139

26 stycznia 2010 Właściwością każdego człowieka jest świadomość własnego istnienia.... i ta świadomość nas jeszcze ratuje, przed zalewem codziennej rzeki propagandy i kłamstwa, która to rzeka kształtuje świadomość. I wcale  świadomości nie kształtuje byt, jak twierdził Brodacz z Treviru- kształtuje ją propaganda, manipulacja, kłamstwo , konfabulacja i narzucanie „ nowego sposobu myślenia”. Bo propaganda to świadome i celowe działanie mające na celu osiągnięcie określonego skutku.. Tak jak  prawdą  może okazać się zdanie , że „szkapę zapewne wychudziła sama Konopnicka, chcąc w ten sposób bardziej podkreślić ówczesną nędzę”, tak prawdą jest, że to  propaganda kształtuje  świadomość.. Poziom życia wtedy taki był, jaki był., a dobrobyt pochodzi z pracy, dobrze i nowocześnie zorganizowanej, gdy biurokracja nie wysysa z ludzi soków- wyciśniętych  z owoców ich pracy. Właśnie socjaliści wycisną z nas kolejne pieniądze, bo mają nowy pomysł, tym razem w Beskidach. Właśnie przystępują do realizacji pomysłu pod tytułem” Moje silne drzewo”, który to  państwowo- urzędniczo- ekologiczny pomysł  będzie polegał na zasadzeniu 1 miliona( słownie- jednego miliona !) nowych drzew w Beskidach. Jak zasadzą, to pojadę i policzę , co do jednego, czy jest zasadzony milion.(???) Rozumiem, że w Beskidach brakuje drzew, tak jak w całym kraju, gdzie zalesionych już jest prawie 35% powierzchni a będzie jeszcze więcej. Od razu chcę zaznaczyć, że nie jestem przeciwko lasom; jestem przeciwko urzędniczym pomysłom zalesiania na nasz-w tym na mój rachunek. Jeśli oczywiście ktoś jest za państwowym zalesianiem państwowymi lasami, to sprawiedliwym byłoby rozdzielenie pieniędzy tych, którzy nie zgadzają się z  upaństwowionym zalesianiem. To chyba jasne! Jestem za tym, żeby prywatny właściciel zalesiał co chce i jak chce, ale za własne pieniądze i według pomysłu, który jemu samemu przychodzi do głowy. W końcu jest to jego ziemia, jego pieniądze i w przyszłości jego las. Dopłaty do zalesiania też powinny być zniesione jako niemoralne i marnotrawne, bo naruszają w sposób ewidentny zasadę wolnego rynku zalesiania. Uprzywilejowują zalesiaczy, kosztem nie zalesiających, bo ci, albo nie mają ziemi, albo pieniędzy, albo nie chcą lasu. A przy tym, powstaje przy państwowym zalesianiu wielkie marnotrawstwo środków, bo jak może nie zmarnować pieniędzy urzędnik, który dysponuje nie swoimi pieniędzmi.(???) To tak, jak może nie wyciekać woda z dziurawego wiadra.. Jakiś uczony ekolog, uczony w propagandzie i konfabulacji, twierdzi, że jedno drzewo wydziela tlen dla czterech osób.(???). A może dla siedmiu? W tym dla dwóch niepełnosprawnych!. I jednego homoseksualisty! Już takie bajki opowiadają bezkarnie, że aż strach . W takim razie po posadzeniu 1 miliona państwowych drzew, będzie tlenu dla  czterech milionów  ludzi(??) A jak żyjemy do tej pory, kiedy tych drzew jeszcze nie ma? Bez tego dodatkowego tlenu..(???) Stawiam tezę: gdy zostanie zasadzonych tych milion drzew,  po linii  tej samej myśli tow. Chruszczowa  o namiętnym sadzeniu kukurydzy na Ukrainie, to podusimy się od nadmiaru tlenu.. Co państwo  na ten temat myślą? Podusimy się- czy może skądś przyjdzie jakiś ratunek! Jak myślał niejaki Nikodem Dyzma, bohater najlepszej powieści anysocjalistycznej dwudziestego wieku.. Atakować rozumem- bronić się siłą! Gdy w Beskidach przygotowują się do zalesiania, pan premier Donald Tusk i jego ludzie z Platformy Obywatelskiej , przygotowują grunt pod zalesianie,, pardon- pod tegoroczne wybory prezydenckie i samorządowe, bo- zbliżają się nieuchronnie i polegają- jak to w demokracji- na obsadzeniu( zalesieniu!)  stanowisk państwowych i gminnych swoimi ludźmi do specjalnych poruczeń, żeby trwonili i zalesiali swoje kieszenie i kieszenie wszystkich związanych z daną kliką, w tym przypadku- kliką Platformy Obywatelskiej. Znalazł się nawet jeden uczeń w liceum w Gdyni, który domagał się jak najszybszej decyzji pana premiera w sprawie kandydowania na  prezydenta, bo on się tak niecierpliwi i jest całą uczniowską duszą „ za” ale pan premier nie potrafił mu odpowiedzieć, bo niby skąd ma wiedzieć,  skoro decyzja służb kręcących demokracją jeszcze  do końca nie zapadła, a jak zapadnie, i dowie się o tym pan premier  pierwszy, to na pewno nie omieszka o tym nam  wszystkim powiedzieć. Służby wahają się, czy poprzeć pana Tuska, czy pana Olechowskiego. W każdym razie- jakby na to nie patrzeć- wyboru nie będzie!  To znaczy można głosować, albo nie! Na razie! Póki nie ma przymusu demokratycznego glosowania, tak jak na przykład w  demokratycznej Grecji czy demokratycznym Luksemburgu. Nie jest łatwo poruszać się na tym diabelskim młynie demokracji służbowej..… Raz się jest na dole- a raz na górze! Pan premier z całą pewnością i świadomością demokraty  nie wie czy będzie startował! Bo nie od niego  ta decyzja zależy! To proste! Miałem wrażenie , że ten uczeń dostał, tak jak za rządów towarzysza  Gierka, gotowy tekst, którego tylko musiał się nauczyć na pamięć i go sprawnie wyartykułować. Co mu za to obiecali  wszyscy ludzie Donalda Tuska? Nie wiem! Może posadę radnego w armii pięćdziesięciu tysięcy demokratycznych urwisów zasiadających na próżnych posadach i po próżnicy  dialektycznie się spierających o nasze pieniądze.. Czy postawić kolejne muzeum i wrzucić jego koszty na garb podatników, czy może zbudować w gminie filharmonię, i też wrzucić koszty jej utrzymania na garb podatników..(???. W każdym razie dekoracja demokracji musi być uwiarygodniona. W tym czasie demokracja święciła triumfy także w Pałacu Namiestnikowskim, gdzie pan urzędujący prezydent Lech Kaczyński, szykujący się na druga kadencją, zaprosił dzieci, jako motyw przewodni każdej , dobrej kampanii demokratycznej.. Dzieci kojarzą się dobrze demokratycznym wyborcom, uspokajają i nastawiają wyborców demokratycznych- optymistycznie. Połowa Polaków nie daje się już nabierać na dzieci, jako fragment demokratycznej gry, ale druga połowa- nadal się daje.. I do niej kierowany jest motyw dziecięcy w kampanii wyborczej pana prezydenta, i pana premiera – oczywiście. Dzieci , które odważnie ratowały inne dzieci i swoje rodziny! Bardzo dobry pomysł marketingowy! Wielu się nabierze!  I odda głos! Bo pan prezydent jest po stronie bezpiecznej rodziny, polskiej rodziny, której sprawy są bliskie, jak najbliższe panu prezydentowi.... A że podpisał ponad 800 ustaw, podczas swojego urzędowania, które, w zdecydowanej większości wymierzone są w polską rodzinę i polskie państwo, na przykład Traktat Lizboński- to kogo to obchodzi? I kto akceptuje coroczny budżet państwa opierający się o podwyżkę podatków, uderzającą w polskie rodziny i zadłużający je? Dzięki takim podpisywanym ustawom, w tym- ustawie budżetowej, każdy z nas ma na garbie  podatkowym 20 000 złotych długu, tzw. publicznego, a naprawdę- jak najbardziej prywatnego , zrobionego nam kuku zadłużeniowego  przez rządzących demokratów przez ostatnich dwadzieścia  lat.. Łatwo jest się zasłonić niewinnymi dziećmi.. Żeby elektorat nie widział co za przepierzeniem.. Żeby widział dzieci! Ale na szczęście wczoraj  obchodziliśmy- dzięki międzynarodowej Lewicy rugującej z naszego kalendarza święta chrześcijańskie- Międzynarodowy Dzień Sekretarki i Asystentki(???). To trochę rozładowuje napięcie przedwyborcze  i obniża gorączkę przedwyborczą demokracji.. Klasyk twierdził, że należy w takim przypadku stłuc termometr.. Biurokraci muszą mieć asystentki i sekretarki, żeby robiły im dobrze i rozładowywały ich napięcia, więc zrobili im  dobrze, powołując dla nich  międzynarodowe „święto.”

Nie zamierzałem do jednego worka wrzucać wszystkich sekretarek, a tym bardziej asystentek. Ale wybaczcie państwo…Życie podsuwa  to i owo.. Na myśl! „Z upływem lat hrabia coraz słabiej uciskał swoje pokojówki i kucharki”…- napisało jakieś dziecko nauczane w państwowej szkole  o „ wyzwoleniu społecznym”..(!!!). Teraz, zamiast, pokojówek i asystentek, są sekretarki i kucharki.. Ojjj. Przepraszam! Zamiast kucharek i pokojówek,  są sekretarki i asystentki… Zwał, jak zwał.. A właściwością każdego człowieka jest świadomość własnego istnienia.. I tak pozostanie! WJR

Jak Komorowski in vitro steruje. Sejm rozpocznie prace tylko nad jednym projektem ustawy o in vitro, który złożyli lewicowi posłowie, bo taki jest scenariusz napisany przez PO. Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski skierował cichaczem do prac w sejmowej Komisji Zdrowia projekt nowelizacji ustawy o pobieraniu, przechowywaniu i przeszczepianiu komórek, tkanek i narządów. Projekt autorstwa posłów z klubu Lewicy dopuszcza m.in. tworzenie nadliczbowych zarodków oraz ich zamrażanie. Ale nawet twórcy ustawy nie liczą na jej uchwalenie, widząc w decyzji marszałka tylko taktyczny wybieg Platformy Obywatelskiej, która przed wyborami nie chce prawdziwej debaty o in vitro, aby nie odstraszyć od PO katolickich wyborców. I dlatego Komorowski nie skierował do komisji ani dwóch projektów swojej partii, ani ustawy przygotowanej przez PiS, bo tylko one mają szansę na aprobatę większości posłów. Platforma, krytykując w czambuł projekt lewicy i odrzucając go, będzie starała się jednocześnie pokazywać swoje propozycje jako umiarkowane i do przyjęcia przez większość Polaków. Decyzja o skierowaniu dokumentu do prac sejmowych została podjęta przez Konwent Seniorów w ubiegłym tygodniu. Projekt został opracowany przez Społeczny Zespół ds. Przygotowania Obywatelskiego Projektu Ustawy ws. Zapłodnienia in Vitro, a do laski marszałkowskiej został skierowany drogą inicjatywy poselskiej przez lewicowego posła Marka Balickiego, który w obecnej kadencji Sejmu występuje jako poseł niezrzeszony. Projekt nie mógł być zgłoszony jako inicjatywa obywatelska, gdyż konieczne byłoby wówczas zebranie 100 tys. podpisów. Balicki, minister zdrowia w rządzie Leszka Millera, nie jest zdziwiony decyzją marszałka Sejmu. - Projekt leżał w biurku marszałka od prawie pół roku. Ale decyzja o jego skierowaniu nie rokuje zbyt dobrze: moim zdaniem, projekt został przekazany pod obrady tylko dlatego, że jako najbardziej liberalny i tak nie zostanie uchwalony. Powiem więcej, prawdopodobnie zostanie odrzucony już w pierwszym czytaniu, bo tak robi dziś koalicja: odrzuca wszystkie projekty, które nie są ich autorstwa. I nieważne, czy są to projekty Lewicy czy PiS - komentuje Balicki. Jego zdaniem, PO celowo odkłada debatę nad projektami własnych posłów oraz polityków PiS, po to, by w roku wyborczym nie wywoływać szkodliwych dla własnej partii konfliktów. Ale przede wszystkim Platforma będzie mogła wykorzystać debatę nad lewicowym projektem do jego totalnej krytyki, jednocześnie przekonując Polaków, że tylko PO ma projekty ustawy o in vitro na tyle umiarkowane, że będą one zadowalać większość Polaków. I łatwiej będzie jako "skrajny" odrzucić także propozycję Prawa i Sprawiedliwości. Marek Balicki poinformował, że wśród posłów, którzy podpisali się pod projektem, są parlamentarzyści kilku klubów. Ustawę poparli posłowie SLD (m.in. szef partii i klubu Grzegorz Napieralski), SdPl (m.in. Marek Borowski), Koła Demokratycznego (Bogdan Lis, Marian Filar, Jan Widacki), jeden przedstawiciel PO (Kazimierz Kutz) oraz posłowie niezrzeszeni. Propozycja firmowana przez byłego ministra zdrowia jest najbardziej liberalna spośród tych, które wpłynęły do Sejmu. Dopuszcza m.in. tworzenie nadliczbowych zarodków oraz ich zamrażanie. Z metody zapłodnienia pozaustrojowego mogliby korzystać wszyscy, nie tylko małżeństwa, jak jest to obecnie. Warto też dodać, że w skład Społecznego Zespołu ds. Przygotowania Obywatelskiego Projektu Ustawy w sprawie Zapłodnienia In Vitro wchodzą znane propagatorki feminizmu, antykoncepcji i in vitro: Wanda Nowicka - przewodnicząca Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, Eleonora Zielińska oraz Barbara Szczerba ze Stowarzyszenia na rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji "Nasz Bocian". Na biurku u marszałka Komorowskiego wciąż leżą trzy inne projekty odnoszące się do problemu in vitro. Dwa z nich to propozycje poselskie polityków PO: jeden autorstwa Jarosława Gowina, a drugi podpisany przez Małgorzatę Kidawę-Błońską. Trzeci został opracowany przez posła PiS Bolesława Piechę, przewodniczącego sejmowej Komisji Zdrowia. Projekt Gowina wprowadza prawną ochronę embrionów i proponuje, by istniała możliwość utworzenia jedynie dwóch zarodków, które muszą być implantowane kobiecie. Wyklucza pobieranie komórek rozrodczych od osób trzecich; zapłodnienie in vitro ma być dostępne wyłącznie dla małżeństw. Kidawa-Błońska proponuje z kolei, by dopuścić możliwość tworzenia zarodków nadliczbowych, mrozić je i selekcjonować przed implantacją do organizmu kobiety. Zgodnie z jej propozycją in vitro ma być dostępne także dla par żyjących w konkubinacie. Projekt Piechy całkowicie zakazuje stosowania in vitro, co jest zgodne z nauką Kocioła katolickiego. Przewiduje on jedynie możliwość adopcji zarodków, które zostały już wytworzone i zamrożone. Zdaniem Gowina, decyzja Komorowskiego zaprzecza jego wcześniejszym deklaracjom, zgodnie z którymi wywołanie debaty o in vitro to błąd przyczyniający się do narastania zbyt wielkich emocji wokół tej problematyki. - To, że marszałek trzyma jeszcze projekt Piechy, jest wysoce oburzające. Myślę, że tą decyzją marszałek Komorowski dał wyraźnie do zrozumienia, czyim poglądom bardziej sprzyja - ocenia Tomasz Latos, klubowy kolega Piechy. Sam przewodniczący Komisji Zdrowia obawia się, że projekt jego autorstwa nie trafi zbyt szybko pod obrady. Polityk PiS przypomina, że marszałek Komorowski wyjaśniał niedawno, iż są co do niego pewne zastrzeżenia Biura Analiz Sejmowych. Chodziło tu o pewne "niedostosowanie [go] do przepisów prawa Unii Europejskiej". Ale takie uwagi, deklaruje Piecha, będą wobec jego dokumentu wpływały zawsze, gdyż to, co zaproponował on w dokumencie, stoi w sprzeczności z ideologią serwowaną przez nastawionych liberalnie polityków Platformy. - Niech parlamentarzyści najpierw uświadomią sobie, że chodzi tutaj o godność ludzką, o fakt, iż życie ludzkie nie powinno tworzyć się na szkle, w warunkach laboratoryjnych i że człowiek nie może decydować, który z tych zarodków ma żyć, a który nie. Życie jest darem Stwórcy; niech parlamentarzyści, którzy przystępują do jakiejkolwiek debaty o in vitro, o tym pamiętają - komentuje dr Józef Fąk z Polskiego Stowarzyszenia Ginekologów Katolickich. Anna Ambroziak

Każdy przedmiot jest dla nas bezcenny Z dr. Igorem Bartosikiem, kierownikiem Działu Zbiorów Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu, jednym z organizatorów tegorocznych uroczystości rocznicowych, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler Minęło 65 lat od oswobodzenia KL Auschwitz. Przez te lata z pewnością powiększył się zbiór pamiątek po byłych więźniach obozu. Jak wiele posiada ich obecnie muzeum?- Bardzo trudno określić ich dokładną liczbę, ponieważ znajdują się u nas także przedmioty, które stanowią tzw. eksponaty masowe. Zaliczają się do nich m.in. buty. Ilość tego rodzaju eksponatów obliczamy w kilogramach, metrach sześciennych itd. Obuwie cywilne, które pozostało po ofiarach obozu, bardzo często było w złym stanie, odnaleziono np. samą zelówkę lub tylko spód buta. Dlatego policzenie ich wszystkich sztuka po sztuce w celu sporządzenia inwentaryzacji jest prawie niemożliwe. Poza tym posiadamy również takie eksponaty jak włosy ludzkie, które również wpisujemy do katalogu w kilogramach. Tak więc mogę podać jedynie orientacyjną, a więc przybliżoną liczbę eksponatów, które znajdują się w naszych zbiorach. Jest ich zatem około 100 tysięcy. Są podzielone na dwie zasadnicze kategorie: przedmioty historyczne (90 procent) oraz zbiory artystyczne (10 procent).
Chodzi o dzieła sztuki wykonane przez więźniów?- Rzeczywiście. Dodam, że zbiory te pod względem ich wartości historycznej dzielimy na prace, które powstały w trakcie istnienia obozu, oraz prace poobozowe (tych jest najwięcej). Te ostatnie traktujemy również jako pewien rodzaj dokumentu - relacji wizualnej, ponieważ tworzone były przez byłych więźniów, a ukazują sceny zatrzymane w pamięci tych, którzy ocaleli. Zawarte są w nich głębokie ludzkie emocje.
Co przedstawiają prace powstałe w obozie?- Były rozmaite przyczyny tworzenia sztuki obozowej. Niektóre prace powstawały na żądanie esesmanów. Wykonywali je więźniowie artyści. Były to na przykład obrazy ozdabiające później ściany domów, z których wypędzono polskich właścicieli, a w których mieszkali oficerowie SS z załogi obozowej. Większość jednak wykonywana była dla współwięźniów lub ludności cywilnej, która nielegalnie pomagała więźniom, dostarczając im m.in. lekarstwa, jedzenie, nielegalną korespondencję. Są to interesujące i bardzo wzruszające prace plastyczne. Więźniowie odwdzięczali się w ten sposób za okazane serce. Prace wykonywali oczywiście z wielkim narażeniem życia.
Czy w ostatnim czasie muzeum pozyskało nowe, ciekawe nabytki?- W ubiegłym roku odnaleziono w pobliżu drugiego krematorium w Brzezince fragmenty rusztu szamotowego, który znajdował się we wnętrzu pieca krematoryjnego. Każdy bowiem piec był w środku wyłożony specjalnym, ogniotrwałym materiałem, zwanym szamotem, który ma to do siebie, że wytrzymuje bardzo wysokie temperatury, a przy tym kumuluje ciepło. Chodziło o to, żeby piec, który zostanie raz rozpalony, płonął jak najdłużej, bo wtedy panowała w nim wysoka temperatura i piec pracował efektywniej. Te właśnie elementy z wnętrza pieca udało nam się odnaleźć. Były one rozmontowywane pod koniec 1944 roku. Prawdopodobnie esesmani zadecydowali, że pęknięte, nienadające się do niczego ruszty zostaną zakopane w niewielkim zagłębieniu w ziemi tuż obok krematorium. Udało się nam je odnaleźć trochę przez przypadek, trochę dzięki naszej intuicji. Były w zasadzie na powierzchni ziemi, tylko lekko przykryte trawą.
To Pan odnalazł również metalowe nosze krematoryjne, jedyne zachowane do dzisiaj, których używano w krematoriach Birkenau...- Tak, w 2005 roku. Są one dla nas bardzo cenne. Każde krematorium posiadało kilkoro takich noszy, które służyły do załadunku zwłok do pieca. Wszystkie zostały wywiezione gdzieś przez Niemców albo zniszczone. Te, które odnaleźliśmy, też są częściowo zniszczone. Krematorium, w którym się znajdowały, zostało bowiem wysadzone w powietrze razem z całym wyposażeniem. Natomiast faktycznie są to jedyne oryginalne nosze krematoryjne w muzeum.

Dlaczego wcześniej ich nie wykopano, skoro przez lata wystawał z ziemi ich fragment?- Wokół gruzów po krematorium zachowały się części instalacji wodociągowej, tzn. różnego rodzaju rurki, fragmenty klamer kominowych, a więc tego wszystkiego, co stanowiło wyposażenie budynku. Proszę mi wierzyć, że ja również przez bardzo długi czas myślałem, że to, co wystaje z ziemi, to fragment instalacji wodnej krematorium. Dopiero później zauważyłem, że z ziemi wystaje również mały wąs metalowy, co mnie bardzo zaciekawiło. Dzięki fotografiom archiwalnym i rysunkom więźniów zorientowałem się, że mogą to być nosze do załadunku zwłok. Podjęliśmy więc decyzję o ich wydobyciu.
Wielkim zaskoczeniem dla wielu ludzi była z pewnością zamurowana butelka z listem podpisanym przez siedmiu więźniów obozu...- Tak, ale to akurat jest sprawa archiwalna. Wszystkie bowiem dokumenty, które nie mają żadnych wartości dekoracyjnych czy artystycznych, są archiwaliami i znajdują się w oddzielnym dziale. Tylko te, które zawierają jakiekolwiek ozdobniki i mają charakter artystyczny, trafiają do nas. Dla nas ciekawym nabytkiem okazała się niedawno odnaleziona oryginalna tablica kolejowa Westerbork-Auschwitz, którą posiadał pociąg deportujący Żydów holenderskich do Auschwitz. Westerbork był obozem zbiorczym, z którego odjeżdżały transporty Żydów holenderskich do Auschwitz. Tablica służyła pewnemu kamuflażowi, żeby przewożeni ludzie nabrali pewności, że rzeczywiście jadą gdzieś do pracy. Podarował nam ją pewien przyjaciel naszego muzeum z Holandii. Oprócz tego zdobyliśmy inne interesujące przedmioty, które wiążą się z tragiczną historią Powstania Warszawskiego. Wśród nich znajduje się bluza obozowa i zabawki chłopczyka, który został wraz z rodzicami wywieziony do Auschwitz zaraz po wybuchu powstania. Chłopiec został w Auschwitz do samego wyzwolenia w 1945 roku. Zabawki zrobiła dla niego matka. Są one bardzo proste, co było zrozumiałe w warunkach obozowych. Wykonane zostały z kauczuku albo z gumy, trudno powiedzieć, co to za materiał. Przedstawiają choinkę, pieska, kotka... Zaraz po wyzwoleniu matka spisała pamiętnik, który również trafił do naszych zbiorów. Udało nam się także zdobyć akwarelę, która przedstawia róże. Została wykonana i przekazana w ramach podziękowania przez trzech więźniów żydowskich: Józefa Sapcaru, Alfreda Ehrlicha oraz Maksa Le˘zanskego, Elżbiecie Stawowej, która była pracownikiem cywilnym fabryki i udzielała nielegalnej pomocy więźniom obozu. Ponadto mamy portret pana Józefa Mańki, który był kelnerem w stołówce SS. Przez cały czas udzielał pomocy więźniom, którzy w stołówce wykonywali różne prace. W dowód wdzięczności wykonali dla niego portret.
W jaki sposób muzeum pozyskuje konkretne przedmioty?- Część pamiątek przekazują nam w formie darów dzieci byłych więźniów bądź już ich wnukowie czy prawnukowie. Jesteśmy im za to bardzo wdzięczni, bo zdajemy sobie sprawę, że dla tych rodzin są to bezcenne pamiątki. Niejednokrotnie jednak ważne dla nas przedmioty trafiają w ręce ludzi, którzy już nie mają z nimi tak emocjonalnego związku. Wtedy decydujemy się na zakup tych muzealiów. Najbardziej zależy nam oczywiście na przedmiotach od osób, które mogą udzielić nam informacji na temat ich historii. Staramy się docierać do przedwojennych zdjęć danej osoby, żeby poznać historię jej życia, a nie tylko przedmiot, z którym związane są jej bolesne losy. W tym roku mamy już dwa sygnały o pasiakach po byłych więźniach od rodzin, które gotowe są nam je przekazać. Chcielibyśmy nadać im wymiar upamiętniający. Jeżeli rodziny są w posiadaniu takich pamiątek, to nawet jeżeli nie są jeszcze zdecydowane, żeby nam je przekazać, bardzo prosilibyśmy o kontakt z muzeum. Możemy je wówczas choć sfotografować, wykonać kopię, jak w przypadku listów obozowych.
Gdyby ktoś chciał Państwu przekazać taki eksponat, w jaki sposób powinien to uczynić, z kim się skontaktować?- Najprościej jest napisać list na adres muzeum, ewentualnie poprzez pocztę elektroniczną czy telefonicznie. Mogę zapewnić, że pod którykolwiek numer telefonu w muzeum taka osoba by nie zadzwoniła i powiedziała, że ma pamiątki po byłym więźniu, na pewno ta informacja trafi bezpośrednio do mnie. Ja ze swojej strony na pewno będę ten kontakt starał się podtrzymać i doprowadzić do szczęśliwego finału, jakim będzie pozyskanie eksponatu. Wszystkie przedmioty, czy to jest bluza więźniarska, spodnie od pasiaka, pasek obozowy, buty drewniaki, listy obozowe, cygarniczki, numery obozowe, które więźniowie mieli przyszyte do ubrań, są dla nas bezcenne. Jesteśmy gotowi przyjechać po nie na drugi koniec Polski.
Czy eksponaty często muszą podlegać konserwacji?- To wszystko zależy od przedmiotu. Wiadomo, że gdy trafi do nas eksponat, który leżał kilkadziesiąt lat w ziemi, to wymaga on natychmiast zabiegów konserwatorskich, które często muszą być powtarzane wielokrotnie. Problem dla nas stanowi konserwacja przedmiotów codziennego użytku, np. szczoteczek do mycia zębów. Są one wykonane z materiału, którego trwałość wynosi mniej więcej 40-50 lat. Po tym czasie ulega on naturalnemu rozkładowi. My zaś musimy starać się, by te przedmioty przetrwały jak najdłużej. Dotyczy to również zbioru waliz obozowych, z którymi przybywali do obozu deportowani. Mamy ambitny plan modernizacji naszych pomieszczeń magazynowych, ze względu na środki finansowe i możliwości techniczne jest on rozłożony na dłuższy okres. Mogę jednak powiedzieć, że już w tym momencie staramy się wprowadzać najnowocześniejsze rozwiązania mające na celu należytą ochronę naszych zbiorów.
Jak wielką stratą byłoby to dla muzeum, gdyby nie odnalazł się skradziony napis znad bramy? Poza wymową symboliczną ma on przecież wartość historyczną...- To dla mnie trudne pytanie. Bardzo ciężko bowiem klasyfikować, które przedmioty bezpośrednio związane z funkcjonowaniem obozu mają większą wartość, a które mniejszą. Każdy przedmiot, który mamy w swoich zbiorach, skrywa indywidualną tragedię ludzką. W momencie, gdy dokonujemy oględzin konserwatorskich lub inwentaryzacji i trafia do naszych rąk bucik 4- czy 5-letniego dziecka, przy którym sznurowadło jest zapętlone na supeł, od razu pojawia się myśl, że prawdopodobnie matka, która ściągała ten bucik dziecku w rozbieralni krematorium, czyniła to w wielkim pośpiechu. Pośpiech, zmęczenie, być może nawet przerażenie, które chciała ukryć przed dzieckiem, sprawiły, że nie rozwiązała bucika tak, jak należy. Każdy więc z tych przedmiotów, czy to jest obuwie, czy symbol - jak brama "Arbeit macht frei", ma dla nas taką samą wartość i jego strata zawsze byłaby tak samo duża. Dziękuję Panu za rozmowę.

Pochodne pieniądza i ich złe skutki Pochodne pieniądza manipulowane przez „Kwantów” czyli spekulantów-matematyków uzbrojonych w super-komputery, potknęły się na szwindlu na trylion dolarów i spowodowały globalny kryzys zaufania według Scott’ Patterson’a autora książki „The Quanta” ISDN 978-0-307-45337-2. Autor ten pisze jak nowy typ bystrych matematyków opanował i ciężko uszkodził giełdę w Nowym Jorku w dniu 6go sierpnia, 2007 roku. W banku Morgan Stanley, Peter Mueller, inżynier finansowy, określany jako „Quant”  zawiadywał funduszem: „Process Driven Treading,” który zarobił w ciągu kilku lat sześć miliardów dolarów. Mueller stawiał na statystycznie wybrane przedsiębiorstwa, według prawdopodobieństwa wzrostu lub spadku ich wartości na giełdzie nowojorskiej. Quant jako nowy typ inwestora-spekulanta zaczął dominować transakcje giełdowe we wczesnych lata XXI wieku, dzięki stosowaniu modelów matematycznych, jakoby dających możność niezawodnej oceny ryzyka transakcji giełdowych. Niestety obiecujące matematyczne oceny ryzyka nie były doskonałe i w momencie krytycznym spowodowały one piętrzące się straty oraz tak zwany efekt domina, czyli konieczność tym wypadku nieprzewidzianą konieczność katastrofalnie szybkiej sprzedaży papierów wartościowych przez spekulantów typu Quanta. Wynikła panika i krach na giełdzie spowodowały wielomiliardowe straty. Im większe było zapotrzebowanie na gotówkę tym bardziej spadały ceny na giełdzie wśród zamieszania, którego żaden z inżynierów finansowych nie był w stanie zrozumieć. Zupełny brak przejrzystości transakcji Quant’ów – inżynierów finansowych spowodował, że nie można było ustalić, który fundusz rozpętał kryzys. Zaczęto zastanawiać się jak wysokie starty poszczególne banki są w stanie ponieść w ramach bezpieczeństwa. Skomplikowane transakcje kierowane przez inżynierów finansowych były nie zrozumiałe dla bankierów, którzy byli zadowoleni póki te transakcje przynosiły wielkie zyski. W momencie zapaści na giełdzie z niezrozumiałych dla nich powodów, nie można było nawet ustalić, który fundusz zainicjował kryzys. Sytuacja przypominała grę w pokera – nikt nie wiedział, w jakim stanie są inni wielcy gracze na giełdzie i rynku finansowym, oraz kto i jak blefuje. Przy wzrastającym zamieszaniu Peter Mueller zdecydował się szybko sprzedawać akcje w posiadaniu jego funduszu, żeby wstrzymać globalny spadek wartości funduszu, przez niego kierowanego. Żaden z prezesów banku nie mógł pomóc w powzięciu decyzji, ponieważ żaden sedna transakcji „kwantów” i pochodnych pieniądza nie rozumiał oraz nie troszczył się o nie póki dawały one wielkie dochody bankowi. Zapaść rynku nieruchomościami z powodu nadmiernego obciążania domów długami hipotecznymi oraz masowa oszukańcza kwalifikacją nieściągalnych pożyczek hipotecznych jako równie pewnych papierów wartościowych jak bony skarbu USA, podstawowo zmieniła sytuację finansową i oceny oraz obliczenia ryzyka transakcji inżynierów finansowych okazały się nie skuteczne, w nowo powstałej sytuacji. Jak wiadomo obecnie jedna czwarta domów w USA „jest pod wodą,” czyli przedstawia wartość rynkową znacznie niższą, niż zaciągnięte na te domy długi hipoteczne. Panika na giełdzie rosła i zapaść rynku nieruchomościami powodowała wielkie straty banków i funduszów inwestycyjnych na całym świecie. Kryzys na największą skalę w historii był spowodowany przez szwindel długów hipotecznych na trylion dolarów, z powodu błędów w obliczaniu ryzyka przez inżynierów finansowych, szerzył on się na cały świat i powodował wielo miliardowe straty jak nigdy przed tym w historii. Początkowo udawało się inżynierom finansowym „oczy mydlić” inwestorom i spowodować chwilowy wzrost wartości akcji na giełdzie, podczas gdy rosły straty funduszów inwestycyjnych kierowanych przez „kwantów”- inżynierów od ryzyka finansowego. Wkrótce pomyłki w rachunku ryzyka doprowadziły do kolosalnych strat w stanie posiadania Amerykanów, w wartości ich funduszów emerytalnych i w wartości ich domów, których wartość tradycyjnie była postrzegana w USA jako główna podstawa bezpieczeństwa finansowego rodzin Amerykańskich. W dniu 24 stycznia 2010 państwowe zapomogi dawane bankom i kompaniom ubezpieczeniowym przez skarb USA, czyli ze ściąganych podatków, oficjalnie zakwalifikowano jako „tajemnice bezpieczeństwa państwowego” tak, że obywatele nie mają dostępu do wiadomości o faktycznym stanie gospodarczym Ameryki, co samo w sobie jest pogwałceniem konstytucji Stanów Zjednoczonych. Ten stan rzeczy jest to w dużej mierze spowodowany spekulacjami za pomocą fikcyjnych „pochodnych pieniądza.” Iwo Cyprian Pogonowski

"Wyjście z sekty Kaczyńskiego" Rozmowa z Jackiem Świetlickim, radnym sejmiku województwa śląskiego, byłym przewodniczącym klubu PiS w sejmiku wojewódzkim, byłym członkiem rady politycznej PiS. Specjalnie dla konserwatyzm.pl Co było najistotniejszą przyczyną, która zdecydowała, iż uznał pan, że należy zrezygnować z członkostw w PiS?- Straciłem wiarę w tą partię. Muszę powiedzieć, że formacja ta uległa degeneracji. Już nie idzie w kierunku realizacji wspaniałego projektu politycznego określanego mianem IV Rzeczpospolitej. W PiS nikt już nie mówi o konieczności przebudowania państwa, odnowy moralnej. W polityce najważniejszy jest fundament ideowy który w PiS niemal zupełnie przestał istnieć. Moim zdaniem istnieje pewna granica której przekraczać nie wolno. Jarosław Kaczyński już dawno temu ją przekroczył.
W którym miejscu granica ta została przekroczona? - Widzę trzy punkty. Pierwszym z nich jest kongres PiS w zimie zeszłego roku. To miało być nowe otwarcie. Mówiono, iż uda się przeorganizować partię. Po spotkaniu miałem jednak nieodparte wrażenie, że w tej formacji pozostały jedynie hasła, czysta retoryka za którą przestała iść praktyka. Kolejny punkt to kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego. Metody stosowane przez partię niby prawicową były trudne do przyjęcia. Jednym z głównych motywów była „obrona polskiego Szczecina przed krzyżacką nawałnicą”. To hasła rodem z czasów PRL – jakaś mutacja „Moczaryzmu” - „ Uważam, iż rozsądna prawica w kraju Europejskim, w państwie Unii Europejskiej nie powinna używać tak prostackiej retoryki, metodologii, która nie ocenia faktów a jedynie stara się manipulować nastrojami społecznymi, kierować emocjami. To tworzenie sztucznych zagrożeń, sytuacji niepewności, ostatecznej rozgrywki. Takie działania są już daleko poza tą rubieżą, której ja przekroczyć nie mogłem. Jarosław Kaczyński cyniczne posługuje się retoryką narodowościową po to, by nie dopuścić do powstania na prawej flance partii o takim zabarwieniu. To też niestety pokłosie przejmowania elektoratu Samoobrony i LPR. Kolejna sprawa to histeryczna reakcja Jarosława Kaczyńskiego na delikatną krytykę przeprowadzoną przez Zbigniewa Ziobrę. Odczytuję to jako niedopuszczanie przyjęcia do wiadomości, iż wódz mógł popełnić błąd. Taka postawa jest równoznaczna z ucięciem debaty wewnątrzpartyjnej. Kto w takiej sytuacji ośmieli się podnieść głowę? No i ostatnia sprawa, która przyniesie tragiczne pokłosie dla PiS, to sojusz medialny z SLD. To już zupełny brak idei. To zwykły deal polityczny. Wiem oczywiście, że polityka rządzi się swoimi prawami. Jeśli się jednak głosi hasła walki z układem po czym samemu tworzy się układ, to przestaje być wiarygodne.
Czy po Pana wystąpieniu władze partii zareagowały w jakiś sposób? - Nikt się nie odniósł do mojego listu. Żeby polemizować z wnioskami jakie zawarłem w liście do prezesa, trzeba dysponować argumentami. PiS jest obecnie w takiej sytuacji, że chyba trudno znaleźć jakiekolwiek realne argumenty do polemiki. W regionie śląskim, bo jednak jestem samorządowcem, moje wystąpienie było dość sporym zaskoczeniem. Byłem w końcu szefem klubu w sejmiku śląskim. Oczywiście koledzy komentowali moje wyjście. Spora część osób zgadzała się z tą oceną kondycji PiS, którą zaprezentowałem. Rzecz jasna odbywało się to w prywatnych rozmowach. Myślę jednak, że to wystąpienie dało do myślenia moim kolegom.
Gdyby miał Pan dokonać zwięzłego podsumowania oblicza ideowego Prawa i Sprawiedliwości... Co ciśnie się na usta? PiS jest partią fatalnie zarządzaną. Wielu liderów zostało usuniętych. Z Ujazdowskim czy Dornem można się zgadzać bądź nie, ci ludzie byli jednak w stanie podjąć twardą rozmowę polityczną z Jarosławem Kaczyńskim. Jaki teraz jest PiS? Jest to partia odwołująca się do retoryki narodowo – katolickiej, ale nie ma już nic wspólnego z konserwatyzmem. Dryfuje w stronę sekciarstwa. Wobec członków partii i w stosunku do wyborców kreuje się poczucie, że jesteśmy w oblężonej twierdzy. Powtarza się w kółko te same zaklęcia i przekonuje siebie wzajemnie. To element manipulacji świadomości. Świat idzie w określonym kierunku. Zadaniem konserwatystów, nawet gdy nie zgadzają się z wieloma procesami, jest podjąć dialog, dokonać próby zmiany złego stanu rzeczy. W PiS tego nie ma. Władze tej partii starają się odgrodzić od świata i manipulować uczuciami członków. Sektą nie zawiaduje się dla określonego celu. Chodzi raczej o to aby trwać w niezmienionym stanie. Tak właśnie działa Jarosław Kaczyński.
Pańska analiza sytuacji wewnątrz PiS wyjaśnia ciągłą chęć, namierzania coraz to nowych współpracowników tajnych służb PRL. Czy to nie jest jeden z elementów sekciarskiej charyzmy Kaczyńskiego? Coś w tym jest. Świat nie jest czarno – biały. Nie można oczywiście lekceważyć agentury i różnych powiązań. Kiedy PiS był przy władzy, na krótko weszła w życie ustawa lustracyjna. Ustawa tak została przygotowana, że stałą się zupełnie niewykonalna. Dotyczyła grupy ponad pół miliona osób. Objęła wszystkich łącznie z dyrektorami podstawówek. Lustracja jest oczywiście ważna ale nie można popadać w absurd. Retorykę dzielenia społeczeństwa Jarosław Kaczyński stopniowo przenosi na inne gałęzie społeczeństwa. Posunął się nawet do tego, że ogłosił iż jedni są z AK a inni nie. Powiedzieć Polakom że ci, którzy są z PiSu, czyli ci którzy są z Jarosławem Kaczyńskim, to są ludzie z AK. Kim są zatem inni. Jak w takiej sytuacji można działać w interesie Polaków? Jak można w taki sposób dzielić naród?
Czy nie ma pan wrażenia, że Jarosław Kaczyński manipuluje katolickim elektoratem? Mam takie wrażenie. Dla Jarosława Kaczyńskiego poparcie Radia Maryja jest niezbędne. Jeśli dziś okazałoby się, że Radio Maryja wycofuje poparcie dla PiSu, nastąpiłaby katastrofa tej partii. Retoryka pro katolicka Kaczyńskiego nie przekłada się na realna działania polityczne. Żeby dobrze zobrazować pewien cynizm postępowania w sprawach duchowych przytoczę jeden przykład. Spikerem projektu PiS dotyczącego spraw in vitro jest Bolesław Piecha, ginekolog, który przyznał się że usunął wiele nie chcianych ciąż. To jest niezwykle symptomatyczne. Sytuacja taka ukazuje cynizm. Istnieje dość daleko idący rozdźwięk pomiędzy retoryką i pragmatyką. Najwyższy czas na zmianę przywództwa politycznego i rekonstrukcję prawicy, tak aby skutecznie bronić wartości konserwatywnych w realnej rzeczywistości. Bez fanatyzmu , ale z honorem i wiernością dla wyznawanych idei. Rozmawiał Tomasz Pajęcki

