mogła przypomnieć sobie dzień swoich urodzin, miała już na grzbiecie trzy malutkie, czarne kropeczki.

- "Co roku na Twoich skrzydełkach będzie przybywała jedna kropka Klaro, aż w końcu uzbiera się ich osiemnaście, staniesz się wtedy dorosłą biedronką, założysz swoją rodzinę, będziesz miała dzieci..." - wyjaśniła córeczce mama.

Biedroneczka z radością kiwała głową na znak zrozumienia i z dumą oglądała każdą przybywającą kropkę, która dodawała jej sił i przybliżała ją coraz bardziej ku upragnionej dorosłości.

Aż do dnia... kiedy zauważyła, że jedna z kropek gdzieś zniknęła, a po niej następna i następna. Zamiast nich na skrzydełkach pojawiły się białe plamy, które zaczęły pochłaniać również cały piękny, czerwony kolor na jej grzbiecie. "Co teraz będzie?" - zastanawiała się przestraszona Klara - "Przecież nawet nie uzbierałam ich osiemnastu, a już niedługo znikną zupełnie, a ja stanę się biała i przezroczysta".

Zaczęła pić dużo soku z buraków, czerwonych malin, truskawek, które przygotowywała jej mama. Ale sok zabarwiał skrzydełka Biedroneczki na bardzo krótko, a potem zmywał się wraz z wodą podczas kąpieli.

Rodzice Klary udali się po poradę do starego, mądrego chrząszcza, który nie jedno już w życiu widział i wiele wiedział. Chrząszcz wysłuchał ich uważnie, a potem rzekł:
- "Musicie znaleźć drugą, taką samą biedroneczkę, podobną do waszej córki, jak dwie krople wody. Tylko ona może oddać część swoich kropek i uchronić Klarę przed zniknięciem.

Rodzice zaczęli usilne poszukiwania. W tym czasie Biedroneczka Klara opadała z sił, ale nie poddawała się. Wierzyła usilnie, że kiedyś wyzdrowieje, będzie mogła dorosnąć, założyć własną rodzinę i mieć gromadkę małych biedroneczek. Wszyscy przyjaciele pomagali jej, jak mogli. Pytali i szukali identycznej biedronki. Nawet do jej domu ciągle zgłaszały się biedronki chętne do pomocy, żadna z nich nie była jednak taka sama, jak Klara.

Aż pewnej nocy, w czasie burzy, do domku biedronek ktoś zapukał:
- "Wpuście mnie" - poprosił cichutki głosik zza drzwi.

Rodzice otworzyli, bo nie umieli nikomu odmówić pomocy i przygarnęli zagubioną, zziębniętą i całkiem przemoczoną istotkę. Dali jej ciepłe i suche ręczniki i wskazali miejsce do spania. A potem zasnęli, bo byli już bardzo zmęczeni swoimi troskami.

Tymczasem nowo przybyła wysuszyła się, ogrzała i zaczęła ciekawie rozglądać się wokół. Nagle na ścianie w pokoju zobaczyła zdjęcie Klary łudząco podobne do niej, tak że, aż krzyknęła ze zdumienia.

Wyrwani z głębokiego snu rodzice biedronki wbiegli do pokoju i sami krzyknęli zadziwieni, tym co zobaczyli. Przed nimi stała biedronka identyczna, jak ich córka. Zaprowadzili ją więc do pokoju Klary gorąco prosząc o pomoc. Biedronka z radością oddala część swoich kropek. Potrząsnęła tylko leciutko skrzydełkami i kropki same już odnalazły właściwe miejsca.

Po chwili skrzydełka Klary zaczęły się zaczerwieniać. Biedroneczka nabierała sił, bladość zniknęła z jej policzków. Wyfrunęła z łóżka i tańczyła radośnie podskakując po całym domu.

Odtąd, co roku przybywała na jej skrzydełkach nowa, czarna kropka i uzbierało się ich na pewno więcej niż tylko osiemnaście...

Kiedy dziecko nie wierzy w siebie i jest nieśmiałe.

Bajka terapeutyczna - "Przygoda ołówka"
A było to tak: W sklepie papierniczym wśród różnych przedmiotów
leżał sobie kolorowy piórnik, który nie mógł się doczekać, aż ktoś
go kupi. Pewnego dnia do sklepu razem z mamą przyszła mała Zuzia,
która kupiła piórnik i powiedziała, że razem z nim będzie chodzić do
przedszkola.
W piórniku mieszkałem ja, szary ołówek, obok kolorowe kredki,
pisaki, gumka do mazania, nożyczki, linijka, temperówka, długopis i
pędzelek. Nasze mieszkanie było bardzo kolorowe, wprost bajecznie
kolorowe, każdy miał swoje miejsce, równo poukładane kredki pyszniły
się swoimi barwnymi łebkami. Pachnąca gumka roztaczała zapach i
wykrzykiwała, że mają być grzeczne, bo inaczej to ją popamiętają!
Pisaki wystrojone w śliczne czapeczki już szykowały się do
rysowania, nożyczki do cięcia, linijka do podkreślania, temperówka
do strugania, długopis do pisania, a pędzel do malowania.
Naszego domku strzegł suwak, który zamykał i otwierał piórnik. Nocą
często wyobrażaliśmy sobie, jak to będzie i kto z nas pierwszy
zobaczy przedszkole, kto pierwszy będzie rysował, malował, wycinał?
Kolorowe kredki przechwalały się, która z nich jest najpiękniejsza,
pisaki chichotały i zaczęły wyśmiewać się ze mnie. Zrobiło mi się
smutno, że takiego szaraka nikt nie będzie brał do rysowania.
Aż wreszcie nadszedł ten dzień. Suwak często otwierał swe drzwi, co
rusz wychodziły kredki i inne przybory. Przez uchyloną szparę
słychać było gwar, śmiechy, muzykę, tylko ja jeszcze nie widziałem
przedszkolnej Sali.
Zacząłem zastanawiać się, dlaczego Zuzia mnie nie wybiera, było mi
smutno i z boku przyglądałem się wesołym przyborom.
Kolejnego dnia Zuzia wyciągnęła mnie nareszcie z piórnika, zrobiłem
kreseczkę, laseczkę i już chciałem narysować pieska, wtem z piórnika
wypadła pachnąca gumka i zniszczyła wszystko to, co narysowałem.
Było mi bardzo smutno, poczułem się źle, chciało mi się płakać,
przecież wydawało mi się, że umiem rysować. Mijały kolejne dni w
przedszkolu, a ja wciąż siedziałem uwięziony w swojej przegródce.
Nocą wszystkie przybory zmęczone po całodziennej pracy smacznie
spały, a ja kręciłem się z boku na bok i nie mogłem zasnąć. Tylko
poczciwy suwak otwierał swe drzwi i mówił do mnie: „Nie martw się,
będzie dobrze, przyjdzie czas, że będziesz najważniejszy dla Zuzi,
na pewno…”
I tak się stało. Nazajutrz w przedszkolu pani powiedziała do
dzieci: „Dzisiaj potrzebne wam będą tylko ołówki, będziemy rysować
szlaczki.”
Gdy Zuzia wzięła mnie do ręki, byłem tak roztrzęsiony, że aż się
złamałem. Wtedy to suwak szybko się rozsunął i wypchnął temperówkę,
która w mig mnie zaostrzyła. I już roztańczyłem się na kartce –
kółeczka, kreseczki, laseczki to moja specjalność. I nie tylko, bo
odtąd Zuzia nie mogła się obejść bez mojej pomocy. Rysowaliśmy
portrety wszystkich członków rodziny Zuzi, szarugi jesiennego
deszczu, a nawet kopalnię. Było wspaniale. Teraz już wiem, że jestem
ważny, a nawet niezbędny. Jestem po prostu szczęściarzem!

………………………………………………………………………………………………

Bajka Terapeutyczna "Przygoda skrzata Poziomka

Poziomek przezwycięża lęk przed ciemnością

Daleko, daleko stąd, w zaczarowanym miasteczku zabawek – Wesołej
Osadzie, nieopodal przyjaźnie szumiącego lasu stała maleńka chatka.
Była to najpiękniejsza chatka w okolicy. Jej kształt przypominał
pękatą szyszkę otuloną licznymi nasionkami. Okrągłe okienka z
barwnymi firankami zwracały uwagę przechodniów. Na parapetach
ustawiono w równych rzędach, niespotykane u nas, bajkowe rośliny.
Ich nasiona pomagały potrzebującym w rozwiązywaniu różnych
problemów. Czerwone nasiona wesołki odganiały wszelkie smutki,
zielone kuleczki dróżki wskazywały bezpieczną drogę do wybranego
miejsca, a żółte paciorki latarenki rozjaśniały ogarniające
ciemności.
Drewniana, ozdobnie rzeźbiona tabliczka na drzwiach oznajmiała, że
mieszka tu skrzat Poziomek.

Poziomek miał wielu przyjaciół – mieszkańców Wesołej Osady.
Byli nimi: pajacyk Fiku-Miku, lalka ze złotymi loczkami –
Złotowłoska, kotek Puszek, miś Łasuch, piesek Reks, króliczek
Łatek...

Każdego dnia przyjaciele spotykali się na leśnej polance.
Spędzali czas, bawiąc się radośnie.
Pewnego dnia bawili się w chowanego. Nikt z przyjaciół nie
spodziewał się, że za chwilę niebo zakryją ciemne chmury i rozpęta
się straszliwa burza.
- Szukam! – zawołał głośno skrzat Poziomek.

Spoglądał z niecierpliwością za krzaczki, za pnie drzew, za duże
kamienie, spojrzał nawet do opuszczonej przed laty dziupli
wiewiórki. Niestety, nie zauważył ani czapeczki pajacyka, ani
złotego loczka laleczki, ani uszka kotka, ogonka pieska, czy wąsików
króliczka. Kryjówki jego przyjaciół okazały się doskonałe! Szukający
Poziomek długo błądził po lesie, nawoływał, szukał... Pech sprawił,
że dziś nikogo nie mógł odnaleźć.

Nagle zerwał się wiatr. Z minuty na minutę przybierał na
sile. Groźnie zaszumiały drzewa, liście zaszeleściły nad głową
skrzata. Ptaki pośpiesznie wracały do swoich gniazd. Tuż obok
Poziomka przebiegła mała sarenka zmierzająca do swojej mamy. Nawet
ślimacza rodzinka schowała się pod borowikiem, niczym pod ogromnym
parasolem. Tylko skrzat wciąż był zajęty poszukiwaniem ukrytych
przyjaciół.
Wtem na czerwony nosek Poziomka spadła jedna srebrna kropla
deszczu, potem kilka drobnych kropelek, a tuż po nich wielka struga
ogromnych kropli. Niebo pociemniało. Raz po raz rozdzierały je
groźne błyskawice. Słychać było straszliwy huk gromu. Poziomek
dopiero teraz zauważył niebezpieczeństwo. Ogarnął go chłód. Nie
znalazł przyjaciół. Był samotny w leśnej gęstwinie. Przerażony
rozglądał się, szukając schronienia.
Nagle ujrzał norkę.
- Ciekawe, czy ktoś tu mieszka? – zastanowił się skrzat – Z
pewnością znajdę tutaj suchy i ciepły kącik dla siebie. Nikomu nie
będę przeszkadzał.
Zaciekawiony Poziomek wszedł do środka, chowając się przed burzą. Po
przejściu kilku kroków zauważył, że wewnątrz panują straszne
ciemności. Przeniknął go strach. Trząsł się tak bardzo, że z dala
było słychać dźwięk dzwoneczków zawieszonych na jego kolorowej
czapeczce.
Mimo, że bardzo się starał, nie mógł zobaczyć, co jest tuż
obok niego. Stąpając cichutko drobnymi kroczkami, dotykał korzeni,
które wydawały się ramionami strasznej ośmiornicy. Dotykając ścian
norki – wyobrażał sobie, że to skóra ogromnego smoka. Przez chwilę
myślał, że znajduje się w brzuchu potwora. Walczył z wytworami
własnej wyobraźni.
Pomyślał:
- Gdzie ja jestem? Gdzie teraz są moi przyjaciele? Czy też boją się
tak jak ja? Czy tam, gdzie są, też jest tak ciemno?
Chciał krzyczeć, ale strach związał jego małe gardełko.
W blasku jednej z błyskawic wydawało mu się, że
widzi wielkie, przeraźliwe ślepia, które zbliżają się do niego.
Nagle na swoim ramieniu poczuł czyjś dotyk: ciepły,
miękki, przyjemny. Ktoś odezwał się mrukliwym, ale znajomym głosem:
- Co ty tu robisz?
Skrzat nie wierzył własnym sterczącym uszom.
- To jest ktoś, kogo dobrze znam! – pomyślał Poziomek.
W blasku kolejnej błyskawicy ukazała się postać misia Łasucha, który
właśnie przebudził się z krótkiej drzemki.
- Jak dobrze, że cię tu znalazłem! – zawołali obaj jednocześnie.
- Tak bardzo się boję ciemności – cichutko powiedział skrzat.
- A my martwiliśmy się o ciebie – odpowiedział miś – Kiedy rozpętała
się burza, przerwaliśmy zabawę i zorientowaliśmy się, że nie ma cię
wśród nas. Szukaliśmy cię w całym lesie. A ja tak się zmęczyłem, że
postanowiłem uciąć sobie drzemkę w norce mojego przyjaciela liska
Rudaska, który wybrał się na kilka dni do swojej kuzynki Lisiczki.
- Ale ja wciąż się boję, misiu! Tu jest tak ciemno! Proszę, pomóż mi!
- Nie martw się, skrzacie! Pamiętasz, że przed kilkoma dniami
ofiarowałeś mi nasiona twoich zaczarowanych roślin? Noszę je wciąż
przy sobie.
W tej chwili Łasuch wyjął z niewielkiej torebki żółte nasionka
latarenki, a kiedy ułożył je na otwartej łapce – wokół przyjaciół
powoli zaczął roztaczać się blask oświetlający wnętrze norki. Oczom
Poziomka ukazał się przepięknie urządzony pokoik. Zniknęły ramiona
ośmiornicy, a zamiast niej pojawiły się schodki prowadzące z
niewielkiego korytarza. Skóra smoka z wyobraźni skrzata okazała się
galerią portretów leśnych przyjaciół Rudaska. Teraz zarówno Łasuch,
jak i Poziomek z podziwem oglądali kolejne obrazy.
- To wiewiórka Ruda Skoczka!
- To borsuk Siłacz!
- Poznajesz doktora dzięcioła? – wołali niemal jednocześnie.
W samym środku pokoju, który jeszcze przed chwilą wydawał się
wnętrzem brzucha strasznego potwora, stał ślicznie nakryty stół, a
wokół niego równo ustawione krzesełka.
- Jak tu pięknie. Jak miło. I czego ja się bałem? – zastanawiał się
skrzat.
- Nie martw się już, przyjacielu. Ale pamiętaj, żeby zawsze nosić
przy sobie zaczarowane nasionka latarenki – poradził miś.
Łasuch i Poziomek wyszli na zewnątrz, a tam spotkali
pozostałych przyjaciół: pajacyka, lalkę, kotka i pieska. Wszyscy
ucieszyli się, że znów są razem. Spojrzeli w niebo i spostrzegli
wychodzące zza chmur słoneczko i barwną tęczę na niebie.

Szczęśliwy skrzat podziękował misiowi za okazaną
pomoc i obiecał, że już zawsze będzie nosił przy sobie po kilka
nasionek z każdej zaczarowanej roślinki. A wszystkich przyjaciół
zaprosił do swojej chatki, gdzie poczęstował ich smacznymi
ciasteczkami poziomkowymi i pyszną poziomkowa herbatką.

…………………………………………………………………………………………………………………

Bajka terapeutyczna "Przygoda kaczki Kwaczki"

Kiedy dziecko boi się ćwiczyć.

Dawno, dawno temu w odległej krainie mieszkały sobie zwierzęta z
wiejskiego podwórka. Kraina była mała i kolorowa, a jej mieszkańcy
znali się nawzajem. Żyła tam kura Kokoszka, kaczka Milusia,
niezwykle mądra indyczka Gulgulcia i biała gęś o długiej szyi i
imieniu Gęgała. Żył tam też stary pies Hauczuś ze swym przyjacielem
kotem Mruczusiem. Spotykali się oni przy studni na pogawędkach. W
oborze dom swój miała krowa Beza, która była biała jak ciasteczko.
Obok obory, w stajni mieszkały konie, a najpiękniejszy z nich był
Kasztanek.
Najmłodszymi mieszkańcami krainy opiekowała się Gulgulcia. Każdego
dnia, uderzając specjalną pałeczką w dużą pokrywę, wzywała maluchy
do szkoły. Wtedy schodziły się: kurka, kogucik, gąska, dwa
szczeniaki, kotek, byczek, kucyk i kaczuszka. Malutkie nóżki
kaczuszki nie chodziły tak szybko jak innych, dlatego zwykle
przychodziła ostatnia. Indyczka Gulgulcia czekała, aż wszyscy zajmą
swoje miejsca. Brała potem do ręki czerwone piórko i kolejno
odczytywała:
- Gąska Bielusia,

- Kogucik Czupurek,

- Kaczuszka Kwaczka,

- Szczeniaki Łatek i Szaruś,

- Kurka Pazurka,

- Byczek Rogatek,

- Kotek Rudasek,

- Kucyk Wicherek.

Wszyscy są – cała dziewiątka! Pani Gulgulcia uśmiechnęła się tak,
jak gdyby wszystkich chciała tym uśmiechem przytulić. Potem
opowiadała maluchom, dlaczego warto słuchać mamy, co w trawie można
spotkać, czemu za płotem stoi strach…
Zwierzątka lubiły słuchać swojej pani. Zwykle potem rysowały,
liczyły, czytały no i ćwiczyły. Ćwiczenia to ulubione zajęcie prawie
wszystkich.
Był jednak ktoś, kto najbardziej na świecie nie lubił słów
ćwiczenia, gimnastyka, zawody… Brrr. Była to kaczka Kwaczka. Pewnego
dnia zwierzątka wyszły na gimnastykę, na podwórko. Kaczka szła
ostatnia. Och, najchętniej wytarłaby wszystkie tabliczki, podlała
wszystkie kwiatki… Żałowała, że nie pada deszcz, wtedy zostaliby w
szkole i mogliby robić coś innego. Pani Gulgulcia powiedziała
serdecznie:

- Chodź, Kwaczusiu, będziemy się razem bawić. To nic trudnego.

Kwaczusia bardzo się bała, miała sucho w gardle, jej krótkie nóżki
dziwnie się plątały. Złościła się, że kurka Pazurka i gąska Bielusia
są już tak daleko.

- Oj, jak ja je dogonię! – Bardzo chciała móc chodzić tak szybko jak
one.

Gdy wszyscy znaleźli się na miejscu, pani Indyczka, z bardzo poważną
miną powiedziała do zebranych wokół zwierząt:

- Moi kochani, z okazji Dnia Matki przygotujemy zabawę. Pani Gęś
obiecała upiec pyszny tort. Postanowiłam, że zorganizujemy pokaz
ulubionych ćwiczeń, aby wasze mamy mogły zobaczyć, co potraficie.
Chciałabym, abyśmy wspólnie ułożyli listę konkurencji. Co wy na to?

- Hura, hura!!! Świetny pomysł, ale będzie zabawa! Pokażę mój skok! –
ucieszył się byczek Rogatek.

Kwaczusia poczuła, że jej nóżki stały się tak krótkie, aż usiadła na
trawie i coś ukłuło ją w oczko – tak bardzo chciało jej się
płakać!!!

- Dlaczego, dlaczego – myślała…

Skoki, biegi to pomysły kurki i gąski. Toczenie piłeczki, proponował
kotek Rudasek. To zwierzątka mówiły, co chciałyby robić.

- A ty, Kwaczusiu, masz jakiś pomysł? – zapytała pani Gulgulcia.

Wszyscy nagle umilkli i odwrócili głowy w jej stronę.

- No, to teraz poczekamy – podskoczył Wicherek, a Pazurka i Bielusia
się uśmiechnęły.

- Pomyśl – powiedziała pani do kaczuszki.

Kwaczusia czuła, że serduszko biło jej tak mocno, aż bolało.

- Śmiało Kwaczusiu! Co lubisz najbardziej? – zapytali Łatek i
Szaruś, którzy nagle znaleźli się obok. Nic jednak nie przychodziło
jej do głowy.

Aż tu nagle, zobaczyła swoją mamę, która pływała po stawie i
powiedziała cichutko:

- Może pływanie?

- Tak, tak, to dobry pomysł – powiedziała pani Gulgulcia, tej
konkurencji jeszcze nie było, już notuję.

- Phi! – odezwała się gąska Bielusia – też mi - pływanie!

- Oto zaproszenia dla Waszych mam. Oddajcie je i pozdrówcie ode
mnie. Do widzenia dzieci!

- Do widzenia – odpowiedziały zwierzątka.

Kwaczka szła do domu bardzo powoli, było jej niezwykle smutno, a w
główce kłębiło się wiele dziwnych myśli. Pod skrzydełkiem mocno
ściskała zaproszenie dla mamy. Przed domem kaczuszka spotkała
swojego tatę – Kaczora. Tata malował płot ogródka kwiatowego, w
którym rosły już tulipany, konwalie i mamy ulubione – drobne
niezapominajki.

- To dla mamy – pochwalił się z dumą – Jak myślisz, ucieszy się? –
zapytał tata.

- Może tak – odpowiedziała bez entuzjazmu Kwaczusia. Weszła do
swojego pokoju, położyła zaproszenie na stoliczku i wdrapała się na
łóżeczko. Przytuliła się mocno do podusi i przymknęła oczka.

- O, już jesteś! Witaj córeczko – do pokoju weszła mama, kaczka
Milusia – Cieszę się, że jesteś już w domu. Och, widzę coś na
stoliczku. Czy mogę zajrzeć?

- Tak mamo, to dla Ciebie.

Mama uważnie przeczytała zaproszenie, uśmiechnęła się, zbliżyła do
Kwaczusi i serdecznie ją przytuliła. Kiedy mama spojrzała w oczy
córeczki, trochę zdziwiona zapytała:

- Czy coś cię martwi? Masz smutną minkę.

Wtedy kaczuszka mocno przytuliła się do mamy, nic nie odpowiadając.

- Bardzo się cieszę, że zapraszasz mnie do swojej szkoły. Na pewno
będzie bardzo fajnie – zagadnęła mama.

Kwaczusia nie wytrzymała i zaczęła krzyczeć:

- Nie, nie będzie wcale fajnie!!! Głupi pomysł, co to w ogóle za
pomysł, żeby pokazywać ćwiczenia. Nie chcę! – zaczęła płakać i tupać
ze złości swoimi krótkimi nóżkami.

Mama spojrzała na kaczuszkę.

- Widzę, że jesteś teraz bardzo zdenerwowana. Kiedy się uspokoisz,
możesz do mnie przyjść – powiedziała mama i wyszła z pokoju.

Usłyszała, że z ogródka właśnie wrócił tata. Rodzice długo ze sobą
rozmawiali...
Kwaczusia zapłakana, zmęczona zasnęła po dniu pełnym wrażeń. Rano
mama obudziła ją delikatnym głaskaniem po główce. Słońce już
świeciło jasno. Kaczuszka uśmiechnęła się do mamy. Przypomniała
sobie miniony dzień i powiedziała cicho:

- Przepraszam.

- Już dobrze, chodź na śniadanie. Wiesz – zaczęła mama – kiedy ja
byłam mała, urządziliśmy dla mam przedstawienie pt. „Brzydkie
Kaczątko”. Wszyscy staraliśmy się grać jak prawdziwi aktorzy.
Występowaliśmy na scenie w specjalnie przygotowanych kostiumach.
Moja mama powiedziała mi wtedy, że jest ze mnie dumna i czuje się
bardzo szczęśliwa. A ja starałam się tylko najbardziej, jak
potrafiłam. Rozumiesz Kwaczusiu?
Kaczka skinęła głową, połknęła ostatni kawałek i powiedziała:

- Rozumiem.

Tego dnia szła odważnie do szkoły. Spotkała po drodze Łatka i
Szarusia. Poszli dalej razem, opowiadając swoje ulubione historyjki.
A na zawodach było tak: kurka i gąska biegały szybciutko, Wicherek
pokonał przeszkody, byczek pokazał swój długi skok, kogucik zapiał
specjalnie na cześć mam, Łatek i Szaruś przedstawili taniec radości,
a Kwaczusia… Ona pokazała, jak szybko potrafi przepłynąć staw.
Zawodnicy długo słuchali braw mam i pani Gulgulci. Wszyscy jedli
pyszny tort pani Gęgały, śmiejąc się wesoło.
Na koniec pani pożegnała dzieci i mamy:

- Dziękuję za miłe spotkanie, wszyscy razem sprawiliście, że było to
udane święto. Kwaczusia poczuła, że pani ją też chwali.

- To był naprawdę miły dzień, mamo! – powiedziała szczęśliwa i
zadowolona kaczuszka – Dzisiaj dowiedziałam się czegoś ważnego –
potrafię świetnie pływać. Chodźmy mamo do domu, chcę o tym
opowiedzieć tacie.

- Myślę, że będzie cieszył się razem z tobą – dodała mama Milusia.

……………………………………………………………………………………………………………….

Bajka terapeutyczna "Tola"

Bajka pomagająca przezwyciężyć lęk przed brakiem akceptacji,innością.

W sklepie z zabawkami na półkach mieszkały różne zabawki: kolorowe
lalki, pluszowe misie, samochody, klocki. Na najniższej półce
siedziała samotnie w kącie lalka inna niż wszystkie. Miała czarną
buzię, kruczoczarne kręcone włosy i ubrana była tylko w spódniczkę z
trawy. Była bardzo samotna i smutna. Czuła się nielubiana,
odrzucona, ponieważ nikt nie chciał się z nią bawić.
Co noc wszystkie zabawki schodziły z półek i bawiły się wesoło.
Tola, bo tak miała na imię czarna lalka, siedziała na swojej
półeczce i zadawała sobie pytania: Dlaczego nikt nie chce się ze mną
bawić? Czy ja jestem inna? Czy będę kiedyś mieć przyjaciół? Czy
będę się bawić i śmiać jak inni?
Na najwyższej półce siedziały dwie piękne i dumne lalki Barbie,
które były jej koleżankami. Co wieczór śmiały się z Toli, jej
ubrania, włosów i ciemnego koloru skóry. Namawiały inne zabawki, aby
nie bawiły się z Tolą, a co było najstraszniejsze, wyzywały
dziewczynkę, wołając na nią: brzydula, brudas, odmieniec. Toli było
bardzo przykro i smutno. Łzy same cisnęły jej się do oczu, ściskała
piąstki aż do bólu, jednak na twarzy nie pojawiła się żadna oznaka
potwornego bólu.
Pewnego dnia do sklepu przywieziono nowe zabawki, wśród nich
był piękny kolorowy pajacyk. Wszystkie lalki były nim zachwycone i
chciały się z pajacykiem zaprzyjaźnić. Postanowiły w nocy
zorganizować bal, na którym odbędzie się konkurs na najciekawszy i
najładniejszy taniec.
Wszystkie zabawki ochoczo zabrały się do roboty - do przymierzania
pięknych strojów.
Każda z nich chciała zatańczyć z pajacykiem i wygrać konkurs. A Tola
smutno patrzyła na krzątaninę i coraz bardziej robiło się jej smutno
i przykro, gdyż nie miała pięknego stroju na bal.
A kiedy bal się zaczął, wszystkie czekały, kogo wybierze pajacyk.
Pajacyk jednak nie wybrał żadnej z pięknie ubranych lal, bo zauważył
siedzącą samotnie w kącie smutną lalkę Tolę, z którą nikt nie chciał
się bawić. Przypomniała mu się sytuacja, kiedy on też tak siedział
samotny i opuszczony na półce. Postanowił podejść do dziewczynki.
Tola z przerażenieniem i strachem patrzyła na zbliżającego się
pięknego pajacyka. Serduszko biło jej coraz mocniej, czuła, że zaraz
jej wyskoczy. Nerwowo skubała swoją sukienkę i myślała: Co on ode
mnie chce? Czy będzie się ze mnie śmiał tak jak inni?
Pajacyk zapytał:
- Dlaczego jesteś smutna i nie bawisz się z innymi?
- Nie mam ładnej sukienki i wyglądam inaczej niż wszystkie zabawki w
tym sklepie – odpowiedziała Tola.
- Oj, nie przejmuj się, spójrz na mnie, ja też jestem inny: cały
jestem drewniany, mam spiczasty, długi nos, chude ręce i nogi. Nie
martw się tym. Bardzo lubię się bawić, więc zapraszam cię do tańca.
Dziewczynka odczuwała wielki strach i niepokój. Nie poszłaby, gdyby
pajacyk nie trzymał jej bardzo mocno za rękę i uśmiechał się do niej
zachęcająco. Mówił: nie bój się, jestem obok ciebie, nic złego się
nie stanie.
Tola najpierw nieśmiało i z opuszczoną głową rytmicznie poruszała
się w rytm muzyki, ale ponieważ nikt nie śmiał się z niej, coraz
odważniej i coraz piękniej tańczyła, wirując lekko jak motylek
fruwający z kwiatka na kwiatek. Pojawił się na jej buzi najpierw
lekki uśmiech, w miarę jak widziała zachwycone oczy zabawek uśmiech
robił się jej coraz piękniejszy.
- Czy to możliwe, żeby ta brzydula tak ładnie tańczyła? – pytały
zabawki.
- Jak cudownie wygląda - mówiły zabawki.
- Zobacz, jak ślicznie faluje jej spódniczka - szeptały misie.
Nagle muzyka ucichła. Tola z niepokojem czekała na to, co się
stanie. Znów posmutniała.
Hura! Hura! Brawo! – rozległy się nagle oklaski. Jesteś wspaniała –
wołali wszyscy. Okazało się, że Tola wygrała konkurs tańca.
Po tej niezwykłej nocy na twarzy Toli zagościł na stałe uśmiech.
Poczuła się pewna siebie, nikt już jej nie przezywał i wyśmiewał. A
zabawki chętnie bawiły się z dziewczynką. Pajacyk stał się jej
najlepszym przyjacielem. Przyjacielem, który pocieszy, ale który
również zgani, kiedy zrobi coś niewłaściwego.
Co roku o tej samej porze, kiedy organizowano bal, wszyscy
chcieli, aby Tola z nimi zatańczyła. A dziewczynka z uśmiechem na
twarzy, odważnie i pewnym krokiem wychodziła na środek i tańczyła,
tańczyła. Tańczyła z różnymi zabawkami, aż do utraty sił.

………………………………………………………………………………………………………………..

Bajka psychoedukacyjna: "Szary ptaszek"

O tym, że warto uwierzyć w swoje możliwości.

Daleko stąd, między górami i rzekami, wśród gęstego lasu znajdowała
się piękna polana, a na niej pałac króla puszczy – lwa. Wspaniałą tę
posiadłość otaczał piękny ogród z kolorowymi kwiatami i różnymi
roślinami. Nieopodal płynęła błękitna rzeka i rozlewały się
wspaniałe jeziora.

