Nie można dłużej milczeć Czasopisma polskie przestały bowiem chronić realizm i wspomagać człowieka w wierności prawdzie. Zaczęły służyć idealizmowi. Ponadto większość katolickich środowisk intelektualnych dała się zwieść...
1. W czasopiśmie "Res Publica" (nr 5/91) ks. Józef Tischner ogłosił artykuł pt. Życie wewnętrzne Boga. W tym artykule przy pomocy filozofii Hegla wyjaśnia prawdę o Trójcy Świętej. Zaczyna Wyjaśnianie od myśli Hegla, że duch ludzi "bogaty jest poznaniem Boga". Komentując to zdanie, stwierdza najpierw, że "dzieje świata (...) to nic innego jak wewnętrzne życie Boga". To stwierdzenie zatrzymuje uwagę zdumionego czytelnika. Sięgamy szybko do końcowych fragmentów artykułu. Ks. J. Tischner stwierdza w nich z kolei, że "to my jesteśmy treścią wewnętrznego życia Boga". Raz jeszcze czytamy zaskakujące zdania: "dzieje świata... to... wewnętrzne życie Boga". Nie są to zacytowane zdania Hegla. Są to komentujące Hegla stwierdzenia ks. J. Tischnera. Zgodnie ze znaczeniem polskich słów, użytych w tych zdaniach, dowiadujemy się, że nie różnimy się od Osób Trójcy Świętej. Tym samym jest świat, człowiek i Bóg. Szokujące stwierdzenia, że świat i my "jesteśmy treścią wewnętrznego życia Boga", skłaniają do uważnego przeczytania artykułu, do ustalenia, kim jest Bóg dla ks. J. Tischnera i kim są dla niego Osoby Trójcy Świętej.
2. Po skomentowaniu zdania Hegla na początku artykułu, że duch ludzki poznaje Boga, ks. J. Tischner zaleca odkrywanie odbicia Boga w dziejach. Zrozumienie, bowiem sensu dziejów pozwala na wniknięcie w tajemnicę Boga. Ta tajemnica jest prosta: dzieje świata są wewnętrznym życiem Boga, gdyż przecież w Bogu "ruszamy się, żyjemy, jesteśmy". Zaskakuje beztroskie mieszanie płaszczyzn, utożsamienie naszej więzi z Bogiem z wewnętrznym życiem Boga, utożsamienie relacji wewnątrz Boga z dziejami świata. Ks. J. Tischner odwołuje się z kolei do poglądu Hegla, że w wierze jest zawarte "wyobrażenie Ducha... obraz Trójcy Świętej". Z prawdą o Trójcy Świętej ks. J. Tischner wiąże tezę Hegla o troistej naturze Ducha. Według ks. J. Tischnera Hegel wyjaśnia tę troistą naturę następująco: Duch dzieli się i jednoczy się, aby się dzielić. Zaprzecza więc sobie i potwierdza siebie. Wynika z tego, że Duch poznaje siebie. "Jest dialogiczny. Rozmawia z sobą. Jest rozmową". Troistość więc wewnątrz Ducha, to zaprzeczanie, potwierdzanie i poznanie. Toczy się rozmowa między tymi elementami. Duch bowiem jest rozmową. Aby uwolnić heglowską teorię Ducha od wewnętrznej konieczności zaprzeczania i potwierdzania, a prościej mówiąc, aby nie przypisywać Duchowi konieczności działań, ks. J. Tischner tworzy interpretację, według której "Duch jest świadomym siebie Dobrem". Tworzy komentarz, w którym prawdę o Trójcy Świętej i o wewnętrznej troistości Ducha wyraża przy pomocy pojęcia dobra. Miesza jednak cech z podmiotem cech, pryncypia z ich przejawami. Twierdzi, że Duch jest Dobrem. W klasycznym wykładzie struktury bytu duch należy do poziomu istot, a dobro do poziomu istnienia, urealniającego istoty. Dobro jest przejawem istnienia bytu i polega na wywoływaniu pozytywnych odniesień. Nie jest tym samym, co duch. Dobro nie jest zamienne z duchem, lecz z bytem. Aby uwyraźnić swoje rozumienie dobra, ks. J. Tischner posługuje się przenośnią. Pisze, że "dobro jest jak ojcostwo. Ojcostwo rodzi". Dobro rodząc zaprzecza sobie. Rodzi jednak "dokładne odzwierciedlenie siebie, które jest Synem. Syn jest także Dobrem (...). Stosunek Ojca do Syna i Syna do Ojca jest stosunkiem Dobra do Dobra, czyli stosunkiem miłości. Miłość jest pojednaniem (...) które wie, że jest pojednaniem. Jest miłosnym myśleniem. Miłosne myślenie jest Duchem Świętym". Zauważmy zaraz, że stosunek Ojca do Syna i Syna do Ojca nie jest stosunkiem dobra do dobra, lecz osoby do osoby. A myślenie nie jest naturą Ducha Świętego. Jego naturą jest miłość. Ks. J. Tischner wyczuwa, że posługuje się pojęciami metafizyki św. Tomasza. Nie jest jednak pewny, czy ich dobrze używa, skoro zaraz w następnych zdaniach ostro krytykuje myśl św. Tomasza. Wykłada ją jednak w sposób zniekształcający, niezgodny z tym, co głosi św. Tomasz. Ta niezgodność ma źródło w tym, że ks. J. Tischner czyni ducha zasadą tomistycznego wykładu o Trójcy Świętej. Św. Tomasz buduje swój wykład na realistycznie ujętym istnieniu i na problemie osoby, a nie na temacie ducha. Trzeba powtórzyć, że duch należy do porządku istotowego. Istnienie należy do porządku bytu i powoduje jego realność. Ks. J. Tischner przekształca egzystencjalny wykład św. Tomasza w wykład esencjalistyczny. Pisze zarazem, że według św. Tomasza "Duch jest absolutem istnienia". Tymczasem św. Tomasz głosi, że duch nie jest pierwszym elementem rzeczywistości. Jest nim istnienie. A Samoistne Istnienie jest Bogiem, który, owszem, jest w swej istocie duchowy, gdyż nie jest materialny. Ks. J. Tischner skupia teraz uwagę na problemie kategorii. Uważa, że stosowane przez Tomasza kategorie ontologiczne są niższej klasy, gdyż "wyższe.. są kategorie dialektyczne; ... wyjaśniają to, co dzieje się we wnętrzu myślenia..., które rządzi bytem i dlatego musi być ponad bytem". Ks. J. Tischner daje wyraz stanowisku idealistycznemu: myślenie jest ponad bytem i jest duchem. Myślenie, według św. Tomasza, jest czynnością duszy. Ks. J. Tischner utożsamia myślenie z duchem, cechę z jej podmiotem. Z kolei ducha sytuuje ponad bytem. Według św. Tomasza wszystko, co istnieje, jest bytem. Są jednak byty samodzielne i niesamodzielne. Cecha jest bytem niesamodzielnym. W ogóle nie można wznieść się ponad byt. Ks. J. Tischner po prostu nie rozumie problemu bytu. Omawiając dalej myśl św. Tomasza pisze, że aby Osoby Boskie nie zostały ujęte jako byty, św. Tomasz przypisuje im pozycję relacji jako najsłabszego bytowania, poza którym jest nicość. I ks. J. Tischner pyta, "jak... przy zachowaniu takiego minimum obronić maksimum życia wewnętrznego Boga?". Sądzi, że tym pytaniem dyskwalifikuje ujęcie św. Tomasza. W sumie jedynie wprowadza błąd w swój wykład myśli św. Tomasza stwierdzając, że relacje bytują samodzielnie jako minimum bytowania. Według św. Tomasza relacje jako niesamodzielne byty są zawsze zapodmiotowane w substancji, jako samodzielnym bycie. W Bogu jednak wszystko jest Bogiem. Relacje wewnątrz Boga są Bogiem, który jest Istnieniem i Osobą. W istocie Boga, zgodnie z Jego osobową naturą, relacje stanowią odniesione do siebie Osoby Boskie. Różnią się od siebie wewnątrz istoty Boga, natomiast co do istnienia stanowią jednego Boga. Wewnętrznym życiem jednego Boga są w Jego istocie Trzy Osoby: Ojciec, Syn i Duch Święty. Jest jeden Bóg w Trzech Osobach. Ks. J. Tischner wprowadza pogląd Hegla, że "czyste poznanie oczywiste" polega na przetworzeniu bytu w pojęcie, co nazywa się przyswojeniem. Dzięki poznaniu wszystko staje się swojskie, moje. Z kolei ja staję się swojski dla innych. Powstaje w ten sposób jakieś wspólne "my". To myślące "my" przyswaja sobie świat. Jest ono Duchem, a więc Bogiem. Ludzie jako spojęciowanie wszystkiego, co jest poza nami, w sumie "my" przyswajający sobie świat, "jesteśmy treścią wewnętrznego życia Boga". Ks. J. Tischner kończy artykuł stwierdzeniem, że "zaczęło się Oświecenie". Tym zdaniem wprowadza wieloznaczność w swoje ujęcia. Czy w artykule została zarysowana właściwa Oświeceniu teoria Trójcy Świętej? Czy chodzi o to, że Polacy zaczynają wyzwalać się z tomizmu i przyjmować oświecający nas heglizm? Czy w artykule zostało zarysowane, podzielane przez ks. J. Tischnera, hegeliańskie wyjaśnienie prawdy o Trójcy Świętej? Ks. J. Tischner tak pisze, jakby zarazem podzielał poglądy Hegla i uważał za słuszne, oparte na jego myśli, swoje wyjaśnianie prawdy o wewnętrznym życiu Boga. Jeżeli tak jest, to według treści zdań artykułu i kontekstu używanych słów ks. J. Tischner głosi panteistyczną koncepcję Trójcy Świętej i wyraża ją w esencjalistycznym ujęciu ducha, do czego zmusza go utożsamienie ducha z istnieniem i bytem. Owszem, Bóg jest duchem. Jednak duchem jest także anioł zbawiony i potępiony, ponadto dusza człowieka. Analiza ducha w tekstach Hegla i ks. J. Tischnera nie pozwala na ustalenie, o jakiego ducha chodzi. Nie pozwala na to panteistyczna i idealistyczna płaszczyzna wyjaśnień. Kategoria ducha nie nadaje się do wiernego prawdzie wiary wyjaśniania Trójcy Świętej. Jest tu potrzebna kategoria osoby, stosowana analogicznie.
3. Błędny lub przynajmniej mylący wykład prawdy o wewnętrznym życiu Boga skłania do zareagowań. Nie można już dłużej milczeć. Ks. J. Tischner poszedł za daleko. Zniekształca prawdę o Trójcy Świętej, posługując się myślą Hegla, gdyż jest ona za uboga do wyrażenia wewnętrznego życia Boga, które nie jest zespołem czynności zaprzeczania, potwierdzania i poznania, lecz jest zespołem osób. Brakuje w heglizmie teorii bytu, teorii istnienia, teorii osoby. Ponadto heglizm jest liniowym wyjaśnianiem kosmosu, a zarazem jawną gnozą. Ks. J. Tischner głosi heglizm i atakuje nim najgłębszą prawdę katolicyzmu. Zapytajmy, czy nie dosyć już mieszania płaszczyzn, zacierania granic między tym, co realne, a tym, co pomyślane, sugerowania, że dowolne literackie ujęcia są tym samym, co odpowiedzi filozoficzne, że do wyrażenia realności Boga należy posłużyć się filozofią myśli, a nie filozofią realnych bytów. I przez chwilę rozważmy taką ewentualność, że może obrońcy katolicyzmu chcą zagospodarować w kulturze obszar idealizmu prawami objawienia chrześcijańskiego. W glebę idealizmu rzucają ziarna wiedzy o realnie istniejącym Bogu. Z tej gleby jednak wyrastają karłowate drzewa, zniekształcone odpowiedzi, o czym świadczy rozważane tu hegeliańskie zinterpretowanie prawdy o wewnętrznym życiu Boga. Idealizm nie jest reformowalny. Nie można przy jego pomocy ukazać Boga jako Trójcy Osób.
4. Muszę dodać, że długą polemikę z poglądami ks. J. Tischnera prowadziłem na łamach "Tygodnika Powszechnego" i "Znaku" już w latach 1974 - 1977. Kwestionowałem upowszechnianie przez niego orientacji idealistycznych, według których myśl bytuje wcześniej niż realny człowiek. Sądziłem, że w okresie nasilania się w Polsce ateizacji idealizm osłabia intelektualną odporność ludzi i ich wrażliwość na wyjaśnienia realistyczne. Usuwa, bowiem właściwe realizmowi narzędzia samodzielnego wybronienia w sobie prawdy o istnieniu Boga i Jego naturze oraz o naturze człowieka. Z czasem przestałem reagować na wystąpienia ks. J. Tischnera. Czasopisma polskie przestały, bowiem chronić realizm i wspomagać człowieka w wierności prawdzie. Zaczęły służyć idealizmowi. Ponadto większość katolickich środowisk intelektualnych dała się zwieść przekonaniu, że to, co chronologicznie późniejsze, jest lepsze od tego, co wcześniejsze. Przyjęto kryterium postępu, a pominięto kryterium prawdy. Zanegowano realizm. Na miejsce identyfikacji wewnętrznej struktury wprowadzono rozpoznawanie bytu przez wskazanie na jego cel, który jest myślą. Kierowano się celem, a nie prawdą. Cel, nazywany wartością, zastąpił prawdę. Miarą ujęć teologicznych stała się zgodność ujęć z tezami woluntarystycznie zorientowanej współczesności. Z kolei miarą współczesności stały się poglądy Kanta, Hegla, Husserla, Heideggera, Levinasa, von Hildebranda, z czasem Kołakowskiego i ks. J. Tischnera. W miesięczniku "Więź" K. Tarnowski głównie tym autorom przypisał utrwalanie idei Boga w filozofii współczesnej. W "Znaku" St. Grygier oświadczył, że trzeba wprowadzić Polskę w krwioobieg współczesnej kultury europejskiej. Jaką więc kulturę proponują nam te czasopisma i środowiska? Proponują myśl Kanta. Jest ona niedopuszczalnym utożsamieniem filozofii realnych bytów i religii z moralnością. Jest zanegowaniem poznania istoty bytów, a więc także Boga. Nie sprzyja to bronieniu prawdy o istnieniu Boga. Raczej wprowadza agnostycyzm. Hegel głosi pogląd, że cała rzeczywistość dopiero się staje, że podobnie staje się Bóg, jako duch. Jeszcze, więc nie ma Boga. Jest tylko linia procesu, która przekształci się w absolut. Hegel proponuje idealizm. Husserl zajmuje się świadomością, konstytucją myśli. Filozofia, jako ontologia jest analizą możliwych kompozycji myślnych. W ontologii nie ma teorii bytu, teorii Boga, teorii człowieka, etyki. Czy może, więc taka filozofia służyć wyjaśnianiu katolicyzmu? Husserl także proponuje idealizm. Heidegger ujmuje wszystko, jako linię, podobnie jak Hegel. Początkiem linii jest nieokreśloność, z której są rzucone w świat odmiany bytów: myśl, realność, a w niej Bóg i ludzie. Taki pogląd, że nieokreśloność stanowi początek linii bytów, jest jawną gnozą. Bóg nie jest bytem pierwszym, który stwarza. Jest rzuconą w świat pochodną nieokreśloności, która jest nicością. Levinas: trzeba przedrzeć się do świata poza mną, poznać coś innego. Ta inność przejawia się w twarzy. Poznanie twarzy jest przejściem z ontologii do metafizyki. Taka propozycja jest głoszeniem pierwotności przeżyć i utożsamieniem ich z doświadczeniem. Hildebrand rozwija teorię przeżyć, nazywanych uczuciami. Z teorią uczuć utożsamia teorię człowieka, a ponadto uważa uczucia, które są zareagowaniem zmysłowej władzy pożądawczej na wyobrażenia, za sferę duchową człowieka. Utożsamia materialność z duchowością. Dla Kołakowskiego Bogiem jest słowo. A znaczeniem słowa jest pojęcie. Bóg, więc jest pojęciem. To pojęcie odnosi do opisanej przez Pseudo-Dionizego milczącej nicości, która wyzwala lęk. Chrześcijanie głoszą tylko jakieś metafizyczne przerażenie, horror methaphisicus. Filozof może rozważać jedynie dobro i zło. Kołakowski rozważa też historie herezji, jako przeciwstawiania się wywołującym przerażenie chrześcijańskim dogmatom. Rozważa ponadto uważane przez siebie za filozofie zagadnienia, które są raczej protestancką teorią grzechu pierworodnego. Ceni grzech pierworodny, gdyż dał on początek pracy, dzięki której powstała kultura. Gmatwa problemy i stopnie języka swym nieprzezwyciężonym myśleniem marksistowskim, które uzupełnia teraz grą językową, utrwalającą agnostycyzm i relatywizm. Ks. J. Tischner w filmie o nim - pokazywanym przez telewizję - utożsamia istotę człowieka z wolnością. Pomija rozumność osób. W tym filmie głosi w kazaniu o pracy, że za wyniki pracy jesteśmy odpowiedzialni przed przyszłymi pokoleniami. Pomija w kazaniu odpowiedzialność przed Chrystusem. W swych książkach, które są literacką analizą dowolnych wyobrażeń, od lat skłania ufających mu czytelników i słuchaczy do myślenia ujęciami idealistycznymi. Ostatnio z talentem głosi właśnie myśl Hegla i ujęcia pochodne od egzystencjalizmu. Czy aż tak długo wbrew prawdzie i dobru osób musi trwać niedojrzała ambicja przeciwstawiania się realistycznej filozofii tomizmu przez wmawianie ludziom, że filozofią są wymyślone przez niego literackie opisy treści dowolnie kojarzonych pojęć? Wbrew rozsądkowi? Aż do niszczenia realizmu i kultury intelektualnej, wiernej raczej człowiekowi niż wymyślonym wartościom? Przecież heglizm i marksizm mało się od siebie różnią. Monizm ducha i monizm materii są tym samym, panteizującym i esencjalistycznie ujętym monizmem, który wyklucza różnicę między Bogiem i człowiekiem, z kolei między człowiekiem i jego myślą. Proponowana kultura polega na faworyzowaniu idealizmu, który sytuując myśl przed realnie istniejącymi bytami jednostkowymi zmusza do agnostycyzmu; skoro tworzymy treść tego, co poznajemy, wprowadza woluntaryzm, a tym samym dopuszcza relatywizm. Równą pozycję przypisuje doświadczeniu i przeżyciu, bytom i celom, nazywanym wartościami, materii i duchowi, konstrukcjom literackim i filozofii. I ostatni problem: jakie rozumienie Boga mamy przedstawić pytającym nas o problem Boga środowiskom intelektualnym krajów środkowej i wschodniej Europy? Czy ma to być wyjaśnianie prawdy o Trójcy Świętej przy pomocy filozofii Hegla, który przez teorię dialektyki i monizmu wniesie akcenty bliskie tak niedawno z trudem porzuconemu marksizmowi? Czy z obszaru odpowiedzialności za prawdę ma być wyłączona prawda o Bogu? (Artykuł ks. J. Tischnera Życie wewnętrzne Boga został przedrukowany w książce tegoż autora Spowiedź rewolucjonisty, Kraków 1993, s. 173 - 178.) Mieczysław Gogacz