Za dużo Brutusów, za mało Sławków Jacek Świetlicki, radny sejmiku województwa śląskiego, były przewodniczący klubu PiS w sejmiku wojewódzkim, postanowił opuścić „sektę” Kaczyńskiego. (Jak sam stwierdził w wywiadzie dla portalu konserwatyzm.pl: „stracił wiarę w tę partię”. Co skłoniło go do opuszczenia PiS – u? Oczyszczenie Polski z agentury? Ukaranie winnych afer gospodarczych III RP? Wyjaśnienie tajemniczych zgonów wysokich urzędników państwowych i ukaranie ich morderców? Nie, nic z tych rzeczy. Jacek Świetlicki odchodzi ponieważ „formacja ta uległa degeneracji”. Dlatego potrzebna jest rekonstrukcja prawicy „tak aby skutecznie bronić wartości konserwatywnych w realnej rzeczywistości. Bez fanatyzmu , ale z honorem i wiernością dla wyznawanych idei”. No cóż Polska rządzona przez obecną ekipę (realna rzeczywistość) to rzeczywiście miejsce idealne do obrony konserwatywnych wartości. Szczególnie podczas zbliżającej się w stolicy kolejnej imprezy zboczeńców. Wartości można też bronić wdając się w intelektualne pojedynki z posłem Januszem „Blood&Sperma” Palikotem. Myślę, że fanatyzm można odstawić również w sprawie Wojciecha Sumlińskiego i zarekwirowanych mu przez ABW materiałów dotyczących mordu na ks. Popiełuszce. Honor – ta „ rzecz bezcenna w życiu narodów i państw” przyda nam się jak nigdy podczas kolejnego medialnego festiwalu Czesława „Blood&Honor” Kiszczaka i Wojciecha „Za sanacji też strzelano” Jaruzelskiego. Wierność wyznawanym ideom będziemy mogli zaprezentować kiedy likwidować się będzie IPN oraz zamykać kolejne zakłady przemysłowe wybudowane, jak np. słynny Cegielski, jeszcze pod zaborami. Pan Świetlicki będzie miał dużo możliwości w tej materii. Tylko z kim „panie dzieju”, z kim realizować się będzie na odcinku „skutecznej obrony wartości konserwatywnych”? Panu Świetlickiemu nie podobało się w PiSie wiele – m. in. retoryka antyniemiecka. „Jednym z głównych motywów (kampanii do Parlamentu Europejskiego – przyp. Ł.K.) była „obrona polskiego Szczecina przed krzyżacką nawałnicą”. To hasła rodem z czasów PRL – jakaś mutacja „Moczaryzmu”. To mówi radny sejmiku województwa śląskiego? Nie widzi zagrożeń ze strony niemieckich przesiedleńców. Nie dostrzega indolencji naszych władz centralnych i samorządów w uporządkowaniu ksiąg wieczystych, aby uchronić Polaków przed roszczeniami? „Uważam, iż rozsądna prawica w kraju Europejskim, w państwie Unii Europejskiej nie powinna używać tak prostackiej retoryki, metodologii, która nie ocenia faktów a jedynie stara się manipulować nastrojami społecznymi, kierować emocjami” – głosi dalej nasz pogromca polityki Jarosława Kaczyńskiego. Czy pan Świetlicki uznaje niemiecką CDU za „rozsądną prawicę”? Jeśli tak to powinien wiedzieć, że ta „rozsądna” partia z panią Merkel na czele odwoływała się do takiej samej retoryki podczas ubiegłorocznej eurokampanii i ubiegała się o poparcie koleżanek i kolegów Eriki Steinbach, grając na ich nastrojach. Przypomnijmy, że elektorat tzw. wypędzonych liczy ok. 2 mln ludzi. Czyżby naszym zachodnim sąsiadom wolno było więcej? Być może pan Świetlicki czuje się niedoceniony. Być może jego negatywny stosunek do partii, która niedawno rządziła, wynika z przyczyn osobistych, o których nie chce mówić. Czemu jednak kala własne gniazdo, które w przeszłości współtworzył? I to w momencie, kiedy jak nigdy, wychodzi na jaw dlaczego koalicja strachu robiła wszystko aby obalić rząd znienawidzonego Kaczyńskiego. Kiedy widzimy jakie niebezpieczeństwo dla nich stanowił. Kiedy kolejne ciemne geszefty wychodzą na jaw. Jarosław Kaczyński doprowadził w 2005 roku do zwycięstwa swoją formację polityczną. Dzięki jego strategii tacy ludzie jak Zbigniew Ziobro, Mariusz Kamiński czy Antoni Macierewicz mogli objąć wysokie funkcje w państwie. Podjąć się trudnego dzieła przebudowy naszej ojczyzny. Dzieła przerwanego przez koalicję strachu przed prawdą. Pan Świetlicki był częścią tej machiny. Kiedy była u władzy wszystko było dobrze. Problem pojawia się wtedy, kiedy trzeba być w opozycji. Kiedy trzeba powstrzymać ambicje, schować wystającą buławę głębiej do tornistra. Zacisnąć zęby. To zadanie jest zbyt trudne dla wielu. Okazało się za ciężkie dla Ludwika Dorna. O „zawodowych ministrach” typu Kazimierza Ujazdowskiego nie wspomnę. Ale bycie w opozycji to sprawdzian charakterów. Nie każdy nadaje się na Walerego Sławka. Zbyt wielu pragnąc stać się od razu Piłsudskim, przyjmuje rolę Brutusa. Polska potrzebuje dziś zdecydowanie więcej Sławków. Łukasz Kołak

FAKTY OBCIĄŻAJĄ TUSKA Mimo zeznań Jacka Cichockiego i członków komisji śledczej z PO, którzy próbowali wykazać, że były inne możliwości przecieku w aferze hazardowej niż premier, fakty wskazują na Donalda Tuska. Chyba że z kolejnych zeznań wynikałoby, że winę ponoszą osoby odpowiedzialne za obieg tajnych informacji w Kancelarii Premiera. Jacek Cichocki, szef Kolegium ds. Służb Specjalnych w Kancelarii Premiera, zaprzeczył przed komisją śledczą, jakoby to on był źródłem przecieku o działaniach operacyjnych Centralnego Biura Antykorupcyjnego dotyczących hazardowych aferzystów. Podkreślił, że między 12 sierpnia 2009 r. (gdy wpłynęło pismo CBA) a 24 sierpnia nikt – poza premierem i nim – nie miał dostępu do tajnych materiałów CBA. Ale gdy śledczy Bartosz Arłukowicz z Lewicy zapytał go, czy po spotkaniu 14 sierpnia 2009 r. u Donalda Tuska z Mariuszem Kamińskim materiały CBA wróciły do kancelarii tajnej premiera i – co ma z tym związek – czy ktoś mógł się z nimi zapoznać, Cichocki powiedział, że może o to zapytać biuro tajne. Odpowiadając na pytania posłów z komisji, Cichocki stwierdził też, iż nie może wykluczyć, że ktoś widział te materiały, np. dyrektorzy w Kolegium ds. Służb Specjalnych, którzy mu podlegają. Jeśli dopuszcza, że materiały CBA mogły nie wrócić do kancelarii tajnej i że ktoś z osób posiadających dostęp do tajnych dokumentów mógł je widzieć, a z drugiej strony twierdzi, że nikt poza nim i premierem nie miał do nich dostępu, jaka jest prawda? Czy nie jest to informacja, którą rozszerzy kolejny świadek, gdy wina Donalda Tuska za przeciek stanie się bardziej uprawdopodobniona, że jednak były inne potencjalne źródła w kręgu premiera? Istnieją bowiem tylko dwie drogi przecieku: łańcuszek zaczynający się od premiera i – niezależny od Donalda Tuska – od osób, które z definicji mają dostęp do informacji ściśle tajnych w Kancelarii Premiera. Ludzie z otoczenia Donalda Tuska wiedzą, że prędzej czy później ten fakt przebije się do opinii publicznej. Na portalach internetowych pojawił się kilka dni temu news, że przeciek miał miejsce dużo wcześniej przed 12 sierpnia 2009 r., gdy szef CBA poinformował o nielegalnych działaniach lobbingowych premiera. Asystent Mirosława Drzewieckiego, Marcin Rosół, już na przełomie 2008 i 2009 r. miał być rzekomo uprzedzony, że CBA interesuje się lobbingiem hazardowym. Gdyby tak było, afera hazardowa w ogóle nie ujrzałaby światła dziennego, bo Rosół powiedziałby o tym Drzewieckiemu, ten Chlebowskiemu, po nich dowiedzieliby się o operacji CBA Sobiesiak i Kosek. CBA nie nagrałoby żadnej ich rozmowy, w której dostarczyliby oni materiału procesowego. Tymczasem rozmawiali swobodnie aż do sierpnia 2009 r. A jeśli Rosół był ostrzegany, ale nie uwierzył w przestrogi, nie uprzedził wyżej wymienionych, więc żadnego przecieku wówczas by nie było. Próba wykazania, że to nie premier, ale na przykład ktoś uprawniony do poznania tajemnic państwowych ponosi winę za przeciek, jest ryzykowna. Przeciek jest przestępstwem, grozi za nie kara więzienia, trzeba więc osobie posądzanej udowodnić to. Chyba że w pewnym momencie prac komisji z zeznań któregoś ze świadków będzie wynikało, że odpowiedzialność spada na Grzegorza Michniewicza. Michniewicz nie żyje, więc takie wyjaśnienie byłoby ułatwione. Niezależnie, czy taka sytuacja zaistnieje, niewątpliwie zeznania Michniewicza mogłyby wnieść istotną wiedzę – jaki był w praktyce od 12 sierpnia 2009 r. obieg tajnych materiałów i informacji przekazanych premierowi przez szefa CBA. Kto po nie sięgał, kiedy zwracał, czy to odnotowywano, czy było to np. w dniach konkretnych spotkań premiera, a jeśli – to jakich itp. Michniewicz pełnił funkcję Dyrektora Generalnego Kancelarii Premiera od stycznia 2008 r. Nie był z ekipy Tuska, został przejęty po poprzednich rządach. W kancelarii był pełnomocnikiem do spraw ochrony informacji niejawnych i administratorem danych. Podczas przesłuchania Jacka Cichockiego dowiedzieliśmy się, że są dwie tajne kancelarie premiera: ogólna i nr 1. Na pytanie posłanki PiS Beaty Kempy, kto nimi kierował, Cichocki odpowiedział, że „ci sami co obecnie”. Dlaczego nie wymienił Grzegorza Michniewicza, czyżby o nim zapomniał? Na razie nazwisko Michniewicza nie zostało więc wywołane w komisji, tym samym nie otworzyło nowego wątku pytań śledczych. Ale w pewnym momencie – można domniemywać – się pojawi. 23 grudnia 2009 r. Michniewicz popełnił samobójstwo w tajemniczych okolicznościach. Zdarzenia przed targnięciem się na życie i plany na następny dzień, którymi dzielił się kilka godzin przed śmiercią z żoną, nie wskazywały, że zdecyduje się na tak tragiczny krok. Zwierzchnikiem Michniewicza był Tomasz Arabski, szef Kancelarii Premiera. Jak ustalił tygodnik „Wprost”, wieczorem, przed śmiercią, Michniewicz napisał kilka SMS-ów do Arabskiego. Nie wiadomo, czego dotyczyły, gdyż minister nie odpowiedział na pytania tygodnika w tej sprawie. Być może, że nie ma to żadnego związku ze sprawą przecieku i w ogóle ze sprawą afery hazardowej, ale aby to wykluczyć, należy umożliwić posłom komisji śledczej dostęp do SMS-ów Michniewicza wysłanych do Arabskiego (oraz ewentualnych odpowiedzi) i prześledzenie drogi tajnych dokumentów CBA od 12 sierpnia, gdy wpłynęły do Kancelarii, a także dzienników spotkań i billingów rozmów premiera, Jacka Cichockiego, Tomasza Arabskiego, Grzegorza Michniewicza i Sławomira Nowaka od tego dnia. Odmowa dostępu do tych źródeł informacji oznaczałaby, że Kancelaria Premiera ma do ukrycia coś, co obciąża Donalda Tuska.
Fakt numer jeden wskazujący na premiera Jacek Cichocki i Sławomir Nowak, były szef gabinetu politycznego premiera, twierdzą, że nie było przecieku, tylko Ryszard Sobiesiak, biznesmen branży hazardowej zamieszany w aferę, jako człowiek inteligentny domyślił się, że zbierają się nad nim i kolegami czarne chmury. Na jakiej podstawie się domyślił? Skoro Sobiesiak według stenogramów podsłuchów mówi do kolegi o CBA, ktoś musiał go wprost ostrzec, najwidoczniej wizjoner. Cichocki powiedział przed komisją, że dla niego momentem kluczowym w rozmowie szefa CBA z Donaldem Tuskiem było podniesienie przez premiera, że jeśli zacznie się interesować teraz projektem nowelizacji ustawy hazardowej, to zwróci uwagę osób, które były zaangażowane w lobbing na rzecz biznesmenów z branży hazardowej i sprawa może wyjść na jaw. Na jakiej podstawie premier tak wnioskował? Czy jeśli szef rządu interesuje się losem jakiejkolwiek ustawy, nad którą pracuje jeden z podległych mu resortów, to oznaczać musi automatycznie, że sprawą interesuje się CBA? Odpowiedzialność za przeciek ponosi premier Tusk, który mógł i powinien po uzyskaniu informacji szefa CBA o nielegalnych działaniach lobbingowych Drzewieckiego i Chlebowskiego najpierw spotkać się z wiceministrem finansów Jackiem Kapicą i spytać go o przebieg procesu legislacyjnego oraz o lobbing. Dopiero potem zapytać Mira i Zbycha – mówiąc, że wiceminister Kapica zgłasza uwagi, iż wycofanie dopłat spowoduje straty dla budżetu państwa – dlaczego działają wbrew ministrowi finansów. Nie wzbudziłby tym żadnych podejrzeń, bo aferzyści wiedzieli, że Kapica nie jest po ich stronie. Gdzie tu miejsce na domysły, że CBA prowadzi działania wobec Rycha, Janka, Mira, Zbycha? To mogła być tylko świadoma sugestia, jeśli nie ostrzeżenie wprost. Premier nie wiedząc precyzyjnie, o co w działaniach lobbingowych Chlebowskiego i Drzewieckiego chodziło, nie mógł też wiedzieć, o co dokładnie ich pytać. Jak więc prowadził z nimi dyskusję, nie będąc przygotowany, i co im powiedział, tzn. z jakiego powodu ich teraz pyta o działania wokół nowelizacji ustawy, skoro zajmujący się nią resort finansów nie zgłaszał mu uwag? Kolejność spotkań premiera – najpierw z Drzewieckim i Chlebowskim, dopiero potem z Kapicą – rzuca cień podejrzenia na szefa rządu, że mogło chodzić o uprzedzenie kolegów z partii. Upada tym samym stworzona przez premiera Donalda Tuska wersja pułapki, którą jakoby zastawił na niego szef CBA. Uniknięcie owej pułapki, choćby poprzez zlecenie załatwienia sprawy ministrowi finansów, bez osobistego zaangażowania premiera, było tak proste, że trudno poważnie traktować ową wersję. Na ten fakt zwrócił uwagę także członek komisji śledczej z PSL, Franciszek Stefaniuk, podczas przesłuchania Jacka Cichockiego: „Mamy sytuację, że szef CBA stawia ciężkie zarzuty wysokim urzędnikom partii rządzącej, a nikt nie próbuje ich zweryfikować u źródła, u wiceministra Kapicy”.
Fakt numer dwa – utajniony Schetyna Kolejną przesłanką wskazującą na premiera jako bezpośrednie źródło przecieku jest fakt, że na spotkaniu premiera z Drzewieckim 19 sierpnia był obecny wicepremier Schetyna. Co więcej, informacja ta została zatajona w kalendarium spotkań premiera sporządzonym przez Jacka Cichockiego. Czy wiedza o obecności Schetyny znajdowała się w tajnej kancelarii, nad którą pieczę sprawował Grzegorz Michniewicz? Tego nie wiemy. Gdy poseł Wassermann dopytywał Jacka Cichockiego o kulisy tego zagadkowego niedopatrzenia, przyciśnięty do muru, poprosił o uchylenie pytania, na co zgodził się przewodniczący komisji Mirosław Sekuła. Uczestnictwo Schetyny w tym spotkaniu nie miało żadnego merytorycznego uzasadnienia. Jego obecność była wręcz niewskazana i premier to wiedział. 14 sierpnia 2009 r. szef CBA poinformował bowiem osobiście premiera, że należy wyjaśnić rolę w sprawie nielegalnego lobbingu m.in. wicepremiera Grzegorza Schetyny – w związku ze spotkaniami, jakie odbywał z Ryszardem Sobiesiakiem i niepoinformowaniu premiera o intensywnych zabiegach lobby hazardowego. Mimo to premier wprowadził Schetynę, ryzykując posądzenie, że była to raczej narada: co zrobić z tym „śmierdzącym jajem”, a więc posądzeniem o jego osobisty udział w przecieku? Dlatego udział Schetyny zatajono. W spotkaniu z Drzewieckim i Schetyną nie uczestniczył Cichocki, choć 14 sierpnia w spotkaniu z szefem CBA, na którym Kamiński przekazał premierowi osobiście informacje o nielegalnych działaniach lobbingowych Drzewieckiego i Chlebowskiego, Cichocki był obecny. Dlaczego premier nie chciał, by był on świadkiem spotkania ze Schetyną i Drzewieckim, skoro został już wprowadzony w sprawę? Czy były na tym spotkaniu poruszane sprawy, o których powinna wiedzieć ograniczona liczba świadków? Według CBA przeciek nastąpił 24 sierpnia ub.r. w kawiarni „Pędzący królik”, w której Marcin Rosół spotkał się z córką Ryszarda Sobiesiaka. Jednak główny przeciek – od premiera, który był dysponentem tajnej wiedzy przekazanej mu przez CBA – miał miejsce na innym spotkaniu. Niewykluczone, że było to 19 sierpnia i nie w kawiarni „Pędzący królik”, ale na spotkaniu u premiera z Drzewieckim i Schetyną.
Sprzeczności w zeznaniach W wyniku przesłuchań kolejnych świadków przed komisją śledczą wychodzą na jaw sprzeczności i niedorzeczności w zeznaniach i publicznych wypowiedziach aferzystów oraz urzędników Kancelarii Premiera i samego premiera. Cichocki zeznał przed komisją śledczą, że z rozmowy premiera i szefa CBA 14 sierpnia 2009 r., kiedy Mariusz Kamiński informował Donalda Tuska o aferze hazardowej, wynikało, że operacja „Black Jack” na tym etapie jest zakończona. Zasugerował tym samym, że ryzyka spalenia akcji CBA już nie było. Tymczasem dwa dni wcześniej w tajnym piśmie do premiera szef CBA, informując szefa rządu o nielegalnych działaniach lobbingowych, prosił Donalda Tuska o: „zachowanie szczególnej ostrożności w udostępnianiu materiałów osobom trzecim z uwagi na działania operacyjne CBA”. Zastanawiające, że Cichocki powiadomiony przez Mariusza Kamińskiego, iż doszło do przecieku o akcji CBA, przetrzymał tę informację kilka dni, a premier, gdy już się o tym dowiedział z pisma CBA, nie złożył zawiadomienia do prokuratury o przecieku. Poseł Wassermann podczas przesłuchania Cichockiego zwrócił uwagę, że choć Kamiński poinformował premiera o przecieku, premier nie powiadomił o tym prokuratury, choć przeciek jest przestępstwem i każdy urzędnik publiczny ma taki obowiązek. Gdyby Kamiński sam zawiadomił prokuraturę przed poinformowaniem premiera, któremu podlega bezpośrednio i który jest urzędnikiem najwyższego zaufania, natychmiast byłby posądzony o pominięcie drogi służbowej i spisek za plecami premiera. Cichocki zeznał, że Kapica przekazał mu notatkę ze swojego spotkania 27 sierpnia z Chlebowskim. Tymczasem wcześniej minister Rostowski, zwierzchnik Kapicy, powiedział przed komisją śledczą, że to jemu Kapica przekazał notatkę, którą on następnego dnia próbował przekazać premierowi, ale ten jej nie przyjął i że ma ją nadal. Jaka jest prawda? Podobnie jak w aferze marszałkowej, w tej również świadkowie „zapętlają się”. Można przejść bez szwanku przez ogień nawet najbardziej szczegółowych pytań, jeśli podstawą odpowiedzi jest prawda. Kluczenie, nawet gdy ma się uzgodnione wersje, prędzej czy później prowadzi do nieścisłości i sprzeczności w zeznaniach.

Leszek Misiak 

Jeszcze coś o nauce W WIADOMOŚCIACH na tym portalu (naprawdę: proszę szeroko propagować te rubrykę, bo jest to najlepszy zestaw wiadomości w Polsce; na Prawicy – bzdurami podawanymi przez Lewicę nie zawracamy sobie głów...) znalazłem opracowaną przez G.K. na podstawie OPINIĘ: „Diagnoza, że chińska produkcja naukowa rośnie i że za na przykład dekadę kraj ten okaże się światowym liderem pod względem liczby publikacji, wydaje mi się bardzo prawdopodobna - ocenia prof. Michał Kleiber, prezes Polskiej Akademii Nauk. Zdaniem prof. Kleibera wynika to z faktu, że Chińczycy zrozumieli, iż jest silna korelacja między potencjałem naukowym, a rozwojem kraju. Profesor podkreślił znaczenie systemu politycznego Chin w procesie przekazywania olbrzymich kwot na rozwój nauki. Zastrzegł, że nie chce tego komentować (politpoprawność?). Zaznaczył jednak, że w krajach w pełni demokratycznych, poszczególni politycy mogą mówić, że inwestycje w naukę są kluczowo ważne, ale później niewiele z tego wynika. A chińskie władze najwyraźniej postanowiły, że kraj ma być naukową potęgą i działają według przemyślanego planu.” Zastanówmy się przez chwilę nad sensem tych wywodów.. Przede wszystkim: niby dlaczego w państwach d***kratycznych nauka miałaby się rozwijać szybciej??!? W krajach o gospodarce rynkowej, jeśli panuje w nich wolna konkurencja i naukowa uczciwość – tak; ale co to ma wspólnego z d***kracją? Czy ktoś głosował nad teoriami Archimedesa czy Newtona – aż po Einsteina (potem to już bywało coraz gorzej...) ? Czy Chiny (chodzi o Chiny rządzone przez ChRL) mają w tej dziedzinie gospodarkę rynkowa? Ale-ż skąd! Widać to z samej tej notki. Skoro to ChRL przeznacza „olbrzymie środki” na naukę, to znaczy, że rynku nie ma. A to znaczy, że rozwijać się może co najwyżej nauka drugo- i trzecio-rzędna. To dlaczego p.prof.Kleiber twierdzi, że Chiny wskutek „przemyślanego planu” staną się „naukową potęgą”? Czy dlatego, że Chińczycy to 1/6 ludności świata, więc i 1/6 noblistów winna być obywatelami ChRL? Ale-ż skąd! Więc – co? Tajemnicę wyjaśnia zwrot „ kraj ten okaże się światowym liderem pod względem liczby publikacji”. Otóż, istotnie, takie kryterium przyjmuje się teraz w „nauce” powszechnie. Tymczasem, jak wiadomo, KAŻDY wskaźnik podlega korupcji. Jak pisał śp.Jan K.Galbraith (socjalista skądinąd): „Jeśli będziemy fabrykę śrubek premiować za liczbę śrubek, to będzie produkować śrubki wielkości mikrona; jeśli od wagi – to zrobi jedną śrubkę o wadzie 5000 ton; a jeśli od wartości, to zacznie robić śrubki ze złota”. Otóż jeśli ChRL będzie dawać forsę na naukę i liczyć publikacje, to Chiny wkrótce zaczną produkować więcej prac naukowych, niż cała reszta świata! Z tego jednak nic nie wynika. Kraj, w którym rocznie publikuje się 10.000 prac naukowych może być światową superpotęgą – a kraj, w którym opublikowano tych prac 10.000.000 – krajem drugorzędnym. Bo „na ilość” to opublikowanie Teorii Względności to jedna publikacja, a praca (skądinąd pożyteczna) o wytrzymałości smaru na mróz – to też jedna publikacja... Japończycy i Chińczycy istotnie produkują sporo prac naukowych – jednak nie są to prace pierwszorzędne – a są drugorzędne, jeśli urodzili się oni lub studiowali w Anglii czy w USA. Jeśli studiowali u siebie – a tyczy to również np. Żydów – to są autorami prac trzeciorzędnych. Właśnie dlatego, że rządy dawały pieniądze – a urzędnicy uczciwie i pracowicie kontrolowali efektywność prac naukowych. A gdyby rządy dały dziesięć razy tyle pieniędzy – to powstałyby pracy czwartorzędne – pisane po to, by urzędnik mógł je zrozumieć i dać pieniądze... Bo nawet drugorzędnej pracy urzędnik nie jest w stanie zrozumieć. Natomiast potrafi policzyć prace, cytowania, strony, a nawet znaki... I może dlatego Konstytucja USA liczy 4 strony, Konstytucja III RP 40 stron, a Konstytucja UE – 400 stron. Federaści po prostu chcieli mieć Konstytucję Najlepszą na Świecie. I w tym sensie niewątpliwie jest ona najlepsza na świecie. Jest tak doskonała, że została (nie pamiętacie już tego Państwo?) wysłana w Kosmos, by zapoznali się z nią Marsjanie! Niestety: Ziemianie się na niej nie poznali...JKM

Przekręt stulecia Nasza cywilizacja umiera. Jeszcze 20–30 lat, a III Rzeczpospolita graniczyć będzie nie z Niemcami, lecz z Kurdyjską Republiką Saksonii, Sułtanatem Brandenburgii czy Emiratem Meklemburgii. Możliwe zresztą, że III RP nazywać się już będzie C?ng Hňa Xă H?i Ch? Ngh?a thuô?c vę? Ba Lan – albo podobnie. Choć mało prawdopodobne; ale za 60 lat? Kto wie? Europa to stara bogata ciotka, powoli dogorywająca w swoim łóżku. Służba plądruje już pałac, wywożąc sprzęty do swoich domów – a przebiegli siostrzeńcy i bratankowie organizują rozmaite przemyślne akcje, namawiając ciotkę, by koniecznie dała na nie trochę pieniędzy. Np.: w zachodnim skrzydle pałacu podobno pojawia się duch. Trzeba więc zamówić czterech fachowych zamawiaczy duchów (biorą po $1000 za godzinę – $900 dla siostrzeńców) oraz sprowadzić Maszynę Odstraszającą Duchy (za $10.000.000); co prawda koszt tej maszyny oraz opinij ekspertów (musi być imponująca, a eksperci to co najmniej laureaci Nobla – by ciotka wysupłała te miliony – a opinia laureata Nobla kosztuje…) to $8.000.000 – ale i tak dla siostrzeńców zostaną dwa miliony do podziału… Otóż dokładnie tak wygląda gigantyczna afera z GLOBCIem. Globalne ocieplenie może nawet i jest (choć obecna zima wzbudza wątpliwości…) – ale nie ma nic wspólnego z  działalnością człowieka – i te $2.000.000.000.000 (dwa biliony, czyli miliony milionów – dolarów), które „musimy” wydać na „ratowanie Ziemi przed GLOBCIem” to czysta strata – jeśli zapomnieć, że ułamek tej sumy, jakieś $100 miliardów, to też ładny grosz – który miał wpaść (i już wpada) do kieszeni pomysłodawców i wykonawców tej afery. Ludzie ci świadomie i celowo fałszowali dane o klimacie, dane o topnieniu lodowców, organizowali „wyprawy badawcze na Antarktydę” gdzie robili „badania rdzeni lodowych” (a kto sprawdzi, co oni tam robili?)… To wszystko jest bajecznie proste i łatwe. Tym bardziej, że tzw. ludność (a w d***kracji to L*d decyduje większością głosów o wydawaniu pieniędzy!) po stu latach ogłupiania poprzez państwową tzw. „edukację”, oglądanie telewizji i panowanie demokracji (gdzie muszą rządzić głupcy, bo jest ich więcej, niż mądrych!) kompletnie zdurniała. Najpierw zresztą zrobiono próbę: „ratowano warstwę ozonową”, w której rzekomo powstała dziura wskutek… używania freonu w lodówkach. Nic to, że lodówek i  klimatyzacji używa się głównie w USA, a dziura była nad Antarktydą – przekupieni politycy wydali nakaz wycofania freonu, zmarnowano ok. 50 mld dolarów i… nic. Żadna komisja żadnego parlamentu nie zajęła się tym przekrętem (zamiast freonu wprowadzono inny, znacznie droższy gaz…) – i przyschło! Więc hulaj dusza! Bo ludzie dostrzegają kradzież 1000 zł. Kradzież biliona jest dla ludzi niewyobrażalna i niedostrzegalna. Reakcje ludności sprawdzono jeszcze wystosowując zakaz używania żarówek. Jest to kompletny absurd i 100 lat temu ludność ruszyłaby z kamieniami na budynki rządowe, gdyby ktoś taki zakaz wydał. Dziś ogłupiałe tłuste woły, krowy i cielęta, jeszcze 100 lat temu dumnie nazywające się „ludźmi”, podwinęły ogony i pokornie kupują dziesięć razy droższe (i szkodliwe dla środowiska – rtęć!!) świetlówki. I to był dla NICH dowód, że można pełną parą ruszać na „walkę z GLOBCIem”. Tyle, że apetyty rośnie w miarę jedzenia. Sumy, które „trzeba będzie” zmarnować, by ONI mogli ukraść te $100 miliardów, są niewyobrażalne. Na razie mówi się o dwóch bilionach, ale jeśli nie zaprotestujemy, to niewątpliwie jutro zażądają dziesięciu bilionów. Niektórzy mówią: jak widać nie ma ocieplenia, więc sprawa przyschnie. Nie rozumieją istoty rzeczy… Jutro ci sami ludzie powiedzą, że Ziemi grozi Globalne Oziębienie i zażądają dwóch bilionów na walkę z GLOZIem. Bo przecież nie chodzi o to, by Ziemia się ociepliła czy oziębiła (efekt wydania tych dwóch bilionów byłby taki, jak wrzucenie kostki lodu w Słońce, by obniżyć jego temperaturę…), tylko o to, by jakieś 5–10% tych pieniędzy zmalwersować. I to miejmy na uwadze. JKM

Państwowe – czyli (prawem Kaduka): ICH Tak z rozpędu napisało mi się takie coś pod tytułem: Problemy, problemy..... Mamy poważne problemy z kolejami. Kolejarze są bardzo niezadowoleni z zarobków, pasażerowie narzekają, a podatnik do tego dopłaca. Mamy straszne problemy z edukacją. Rodzice narzekają na poziom nauczania, nauczyciele narzekają na pensje, podatnik dopłaca bardzo dużo. Mamy potworne problemy ze "Służbą Zdrowia". Lekarze i pielęgniarki co i raz strajkują, pacjenci stoją w tasiemcowych kolejkach i klną, na czym świat stoi - a podatnik dopłaca bajońskie sumy. Mamy problemy ze stoczniami... i tak dalej. Czy zauważyli Państwo, ze wszystkie branże, z którymi "mamy problemy" - to branże państwowe? Z prywatnymi restauracjami, fabrykami, klinikami itd. - problemów "jakoś" nie ma. Chyba, oczywiście, że państwo zaczyna tym branżom "pomagać". Wtedy kłopoty się pojawiają. Natychmiast. Dlaczego politycy i urzędnicy chcą, by coś było państwowe - rozumiem: lubią mieć problemy do rozwiązywania, bo wtedy są potrzebni. Ale dlaczego chcą tego wyborcy??!!? Dlaczego wyborcom zależy by ONI mieli folwark, na którym mogą kraść – i wysokie pensje za doglądanie tego folwarku? Oto jest pytanie! JKM

Sromotna tradycja Już od niepamiętnych czasów wiadomo, że Pan Bóg tylko dlatego nie zesłał na ziemię drugiego potopu, że przekonał się o całkowitej bezskuteczności pierwszego. Zresztą nie mogło być inaczej, skoro ludzkość popotopową ufundował homo tristis diluvii testis i to w dodatku w następstwie kazirodztwa, co prawda „bez swojej wiedzy i zgody”, niemniej jednak. W tej sytuacji trudno się dziwić, że ludzie nie tylko brną z jednego błędu w drugi, ale nawet nie wyciągają wniosków z różnych oczywistości, na przykład ze spostrzeżenia, że jeśli ktoś pragnie przyjaźnić się ze wszystkimi, to prędzej czy później wpadnie w złe towarzystwo. Okazało się, że ostrzeżenie to zlekceważył nawet Jego Świątobliwość Benedykt XVI i poszedł do rzymskiej synagogi. Można oczywiście tłumaczyć jego postępek próbą nawiązania do nowej świeckiej tradycji, jaką niby to zapoczątkował Jan Paweł II, ale po pierwsze – nie do wszystkich tradycji warto nawiązywać, a po drugie - trzeba pamiętać, że Jan Paweł II odwiedził rzymską synagogę wkrótce po pomyślnym zatuszowaniu afery Banku Ambrosiano, w którą zamieszany był watykański Instytut Dzieł Religijnych, czyli ministerstwo finansów Stolicy Apostolskiej, a konkretnie – JE abp Marcinkus, który w związku z tym nie mógł nawet wystawić nosa poza obręb państwa watykańskiego, bo natychmiast zostałby aresztowany przez włoską policję. Ale kiedy sprawa przycichła, policja przymknęła oczy i Ekscelencja opuścił nie tylko Italię, ale i Europę i według moich wiadomości, dokonał życia w Kanadzie. Czego grandziarze zażądali od Stolicy Apostolskiej za zablokowanie jazgotu „prasy międzynarodowej” i zatkanie ust różnym płomiennym bojownikom o sprawiedliwość, żeby już nie przypominali sobie różnych rzeczy – tego oczywiście nie wie nikt poza zainteresowanymi, chyba, że zachowały się jakieś „protokoły mędrców Syjonu” – ale nie można wykluczyć, że pielgrzymka Namiestnika Chrystusowego do synagogi znajdującej się w sercu chrześcijaństwa, była elementem ceny, jaką trzeba było zapłacić. Ale wydawało się, że Jan Paweł II zjadł tę żabę raz na zawsze. Tymczasem nawiązanie do tej właśnie tradycji przez Benedykta XVI wskazuje, że wcale nie raz na zawsze, że nie tylko jakieś „protokoły mędrców Syjonu” jednak musiały się zachować, ale przede wszystkim – że sytuacja finansowa Stolicy Apostolskiej musi być co najmniej niepokojąca. Na ten drugi wniosek naprowadza mnie okoliczność, że o ile pobytowi Jana Pawła II w rzymskiej synagodze towarzyszyła, jeśli nawet nie rewerencja ze strony żydowskich gospodarzy, to w każdym razie zachowanie poprawne, pozbawione impertynencji. W przypadku odwiedzin synagogi przez Benedykta XVI niestety nie można tego powiedzieć. Jego obecność w synagodze została wykorzystana do sztorcowania go i niegrzecznego pouczania, co powinien, a czego nie powinien robić. W szczególności skrytykowane zostało uznanie przez Benedykta XVI heroiczności cnót chrześcijańskich JŚ Piusa XII. Akurat tego papieża upatrzyli sobie twórcy żydowskiej polityki historycznej na winowajcę, a jeśli nie na głównego winowajcę, to w każdym razie – współwinowajcę holokaustu (upraszam korektę żeby mi nie pisała tego słowa z dużej litery; Wojciech Dzieduszycki wspominał wprawdzie, że pewien handlarz, który dorobił się na handlu wołami pisał z dużej litery słowo „wół” – ale ja się na holokauście nie dorobiłem, więc nie mam powodu, żeby się do tej zasady akomodować) – że to niby „nie zrobił wszystkiego”. Na czym to „wszystko” miało polegać – nikt nawet nie piśnie, bo przecież nie o to chodzi, tylko o przeforsowanie do zatwierdzenia poglądu, że tak naprawdę, to za holokaust odpowiedzialny jest Kościół katolicki – żeby potem łatwiej można go było doić i w ten sposób zneutralizować. Skoro nawet my, biedni felietoniści, wiemy takie rzeczy, to nie wierzę, żeby nie zdawał sobie z tego sprawy Jego Świątobliwość i watykańscy prałaci. Jeśli zatem mimo to Benedykt XVI pogalopował do synagogi, by wysłuchiwać zelżywości od handełesów, to możliwości są tylko dwie: albo finanse Kościoła katolickiego zależą od dobrego humoru grandziarzy i Benedykt XVI się poświęca – albo do tego reanimowania „tradycji” popychają go jacyś watykańscy agenci diaspory, co to wprawdzie „bez swojej wiedzy i zgody”, niemniej skutecznie wyświadczają różne przysługi. Co więcej – handełesy najwyraźniej musiały dojść do wniosku, że nie ma już co dbać o pozory, co zaskoczyło nawet takich spolegliwców, jak JE bp Tadeusz Pieronek. Mniejsza jednak o obłudne reakcje różnych filutów, bo demonstracja w rzymskiej synagodze pokazuje, że sytuacja jest poważna.