Całą tą posiadłością rządził lew ze swą rodziną i królewską świtą.
Pilnował porządku nie tylko w swym zamku, ale w całej okolicy. Jego
służba składała się z wielu pracowników. Krokodyle pilnowały
porządku w rzece, bobry przycinały zbędne gałęzie wzdłuż rzeki, a
sępy czyściły las. Nadwornym ogrodnikiem był krecik, który dniem i
nocą przekopywał grządki, spulchniał ziemię i razem ze swymi
pomocnikami zajączkami sadził przeróżne rośliny. Słonie w upalne dni
podlewały grządki, nosząc w trąbach wodę z rzeki. Wszystkie rośliny
w ogrodzie przepięknie kwitły i rosły.

Lecz król mimo swego pięknego zamku i obejścia chodził smutny,
leniwy i niezadowolony. Cała służba starała się dogodzić ze wszech
miar swemu władcy. Kucharze przyrządzali wspaniałe potrawy i desery.
Lecz nic nie mogło zadowolić lwa – ciągle narzekał, ziewał i
wylegiwał się na wzgórzu pośród kwitnących bzów, azalii i
rododendronów.

Zauważyła to sowa, która była doradcą króla. Myślała bardzo długo,
jak rozweselić i zadowolić swego władcę. Postanowiła sprowadzić na
królewski dwór małpy, które swymi figlami miały rozbawić cały pałac.
Jednak i na te psoty i figle król nie reagował. Leżąc, z niechęcią
otwierał raz prawe, raz lewe oko. Sowa zaniepokojona tym zachowaniem
postanowiła zaczerpnąć rady u lekarza dzięcioła. Jednak nawet on, po
przebadaniu pacjenta, nie wydał żadnej diagnozy.
Zebrała się więc cała rada królewska na czele z sową i zaczęła
dyskutować. Jak wyprowadzić władcę z depresji? Sowa „Mądra głowa”
wpadła na pomysł, żeby urządzić konkurs. Najwyższą nagrodę miał
otrzymać ten, kto rozweseli króla. Już następnego ranka przed
pałacem ustawiła się długa kolejka przeróżnych zwierząt.
Na przedzie szły dumne pawie i łabędzie, za nimi prezentowały swe
kolorowe piórka cyraneczki. Wysmukłe nogi pokazywały bociany, a w
chowanego bawiła się kukułka, latając z drzewa na drzewo.
Cętkowane futra pokazywała pantera, garby – wielbłąd, długie nosy –
nosorożce, puszyste ogony – lisy i ostre kły – wilk.
Na samym końcu, wypychany z kolejki, stał mały, szary ptaszek.
Wszyscy dziwili się, po co przyszedł na dwór królewski, skoro nie ma
nic; ani pięknego domu, ani wyglądu, ani mądrości. Wszystkie ptaki
patrzyły na niego z politowaniem.
- A ten co tutaj robi? – powiedział napuszony paw – taki mały, szary
z opuszczonymi skrzydełkami!
- Zobaczcie, jak się trzęsie – rzekła czapla i wykręciwszy kilka
zgrabnych piruetów, odwróciła się do swych przyjaciół.
- Nikt nie rozumie jego dziwnej mowy – swoim czerwonym dziobem
zaklekotał bocian.
- A w dodatku jest cały szary, nie to co ja, mam barwne piórka i
ładne krótkie nóżki. Na pewno uda mi się rozweselić króla – dumnie
rzekła dzika kaczka.
- Jak on śmie wychodzić przed oblicze najjaśniejszego pana?
- Ha, ha, ha ! – długo naśmiewały się zgromadzone zwierzęta.
A biedny skowronek trząsł się ze strachu, serduszko biło mu bardzo
mocno, a z oczu płynęły łzy. Usiadł na gałązce, opuścił swe
skrzydełka, a małą główkę wtulił w piórka. Na jego dziobku pojawiły
się krople zimnego potu i cały rozdygotany chciał uciec daleko.
Tymczasem nastał wieczór – do małego ptaszka podeszła stara, mądra
sowa.
- Dlaczego jesteś taki zmartwiony? Czy ktoś cię skrzywdził?
Lecz nie usłyszała odpowiedzi, gdyż mały ptaszek już spał.
Przytuliła go do siebie, pogłaskała po małym łepku i powiedziała:
- Nie martw się mój drogi. Choć nie masz pięknych piór ani długich
nóg, to jednak masz to, czego inni nie mają i bądź pewien, że
niejeden z tych zuchwalców będzie ci zazdrościł twoich umiejętności.
Skowronek nie wiedział, czy mu się to śniło, czy zdarzyło naprawdę.
Wczesnym rankiem rozprostował swe skrzydełka, przeciągnął się i
rozejrzał dookoła. W ogrodzie było cicho i spokojnie. Wszyscy spali
mocnym snem, a wysoko nad nim siedziała mrużąca oczy sowa. Uradowany
ptaszek zerwał się z gałązki i poleciał do niej. Chciał jeszcze raz
usłyszeć te słowa nadziei. Lecz tymczasem sowa – mądra głowa
smacznie zasypiała.
Przeprosił ją grzecznie i wzbił się wysoko w przestworza, by
rozpocząć swe codzienne śpiewanie.
Wczesnym rankiem, kiedy poranne zorze zaczęły rozświetlać świat, a
słonko leniwie przeciągało się i wysyłało na ziemię pierwsze
promienie, do uszu króla puszczy doleciał wspaniały głos. Leżąc na
swym posłaniu, z wielką radością i zachwytem słuchał dźwięcznych
treli dolatujących gdzieś z daleka. Natychmiast zbudził całą rodzinę
i mieszkańców dworu. Rozkazał przyprowadzić do siebie to stworzonko,
które go tak mile rozbudziło.
Posłańcy królewscy przysłuchiwali się najpierw, skąd dochodzą te
przecudne dźwięki – lecz nikt nie mógł odgadnąć, kto to jest.
Co to za stworzonko tak pięknie śpiewa?
Wszyscy przypatrywali się uważnie podniebnym przestworzom. Nagle na
błękicie nieba mały punkcik zauważył sokół. Natychmiast ruszył w tym
kierunku. Schwytał w swe szpony ptaszka i postawił przed królem.
Zadowolony król zapytał:
- Czy to Ty tak wcześnie śpiewasz?
Przestraszony ptaszek, trzęsąc się cały, nieśmiało powiedział:
- Tak, to ja. Ale bardzo przepraszam, że obudziłem dostojnego władcę.
- Nie kłopocz się, mały, nie zrobiłeś nic złego. Swym śpiewem
ożywiłeś mnie i rozweseliłeś. Nikt spośród zebranych tu zwierząt nie
dostarczył mi tyle radości co ty. Od dziś mianuję cię nadwornym
śpiewakiem i wręczam ten wspaniały order. Proszę równocześnie, abyś
zamieszkał w mym pałacu i umilał swym śpiewem moje życie.
Wtedy pojaśniały oczy małego ptaszka, a dziobek rozchylił się w
uśmiechu.
Przypomniał sobie słowa mądrej sowy. Zatrzepotał radośnie
skrzydełkami i pobiegł jej podziękować.
A zwierzęta, które wcześniej się z niego śmiały, pospuszczały głowy
i składały mu niski pokłon

……………………………………………………………………………………………..

Bajka terapeutyczna - "O kotku Puszku"

O tym, jak pokonać lęk przed lekarzem, dentystą, szczepieniem...

Dawno, dawno temu w małym przytulnym domku pod lasem mieszkał wraz z
rodzicami kotek o imieniu Puszek. Wokół domku rozpościerał się
przepiękny widok na ogród, w którym rosło mnóstwo kwiatów. Za
domkiem znajdowało się niewielkie jeziorko z czystą, lazurową wodą,
w której wesoło pluskały się kolorowe rybki.


Puszek bardzo lubił wyprawy nad jeziorko i lubił przyglądać się
pływającym rybkom. Drugim z ulubionych zajęć kotka były zabawy w
kolorowym ogrodzie. W tych zabawach brali udział przyjaciele kotka:
niedźwiadek, żabka i motylek.


Pewnego pięknego i słonecznego dnia Puszek obudził się, przetarł
oczy, zjadł szybko śniadanko przygotowane przez mamę, wypił kubek
mleka i nagle, w otwartym oknie kuchennym ujrzał zbliżających się
przyjaciół. Postanowił szybko do nich dołączyć. Uradowany wybiegł
tak szybko, że nie zauważył leżącego na schodach autka… potknął się
i bęc! Upadł. Kiedy wstał, to poczuł, że bardzo piecze, boli i
puchnie mu prawa przednia łapka. Wielkie łzy napłynęły mu do oczu;
zrobiło mu się gorąco i niedobrze.


Na szczęście w drzwiach domku stanęła mama. Podniosła płaczącego
synka, zaniosła do pokoju i postanowiła zadzwonić po pana doktora.


Puszek poczuł, że ze strachu nastroszyło mu się futerko i drżało
całe jego ciałko. Przypomniało mu się jak niedźwiadek opowiadał, że
gdy był chory, to pan w białym fartuchu dał mu gorzkie niedobre
lekarstwo do picia, a pani pielęgniarka kłuła go długą igłą w łapkę.
Strasznie go bolało i miś bardzo rozpaczał.


Kotek pomyślał, że teraz to wszystko przydarzy się jemu. Z tego
strachu kotek schował się głęboko pod kołdrę i cicho płakał. Co
jakiś czas wyglądał niespokojnie spod kołderki i sprawdzał, czy nie
nadchodzi doktor. I oto spostrzegł, że blisko niego siada jego
przyjaciel motylek.


- Dlaczego tak płaczesz Puszku?


- Bo mama powiedziała, że zaraz przyjdzie do mnie pan doktor.


- Dlaczego tak się go boisz?


Puszek powtórzył motylkowi, jak niedźwiadek opowiadał o swoich
przeżyciach – o lekarzu, o gorzkim lekarstwie i o zastrzykach.


Motylek zaczął się uśmiechać i powiedział do kotka:


- Oj, ty głuptasku, nie masz się czego bać!!!


Ja też miałem złamane skrzydełko, spadły z niego dwie kropeczki, też
poszedłem do doktora. Pan doktor dotknął mojego skrzydełka,
obejrzał, zabrał mnie na prześwietlenie do szpitala. Wcale nie było
to takie straszne, a za to bardzo potrzebne. Gdybym się bał i nie
pozwoliłbym się dotknąć lekarzowi, dziś nie mógłbym poruszać
skrzydełkiem ani fruwać.


Puszek nie do końca uwierzył motylkowi, ale jego strach całkiem
zniknął.


Usłyszał, że pod dom podjechało leśne pogotowie, wysiadł doktor
Puchacz. Miłym ciepłym głosem zapytał: – Gdzie kotek?


Puszek z ciekawości wysunął łebek spod kołdry i zobaczył miłego
pana, który trzymał w ręce kolorową książeczkę. Podał ją Puszkowi, a
ten z zaciekawieniem zaczął ją oglądać.


W tym czasie doktor dokładnie obejrzał chorą łapkę i stwierdził, że
trzeba jechać do szpitala na prześwietlenie. Mama z Puszkiem wsiadła
do samochodu i pojechała do szpitala. Leśny szpital nie był wcale
taki straszny, jak się Puszkowi wydawało. Na ścianach były
wymalowane obrazki, wszędzie było miło i przytulnie.


Po Puszka przyszła uśmiechnięta miła Lisiczka, która była
pielęgniarką i zabrała go ze sobą. Powiedziała, że zrobi zdjęcie
jego chorej łapki. Puszek rozglądał się po gabinecie, w którym na
ścianach wisiały obrazki w pięknych kolorowych ramkach i nawet nie
zauważył, kiedy zdjęcie było gotowe. Teraz należało tylko założyć
gips na złamana łapkę.


Pani Lisiczka zaprowadziła Puszka do pokoju, który okazał się jak z
bajkowego snu. Ściany przypominały barwną łąkę, na której bawił się
z przyjaciółmi. Puszek poczuł się bezpiecznie i nawet nie wiedział,
kiedy doktor Puchacz założył mu gips na łapę.


Mógł już spokojnie wrócić z mamą do domu.


Mama w nagrodę za jego odwagę kupiła synkowi zestaw „małego
doktora”. Puszek był bardzo zadowolony i od tej pory wraz
przyjaciółmi często bawił się w „leśne pogotowie”. A strach przed
lekarzem zniknął na zawsze.

……………………………………………………………………………………………

Bajka terapeutyczna - "W krainie zabawek"

Kiedy dziecko boi się ciemności.

W pewnym domu, na półkach i regałach mieszkały sobie zabawki. Były
tam pluszowe misie, przytulanki, gipsowe pieski i kotki, różnego
rodzaju pluszowe zwierzaczki – żabka, myszka, zajączek i wiele
innych. Wśród nich, na najniższym regale, mieszkała lalka Aneta.
Ubrana była w białą bluzeczkę w różowe różyczki, różowe spodenki i
białe buciki. Miała brązowe włosy, splecione w dwa warkoczyki,
bystre oczka i szeroki uśmiech. Gdy się jej dotknęło,
wołała: „Kocham cię, kocham cię”.

Była rozkoszną i wesołą lalką, w której towarzystwie chętnie
przebywały inne zabawki. Całe dnie, lalka Aneta, spędzała na zabawie
ze swoimi przyjaciółmi. Gdy słoneczko rozjaśniało promieniami całą
okolicę, wszystkie zabawki wygrzewały się w jego blasku i wymyślały
coraz to nowe zabawy. Wydawać by się mogło, że lalka Aneta jest
najszczęśliwszą lalką w swojej krainie – zawsze uśmiechnięta, chętna
do zabawy i do pomocy innym.

Jednak, gdy zapadała noc, a wszystkie pluszaki zasypiały na swoich
półkach, znikał ten przepiękny uśmiech z twarzy Anety, a w oczach
pojawiał się strach. Aneta bała się ciemności. W nocy wydawało się
jej, że wszystko staje się dużo większe niż w rzeczywistości. Meble,
lampa, stół – rosły i przybierały dziwaczne kształty. Kwiaty rosnące
w doniczkach na parapecie robiły się ogromne, niczym największe
drzewa w lesie. Z kątów patrzyły na nią przeróżne postacie. Nawet
papucie, stojące gdzieś na podłodze, szczerzyły do niej zęby. Po
Anetce przebiegały ciarki, bała się poruszyć, a nawet głośniej
oddychać. Nikomu nie mówiła o swoich zmartwieniach, ponieważ
obawiała się, że inni mogliby się z niej śmiać. Noc wydawała jej się
wiecznością.

Nagle, w tej przerażającej ciszy, gdy słychać bicie własnego serca,
a tykanie zegara wydaje się być głośniejsze niż bicie dzwonów w
kościele, lalka Aneta usłyszała cichuteńkie „cyt, cyt”. Nie
poruszyła się, ale za chwilę dobiegł do niej ten sam głos „cyt,
cyt”. Ostrożnie odwróciła głowę i zauważyła siedzącego obok niej
maleńkiego Świerszcza.

- Cyt, cyt. Witaj Aneto! – odezwał się do niej Świerszcz.


- Skąd znasz moje imię? – zdziwiła się lalka


- Ja też jestem mieszkańcem tego pokoju – odparł – Co prawda
od niedawna, bo latem wolę przebywać na łąkach i polach, ale teraz
nadeszła już jesień i musiałem poszukać sobie cieplejszego
schronienia. Pytasz skąd znam twoje imię? To proste, codziennie
widzę cię bawiącą się z innymi zabawkami.


- To dlaczego ty się z nami nie bawisz?


- Ja nie przepadam za tym gwarem i hałasem, który robicie
podczas zabawy. Wolę ciszę i spokój.

Lalka Aneta przez chwilę zastanawiała się, czy zadać Świerszczowi
pytanie, które nurtowało ją już od dłuższego czasu. Świerszcz
również to zauważył.

- Czy chciałabyś mnie jeszcze o coś zapytać?


- Właściwie to tak. Czy ty też nie możesz spać w nocy?


Świerszcz uśmiechnął się do niej.


- Wiesz, ja po prostu lubię noc.


- A co w tym można lubić?! Dla mnie noc i ciemność są
okropne.


- Wiem, zauważyłem to, ale spróbuję ci to wytłumaczyć.
Zamknij teraz oczy, a ja ci opowiem to, co mi się podoba w nocy. O
tej porze dnia panuje niesamowita cisza. Docierają do nas takie
dźwięki, których w dzień na pewno byśmy nie usłyszeli. Słyszysz, jak
bije zegar?


„Tik – tak, tik – tak


jaki piękny jest ten świat”


O właśnie w oddali przejechał samochód i radośnie wołał:


„Pik – pik, pik – pik


ale ze mnie smyk”


A teraz słychać było szczekanie psa:

„Hau – hau, hau – hau

Na straży będę stał“


- A teraz otwórz oczy i spójrz przez okno. Widzisz granatowe
niebo i migocące na nim gwiazdy? Patrz, jak radośnie mrugają do
ciebie. Może im pomachamy? – zaproponował Świerszcz i zaczął
radośnie wymachiwać w stronę gwiazd.

Lalka Aneta niepewnie wyciągnęła rękę i zrobiła równie niepewny gest
w stronę gwiazd. Ale o dziwo! Poczuła się nieco lepiej i pomachała
jeszcze raz.


- A czy widzisz księżyc? – znów odezwał się Świerszcz – to
ich ojciec. Spogląda dumnie na nas z góry i czuwa, abyśmy mogli
spokojnie spać. Spójrz teraz na towarzyszy swoich codziennych zabaw.
Zobacz, jak pięknie wyglądają podczas snu, jakie mają słodkie minki.
Rano obudzą się wypoczęci i gotowi na spotkanie z nowymi przygodami.
Ciemność otula nas swoim cieplutkim płaszczem. Czujemy się pod tym
płaszczykiem miło i bezpiecznie. Nabieramy sił, by móc jutro stanąć
do nowych zadań. A teraz zmruż już oczka Anetko, a ja na moich
skrzypeczkach zagram ci kołysankę do snu.

Aneta zrobiła tak, jak Świerscz kazał. Zamknęła oczy i wsłuchała się
w muzykę. Świerszcz grał przepiękną melodię, która sprawiała, że
lalka miała wrażenie, że rozpływa się po jej ciele falą ciepła.
Serduszko uspokoiło się, ręce i nogi przestały dygotać. Muzyka
docierała do najgłębszych zakamarków jej ciała. Głaskała włosy i
policzki. Poczuła się lekka i spokojna. W końcu, w ramionach nocy,
czuła się bezpiecznie. Gdy Świerszcz zagrał ostatnią nutę,
delikatnie pogłaskał Anetkę na dobranoc, a ona wyszeptała: „Kocham
cię, kocham cię”.

A nad nimi, wysoko na niebie, mrugały zadowolone gwiazdki.

………………………………………………………………………………………….

Bajka terapeutyczna - "Smutny pajacyk"

Kiedy dziecko jest nieśmiałe.

W pewnym mieście, wśród wielu ulic znajdowała się ulica Bajkowa –
najbardziej lubiana przez dzieci, ponieważ mieścił się tam sklep z
zabawkami. Od samego rana dzieci tłoczyły się przed nim i przez
ogromną witrynę sklepową zaglądały do środka. W sklepie było mnóstwo
półek z zabawkami – były tam misie, lalki, samochody, lokomotywy
oraz pajace. Każda grupa zabawek zajmowała oddzielną półkę.
Najbardziej przyciągała wzrok dzieci półeczka z pajacami, ponieważ
były one kolorowe i uśmiechały się do wszystkich. Każdy pajac uszyty
był z kolorowych, błyszczących materiałów, na głowie miał szpiczastą
czapeczkę z pomponikiem, a na nóżkach czerwone buciki z śmiesznie
zadartymi noskami zakończonymi złotymi dzwoneczkami. Były tak
piękne, że każde dziecko marzyło o takim pajacu. Na samym końcu
półki siedział smutny i samotny pajacyk. Różnił się on od
pozostałych swoim wyglądem, uszyto go bowiem z resztek materiałów.
Jego spodnie były za krótkie i nie tak błyszczące jak pozostałych,
bucikom brakowało dzwoneczków, a czapeczce pomponika. W główce
pajacyka kłębiły się ponure myśli:

- Jestem brzydki, inny niż wszyscy i na pewno nikt mnie nie polubi.

Pajacyk miał jednak pozytywkę, która wygrywała piękne melodie. Nie
mówił o niej nikomu, gdyż się wstydził.

Codziennie po zamknięciu sklepu zabawki schodziły ze swoich
półek i wesoło opowiadały o dzieciach, które odwiedziły sklep. Każdy
chwalił się, że to właśnie na niego spoglądały dziś dzieci. Słychać
było krzyki:

- Jestem najpiękniejszy!

- To mnie dziś przytulały dzieci!

- Nieprawda, to ze mną chciały się bawić!

- A ja wiem, że to mnie jutro kupią, zobaczycie!

Głosy kłócących się zabawek roznosiły się echem po całym sklepie.
Tylko smutny pajacyk siedział samotny na swojej półeczce i
przysłuchiwał się wszystkim z daleka, myśląc nieustannie:

- Nikt mnie nie kupi, nikt mnie nie zechce.

Bał się, że ze względu na swój odmienny wygląd nie zostanie
zaakceptowany, że zabawki go wyśmieją. Nie mógł przecież opowiadać o
zachwytach dzieci, ponieważ wydawało mu się, że żadne z nich nie
zwróci nigdy na niego uwagi.

Kiedy wszystkie zabawki wracały na swoje miejsca i zasypiały,
pajacyk schodził na podłogę i tańczył przy melodii swojej pozytywki.
Tak płynął czas i każdy dzień kończył się dla pajacyka tak samo.
Jednak pewnego zimowego wieczoru w sklepie pojawiły się nowe
zabawki, a wśród nich baletnica Amelka w pięknej różowej sukience.
Na nóżkach miała baletki, a we włosach dużą kokardę. Umiała pięknie
tańczyć – wszystkie zabawki były nią zachwycone. Każdy chciał się z
nią zaprzyjaźnić, tylko smutny pajacyk nie miał odwagi podejść do
niej i się przedstawić. Siedział w kąciku i wzdychał:

- Ach, jaka ona piękna, a ja... na pewno mnie nie polubi.

Kiedy zabawki już smacznie spały, pajacyk, jak co noc,
zaczął tańczyć przy melodii pozytywki. Amelka przebudzona piękną
muzyką spojrzała w dół i spostrzegła tańczącego pajacyka:

- Kto to? Jak cudownie tańczy! Ojej, nie mogę go przestraszyć! –
pomyślała baletnica. Od tej pory obserwowała jego taniec każdej nocy.

Pewnego razu zabawki postanowiły urządzić bal. Wszystkie
niecierpliwe wyczekiwały wieczoru. Gdy tylko zamknięto sklep,
rozpoczęły się wielkie przygotowania – lalki poprawiały kokardy,
pajace czapeczki, lokomotywy i samochody smarowały swoje koła, a
misie zawiązywały piękne muszki na szyjach. Tylko pajacyk jak zwykle
siedział samotny i smutny na półce i rozmyślał:

- Ja też chciałbym iść na bal... Ale po co? Przecież i tak nikt mnie
nie polubi i nie będzie chciał ze mną zatańczyć... Lepiej zostanę
tutaj i popatrzę, jak inni się bawią...

Wreszcie zabrzmiała muzyka. Baletnica Amelka poprowadziła korowód
zabawek na środek sklepu i wirując w tańcu, ukłoniła się pięknie
przed półką, na której został tylko pajacyk:

- Czy zatańczysz ze mną? – odważnie zapytała Amelka.

Zdumiony pajacyk nie mógł uwierzyć, że to właśnie on został wybrany
do tańca.

- Mówisz do mnie? – odpowiedział cichutko – Nie wiem, czy potrafię?

- Ja wiem, że potrafisz – odparła Amelka – Widziałam, jak pięknie
tańczysz, kiedy wszyscy śpią.

Wszystkie zabawki znieruchomiały ze zdumienia, muzyka ucichła, kiedy
ośmielony przez baletnicę pajacyk zeskoczył z półki. Ukłonił się
nisko, a wokół rozległy się dźwięki jego pozytywki. Lekkim krokiem
poprowadził Amelkę na środek sklepu i wykonali najcudowniejszy
taniec, jaki kiedykolwiek widziały zabawki. Wszyscy mieszkańcy
sklepu z podziwem spoglądali na tańczącą parę, a słowom zachwytu nie
było końca...

Od tego wieczoru zmieniło się życie pajacyka. Nie siedział
już samotnie na końcu półki, był otoczony przyjaciółmi, z którymi
prowadził długie wieczorne rozmowy i teraz również on uśmiechał się
do dzieci. Nie przeszkadzało mu, że wyglądał nieco inaczej. Nie bał
się odrzucenia i samotności.

……………………………………………………………………………………………..

Bajka terapeutyczna - "Jak Mrówek stał się odważny

Bajka terapeutyczna, która pomaga nieśmiałemu dziecku uwierzyć w
siebie

Dawno, dawno temu, na niewielkim wzniesieniu, z dala od ruchliwych i
głośnych ulic wielkich miast, rozciągała się soczyście zielona łąka.

Można było na niej zobaczyć, jak wiatr kołysze trawą, a kolorowe
kwiaty kłaniają się listkom. Między zielonymi listkami traw malutkie
białe dzwoneczki konwalii przygrywały motylkom do tańca.

Każdy mieszkaniec tej uroczej łąki krzątał się zajęty swoją
pracą. Pszczółki wesoło brzęczały, zbierając z kwiatów pachnący i
pyszny nektar, koniki polne cierpliwie stroiły swoje skrzypce, a
trzmiele mozolnie zapylały każdy, nawet najmniejszy kwiat.

Promyki słońca radośnie zaglądały w każdy zakątek tej
bajecznie kolorowej krainy i jasno rozświetlały kępkę jaskrawo
błękitnych niezapominajek, obok której znajdowało się wielkie
mrowisko.

W mrowisku był tego dnia wielki gwar i hałas, bo niedługo
królowa mrówek miała obchodzić swoje urodziny i właśnie trwały
przygotowania do wielkiego balu.

Mrówek – najmłodszy mieszkaniec mrowiska – tego samego dnia
po raz pierwszy wraz ze swoimi przyjaciółmi wybierał się na łąkę w
poszukiwaniu słomek, płatków kwiatów i innych ozdób do dekoracji
sali balowej.

Mrówki radosne, wesołe wyszły z mrowiska, a Mrówek?... wlókł się
nóżka za nóżką, a jego małe ciałko przepełniał strach. Drżał
biedaczek jak listki osiki. Rozglądał się niepewnie, wszędzie
podejrzewał kłopoty i wszystko wydawało się takie straszne. Nie
wiedział, co ma ze sobą zrobić.

Gdy tak stał, nagle obok niego poruszyła się trawka, na
której usiadła mała biedronka. Mrówek bardzo się przestraszył i
szybciutko schował pod kamykiem. Skulony z mocno bijącym sercem
czekał, co wydarzy się dalej...

Wyobrażał sobie, że to wielki smok, który zionie ogniem.
Mocno zaciskał oczka, żeby nie widzieć, jak płonie cała łąka.
Serduszko tak mocno mu biło, że słyszał jego kołatanie w całym
mrówczym ciałku.

A w głowie wciąż słyszał głos: „Pokonaj strach! Pokonaj strach!”.
Wiedział, że dłużej tak nie wytrzyma, że dłużej nie może tak stać.
Pełen obaw i przerażenia powolutku otworzył jedno oko, za chwilkę
powolutku drugie oko i nic! Żadnego smoka już nie było – zniknął
gdzieś! Pozostało tylko przerażenie i zadanie do wykonania. Miał
przecież uzbierać słomek na bal królowej.

Kiedy uspokoił się trochę i już prawie odważył się wyjść
spod kamyka, ujrzał ponad trawami ogromny – jak mu się wydawało –
cień, który prawie przysłonił jego małą, trzęsącą się postać.
Mrówkowi ugięły się nóżki, a strach nie pozwolił się ruszyć. Nie
mógł zrobić ani kroku w przód ani – nawet najmniejszego – kroku w
tył. Miał ochotę krzyczeć na całe mrówcze gardziołko:
„Pomocy! Ratunku!”. Zebrał wszystkie swoje siły i ostatnim tchem
wskoczył pod znajomy kamyk. Przesiedział tam nie wiadomo ile,
skulony biedaczek,
w bezruchu, ciężko oddychając ze strachu i niemocy. „Wielki cień”,
który spowił łąkę, to barwny motylek, który wesoło tańczył między
stokrotkami, które swymi żółtymi oczami spoglądały z uśmiechem na
Mrówka, dla którego motyl stał się wielka przeszkodą. Tak wielką, że
mały Mrówek nie mógł jej pokonać.

Mrówek wyszedł spod kamyka dopiero wtedy, kiedy usłyszał
rozśpiewane głosy swoich towarzyszy. Mrówki chwaliły się między sobą
zdobyczami, a Mrówek? ... cóż, spuścił głowę i był smutny, że nie
umiał pokonać lęku przed nieznanym i nie zdobył żadnych ozdób na bal.

Następna wyprawa dla Mrówka była tak samo trudna i straszna
jak pierwsza. Przesiedział pod znajomym kamykiem cały czas. Czuł się
niepewnie, bał się wszystkiego, co się tylko poruszyło w okolicy.

Nazajutrz miał odbyć się wielki bal na cześć królowej
mrowiska. Królowa z tej okazji zaprosiła do mrowiska wielu
mieszkańców łąki, by razem z nimi uczcić swoje święto.

A sala wyglądała przepięknie. Na ścianach upięte były kolorowe
słomki z różnych traw. U sufitu zwisały kolorowe girlandy z płatków
dzikich róż. Na każdym stoliczku stały lampiony z chabrów, maków i
niezapominajek. A w każdym rogu sali balowej wisiały warkocze
delikatnych dzwoneczków kwiatu konwalii, które przy lekkim nawet
powiewie wiatru przygrywały tancerzom do taktu. Całą zaś salę
rozświetlały wielkie kwiaty słonecznika, które kołysały się do
muzyki na przemian raz w prawo, raz w lewo.

Wszystkie mrówki były bardzo zadowolone ze swojej pracy i nie
mogły się już doczekać momentu, kiedy orkiestra koników polnych
zacznie grać. Tylko mały Mrówek nie cieszył się z balu. Siedział pod
ścianą pełen obaw, niepokoju i tylko czasami spoglądał, jak goście
się bawią. Można już było słyszeć pierwsze takty muzyki. To
orkiestra koników polnych rozpoczęła swój koncert. Pary ruszyły do
tańca, sala wirowała od rozbawionych towarzyszy zabawy. Mrówek
podglądał wszystkich z niedowierzaniem, powtarzając wciąż
sobie: „Jacy oni weseli, jak ładnie się bawią!”

W tym momencie królowa podeszła do Mrówka, wzięła go za rękę
i zaprosiła do tańca. Nie mógł odmówić. Ale taniec nie wyglądał
najlepiej. Mrówek tańczył niepewnie, niezdarnie depcząc królowej po
stopach. Cały drżał z niepokoju – tyle obcych owadów było wokoło.
Bardzo mocno ściskał królową za ręce, aż jego łapki stały się
wilgotne. Nareszcie muzyka ustała. Kiedy taniec dobiegł końca,
szybciutko uciekł do swojego kącika, w którym czuł się najpewniej.