Co wydarzyło się podczas koncertu Behemotha? Ospałą toruńską społeczność z odrętwienia wyrwała burza wokół koncertu zespołu Behemoth, któremu lideruje Adam „Nergal” Darski. Występ odbył się tuż obok Wydziału Teologicznego UMK, gdzie na czuwaniach modlitewnych zbierają się młodzi ludzie. To głównie oni postanowili powiedzieć „nie” bluźnierstwu. Właśnie poprzez modlitwę – pisze Aleksander Majewski. W przypadku tego protestu trudno mówić o pojedynczej akcji. Jak się okazało, listy protestacyjne, (o których pisał portal Fronda.pl – przyp. red.), czuwanie modlitewne i „otoczenie” klubu „Od Nowa” przez ludzi odmawiających Modlitwę do św. Michała Archanioła wyszło z trzech niezależnych od siebie środowisk. O rozmachu działań mogłem przekonać się na własnej skórze. Kilka dni przed koncertem, który odbył się 22 października, otrzymałem maile, telefony i SMS-y od zupełnie różnych osób, zachęcające do przeciwstawienia się występowi Darskiego i spółki. I chociaż wielu dziennikarzy starało się „podgrzać atmosferę” i przedstawić wydarzenie z 22 października jako bunt wojowniczych ciemnogrodzian, w rzeczywistości inicjatorzy protestu postawili na zupełnie inne przesłanie. - Zawsze z silnego spotkania z Chrystusem rodzi się współczucie dla osób, które tego spotkania nie doświadczyły, które nie miały szansy poznać Boga takiego, jakim On jest naprawdę. Stąd nasz protest. Po prostu z potrzeby serca – mówi Aleksander Sztramski, prawnik i teolog, inicjator czuwania modlitewnego. - Warto podkreślić, że naszych czuwań nie zaczęliśmy od Nergala. Czuwamy od maja, co miesiąc przez 12 godzin. Modlimy się m.in. za Ojczyznę, więc jest to szerszy ruch modlitewny, który rodzi się w Polsce, a my jesteśmy jedynie jakąś jego cząstką. Nie jest to zatem jednorazowa akcja i nie polega na zlokalizowaniu jakiegoś wroga. Po prostu chcemy się modlić. Zależy nam na dobru wspólnym, zależy nam na Kościele, świecie, ale również ludziach, którzy jeszcze nie są w Kościele. Ta ostatnia intencja szczególnie nas pociąga. Pragniemy to rozwijać. Można liczyć na doraźne akcje, jak ta w przypadku Behemotha, ale i zwiększone wysiłki na co dzień. To, że ludzie przychodzą z własnej inicjatywy i wspólnie się modlą, to coś pięknego. Chcemy to kontynuować. To jest nasz cel – przekonuje chłopak. Czuwanie modlitewne podczas koncertu Behemotha zorganizował też 2 lata temu. Wówczas w wąskim gronie najbliższych znajomych z duszpasterstwa akademickiego. - Jak się okazało, ta akcja przyniosła jakieś owoce. Jak wiemy, Nergal rok później dostał znak od Boga – zachorował, a jak wiadomo, taki stan często służy nawróceniu. Jak w przypowieści o drzewie, które nie wydaje owoców, a ogrodnik prosi: „Panie, daj jeszcze jeden rok, a może wyda owoce. A jeśli nie, wtedy je zetniesz”. W tym roku cała otoczka medialna wokół pana Darskiego i tego zespołu jest troszkę inna, więcej jest na ten temat informacji, zrobiono z tego sensację, może nawet aferę. Więc i w tym roku czuwanie miało szerszy charakter. Więcej osób dowiedziało się o nim, większa była też liczba biorących udział w modlitwie. Modliliśmy się nie tylko za Adama Darskiego, ale cały ten ruch, inne zespoły, które tego dnia grały i ludzi, którzy pojawili się na koncercie – tłumaczy Sztramski. Aleksander swoim zachowaniem odbiega od schematu wytyczonego przez środowiska antyklerykalne. Nie jest krzykliwym „katolem”, który chce nawracać ogniem i mieczem „niewiernych”. Sprawia wrażenie opanowanego młodego człowieka, od którego bije pogoda ducha. Dlatego zapytałem mojego imiennika o próbę przypięcia katolikom takiej właśnie łatki. - Tak było od czasów Chrystusa - śmieje się Sztramski. – Osoby, które stoją pod sztandarem miłości zawsze były wyszydzane. Kpi się z miłości i próbuje przedstawić ją jako coś zupełnie innego. To Chrystus powiedział, że błogosławieni są ci, którzy będą cierpieć prześladowania z Jego powodu i Ewangelii. Tak zawsze było w Kościele. Trwamy przy swoim. Jak przyznaje, jest zaskoczony efektem akcji. Dwa lata temu na spotkaniu zgromadziło się 8 osób, a w tym roku ok. dwustu! W październiku comiesięczne czuwanie przypadło w piątek, dzień przed koncertem. - Ludzie byli o 7 rano w domach po całonocnym czuwaniu, a wieczorem szli do kaplicy wydziałowej na kolejne czuwanie! Co ciekawe, przyszli nie tylko ci, którzy przez całą noc trwali z Panem, ale sporo osób zupełnie mi nieznanych. Pierwszy raz widziałem ich twarze. Dla mnie było to niezwykle pozytywne zaskoczenie. Byli zarówno studenci, jak i osoby starsze. Nie zabrakło też znanych osobistości, jak choćby prof. Wojciech Polak. Przybyli również ks. diakon z Wyższego Seminarium Duchownego i ojciec duchowny z seminarium. Jedni przychodzili, drudzy wychodzili, ale była pokaźna grupa, która przez wiele godzin nie opuszczała stanowiska. Podczas modlitwy śpiewałem i grałem na gitarze, więc wszystkiego nie byłem w stanie zauważyć, ale ruch był spory – opowiada Aleksander. Mój rozmówca zwraca uwagę, że wiele osób oddolnie, zupełnie niezależnie od siebie zaangażowało się w rozmaite formy aktywności. - Czy to czuwania modlitewnego, czy akcji odmówienia Modlitwy do św. Michała Archanioła w pobliżu klubu „Od Nowa”, czy też wysyłania listów protestacyjnych. Czyli trzy zupełnie niezależne od siebie inicjatywy! Nie znałem ani inicjatora tej drugiej, ani trzeciej akcji, poznaliśmy się dopiero teraz – śmieje się Olek. – Całkowicie spontanicznie, ale w jedności. Przez cały czas trwania koncertu, od godz. 17.00 modliliśmy się w kaplicy. Najpierw mieliśmy godzinę śpiewu, podczas którego zapraszaliśmy Ducha Świętego, aby prowadził nasze spotkanie modlitewne. Potem odśpiewaliśmy wszystkie cztery części, po pięć tajemnic, Różańca św. Ludzie śpiewali pięknie, byłem bardzo zaskoczony, że wyszło tak dobrze. Po Różańcu mieliśmy modlitwę charyzmatyczną, również ze śpiewem i wezwaniami modlitewnymi. Sztramski tłumaczy, że duch, który panował tamtej nocy nie miał nic wspólnego z epatowaniem jakimś konfliktem czy konfrontacją na zasadzie: „tu my, a tam wróg”. - Spotkanie odbywało się w duchu wielkiej pokory. Podczas modlitwy pojawiała się myśl, że my również, a może przede wszystkim, potrzebujemy nawrócenia. O to modliliśmy się w pierwszej kolejności, a potem za naszych braci. Mamy świadomość tego, że nie wszystkim została dana Łaska, nie wszyscy dostąpili tego szczęścia. Wiele osób, które są zaangażowane w ruch satanistyczny, to ludzie, którzy zostali być może w jakiś sposób zranieni i stąd ich niechęć. Sam może nie byłem związany z subkulturą metalową czy satanistami, ale mam swoje za uszami i wiem, jak wygląda sytuacja. Moment, w którym Jezus staje przed Tobą i mówi: „Pójdź za mną” sprawia, że Twoje życie się zmienia. Podczas naszego czuwania modliliśmy się właśnie o to, aby spotkanie z Panem stało się także udziałem uczestników koncertu – mówi z niezwykłym spokojem Aleksander. Inicjatorzy spotkania modlitewnego unikali wszelkiej konfrontacji z uczestnikami koncertu. - Przed rozpoczęciem naszej modlitwy przyjechała TVP Bydgoszcz i pani redaktor usilnie starała się zrobić jakiś gorący materiał z miejsca, sugerujący, że pod klubem zaraz dojdzie do wielkiej wojny między „ciemnogrodzianami”, a „światłymi ludźmi”. Gdy wychodziliśmy z kaplicy, pojawiły się jakieś kąśliwe uwagi ze strony uczestników koncertu, ale nie zwracaliśmy na to uwagi. Nie ma, o czym mówić. To były jakieś pojedyncze słówka, nic takiego – tłumaczy mój rozmówca. O intencjach niektórych dziennikarzy mówi również Nikodem Bernaciak, uczeń Liceum Akademickiego i sekretarz diecezjalnego oddziału Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży. - Niezwykłą wręcz nierzetelnością wykazali się lokalni żurnaliści, jak np. Tomasz Bielicki z „Nowości”. Aby ośmieszyć akcję protestacyjną napisał, że w komitecie jest prezes toruńskiego Klubu Star Wars, Michał Rybicki. Pan Bielicki wyssał tę informację z palca. Nie sprawdził, nie doczytał, a w efekcie się skompromitował. Okazało się bowiem, że to po prostu zbieżność nazwisk! Co ciekawe, wspomniany prezes Klubu Star Wars napisał oświadczenie, w którym sprzeciwił się łączeniu jego klubu z akcją protestacyjną – śmieje się Nikodem. Jak mówi mój rozmówca, żadne sprostowanie nie zostało opublikowane. To właśnie on brał udział w „otoczeniu” klubu „Od Nowa”. - Około godz. 21 wyszliśmy przed klub i stanęliśmy w dużym kole. Oczywiście natychmiast pojawił się kamerzysta, który chciał sfilmować co znowu wymyśliły te „katole”. Złapaliśmy się za ręcę i głośno, zdecydowanym głosem odmówiliśmy Modlitwę do św. Michała Archanioła. Przewodniczył nam ks. Iwański z bursy akademickiej. Myślę, że to wydarzenie da niektórym do myślenia – opowiada chłopak. Bernaciak twierdzi, że lokalne media od początku chciały przedstawić ich inicjatywę jako pomysł „zdewociałych staruszków”. – Protest organizowali głównie ludzie młodzi. Oprócz wcześniej wspomnianych inicjatyw wystarczy wymienić chociażby sprzeciw diecezjalnego Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży, którego jestem sekretarzem – co wynikało zresztą z ustaleń ogólnopolskiego zjazdu stowarzyszenia. – mówi Nikodem. – Natomiast gdy wykazaliśmy, że protest to inicjatywa młodych, od razu pojawiły się kąśliwe uwagi. Np. organizator koncertu pan Grzegorz Kopcewicz powiedział, że nie będzie rozmawiał o imprezie z „niedoszłym radnym PiS-u” i „licealistą-nastolatkiem”. Niegłupi facet, deklaruje się jako sympatyk Janusza Korwin-Mikke, szkoda tylko, że jest zamknięty na pewne wartości. Aleksander Sztramski nie przejmuje się jednak pisaniem nieprawdy o inicjatorach akcji. - To złożona kwestia. Dużą rolę odgrywa tu kłamstwo, oszczerstwo i wymyślanie jakiejś „prawdy” na dany temat. Faktycznie, często przypina nam się odpowiednią łatkę, ale to też jest błogosławieństwo. Znoszenie tego typu oszczerstw to forma naszego krzyża. Po prostu musimy robić swoje – przekonuje. Podobnie nie przejmuje się zagrożeniem ze strony środowisk satanistycznych czy neopogańskich, które w Toruniu są dosyć aktywne. - Nie odczuwam lęku, choć zawsze kiedy człowiek staje po stronie dobra, to jakieś obawy temu towarzyszą. Trwamy przy Zwycięzcy, przy Władcy, któremu nie ma równych. Jeżeli pozwala nam zaangażować się w takie dzieło, to również zapewnia nam odpowiednią ochronę. Modlimy się o to. Przed każdą tego typu akcją odmawiamy modlitwę, w której prosimy o ochronę. Chrystus jest wierny. Przecież to On mówi w Ewangelii: „Oto Wam dałem moc stąpania po wężach i skorpionach, a nic Wam nie zaszkodzi po wszelkiej potędze Nieprzyjaciela. Albowiem widziałem Szatana spadającego z Nieba jak błyskawica”. To słowa, które dają nam pociechę i upewniają w tym, że Bóg nie zostawia nas samych – przekonuje Sztramski. Powodów do lęku nie widzi również Nikodem. - Skąd ta determinacja? – pytam. – Nie wiem, czy można nazwać to determinacją. Można było podjąć jeszcze odważniejsze działania. Weźmy jako przykład chociażby francuskich młodych katolików, którzy protestując, weszli na scenę, gdzie odbywało się bluźniercze przedstawienie. Spektakl został przerwany. My natomiast nie próbowaliśmy zakłócać tego koncertu. Nie jesteśmy przeciw wolności słowa, co nam się często zarzuca. Po prostu nie chcieliśmy, aby odbywało się to na terenie uniwersytetu – odpowiada chłopak. Pomimo tego, że koncert się odbył, moi rozmówcy nie dramatyzują. Widzą, że cała burza zmotywowała wielu katolików do działań. - Czasem jakieś niekorzystne zjawiska są szansą na pokazanie, że w trudnych sytuacjach potrafimy się jednoczyć, a nie dzielić. Nergal oczywiście obraża chrześcijan, ale - drąc Biblię – obraża również Żydów czy Muzułmanów. Pojawia się dla nas płaszczyzna do współpracy, aby wspólnymi siłami się temu przeciwstawić. To kolejny dowód na to, że Bóg z każdego zła potrafi wyprowadzić dobro – przekonuje Aleksander. Po całym wydarzeniu Toruń wrócił do normalnego rytmu. Dalej ktoś ukradkiem przeżegna się przy gotyckim kościele, kto inny zignoruje znak krzyża. Przy klubie studenckim wielki banner promujący koncert Behemotha zostanie zmieniony na inny. „A życie toczyło się dalej…” – jak śpiewał Rysiek Riedel. Czy można dodać coś jeszcze? Chyba, za radą Olka, już tylko wypada się pomodlić… Aleksander Majewski
Mortui sunt ut liberi vivamus Bohaterom Narodowym w hołdzie Lwów, wschodni bastion Rzeczypospolitej
Miasto leżące na granicy dwóch misternie splecionych ze sobą kultur: łacińskiej – Zachodu i bizantyjskiej – Wschodu, bywało miejscem konfliktów rozwiązywanych „ogniem i mieczem”. Taką właśnie sytuację przeżył Lwów w pamiętnym 1918 roku. Pierwsza wojna światowa zbliżała się do swego końca – klęska pruskiego cesarza Wilhelma II i austriackiego cesarza Franciszka Józefa I, podobnie jak uprzednio cara Wszechrosji – była tylko kwestią kilku tygodni. Dlatego zawczasu polskie społeczeństwo poczęło myśleć o przejęciu rządu w Małopolsce Wschodniej (w Galicji), zamierzając przy tym – uwzględniając sprawy narodowościowe – przyznać Rusinom, czyli Ukraińcom, większe prawa niż posiadali je za rządów austriackich. Między innymi, dla uregulowania spraw galicyjskich, 28 października 1918 r. powstała w Krakowie Polska Komisja Likwidacyjna, która wraz z powstałym jeszcze w 1914 r. Naczelnym Komitetem Narodowym przygotowywała się do przejmowania władzy nad wyzwalającym się Krajem. W składzie tych organów znaleźli się wybitni Polacy, przeważnie posłowie do galicyjskiego sejmu oraz austriackiego parlamentu. Chylącym się do upadku państwom zaborczym nie w smak było widoczne już organizowanie się polskiego państwa, toteż starały się stwarzać stany wzajemnej nienawiści, wykorzystując różnice narodowościowe, językowe i religijne dla zwaśnienia żyjących razem od wieków mieszkańców tych ziem. Do największych prowokacji należy zaliczyć tzw. „pokój brzeski” – zawarty 9 lutego 1918 r. między Niemcami i Austrią z jednej strony, a w obecności delegacji sowieckiej z Ukraińską Republiką Ludową. Traktatem tym Niemcy z Austrią odstępowały Ukraińcom nie tylko odebrane Rosji Podlasie i Ziemię Chełmską, ale w tajnej klauzuli tegoż dokumentu Austria zobowiązywała się do przekazania Wschodniej Małopolski, czyli tzw. Wschodniej Galicji wraz ze Lwowem i Przemyślem włącznie – w ręce Rusinów. Społeczeństwo polskie ostro protestowało, nawet formą szeroko zakrojonych strajków, uważając ten traktat za czwarty rozbiór Polski. Gdy Niemcy posuwali się w głąb Rosji, bolszewicy podpisali w dniu 3 marca 1918 r. drugi traktat brzeski, uznający odrębność Ukrainy, zrzekając się jednocześnie praw do terenów zagarniętych przez Niemców. Tymczasem Kraków przeszedł już ż rąk Austriaków pod władzę wojsk polskich dowodzonych przez płk. Bolesława Roję, które sztandar z Orłem Białym zatkęły na Wawelu i krakowskim ratuszu. Spodziewano się bowiem w najbliższym czasie opuszczenia Królestwa przez wojska austriackie i niemieckie. Polska Komisja Likwidacyjna oparta o polski rząd warszawski po odjęciu władzy cywilnej w Krakowie zamierzała w najbliższej przyszłości przenieść się do Lwowa. W tym czasie, a był to ostatni dzień października, T 918 rozpoczął we Lwowie obrady wielki zjazd młodzieży z różnych dzielnic Polski w celu naradzenia się nad położeniem Ojczyzny zrzucającej pęta niewoli. Nagle w nocy, jak grom z jasnego nieba, obradującą młodzież jak i całe polskie społeczeństwo zaskoczył nieprzewidziany fakt. – Oto rozpadający się zlepek narodowościowy, jakim była Austria Habsburgów, w ostatnich podrygach agonii oddał cały Lwów w ręce Rusinów. Zamach ten miał, jak obecnie wiadomo, nastąpić później, bo 15 listopada. Przyśpieszyli go Rusini, dowiedziawszy się, że l listopada mają przybyć do Lwowa delegaci Polskiej Komisji Likwidacyjnej. W dniu 31 października 1918 r. Rusini mieli we Lwowie do dyspozycji około 5 tys. żołnierzy narodowości ruskiej. Formacje te, zakwaterowane były w koszarach przy ulicach św. Piotra i Pawła, Jabłonowskich i Zyblikiewicza oraz w koszarach Ferdynanda przy ulicy Gródeckiej. Polaków służących w tych oddziałach austriacka komenda za sprawą Rusinów zawczasu usunęła -dotyczyło to przede wszystkim oficerów. Pułki rusińskie, będące dotąd integralną częścią wojsk austriackich – zajęły wszystkie ważne posterunki i punkty strategiczne Miasta, jak dworce kolejowe, gmach sejmu, namiestnictwo, urzędy pocztowe i telegrafy. Jednakże młodzież wraz z garstką polskich oficerów z armii austriackiej, legionów Piłsudskiego oraz organizacji wojskowych, postanowiła zaraz od pierwszego dnia po dokonanym zamachu bronić do ostatniej kropli krwi polskości Lwowa. Za broń chwycili mężczyźni i kobiety, dorośli i dzieci. Głównym punktem obrony Miasta stała się I-sza Załoga Obrony Lwowa, zgrupowana w szkole im. Henryka Sienkiewicza w liczbie początkowo pięćdziesięciu, a następnie osiemdziesięciu dwóch ludzi pod dowództwem kapitana Zdzisława Tatar-Trześniowskiego. Na odbytych przed południem l listopada zebraniach przedstawicieli organizacji politycznych i wojskowych: Polskiej Organizacji Wojskowej (POW), Polskiego Korpusu Posiłkowego (PKP) i Polskich Kadr Wojskowych (PKW) powołano sztab Naczelnej Obrony Lwowa, na którego czele stanął komendant Polskich Kadr Wojskowych – nauczyciel gimnazjalny kpt. Czesław Mączyński. Sztab liczył 25 osób. Szefem sztabu został dr inż. Stanisław Bać – późniejszy profesor Akademii Rolniczej we Wrocławiu. Funkcje szefa Służby Sanitarnej objął dr med. Lesław Węgrzynowski, późniejszy profesor i kierownik Kliniki Gruźlicy we Wrocławiu. W dniu 4 listopada ogłoszono mobilizację polskich mieszkańców – mężczyzn od 17 do 35 roku życia. Polskie siły walczące podzielono na dwie grupy bojowe -komendantem pierwszej w Szkole Sienkiewicza był kpt. Tatar-Trześniowski, a drugiej kpt. Mieczysław Boruta-Spiechowicz. Dopiero później Obronę Lwowa podzielono na sześć odcinków oraz zorganizowano inne grupy bojowe. Jedną z nich była grupa bojowa III Odcinka z sektorem Góry Stracenia, pod komendą por. dr Romana Abrahama. Zgrupowanie to dało początek osobnej formacji w Brygadzie Lwowskiej – tzw. „detachement rotmistrza Abrahama” lub popularnie nazywanej abrahamczykami. Przez długie trzy tygodnie trwały bratobójcze walki z Rusinami o każdą ulicę, każdy dom, każdy próg. Nawet kobiety brały udział w walkach z bronią w ręku, zorganizowane w Ochotniczej Legii Kobiet (OLK) pod dowództwem Aleksandry Zagórskiej, primo voto Bitschanowej, matki młodego bohatera Jurka Bitschana. Komunikaty o przebiegu walk podawała codziennie ukazująca się od 4 listopada „POBUDKA”, redagowana przez Ludwika Szczepańskiego, Artura Schroedera, Janinę Łady-Walicką, przy współudziale Jana Szaroty i Jana Przybyły. Początkowo siły polskie liczyły około tysiąca ludzi, w miarę upływu czasu liczba Obrońców doszła do 6022 żołnierzy, przy czym blisko jedną czwartą tej liczby stanowili uczniowie do lat 17-stu (22,8%). Tocząca się we Lwowie walka odbiła się silnym echem w Polsce, czego wyrazem byli ochotnicy z Warszawy, Poznania, Krakowa i reszty kraju, będącego przecież w stadium