O ile sytuacja Stolicy Apostolskiej, a co za tym idzie – Kościoła katolickiego, może być poważna, to nie można tego powiedzieć o położeniu, w jakim znalazł się pan prezydent Lech Kaczyński z małżonką. Z uwagi na rok wyborczy najwyraźniej też postanowił zaprzyjaźnić się ze wszystkimi i w tym celu przyjął zaproszenie na doroczny bal dziennikarzy, chociaż powszechnie wiadomo, że na tej imprezie uniknięcie nieodpowiedniego towarzystwa jest niepodobieństwem. Mam na myśli nie tylko funkcjonariuszy żandarmerii, którym na przykład rosyjscy wielcy książęta nie podawali ręki, pamiętając o przestrodze króla pruskiego Fryderyka Wielkiego, że można posługiwać się kanaliami, ale nie wolno się z nimi spoufalać, ale przede wszystkim – konfidentów, w postaci rozmaitych „Stokrotek” i tym podobnych. Toteż w końcu doszło do tego, do czego dojść musiało – że pan prezydent Lech Kaczyński stał się obiektem bliskiego spotkania III stopnia z Dodą Elektrodą która w tym towarzystwie była „królową”. Ale w sytuacji, w jaką przy wydatnej pomocy pana prezydenta wpędzana jest Polska, to właściwie już nic nie szkodzi. Jaki pan – taki kram. SM

O korzyściach z rozpusty Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W ubiegłym tygodniu przez prawie cały dzień oddawałem się rozpuście, to znaczy – oglądałem w telewizorze transmisje z przesłuchania pana posła Zbigniewa Chlebowskiego, czyli „Zbycha” przez sejmową komisję śledczą, pod przewodnictwem przejętego poczuciem misji pana posła Mirosława Sekuły. Rozpusta – wiadomo, nic dobrego i w ogóle grzech, ale skoro nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, to i z rozpusty można wydobyć jakieś plusy dodatnie, no nie? Więc kiedy tak oddawałem się rozpuście ze „Zbychem”, przypomniała mi się opinia nieżyjącego już amerykańskiego ekonomisty, nawiasem mówiąc – żydowskiego pochodzenia, czyli Murraya Rothbarda – że państwo jest najgroźniejszą organizacją przestępczą. Wprawdzie Rothbard odnosił swoją opinię do wszystkich państw bez wyjątku, ale wiadomo, że jedne gangi są raczej operatywne, podczas gdy inne – okrutne i bezlitosne, więc i między państwami muszą występować jakieś różnice. Na przykład Niemcy w okresie, gdy były okupowane przez wojowniczy, a dzisiaj już wymarły wskutek globalnego ocieplenia naród Nazistów, były państwem wobec swoich wrogów bardzo surowym, podobnie jak miłujący pokój Związek Radziecki kierowany niechybną ręką Ojca Narodów, co to usta słodsze miał od malin. Ale każde z nich było surowe inaczej, to znaczy – w zasadzie tak samo, tylko wrogowie byli demaskowani według odmiennych kryteriów. W okupowanych przez Nazistów Niemczech była to przynależność do niewłaściwej rasy, podczas gdy w miłującym pokój Związku Radzieckim – przynależność do niewłaściwej klasy. Po latach okazało się, że te kryteria doczekały się zróżnicowanych ocen, również moralnych, wskutek czego demaskowanie wrogów należących do niewłaściwych klas nie tylko nadal jest praktykowane, ale i uznawane za słuszne, podczas gdy kryterium rasowe w zasadzie jest potępiane. Taka różnica może zaskakiwać, ale i Rothbard znany był z zaskakujących opinii, wskutek czego nie był lubiany przez zapełniających wyższe uczelnie stada utytułowanych kujonów, którzy mozolnie zrzynają jeden z drugiego, ciułając sobie w ten sposób kolejne listki bobkowe do swoich akademickich wawrzynów. Na przykład sławną teorię umowy społecznej, jaka niby to stoi u podstaw państwa Rothbard kwitował propozycją zlikwidowania przymusu płacenia podatków. – Natychmiast się wtedy przekonamy – mówił – czy jest jakaś umowa społeczna, czy jej nie ma. Ciekawe, że chociaż żaden z wyznawców tej teorii nie odważył się zaryzykować takiego eksperymentu, to nadal nauczają jej na uniwersytetach, jak gdyby nigdy nic. Ale mniejsza już o napięte stosunki Murraya Rothbarda z kujonami, zwłaszcza, że on był sam jeden, a kujonów – Legion, no a poza tym - już nie żyje. Czy państwo jest rzeczywiście organizacją przestępczą i w dodatku – najgroźniejszą? W jaki sposób można taką opinię zweryfikować? Jak zwykle na ratunek przychodzą nam starożytni Rzymianie, którzy każdą myśl zwyczajowo ubierali w formę pełnej mądrości sentencji. Sentencją, którą możemy, a nawet powinniśmy tu przywołać jest „nullum crimen sine lege”, co się wykłada, że nie ma przestępstwa bez ustawy. Wynika z tego, że opinię Rothbarda, czy państwo jest, czy nie jest organizacją przestępczą, musimy skonfrontować z Kodeksem karnym, w którym, jak wiadomo zawarty jest najbardziej reprezentatywny i zarazem wyczerpujący katalog przestępstw. I co Państwo powiecie? Już na samym wstępie w Części szczegółowej Kodeksu karnego znajdujemy spektakularne potwierdzenie opinii Murraya Rothbarda. Art. 117 powiada, że kto wszczyna lub prowadzi wojnę napastniczą, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy niż lat 12. Mniejsza już o wymiar kary, bo widać jak na dłoni, ze to przestępstwo może popełnić tylko państwo. Nikt inny nie jest w stanie wszczynać wojny napastniczej, a zwłaszcza jej prowadzić, choćby ze względu na wysokie koszty. Na przykład wojna w Iraku i Afganistanie kosztuje Stany Zjednoczone w porywach nawet 300 milionów dolarów dziennie, a przecież to nie żadna „wojna napastnicza” tylko zaledwie „operacja pokojowa”, zwana inaczej „wojną o pokój”. Ale – może ktoś powiedzieć – to są sytuacje szczególne, tymczasem w tak zwanym życiu codziennym państwo żadnych przestępstw się nie dopuszcza. To poważny zarzut, więc wypada go rozebrać z uwagą. Weźmy tedy art. 239 Kodeksu, który mówi, że kto utrudnia lub udaremnia postępowanie karne, pomagając sprawcy przestępstwa uniknąć odpowiedzialności karnej, podlega… - i tak dalej. Takie przestępstwo mogą oczywiście popełnić pojedyncze osoby, ale znacznie częściej dopuszczają się takich czynów organy państwowe, ubierając je tylko w pozory legalności, w postaci tak zwanych „ustaw”, „rozporządzeń”, czy „postanowień o umorzeniu postępowania”. W rezultacie przestępcom, zwłaszcza tym, którzy zarazem są funkcjonariuszami tajnych służb, albo przynajmniej ich konfidentami, nie spada nawet włos z głowy, a swoim ofiarom śmieją się one w nos. Jednak i takie sytuacje, chociaż akurat w naszym państwie nagminne, niekoniecznie muszą stanowić regułę i rodzaj rutynowego działania państwa jako takiego. W ten sposób natrafiamy na art. 282 Kodeksu karnego, który mówi, że kto w celu osiągnięcia korzyści majątkowej przemocą, groźbą zamachu na życie lub zdrowie, albo gwałtownego zamachu na mienie, doprowadza inną osobę do niekorzystnego rozporządzenia mieniem własnym lub cudzym, albo do zaprzestania działalności gospodarczej, podlega… - i tak dalej. Jak wiadomo, mamy u nas przymus tak zwanych ubezpieczeń społecznych. Polegają one, jak wiadomo, na tym, że obywatel, kiedy tylko zaczyna osiągać jakieś dochody, a niekiedy nawet gdy pojawia się tylko taka możliwość – musi odprowadzić do państwowego ZUS prawie połowę uzyskanego, albo tylko spodziewanego dochodu. Co uzyskuje w zamian? Prawdę mówiąc – tylko obietnicę, że kiedyś coś dostanie. „Kiedyś” – bo państwo może wydłużyć wiek emerytalny (nawiasem mówiąc, właśnie to knuje) i „coś” – bo państwo zawsze może zmienić wysokość emerytury. Gdyby zatem była to swobodna umowa, to żaden normalny człowiek by jej nie podpisał. Dlatego ubezpieczenia społeczne są przymusowe. W ten jednak sposób obywatele są przez państwo, któremu przyświeca cel osiągnięcia korzyści majątkowej ich kosztem, przemocą w postaci „gwałtownego zamachu na mienie” przez państwowych funkcjonariuszy zmuszani do oczywiście niekorzystnego rozporządzenia własnym mieniem i mieniem swoich dzieci, a czasami nawet – do zaprzestania działalności gospodarczej. Mamy więc działanie państwa spełniające wszystkie znamiona przestępstwa, podobnego zresztą do opisanego w art. 286, które mówi o doprowadzeniu innej osoby do niekorzystnego rozporządzenia własnym lub cudzym mieniem za pomocą wprowadzenia jej w błąd. Działaniem państwa, spełniającym wszystkie znamiona tego przestępstwa jest na przykład organizacja finansowania tak zwanej służby zdrowia. Jak wiadomo, polega ona na tym, że pieniądze idą „za pacjentem”, ale w takiej odległości, że obywatel traci z nimi wszelki kontakt. Gdyby pieniądze szły wraz z nim, to znaczy – gdyby państwo mu ich przemocą wcześniej nie odebrało, z pewnością rozporządziłby nimi korzystniej, bo nie musiałby opłacać całej armii darmozjadów, którzy nikogo nie leczą, zaś swoje dochody wymuszają z racji uplasowania się we właściwym miejscu tego akurat oddziału państwowej organizacji przestępczej. Jednak państwo, między innymi za pośrednictwem kujonów, którzy w zamian za swoje usługi otrzymują od państwa różne dostojnie brzmiące tytuły i inne błyskotki, wprowadza obywateli w błąd i to w skali masowej, do czego nie byłby zdolny żaden pojedynczo działający oszust, a nawet banda oszustów. Co tu dużo mówić; Murray Rothbard miał rację, a żeby się w tym przekonaniu utwierdzić, warto było przez kilka godzin oddawać się rozpuście, oglądając transmisję przesłuchania „Zbycha”. SM

27 stycznia 2010 "O prawdę trzeba się postarać"... (Erik von Kuehnelt-Leddihn) Przewodniczący Parlamentu Europejskiego, pan profesor Jerzy Buzek, w sprawie Haiti, tego nieszczęsnego kraju doprowadzonego do ruiny i dziadostwa, gdzie 70% ludzi nie ma nic do roboty, powiedział,  że odbudowę Haiti, trzeba zacząć od….. odbudowy parlamentu(???). A może od czterech reform, których prawdziwym celem , była rozbudowa biurokracji? Zamysł jest podobny- i będzie setki tysięcy euro z Unii Europejskiej. Nie wiem tylko czy pieniądze ściśle związane są z  instalowaniem serca demokracji- czyli parlamentu. Z pewnością parlament rozwiąże wszystkie sprawy Haiti.. I żeby nie zapomnieć o utworzeniu Trybunału Konstytucyjnego, który będzie sprawdzał zgodność uchwalanych ustaw z Konstytucją. No i musi być Konstytucja.- jeśli jej nie ma! Bo, żeby sprawdzać zgodność uchwalanych ustaw- musi być możliwość sprawdzania tej zgodności z Konstytucją. Będzie wielki burdel demokratyczny- tak jak u nas. A u nas, według „Gazety Prawnej”, Sejm uchwala coraz więcej przepisów niezgodnych z Konstytucją. W 2009 roku Trybunał Konstytucyjny zakwestionował lub uchylił aż połowę zaskarżonych przepisów, gdyż były sprzeczne z ustawą zasadniczą(???). Bo nie da się uchwalać ustaw zgodnych z Konstytucją. Nawet wiem dlaczego. Czytałem Konstytucję ze trzy razy i mam o niej określone zdanie, które mniej więcej brzmi następująco: poszczególne artykuły są sprzeczne  same ze sobą, sprzeczne z artykułami sąsiednimi, a przy tym sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. To jak uchwalane ustawy mają nie być sprzeczne z Konstytucją? Uchwalanie ustaw jest pewnego rodzaju ruletką demokratyczną Uchwalają i wrzucają na demokratyczny ruszt; co się utrafi- to ich, a co nie- to do Trybunału, który – przegłosowując demokratycznie- określa co jest zgodne, a co nie. Istne jaja! Zgodność przy pomocy większości.. Nie dość, że demokracja na poziomie wyborów do demokratycznego parlamentu, to potem  na tej demokracji jeszcze jedna demokracja w samym sercu demokracji, a na tej demokracji ostateczne orzeczenia demokratycznego Trybunału Konstytucyjnego . I tam przegłosowują demokratycznie zgodność ustaw demokratycznego parlamentu z demokratyczną Konstytucją, uchwaloną demokratycznie głosami tzw. bandy czworga, czyli Unii Wolności, Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Pracy i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Czy tej demokracji nie jest już przypadkiem za wiele? Im jej więcej- tym większy chaos! Jak trąd demokracji obejmie jeszcze: Kościół, policję, wojsko i rodzinę- koniec z nami!  Będziemy się przegłosowywać i paraliżować swoje życie. No cóż… Służący doił krowę nad stawem, a w wodzie wyglądało to odwrotnie. Na przykład demokracja panuje w  Ministerstwie Zdrowia, gdzie pani Ewa Kopacz za 2009 rok przydzieliła urzędnikom nagrody, co w sumie kosztowało nas podatników tylko 2 miliony złotych. Nie jest to suma najważniejsza w budżecie marnotrawnej demokracji biurokratycznej. Są większe straty- na przykład przy budowie państwowych stadionów, orlików- i innych miejscach demokratycznego marnotrawstwa. Igrzyska stadionowe będą nas kosztowały 90 miliardów złotych, nie licząc, marnotrawnych aneksów, dołączonych później. „Nagrody są przyznawane m.in. za: wykonywanie zadań szczególnie ważnych dla urzędu, udział w pracach legislacyjnych, inicjatywę i samodzielność w realizacji zadań , kreatywność, dyspozycyjność”- wylicza pan Piotr Olechno, doradca pani minister zdrowia. Popatrzcie państwo… Urzędnicy dostali po 3700 złotych, za zadania ważne dla urzędu(???). A jakie to zadania są ważne dla urzędu, bo rozumiem urzędników mało obchodzi to co dzieje się na dole piramidy państwowej służby zdrowia, na górze której znajdują się urzędnicy ministerstwa.? Właśnie wczoraj w Warszawie  pacjenci pobili się w upokarzającej kolejce reglamentacyjnej, stojąc w niej od trzeciej nad ranem, tylko po to, żeby zapisać się na operację oczu, bo wcześniej  płacili składki przez lata, których to składek już dawno nie ma i teraz nikt już ich nie potrzebuje. Wszystko dawno zapłacone, a co było, a nie jest- nie pisze się w socjalistyczny rejestr! No, zgódźmy się, że dostali po te 3700 złotych za dyspozycyjność.. To może być prawda!  No i za kreatywność urzędniczą, a ta- jak wiadomo- zwykle wymierzona jest przeciwko nam. Czym więcej złego zrobią przeciwko nam- tym mają większe premie. Bo urzędnik nie stoi  obok na- on stoi naprzeciwko nas! Gość pyta gospodynię: - Babciu, ile kilometrów jest z waszej wioski do najbliższego sklepu? - Pięć. Ale któregoś dnia przyszły takie cwaniaki z urzędu. Pomierzyli, pomierzyli… i siedem im wyszło. I od tej pory codziennie zasuwamy te dwa kilometry więcej do sklepu. No i jeszcze jedna zła wiadomość.. O jedną piątą spadła w ubiegłym roku wartość przelewów płynących do kraju od Polaków mieszkających za granicą. „To największy spadek ze wszystkich krajów świata, którzy wysyłają wielu emigrantów. Gorzej jest tylko w Turcji i Mołdawii”- twierdzi profesor Krystyna Iglicka- Okólska ze Szkoły Głównej Handlowej, W 2008 roku przysłali do kraju 3,9 mld euro, a w trzech kwartałach  2009 roku- 2,7 mld euro. Największy spadek dotyczy Wielkiej Brytanii i Irlandii. Strach pomyśleć co będzie jak zaczną wracać. Dla wszystkich nie starczy zasiłków!. Nie dość,  że rządy socjalistów wygnały z Polski kilka milionów ludzi za chlebem,  to jeszcze rujnują podatkami tych, co w kraju zostali. Marny ich los! I marny los nas wszystkich, którzy uwikłani  w socjalizm, padamy jego ofiarami.. Może coś pomoże były minister zdrowia, pan Marek Balicki, który pilotuje kolejny socjalistyczny pomysł polegający na płaceniu pieniędzy kobietom „pracującym” w domu.  Socjalistom chodzi o szybsze  rozbicie rodziny i uzależnienie żon, nie od wynagrodzenia mężów, tak jak do tej pory, tylko od pieniędzy państwowych, które zostałyby ukradzione  ich mężom i przepuszczone przez lepkie ręce urzędników. Resztę dostałyby  żony, uniezależniając się tym samym od mężów.. Nie kijem go- to pałą. Całość firmuje kolejna , powołana do zadań specjalnych, w tym przypadku do rozbijania rodziny, fundacja  o nazwie” MaMa”. Socjaliści  mają w planach wyciągnięcie 6 milionów  normalnych kobiet z  jeszcze normalnych domów i rzucenie ich na żer biurokracji.. Teraz ona będzie płacić kobietom, a nie mężowie - oddawać swojej wypłaty.. Biurokracja będzie tylko potrzebowała na ten poroniony eksperyment 100 miliardów złotych(???). Oczywiście- w tym szaleństwie jest metoda! Metoda na unicestwienie do końca polskiej rodziny! Ale hasło- jak zwykle – jest chwytliwe. Bo kto nie chciałby dostać dodatkowo, dodatkowych pieniędzy, tym bardziej,  że już coraz  większej ilości rodzin się nie  przelewa.. „Dulska trzymała męża w domu, aby nie stracił moralności”. Socjaliści chcą mężowi dokopać, żeby przestał być- nawet szczątkową- głową rodziny. I to hebanowe oblicze ministra Marka Balickiego,  referującego kolejny poroniony soc-pomysł lewicy - przypominające oblicze Indianina ze sklepu z cygarami.. A szczepionki na świńską grypę nie wziął  sam do tej pory.. Chociaż innych tak bardzo namawiał! A świadomość kształtuje propaganda.. A ONI ją mają w rękach! WJR

Logofagi w natarciu Jednym z istotnych składników życia pod komunistami była cenzura. Jej zadaniem z jednej strony było blokowanie informacji niewygodnych dla reżymu, a z drugiej – stymulowanie informacji i opinii apologetycznych. Apologia komuny miała stanowić parawan, za osłoną którego można by ukrywać blokadę, służącą z kolei najważniejszej tajemnicy, że komuna to po prostu mafia gangsterów i gołębiarzy, wynajęta przez ruskich szachistów do administrowania tubylczymi Polakami. Ponieważ największą tajemnicą III Rzeczypospolitej, której aktem założycielskim była magdalenkowa siuchta generała Kiszczaka ze swoimi konfidentami przy asyście pożytecznych idiotów, jest okoliczność, iż punkt ciężkości władzy znajduje się poza konstytucyjnymi organami państwa, w środowisku tajnych służb z komunistycznym rodowodem, to środowiska zainteresowane w jak najdłuższym ukrywaniu tego faktu przed opinia publiczną próbują blokować wszelkie próby jej ujawnienia. Jedną z takich metod jest wytaczanie procesów przed niezawisłymi sądami z żądaniem wycofania niedyskretnej publikacji i zakazania podobnych niedyskrecji w przyszłości. Właśnie przed krakowskim sądem toczy się taki proces przeciwko panu Pawłowi Zyzakowi z powództwa pani Anny Domińskiej (nee Wałęsówny), która poczuła się dotknięta zawartymi w książce pana Zyzaka rewelacjami o ojcu. Okazuje się, że komuna, wszystko jedno – ruska, czy „europejska” - bez cenzury wytrzymać nie może i wykorzysta każdy pretekst do walki ze znienawidzoną z wolnością słowa. SM

Miro osiągnął swój cel? 17 maja 2009 r. - Jan Kosek rozmawia z Ryszardem Sobiesiakiem:

J. K.: Oni (chodzi m.in. o Zbigniewa Chlebowskiego – red.) to zblokują?

R. S.: On (Chlebowski – red.) mówi tak. Opierd... em go za to, że mówił co innego, że przynajmniej pół roku spokoju.

17 maja 2009 r. - Ryszard Sobiesiak rozmawia z Janem Koskiem:

R. S.: Trzeba przygotować plan i przekazać go człowiekowi Mirka, który to poprowadzi.

22 maja 2009 r. - Ryszard Sobiesiak rozmawia z Janem Koskiem.

J. K.: Kapica się w Internecie wypisał, bo wycofał projekt 11 maja.

R. S.: Wycofanie dopłat może nastąpić po jego (Kapicy – red.) rozmowie z Drzewieckim. (...) To był pomysł Drzewieckiego. To już nie ma o czym rozmawiać... panie prezesie – załatwione!
 
Mirosław Drzewiecki wysłał pismo do Ministerstwa Finansów 30 czerwca 2009r., w którym zrezygnował z dopłat. Opinia publiczna była przekonywana, że lobbing ówczesnego ministra sportu nie doszedł do skutku i z dopłat resort nie zrezygnował. Drzewiecki tłumaczył się dokładnie tak, jak zapewne Sobiesiakowi, gdy w 2008 r. na zmianę widział zasadność ich wprowadzenia, by potem zmieniać zdanie: sam nie wiem, co podpisywałem. Ostatecznie Miro pozostał przy dopłatach, ale 2 września - czyli już po przecieku.

Jak się okazuje, zabiegi b. ministra sportu były skuteczne:

TVP: Okazuje się, że w międzyczasie jego rezygnacja z dopłat została zaakceptowana przez prowadzące ustawę Ministerstwo Finansów. A więc jego lobbing był skuteczny. „Wiadomości” dotarły do kluczowego dokumentu z 7 lipca, czyli tydzień po pierwszym piśmie Drzewieckiego. Stało się to przed tym, jak Mariusz Kamiński poinformował o aferze premiera.

Pismo Anny Cendrowskiej do zastępcy dyrektora departamentu kontroli gier: W związku z wycofaniem się przez Ministra Sportu i Turystyki z propozycji wprowadzenia rozwiązań ustawowych dotyczących poszerzenia katalogu gier objętych opłatami (...), z projektu ustawy (...) zostaną usunięte dotychczasowe propozycje zmian w tym zakresie. 

Czy o piśmie Cendrowskiej wiedział wiceminister finansów, Jacek Kapica? A jeśli tak, dlaczego nie poinformował o tym komisji śledczej? Dlaczego Kapica utwierdzał wszystkich, że dopłaty zostały jednak utrzymane?PS. Odnośnie wiceministra finansów - przed komisją śledczą 12 stycznia zeznał, iż o spotkaniu z Tuskiem i Rostowskim 26 sierpnia 2009r. nie mówił nikomu, "nawet żonie". Boni dzisiaj opowiedział śledczym, że o tym fakcie dowiedział się...od Jacka Kapicy. Kłamstwo któregoś z nich pod przysięgą? gw1990

Lepiej nic nie pamiętać. Minister Michał Boni, owszem, starał się szeroko odpowiadać na pytania śledczych. Czasami nawet zbyt szeroko, odchodząc tym samym od precyzyjnej odpowiedzi na zadane pytanie. "Nie mam na ten temat wiedzy", "nie pamiętam" - po raz kolejny usłyszeliśmy takie słowa od świadków przesłuchiwanych przez hazardową komisję śledczą. Tym razem przed komisją niepamięcią często musieli się zasłaniać minister w kancelarii premiera Michał Boni, a także jego poprzednik na tym stanowisku Zbigniew Derdziuk. Mimo to Boni i tak nie ustrzegł się złożenia zeznań sprzecznych nawet z tym, co sam poprzednio twierdził. To, że świadkowie s kładający zeznania przed hazardową komisją śledczą zasłaniają się niepamięcią, nie jest niczym nowym. Od czasu wydarzeń, o które pytają śledczy, minęło już kilka miesięcy, a czasami nawet i parę lat, a więc świadkowie wszystkiego pamiętać nie są w stanie. Mieliśmy też jednak do czynienia ze skrajnym przypadkiem bardzo wybiórczej niepamięci zaprezentowanym przez Zbigniewa Chlebowskiego. Były szef klubu Platformy Obywatelskiej niektóre wydarzenia pamiętał i dlatego mógł zarzucać byłemu szefowi Centralnego Biura Antykorupcyjnego Mariuszowi Kamińskiemu mówienie nieprawdy. Nie pamiętał już natomiast, o czym rozmawiał na cmentarzu z biznesmenem branży hazardowej Ryszardem Sobiesiakiem albo też "nie przypominał sobie kontekstu" podsłuchanej przez CBA rozmowy telefonicznej i nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie, co miał na myśli, gdy zapewniał swojego znajomego, że "blokuje dopłaty od roku". Ostrożność wypowiedzi jest wysoce wskazana, zwłaszcza jeżeli "niepoprawna" odpowiedź mogłaby pomóc prokuraturze czy komisji śledczej w dojściu do prawdy. Równie ostrożnym w wypowiedziach trzeba też być wtedy, jeśli mogą one zaszkodzić premierowi. Tak też wczoraj postępowali kolejni świadkowie komisji - minister w kancelarii premiera Michał Boni oraz Zbigniew Derdziuk, były przewodniczący Komitetu Stałego Rady Ministrów. Michał Boni starał się szeroko odpowiadać na pytania śledczych. Czasami nawet zbyt szeroko, odchodząc tym samym od precyzyjnej odpowiedzi na zadane pytanie. Chociaż często zasłaniał się "brakiem wiedzy" bądź niepamięcią, powiedział śledczym, że o spotkaniu premiera Donalda Tuska z ministrem finansów Jackiem Rostowskim i wiceministrem finansów Jackiem Kapicą w połowie sierpnia ubiegłego roku, w czasie którego Kapica referował premierowi przebieg prac nad ustawą hazardową, dowiedział się właśnie od Kapicy. Kiedy jednak przed komisją śledczą zeznawał Jacek Kapica, to twierdził, że o spotkaniu nikomu nie mówił - "nawet żonie", gdyż szef rządu zobowiązał i jego, i ministra Rostowskiego do zachowania w tej sprawie tajemnicy. Chwilę po tym oświadczeniu Boni stwierdził, że Kapica jedynie mu napomknął, iż takie spotkanie z premierem się odbyło, bez podawania szczegółów. Minister Boni utrzymywał też, że spotkanie w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów z 30 lipca z udziałem Donalda Tuska, jego samego oraz wiceminister finansów Elżbiety Suchockiej-Roguskiej wcale nie dotyczyło prac nad ustawą hazardową, lecz budżetu państwa. Według Boniego, co najwyżej "jedna pięćdziesiąta albo jedna osiemdziesiąta" poruszanych podczas spotkania tematów dotyczyła ustawy hazardowej. Inaczej Michał Boni mówił w październiku, gdy przedstawiał przed Sejmem rządowe prace nad ustawą hazardową. Twierdził wówczas, że podczas tego spotkania zapadła decyzja, iż będzie pisana całkiem nowa ustawa hazardowa. W tej sytuacji pojawiły się podejrzenia, że Donald Tusk już wtedy był zorientowany, iż "stara" ustawa, nad którą rząd kontynuował prace, mogła powstawać pod dyktando lobbystów. Przypuszczenia w tej sprawie są o tyle uzasadnione, że nazajutrz po spotkaniu Boni rozmawiał z Kapicą o możliwości zwiększenia opodatkowania hazardu, a 3 sierpnia polecił Jackowi Kapicy sporządzenie analizy dotyczącej ustawy, mimo że wiceminister finansów był już wtedy na urlopie. Teraz Boni tłumaczy, że do terminów urlopów współpracowników "nie ma głowy", a słowa o tym, że wtedy zapadła decyzja o pisaniu nowej ustawy, były tylko "jego własną interpretacją". Michał Boni w ogóle łagodził wypowiedzi dotyczące decyzji premiera o pisaniu nowej ustawy, stwierdzając, że było to raczej "nowe podejście" do hazardu i ustawy hazardowej. Mimo że brał udział w pracach nad ustawą hazardową, dystansował się od prac legislacyjnych, zeznając, iż "na hazardzie to on się nie zna". Boni zeznał również m.in., że podczas prac nad ustawą nie zetknął się z próbami nielegalnego lobbingu. Zastrzeżenia powinny trafić do Ministerstwa Finansów Były przewodniczący Komitetu Stałego Rady Ministrów Zbigniew Derdziuk zeznawał m.in. w sprawie uwag, które złożył do projektu ustawy hazardowej. Powiedział np., że uwagi do ustawy skierowały: Związek Pracodawców Prowadzących Gry Losowe i Zakłady Wzajemne, a także Izba Gospodarcza Producentów i Operatorów Urządzeń Rozrywkowych. Przyznał, że te instytucje powinny zgłosić zastrzeżenia nie do niego, lecz do resortu finansów. Uwagi te przekazał wiceministrowi finansów Jackowi Kapicy. Sam natomiast zgłosił do projektu ustawy takie uwagi, że koncesja na prowadzenie kasyn i salonów gier mogła być przedłużana tylko raz, a firma starająca się o drugie przedłużenie koncesji musiałaby już stawać do przetargu. Taki zapis mógł stawiać w korzystniejszej sytuacji niż kasyna mniejsze firmy hazardowe - właścicieli automatów do gry. Ich bowiem te obostrzenia by nie dotyczyły. Derdziuk tłumaczył, iż jego postulaty wcale nie wynikały z chęci sprzyjania właścicielom "jednorękich bandytów", lecz z przekonania, że rynek hazardowy powinien być regulowany na czas określony, a później wszystkie podmioty miałyby do niego równy dostęp. Ministerstwo Finansów jednak tych postulatów nie uwzględniło, gdyż, jak informowało, były one sprzeczne z zasadami prowadzenia koncesjonowanej działalności gospodarczej. Nowi świadkowie Komisja zdecydowała wczoraj o wezwaniu, na wniosek posłów PiS, kolejnych świadków: prezesa Rządowego Centrum Legislacji Macieja Berka, prezesa Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych Zbigniewa Benbenka oraz szefa CBA Pawła Wojtunika. Śledczy zdecydowali jednocześnie o wykreśleniu z listy świadków byłej minister sportu w rządzie PiS Elżbiety Jakubiak. Postanowiono natomiast, że komisja wystąpi o zabezpieczenie billingu rozmów telefonicznych byłego szefa gabinetu politycznego premiera Sławomira Nowaka, byłego wiceministra gospodarki Adama Szejnfelda oraz wiceministra finansów Jacka Kapicy. Platforma Obywatelska nie zdecydowała się wczoraj poprzeć wniosku posłów PiS o wystąpienie do prokuratury, aby przedstawiła listę osób, które uczestniczyły w spotkaniu w Prokuraturze Krajowej 25 sierpnia 2009 r., przed postawieniem zarzutów byłemu szefowi CBA Mariuszowi Kamińskiemu. Przy tej okazji śledczy z opozycji złożyli również wniosek, aby komisja przesłuchała prokuratora krajowego Edwarda Zalewskiego i Bogusława Olewińskiego - prokuratora z rzeszowskiej prokuratury, która postawiła Kamińskiemu zarzuty w związku z aferą gruntową. Śledczy z PO przekonywali, że sprawa postawienia Kamińskiemu zarzutów nie ma nic wspólnego z pracami komisji hazardowej. Wassermann obstawał, iż ma ścisły związek. To bowiem po tym, jak CBA pod rządami Kamińskiego wykryło aferę hazardową w rządzie Donalda Tuska, szef CBA został usunięty ze stanowiska. I jak sam twierdzi, stało się to w odwecie za ujawnienie afery. Komisja wystąpi do Biura Analiz Sejmowych, aby wydało opinię, czy taki związek istnieje. Artur Kowalski

Stan bezpieczeństwa państwa. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, gdy jednak oko co nieco widzi, to dopiero żale się zaczynają. W ostatnich tygodniach odsłania się zaś obraz dość makabryczny, potwierdzający najczarniejsze wizje antykomunistycznych oszołomów, takich jak A. Macierewicz, że Polską rządzą po prostu środowiska mafijno-przestępcze. Pozostaje tylko odpowiedź na pytanie, w jakich relacjach do tychże środowisk pozostają poszczególni politycy. Mamy cały splot zdarzeń, które pokazują, w jakiej kondycji jest nasze państwo. Zdarzenia te dotyczą instytucji, które z definicji i pełnionych funkcji w całym systemie bezpieczeństwa naszego kraju, powinny być szczególnie pilnowane i z niezwykłą wprost dbałością ochraniane przed wpływami świata przestępczego. Słyszymy o tym, co się działo z tajną dokumentacją przechowywaną związaną z czołowymi śledztwami w Polsce (zabójstwo Papały, Rywin-Michnik-gate itd.), słyszymy o tym, jakie katastrofalne zaniedbania poczyniono w śledztwie ws. zabójstwa Olewnika (kiedyś głośno było o zalaniu dowodów zawartością rur kanalizacyjnych), słyszymy o tym, jak traktowani są „ludzie Kamińskiego” w „odzyskanym” przez PO Centralnym Biurze Antykorupcyjnym, możemy też w tym kontekście przypomnieć sobie, co wyrabiano w służbach, gdy ciemniacy przejęli władzę i zajęli się „ludźmi Macierewicza”. To wszystko stanowi więcej mówi niż jakiekolwiek wystąpienia przed komisją śledczą, choć i te nie są bez znaczenia. Oczywiście bulwersujące jest to, że zarówno Ćwiąkalski, jak i Staszak, gdy kontrolerzy wykazali nieprawidłowości w podległych ministrowi sprawiedliwości i prokuratorowi generalnemu instytucjach, udawali, że nic się nie dzieje, a nawet dochodziło do wywalania z pracy kontrolerów. Bulwersujące także z tego powodu, że świadczy jak dalece sięgają wpływy środowisk przestępczych w Polsce. Warto jednak podkreślić fakt, iż pojawili się ludzie, którzy te nieprawidłowości wykryli i zgłosili. Znaczy to bowiem, że są w wymiarze sprawiedliwości jeszcze tacy pracownicy, którzy są uczciwi, a więc tacy, których będzie można, gdy dojdzie do przełomu w Polsce, postawić na czele wymiaru sprawiedliwości, gdy zacznie się generalne wietrzenie tychże instytucji i posyłanie do więzień tych wszystkich, co niszczyli polskie państwo u samego jego rdzenia, jakim są kwestie bezpieczeństwa i walki z przestępczością. Neopeerel od peerelu różni się skalą przestępczości. O ile w peerelu przestępcy zasiadali na szczytach władzy, w ministerstwach, w służbach itd., mając pod sobą setki tysięcy ludzi gotowych stosować przemoc wobec cywilów, o tyle w neopeerelu przestępcy kryją się zwykle w drugim szeregu, wystawiwszy na czoło, polityków z gumy, którym wystarczy to, że mogą się nachapać i powystępować przed kamerami, oklaskiwani przez cepów z reżimowych mediów. W związku z tym neopeerel zachowuje pozory państwa praworządnego, a na zapleczu majstrują rozmaici przestępcy, których wpływy sięgają ministerstw, tajnych kancelarii, procesów legislacyjnych, a nawet monitorowanych przez 24 godziny, cel więziennych. Jest to oddziaływanie silne, ale nie takie, jak za peerelu, w którym przestępcy kontrolowali wszystkie państwowe instytucje, obsadzając je albo zbrodniarzami, albo pożytecznymi idiotami i kiedy można było w dowolnej chwili sprawić, by kogoś uciążliwego albo nazbyt dociekliwego spotkał po prostu nieszczęśliwy wypadek. W neopeerelu, co już wiele razy sygnalizowałem, przestępcy nie mogą po prostu wyprowadzić wojska na ulice, by strzelało do przechodniów, tak jak to robili w chwilach kryzysowych czerwoni. Jest zatem nadzieja, że uda się znaleźć ludzi, których będzie można zatrudnić do procesów oczyszczania zgniłych instytucji polskiego państwa. Potrzebne będzie tylko rozbudowanie systemu penitencjarnego, bo szybko się zapełnią więzienia. FYM

"To była moja interpretacja" Tak minister Boni odpowiadał na pytania o spotkanie 30 lipca 2009 roku i o to, jak relacjonował jego przebieg na początku października w Sejmie.