Wszyscy wokoło świetnie się bawili, głośno przyśpiewywali
muzykom i nikt nie zauważył, że nagle do sali balowej wleciał
rozwścieczony bąk, którego królowa nie zaprosiła na bal. Brzęczał
bardzo głośno i złowieszczo trzepotał skrzydłami. Mrówek ukradkiem
obserwował nieproszonego gościa, który właśnie szykował się do ataku
na królową. Już do niej dolatywał... gdy nagle na jego drodze
pojawił się roztańczony motylek. Bąk zachwiał się przez chwilę i o
mały włos nie potrąciłby z impetem kolorowego tancerza. W tej
właśnie chwili Mrówek poczuł, że musi coś zrobić. Zebrał wszystkie
swoje siły, nabrał powietrza, zerwał dużą słomkę ze ściany i ruszył
w kierunku nieproszonego gościa. I tak bąk na swojej drodze napotkał
przeszkodę i przewrócił się nieporadnie. Dopiero wtedy, gdy bąk
upadł na podłogę, królowa, jej świta i goście zauważyli, jakie
niebezpieczeństwo im groziło. Wszyscy zebrani na sali podeszli do
Mrówka i zaczęli mu dziękować, gratulować i ściskać, za to, że
uratował życie królowej, a przede wszystkim motylka. Na końcu do
Mrówka podszedł sam motylek. Uścisnął mu dłoń i krzyknął: „Niech
żyje Mrówek, mój wybawiciel!”, a wszyscy inni wtórowali: „Niech
żyje, niech żyje!”.

Do końca balu Mrówek nie siedział już cichutko w kątku sali,
tylko bawił się i tańczył ze swoim nowo poznanym przyjacielem.

Następnego dnia Motylek z wdzięczności do Mrówka zaprosił go
na długi spacer po łące. Chciał Mrówkowi pokazać, jaki świat jest
piękny i ciekawy i że nie wszystko, czego nie znamy, jest straszne.
I tak chodzili po porannej rosie, trzymając się za ręce. Teraz
Mrówkowi nic nie wydawało się straszne. Widział spacerujące po
trawkach biedronki, fruwające motyle i innych mieszkańców łąki i
wcale się ich nie bał jak kiedyś. Nikt z nich już nie przypominał
strasznego, ziejącego ogniem smoka, a wszystko wokół było kolorowe i
radosne.

A kiedy przyjaciele przechodzili obok znajomego kamyka, Mrówek
leciutko ścisnął rączkę przyjaznego motylka i uśmiechnął się
cichutko do siebie.

…………………………………………………………………………………………….

Bajka terapeutyczna - "Smoczuś Płomyk i jego rodzina

Dla dziecka, które musi zaakceptować pojawienie się młodszego
rodzeństwa w rodzinie.

Daleko, daleko stąd, wśród pięknych, wysokich gór sięgających aż do
błękitnych obłoczków, była mała, urocza polana, porośnięta wonnymi
ziołami. Na tej polanie, chociaż trudno w to uwierzyć, było skaliste
miasteczko – Świetlikowo. W tym miasteczku, w samym środku
znajdowała się zielona grota, w której mieszkała rodzina wesołych
smoków. Mama – zgrabna smoczyca o zielonych jak szmaragdy oczach i
szczupłej talii, była po prostu piękna.
Nic dziwnego, trzy razy w tygodniu latała na smoczy aerobik. Tata –
smok najpotężniejszy w całym miasteczku – to mistrz w zianiu ogniem
na odległość. Swoje ogniowe umiejętności wykorzystywał najczęściej w
kuchni, kiedy mama chciała ugotować coś pysznego. A robiła to
znakomicie. Jej potrawy słynęły w całej okolicy, na przykład płonące
lody miodowe z orzechami zostały przebojem lata. Lody te były
przysmakiem najweselszego smoczka w rodzinie – synka Płomyka.

Rodzice dbali o swojego pupilka. Rozpieszczali, dogadzali. Mama
wymyślała dla niego coraz wspanialsze smakołyki, a tata uczył
tajemnej sztuki latania i ziania ogniem. Rodzice każdą wolną chwilę
spędzali ze swoim ukochanym synkiem. Najczęściej zabierali go na
wycieczki w głąb zaczarowanego lasu, gdzie przeżywali najdziwniejsze
przygody.

O wspaniałych przeżyciach Płomyk opowiadał swojej ukochanej pani ze
smoczego przedszkola – Błękitnej Wróżce i wszystkim smoczakom-
przedszkolakom. Płomyk czuł się najszczęśliwszym smokiem na świecie.

Pewnego dnia Płomyk został sam w przedszkolu. Wszystkie smoczaki-
przedszkolaki już dawno odleciały ze swoimi rodzicami, a Płomyk
ciągle czekał. Był coraz bardziej smutny i niespokojny. Kochana
Błękitna Wróżka gładziła go po głowie, pocieszała, przytulała.
Trochę to pomagało, ale na krótko. Czuł, że stało się coś złego. Łzy
napłynęły mu do oczu i wtedy w drzwiach stanął tata. Wyglądał, jakby
wygrał milion w „smoko-lotku”.

Nie do wiary, ja tu płaczę, a on się cieszy – pomyślał Płomyk. Czuł
żal do rodziców.

- Jak mogliście o mnie zapomnieć! – krzyknął.

- Nie zapomnieliśmy, tata przytulił zapłakanego smoczka. W
domu czeka na ciebie niespodzianka – dodał.

- Ciekawe, co to za niespodzianka? – myślał już udobruchany
smoczek – Może płonące lody albo wata cukrowa albo smokomputer
najnowszej generacji?!

W drodze do domu skrzydła niosły małego Płomyka, jak nigdy dotąd.
Pierwszy wbiegł do domu i zaraz zajrzał do lodówki, ale nic pysznego
tam nie było. Wbiegł do swojego pokoju, tam też nic nie znalazł.

Gdzie jest ta niespodzianka? Nagle usłyszał dziwne odgłosy
dochodzące z pokoju rodziców. Coś skrzypiało czy syczało? W drzwiach
stanęła uśmiechnięta mama, przytulała coś, co skrzypiało. Tata dumny
obejmował mamę. Synku to twoja siostrzyczka Ognisia, teraz będziesz
miał się z kim bawić, powiedziała mama. Ognisia właśnie w tym
momencie zaczęła głośno płakać.

To niemożliwe, moja mama przytula i kołysze to wrzeszczydło –
pomyślał zdumiony i oburzony Płomyk, zakrywając uszy.

- Ładna mi niespodzianka, to jakieś żarty! – próbował
przekrzyczeć Ognisię.

Był zły, bardzo zły. Nie rozumiał, co właściwie się stało. Do tej
pory mama tylko jego przytulała, dla niego przygotowywała smakołyki,
to z nim tata latał i ział ogniem.

A to wrzeszczydło nawet nie potrafi latać, a co dopiero ziać ogniem.
Na dodatek jest małe i brzydkie, i ja mam się z tym czymś bawić?
Niedoczekanie! – złościł się Płomyk. Dlaczego rodzice tak kochają tę
Ogniśkę, czy ja już im się znudziłem? – smutno zrobiło się
smoczkowi. Poczłapał do swojego pokoju. Było mu coraz bardziej
smutno i przykro. Dwie ogromne łzy napłynęły do jego smoczych oczu i
za chwilę rozpłakał się na dobre. Płakał i płakał coraz mocniej i
głośniej. Wreszcie krzyknął ze złością:

- Nie chcę tej głupiej Ogniśki! Nienawidzę jej! Zabrała mi
mamę i tatę!

Zrozpaczony uderzył ogonem w stojącą na stoliku fotografię rodziców,
rozwinął skrzydła i wyleciał przez okno. Zapadał zmrok, a mały
smoczuś wzbijał się coraz wyżej ku błękitnym obłokom. Nagle zobaczył
oślepiające światło, zwolnił trochę i patrzył, nie wierząc własnym
oczom. Przed nim lekko unosiła się Błękitna Wróżka.

- To pani? Pani potrafi latać? – wydusił zaskoczony Płomyk.

- Przecież jestem wróżką – uśmiechnęła się i zbliżyła do wciąż
zdumionego smoczka.

Usiedli na błękitnym obłoku. Płomyk spojrzał w dół. Widział całe
Świetlikowo migocące ciepłymi ognikami. Zobaczył swoją zieloną
grotę – ukochany dom i w tym momencie przypomniał sobie o
wrzeszczącej niespodziance. Rzucił się Wróżce na szyję i zaczął
głośno szlochać. Wróżka delikatnie pogładziła smoczka po głowie i
ciepłym głosem powiedziała:

- Płomyku czas wracać do domu, czekają na ciebie rodzice i
twoja mała siostrzyczka Ognisia. Wszyscy bardzo się martwią o ciebie.

Smoczek w jednej chwili przestał płakać i aż zionął ogniem ze złości.

- No nie! I pani też mówi o tej głupiej, wrzeszczącej Ogniśce.
Nie chcę jej znać, słyszy pani!? Ona zabrała mi rodziców, teraz
jestem sam na świecie. A właściwie, skąd pani o niej wie?! –
krzyczał rozdrażniony Płomyk.

- Przecież jestem wróżką, już ci mówiłam – spokojnie
odpowiedziała i uśmiechnęła się tak pięknie – aż smoczkowi zrobiło
się wstyd, że wykrzykiwał do tak miłej i najłagodniejszej istoty pod
słońcem.

Przestraszył się, że i ona przestanie go lubić. Błękitna Wróżka
tymczasem uniosła swoją czarodziejską pałeczkę i powiedziała cicho :

- Czary mary, raz dwa trzy

Mały smoczku, otrzyj łzy

Chwila to zaczarowana

Niech się grota stanie szklana!

Ledwo wypowiedziała ostatnie słowo, obłok, na którym siedzieli,
zaczął płynąć i zatrzymał się dopiero nad smoczą zieloną grotą,
która już nie była zielona tylko przejrzysta jak szkło.

Płomyk nie mógł wypowiedzieć ani jednego słowa, patrzył szeroko
otwartymi oczami ze zdumienia. To jego dom, widział wszystkie
pokoje, kuchnię i lodówkę ze smakołykami. Spojrzał na swój pokój,
zobaczył w nim mamę. Siedziała nieruchomo i patrzyła przerażonymi
oczami w okno. Taty nie było. W pokoju rodziców w małej kołysce
spała Ognisia.

Płomyk spojrzał na nią i pomyślał: całkiem ładna ta Ogniśka, ale i
tak jej nie lubię. Znowu spojrzał na mamę. Siedziała dalej
nieruchomo. Płomyk przeraził się, nigdy wcześniej nie widział tak
smutnej mamy.

- Co jej się stało – zapytał z przejęciem i gdzie jest tata?

- Mama czeka na ciebie i bardzo się martwi, domyśla się, że
uciekłeś, a tata szuka cię po całym Świetlikowie – odpowiedziała
wróżka.

- Aha – westchnął Płomyk i poczuł się dziwnie.

Z jednej strony żal mu było rodziców, ale z drugiej strony cieszył
się, że wreszcie myślą o nim, a nie o tej Ogniśce.

Jego rozmyślania przerwał głośny świst. Wróżka krzyknęła:

- Uważaj!

Nad ich głowami przeleciało z ogromną szybkością coś białego,
chichoczącego złośliwie.

- Co to? – przestraszył się Płomyk.

- To Zamrażak, nienawidzi ciepła. Wszystko co ciepłe zamienia
w lód. Długo szukał Świetlikowa. Chroniłam to miasteczko,
zasłaniałam błękitnymi obłokami, ale wszystko na nic. Znalazł je.
Biada nam wszystkim – mówiła coraz słabszym głosem wróżka.

Płomyk rozejrzał się dookoła – piękne góry zamieniły się w lodowce,
stawało się coraz zimniej. Zamrażak chuchał i dmuchał, chichotając
przeraźliwie. Wróżka próbowała mu przeszkodzić. Podnosiła
czarodziejską pałeczkę, ale jej magiczna moc malała. Zamrażak
zbliżał się do zielonej groty. Zaskoczone smoki nie rozumiały, co
się dzieje.

- To nie żarty, nie pozwolę na to – krzyknął odważnie Płomyk

Niewiele myśląc, zionął ogniem tak mocno, że wokoło zrobiło się
gorąco i lód zaczął się topić, ale Zamrażak nie dawał za wygraną,
chuchał jeszcze mocniej i krzyczał piskliwym głosem:

- Zaraz cię zamrożę, zamrożę całe Świetlikowo, a zacznę od
twojej groty.

- Nic z tego, tam są moi ukochani rodzice i moja mała siostra,
nikt nie zrobi im krzywdy! Smoki, smoczaki wszyscy razem na
Zamrażaka! – wołał Płomyk.

Smoki z całego Świetlikowa zaczęły ziać ogniem. Gorące płomienie
otaczały Zamrażaka.

- Ojojoj, ojojoj, parzy, gorąco, parzy, ojojoj, nie
wytrzymam! – Zamrażak świsnął, wzbił się wysoko i zniknął.

Wszystkie smoki odetchnęły z ulgą. Zaczęły trzepotać z radości
skrzydłami, sypać iskrami i machać ogonami.

Płomyk był szczęśliwy. Nagle poczuł, że ktoś go unosi. To tata
podniósł go na swoich skrzydłach, obok leciała mama z Ognisią.
Płakała z radości i szczęścia, że Płomyk wrócił i że jest takim
odważnym smokiem.

Wieczorem zmęczeni, ale szczęśliwi usiedli razem przy stole w swojej
zielonej grocie. Zajadali ulubione płonące lody miodowe z orzechami.
Mama czule obejmowała Płomyka szczęśliwa, że już jest w domu. Tata
trzymał Ognisię, która wpatrzona w płonące lody po raz pierwszy
kichnęła i wypuściła mały ogieniek z pyszczka. Wszyscy wybuchnęli
śmiechem.

- No, może będzie jeszcze z niej porządny smok, już ja tego
dopilnuję – powiedział Płomyk.

- Jesteśmy tego pewni – zgodnie potwierdzili rodzice – Nie
każda siostra ma takiego dzielnego brata.

Płomyk zamyślił się – mam wspaniałych rodziców, wcale im się nie
znudziłem. Wróżka miała rację. Podszedł do okna, spojrzał w górę, na
obłoku siedziała Błękitna Wróżka – ukochana, najmądrzejsza pani ze
smoczego przedszkola. Wróżka uśmiechnęła się do smoczka.

- Ach, jestem najszczęśliwszym smokiem na świecie – westchnął
Płomyk.

……………………………………………………………………………………………..

Bajka Terapeutyczna - "Jak Kropeczka uwierzyła w siebie

O tym, jak przezwyciężyć nieśmiałość i uwierzyć w siebie.

Za siedmioma górami i wieloma rzekami, na pięknej łące otoczonej
lasem żyła rodzina Biedronek. Mieszkali wśród zielonych traw,
pachnących ziół i kolorowych kwiatów, w domku „Pod zielonym
listkiem”, w którym zawsze było bardzo wesoło i przyjemnie.


Słoneczko często tu zaglądało, ogrzewając swoim ciepłem mamę, tatę
oraz troje rodzeństwa. Codziennie rano, mama z uśmiechem na twarzy
budziła swoje skarby: najstarszą córkę Pięciokropkę, synka
Trzykropka oraz najmłodszą Kropeczkę. W tym czasie tata krzątał się
po kuchni, przygotowując smaczne śniadanko, po którym dzieci
nabierały ochoty do zabawy.


Dużo psociły, baraszkując pomiędzy trawami, przeskakując z kwiatka
na kwiatek i śmiejąc się przy tym radośnie. Nawet chłodne kropelki
rosy błyszczące na trawie nie potrafiły im w tym przeszkodzić.


Bardzo lubiły bawić się ze sobą, ale jeszcze bardziej z Pszczółkami,
które mieszkały w pobliżu. Kiedy rodzeństwo baraszkowało z
przyjaciółmi, Kropeczka stała z boku, przyglądając się ich zabawie.
Była smutna, zamyślona i marzyła o chwili, kiedy Pszczółki odlecą do
swojego domku. Pszczółki były takie odważne, pomysłowe w zabawie i
tak głośno się śmiały. A ona była przecież taka malutka i słaba, nie
potrafiła latać tak szybko jak Pszczółki.


Pewnego razu Pszczółki wymyśliły nową zabawę. Z pyłku kwiatów lepiły
duże kule, po czym z salwami śmiechu rzucały je w siebie. Należało
zwinnie omijać kule tak, aby nie zostać trafionym, co wymagało dużej
sprawności i sprytu.


Kropeczka starała się unikać pyłkowych kul, jak mogła, ale wszystkie
trafiały prosto w nią. Jej skrzydełka lepiły się i czuła, że jest
coraz słabsza. Niepostrzeżenie wycofała się z pola bitwy i niepewnym
krokiem podążyła do domu. Było jej smutno, łezki cisnęły się jej do
oczu i bardzo pragnęła przytulić się do mamy. Wiedziała, że nie
poradziła sobie w zabawie. Bała się, że zostanie wyśmiana, więc
wolała zrezygnować z zabawy i wrócić tam, gdzie było tak dobrze i
gdzie zawsze mama mogła jej pomóc. Kropeczka cichutko łkając,
poruszała powolutku nóżkami, to znów zatrzymywała się, oglądając się
za siebie. Wreszcie zmęczona i smutna dotarła do domu. Z pomocą mamy
obmyła swoje skrzydełka i z niecierpliwością czekała na powrót
rodzeństwa.


Bardzo kochała Pięciokropkę i Trzykropka, i wybaczyła im nawet to,
że śmiali się z niej na łące. Kiedy usłyszała kroki Trzykropka, na
jej twarzy pojawił się uśmiech.

- Mamo, mamo! - wołał Trzykropek, wbiegając do pokoju. Pięciokropka
była tuż za nim.
- Mamo, mamo! - wołali już razem.
- Słucham was, moje dzieci - odpowiedziała mama.

- Mamy świetny pomysł, zaprośmy Pszczółki na moje urodzinowe
przyjęcie - powiedział przejętym głosem Trzykropek i spojrzał
błagalnym wzrokiem na mamę.

- No, muszę się zastanowić - powiedziała mama i zamyśliła się.
- Mamo, proszę cię. Będzie bardzo wesoło!

Kropeczka, która cały czas przysłuchiwała się tej rozmowie, z każdą
chwilą stawała się bledsza, a po jej głowie kołatały się myśli:

- Ojej, znowu te Pszczoły w moim domu, dlaczego? Ja się ich boję,
one tak na mnie patrzą...
Rozmyślania Kropeczki przerwał okrzyk Trzykropka: - Hura, hura!
Kropeczka się domyśliła. Te hałasy oznaczać mogły tylko jedno - mama
zgodziła się na zaproszenie Pszczółek na urodzinowe przyjęcie
Trzykropka.

Przez najbliższe dni cała rodzina planowała urodziny Trzykropka,
które miały się odbyć już za pięć dni. Mama obiecała upiec ogromny
tort i przygotować kolorowe kanapki. Miały być też tańce i konkursy,
a dekoracją pokoju miał zająć się tata razem z dziećmi.


W domu państwa Biedronek panowało zamieszanie i gwar. Wszystko
musiało być przecież gotowe na przyjęcie gości.


O umówionej godzinie przed domkiem "Pod zielonym listkiem" pojawili
się goście. Mama Biedronka zapraszała wszystkich do środka, tata
zapalił świeczki na torcie i rozpoczęło się przyjęcie.


Nad łąką unosiły się odgłosy śmiechu i głośnych rozmów, no i
oczywiście wesołej muzyki. Wszyscy bawili się doskonale. Wszyscy
oprócz... Kropeczki, której serduszko coraz mocniej biło, a nogi się
trzęsły.


Właśnie ogłoszono konkurs piosenki i już pierwsi wykonawcy
rozpoczęli swoje występy. Czas biegł bardzo szybko, jak dla
Kropeczki - za szybko, wiedziała, że wkrótce to właśnie ona będzie
musiała wystąpić.


Kropeczka lubiła śpiewać i nawet wszyscy mówili, że ma ładny głos,
ale co innego śpiewać dla mamy, taty i rodzeństwa, a co innego dla
tylu gości. Kiedy wywołano ją na środek stanęła i... już miała
otworzyć buzię i zacząć śpiewać, gdy zobaczyła te duże oczy
Pszczółek, które patrzyły na nią. W tej samej chwili Kropeczka
zapomniała, co chciała zaśpiewać, a w buzi zrobiło się tak dziwnie
sucho i głos wcale nie chciał się wydostać z gardła.


Opuściła głowę i szybko uciekła do swojego pokoju. Wyszła z niego
dopiero, gdy wszyscy goście już wyszli i w domu zrobiło się zupełnie
cicho. Chwilkę odczekała i ze smutną miną podeszła do brata.

- Przepraszam cię, Trzykropku - powiedziała. Ja naprawdę chciałam
zaśpiewać dla ciebie piosenkę, ale nie potrafiłam, moje gardło
zamilkło.
- Nie martw się, Kropeczko, wcale się na ciebie nie gniewam - odparł
Trzykropek, tuląc siostrę.

Mimo słów Trzykropka, Kropeczka cały czas była smutna i zła na
siebie za to, że ciągle się czegoś boi.


Stanęła przy otwartym oknie swojego pokoju i zamyśliła się. Ach, jak
dobrze byłoby być taką odważną jak Pięciokropka, tak silną i sprytną
jak Trzykropek. Popatrzyła w gwiazdy, gdy wtem jedna z nich zaczęła
lecieć w stronę domku Biedronek, wprost do okna Kropeczki. Była
coraz bliżej i bliżej. Kropeczka ze zdziwienia aż otworzyła buzię i
wystraszona już miała odejść od okna, gdy usłyszała ciepły, cichutki
głos:

- Kropeczko, Kropeczko, nie bój się, ja jestem twoją przyjaciółką,
nazywam się Gwiazdeczka. Już od dłuższego czasu, obserwuję cię z
góry i bardzo cię polubiłam. Przyniosłam ci prezent. Czarną jak noc
kropkę, którą jednak będziesz widziała tylko ty. Zawsze kiedy
będziesz miała jakiś i problem, będziesz się czegoś bała, będziesz
przerażona dotknij jej, a wtedy niezwykła moc kropki pomoże ci
pokonać strach i rozwiązać wszystkie problemy.

Na twarzy Kropeczki pojawił się uśmiech. Podziękowała Gwiazdeczce i
poszła spać. Tej nocy śniły się jej same miłe rzeczy: że ulepiła z
pyłku kwiatów największą kulę, że wygrała konkurs piosenki, że sama
odwiedziła Pszczółki i tak śniła aż do rana.


Następnego dnia mama trochę źle się czuła, więc poprosiła
Pięciokropkę o pomoc w porządkach domowych, w domu zawsze było dużo
pracy.

Tymczasem Trzykropek wpadł na pomysł, iż razem z Kropeczką wybiorą
się po ulubione kwiaty mamy, które rosły na polanie w lesie. Po
dotarciu na miejsce, po krótkim odpoczynku, zajęli się zrywaniem
kwiatów. Ich cudowny zapach unosił się nad całą polaną. Już mieli
wielki bukiet i zamierzali wracać do domu, kiedy noga Trzykropka
utkwiła w kawałku kory leżącej obok ogromnego drzewa. Trzykropek
próbował wydostać nogę, ciągnął i ciągnął i nic. Poprosił o pomoc
Kropeczkę, ale i ona nie dała rady, choć bardzo się starała.

- Sprowadź szybko pomoc, bo bardzo boli mnie noga - pojękiwał
Trzykropek, a z oczu zaczynały płynąć mu łzy.
- Trzymaj się, braciszku, wszystko będzie dobrze! - powiedziała
Kropeczka. Już pędzę po pomoc - dodała przejęta.

Nie dała bratu poznać, jak bardzo się boi. Łatwo powiedzieć - pędzić
po pomoc, ale jak tu samej pokonać tą olbrzymią łąkę? Ich dom był
przecież tak daleko...

Przeleciała już spory kawałek drogi, kiedy poczuła się zmęczona.

Odpocznę chwilkę na listku i zaraz lecę dalej - pomyślała. Gdy
uniosła głowę, nagle zobaczyła jakiś domek. Czyj to dom, może tu
znajdę pomoc dla Trzykropka?
W tym momencie obok domku ujrzała bawiące się Pszczółki. Aha, ten
domek należy do Pszczółek - pomyślała. Poproszę je o pomoc.


W tej samej chwili przypomniała sobie o strachu, który towarzyszył
jej, gdy tylko na swojej drodze spotkała Pszczółki. Wzięła głęboki
oddech i powiedziała sama do siebie:

- Nie zawiodę Trzykropka, muszę mu jak najszybciej pomóc.

Dotknęła kropki podarowanej przez Gwiazdeczkę (tej, której nikt
oprócz Kropeczki nie widział) i ruszyła w stronę domku Pszczółek.

- Dzień dobry - powiedziała drżącym głosem - Trzykropkowi noga
utknęła w korze i bardzo go boli. Próbowaliśmy, ale sami nie możemy
sobie poradzić. Proszę, pomóżcie mojemu bratu - dodała błagalnym
głosem. Gdy skończyła mówić, ledwo mogła złapać oddech.

Pszczółki nie zastanawiały się długo. Szybko wyruszyły we wskazane
przez Kropeczkę miejsce, wydostały Trzykropka i zaniosły go do domu.
Kropeczka była im bardzo wdzięczna. Z uśmiechem na ustach
podziękowała im za pomoc.


Trzykropkiem zajęła się mama. Zabandażowała mu nóżkę i stwierdziła,
że przez kilka dni musi poleżeć w łóżku. Gdy cała rodzina zasiadła
wieczorem przy kominku, Trzykropek opowiedział wszystkim swoją
przygodę. Na końcu dodał:

- Gdyby nie Kropeczka, jeszcze długo bym cierpiał. Dziękuję ci,
siostrzyczko, że mi pomogłaś. Wiedziałem, że na ciebie mogę liczyć! -
i uściskał Kropeczkę z całych sił.

Kropeczka była bardzo dumna z siebie, ale nie zapomniała, kto jej w
tym pomógł. Dotknęła kropki podarowanej przez Gwiazdeczkę (tej,
którą tylko ona widziała) i szeptem powiedziała: - Dziękuję

……………………………………………………………………………………………

Bajka terapeutyczna - "Jeżyk"

Grupa nie akceptuje i odrzuca.

Historia ta zdarzyła się już dawno, wtedy gdy na świecie nie było
jeszcze prądu, wodę czerpano w studniach, a dzieci swobodnie biegały
po podwórzach. Daleko w głębi lasu toczyło się normalne, bezpieczne
życie. Niczym niezakłócony spokój w świecie zwierząt.

Niestety, jak to się często zdarza, tak i tym razem spokój ten
został zakłócony, a stało się tak za sprawą małego kaprysu matki
przyrody.

Już wszystkie liście spadły z drzew, kwiaty zmieniły swe piękne
suknie na grube, szare piżamy, a cały świat przykryty został białą,
puszystą pierzyną. Tak jak co roku wszystkie zwierzątka przygotowane
były na przyjście królowej, białej pani – Zimy. Każda spiżarnia po
brzegi wypełniona była zapasami. Na półkach nie brakowało miodku,
powideł, orzeszków, suszonych grzybków i ziaren zbóż. Kiedy tylko
przybyła rodzina jeżyków, wygodnie okryła się kołderkami w swoich
ciepłych łóżeczkach, po czym zasnęła w poczuciu beztroski i
bezpieczeństwa.

Był środek zimy, zwierzątka smacznie spały w norkach, nieświadome
tego, co działo się na polanie, a promienie roześmianego słoneczka
grzały coraz mocniej, topiąc śnieg zalegający na daszkach ich małych
domków.

Mały jeżyk przeciągnął się, nieśmiało wysuwając nosek spod kołderki.
Jedna łapka już wystawała, ale chłodek panujący w norce hamował
ciekawość jeżyka.

Tak jak jeżyk nieśmiało wyglądał spod kołderki, tak i cieniutki,
niepewny promyczek słoneczka zaglądał do norki przez delikatnie
przysypane okienko. Jeżyk, gdy tylko ujrzał promyczek, wyskoczył z
łóżeczka, a to, co zobaczył, nieco go zaskoczyło. Wszyscy w norce
spali, tato chrapał straszliwie, a mała siostrzyczka jeżyka zakryta
była po uszy kołderką. Zdziwiło to bardzo jeżyka, tak, że z jego
pyszczka wyrwało się głośne westchnienie, które zdawałoby się
wyrażało wszystkie troski świata:

- Oooooo, nie...

Jeżyk był sam w zimnym, ciemnym domku, co wprawiło go w nieco zły
nastrój i zakłopotanie. Przez myśl przeszło mu, by obudzić mamę.
Podbiegł do łóżeczka, na którym spała i krzyknął:

- Mamusiu, wstawaj, już wiosna, mamusiu, już się obudziłem, nie chcę
być sam!

Niestety, jego prośby, lamenty nie przyniosły skutku. Czuł się coraz
bardziej samotny, było mu zimno, nie miał pojęcia, co się dzieje
wokół niego. Paluszek powędrował mu do buźki, a do oczu napłynęły
łzy. I byłby się rozpłakał, gdyby nie to, co ujrzał przez okno. Parę
kroczków przed jego norką, obok dużego krzaka jałowca bawiła się
grupa małych zwierzątek. Były tam rude liski z puszystymi kitkami,
szare zajączki z czujnymi słuchami, sarenki, a także rude wiewiórki
zajadające się po kryjomu orzeszkami, natomiast na gałązkach z
zaciekawieniem zabawie przyglądały się różnobarwne sikorki i gile z
czerwonymi brzuszkami. Nagle samotność i obawa odeszły na bok, a na
ich miejsce pojawiły się ogromna ciekawość i zainteresowanie zabawą.
Niestety, drzwi i okienka zasypane były śniegiem, pojawił się więc
kolejny problem.

Jak wydostać się z norki – myślał jeżyk. Wtem przyszedł mu do głowy
pewien pomysł. Wyjdę kominem! Jak pomyślał, tak zrobił. Nie minęło
nawet pięć minut, a on już był na polanie przed domkiem. Blask
słońca na chwilę go oślepił, a chłodek panujący na dworze ziębił mu
stopy i sprawił, że zachciało mu się kichać. Tak bardzo nie chciał
być zauważony, bał się zwierzątek bawiących się na polanie, nie
wiedział, jak zareagują na jego pojawienie się. Przecież był taki
inny niż one. Jednakże to, co wyrwało się z jego pyszczka, nie dało
mu możliwości pozostania w ukryciu.


- aaaaa psik!!!


Jedno kichnięcie, a echo rozniosło je po całej polanie. W tym
właśnie momencie wszystkie zwierzątka spojrzały na niego. Chciał
uciekać, ale nie miał już żadnego wyjścia. Zwierzątka przerwały
zabawę, zapadła cisza, głucha cisza. Małe serduszko jeżyka biło tak
mocno, jakby chciało się wyrwać i biec, ale jeżyk nie miał siły i
odwagi zrobić nawet jednego kroku. Z każdą minutą było mu coraz
trudniej, tym bardziej, że między zwierzątkami dały się słyszeć
nieprzyjemne szepty.

- Ale dziwadło – rzekł mały lisek.