wytyczania swych granic, ich obrony i organizowania swej państwowości. Przelana krew cementowała Kraj, rozdzielony dotychczas między trzech zaborców. Dopiero po powrocie Józefa Piłsudskiego z internowania w Magdeburgu w dniu 10 listopada, a po przejęciu 14 listopada przez niego steru państwa – sprawa odsieczy i pomocy zbrojnej dla Lwowa weszła na właściwą drogę. Z 12-go i 16 listopada pochodzą, od niego dwa zasadnicze rozkazy dotyczące odwołania rozpoczętych wcześniej działań w innej części Małopolski, mianowicie na Spiszu, objęcia przez gen. Roję dowództwa nad organizowanymi oddziałami odsieczy w Krakowie, przetransportowania ich do zdobytego 11 listopada Przemyśla, by stamtąd mogli ruszyć z pomocą, krwawiącemu Miastu. W drugim rozkazie Naczelnik Państwa polecił płk. Stanisławowi Skrzyńskiemu sformowanie oddziału ochotniczego celem zasilenia odsieczy. Pierwsza część odsieczy organizowana przez Aleksandra Skarbka dotarła do Przemyśla 18 listopada w sile 800 ludzi, pod dowództwem płk. Juliana Stachiewicza. W popołudniowych godzinach 20 listopada 1918 r. na Dworzec Główny we Lwowie przybyło 6 pociągów transportowych ze 140-ma oficerami i 1228-oma szeregowcami z odpowiednim uzbrojeniem. Odsieczą dowodził płk Michał Karaszkiewicz-Tokarzewski, który przybył z inicjatorem odsieczy doktorem Tadeuszem Cieńskim, prezesem najwyższej władzy cywilnej, jakim był Polski Komitet Narodowy. O świcie 21 listopada rozpoczęła się decydująca bitwa. Uwikłano się w ciężkie walki na Zamarstynowie, Podzamczu, na Wysokim Zamku, na Cytadeli, na Górze św. Jacka oraz o koszary Ferdynanda. Okrążenie pozycji ukraińskich od południowego wschodu, opanowanie Żelaznej Wody, Snopkowa, potem Pohulanki i cmentarza Łyczakowskiego, dotarcie do Łyczakowa i zajęcie tam dworca kolejowego oraz koszar kawalerii spowodowały cofanie się nieprzyjaciela. Oddziały ukraińskie, mimo swej wyraźnej przewagi, w obawie przed zupełnym osaczeniem wycofały się z Miasta nocą z 21 na 22 listopada przez Podzamcze w kierunku na Żółkiew i ulicami Kurkową, Teatyńską na Kaizerwald, Krzywczyce i Lesienice, pozostawiając niektóre posterunki i punkty oporu. W piątek, 22 listopada 1918 r. o godz. 5.40 rano, na wieży lwowskiego ratusza zawisła biało” czerwona flaga, zatknięta przez bojowników sektora Góry Stracenia z rotmistrzem doktorem Romanem Abrahamem na czele. Do godziny 8-ej rano dnia 22 listopada 1918 r. cały Lwów był w polskich rękach. I choć Ukraińcy usadowiwszy się dookoła Miasta ostrzeliwali je, a w marcu 1919 r. udało im się nawet odciąć Lwów od zachodu przez opanowanie linii kolejowej w kierunku Krakowa, to Miasto pozostało w polskich rękach. Właściwy spokój w Mieście zapanował dopiero po ofensywnych działaniach gen. Wacława Rudoszańskiego-Iwaszkiewicza w maju 1919 r. Utrzymanie Lwowa w polskich rękach stało się symbolem oraz napawało otuchą na przyszłość, a jednocześnie zadecydowało o losach Kraju od Sanu po Zbrucz. Dopiero teraz, po trzytygodniowych krwawych bojach okaleczone Miasto zaczyna wracać do życia. Na rozrzuconych po całym Mieście mogiłach wdzięczni mieszkańcy składali kwiaty swym Obrońcom. Wobec takiej sytuacji zaistniała konieczność pogrzebania prowizorycznie pochowanych dotąd Bohaterów. Z wielu cmentarzy, jakie były wtedy we Lwowie ~ na samym cmentarzu Janowskim 623 Obrońców znalazło miejsce wiecznego spoczynku. Wtedy to powstała idea założenia osobnego cmentarza poległych Orląt Lwowskich. Obrosłej już, bowiem w legendę Obronie Miasta przez Lwowskie Dzieci należał się prócz serca i pamięci widomy symbol uczczenia ich serdecznie przelanej krwi. Zdawano sobie sprawę, że winien to być cmentarz niezwyczajny, który w historii naszego Narodu zajmie wyjątkowo ważne miejsce. Toteż Zarząd Miasta pod przewodnictwem prezydenta Józefa Neumanna ofiarował na prośbę dowódcy Obrony Lwowa brygadiera Czesława Mączyńskiego część gruntów położonych w przedłużeniu cmentarza Łyczakowskiego na miejsce spoczynku poległych Orląt. Latem, 1919 r., sufragan lwowski ks. biskup Władysław Bandurski, wielki patriota, związany ściśle w czasie I-ej wojny światowej z Legionami Józefa Piłsudskiego dokonał uroczystego poświęcenia terenu przeznaczonego na cmentarz wojskowy. W lipcu tegoż roku Maria Ciszkowa stworzyła wraz z dziekanem ks. Józefem Panasiem i Julią baronową Jorkaschową komitet organizacyjny towarzystwa noszącego nazwę „STRAŻ MOGIŁ POLSKICH BOHATERÓW” we Lwowie dla opieki i zbierania funduszów na rozbudowę cmentarza. Między innymi Straż Mogił Polskich Bohaterów wydała szereg publikacji dotyczących cmentarza, genezy Grobu Nieznanego Żołnierza oraz wspaniały album obrazujący Obronę Miasta pt.: „SEMPER FI-DELIS”. Dochód z wydawnictw oraz ze sprzedanych pamiątek przeznaczony był oczywiście na rozbudowę i konserwację cmentarza. Dzięki tej inicjatywie oraz ofiarnej pracy prezeski Straży, początkowo pani Kazimiery Neumannowej, a następnie Wandy Mazanowskiej oraz sekretarza Towarzystwa Zofii Nędzowskiej cmentarz stał się znanym tak w Polsce jak i w świecie. W 1921 r. rozpisano konkurs na projekt budowy kaplicy i katakumb. Z nadesłanych prac wybrano projekt oznaczony symbolem „białe róże”, którego autorem okazał się student wydziału Architektury Politechniki Lwowskiej, a jednocześnie uczestnik Obrony Lwowa Rudolf Indruch (zm. 1924 r.). W 1924 r. ukończono budowę kaplicy pod kierunkiem inż. architekta Kazimierza Weissa. Wewnątrz kaplicy, na ołtarzu znajdowała się figura Matki Bożej z trzymanym za rączkę Dzieciątkiem – rzeźba dłuta znanej artystki Luny Drexlerówny (Luna Amelia Drexlerówna 1882-1933). W piaskowcu utrwalił rzeźbę lwowski rzeźbiarz Andrzej Albrycht 1878-1937). Przepiękny, haftowany obrus na ołtarz ofiarowała pani Janina Kraftówna w 1938 r. 28 września 1925 r. odbyły się uroczystości poświęcenia kaplicy przez ks. arcybiskupa dr Bolesława Twardowskiego. W czasie tych uroczystości śpiewał lwowski chór „Echo”. Po poświęceniu minister Spraw Wojskowych gen. Władysław Sikorski w towarzystwie generałów: Rozwadowskiego, Pajewskiego, Malczewskiego, Lamezana, Lindego, Zielińskiego, płk. dr Abrahama oraz innych osobistości odebrał raport od kompanii honorowej Wojska Polskiego. Następnie gen. Sikorski złożył hołd Poległym Bohaterom. W następnym dniu odsłonięte pomnik w miejscu szczególnie krwawych walk na Persenkówce, gdzie padł śmiertelnie ranny bohater tych walk ppor. Józef Mazanowski. Na pomniku wykonanym wg. projektu inż. architekta Rudolfa Indrucha wyryty został napis:
PAMIĘCI BOHATERÓW, KTÓRZY W WALKACH O LWÓW NA POLACH PERSENKÓWKI, KOZ1ELNIK I ŚNIADÓWKI OD l. XI. 1918 DO 20. IV. 1919 ŻYCIE ZA POLSKĘ ODDALI.
Na czterech tablicach umieszczono 55 nazwisk Bohaterów poległych i zamordowanych w niewoli ukraińskiej. Na tablicach uczczono również pamięć 76 nieznanych żołnierzy-ochotników. W miarę postępu prac cmentarz Obrońców Lwowa nabierał rozgłosu nie tylko w Polsce, ale również i zagranicą. Związek Narodowy Polski z Chicago III stawia tu pomnik lotnikom amerykańskim poległym w walkach o Lwów i Kresy Wschodnie. Pomnik wykonany przez inż. Józefa Kędzierskiego wg. projektu Józefa Starzyńskiego i Józefa Różyskiego został odsłonięty 30 maja 1925 r. w tzw. „Memoriał Day” – w dniu pamięci zmarłych. Od tej pory corocznie właśnie w tym dniu przedstawiciele Stanów Zjednoczonych składali wieńce na grobie swych wspól-braci-bohaterów. W tymże 1925 roku bohaterski gród kresowy dostąpił niezmiernego zaszczytu – oto 4 kwietnia w Ministerstwie Spraw Wojskowych w Warszawie pod przewodnictwem ministra Spraw Wojskowych gen- Władysława Sikorskiego oraz szefa Biura Historycznego Wojska Polskiego – historyka wojskowości gen. Mariana Kukiela odbyło się losowanie 15 pobojowisk, z których miały zostać ekshumowane zwłoki Nieznanego Żołnierza. Do losowania gen. Kukieł przedstawił następujące pobojowiska:
1. Pobojowisko lwowskie z listopada 1918 r. łącznie z pobojowiskiem nad Wereszycą, tj. Gródka Jagiellońskiego.
2. Lida – kwiecień 1919 i wrzesień 1920.
3. Chorupań pod Dubnem 19 lipca 1919.
4. Chodaczków Wielki i Nastasów pod Tarnopolem, 31.lipca i 6 sierpnia 1920.
5. Borkowo pod Nasielskiem 14 i 15 sierpnia 1920.
6. Wólka Radzymińska 14 i 15 sierpnia 1920.
7. Sarnowa Góra między Sochacinem a Ciechanowem 21 i 22 sierpnia 1920.
8. Przasnysz 21 i 22 sierpnia 1920.
9. Komarów 30 sierpnia 1920.
10. Hrubieszów l września 1920.
11. Kobryń 14 i 15 września 1920.
12. Dytiatyn pod Haliczem 16 września 1920.
13. Brzostowica Murowana 20 września 1920.
14. Obuchowe pod Grodnem 26 września 1920.
15. Krwawy Bór pod papiernią 27 i 28 września 1920.
Po włożeniu losów do urny i wymieszaniu ich przez ks. biskupa Wł. Bandurskiego – losowania dokonał najmłodszy obecny kawaler Krzyża Virtuti Militari ogniomistrz Józef Buczkowski. Los wybrał Lwi Gród. 29 października tegoż roku o godz. 14.30 zebrała się na cmentarzu Obrońców Lwowa komisja, złożona z ks. arcybiskupa Twardowskiego, gen. Malczewskiego, gen. Thulliego, wojewody Pawła Garapicha, prezydenta Miasta Józefa Neumanna, płk. Mieczysława Boruty-Spiechowicza, przedstawicieli wielu Towarzystw, urzędów i społeczeństwa. W obecności tejże Komisji ze 168 grobów Bezimiennych Żołnierzy do otwarcia i ekshumacji przeznaczono 24 groby. Warunkiem bowiem miało być znalezienie trzech umundurowanych Żołnierzy, z których jeden, wskazany przez los miał zostać symbolem wszystkich Poległych za Ojczyznę. Pierwsze trzy trumny nie spełniały tych warunków, ustalonych przez Biuro Historyczne Wojska Polskiego. Dopiero następne trzy trumny Komisja uznała i poddała losowaniu. Dokonała tego pani Jadwiga Zarugiewiczowa, matka dwóch synów, którzy zaginęli bez wieści w zawierusze wojny światowej. Wskazana trumna kryła zwłoki szeregowca z przedziurawioną od kul czaszką i złamaną pociskiem nogą, a znajdująca się maciejówka świadczyła, iż był to ochotnik. Te zwłoki w zalutowanęj i opatrzonej pieczęciami trumnie zostały na noc w kaplicy. Następnie na lawecie armatniej przewiezione zostały do archikatedry lwowskiej. Po uroczystych egzekwiach odprawionych przez arcybiskupa obrządku łacińskiego ks. dr Bolesława Twardowskiego i arcybiskupa obrządku ormiańskiego ks. dr Józefa Teodorowicza -Nieznanego Żołnierza przewieziono pod pomnik Adama Mickiewicza, gdzie nastąpiło pożegnanie przez społeczeństwo Miasta Semper Fidelis. Wtedy specjalnie przysposobionym pociągiem, którym uprzednio przywieziono do Kraju zwłoki Henryka Sienkiewicza – trumna z Nieznanym Żołnierzem odjechała do Warszawy, honorowana przez ludność na całym szlaku prowadzącym do stolicy. Uroczysty pogrzeb odbył się 2 listopada o godz. 13.00 na placu saskim, obecnie Marszałka Piłsudskiego. Za trumną kroczył Prezydent RP, dwie matki, dwie wdowy, dwie sieroty i dwóch inwalidów. W żałobnym orszaku szły delegacje Lwowa i innych miast Polski, delegacje towarzystw i społeczeństwa. Przy minutowej ciszy całego Kraju złożono zwłoki Nieznanego Żołnierza. Pokryła je płyta z napisem:
TU LEŻY ŻOŁNIERZ POLSKI POLEGŁY ZA OJCZYZNĘ.
Następnie Prezydent Wojciechowski zapalił znicz, który miał nigdy nie gasnąć. Na cmentarzu Obrońców Lwowa, w miejscu zabranych zwłok (pole X, grób nr 636)) umieszczono odpowiednią tablicę, zastąpioną początkowo przez szary, a następnie 2 XI 1937 r. przez piękny, z czarnego granitu wykonany pomnik, zaprojektowany przez Kazimierza Sokalskiego. Zgodnie z projektem inż. Indrucha 9 X 1932 r. ukończono budowę katakumb, gdzie złożono zwłoki 72 Obrońców. W katakumbach spoczęli Obrońcy tylko z pierwszych dni listopadowych walk. Są to przedstawiciele różnych lat życia, różnych zawodów, różnych rodzajów broni, z różnych Odcinków Obrony, z różnych dzielnic Polski, z odsieczy – i to tak mężczyźni jak i kobiety. Między innymi w trzeciej katakumbie spoczął legendarny 14-letni Jurek Bitschan, uczeń VI klasy gimnazjum im. Jordana, harcerz, szeregowiec Odcinka V – Kompanii Kulparkowskiej. Poległ on od kuł ekrazytowych na cmentarzu Łyczakowskim 21 listopada 1918 r. Odznaczony został Krzyżem Niepodległości, Krzyżem Walecznych i Krzyżem Obrony Lwowa. O nim to napisano piosenkę bardzo popularną w okresie międzywojennym:
Mamo najdroższa bądź zdrowa!
Do braci idę w bój;
Twoje uczyły mnie słowa,
Nauczył przykład Twój.
Pisząc to Jurek drżał cały,
Już w Mieście walczył wróg…
Huczą armaty, grzmią strzały,
Lecz Jurek nie zna trwóg.
Wymknął się z domu, biegł śmiało,
Gdzie bratni szereg siał,
Chwycił karabin w dłoń małą,
Wymierzył celny strzał.
Toczy się walka zacięta…
Obfity śmierci plon,
Biją się lwowskie Orlęta,
Ze wszystkich Lwowa stron.
Bije się Jurek w szeregu,
Cmentarnych broni wzgórz…
Krew się czerwieni na śniegu,
Lecz cóż tam krew, ach cóż!
Żywi walczyli do rana,
Do złotych słońca zórz,
Ale bez Jurka Bitschana,
Bo Jurek nie żył już…
W następnej katakumbie za Bitschanem spoczęło Orlę Lwowskie, o którym Jego ówczesny dowódca gen. dr Roman Abraham tak mówi: Najmłodszym żołnierzem-ochotnikiem w moim oddziale z Góry Stracenia w Lisopadowe Obronie Lwowa z 1918 roku był uczeń drugiej klasy gimnazjalnej Antoni Petrykiewicz, lat 13. W walce był nieustępliwy -potęgi w obronie swego rodzinnego Miasta. Podolem Go wraz Z innymi żołnierzami do dobrze za-sluźonego odznaczenia Krzyżem Virtuti Militari. Podczas raportu składanego w Belwederze prosiłem o zatwierdzenie listy przedstawionych do odznaczenia. Naczelnik Państwa Józef Piłsudski przyznał to najwyższe odznaczenie historyczne za dzielność osobistą na polu walki.” Do dnia dzisiejszego Antoni Pefrykiewicz jest najmłodszym kawalerem Krzyża Virtuti Militari. Równocześnie z budową katakumb wzniesiono z kamienia polańskiego monumentalny pomnik, zwany też Łukiem Chwały. W Jego kamień węgielny w dniu 28 kwietnia 1929 r. został wmurowany akt erekcyjny, ułożony przez dziekana Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie -profesora dr Stanisława Łempickiego. „Pomnik Chwały Obrońcom Lwowa – głosi treść dokumentu – ma mówić potomnym o najwyższej ofierze tych, którzy jak żołnierze Leonidasa pod Termopilami oddali swe życie na świadectwo niewzruszonej wierności Lwowa względem Najjaśniejszej Rzeczypospolitej”. Poświęcenia kamienia węgielnego dokonał ks. bp sufragan Franciszek Lisowski. Odsłonięcie monumentu nastąpiło 11 listopada 1934 r. w obecności gen. Juliusza Rómmla, gen. Waleriana Czumy, wojewody Sochańskiego, prezydenta Miasta Drojanowskiego, przedstawicieli społeczeństwa i Wojska Polskiego. W czasie tej uroczystości prezeska Straży Mogił Polskich Bohaterów – pani Mazanowska m.in. powiedziała:
Urządzamy cmentarz i wznieśliśmy ten pomnik nie tyle dla Poległych, gdyż Tym oprócz modlitwy niczego nie trzeba – lecz dla żywych, dla młodzieży, dla żołnierza – dla ich nauki i przykładu… Cmentarz ten nie jest i nie może być miejscem smutku i rozpaczy, lecz raczej otuchy i zadowolenia wewnętrznego, że w chwili grozy i kataklizmu światowego nie tylko Ci, którzy polegli, – ale żywi, którzy wraz z Poległymi patrzyli śmierci w oczy wypełnili to, czego wymagały: honor. Ojczyzna i obowiązek Polaka…”. Pomnik Chwały w kształcie wielkiej łukowej bramy był połączony symetrycznie z obu stron z potężnymi pylonami poprzez portyki złożone po 6 kolumn. Na prawym pylonie, patrząc od wnętrza cmentarza w kierunku Pohulanki umieszczono nazwy miejsc krwawych starć w czasie Obrony Miasta:
WULKA
SZKOŁA KADECKA
KOZIELNIKI
PERSENKOWKA
CYTADELA-POCZTA
OGRÓD KOŚCIUSZKI
DYREKCJA KOLEJOWA
GÓRA STRACENIA
ŻÓŁKIEWSKIE
ZAMARSTYNÓW-KLEPARÓW
KOSZARY BEMA
DWORZEC GŁÓWNY
SZKOŁA SIENKIEWICZA
KULPARKÓW-SOKOLNIKI
ZIMNA WODA-RZĘSNA
Na lewym pylonie umieszczono nazwy miejscowości Małopolski Wschodniej, znamienne walkami o przywrócenie do Macierzy:
WINNIKI
PASIEKI-ZUBRZA
BRZUCHOWICE
GRZYBOWICE WIELKIE
DUBLANY-MALECHÓW
ZASZKÓW-KULIKÓW
ŻÓŁTAŃCE-JARYCZÓW
LASZKI-ZADWÓRZE
KUROWICE-MIKOŁAJÓW-PRZEMYŚLANY
GOŁOGÓRY-ZŁOCZÓW
WOŁKÓW-CECOWA
ZBORÓW-OLEJÓW
ZAŁOŻCE-JEZIERNA
TARNOPOL-ZBARAŻ
W środku Łuku, tworzącego Pomnik Chwały zostało pochowanych we wspólnej mogile „Pięciu Nieznanych Żołnierzy z Persenkówki”. Pokryła ich płyta z czerwonego marmuru z mieczem z brązu, datami 1918-1920 oraz napisem:
NIEZNANYM BOHATEROM POLEGŁYM W OBRONIE LWOWA I ZIEM POŁUDNIOWO-WSCHODNICH
Płytę na tej mogile projektu St. Koniecznego poświęcono 2 listopada 1937 r. Na prawym skrzydle katakumb powstał pomnik piechurów francuskich, poległych w bojach o Lwów. Projektował go inż. Józef Różyski. Wykuty w kamieniu Żohiierz Francuski, wsparty o karabin patrzy na tarczę z brązu przedstawiającą godło Francji. Pod nią złożono urnę z ziemią z polskiego cmentarza du Bois du Puite, z pobojowiska na górze Notre Damę de Lorette, spod pomnika „Bajończyków” w La Targette, z największego pobojowiska świata – spod Verdun, Arras i St. Hilaire. Odsłonięcia dokonano 26 maja 1938 r. w obecności marszałka Rydza Śmigłego, generalicji i przedstawicieli Republiki Francuskiej. Budowa tak wspaniałego cmentarza-mauzoleum związana była z wysokimi kosztami. Dlatego też pukano do ofiarnych serc rodaków w Kraju i zagranicą. Między innymi, nawet poszczególne kolumny w Łuku Chwały zostały wzniesione kosztem takich ofiarodawców jak miasto Lwów, Poznań, Towarzystwo Mieszczan Lwowskich – Bractwo Kurkowe Strzelnica, Związek Polaków w Ameryce, miasto Warszawa i XVII Sejm Związku Polek w Ameryce.Cmentarz wojenny Obrońców Lwowa – nasze CAMPO SANTO, będące miejscem wiecznego spoczynku 2850 żołnierzy stworzony został przez ludzi gorącego serca, pełnych polskiego patriotyzmu, bezinteresowności i dobrej woli w akcie skromnego spłacenia długu wdzięczności Tym, co własną krwią potwierdzili polskość Lwowa.