30 LIPCA 2009 W PAŹDZIERNIKU Data budziła emocje, bo minister Boni powiedział wtedy, że na tym spotkaniu padł wniosek Premiera, by w trybie pilnym podjąć działania, by przygotować nową ustawę. I to szybko. Wielu pytało, dlaczego? Czy Premier już wiedział, że coś złego dzieje się wokół ustawy? Przecież ówczesny szef CBA przyszedł do niego w tej sprawie dopiero 12 sierpnia…
Michał Boni w Sejmie 8 października 2009: Dyskusja dotyczyła konkretnych prac nad budżetem, ale również wniosku, jaki zgłosił pan premier Donald Tusk, aby w trybie pilnym wobec przedłużającej się pracy nad ustawą o grach i zakładach wzajemnych podjąć działania, by przygotować szybko nową ustawę (…) Zaskoczenie było wtedy tym większe, że w kalendarium Jacka Cichockiego mogliśmy przeczytać o poleceniu przygotowania projektu nowych założeń zmian do ustawy wydanym przez Premiera ministrowi Kapicy… 26 sierpnia 2009:
26 sierpnia 2009 Po spotkaniu poleca JK przygotowanie projektu nowych założeń zmian do ustawy, które będą obejmowały pełną fiskalizację wszystkich rodzajów gier hazardowych oraz zwiększą obciążenia podatkowe, tak aby państwo uzyskało znaczące dochody z tej branży, większe niż przewidywane wcześniej dopłaty. Prosi również, by JK wykonał swoją pracę maksymalnie szybko. Już wtedy w Sejmie, marszałek Dorn dopytywał o szczegóły spotkania 30 lipca i minister Boni tłumaczył: (…) ja, być może – prezentując, nie zaglądając do tekstu, ale prezentując ten wątek – użyłem niezbyt fortunnego określenia, jeśli chodzi o pojęcie: założenia. Są dwa pojęcia założenia – w sensie przygotowania nowego sposobu myślenia – taka inspiracja była przedstawiona 30 lipca i takie prace podjęliśmy, analizując, co stało się na Łotwie, analizując mechanizmy i możliwości fiskalizacji maszyn do gry. Czym innym są założenia projektu w sensie legislacyjnym, jak to jest definiowane obecnie. Efektem tych prac było to, że we wrześniu mogliśmy bardzo pilnie pracować nad założeniami w sposób bardziej sformalizowany. Minister Boni apelował dziś do posłów z komisji, by jego wypowiedź sejmową traktować i cytować razem z odpowiedzią na pytanie Ludwika Dorna. Ale ta odpowiedź, choć niezbyt fortunnym określeniem może tłumaczyć stwierdzenie nowe założenia (w sensie: nowa ustawa), nie tłumaczy w żaden sposób stwierdzenia o przedłużających się pracach nad ustawą ani tego o pilnym trybie, którego oczekiwał Premier.
30 LIPCA 2009 DZIŚ To tytułem wstępu. Dziś przed komisją minister Boni tłumaczył, że to była jego interpretacja tego, co działo się na spotkaniu 30 lipca 2009. Spotkanie zwołał Premier. W sprawie budżetu. W godzinach porannych, w Kancelarii Premiera. W spotkaniu uczestniczyły trzy osoby: Premier, minister Suchocka – Roguska i minister Boni. Planowano budżet 2010. Przed spotkaniami w resortach. Spotkanie operacyjne – mówił minister Boni i dodawał: to był przegląd różnych obszarów, rozmawialiśmy o OFE, wynagrodzeniach dla nauczycieli, obronie narodowej, o pieniądzach dla szkolnictwa wyższego, o kwestii finansowania NFZ. To nie było spotkanie w sprawie ustawy hazardowej – przekonywał. Była mowa o pieniądzach, o spinaniu budżetu i stąd – jak mówił minister Boni - pojawiła się kwestia dotycząca możliwego wzrostu opodatkowania sektora hazardowego. Szacunki, o których mówiliśmy, dotyczyły kwoty pomiędzy pół a półtora miliarda złotych. Boni przekonywał, że chodziło o dodatkowe wpływy, czyli – rozumiem – jeszcze więcej niż miała przynieść budżetowi gotowa już „stara” ustawa. Premier miał przywołać w tym kontekście przykład Łotwy, która – żeby w kryzysie zwiększyć wpływy do budżetu, znacjonalizowała sektor hazardowy. Po krótkiej wymianie zdań Premier poprosił o analizę dotyczącą opodatkowania hazardu i modeli funkcjonowania tego sektora w różnych krajach.
DOBRZE MIEĆ TABELKĘ I tu pojawia się pytanie, czy resort wcześniej  takich szacunków nie robił? Przecież pracował nad ustawą o grach od kwietnia 2008 roku. Minister Boni odpowiada, że resort finansów w fazie początkowej na pewno miał takie porównania, ale że nie zawsze takie porównania resort prezentuje, stąd poprosił o odpowiednie ich przygotowanie argumentując: dobrze mieć tabelkę, czyli kraj plus rozwiązanie problemu. Ja ciągle nie rozumiem, co ze „starą” ustawą było nie w porządku? Oprócz tego, że prace się przedłużały… Przecież na samych dopłatach skarb państwa miał zarobić prawie pół miliarda złotych. O jakie jeszcze wpływy więc chodziło?Czy Premier zadał pytanie, dlaczego prace nad ustawą się przedłużają? – pytał poseł Arłukowicz. Nie mogę potwierdzić, że takie pytanie padło – odpowiadał minister Boni. Dopytywany tłumaczy, że mogło być tak, że sam zadeklarował, że sprawdzi, czy nie ma opóźnienia i że jeśli jest, to prace przyspieszą. Ale zaznaczał, że to też jego interpretacja. Spowodowana także wiedzą, którą posiada dzisiaj.
NOWE PODEJŚCIE Jednego był pewien. Podczas spotkania 30 lipca 2009 roku nie zapadła decyzja o tym, żeby zakończyć prace nad „starą” i zacząć nad nową ustawą. Tłumaczył, że „stara” miała być procedowana we wrześniu. I miał nadzieję, że prace się zakończą, z uwzględnieniem wyższego opodatkowania. Zrozumiałem, że chodzi o nowe podejście do sektora hazardowego, ale żeby to nowe podejście można było wypracować, niezbędna była wiedza i pakiet przemyśleń na ten temat – mówił Boni. Według niego, to nowe podejście miało się wiązać nie tylko ze zwiększeniem wpływów, ale także z ograniczeniem dostępności różnego rodzaju gier, w tym na automatach o niskich wygranych. To zdziwiło posła Arłukowicza, który pytał, jak zwiększać wpływy z hazardu, ograniczając do niego dostęp. Usłyszał – parafrazuje – że to było do pogodzenia. Reasumując, w spotkaniu 30 lipca miało chodzić – jak mówi minister Boni - o impuls do nowego podejścia do zmian w ustawie, ale żadne decyzje na tym spotkaniu nie zapadły.
31 LIPCA 2009 Minister Boni zeznał, że tego dnia spotkał się z ministrem Kapicą. Byli umówieni wcześniej na spotkanie w związku z pracami nad nowelizacją ustawy o Służbie Celnej. Jak mówił, to była krótka wymiana zdań, która dotyczyła m.in. zwiększenia możliwości opodatkowania sektora hazardowego oraz przemyślenia skali jego rozrostu w Polsce. Poseł Neumann pytał, czy Kapica nie był zdziwiony tym nowym podejściem? Minister Boni odpowiedział, że nie widział na twarzy ministra Kapicy zdziwienia. Bo Kapica jako wiceminister finansów wie, że skoro są potrzeby, to trzeba szukać rozwiązań. Ma otwartą głowę. I wie, że w różnych sytuacjach trzeba szukać różnych rozwiązań. O tym spotkaniu minister Kapica przed komisją nie wspominał.
3 SIERPNIA 2009 Minister Kapica jest już na urlopie. Dzwoni minister Boni. Przed komisją zeznał, że to była kontynuacja rozmowy z 31 lipca. Po co dzwonił? Bo sam wybierał się na urlop i chciał przed tym urlopem pozamykać pewne rzeczy. Polecenia – jak mówi – Kapicy nie wydał. Poprosił jedynie o analizy. Bo intencja Pana Premiera była taka: potrzebujemy nowego podejścia. W rozmowie z Kapicą – jak mówi – nie padło hasło, że sprawa jest pilna. Mimo to, minister Kapica ściąga z resortu materiały. Odbiera w Izbie Celnej w Szczecinie. I zaczyna prace nad analizą. Z taką refleksją (jak zeznał przed komisją): Taką dokumentację odebrałem, w trakcie urlopu, powiedziałbym, analizowałem, zastanawiałem się nad tym, jak to, jak należy to uregulować. Jak pan minister Boni wtedy wyjaśnił, mając na uwadze nieprawidłowości i patologie na tym rynku i biorąc pod uwagę pewne rozwiązania czy modele z innych krajów europejskich. Dopytywany przez posłankę Kempę, czy uznał to za wytyczne do ustawy, odpowiadał: No, pewne kierunkowe wskazania co do tego, jak ta całościowa zmiana ustawy o grach hazardowych miałaby wyglądać. Rozumiem, że to było wskazanie nie do fragmentarycznego, fragmentarycznej nowelizacji, tylko całościowego uregulowania rynku gier hazardowych. To ciekawe o tyle, że minister Boni podkreślał, że chodziło nowe podejście, ale być może w ramach „starej” ustawy, która miała być procedowana we wrześniu. O wspomnianych przez Kapicę nieprawidłowościach i patologiach na rynku nie wspominał. Wspominał jedynie o konieczności ograniczenia dostępu do różnych gier, w tym automatów o niskich wygranych. Ze względów społecznych. I jeszcze pytanie, co takiego minister Kapica usłyszał 3 sierpnia, czego nie usłyszał 31 lipca. Gdyby 31 lipca wiedział, że ma przygotować analizy, pewnie zabrałby na urlop dokumentację ze sobą i nie musiał jej ściągać z resortu przez Izbę Celną w Szczecinie...
O NIEPRAWIDŁOWOŚCIACH I SPOTKANIU PREMIERA Z KAPICĄ O nieprawidłowościach – już tych dotyczących ustawy, jak mówi – dowiedział się w połowie września. Od kogo? Tego minister Boni nie pamięta. Pamięta za to atmosferę napięć i poczucie pilności spraw, która kazała – jak rozumiem – pracować nad ustawą szybciej niż pracuje się zwykle. Minister Boni przypomniał sobie, że  w pewnym momencie minister Kapica powiedział mu, że był w tej sprawie u Premiera. Minister Kapica przekazał mi ustalenia ze spotkania 26 sierpnia – mówił Boni, zapewniając przy tym, że żadnej tajemnicy Kapica nie ujawnił, bo trwały prace nad ustawą, a z tego, co powiedział wynikało po prostu, że trzeba nad tą ustawą nadal pracować. I tutaj słowo wytłumaczenia, bo Jacka Cichockiego komisja o to nie zapytała. Cichocki o spotkaniu u Premiera 26 sierpnia 2009 (kalendarium): Po spotkaniu poleca JK przygotowanie projektu nowych założeń zmian do ustawy.
Kapica (przed komisją): 26 sierpnia po spotkaniu, kiedy poinformowałem premiera o tym, że minister Boni zlecił mi takie, prowadzenie takich analiz, pan premier stwierdził, że, żebym dalej prowadził te prace, a informacja o tym, kiedy podejmiemy proces legislacyjny, zostanie mi przedstawiona w terminie późniejszym.
Boni (przed komisją): Pan minister Kapica 26 sierpnia został poinformowany, że należy nad tym projektem pracować. Usłyszał to nie tylko jako moją prośbę o analizy, ale także jako zadanie zlecone przez pana premiera Boni potwierdził więc wersję Kapicy. O poleceniu przygotowania nowych założeń do ustawy nie ma już mowy. Być może jest to tylko niefrasobliwość słowna, ale nie zmienia to faktu, że ciągle nie wiemy, kiedy i dlaczego Premier zlecił pisanie nowej ustawy od początku? W połowie września są już tabelki resortu finansów. I - jak zeznał minister Boni - już wiadomo, że w innych europejskich krajach opodatkowanie automatów o niskich wygranych jest dwa razy wyższe niż w Polsce. Około. W Polsce 180 euro, w innych krajach średnio 300-400 euro. Kierunek: podatki w górę. Jak zeznał Boni, 21 września Kapica miał gotowe, spisane nowe założenia ustawy. To był roboczy materiał, ale zdaniem Boniego, od tego momentu można liczyć prace nad nową ustawą. Kto i kiedy więc polecił przygotować nową ustawę? A „starą” wyrzucić do kosza?W sensie przygotowania założeń procedura ta intencjonalnie już trwała, ale przesądzające było spotkanie z udziałem premiera 29 września – mówił Boni. Na spotkaniu 29 września kierunek prac został przesądzony, a Premier polecił skupić się na tym projekcie. O tym spotkaniu minister Kapica przed komisją nie wspominał. Mówił o następnym – 8 października, na którym omówiono założenia oraz powołano zespół: Boni, Kapica, Berek. Bardzo chciałabym zobaczyć ten nowy projekt i przekonać się, czym się różnił (szacunkowo dla budżetu) od tego pierwotnego. Bo rozumiem, że państwo miało na nim zarobić więcej. W uzasadnieniu do projektu z 5 listopada 2009 czytamy: W pierwszym roku obowiązywania ustawy spodziewany jest wzrost wpływów z tytułu podatku od gier w wysokości ok. 600 mln zł (tj. ok. 40% w stosunku do prognoz na koniec roku 2009), w kolejnych latach spodziewane jest systematyczne obniżanie się wpływów z podatku od gier średnio o ok. 200 mln zł rocznie. W roku 2015 - ostatnim roku adaptacji rynku do nowych uwarunkowań prawnych wprowadzanych niniejszą ustawą, poziom wpływów podatkowych powinien ustabilizować się na poziomie niższym do obecnego o ok. 420 mln zł, co stanowi ponad 25% aktualnych wpływów Budżetu Państwa z tytułu podatku od gier. Plan powiększenia wpływów z hazardu – rozumiem – umarł, a górę wzięła idea rozprawienia się z rynkiem. Sądząc po finale prac nad nową ustawą hazardową. Może błądzę, ale tym bardziej nie rozumiem idei prac nad zupełnie nową ustawą podszytej hasłem: szukamy dodatkowych pieniędzy dla budżetu. 600 milionów złotych, a potem już tylko coraz mniej... Impulsem musiało być więc coś innego. Pytanie, co. I czy nie informacje o nieprawidłowościach np. od ABW? Jakieś z rynku hazardowego były, co zeznał Jacek Cochocki. Jakie? Tego nie wiemy.
SPOTKANIE 4 SIERPNIA 2008 I jeszcze dla porządku, o spotkaniu 4 sierpnia 2008, po notatce Kapicy z 28 lipca. Minister Boni mówił dziś tak: Jedynym tematem tego spotkania była notatka i wątpliwości, jakie przedstawiał pan minister Kapica, związane z tempem prac nad tą ustawą. W efekcie krótkiej rozmowy uznaliśmy, że należy pilnie nad nią pracować i pan minister Derdziuk, jak rozumiem, do tego się zobowiązał.  Według Boniego uczestnicy spotkania uznali, że priorytetem jest to, by pilnie pracować nad projektem, rozstrzygnąć kwestię dopłat na korzyść ich wprowadzenia i przekazywać określoną pulę pieniędzy na działania związane ze sportem.
Kapica o tym samym spotkaniu mówił przed komisją tak: Nie było to spotkanie dotyczące analizy wniosków. Była to krótka odprawa przed posiedzeniem komitetu Rady Ministrów, gdzie minister Derdziuk jako przewodniczący komitetu oznajmił mi, że skieruje projekt ustawy o Służbie Celnej do zaopiniowania do Kolegium ds. Służb Specjalnych, a pan minister Boni, odnosząc się czy mając na uwadze notatkę, stwierdził, że projekt ustawy o grach i zakładach wzajemnych powinien być prowadzony bez... niezwłocznie czy bez opóźnień.
Nie mam pomysłu, skąd te rozbieżności. Jakby minister Boni chciał podkreślić wagę notatki Kapicy i to, że reszta grona się nią bardzo przejęła. Zbigniew Derdziuk (szef Komitetu Stałego w tamtym czasie) potwierdził wersję Kapicy. O jego zeznaniach napiszę wkrótce. Minister Boni zeznał także, że nie wiedział o akcji CBA. Że nie rozmawiał nigdy na temat ustawy hazardowej ani ze Zbigniewem Chlebowskim ani z Mirosławem Drzewieckim. Że ani wtedy ani wcześniej nie docierały do niego żadne informacje na temat nielegalnego lobbingu w sprawie nowelizacji. Nie chciał oceniać powtarzających się uwag do projektu ministerstwa gospodarki, ale przypomniał, że regulamin Rady Ministrów jest już w tym względzie zmieniany – tak, by resort nie mógł zasypywać Komitetu tymi samymi (już omawianymi i odrzuconymi) uwagami. Konieczne będą nowe okoliczności. I zgoda szefa Komitetu. Micha Boni zeznawał prawie sześć godzin. Na koniec powtórzył raz jeszcze, że 30 lipca 2009 roku nie było polecenia pisania nowej ustawy, był jedynie impuls. Nawet jeśli… Pytanie brzmi, czym ten impuls był powodowany. Bo sądząc po efektach końcowych prac nad tą ustawą, raczej nie była to jednak troska o budżet… Dopłaty zniknęły, znikną jednoręcy, wzrosną podatki dla tych, którzy zostaną, ale prognozy i tak nie pozostawiają wątpliwości... Wpływy z podatków od hazardu z każdym rokiem będą topnieć. Pytanie więc, czym ten impuls był powodowany?

Brygida Grysiak

Taniec PiSu na Rurze Zbliżają się wybory - i rośnie poziom demagogii. (PiS alarmuje: Gazociąg Północny sparaliżuje Szczecin

oachim Brudziński z PiS zapowiedział zorganizowanie przez jego klub merytorycznej konferencji w Sejmie na temat wpływu rurociągu budowanego przez Nord Stream na funkcjonowanie Gazoportu i portów w Szczecinie i Świnoujściu. Brudziński chce również doprowadzić do spotkania zachodniopomorskich parlamentarzystów w tej sprawie. - Rurociąg na dnie Bałtyku, jeżeli zostanie położony tak jak planuje Nord Stream, może zagrozić m.in. funkcjonowaniu Gazoportu w Świnoujściu - powiedział Brudziński. - Rozmawiałem już z przewodnicząca klubu parlamentarnego PiS Grażyna Gęsicką i prezesem PiS Jarosławem Kaczyńskim. Jest zgoda na przygotowanie przez klub PiS specjalnych ekspertyz i konferencji poświęconej temu problemowi - zapowiedział Brudziński. Dodał, że do dyskusji zostaliby zaproszeni przedstawiciele samorządów, firm branży morskiej, naukowcy. Brudziński dodał, że będzie również prosił o interwencję w tej sprawie prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. - Chcę zwrócić się do wszystkich zachodniopomorskich parlamentarzystów, abyśmy wystąpili ze wspólną interpelacją do ministra sprawiedliwości i do ministra infrastruktury o pełne wyjaśnienie i podjęcie działań, które będą skutkowały tym, że budowa Gazoportu w Świnoujściu nie będzie zagrożona - powiedział poseł. Szczecin na aucie Powstający w Świnoujściu Gazoport to terminal do odbioru gazu skroplonego LNG, który ma uniezależnić Polskę od rosyjskich dostaw surowca. Brudziński dodał, że jeśli rura na dnie morza nie będzie wkopana, tylko położona tak, że uniemożliwi wpływanie do portu statków o zanurzeniu większym niż 13 metrów, to Szczecin zostanie zmarginalizowany jako port, bo będzie dostępny tylko dla mniejszych jednostek. Poseł zapowiedział, że jeszcze w tym tygodniu wyśle pisma do zachodniopomorskich parlamentarzystów. Eurodeputowany Marek Gróbarczyk z PiS zapowiedział z kolei zainicjowanie w Parlamencie Europejskim dyskusji na temat negatywnego wpływu inwestycji Nord Stream na poszczególne regiony. Radni protestują W grudniu  2009 r. radni Świnoujścia zwrócili się do polskiego rządu o "podjęcie intensywnych i skutecznych działań, zmierzających do wyeliminowania zagrożeń dla rozwoju i funkcjonowania portu w Świnoujściu, które powstaną w wyniku budowy i eksploatacji rurociągu Nord Stream". Przypomnieli, że tor wodny przebiegający w rejonie, w którym planowane jest ułożenie rurociągu ma głębokość około 14,3 m. Ich zdaniem, biorąc pod uwagę średnicę rurociągu oraz wielkość tzw. strefy bezpieczeństwa nad rurociągiem po położeniu maksymalne zanurzenia jednostek pływających w tym rejonie spadnie z 13,2 m do 11,3 m. Sprzeciw wobec budowy wyraził także w listopadzie Związek Miast i Gmin Morskich oraz radni nadmorskiej gminy Rewal.

Gazociąg Północny mają tworzyć dwie nitki o długości 1220 km i przepustowości po 27,5 mld metrów sześciennych gazu rocznie. Gazociąg będzie się zaczynał w okolicy rosyjskiego Wyborga, a kończył w okolicach niemieckiego Greifswaldu. Według planów, pierwsza nitka powinna być oddana do eksploatacji w końcu 2011 roku, a druga - w 2012 roku. Koszt projektu jest szacowany na 7,4 mld euro). Przoduje PiS. Zareagowałem na to felietonikiem: O Rurze – spokojnie Trwają rozmowy Rosji z Białorusią w sprawie ropy. Mińsk twierdzi, że za mało bierze za tranzyt, Moskwa - absolutnie słusznie - że za mało bierze za litr. Mińsk pod pretekstem "napraw technicznych" zablokował przesył ropy z Rosji na Łotwę - Rosja, bez pretekstu, zakręciła kurek na Zachód. Poza tym Rosjanie twierdzą, że Biali Rusini nie płacą - a za to kradną ropę po drodze... A w Polsce awantura o rurę. Dość absurdalna - bo chodzi o to, że Rurociąg Bałtycki przecina tor wodny ze Świnoujścia... a akwen jest w gestii Niemców, którzy pozwolili tę rurę kłaść. Tyle, że wkopanie rury w dno, by nie przeszkadzała statkom, nie jest żadnym problemem. I w dalszym ciągu mało kto zauważa, że Rurociąg Północny nie jest narzędziem skierowanym przeciwko Polsce; jest narzędziem do dyscyplinowania Białej Rusi! Ciekawe, co zrobi Mińsk, gdy przestaną wpływać tantiemy za tranzyt - i przestanie płynąć gaz, który można podwędzić? Warto o tym pomyśleć! Tu tylko dodam: jeśli statek zawadziłby kilem o Rurę, to uszkodzona zostałaby Rura, a nie statek! JKM

Cichocki potwierdza wiarygodność Kamińskiego Przeszukałem stenogramy z przesłuchania kluczowych świadków, których zeznania w wielu punktach się różnią, ale w jednym z kluczowych wzajemnie uzupełniają. Kamiński i Cichocki sprawili wiele kłopotów nie tylko Chlebowskiemu i Drzewieckiemu, ale i Tuskowi. Skupiłem się na omówieniu ciekawych wątków, na które nacisk położył przede wszystkim Kamiński, bo jego zeznania są chyba najistotniejsze.

Kim jest Sobiesiak? Po przesłuchaniu byłego szefa CBA obraz biznesmena jest bardziej mroczny, niż wszyscy myśleliśmy. Kontakty z mafią, podejrzenia o pranie brudnych pieniędzy, o korupcji nie wspominając. Fakty, jakie poznaliśmy o Sobiesiaku i to, co nas jeszcze czeka, skłania do pewności, że bohaterowie afery hazardowej - choćby nie wiadomo jak byli przygotowani w zeznaniach - nie uchronią się od kompromitacji politycznej nawet zw. na znajomość z tym panem.

Mariusz Kamiński: Otóż człowiek ten na początku lat 90. związał się z branżą hazardową, stał się współwłaścicielem, właścicielem głównym firmy hazardowej Golden Play, która odgrywa istotną rolę na rynku automatów do gier, czyli tzw. jednorękich bandytów. Już w połowie lat 90. Ryszardem Sobiesiakiem interesuje się Urząd Ochrony Państwa, jest on podejrzewany o pranie brudnych pieniędzy i o korupcję. W drugiej połowie lat 90. Ryszardem Sobiesiakiem bardzo mocno interesuje się policja w związku z jego intensywnymi kontaktami ze zorganizowanymi grupami przestępczymi o charakterze zbrojnym, konkretnie chodzi o tzw. grupę Czarnego. Bandyta ten, skazany później na wieloletnie więzienie za kierowanie właśnie taką grupą o charakterze zbrojnym, był szefem ochrony kasyna Ryszarda Sobiesiaka. W zeznaniach świadka koronnego z procesu „Czarnego”, grupy „Czarnego”, niejakiego „Szczeny”, Ryszard Sobiesiak scharakteryzowany został jako sponsor grupy „Czarnego”. „Czarny” milczy, jego współpracownicy milczą, Ryszard Sobiesiak ucieka, tak jak teraz, z Polski na szereg miesięcy, wychodzi z tego obronną ręką. Wymiar sprawiedliwości dopada Ryszarda Sobiesiaka w roku 2005, kiedy zostaje on skazany za przestępstwa korupcyjne. Otóż Ryszard Sobiesiak skorumpował urzędnika wrocławskiej Agencji Rozwoju Regionalnego, który w zamian za wydanie korzystnej dla Ryszarda Sobiesiaka decyzji dotyczącej dofinansowania z funduszy unijnych otrzymał od niego łapówkę. I wydaje mi się, że ta sprawa pokazuje pewien modus operandi funkcjonowania Ryszarda Sobiesiaka w świecie biznesu na styku z urzędnikami państwowymi, z funkcjonariuszami publicznymi. (...) po przyjęciu pierwszej łapówki urzędnik jest szantażowany przez Ryszarda Sobiesiaka. Ryszard Sobiesiak nie chce płacić mu dalej, tylko twierdzi, że ma na niego haki, ponieważ wziął już pierwszą ratę łapówki, i oczekuje od niego, że będzie cały czas wydawał korzystne dla jego firmy decyzje. (...)  Ryszard Sobiesiak zostaje skazany na 10 miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata, wyrok ten jest prawomocny, w roku 2008 uprawomocnił się, tak że o Ryszardzie Sobiesiaku można mówić i należy mówić, i należy go tak traktować, jako o przestępcy skazanym prawomocnym wyrokiem za korupcję, jest to przestępca. Myślę, że jest to ważna informacja i tak należy postrzegać osobę Ryszarda Sobiesiaka, sposób, w jaki prowadzi on interesy i jego relacje z urzędnikami państwowymi. Dlaczego CBA interesuje się Ryszardem Sobiesiakiem? (...)  istniało podejrzenie, istnieje podejrzenie udziału Ryszarda Sobiesiaka w bardzo poważnych przestępstwach korupcyjnych. Sprawy, w których Ryszard Sobiesiak był rozpracowywany przez CBA, sprawy te nie są znane opinii publicznej do tej pory. W momencie, kiedy odchodziłem z funkcji szefa CBA, wydawało się, że jesteśmy blisko realizacji wielu bardzo ważnych bulwersujących wątków.

Spotkanie Zbysia i Rysia na cmentarzu Z tego co pamiętam, Chlebowski zeznał, że spotkanie na cmentarzu z kimkolwiek jest takie samo, jak w kawiarni czy w parku, w ogóle to nic szczególnego. Wspomniał też coś o złapaniu gumy. Zeznania Kamińskiego pokazują zupełnie inną wersję, bardziej wiarygodną - spotkanie zostało zaplanowane przy pomocy pośrednika. Kogo - tego nie wiemy.

 Mariusz Kamiński: 31 sierpnia mamy słynne spotkanie na cmentarzu ze Zbigniewem Chlebowskim, spotkanie wywołane w bardzo specyficzny sposób. Do Ryszarda Sobiesiaka dzwoni wspólny znajomy, mówi, że Zbyszek prosi o dyskrecję, masz być o tej i o tej godzinie na stacji CPN-u w miejscowości pod Wrocławiem, pada nazwa miejscowości. Na miejscu są funkcjonariusze, bo rzeczywiście to wygląda dosyć intrygująco. Obserwują, że Zbigniew Chlebowski podjeżdża na stację benzynową potem, po czym obaj panowie jadą w kierunku pobliskiego cmentarza, gdzie przez 20 minut krążą między grobami i omawiają jakieś ważne, jak sądzę, sprawy.

Kto wydał zgodę na podsłuchy? Jeżeli Chlebowski czy jakikolwiek inny bohater afery ma pretensje o "inwigilację", to swoich żali nie powinien kierować do Kamińskiego. Były szef CBA jasno sprecyzował, kto wydał zgodę na podsłuchy.

Mariusz Kamiński: W okresie, w okresie, o którym mówimy, trzy osoby podejmowały decyzje: pan prokurator Zalewski, pan prokurator Szymański i pan prokurator Pogorzelski, najczęściej pan prokurator Szymański.

Kim jest prokurator Zalewski - bardzo łatwo sprawdzić. 

Spotkanie 14 sierpnia Kamińskiego z Tuskiem Jeden z najciekawszych fragmentów przesłuchania - zeznania byłego szefa CBA potwierdzają wbrew wszystkim te ministra Cichockiego dzień później. Premier, wyciągając konsekwencje wobec bohaterów afery hazardowej, wcale nie musiał ujawniać akcji CBA, a mógł posłużyć się jawnymi dokumentami i opiniami. Dlaczego tego nie zrobił? 

Mariusz Kamiński: W trakcie tej rozmowy kilkakrotnie podkreślałem premierowi, że może to uczynić, nie ujawniając roli Centralnego Biura Antykorupcyjnego w tej sprawie, odwołując się do pisma ministra Drzewieckiego, jawnego pisma ministra Drzewieckiego, do oficjalnych wypowiedzi rzecznika resortu finansów Lisickiego. Kamiński poinformował premiera tylko o wymiarze etycznym działań polityków PO na polecenie biznesmenów? Spójrzmy na fragmenty zeznań b. szefa CBA i ministra Cichockiego, po czym skonfrontujmy:

Mariusz Kamiński: Pamiętam, jakiego słowa, jakiego sformułowania użyłem: Kodeks karny będzie miał zastosowanie. Takich słów użyłem: Kodeks karny będzie miał zastosowanie. I powiedziałem, że zleciłem przygotowanie analizy prawnokarnej zachowań poszczególnych osób wymienionych, tych polityków wymienionych w analizie. W piśmie z 12 sierpnia również znajduje się sformułowanie o tym, że taka analiza prawnokarnych zachowań będzie przez CBA sporządzona.

Jacek Cichocki: I tutaj jednoznacznie pan minister mówił, że te materiały i dowody, które zostały zgromadzone do tej pory i są przedstawione w materiale, który trafił do kancelarii tajnej… kancelarii premiera 12 sierpnia, nie dają podstaw dzisiaj, w tamtym momencie, na stwierdzenie, że doszło do popełnienia przestępstwa. Natomiast że te opisane wydarzenia są oczywiście naganne pod każdym względem, także – tak jak to ująłem w kalendarium – pod względem polityczno-etycznym, oraz będą podlegały dalszym analizom i może być tutaj zastosowany Kodeks karny. Cichocki kluczył, bo z jednej strony zapewniał, że Kamiński o żadnym wymiarze prawnym nie wspominał, ale o "zastosowaniu Kodeksu karnego" sobie przypomniał. I potwierdził wersję b. szefa CBA, obalając zarzuty Kancelarii Premiera do tegoż. Jak zezna w takim razie Tusk? I Kamiński i Cichocki powiedzieli o wymiarze prawnym, jaki może mieć miejsce wobec Drzewieckiego i Chlebowskiego. Premier 4 lutego musi to potwierdzić. A tym samym przyznać rację b. szefowi CBA. 

Ciekawy jeszcze jest inny wątek rozmowy - Donald Tusk miał 14 sierpnia wyrażać troskę o Totalizator Sportowy.

Mariusz Kamiński: Premier powiedział (...) że jest zwolennikiem zwiększenia monopolu państwa na rynku hazardowym i zwiększenia roli Totalizatora Sportowego. W tym kontekście – jest to nowa informacja i dosyć istotna, jak sądzę, z punktu widzenia tego, co się dalej wydarzyło – powiedziałem premierowi, że nie mam dla niego dobrych informacji, jeżeli chodzi o Totalizator Sportowy, gdyż trwają intensywne zabiegi Mirosława Drzewieckiego i jego asystenta Marcina Rosoła, żeby do władz totalizatora wprowadzić córkę pana Sobiesiaka – Magdalenę. Premier był bardzo zaniepokojony tą sprawą. Pamiętam doskonale, co zarzuca się niesłusznie Gosiewskiemu i Wassermannowi. Od teraz równie dobrze można oskarżać o zbytnią dbałość o Totalizator Sportowy premiera. W mojej opinii, taki zarzut nie miałby po prostu sensu. Zeznania Kamińskiego są szokujące i dla bohaterów afery hazardowej bardzo niekorzystne. Donald Tusk nie wyjdzie obronną ręką 4 lutego. Za dużo znanych jest wszystkim wydarzeń, w których premier działał niezbyt pospiesznie albo w ogóle nie podejmował decyzji, oskarżał Kamińskiego o kłamstwo, tymczasem sam teraz będzie pod ostrzałem. Sprawy hazardowej nie da się schować pod dywan. gw1990

... i jeszcze coś o nauce.... bo poleciała lawina komentarzy – i sugeruję, byście je Państwo po prostu sami przeczytali. Ja zainteresowałem się kilkoma. Zacznę od bocznego, ale ważnego wątku. {Bacz} pisze: „Prawa twórców powinny być zdecydowanie ograniczone. Oczywiście – pisałem o tym chyba  ze dwadzieścia razy!! Problem stał się tak oczywisty, że dostrzegł go nawet JŚw.Benedykt XVI orzekając w encyklice : „Caritas in veritate”: „Mamy do czynienia z nadmiernymi formami ochrony wiedzy ze strony krajów bogatych przez zbyt sztywne wykorzystywanie z prawa własności intelektualnej”. Jak zwykle domagam się nie nowych, postępowych uregulowań – lecz powrotu do normalności. Gdy miałem kilkanaście lat, patenty były wydawane na 7 lat – i za rosnącą opłatą można to było przedłużać do 11 lat. FINIS! Po tym okresie wynalazek stawał się własnością publiczną. Dziś wyjątkowe harpie – firmy farmaceutyczne – domagają się ochrony dłuższej niż 25 lat (!!), a prawa autorskie chronione są przez 70(!!). Wrócić do sprawdzonych siedmiu lat – i koniec. Teraz wątek główny. Wszyscy domagają się, bym ujął temat jaśniej i dobitniej! {mikoslav} potwierdza: „Można by jeszcze wyraźniej napisać, że "nasi" naukowcy w większości przypadków muszą płacić - i płacą - uznanym czasopismom za publikację swoich "dzieł". No chyba, że dzieło ma faktycznie walor naukowy, wtedy to czasopismo płaci autorowi za możliwość publikacji". {artagnan} wyjaśnia i precyzuje: „Czasopisma nie płacą za publikacje. Jak przygotujesz publikację, co wiąże się z b. dużym nakładem pracy i zwykle uczestniczy w tym kilka osób, wysyłasz ją do czasopisma. Recenzenci oceniają jej wartość i przyjmują do publikacji lub ją odrzucają. Co raz częściej czasopisma żądają pieniędzy od każdej publikowanej strony, za strony kolorowe, za recenzje, za sam fakt przyjęcia do publikacji, itp. Dla takich wydawnictw jest to niesamowity business, dlatego też niech nie dziwi nikogo fakt, że tych rożnych czasopism jest tak dużo, szacuje ze ich jest z 15 tys. Na stronie: nauka.gov.pl znajduje się lista ok. 10 tys. czasopism (kilka tys. pozostałych jest niepunktowanych) przy których są punkty MNiSzW. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, przez uczelnie, wydziały, katedry, za każdy punkt płaci 4 tys. zł. Są to na tyle duże pieniądze, że dla katedr oznacza to „być - albo nie być”. Przy takiej polityce faktycznie pojawiają się negatywne skutki. Sam się zastanawiam, czy gdyby w domu napisać publikacje za 20 pkt na jakiś humanistyczny temat by było taniej, to czy te pieniądze mogłyby trafić do prywatnej kieszeni!? Byłby to absurd, ale zawsze będą istniały takie obejścia dopóki odgórnie się próbuje wszystkim sterować. Swoją drogą to „Najwyższy CZAS!” też publikuje artykuły i gdyby dużo osób cytowało artykuły tam zamieszczane, to też by można było zrobić niezłą maszynkę do robienia pieniędzy. Wystarczy mieć w ręku kilku naukowców i czasopismo, a tak się dzieje, bo przecież tych 15 tys. czasopism nie działa chyba charytatywnie?!” - po czym dodaje: „Jest jednak problem, a p. Janusz mógłby go jaśniej opisać - bo z tego co pisze można odnieść wrażenie, że jest w ogolę przeciwko edukacji, w co wątpię. Problem pojawia się, że prace są oceniane na podstawie liczby cytowań... Na tej podstawie dostaje punkty za którymi kryją się realne i b. duże pieniądze. Wystarczy, że skrzyknie się kilku profesorów (tak jak byśmy mu tu zwolennicy WiP tu na forum się skrzyknęli), nawzajem się zaczną cytować i do zaprzyjaźnionego czasopisma wysyłać swoje publikacje. Jako recenzenci w tych czasopismach oczywiście pracowaliby znajomi profesorowie. Proszę mi uwierzyć, że ten mechanizm to istna maszynka do robienia pieniędzy, na każdy temat - a musi być coś na rzeczy, bo tych wszystkich czasopism na chwilę obecną jest już z 15 tys.! (…) Po prostu musi być tak, aby na uczelniach nie produkowano masowo magistrów, albo z braku pieniędzy nie pisano beznadziejnych prac doktorskich: autentyczny temat: porównanie parametrów dwóch kosiarek komercyjnych! Dosyć tych absurdów i marnotrawstwa pieniędzy!” Dlaczego „absurdy”? Porównanie dwóch kosiarek to praca pożyteczna. Tyle, że mało naukowa. Wreszcie sprawę{artagnan}owi dobitnie wyjaśnia {Darwinista} – dowodząc, że Chińczycy są istotnie w czołówce peletonu, a nawet przed nim: „W ChRL komunistyczny rząd płaci nagrodę naukowcom za każdą publikację. W najbardziej prestiżowym magazynie naukowym, "Nature", wyszedł ostatnio artykuł o tym jak "naukowcy" z ChRL fałszują na skalę masową dane oraz publikują cudze wyniki (często w 2-3 pismach naukowych - KTÓRE SAMI ZAŁOŻYLI - na raz!). Szerzy się też handel publikacjami. Estymuje się, że nawet 1/3 publikacji z Chin Ludowych możne zostać zmuszone do wycofania za fałsz. Dziwi mnie więc zdanie tego "eksperta" z Polski wymienionego w powyższym artykule. À propos demokracji, ten chiński pomysł płacenia za publikacje jest istotnie demokratyczny! W krajach zachodnich robi się tak ze wszystkim; sami wiemy ile dopłacamy do np. rolników czy górników. Czemu więc nie dopłacać naukowcom? A więc właśnie Chiny pokazały nam, dlaczego to NIE DZIALA! NB. z całego serca polecam ten artykuł w "Nature", można się trochę pośmiać, jak z opowieści o polskiej komunie i w niej kiedyś istniejącym szachrajstwie. Jeden z przykładów fałszu to ukazanie się publikacji w 2009 roku, które pod tym samym tytułem, w tej samej kolejności, i z takim samym dokładnie tekstem, zostały opublikowane w Indiach w 2000 bodajże roku”. Czyli: już jest tak, jak ja przewidywałem, że będzie. Wreszcie moje podsumowanie: „spółdzielnie” naukawców wzajemnie wychwalajacych swoje prace, powstały jeszcze w latach 60.tych – jak tylko zaczęto „obiektywnie” oceniać wartość prac naukowych na podstawie Science Citation Index. Wtedy jednak przynajmniej pisano jakąś pracę – którą kumple „właściwie” oceniali. Dziś lenistwo naukawców doszło do tego, że nie chce im się tych prac pisać – zresztą słusznie, bo przecież nikt ich nie czyta: biorą dowolny tekst upstrzony jakimiś wzorami, podpisują - i posyłają do zaprzyjaźnionej redakcji (nie zapominając dopisać do bibliografii co najmniej 50 prac kolegów-spółdzielców!).