- Jest jakiś taki śmieszny – dodała wiewiórka Rudaska.

- Chodźmy stąd, będzie lepiej, gdy będziemy trzymać się z dala od
tego cudaka – dorzucił zajączek Szaraczek.

- Masz rację, pobawimy się nad rzeczką, wrócimy tu później, może już
go tu nie będzie – odrzekł inny zajączek.

Mały jeżyk wciąż stał nieruchomo i robiło mu się coraz bardziej
smutno. Bał się, był przecież zupełnie sam pośród tych wszystkich
zwierzątek. Nie znał ich, a co najgorsze znacznie się od nich
różnił. Czuł jak łzy napływają mu do oczu.

- Co ja pocznę, jestem jeszcze malutki, a rodzice wcale nie chcą się
obudzić – myślał jeżyk.

Zwierzątka w tym czasie zaczęły się już całkiem oddalać w stronę
rzeki. Na dworze świeciło mocno złociste słońce, dzień był naprawdę
przepiękny, a mały jeżyk wciąż siedział samotny i smutny przed swoją
norką. I choć może się wydawać, że ładna pogoda idzie w parze z
dobrym humorem, w tym przypadku, niestety, to się nie sprawdziło. Do
oczu jeżyka napłynęły łzy i zaczęły spadać jedna po drugiej, wielkie
jak grochy, a każda następna sprawiała, że mały jeżyk czuł się
jeszcze bardziej samotny.

Nad rzeką zwierzątka świetnie się bawiły, ale pojawienie się jeżyka
nie dawało im spokoju. Zastanawiały się, kim on jest i skąd tak
nagle pojawił się na ich polanie. Były ciekawe, chciały go poznać,
ale zarazem przeszkadzała im w nim jego inność. Postanowiły, że
wrócą na polanę, nie będą bawić się z małym jeżem, ale będą bacznie
go obserwować. Przecież może być niebezpieczny, a wtedy, w razie
czego, zawsze mogą poprosić o pomoc swoich rodziców.

- Może powinniśmy wrócić na polanę, kto wie, co ten ktoś może
zrobić – zastanawiał się lisek

- Ale ja się go boję – odrzekła Rudaska.

- Ja też – dodał Szaraczek.

- Bo on jest tak dziwnie ubrany – podsumowała sarenka.

- Tak czy inaczej wracajmy – nalegał lisek.

No i wszystkie zwierzątka ponownie skierowały się ku polanie. Jeżyk
już przestał płakać, gdy tylko zobaczył, że zwierzątka idą w jego
stronę, za sprawą jakiejś dziwnej siły, która dodawała mu odwagi,
pobiegł w ich stronę. Nie zastanawiał się, co może się wydarzyć.
Biegł, ile miał siły w swoich malutkich nóżkach. Zwierzątka
przerażone, zaczęły jedno po drugim odskakiwać na boki i kryć się,
na ile to było możliwe w najbliższych krzaczkach. Wtedy dopiero do
jeżyka dotarło, co miał zamiar zrobić. Niestety zwierzątka nie
wiedziały, a rozpędzony jeżyk musiał je nieco przestraszyć.

- Ja chcę się tylko z wami zaprzyjaźnić, chcę bawić się tak jak wy –
krzyknął jeżyk trochę zły, bardziej jednak zmęczony swoimi daremnymi
staraniami

Jeżykowi znów odpowiedziała tylko głucha cisza. Nagle zza krzaczka
wychylił się rudy lisek, a za nim kolejne zwierzątka.

- Z tobą nie da się bawić, jesteś inny – odpowiedział lisek.

- Tak właśnie, a zresztą twoje igły zapewne by nas kłuły – znów
dorzuciła Rudaska.

- Masz rację, nie możemy się z nim bawić, za każdym razem kaleczył
by nas – odrzekła sarenka.

- Idź sobie, nie chcemy się z tobą bawić, jesteś jakiś dziwny, tylko
byś nam przeszkadzał – rozwiał wszelkie nadzieje jeżyka Szaraczek.

I tak mały jeżyk, znów został zupełnie sam. Nie wiedział, co ma
zrobić. Nie chciał wracać do norki. Tam przecież wszyscy nadal
spali. Nie chciał też już płakać, to i tak nie zmieniłoby sytuacji.
Postanowił udać się do sowy – mądrej głowy. Pamiętał, że kiedyś
złożyła im wizytę, a jego tata też był u niej, gdy miał jakieś
strapienie, czy nawet całkiem duży kłopot. Było mu nadal bardzo
smutno. Nie pamiętał też, gdzie dokładnie mieszka sowa, ale i tak
nie miał żadnego innego wyjścia. Skierował się więc dróżką prowadzącą przez skwerek obok podwórza.
Szedł powolutku, słońce nadal mocno świeciło. Był to wyjątkowo ładny
dzień, ale nie dla jeżyka. Szedł wolno, zapamiętując drogę, którą
już przebył i odciskając mocno ślady w śniegu, aby mógł ponownie
trafić do swojej norki. Zerwał się lekki wiaterek, wtem jeżyk
usłyszał jakiś krzyk, a właściwie płacz, głośny lament. Odgłos
dochodził z bliska. Jeżyk udał się za nim, a on doprowadził go do
rzeki. Tam właśnie przebywały wszystkie zwierzątka, a płakał nie kto
inny jak ten cwany lisek, który naśmiewał się z jeżyka i nie
pozwolił mu się z nimi bawić. Jeżyk już miał się odwrócić i odejść,
ale pomyślał, że mógłby może w czymś pomóc. Podszedł cichutko do
zwierzątek. Tym razem nie wystraszyły się. Właściwie chyba nawet go
nie usłyszały, nie zauważyły, gdyż płacz, który wydobywał się z
pyszczka liska, zagłuszał wszelkie szmery i odgłosy.


- Co się stało – zapytał nieśmiało jeżyk.


Teraz już nikt nie zwracał uwagi na jego inność. Nikomu ona nie
przeszkadzała. Każdy miał głowę zaprzątniętą tylko jednym – jak
pomóc liskowi.


- Co się stało – ponowił pytanie jeżyk, tym razem nieco odważniej,
głośniej


- Lisek potargał sobie swoje nowe, zimowe futerko – łkając
odpowiedziała Rudaska.


- Dostanie w domu lanie – dodał szaraczek


- A poza tym teraz już całą zimę i jeszcze trochę wiosny będzie mu
zimno, nikt nie pozwoli mu się z nami bawić - podsumowała sarenka


- Co my teraz zrobimy? – znów załkała Rudaska.


- Mam, mam pomysł – prawie krzycząc, odparł jeżyk.


Wszyscy spojrzeli zdziwieni na niego. Trochę się zawstydził, ale jak
mu się wydawało, jego pomysł był naprawdę dobry.


- Ja chętnie pomogę – dodał.


- Ty? – nie wytrzymała Rudaska.


- Chcesz nam pomóc, przecież nie chcieliśmy się z tobą bawić, a z
resztą niby w jaki sposób chcesz to zrobić? – zaczęła dociekać
sarenka.


- Zszyjemy futerko liska, jakby nie było – igiełek mam pod
dostatkiem, widziałem przecież nieraz jak mój tatuś szył nowe
futerka i dobrze wiem, jak to zrobić, będzie wyglądało jak nowe.


Teraz zdziwienie zwierzątek zamieniło się chyba w zmieszanie. A poza
tym nie mogły się nadziwić pomysłowością jeżyka. Było im głupio, że
wyśmiewały się z niego i z jego ubranka, które, jak się teraz
okazało, było bardzo przydatne. Jeżyk od razu zabrał się do pracy.
Sprytnie zaszywał dziurę w futerku liska, po której nie zostawało
prawie śladu. A zwierzątka w milczeniu i z otwartymi pyszczkami
przyglądały się jego pracy. Zapomniał całkiem o obecności
zwierzątek, o tym że jeszcze przed chwilą nie chciały mieć z nim nic
wspólnego. Już prawie kończył swoją pracę i był szczęśliwy, że mógł
nareszcie się przydać. Zwierzątka nadal bacznie go obserwowały.
Jeszcze tylko pętelka i gotowe, idealnie. Nie pozostał żaden ślad,
tak jakby dziury nigdy tu nie było. Lisek już się uspokoił, tym
bardziej, że jeżyk już skończył. Zadowolony, zmęczony i zarazem
smutny zaczął już odchodzić. Znów dotarło do niego, że nie będzie
mógł bawić razem z innymi. Jednak do jego uszu dobiegło wołanie.


- Poczekaj jeżyku! – to mały lisek próbował go zatrzymać.


- Ja?


- Tak, nie zdążyłem ci podziękować.


- Ach nie trzeba – westchnął jeżyk – pójdę już lepiej, nie chce wam
przeszkadzać, pewnie świetnie się bawicie.


- Dziękuję – odparł lisek – i chciałem cię przeprosić, byłem
niesprawiedliwy, proszę, zostań z nami.


- Tak zostań – zawtórowała mu Rudaska.


- Zostań prosimy cię – chórem odparły – sarenka z szaraczkiem.


- Naprawdę? Naprawdę tego chcecie?


- Tak – krzyknęły wszystkie zwierzątka.


- Pomyliliśmy się co do ciebie i chcielibyśmy cię przeprosić, dzięki
tobie zrozumieliśmy, że nie ważne jest to, jak ktoś wygląda, a to
jaki jest.


- Cieszę się, cieszę się bardzo!


I tak oto mały jeżyk nareszcie zdobył przyjaciół. Był bardzo
szczęśliwy. A co najważniejsze dał wszystkim małym zwierzątkom
bardzo ważną lekcję. Nie zdawał sobie wprawdzie sprawy ze znaczenia
swego czynu, ale to nie jest istotne. Dzięki niemu, zwierzątka
zrozumiały, że dobry wcale nie musi oznaczać ładny i idealny. Wygląd
nie jest najistotniejszy, nie można przekreślać drugiej osoby tylko
dlatego, że czymś różni się od nas. Zawsze trzeba dać jej szansę
zanim okaże się, że bardzo ją skrzywdziliśmy. Tak jak zwierzątka nie
doceniły jeżyka, bo różnił się od nich, tak często my odrzucamy
naszych kolegów, krzywdząc ich bardzo tym samym. Co z tego, że jeżyk
był inny, skoro tylko on wiedział, jak pomóc małemu liskowi. Był
jeszcze na tyle dobry, że pomimo odrzucenia przez pozostałe
zwierzątka gotowy był im pomóc. Kto wie, co mogłoby się stać z małym
liskiem, gdyby nie jego dobre serduszko.


A wiecie, jaki jest dalszy ciąg historii? Otóż wyobraźcie sobie, że
rodzina jeżyka wciąż spała, gdyż sen zimowy w który zapadła trwać
miał aż do pojawienia się wiosny. To, że mały jeżyk się obudził, to
był czysty przypadek, tak więc i jemu w niedługim czasie zachciało
się ponownie spać. Tym bardziej, że był już zmęczony przygodą dnia,
no i wrażenia też zrobiły swoje. Jeszcze troszkę bawił się ze swoimi
nowymi przyjaciółmi, a potem potuptał cichutko do swojej norki i ...
zasnął. Obudził się dopiero wraz z pojawieniem się pierwszego
przebiśniegu, ale tym razem była to już właściwa pora. O swojej
przygodzie wcale nie zapomniał, opowiedział ją swoim rodzicom i
małej siostrzyczce. I dzięki temu właśnie przetrwała ona do naszych
czasów, a w świecie zwierząt stała się legendą opowiadaną z pokolenia na pokolenie.

………………………………………………………………………………………………

Bajka terapeutyczna - "Drzewko"

Jak przezwyciężyć lęk dziecka przed śmiercią.

Gdzieś bardzo daleko, w wielkim lesie, gdzie rosły potężne drzewa
o zielonych koronach, wśród których śpiewały ptaki, a trawa mokra od
rosy mieniła się w promieniach słońca, na małej polanie pełnej
kwiatów i ziół wyrosło małe drzewko. Początkowo było ono drobne i
wiotkie, ale z biegiem dni stawało się coraz mocniejsze. Odważnie
wyciągało swe gałązki do nieba koloru niezapominajek. Czuło się
dobrze między starszymi drzewami, które osłaniały go przed mocnymi
podmuchami wiatru i rzucały cień, kiedy słońce bardziej przypiekało.
Drzewko lubiło, gdy inni się nim opiekowali. Czuło się bezpieczne i
szczęśliwe.

Drzewko zaprzyjaźniło się z ptakami, które chętnie przysiadały na
jego gałązkach i z zajączkiem o wiecznie rozbieganych oczkach i
ruchliwym nosku. Drzewku zawsze się wydawało, że zajączek wiecznie
się gdzieś spieszy, ciągle dokądś gna. Zajączek często opowiadał
drzewku, co ukrywa się tam daleko, za górką, za starymi dębami. A
ono słuchało z ciekawością opowieści o odległej krainie, gdzie
mieszkają dwunożne istoty, trochę podobne do drzew, które nazywano
ludźmi.

Mijała wiosna, potem lato. Nadeszła jesień i w lesie zrobiło się
kolorowo. Drzewa teraz miały barwne szaty. Nawet listeczki małego
drzewka miały czerwone i żółte kolory. Podobało mu się to. Wokół
unosił się zapach grzybów i mokrego mchu, a zwierzęta krzątały się,
gromadząc zapasy na zimę. Wszystko było takie nowe i takie cudowne
dla małego drzewka. Było bardzo szczęśliwe i ochoczo wyciągało ku
niebu swe gałęzie. Nawet nie zauważyło, gdy zrobiło się chłodniej,
bo słońce nie grzało już tak mocno.

Pewnej listopadowej nocy zerwał się wiatr. A był tak silny, że nawet
stare drzewa uginały się pod jego podmuchami. Drzewko poczuło
niepokój. Nie lubiło takiej pogody. Nagle rozległ się przeraźliwy
huk, który odbił się echem po całym lesie. Coś jęknęło i okropnie
zgrzytnęło. Drzewko zadrżało i skuliło mocniej listki, żeby nie
widzieć, co się stało. Bardzo chciało, by wiatr wreszcie ucichł.
Poczuło nagle na sobie jego gwałtowność i zimno. Miotało nim na
wszystkie strony – musiało się bardzo mocno trzymać ziemi
korzeniami. Wreszcie, po kilku chwilach wiatr ucichł i zaczęło się
rozwidniać. Drzewko rozejrzało się z lękiem dookoła. W miejscu,
gdzie rósł wielki, rozłożysty dąb, widniała ogromna dziura. Stare
drzewo zaś leżało obok z odsłoniętymi korzeniami i połamanymi
gałęziami. Drzewko zadrżało z przerażenia.

- Jak to? – wykrzykiwało – dlaczego?! Dlaczego tak się stało?
Przecież był taki duży! Co z nim teraz będzie? Co z nami będzie? Kto
mnie osłoni od wiatru? – lamentowało. Na dodatek zaczął padać zimny
deszcz.

- Po co padasz deszczu?! Nie jesteś mi potrzebny! – buntowało się
drzewko – nie będę pił!!!

Drzewko zaczęło dygotać ze strachu i z zimna. Było mu bardzo smutno.

- Nie płacz – pocieszały go kropelki – pij, musisz pić, byś zdrowo
rósł.

- Nie chcę rosnąć! Po co mam rosnąć? Żeby mnie wiatr wyrwał z
korzeniami? Nie chcę tego! – płakało drzewko.

- Ale jesteś tu przecież potrzebne – mówiły kropelki – kiedy spijesz
nas korzeniami z ziemi dotrzemy do twych liści i wyparujemy. Dzięki
temu powstaną znów chmurki, z których podlejemy inne roślinki.
Niektóre z nas zostaną dłużej w ziemi, by między twymi korzeniami
mógł rosnąć mech i grzyby dla ludzi, ślimaczków i krasnoludków.

Ale drzewko nadal było smutne i nie widziało powodu, dla którego
miałoby rosnąć. Ciągle zadawało sobie pytanie: po co rosnąć, skoro i
tak zostanę wyrwany z mojego miejsca. Co się ze mną później stanie?
Ku przerażeniu drzewka do lasu przybyli ludzie. Przywiązali
łańcuchami złamane drzewo do koni i wywieźli „tam daleko”, za górkę.

- Co oni robią?! – krzyczało drzewko – zostawcie go! To mój
przyjaciel! Nie chcę zostać tu sam! Nie chcę, żeby mnie zwalił
wiatr! Boję się... – i rozpłakało się na dobre. Ze zmartwienia
opadły mu wszystkie listki.

- Nie martw się – odezwała się leszczyna przyglądająca się z troską
drzewku – Życie wcale nie jest takie straszne, jak ci się teraz
wydaje. Ja żyję już ponad pięćdziesiąt lat. W moich konarach
niejeden ptak zakładał gniazda, a jeże mogą spokojnie spędzić zimę
opatulone w kołderkę z moich liści. A kiedyś pewnie i tobie będą
jeże dziękować. No i daję cień młodym drzewkom, by słońce nie
spaliło ich delikatnych listków i gałązek. Pamiętam – mówiła dalej
zmyślona leszczyna – jaka byłam zdziwiona, gdy któregoś dnia w mojej
dziupli poczułam łaskotanie. Śmiałam się, aż pospadały ze mnie
wszystkie orzechy! Lokatorami okazały się wiewiórki, które
baraszkowały między moimi gałęziami, skakały z drzewa na drzewo,
tupiąc i śmiejąc się cichutko. Aż miło było patrzeć na ich harce.
Mama wiewiórka prosiła mnie często, bym kołysała do snu jej dzieci.
Robiłam to z przyjemnością, śpiewając im taką kołysankę:


Nocka ciemna już przybywa

Słońce chmurką się zakrywa

Śpij już, śpij, mój lesie miły

Na dzień nowy zbierz znów siły

I niech wszystkie myśli złe

Wiatr przegoni, rozwieje.



Wiewiórki odwiedzają mnie do dziś – kontynuowała swą opowieść
leszczyna – Ty pewnie też jak będziesz już duży, będziesz miał
swoich lokatorów. Ubiegłej wiosny w mojej dziupli zamieszkało inne
ruchliwe stadko – szpaki, ptaki z ślicznymi kropeczkami na piórkach,
które swym szczebiotem umilały mi każdy dzień. Opowiadały mi o
wszystkich nowinach, jakie można było usłyszeć w lesie. Ach! –
westchnęła rozmarzona leszczyna – dobrze jest mieć w sobie tyle
życia i radości na starość.

Leszczyna zakołysała się i jeszcze raz zanuciła drzewku kołysankę.
Drzewko poczuło się po tej rozmowie znacznie lepiej, uspokoiło się i
zasnęło. Obudziło je trzęsienie. To zajączek ocierał się o jego pień.

- Czemu mnie budzisz? – spytało rozdrażnione drzewko – chcę spać!

- Popatrz ile śniegu napadało! – wykrzyknął zajączek z zachwytem.

- Śnieg? – drzewko się skrzywiło – co mnie obchodzi śnieg?! –
oburzyło się i tęsknie spojrzało na puste miejsce po starym dębie.
Zajączek ze zrozumieniem pokiwał łebkiem, patrząc w tym samym
kierunku.

- Co, smutno ci, że go nie ma? – domyślił się zajączek. Drzewko
przytaknęło, wzdychając.

- Nie bój nic – powiedział zajączek – wszystko jest w porządku.

I pogłaskał przyjaźnie gładką korę drzewa. Nagle zwierzątko
poruszyło nerwowo noskiem i schowało się za drzewkiem. Słychać było
jakieś krzyki i śmiechy... To z górki dzieci zjeżdżały na sankach.
Ktoś jeszcze jednak zbliżał się do polanki. Drzewko poczuło, jak
zajączkowi trwożliwie bije serduszko, bał się ten zajączek okropnie.
Może nawet bardziej od drzewka. A z daleka szedł do nich leśniczy z
dziwnym przedmiotem na ramieniu. Dotarł do polanki i wbił w ziemię,
tuż koło leszczyny, to coś, co wyglądało jak mały domek na palu,
cały z drewna. Leśniczy wsypał do niego ziarenka i zawiesił na nim
kilka kawałków słoniny. Wreszcie poszedł sobie, zostawiając wielkie
ślady na śniegu.

- Co to jest zajączku? – spytało z zaciekawieniem drzewko.

- To? To jest karmnik. Taki domek, gdzie ludzie dają ptakom jeść, by
łatwiej mogły wytrzymać zimę – odparł dumny ze swej wiedzy zajączek –
My też takie coś mamy w głębi lasu, ale trochę większe i nazywa się
paśnik. Pan leśniczy to fajny gość, chociaż dwunożny. Dba o nas.
Wiem – dodał zajączek po chwili – że sam zrobił ten domek z tego
starego dębu, co tutaj leżał.

- Ach tak? – ożywiło się drzewko. Pomyślało sobie, że to fajnie być
tak potrzebnym. Mijały dni. Któregoś ranka rozpętała się zamieć. Wiał lodowaty
wiatr. Leszczyna była zbyt stara, by obronić się przed nim. Jej
korzenie nie były już takie mocne, jak u młodego drzewka. Złamała
się z trzaskiem i miękko opadła w biały puch. Drzewko w napięciu
oczekiwało na ludzi. Wiedziało już, że i z leszczyny stworzą oni
różne cuda przydatne ludziom i zwierzętom. Kiedy przybyli, drzewko
nie czuło już strachu. Ze spokojem i powagą obserwowało leśniczego i
jego pomocników. Czekało i rosło. Wreszcie nadeszła wiosna. Śnieg
zaczął topnieć, a spod niego wydobywały się na świat młode roślinki.
Drzewko z uśmiechem patrzyło na te niezdarne maluchy. Oj, będą
musiały się dużo nauczyć. Jedna z nowych roślinek wyrosła tuż obok
niego, z małego nasionka. Była to leszczyna. Pewnego dnia odezwała
się ona do drzewka:

- Poznajesz mnie? To ja, leszczyna.

I na dowód tego zanuciła mu tę oto kołysankę:

Nocka ciemna już przybywa

Słońce chmurką się zakrywa

Śpij już, śpij, mój lesie miły

Na dzień nowy zbierz znów siły

I niech wszystkie myśli złe

Wiatr przegoni, rozwieje.

………………………………………………………………………………………….

Bajka relaksacyjna "Kotek"

Mały kotek samotnie wracał ze szkoły. Ciągnął łapkę za łapką wolno,
jakby ospale. Był smutny, nic go nie cieszyło, czuł się bardzo
nieswojo. Niechętnie prychał na inne przechodzące obok zwierzęta.
Nagle nadleciał malutki motylek i nad samym nosem kotka zrobił
okrążenia, jedno, drugie, trzecie. Chyba mi się przygląda – pomyślał
kotek i łapką próbował odgonić motylka. Ale ten wcale nie odlatywał,
tylko krążył, krążył i jak samolot kreślił znaki w powietrzu. Kotek
patrzył i patrzył, jak zaczarowany, w piękny lot motyla. A ten wzbił
się wyżej, jakby chciał dolecieć do słońca, i nagle znikł mu z oczu
za wysokim ogrodzeniem. Zaciekawiony kotek zbliżył się do płotu,
wdrapał się po deskach i znalazł się w ogrodzie. Rozejrzał się
dookoła. Było tam tak pięknie, rosły wysokie owocowe drzewa
sięgające koronami do nieba,
a małe krzaczki, jakby przy nich przycupnięte, trzymały się ich jak
maminej spódnicy. Rosły też kolorowe kwiaty, które jak dywan
pokrywały cały ogród. Kotek poczuł zapach ziemi, kwiatów, krzewów i
drzew. Pociągnął mocno noskiem i zapach jak fala, jakby ramionami,
objął go. Kotek położył się na trawie i oddychał miarowo, równo
i spokojnie. Przetarł oczy, podłożył łapki pod głowę, wyciągnął całe
ciałko, było mu bardzo wygodnie. Leżał teraz i odpoczywał. Poczuł
senność. Słonko wysyłało swe promyki na ziemię, by pogłaskały każdy
kwiatek, każdy listek i każdą roślinkę. Kotek poczuł przyjemny dotyk
ciepłych promieni. Zamknął oczy. A promyczki jeden po drugim
głaskały go, przyjemnie ogrzewając. Po chwili pojawił się delikatny
wiaterek, który kołysał listki i gałęzie, jakby do snu. Pochylił się
nad kotkiem i też go kołysał, trzymając w swoich ramionach. Kotek
poczuł, jak wiaterek przesuwając się teraz po nim od głowy do łap,
do pazurków samych, z wolna uwalnia go od smutków,
i jeszcze raz, i jeszcze delikatnie przesuwając się od głowy w dół
ciałka, zabiera
z sobą całe niezadowolenie. Kotek poczuł się tak dobrze, poczuł się
spokojny, jakby obmyty ze wszystkich swoich dużych i małych
zmartwień. Otworzył wolno oczka
i popatrzył na chmurki, które płynęły po niebie, nie spiesząc się,
leniwie, nie przeganiając się, zgodnie. Płynęły i płynęły, a wiatr
wolno je popychał. Kotkowi było tak dobrze. Nagle jedna mała
kropelka spadła mu na nos. Co to ? - zdziwił się. Rozejrzał się
dookoła i zobaczył, jak kwiatki wyciągają swoje małe główki do
kropli deszczu, zupełnie jak on pyszczek do miseczki z mlekiem.
Usiadł na trawie. Przeciągnął się. Kropelki deszczu wolno, lecz
miarowo spadały na spragnione roślinki. Wraz z tym delikatnym
deszczem wróciła mu siła. Wstał, otrząsnął futerko, uśmiechnął się
do siebie zadowolony. Pora iść do domu - pomyślał. Ale dziwną
przeżyłem przygodę w tym ogrodzie, gdzie przyprowadził mnie motylek.
Wrócę tu jeszcze - obiecał sobie - tu jest tak pięknie i spokojnie.
Wyprężył się do skoku
i jednym zamachem przeskoczył płot. Radośnie machając ogonem, wracał
do domu.

…………………………………………………………………………………………..

Bajka relaksacyjna "Niedźwiadek"

Mały niedźwiadek szedł wolno przez las. Czuł ogarniające go
zmęczenie, nóżki zrobiły się jakieś ciężkie i nie chciały odrywać
się od ziemi. Rozglądał się dookoła, szukając miejsca do odpoczynku.
Drzewa rosły tutaj rzadziej, słońce coraz swobodniej przeciskało się
przez konary drzew, oświetlając wszystko dookoła.

Chyba niedaleko jest jakaś polanka, tam sobie odpocznę - pomyślał
miś.
I rzeczywiście, po chwili jego oczom ukazała się mała łączka
otoczona ze wszystkich stron drzewami. Stanął na jej skraju i
znieruchomiał z zachwytu: niskie krzewy, trawa, kwiaty jak kolorowy
dywan rozkładały się u jego stóp. Na środku łączki zajączki,
króliczki, ba, nawet myszki wygrzewały się w promieniach słońca.
Spojrzał na niebo. Było bezchmurne, słońce jakby wiedziało, że
zwierzęta oczekują na jego promienie, bo świeciło bardzo mocno. Miś
wystawił pyszczek do słońca i poczuł, jak przyjemne ciepło obejmuje
najpierw jego głowę, a potem całe ciało. Usłyszał lekki szum wiatru
i brzęczenie owadów, które unosiły się nad kwiatami. Głęboko
odetchnął. W nos wkręcał się delikatny zapach trawy i kwiatów.

Tutaj jest wspaniałe miejsce do odpoczynku - pomyślał, po czym
położył się wygodnie na trawie, jak na kocyku, łapki podłożył sobie
pod głowę. Zamknął oczy. Odpoczywał. Oddychał miarowo i spokojnie.
Zrobił głęboki wdech, wciągnął powietrze przez nos, a po chwili
wypuścił je. Powtórzył to jeszcze raz. Czuł, jak z każdym wydechem
pozbywa się zmęczenia. Był teraz przyjemnie rozluźniony, poczuł się
ciężki i bezwładny. Jego głowa, brzuszek i nóżki były jak z ołowiu.
Wtulił się w trawkę jak w kołderkę. Było mu bardzo wygodnie.
Oddychał równo i miarowo, jego klatka piersiowa spokojnie w rytm
wdechu i wydechu unosiła się i opadała, tak jak fale morskie, kiedy
wolno i leniwie przybijają do brzegu. Poczuł się teraz tak dobrze !
Delikatny wiaterek przesuwał się po całym jego ciele, rozpoczynając
od czubka głowy aż po koniuszki łapek, zabierając z niego zmęczenie
i napięcie. Robił to raz i drugi, powtarzał wiele razy. Promienie
słońca przyjemnie ogrzewały. Miś odpoczywał. Po chwili zasnął, a
razem z nim zajączki, króliczki i nawet małe myszki. Zrobiło się tak
cicho, że nie słychać było nawet brzęczenia pszczół. Słońce wolno
szło po niebie. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiły się małe chmurki,
rozpoczęły zabawę
w chowanego, biegały po całym niebie, zagradzały drogę promyczkom,
które płynęły na ziemię. Wiatr zaczął silniej dmuchać, łączka
budziła się ze snu. Zabrzęczały pszczółki, które znowu zabrały się
do zbierania miodu z kwiatów, ptaszki rozpoczęły swe trele, a motyle
rozpościerając skrzydełka, unosiły się nad roślinkami. Wtem jeden z
nich, taki najmniejszy motylek usiadł na nosku niedźwiadka i w
rezultacie niechcący go przebudził. Miś leniwie otworzył oczy.
Przetarł je łapkami. Ziewnął raz i drugi, przeciągnął się. Wiaterek
tymczasem nagle zawirował, zatańczył i chłodnym powietrzem orzeźwił
go. Najpierw dotknął jego łap. Wniknęła w nie ożywcza siła, miś
poczuł, jakby zanurzył je w chłodnym strumyku. Ten przyjemny,
orzeźwiający dotyk przenikał coraz wyżej i wyżej, jak prysznic
ogarnął ciało, dając energię, przepełniając siłą. Miś łapkami,
główką, nóżkami. Wstał, otrzepał futerko, poczuł się odprężony
i wypoczęty. Wiaterek wzmagał się, coraz silniej, tańcząc po łące i
zachęcając wszystkich do zabawy. W jego rytm pochylały się trawy,
kwiatki, a nawet krzewy ruszały swymi gałązkami jak ramionami.

Cudownie wypocząłem - pomyślał miś. - Jutro na pewno tutaj powrócę,
ale teraz już pora wracać do domu. Czeka tam przecież na mnie mama i
przepyszny podwieczorek. W tym momencie pogłaskał się po brzuszku i
ruszył energicznie, podskakując w rytm podmuchów, w kierunku swego
domu.

……………………………………………………………………………………….