Cmentarz Obrońców Lwowa Cmentarz obejmował pochówki z lat 1918 i 1919 – była to tzw. część wojenna. Łącznie w tej części cmentarza do 30 kwietnia 1939 r. po zakończonych ekshumacjach, które uznano jako miejsca związane z Obroną Lwowa, spoczęło 1926 Bohaterów. Oprócz części wojennej pola cmentarza od XX do XXXI przeznaczone zostały na miejsce pogrzebu Uczestników Obrony. Do wybuchu II wojny światowej w tej tzw. części pokojowej pochowano 924 Obrońców. Należy też zaznaczyć, że na innych cmentarzach lwowskich pochowano 751 poległych w Obronie Miasta. Największym jednak ewenementem Obrony był udział Dzieci Lwowskich z bronią w ręku. Blisko 23% uczestników walk stanowili uczniowie do lat 17-stu. Do najmłodszych poległych Orląt należą:
Antoś Petrykiewicz i Jaś Dufrat po lat 12; Tadzik Loewenstamm, Ksawery Wąsowicz – po lat 13; Antoś Skawiński, Adaś Michalewski, Michaś Pierożka, Jaś Kłosowski – po lat 14; Wilhelm Haluza, Franio Manowarda de Jana, Józku Szczepański, Tadzio Wiesner – po lat 15 i wielu innych, o nazwiskach niemożliwych do ustalenia. Od tych chwil, tak ważnych dla Lwowa oraz historii naszego Kraju upłynęło już wiele lat – nadszedł pamiętny wrzesień i ostatni rok w kresowej służbie Rzeczypospolitej Miasta Semper Fidelis. Od tej pory wszystko to, co polskie, zaczęło zamierać… Los więc nie oszczędził wojennego cmentarza Obrońców Lwowa. Mimo podpisanej i ratyfikowanej w 1947 r. rozszerzonej Konwencji Genewskiej (z 1867 r.) między Polską Rzeczypospolitą Ludową a Związkiem Radzieckim – „o obowiązku poszanowania i ochrony grobów poległych żołnierzy oraz cmentarzy wojennych” – 25 sierpnia 1971 r. o godz. 11.00 czołgi sowieckie zrównały z ziemią groby żołnierzy. Zdewastowano również kaplicę cmentarną, a katakumby sprofanowano. Monumentalny Łuk Chwały – ostrzelany pociskami dla zatarcia nazw pól bitewnych został zrujnowany, zaś miejsce mogilne Nieznanego Żołnierza stratowały gąsienice czołgów. Tak pisała o tym fakcie do gen. dr. Romana Abrahama pani Maria Tereszczakowna ze Lwowa:
Drogi nasz Panie Generale!
Tragiczne chwile przeżywaliśmy w końcowych dniach sierpnia ubiegłego roku, – czołgi zburzyły Pomnik Chwaty na Cmentarzu Orląt we Lwowie i stratowały resztę grobów. Ratujemy od zagłady pozostałe jeszcze szczątki i kości naszych poległych żołnierzy. Prawie wszystkie groby zrównano z ziemią, o jakichkolwiek płytach lub napisach nawet znaków nie pozostało. Zbliżamy się do nieuchronnej i zupełnej ruiny naszego cmentarza. Obecnie własnymi rękami, łopatkami wybieramy kości kapitana pilota Stefana Bastyra, por. pilota Stefana Steca i por. pilota Władysława Torunia, – pierwszych organizatorów i twórców polskiego lotnictwa w listopadzie 1918 r. podczas Obrony Miasta. Szczątki ich składamy do oddzielnych małych trumienek, przenosimy i chowamy w niezaoranej części cmentarza. Chcemy przechować przynajmniej do czasu, kiedy będzie można Im wymurować wspólny grób. Chcemy leż umieścić tablicę z ich nazwiskami i datą śmierci, by w ten sposób uchronić od zapomnienia i zniszczenia. Mało już nas we Lwowie pozostało i nie mamy za co stawiać Im i zabezpieczać miejsc wiecznego spoczynku. Drogi nasz Panie Generale! Z całego serca dziękujemy za tyle lat troski i opieki na cmentarzem „Orląt** i jesteśmy pełni ufności, ze nikt siadów naszej wielkiej historii nie potrafi zniszczyć. Na Dzień Zaduszny zrujnowany Cmentarz był jednym gorejącym płomieniem, – nawet Ukraińcy na zburzonych kolumnach stawiali świeczki.
Łączę wiele pozdrowień i najlepszych życzeń Maria Tereszczakowna, ostatni sekretarz Straży Mogił naszych Bohaterów, Lwów w styczniu 1972 r. ul. Lenina nr. 93
Na nic zdały się też nasze starania i protesty Sekretarza Narodów Zjednoczonych, niczego nie dały protesty i noty dyplomatyczne Stanów Zjednoczonych i Francji – a więc państw, których obywatele spoczywają na tym cmentarzu – aby uchronić cmentarz wojenny od zupełnej zagłady. Na monity i przesyłane czeki przez Polaków w Kanadzie – tamtejsza ambasada ZSRR w Ottawie pismem z dnia 4 maja 1970 r. odpowiedziała, że „Komitetowi Wykonawczemu Lwowskiej Miejskiej Rady Deputowanych Pracujących zlecono przeprowadzenie szeregu prac celem uporządkowania terytorium cmentarza, gdzie są pochowani polscy, angielscy, francuscy, amerykańscy i inni legioniści, zmarli zpowodu odniesionych ran na froncie walki przeciwko młodej Ukraińskiej Radzieckiej Republice.” Niestety, żadnego działania w tym kierunku nie było… widocznie zlecenie nie dotarło… Ale czas płynie nieubłaganie… zacierają się ślady, niszczeją dokumenty, odchodzą świadkowie historii. 26 sierpnia 1976 r. zmarł gen. dr Roman Abraham, żołnierz, który zawsze służył Polsce, będąc wiernym Synem Miasta SEMPER FIDELIS. Jego ideą ostatnich lat życia była II Obrona Lwowa, rozpoczęta we wrześniu 1939 r. – czyli działalność nad utrwaleniem Pamięci Narodowej Poległych w walkach o Wolność Lwowa i Kresów Wschodnich. Jego zasługą było umieszczenie 26 sierpnia 1975 r. w sanktuarium na Jasnej Górze oraz 31 października tegoż samego roku w archikatedrze warszawskiej – tablic, upamiętniających przelaną krew Bohaterskich Orląt w Listopadowej Obronie. To też, gdy przestało bić serce Tego wielkiego Syna Zawsze Wiernego Miasta, który nie doczekał, jak sam mawiał – by ostatnie godziny Jego życia odliczał Mu zegar z lwowskiego ratusza – w ostatniej drodze do Wrześni, gdzie został pochowany obok swej Matki – trumna ze zwłokami Generała przystanęła przed tablicą Orląt w archikatedrze warszawskiej – by odmeldować się na wieczną wartę. W 10-tą rocznicę śmierci generała, zgodnie z Jego wolą -została odsłonięta taka sama pamiątkowa tablica ku czci Orląt w kościele 00. Kapucynów we Wrocławiu – w mieście pełnym lwowskich pamiątek, tradycji lwowskiej oraz gorących lwowskich serc. Ofiara życia, jaką złożyły Orlęta nie pozostała daremną – była to szkoła wielkiego patriotyzmu, gorącej miłości polskiej mowy, kultury i tradycji do tej Świętej Ziemi, w którą wsiąkała Ich krew. Ojczyzno Święta, bądź pozdrowiona przez tych, co z dumą za Ciebie mrą! – słowa Wielkiego Hetmana Koronnego Stanisława Żółkiewskiego stały się rycerskim zawołaniem Orląt Lwowskich – tłumacząc ten szaleńczy zryw dla uzyskania przynależności do Rzeczypospolitej. Po wielu latach, przykład Obrony Lwowa odrodził się echem w partyzanckich bojach, akcjach Szarych Szeregów i Armii Krajowej, a następnie w Powstaniu Warszawskim. Choć nienawiść i barbarzyństwo zniszczyły wojenny pomnik wdzięczności przelanej krwi – my nigdy o tym nie zapomnimy i na prochach Bohaterów swymi sercami zapalajmy wieczne znicze pamięci. Zdzisław A. Lubicz Ojrzyński
Kalendarium
Listopadowa Obrona Lwowa 1918
1.11.1918 Godz. 2.00- 4.00
Ataman Witowskij, dowódca wojsk ukraińsko-austriackich zajmuje zbrojnie Lwów: ratusz, Namiestnictwo, dworce kolejowe, pocztę i telegrafy, Dyrekcję Policji, Dyrekcję Kolei oraz inne ważne obiekty miasta. W skład ukraińskich sił zbrojnych, liczących początkowo 4 tyś., a w następnych dniach ok.IO tys.żołnierzy wchodziły: 15, 19 i 41 pułk piechoty, 30 batalion strzelców, 3 batalion asystencyjny oraz 1000 żandarmów. Polski Komitet Narodowy powierza kapitanowi Czesławowi Mączyńskiemu dowództwo Obrony Lwowa. Ginie peowiak Andrzej Battaglia. Pierwsze walki o szkołę Sienkiewicza
2.11.1918
Rozpoczynają się ciężkie walki o Dworzec Główny. Górę Stracenia broni oddział abrahamczyków. Polacy zdobywają magazyn broni. Kpt. Kopeć zdobywa radiostację w Kozielnikach. Kpt. Tatar-Trześniowski ściąga armaty z Rzęsny Polskiej. Zajęcie szkół Marii Magdaleny i Konarskiego. Linia bojowa przesuwa się w kierunku cerkwi św.Jura i ogrodu Jezuickiego. Por.Mond zdobywa remizę tramwajową. Na wiadomość o przybyciu Strzelców Siczowych rokowania polskiej strony z Radą Ukraińską zostają przez stronę ukraińską zerwane.3.11.1918
Utrata radiostacji w Kozielnikach, która była broniona przez 15 ludzi. Zdobycie placówki Bema, Góry Stracenia, obozu na Janowskim, cerkwi św. Jura, lotniska na Skniłowie, Zamarstynowa, ul.Kopernika i ul.Sykstuskiej. Nadal trwają ciężkie walki o Dworzec Główny. Przybycie posiłków ukraińskich – gwardii Wasyla Habsburga (Wyszywanego) do Lwowa w sile 3000 żołnierzy pod dowództwem Hrycia Kossaka.
4.11.1918
Powtórne zajęcie Szkoły Kadeckiej, Ponowne zdobycie Dworca Głównego po kilkugodzinnej utracie.Walki o szkołę Sienkiewicza – straty polskie ok. 100 poległych. Ciężkie walki na Janowskim. Zajęcie głównej kwatery dowództwa ukraińskiego w pałacu Sapiehów. Zdobycie ul. Kleparowskiej, Gródeckiej, Janowskiej oraz gmachu Sejmu. Okrążenie Cytadeli. Zbudowanie przez kolejarzy pociągu pancernego „Pilsudczyk” dla obrony Dworca Głównego oraz odcinka linii kolejowej do Persenkówki. Ogłoszona została mobilizacja polskich mieszkańców Lwowa, obejmująca mężczyzn od 17 do 35 roku życia. Ukazuje się pierwsza gazeta codzienna „Pobudka”, redagowana przez Ludwika Szczepańskiego, Artura Schroedera, Janinę Łady-Walicką, Jana Szarotę i Jana Przybyłe, Do 22 XI 1918 r. wydano 17 numerów.
Dokonany został podział obrony na dwie grupy;
I.- pod komendą kpt. Tatar-Trześniowskiego;
II – objął Mieczysław Ludwik Boruta-Spiechowicz.
Utworzenie służb pomocniczych: 0ddziału Technicznego, Naczelnej Komendy Żandarmerii i Milicji Wojskowej oraz szpitali nr. l – na Politechnice i nr.2 przy ulicy Kleparowskiej, Polska Komisja Likwidacyjna obejmuje władzę w Krakowie. Jednocześnie Rada Regencyjna mianuje naczelnym dowódcą wojsk polskich w Krakowie brygadiera Bolesława Roję, a gen. Roberta hr. Lamezana naczelnym dowódcą we Lwowie. Aleksandra Zagórska, matka Jurka Bitschana, organizuje Ochotniczą Legię Kobiet. Ukraińcy zajmują zbrojnie Przemyśl.
5.11.1918
Odzyskanie koszar Wuleckich przez por. Wilhelma Starcka. Odparcie ataków na Szkołę Kadecką. Zajęcie poczty, Dyrekcji Policji, rzeźni, ataki na Cytadelę, zajęcie radiostacji przy ul.Chocimskiej. Bombardowanie lotnicze pociągu ukraińskiego przez poruczników pilotów Stefana Bastyra i Janusza de Beauraina. Polacy wzięli do niewoli 200 jeńców.
6.11.1918
Zdobycie Dyrekcji Kolei, dworca Kulparkowskiego. Gen.Bolesław Roją organizuje w Krakowie pomoc dla Lwowa. Podział frontu na 5 odcinków w trzech grupach: kpt. Trze śni owski ego, Boruty-Spiechowicza i Walerego Sikorskiego.
7.11.1918
Pod dowództwem kpt. Boruty-Spiechowicza – podporucznicy Wolak i Rudolff zdobywają w pociągu ukraińskim w Skniłowie 12 armat, 8 tyś.ręcznych karabinów, 4 karabiny maszynowe, amunicję oraz wiele innej broni. Ciężkie walki o Górę Stracenia. Ostrzeliwanie artyleryjskie koszar Ferdynarda. Walki o Dom Inwalidów. Przybywają ochotnicy z Płocka i Krakowa. Rozpoczęto budowę pociągu pancernego „PP 3″, którą zakończono 19 listopada. Ukraińcy odrzucają polskie propozycje zawieszenia broni.
8.11.1918 Dalsze walki o Dom Inwalidów. Ukraińskie próby odbicia Góry Stracenia. Zdobycie kościoła św. Anny. Ciężkie walki na pl.Bema i w Ogrodzie Jezuickim. Polskie ataki na koszary Ferdynanda i Cytadelę. Zacięte walki w okolicy Skniłowa. Budowa auta pancernego „Józef Piłsudski” pod technicznym kierunkiem prof. Antoniego Markowskiego, którego komendantem został E.Świtelnicki – Sas.
9.11.1918
Zaciekłe ataki ukraińskie na Górę Stracenia. Walki w parku Stryjskim i w Ogrodzie Jezuickim, oraz na Poczcie Głównej. Dalsze ostrzeliwanie koszar Ferdynanda i Cytadeli. Przesunięcie frontu w kierunku przedmieścia Żółkiewskiego. Rajd lwowskiej kawalerii „Wilki” do Skniłowa - rozbrojenie chłopów ukraińskich, zdobyto ok. 100 karabinów. Dramatyczny lot por. Steca z prof. dr Strońskim do Krakowa w sprawie odsieczy. Organizowanie przez por. Tadeusz Nittmana lotnego oddziału konnego karabinów maszynowych „Lotna Maszynka”. Z Krakowa pod dowództwem mjr.Juliana Stachiewicza wyruszyła grupa 600 żołnierzy w kierunku Przemyśla.
10.11.1918
Zdobycie płonącej Poczty Głównej. Wypad kawalerii lwowskiej „Wilków” i „Lotnej Maszynki” do Rzęsny Ruskiej, Domażyra i Kozic. Zgrupowanie mjr.Juliana Stachiewicza w sile ok. 500 ludzi zaatakowało Przemyśl.
10.11.1918
Przybycie Józefa Piłsudskiego i Kazimierza Sosnkowskiego z więzienia w Magdeburgu do Warszawy.
11.11.1918
W kwaterze Marszałka Ferdynanda Focha w Compiegne Niemcy podpisują akt kapitulacji.
11.11.1918
Dalsze ciężkie walki o koszary Ferdynanda i o Cytadelę. Rajd lwowskiej kawalerii do Kulparkowa i Skniłowa. Walki na cmentarzu Łyczakowskim i Stryjskim. Zdobycie Politechniki. Napad ukraiński i zniszczenie polskiej wsi Sokolniki.
11.11.1918
Rada Regencyjna przekazuje naczelne dowództwo nad polską armią Józefowi Piłsudskiemu.
11.11.1918
Po zdobyciu Przemyśla przez grupę mjr.Stachiewicza dołączenie sil ppłk.Karaszewicz-Tokarzewskiego stworzyło grupę 140 oficerów i 1228 szeregowców przeznaczoną na odsiecz dla Lwowa.
12.11.1918
Ukraińcy ostrzeliwują szpital na Politechnice. Rajd kawalerii do Sokolnik. Kontrakcja na Zimną Wodę i Rudno. Nasze oddziały zdobyły ul. Jachowicza i Rappaporta. Ponowne polskie propozycje zawieszenia broni.
Pilot por. Stefan Stec leci do Warszawy w sprawie odsieczy.
13.11.1918
Bitwa obronna na polach Kulparkowa – pozycje utrzymano dzięki akcji szwadronu kawalerii „Wilki”. Zniszczenie polskich oddziałów pododcinka Zamarstynów. Odparcie ataków ukraińskich na Wulce i pod Szkołą Kadecką. Dalsze zdobycze polskie pod Hołoskiem Wielkim. Dalsze ostrzeliwanie artyleryjskie szpitala na Politechnice, mimo znaku Czerwonego Krzyża (wiele ofiar). Na Zamarstynowie sotnia Gonty dokonuje rzezi mieszkańców za udział w walkach. Odparcie ataków ukraińskich na Kleparów i Górę Stracenia. Francja uznaje Polski Komitet Narodowy za władzę administracyjną w Polsce. Proklamowana została Zachodnioukraińska Republika Ludowa – tymczasowa konstytucja przyjęła za godło herb dawnego księstwa halicko-włodzimierskiego – złoty lew na błękitnym polu, zastąpiony wkrótce przez wschodnio-ukraiński trójząb na niebiesko-żółtym polu.
14.11.1918
Krwawe walki o Górę Stracenia oraz aa cmentarzu Łyczakowskim. Ataki ukraińskie na Zamarstynów, Podzamcze, Kulparków i Dworzec Główny. Odparcie ofensywy ukraińskiej. Na Podzamczu zdobyto broń i jeńców. Stan sił polskich: 1832 walczących, w tym 809 w wieku od 12 do 19 lat. W tej liczbie było 73 wojskowych. W Warszawie Józef Piłsudski przejmuje oficjalnie od Rady Regencyjnej ster państwa.
15.11.1918
Zdobycie elektrowni na Persenkówce. Odparcie ataków ukraińskich na Szkołę Kadecką. Poważne uszkodzenia gmachu i zbiorów Biblioteki Ossolińskich w czasie zdobycia jej przez Ukraińców.Ciężkie walki obronne na Zamarstynowie pod dowództwem ppor.Starcka. Por. Mond odrzucił wypad nieprzyjaciela od strony Cytadeli. Dotychczasowy szef sztabu generalnego Rady Regencyjnej gen.Tadeusz Rozwadowski zostaje dowódcą Armii Wschód na terenie Małopolski Wschodniej.
16.11.1918
Oficjalna nota J. Piłsudskiego do państw zachodnich o powstaniu państwa polskiego. Zdobycie parku Stryjskiego, placu Powystawowego, ulicy Poniatowskiego oraz części koszar Ferdynanda. Por. Królikiewicz i por. Derpowski niszczą dwie baterie ukraińskie na Wysokim Zamku. Rozkaz J. Piłsudskiego nakazujący generałowi Roi w Krakowie organizowanie odsieczy dla Lwowa, oraz płk. Stanisławowi Skrzyńskiemu, zorganizowanie oddziału ochotniczego.