I dofinansowywana „nauka” rozwija się, że aż hej! {Bacz} przyznaje, że instytuty i uczelnie powinny bydź prywatne - ale uważa, że rząd powinien czasem zamawiać coś u uczonych. Jest to – w przypadku prac pierwszorzędnych – nie-moż-li-we – bo nikt nie mógł wpaść na pomysł teorii względnościi - czy choćby wychwytu kotwicowego – poza wynalazcą!! Gdyby urzędnik zadzwonił do instytutu i powiedział: „Wynajdźcie mi wychwyt kotwicowy” - to by to znaczyło, że wychwyt kotwicowy już został wynaleziony i znany jest nawet urzędnikom!!! Rząd może tylko zamówić, np., wymyślenie autobusu, który jeździłby dwa razy szybciej. Ale to są ulepszenia – a nie wynalazki! Zło obecnego systemu polega nie na tym, że marnuje się pieniadze na milion naukawców po to, by otrzymać pięć cennych prac – lecz na tym, że tych prac mogłoby bydź 10, gdyby kilku z tego miliona wzięło się za myślenie, zamiast tyć pisząc chłam za grube pieniądze. Albo gdyby wynalazca czy pisarz zaczął z głodu główkować nad nowym wynalazkiem czy pisać nową książkę – zamiast pić przez 25 czy 70 lat za pieniądze otrzymane za jeden wynalazek (czy książkę). Ot, co! JKM

28 stycznia 2010 Z fekaliów bicza nie ukręcisz.. Państwowe radio, spełniające  tzw. misję, jak najbardziej publiczną, a nie państwową, podało informację za jakąś gazetą, że:” nastroje społeczne mogą zagrozić naszemu rozwojowi gospodarczemu”(???). Przy okazji wyszło z propagandowego worka, ze 65 % Polaków nie jest zadowolonych z obecnej sytuacji gospodarczej. Może i nie jest, nie mniej jednak- według propagandowych sondaży, nastroje społeczne nie zagrażają panu premierowi Donaldowi Tuskowi i całej Platformie Obywatelskiej w rządzeniu- wprost przeciwnie- pan Donald Tusk jest najlepszym kandydatem na prezydenta Rzeczpospolitej. Wygra w cuglach z każdym. Wygląda na to,  że oficerowie układający sondaże, albo się zagapili, albo pogubili. Być może jest tak,  że  oficer kończący dyżur, układając propagandowe serwisy informacyjne, nie konsultuje  podawanych informacji z innym oficerem, który właśnie na dyżur przychodzi. I stąd takie kwiatki. Muszą bardziej koordynować  serwowane nam informacje. Bo naprawdę powstaje wielki bałagan i przeciętny odbiorca nie wie w końcu, czym ma się kierować, w demokracji kreowanej, sterowanej i kierowanej. Bo jak to na prawdziwie wolnym rynku.. Oczywiście,  że powinien być, ale ktoś tym wszystkim musi kierować, jak mówił pewien klasyk socjalizmu. A być może jest tak, że  sympatyk Platformy Obywatelskiej w tym pana premiera Tuska wcale nie łączy dwóch faktów: w Polsce rządzi Platforma Obywatelska wraz z sojuszniczym Polskim Stronnictwem Ludowym i  efekty tego rządzenia obciążają Platformę Obywatelską i Polskie Stronnictwo Ludowe. U falującego emocjonalnie tłumu- wszystko jest możliwe. Nawet to, że winna jest Unia Polityki Realnej i  Wolność i Praworządność, bo przecież jak do mnie mówią zagorzali wielbiciele Platformy Obywatelskiej:” Wy byście robili to samo”(???). Ale w głębi serca nie podoba im się to, ale co..” mam glosować ma PiS””(???). Widać wyraźnie jak ich świadomość kształtuje propaganda.. Nie widzą związku pomiędzy decyzjami rządzących ,a ich skutkami. Tak jak niektórzy rządzący nie widzą związku pomiędzy stosunkiem seksualnym a urodzeniem dziecka. Albo – jak mówią między sobą lewicowi działacze w sprawie nadchodzącej starości: przychodzi ona wtedy, gdy w aptece kupujesz prezerwatywy, a farmaceutka pyta:” Czy zapakować na prezent”(???). Żarty, żartami… Ale normalnie myślący człowiek, głosuje na tych, których program mu się podoba i nie wdaje się w propagandowe  zawijasy. A on głosuje na przekór, przeciw i na złość.. Żeby tamten nie wszedł! Ale potem decyzje tych emocjonalnych głosowań- jak to w demokracji głosowanej- ponosimy wszyscy. Ja też, choć tych krętaczy nie wybierałem.. Kto inny podejmuje decyzję o wyborze, a kto inny ponosi odpowiedzialność. Tak jak w całym sektorze państwowym, coraz rozleglejszym, rosnącym jak na drożdżach. A jeśli coś ma zagrozić naszemu rozwojowi gospodarczemu to decyzje parlamentu i rządu, wysokie koszty i podatki i piramidalna biurokracja pasożytująca.. No i nastroje wśród” elit” rządzących, które umyśliły sobie budowę socjalizmu biurokratycznego. Rzecz nieco się poprawi zapewne, gdy niepotrzebna w gospodarce wolnorynkowej, a niezbędna w socjalizmie reglamentowanym, państwowa Krajowa  Rada Radiofonii i Telewizji umocowana nawet konstytucyjnie, żeby nikt jej przy żadnej, nadarzającej się demokratycznie okazji, tak łatwo nie zlikwidował- wprowadzi za pół roku rozporządzenie nakazujące- uwaga!- „kontrolę wszystkich reklam, by nie były głośniejsze niż programy, przy których są nadawane”(???). Widzicie państwo co ONI wymyślają z nudów.. Rozporządzenia w sprawie głośności reklam.! To producenci programów i reklam nie są w stanie tego faktu uzgodnić, między sobą? A co z głośnością programów, przy których są nadawane reklamy. No i czy parytety w reklamach i programach są zachowane? No i co z kolorami reklam. Czy czasami nie są przekoloryzowane? Nie macie państwo pojęcia jak wkurzają mnie spikerzy, którzy wydzierają się niemiłosiernie i przekonują w jakiś sprawach. Bo propaganda lejąca się strumieniami z” misyjnej” telewizji i radia, Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji nie przeszkadza. Ona może się lać i świdrować umysł do nieprzytomności. Ale jeszcze można wyłączyć propagandowe medium.. Nie ma ustawowego nakazu oglądania. I nawet tak naprawdę nie ścigają tych  piętnastu, czy więcej milionów Polaków, którzy nie płacą podatku od posiadania telewizora, zwanego eufemistycznie- abonamentem. Bo niech  masy się  oglądają i słuchają- bodajże by za darmo! Niech się ogłupiają. Bo ile razy w ciągu propagandowego dnia można usłyszeć,  że temperatura spadła poniżej 30 stopni, są zagrożeni bezdomni, a jakiś pies płynął na krze i się uratował. Jagienka też rozgniatała orzechy bez młotka, bo miała twarde przyrodzenie. Jak już raz powoła się coś kuriozalnego, to kuriozum będzie się rozwijać w nieskończoność.. Bo głupotę można stopniować w nieskończoność, aż do całkowitego zidiocenia. I nie ma wtedy nic stałego, tak jak ze stałym klimatem, który jest tak stały, że nie wiadomo, kiedy się zmienia.. Albo informacja w „misyjnym „ radiu,  że  „Artur Zirajewski ps Iwan jest absolwentem Akademii Teologii Katolickiej”(???). Jakiej „misji” ma służyć tego typu informacja? Może i był- i co z tego! Chodzi o to, żeby zasugerować słuchaczowi, że w Akademii Teologii Katolickiej hodują przestępców i bandytów, którzy organizują  zabójstwa komendantów policji? Nie ma informacji przypadkowych, są tylko nieprzypadkowe znaki! Z których należy wyciągać wnioski.. Nie słyszałem nigdy w państwowym i „misyjnym „ radiu, czy telewizji równie „ misyjnej”, żeby przypomniano fakt,  że na przykład   pan profesor Leszek Balcerowicz był przez wiele lat wykładowcą w państwowej  Wyższej Szkole Problemów Marksizmu i Leninizmu przy Komitecie Centralnym, gdzie uczył siebie i innych zasad „wolnego rynku”, od którego odchodził przy każdej nadarzającej się okazji- jak miał wpływ na sytuację w kraju. Zresztą kolejne socjalistyczne  rządy odchodziły od wolnego rynku przez ostatnich dwadzieścia lat! Co prawda- paradoksalnie- wolny rynek w Polsce zrobił w Polsce w 1988 roku, pan generał Jaruzelski, z panem Rakowskim i Wilczkiem.. Ale o tym nikt się nawet nie zająknie! Bo ustalone jest i zaplanowane, że wielkie reformy robił pan profesor Balcerowicz, herbu- czerwona pietruszka.  Nie mylić z tym co zwykle mówi. A pięknie mówi o wolnym rynku.. Ale po owocach poznajemy- przypominam, a nie po mówieniu!. Bo słów  można wylać wiele, ale prawdy nie da się  zasłowić.. To tak jak z poszanowaniem własności przez Platformę Obywatelską. Ma być szanowana i w rękach właścicieli. Jak najbardziej prawda. Ale pani prezydent Warszawy, Gronkiewicz –Waltz będzie sprzedawała warszawskie place będące we władaniu urzędników gminnych, w tym plac pod Placem Defilad -prywatnym inwestorom. No dobrze- bo i lepiej! Ale najpierw wypadałoby oddać własność pierwotnym właścicielom gwałcąc obowiązujący nadal dekret Bieruta o nacjonalizacji.. Chyba tak! Nie można na jednej niesprawiedliwości budować następnej! Bo zbudujemy piramidę niesprawiedliwości, którą  i tak  socjaliści budują na każdym niemal kroku.. Wiem, że chwytliwe jest  hasło Lenina- zbrodniarza:” Grab zagrabione”.(!!!) I baaaaardzo nośne! Kto by nie chciał dostać cudze- „ za darmo”. Władze Warszawy, chcą na cudzym zarobić! Ileś tam milionów do budżetu miasta. Ale brakuje 2 miliardy? Tylko w tym roku!  Jak je zorganizować, wobec rosnących wydatków biurokracji i wielkiego marnotrawstwa. Najlepiej jeszcze raz  ukraść już dawno zagrabione! Jak śpiewał  bard- Leszek Czajkowski? „Tyle się zmieniło, a nic się nie zmieniło”… Ciekawe jakie zapewnienia kupującym nieoddane place złożyła pani Gronkiewicz – Waltz potencjalnym kupującym te  zagrabione place.. Bo przecież nikt ich nie kupi, jeśli nie będzie miał gwarancji,  że nie będzie ścigany za kupienie od pasera.. Bo władza publiczna paserkę uprawiać może, nie może jej tylko  „obywatel”.. Jak zwykle są równi i równiejsi, jak to w świecie orwellowskim.. ale bicza z piasku też nie ukręcisz.. WJR

Znów „dalsze doskonalenie” Ach, jakie niewymowne zgryzoty trapią dzisiaj Salon! Doszło już do tego, że pani Halina Bortnowska, która poprzez Helsińską Fundację Praw Człowieka kolaboruje z wiedeńską Agencją Praw Podstawowych, z tej rozterki proponuje, żeby już w ogóle nic nie myśleć. I to jest jakieś wyjście, bo niezależnie od tego, czy Salon myśli, czy nie, to i tak nie ma żadnej różnicy. Ostatnie słowo bowiem tak czy owak zawsze należy do starszych i mądrzejszych. Nawet gdyby tak nie było, nie ma najmniejszego powodu, by Salonowi współczuć. Przeciwnie – „nie znałeś litości panie – i my nie znajmy litości!” Ale oczywiście te rozterki Salonu są tylko śmieszne, bo – jak już powiedziałem – ostatnie słowo tak czy owak należy do starszych i mądrzejszych, którzy już tam salonowym mądralom w odpowiednim czasie wyjaśnią, z jakiego klucza wypada im śpiewać. Najzabawniejszym przykładem rozterek, jakimi z namaszczeniem ekscytuje się Salon, są wątpliwości, czy premier Donald Tusk powinien kandydować na prezydenta, czy też raczej powinien ustąpić marszałkowi Bronisławowi Komorowskiemu. Pan redaktor Jacek Żakowski zachodzi w głowę, co też byłoby lepsze, krytykując przy okazji Platformę Obywatelską, że ze „zwartej kohorty” stała się rodzajem niesfornej watahy. Ano, bywa tak, bywa... Ciekawe, że mimo całej wyrafinowanej przenikliwości, pan redaktor Żakowski nie potrafi się zdecydować, czy popierać kandydaturę Donalda Tuska, czy Bronisława Komorowskiego. Wcale mu się nie dziwię, bo te rozterki, to tylko na pokaz, podczas gdy tak naprawdę, to pan redaktor Żakowski, jako człowiek spostrzegawczy i publicysta doświadczony doskonale wie, że będzie tak, jak zdecydują starsi i mądrzejsi. Bo przecież starsi i mądrzejsi sami decydują, komu powierzyć zewnętrzne znamiona władzy, żeby przy pomocy takich figurantów skutecznie ukrywać przed opinią publiczną fakt, że Polską rządzą tajne służby, wysługujące się państwom ościennym, które w swoim czasie je przewerbowały. Z tego punktu widzenia najlepszym kandydatem na prezydenta byłby albo kompletny idiota, albo ktoś, kto wprawdzie kompletnym idiotą nie jest, ale na kogo razwiedka ma tyle haków, że bez jej pozwolenia nie ruszy on ani ręką, ani nogą. Tak właśnie tłumaczę sobie zadziwiającą bezczynność pana premiera Tuska – bo nie po to zrobiono z niego premiera, by coś zmieniał, ale przeciwnie – żeby jak najwięcej gadał o zmianach, ale wszystko zostawił po staremu. Dlatego też warto zwrócić uwagę na całkowity brak jakiegokolwiek eksponowania merytorycznych różnic między, nazwijmy to – obozami prezydenckimi. Nie ma zapowiedzi, że jeśli prezydentem zostanie ten, to zrobi to czy tamto, a na pewno nie zrobi owego. Mamy zatem dwie możliwości: albo po pierwszym grudnia ubiegłego roku wszyscy wiedzą, że nie wolno im już mieć jakichkolwiek własnych pomysłów, albo nawet i bez tego żadnych własnych pomysłów na państwo nie mają i chcą tylko rozwiązać sobie i swemu otoczeniu trochę problemów socjalnych. I tacy właśnie są razwiedce potrzebni, bo po co tu jakieś zmiany, kiedy przecież dobrze jest, jak jest? Komu dobrze, temu dobrze – ale przecież nie wszystkim. Właśnie jeden z Czytelników zwrócił moją uwagę na niby drobiazg, ale bardzo dotkliwy, przede wszystkim dla producentów i dostawców. Kiedy dostarczają oni swój towar do hurtowni czy sieci handlowych, wymuszają one na nich tak zwany „kredyt kupiecki”, czyli odkładają zapłatę za towar na 30, a nawet – 90 dni. Tymczasem obowiązek zapłacenia podatku powstaje w momencie wykonania dostawy, a w każdym razie – w miesiącu, w którym dostawa się odbyła. W rezultacie producent lub dostawca musi płacić podatek od dochodu, którego faktycznie jeszcze nie uzyskał, podczas gdy beneficjent „kredytu kupieckiego”, bez żadnego wynagrodzenia obraca w tym czasie jego pieniędzmi. To rzeczywiście kłopotliwa sytuacja. Najlepiej byłoby zlikwidować w ogóle podatek dochodowy, ponieważ trudno wyobrazić sobie coś głupszego i bardziej szkodliwego. Podatek dochodowy jest niemądry, bo jest rodzajem kary za wydajność, zwłaszcza przy progresji. Im więcej i wydajniej pracujesz, tym więcej państwo ci odbiera. Na gruncie tego mechanizmu najlepiej byłoby nic nie robić, więc widać jak na dłoni, że podatek dochodowy, zwłaszcza progresywny, jest antymotywacyjny. Dlaczego w takim razie państwowe biurokracje nie mogą bez niego wytrzymać? Czyżby do tego stopnia były głupie, że nie zauważają podcinania gałęzi, na której i one siedzą? Tego oczywiście z góry wykluczyć nie można, ale warto zwrócić uwagę, że podatek dochodowy ze względu na swoją konstrukcję, daje biurokracji uprawnienie, które w innym przypadku wcale nie byłoby jej potrzebne. Mówię o uprawnieniu do kontrolowania dochodów obywateli. To uprawnienie wcale nie jest koniecznie potrzebne do tworzenia dochodów państwowych, bo na przykład przy podatku konsumpcyjnym, jak VAT, czy akcyza, konieczności kontrolowania dochodów nie ma. Ona występuje przy podatku dochodowym. Daje on biurokratom dodatkową władzę i dlatego, mimo głupoty i szkodliwości takiego rozwiązania, biurokracja tak go kocha. Tak go kocha, że pewnie nigdy dobrowolnie nie zgodzi się na jego likwidację. Tak też uważa pan Wiesław i w związku z tym proponuje, żeby przynajmniej obowiązek zapłacenia tego podatku powstawał dopiero wtedy, gdy producent lub dostawca rzeczywiście otrzymał zapłatę za towar, a przynajmniej wtedy, kiedy odbiorca towaru zobowiązał się zapłacić. Trudności dowodowych by przy tym nie było, bo „kredyt kupiecki” jest zaznaczony na dokumentach sprzedaży, natomiast dla obrotu towarowego stanowiłoby to duże usprawnienie. Pan Wiesław podkreśla zwłaszcza, że taka, drobna przecież korekta, przywróciłaby względną równowagę między producentami i dostawcami, a sieciami handlowymi, które udzielanie „kredytu kupieckiego” na swoich kontrahentach zwyczajnie wymuszają. Żeby ten przymus ograniczyć, a właściwie – całkowicie wyeliminować, pan Wiesław proponuje, by odbiorca towaru korzystający z „kredytu kupieckiego”, płacił od niego podatek dochodowy. To będzie sprzyjało szybszym rozliczeniom z kontrahentami, bo podatek może okazać się bardziej kosztowny od zysku z obracania pieniędzmi dostawcy. Jak widzimy, socjalizm wymusza bohaterską walkę z problemami nie znanymi w innym ustroju – co już dawno zauważył Stefan Kisielewski. Ale nie wygląda na to, by którykolwiek z kandydatów zamierzał socjalizm u nas zlikwidować. Przeciwnie – wydaje się, że mają to zakazane, więc jesteśmy zdani na dalsze doskonalenie – jak za Edwarda Gierka. SM

Zapłacisz? To sprzedamy! - Hipermarkety wykorzystują swoją przewagę na rynku do finansowania się naszym kosztem. "Opłaty półkowe" powodują upadek i straty setek firm - alarmują przedsiębiorcy dostarczający towary do sieci. - Handel wielkopowierzchniowy ze swej istoty wymaga nakładów na wsparcie sprzedaży - odpowiada przedstawiciel Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji. Ministerstwo Sprawiedliwości w specjalnym piśmie zobowiązało prokuratorów do podejmowania czynności służbowych w konfliktach przedsiębiorców z sieciami wielkopowierzchniowymi. Umieszczenie towaru na półce, na palecie, w głównej alejce, wciągnięcie do systemu informatycznego, otwarcie nowego sklepu czy hurtowni, urodziny sklepu, umieszczenie w gazetce reklamowej, wyprzedaż towarów i przeceny, promocje - za to wszystko muszą zapłacić dostawcy sklepów wielkopowierzchniowych. Korzystanie z usług marketingowych jest zwykle obowiązkowe. Najczęściej zapłata za te "usługi" odbywa się przez potrącenie od kwoty należnej dostawcy (producentowi, rolnikowi) za dostarczony towar. - Obciążenie sięga nawet 25-30 proc. ceny producenta - oblicza Edward Gollent, niegdyś producent kosmetyków i chemii gospodarczej dla sieci sklepów Biedronka, obecnie animator Stowarzyszenia Poszkodowanych przez Wielkie Sieci Handlowe. Firma pana Edwarda Gollenta nie wytrzymała finansowego obciążenia, a on sam walczy obecnie w sądach o zwrot należnych pieniędzy. Sprawa oparła się nawet o Sąd Najwyższy, który stanął w tej sprawie po stronie przedsiębiorcy. Praktyka pobierania "opłat za wejście do sieci" zaczęła się rozprzestrzeniać pod koniec lat 90. w miarę pozyskiwania rynku przez sklepy wielkopowierzchniowe i stała się na tyle groźnym zjawiskiem, że w 2003 r. w znowelizowanej ustawie o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji została jasno zakazana. Artykuł 15 ust. 1 pkt 4 ustawy uznaje "pobieranie od dostawcy innych opłat niż marża handlowa" za przejaw "utrudniania przedsiębiorcy dostępu do rynku", czyli działanie nielegalne. - Okazało się jednak, że korporacje zarządzające sieciami sklepów nie dały za wygraną. Zaczęły wymagać od dostawców innych opłat, stwarzając pozory, że nie są to opłaty za wprowadzenie towaru do sklepu - mówi poseł Lidia Staroń (PO). - Nazwy są różne, np. opłata półkowa, marketingowa, listingowa, za remodeling, za logistykę, w sumie 28 różnych tytułów, a łączy je to, że od ich wnoszenia uzależniana jest współpraca z siecią, choć nie stanowią marży handlowej. Traktowane są jako wynagrodzenie za usługi ze strony sprzedawcy, ale naliczane zazwyczaj od obrotu, bez związku z nakładami ze strony usługodawcy, i potrącane z zapłaty za towar - relacjonuje posłanka. - Zaoferowali nam umowę adhezyjną, bez możliwości negocjacji, do której dołączyli warunki handlowe zawierające dodatkowe opłaty. Drabinkę opłat wciąż podnosili w górę - wspomina Krzysztof Czaja, producent zabawek, niegdyś dostawca Tesco, który zerwał współpracę i skierował sprawę do sądu. Problem dyktatu wielkich sieci dotyka przede wszystkim małych i średnich firm, których ofertę towarową można łatwo na półkach zastąpić. - Sklepom na nas zależy, więc mamy możliwość negocjowania zawieranej umowy. Nasza pozycja wynika z tego, że dostarczamy towar wysoko przetworzony, wymagający obsługi gwarancyjnej, a do tego bardzo "chodliwy" - mówi Grzegorz S., dostawca sprzętu elektronicznego m.in. do sieci Carrefour, Tesco i Biedronki. W przeciwieństwie do poprzedników - jest zadowolony z kontrahentów. Ale przyznaje, że i jego firma zmuszona była do zakończenia współpracy z jedną z sieci z powodu narzucania jej niekorzystnych warunków handlowych.

Kto ma wspierać rotację? - Nie stosujemy żadnych opłat niezgodnych z prawem. Nasze relacje z partnerami handlowymi opieramy o zasady partnerskie, umożliwiające długoterminowy rozwój obydwu stronom - zapewnia Paweł Tymiński, rzecznik prasowy Jeronimo Martins Dystrybucja SA, właściciel sieci Biedronka. - Mamy ponad 450 stałych partnerów handlowych - dodaje. - Nikt już dzisiaj nie pobiera opłat za wejście do sieci, ponieważ to jest bezprawne - wtóruje mu Andrzej Maria Faliński, dyrektor generalny Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji, zrzeszającej sklepy wielkopowierzchniowe. - Ale w handlu wielkopowierzchniowym produkt musi być wspierany. Sprzedaż setek ton i milionów sztuk towaru na ogromnej powierzchni wymaga wsparcia rotacji [tj. zwiększenia obrotu danym towarem - przyp. red.] przy pomocy marketingu, odpowiedniego rozmieszczenia towaru na półkach, akcji promocyjnych - wyjaśnia. - Nowoczesna sprzedaż jest kosztowna, jeśli ktoś tego nie rozumie, nie powinien podejmować współpracy ze sklepami wielkopowierzchniowymi, taka jest logika tego handlu - stwierdza Faliński. Zapewnia jednak, że nie ma mowy o żadnym przymusie podpisania "umowy wiązanej". - Przedsiębiorca może sam wspierać rotację, obniżając swoją cenę za towar. Mniejsi producenci zazwyczaj nie mogą sobie na to pozwolić, więc wolą zakontraktować zbiorcze usługi marketingowe świadczone przez sieć - przekonuje. Zdaniem Falińskiego, "konkurujący między sobą dostawcy prześcigają się w gotowości do nabywania tego typu usług dodatkowych". Część przedsiębiorców jest jednak innego zdania i próbuje dochodzić sprawiedliwości przed sądami, ostatnio coraz częściej z sukcesem. Cóż jednak z tego, gdy w międzyczasie firma pozbawiona płynności finansowej i możliwości sprzedaży towaru upadnie? Zagraniczne sieci opanowały już ok. 50 proc. krajowego rynku.

Państwo przerywa milczenie? - Właściciele sieci zorientowali się, że pobierając opłaty inne niż marża, narażają się na przegrane procesy, więc teraz próbują nam podsuwać umowy, w których dostawca godzi się na wyłączenie drogi sądowej i zobowiązuje się do korzystania w sprawach spornych z negocjatora. Nawet nazwisko negocjatora jest w umowie ustalone - mówi Czaja. Chociaż problem nadużywania przewagi nad dostawcami przez wielkie sieci nasila się od lat, państwo zachowywało dotąd milczenie w tej kwestii. Czy teraz je przerwie? Poseł Lidia Staroń, do której z prośbą o interwencję zwróciła się grupa poszkodowanych przedsiębiorców, wystosowała interpelacje - do ministra sprawiedliwości, ministra gospodarki oraz do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Najszybciej zareagował minister sprawiedliwości - prokurator generalny. "Z uwagi na wagę problemu" nakazał prokuratorom apelacyjnym w całym kraju wszczynanie postępowań i przystępowanie do toczących się postępowań, gdy zachodzi podejrzenie naruszania przez sieci handlowe ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji. - Pobieranie innych niż marża handlowa opłat za przyjęcie towaru do sprzedaży jest czynnością sprzeczną z prawem - przypomniał zastępca prokuratora generalnego Andrzej Pogorzelski. Powszechność opisanych praktyk wskazuje, według niego, że zachodzi zjawisko tzw. nadmarketingu, a więc tworzenia nieokreślonych "budżetów promocyjnych" lub narzucania dodatkowych umów o charakterze kredytu handlowego. Resort gospodarki, jak wynika z odpowiedzi na interpelację, liczy na to, że drenowaniu dostawców zapobiegnie wprowadzenie - wzorem Wielkiej Brytanii - Kodeksu dobrych praktyk w handlu. - Potrzebna jest aktywna postawa organów państwa. Zwróćmy uwagę, że te same sieci handlowe, na które skarżą się polscy przedsiębiorcy, w swoich sklepach na Zachodzie zachowują się wobec dostawców w sposób należyty - przekonuje Staroń. Z naszych rozmów z przedsiębiorcami wynika, że ta sama sieć, która w Polsce wymaga od przedsiębiorcy "haraczu" na wsparcie rotacji, za dostawy do hiszpańskich supermarketów nie pobiera w takich sytuacjach dodatkowych opłat. Nawet hipermarkety w Pradze czeskiej, a więc za miedzą, płacą za towar bez potrąceń. - Przyjmuje się, że jeśli jedna sieć nie zajęła 40 proc. rynku - to nie ma monopolu, ale warto sprawdzić, czy nie mamy tu do czynienia z "kolektywną dominacją", czy też zmową monopolową w sprawie traktowania dostawców - komentuje Staroń. Mecenas Lech Obara, reprezentujący Stowarzyszenie Poszkodowanych przez Sieci Handlowe, jest zdania, że należałoby w pierwszej kolejności zakazać sklepom potrącania dostawcom dodatkowych opłat z należności za towar. - W ten sposób w sprawach spornych sieci byłyby zmuszone do dochodzenia tych opłat przed sądem i to one musiałyby udowodnić, że wykonały na rzecz dostawcy określoną usługę - podkreśla poseł Staroń, która przesłała do resortu gospodarki propozycje odpowiednich rozwiązań ustawowych. Małgorzata Goss

GAZOPORT. O WIERZE MINISTRA PAWLAKA Gdy w sierpniu 2006 rosyjski Gazprom i niemieckie E-ON-Ruhrgas podpisały w Moskwie porozumienie końcowe dotyczące Gazociągu Północnego ( Nord Stream), stało się jasne, że „wielka rura” to przede wszystkim najważniejszy po II wojnie światowej projekt polityczny, służący budowie rosyjsko-niemieckiego sojuszu. Podobnie - jak w przypadku wcześniejszych, historycznych koalicji zawieranych przez te państwa – tak obecnie, największym przegranym projektu Nord Stream została Polska. Nie ma potrzeby powtarzania wszystkich krytycznych uwag, jakie sformułowano przy tej okazji, podkreślając, że budowa Gazociągu jest niekorzystna dla Polski w każdym aspekcie – zarówno politycznym, jak i związanym z bezpieczeństwem energetycznym i dywersyfikacją dostaw gazu. Potwierdzeniem obaw jest fakt, że choć budowa jeszcze nie została rozpoczęta, już ma zasadniczy i bezpośredni wpływ na nasze sprawy i może pokrzyżować polskie plany związane z dywersyfikacją dostaw gazu. Wiemy, że w ubiegłym tygodniu Federalny Urząd Żeglugi i Hydrografii (BSH) w Hamburgu wydał pozwolenie na położenie rur na dnie Bałtyku również tam, gdzie gazociąg będzie się krzyżował z drogą morską do portów w Szczecinie i Świnoujściu. Zgoda niemieckiego urzędu, wywołuje wiele kontrowersji i stała się przedmiotem licznych sporów i wypowiedzi. Istnieje bowiem obawa, że położenie rury na dnie morskim zablokuje wejście do portu w Świnoujściu, a tym samym uniemożliwi ruch dużych tankowców. Pod znakiem zapytania stanęłaby wówczas rozbudowa portu w Świnoujściu, tak by przyjmował on statki o zanurzeniu 15m. Przede wszystkim jednak, decyzja Niemiec zagraża planom budowy gazoportu, do którego ma być dostarczany gaz z Kataru, przewożony tankowcami wymagającymi toru wodnego o głębokości co najmniej 14,3 m. Choć stanowisko polskich władz w tej sprawie, zawierające żądanie zakopania rury w dnie morskim było podobno znane Niemcom, rzecznik Federalnego Urządu w Hamburgu Gudrun Wiebe oświadczył, że taka możliwość w ogóle nie była rozważana, gdyż „zakopanie gazociągu byłoby niebezpieczne ze względów ekologicznych”. To stwierdzenie niemieckiego urzędnika dobrze oddaje sposób, w jaki inwestorzy gazociągu traktują stronę polską. Okazuje się bowiem, że w innych miejscach, gdzie gazociąg krzyżuje się z trasami żeglugowymi, (np. w pobliżu Gotlandii) zaprojektowano odpowiednie zabezpieczenia. „BSH wydało pozwolenie na taki przebieg gazociągu pod warunkiem, że nie będzie to miało wpływu na żeglugę i środowisko. Pozwolenie to jest gwarantem, że nie są one zagrożone” – uspokaja rzecznik niemieckiego urzędu. Natychmiast po ukazaniu się tej informacji, posłowie PiS wezwali rząd Donalda Tuska, by odwołał się od decyzji Urzędu Żeglugi i Hydrografii oraz zwrócił się do strony niemieckiej, o przedstawienie Polsce pełnej dokumentacji technicznej związanej z budową gazociągu. Ich zdaniem inwestycja zablokuje dostęp do portów w Świnoujściu i Szczecinie dla większych statków, które nie będą w stanie przepłynąć nad rurą. To zaś zagraża dostawom do projektowanego gazoportu - argumentują. Co więcej – PiS twierdzi, że Gazociąg Północny zablokuje również powstanie będącego w fazie planów gazociągu z Danii do Polski, bowiem konieczność budowy skrzyżowania z Nord Stream spowoduje, że inwestycja stanie się nieopłacalna. Sądzę, że już dziś można przewidzieć reakcję rządu PO-PSL na ten apel. Świadczyć o niej mogą ostatnie wypowiedzi wicepremiera Waldemara Pawlaka, który jak sam przyznaje, nie należy do zwolenników budowy gazoportu. Przed kilkoma dniami mogliśmy też przeczytać, że zdaniem wicepremiera to poprzedni rząd „nie dopilnował renegocjacji kontraktu z Gazpromem opartego na nierealistycznych przesłankach. W latach 2007-2008 kosztowało nas to 700 mln zł. W roku 2009 - kolejne 200 mln – twierdzi Pawlak. Skąd wicepremier wziął te cyfry, nie sposób zgadnąć? Pawlak krytykuje też plany budowy gazoportu „w miejscu, w którym są problemy z Naturą 2000 i spory o wody terytorialne z Niemcami” i dochodzi do wniosku, że „wiara w gazorport kosztowała nas 700 milionów”. Usłyszymy więc zapewne, że winę za lokalizację gazoportu w Świnoujściu ponosi rząd PiS, a na obecny stan negocjacji z Rosją ma wpływ „zadzorna polityka” uprawiana za czasów premiera Kaczyńskiego. Domaganie się zatem od obecnego rządu, by naprawiał błędy poprzedników, jest chwytem propagandowym i świadczy o cynizmie polityków opozycji. Warto zatem przypomnieć, jak doszło do sytuacji, w której decyzja niemieckiego urzędu może przekreślić polskie plany związane z dywersyfikacją dostaw gazu. Bez cienia wątpliwości – winę za fatalną lokalizację gazoportu ponosi rząd Kazimierza Marcinkiewicza, a konkretnie ówczesny minister gospodarki morskiej z nadania LPR Rafał Wiechecki. Formalnie decyzję w tej sprawie podjął w dniu 15.12.2006r. zarząd PGNiG, jednak wiadomo, że najgorętszym zwolennikiem lokalizacji gazoportu w Świnoujściu byli politycy LPR, a osobiście Wiechecki, który pochodził z tego miasta. Zarząd PGNiG dokonując wyboru, powoływał się na analizy przeprowadzone w ramach „Studium wykonalności i założeń techniczno-ekonomicznych importu gazu skroplonego LNG do Polski”, wykonane przez konsorcjum firm: PricewaterhouseCoopers Polska Sp. z o.o. i PricewaterhouseCoopers LLP, ILF Consulting Engineers Polska i ILF Beratende Ingenieure GmbH (Grupa ELF), Cbadboume&Parke - Radzikowski, Szubielska i Wspólnicy. Wielu ekspertów już wówczas zwracało uwagę, że gazoport w Świnoujściu będzie co najmniej dwa razy droższy niż w Gdańsku, gdzie opracowano znacznie tańszą koncepcję - pływającego terminalu w Porcie Północnym. Wariant ze Świnoujściem był dużo droższy również dlatego, że tory wodne, nabrzeża i falochrony trzeba było wybudować tam od podstaw. Próżno natomiast szukać zastrzeżeń, związanych z trasą rosyjsko- niemieckiej inwestycji, choć jej przebieg był już wówczas znany. Co ciekawe – wiele wskazuje, że ostateczna decyzja i wybór Świnoujścia została podjęta w ostatniej chwili. Jeszcze pod koniec października 2006 roku poseł PO Krzysztof Zaremba twierdził, że ma stuprocentowe informacje, że podjęto decyzję o lokalizacji gazoportu w Gdańsku. Można się oczywiście zastanawiać – kto naprawdę i z jakich powodów zdecydował o umieszczeniu gazoportu w Świnoujściu? Czy już wówczas nie można było przewidzieć, że budowa Nord Stream będzie kolidować z planami dostaw gazu do polskiego portu? Faktem jest, że pozostawienie tej kwestii w rękach człowieka bez doświadczenia, członka prorosyjskiej partii, musiało skończyć się fatalnie dla polskich interesów i winę za tę lokalizację ponosi rząd PiS. Na szczególną uwagę zasługuje wniosek Wiecheckiego z 28 marca 2006 roku, zgłoszony na posiedzeniu Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów, na podstawie którego postanowiono o wycofaniu postulatu wpisania II nitki gazociągu Jamal- Europa na listę projektów priorytetowych tzw. Quick Start Project List. Wycofanie tego postulatu – jak dowiemy się z dokumentów Najwyższej Izby Kontroli - było działaniem „wynikającym z przyjętej przez Ministra taktyki, która zakłada nienaglaśnianie tematu II nitki gazociągu Jamał - Europa w sytuacji, gdy ustalone priorytety działań dywersyfikacyjnych nakazują w pierwszej kolejności uzyskanie połączenia infrastrukturalnego ze złożami gazu na Morzu Północnym oraz budowę terminalu do odbioru gazu skroplonego na wybrzeżu Polski”. Trudno natomiast odmówić partii Kaczyńskiego konsekwencji w jednolitym, negatywnym stanowisku, jakie rząd PiS- u zajmował wobec budowy Gazociągu Północnego. W oficjalnym dokumencie z kwietnia 2007 roku minister gospodarki stwierdza wprost, że „Inwestycja ta zagraża bezpieczeństwu państwa. Niekorzystnie wpływa m.in. na tranzyt i dostawy surowca gazociągiem „Jamał” i „Braterstwo” oraz stanowi zagrożenie ekologiczne”. Stanowisko ministra Woźniaka zawiera konkretne żądania pod adresem konsorcjum Nord Stream, w tym „przedstawienia trzech alternatywnych tras planowanej inwestycji, wraz ze szczegółowymi analizami planowanych tras i tzw. opcją zero czyli zaniechania inwestycji, opisu alternatywnych wariantów lokalizacyjnych planowanego gazociągu, odniesienia się do zgodności przedsięwzięcia z kierunkami polityki energetycznej i polityki w dziedzinie środowiska naturalnego Unii Europejskiej, opisu wszelkiej infrastruktury instalowanej wraz z gazociągiem”. Warto zauważyć, że Polsce przysługiwał wówczas status tzw. strony narażenia. Otrzymywało je każde państwo-strona, które mogło zostać narażone na transgraniczne oddziaływanie planowanej inwestycji. Do tej samej grupy państw należały Litwa, Łotwa, Estonia. Dania, Szwecja, Finlandia, RFN i Rosja. Z licznych pism ministra Woźniaka (do których linki podaję) wynika, że Polska chciała aktywnie wykorzystać ten status i ostro sprzeciwiała się planom inwestycyjnym konsorcjum Nord Stream. Wiele wskazuje, że momentem zwrotnym, decydującym o sytuacji w jakiej obecnie znajduje się strona polska była decyzja konsorcjum z końca sierpnia 2007 roku o zmianie trasy gazociągu. Miał on omijać wyspę Bornholm od strony północnej, dzięki czemu - zdaniem spółki – „zminimalizowane zostanie zagrożenie ekologiczne i uniknie się opóźnień wynikających z wątpliwości natury prawnej”. O skutkach tej zmiany możemy się dowiedzieć z „Notatki w sprawie oceny oddziaływania na środowisko w kontekście transgranicznym przedsięwzięcia polegającego na budowie rosyjsko - niemieckiego rurociągu północnoeuropejskiego (odcinek pełnomorski)”, sporządzonej przez Rzecznika Praw Obywatelskich. Wynika z niej, że „pierwsze informacje o planowanym przez konsorcjum Nord Stream gazociągu zostały przekazane krajom nadbałtyckim w czasie spotkania w Hamburgu w kwietniu 2006 roku. Wszczęcie postępowania nastąpiło w listopadzie 2006 roku, kiedy Rzeczpospolita Polska została powiadomiona o planowanym przedsięwzięciu[...] 21-22 sierpnia 2007 r. inwestor (konsorcjum Nord Stream) poinformował, że zamierza zmienić przebieg gazociągu w trzech miejscach. Jeden z nowych odcinków obejmował zmianę z przebiegu gazociągu w obszarze położonym na południe od wyspy Bornholm na przebieg w obszarze na północ od wyspy (Zmiana trasy oznacza, że strona polska nie będzie strona pochodzenia w przedmiotowym postępowaniu bowiem lokalizacja gazociągu, która inwestor zamierza zaproponować w końcowej dokumentacji pozostaje poza obszarem polskiej wyłącznej strefy ekonomicznej). Z dokumentu dowiemy się również, że w Polsce informacja o nowym projekcie została udostępniona do udziału społeczeństwa i na podstawie zebranych uwag przygotowano stanowisko, przekazane w dniu 18 stycznia 2008 roku stronom pochodzenia. W stanowisku tym utrzymano wymagania odnośnie zawartości końcowej dokumentacji oceny oddziaływania na środowisko określone w odpowiedzi na powiadomienie z dnia 16 lutego 2007 roku. Sformułowano również kilka dodatkowych wymagań, między innymi dotyczących „oddziaływania na efekty społeczno - gospodarcze dla miejscowości turystycznych położonych na zachodnim wybrzeżu Polski (bezpieczeństwo, jakość wody itp.), a także na funkcjonowanie i możliwości rozwoju portu w Świnoujściu. W przypadku zagrożenia oddziaływaniem transgranicznym wymagana będzie analiza wariantów wyjścia na ląd w Niemczech na terenach położonych bardziej na zachód.” Informacja ta została również potwierdzona w piśmie, jakie do RPO skierował w dniu 28 lutego 2008 roku minister środowiska Maciej Nowicki. Wynika z niej, że jedynym stanowiskiem strony polskiej, przekazanym wówczas konsorcjum Nord Stream, było to, wypracowane przez rząd Jarosława Kaczyńskiego. Fakt ten znajduje również potwierdzenie w „Sprawozdaniu ministra gospodarki z wyników nadzoru nad bezpieczeństwem zaopatrzenia w gaz ziemny za okres od dnia 1 kwietnia 2007 r. do dnia 31 grudnia 2008 r.”, w którym na str.30 przedstawia się „Działania wobec projektu budowy gazociągu Nord Stream”. Otóż - jedynym działaniem, którym chwali się minister Pawlak w tym zakresie jest przyjęcie przez Parlament Europejski w lipcu 2008 roku petycji europosła PiS – u Marcina Libickiego, w której pojawiło się m.in. wezwanie do wstrzymania budowy gazociągu Nord Stream, ze względu na zagrożenia dla środowiska naturalnego. Strona internetowa Ministerstwa Gospodarki nie zawiera żadnych informacji o działaniach wicepremiera Pawlaka podjętych w związku z budową rosyjsko-niemieckiego gazociągu, a „Stanowisko Polski” w tej kwestii dotyczy okresu, gdy ministrem gospodarki był Piotr Woźniak. Nic nie wiemy, by rząd Tuska planował jakiekolwiek reakcję na decyzję niemieckiego Federalnego Urzędu Żeglugi i Hydrografii. Z informacji przekazanej w listopadzie ubiegłego roku przez „Nasz Dziennik” wynika, że strona polska nigdy nie wnioskowała o zmianę koncepcji budowy gazociągu. O takich żądaniach nic nie wie koncern Nord Stream. Rzecznik prasowy spółki Steffen Ebert stwierdził w rozmowie z gazetą, że w dokumentach, jakie firma otrzymała od niemieckiego biura wydawania zezwoleń, nie ma ani słowa o konieczności wkopywania rury w dno Bałtyku. O polskich żądaniach nic też nie wie ministerstwo transportu Meklemburgii-Pomorza Przedniego, choć to właśnie ten urząd jest bezpośrednio odpowiedzialny za projekt Nord Stream. Julia Hasse z biura prasowego resortu w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" stwierdziła, że żaden wniosek do tej pory na ten temat od polskiej strony nie wpłynął. „Po dokładnym sprawdzeniu i zebraniu dostępnych mi informacji na ten temat wiem, że do tej pory nie wpłynął od polskiej strony wniosek o wkopanie rury gazociągu w dno morza. W związku z ustaloną drogą, jaką przebiegać będzie pod wodą kładziony przez firmę Nord Stream gazociąg, Polska nigdy nie wnioskowała o zmianę tej koncepcji ze względu na potencjalne trudności na szlaku morskim” - zapewniła rzeczniczka meklemburskiego ministerstwa transportu, budownictwa i rozwoju regionalnego. Nie udało się też potwierdzić informacji, jakoby polski rząd prowadził na ten temat rozmowy bezpośrednio z władzami federalnymi. W tej sytuacji - przerzucanie odpowiedzialności na poprzedników – do czego zdaje się ograniczać reakcja obecnego rządu, - w sytuacji, gdy przez 2 lata nie podjęto żadnych działań w sprawie zapewnienia funkcjonalności gazoportu, jest tylko propagandowym zabiegiem, mającym usprawiedliwić bezczynność ekipy PO-PSL. Pytanie – czy jest to bezczynność zamierzona, czy wynikająca z indolencji tego rządu? Jeśli reakcji zabraknie - wszystko wskazuje, że oficjalne deklaracje o przyśpieszeniu budowy gazoportu oraz decyzje finansowe podejmowane w tej sprawie przez rząd Tuska, będą kolejną mistyfikacją, mającą stworzyć pozory aktywności, a celem faktycznym – do którego dąży ta ekipa, będzie podpisanie długoterminowej umowy gazowej z Rosją. Koszty i konsekwencje tego zaniechania trudno będzie nawet oszacować. Jedno jest wówczas pewne - o jakiejkolwiek dywersyfikacji i bezpieczeństwie energetycznym możemy zapomnieć na długie lata. ŚCIOS