Bajka terapeutyczna "SZczupaczek pływaczek"

Wyobraź sobie gęsty las, w którym rosną piękne, ogromne, stare
drzewa. Smukłe, siwe brzozy z długimi, cienkimi gałązkami. Dumne,
rozłożyste dęby i grube lipy. Słyszysz szum liści, jęki chwiejących
się drzew i trzaski łamanych przez wiatr gałęzi. Idąc poczujesz
miękką wilgoć mchu, muskanie gałązek albo delikatny dotyk pajęczej
nici na twarzy. Postaraj się głęboko oddychać, a zachłyśniesz się
świeżym zapachem żywicy, kwiatów i aromatem leśnych ziół.
Na niewielkiej polance zobaczysz jezioro z ciemnoniebieską miejscami
szmaragdową wodą. Pod powierzchnią ujrzysz różne wodne zwierzątka.
Są tam malutkie, złote rybki, czarne węgorze i ołowianoszare
leszcze. Nad taflą jeziora uganiają się srebrzyste ważki wydające
cichutkie brzęki. Poczuj na twarzy orzeźwiający podmuch wilgotnego
powietrza. Dotyk małych kamyków ocierających się o siebie i piasek
tworzący finezyjne wzorki w rytm przypływającej i odpływającej wody.
Promienie słoneczne przedostają się przez gąszcz roślin
rozświetlając cały podwodny świat. Gdy dobrze popatrzysz możesz tam
zobaczyć zielono-brązowe kamienie, które obijając się o siebie
wydają cichy stukot. Poczujesz piaszczyste dno jeziora, w które
delikatnie zapadają się twoje stopy i otulającą miękkość roślin.
Pod dużym, brązowym kamieniem leżącym na samym środku jeziora
mieszkała rodzinka szczupaków. Byli w niej mama, tata i troje
dzieci. Wśród nich najbardziej wyróżniał się szczupak z czarną
plamką na pyszczku. Był opryskliwy, często bez powodu przepychał
się, podszczypywał i atakował inne zwierzęta. Nie chciał
podporządkowywać się zasadom panującym wśród współtowarzyszy. Nikt
nie chciał się z nim bawić, czuł się więc bardzo samotny.
Któregoś dnia kiedy szczupaczek z plamką przepływał koło starego
kamienia podsłuchał rozmowę kolegów:
- Co ten Plamka wyprawia, przecież nas boli kiedy nas szczypie i
odpycha ogonkiem?- powiedział jeden.
- Tak to jego zachowanie sprawia nam ból, psuje zabawę i humor -
odpowiedział drugi.
- Szkoda, moglibyśmy się fajnie razem bawić, gdyby nie był taki
złośliwy. Pamiętasz, jak szybko i zwinnie dopłynął do zatoczki kiedy
były zawody pływackie?
- Bardzo mi się podobało. Fantastycznie pływa, sam bym tak chciał.
Szczupaczek nie słuchał dłużej co mówią inne rybki i dumnie odpłynął
w swoją stronę.
Pewnego letniego dnia rozpętała się burza. Plamka nie zwracając
uwagi na wysokie, niebezpieczne fale beztrosko popłynął do swojej
ulubionej zatoczki. Wzburzona woda poruszyła kamienie, które nagle
osunęły się i uwięziły nieszczęśnika. Długo szamotał się i próbował
uwolnić z potrzasku, lecz kamienie nie ustępowały. Przygniatały
jeszcze bardziej jego smukłe, słabnące ciało. Ostatkiem sił szarpnął
się i zaczął rozpaczliwie wołać:
- Ratunku, niech mi ktoś pomoże! Ratunku!
Jego wołanie usłyszały karpie mieszkające w zatoczce. Jednak nie
potrafiły przesunąć przygniatającego go ciężaru.
- Popłyniemy do szczupaków - powiedziały zapłakanemu pływakowi.
Koledzy Plamki bez wahania pospieszyli na pomoc. Silnymi ogonkami
odsuwały twarde kamienie i uwolniły nieznośnego kolegę. Przez całą
powrotną drogę szczupaczek rozmyślał, jak wiele zawdzięcza swoim
wybawcom, którym często dokuczał.
- Już wiem - pomyślał.
Następnego dnia nie mówiąc nic nikomu, popłynął w szuwary, gdzie
wesoło bawili się jego koledzy. Niepewnie zbliżył się do bawiących.
- Bardzo dziękuję, że mi pomogliście - odrzekł nieśmiało.
- Przepraszam za moje wybryki, już nigdy nie będę robić wam krzywdy.
Czy mogę się z wami bawić? - zapytał.
Koledzy wybaczyli mu dawne występki i zaprosili do wspólnej zabawy.
Ich smukłe, srebrzyste ciała migotały wśród wodnych roślin. Słychać
było radosny śmiech i plusk zmąconej harcami wody. Szczupaczek
poczuł się szczęśliwy i z rozkoszą poddał się kołyszącej fali.

……………………………………………………………………………………………….

Bajka relaksacyjna „Pszczoła Słoduszka”-

Zbliżało się lato. Słońce coraz mocniej grzało. Słoduszka od rana
zbierała z kwiatów słodki nektar. Nagle poczuła zmęczenie. Ile to
jeszcze kwiatów muszę odwiedzić? Zaczęła liczyć: jeden, dwa, trzy…
jedenaście, dwanaście (przy liczeniu należy zwolnić tempo.

Położyła się wygodnie na dużym liściu, rozluźniła zmęczone nóżki i
łapki, zamknęła oczy. Jej brzuszek zaczął spokojnie oddychać.” Jak
mi dobrze, słyszę tylko piękną, cichą muzykę”- pomyślała
Słoduszka. „Moja prawa łapka staje się coraz cięższa, nie chcę mi
się jej podnieść. Moja lewa łapka staje się leniwa, nie chce mi się
jej podnieść. Tylko mój brzuch równiutko, spokojnie oddycha. Prawa
noga z przyczepionym woreczkiem miodu staje się ciężka, coraz
cięższa i cięższa. Nie chcę mi się jej podnieść. Głowa jest tak
wygodnie ułożona. Jestem spokojna, słyszę piękną muzykę. Czuję jak
słońce ogrzewa moje nogi i łapki. Jest mi coraz cieplej… całe ciało
jest przyjemnie ogrzane słońcem. Jestem spokojna, czuje się
bezpiecznie. Jeszcze przez chwilę w ciszy posłucham tej pięknej
muzyki (Ogarnie mnie senność).

Robert Karwat

Drzewo życia

Wędrowiec usiadł pod dębem rosnącym na skraju lasu i oparł się o jego szeroki pień. Promienie jesiennego słońca przeświecały przez liście, poruszane lekkim wiatrem. Człowiek przymknął oczy. Myśli popłynęły swobodnie...

Po zimowym śnie las budził się do życia. Słońce i ciepły wiatr ogrzały ziemię, a wody wiosennego deszczu wniknęły głęboko, zwilżając próchniczną warstwę i rozpuszczając minerały. W glebie uwijały się przeróżne stworzenia, a nasiona pęczniały, wypuszczając kiełki pnące się ku światłu.

Korzenie drzewa wilgotniały od przepływającej przez nie wody, niosącej w górę proch ziemi. Wewnątrz pnia, konarów i gałęzi było ciemno. Jakaś siła kazała wodzie i zawartym w niej substancjom niepowstrzymanie przeć wyżej i dalej, docierać do gałązek, nabrzmiewających pąków i rozwijających się liści.

Drobinka materii, będąca już od dawna w ruchu, zaczęła zyskiwać świadomość i wychynęła na jasny świat. Opromienione słońcem, kołyszące się w strugach wiatru, drżały listki na bliższych i dalszych gałązkach. Świeże pąki pękały jasną zielenią. Wokół rozbrzmiewały wielorakie odgłosy rozwijającego się życia. Przemykały różnobarwne stworzenia. Drzewo żyło. Drobinka była teraz częścią pąku, który utworzył się wśród liści i rósł wraz z nimi, aż rozwinął się w kwiat. Jego miękkie wnętrze pachniało...

Kwiat przemieniał się. Zachwycał się sobą i światem, czerpał ciepło, a drzewo dostarczało mu pożywienia. Pulsował życiem. I przyszedł czas, gdy poczuł, że nie jest już sam, że dzieli życie z inną drobinką...

Płynął czas. We wnętrzu kwiatu dojrzewał owoc. Nowa drobinka poczuła, że leci gdzieś w nieznane. Sama nie wiedziała, jak długo leci, gdzie spada, ile czasu trwa we śnie...

Poczuła, że się zmienia. Było ciepło i wilgotno. Twarda otoczka pękła. Mały kiełek wyjrzał na powierzchnię życia.

Wędrowiec ocknął się, otworzył oczy. Wokół co jakiś czas słychać było pacnięcia spadających żołędzi. Jeden z nich leżał niedaleko. Człowiek przyglądał mu się przez chwilę, potem delikatnie przykrył go suchymi liśćmi.

Wstał, czując na twarzy ciepło słońca. Ruszył powoli w dalszą drogę. Po jakimś czasie przystanął i obejrzał się w kierunku lasu. Drzewo rozpościerało się szeroko i wysoko. Pamiętał swój sen i myśl, która pojawiła się po przebudzeniu:
- Ono się nie kończy...

Ewa Koziatek

Globus

W pewnej klasie stał Globus. Szczycił się tym, że pomagał ludziom w zdobywaniu wiedzy. Uważał, że bez jego pomocy nie dowiedzieliby się wielu cudownych rzeczy o świecie. Był również dumny ze swojego wyglądu. Był okazały, kolorowy, miał srebrny, grawerowany stojak. Osobom, które wchodziły do klasy od razu rzucał się w oczy. Czuł się panem miejsca.

Pewnego dnia w klasie zamieszkała Mapa. Początkowo Globus przyglądał się jej z zaciekawieniem. Była trochę śmieszna, bo płaska, ale była równie kolorowa, też miała kontynenty, no i też posiadała srebrne elementy. Różnice go pociągały. Cieszył się, że ma przy sobie "bratnią duszę", z którą może ciekawie spędzać czas. Dobrze im było razem.

Któregoś dnia do klasy wleciały motyle. Grzecznie przywitały się z Globusem, ale całą uwagę skoncentrowały na Mapie. Podziwiały ją, oglądały z każdej strony, zachwycały się jej pięknem i delikatnością. Zaczęły rozmawiać z Mapą i okazało się, że jest bardzo miła. Globus poczuł się dotknięty. Myślał sobie: "O ta Mapa! Niby tu taka miła i przyjazna, a co robi - zabiera mi znajomych. Nie mogę jej na to pozwolić, bo niedługo przestaną się mną interesować. Przestanę być ważny. A co będzie jak w ogóle przestanę być potrzebny?". Następnego dnia nie odezwał się już do Mapy. Tak było i dnia kolejnego, i przez cały najbliższy tydzień. Mapa nie wiedziała, co się stało. Zastanawiała się, co zrobiła, że Globus mógł poczuć się urażony, ale nic takiego nie mogła sobie przypomnieć. Pytała - Globus milczał. Było jej przykro, bo nie chciała stracić tej przyjaźni. Globus zaś tego nie widział. Coraz częściej myślał o Mapie jak o zagrożeniu. Już myślał o tym, jak się jej pozbyć z klasy. Stał się bardzo drażliwy.

Zauważyły to pozostałe sprzęty. Któregoś dnia Stara Tablica nie wytrzymała. Kiedy upewniła się, że Mapa niczego nie usłyszy, zwróciła się do Globusa: "Słuchaj, młodzieńcze. Od jakiegoś czasu cię obserwuję. Zauważyłam, że zmieniłeś swój stosunek do Mapy. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Jeżeli chcesz chętnie wysłucham, co takiego się wydarzyło i jeżeli będę mogła - pomogę". Globus miał szacunek dla Starej Tablicy. Była bardzo mądra. Bez lęku powiedział jej o swoich niepokojach. Mówił: "Wiesz, Stara Tablico, na początku bardzo się cieszyłem, że znalazłem kogoś tak podobnego do mnie. Potem zacząłem się bać, że ona mnie zastąpi, że przez nią stanę się nieważny, albo, co gorsza w ogóle niepotrzebny. Nie chce tego! Chcę być zauważany, potrzebny, ważny. Gdyby tak nie było? nawet nie chcę o tym myśleć."

Stara Tablica wysłuchała wszystkiego uważnie, po czym powiedziała: "Wiesz, Globusiku, każdy z nas potrzebuje być zauważony, lubiany, potrzebuje czuć się ważny. Kiedy tego nie ma, czuje się bardzo źle. Każdy z nas ma coś ze sobą wspólnego, ale też każdy ma coś, co go wyróżnia. Ty i Mapa jesteście bardzo podobni. Jednak macie również wiele rzeczy, które was różnią, więc nie jesteście tacy sami. Przez to i Ty, i Mapa będziecie potrzebni do różnych rzeczy. Nie musisz się wiec bać, że staniesz się bezużyteczny, że odejdziesz w zapomnienie. Owszem, na początku mogą się Mapą zachwycać, bo jest nowa, ale to nie znaczy, że Ty staniesz się przez to zapomniany. Przypomnij sobie, jak się Ty oczarowałeś wszystkich, kiedy tu przyszedłeś. Wszyscy czuliśmy się zagrożeni, ale nic złego się nie stało, bo przecież każdy z nas ma tu swoje miejsce i swoje zadanie do wykonania."

Globus z wielką uwagą słuchał tego, co mówiła Stara Tablica. Na początku trudno mu było w to uwierzyć. Potem zaczął się zastanawiać nad znaczeniem słów Starej Tablicy. Myślał dzień i drugi, i trzeci? Po tygodniu postanowił porozmawiać z Mapą. Bał się okrutnie, ale przyrzekł sobie, że wszystko jej wyjaśni. Wieczorem odezwał się nieśmiało. Mapa z wielkim zdziwieniem popatrzyła na niego. Początkowo podejrzewała, że Globus ma jakieś nieczyste intencje, jednak im dłużej go słuchała, tym bardziej wierzyła w to, co mówił. Rozmawiali całą noc. Następnego dnia rano w całej klasie zapanował spokój. Zgoda między Globusem i Mapą przywróciła radość i gwar klasowych sprzętów. A Stara Tablica spokojnie uśmiechała się wiedząc, że po raz kolejny uratowała przyjaźń.

Czasami spotykamy na swojej drodze osoby, które posiadają podobne cechy do naszych. Możemy się nimi zachwycić i utworzyć podwaliny dobrej relacji. Czasami jednak zdarza się, że również nasi znajomi zauważają w nowo poznanej osobie te dobre cechy. Możemy wtedy poczuć się zagrożeni, odtrąceni, odsuwani w cień. To może wzbudzić negatywne emocje, a co za tym idzie ? zapoczątkować rozpad znajomości. Jeżeli jednak znajdziemy w sobie dość siły, by przeciwstawić się lękom, możemy cieszyć się swoją innością, indywidualnością i cudownością, bo właśnie tacy będziemy komuś potrzebni.

Agnieszka Kozak

Historia Kopciuszka

Pewnego razu była sobie dziewczynka, której nikt nie chciał i której nikt nie kochał, od kiedy zmarł jej ukochany ojciec… nikt nigdy o nią nie walczył, strasznie zawadzała w życiu swoim przybranym siostrom i macosze. Żyła w piwnicy, w domu pełnym nienawiści, bólu, głodu i braku zasad. Choćby nie wiem jak się starała, zawsze okazywało się, że coś robiła nie tak. Żyła w ciągłym lęku o to, co przyniesie jutro, o to czy co przyniesie kolejny dzień. Najbardziej lubiła te chwile gdy zostawała sama – przynajmniej miała pewność że nikt jej ponownie nie uderzy, że nie wyrzuci, że nie będzie kolejnych upokorzeń – nie było ucieczki! Bo i dokąd?

Nauczyła się, że tak musi być, nauczyła się żyć bez miłości i że musi liczyć sama na siebie. Nauczyła się, że nie wolno jej popełniać błędów, bo za to grozi kara. Nauczyła się żyć z tym sama. Pogodziła się z tym, że będzie wiodła życie pełne rozczarowań, chociaż znoszonych z godnością, żadne inne życie nie wydawało się możliwe. Wydawało się, że takie było jej przeznaczenie.

Aż do chwili, gdy do drzwi zapukał posłaniec z pałacu, wydawało się, że w jej życiu wszystko jest ustalone na wieki. Zawsze będzie pomywaczką, dziewczyną z piwnicy. Potem nagle przybywa wiadomość od Księcia – zaproszenie na bal. Na balu on wybrał ją spośród tysiąca, a ona pozwoliła się wybrać. Poczuła, że jest wybrana, jedyna, poczuła się Piękna. Nie potrzebowali słów, tańczyli, po prostu tańczyli wpatrzeni w siebie. Jednak o północy Kopciuszek uciekł, w noc, w ciemność, uciekł do swojej piwnicy.

Uciekała pełna lęku, niepewności, ale z rozbudzoną nadzieją w sercu. Potrzebowała, żeby Książe ją zatrzymał, by nie pozwolił jej uciec w bezsens, on potrzebował… no właśnie, do czego on jej potrzebował? Zadawała sobie to pytanie poprzez pytanie siebie: co jest wpisane w jego serce?

Jednak uzdrowienie serca trzeba zacząć od zawierzenia siebie, nie od pytania, czego oczekują inni. Kopciuszek, zamiast rosnąć w domu pełnym miłości, żył w miejscu pełnym strachu i upokorzeń – dlatego trudno było jej wierzyć w miłość, trudno było wierzyć w to, że jest coś warta, trudno było uwierzyć w piękno, którym zachwycali się ludzie, gdy patrzyli na nią na balu. Wróciła do swojej piwnicy.

Nie musisz udowadniać, kim jesteś, jeśli w sercu czujesz, kim jesteś. Jak długo chcesz jeszcze żyć tak, jak tego sobie życzą inni, z myślą czy im się to spodoba, czy sprostasz ich oczekiwaniom, z pytaniem, jakiego ciebie chcieliby mieć inni? Gdzie jest miejsce, w którym czujesz się wolna, w którym czujesz, że masz przyzwolenie na siebie, na bycie sobą, na radość, na płacz, na złość, na taniec? Gdzie jest miejsce, w którym czujesz się kochana i Piękna? Ono jest w Twoim sercu, od serca powinno się zacząć, w Twoim sercu musi zacząć się przyzwolenie na siebie. W Tobie jest siła i odwaga, by uwolnić Piękną, która jest w Tobie. Jeśli nie uwolnisz swojego serca, nikt z zewnątrz nie da Ci tej wolności, może Cię tylko do niej zaprosić, dając swoją miłość. Jako kobieta nie musisz się o nic starać, nie musisz zabiegać, żeby się zdarzyło. Musisz tylko odpowiedzieć na to zaproszenie.

Jak miło, że w życiu Kopciuszka nastąpiło to zaproszenie. Odpowiedź wymagała ogromnej odwagi, takiej, która mogła zrodzić się tylko z głębokiego pragnienia, by znaleźć życie, o którym jej serce wiedziało, że jest dla niego przeznaczone. Ona chciała pójść. Ale to wymagało niezłomności, żeby pokonując strach, dotrzeć jednak na bal. To wymagało odwagi, by nie porzucić jednak nadziei, nawet po tym, jak zatańczyła z Księciem. (Pamiętasz, ona uciekła z powrotem do piwnicy, tak jak robi to wiele niepewnych siebie kobiet).

Wchodź w te sytuacje, od których normalnie uciekasz. Zobacz, że musisz nauczyć się nazywać, co też jest dla Ciebie ważne, że musisz mieć odwagę by odnaleźć swoje miejsce, – takie, które będziesz mogła kształtować, takie, które będzie Twoim miejscem, a nie tylko takie, które zdecydują się Ci dać inni.

Kopciuszek zobaczył, że czas zacząć sprzątać w swojej komórce, wybić w niej okna, zaprosić do niej światło! Ale potrzebny jest na to na to czas. Książe przez posłańców długo szukał Pięknej ukochanej. Ona potrzebowała czasu, by pozwolono jej zostać samej. Potrzebowała, żeby dał jej czas na przeżycie swojego bólu, na uporanie się z nim. Musiała raz na zawsze przestać się bać, musiała dorosnąć, musiała odnaleźć Piękną w sobie i odnaleźć swoje miejsce. Książe odnalazł Kopciuszka, przytrzymał jej rękę, i powiedział, że wszystko z nią w porządku, że jest dla niego ważna, że to ją wybrał, że z nią chce dzielić życie. Słyszała w jego głosie miłość, słyszała uznanie i uwierzyła mu. Uwierzyła w miłość i nie mogła się powstrzymać by nie utonąć w jego ramionach.

W końcu dała sobie przyzwolenie na bycie kobietą, na jaką się urodziła, a królestwo już nigdy nie było takie samo.I życie Kopciuszka już nigdy nie było już takie samo…

Agnieszka Kozak

Pałacowy ogród

Był sobie król, który miał przepiękny pałac. Bardzo dbał o jego wystrój, był dobry i łaskawy dla swoich poddanych. Ludzie, którzy przychodzili do pałacu zachwycali się pięknymi mozaikami, kolorowymi dywanami, bogatą i wystawną zastawą. Wszędzie w pałacu panował nienaganny porządek. Król był sprawiedliwy, ale też niezwykle wymagający dla swoich poddanych. Każdy dokładnie znał zakres swoich obowiązków i wiedział, że za brak przestrzegania jasnych reguł może być w każdej chwili zwolniony z pracy w pałacu. Obowiązywały jasne, rozsądne rozkazy. Każdy z poddanych mógł przyjść do pałacu po uprzednim umówieniu się z królem - zawsze znajdował dla wszystkich czas, zawsze przyjmował poddanych w sali tronowej. Królowi wydawało się, że to będzie zaszczyt dla jego poddanych, że mogą przebywać w miejscu, gdzie stoi tron, widząc króla w pięknych szatach, z cudną wysadzaną diamentami koroną na głowie. Wielu ludzi przychodziło do pałacu, ale nikt nie zostawał w nim na dłużej...

Pewnego razu do pałacu przyszła kobieta z małą dziewczynką. Kobieta prosiła o pożyczkę na spłacenie długów, dopóki nie zbierze plonów ziemi, którą uprawiała. Król oczywiście zgodził się udzielić pożyczki kobiecie i wtedy stało się coś niespodziewanego, dziewczynka nagle podbiegła do króla, wdrapała się na jego kolana i całą sobą przylgnęła do niego w radosnym uścisku.

Dworzanie zamarli z przerażenia - nikomu nie wolno było podchodzić tak blisko króla! Nikt nie wiedział, jaka może ją za to spotkać kara, bo nikt do tej pory nie ośmielił się przekroczyć zakazu króla. Dziewczynka po prostu przytuliła króla, i wcisnęła mu w rękę garść wymiętych polnych kwiatów. Król siedział oniemiały, dworzanie bali się oddychać, a dziecko z niezwykłym uśmiechem na twarzy wróciło w podskokach do przerażonej matki.

Król oniemiał - do tej pory żył według zasady, że należy wymagać tego, co można otrzymać, że autorytet opiera się na rozsądku. To, co się stało w sali tronowej nie było rozsądne i nie było zgodne z jego rozkazami, a mimo to nie rozzłościło go. Rozkaz dotyczący odległości od władcy był przecież rozsądny, ale w tym momencie król zadał sobie pytanie, do czego był mu potrzebny? Nie mógł skupić się na swoich myślach, bo czuł coś, co było dla niego zupełnie nowe?poczuł zapach polnych kwiatów, poczuł zapach wiatru, który je kołysał, poczuł zapach wolności, którą przyniosła ze sobą dziewczynka, która nie zważała na rozkazy, po prostu spontanicznie okazała wdzięczność. Król poczuł ciepło, które przenikało go całego. Zamiast nakrzyczeć na dziecko zapytał czy jest coś, co mógłby dla niej zrobić? Radość na twarzy małej była niesamowita. Tak! Zawsze marzyła o tym by móc wejść do królewskiego ogrodu! Król chętnie spełnił prośbę dziewczynki, wziął ją za rękę i razem poszli do wielkiego ogrodu z tyłu pałacu.

Kiedy tam weszli na twarzy dziewczynki malowało się wielkie rozczarowanie pomieszane ze smutkiem, po policzku popłynęła łza...

- A kwiaty? Gdzie są róże, krokusy, malwy, te wszystkie piękne, cudowne kwiaty, które powinny być w ogrodzie kogoś, kto ma tak bogaty pałac? - pytało dziecko. W wielkim ogrodzie był równo przycięty żywopłot, nienagannie wypielęgnowana trawa i żadnych kwiatów! Kwiaty są niesymetryczne, nielogiczne, mało praktyczne by król mógł się nimi zajmować. - Po co Ci taki ogród skoro nie masz w nim pięknych, pachnących kwiatów tylko równą, ułożoną trawę? -

Król ciągle czuł zapach kwiatów przyniesionych przez dziewczynkę... Zaproponował, że jeśli chce może obsadzić cały ogród kwiatami. Dziecko nie posiadało się z radości, oczywiście wybłagało króla by towarzyszył jej przy zakładaniu ogrodu. Radości z sadzenia kwiatów nie było końca, brali w niej udział także ludzie pracujący w pałacu. W ogrodzie rozbrzmiewał cudowny śmiech dziewczynki, dworzanie z zadziwieniem patrzyli na króla, jak biega po ogrodzie, bawiąc się w berka i ciuciubabkę z małym dzieckiem. Razem zaplanowali ogród, razem kopali grządki, razem patrzyli jak kwiaty i krzewy róż rozkwitają cieszyli się każdą nową sadzonką. Ogród piękniał z każdym rokiem, król łagodniał, a dziewczynka dorastała.

Pewnej wiosny do pałacu nie przyszła dziewczynka - weszła młoda kobieta z naręczem pięknych herbacianych róż. To były róże na pożegnanie, kobieta postanowiła wybudować swój dom i zasadzić kwiaty we własnym ogrodzie. Wtedy król zobaczył, że nie ma już dziecka - jest piękna, dorosła kobieta, która odchodzi z jego ogrodu. Poczuł ból i zaczął bać się pustki, że bez niej ogród nie będzie taki sam, że on zostanie sam. I wtedy zobaczył, że ma wokół siebie ludzi, którzy są mu oddani, nie dlatego, że się go boją, ale dlatego że go kochają... Że stał się im bliski przez to że razem pracowali w ogrodzie, że razem planowali jak będzie wyglądał, że król przestał żyć według rozsądnych zasad, a zaczął żyć słuchając serca...

Kobieta miała swój własny ogród, ale król mógł posyłać jej kwiaty z ogrodu, który dzięki niej udało mu się wyhodować...

Trzeba pokonać zmęczenie, palące słońce, czasami bąble na rękach by wyhodować piękny ogród, który jest marzeniem tak wielu ludzi. Król przemierzył tę drogę, podjął wyzwanie, zrezygnował ze sztywnych zasad, kopał ziemię w pocie czoła, sadził kwiaty i zrealizował swoje najgłębsze pragnienie - dzięki ludziom nauczył się bycia pośród ludzi...

Agnieszka Kozak

Mrówka i pszczółka

Na skraju wielkiego pięknego lasu mieszkała sobie mróweczka. Każdego dnia dzielnie wstawała rano, sprzątała swój mały pokoik w wielkim mrowisku i wyruszała do pracy. Bardzo lubiła swoją pracę - codziennie przemierzała te same znajome ścieżki, spotykała podobne do niej mróweczki, cieszyła się patrząc jak każde przyniesione przez nią nawet maleńkie źdźbło trawy staje się elementem budującym wielki mrówczy kopiec. Mróweczka miała swoją bezpieczną trasę, znała wszystkie zapachy w lesie, znała rośliny, wiedziała, jakie jest jej zadanie i gdzie każdego dnia z takim mozołem zmierza.

Czasami czuła jednak jakąś tęsknotę, zwłaszcza, kiedy wiał południowy wiatr i przynosił dziwne nieznane zapachy do lasu... Czuła je szczególnie, gdy przychodziła na sam skraj lasu.

Pewnego dnia, kiedy przechodziła swoją ścieżką biegnącą tuż przy skraju lasu z wielką siłą i impetem wpadła na nią żółta, puchata, śmiejąca się kulka. Razem potoczyły się po trawie. Kulka była rozczochrana, klejąca i roześmiana i pachniała tak cudownie... to coś, co było takie lepiące jednocześnie dawało tak cudowny zapach... ten sam zapach, który czasami przynosił południowy wiatr.

Kim jesteś i czym tak cudnie pachniesz - zapytała mróweczka pracowicie usuwając lepiące żółto-czerwone drobinki ze swojego ciała. Hihihihi - jestem pszczółką, nigdy nie widziałaś pszczółki? Hihihi czym pachnę? Zapachem kwiatów, których pyłek zbierałam dzisiaj od rana. My pszczółki jesteśmy stworzone do tego, by produkować miód i zapylać kwiatki. Każdego dnia wyruszam na łąkę by zbierać pyłek z delikatnych kwiatów i przynosić do ula. Uwielbiam tę robotę! Zakrzyknęła pszczółka wywijając przy tym koziołka w powietrzu i rozsypując znowu pyłek dookoła - część drobinek znowu oblepiła mróweczkę.

Chyba zmarnowałaś trochę swojej pracy, pyłek Ci się rozsypał - z lekkim drżeniem w głosie powiedziała mróweczka. Daj spokój! Pyłku jest cała masa, bo na łące jest mnóstwo pięknych kwiatów! Wiesz to cudowne móc pracować i mieć z tego taką frajdę. Najbardziej lubię wylatywać z ula wczesnym rankiem, przeglądać się w kroplach rosy na soczyście zielonych liściach, czuć zapach wiatru w nozdrzach, kiedy mknę przez łąkę ścigając się z innymi pszczółkami. Lubię zachody słońca nad lasem, kiedy wszystko nabiera takiej tajemniczej magicznej barwy... hej! Ale my jesteśmy całe oblepione pyłkiem, chodź zabiorę Cię w miejsce gdzie możemy się umyć. Mróweczka stała osłupiała - zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć pszczółka wzięła ją za ramiona i razem uleciały nad łąką. Jakież to było piękne! Jak łąka falowała całą masą kolorów, jak intensywne były zapachy tu na górze, ponad ziemią. Mróweczka była oszołomiona lotem, przestrzenią, kolorami. Łąka przecież zawsze tu była - codziennie mijała ją idąc do swojej mrówczej pracy i wracając z niej, czuła jej zapach i nawet nie domyślała się że jest tak urzekająca...

Od tego dnia mróweczka spotykała pszczółkę na skraju lasu podczas swojej mozolnej wędrówki i co jakiś czas razem wyruszały na łąkę. Po pewnym czasie stało się to pewnym rytuałem - mróweczka podążała swoją utartą ścieżką każdego dnia, a pszczółka co jakiś czas przylatywała do niej i zabierała ją na łąkę. Pszczółce wolno było latać gdzie chciała po całej łące, mróweczka musiała trzymać się swojej utartej drogi, bo tak robiły wszystkie mróweczki mieszkające w mrowisku. Zresztą bała się, że nie znajdzie pszczółki, jeśli sama, bez skrzydełek, wyruszy na nieznaną jej łąkę. Uwielbiała dni, kiedy razem turlały się po łące, razem zaglądały do kielichów kwiatów i kąpały się w rosie. Mróweczka co jakiś czas pytała pszczółkę czy nie jest dla niej ciężarem i czy mała przyjaciółka da radę unosić ją w górę, ponad łąkę. Za każdym razem słyszała zapewnienie, że nie jest ciężarem i to ją uspokajało. Czasami nie miały czasu spotkać się w ciągu tygodnia z mozołem realizując swoje codzienne prace, wtedy zmęczone po ciężkim tygodniu pracy siedząc obok siebie w milczeniu i zachwycie patrzyły na zachodzące nad łąką słońce. Mróweczkę pociągała łąka i kwiaty i zapach ziemi o świcie, ale gdzieś głęboko w sercu ciągle zadawała sobie pytanie, czy wolno jej się cieszyć tym wszystkim, czy wyjście na łąkę i zabawa z pszczółką nie jest łamaniem podstawowego powołania mróweczki - przecież stworzona została do pracy. Pszczółka przy okazji pracy dobrze się bawiła, ale to nie pasowało do pracy mróweczki - jej praca była poważna, uporządkowana i zawsze miała sens. A jaki sens miało beztroskie turlanie się po łące wśród kwiatów? Jaki sens miało oglądanie zachodów słońca? Przecież od tego nie przybywało budulca na mrowisko... przecież mrówki bardzo różnią się od pszczółek i powinny się przyjaźnić z innymi mrówkami... Może pszczółka też powinna zająć się przyjaźnią z pszczółkami a nie z nią, zwykłą mróweczką, która nie była puchata, kolorowa i nie miała skrzydełek.