17.11.1918
Zacięte walki na Persenkówce, Kleparowie, Kulparkowie, Zamarstynowie, na cmentarzach Łyczakowskim i Stryjskim. Dalsze ataki ukraińskie na Szkołę Kadecką. Zdobycie przez por.Brzozowskiego stacji kolejowej na Persenkówce. W kontrataku por. Bieńkowski zdobywa rogatkę stryjską oraz ulice: św. Zofii, Stryjską, Obertyńską i Pułaskiego. Do niewoli wzięto 30 jeńców, w tym 9 milicjantów żydowskich oraz wiele broni. Wypad kawalerii lwowskiej na Gródek Jagielloński.
18.11.1918
Naczelny pirotechnik obrony por.inż.Jan Olechowski wysadza z podkopu fragment koszar Ferdynanda, co umożliwiło ich zdobycie. Zajęcie okolic pl.Bema. Dwudniowe zawieszenie broni.
19.11.1918
Pertraktacje o rozejm. Arcybiskup Józef Bilczewski i metropolita Andrzej Szeptycki nawołują do zaprzestania walk. Por.Ludwik de Laveaux zawiadamia o nadchodzącej odsieczy – powstrzymuje to stronę polską od ustępstw. Gen. Tadeusz Rozwadowski obejmuje dowództwo odsieczy.
20.11.1918 Godz.l5.00
Na Dworzec Główny przybywa 6 pociągów z odsieczą pod dowództwem ppłk. M.Karaszewicz-Tokarzewskiego (140 oficerów i 1228 żołnierzy). Stan sił polskich: 329 oficerów, 2717 żołnierzy, 4744 karabinów, 25 karabinów maszynowych, 9 dział, 4 minerki, 568 koni, 33 samochody.
21.11.1918 Godz.6.00
- Atak polskich oddziałów na wszystkich odcinkach od wschodu, południa i zachodu. Zdobycie Snopkowa, Pohulanki, Łyczakowa, ulic Majzelsa, Rappaporta, aż do ul. Alembeków, Ubezpieczenie pododdziałów piechoty przez kawalerię z kierunku Wmnik. Rajd kawalerii na Lesienice i walka leśna pod Mariówką. Artyleria ostrzeliwuje Cytadelę i Wysoki Zamek. Na cmentarzu Łyczakowskim ginie Jurek Bitschan.
22.11.1918 Godz.5.00
- Por. dr Roman Abraham z chorążym Mazanowskim wraz ze swymi „straceńcami” z III odcinka obrony zatknął polską chorągiew na Lwowskim ratuszu. Jednocześnie na całym froncie następuje generalne natarcie, prowadzone przez płk. Michała Karaszewicz-Tokarzewskiego. Najzacieklej bronią się Ukraińcy na Wysokim Zamku, ale wycofują się przez Podzamcze na Żółkiew i ulicami Kurkową i Teatyńską na Kaizerwald, Krzywczyce i Lesienice. Do godz.8-ej rano cały Lwów był już w polskich rękach. Zdzisław Antoni Lubicz Ojrzyński Nadesłał p. PiotrX
Katolik w „posoborowiu” Bez dwóch zdań: przyszło nam, tzw. tradycyjnym katolikom, żyć w trudnych czasach. Stolica Piotrowa i większość duchowieństwa tkwią w błędach Soboru Watykańskiego Drugiego. W większości seminariów, katolickich uczelni i parafialnych kościołów głoszone są nauki zawierające te właśnie błędy. Msza Wszechczasów — wielowiekowa, na wskroś katolicka forma rytu rzymskiego Najświętszej Ofiary, a przy tym liturgia najpiękniejsza po tej stronie Nieba - jak Mszę Świętą Wszechczasów nazwał o. Fryderyk Faber, słynny dziewiętnastowieczny konwertyta z protestantyzmu — zepchnięta jest gdzieś na bok na rzecz postępowego tworu, jakim jest Novus Ordo Missae, chociaż z dnia na dzień coraz większe rzesze katolików odkrywają skarb Tradycji Kościoła, jakim jest Msza Święta zwana powszechnie trydencką. Słabnie duch misyjny Kościoła, zwłaszcza wobec heretyków i schizmatyków, których wzywanie do nawrócenia piętnuję się dziś, jako zjawisko niepożądanego prozelityzmu! Nadto papieże, począwszy od Jana XXIII są w jakimś letargu, jakby powiedział profesor Dytryk von Hildebrand1. Nie piętnują herezji, nie wzywają członków Kościoła (zwłaszcza mam tu na myśli duchownych) do porzucenia błędów, zresztą sami ślepo zatwierdzają coraz to nowe wymysły liberałów i modernistów, które z Tradycją Kościoła nie mają nic wspólnego. Nadto ci ziemscy wikariusze Chrystusa wprowadzają wiernych w błąd i zagubienie poprzez aprobatę i promocję niezdrowego, niewłaściwego ekumenizmu. Dzisiejszy katolik, chcący poznać prawdziwą, niezmienną, tradycyjną naukę Kościoła ma na to przynajmniej dwa sposoby. Albo zostanie mu ona przekazana przez kogoś świetnie znającego istniejącą od prawie dwóch tysiącleci wykładnię Magisterium, obojętnie czy będzie to osoba świecka, czy duchowna, albo sam, własnym wysiłkiem sięgnie do dokumentów Kościoła sprzed Vaticanum Secundum (oczywiście dokumenty tego soboru zawierają bardzo wiele zdrowej nauki, niemniej jednak sporo w nich herezji) i z pomocą Ducha Świętego odkryje Prawdę. Na drodze pierwszego sposobu przychodzi z pomocą wiele godnych polecenia pozycji autorstwa tych sług Kościoła, którzy otrzymawszy zdrową edukację doktrynalną demaskują niebezpieczną dwuznaczność, błąd oraz zerwanie z nieomylnym nauczaniem poprzednich papieży, jakie dokonało się w dokumentach soboru, jak i w posoborowym nauczaniu. Nie sposób, zatem nie wspomnieć o takich obrońcach Tradycji, jak m.in.: abp Marceli Lefebvre, Romano Amerio, Dytryk von Hildebrand czy x. Karol Stehlin. Co do drugiej drogi poznania Tradycji, najlepiej przyswoić sobie naukę błogosławionego Soboru Trydenckiego oraz Soboru Watykańskiego Pierwszego. W celu zaś odkrycia błędów Vaticanum Secundum, jak też poznania i uwrażliwienia się na to, czym jest i jak zgubny jest modernizm, polecam zapoznać się przede wszystkim z encyklikami:
Quanta Cura (O błędach modernizmu) bł. Piusa IX oraz obowiązkowo Syllabus Errorum (często dołączany do tejże encykliki, który jest nieomylnym dokumentem piętnującym błędy przeciwne Wierze katolickiej);
Pascendi Dominici Gregis (O zasadach modernistów) św. Piusa X;
Mortalium Animos (O popieraniu prawdziwej jedności religii) Piusa XI;
Humani Generis (O błędach przeciwnych Wierze katolickiej) Piusa XII.
Poznawszy tradycyjne nauczanie Kościoła, wierny niechybnie zobaczy, jak wiele zła przeniknęło do wnętrza Bożej Winnicy. Dlatego też niech każdy katolik codziennie składa Bogu ofiarę za Kościół ze znoszonych trudów życia, niech — jeśli tylko może — uczestniczy we Mszy Wszechczasów, niech wreszcie zanosi żarliwe błagania do dobrego Boga, aby raczył tak pokierować obecnym papieżem, żeby ten potępiwszy błędy, jakie w ubiegłym stuleciu do Kościoła się zakradły (za przyzwoleniem, a nawet aprobatą jego poprzedników!), jasno wyłożył wiernemu ludowi tradycyjną naukę oraz aby korzystając ze swojej najwyższej władzy papieskiej gromił te sługi Kościoła, które zatruwają umysły wiernych plugastwem modernizmu i jadem innych herezji. Niech katolik błaga Boga o oficjalne papieskie potępienie błędów Vaticanum Secundum! Niech prosi też Pana o całkowite i bezkompromisowe przywrócenie celebracji Mszy św. papieża Piusa V, który ustanowił ryt Mszy trydenckiej na wsze czasy2, oraz o zaprzestanie składania Najświętszej Ofiary w nowej, posoborowej, antropocentrycznej i bardziej protestanckiej niż katolickiej formie. Niech dobry Bóg sprawi także, aby wszelcy nieprzyjaciele Kościoła, w tym masoni i moderniści, porzuciwszy drogę wiodącą do piekła i pojednawszy się z Kościołem, weszli na drogę zbawienia. Niech łaskawy Pan da wreszcie swoim wiernym sługom łaskę i wszelką niezbędną pomoc do tego, aby troszcząc się o swoją świętość, głosili Ewangelię wszystkim ludziom, heretyków zaś i schizmatyków wzywali do nawrócenia do świętego Kościoła Chrystusowego, poza którym nie ma zbawienia.
Adam Wątroba
1 D. von Hildebrand, Spustoszona Winnica, wyd. Fronda, Apostolicum, Warszawa-Ząbki 2006, str. 13.
2 Św. Pius V, Bulla Quo Primum.
Za: legitymizm.org
Zob. także:
Dzień islamu w polskiem posoborowiu
Radio Watykańskie: “Niektóre obiekcje Bractwa św. Piusa X są słuszne i odnoszą się do błędnej interpretacji Soboru”
Odbyło się pierwsze posiedzenie Watykan-FSSPX na temat zbadania rozbieżności doktrynalnych
Pamięci JE biskupa Antoniego de Castro Mayera
<a title="Dyskusje między Stolicą Apostolską a Bractwem Św. Piusa X – Christopher Ferrara” href=”http://www.bibula.com/?p=17141″ rel=”bookmark”>Dyskusje między Stolicą Apostolską a Bractwem Św. Piusa X – Christopher Ferrara
Kongregacja Kultu Bożego zachęca do stosowania dwóch form rytu rzymskiego
Kardynał Kasper grozi całkowitym zerwaniem z FSSPX
Bp Fellay o rozmowach z Watykanem
<a title="Od Écône do Summorum Pontificum – Jacek Bartyzel” href=”http://www.bibula.com/?p=34441″ rel=”bookmark”>Od Écône do Summorum Pontificum – Jacek Bartyzel
Tradycjonaliści w Brazylii w okresie destrukcyjnych reform soborowych zachowali Naukę Kościoła
Apel ewangelickiego teologa w sprawie prymatu Papieża
Bractwo św. Piusa X przedstawiło w Watykanie krytyczne uwagi zapisane w 12 tomach
Słówko o apologetyce
Petycja do Benedykta XVI w sprawie szczegółowej analizy Soboru Watykańskiego II
Ekwilibrystyka ciągłości
http://www.bibula.com/
Józef Mackiewicz – „Prawda w oczy nie kole” (Fragmenty – nadesłał p. PiotrX)
„Szukałem wówczas w Republice Litewskiej znamion historyczno-litewskiej tradycji i zdawało się mi, że jakiś nieśmiały cień podobnych dążeń zarysowuje się w ambicjach rządzącej partii „tautininków” (narodowców) – voldemarasowców. Jakże strasznie się myliłem! Dziś wiem już, że największym wrogiem idei „krajowej”, czyli połączenia w jedno i równouprawnienia ziem b. Księstwa Litewskiego – są właśnie Litwini, ich nacjonalizm, ich szowinizm, ich płaski patriotyzm, którego najoczywistszym wyrazem jest wyłącznie ślepa polonofobia. – Ale do tego powrócę jeszcze nieraz. (..)
[Wilno] Zamieszkałe jest przez Polaków, ale też i przez ogromny procent Żydów. Na wpół kościelne, na wpół synagogalne. Jednocześnie pchające się ku niebu kopułami cerkwi prawosławnych. Czwarty odsetek wyznaje tu prawosławie. Tylko 0,73 procent Litwinów, ale jednocześnie 0,28 procent Niemców; poza tym Tatarzy, Karaimi… Kto chce, może szukać w Wilnie swoich rodaków, sojuszników, współwyznawców. Historia Wilna od 1914 da się ująć w następującą litanię:
1914 w granicach cesarstwa rosyjskiego
1915 jesienią przechodzi do rąk niemieckich
1918 jesienią do grupy wojskowej i samoobrony przed bolszewikami
1919 w styczniu do rąk bolszewickich
1919 w kwietniu z powrotem do Polaków
1920 w lipcu do bolszewików
1920 tegoż miesiąca oddane Litwinom
1920 październik – opanowane przez Żeligowskiego, stolica Litwy Środkowej.
1922 w lutym wcielone do Polski
1939 we wrześniu wkraczają bolszewicy, wcielając do Białorusi sowieckiej
1939 w październiku oddają Wilno Litwie.
I przyznać muszę, że winę za obłędną nienawiść i najgłupsze rozłamy w obliczu wspólnego wroga, w lwiej części przypisać należy stronie litewskiej. Nie całą winę, ale jej część – lwią, jak się wyraziłem. Bo nie zaczęło się od razu. Zaczęło się niby z dobrą wolą i już miałem wrażenie, że kowieńskie zapewnienia istotnie zostaną spełnione. Stało się inaczej. Polityka na własną niekorzyść Litwini, wkraczając do Wilna, nie powinni byli podkreślać momentu polsko-litewskiego sporu o to miasto. Nie zajmowali go przecie w wyniku zwycięskiego zakończenia tego sporu, ale odbierali je z rąk bolszewickich, wspólnego wroga wszystkich mieszkańców. Dawało to niezaprzeczony atut w ich ręce i otwierało nieograniczone perspektywy dla zjednania sobie sympatii nawet, wśród absolutnej większości mieszkańców, tzn. Polaków. – Ale tego rodzaju wyzyskanie sytuacji wymagało z ich strony wielkiego taktu politycznego i powagi państwowej. Oczywiście klęskę, jaką było dla nich otrzymanie Wilna, przy jednoczesnym narzuceniu warunków sowieckich i przejście z państwa suwerennego pod półprotektorat sowiecki, mogli maskować rzekomą radością „odzyskania” stolicy. Być może, tego wymagała sytuacja rządu, utrzymanie nastroju w kraju. Należało to jednak robić tylko na wewnątrz, w Kownie, a nie w Wilnie. Że studenci kowieńscy łazili z dziękczynną manifestacją przed poselstwo sowieckie w Kownie (obrzydliwość), tego ostatecznie w Wilnie można było nie wiedzieć. Wojska litewskie, wkraczające do Wilna, jeżeli nawet oficjalnie nie mogły tego podkreślić, winny były przynajmniej zachować oblicze, „dać do zrozumienia”, że przychodzą tu jako oswobodziciele miasta, ale nie od „polskiego jarzma”, tylko od bolszewickiego. Wtedy sympatia mas byłaby po ich stronie, jeżeli nie od pierwszego dnia, skutkiem negatywnego stosunku Polaków, to od dni następnych. Litwini nie okazali jednak ani taktu politycznego, ani rozumu politycznego. Mając dodatkowy atut w postaci zasobów gospodarczych, mogąc trafić nie tylko do duszy, ale i do żołądka wygłodniałych wilnian, wyzyskali te momenty wręcz na opak. Wilno ujrzałem pod reżimem jeszcze sowieckim, z zamkniętymi okiennicami, szare, wystrachane, jedzące w cukierniach czarny chleb, pijące kawę z landrynkiem. Dużo tylko było straganów z jabłkami – produktem sezonu. Nie było chleba, masła, słoniny, mięsa, były tylko jabłka. Litwini przywieźli swe świetnie prosperujące przedsiębiorstwa: mięsne „Maistas”, zbożowe „Lietukis”, mleczne „Pienocentras”. Mogli, byli w stanie nakarmić głodnych, przywrócić własność, wolność osobistą, swobodę ruchu.. Jeżeli do jakiegokolwiek chama pasowały słowa Wyspiańskiego o „złotym rogu”, to chyba najbardziej do chama litewskiego z roku 1939, który wkraczał do Wilna. Mimo jednak całej niechęci, ba, nieskończonej nienawiści, jaką nabrało społeczeństwo polskie do Litwinów, po dwóch latach zetknięcia z nimi, nie wierzę, żeby nie istniały wśród nich osoby poważne, inteligentne, politycznie dojrzałe i dobrej woli, które by nie chciały tej woli wprowadzić w czyn. Oczywiście, wszystkie zarządzenia ukazały się jednocześnie w języku polskim. Wprowadzono radio polskie o dużej ilości godzin. Nie widziało się w pierwszych dniach żadnego dążenia do obrazy polskich uczuć narodowych. (…) Zaczęło się od policji. Wiele narodów narzeka na swą policję. Rzekomo „wersalski” naród francuski, który w istocie jest jednym z najgorzej wychowanych narodów, posiada istotnie policję brutalną. W Polsce policja była na ogół grzeczna. O policji litewskiej nie da się inaczej powiedzieć, niestety, jak – chamska. Chamska dosłownie, w znaczeniu nieokrzesanego, brutalnego z natury, nieinteligentnego człowieka, któremu raptem dano władzę do ręki. Mówi o tym przysłowie białoruskie:
„Nie daj Boh świnni roh, da mużyku państwa”.