Polskie ofiary rugowane z pamięci Barack Obama w liście przesłanym z okazji 65. rocznicy wyzwolenia obozu zagłady Auschwitz-Birkenau całkowicie pominął Polaków mordowanych przez Niemców. Zaczęło się od skandalu, a później ruszyła cała ich lawina. 65 lat po wkroczeniu wojsk sowieckich do niemieckiego obozu w Auschwitz-Birkenau światu nadal brak podstawowej wiedzy na temat ludobójstwa będącego efektem uruchomienia nazistowskiej machiny śmierci. Na uroczystościach w Oświęcimiu zabrakło prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa, którego pod koniec ubiegłego roku zaprosił Lech Kaczyński. W Parlamencie Europejskim grupa pięciu posłów, na czele z Markiem Siwcem z SLD, wystąpiła z arcyszkodliwą dla Polski rezolucją rozmywającą odpowiedzialność III Rzeszy za zbrodnie II wojny światowej. Prezydent Kaczyński był jedynym z przywódców, który w wystąpieniu poświęconym historii obozu Auschwitz-Birkenau użył sformułowania "niemieckie państwo", wskazując na sprawcę ludobójstwa. Prezydent Federacji Rosyjskiej Dmitrij Miedwiediew w liście wystosowanym do uczestników uroczystości posługiwał się terminem "faszyści", a premier Izraela Benjamin Netanjahu mówił w tym kontekście o niedookreślonych "szowinistach". Najdalej posunął się jednak premier Donald Tusk, według którego ludzi do obozów zagnała "zorganizowana nienawiść". W czasie gdy w Oświęcimiu trwały uroczystości związane z 65. rocznicą oswobodzenia niemieckiego obozu śmierci w Auschwitz-Birkenau, grupa pięciu europosłów, z Markiem Siwcem (SLD) i Bogusławem Sonikiem (PO) na czele, przedłożyła w Parlamencie Europejskim deklarację na okoliczność obchodów Dnia Pamięci o Holokauście. W dokumencie czytamy m. in., że "Holokaust był wykonany przez Niemcy, ale z poparciem innych Europejczyków, jakkolwiek marginalnym, włączając międzynarodowe organizacje i spontaniczną współpracę indywidualnych osób i grup na terenach okupowanych przez Niemcy". W piśmie posłowie m.in. "doceniają, że rząd Niemiec potępił potworności popełnione przez Trzecią Rzeszę" oraz chwalą Berlin za "liczne wysiłki, by nauczać nowe pokolenie na temat horroru przeszłości". Ponadto posłowie podkreślają, że "PE z zadowoleniem wita oficjalne przeprosiny prezydenta Polski [Aleksandra Kwaśniewskiego - przyp. red.] za masakrę Żydów w Jedwabnem w 1941 roku" i przyznanie się w 2004 roku Rumunii do 380 tys. ofiar żydowskich. Deklaracja kończy się stwierdzeniem, że uznając holokaust za część europejskiej historii, "akceptujemy naszą odpowiedzialność, by zapewnić, że horror Holokaustu nigdy się nie powtórzy". Polscy posłowie przedłożyli deklarację do podpisania pozostałym członkom parlamentu. Jeżeli podpisze ją ponad połowa deputowanych, deklaracja stanie się oficjalnym stanowiskiem Parlamentu Europejskiego. Tłumacząc się z zawartego w dokumencie sformułowania, poseł do PE Marek Siwiec powiedział, że "kolaborowały nie tylko narody, ale również rządy". - Kolaboracja dotyczyła choćby Francji czy Słowacji, takich przypadków było wiele - wyjaśniał w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Siwiec. Dopytywany przez nas, czy można spodziewać się przedłożenia podobnej deklaracji uznającej komunistyczną Rosję za winną ludobójstwa, odpowiedział, że nie zajmuje się obecnie kwestiami dotyczącymi upamiętniania zbrodni wojennych. - Nie prowadzimy w tej chwili innych prac dotyczących upamiętniania wszelkich zbrodni wojennych - powiedział. Poseł do PE Konrad Szymański (Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy) podkreślił, że nie rozumie założeń deklaracji głoszącej, że holokaust został dokonany przez Niemców, ale z poparciem innych Europejczyków. - Nie są dla mnie jasne intencje tej deklaracji, bo jeśli zamierzeniem jest to, by inne kraje, ich rządy zaczęły doszukiwać się swojej mniejszej lub większej winy, to nie jest to wyrażone wprost. Jest tam wspomniane o działaniach polskiego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego w związku z Jedwabnem, i rumuńskiego rządu, który ponosi cząstkową odpowiedzialność za mord Żydów w Rumunii - zaznaczył w rozmowie z "Naszym Dziennikiem". - W Europie mamy do czynienia z olbrzymią nierównowagą między eksponowaniem odpowiedzialności za zbrodnie nazistowskich Niemiec w czasie II wojny światowej oraz tym, co było konsekwencją komunistycznej polityki Rosji, która trwała wiele dłużej niż polityka Niemiec i nie była mniej brutalna. Z tego wynika, że lewica nie chce naprawić tej nierównowagi i status quo jej odpowiada - spuentował Szymański. Czy uprawnione jest sugerowanie paraleli między holokaustem a wydarzeniami w Jedwabnem? - Przywołanie sprawy w Jedwabnem to wynik propagandy, nie dyskusji naukowej. Nikt nie opisuje dyskusji, jaka się w tej sprawie toczyła, oraz nie przytacza kontrargumentów do tez Tomasza Grossa, które umieścił w swojej książce. Tymczasem odpowiedzialność Niemców za holokaust jest oczywista, jeśli bierzemy pod uwagę II wojnę światową. Próby przeniesienia ciężaru odpowiedzialności na inne narody czy wskazywanie w tym kontekście na Polskę to elementy, które absolutnie nie powinny mieć miejsca. My ucierpieliśmy w sposób potężny. Byliśmy jako naród skazani przez Niemców, ale również przez Sowietów na zagładę - zauważył prof. Mieczysław Ryba z Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej. - Wyszukiwanie jednostkowych przykładów zachowań poszczególnych osób, które miałyby dowodzić współodpowiedzialności, jest metodologicznie niepoprawne i absurdalne, bo w ten sposób można wyciągnąć z drugowojennej historii wiele innych rzeczy, wskazując, że jednostkowo wszędzie się coś wydarzyło. Niestety, ale próby zaciemniania obrazu działają na niekorzyść naszego kraju - dodał. Mimo siarczystego mrozu do Oświęcimia jak co roku przyjechało 150 byłych więźniów obozu Auschwitz-Birkenau. Był też premier Izraela Benjamin Netanjahu i szef Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek. Wielki nieobecny to rosyjski prezydent Dmitrij Miedwiediew. Przedstawiciel społeczności Romów - były więzień obozu Edward Paczkowski, który miał wygłosić w trakcie głównych uroczystości przemowę - złamał nogę i nie mógł przyjechać. W południe okazało się natomiast, że nie zaproszono przedstawicieli Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Rodzin Oświęcimskich. Jego członkowie rozważali w związku z tym bojkot uroczystości. "Dyrektor Muzeum Auschwitz-Birkenau Piotr Cywiński, nie uznając za stosowne zaprosić zarząd Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Rodzin Oświęcimskich na organizowane pod patronatem prezydenta RP (...) uroczystości związane z 65. rocznicą oswobodzenia KL Auschwitz, wymierzył nam kolejny policzek" - napisali byli więźniowie obozu w liście protestacyjnym. "Cywiński nie przestrzega podstawowych obowiązków wynikających ze statutu muzeum w zakresie współpracy z organizacjami pozarządowymi, lekceważąc w sposób jawny nasze stowarzyszenie i nas samych" - czytamy dalej w proteście, pod którym podpisało się czterech więźniów obozu. W odpowiedzi rzecznik muzeum Jarosław Mensfelt zaznaczył, że na uroczystości zaproszeni byli wszyscy, którzy chcieli w nich uczestniczyć, choć nie wszystkich jest w stanie pomieścić przygotowany na tę okazję namiot. - Wszyscy są zaproszeni na uroczystości. Nie było zaproszeń imiennych - powiedział. Rzecznik zaznaczył także, że miejsce w namiocie zapewnione mają byli więźniowie wraz z opiekunami, którzy są gospodarzami tego miejsca. - Namiot, w którym się odbędzie główna uroczystość, może pomieścić maksymalnie 1,4 tys. osób. Nie jest w stanie pomieścić wszystkich. Dlatego będzie zorganizowany sektor otwarty z telebimem i każdy, kto będzie chciał wziąć udział w uroczystości, może to zrobić - uspokajał Mensfelt.

Nazwać sprawców po imieniu Premier Izraela Benjamin Netanjahu w swoim wystąpieniu mówił o tym, czego naród żydowski nauczył się z "lekcji holokaustu". - Nauczyliśmy się, że jedynym sposobem obrony naszego narodu jest silne państwo Izrael i silna armia obrony Izraela. Nauczyliśmy się tego, że trzeba inne narody ostrzegać o niebezpieczeństwie i również musimy być gotowi bronić się - powiedział. - Zobowiązuję się jako premier państwa żydowskiego, że nigdy nie pozwolę, aby znowu złe ręce dusiły członków naszego narodu i nasze państwo - dodał. Podkreślił, że po to przyleciał z Jerozolimy, aby powiedzieć, że pamięć o ofiarach nazistowskiej zagłady jest żywa. - Potworności holokaustu nie odbywały się na innej planecie. To działo się tutaj, na tej ziemi. Holokaust nie był dziełem dzikich zwierząt, tylko dzikich ludzi, potwornych morderców. Dlatego najważniejszą lekcją holokaustu jest świadomość tego, że mordercze zło trzeba powstrzymać tak szybko, jak się da, zanim się wykluje, zanim spełni swe groźby - oświadczył premier Izraela. Netanjahu podziękował także polskiemu rządowi za "historyczny wysiłek", jakim jest upamiętnianie największej katastrofy, jaka dotknęła jego lud, i największej zbrodni popełnionej przeciwko ludzkości. - Zebraliśmy się tutaj, Polacy i Żydzi, na skrzyżowaniu tragedii. (...) Siedzimy w tej chwili w ciepłym namiocie i wspominamy tych, którzy drżeli, umierając z zimna (...), a jeśli nie zmarli, byli wysyłani do gazu - powiedział. "Wszyscy powinniśmy mieć świadomość tego, jak wielką cenę zapłaciła ludzkość za pobłażliwość wobec ksenofobii i szowinizmu. Powinniśmy pamiętać, że sześć milionów ludzi pozbawiono życia z powodu ich tożsamości, dlatego że byli Żydami. Według planu faszystów, los ten miała podzielić co najmniej jedna trzecia ludności terenów okupowanych" - napisał z kolei prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew w orędziu skierowanym do uczestników obchodów wyzwolenia obozu, które odczytał zebranym minister edukacji Federacji Rosyjskiej Andrej Fursenko. "Minęło już 65 lat zwycięstwa nad faszyzmem. Jednak po dziś dzień można usłyszeć głosy tych, którzy próbują usprawiedliwić przestępstwa nazistów. Próbują porównywać ofiary do katów, wyzwolicieli do okupantów. W niektórych krajach dochodzi do jeszcze gorszego - do heroizowania nazistowskich popleczników. Tego rodzaju próby rewizji historii są nie do przyjęcia. Jesteśmy zobowiązani do połączenia naszych wysiłków, aby z nimi walczyć" - podkreślił w orędziu Miedwiediew. - Chcemy także ocalić pamięć o tych, którzy przyszli tutaj wyzwolić obóz, o żołnierzach Armii Czerwonej. Dla tej nielicznej garstki ocalałych tu w obozie oni stali się długo oczekiwanym znakiem końca tej gehenny - powiedział premier Donald Tusk. Nie mówiąc ani słowa o odpowiedzialności Niemców, wezwał do budowania "powszechnej i nieusuwalnej w sercach wszystkich ludzi niezgody na zorganizowaną nienawiść, która zagnała miliony do komór gazowych, na to wszystko, czego symbolem stał się ten obóz". Prezydent Lech Kaczyński jako jedyny z przywódców państw mówił wczoraj wprost o zbrodniach niemieckich. Zwrócił uwagę na "szaleństwo zbrodni opartej o chorą nienawiść". - Dla mnie jedna data jest symboliczna - 16 maja 1944 roku. Losy wojny są już dawno przesądzone. III Rzesza Niemiecka jest pokonana, to tylko kwestia czasu. A tu, w tym miejscu, oddaje się do użytku nową bocznicę, żeby można było ludzi przewozić bezpośrednio pod krematoria. Dla mnie ta data to znak szaleństwa zbrodniarzy - powiedział prezydent Kaczyński. Jego zdaniem, "jeżeli się to zdarzyło, to znaczy, że i może się zdarzyć". - Powtarzam raz jeszcze, Europa, jak się wydaje, przezwyciężyła tego rodzaju tendencje, ale czy przezwyciężył je świat? Można powiedzieć zupełnie jasno: nie. Stąd potrzeba pamięci - powiedział prezydent. Podkreślił, że "trzeba uczyć prawdy, prawdy twardej". - Prawdy, która niektórym silnym i wpływowym w dzisiejszym świecie może się nie podobać, ale była to prawda. To, co stało się tutaj, to nie łańcuch kryminalnych czynów. To coś, co zostało zorganizowane przez państwo. Przez ówczesne państwo niemieckie - III Rzeszę. I trzeba o tym pamiętać, bo nie zawsze ten, kto ma siłę, ma rację - podkreślił.

Nowa ekspozycja W jednym z bloków byłego obozu Auschwitz I otwarta została nowa narodowa ekspozycja rosyjska pt. "Wyzwolenie KL Auschwitz". Wystawa opowiada o wyzwoleniu nazistowskiego obozu koncentracyjnego Auschwitz przez sowieckich żołnierzy 60. armii Pierwszego Frontu Ukraińskiego. Mieszcząca się na parterze bloku nr 14 ekspozycja zajmuje 212 m kw. Składa się ona z trzech części. Pierwsza z nich opowiada o samym momencie wyzwolenia obozu przez Armię Czerwoną, druga poświęcona jest ratowaniu więźniów i wydarzeniom, które miały miejsce bezpośrednio po wyzwoleniu obozu, zaś trzecia część opisuje wysiłki mające na celu dokumentację zbrodni popełnionych w obozie Auschwitz. Również wczoraj, z inicjatywy przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Jerzego Buzka, w Oświęcimiu rozpoczęło swoją działalność forum europejskie na rzecz praw człowieka, którego zadaniem będzie skupianie organizacji promujących społeczeństwo obywatelskie oraz powołanie Europejskiej Szkoły Kultury i Praw Człowieka im. Pawła Włodkowica. Zdaniem rektora UJ prof. Karola Musioła, dzięki temu projektowi Oświęcim będzie miał szansę stać się międzynarodowym centrum praw człowieka. W oświęcimskim Centrum Dialogu i Modlitwy odbyła się także wczoraj zorganizowana przez Ministerstwo Edukacji Narodowej międzynarodowa konferencja ministrów edukacji pt. "Auschwitz - Pamięć, Odpowiedzialność, Nauka". Biorące udział w sympozjum delegacje z 35 krajów opowiadały m.in. o realizowaniu w ich krajach programów edukacyjnych dotyczących tej kwestii. Podczas konferencji wyemitowane zostało także specjalne przemówienie prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy. Wyraził w nim wdzięczność wobec polskich władz i polskiego społeczeństwa za "zachowanie miejsca tak bolesnego dla narodu polskiego (...), które jest jednocześnie miejscem pamięci i źródłem refleksji dla świata". I w tym momencie pojawił się kolejny szczegół, który pokazuje, jak małą wiedzą na temat niemieckich obozów koncentracyjnych dysponuje świat. W swoim przemówieniu Obama skoncentrował się bowiem jedynie na żydowskich ofiarach, całkowicie pomijając fakt, że w niemieckich obozach ginęli także przedstawiciele innych narodów, w tym Polacy. Zdaniem amerykańskiego prezydenta, Polacy ginęli jedynie w chwili wyzwalania obozu. - Sama ziemia w Auschwitz jest uświęcona prochami Żydów i tych, którzy próbowali ich ocalić: Polaków, Węgrów, Francuzów i Holendrów, Romów i Rosjan, hetero- i homoseksualistów oraz wielu, wielu innych - powiedział Obama.
Obchody nie tylko w Polsce W niemieckim Bundestagu w uroczystości z okazji Międzynarodowego Dnia Pamięci o Holokauście wzięli udział m.in. prezydent Niemiec Horst Koehler, kanclerz Angela Merkel, a także były dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie ocalały z holokaustu - Feliks Tych. W niemieckim parlamencie gościł również prezydent Izraela Szimon Peres, który w trakcie uroczystości zaapelował o wymierzenie sprawiedliwości żyjącym jeszcze uczestnikom zagłady Żydów w czasie II wojny światowej. - W państwie Izrael i na całym świecie ocalali z holokaustu stopniowo odchodzą ze świata żywych - powiedział w wystąpieniu. - Jednocześnie mężczyźni i kobiety, którzy brali udział w najbardziej ohydnej zbrodni - ludobójstwie - nadal żyją na niemieckiej i europejskiej ziemi oraz w innych częściach świata. Proszę was: uczyńcie wszystko, by wymierzyć im sprawiedliwość - zaapelował. Izraelski prezydent zaznaczył, że nie chodzi tutaj o zemstę, a jedynie o lekcję, szczególnie dla młodego pokolenia. - Żeby mogli pamiętać i nigdy nie zapomnieli, by wiedzieli, co się wydarzyło, oraz nigdy, absolutnie nigdy nie mieli najmniejszej wątpliwości, że nie istnieje inna droga niż pokój, pojednanie i miłość - powiedział. Do rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz nawiązał we wczorajszej audiencji generalnej także Papież Benedykt XVI. - Wydarzenie to oraz świadectwa ocalonych ukazały światu grozę zbrodni o niewypowiedzianym okrucieństwie, jakie popełniono w stworzonych przez nazistowskie Niemcy obozach zagłady - podkreślił Ojciec Święty. - Niech Bóg wszechmogący oświeci serca i umysły, aby nigdy nie powtórzyły się takie tragedie! - zakończył. Marta Ziarnik

Komu zagraża IPN Gdy okazuje się, że ta sama osoba jest równocześnie "byłym działaczem opozycji w czasach PRL" i inicjatorem wprowadzenia "niewielkich zmian" w ustawie o Instytucie Pamięci Narodowej, tak "niewielkich", że sprowadzających się do likwidacji tej instytucji w obecnej postaci, to mamy prawo wątpić w jej wiarygodność. Czy osoba taka mogła być w opozycji, skoro jej dzisiejszy stosunek do IPN jest taki sam jak byłych esbeków, przeciwników tamtejszej opozycji? Jeżeli między byłym działaczem opozycji a byłym esbekiem jest dziś pełna zgoda co do konieczności likwidacji IPN, to może znaczyć, że i dawniej nic ich nie różniło. Nie odnotowano chyba żadnego przypadku, aby były funkcjonariusz komunistycznego aparatu represji czy nawet były tajny współpracownik SB publicznie popierał działalność IPN. Aby zamknąć tę mozaikę wątpliwych postaw, dodajmy, że są też i tacy "działacze opozycji", którzy "robią" dziś za dawną solidarnościową opozycję i równocześnie za dawne reformatorskie skrzydło PZPR. W zależności od koniunktury odpowiednio "reklamują" swoje "dokonania" opozycyjno-reformatorskie. Polityczny zamach na IPN, którego jesteśmy świadkami, jest wynikiem koalicji zawartej przez PO z SLD. Obie partie są zainteresowane likwidacją Instytutu albo takim jego zmarginalizowaniem, aby przestał odgrywać dotychczasową niezależną rolę w państwie. Jak zwykle w takich przypadkach pretekstem jest "polityczność" tej instytucji, czyli przekonanie o większych od PO wpływów PiS w IPN. Aby "odpolitycznić" Instytut Pamięci Narodowj, Platforma chce wprowadzić do władz "apolitycznych historyków", którzy mają wybrać "apolitycznego prezesa". Prawdziwym celem ataków na IPN nie jest jedynie sprawa lustracji i ujawniania agenturalnej przeszłości, ale praca pionu śledczego IPN, czyli Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Oddziałowa Komisja w Warszawie prowadzi kilka śledztw w sprawie zbrodni komunistycznych. Toczy się nadal śledztwo w sprawie śmierci Grzegorza Przemyka. Podejrzanymi są ludzie z kręgów prokuratury, SB, MO i MSW. Toczy się śledztwo w sprawie nielegalnego przejmowania spadków po zmarłych za granicą Polakach przez podstawionych agentów. Podejrzanymi są oficerowie Sztabu Generalnego LWP. Inne śledztwo obejmuje byłych ormowców, którzy w stanie wojennym brutalnie bili demonstrantów. Trwa śledztwo w sprawie zabójstw księży: Stanisława Suchowolca, Sylwestra Zycha, Stefana Niedzielaka, Leona Błaszczyka, Stanisława Kowalczyka, Romana Kotlarza, Stanisława Palimąki, Antoniego Kija. Ponad 1200 śledztw, jakie prowadzi pion prokuratorski IPN, polega na zbieraniu nowych dowodów, w tym zeznań świadków, a więc zeznań nierozpoznanej jeszcze agentury. Dla generała Kiszczaka te sprawy nie miały ujrzeć światła dziennego. Czy to są te "ogryzki", którymi zajmuje się IPN - jak ujął to w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" poseł PO, były działacz opozycji Arkadiusz Rybicki? Każda próba "reformy" IPN to atak na niezależną, demokratyczną instytucję państwa polskiego. Każdy taki atak ma na celu zniszczenie Instytutu. Kto choć trochę śledził dramat rodziny Olewników, który jak makabryczny serial telewizyjny miesiącami rozgrywa się na naszych oczach, musi postawić sobie pytanie, dlaczego państwo polskie, w którym żyje, jest tak słabe i niesprawiedliwe. Powinien zastanowić się, dlaczego instytucje państwa są tak bezsilne w walce z polską, komunistyczną i gangsterską mafią. Dlaczego z takim trudem ujawnia się prawda. Zabójstwo generała Papały i seria "samobójstw" w więzieniach to tylko kilka z wymownych przykładów bezsilności instytucji państwa i bezkarności przestępczego świata. Wszędzie tam, gdzie miała miejsce zbrodnia przeciwko Narodowi Polskiemu, powinien z całą mocą działać pion śledczy IPN. Ten "akt założycielski III RP", jak o morderstwie ks. Jerzego pisał w przedmowie do demaskatorskiej książki Sumlińskiego "Teresa. Trawa. Robot" ks. Stanisław Małkowski, wywołuje dalsze skutki. Do wyjątkowo skomplikowanych należy śledztwo IPN w sprawie śmierci Małgorzaty Targowskiej-Grabińskiej. 9 maja 1985 r. została ona zamordowana przez agentów SB, najprawdopodobniej przez pomyłkę, gdyż wzięto ją za żonę Andrzeja Grabińskiego, jednego z oskarżycieli posiłkowych w procesie sprawców śmierci ks. Jerzego Popiełuszki. Brutalna śmierć (podcięto jej gardło) miała zastraszyć wszystkich, którzy chcieli dochodzić prawdy. Także w dzień święta państwowego, 22 lipca 1989 r., została zamordowana matka mecenasa Krzysztofa Piesiewicza, także zaangażowanego jako oskarżyciel posiłkowy w procesie toruńskim. Te wszystkie fakty zmuszają do wielkiej ostrożności w wydawaniu opinii na temat tego, co spotkało ostatnio senatora Krzysztofa Piesiewicza. Wśród oprawców był podobno oficer WSI i agentka dawnych służb oraz media, które udostępniły opinii publicznej filmy. Sprawy, śledztwa dawne i nowe, zamknięte i znowu nagle otwarte. Zakończone, ale bez aktu sprawiedliwości. Fałszywie osądzone. Tym także miał się zajmować IPN. Czy zbyt serio wziął się do pracy? Jest zbyt niezależny? Znowu ktoś nietykalny poczuł się zagrożony? Wracamy do PRL i jej mafijnej sprawiedliwości? Komu zagraża IPN? Wojciech Reszczyński

To polski punkt widzenia W czasie gdy w Niemczech trwa spór o kandydaturę Eriki Steinbach do rady fundacji mającej budować centrum niemieckich wysiedleń, w Berlinie zaprezentowano niemieckie wydanie książki "Wysiedlenia, wypędzenia i ucieczki 1939-1959. Atlas ziem Polski. Polacy, Żydzi, Niemcy, Ukraińcy", którego autorami są polscy historycy Grzegorz Hryciuk, Małgorzata Ruchniewicz i Bożena Szaynok z Uniwersytetu Wrocławskiego oraz Andrzej Żbikowski (ŻIH, IPN). Prasa niemiecka pozytywnie komentuje polski atlas, ale środowiska niemieckich wysiedlonych zgłaszają dużo pretensji. Prezentacja książki, która przedstawia przymusowe migracje ludności na ziemiach polskich w latach 1939-1959, spotkała się z dużym zainteresowaniem strony niemieckiej. Już w październiku 2009 r. niemieckie media pisały o tej książce z wielkim zainteresowaniem. Po berlińskiej prezentacji książki, do której wstęp napisał profesor Stefan Troebst z Uniwersytetu w Lipsku, "Berliner Zeitung" napisał, że jest to dobra książka wydana w dobrym czasie. Autor słowa wstępnego stwierdził natomiast, że: "Atlas ziem Polski dotyczy wprawdzie różnych, ale tak samo naznaczonych przymusowymi migracjami losów Polaków w III Rzeszy i Związku Sowieckim, Żydów w czasie II wojny światowej i w komunistycznej Polsce powojennej, Niemców w Europie Środkowo-Wschodniej w latach 1944-1948, jak również Ukraińców pod okupacją i w Polsce Ludowej". Telewizja 3SAT, informując o niemieckim wydaniu książki "Wysiedlenia, wypędzenia i ucieczki1939-1959. Atlas ziem Polski. Polacy, Żydzi, Niemcy, Ukraińcy", także chwali polskich autorów, stwierdzając, że po raz pierwszy przełamali tabu i zmienili sposób postrzegania wspólnej historii. Zdaniem telewizji 3SAT, wrocławscy historycy po raz pierwszy w Polsce pokazali w kontekście innych wysiedleń także tragiczny los niemieckich wypędzonych. Przedstawiciel niemieckiego Związku Wypędzonych Manfred Kittel, który jest dyrektorem niemieckiej Fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie", uznał publikację za ważny krok w europejskiej dyskusji na temat wypędzeń i ucieczek. Ale już członek prezydium BdV Sybille Dreher w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" zauważa, że kilka kwestii w książce podano fałszywie. - Moje ogólne wrażenie po przeczytaniu książki jest dobre, szczególnie w kwestii wysiedleń na wschodzie dotyczących Polaków, Litwinów czy Ukraińców, o których Niemcy prawie nic nie wiedzą - powiedziała Dreher, dodając, że jednak kwestia niemieckich wysiedleń nie jest opracowana zbyt dobrze i nie za bardzo jej się podoba, co zasygnalizowała już podczas prezentacji polskim autorom. Dreher skrytykowała fakt, że w atlasie w opisie niemieckich losów nie używa się sformułowań "wypędzenia", a jedynie określeń "przymusowe migracje" czy też "przymusowe wysiedlenia". - Mówię z całym przekonaniem, że w tym albumie cała problematyka niemieckich wypędzeń nadal nie jest poprawnie wyjaśniona - stwierdziła Dreher, dodając, że w kontekście powojennych niemieckich migracji pomijanie słowa "Vertriebung" jest z niemieckiego punktu widzenia kłopotliwe i szkoda, że w tej książce nie zostało to należycie wyjaśnione. - Książka wydana w dobrym czasie, ale do końca nie jest prawdziwa, ponieważ opisuje sprawy tylko z polskiego punktu widzenia, chociaż może stać się początkiem do dyskusji i wzajemnego zrozumienia - uważa Dreher.

Wypędzeni czy przymusowo wysiedleni? Jeden z autorów książki, prof. dr hab. Grzegorz Hryciuk - pracownik naukowy Instytutu Historycznego Uniwersytetu Wrocławskiego, autor publikacji dotyczących m.in. spraw narodowościowych na dawnych Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej, w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" potwierdził, że "Atlas ziem Polski" spotkał się w Niemczech z dużym zainteresowaniem i sporą życzliwością. Według niego, środowiska niemieckich wysiedlonych mają najwięcej uwag co do słownictwa używanego w książce, a konkretnie nie podoba im się unikanie w niej w stosunku do nich określenia "wypędzenia" i zastępowanie go innymi zwrotami, takimi jak "przymusowe wysiedlenia" "deportacje" lub "ucieczki". Na ten problem zwracała także uwagę podczas prezentacji niemieckiego wydania współautorka książki Małgorzata Ruchniewicz, podkreślając, że w trakcie prac redakcyjnych nad niemiecką wersją atlasu zwracała uwagę na to, by zachowano terminy zastosowane w wersji polskiej. - Być może w Niemczech uważa się, że Polacy mają problem ze słowem "wypędzenie", jednak w języku polskim pojęcie to jest bardzo nasycone emocjami i dlatego historycy wolą używać terminów mniej obrazowych - powiedziała w Berlinie Ruchniewicz. Jak dowiedzieliśmy się od Grzegorza Hryciuka, podkreśliła ona podczas berlińskiej prezentacji, że jeśli chodzi o faktografię, to te same rzeczy znajdują się w polskiej i niemieckiej wersji, natomiast kwestia dobranego słownictwa leżała w gestii autorów, którzy starali się używać terminów nieobciążonych ani polityką, ani dużym ładunkiem emocjonalnym.
Przesiedlenia nie zaczęły się w 1945 roku Profesor Grzegorz Hryciuk w rozmowie z nami jeszcze raz przypomniał, że niemieckie wydanie jest o tyle ważne, że powinno przybliżyć tutejszemu czytelnikowi fakt, że kwestia wysiedleń nie rozpoczęła się w roku 1945 - jak często myślą Niemcy - lecz już w roku 1939. Jest on przekonany, że wydanie niemieckie wpłynie korzystnie na ogólną wiedzę na temat wysiedleń wśród Niemców. - Z wypowiedzi niemieckich kolegów historyków oraz opierając się na naszej znajomości tutejszej literatury, zauważam, że w Niemczech nie ma prawie żadnej wiedzy na temat wysiedleń Polaków, Ukraińców czy Białorusinów, być może trochę więcej wiedzą o ludności żydowskiej - powiedział polski historyk, dodając, że wiedza przeciętnego Polaka o powojennych wysiedleniach Niemców jest dużo większa. Waldemar Maszewski – Hamburg

Rusofilski antykomunizm W dobie poprawności politycznej wykreowanej na prawej stronie polskiej sceny politycznej przez jej obecnych okupantów mówienie o Rosji inaczej niż jako naszym głównym wrogu, czyhającym na wchłonięcie Polski jest „odstępstwem”. Jeśli jednak zdrowy rozsądek wskazuje nam, że „odstępstwo” jest prawdą, a histerię wzburzają ludzie dalecy od prawicy, choć na tyle sprytni, że za prawicę powszechnie uchodzący, warto być odważnym i skreślić kilka przemyśleń z pozycji „ruskiego agenta”. Cała nienawiść do Rosji w obozie post-solidarnościowym, który zawłaszczył sobie metkę prawicy, której autentyczna forma jest za słaba by podjąć równorzędną walkę z uzurpatorami, bierze się z doświadczeń zaborów oraz komunizmu. Dzisiejsza Rosja nie ma względem Polski żadnych roszczeń terytorialnych. Nie istnieje w Federacji Rosyjskiej choćby marginalna grupa czy organizacja, która takie idee głosi. Co więcej, granica polsko-rosyjska jest najkrótszą z obecnie przez nasze państwo posiadanych. Nawet gdyby takie żądania istniały to kierując się logiką naszych pociesznych rusofobów nie mogło stać by to na przeszkodzie ewentualnemu sojuszowi, gdyż nasi kierownicy optują za ścisłym sojuszem z Niemcami i Ukrainą, w których rewizjonizm względem Polski ma się nadzwyczaj dobrze. Zabory były efektem rozpasania polskiego narodu, który pozbawiony silnego ośrodka władzy sam podłożył się jako łup sąsiadom. Obwinianie całego świata za własne błędy jest dziecinne i żałosne. Każde poważne państwo skorzystać musi z okazji, gdy sąsiad jest w stanie rozkładu i nie potrafi sobie już pomóc. To wszystko jest jednak odległą historią, która nie powinna mieć wpływu na bieżącą sytuację międzynarodową i nasze stosunki z sąsiadami. W umysłach skonstruowanych schematycznie istnieje ta przykra przypadłość, że nie potrafią aktualizować swojego stanowiska wobec wyzwań czasu. Prominenci naszego państwa sprawiają wrażenie egzystowania jeśli nie w okresie zaborów (zbyt duża abberacja nawet dla nich - w końcu piastują funkcje w państwie polskim) to przynajmniej w sytuacji bolszewickiej nawały z 1920 roku. W tym miejscu przechodzimy do kluczowego momentu niniejszego wywodu, który doprowadzi do ataków spazmu ludzi dla których komunistyczny Związek Radziecki to pojęcie równoznaczne z Rosją. Otóż w momencie ataku hord Armii Czerwonej na Rzeczpospolitą władza bolszewików nie była jeszcze ostatecznie ugruntowana. Od wybuchu rewolucji czerwonej jak krew milionów jej ofiar stawić opór wrogom Rosji, Cara i Tradycji próbowała Biała Armia. Biała Rosja jak nazywano grupę kilku de facto niezależnych od siebie armii stanowiła wyraz przywiązania i tęsknoty Rosjan do monarchii, religii, ładu. Jej walka niosła ze sobą znak, że Rosjanie nie popierają czerwonych morderców i chcą się z nimi zmierzyć na ubitej ziemi. Tak, to potomkowie, znienawidzonego przez komunistów i ich równie „mądrych” późniejszych przeciwników, caratu stanęli do obrony swojego państwa i narodu przed eksterminacją. Dowódcy kontrrewolucyjnej armii byli w większości oficerami carskiego wojska, zatwardziałymi monarchistami, którzy nie mogąc zdzierżyć nowych, barbarzyńskich realiów postanowili działać. Za nimi poszły w bój setki tysięcy rosyjskich ochotników. Są oni bohaterami swojego narodu w tym samym stopniu co Narodowe Siły Zbrojne są symbolem walki o polską podmiotowość. Obie formacje stanęły do nierównej walki (sytuacja NSZ była jednak o wiele trudniejsza) w kilka chwil po przejęciu władzy przez wrogów. Największą ofiarą komunizmu była Rosja i Rosjanie. Ta pierwsza brutalnie zgwałcona przez hordy morderców omamionych możliwością grabieży i przyszłego raju na ziemi, i Ci drudzy, zwykli ludzie, poddani cara, „wyrzynani w pień” tylko dlatego, że nie wystąpili przeciw niemu, okazywali religijność lub nie chcieli oddać swojego dobytku. Spośród wszystkich narodów, które doświadczyły nieszczęścia komunizmu największy odsetek zabitych poniosła Rosja. Wynika to z tego, że planistami i bezwzględnymi wykonawcami tych zbrodni byli przede wszystkim przedstawiciele innych narodów: Żydzi (Trocki, Lenin), Łotysze (najbardziej zaufani ludzie Lenina – jego prywatna ochrona), Ukraińcy (Chruszczow), Gruzini (Stalin, Beria). Terror na niespotykaną skalę ustał, gdy do władzy doszli komuniści rosyjscy (analogia do polskiej odwilży z 1956 roku), co oczywiście nie zmienia faktu, że Związek Radziecki do końca swych dni pozostał państwem totalitarnym. ZSRR nie był kontynuacją Cesarstwa Rosyjskiego, gdyż powstał na jego fundamentalnej negacji. Nienawiść do najmniejszych przejawów starego reżimu, reakcyjności jest tego potwierdzeniem. Związek Radziecki to zaprzeczenie Rosji, anty- Rosja. Dlatego też, można godzić polski patriotyzm z szacunkiem dla Rosji, która od pierwszych dni komunistycznej rewolty postanowiła bronić swojego dziedzictwa przed całkowitym zniszczeniem. Szkoda tylko, że ówczesna Polska nie pomogła białej Rosji zdusić czerwonej hydry po odparciu jej z polskiej ziemi. Związek Radziecki niszczył Rosję przez ponad 70 lat. Rosja ze swoją kulturą, sztuką, tradycją była pod niewolą komunistycznych aparatczyków. Rusofil może, a nawet powinien być antykomunistą. To jest logiczne. Jasiński