Postanowiła zrezygnować z przyjaźni z pszczółką - za dużo było w niej niebezpiecznej spontaniczności, za bardzo mróweczka czuła się winna, że nie pracuje, że robi coś, co sprawia jej przyjemność dla niej samej, że żyje trochę dla siebie zamiast tylko i wyłącznie dla innych budując mrowisko. Przecież kwiaty rosły na łące i ich zapach mogła czuć bez spotkań z pszczółką. Przestała przychodzić w ich ulubione miejsca, wiedziała, że pszczółka tam na nią czeka, ale jej zobowiązania i jej mrówcza praca były ważniejsze... Pewnego dnia, gdy już bardzo zatęskniła poszła na łąkę i wytarzała się cała w kwiatach by poczuć znajomy zapach. Jednak pyłki kwiatowe, mimo, że oblepiały całe ciałko mróweczki nie dały tego samego zapachu. Biegała po łące to tu to tam i wynajdywała nowe kwiaty licząc na to, że to one dadzą jej ten zapach.

Wtedy poczuła w nozdrzach wiatr... Tak, to wiatr, który był gdzieś tam powyżej, ponad kwiatami dodawał tej cudnej nuty kwiatom - on przynosił ze sobą nie tylko zapach kwiatów, ale też zapach beztroski i wolności... On przynosił ze sobą "inność" pszczółki, która tak bardzo ubogacała je obie, która nadawała nowy zapach ich życiu - to był zapach przyjaźni...

Ewa Koziatek

Mała Pszczółka

Była sobie Mała Pszczółka. Należała do wielkiego, żółtego ula. Była w nim lubiana. Często, prócz wykonywania swoich zajęć, przychodziła z pomocą innym. Wszędzie jej było pełno. Uśmiechnięta, otwarta, dostępna dla wszystkich. Czasami rezygnowała ze swoich planów, by pomóc innej, według niej bardziej potrzebującej pszczole. Cieszyła się tym, że znajduje siły, by wspierać innych.

Jednak pewnego dnia siły ją opuściły. Starała się dalej wypełniać swoje obowiązki, ale przychodziło jej to z wielkim trudem. Nosidełka z nektarem ważyły coraz więcej, mimo tego, że nie zmieniły swojej wielkości. Nawet przy bezwietrznej pogodzie czuła, że coś jej przeszkadza fruwać. Czuła się coraz bardziej zmęczona. Zaczęła unikać innych. Wydawało jej się, że pozostałe pszczoły są tak zajęte swoimi sprawami, że nawet jej nie zauważają. Kiedy stan się utrzymywał dłużej, Mała Pszczółka zaczęła się zastanawiać nad sobą, swoim ulem. Myślała: "Tak, jak jestem potrzebna, widzą mnie, wiedzą gdzie mnie szukać, potrafią być dla mnie mili, chcą ze mną przebywać. A teraz nawet nikt nie widzi, że jest mi ciężko. Może wcale mnie nie lubią w tym ulu. Może powinnam znaleźć sobie nowy."

Z rozmyślań wyrwały ją odgłosy rozmowy. Nieopodal starsza pszczoła prosiła młodszą o pomoc. Niby nic nowego, jednak tego dnia słowa zasłyszanej prośby nabrały nowego znaczenia. Tyle razy sama była proszona o pomoc, ale ona nigdy o nią nie prosiła. Zaczęła się zastanawiać: "Co znaczy prosić? Czy ja mogę prosić? A czy nie okażę się wtedy słaba? A jak jestem słaba, to pewnie jestem do niczego. Co inni powiedzą o mnie, takiej słabej? A co będzie jak moja prośba zostanie odrzucona?" Na samą myśl o odmowie poczuła silne ukłucie w sercu. "Prosić o pomoc, prosić o pomoc?" - brzmiało w jej głowie - "ale jak odmówią? Przecież nie przeżyję tego."

Przez cały następny dzień Mała Pszczółka walczyła ze swoimi myślami. Wiedziała, że jest już bardzo zmęczona i sama nie podoła obowiązkom. Wiedziała też, że jak nie wykona swojej pracy, ucierpi cały ul. Postanowiła więc poprosić. Z bijącym sercem stanęła przed pszczołą, której często pomagała. Przez kilka minut prowadziła z nią rozmowę o pogodzie, o nowej modzie w ulu. Nie odważyła się jednak wypowiedzieć prośby. "Co będzie jak odmówi?" - jak echo powtarzała w głowie myśl i dreszcz przebiegał jej małe ciało. Widząc, że towarzyszka chce już odejść, zebrała się na odwagę i powiedziała cicho: "Mogłabyś mi pomóc w skończeniu pracy? Bardzo mi na tym zależy." W odpowiedzi usłyszała: "Słuchaj, dzisiaj nie mogę. Królowa dołożyła mi więcej pracy i sama nie wiem, jak się ze wszystkim pozbieram." Mała Pszczółka stała jak osłupiała. W końcu wyrzuciła z siebie krótkie - "dobra" - i spiesznie pofrunęła ciemnym korytarzem. W jej głowie kłębił się myśli: "Stało się! Wiedziałam! Ja tyle razy pomagałam, a mnie nikt nie chce pomóc. Poznali moją słabość. Już nigdy nie poproszę! Nigdy!" Do oczu cisnęły się łzy. Nagle poczuła na ramieniu czyjś dotyk. Zatrzymała się i spostrzegła obok grubiutką pszczołę, która powiedziała: "Słyszałam jak prosiłaś o pomoc. Mam akurat wolne popołudnie, więc chętnie się przyłączę do twojej pracy. Poza tym trochę ruchu mi się przyda. Już dawno chciałam ci to zaproponować, ale bałam się, że cię urażę. Jesteś taka silna." Mała Pszczółka z radością ale i ze zdziwieniem przyjęła te słowa: "Jak mogła pomyśleć, że mnie urazi propozycją pomocy?" Kiedy podczas pracy rozmawiały, Mała Pszczółka dowiedziała się, że w ulu jest postrzegana jako silna i jak na pszczołę - bardzo niezależna. Dowiedziała się też, że niektóre pszczoły widziały, że coś złego się z nią dzieje, ale bały się zapytać. Czekały na jakiś krok z jej strony.

Pracujące pszczoły nawet się nie spostrzegły, jak zadanie zostało wykonane. W dobrych nastrojach rozstały się. Mała Pszczółka poleciała prosto do swojego pokoju - miała się nad czym zastanawiać.

Czasami, kiedy jesteśmy pełni energii wszystko wydaje się łatwe. Jednak, gdy siły opadają, wydaje się, że świat nas nie chce i nie rozumie. Mamy wrażenie, że w swojej niemocy zostajemy sami. Jednak tak nie jest. Czasami wystarczy zapanować nad strachem odrzucenia i wypowiedzieć prośbę, a z pewnością znajdzie się ktoś, kto znajdzie chwilę, by Tobie towarzyszyć. Być może ten ktoś równie mocno jak Ty bał się odrzucenia swojej propozycji.

Agnieszka Kozak

Serce wilka

Pewnego razu w lesie urodził się Wilczek. Był mały, śliczny, bezbronny. Kiedy był mały, znaleźli go ludzie i zabrali do swojego domu, jednak cały czas czuł, że tam nie pasuje, potrzebował... no właśnie potrzebował swojego miejsca, potrzebował mieć coś dla siebie. Tak bardzo pragnął wolności, tak bardzo pragnął przestrzeni, do której tęskniło całe jego serce, choć tego nie rozumiał, bo jego opiekunowie byli dla niego dobrzy. Wilczek często uciekał do ciemnego lasu - mógł być sam, upajając się zapachem wilgotnych sosen, gdy nadchodził zimny poranek. Nauczył się ukrywać swoje pragnienia, nauczył się nie chcieć nic dla siebie, nauczył się żyć tak, jak tego oczekują inni, zakopał głęboko swoją dzikość. Wilczek dorastał, ale powoli zapominał, że jest wilkiem - stał się kimś podobnym do wilka - z boku można by zobaczyć psa, który bardzo wilka przypomina. Był niezwykle lojalny, piękny, wierny, brał to, co mu dawano, nie walcząc o więcej, bo przecież wyzbył się swoich pragnień.

Pewnego dnia Wilczek spotkał Prosiaczka. Niezwykłe stworzenie! Ile w tym małym ciałku było ciepła, miłości i chęci dawania siebie innym. Prosiaczek bał się wielu rzeczy, ale było w nim coś, co urzekało Wilczka - była to prostolinijność, była to niezwykła radość dziecka, było to dawanie siebie całego, do końca! Prosiaczek był fascynujący w tej swojej prosiaczkowatości! Wilczek nie bardzo wiedział jak to się stało, ale stali się sobie niezwykle bliscy, zaczęli się uzupełniać, iść ramię w ramię. Wydawało mu się, że Prosiaczek czerpie z jego siły, wierności, przyjaźni, a tak naprawdę to on bardzo dużo czerpał z dziecięcości Prosiaczka i dzięki niemu uczył się jak być wiernym, jak uczyć się słuchać swojego pragnienia! Prosiaczek mężniał z dnia na dzień! Stawał się coraz dzielniejszy, stawiał czoła licznym wyzwaniom, dorastał! Niezwykłe było to, że dwa tak różne stworzenia, mogły się tak dobrze spotkać! Przyjemnie było biegać razem po łąkach, wchodzić w zakazane zakątki lasu, do których Prosiaczek normalnie bał się nawet zaglądać. Wilczek czuł się bardzo odpowiedzialny za Prosiaczka - zawsze troszczył się o to, by Prosiaczek się nie wystraszył, by nie uraził łapki o kamień, by nie poczuł się odrzucony, coraz mniej było Wilczka, coraz więcej Prosiaczka i jego męstwa.

Pewnego dnia obaj poznali Tygryska. To, co pociągało Wilczka w Tygrysie to była jego dzikość - czasami się jej bał, czasami jej nie rozumiał, ale czuł że odnajduje w nim jakiś kawałek siebie. Wilczek chciał być blisko nich obu! Obaj byli bardzo ważni, obaj uzupełniali jakąś część wilczka, poczuł jednak jakąś dziwną tęsknotę - zaczął jednak ogromnie tęsknić za sobą! Za wolnością, za dzikością, którą nosił w sercu, a która została gdzieś pogrzebana pod warstwą strachu i uległości. Dzikość wymagała walki o siebie, walki o prawdę. Prawdą było to, że wilczek znowu zaczął się bać - wróciło wiele lęków. Że straci Tygrysa, bo udawał coś, czego nie chciał. Bał się, że skrzywdzi Prosiaczka, bo bez niego może stać mu się Prosiaczkowi coś złego!

Tak bardzo się bał, tak bardzo nie wiedział, kim jest, co jest istotą jego serca, że uciekł do lasu - tam, gdzie zawsze znajdował swój azyl, swoje miejsce, za czym tak zwyczajnie tęskniło jego serce... Prawda jest taka, że rósł w domu ludzi, zamiast w lesie, w którym nie było znaków, nie było innych wilków, które nauczyłyby go walczyć o siebie - potrzebował czasu na odnalezienie siebie, na odnalezienie dzikiego ale i pięknego serca w sobie, na nauczenie się, jak być prawdziwym wilkiem. Kiedy został sam w lesie musiał zacząć walczyć, musiał doświadczyć zimna, głodu, pragnienia, samotności, ale tylko tak mógł usłyszeć swoje serce... podjął walkę o siebie choć nie było łatwo, choć bardzo bał się czy jego przyjaciele potem go przyjmą...

Kiedy odnalazł siebie, zrozumiał, że może wrócić do swoich przyjaciół, że może odnaleźć się we wrażliwości prosiaczka i dzikości tygryska... że oni potrzebują jego serca - Prosiaczek jego ochrony, a Tygrysek dzikiej i szalonej zabawy. Zrozumiał, że tylko odnajdując siebie w sobie samym może odnaleźć drogę do swoich przyjaciół mimo tego, że byli tak bardzo różni...

Agnieszka Kozak

Światełko

Był raz sobie chłopiec, który okropnie bał się ciemności... nie chodziło tylko o ciemność, ale o pustkę, samotność i strachy, które mogły gdzieś wyjść za ściany... Bardzo chciał znaleźć światło, które mogłoby rozproszyć ciemności lęku...

Pewnego dnia na polanie zobaczył piękne, wielkie, sypiące iskrami ognisko, wokół którego gromadzili się ludzie. Postanowił podejść i ogrzać się przy ogniu. Cudownie było grzać ręce przy pięknym płomieniu, przyjemnie było słuchać opowiadań ludzi, którzy się przy nim gromadzili. Ważne przy ognisku było to, że wszyscy mogli podrzucać drwa, że trzeba było o nie wspólnie dbać. Noc mijała godzina za godziną, chłopiec zauważył, że czasami ognisko biło takim ogniem, że nie było widać ludzi z drugiej strony, że płomień był tak gorący, że trzeba było odejść kilka kroków by się nie poparzyć - a odsunięcie się od ognia oznaczało odejście w ciemność. Szybko robiło się zimno, jeśli było się daleko od ogniska, i ciemność zdawała się otulać wystraszone dziecko. Bycie przy ogniu oznaczało podchodzenie blisko, ale i konieczność cofania się do tyłu, jeśli zbyt wiele osób na raz dołożyło drwa. Nie można było siedzieć beztrosko w jednym miejscu, trzeba było być uważnym i aktywnym...

W pewnym momencie zawiał bardzo silny wiatr - dym od ogniska zaczął dusić dziecko przed nim stojące, boleśnie zaczął gryźć oczy, z których popłynęły łzy, przez chwilę nic nie można było widzieć, a na umorusanej popiołem twarzyczce pojawiły się ślady po spływających łzach. Ale to nie było ważne, ważne było ciepło i możliwość przebywania w świetle ogniska. Chłopiec zauważył, że z każdą godziną ubywało ludzi przy ogniu i że musi coraz częściej sam wstawać by dokładać do ognia - to nic, ważne było to, że nie było ciemno i nie było zimno. Dzielnie dokładał drwa do ognia, ważne było by dbać o ognisko, więc w ciągu dnia zbierał drewno by wieczorem, gdy zapadnie noc móc się ogrzać i rozjaśnić ciemności.

Nie było sensu by ognisko paliło się w ciągu dnia - dziecko każdego dnia wracało z pewnym niepokojem na polanę - czy ogień będzie się palił, czy nie zabraknie drewna, czy nie będzie padał deszcz...

Czasami zdarzały się noce pełne gwiazd tak jasnych, że praca nad podtrzymaniem ognia nie wymagała tak dużego wysiłku. Trudno było przewidzieć pogodę, trudno było przewidzieć co będzie z ogniskiem następnego dnia. Najtrudniejsze jednak były noce, w których wiał wiatr i padał deszcz... dym wciskał się w oczy i trudno było powstrzymywać łzy, żeby mieć drewno do podkładania do okna chłopiec musiał okrywać je kocem... wtedy było jej znowu zimno, mimo że ogień nie gasł, to jednak nie dawał ciepła - to jemu trzeba było dać swoje ciepło by mógł przetrwać. Kiedy deszcz był zbyt duży ognia nie dawało się rozpalić i znowu było ciemno i zimno...

Nie znał innego światła, więc wydawało mu się, że tak musi być - że trzeba ciągle dbać o ogień, że trzeba o niego drżeć, że gryzący w oczy dym jest ceną za światło i ciepło jakie daje ognisko...

Jednak któregoś dnia został zaproszony do miejsca, w którym nie było dużo światła - ogólnie panował półmrok, ale niesamowite było to, że całe to miejsce biło bezpieczeństwem. Właściwie paliła się tylko jedna czerwona lampka i nie dawała ciepła, i nie rozświetlała swoim blaskiem całego pomieszczenia. Jej zadaniem było oświetlenie czegoś ważnego, miejsca które wcale nie było centrum tego pomieszczenia. Chłopiec usiadł przed tym światłem. Ludzie wchodzili i wychodzili, a mimo panującego półmroku doskonale ich widział. Widział twarze pełne radości ale i takie na których malowało się cierpienie. Nikt nie musiał dbać o ogień - każdy mógł tu po prostu być... przyjść, pobyć przy świetle i odejść. Zaczął coraz częściej przychodzić do tego miejsca. Było w nim coś magicznego, było światło, które niczego nie wymagało od tych, którzy tu przychodzili, a jednak rozświetlało ciemność. Co ciekawe, światło świeciło zawsze tak samo, czy był dzień czy noc, nic się nie zmieniało, dawało poczucie stałości. Cudnie było patrzeć jak staje się ono częścią kolorowych światełek powstałych z przebijającego przez kolorowe witraże światła słonecznego, kiedy kolorowe światełka tańczyły, ono jakby przyglądało się temu z boku, zdawało się być częścią kolorowego korowodu, a jednak wyraźnie się w nim wyróżniało. Światło było małe i nie otulało ciepłem, a jednak w pomieszczeniu było ciepło - bo ciągle byli w nim ludzie, którzy tu przychodzili ze swoimi troskami i radościami, którzy czuli się tu bezpiecznie. Można było podejść tak blisko, jak się chciało, bez obawy przed poparzeniem. Ważne było trwanie - możliwość zatrzymania się i wsłuchania w siebie.

Celem jego blasku nie było błyszczenie, czy rozświetlanie ciemności, jego celem było oświetlanie czegoś ważniejszego, odkrywanie pewnej Tajemnicy. Światło poprzez swój blask nic nie zakrywało, ale też nie było nachalne, pozwalało przychodzącym doświadczać tajemnicy, mimo wieczornego mroku pozwalało czuć się bezpiecznie, mimo blasku dnia zawsze było w tym samym miejscu. Dziecko odkryło, coś, czego do tej pory nie znało - to była pewność, że coś jest stałe, że zawsze tam jest.

Nieważne było, czy pomieszczenie było pełne słonecznego światła wdzierającego się przez okna, czy na zewnątrz panowała czarna noc, światło zawsze tam było i zawsze, niezmiennie było takie samo. Możliwość pokonania lęku płynie z pewności, że ktoś jest, zawsze i niezmiennie, po prostu jest...

Bajka o Aniele Przewodniku

Andrzej Niedźwiedź i Natalia Usenko

Była sobie Marta. Miała babcię, która opowiadała jej bajki. Kiedy dziewczynka wracała z przedszkola, biegła prosto do pokoju babci. Układały sobie gniazdo z poduszek i zaczynały opowieści. Najpierw opowiadała Marta, potem babcia, a kiedy już miały dość gadania, urządzały bitwę.

Kiedy nadeszła jesień, babcia zachorowała. Nie miała siły walczyć na poduszki ani opowiadać bajek. A pewnego razu, gdy dziewczynka wróciła z przedszkola, pokój babci stał pusty.

- Pojechała się leczyć – powiedziała mama. – Kazała powiedzieć, że strasznie cię kocha i wróci, gdy poczuje się lepiej.

Ale babcia nie wracała, a Marta tęskniła coraz mocniej.

- Mamo – spytała. – Czy mogłybyśmy do niej pojechać?

- Nie, córeńko – mama mocno przytuliła dziewczynkę. – Czasem tak jest, że ludzie muszą wyjechać bardzo daleko i nie można ich już odwiedzić.

Przyszedł tata i razem oglądali album rodzinny, a potem Marta zasnęła z babci zdjęciem pod poduszką. Śniło jej się, że spieszy się na ważne spotkanie i po ciemku nie może znaleźć drogi. Nagle błysnęło światło i dziewczynka znalazła się na polance. Pod drzewem stał chłopak w zielonej kurtce z mnóstwem kieszeni. Nosił latarkę czołówkę i wyglądał jak wujek Kostek, tylko na plecach miał szare skrzydła. Takie jak dzikie gęsi.

- Spóźniłaś się! – powiedział – Jeśli chcesz wrócić przed świtem, musimy ruszać natychmiast. Jasne?

- Jasne... – wyjąkała Marta.

- Jestem twoim przewodnikiem. Musisz iść za mną, nie schodzić z drogi i nie zostawać w tyle.

Wyjął z kieszeni mapę i zanim dziewczynka zdążyła spytać, dokąd idą, popędził przed siebie. Marta musiała porządnie wyciągać nogi, żeby za nim nadążyć. Przez jakiś czas wędrowali lasem, przeskakując przez grube korzenie i wspinając się pod górę. Dziewczynka widziała tylko plecy przewodnika. Zasapał się i spociła, ale wędrowiec nie zwalniał kroku, a po jakimś czasie Marta spostrzegła, że jej oddech stał się lekki i zmęczenie minęło. Wiatr rozwiał resztki mgły i dziewczynka krzyknęła ze zdumienia. Stali na kamiennym placyku. Wokół nich jaśniało niebo, a to, co Marta wzięła za mgłę, było po prostu chmurami.

- No, to jesteśmy – mruknął chłopak i podprowadził ją do kutej, żelaznej furtki. Za bramą kwitły jabłonie, a pod drzewami, przy długim stole, siedzieli jacyś ludzie.

- Martuśka! – krzyknął ktoś radośnie.

Od stołu zerwała się znajoma postać w kolorowym swetrze.

- Babcia... – szepnęła dziewczynka.

Ściskały się i całowały, a kiedy wreszcie oderwały się od siebie, babcia podprowadziła ją do stołu.

- Poznajesz? – spytała.

Marta rozejrzała się po uśmiechniętych twarzach i zrozumiała, że zna je dobrze. Widziała je w starym albumie ze zdjęciami.

- Jesteśmy tu wszyscy – powiedziała babcia. – Siedzimy sobie pod drzewami i odpoczywamy. Chcesz herbaty z sokiem malinowym?

W ogrodzie pod jabłoniami każdy robił to, na co miał ochotę, i wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż tam, na dole. Wreszcie babcia zawołała ją od stołu.

- Czas na ciebie, królewno – powiedziała. – Twój Anioł czeka przy furtce. Kiedyś przyjdziesz tu na zawsze i będziemy bawić się w ogrodzie. Ale teraz musisz wracać do mamy i taty.

Dziewczynka uściskała wszystkich i wybiegła na kamienny placyk, gdzie czekał Anioł Przewodnik. Droga powrotna wydawała się krótsza. Kiedy byli już w lesie, wędrowiec puścił Martę przodem. Sama znalazła ścieżkę. Przewodnik został na skraju polany. Uśmiechnął się i zniknął w lesie. Marta też się uśmiechnęła. Leżała we własnym łóżku, a na poduszce fotografia babci. Niebo za oknem było jasne, a chmury lekkie i biało-różowe, jak kwitnące jabłonie.

- Pewnego dnia do was przyjdę! – szepnęła – Jak przyjdzie czas!

I boso popędziła do łóżka rodziców na poranne turlanie.

Bajka psychoedukacyjna

Bajka o małym Misiu

Temat: Odrzucenie przez grupę spowodowane niewłaściwym zachowaniem.

Cele: kształtowanie pozytywnych cech takich jak życzliwość i koleżeństwo; uświadomienie wartości przyjaźni.

Był piękny słoneczny dzień. Mały Miś obudził się wcześnie rano i pobiegł nad rzekę umyć ząbki. Kiedy pochylił się nad błyszczącą w promieniach słońca taflą krystalicznej wody zauważył, że ktoś siedzi na jego uszku. – Kim jesteś? – zapytał Miś. – Jestem Złaczek, jeśli chcesz będę twoim przyjacielem i nigdy cię nie opuszczę. Miś ucieszył się i z nowym przyjacielem wyruszył do lasu na wycieczkę. Na pięknej polanie spotkali starego przyjaciela Misia – Jeża. – Jak się masz Misiu? – zapytał wesoło Jeż. – Rzuć w niego szyszką – szepnął Misiowi do ucha Złaczek. Miś niewiele myśląc spełnił prośbę nowego kolegi. Jeżykowi zrobiło się przykro i szybko schronił się w swojej norce. Miś i Złaczek śmiejąc się głośno ruszyli dalej, łamiąc po drodze gałęzie drzew i krzaków. Pod wielką sosną spotkali przyjaciółkę Misia – Srokę. – Witaj Misiu! – krzyknęła wesoło. Złaczek namówił Misia, by wyrwał Sroce jedno czarne błyszczące piórko z ogona. I tym razem Miś spełnił prośbę Złaczka. Przerażona Sroka odleciała na sam czubek sosny. Czuła złość i była zdziwiona, nie poznawała zachowania Misia. A nowi przyjaciele szli dalej obrażając i krzywdząc kolejnych przyjaciół Misia i sprawiało im to wielką radość. Miś cieszył się, że ma takiego fajnego przyjaciela, z którym może przeżyć zabawne przygody. Nadszedł wieczór. Zmęczony Miś usiadł pod starym dębem i chrupał wielkie czerwone jabłko, które zabrał wiewiórce. Kiedy zrobiło się całkiem ciemno Złaczek powiedział, że już mu się znudziło i idzie dalej. Zostawił Misia samego. Dopiero teraz mały niedźwiadek uświadomił sobie, że obraził wszystkich swoich starych przyjaciół i został sam w ciemnym borze w środku nocy. Na dodatek harcując po lesie zgubił drogę do domu. Poczuł się oszukany i bardzo samotny. Siedział pod drzewem i cicho płakał. Usłyszała to Sowa Mądra Głowa, która właśnie wyruszyła na nocne łowy. Sowa wiedziała, że Miś nie jest z natury zły, ale przez swoją naiwność i łatwowierność dał się namówić do złych uczynków. Postanowiła mu pomóc. Bezszelestnie poszybowała przez leśną gęstwinę i sprowadziła przyjaciół Misia. – Nie płacz przyjacielu! – powiedziały chórem zwierzątka. Zdziwiony Miś spojrzał załzawionymi oczkami na przyjaciół, podbiegł i uściskał wszystkich po kolei. Przepraszał zwierzęta i prosił o wybaczenie. Było mu wstyd za swoje wcześniejsze zachowanie. Cieszył się bardzo, że ma tak wspaniałych przyjaciół, którzy nie opuścili go w potrzebie.

Złaczek nigdy więcej nie odwiedził Misia. A Ciebie?

AGNIESZKA KOZAK

  1. Bajka o nadziei

Choćbyś został sam, choćbyś nie umiał żyć, wierzę, że odmieni Cię nadzieja...

W pięknej dolinie, u stóp cudownych, zalanych słońcem gór była tętniąca śpiewem i radością wioska. Dolina odgrodzona była od świata z jednej strony pasmem pięknych gór, z drugiej strony wąską, ale bardzo rwącą rzeką. Ludzie, którzy w niej żyli byli naprawdę zadowoleni z życia, żyjąc z uprawy winogron. Winnice cudnie wypełniały całą dolinę i wydawało się, że stanowią cel i sens życia jej mieszkańców. Wiele trudu i pracy trzeba było włożyć w wielkie przestrzenie wypełnione krzewami.

Każdej wiosny ludzie z drżeniem serca witali pierwsze promienie słońca – czy już na stałe zagości w dolinie, czy będzie dość łaskawe, by ogrzewać delikatne pąki rodzących się do życia krzewów. Latem z pewnym niepokojem patrzyli na słońce, czy nie spali zbytnio swymi promieniami ziemi, w której płynęły życiodajne soki, czy będzie wystarczająco dużo deszczu by nadać soczystej barwy liściom, by rośliny miały siłę do życia. Wczesną jesienią konieczne było chronienie owoców przed nagłymi atakami mrozu schodzącego czasami niespodziewanie z wysokich gór. Dzień zaczynał się w wiosce od pełnego niepokoju spojrzenia na winnicę i kończył otarciem potu po zakończonej pracy na polu. Uprawa winorośli była wszystkim, co ludzie ci mieli, co sprawiało, że żyli...

Pewnego jesieni w wiosce wybuchł wielki pożar, który spalił wszystkie uprawy i wszystkie domy, spalił też mosty na rzece. Wielu ludzi zginęło w pożarze, a ci, którzy ocaleli, nie zdecydowali się na odbudowywanie swoich domów, zbyt wiele bólu wiązało się z tym miejscem, uprawy wypalone były do korzeni... Spalona dolina pokryta była popiołem, pełna zgliszczy, wydawało się, że zamarło w niej życie...

Jednak pozostał w niej mały chłopiec, którego rodzice dawno zmarli i byli pochowani na miejscowym cmentarzu. Nikt o nim nie pamiętał wszyscy zajęci byli własnymi stratami i bólem, więc w końcu został w opuszczonej dolinie sam. Nie bardzo miał dokąd iść, bo tu było wszystko, co kochał i co było dla niego ważne. Z trudem przetrwał zimę dzięki zapasom, które wygrzebał spod ruin zwalonych domów. Pewnego wiosennego poranka, kiedy udał się na poszukiwanie pożywienia zobaczył kilka zielonych listków nieśmiało wyrastających z ziemi na tuż przy zboczu góry. Z drżeniem serca i z drżącymi z radości, ale i niepewności dłońmi podszedł do tego cudu wynurzającego się z ziemi – ku jego radości liście okazały się być liśćmi winorośli! Ogień nie strawił wszystkiego, pozostał korzeń, była to szansa na odbudowanie kawałka winnicy. Jakże cieszył się tym wyrastającym z ziemi, bezbronnym i delikatnym krzewem. Jego oczy nabrały blasku, w sercu zaświtała nadzieja. Chłopiec od razu oczyścił przestrzeń wokół drobnej roślinki i zaczął się nią opiekować, postanowił wybudować wysoki i gruby mur wokół swojego kawałka ziemi, by nigdy już żaden ogień nie mógł mu zagrozić.

Jedyne, co do tej pory umiał, to uprawa winnic, był rolnikiem a nie budowniczym, nie znał się na budowaniu murów. Na brzegu rzeki znalazł starą łódkę, postanowił udać się do ludzi mieszkających po drugiej stronie rzeki i kupić od nich cegły i zaprawę murarską. Nie miał pieniędzy, więc postanowił nająć się jako ogrodnik i pomagać ludziom w uprawie ich roślin. Każdego dnia chłopiec przemierzał rwącą rzekę w swej małej łódeczce, by pracować w ogrodach innych ludzi i za zarobione pieniądze kupować cegły na mur chroniący jego winnicę. Zaprzyjaźnił się też z ludźmi z wioski, wspólna praca bardzo ich do siebie zbliżyła.