Nauka języka litewskiego zaczęła się od tych metod policyjnych. „Nauczycielami” byli policjanci, ci najbardziej potrzebni i najbliżej stojący szerokich mas, symbolizujący widomy znak państwowości. Odpowiadali tylko po litewsku, niektórzy nie rozumieli, inni nie chcieli rozumieć po polsku. Dożywianie ludności wileńskiej, za pośrednictwem państwowych sklepów spożywczych, przeistoczyło się też niebawem z momentu propagandowego, jakim być musiało, w szkołę nienawiści do Litwinów. Jeść chciał każdy. Przed sklepami stały ogromne kolejki. Policja wyrównywała je pałkami, a poza kolejką puszczała każdego, kto mówił po litewsku. Przekleństwa, krzyk, wzajemne wymyślania, bijatyki i pierwszy zarodek nienawiści do Litwinów, do ich języka, ich sposobu bycia, wybuchł wśród najszerszych, dosłownie, mas ludności, bo, powtarzam, jeść musiał każdy. A potem potoczyło się już po równi pochyłej. Zmiana nazw ulic. Główna ulica w Wilnie, zupełnie szczęśliwym zbiegiem okoliczności, nosiła nazwę Mickiewicza, czyli wspólnego Polakom i Litwinom poety. Trzeba więc było okazać się kompletnym matołem politycznym, albo kierować wyłącznie złą wolą, aby zamiast wyzyskać ten moment przez podkreślenie go – zmienić nazwę Mickiewicza na Gedymina, budząc w ten sposób sztuczne podrażnienie wobec imienia Gedymina, któremu w zasadzie nikt w Wilnie nie mógł być przeciwny. Następnie wszystkie prawie ulice uległy zmianie nazw, w sposób najbardziej dziwaczny, a szyldziki przybito oczywiście w jednym tylko języku litewskim. Potem poszły szyldy sklepowe, oczywiście też tylko w jednym języku litewskim, wraz z obowiązującym „zlitewszczeniem” nazwiska właściciela. Odtąd, dwustutysięczne miasto, w którym język litewski znało nie więcej jak dwa procent, musiało się już tylko domyślać, co zawierają do sprzedaży sklepy, nie mogąc się połapać, gdzie jest szewc, a gdzie krawiec, że „kirpykla” to fryzjer, a „kepykla” to piekarnia, a „skalbykla” to pralnia. Potem nastąpiło litewszczenie miejscowości, nawet w polskich tekstach obwieszczeń urzędowych. W ten sposób zainteresowana osoba mogła zapoznać się z nowym rozporządzeniem, ale nie wiedziała często rzeczy najważniejszej, gdzie ono obowiązuje. Któż bowiem mógł się domyśleć, że na przykład miejscowość „Czarny Bór” nazywa się nagle „Juodsiliai”, albo „Porubanek” – „Kirtimai” albo „Nowa Wilejka” – „Naujoji Vilnia”!… itp. Oczywiście, że głupota władz działała tu na własną niekorzyść, albowiem każdej władzy zależeć winno na dokładnym zrozumieniu rozporządzeń przez całą ludność. W ten sposób zaczęła się akcja litewszczenia kraju, jak się okazało – jedyna państwowa myśl przewodnia, na jaką Litwini w odniesieniu do Wileńszczyzny zdobyć się mogli. (…) Jako przyrodnik z wykształcenia, nie wierzę w zło i dobro, nie wierzę więc w ludzi złych i dobrych, a tym bardziej w podobny podział narodów. Polityka litewska w Wilnie nie była też przede wszystkim zła, była nade wszystko głupia, nieraz bezdennie głupia. Oddawała jednak zarazem czymś dziwnie wstrętnym, czymś niesłychanie obniżającym poziom stron walczących, obniżającym aż do upodlenia. Gdy w rezultacie „reorganizacji” szkół polskich, wyrzucono większość nauczycieli na bruk i mianowano dyrektorów Litwinów do polskich gimnazjów – wybuchł w nich, w grudniu r. 1939, strajk młodzieży szkolnej. Władze zastosowały różne represje, co samo przez się nie stanowiło niespodzianki. Ale te same władze dopuściły się opublikowania w prasie… „Uchwały uczniów Litwinów”. Było coś niezwykle obrzydliwego w tym fakcie, że młodzież, że kilkunastoletnie dzieci, koledzy… w publicznej enuncjacji (denuncjacji) domagali się represji w stosunku do własnych kolegów innej tylko narodowości, domagali się zamknięcia szkół polskich. Dzieci domagały się niedopuszczenia do nauki innych dzieci. – Wstrętne. Podobnie obrzydliwą była enuncjacja (denuncjacja) studentów Litwinów, skierowana przeciwko uczelni Wileńskiego Uniwersytetu, opromienionego nb. tradycjami Mickiewiczowsko – romantyczno-”litewskiego” rozkwitu. W rezultacie Uniwersytet Stefana Batorego został zamknięty, profesorowie powyrzucani. Pozdzierane wszelkie nadpisy, wszelkie tablice pamiątkowe w języku polskim, wyrzuceni nawet starzy woźni Polacy. Wprowadzona została nauka w języku litewskim. Na rok szkolny 1939/40 na uniwersytet, mimo wszelkich trudności i ograniczeń, zapisało się według danych urzędowych: Polaków 2.010, Żydów 436, Rosjan 121, Białorusinów 53, Litwinów 51, innych 24. Wykłady rozpoczęto zatem w języku, którego nie rozumiało przeszło 2 tysiące studentów, a rozumiało nie więcej ponad setka. Trzeba się uczyć litewskiego! – wołali w jakiejś spazmatycznej, chorobliwej ekstazie Litwini, dla których kwestia języka zamykała, zdawało się, całokształt zagadnienia państwowego bez reszty. Język litewski w kościołach, w których co niedziela prawie (zwłaszcza w katedrze) urządzano krwawe bójki. Język litewski w sądach, którego nie rozumiały ani strony cywilne, ani oskarżony, ani adwokaci wileńscy, za wyjątkiem jednego. Język litewski w uniwersytecie, którego nie rozumieli studenci. Język litewski na szyldach, których odczytać nie mogli przechodnie. (…) Mówiono mi, że w okresie litewskim, tzw. „smetonowskim”, istniało w Wilnie 49 tajnych organizacji polskich. Już sama ich liczba wskazuje, że nie kierowała nimi jednolita myśl polityczna. Pożal się Boże! Co to były za organizacje. Zbierało się po kilku uczniaków i uczennic i padało wielkie słowo: organizacja. Opowiadał mi pewien Litwin, człowiek uczciwy, wilnianin, sam wzdrygając się z oburzenia:
„Idzie ulicą dwóch uczniaków i rozmawia głośno po polsku. Podchodzi do nich mała dziewczynka. Bóg ją wie… pewnie była to Litwinka… wtyka jednemu z uczniaków papierek do ręki. Ten ze zdziwieniem zaczyna rozwijać… Łap! go z drugiej strony za ramię policjant. Tajna odezwa. Dziewczynka, prowokatorka, Litwinka, dziecko jeszcze prawie… śmieje się. Chłopca (to syn mego znajomego – mówi opowiadający) odprowadzają do komisariatu policji, tam oczywiście biją po twarzy i odsyłają do więzienia na Łukiszki…” Czy w takich okolicznościach 49 tajnych organizacji młodzieżowych wydaje się komuś liczbą przesadną? Za szkolne guziki polskie policjant bije w twarz. Za czapkę polskiego kroju pałką przez łeb. Restauracje były pełne i więzienia były pełne. Areszty, areszty, areszty wciąż nowe. Rewizje. Rewizje. W więzieniach siedziały dzieci po lat czternaście, piętnaście. Oczywiście, pisać nie wolno było o tych sprawach. Zimą nastały mrozy. Mrozy były tego roku straszne. Wymarzły sady, wymarzły kartofle w dołach. Istnieje taki przepis od mrozów: spisać na kartce nazwiska dwunastu łysych panów i wyrzucić kartkę przez lufcik – mrozy ustaną. Ktoś w towarzystwie zabawiał się tą receptą. Spisali dziewięć osób, kartki nie wyrzucili, spis został. Nazajutrz była w tym domu rewizja. Policja litewska znalazła spis dziewięciu: „listę nowej polskiej organizacji”.Przyszedł wreszcie dzień pogromu Polaków. Bito wszystkich, kto mówił po polsku na ulicy. Zdemolowano lokal operetki polskiej, szyby w polskich redakcjach, rwano na ulicach gazety polskie. (…) Po kościołach zaczęto więc śpiewać „Boże coś Polskę”. Nowe bicie, nowe areszty. A Sowietom kłaniano się coraz niżej, coraz uprzejmiej salutowano na ulicach. Wreszcie wykoncypowano „Ustawę o obywatelstwie” jako szczytowy punkt głupoty politycznej, najbardziej sprzeczną z interesami kraju, najbardziej antykrajową, jaką kiedykolwiek skomponowano na ziemiach wielko – litewskich, podcinającą wszelkie możliwe zainteresowanie ludności we wspólnym działaniu z Republiką Litewską na tym terenie. Teraz tendencje polityczne Litwy stały się kartą otwartą. Poprzednio rozmawiałem z p. Czeczetą, naczelnikiem wydziału politycznego przy urzędzie pełnomocnika na „Kraj Wileński”, na temat plotek, jakie powstały wokół rzekomo projektowanego wysiedlenia wszystkich Białorusinów do Sowietów i osiedlenia na ich miejsce Litwinów sprowadzonych z Ameryki. Czeczeta przyznał, że podobny projekt nie jest skonkretyzowany, ale mógłby „okazać się celowym”. Niewątpliwie impulsem dla projektodawców posłużyły masowe, niewidziane dotychczas, a możliwe tylko w państwach totalnych, wędrówki ludów, jak w Sowietach i Niemczech. Pokrewnym też duchem owiana była litewska „Ustawa o obywatelstwie”, zastosowana do Wileńszczyzny. Wytwarzała ona stan kompletnie paradoksalny. Gdyby została przeprowadzona w całej rozciągłości, wytworzyłaby się sytuacja, w której na terenie 665 tysięcy hektarów, świeżo pozyskanych przez Litwę, liczba „obcokrajowców” przekraczałaby dziesięciokrotnie liczbę obywateli. W samym Wilnie, czyli w stolicy państwa litewskiego, liczącym 200 tysięcy mieszkańców stałych, około 150 tysięcy okazałoby się „obcokrajowcami”. Istotnie, stolica państwa w trzech-czwartych zamieszkała przez ,,obcokrajowców” to zjawisko jeszcze nie notowane w podręcznikach geografii! Prócz tego nadmienić wypada, że do liczby „obcokrajowców” nie zaliczano jeszcze „uchodźców”, tzn. kilkunastu tysięcy Polaków, którzy znaleźli się w Wilnie na skutek działań wojennych. Ci podlegali specjalnym prawom, które polegały właściwie na ograniczeniu ich we wszelkich prawach. Nie będę się tu wdawał w szczegółową analizę ustawy o obywatelstwie, ani przytaczał jej całkowitego brzmienia, albowiem ulegała ona w przeciągu kilku miesięcy różnym zmianom, odchyleniom i poprawkom, a wkroczenie wojsk czerwonych w czerwcu 1940 roku przeszkodziło jej wykonaniu w pełnej rozciągłości. Chodziło w niej głównie, aby wszystkim nie-Litwinom utrudnić uzyskanie praw obywatelskich, zwłaszcza zaś Polakom. Poza tym wyraźnie kładła kres wszelkim dążeniom i aspiracjom Litwy do terenów b. W. Księstwa Litewskiego i to w sposób tak drastyczny, że większość mieszkańców, nawet z najbliższych okolic, położonych w obrębie odwiecznego promieniowania Wilna, traciła prawo do obywatelstwa. Granica sowiecko – litewska, rzucona dowolnie o kilkanaście kilometrów na wschód, południe i północ od Wilna, podcinała historyczne korzenie jego rozkwitu nieomal u nasady. W myśl zaś ustawy, odwieczni mieszkańcy kraju, których ruch populacyjny odbywał się normalnie w rejonie 50 do 200 kilometrów wokół centrum – Wilna, uznani być mogli za „obcokrajowców”, o ile urodzili się zaraz za obecną granicą, powiedzmy w Smorgoniach, Bieniakoniach, Brasławiu… Trudno sobie wyobrazić politykę „krajową” w Wilnie, która by się godziła z uznaniem za obcokrajowca mieszkańca na przykład… Smorgoń. Tego jednak chciała polityka litewska. To były założenia teoretyczne, które, zadając cios śmiertelny tradycjom Litwy historycznej, w praktyce wyglądały zgoła ponuro: „obcokrajowcy” (powtarzam, nie należy ich mieszać z uchodźcami. „Obcokrajowcy” w subtelnościach litewskiej ustawy, to nieraz odwieczni mieszkańcy, posiadający tu nieruchomości) pozbawieni być mieli nie tylko praw obywatelskich, ale również pracy, swobody poruszania. Wydane już zostało nawet zarządzenie, że nie mają prawa korzystać z pociągów inaczej jak za specjalną przepustką. Rygorystyczne wykonanie tego zarządzenia okazało się niemożliwe. Tak na przykład większość bab mleczarek, przywożących codziennie mleko podmiejskimi pociągami do Wilna, okazało się… „obcokrajowcami”. Prócz tego, istniał jeszcze punkt ustawy specjalnie złośliwy: można było od urodzenia nie ruszać się z Wilna i pochodzić z dziada-pradziada wilnianina, tym niemniej traciło się prawo do obywatelstwa, o ile nie było się zameldowanym tu dnia 6 sierpnia 1920 roku. Ten paragraf skierowany być miał przeciwko tym, którzy służyli w armii polskiej i którzy mogli w ten sposób brać udział w wojnie przeciwko Litwie. Że ci ludzie wyciągnęli przede wszystkim w pole, aby bronić Wilna przed bolszewikami, nie obchodziło projektodawców ustawy. Ustawa o obywatelstwie była produktem złośliwej głupoty, jej forma objawem tępego kabotynizmu. Oczywiście, w praktyce uderzała przede wszystkim w aspiracje „krajowe”, których ideologiczną dążnością było połączenie Litwy historycznej z równouprawnieniem wszystkich narodowości. Na drugim dopiero miejscu uderzała w Polaków w ogóle. Ale szerokie warstwy społeczeństwa polskiego, złośliwie podszczuwane przez pewne grupy polityczne, usiłujące identyfikować „krajowość” z zaprzaństwem i renegactwem na rzecz litewskości, nie rozumiały tego wówczas, jak często nie rozumieją po dziś dzień. Słyszało się przecie nieraz, już po zajęciu Wilna przez Niemców, takie zdanie wśród Polaków:
„Oho, Litwini się teraz cieszą i chcą rozciągnąć Litwę po Dniepr”. – Tymczasem Litwini tego właśnie najbardziej ze wszystkich możliwości na świecie – nie chcą. (…) W małym drewnianym kościółku śpiewają „Boże coś Polskę”. Nie wszyscy wiedzą, że to pieśń patriotyczna, ale brzmi ładnie, po katolicku. Lud na kolanach. Ksiądz oczy ma przymknięte. Czego nie dokonało dwadzieścia lat rządów polonizacyjnych, to dopełniło, przyśpieszyło, spopularyzowało kilka miesięcy rządów litewskich. Patriotyzm polski buchnął jasnym płomieniem, ogarnął indyferentnych chłopów, w większości swej Białorusinów. Ludzie zwani w urzędowych polskich raportach: bez skrystalizowanej przynależności narodowej, sami siebie nazywający „tutejszymi”, przeistoczyli się w świadomych „Polaków”. Kilka tygodni poprzednich rządów bolszewickich, choć w chaosie dały im jaki taki przybytek (od niego głowa nie boli), ale otwarły jednocześnie oczy na bolszewicką rzeczywistość. Nędza sowieckiego państwa jest tak przeogromna, iż nie dała się ukryć nawet w tak krótkim okresie, mimo wielkich wysiłków propagandowych. Nic nie mają, niczego nie widzieli, na wyroby wszelakie, zegarki, materiały, buty, ba! na żarcie rzucali się z apetytem wygłodniałej szarańczy. - To nie ludzie – powiada do mnie chłop – toż to czyste karajedy! (korniki) Na zmianę im miała przyjść zasobna i świetnie zagospodarowana Litwa. Na terenie wileńskim mogłaby żdziałać cuda, tak wdzięcznym wydawał się ten teren, po wielkiej klęsce Polski, po widmie bolszewickiej gospodarki. Język, przymus językowy litewski wytworzył błyskawicznie przepaść, dalsze szykany polityczne rozproszyły ostatnie złudzenia pojednawczych możliwości. (…) Można by się zatem dziwić, że kierownicy Litwy, sami z chłopów powstali, mogli dopuścić się takiego błędu w opracowaniu politycznego pozyskania kraju. Ale to nie był żaden błąd w opracowaniu. To była po prostu głupota, która nie dopuściła ich do żadnego zastanowienia nad jakimś pozyskaniem. Upór, brak programu, a raczej zacieśnienie tego programu do ślepej polonofobii, w której jako jedyny twórczy paragraf traktowali: język. „Wszyscy niech mówią po litewsku”. Później już, po dwukrotnym utraceniu niepodległości przez Litwinów, raz na rzecz Sowietów, drugi na rzecz Niemców, wiedzieliśmy, że praktycznie hasło to stawiali ponad ideę samej niepodległości. Polityka językowa litewska rozdrażniła całą ludność, od nacjonalistycznej, uświadomionej inteligencji polskiej począwszy, po proletariat miejski i najbardziej indyferentną i zmaterializowaną biednotę wiejską. Zaś grubiańska metoda w praktycznym stosowaniu tej polityki, zrodziła nienawiść. Mam pewnego sąsiada chłopa, o którym za czasów polskich mówiono, że jest Litwinem. Puszczał to mimo uszu i robił swoje. Ostatecznie nie wiedziano, czy jest Litwinem, czy Polakiem. Dopiero za czasów litewskich wyszło na jaw, gdy zaprotestował głośno, iż Litwinem nie jest. Zaprotestował właśnie w okresie, gdy mógł ze swej litewskości czerpać korzyść materialną… Inny mój sąsiad, Białorusin rodem z Inflant, do dziś władający kiepską tylko gwarą polską, przyszedł się ze mną pożegnać w styczniu 40 roku.
- Dokąd? – pytam. - A! Nie moga już strzymać. Ida do Polszczy, niechaj daje karabin Litwinów przepędzać! Kwestia języka zaprzepaściła sprawę litewską. Odrębność geo-psychiczna Wileńszczyzny od reszty Polski, mimo wiekowego współżycia, jest tak duża, tak często była podkreślana przez niefortunne za czasów polskich centralistyczne posunięcia, czy to drogą osadnictwa obcych tutejszej psychice i wymowie poznaniaków, warszawiaków, Ślązaków, czy to przez nasyłanie obcego tym terenom elementu urzędniczego i nauczycielskiego, że gdyby Litwini przyszli tu z – językiem polskim, właśnie lokalnie polskim, to mimo pozornej paradoksalności zawartej w tej tezie, podejmuję się twierdzić, iż zaistniałaby możliwość pozyskania najszerszych mas ludności dla państwowej idei litewskiej. Ale Litwinom nie chodziło o żadną ideę państwową litewską, tym mniej o historyczno-litewską, im chodziło o język litewski. Poza tym, w chorobliwej manii znęcania się nad polskością, nie mogli pominąć tej „szalonej okazji”, gdy mieli polskość przed sobą bezbronną, słabą po rozgromie. Tej „okazji” nie chcieliby pominąć na pewno nawet za cenę utrzymania, czy utracenia, własnej suwerenności. Dlatego rozumiem pewnego Polaka, który wzruszając ramionami powiedział:
„Litwin to nie narodowość, to choroba”. (…) Gdy szykany litewskie doszły do punktu kulminacyjnego, gdy ustawa o obywatelstwie i nieznajomość języka groziła nieraz ruiną materialną, gdy nawet dorożkarzom konnym w mieście dano miesięczny termin na nauczenie się języka litewskiego, pod groźbą odebrania prawa jazdy, usłyszałem od jednego z dorożkarzy tę świetną sentencję, obrazującą porównanie dwóch okupacji po upadku Polski.
W Sowietach żyć można, ale życia nie ma W Litwie życie jest, ale żyć nie można. (…) Ale masy wileńskie nie znały innej apelacji. Nie miały się komu poskarżyć. System policyjny litewski wykluczał nieomal dochodzenie przeciwko policjantowi w praktyce, tym bardziej Polak nie mógł o takim dochodzeniu marzyć. Pozostawało więc… skarżyć się bolszewikom. Oto w jak ponurą rzeczywistość przeistoczyły się moje marzenia o wspólnej, zgodnej, trzeźwej akcji wobec wspólnego wroga. Akcja litewska szła na rękę temu wrogowi, a nie przeciw niemu. Rząd sowiecki, działający notorycznie z „woli mas pracujących”, który w dniu 16 grudnia 1918 roku uznał za istniejącą tylko Sowiecką Republikę Litewską, w dniu 12 lipca 1920 roku zmienił zdanie „mas pracujących” i uznał burżuazyjną Republikę Litewską, odstępując jej zdobyte na Polakach Wilno. We wrześniu r. 1939, z woli mas pracujących, przyłączył Wilno do Białorusi Sowieckiej, ale już po miesiącu „wola mas pracujących” tak kardynalnie przeobraziła swe przekonania, że decyzją rządu sowieckiego, już nie białoruskie Wilna, tylko litewski Vilnius oddany zostaje w ręce litewskiego rządu Smetony. (…) W gruncie rzeczy nastał obecnie niby moment, o którym marzyłem na jesieni 1939. Mianowicie konflikt sowiecko-litewski. Ale nie miałem już złudzeń: ani Litwa nie będzie się bronić, ani tym mniej nie będzie popierana w tej walce przez Polaków, czy Białorusinów. Jeżeli chodzi o Polaków, o ich masy, to te zupełnie świadomie, natomiast inteligencja polska raczej podświadomie, odczuwały coś w rodzaju Schadenfreude. Było to oczywiście najgłupsze, najbardziej ślepe, najbezsensowniejsze uczucie polityczne, na jakie właśnie zdobyć się może tylko masa, niewyrobiona i nie kierowana politycznie opinia, a tak dalece pozbawiona instynktu samozachowawczego, iż cieszyć się może z własnej zguby. Ale uczucie to było zaraźliwe. Zdawało mi się chwilami, że ulegam mu również. Do tego stopnia znienawidzone były w kraju rządy litewskie. Na poczekaniu wyprodukowano nawet piosenkę:
Raz po zwycięskiej bitwie,
Musu Wilnius przypadł Litwie,
A że kobyłka zbyt skakała,
Musu Wilnius postradała.
O jej-jej, ponas Bobras nie gieroj! itd.