O zarażaniu rusofilią Odkąd poznałem rusofilskie i projaruzelskie poglądy A. Wielomskiego, zacząłem się zastanawiać, czy to monarchizm w Polsce stanowi jakąś światopoglądową aberrację, czy poszczególni monarchiści są przez własny światopogląd skrzywieni. Teraz, gdy czytam K. Jasińskiego zaczynam podejrzewać, iż w grę wchodzi to pierwsze, ponieważ Jasiński wyraża dość często formułowany w pewnych środowiskach (np. upeerowskich) pogląd, iż tylko on i jego koledzy są prawdziwą prawicą w przeciwieństwie do wielu takich, co sobie uzurpują bycie prawicowcami: „histerię wzburzają ludzie dalecy od prawicy, choć na tyle sprytni, że za prawicę powszechnie uchodzący”. Pomijając może poprawność frazeologiczną zwrotu „wzburzać histerię”, uważam, że warto tymże prawdziwym prawicowcom (PP) parę rzeczy unaocznić, no chyba, że naprawdę (a nie na żarty, jak pisze Jasiński) są „ruskimi agentami”, wtedy takie wyjaśnienia są zbędne i ludzi działających w interesie Rosji będziemy po prostu zwalczać. Ponadto warto pewne rzeczy tak czy tak uporządkować, bo od jakiegoś czasu, sądzę, różne, nawet dość odległe środowiska (od lewackich po monarchistyczne właśnie), wytwarzają specyficzną aurę wokół antykomunizmu, co chyba nie jest przypadkiem w dobie coraz poważniejszego zagrożenia związanego z eurokomunizmem, ale o tym za chwilę. Pierwsza ważna rzecz, o jakiej każdy, kto chce pokochać dzisiejszą Rosję, powinien wiedzieć, że owa Rosja - mimo stosunkowo niedawnego wyprowadzenia swych wojsk z naszego terytorium (1993 r.) - nie tylko ani na chwilę nie zrezygnowała z wpływu na polskie sprawy, ale i wcale się z tym nie kryje, co widać było w przypadku prób militarnego związania Polski z wojskowym potencjałem USA. Polska, jak wiemy, mimo wejścia do NATO, ma status taki, jakby stanowiła strefę zdemilitaryzowaną – to także jest zasługa Rosji, która nigdy się nie zgadzała, by po „zakończeniu zimnej wojny” cały pas krajów środkowoeuropejskich był doskonale uzbrojony (i np. wyposażony w broń nuklearną). To że Niemcy też o to zadbały, to osobna sprawa. To, że jak pisze Jasiński, Rosja nie zgłasza żadnych roszczeń terytorialnych, nie jest żadnym argumentem na rzecz polskiego zbliżenia z tym krajem, bo Moskwa nieustannie traktuje nas jak bliską zagranicę, wprawdzie podlegającą wpływom Niemiec, ale na pewno nie niezależną od Rosji (choćby pod względem energetycznym). Nie muszę chyba przypominać tych wszystkich pogróżek o dozbrajaniu Kaliningradu etc., na wieść o tym, że Polska mogłaby wzmocnić się pod względem militarnym – zresztą sama wyrażona głośno przez któregoś polskiego polityka myśl o takim wzmacnianiu naszego kraju wywołuje na Kremlu reperkusje. Trudno więc powiedzieć, czy w jakikolwiek poważny sposób (militarny, energetyczny, dyplomatyczny itd., że nie wspomnę o kwestii niezdesowietyzowania służb specjalnych) Polsce udało się „oderwać” od rosyjskiego kolosa - w związku z tym zarażanie rusofilią w stosunku do władz Rosji wygląda na jakąś wyjątkową perwersję, nie tylko światopoglądową. Uzasadnienie do przychylnego podejścia do Moskwy można by znaleźć w jakichś aktach dobrej woli, które na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat Kreml mógł poczynić wobec Polski. Gdyby doszło do otworzenia sowieckich archiwów, wydania dokumentacji KGB czy GRU dotyczącej Polski i polskich zbrodniarzy z Jaruzelem i Kiszczakiem na czele, agentury działającej w naszym kraju – tak byśmy mogli uporządkować wiele naszych spraw po zakończeniu okresu III RP – dokumentacji, której niszczeniem budowniczy III RP tak skrupulatnie się zajmowali w pierwszych latach „bycia w naszym domu”, to już byłoby inaczej. Gdyby Rosja dokonała jakiegoś własnego rozliczenia z przeszłością, urządziła „moskiewski proces”, jaki postulował W. Bukowski, skazując na śmierć sowieckich zbrodniarzy, zrywając radykalnie z tradycją ZSSR i sowieckiego imperializmu, respektując prawa narodów (zwłaszcza tych, które zostały wchłonięte i/lub okupowane przez ZSSR) do samostanowienia – to można by mówić o jakichś podstawach do myślenia o jakimś zbliżeniu. Tymczasem nic takiego nie nastąpiło, a nikt inny jak W. Putin, obecny car Rosji (z kagiebowskim rodowodem), któremu kłaniają się nie tylko „polscy monarchiści”, uznał rozpad ZSSR za jedną z największych katastrof XX w., toteż konsekwentnie neoimperialną politykę prowadzi. O jej szczegółach można poczytać w książkach B. Kowaliowa, A. Politkowskiej czy A. Litwinienki, jeśli do kogoś głos Bukowskiego nie przemawia. Jeśli w tym kontekście jest miejsce i powód do rusofilii, to jest to bardzo niebezpieczna choroba, gdyż współczesna Rosja nie spełnia nawet tych mocno obniżonych (vide „unia europejska”) demokratycznych standardów, które obecnie są dogmatami na Zachodzie. Chociaż może o to chodzi? Może monarchistom po prostu podoba się rosyjski zamordyzm? Jeśli tak, to niech to napiszą wprost. Za peerelu wielu było publicystów, którzy ten zamordyzm czcili (najsłynniejszy z nich to był T. Kroński), uważając nawet, że jest on znakomitym lekarstwem na polską „skłonność do anarchii” i „pobrzękiwania szabelką”. Ja osobiście nie należę do zwolenników społecznego życia pod rosyjskim butem, lecz jeśli ktoś przejawia takie upodobanie, to może sobie tak egzystować, byle na własny rachunek i w gronie swoich najbliższych. Rusofile mają tak chorą skłonność do Rosji, że nawet nie odróżniają tego, iż czym innym są władze moskiewskie kontynuujące imperialną politykę ZSSR, a czym innym kultura rosyjska oraz naród rosyjski. Można znajdować jakieś wartościowe rzeczy w rosyjskiej (bo chyba nie w sowieckiej, to już byłoby jakieś szaleństwo) kulturze, można nawet przyjaźnić się z Rosjanami, ale przecież nie musi to oznaczać zachęcania do jakiegoś zbliżania się do władz na Kremlu (choć przykład A. Drawicza, który twórczo łączył rusofilię z byciem TW powinien być ostrzeżeniem), a to nam przecież proponują „realiści” z „prawdziwie prawicowym” światopoglądem. Dla przeciwwagi wskazują oni na Niemcy i Ukrainę, tak jakby innych możliwości (związki z krajami nadbałtyckimi, związki ze Skandynawią i krajami na południe od Polski, że o pogłębianiu związków z USA) nie było. Wczoraj obiegła media wieść, że Polska podpisała z Rosją kontrakt gazowy na długie lata. Ciekawe, czy nagłe przyspieszenie tych ciągnących się miesiącami negocjacji miało związek ze świeżymi i głośnymi odkryciami złóż energetycznych w naszym kraju, czy nie. Tak czy tak monarchiści powinni się cieszyć, jesteśmy tak przyspawani do Rosji, że na razie nic nie wskazuje na to, byśmy wybili się na niezależność. Oczywiście pełnią szczęścia byłaby pewnie dla konserwatystów takich jak Jasiński może jakaś unia personalna Polski z Rosją, ale z tym pomysłem trzeba poczekać do dnia, gdy Putin znowu zostanie prezydentem. FYM

Upadek prezydentury W pierwszą rocznicę inauguracji prezydentury Baracka Obamy upadła największa twierdza polityczna Partii Demokratycznej. W stanie Massachusetts wybory uzupełniające do Senatu wygrał Republikanin – Scott Brown. Wyborcy tego stanu pokazali Barackowi Obamie i jego administracji żółtą kartkę. W praktyce może to oznaczać koniec prac nad reformą systemu opieki zdrowotnej i kres wielu inicjatyw demokratycznych na Kapitolu. Stan Massachusetts był twierdzą polityczną Partii Demokratycznej w niemal w całym okresie po II wojnie światowej. Przedstawicielem tego stanu na Kapitolu, nieprzerwanie od 1962 do 2009 roku, był senator Edward Moore „Ted” Kennedy. Massachusetts było tak silnie kojarzone z Demokratami, że w rankingach przedwyborczych niemal automatycznie przewidywano zwycięstwo Demokratów w tym stanie. Republikańscy kandydaci na prezydenta niechętnie i rzadko odwiedzali miasta tego stanu podczas kampanii wyborczej, uznając słusznie i przezornie, że w tej „twierdzy Kennedych” nie można wygrać. GOP (Partia Republikańska) traktowała przeciwników Edwarda Kennedy’ego jako straceńców marnujących swoje środki i czas na walkę z politykiem, z którym po prostu nie da się wygrać. Przez ostatnie 47 lat ugruntował się pogląd, że Edward Kennedy jest dożywotnim senatorem z Massachusetts, któremu jedynie śmierć może przerwać kadencję w Senacie. Tak też się stało w 2009 roku, kiedy sędziwy polityk zmarł w trakcie kadencji na chorobę związaną z powstaniem u niego nowotworu ośrodkowego układu nerwowego. Starszym od Edwarda Kennedy’ego senatorem był jedynie jego kolega partyjny z Karoliny Północnej – senator Robert Carlyle Byrd, który reprezentuje ten stan w Senacie USA przez dziewięć nieprzerwanych kadencji, od 1959 roku. W 2009 roku było niemal pewne, że następcą legendarnego senatora Edwarda „Teda” Kennedy’ego zostanie na Kapitolu kandydatka Partii Demokratycznej, prokurator generalna Wspólnoty Massachusetts (The Attorney General of the Commonwealth of Massachusetts), Martha Mary Coakley. Ta 55-letnia prawniczka z Nowej Anglii miała wszelkie środki finansowe i logistyczne oraz zaplecze polityczne, żeby odnieść imponujące zwycięstwo nad 50-letnim republikańskim senatorem stanowym Scottem Brownem. W kampanię wyborczą zaangażował się sam prezydent Barack Obama, pomny zapewne wielkiej klęski swojej partii w wyborach uzupełniających z listopada zeszłego roku w stanach New Jersey i Wirginia. Wtedy wybory gubernatorskie wygrali Republikanie – Bob Mc Donnell w Wirginii i Chris Christie w New Jersey. Żeby uniknąć kolejnej prestiżowej porażki, uruchomiono środki nadzwyczajne na kampanię. Były wzajemne uściski kandydatki na urząd senatora i prezydenta Stanów Zjednoczonych przed kamerami, łzawe przemówienia wspominające 47-letnią pracę Edwarda Kennedy’ego w amerykańskim Senacie, a nawet ciągłe odwoływania się do pamięci o prezydencie Johnie F. Kennedym i jego młodszym bracie – senatorze Robercie Kennedym. Używając takiego ładunku emocjonalnego w kampanii wyborczej, pani prokurator Martha Mary Coakley była niemal pewna swojego zwycięstwa. Dlaczego jednak przegrała – i to dotkliwie, stosunkiem 47 do 52 dla Scotta Browna?

Marsz na Waszyngton Wybory w Massachusetts nie były zwyczajnymi wyborami do Senatu, jakie przewiduje konstytucja co dwa lata w celu odnowienia jednej trzeciej składu izby wyższej. Odbywały się w związku z koniecznością uzupełnienia wakatu w Senacie po zmarłym demokratycznym senatorze Edwardzie Kennedym. Dla Partii Demokratycznej miały więc wymiar szczególny, prestiżowy, podniesiony niemal do rangi święta partyjnego. Jednak im bliżej było do końcowego głosowania, tym bardziej notowania pani prokurator Marthy Mary Coakley leciały na łeb, na szyję. W kampanię wyborczą w stanie Massachusetts zaangażowały się niemal wszystkie autorytety Partii Demokratycznej. Nigdy jeszcze pojedynczy kandydat do Senatu nie miał za sobą zaplecza logistycznego partii z całego kraju. Po ogłoszeniu wstępnych wyników w noc wyborczą w siedzibie Partii Demokratycznej zapanowała grobowa atmosfera. Nikt nie ukrywał rozgoryczenia poziomem klęski. Zwycięstwo Scotta Browna oznacza bowiem, że Republikanie będą mieli 41 miejsc w Senacie, a Demokraci – 59. Teoretycznie pozwala to Republikanom na blokowanie demokratycznych inicjatyw w izbie wyższej Kongresu, a co za tym idzie, na zablokowanie najważniejszej inicjatywy społecznej Baracka Obamy – reformy systemu opieki zdrowotnej. Scott Brown obiecywał, że właśnie on będzie tym, który zatrzyma socjalistyczne inicjatywy 44. rezydenta Stanów Zjednoczonych. Jego program był wyraźny i zawierał jasne, dobitne i mocno prawicowe sformułowania. Niczym Mussolini lub – jak ktoś woli – Martin Luther King, Scott Brown zapowiedział „bezzwłoczny marsz na Waszyngton” w celu oczyszczenia tego miasta z lewicowej paranoi. Scott Brown okazał się znakomitym mówcą, który trafił do serc dotychczasowych wyborców Partii Demokratycznej. Tak jak rok temu, niektórzy publicyści pisali z zachwytem, że Obamę poparła biała i republikańska Main Street – tak w rocznicę dętej inauguracji prezydenckiej Obamy Scotta Browna poparła demokratyczna, a często i murzyńska Main Street stanu Massachusetts.

Sześć postulatów z Massachusetts Kim jest nowo wybrany senator i jakie ma osiągnięcia? W połowie zeszłego roku Scott Brown, mało znany działacz lokalny z Massachusetts, organizował protesty przeciwko polityce budżetowej Baracka Obamy, nazywane tea party. Znany jest też z tego, że – jak mało który współczesny polityk – nie podporządkował się terroryzującemu amerykańską scenę polityczną lobby ekologicznemu. Jawnie i bez najmniejszego skrępowania wypowiada się przeciw nakładaniu ograniczeń w emisji gazów cieplarnianych w celu walki z globalnym ociepleniem. Nie ukrywa też swoich bardzo kontrowersyjnych opinii na temat dopuszczalności stosowania tortur wobec podejrzanych o terroryzm, szczególnie w postaci podtapiania (waterboarding). Senator Scott jest także zadeklarowanym przeciwnikiem jakiekolwiek reformy polityki imigracyjnej. To zdumiewające, ale w miejsce najbardziej otwartego na imigrantów polityka w historii USA, jakim bez wątpienia był senator Edward Kennedy, przyszedł człowiek o poglądach bardzo radykalnych – nawet jak na prawe skrzydło GOP. Czym więc jest jego wybór? Przede wszystkim demonstracyjnym objawem rozczarowania Amerykanów Obamą i jego utopią. Z miesiąca na miesiąc coraz więcej zadeklarowanych wyborców Partii Demokratycznej uświadamia sobie, że państwo pod obecnym przywództwem zmierza ku zapaści gospodarczej, z której nie da się kraju wyciągnąć. Po raz pierwszy od długiego czasu to nie osoba, ale program wyborczy zwyciężył w amerykańskich wyborach; nie weteran, a pewna wizja państwa, które wymaga natychmiastowej naprawy. W rocznicę inauguracji prezydenta Obamy silniejsze od wspomnienia spiżowej postaci najmłodszego z braci Kennedych okazało się sześć punktów programu wyborczego Scotta Browna, które są jasnym i rzeczowym przesłaniem, trafiającym do każdego wyborcy:

1. Rząd jest zbyt duży i zbyt silny. Należy jak najszybciej ograniczyć rozdęty aparat państwa.
2. Podatki są za wysokie i zbyt liczne, a wydatki państwa są monstrualne i poza wszelką kontrolą.
3. Sposób naszego zadłużania się, które pozostawimy naszym dzieciom i wnukom, jest niemoralny.
4. Władza skupiona w rękach jednej partii – jak to jest obecnie w Massachusetts – prowadzi do złych rządów i fatalnych decyzji.
5. Stale ulepszane siły zbrojne i obrona wewnętrzna zapewniają bezpieczeństwo w domu i na świecie.
6. Każdy Amerykanin zasługuje na opiekę zdrowotną, ale do tego, żeby ją otrzymać, nie potrzebuje rządu.

Te jakże proste i rzeczowe postulaty okazały się kluczem do zwycięstwa wyborczego Scotta Browna. Żadne złożone i skomplikowane przesłania wyborcze, ale klarowna i krótka wizja państwa przemówiła do wyborców. Paweł Jasienica pisał w „Polsce Jagiellonów”: „Polityka nigdy zresztą nie przypomina dyskusji filozoficznej. Istota jej to walka określonych interesów i sił, a nie spór naukowy pomiędzy zwolennikami rozmaitych poglądów”. Klęska Demokratów w Massachusetts jest precyzyjną oceną 12 miesięcy przegadanych, przeintelektualizowanych i bezowocnych rządów Baracka Obamy. Eksperyment z pierwszym czarnoskórym prezydentem USA w dalszym ciągu okazuje się blamażem. Pawel Łepkowski

Euro 2012 a ukraińska mafia Nieubłaganym krokiem zbliża się rok 2013, kiedy zostanie powołana sejmowa Komisja Śledcza d/s Afery „Euro 2012”. Jakie to głowy wtedy polecą! Chyba, że zdążą wyjechać za granicę – do kraju, który nie ma z Polską umowy o ekstradycji. Nie może być – przypominam – inaczej. Najjaśniejszy Sejm przyjął był bowiem ustawę, na mocy której wszelkie zamówienia związane z Euro 2012 mogą być realizowane bez przetargu, czy (nie daj Boże!) licytacji. Jeśli przyjął był taką ustawę – to po coś. Po to, by politycy wreszcie mogli kraść bez ograniczeń. I, istotnie: cena Stadionu Narodowego, początkowo liczona jako 300 mln zł, wynosi już oficjalnie 1 700 mln złotych, a za jakieś cztery miesiące będzie wynosić 2 400 mln zł – a pod koniec dojdzie do trzech miliardów. Taka gratka nie zdarza się przecież zbyt często! Wiadomo, że kibice bardzo chcą, by te Mistrzostwa odbyły się w Polsce – więc ten miliard czy dwa więcej nie wzburza opinii publicznej. „Oby tylko zdążyli na czas” – będą powtarzać ludzie zaciskając kciuki. A złodziejom grosza publicznego w to tylko graj! Nie w żaden futbol: w TO! Przypominam o tym w kontekście wyborów na Ukrainie – a tam to dopiero odchodzą afery! Przypomnę tu, jak odbyło się przyznanie Polsce i Ukrainie tych Mistrzostw. Bookmacherzy obstawiali 100:1, że naszym bratnim krajom nikt rozsądny tej organizacji nie powierzy. Nie wiedzieli, biedaki, że Polak potrafi. Polak konkretnie przywiózł do Londynu brata–Ukraińca, p. Grzegorza Surkisa. Jest to bardzo obrotny i sympatyczny przedsiębiorca z ukraińskiej branży budowlanej. Od innych przedsiębiorców różni się tym, że choć obroty ma w setkach milionów, w urzędach skarbowych obraca raczej dziesiątkami tysięcy. Zwykły, szary, spokojny człowiek. No więc prezes PZPN przywiózł ze sobą brata–Ukraińca – i ten przystąpił do dzieła. Technika – jak to oficjalnie relacjonował polski dziennikarz – „polegała na indywidualnych rozmowach p. Surkisa z PT Członkami Komitetu Wykonawczego UEFA. P. Surkis tak sobie z nimi rozmawiał – i zrobił na nich tak dobre wrażenie, że szybko uchwalili przyznanie tych Mistrzostw Polsce i Ukrainie. Należy jednak zrozumieć, że p. Surkis musiał sobie czas stracony na rozmowy z tymi prominentnymi działaczami powetować poprzez otrzymanie zamówień na stosowną liczbę prac przy okazji Euro 2012. A z tym, jak mi donoszą z Ukrainy, są poważne trudności. Nikt bowiem nie kwestionuje tam zasług p. Surkisa w sprowadzeniu na Ukrainę El Dorado – ale życie jest życiem i inni też chcą wziąć udział w krojeniu tego tortu. Więc p. Surkisowi nie wszystko idzie tak, jak to sobie zaplanował. Nadzieja w wyborach. Na Ukrainie wielkie partie polityczne są w mniejszym stopniu zależne od bezpieki, a w znacznie większym od mafii. Mafii jest tam sporo – a każda co większa chce mieć własną partię polityczną. Jeśli nie potraficie Państwo zrozumieć, o co tak naprawdę kłócą się pp. Wiktorowie z Piękną Julią, to musicie wiedzieć: chodzi o to, która partia będzie przydzielać odpowiednie sektory której mafii. I obecne wybory są wyjątkowo zajadłe – właśnie z powodu tego wielkiego, majaczącego na horyzoncie tortu p/n „Euro 2012””. Oczywiście: nie jest to jedyny tort: zamówienia wojskowe, ropa naftowa itp. – to są pieniądze znacznie większe. Ale tam kraść może tylko sektor specjalny – „wory w zakonie”, że tak powiem, Natomiast budowy dróg, stadionów itp. związane z Euro 2012 są dostępne dla praktycznie każdego przedsiębiorcy… a mafie, biorące haracz od „swoich” przedsiębiorców, walczą jak lwy, by to „ich” przedsiębiorcy otrzymali te zamówienia. Ciekawe przy tym, że zajadłość ta dotyczy polityków – natomiast wyborcy jak gdyby zobojętnieli nieco i mają to raczej w nosie. Oni też nic nie rozumieją – a prasa, będąca w rękach poszczególnych mafii, im tego tak jasno, jak ja Państwu, nie wyjaśni.
Jedno jest pewne: jeśli nastąpi zmiana polityków, to zaczną być zrywane kontrakty i zawierane nowe. Cóż: niech w tych wyborach zwycięży lepszy! JKM

Czy szef przykryje skarbnika? Pół godziny przed rozpoczęciem przesłuchania "Mira" premier zapowiedział, że o 11-tej, czyli mniej więcej po jego swobodnej wypowiedzi, na specjalnie zwołanej konferencji prasowej ogłosi swoją decyzję w sprawie startu w wyborach. Wszyscy się chyba spodziewali jakiejś spektakularnej przykrywki, ale to, że w jej charakterze wystąpi sam premier może świadczyć o panice w obozie "Mira". Widać nie każdego da się wytrenować. Jeśli przykrywka ma być skuteczna, Tusk powinien ogłosić, że nie startuje, bo tylko to pozwoli mediom ciągnąć temat do wieczora, będzie można rozważać kto zamiast niego, przepytywać kolejnych polityków, robić rankingi alternatywnych kandydatów. Czy premier powinien się obawiać zeznań "Mira". I tak, i nie. Tak, bo zeznania Kamińskiego (i nie tylko) odsłoniły trochę kulisy funkcjonowania niektórych prominentnych członków rządu i partii - a Tusk jest szefem obu - i poziom ich zaangażowania w interesy Sobiesiaka. Dobrze to ilustruje dość wstrząsający fragment zeznań Kamińskiego.

Mariusz Kamiński:  Kim był Ryszard Sobiesiak, kim jest Ryszard Sobiesiak? (...) Już w połowie lat 90. Ryszardem Sobiesiakiem interesuje się Urząd Ochrony Państwa, jest on podejrzewany o pranie brudnych pieniędzy i o korupcję. W drugiej połowie lat 90. Ryszardem Sobiesiakiem bardzo mocno interesuje się policja w związku z jego intensywnymi kontaktami ze zorganizowanymi grupami przestępczymi o charakterze zbrojnym, konkretnie chodzi o tzw. grupę Czarnego. Bandyta ten, skazany później na wieloletnie więzienie za kierowanie właśnie taką grupą o charakterze zbrojnym, był szefem ochrony kasyna interesuje się Urząd Ochrony Państwa, jest on podejrzewany o pranie brudnych Ryszarda Sobiesiaka. W zeznaniach świadka koronnego z procesu „Czarnego”, grupy „Czarnego”, niejakiego „Szczeny”, Ryszard Sobiesiak scharakteryzowany został jako sponsor grupy „Czarnego”. „Czarny” milczy, jego współpracownicy milczą, Ryszard Sobiesiak ucieka, tak jak teraz, z Polski na szereg miesięcy, wychodzi z tego obronną ręką. Wymiar sprawiedliwości dopada Ryszarda Sobiesiaka w roku 2005, kiedyzostaje on skazany za przestępstwa korupcyjne. Otóż Ryszard Sobiesiak skorumpował urzędnika wrocławskiej Agencji Rozwoju Regionalnego, który w zamian za wydanie korzystnej dla Ryszarda Sobiesiaka decyzji dotyczącej dofinansowania z funduszy unijnych otrzymał od niego łapówkę. I wydaje mi się, że ta sprawa pokazuje pewien modus operandi funkcjonowania Ryszarda Sobiesiaka w świecie biznesu na styku z urzędnikami państwowymi, z funkcjonariuszami publicznymi. Otóż, proszę państwa, po przyjęciu pierwszej łapówki urzędnik jest szantażowany przez Ryszarda Sobiesiaka. Ryszard Sobiesiak nie chce płacić mu dalej, tylko twierdzi, że ma na niego haki, ponieważ wziął już pierwszą ratę łapówki, i oczekuje od niego, że będzie cały czas wydawał korzystne dla jego firmy decyzje. No, obaj panowie wpadają. (...) Mniej więcej tydzień temu ukazał się bardzo dobry artykuł dotyczący Zieleńca, prawda, i budowy przez pana Sobiesiaka jednego, ponoć, z najnowocześniejszych wyciągów narciarskich w Zieleńcu, gdzie człowiek ten buduje to całkowicie bezprawnie. Wycinane są 150-letnie drzewa, prawda, pół hektara, i to drzewa należące do Lasów Państwowych. Nie ma pozwolenia na budowę, nie ma żadnych zgód, żadnych uchwał rad gminy. I my nakładając naszą wiedzę z kontroli operacyjnej, czyli z podsłuchu, z tym, co ustalili dziennikarze, no, obraz, jaki wyłania się, jest porażający. Zezwolenie na wycinkę, prawda, w Ministerstwie Ochrony Środowiska załatwia asystent ministra sportu, bezpośrednio w Ministerstwie Ochrony Środowiska. Dzwoni potem radośnie do Ryszarda Sobiesiaka i mówi – Rysiu, załatwiliśmy ci wycinkę, prawda, i przesyła mu faksem. On, pracownik ministerstwa sportu, przesyła decyzję Ministerstwa Ochrony Środowiska faksem Sobiesiakowi. Sobiesiak natychmiast dzwoni do burmistrza: Zwołuj natychmiast radę gminy, bo gonią mnie terminy, musimy zalegalizować pewne działania, w razie czego podstawię samochód, żeby przywieźć radnych na sesję. Czyli Sobiesiak zwołuje sesję rady gminy, która natychmiast uchwala zmianę, plan zagospodarowania miejscowego korzystny dla Sobiesiaka. Nie jest zawiadomiona prokuratura mimo tego, że właśnie wycinane są drzewa, prawda, że budowane są bez pozwoleń, prowadzona jest inwestycja bez pozwoleń na budowę. I wszystkiemu temu patronuje z jednej strony Mirosław Drzewiecki, który zabezpiecza Ministerstwo Ochrony Środowiska, a z drugiej strony Zbigniew Chlebowski, który dzwoni i mówi, że: Słuchaj, jestem w kontakcie z dyrekcją Lasów Państwowych, wszystko będzie dobrze, meldują mi na bieżąco itd. Ma przyjechać kontrola, a Ryszard Sobiesiak oczywiście wie, że będzie kontrola, prawda, opóźnia tę kontrolę, żeby mu nie zablokowano tego, nawet negocjuje się z nim, czy pan Ryszard łaskawie zgodzi się zapłacić karę, no bo niestety, będzie musiał zapłacić jakąś karę. Ryszard Sobiesiak mówi – dobrze, zapłacę karę, ale pod warunkiem, że nie wstrzymacie mi budowy, prawda. Kary zresztą do tej pory nie zapłacił, zresztą, jak mówił swojemu pracownikowi, że – kara karą, będzie odwołanie, to załatwimy to w odwołaniu. Tak że nawet takie interesy są kompleksowo obsługiwane przez Drzewieckiego, Chlebowskiego, asystentów Drzewieckiego, prawda. Nie wiem, Sobiesiak chce załatwić jakąś decyzję w Ministerstwie Infrastruktury, szuka kontaktu z ministrem Grabarczykiem, dzwoni do asystenta Rosoła, a ten mówi – po co ci Grabarczyk, masz tutaj telefon do asystenta Jarmuziewicza, on ci to załatwi. Idzie Sobiesiak, załatwia sprawę, dziękuje Rosołowi itd. Więc to jest cały kompleks tego typu powiązań niejasnych, prawda, sytuacji itd., które są obsługiwane. A jednocześnie, jednocześnie jest taka wyczuwalna jakby pogarda w pewnych momentach właśnie dla tych polityków, którzy w rozmowach jakby między ludźmi z branży hazardowej, prawda, nazywani są: dupek, pacan – już nie chcę używać wulgaryzmów, żeby nie epatować tutaj opinii publicznej – sportowiec, z takim przekąsem się czasami wypowiadają o Drzewieckim, prawda. Widać, że jakby to są ludzie… że relacje są w jedną stronę, ja tak to oceniam, relacje są w jedną stronę. To Sobiesiak ciągnie, prawda. To oni są w orbicie wpływów Sobiesiaka. Tusk firmujący to wszystko, nieświadomy, lub świadomy ale nie chcący lub nie umiejący temu zaradzić nie bardzo ma być z czego dumny. Bez względu na to jak świetnie się przygotował Drzewiecki, i jak bardzo się będzie starał Sekuła, fakty są nieubłagane i kompromitujące nie tylko dla Drzewieckiego. Bo przecież Tusk o tym od sierpnia wiedział, ale stał za Drzewieckim do samego końca, jeszcze przed swoją konferencją prasową Drzewiecki miał duże szanse uratować ministerialną tekę. Gdyby tylko wypadł lepiej. Nic innego się nie liczyło, i nie liczy się nadal bo Drzewiecki nie jest nawet zawieszony, podobnie jak Rosół. Nie jest więc żadnym nadużyciem, że to wszystko co się odbywało, miało i ma nadal akceptację Tuska, skoro Drzewiecki i Rosół nie zostali w żaden sposób ukarani (jeśli nie liczyć tego, że Drzewiecki musiał - wyłącznie ze względu na opinię publiczną - "na własną prośbę" odejść aby zejść z linii strzału). Jest jednak dobra wiadomość dla Tuska. Polska jaką opisał Kamiński, i jaka wyłania się z kolejnych dokumentów i zeznań już nie razi, jesteśmy z nią pogodzeni, a nieliczne zbuntowane jednostki można skutecznie usuwać, nawet jeśli im się wydaje, że chronią je jakieś ustawowe zabezpieczenia. A jak "Mirowi" dzisiaj nie pójdzie, zawsze będzie można liczyć na Witolda Gadomskiego, który wytłumaczy ciemnemu ludowi, że to wszystko jest normalne, i tylko Kamiński jest nieprzystosowany. 
Witold Gadomski (Gazeta Wyborcza): Media z oburzeniem opisują pomoc udzielaną przez urzędników i polityków firmie Winterpol budującej w Sudetach ośrodek wypoczynkowy z nowoczesnymi wyciągami. (...)  Dzięki przychylności rozmaitych instytucji formalności przy budowie były załatwiane od ręki, a czasami urzędnicy akceptowali dokonane wcześniej przez inwestora działania, wydając stosowne decyzje z datą wsteczną. Dla skrupulatnego kontrolera była to zatem samowola budowlana legalizowana dopiero po fakcie. Taką interpretację przedstawił podczas przesłuchania przed komisją śledczą Mariusz Kamiński, który nie posiadał się z oburzenia dlatego, że inwestycja powstała w rekordowym tempie. Nie jestem naiwny i rozumiem, że pomoc urzędników udzielona właścicielom spółki Winterpol nie musiała być bezinteresowna. Zapewne nie wszystkim biznesmenom sprzyjają w tym samym stopniu, co jest niesprawiedliwe i wypacza rynkową konkurencję. A jednak nie potrafię wykrzesać z siebie oburzenia, jakim pałają niektórzy dziennikarze i były szef CBA na biznesmena, który skrupulatnie i skutecznie zabiega o swoje interesy. Dzięki temu powstał wspaniały ośrodek wypoczynkowy o standardach zbliżonych do europejskich. Czy za dużo mamy takich ośrodków w Polsce? To, że biznesmen działa także w branży hazardowej, nie ma tu nic do rzeczy. Jego celem jest osiąganie zysku. Jeśli państwo uznaje hazard za legalny, dlaczego mamy go potępiać? (...) Czy można mieć za złe biznesmenowi, że - mówiąc potocznie - chodzi za swoimi sprawami? Że dopinguje urzędników, stara się zaprzyjaźnić z osobami mającymi wpływ na decyzje? Przecież tak się dzieje na całym świecie. (...) A w Polsce od kilku lat panuje absurdalna atmosfera podejrzliwości w kontaktach polityków z biznesem. To jest właśnie nienormalne. Nie podniecam się więc zeznaniami "Mira" bo cóż on może powiedzieć, czego byśmy nie wiedzieli? O aferze hazardowej wszystko już wiadomo. O Polsce siedem lat po Rywinie też. Zmieniło się na gorsze, bo wtedy to przynajmniej przeszkadzało, a dzisiaj można bez wstydu usprawiedliwiać.

KATARYNA

OD KUBIAKA DO SOBIESIAKA Chlebowski z Drzewieckim dlatego biegali za interesami Sobiesiaka, że wiedzieli, iż Tusk zbudował swoją karierę na wysługiwaniu się Kubiakowi i na takim właśnie sposobie sprawowania władzy polega cały system III RP. Uczestnicy afery hazardowej to wieloletni funkcjonariusze Układu. Ludzi tak doświadczonych i wytrenowanych w matactwach, a jeszcze wspieranych przez ABW Krzysztofa Bondaryka i prokuraturę Edwarda Zalewskiego, nie doprowadzi na ławę oskarżonych żadna komisja sejmowa, nawet gdyby nie było w niej dywersantów z PO. Od ich niekaralności zależy bowiem bezpieczeństwo całej elity Platformy. Gdyby Chlebowski miał pójść do więzienia, to mógłby ratować się ujawnieniem swej wiedzy o Drzewieckim, a z kolei Drzewiecki broniąc się, ujawnić, co wie o Tusku. Upadek Tuska zaś oznaczałby katastrofę rządu i rozpad PO i załamanie całego Układu. Tej afery nie wyjaśni się na poziomie Sobiesiaka, bo tu można co najwyżej do pozacieranych śladów działań członków elity władzy na korzyść szefów zorganizowanej przestępczości. Takie rzeczy już ujawniano, np. związek Lecha Wałęsy ze „Słowikiem” czy Zbigniewa Sobotki z gangiem kieleckim (Sobotka jak Wałęsa też był uczestnikiem Okrągłego Stołu), i nie miało to żadnych strukturalnych konsekwencji. Antypaństwowy mechanizm tej afery można wyjaśnić tylko wówczas, gdy ujawniona zostanie rola komunistycznych służb specjalnych w budowie systemu politycznego III RP. To nie jakieś wyjątkowe zdolności i nikomu nieznana pracowitość Donalda Tuska uczyniła z niego lidera politycznego, lecz potęga służby kierowanej przez gen. Bułę i Wawrzyniaka. To Wiktor Kubiak, występujący w raporcie na temat likwidacji WSI, wyciągnął go z politycznego marginesu i dał mu środki umożliwiające przekucie osobistego cynizmu w partyjny sukces. To nie z powodu atrakcyjności towarzyskiej Donek obdarzył agenta WSW pełnym zaufaniem i osobistą przyjaźnią. Kubiak był dla Tuska wielką atrakcją dlatego, że miał kasyno gry. Wie to Paweł Piskorski, ale wiedzą również wszyscy ważni z PO, dlaczego Tusk, który sam w tamtym okresie mówił o sobie, że jest „macherem z zaplecza”, wprowadził Kubiaka do rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego. Agent WSW, która była peerelowską delegaturą GRU, organizujący w latach 80. przemyt elektroniki objętej przez COCOM, współpracownik organizatora FOZZ Grzegorza Żemka, dzięki zabiegom Tuska został mianowany pełnomocnikiem ministra prywatyzacji. Stworzony przy Okrągłym Stole system był w tym czasie tak szczelny, że zapewniał bezkarność i Tuskowi, i Kubiakowi. Dopiero gdy zagraniczny biznesmen zawiadomił prokuraturę, że Kubiak domaga się łapówki za sprzedaż państwowej firmy, przyjaciel i dobroczyńca Tuska musiał uciekać za granicę. Chlebowski z Drzewieckim dlatego biegali za interesami Sobiesiaka, że wiedzieli, iż Tusk zbudował swoją karierę na wysługiwaniu się Kubiakowi i na takim właśnie sposobie sprawowania władzy polega cały system III RP. Grzechu, Zbychu, Miro i wszyscy inni liderzy „projektu” PO (pod hasłem „mordo ty moja”) są partnerami Sobiesiaka, bo wiedzą, iż współpraca ich przywódcy z Kubiakiem nie tylko Tuskowi nie zaszkodziła, ale stała się fundamentem, na którym stoi sława i chwała całej Platformy. Bez kasyna Kubiaka nie byłoby kasyna Sobiesiaka, a bez kasyn Kubiaka i Sobiesiaka nie byłoby w polskiej polityce Tuska i jego zgranej zgrai. Znając dominację Układu nad państwem polskim, jest zrozumiałe, że Tusk potrafi zapewnić bezkarność ludziom, którzy dobrze znają kompromitujące szczegóły jego kariery. Dlatego przeforsował swą wolę, by komisja śledcza, zamiast badania relacji polityków z biznesem hazardowym, badała proces ustawodawczy. Takie śledztwo niczym mu nie grozi. Ale Polska nie jest państwem całkowicie i beznadziejnie bezbronnym wobec Tuska, Drzewieckiego, Chlebowskiego i Sobiesiaka. Wiedza o związkach obecnego premiera rządu z biznesem hazardowym istnieje, a jej wykorzystanie jest niezbędne do wyjaśnienia tła i kontekstu nielegalnych powiązań. Tę wiedzę posiada prezydent Lech Kaczyński – jako dysponent raportu o likwidacji WSI. Tę wiedzę, może jeszcze bardziej szczegółową, posiada poseł Antoni Macierewicz jako autor tego raportu. Posiadają ją również liczni, nietrudni do odszukania, świadkowie dokonywanych przez Tuska operacji. Jeżeli konstytucyjne organy państwa będą nadal zamiast walki z korupcją u jej korzeni bawiły się w gonienie króliczka, nie będzie się można dziwić, że coraz więcej Polaków nie ma szacunku dla polskiego państwa. Krzysztof Wyszkowski

Euro-dekadencja Ciężko żyje się w Europie – zwłaszcza wiedząc, że jesteśmy w tej Unii Europejskiej partnerami rozmaitych niedołęgów... Właśnie o tym pisałem w „Dzienniku Polskim” - tu wersja nieco rozszerzona: Eurotruposze Pamiętacie Państwo Srebrenicę? Dwa bataliony uzbrojonych po zęby holenderskich żołnierzy, mających bronić muzułmanów, po przybyciu oddziałku Serbów schowały się po piwnicach i pozwoliły im wymordować mężczyzn i zgwałcić kobiety. Dziś czytam (za pośrednictwem "ANGORY") w "The Times" (pp.Linda Polman, Filip Naughton, Idzi Whittell - o sytuacji w Haiti): "Przerażeni Holendrzy porzucili swą misję bez sprawdzenia wielu budynków, w których uwięzieni są ludzie. Wystraszeni lekarze z Belgii porzucili pacjentów. Gdy ONZ odmówiła im ochrony, ewakuowali się, zabierając leki"!!! Takie są skutki wychowywania ludzi bez Boga - ludzi wierzących tylko w życie doczesne, uczonych, że życie ludzkie (zwłaszcza własne...) jest największym dobrem, że przestępcom nie wolno się sprzeciwiać, że agresja jest złem,. Za dwadzieścia lat muzułmanom nie będzie się chciało takim ludziom (? - to są jeszcze ludzie?) nawet podrzynać gardeł. Będą się brzydzić. Zabiorą im tylko kobiety. Nie będą stawiać oporu, oczywiście... Co im tam - przejdą na homoseksualizm. Kobiety zresztą też z chęcią poznają prawdziwych mężczyzn. Zamiast brać z nich wzór, odseparujmy się od tej zgnilizny jak najszybciej. Zanim sami staniemy się eurotruposzami. JKM

Coś o Haiti – nie tylko o trzęsieniu ziemi Gdy polscy ratownicy polecieli na Haiti, pisałem w ”Dzienniku Polskim” tak: Bis dat, qui cito dat We wtorek, 12 stycznia, zatrzęsła się ziemia pod Port-au-Prince. Telewizje zaczęły na wyścigi podawać informacje o rannych, zabitych – i wysiłku ratowników. Między innym „nasze” telewizje podawały wypowiedź polskiego speca od ratownictwa - że przy ratowaniu ludzi najważniejsze są pierwsze godziny; po dwóch dniach nie ma już raczej kogo ratować. W piątek, 15 stycznia na Haiti wybrało się grono polskich ratowników. Niestety: lotnisko na Haiti uznało, że grabarze nie są już specjalnie potrzebni i skierowało ich do Santiago de los Caballeros, w Dominikanie. Do Port-au-Prince mają dotrzeć w sobotę wieczorem. Dla Polski jest, oczywiście, bardzo korzystne, że ratownicy potrenują w warunkach rzeczywistych, a nie w sztucznych, szkoleniowych. Doświadczenie jest bezcenne. Nie nazywajmy tego jednak „pomocą humanitarną”. Czy przynajmniej w Polsce ratownicy potrafią się zmobilizować się i pojawić na miejscu katastrofy po dwóch godzinach – a nie piątego dnia? - i pisałem nie całkiem sprawiedliwie. Ratownicy byli gotowi po dwóch dniach – i tak o półtorej dnia za późno, ale to kwestia polityków podejmujących decyzje. Jak podaje „NIE” jeszcze przed odlotem samolotu przyszła z Haiti wiadomość, że z jego przyjęciem w Port-au-Prince będą problemy. Mimo to samolot – poleciał.