Jednocześnie rozpoczął mozolną pracę w swoim ogrodzie, rozsadzał krzewy, przygotowywał kolejne kawałki ziemi pod uprawę, mozolnie budował mur cegła po cegle, by chronić winnicę na wypadek pożaru. Jednak ciężka praca i pokonywanie rwącej rzeki małą łódką powoli wyczerpywało jego siły, tak, że czasami po powrocie z wioski nie miał już siły na pracę w swoim ogrodzie, jedynie na ułożenie kolejnej warstwy przywiezionych cegieł. Zaczął zaniedbywać swoją winnicę, za to ogrody ludzi, w których pracował, piękniały z tygodnia na tydzień. Ludzie, dla których pracował bardzo go polubili z troską patrzyli na jego zmęczone, spracowane ręce i na oczy, które zdawały się tracić swój blask... Pewnego dnia stary ogrodnik, któremu pomagał w pracy w ogrodzie zapytał, co go trapi. Chłopiec opowiedział staruszkowi, że brakuje mu sił i czasu na pracę we własnej winnicy, stary ogrodnik z pięknym i szczerym uśmiechem zaproponował mu pomoc. Chłopiec ucieszył się, ale potem ze smutkiem zauważył, że jego łódka jest za mała na to, by przewieźć ich obu na drugi brzeg, a inaczej nie można się było tam dostać.

Ze spuszczoną ze zmęczenia i smutku głową podszedł do brzegu rzeki, z dala widać było piękny, wysoki mur, który chronił jego winnicę. Jakże był majestatyczny na tle zachodzącego słońca! Gdyby tylko na rzece zbudować most? No tak, most, ale skąd wziąć budulec, skąd wziąć cegły... Jakie to proste! Przecież cegieł, na które zapracował wystarczyłoby na solidny most, przecież mógł rozebrać mur i poprosić ludzi z wioski, by pomogli mu w budowie mostu, by pomogli mu w pracy przy odbudowywaniu jego winnicy...

Wszystko co robimy, czego się podejmujemy, każda myśl i każdy talent w nas złożony są jak cegły – tylko od nas zależy czy użyjemy ich do budowania murów, które odgrodzą nas od ludzi i od miłości, czy użyjemy ich do budowania mostów, które pozwolą czasami przejść do drugiego człowieka, przekroczyć trudną i rwącą rzekę, które pozwolą innym przychodzić do nas...

Autorki: Justyna Rolka

Dorota Wrzosek

BAJKA O TRZECH SKARBACH

Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami, było królestwo Radości. Panował w nim dobry król, ludzie żyli szczęśliwie. Ale pewnego dnia zła czarownica rzuciła czar na królewnę, która zapadła w głęboki sen, a obudzić ją mógł jedynie śmiałek, który z dalekiej wyprawy przywiezie do królestwa trzy skarby: złote jabłko, najpiękniej pachnący kwiat i krzesiwo.

Wielu próbowało, ale nie wracali oni z dalekich krain do królestwa. Aż pewnego razu biedny drwal postanowił uratować królewnę i przygotował się do drogi. Przy pożegnaniu matka podarowała mu woreczek, ojciec – nożyce, a brat mały kamień. Wszystkich tych rzeczy miał użyć w potrzebie, gdyż zostały mu one podarowane z głębi kochających serc.

Drwal szedł wiele dni, napotkał pewnego razu na swej drodze staruszkę dźwigającą naręcze chrustu. „Pomogę Ci” – powiedział i wziął na swe barki ciężar. W tej samej chwili kobiecinka zamieniła się w drzewo, na którym wisiało tylko jedno jabłko – złote – to właśnie, którego poszukiwał drwal. Młodzieniec zerwał je, włożył do woreczka, który ofiarowała mu matka i wyruszył w dalszą drogę.

Szedł siedem dni i siedem nocy, aż wszedł do ogromnego ogrodu. Kiedy zauważył, że wszystko zarośnięte jest pokrzywami, wziął nożyce podarowane przez ojca i zaczął porządkować grządki. Noc już zapadła, kiedy skończył, więc ułożył się do snu, a kiedy się obudził, poczuł wspaniały zapach. Otworzył oczy i na samym środku ogrodu zobaczył kwiat, najpiękniejszy, jaki kiedykolwiek widział – ten właśnie, którego szukał dla królewny. Zerwał go, włożył do woreczka i wyruszył dalej.

Doszedł po wielu dniach wędrówki do wysokiej góry, na wierzchołku której było gniazdo wielkiego orła. U podnóża góry, w gęstych zaroślach usłyszał kwilenie – było to pisklę orła, które wypadło z gniazda.. Drwal delikatnie włożył pisklę za pazuchę i ogrzewając go własnym ciałem, zaczął wspinać się na szczyt. Wspinaczka była bardzo trudna, ale udało się młodzieńcowi dotrzeć na górę i ostrożnie włożył ptaka do gniazda. W tej samej chwili usłyszał łopot skrzydeł i na skale usiadł wielki orzeł. Wysłuchał historii drwali i w podziękowaniu za uratowanie pisklęcia sięgnął na dno gniazda i wyciągnął krzesiwo, którego poszukiwał drwal.

Tak więc młodzieniec zgromadził potrzebne skarby, pozostała tylko droga powrotna do królestwa. Wielki orzeł zabrał go na swoje skrzydła i w ten sposób znalazł się przy bramie miasta.

Królewna szybko wróciła do zdrowia, gdy tylko zjadła złote jabłko, powąchała kwiat i ogrzała się przy ogniu roznieconym przez krzesiwo. Zakochała się w dzielnym śmiałku, on też ją pokochał, więc pobrali się i żyli długo i szczęśliwie.

Bajka psychoedukacyjna

LEKCJA DOBRYCH MANIER

W poniedziałek, dwaj koledzy, Łukasz i Jarek, którzy byli uczniami klasy piątej, pisali sprawdzian z matematyki. Dzień wcześniej Jarek nocował u Łukasza i zamiast uczyć się, bawili się klockami lego, grali na komputerze i jeździli na deskorolkach po całym osiedlu.

Kiedy pani zapisywała na tablicy treść zadań, Łukasz szybko zajrzał do zeszytu, ale trwało to krótko, bo nauczycielka skończyła właśnie pisać. Na rozwiązanie testu mieli całą godzinę lekcyjną. Jarek z ośmiu zadań rozwiązał tylko dwa i na dodatek nie wiedział, czy dobrze.

Łukasz zaś pukał się ciągle długopisem po głowie jakby myślał, że to mu pomoże odtworzyć szczątkowe informacje. Wszyscy uczniowie oddali kartki, a koledzy siedzieli bezradnie w ławce.

Gdy z niechęcią podali pani prace, nauczycielka popatrzyła na nich i powiedziała:
- Oj, chłopcy, chłopcy... - po czym wzięła klucz i wyszła z sali.

Następnego dnia nauczycielka oddała sprawdziany. Niestety, Łukasz i Jarek po raz kolejny otrzymali jedynkę. Niezadowoleni chłopcy umówili się, że zaraz po lekcjach spotkają się w parku, gdzie dla odreagowania szkolnego niepowodzenia, będą szaleć na deskorolkach.

Park znajdował się w samym środku miasta. Był jego ozdobą i miejscem towarzyskich spotkań.

Rosły na jego terenie piękne, rzadko spotykane gatunki drzew i krzewów, a uwagę wszystkich przyciągał rozłożysty platan.

Chłopcy chcieli pojechać starą trasą, która była zarośnięta przez gałęzie. Wpadali na zarastające drogę konary i pięknie kwitnące krzewy różane, łamali gałęzie dębowe, a dla poprawienia humoru wyrysowali scyzorykiem inicjały swoich imion, kalecząc korę pięknego platanu.

- Masz ty krzaku, to za moją jedynkę! - wrzasnął Łukasz, łamiąc gałąź.

- A to ode mnie! - wołał Jarek i kopał brzozę.

Młodzieńcy dopięli swego - utorowali sobie drogę.

Nagle zza drzewa, ni stąd ni zowąd, wyszła starsza kobieta. Była ubrana w sukienkę malowaną w kolorowe kwiaty, kapelusz, w który wplecione były gałązki wierzbowe, a jej buty ozdobione były zielonym mchem i fiołkami.

Koledzy stali przez chwilę nieruchomo. Postać, którą spostrzegli, wydawała im się dziwaczna, ale zarazem baśniowa.

- Witam was, mam na imię Róża i opiekuję się tym parkiem od kilku wieków. A wy jak macie na imię? - uprzejmie spytała kobiecina.

Chłopcy ze strachu nie potrafili przypomnieć sobie imion.

- Widziałam przed chwilą co zrobiliście - mówiła dalej Róża. Sprawiliście ból moim przyjaciołom: drzewom, krzewom i kwiatom, które rosły tu spokojnie, będąc ozdobą tego pięknego parku i mieszkaniem dla ptaków.

- Czy uważacie, że to, co zrobiliście, było rozsądne? - powiedziała do nich Róża.

Oni spojrzeli na siebie i ze spuszczonymi głowami odpowiedzieli, że to było bardzo niemądre zachowanie.

- Tak myślałam... Skoro tak, to posłuchajcie co mam wam do powiedzenia - z opanowaniem i spokojem powiedziała do nich.

- Chodzicie do szkoły, prawda? - zapytała Róża.

-Tak. - nieśmiało odpowiedzieli chłopcy.

- No jeżeli tak, to z pewnością mieliście lekcję poświęconą drzewom i innym roślinom. Wiecie jak pożyteczne są wszelkie rośliny, więc pod żadnym pozorem nie wolno ich niszczyć! Jestem przekonana, że wiecie o tym doskonale i dlatego mam dla was prezent, który w każdej sytuacji przypomni wam o tym. - skończyła mówić staruszka.

- A co to za prezent? - nieśmiało zapytał Łukasz.

- To czarodziejskie listki dobrych manier. One wskażą wam, jak postępować w swoim życiu. Wykorzystajcie to życie mądrze, bowiem macie je tylko jedno. Bądźcie przykładem dla innych i nie sprawiajcie więcej przykrości ludziom, roślinom i zwierzętom. - uśmiechnęła się Róża i zaraz potem zniknęła.

- Dziękujemy pani za wszystko! Od teraz staniemy się już lepsi ! - krzyczeli chłopcy, ale odpowiadało im tylko echo.

Jarek wziął do ręki pięć czarodziejskich listków i głośno odczytał:

  1. Będę strażnikiem przyrody!

    Będę opiekował się parkiem i dbał o jego piękno!

    Będę radosny, bo wówczas nie zrobię krzywdy nikomu!

    Będę umiał przepraszać za swoje czyny!

    Będę zdobywał coraz większą wiedzę i pożytecznie stosował ją w życiu codziennym!

A wy, jak myślicie, czy chłopcom uda się dotrzymać obiecanego słowa ?

Bajka psychoedukacyjna

Bajka o pajączku

(M. Molicka "Bajki terapeutyczne")

Mały pajączek ciężko zachorował. Wiele dni przeleżał w szpitalu. Często myślał o swoich kolegach, tęsknił za nimi. Marzył o wspólnych zabawach, rozmowach. Nie mógł się doczekać, kiedy wróci do domu i wreszcie pójdzie do szkoły (przedszkola).

No, jesteś prawie wyleczony - powiedział pewnego dnia doktor. – Musisz się tylko jak najszybciej nauczyć chodzić o kulach, bo twoje nóżki jeszcze są bardzo, ale to bardzo słabe. E - pomyślał sobie pajączek. - To nic wielkiego, nauczę się tego, a potem wrócę do domu, do szkoły (przedszkola) i będę już zawsze z moimi kolegami. Wszystkie ćwiczenia wykonywał z wielką chęcią i energią, nieraz ścierał pot z czoła, przezwyciężał ból, ale się nie poddawał. Marzył o dniu kiedy koledzy przyjmą go z powrotem do grupy. Opanował doskonale sztukę chodzenia o kulach, potrafił nawet chodzić sam, podpierając się jedną kulą. To był wielki sukces, cieszył się i lekarz, i pielęgniarki, i rodzice, a pajączek był wprost szczęśliwy, nie mógł się tylko doczekać, kiedy pójdzie do szkoły. Nareszcie nastąpi ten długi oczekiwany dzień. Rodzice podwieźli go pod budynek, a dalej szedł sam, podpierając się kulą. Serce rozpierała mu radość, że już za chwilę będzie razem z kolegami. Wszedł do klasy (sali) i... Najpierw zaległa cisza, a potem posypały się wyzwiska: kulas, kuternoga, niezgrabek – i śmiech, wytykanie palcami. Pajączek zagryzł zęby z bólu, płakał w środku, ale na twarzy nie pojawiła się żadna łza. Doszedł do ławki (krzesła), usiadł. Jeszcze nigdy nie czuł się taki smutny, bez sił, zmęczony. Od tej pory w szkole (przedszkolu) stał zawsze na uboczu, nie bawił się z innymi. Po szkole (zajęciach przedszkolnych) spędzał czas w mieszkaniu, nie wychodził na podwórko. Minęło kilka tygodni. Nauczycielka – pani Pajęczyca – poinformowała uczniów (dzieci), że odbędzie się w szkole wielki konkurs, rywalizacja między klasami (grupami) na najpiękniejszą pracę, jaką tylko potrafią wykonać pajączki. Co to za konkurs, co to za zadanie? – pytały bardzo zaciekawione. A co pajączki potrafią robić najlepiej? – spytała pani. Oczywiście pajęczynę! – chórem odkrzyknęła klasa (dzieci). Tak, zgadłyście – potwierdziła nauczycielka. – Jest to bardzo ważny konkurs dla pajączków, bardzo – powtórzyła. – Brać się do pracy, bo za tydzień rozstrzygnięcie – dodała. Przez cały tydzień pajączki zbierały się w grupki, dyskutowały, chwytały się za główki, bo każdy chciał zwyciężyć. Ostatniego dnia przyniosły swe prace i trwało niekończące się porównywanie. Tylko pracy naszego pajączka nikt nie oglądał. Miał ją zwiniętą w papier i tak ją oddał pani. Po godzinie pani Pajęczyca wpadła do klasy (grupy) jak bomba i z radością obwieściła: Praca ucznia (dziecka) z naszej klasy (grupy) zwyciężyła! Kto, kto jest tym szczęśliwcem – poruszeni pytają jedni przez drugich. Pani rozwinęła rulon i przed ich oczyma ukazała się cała utkana z promieni słońca sieć, mieniąca się wszystkimi kolorami tęczy. Jaka piękna, cudowna - szepcą. Ale, ale, proszę pani to nie jest praca żadnego z nas – powiedzieli uczniowie (dzieci), zawiedzeni. To jest pajęczynowa sieć naszego pajączka - powiedziała pani i podeszła do niego, całując go serdecznie. On, ten kuter... to niemożliwe – kiwały główkami. Tak pięknie tkać nie potrafi nikt – powiedziała pani. – Dzięki niemu nasza klasa (grupa) wygrała konkurs i w nagrodę pojedziemy do grot zobaczyć najstarsze sieci pajęcze. Hurra, Hurra! - rozległy się gromkie krzyki. Rzucili się wszyscy na pajączka, gratulując mu ściskając go. Od tej pory już nikt go nie przezywał, przeciwnie – wszyscy chcieli się z nim bawić i uczyć, byli dumni z jego umiejętności.

Bajka psychoedukacyjna – MRÓWECZKA

Źródło: M. Molicka, „Bajkoterapia. O lękach dzieci i nowej metodzie terapii.”
Media Rodzina 2002.

Treść bajki:

:
„Mała mróweczka rozpoczęła naukę w klasie pierwszej. Od samego początku nie mogła sobie poradzić z zadaniami, jakie mają mrówki w szkole. Uczą się podnosić, a potem transportować różne rzeczy. Nauka jest ciężka, codziennie noszą na swych grzbietach patyki, listeczki, gałązki, poziomki, jagody, a także uczą się, jak je pakować, by się nie zniszczyły. Mrówka była bardzo pracowita, bardzo chciała otrzymywać dobre oceny, ale co z tego – była bardzo malutka, taka tyciu, tyciusieńka i nie mogła udźwignąć tych wszystkich ciężarów. Inne silniejsze i większe dobrze sobie radziły, tylko ona zawsze zostawała w tyle. Mrówki przezywały ją, wyśmiewały się z niej. Bardzo się tym martwiła, chodziła zasmucona. Bała się lekcji i tego, że nie udźwignie zadanego ciężaru i dostanie znowu jedynkę. Najchętniej by w ogóle nie chodziła do szkoły. Wstydziła się złych stopni i tego, że jest taka słaba. Koleżanki mrówki niechętnie się z nią bawiły, nawet nie chciały z nią siedzieć w jednej ławce. Mijały dni. Pewnego razu przyjechała do szkoły komisja, każda mrówka została zmierzona, zważona. Najdłużej badano mała mrówkę; członkowie komisji oglądali ją, kręcili głowami, potem długo się naradzali, aż w końcu orzekli, że niektóre mrówki są za małe i muszą chodzić do szkół dla liliputów. One przecież już niedużo urosną, a w starszych klasach dojdą nowe przedmioty i ciężary będą jeszcze większe. Mrówki te przecież będą robotnicami. Postanowiono, że mała przejdzie do specjalnej szkoły, gdzie też jest nauka, tylko ciężary troszkę mniejsze, takie, które bez trudności udźwignie. Ona idzie do szkoły specjalnej dla liliputów! – wyśmiewały się inne mrówki. No to, co z tego? – spytała pani Mrówka, nauczycielka. Nie umiały odpowiedzieć, ale dalej się wyśmiewały, zwracając uwagę, czy pani nie słyszy. Pójdę do innej szkoły – zadecydowała mróweczka – bo tutaj, jak widzę, mnie nie lubią. Jak pomyślała, tak zrobiła. Nowa szkoła od razu jej się spodobała, była taka sama jak poprzednia, a jednak inna, ciężary do ćwiczeń były mniejsze, a i koledzy milsi. Już po kilku dniach mróweczka miała szóstki i piątki w dzienniczku. Znalazła tam przyjaciółki, takie same jak ona – małe mróweczki. Bardzo lubiła chodzić do tej szkoły, było jej tylko przykro, gdy spotykała kolegów z poprzedniej, którzy dalej się z niej śmiali, pokazywali palcami i przezywali. Pewnego dnia przez las szedł groźny wielkolud, wymachiwał kijem na wszystkie strony i niszczył wszystko, co było na jego drodze. Natknął się na mrowisko i kijem zaczął wiercić w nim dziury. Ziemia zadrżała, zaczęły walić się w mrowisku domy, szkoły, wszystkie mrówki z przerażeniem patrzyły, jak ich praca jest niszczona. Trzeba się było bronić, więc solidarnie wszystkie razem zaatakowały intruza. Pogryziony, jak niepyszny uciekł, gdzie pieprz rośnie. Ucieszone mrówki wróciły do mrowiska. Okazało się po chwili, że wiele domów i ulic zostało zniszczonych, a także cenne przedmioty, między innymi malutka złota korona królowej. Lament wielki zapanował w mrowisku. Przecież królowa nie może rządzić bez korony! Rozpoczęły się poszukiwania. Korony jednak jak nie było, tak nie było. Wszystkie tunele, poza jednym zostały sprawdzone. Do tego ostatniego nikt nie mógł wejść. Tunel wił się głęboko w ziemi, był bardzo wąski, ciemny, niebezpieczny. Mógł w każdej chwili się zawalić i pogrzebać na zawsze śmiałka. Nikt więc nie próbował tam wejść. Tylko mała mróweczka zdecydowała się na ten odważny krok. I po chwili już wąskim korytarzem schodziła niżej i niżej. Dookoła był mrok, czuła wilgotną ziemię. Wolno sprawdzała każdy odcinek drogi. Niczego poza ciemnością tam nie było. Jednak się nie zniechęcała, schodziła coraz głębiej. Zatrzymała się na chwile, by otrzeć pot z czoła, i wtedy zobaczyła, ze coś połyskuje. Pochyliła się. Znalazła koronę. Ucieszona wracała jak na skrzydłach. Wszyscy ją podziwiali. To przecież dzięki jej odwadze królowa mogła z powrotem rządzić mrowiskiem, mrówki chodzić do szkoły, a robotnice pracować. Jesteś niezwykle dzielna – powiedziała królowa, wręczając jej order odwagi. Gratulacjom, uściskom nie było końca. A ci, którzy kiedyś się z niej wyśmiewali, teraz wstydzili się tego okropnie.

Bo nie jest ważne, czy się jest dużym, czy małym; czy nosi się duże, czy małe ciężary. A co jest ważne?”

Bajka psychoterapeutyczna – CHŁOPIEC

Źródło: M. Molicka, ''Bajki terapeutyczne'', Media Rodzina 2002.

Mały chłopiec leżał w łóżeczku. Było ciemno. Mrok rozkładał się na stole, suficie, krzesłach, segmentach i łóżku tak, jak rozkłada się tkanina położona na przedmiotach. Zamazywał ich kształty, jednocześnie je otulając. Mrok był tajemniczy, bo utrudniał rozpoznanie dobrze znanych przedmiotów. Pokój w świetle dnia był wesoły i kolorowy. Teraz natomiast miał barwę ciemnoszarą. Tego właśnie nie lubił chłopczyk leżący w łóżeczku: mroku, który zaczarowywał i odmieniał jego pokój. Zamknął więc oczy, nie chciał tego oglądać, ale zaciśnięte mocno powieki nie zmieniły niczego, bo on wiedział, że jeśli troszkę otworzy nawet tylko jedno oko, to znowu znajdzie się w tym swoim – nie swoim pokoju.
Cóż robić? – przemknęła mu myśl jak błyskawica. – Może zawołać mamę? E, nie, ona się będzie gniewała, że nie śpię lub powie: „Nic się nie bój, jestem obok w kuchni” i nie pozwoli zapalić światła. Może zawołać tatę? Także nie. On na pewno powie, że znowu coś wymyślam, by nie spać albo: „Taki duży chłopiec, a się boi”.
Właśnie to zdanie zawsze najbardziej go gniewało, bo po pierwsze, wcale nie czuł się duży. Mama przecież często powtarzała: „Mój ty maleńki mężczyzno”. Po wtóre, kto by się nie bał, kiedy nie można zobaczyć, gdzie się naprawdę jest i nie wiadomo, co się może zdarzyć? Może jednak zawołać tatę i podstępnie zapytać go o samochód? Tata zawsze lubi rozmawiać o samochodach. Kiedy już tu będzie i zacznie mówić o benzynie, motorze, cały ten mrok nie będzie taki straszny… Ale tato o tej porze nie będzie chciał rozmawiać; wieczorem jest zawsze taki oficjalny i nie znosi sprzeciwu. Kogo by tu zawołać, z kim porozmawiać? – myślał głośno chłopczyk. Jego myśli wymknęły się spod kontroli i zabrzmiały w pokoju całkiem donośnie.
- Ze mną – odezwał się po chwili miły, matowy, chłopięcy głos. Wyłonił się z ciszy, jak dzień wyłania się z nocy. I zaraz zrobiło się przyjemnie, nie tak obco.
- Kto ty jesteś? – zapytał zdziwiony chłopczyk. Usiadł na łóżeczku i wpatrywał się w ciemność.
- To ja, Mrok – i po krótkiej przerwie dodał: - Mam taki ciemnoszary płaszcz i nim okrywam wolno wszystko: domy, ulice, lasy i pola. Po mnie przychodzi noc, a potem znowu witam dzień. Mam też bardzo miłych przyjaciół – to cienie. Jeśli chcesz, to poznam cię z nimi. Bo… bo ja nie mam twarzy i nie mogę ci się pokazać.
Chłopiec wyczuł smutek w jego głosie. Pomyślał szybko, że tajemniczy nieznajomy wcale nie jest straszny, a tylko smutny. Podjął więc decyzję.
- Mogę się z tobą zaprzyjaźnić. Nie muszę cię widzieć. Wystarczy, że będziesz blisko, że będziemy rozmawiali, że będziemy razem.
- Tak? – z niedowierzaniem spytał Mrok.
- Oczywiście – odparł chłopiec.
- Bardzo się cieszę.
Teraz jego głos był inny; silny, pełen radości.
- Ja nie mam jeszcze przyjaciół, a tak bardzo bym chciał – powiedział chłopiec.
- Wiesz, poznam cię z moimi cieniami – zaproponował Mrok.
- Z cieniami? – zdziwił się chłopiec.
- Tak. Oni są niezwykli, mogą być wielcy jak wieżowce i po chwili tacy malusieńcy, że potrafią wejść do mysiej norki. Mogą stać się grubasami albo osobnikami cienkimi jak patyki. Mogą upodobnić się do ciebie, potem do stołu, do drzewa. Oni to potrafią. Potrafią wcielić się w każdą osobę, każdą rzecz.
- Och, jak bardzo chcę ich poznać! Gdzie oni są? – niecierpliwił się chłopiec.
- Tutaj jesteśmy – odpowiedział mu chórek złożony z dwóch głosów.
Chłopiec rozejrzał się dookoła, poszukując w mroku źródła tych głosów. Nagle z ciemności wyłoniły się dwie postacie, które były dwuwymiarowe, to znaczy miały tylko długość i szerokość. Jedna z nich była długa i chuda jak patyk, a druga pucołowata i okrąglutka jak piłka.
- Od razu was poznałem – mówił chłopiec. – Wasz przyjaciel Mrok bardzo dokładnie mi was opisał.
- My już dawno chcieliśmy ciebie poznać, ale to tej pory nam się to nie udawało.
Tańczyliśmy czasem dla ciebie po ścianach, wyskakiwaliśmy zza drzwi lub okien, ale… ale ty nie chciałeś się z nami zaprzyjaźnić. Płakałeś albo wołałeś mamę lub tatę i było nam troszkę przykro z tego powodu – mówiły, wzajemnie przekrzykując się, jakby nagle chciały wszystko powiedzieć, nadrobić stracony czas. Chłopiec zawstydził się, że zachowywał się jak małe dziecko. Milczał. Cienie zrozumiały jego nastrój i zaczęły przekonywać:
- Nic się nie martw, to normalne, że się bałeś. Przecież nas nie znałeś. My też się boimy.
- Wy też? – zdziwił się chłopiec.
- Tak, my boimy się dnia! – krzyknęły.
- Dnia? Czy można bać się dnia? Wtedy jest tak pięknie, wszystko można zobaczyć, dotknąć, poznać. - My mamy swój świat. Świat ciemności i przyjaciela Mroka. Widzimy może niedokładnie, ale to jest piękne, bo odkrywamy inny, tajemniczy świat, gdzie każda rzecz zmienia swój wygląd. Czasem jest ciemnoszara, czasem srebrzysta, czasem czarna. To też jest cudowny świat, który mógłbyś poznać razem z nami. Aha, zapomnieliśmy powiedzieć, dlaczego boimy się dnia. Bo światło nas przepędza i musimy się ukrywać, i czekać, aż znowu przyjdzie Mrok.
- A gdzie się ukrywacie? – spytał chłopiec.
- W rzeczach, na przykład w tym stole, w tym krześle – pokazał ręką jeden z cieni, ten bardzo chudy.
- Tak?
- Oczywiście – odpowiedziały cienie.
Ja boję się ciemności, a one dnia. Jakie to dziwne – myślał chłopiec. Zrozumiał, że jego lęk nie wynika z prawdziwego zagrożenia, jest wymyślonych. – Dzisiejszego wieczoru to odkryłem – cieszył się chłopiec.
- No dość tych rozważań. Wstawaj – powiedział Mrok. – Pójdziemy na spacer.
- Na spacer? – zdziwił się chłopiec.
- Tak, na spacer – odrzekł Mrok. – Ja was otulę swoim płaszczem, nie będzie zimno, nie będzie niebezpiecznie.
- Ale jak wyjdziemy z pokoju? – zmartwił się chłopiec. – Mama zamknęła drzwi i gdy usłyszysz skrzypienie podłogi, ruch klamki, to na pewno przyjdzie tutaj i nam zabroni.
- Nie będziemy otwierali drzwi.
- A jak wyjdziemy? – spytał chłopiec.
- Przez szparę w drzwiach – powiedziały cienie.
- Przez szparę? – powtórzył ze zdziwieniem chłopiec. – Ale ja się nie przecisnę.
- Mrok tłumaczył ci, że my cienie, jesteśmy ukryte w ciągu dnia w przedmiotach, w osobach, a w nocy ujawniamy się. Teraz ty też będziesz swoim cieniem.
- Zamienię się w cień? – spytał chłopiec.
- Nie musisz się zamieniać. On jest w tobie, tylko ty o tym nie wiedziałeś, bo w dzień się w tobie chowa, a wieczorem wychodzi. To znaczy, że on jest twój i jest trochę tobą. Proszę, spójrz na ścianę, widzisz go?
- Ależ tak!
- Cieszymy się, że to zrozumiałeś – powiedziały cienie.
- To głupie bać się siebie, a ja się bałem mroku i cieni – mówił chłopiec.
- Bo tego po prostu nie rozumiałeś. Często strach i lęk rodzą się z niezrozumienia, a gdy już się wie, to puf – i strachu nie ma – tłumaczyły cienie.
- Chodźcie już, chodźcie – zachęcał Mrok.
- Dobrze! – okrzyknęli jednocześnie i chłopiec i cienie.
Chłopiec wstał z łóżeczka i skierował się w stronę drzwi, zatrzymał się i powiedział:
- Jeszcze nie przedstawiliśmy się sobie. Mama mówi, że to niegrzeczne.
- Już naprawiamy ten błąd. Ja jestem długi Plim, a on – gruby Plam.
- A ja – pokazał paluszkiem na siebie chłopiec – Michu. Tak naprawdę to jestem Michał, ale bardzo lubię, gdy wołają na mnie Michu, bo zawsze potem mama albo tata całują mnie i głaszczą. Wasze imiona też są zdrobnieniami? – spytał Plima i Plama.
- Nasze imiona są stare. Ja jestem Pliniusz Starszy i dlatego wołają na mnie Plim.
- A ja Pliniusz Młodszy i dlatego mam zdrobniałe imię Plam.
- Aha – powiedział Michu, ale zaraz się poprawił i dodał: - Rozumiem.
- Idziemy – powiedział Mrok.
Wolniutko przecisnęli się przez drzwi, rozglądając się, czy ktoś nie nadchodzi. Przechodząc koło kuchni, Michał zerknął do środka. Mama zmywała naczynia, a tata czytał gazetę. Chłopcu przemknęła myśl, że zapomniał wyrzucić śmieci.
- Jutro z rana to zrobię – obiecał sobie. – Mama tak dużo pracuje, trzeba jej pomóc. Nie było czasu na rozważania. Musiał dogonić kolegów. Dotarł do drzwi wejściowych. I tutaj, jak poprzednio, bez trudności przecisnął się przez szparę.
Na dworze wszystko było szare. Domy, ulice, drzewa, nawet niebo były samą szarością. Dzisiaj ta szarość nie budziła lęku. Był razem ze swoimi przyjaciółmi, odkrywał inny, szary świat. Świat, w którym króluje Mrok.
- Dokąd pójdziemy? – spytał.
- Teraz musimy tak się wydłużyć, by stojąc na chodniku, zaglądnąć na dach tego pięciopiętrowego budynku – powiedział Plim.
- Zajrzeć na dach mojego domu? Ależ to niemożliwe – stwierdził Michu.
- Wszystko jest możliwe, gdy jesteś z nami – odpowiedział Plam tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Podaj mi ręce.
Chłopiec w ich dłonie wsunął własne i wyczuł energiczny uścisk, później delikatne szarpnięcie i poczuł, że rozciąga się jak guma. Spojrzał na swoje nogi – były bardzo długie i nadal się rozciągały. Mijał okna kolejnych pięter tak szybko, jak winda jadąca w górę czy w dół. Był długi, tak bardzo długi, że opierając się stopami o chodnik, głową sięgał dachu. Przyjaciele widząc jego zdumioną minę, parsknęli śmiechem. Plam powiedział:
- Z czasem się przyzwyczaisz do tego i uznasz to za normalne.
- Normalne? Jak to możliwe? – zapytał.
- Przecież jesteś cieniem, swoim cieniem, a cień potrafi być malutki, wielki, olbrzymi i nie ma w tym nic dziwnego, jak nie jest dziwne, że wieje wiatr, zapada mrok, że kwiaty pachną i opowiadają nocą niezwykłe historie o ziemi, o tym, co jest tam głęboko, pod naszymi stopami.
Chłopiec zastanowił się. Ile dzisiaj zdarzyło się niezwykłości, ile rzeczy zrozumiał! On, który jeszcze niedawno bał się ciemności. Rozejrzał się dookoła – w mroku majaczyły kominy, niebo zlewało się z dachami, było cicho i spokojnie. Nagle pojawiła się kotka. Przybyła nie wiadomo skąd. Po prostu wyłoniła się z mroku.
- Jestem Klementyna i mieszkam tutaj – przedstawiła się chłopcu. – A tym kim jesteś? – spytała. Michał nie zdążył odpowiedzieć, więc Plim i Plam dokonali prezentacji.
- To nasz nowy przyjaciel Michu.
Bardzo mi miło – powiedziała Klementyna i przed oczyma zgromadzonych przyjaciół wykonała piruet. Zrobiła to bardzo pięknie. Jej ruchy były zwinne, lekkie i pełne gracji.
- Jesteś tancerką? – zapytał Michu.
- Ach, jaki jesteś miły – powiedziała Klementyna i zakryła łapką pyszczek, chcąc w ten sposób ukryć zakłopotanie.
- Naprawdę tańczysz wspaniale!
- Czy chcesz, bym zatańczyła specjalnie dla ciebie?
- Tak – odpowiedział uradowany chłopiec i klasnął w dłonie.
Klementyna wyprostowała się, ukłoniła i rozpoczęła występ. W rytm lekkiego wiatru sunęła po dachu jak po parkiecie sali balowej, odchyliła głowę, rozpostarła ramiona, jakby tańczyła w objęciach fal powietrza. Zawirowała, a potem nagle zatrzymała się i wolno, obejmując i tuląc wiatr, kołysała się razem z nim. Chłopiec poczuł powiew wiatru i usłyszał jego delikatną muzykę. Otoczony płaszczem Mroku też zaczął tańczyć, początkowo nieśmiało, później coraz swobodniej, w rytm ciemności nocy. Chwycił łapki Klementyny i wirowali razem. Zmęczeni tańcem zatrzymali się. Klementyna pogłaskała go łapką po twarzy i poprosiła:
- Zapamiętaj tę noc.
Michu pokiwał głową.
- Nie mógłbym tego zapomnieć – szepnął.
Stali na wprost siebie i w jednej chwili Klementyna z baletnicy zamieniła się w zwyczajną kotkę biegającą po dachu.
- Lubię cię i taką – powiedział Michu. – Dziękuję za taniec.
- Pa – odpowiedziała kotka, a znikając w ciemnościach, krzyknęła:
- Odwiedzę cię kiedyś!
- Będę czekał! – odkrzyknął chłopiec.
- Pora wracać. Zaraz przyjdzie noc, piękna noc księżycowa. Nasz przyjaciel Mrok musi wracać do domu. Byłoby mu przykro odejść tak bez pożegnania.
- Dobrze – rzekł Michu, choć bez zbytniego entuzjazmu. Spodobało mu się być długim, zaglądać na dachy, mieć niezwykłych przyjaciół, ale zrozumiał, że powinien postąpić tak, jak radziły cienie. Ponownie chwycił je za ręce, poczuł lekkie szarpnięcie i tak szybko jak winda zjeżdża w dół, zaczął maleć. Powrócił do swoich poprzednich rozmiarów.
- Idziemy – powiedział Plim.
- A Mrok? – spytał Michu.
- On jest z nami. Cały czas otula nas swym płaszczem – wyjaśnił Plam.
Trzymając się za ręce, nasza trójka, podobnie jak poprzednio, przecisnęła się przez szpary w drzwiach. Wszyscy znaleźli się z powrotem w mieszkaniu Micha. Cichutko, na paluszkach przechodzili obok kuchni pokoju rodziców. Było ciemno i cicho. Śpią – pomyślał chłopczyk. – Jutro im wszystko opowiem.
Po chwili leżał już wygodnie w swoim łóżeczku.
- I co, podobało ci się? – spytał Mrok.
- O tak, dziękuję bardzo – powiedział chłopczyk, ziewając.
- Do jutra – rzekł Mrok.
- Do zobaczenia – powiedzieli równocześnie Plim i Plam.
Zasnął.
Rano obudziło go słoneczko zaglądające ciekawie przez okno, pocałowało czule i tańczącymi promieniami zachęcało do wstania. Chłopiec przetarł rękami powieki, przeciągnął się i wyskoczył z łóżka.
- Mamo, mamo! – zawołał.
Drzwi się otworzyły, a w nich ukazała się ukochana mama. Wyciągnęła ręce do syna i powiedziała:
- Pora wstawać.
- Mamo, miałem wspaniały sen. Ja już nie boję się ciemności. Jak chcesz, to opowiem ci mój sen – mówił bardzo szybko i chaotycznie.
Nagle w oknie pojawił się ciemny kształt, mała kuleczka, która rozwinęła się i przybrała postać kotki. Oparła się o szybę i zajrzała do pokoju. Ich oczy spotkały się.
- O, Klementyna! – krzyknął chłopczyk i podbiegł do okna. Kotka wygięła grzbiet i wykonała wspaniały sus na sąsiedni balkon. Chce, żebym ją podziwiał – uznał. Z zamyślenia wyrwała go mama.
- I co ci się śniło, syneczku? – spytała.
- To właściwie nie był sen. To zdarzyło się naprawdę. Ja już nie boję się ciemności i mam przyjaciół: Mroka, Plima i Plama. I kotkę Klementynę.
- Wspaniale, opowiesz mi to w kuchni – przerwała mama. – Czeka tam na ciebie śniadanie.
- Do zobaczenia wieczorem – powiedział chłopiec, wychodząc z pokoju. Wiedział, że Mrok i cienie zostaną tu, czekając na jego znak.