(…) Istotnie, generał Vitkauskas udał się natychmiast do Gudogaj, przedtem jednak zdążył wydać zarządzenia, wzywające ludność i wojsko, aby przyjaźnie i z „godnością” spotkało wkraczającą armię sowiecką. Niepodległość litewska przestała istnieć. Dnia 17 czerwca powołano uległy Sowietom rząd litewski. Ucieczka prezydenta Smetony i kilku jeszcze osób spośród świata politycznego i plutokracji litewskiej, była jedynym widomym znakiem narodowej kontrakcji. Ale uciekło tylko kilku. Nawet minister Skuczas, rzekomy główny sprawca prowokacji antysowieckich, pozostał, jak królik zahipnotyzowany wzrokiem węża. Aresztowanego, odesłano do Moskwy, gdzie nb. spotkał się w więzieniu z b. premierem polskim, płk Kozłowskim. Pozostała na swych miejscach, ciepłych dochodach, gospodarstwach, posadach, urzędach, sztabach i ministerstwach – cała Litwa. Dyrektorzy departamentów i generałowie, oficerowie i urzędnicy, poczta, koleje, teatry, kina, gazety, orkiestry wojskowe, sztandary, godła państwowe. I wszystko to razem przeszło bez słowa, jeżeli nie liczyć słów podłego przypochlebstwa i sztucznego entuzjazmu na rzecz Sowietów – pod obce panowanie. Wyrzekło się własnej państwowości, ojczyzny, wolności. Oficerowie zdjęli po prostu epolety i naczepili sierpy z młotem. W ciągu dwudziestu czterech godzin zastąpiono godło Pogoni – gwiazdą czerwoną, jakby chodziło tu o jakieś wewnętrzne, drobne zarządzenie administracyjne. Z całym przekonaniem oświadczam, że świat nie znał jeszcze takiego upadku i bezmiaru upodlenia. Bywało tak, iż jakieś państwo widziało się zmuszone do poddania. Bywało, że w obronie swej zostało zdradzone. Bywało zaskoczenie, które nie dało czasu na wydobycie miecza z pochwy. Bywały chwile słabości narodu, iż tylko nieznaczna jego mniejszość porywa się w męskiej obronie i rozpaczliwym proteście. Bywały samobójstwa ludzi opuszczonych, generałów bez wojska, wodzów bez narodu. Ale żeby wszyscy jak jeden mąż, z orkiestrą i rozwiniętymi sztandarami ojczyzny, z całym aparatem państwowym nie tyle poddawali się, co przechodzili na stronę i w niewolę obcego, starzy i młodzi! Pod najpotworniejsze jarzmo bolszewickie! Takiego wypadku w historii narodów jeszcze nie było. Działo się, więc coś takiego, od czego ni to mrówki chodziły po skórze, ni to wrażenie jakiegoś zanurzania w kadzi obrzydliwości. Oficer litewski, który nie zdążył jeszcze połapać się w rangach wojskowych sowieckich, salutował na chybił trafił każdemu z nich. A żołnierze czynili to już z jakąś masochistyczną rozkoszą… Z dworca wileńskiego wychodzi jakiś bolszewik, idzie mimo autobusowej stacji, gdzie na barierce skweru siedzi z dziesiątek konduktorów i szoferów. Porywają się zaraz z jakąś obleśną, niewolniczą, rabską wiernopoddańczością i salutują. Mają durny, psi wyraz i czynią tak właśnie, tak jak to zwykł czynić pies, gdy ma okazję polizać rękę albo zamerdać ogonem. Bolszewik spogląda na nich raczej zdziwiony i odsalutowuje szybko. Nie ma pojęcia, co to są za mundury. (…) Marucha
Pogańskie ”święto” Halloween Niestety wkrótce będziemy świadkami kolejnej próby wypromowania w Polsce, kraju o przeszło tysiącletnich tradycjach katolickich, pogańskiego zwyczaju halloween. Wraz z tym "świętem" pod pozorem żartu i zabawy lansowane są sprzeczne z naszą Wiarą, praktyki magiczne, wróżbiarskie i okultystyczne, przed którymi zawsze przestrzegał nas Kościół. Niestety promotorzy halloween koncentrują się najbardziej na dzieciach i młodzieży, czyli na osobach, które - ze względu na wiek i nieznajomość problematyki duchowych zagrożeń - chętniej przyjmują atrakcyjnie opakowaną, ale duchowo niebezpieczną ofertę halloween. Tymczasem duszpasterze i egzorcyści przestrzegają, że zły duch nie żartuje. Warto przypomnieć o niebezpieczeństwach, jakie są z tym "świętem" związane i w porę zareagować wyrażając swój sprzeciw wobec prób wystawienia nas i naszych dzieci na duchowe zagrożenie. Tematowi halloween poświęcone jest osobne hasło w Encyklopedii „Białych Plam” tom VI, s. 197 wydanej przez Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne - POLWEN, Radom 2002. Autorem hasła jest polski jezuita ks. Aleksander Posacki znany autorytet w dziedzinie demonologii. Ks. Posacki zwraca uwagę na fakt, iż tradycja halloween przejęta została z kultów magicznych i satanistycznych. Przypomina, że "ta pogańska tradycja została zawłaszczona przez satanistów, którzy Noc Halloween (z 31 października na 1 listopada) łączą z wieczorem tzw. "czarnych mszy" i orgii seksualnych, związanych z jednoczeniem się z demonami". Dalej ksiądz Posacki mówi, że: "wiąże się to także ze składaniem ofiar z ludzi w kulcie satanistycznym". Tym, którzy widzą w halloween tylko zabawę ksiądz Posacki przypomina, że "w tradycji amerykańskiej "święto" to wygląda pozornie niewinnie i wydaje się być jedynie zaspokojeniem potrzeby tajemniczości, czemu sprzyja m.in. przebieranie się za czarownicę, wampira, ducha czy diabła". Autor podkreśla jednak, że "wszystkie te postaci w tradycji europejskiej związane są z osobą szatana". Innym aspektem jest "zainteresowanie rzeczami budzącymi lęk i grozę (zabawa "w strachy"); jest to jednak również okazja do chuligańskich ekscesów, podczas których (jakby zgodnie z naturą owego "święta") czyni się zło w postaci niszczenia samochodów, napadów na ludzi czy nawet morderstw". Najgroźniejsze jednak wydaje się to, że jak pisze ks. Posacki: Halloween może być formą inicjacji w świat okultystyczny, czy demoniczny". (…) "Bowiem naprowadza skojarzeniowo na wiele typów niebezpiecznych tradycji i wierzeń (np. wielowątkowe konotacje satanistyczne)", a sprowadzanie obecnych w naszej kulturze świąt Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego do tzw. "święta zmarłych" połączone z propagowaniem halloween może zdaniem ks. Posackiego niebezpiecznie kojarzyć te katolickie tradycje np. ze spirytyzmem, który jest nie do pogodzenia z Wiarą Kościoła. Autor przypomina, że również w Polsce halloween obecny jest w domach kultury czy szkołach i często łączy się z propagowaniem okultyzmu (np. wróżbiarstwa). Zdarza się, że na takie imprezy zaprasza się zawodowe wróżki (podobnie dzieje się w przypadku problematycznego zwyczaju zwanego "andrzejkami"). Wreszcie autor przypomina, że w różnych krajach halloween spotkało się z reakcją biskupów. W Polsce świętej pamięci ksiądz biskup radomski Jan Chrapek określił zwyczaj halloween jako pogański, który jest "promowany przez media i bezmyślną propagandę także w szkołach", wskazując, że zwyczaj ten może zamazać chrześcijańska głębię Święta Wszystkich Świętych. Warto więc, aby rodzice oraz dzieci uświadamiali sobie owe prawdy nt. halloween i wpłynęli na szkoły i instytucje zajmujące się wychowaniem i edukacją, by zaprzestały one nachalnej propagandy niebezpiecznego zwyczaju halloween.
Oprac. Arkadiusz Stelmach Na podstawie: Halloween, [w] Encyklopedia białych plam, tom VI, s. 197 wyd. Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne - POLWEN, Radom 2002
Katechizm Kościoła Katolickiego W artykule 2116 KKK mówi: "Należy odrzucić wszelkie formy wróżbiarstwa: odwoływanie się do Szatana lub demonów, wywoływanie zmarłych lub inne praktyki mające rzekomo odsłaniać przyszłość. Korzystanie z horoskopów, astrologia, chiromancja, wyjaśnianie przepowiedni i wróżb, zjawiska jasnowidztwa, posługiwanie się medium są przejawami chęci panowania nad czasem, nad historią i wreszcie nad ludźmi, a jednocześnie pragnieniem zjednania sobie tajemnych mocy. Praktyki te są sprzeczne z czcią i szacunkiem - połączonym z miłującą bojaźnią - które należą się jedynie Bogu". W artykule 2117 Katechizm mówi: "Wszystkie praktyki magii lub czarów, przez które dąży się do opanowania tajemnych sił, by posługiwać się nimi i osiągnąć nadnaturalna władzę nad bliźnim - nawet w celu zapewnienia mu zdrowia - są w poważnej sprzeczności z cnotą religijności. Praktyki te należy potępić tym bardziej wtedy, gdy towarzyszy im intencja zaszkodzenia drugiemu człowiekowi lub uciekania się do interwencji demonów." Mirosław Dakowski
Laury Umiejętności i Kompetencji - włos się jeży!
[„Arcybiskup Metropolita Katowicki Nominat J.E. Biskup Wiktor Skworc, Ordynariusz Tarnowski został mianowany Arcybiskupem Metropolitą Katowickim. Polecajmy Jego Ekscelencję wstawiennictwu”... To z początku tej ze wszech miar interesującej Strony. Przypominam, że Biskup Wiktor Skworc to TW „Dąbrowski”... Ale to wstęp. MD]
http://www.nonnobis.eu
Złoty Laur PRO PUBLICO BONO
Wasze Ekscelencje Wielcy Przeorzy, Przeorzy, Damy i Kawalerowie, Przyjaciele Zakonu!
Z wielką radością pragnę Was wszystkich poinformować, że Przeorat im. Księcia Henryka Brodatego Zakonu Templariuszy w Polsce został uhonorowany przez Kapitułę Laurów Umiejętności i Kompetencji
Złotym Laurem Umiejętności i Kompetencji „Pro publico bono”
Poniżej wyciąg z protokołu:
Złoty Laur Umiejętności i Kompetencji dla Przeoratu imienia Księcia Henryka Brodatego Zakonu Templariuszy w Polsce oraz Fundacji “Non nobis...”: - za konsekwentne pielęgnowanie kilkusetletniej tradycji rycerskiej- za wrażliwość na potrzeby innych Członkowie Zakonu są niezwykle zaangażowani w pomoc dzieciom chorym, pochodzącym z rodzin ubogich i dysfunkcyjnych. Fundacja objęła stały patronat nad Świetlicą Środowiskową Świętego Wojciecha w Kato-wicach oraz opiekuje się dziećmi z Centrum Opiekuńczo-Wychowawczego Pomocy Dziecku i Rodzinie w Sosnowcu. Pomoc kierowana jest również w kierunku ludzi poszkodowanych przez żywioły.- za cenny wkład w ochronę dziedzictwa przyrodniczego Śląska oraz zaangażowanie w działania na rzecz wzrostu świadomości ekologicznej wśród mieszkańców regionu. W marcu 2007 rozpoczęto realizację Projektu Aquila, którego celem jest wsparcie ochrony orła bielika w Polsce. Laury Umiejętności i Kompetencji są przyznawane od 18 lat. Laureatami Diamentowych Laurów są następujące osoby:
1992
Lech Wałęsa – Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej
Arcybiskup Damian Zimoń –Metropolita Katowicki
1994
Andrzej Olechowski – Minister Spraw Zagranicznych
1995
Arcybiskup Alfons Nossol – Ordynariusz Opolski
1996
Ojciec Święty Jan Paweł II
1997
Klasztor OO Paulinów na Jasnej Górze
1998
Jerzy Buzek – Premier Rządu (obecnie przewodniczący Parlamentu Europejskiego)
1999
Javier Solana Madariaga – Sekretarz Generalny Unii Zachodnioeuropejskiej
Bronisław Geremek – Minister Spraw Zagranicznych
2000
Jan Nowak-Jeziorański – wieloletni Dyrektor Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, Minister-Delagat Rządu RP na Kraj (w latach II Wojny Światowej), słynny Kurier z Warszawy
2001
Zbigniew Brzeziński – doradca ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta Jimmiego Cartera
ojciec Mieczysław Albert Krąpiec – filozof
2002
Aleksander Kwaśniewski – Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej
2003
Danuta Huebner – Minister ds. Europejskich (obecnie Komisarz UE)
Wojciech Kilar – kompozytor
2004
Vaclav Havel – Prezydent Republiki Czeskiej
Tadeusz Mazowiecki – premier pierwszego demokratycznego rządu III RP
2005
Arcybiskup Stanisław kardynał Dziwisz – Metropolita Krakowski
2006
Władysław Bartoszewski – Minister Spraw Zagranicznych
2007
Leszek Balcerowicz – autor pokomunistycznych reform gospodarczych, Minister Finansów
2008
Andrzej Wajda – reżyser
Andris Piebalgs – Komisarz UE ds. Energii
2009
Bogdan Borusewicz – Marszałek Senatu RP
Non nobis Domine, non nobis, sed nomini tuo da gloriam
Z braterskim pozdrowieniem Krzysztof P. Kurzeja, KGOTJ, GCST Przeor
DOCHODOWY KANT OLEJOWY
Henk de Groot przejechał swoim samochodem bez wymiany oleju 350 tys. km, natomiast w aucie jego żony ten zabieg nie był dokonywany od lat... 20. I co? I nic, obydwa pojazdy nadal spisują się bez zarzutu.
http://jezierski.pl/strona.htm?id=652 2008-07-04 Ze strony „szofernet”
Pada następny mit lansowany przez internacjonalistyczne lobby "zaropiałe". Na razie po cichu i głównie za sprawą zmotoryzowanych internautów - Zacznijmy jednak od mitu pierwszego dotyczącego, oczywiście, niewymienialności paliw ropopochodnych na biopaliwa. Jako redakcja "MOTO" walczyliśmy z tą głupotą od 2003 roku mając za przeciwników nie tylko koncerny paliwowe i samochodowe ale także całą armię użytecznych idiotów udających dziennikarzy motoryzacyjnych i umiejętnie sterowanych przez "Gazetę Wyborczą". Po dyrektywach komisarzy zawiadujących unijnym kołchozem biopaliwa przestały być "be" lecz tylko pod warunkiem, że ich producentami i dostawcami będą specjalnie namaszczone firmy, głównie te same koncerny paliwowe, które jeszcze kilka lat temu bezwzględnie zwalczały każdą wzmiankę o równoprawności biopaliw z produktami ropopochodnymi. Teraz walka z amatorami tańszych paliw toczy się dalej lecz na innych frontach. Na dowód jeden z przykładów. Pozostając konsekwentnymi nie tylko jako dziennikarze promujący biopaliwa przez kilka ostatnich lat napełnialiśmy zbiornik redakcyjnego Żuka z wysokoprężnym silnikiem Andorii jadalnym olejem rzepakowym kupowanym w hipermarketach w pojemnikach 5- lub 10-litrowych, znacznie taniej od oleju napędowego. Samochód przejechał bez jakichkolwiek problemów ponad 40 tys. km i jeździłby dalej na "rzepaku", gdyby nie wzrost jego ceny z 2,7 do 4,4 zł za litr. Wzrost, dodajmy, nie uzasadniony jakimikolwiek przesłankami obiektywnymi. Po prostu - dała o sobie znać gminna solidarność właścicieli koncernów paliwowych i sieci hipermarketów. Sądzę, że w ten sam sposób nie da się jednak utrzymać mitu drugiego, dotyczącego lansowanej wszechobecnie konieczności regularnej wymiany oleju silnikowego w naszych pojazdach. Iście donkiszotowskiej walki z koncernami olejowymi i samochodowymi podjął się Holender Henk de Groot. W branży motoryzacyjnej nie jest to bynajmniej osoba przypadkowa. Emerytowany prezes holenderskiej filii Castrola (Castrol Nederland) przez wiele lat testował wpływ różnych olejów na silniki, po czym w kwietniu br. stwierdził publicznie, m.in. za pośrednictwem portalu www.telegraaf.nl : "Nowe oleje szkodzą silnikom!". Olej w silniku w bardzo szybkim czasie robi się czarny od cząstek sadzy, czyli najczystszego węgla. Mają one znakomite właściwości smarne i powodują, że rozgrzany olej lepiej spełnia swoje funkcje, co ma kapitalne znaczenie dla pracy i osiągów silnika. Zdaniem holenderskiego menedżera wymiana oleju to nie tylko olbrzymie marnotrawstwo i wielkie obciążenie dla środowiska naturalnego ale także pogorszenie osiągów silnika i zwiększenie zużycia paliwa. Henk de Groot przejechał swoim samochodem bez wymiany oleju 350 tys. km, natomiast w aucie jego żony ten zabieg nie był dokonywany od lat... 20. I co? I nic, obydwa pojazdy nadal spisują się bez zarzutu. Oczywiście, "olanie" harmonogramów zawartych w instrukcjach i zaleceniach narzucanych przez koncerny nie może być równoznaczne z zaniechaniem podstawowych obowiązków każdego użytkownika samochodu, zwłaszcza kontrolowania i uzupełniania ubytków oleju czy nawet jego całkowitej wymiany, gdy na "bagnecie" zauważymy niepokojące ślady, np. w postaci opiłków metalu. Właśnie w takim celu Henk de Groot opracował "bagnet" o specjalnej konstrukcji, pozwalający lepiej od standardowego dokonywać własnej diagnozy tego, co dzieje się wewnątrz silnika. Prywatna wojna eks-prezesa Castrol Nederland niekoniecznie musi zakończyć się powodzeniem, czego dowodzi choćby brak zrozumienia dla efektów jego badań ze strony szefów Castrola rezydujących w Londynie. I nie ma co się temu dziwić. Na wymianę oleju silnikowego użytkownicy pojazdów samochodowych - od skutera po ciągniki siodłowe - wydają każdego roku dziesiątki miliardów dolarów. Takiej kasy nikt dobrowolnie nie odpuści. Prędzej przeznaczy jej część na medialną kampanię mającą na celu zdyskredytowanie i "wyciszenie" krnąbrnego Holendra. Tylko czekać na owoce wzmożonej aktywności akwizytorów udających dziennikarzy. Także w Polsce. Kilka lat temu liderem krucjaty przeciw biopaliwom był typ z "Gazety Wyborczej" o personaliach Andrzej Kublik. Dzisiaj ma więcej luzu i niewykluczone ze skorzysta z nowej oferty wyznawców Mamony. Pozostaje zatem liczyć na inteligencję samych zmotoryzowanych. Może staną się przynajmniej bardziej odporni na prymitywne chwyty marketingowców dodających do kolejnych produktów olejowych coraz to bardziej wyszukane przymiotniki za coraz wyższą cenę. Na początek wystarczy zamiast "ultra-magnetic-multi-power-syntetic" kupić coś prostszego, tańszego, a przy tym równie dobrze spełniającego swoją rolę. Na szczęście w tej materii nie ma jeszcze przymusu i każdy zbiera żniwo swoich wyborów. Po przejechaniu naszym Żukiem kilkunastu tysięcy kilometrów więcej za te same pieniądze i tylko dlatego, że nie daliśmy się ogłupić lobby "zaropiałemu", mamy świadomość dokonania wyboru ze wszech miar korzystnego. Podobnie zareagujemy na tezy z którymi dzisiaj usiłuje przebić się do świadomości zmotoryzowanych Holender Henk de Groot. Zaręczam, że od dzisiaj producenci olejów zarobią na samochodach pozostających w dyspozycji redakcji "MOTO" kilkakrotnie mniej niż dotychczas. Henryk Jezierski
P.S. Wysokoprężny silnik Andorii w naszym Żuku ma za sobą dwadzieścia lat eksploatacji i 270 tys. km przebiegu, w tym 40 tys. km na paliwie absolutnie zakazanym przez tzw. renomowanych producentów samochodów. Mimo to, wyrażamy gotowość porównania jego aktualnego stanu technicznego z jednostką napędową z dostawczych Mercedesów, Fiatów, VW i innych znanych marek o podobnym wieku i przebiegu. Jestem absolutnie spokojny o rezultat takiej konfrontacji. H. Jez
Może wreszcie bunt użytkowników?