Z wiadomym skutkiem. Politycy pokazali w TV swoje buzie, powiedzieli , że „Polska pomoże” - i nic z tego nie wyszło. Ja zareagowałem na to okrzykiem: „To należy wywalić z posady ambasadora III RP w Haiti!”. To samo, tylko bardzo dyplomatycznie, powiedział p. Krzysztof Mroziewicz – wyjaśniając jednocześnie, że Haiti podlega opiece ambasady... w Kolumbii (a nie np. na Kubie), skąd zresztą nikt się na Haiti nie pofatygował, nie uruchomiono konsulów honorowych Polski w Haiti, a szefową konsulatu jest – co taktownie przypomniał p.Mroziewicz – p.Kozińska-Frybesowa, w swoim czasie odpowiedzialna za ratowanie śp.Piotra Stańczaka, któremu talibowie obcięli głowę w Pakistanie. No, trudno: ratownicy się przelecieli, podatnik zapłacił – i nikt za to nie odpowie. Jasne. To ja przy okazji zadam pewne pytanie. Bo wszyscy mówią, że koniecznie trzeba zjednoczyć Cypr. Zareagowałem na to dwa lata temu felietonem: Też mi problem? W dziennikach co jakiś czas widzę tytuły w stylu: "Czy uda się wreszcie doprowadzić do zjednoczenia Cypru?" Po czym następują długie dywagacje: a jakie uwarunkowania, kto nie dopuszcza do zjednoczenia, dlaczego nie doszło do zjednoczenia, kiedy nastąpi zjednoczenie... nikt natomiast nie zadaje oczywistego pytania: a niby dlaczego w ogóle miałoby nastąpić to "zjednoczenie"? Jest na przykład na świecie wyspa zwana dawniej Hispaniolą, która dzieli się obecnie na Republikę Haiti i Republikę Dominikany. Obydwie części wyspy zamieszkują ludzie mniej-więcej tej samej rasy (a raczej: podobnej mieszanki ras), w ogromnej większości katolicy, trochę protestantów i wyznawców voodoo, mówią dialektami języków romańskich (tu haitański i francuski - tam hiszpański) - a jakoś nikt nie zajmuje się problemem "Jakby tu zjednoczyć Hispaniolę"? To dlaczego mamy troszczyć się o "zjednoczenie Cypru"? By dyplomaci mieli zajęcie? Czy po to, by cypryjskim Grekom i Turkom łatwiej się było zabijać? No właśnie: może ktoś wie? JKM

Gazowy bat Rosji Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo podpisało porozumienie z rosyjskim Gazpromem, które uzależnia nas od rosyjskich dostaw do 2037 roku. Zawarto je mimo ostrzeżeń ekspertów, że warunki kontraktu uzależniają nas od jednego dostawcy. Pod znakiem zapytania stawiają także ekonomiczną opłacalność budowy gazoportu w Świnoujściu. PGNiG zastrzega, że to porozumienie wstępne, ale wątpliwe, aby Rosjanie przystali na jakiekolwiek zmiany w umowie. Zapisy porozumienia potwierdzają wcześniejsze ustalenia: umowa o dostawy gazu z Rosji jest przedłużona do 2037 r. (miała wygasnąć w 2002 r.) oraz zapowiada zwiększenie dostaw do 10,2 mld m sześc. rocznie - teraz jest to 8 mld m sześciennych. Jednak jak zastrzega spółka w komunikacie, porozumienie "ma charakter elastyczny". Joanna Wasicka-Zakrzewska, rzecznik prasowy PGNiG, wyjaśnia, że porozumienie zastrzega też możliwość zmniejszenia tych dostaw o 15 procent, jeżeli okaże się, że nasze potrzeby na ten surowiec są mniejsze. Jak zaznacza PGNiG, porozumienie to ma charakter wstępny i nie można tu jeszcze mówić o żadnych wiążących umowach. Spółka zapewnia, że porozumienie ma charakter kompromisowy: kompromis polegać ma na tym, że Rosjanie za swoje zaległe zobowiązania wobec PGNiG mieliby dać Polsce upust cenowy na dostawy gazu. Kontrakt musi zaakceptować jeszcze Rada Nadzorcza PGNiG. Optymizmu naszego gazowego monopolisty nie podzielają jednak eksperci. Jak przypomina dr Robert Zajdler z warszawskiego Instytutu Sobieskiego, Rosjanie nie są skłonni do obniżania cen. Dodaje, że sprawa zapewnienia zwiększonych dostaw gazu do Polski ciągnęła się od kilku miesięcy. Ponadto nierozwiązana jest kwestia opłat za przesył gazu przez nasz kraj, a także zaległości strony rosyjskiej z tym związanych - według różnych wyliczeń mogą wynosić one około 300 mln złotych. Eksperci wątpią, aby Rosjanie obniżyli ceny gazu. Zdaniem Pawła Poncyljusza, wiceministra gospodarki w rządzie PiS, porozumienie na linii PGNIG - Gazprom - EuRoPol GAZ uzależnia nas na kolejne 15 lat od dostaw z Rosji, a ten monopolista może dyktować takie ceny, jakie zechce. - A które obciążą polskiego konsumenta, i to nie tylko indywidualnego, ale też przedsiębiorstwa całego sektora energetycznego. To trzymanie przez Gazprom noża na gardle Polski - ocenia Paweł Poncyljusz. Ale o wiele istotniejsze jest to, że zwiększenie dostaw gazu przez Gazprom utrudnia nam osiągnięcie niezależności energetycznej. Roczne zapotrzebowanie Polski na gaz to 14 mld m sześc., z czego 5 mld m sześc. mamy z wydobycia krajowego. A skoro Rosja dostarczałaby nam ponad 10 mld metrów, to okaże się, że będziemy mieli za dużo własnego surowca, i trzeba będzie ograniczyć jego wydobycie. Pod znakiem zapytania stoi także sensowność budowy gazoportu w Świnoujściu, którym mogłoby docierać do Polski nawet 7,5 mld m sześc. skroplonego gazu ziemnego rocznie. Stanowiłoby to ok. 75 proc. rosyjskiego importu błękitnego paliwa. Anna Ambroziak

Bruksela wyręcza biały wywiad Komisja Europejska zacieśnia kontrolę nad sektorem energetycznym państw Wspólnoty. Bruksela sięga po kolejną domenę państw narodowych. Tym razem chce kontrolować proces inwestycyjny w sektorze energetycznym. Rada Unii Europejskiej proponuje, by wszystkie państwa Wspólnoty zgłaszały Komisji Europejskiej wszelkie zmiany w infrastrukturze energetycznej. Rząd Donalda Tuska do raportowania aż się pali. Ministerstwo Gospodarki twi erdzi, że pełny monitoring Brukseli "zdopinguje Polskę do realizacji pakietu klimatyczno-energetycznego z 2008 roku". Entuzjazm studzą krytycy, zwracając uwagę, że ujawnianie tak wrażliwych danych pozbawi Polskę niezależności decyzyjnej w strategicznym sektorze gospodarki. Rząd Donalda Tuska chce, aby nowym systemem sprawozdawczości objąć przede wszystkim inwestycje o kluczowym znaczeniu dla funkcjonowania systemu elektroenergetycznego, w szczególności linie przesyłowe najwyższych i wysokich napięć, a także instalacje gazownicze oraz odnawialnych źródeł energii. W tym wypadku chodziłoby tu o instalacje o małej mocy. Rozporządzenie Rady Unii Europejskiej proponuje progi na poziomie 30 MW dla elektrowni wodnych, 20 MW dla farm wiatrowych na morzu, 10 MW dla farm wiatrowych na lądzie, biomasy, energii słonecznej i geotermii. Warszawa proponuje jednak korektę tych przepisów. Zdaniem rządu, należałoby przyjąć próg wyższy, 50 MW, gdyż te zaproponowane w projekcie mogą naruszać interesy spółek sektora energetycznego. Chodzi o to, że w Polsce funkcjonuje więcej zakładów o mniejszej mocy - przyjęcie progów zaproponowanych przez Radę UE poszerza zakres firm poddawanych ewentualnej kontroli. Jednocześnie rząd przewiduje wprowadzenie sankcji karnych dla przedsiębiorstw, które wymaganych informacji nie udzielą, czego w projekcie Rady Unii Europejskiej nie ma. Jak twierdzi wiceminister gospodarki Dariusz Bogdan, celem nowego rozporządzenia jest skuteczne monitorowanie projektów inwestycyjnych w sektorze energetycznym. Wszelkie informacje miałby być zgłaszane do Komisji Europejskiej przez Ministerstwo Gospodarki. W przypadku inwestycji realizowanych i planowanych z wyprzedzeniem pięcioletnim, a w przypadku inwestycji wycofywanych - z wyprzedzeniem trzyletnim. Informacje przekazywane Komisji miałyby być dostarczane co dwa lata, począwszy od bieżącego roku. Pakiet klimatyczno-energetyczny zobowiązuje Polskę do redukcji gazów cieplarnianych o 20 proc., wzrostu efektywności energetycznej o 20 proc. oraz do tego, aby 20 proc. wytwarzanej energii pochodziło z odnawialnych źródeł energii. W ocenie resortu, nowy projekt Rady UE pozytywnie zmotywuje Polskę do realizacji tych celów. A raportowanie przez przedsiębiorstwa energetyczne planów inwestycyjnych przyczyni się do poprawy koordynacji inwestycji energetycznych w krajach Wspólnoty, pozwoli też przewidywać ewentualne zagrożenia bezpieczeństwa dostaw energii i właściwie na nie reagować. - Zachodzi tu pewien paradoks: z jednej strony rząd optuje za podwyższeniem progów, z czego wynika, iż jest zaniepokojony ustaleniami Rady UE, mówi o zagrożeniu dla spółek sektora, z drugiej - domaga się pewnych sankcji dla tych przedsiębiorstw. To się nawzajem wyklucza - zauważa Jan Szyszko, minister środowiska w rządzie PiS. W opinii Piotra Woźniaka, byłego ministra gospodarki, informacje o rynkach, głównie o sektorze energetycznym, z reguły są niedostateczne i nieprecyzyjne. - Zgadzam się w tym względzie z resortem gospodarki. Monitorowanie rynku, i to nie tylko w sektorze energetycznym, w jakimś stopniu wpłynie na wzrost jego konkurencyjności. Niweluje to pewnego rodzaju niedociągnięcia inwestycyjne czy finansowe - stwierdza Woźniak. - Należy jednak zaznaczyć, że takie posunięcia Rady narażają nas na odsłanianie wszelkich inicjatyw, co sytuuje Polskę w niekorzystnej pozycji wobec innych rynków zachodnich, m.in. niemieckiego, o którego funkcjonowaniu naprawdę wiadomo bardzo niewiele - dodaje Woźniak. Innego zdania jest Jarosław Górski, ekspert z dziedziny gospodarki z Instytutu Sobieskiego. - Trudno krytykować tu inne kraje za to, że nie ujawniają wszystkich swoich danych. Jest w dobrze pojętym interesie kraju, by nie zdradzać wszystkich tajemnic technicznych czy też danych inwestycyjnych - mówi Górski. Jego zdaniem, fakt pojawienia się aż tak szczegółowej regulacji w sektorze energetycznym, co proponuje projekt, może sugerować, że rzeczywistą intencją jest zwiększenie kontroli Komisji Europejskiej nad tą branżą, która powinna leżeć w gestii państw narodowych.
Uregulują wiatraki Zdaniem Jarosława Mroczka, prezesa Towarzystwa Wspierania Elektrowni Wiatrowych VIS VENTI, propozycja Rady UE, by progi instalacji odnawialnych źródeł energii były tak niskie, umożliwi poszerzenie liczby kontrolowanych przedsiębiorstw tej branży. W jego ocenie, może to mieć także pozytywne skutki w postaci nadzorowania działania elektrowni wiatrowych w Polsce. Obecny poziom wytwarzania przez nie energii na terenie całego kraju wynosi 500 MW i stale rośnie. Z informacji Urzędu Regulacji Energetyki wynika, że ważnych promes koncesji jest na kolejnych ponad 1,5 tys. MW. Kolejka chętnych do uzyskania warunków przyłączenia dla projektów wiatrowych jest znacznie dłuższa. Według szacunków spółki Polskie Sieci Elektroenergetyczne Operator SA - od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy. Realizacja zadań określonych projektem rozporządzenia Rady UE wymaga wyłożenia z budżetu państwa ok. 46 tys. euro. Warto zaznaczyć, że na ostatnim posiedzeniu senackiej Komisji Spraw Unii Europejskiej strona rządowa nie przedłożyła projektu rozporządzenia. Referowała jedynie stanowisko rządu w tej sprawie. Ponadto realizacja dokumentu wymaga też pewnych zmian w dotychczasowym prawodawstwie polskim. Zgodnie z przepisami ustawy prawo energetyczne, gromadzenie informacji o projektach inwestycyjnych będących w obszarze zainteresowania UE i przekazywanie ich do KE należy do prezesa URE, którego obowiązuje termin do 15 kwietnia każdego roku. Anna Ambroziak

Siła terroru. Kiedy  komunikatory amerykańskie ogłosiły, że dwóch terrorystów  biorących udział w zamachu 11 września  przybyło do USA z Kanady i że  Kanada jest wylęgarnią terrorystów, nie dawaliśmy temu wiary, przypisując te fakty złośliwym insynuacjom, czy wręcz zwyklej ksenofobii. Dopiero aresztowanie 18 członków zawiązanej grupy terrorystycznej w Mississaudze w 2006 roku, otworzyło oczy społeczeństwu kanadyjskiemu. Nie jest istotne użycie metod w celu wykrycia spisku (użycie prowokatora agenta), podsunięcie materiałów wybuchowych  spreparowanych tak, żeby nigdy nie eksplodowały, istotne jest, że grupa niedoszłych zamachowców  zorganizowała się w oparciu o zaistniały motyw działania  lub  ideologię. Ważne jest umiejscowienie źródła indoktrynacji tych młodych przecież ludzi. Kto i co spowodowało, że utworzono anarchistyczną grupę mierzącą w spokojnych niewinnych obywateli. Terroryści byli szkoleni w okolicznych lasach, niektórzy wyjeżdżali do Afganistanu i Pakistanu zdobywać "wiedzę" i doświadczenie w zabijaniu ludzi, konstruowaniu ładunków wybuchowych i sposobów ich dostarczania na miejsce akcji. Minister spraw wewnętrznych  Australii publicznie oświadczył, że zło bierze swój początek z meczetów, które w większości nie tylko służą do modlitwy, lecz również do kreowania nienawiści do innej wiary. Tam imamowie nawołują do walki z chrześcijanami, do walki z Zachodem,  według nich, wylęgarnią wszelkiego zła na świecie. To imamowie i islamscy doktrynerzy wywołują u młodzieży nastroje ekstremalnie rewolucyjne. Bezustanna walka ze światem pogaństwa aż do własnej bohaterskiej śmierci za wiarę, to główna doktryna islamu! Kto to jest "imam"? Imamem może zostać każdy i nie wymaga się od delikwenta ukończenia studiów teologicznych. Imam jest biegłą osobą w znajomości Koranu i prawa koranicznego, z latami zdobywa wiedzę oratorską, musi być człowiekiem  zaangażowanym w głoszeniu  Koranu i przestrzeganiu fanatycznie jego założeń i przykazań. Człowiek taki, często z ograniczoną wiedzą ogólną o świecie, narodach, społeczeństwach, nauce i technice w służbie człowieka, może się pochwalić ukończeniem kilku szkół koranicznych i zdolnościami oratorskimi wykorzystywanymi do negatywnej indoktrynacji wiernych. Islam nie zawiera sam w sobie  zasad tolerancji dla innych religii. Islam jest religią nietolerancji graniczącej z fanatyzmem religijnym. I mimo że większość jego wyznawców pragnie żyć w pokoju i stabilizacji rodzinnej czy zawodowej, nie mają oni odwagi  i siły walczyć z grupami ekstremy muzułmańskiej, ze średniowiecznym fanatyzmem religijnym  pośród  wyznawców  Allaha. Nie dziwiło mnie, że  zamachowcy samobójcy wywodzili się z proletariatu islamskiego. Niewykształceni, wręcz głupi, którym ideolodzy wiary łatwo zaszczepili  perspektywy  rajskiego życia na łonie Allaha po tak doniosłym czynie, jakim jest  zabicie siebie i niewinnych ludzi - gojów - wstrętnych pogan w imię  tego najwyższego. Byłem zaskoczony, że zamachowcy w Wielkiej Brytanii, urodzeni w tym kraju obywatele, wykształceni  przez  brytyjski system oświaty, kulturalni,  z zawodami, młodzi chłopcy, postanowili  popełnić  czyn na poziomie troglodyty. Byli to ludzie świadomi otoczenia, świata, korzystający z dobrodziejstw cywilizacji zachodniej. Podobnie się ma  z grupą ekstremistów kanadyjskich. 21-letni Saad Gaya, przyznając się do stawianych zarzutów w organizowaniu zamachów w Toronto, nie potrafił sprecyzować motywów swojego postępowania. Drugi członek grupy, Saud Khalid, który otrzymał 14 lat więzienia, w zeznaniach głosił ogólnie wznoszone hasła  walki  z zachodnią cywilizacją, nie potrafiąc wskazać konkretnych korzyści  i celów  zamierzonego czynu. Na marginesie mówiąc, wymiar sprawiedliwości w Kanadzie dawno przekroczył granice zdrowego rozsądku. W USA  bez wątpienia  zamachowcy ujrzeliby wolność w wieku emerytalnym. A u nas sąd zaliczył Khalidowi podwójnie czas przebywania w areszcie, co pozwoli mu  na  zakończenie odsiadki za niecałe 7 lat! Trzy lata wcześniej, policja torontońska zlikwidowała  potężny  tamilski arsenał broni w zakonspirowanej komórce Tamilskich Tygrysów. Skonfiskowano pistolety maszynowe, broń krótką i nawet RKM, granaty i zapalniki do bomb. Policji RCMP i CSIS należą się gratulacje, jednak aresztowania i nazwiska sprawców w mediach były nieopublikowane.    Niepiętnowanie takich wydarzeń sprzyja sprawcom i czyni z naszych przekaziorów wspólników  bądź  protegujących te organizacje! Wszystkim ekstremalnym organizacjom zależy na wzbudzaniu paniki, strachu, a przez ten strach braku reakcji ze strony władz i społeczeństwa, czego dowodem były ostatnie protesty Tamilów blokujących bezkarnie odcinek autostrady Gardiner. Włosi wydali ostrą walkę rodzimej mafii, aresztując ponad 1000 członków kamorry z dowództwem, biorąc pod uwagę własne straty. Bo do walki z przestępcami trzeba mieć dużo uporu i odwagi, a tej naszym lewackim politykom, jak widać, brakuje. W drugim kontekście,  jeżeli  państwowy dostojnik odpowiedzialny za porządek prawny, nie prowadzi  działań przeciwko przestępczości zorganizowanej, tego można podejrzewać  o tworzenie mecenatu władzy względem grup przestępczych i dalej o uzyskiwanie korzyści majątkowej osobistej. Lewacy nie akceptują radykalizmu władzy. Lewacy płaczą i skowyczą za każdym uwięzionym bandytą. Ogromne naciski na prezydenta Obamę w celu rozwiązania obozu w Guantanamo na Kubie, przekroczyły granicę zdrowego rozsądku. Owszem, obóz można zlikwidować, a co z więźniami? Przez organizacje obrony praw człowieka nie można im dać paszportu w jedną stronę, do czego skłania się rząd np. australijski. Muszą być "przechowywani" w osobnych zakładach karnych na koszt podatników w miarę w godziwych warunkach. W tym stuleciu zapewne nie dowiemy się, czy organizacje terrorystyczne są lub nie są materiałem przetargowym wielkiej politykierni. Otworzenie wrót Europy, Kanady, Australii i USA na przybyszów z Azji w wymiarze  masowym może mieć tylko jeden skutek. Powolną eksterminację białej rasy chrześcijańskiej aż do poziomu podmiotu, co możemy już obserwować w urzędach miejskich GTA. W ramach egzekwowania praw człowieka w parlamencie ottawskim znalazł się projekt wprowadzenia do języków urzędowych języka hindu z uwagi na ogromną liczbę imigrantów z Pakistanu i Indii. Projekt, uważam, czeka na swój czas, a nadejdzie on już wkrótce. Nie możemy zapomnieć, że w rzeczonym Pakistanie fanatycy religijni spalili 30 świątyń chrześcijańskich i zamordowali 150 wiernych wychodzących z nabożeństw. Zamiast importować myśl techniczną z Europy, ludzi wykształconych stanowiących przyszły potencjał Kanady, importujemy ludzi nieakceptujących naszej chrześcijańskiej kultury, wykształcenia i tradycji. Ludność z Azji nigdy nie utożsami się z Kanadą jako krajem, który wspólnymi siłami należy budować. Istnieć wspólnie z jej mieszkańcami, respektować prawo i decyzje władz federalnych - można np. dać wyraz temu,  wywieszając flagi narodowe Kanady w czasie świąt państwowych, a tych gestów nie widziałem w GTA. Said Mamouch został uznany za winnego przez sąd w Quebecu za udział w międzynarodowym spisku terrorystycznym. Jego zadania powierzone przez Al-Kaidę to werbowanie nowych członków. Said jest członkiem Global Islamic Media Front. Ilu w Kanadzie mamy podobnych emisariuszy korzystających z programów "refugee status" i utrzymujących się z pieniędzy podatników? System socjalny państw zachodnich jest chory i przez  obsadzenie urzędów socjalnych lewacką ekstremą, jest niereformowalny. Oto przykład schizofrenii tego systemu: znany działacz i aktywista islamski w Australii, zwolennik świętej wojny (dżihadu) i głosiciel radykalnej walki z Zachodem i jego religiami, od czasu swojego pobytu w tym kraju pobrał na żonę, siedmioro dzieci i siebie samego przez okres 7000 dni 1 200 000 dolarów "family allowance". Przez  okres 20 lat pobytu nie skaził się pracą. Za to indoktrynując negatywnie wiernych, korzystał z datków w meczecie. Sprawa jego jest przed komisją Ministerstwa Sprawiedliwości i prawdopodobnie zostanie poproszony o opuszczenie Australii. Siła terroryzmu i ekstremalnych działań w imię rewolucji czy doktryny religijnej będzie do tego miejsca, w którym cywilizacja przestanie szermować hasłami tolerancji i prawa człowieka, a zradykalizuje obronę swoich chrześcijańskich wartości, stawiając zapory  i fizyczne, i duchowe...
Zeznania emerytowanego pułkownika Mosadu Z terroryzmem świat Zachodu nie wygra! Śmieszne dla mnie są te wszystkie bramki na lotniskach, skanery! To jest dla dzieci i bardzo infantylne. Terrorysta zawsze znajdzie antidotum. Po co ma wysadzać samolot z 250 czy 350 pasażerami na pokładzie, gdy lepiej, gdy wejdzie do zatłoczonej hali lotniska w okresie świąt i pozostawi dwie walizki nawet w przechowalni. Przed wejściem do hali lotniska nie ma bramek, skanerów czy radarów. Nie ma psów i węszących strażników. Przy 2-3-tysięcznym tłumie kłębiących się pasażerów nie ma takiej siły, żeby upilnować wszystkich!!! A eksplozja 25 kg semteksu spowoduje implozję hali i zawalenie się dachu, nie licząc setek ofiar wokół eksplozji! Łatwo można również rozpędzić vana czy samochód dostawczy i wjechać do hali. Wtedy można eksplodować 500 kg ładunku! Zobaczcie, co było w Dallas. Zamachowiec uciekł z miejsca zamachu, dopiero później go ujęto. A tylko zaparkował samochód w pobliżu gmachu. Media wasze nie mówią  wam prawdy! W Tel Awiwie jako pierwsi na świecie wprowadziliśmy kontrolę przed lotniskiem. To jest punkt zero. A w halach dworca już można się czuć bezpiecznie. Cóż my możemy zrobić dla siebie? Żeby uratować nasze dzieci czy wnuki przed islamizacją??? ...Obserwować wnikliwie i uważnie otoczenie, a z wodą święconą napić się odwagi. Bo tej nam wszystkim brakuje!!! Andrzej  Załęski

Tę republikę warto ocalić. Ameryka jest chora. Widać to gołym okiem. Bandaże i przylepce, którymi próbowano tamować krew, przesiąkają, konieczna jest operacja. Ta wiąże się jednak ze zmianą dotychczasowego układu sił, a nikt nie oddaje przywilejów bez walki. Czasem nawet samobójczej. Jeśli dodać wszystkich ludzi bezrobotnych i tych pracujących dorywczo, stopa bezrobocia w USA wyniesie ok. 18 proc. To dużo. Na dodatek rekordowo duża liczba bezrobotnych nie znajduje pracy w okresie pobierania świadczeń; w momencie, kiedy spada z listy oficjalnie bezrobotnych, nadal nie ma zatrudnienia. Do tego dodać można smutny fakt, że jedna czwarta wszystkich pożyczek hipotecznych jest "pod powierzchnią wody", czyli ich wartość przekracza wartość nieruchomości, pod zabezpieczenie których ich udzielono. Równocześnie Ameryka wyrzuca miliardy dolarów z powodu wojen, w jakie dała się wciągnąć. Oznacza to, że kryzys będzie dotkliwszy, a postawy bardziej radykalne. Większość z nas lubi sobie od czasu do czasu popsioczyć, ale dopiero wówczas, gdy ma pusto w garnku, zaczyna wygrażać pięściami i wychodzić na ulice. Kiedy nie ma co jeść, szuka się winnych i dróg naprawy. Często na skróty. Niebezpieczeństwo polega na skręcie w lewo. Już dzisiaj Ameryka jest krajem przeżartym przez etatyzm, gdzie państwo to liczący się pracodawca. Już dzisiaj liczba członków związków zawodowych sektora publicznego przekracza liczbę związkowców z firm prywatnych. Wszyscy żądają gwarancji zatrudnienia.  Podobną historię przerabiała Argentyna po II wojnie światowej. Skończyło się na populizmie Perona i dyktaturze pułkowników. W Ameryce jest jeszcze trochę inaczej. Wciąż w kraju czuć ducha pionierów i wolności indywidualnej. Widać to poza pasem wschodniego wybrzeża, w małych miasteczkach, w krainie pick-up trucków i sztucerów  wożonych w kabinie. Wolność, czyli m.in. wolna gospodarka, nie jest dana raz na zawsze, Wymaga pilnowania. Dla własnych dzieci. Jednym z gwarantów wolności jest ograniczone państwo. Im struktury państwa bardziej rozlane, tym mniej skuteczne, bardziej kosztowne i  pętające swobody obywateli. Państwo staje się wówczas środkiem opresji, a władza wymyka się spod kontroli. Ponoć ludzie lubią oddawać wolność nawet za samą obietnicę bezpieczeństwa, ponoć ludzie nie mogą znieść ciężaru wolności i odpowiedzialności, chcą, aby im mówić, co mają robić. Jednak w Ameryce małych miast republikanizm i demokracja wciąż są żywe. Tam dzisiaj najbardziej odczuwalny jest ferment obywatelskiego gniewu, tam jest zaczyn nowego. Kierownicy obecnego systemu polityczno-finansowego Ameryki są wykształceni i zdają sobie sprawę z zagrożeń. Główną metodą ich działania jest przejmowanie i kanalizowanie protestu przez zaufanych przywódców. A widać, że ludzie chcą zmian i mogą się ruszyć; widać, że mają dość systemu, w którym soldateska wielkich bankierów, w biały dzień bez wstydu doi z ludzi efekty ich harówy. Co się stało z Ameryką? Kryzys ma dwa filary - moralny i ekonomiczny. Elita wyhodowana w latach 60., rozpuszczona przez dobrobyt i wbita w pychę z powodu wygrania zimnej wojny, odrzuciła stare amerykańskie protestanckie wartości. Ośmieszono je i opluto tysiącem produkcji Hollywoodu. Kładąc podwaliny pod multikulti, ta sama elita zniszczyła szkolnictwo publiczne, obrzezała wolność słowa ideologią politycznej poprawności. Wyrugowała odniesienia do chrześcijaństwa z instytucji publicznych. Jednocześnie psuto pieniądz, psuto system finansowy, znosząc ograniczenia spekulacji, pozwolono na nieograniczone tworzenie nowego pieniądza w rozlicznych mechanizmach kredytowych. Rozbito sektor produkcyjny, nawet ten najnowszych technologii, przesuwając produkcję do Chin. Doprowadzono do olbrzymiej nierównowagi handlowej, której eliminacja w pokojowy sposób jest trudna do wyobrażenia. Amerykanie zostali zdradzeni przez swe elity. Tak zazwyczaj bywa, gdy elity lekceważą  styl życia i poglądy większości, z której wyrastają. Na dodatek, Amerykanie pozwolili sobie na niekontrolowany wpływ obcych interesów na własne państwo. Przymknęli i nadal z nielicznymi wyjątkami przymykają oczy na działalność zagranicznego lobby, które posiada wpływy na wszystkich poziomach i obszarach władzy. Pierwsze, od czego zacząć należy odbudowę, to zdefiniowanie amerykańskiego interesu; co dla Ameryki dobre, a co nie. Przede wszystkim zaś Amerykanie powinni publicznie odpowiedzieć na pytania do tej pory w debacie publicznej "niezadawalne". Po pierwsze, czy bezwarunkowe popieranie Izraela, które wiąże ręce amerykańskiej polityce zagranicznej, leży w interesie 300 mln Amerykanów? Po drugie, czy dopuszczenie na rynek chińskiej produkcji po cenach dumpingowych  leży w interesie 300 mln Amerykanów? Po trzecie, czy utrzymanie obecnego systemu niekontrolowanej emisji kredytowego pieniądza przez banki leży w interesie 300 mln Amerykanów? Te trzy kwestie przy układaniu jakiegokolwiek programu naprawy nie mogą być pomijane. W polityce konieczny jest realizm. Początkiem wyjścia z amerykańskiej choroby jest prawdziwy opis sytuacji, a sytuacja jest poważna. Nawet prezydent Obama ostatnio jest jakiś bardziej nerwowy... Andrzej Kumor

Czeski film Nikt chyba się nie spodziewał, że tak wielką traumę będą przeżywać zwolennicy „platformy” i że tak komicznie to będzie wyglądać. Trauma jest zrozumiała, ponieważ poparcie dla króla sondaży miało zwłaszcza w ostatnich dwóch latach charakter kompletnie irracjonalny i w dodatku podszyty jakąś nieprawdopodobną wprost nienawiścią do L. Kaczyńskiego. Ludziom rozkochanym w królu sondaży nie przeszkadzało ani to, że nie spełnił on żadnych wyborczych obietnic, że okazał się nijakim, słabym, nieudolnym premierem, że jest lekceważony na arenie międzynarodowej – wprost przeciwnie – można było odnieść wrażenie, iż im bardziej jest niesłowny i beznadziejny, tym właśnie lepiej, bo jego kandydatura „zrobi na złość” zwolennikom PiS-u. Sprawy polskie przestały się więc dla fanatycznych zwolenników „platformy” zupełnie liczyć, nawet afera hazardowa okazała się „pseudoaferą”, indolencja i kompromitacja rządu stały się nieistotne - ważne było tylko i wyłącznie to, by ukochany Tusk zajął wreszcie ten prezydencki tron i zamknął pewien historyczny proces „odzyskiwania III RP”. A tu nagle pyk, jakby się film urwał. Widownia siedzi na sali, a projekcji dalszej nie ma. Jak więc się zachować w takiej chwili? Oczywiście, udawać, że film wyświetlany jest dalej, śmiać się i klaskać, jakby coś rzeczywiście działo się na ekranie. Jednakże o ile w irracjonalnym poparciu dla, co tu dużo kryć, słabego polityka, jakim okazał się Tusk, można było się jeszcze silić na spontaniczność, tak w akceptacji stanu rzeczy, w którym król sondaży rzeczywiście zamienia się w króla sondaży, a nie kandydata na prezydenta, trudno znaleźć u chwalców Tuska resztki spontaniczności. Chwalcy przypominają odrzuconą kobietę, która przez zęby i łzy zapewnia, że „on nadal mnie kocha”. Oczywiście, miłość niejedno ma imię, jednakże w przypadku poparcia politycznego, to nie jest tak łatwo zachować uwielbienie wyborców, jeśli działa się zupełnie wbrew ich oczekiwaniom. To tylko zupełnie bezmyślni ludzie są w stanie odczytywać w obecnych ruchach Tuska jakąś genialną strategię i wielbić go nadal. Nie pamiętam już który z dziennikarzy jakiś czas temu, gdy premier dokonywał generalnego remontu w swoim gabinecie ciemniaków, wywalając ministra za ministrem, prorokował, że w drodze do prezydentury Tusk poświęci nawet własną partię, czyli w ostatecznym momencie oderwie się od swojego środowiska, wskazując, że to ono było zepsute, nie on i zostanie po prostu prezydentem, jego partia zaś będzie mogła nawet ulec rozpadowi. Nie chce mi się szukać w Sieci, kto coś takiego twierdził, ale chciałbym widzieć minę tego komentatora dzisiaj. Gdyby bowiem Tusk mógł się oderwać od swojego środowiska, to zapewne by to zrobił, problem tylko w tym, że Tusk bez swojego środowiska nie byłby w stanie zdziałać nic, bo cała jego siła związana jest właśnie z tymże środowiskiem. Brutalnie i przenikliwie aż do bólu, opisuje to w swym najnowszym felietonie K. Wyszkowski. Mówiąc krótko, bez zaplecza Tusk nie byłby nawet królem sondaży, a co dopiero premierem czy „stuprocentowo pewnym wygranej” kandydatem na prezydenta. Jedyne więc, co mógł on zrobić w sytuacji tonięcia „platformy”, było rzucenie się do ratowania „tego, co się da”. Tylko bowiem kompletnie zamroczeni obserwatorzy (to określenie z pozoru wewnętrznie sprzeczne, ale wyobraźmy sobie np. kogoś, kto jest kompletnie pijany i patrzy na ulicę, trzymając się oburącz ogłoszeniowego słupa) uznać mogli, że to M. Kamiński ze swymi „wściekłymi psami” sprokurował aferę hazardową i „zamach na rząd”. Skoro zatem Tusk faktycznie zaczął „strzelać do swoich”, to w monolicie stanowiącym zaplecze króla sondaży, musiało pojawić się poważne pęknięcie zgodnie z zasadą „nie taka była umowa”. Środowisko platformerskie szło do wyborów jako „partia fachowców” i „cudotwórców”, praktyka ich rządzenia pokazała jednak, iż jest to zwyczajna, brutalna partia władzy, która nawet nie kryje się z tym, że instytucje państwowe i prawo traktuje zupełnie instrumentalnie, co szczególnie widać w pracy komisji śledczych i ich przewodniczących z Bożej łaski. Nawet media publiczne, których pracownicy na głowach stawali, by przychylić „platformie” nieba, zostały przez ciemniaków zdegradowane i spauperyzowane tak, że teraz urządza się akcje składkowe, by te środki przekazu jakoś przetrwały obecny rok, ponieważ zaczyna brakować pieniędzy na wynagrodzenia. W ramach moszczenia sobie miejsca jako partia władzy, ciemniacy nie przewidywali nie tylko „powrotu kaczystów”, ale i „podzielenia się” tą władzą z innymi ugrupowaniami, ale przede wszystkim nie brali w ogóle pod uwagę tego, że ktoś będzie ich z ich konsumowania władzy rozliczał. Z tego też powodu odradzano Tuskowi pozostawianie Kamińskiego na stanowisku szefa CBA, grożąc, iż jest to bomba z opóźnionym zapłonem. Premier uparł się i szefa CBA nie zmienił, zrezygnował jednak z koordynowania służb specjalnych, pozostawiając im (zwłaszcza ABW) wolną rękę, co być może miało stanowić warunek zapewniający „równowagę sił”, a może było wyrazem naiwnej wiary, iż ludzie „platformy” nie będą aż tak pewni siebie i swej bezkarności, jak Gleb czy Miro. Gdy jednak przyszła chwila próby Tusk natychmiast wywalił Kamińskiego i doprowadził do przejęcia CBA przez właściwych ludzi. Akcja ta, tak jak i bezprecedensowa akcja rzeszowskiej prokuratury, była zupełnie spóźniona, ponieważ szambo przebiło i nie sposób było udawać, że wokół fachowców i cudotwórców, roznosi się bardzo ostry smród. I tak już niestety pozostało do dziś. Podstawowa kwestia polega więc na tym, czy obecny rząd się utrzyma i jak długo, a więc, czy Tuskowi uda się opanować konflikt wewnątrz PO. Jeśli ktoś jest w stanie uwierzyć w „cywilizacyjne zmiany” po tych wszystkich „zmianach”, jakie widzieliśmy przez ostatnie dwa lata, to życzę szczęścia i jakiegoś dobrego lekarza. Tusk miał życiową szansę na początku swoich rządów (jeszcze w czasach głęboko przedkryzysowych), kiedy faktycznie mógł dokonać śmiałych posunięć przy sporym poparciu społecznym, do których dziś mógłby się odwoływać „odżegnując się” od „pałacowych luksusów”. Jeżeli zaś szykuje się do takich śmiałych posunięć w trzecim roku swoich rządów, to naraża się jedynie na kolejną śmieszność. Prawdziwą swą siłę pozna on właśnie teraz, gdy zobaczy, kto w jego środowisku jest po jego stronie, a kto uznał, że pięć minut króla sondaży bezpowrotnie minęło. Podejmując taką a nie inną decyzję Tusk faktycznie stchórzył. Podejrzewam zresztą, iż ta decyzja nie była tylko wynikiem obserwacji rozkładu środowiska platformerskiego i narastającego konfliktu, lecz i dobrych rad rozmaitych życzliwców, którzy przetłumaczyli Tuskowi, iż tak naprawdę to on wcale swej stuprocentowo pewnej prezydentury nie potrzebuje. Ci życzliwcy zaś wiedzieli, choć tego Tuskowi nie powiedzieli, iż jego ewentualne poświęcenie się kampanii prezydenckiej i oderwanie się od „platformy” może pozostawić tę ostatnią na pastwę drążących „pseudoaferę” barbarzyńców, gdy tymczasem pozostawienie króla sondaży na stanowisku premiera może pozwolić na ręczne posterowanie wymiarem sprawiedliwości. To sterowanie jest możliwe przy spełnieniu dwóch warunków, o ile Tusk na to pójdzie i o ile nie znajdą się ludzie w wymiarze sprawiedliwości niesterowni. Jeśli więc premier chce jakoś zachować twarz, to pozostaje mu jedynie dokończenie wiwisekcji jego środowiska (na co na razie się nie zanosi) – w przeciwnym razie króla sondaży zmiecie ta sama lawina błotna, która już zabiera jego ludzi z wierzchuszki. FYM


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
dzu 03 139 1333
139 141
13x04 (139) Sledztwo, Książka pisana przez Asię (14 lat)
139 ROZ oznaczenia i nazewnictwo w decyzji lokalizacji
139 140
dzu 03 139 1331
ActaAgr 139 2006 8 1 69
Psalm 139 w.14 DLACZEGO WYSŁAWIAM JEHOWĘ, Wiersze Teokratyczne, Wiersze teokratyczne w . i w .odt
138 139
139 142
kpk, ART 139 KPK, 1974
139
Spis treści 139
139
5 139 153
Prawie 139 ton złota, pliki zamawiane, edukacja
Matura142(podstawowy), Matura 139 (podstawowy)
Księga 1. Proces, ART 139 KPC, 1970
Matura144(rozszerzony), Matura 139 (podstawowy)

więcej podobnych podstron