Bajka relaksacyjna

„Kotek”

Mały kotek samotnie wracał ze szkoły. Ciągnął łapkę za łapką wolno, jakby ospale. Był smutny, nic go nie cieszyło, czuł się bardzo nieswojo. Niechętnie prychał na inne przechodzące obok zwierzęta. Nagle nadleciał malutki motylek i nad samym nosem kotka zrobił okrążenia, jedno, drugie, trzecie. Chyba mi się przygląda – pomyślał kotek i łapką próbował odgonić motylka. Ale ten wcale nie odlatywał, tylko krążył, krążył i jak samolot kreślił znaki w powietrzu. Kotek patrzył i patrzył, jak zaczarowany, w piękny lot motyla. A ten wzbił się wyżej, jakby chciał dolecieć do słońca, i nagle znikł mu z oczu za wysokim ogrodzeniem. Zaciekawiony kotek zbliżył się do płotu, wdrapał się po deskach i znalazł się w ogrodzie. Rozejrzał się dookoła. Było tam tak pięknie, rosły wysokie owocowe drzewa sięgające koronami do nieba, a małe krzaczki, jakby przy nich przycupnięte, trzymały się ich jak maminej spódnicy. Rosły też kolorowe kwiaty, które jak dywan pokrywały cały ogród. Kotek poczuł zapach ziemi, kwiatów, krzewów i drzew. Pociągnął mocno noskiem i zapach jak fala, jakby ramionami, objął go. Kotek położył się na trawie i oddychał miarowo, równo i spokojnie. Przetarł oczy, podłożył łapki pod głowę, wyciągnął całe ciałko, było mu bardzo wygodnie. Leżał teraz i odpoczywał. Poczuł senność. Słonko wysyłało swe promyki na ziemię, by pogłaskały każdy kwiatek, każdy listek i każdą roślinkę. Kotek poczuł przyjemny dotyk ciepłych promieni. Zamknął oczy. A promyczki jeden po drugim głaskały go, przyjemnie ogrzewając. Po chwili pojawił się delikatny wiaterek, który kołysał listki i gałęzie, jakby do snu. Pochylił się nad kotkiem i też go kołysał, trzymając w swoich ramionach. Kotek poczuł, jak wiaterek przesuwając się teraz po nim od głowy do łap, do pazurków samych, z wolna uwalnia go od smutków, i jeszcze raz, i jeszcze delikatnie przesuwając się od głowy w dół ciałka, zabiera z sobą całe niezadowolenie. Kotek poczuł się tak dobrze, poczuł się spokojny, jakby obmyty ze wszystkich swoich dużych i małych zmartwień. Otworzył wolno oczka i popatrzył na chmurki, które płynęły po niebie, nie spiesząc się, leniwie, nie przeganiając się, zgodnie. Płynęły i płynęły, a wiatr wolno je popychał. Kotkowi było tak dobrze. Nagle jedna mała kropelka spadła mu na nos. Co to? - zdziwił się. Rozejrzał się dookoła i zobaczył, jak kwiatki wyciągają swoje małe główki do kropli deszczu, zupełnie jak on pyszczek do miseczki z mlekiem. Usiadł na trawie. Przeciągnął się. Kropelki deszczu wolno, lecz miarowo spadały na spragnione roślinki. Wraz z tym delikatnym deszczem wróciła mu siła. Wstał, otrząsnął futerko, uśmiechnął się do siebie zadowolony. Pora iść do domu - pomyślał. Ale dziwną przeżyłem przygodę w tym ogrodzie, gdzie przyprowadził mnie motylek. Wrócę tu jeszcze - obiecał sobie - tu jest tak pięknie i spokojnie. Wyprężył się do skoku i jednym zamachem przeskoczył płot. Radośnie machając ogonem, wracał do domu.

Bajka relaksacyjna – MOTYLEK

„Mały motylek leciał sobie wolno przez las. Czuł się bardzo zmęczony, skrzydełka zrobiły się mu jakieś ciężkie i nie chciały już trzepotać. Rozglądał się dookoła, szukając miejsca by móc, choć na chwilkę gdzieś wylądować i odpocząć. Drzewa rosły tutaj rzadziej, słońce coraz swobodniej przeciskało się pomiędzy drzewami niczym krople deszczu słonecznego, oświetlając wszystko dookoła. Chyba niedaleko jest jakaś polanka, usłana kwiatami tam sobie odpocznę pomyślał motylek.

I rzeczywiście, po chwili jego oczom ukazała się mała polanka otoczona ze wszystkich stron drzewami i pięknymi kolorowymi kwiatkami. Poleciał na jej skraj i przysiadł z zachwytu na pobliskim małym czerwonym kwiatku: ujrzał niskie krzaczki, trawę koloru młodej zieleni, kwiaty jak kolorowy dywan rozkładały się u jego malutkich nóżek. Na środku łączki znajdowały się, pszczółki, pasikoniki, biedronki w kropeczki, nawet inne motylki wygrzewały się w promieniach słońca. Spojrzał na niebo. Było bezchmurne, słońce jakby wiedziało, że owady i robaczki oczekują na jego promienie, by móc się wygrzać a świeciło bardzo mocno. Motylek wystawił swoje czułki i skrzydełka różowe do słońca i poczuł, jak przyjemne ciepło obejmuje najpierw jego główkę, a potem całe małe ciało. Usłyszał lekki szum wiatru i brzęczenie owadów, które unosiły się nad kwiatami. Głęboko westchnął sobie, zamknął swoje oczka i poczuł jak w nos wkręcają się delikatne zapachy trawy i słodkawa woń kwiatów.

To jest cudowne miejsce do odpoczynku - pomyślał, po czym położył się wygodnie na kwiatku, jak na miękkim kocyku, skrzydełka rozłożył. Zamknął oczy i odpoczywał. Oddychał miarowo i spokojnie. Zrobił głęboki wdech, wciągnął powietrze przez malutki nosek, a po chwili wypuścił je. Powtórzył to jeszcze raz. Czuł, jak z każdym wydechem pozbywa się zmęczenia. Był teraz przyjemnie rozluźniony, poczuł się ciężki i bezwładny. Jego głowa, brzuszek i nóżki były jak z ołowiu, bardzo ciężkie. Wtulił się w płatki kwiatka niczym jak w kołderkę. Było mu bardzo wygodnie. Oddychał równo i miarowo, jego klatka piersiowa spokojnie w rytm wdechu i wydechu unosiła się i opadała, tak jak fale morskie, kiedy wolno i leniwie przybijają do brzegu. Poczuł się teraz tak dobrze! Delikatny wiaterek przesuwał się po całym jego ciele, rozpoczynając od czubka czułków aż po koniuszki nóżek, zabierając z niego zmęczenie i napięcie. Motyleczek robił to kilkakrotnie, by czuć się za każdym razem coraz lepiej. Promienie słońca przyjemnie ogrzewały, jego różowe skrzydełka...

Po chwili zasnął, a razem z nim cała łączka pszczółki, biedronki w kropeczki i inne piękne kolorowe motylki. Zrobiło się tak cicho, że nie słychać było nawet brzęczenia pszczół. Słońce wolno spacerowało sobie po niebie spoglądając na wszystko wesoło. W pewnej chwili nie wiadomo skąd, pojawiły się małe chmurki, zaczęły się gonić po niebie, biegały koło słonka, zagradzały drogę promyczkom, które płynęły na ziemię, docierające nawet na łączkę. Wiatr zaczął silniej dmuchać, łączka budziła się ze snu jak i cały las. Zabrzęczały pszczółki, które znowu zabrały się do swojej codziennej pracy, zbierania miodu z kwiatów, biedronki poleciały na pola, a motyle rozpościerając skrzydełka, unosiły się nad kolorowymi kwiatkami zachwycając swoim wyglądem dookoła wszystkich. Wtem jeden z nich, taki najmniejszy motylek niebieski usiadł obok motylka różowego i niechcący go przebudził. Motylek leniwie otworzył oczka, podniósł swe czułka, przetarł je swoimi raczkami. Ziewnął sobie parę razy tymczasem przeciągnął się beztrosko. Wiaterek tymczasem nagle zawirował, zatańczył i chłodnym powietrzem orzeźwił go. Najpierw dotknął jego nóżek. Wniknęła w nie siła, motylek poczuł, jakby zanurzył je w chłodnej kropli deszczu. Ten przyjemny, orzeźwiający dotyk przenikał coraz wyżej i wyżej, jak mgiełka ogarnął ciałko, dając energię, przepełniając siłą. Motylek wstał, otrzepał swoje delikatne skrzydełka, poczuł się odprężony i wypoczęty. Wiaterek wzmagał się, coraz silniej, tańcząc po łące i zachęcając wszystkich do miłej zabawy. W jego rytm zawirowały się trawy, kwiatki, a nawet krzewy ruszały swymi gałązkami jak ramionami zwinnych tancerek. Cudownie wypocząłem - pomyślał motylek - Jutro na pewno tutaj przylecę, ale teraz muszę wracać do domku. Czeka tam przecież na mnie mama z tatusiem i słodkie małe, co nieco. W tym momencie pogłaskał się po brzuszku swoimi wszystkimi rączkami i wzleciał nad łączkę, w rytm tańca podmuchu wiatru, w kierunku swego domku.”

Bajka relaksacyjna

Nauka fruwania wróbelków

Mama prowadziła małego wróbelka do szkoły. Szedł tam dzisiaj pierwszy raz. Czego ja się będę uczył? - zastanawiał się. Wszystkiego, co przyda ci się w życiu - odpowiedziała tajemniczo mama, ale on tylko pokręcił łebkiem, bo w dalszym ciągu nic nie rozumiał. O, już jesteśmy - powiedziała mama., gdy stanęli pod wielkim dębem, naokoło którego było już wiele mam ze swoimi pociechami. Panował gwar nie do opisania. Nagle pojawiła się wielka pani Wróbel, nauczycielka w okularach na dziobie, i powiedziała donośnym głosem: Witam wszystkich nowych uczniów na pierwszej lekcji nauki fruwania! Zwracając się do mam, dodała: Dzisiaj wasze pociechy już samodzielnie przylecą do domu, nie potrzebujecie po nie przychodzić.

A teraz proszę mnie zostawić z dziećmi, bo chcę rozpocząć lekcję. Rozległo się ciche klap, klap, klap. To dźwięk, jaki wydają dzioby, gdy dotykają się przy pożegnaniu. Po chwili mamy wróbelków odleciały. Nauczycielka podchodziła do każdego z uczniów i pomagała mu się dostać na gałązkę dębu. Kiedy ostatni już był na drzewie, pani powiedziała: - Proszę położyć się na brzuszku wygodnie, o tak, jak najwygodniej. Rozkładamy szeroko skrzydełka, oddychamy wolno, spokojnie. Przywieramy całym ciałem do drzewa. Czujemy zapach kory, miły powiew wiatru, odpoczywamy. Oddychamy miarowo i spokojnie. Wyobraźcie sobie, małe wróbelki, że powiew mógłby was unieść w powietrze tak, jak unosi liście. Czujecie się wspaniale. Proszę lekko poruszać skrzydełkami, raz, dwa, wolniutko, a teraz troszkę szybciej, raz, dwa. - Skrzydełka małego wróbelka jak skrzydełka latawca lekko poruszały się. - Odpychamy się nóżkami od gałązki i płyniemy w powietrzu, płyniemy razem. - Nasz wróbelek poczuł, że skrzydełka same go unoszą. Obok niego, z boku i z tyłu, i nad nim fruwały inne wróbelki. Poruszał lekko skrzydełkami i wzbijał się w górę, w błękit nieba. Czuł się tak lekko i swobodnie, było mu tak przyjemnie! Popatrzył w dół, wznosił się nad zielonymi koronami drzew. Dookoła rozciągał się piękny park. Nie spiesząc się, w ślad za nauczycielką leciał w górę, do słońca. Ciepłe słoneczko wychyliło się zza chmurki i ciekawie spoglądało na wróbelki. Posłało promyczek, który ciepłym dotykiem przyjemnie go pogłaskał. Wróbelek wznosił się w górę, wyżej i wyżej. Czuł się lekko i swobodnie. Teraz przelatywał nad łączką, zatoczył koło, jedno, drugie i wolniutko sfruwał w dół. Był nad małym strumyczkiem, przy brzegu którego wygrzewał się na słoneczku zajączek. Sfrunął jeszcze niżej, nad samą taflą wody, zobaczył kolorowe rybki, jak wolno płynęły z nurtem, usłyszał, jak kumkają żabki: kum, kum, rozmawiając między sobą. Poczuł zapach łąki, kwiatów. Wciągał głęboko ten zapach w siebie. Sfrunął nad brzegiem strumyka, usiadł na małym kamyczku, nachylił się i napił wody. Była zimna i orzeźwiająca. Posłuchał szemrzącego strumyka. Odpoczywał. Wiatr lekko muskał mu piórka. Postanowił zamoczyć łapki, wszedł do wody, popryskał się nią troszeczkę, jak to wróbelki mają w zwyczaju. Otrząsnął się i tysiące kropelek spadło na spragnione wody roślinki. Zrobił to raz i drugi, pokropił wszystkie kwiatki dookoła. Poczuł się rześko, czuł, że wstępuje w niego razem z tą zimna woda energia. Nagle usłyszał głos nauczycielki: - Pora wracać ! - Znowu rozpostarł skrzydła i z niezwykłą siłą wzniósł się wysoko, wysoko. Wzbijał się szybko, wznosił się jak samolot i krążył w powietrzu pełen sił i radości, że potrafi fruwać. Tak skończyła się pierwsza lekcja nauki fruwania w szkole dla wróbelków. Jeśli będziecie chcieli wrócić, to możemy to zrobić jutro i zobaczyć, czego jeszcze uczą się ptaszki w swojej szkole.

W efekcie stosowania bajek relaksacyjnych, gdzie położony jest nacisk na wizualizację, można osiągnąć trwałe pozytywne rezultaty, jeśli zajęcia te są prowadzone systematycznie. Przeznaczone są głównie dla dzieci w wieku od 3 do 9 lat. Starsze mogą uczyć się i relaksacji, i wizualizacji jak samodzielnych sposobów obniżania niepokoju. Koniecznym warunkiem relaksowania dzieci w ten sposób jest akceptacja przez niego tej formy zajęć. Dzieci bardzo pobudzone mogą na początku protestować i dlatego dla nich można, indywidualnie dostosowując technikę, włączać nowe elementy fabuły, które jednak nie mogą dramatyzować sytuacji. Można wspomagać się muzyką lub zajęciami rytmicznymi, przygotowując dzieci do tego rodzaju bajek. Malowanie obrazów słowami daje uspokojenie, a później i umiejętność posługiwania się takimi obrazami w celu samouspokojenia, znalezienia wewnętrznej harmonii.

Celina Luty wraz z dziećmi z Sejneńskiego Towarzystwa Oświatowo – Społecznego

"Ola na spacerze..."

I miejsce w konkursie bajkoterapeutycznym w kategorii bajka relaksacyjna

Ola idzie z koszykiem do lasu... Wieje leciutki wietrzyk... świeci słoneczko... dziewczynka słucha śpiewu ptaków... Patrzy na ogromne drzewa... Czuje zapach sosen... Zbiera żołędzie i liście dębowe... Widzi piękne grzyby... borowiki... rydze... Grzyby uśmiechają się do niej... Zabiera je ze sobą... Przechodzi obok strumyka... Słucha jak woda uderza o kamienie... Do strumyka podchodzi mały kotek... Ola uśmiecha się do kotka... Kotek nie boi się dziewczynki... Patrzy na nią przyjaźnie. Miauczy, miau... miau... miau... Oleńka wraca do domu... Kotek jej towarzyszy... Nie może się od niego uwolnić... Kotek wchodzi na podwórko... Ola daje mu mleczka... Siada i patrzy jak kotek pije mleko... Odpoczywa..... Jest cicho... przyjemnie... spokojnie.

Magdalena Świtała

"Wieczorna opowieść"

II miejsce w konkursie bajkoterapeutycznym w kategorii bajka relaksacyjna

Kolejny ciepły, letni dzień zbliża się ku końcowi. Wielką łąkę i las powoli otula, swymi delikatnymi dłońmi, aksamitny Pan Mrok. Spowija czernią i granatem, niczym lekkim tiulem, nasza wieś. Słońce chowa się powoli za horyzont, znacząc delikatną czerwienią linię nieboskłonu. Pojedyncze, małe chmurki leniwie snują się po wieczornym niebie. Kwiaty chylą kolorowe główki, a ich prawie przezroczyste płatki zamykają się z cichym trzaśnięciem. Spóźnione pszczoły z cichym, wibrującym w powietrzu brzęczeniem, odlatują do swoich uli. Żuki i mrówki skończyły na dzisiaj swoją pracę. Wystarczy dobrze się wsłuchać, żeby usłyszeć, jak z cichym tupotem małych nóżek, umykają do swoich domków, schowanych w trawie, w ziemi, albo wśród listowia.

Wieczorny wietrzyk delikatnie szeleści w trawie, porusza zielonymi liśćmi. Słychać senne ćwierkanie ptaków, które niespiesznie układają się do snu w swoich gniazdach. Gdzieś daleko zaszczekał pies. Nocą będzie pilnował domu swoich gospodarzy i ich spokojnego snu. Powoli gasną światła w domach, a drogę oświetlają maleńkie robaczki świętojańskie – świetliki. Zapalają swoje małe latarenki, małe punkciki jasnego światła w aksamitnym mroku.

Za chwilę wyruszy na wieczorne łowy kot, który lekko przebiega przez łąkę. Miękkie poduszki jego łap sprawiają, że porusza się prawie że bezszelestnie. Ze snu budzą się też ćmy, które rozpoczną nocną wędrówkę w poszukiwaniu światła. Jedwabiste, delikatne skrzydła tych owadów uderzają o siebie podczas pospiesznego lotu. Gdybyśmy zanurzyli się w las, usłyszelibyśmy pohukiwanie szarych sów, łagodne stukanie racic przebiegającego jelenia.

Schowały się już zające, śpią przytulone w swoich norkach. Za to jeże tuptają po łące, pewnie biegną do ogrodu. Z oddali, z lasu dobiegło ciche pochrząkiwanie dzików. Ich dalekie kuzynki – świnki, śpią już dawno w chlewiku. Za chwilę Pan Mrok zapali na nocnym, ciemnogranatowym niebie, srebrzyste migoczące gwiazdy i oświetli drogę spóźnionym wędrowcom lśniącym sierpem księżyca.

Spokój, cisza i mrok objęły we władnie las i łąkę. I wy przytulcie się do miękkiej poduszki i zaśnijcie. Ale najpierw posłuchajcie nocnej opowieści...

Michalina Gaszak

"O kropelce"

III miejsce w konkursie bajkoterapeutycznym w kategorii bajka relaksacyjna

Po błękitnym, wiosennym niebie płyną powoli białe, bieluśkie obłoki...mięciutkie jak wata cukrowa. Na jednym z nich mieszka malutka, maleńka Kropelinka. Codziennie w zabawach towarzyszy jej mnóstwo sióstr i braci malutkich jak ona - Kropelek i Kropinek.

W wesołych zabawach uderzają o siebie wydając dźwięki podobne do złotych dzwoneczków a gdy wiatr niesie tę melodię, wszystkie kropelki, nawet te z sąsiednich obłoczków, zaczynają tańczyć w kółkach trzymając się za ręce.

Codziennie słońce wita się promykami z każdą z kropelek z osobna a one odpowiadają mu tęczowym uśmiechem.

Tego dnia Kropelinka zasłuchała się w pięknej melodii i otulona promykami przyjaznego słońca zasnęła. To co się jej przyśniło było jej zupełnie obce. Śniła, że wraz z siostrami Kropelkami i braćmi Kropinkami, fruuunie daleko, daleko w nieznaną jej krainę. Ale Kropelinka nie bała się ani trochę, bo nawet jej mama wybrała się z nimi w tę radosną podróż.

Nagle, jak za sprawą czarów znalazła się w tajemniczym miejscu, a wszystkie kropelki rozbiegły się po tej zielonej gęstwinie. Maleńka Kropelinka już zaczynała się martwić kiedy dobiegły ją śmiechy i radosne okrzyki jej rodzeństwa:

- Kropelinko, Kropelinko- wołała jej starsza siostra- Baw się razem z nami, jesteśmy na łące!!!

Strach kropelki odpłynął wraz z podmuchem ciepłego wiatru. Poczuła wspaniały zapach, ale nim zdążyła zapytać skąd pochodzi, siostry zabrały ją na przejażdżkę na uśmiechniętej biedronce.

- Rozejrzyj się Kropelinko- powiedziała czerwona przyjaciółka- Zobacz jak tu kolorowo.

Rzeczywiście, z góry spoglądało na kropelki mnóstwo pachnących kwiatów, każdy z nich wystrojony w płatki innego koloru. Wszystkie wyglądały jak wróżki i obsypywały ją drobniutkim pyłkiem o zapachu tysiąca kwiatów.

Nagle do Kropelinki podleciał piękny motyli i zaprosił ją w podróż na sam czubek maku. Gdy już się tam znaleźli małej kropelce zaparło dech w piersiach. Wszystkie Kropelki i Kropinki jak perły rozświetlały łąkę. Tuż obok niej, jej bracia zrobili sobie ślizgawkę ze źdźbła trawy a trochę dalej siostry żeglowały na malutkim listku po niewielkiej kałuży.

Wszyscy się świetnie bawili, zewsząd słychać było radosne okrzyki. Tylko Kropelinka ciekawa była gdzie podziała się jej malutka chmurka i spojrzała wysoko, wysoko w górę.

Zamiast chmurki zobaczyła tańczące motylki, które przysłaniały całe niebo, a pokryte były plamkami w kolorach kwiatów. Mała bohaterka postanowiła poprosić jednego z nich o przysługę.

- Motylku, motylku!- wołała jak najgłośniej potrafiła.

Pośród tańczących motyli znalazł się jeden, który dosłyszał wołanie maleńkiej kropelki. Podleciał do niej delikatnie i zapytał w czym może pomóc.

- Proszę, zabierz mnie do domu!- odpowiedziała.

Motyl nie mógł odmówić ślicznej Kropelince i chociaż nie wiedział czy zdoła wzbić się tak wysoko, obiecał, że zabierze ją z powrotem na mięciutki obłoczek. Mała pasażerka usiadła pomiędzy skrzydłami, na których kolorowe wzory zdawały się ciągle zmieniać swoje kształty. Wydawało się jej nawet przez chwilę, że to słońce promykami przesuwa plamki na skrzydłach motyla, by rozbawić smutną kropelkę.

Motylek wzbijał się wciąż wyżej i wyżej a Kropelinkę tak znużyła ta podróż, że zasnęła...

Obudziła się na swoim obłoczku. Większość jej sióstr i braci pogrążeni byli jeszcze w śnie, wiatr kołysał nimi a słońce pilnowało, żeby nie pospadali z malutkiej chmurki.

Kropelinka zapytała mamy:

- A gdzie ten śliczny motylek? Już odleciał? Nie zdążyłam mu podziękować!

Mama z uśmiechem objęła zawiedzioną kropelkę a mała podróżniczka wcale nie czuła zmęczenia po tej niesamowitej wyprawie. Przeciągnęła się by zaraz śpiewając, w podskokach obudzić ze snu całe swoje rodzeństwo i zachęć do zabawy. Po chwili cała chmurka mieniła się kolorami, bo radosne kropelki wśród promyków słońca znów zaczęły swój taniec.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
SERCE WILKA, Psychologia, Bajki terapeutyczne
Złe sny, Rozwój dziecka, bajki terapeutyczne
LUSTRO scenariusz przedstawienia na podstawie bajki terapeutycznej M.Molickiej, Muzykoterapia
Bajki terapeutyczne A Kozak i inni
Jak masz na imię, bajki terapeutyczne
Jeżyk- bajka psychoedukacyjna - grupa nie akceptuje i odrzuca, PRZEDSZKOLE, PRZEDSZKOLE, bajki terap
Bajki terapeutyczne
Bajki relaksacyjne(6), Bajki terapeutyczne, ! Bajkoterapia
Bajki terapeutyczne, t e r a p e u t y c z n e
Bajka terapeutyczna - Wiewiórka Zuzia i Jeżyk, Dzieci, # bajki terapeutyczne
Bajka relaksacyjna, Bajki terapeutyczne, ! Bajkoterapia
Bajka o nadzieji, PRZEDSZKOLE, PRZEDSZKOLE, bajki terapeutyczne
O chłopcu, PRZEDSZKOLE, PRZEDSZKOLE, bajki terapeutyczne
bajki terapeutyczne(1), dla najmłodszych ツ, bajki do czytania
bajki terapeutyczne 3
rewalidacja, BAJKI TERAPEUTYCZNE

więcej podobnych podstron