[ od strony fachowej poniższy tekst jest poprawny. Tylko - nie jest „polit- poprawny”. M. Dakowski]
http://monitorpolski.wordpress.com/2011/10/28/manipulacje-zdjec-ksiezycowych-przez-nasa-dowody/#comment-45723
Amator spod Gdańska zbudował w garażu auto elektryczne zdolne przejechać na jednym ładowaniu 500 km, a ty myślisz, że ta technologia nie osiągnęła jeszcze komercyjnej dojrzałości?! 28 Październik 2011
Jeżeli naprawdę masz dość sięgania do kieszeni, przeczytaj uważnie poniższy post. Wyjście z tego bagna jest możliwe, nawet w tym chorym reżymie, naprawdę! Zacznij realizować poniższą listę: zrewiduj markę model i rocznik auta, którym jeździsz. Wszystkie nowsze niż 1999 rok wystaw na alledrogo jeszcze tego samego dnia. Te auta to zło, są obliczone na konkretny przebieg, potem sypią się w pył, siada wszystko na raz, po prostu inwestycja zakończona porażką, choćbyś nie wiem ile na nie chuchał i dmuchał. A jak się jeszcze przywiążesz to dramat. Co więcej mają napakowane różnych dziwnych interfejsów, programików, modulików, kluczy na gwiazdkę i inne dziwnokąty, wszystko po to, żebyś ciągle i znowu odwiedzał serwisik i płacił, płacił i jeszcze raz płacił, za części, za przeglądzik, za odkręcenie śrubki, za skasowanie błędu (ich błędu) itp. itd. Kup sobie auto wysokiej klasy z lat 1980 – 1999, Audi, Merol, Jaguar, Toyota, Honda, Porsche. Ich ceny poleciały na pysk, bo serwisy nie chcą ich naprawiać. Czyżby były takie trudne w naprawie, skoro nie mają prawie wcale elektroniki? Skąd! To wymuszenie, żebyś się przesiadł na obecny szit, bo masz auto doskonałe, które należycie dbane, sprawi, że w ogóle nie będziesz odwiedzał autoryzowanych serwisów i nie dasz pijawkom zarobić! Merole S-ski z lat 80tych są wieczne. Pół miliona kilometrów bez ściągania plomb na podzespołach sterujących. Sam takiego miałem. Plomby ściągnąłem przy 320 kkm, tylko dlatego, że miałem założony gaz. To są najlepsze fury, jakie znała motoryzacja, nic lepszego później już nie wymyślono. Potężne, mocne, klasycznie proste, i do tego jeszcze eleganckie. Następnym krokiem jest przerejestrowanie na zabytek. Wystarczy mieć auto starsze niż 86 rok. Większość tych aut się na to łapie. I jak ręką odjął haracze za przeglądy, OC dużo tańsze, można śmigać z kierą po prawej stronie, jak się ma jakiegoś angielskiego roadstera typu Triumph, MG czy Jaguar. Zero instalacji i przeglądów jakichś zbędnych systemów do kontroli wszystkiego, z kierowcą na czele. Teraz przychodzi pora by pomyśleć o tanim paliwie. Prosty silnik, brak elektroniki daje ogromne możliwości. Dla benzyniaków LPG, a jak ktoś chce być totalnie niezależny, to bioetanol. Można sobie nawet w domu wyprodukować. Dla ropniaków zakładamy instalację na rzepak. Do znalezienia na alledrogo są instrukcje jak to zrobić krok po kroku i do tego jeździć legalnie. Wystarczy na to jeden dzień majsterkowania (przeróbka przewodów, podgrzewanie i dwa zaworki) i śmigasz na roślinnym, rzepakowym, słonecznikowym, sojowym, jakim chcesz. Tankujesz sobie w markecie, niektórzy tłoczą sobie nawet z własnego pola. Oszczędzasz grubo powyżej złotówki na litrze, a nie 1 gr za zbieranie punktów. Na tym oczywiście możliwości się nie kończą, wystarczy trochę pomyśleć. Dlatego na takie fury nigdy nie dostaniesz kredytu, promocji itp. Prawdziwą promocję dostajesz za myślenie. Historia motoryzacji pełna jest niewiarygodnych szwindli, wszystko, żeby wyd…ć szarego użytkownika, żeby go okraść, ograbić, zubożyć pole jego możliwości i żeby jeszcze się cieszył. Jak myślisz, dlaczego to benzyna i olej napędowy drożeje w tak zastraszającym tempie, a nie np. masło, czy bułki? Bo dla tych ostatnich łatwo znaleźć dobra substytutywne, nie zjesz bułki to zjesz sobie kartofla, albo płatków śniadaniowych, a do paliw ropopochodnych stosunkowo trudno jest znaleźć alternatywę. I oni o tym wiedzą, dla tego na tym trzymają swoje brudne łapska a setki służb nieustannie zagląda ludziom do firm, baków, cystern. Ale znalezienie sensownej alternatywy nie jest to niemożliwe! Wymaga tylko wysiłku intelektualnego wykraczającego poza możliwości przeciętnego widza „tańca z gwiazdami”, czy czytelnika g-a wyborczego. Amator spod Gdańska zbudował w garażu auto elektryczne zdolne przejechać na jednym ładowaniu 500 km, a ty myślisz, że ta technologia nie osiągnęła jeszcze komercyjnej dojrzałości?! Gdyby tak było, to GM nie zasypywałby buldożerami całych partii modelu EV1 (electric vehicle), żeby tylko to się nie rozpowszechniło. Nissan miał tak dobre akumulatory, że konkurencja kazała mu zniszczyć całą linię produkcyjną, żeby nie załamał się biznes naftowy! Poczytaj sobie w necie „who killed electric car”, włos ci się na głowie zjeży. Jak myślisz, jak to możliwe, że przez ostatnie 100 lat dokonał się tak znikomy postęp w dziedzinie motoryzacji? Wszak silnik benzynowy to wynalazek jeszcze XIX wieczny, auta jakie znamy, pomijając stylistykę śmigały już latach XX-tych XX-go wieku i bito przyzwoite rekordy prędkości. Dlaczego od tej pory tak mało się zmieniło? Dlaczego ludzie giną w wypadkach, a auto idzie do kasacji? Czemu nie zastosowano w praktyce genialnego polskiego wynalazku „zderzaka Łągiewki”. Dlaczego zmieniasz co chwilę olej w swoim aucie, jak miliony ludzi na całym świecie, słono za to płacąc, skoro sam szef Castrola wyśpiewał pod koniec swojej kariery, że to bzdura, że on oleju nie zmieniał już od 100.000 km i dalej silnik mu idealnie śmiga? To wszystko jest przerażająco proste. BO TY MASZ PŁACIĆ, PŁACIĆ I JESZCZE RAZ PŁACIĆ NA PENSJE TYCH WSZYSTKICH GNUŚNYCH PASOŻYTÓW SIEDZĄCYCH PO KORPORACJACH NAFTOWYCH, MOTORYZACYJNYCH, RZĄDACH I URZĘDACH CERTYFIKUJĄCYCH. Masz płacić za nowe części, za nowe modele, ubezpieczenia, co nie są ci potrzebne (ja płacę już 11 rok i nie miałem dotąd żadnej szkody, suma moich składek przekroczyła dawno wartość każdego mojego samochodu), za oleje, z którymi coś trzeba zrobić po procesie rafinacji ropy, a tak trzeba byłoby je sprzedać na spalenie za 1/4 ceny itp. itd. Kumasz wreszcie, co tu się dzieje? Jak bardzo jesteś oszukiwany? Jak myślisz, ile to jeszcze będzie trwało, ten wyzysk, bieda, trzymanie światła pod korcem, zamiast na świeczniku, żeby świeciło ludziom? Wielu ludzi coś tam z tego rozumie, ale nie mogą w to uwierzyć. Jest to tak perfidne, że umysł to odrzuca, przecież ludzie nie mogą być tak chciwi, tak perfidni. A jednak są, nie ma ich może tak wielu, ale reszta to leniwi tchórze, którzy pozwalają temu systemowi trwać, akceptują go, popierają swoimi wydanymi na paliwo pieniędzmi. Jeżeli chcesz wyjść z tego zaklętego kręgu, chcesz, żeby twoje dzieci miały choć trochę lepiej, to już dziś oświeć swoich znajomych, i zacznij w praktyce z tym walczyć, bo tylko masowe protesty i zgodne obywatelskie nieposłuszeństwo są w stanie ten stan rzeczy zmienić, o ile nie globalna rewolucja. Monitor
Od dłuższego czasu alarmuję, że brak służby geologicznej oraz zbyt szybkie udzielenie wszystkich koncesji spowodowały kolosalne straty gospodarcze Ostatnio pojawiły się informacje w USA, że zasoby gazu w łupkach w Polsce przewyższają wszelkie dotychczasowe oszacowania i prawdopodobnie są bliskie 6 bln m3. Od dłuższego czasu alarmuję, że brak służby geologicznej, jako organu działającego wyłącznie w interesie państwa oraz zbyt szybkie udzielenie w zasadzie wszystkich koncesji spowodowały kolosalne straty gospodarcze. Nie jestem ekonomistą, aby w sposób kompetentny ocenić wielkości takich strat, ale skoro nikt tego nie robi, to czując się w obowiązku, jako inicjator poszukiwań gazu w łupkach w Polsce, może ja zacznę. Ministerstwo Środowiska podaje, że wpływy Skarbu Państwa z tytułu opłat koncesyjnych na działalność poszukiwawczo-rozpoznawczą i wynagrodzenie za ustanowienie użytkowania górniczego wyniosły dotychczas łącznie około 29 mln złotych. Jeśli porównać te wartości do kwoty 50 do 100 mln zł. rynkowej ceny jednej koncesji, (co pokazał rynek), oznacza to, że Skarb Państwa w ciągu ostatnich 3 lat utracił kwotę kilku miliardów złotych (prawdopodobnie ok. 5 mld zł) w gotówce. Innych implikowanych efektów też nie można nie rozważać, a pośród wielu np. tego, że z powyższej kwoty większość trafiłaby na rynek w dolarach, co powinno w zauważalnym stopniu wzmocnić złotówkę. Niestety, to nie wszystko. Wiemy już, że "Prawo geologiczne i górnicze" (Pgg) gwarantuje, iż każdy, kto w oparciu o koncesję poszukiwawczo-rozpoznawczą odkryje złoże i posiada prawo do użytkowania górniczego oraz prawo do informacji geologicznej, praktycznie on i tylko on uzyska koncesję na eksploatację. Te wymagania, w mojej opinii, spełnią wszystkie działające w Polsce firmy. Stąd szanując prawo, państwo polskie bezwzględnie powinno udzielić koncesji na eksploatację na warunkach w zasadzie takich, jakie podmioty poszukiwacze zgodzą się te koncesje przyjąć - czyli prawdopodobnie na dotychczas praktykowanych, gdzie bezpośredni zysk Skarbu Państwa polega wyłącznie na standardowym opodatkowaniu (tj. CIT, VAT, opłata eksploatacyjna - łącznie mniej niż 20 proc.). Oznacza to, że państwo, a przez to obywatele, nie będą uczestniczyli w takim niepodatkowym i nieimplikowanym (np. dzierżawa ziemi) zysku właściciela kopaliny, który dla potrzeb naszych rozważań nazwę tu zyskiem netto. Zysk ten, przy wydobyciu np. około 3 bln m3 powinien wynieść może około 300 mld dolarów (nawet gdyby ceny gazu na rynkach międzynarodowych spadły). O innych stratach i negatywnych implikacjach wiele by pisać (brak możliwie dużego udziału polskiej myśli naukowo-technicznej, brak wielomiliardowych potencjalnych zysków z zatłaczania CO2, brak kontroli cen, brak kontroli nad wydobyciem i handlem koncesjami, implikacje geopolityczne). Dlatego, pozostając w głównym temacie, tj. zysku netto, przy realnym i możliwym do uzyskania 50-procentowym udziale w zysku netto przez Skarb Państwa (o to m.in. miała zadbać, jako organ państwa, Polska Służba Geologiczna) oznaczać to może straty na poziomie 150 mld dolarów, czyli 450 mld złotych. Stąd łączne wpływy do Skarbu Państwa z tytułu zysku netto (450 mld zł) oraz z tytułu podatków i opłat (60 mld zł), powinny wynieść nie mniej niż 500 mld zł). Jak widać, zasadniczym wpływem powinien być, ale nie będzie, udział w zysku netto. Skoro zysk netto ma wynosić zero, a koszty choćby środowiskowe czy polegające na zajmowaniu gruntu i struktur geologicznych będą poniesione, to zysk netto musi być ujemny. Na tym tle jakże fatalne w skutkach będzie uchwalenie przez Sejm nowej ustawy Pgg, która ma zagwarantować w praktyce niezmienność wielkości opłat eksploatacyjnych, jako ostatnie narzędzie w rękach Skarbu Państwa. Równie szkodliwy może się okazać proponowany przez niektórych posłów zapis w projekcie uchwalanego Pgg, aby w praktyce zlikwidować fundusz subkonta geologicznego i górniczego, które jako jedyne mogłyby być finansową podstawą do kontrolowania poszukiwań, dokumentowania oraz prawidłowości i środowiskowego bezpieczeństwa wydobycia gazu z łupków. To, że ktoś dziś te pieniądze wydaje, tak jak wydaje, że rozwiązał organy doradcze (także kontrolne) w zakresie geologii i górnictwa, że zrezygnował z powołania PSG, zmarnował (w mojej opinii) nowy gotowy projekt Pgg, w sposób opisany powyżej wydał koncesje na gaz w łupkach, i wiele innych, nie oznacza, że fundusz ten należy likwidować. To sytuację z gazem z łupków jeszcze pogorszy, zamiast w oparciu o gaz z łupków znacznie polepszyć. Poza wieloma niezmiernie szkodliwymi innymi zapisami w projekcie nowego Pgg znajduje się oczywiście wiele dobrych propozycji. Nie można jednak handlować zapisami ustawowymi w stylu dwa dobre zapisy za jeden zły albo odwrotnie. W moim odczuciu, przy uchwalaniu nowego Pgg jest za dużo polityki i pojawiających się już targów kampanii wyborczej, jest zbyt wiele niezrozumiałych zabiegów, a za mało gospodarki i ochrony środowiska Rzeczypospolitej Polskiej. Stąd ostatnia sugestia przed głosowaniem - odrzućcie Panie i Panowie Posłowie projekt ustawy Prawo geologiczne i górnicze w całości, bo ono spetryfikuje to, co złe, dając nieco dobrego w zamian, ale za to jeszcze dorzucając krytycznie szkodliwe rozwiązania. Pomieszanie dobrego ze złym w nowym Pgg w jakimś stopniu oddają słowa poety, który pisał: "Gromadę błaznów koło siebie mając./ Na pomieszanie dobrego i złego...".
prof. Mariusz Orion-Jędrysek
Apel w sprawie prywatyzacji. "Należy rozróżnić prywatyzację państwowej fermy kurzej od narodowego banku" Argumenty za tym, że majątek narodowy należy wyprzedać są doskonale znane. Dla przypomnienia. Po pierwsze ludzie mają to do siebie, że bardziej dbają o swoje, niż o to, co im się powierzy. Stąd firmy prywatne zwykle działają bardziej elastycznie i są efektywniejsze od państwowych. W wielu przypadkach na pewno tak jest. Ale nie we wszystkich. Należy rozróżnić prywatyzację państwowej fermy kurzej od narodowego banku. Firmy z sektora strategicznego, od zakładu garncarskiego. Tego wspólnego majątku niestety wiele nam już nie pozostało. Dlatego gorąco apeluję do posłów VIII kadencji o to, aby przyglądali się temu, co rząd zamierza sprywatyzować, oraz w jaki sposób zamierza to zrobić. Tym bardziej, że kontroli społecznej jego działań praktycznie może już nie być. Przypomnę tylko, że Sejm poprzedniej kadencji przyjął nowelizację ustawy o dostępie do informacji publicznej, ograniczającą prawo do informacji ze względu na ochronę ważnego interesu gospodarczego państwa, a prezydent już tą poprawioną ustawkę podpisał. Czyli praktycznie będzie można zataić każdą wiadomość, która za istotną dla ważnego interesu gospodarczego, zostanie po 28 grudnia tego roku, uznana przez jakiegoś urzędnika. Zwróćcie szczególną uwagę na przedsiębiorstwa z sektora energetycznego. Wprawdzie ich sprzedaż przyniesie zyski, ale będzie to zastrzyk jednorazowy. Nie dajcie się też zwieść zapewnieniom, że jeśli nie Wy dzisiaj, to i tak za kilka lat pewnie, ktoś inny to wszystko opędzluje. A więc, że nie ma, na co czekać, a świat przed Wami stoi przecież otworem. I, że nawet, jeżeli ci, którym sprzeda się nasz sektor energetyczny, podniosą później ceny paliw, gazu i prądu do takiego poziomu, że rdzennym mieszkańcom nie będzie opłacało się tu mieszkać, to przecież Wy zawsze będziecie mogli wyjechać gdzieś indziej. Ktoś zawsze kupi od Was mieszkanie czy rodzinny dom. A czy nabywcą będzie Chińczyk czy Japończyk z Kamczatki to, jaki to problem? Wy sobie kupicie za to, co się tam usypało do kieszeni, domek na Florydzie. Świat jest otwarty dla otwartych umysłów. I niech raczej martwią się tym ci, którzy w tym kraju planują pozostać. Zaś optymistom liczącym na to, że w nowych warunkach zawsze jakoś da się przetrwać, czerpiąc wodę ze studni, chodząc za stodołę i po chrust do lasu, muszę lekko zaburzyć to radosne świata widzenie. Lasy już wówczas będą ogrodzone i pilnie strzeżone, przez prywatnych właścicieli. Ewentualnie przy bramce do zagajnika stał będzie bileter i ważył grzyby tym, którzy będą powracać z pełnym koszykiem. I nawet, żeby się powiesić na gałęzi , trzeba będzie wykupić sobie bilet, o czym uczciwie już dziś informuję. Natomiast, co do wyjścia za stodołę i do studni to oczywiście mają optymiści rację. Roman Misiewicz
Tak usiłują zgwałcić naszą duszę – Breivik [Wahałem się, czy poniższe potworne BREDNIE UMIEŚCIĆ. Nie mogę dopisać: „No comment”, bo może jakaś owieczka weźmie to-to na serio. Muszę, więc łopatologicznie: Chcą złagodzenia kary, bo... „nie strzelał do najmłodszych”. „Część winy za zamach ponoszą władze”... Rzepa pisze bez cudzysłowu, że morderca działał na skutek „radykalnych prawicowych poglądów”. Nie zaś, że to mason, satanistyczny lewak, ani, że całą rzeź przygotowała Organizacja, jak widać - dalej anonimowa i bezkarna. MD]
Walka o łagodny wyrok dla Breivika
Anna Nowacka-Isaksson 31-10-2011, http://www.rp.pl/artykul/691671,742288-Walka-o-lagodny-wyrok-dla-Breivika.html
Obrońcy Andersa Breivika, największego terrorysty współczesnej Europy, domagają się złagodzenia mu kary więzienia. Okolicznością łagodzącą miałby być brak reakcji władz na sygnały o planowanym przez niego zamachu i na to, że dwukrotnie dzwonił na policję, żeby się poddać. Breivik może się spodziewać 21 lat więzienia za zamordowanie łącznie 77 osób w zamachach dokonanych 22 lipca w centrum Oslo i na wyspie Utoya. Według norweskiego prawa, jeżeli przyzna się do czynu, (co już uczynił) i będzie współpracował w śledztwie, kara może zostać złagodzona o jedną trzecią. Adwokat Breivika Geir Lippestad odwiedził w piątek farmę, gdzie jego klient gromadził materiały do produkcji bomb. W czasie inspekcji w gospodarstwie Lippestad powiedział, że zadaniem obrońców będzie dotarcie do wszystkich okoliczności, które pomogą w złagodzeniu kary dla Breivika. Obrońcy chcą przekonać sąd nie tylko o tym, że część winy za zamach ponoszą władze, bo nie dostrzegły w porę zagrożenia ze strony radykalnych prawicowych poglądów Breivika. Zamierzają również dowieść, że nie strzelał do najmłodszych uczestników obozu na wyspie Utoya, co sąd powinien uznać za okoliczność łagodzącą. Rzeczpospolita
Rabin: ślub z gojem, wypełnieniem woli nazistów Rabin Israel Meir Lau, wygłosił w Ramat Gan rasistowskie tezy, skierowane do młodzieży, która wróciła z Polski. Według szefa Yad Vashem, poślubienie goja, to jak wypełnienie woli nazistów. Israel Meir Lau swoje poglądy kierował do prawie 400 uczniów jednego z liceów w Ramat Gan. Wrócili oni właśnie z wycieczki do Polski, dlatego w przemówieniu rabin, twierdził m.in. że w USA byłoby obecnie prawie 30 milionów Żydów, gdyby nie asymilowanie się tamtejszej diaspory. Rabin przedstawił, także historię żydówki urodzonej w Polsce, która w czasie Zagłady poślubiła goja, a swoje dziecko oddała do zakonu. Miał to być negatywny przykład porzucania judaizmu, który to akt, jest dla Laua wypełnieniem polityki nazistów, bowiem Trzecia Rzesza chciała nie tylko zniszczyć Żydów, ale także judaizm. Odchodzenie od religii jest, więc działaniem na jej rzecz. Przemówienie spotkało się z dezaprobatą części widowni. Rabin Israel Meir Lau urodził się w 1937 roku w Piotrkowie Trybunalskim, a od 1939 do 1945 roku mieszkał w niemieckich gettach, wybudowanych na terenie Polski. W latach 1993-2003 był naczelnym rabinem Izraela, zaś obecnie jest przewodniczącym Instytutu Yad Vashem.
Źródła: rp.pl / Gazeta.pl
MM
http://narodowcy.net
W pełni popieramy poglądy rabina. Z mieszanych małżeństw rodzą się albo Żydzi, albo mamzery. Należy, zatem odgraniczyć państwo żydowskie murem od reszty świata i przetransportować tam całą diasporę, która wszak cierpi antysemickie prześladowania gdzie by nie mieszkała. Mogą ze sobą zabrać drukarnie pieniędzy. – admin.
Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu rozpoczyna działalność Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu, którego powstanie było wynikiem uzgodnień władz państwowych i zostało utworzone na mocy specjalnej ustawy, rozpoczyna działalność. 8 listopada 2011 r. (wtorek) godz. 18:00 odbędzie się pierwsza z cyklu debata nt. “Zbrodnie stalinowskie w ocenie Polaków i Rosjan” z udziałem Nikiti Pietrowa, wiceprezesa badającego zbrodnie totalitarne stowarzyszenia Memoriał, badacz zbrodni katyńskiej oraz Zbigniew Gluza, prezes Fundacji Ośrodka KARTA. Dyskusję poprowadzi Grzegorz Ślubowski, dziennikarz Polskiego Radia, TVP Info. Głównym tematem spotkania będzie stalinizm. Rozmówcy skupią się na tym, czym różni się odbiór i ocena zbrodni stalinowskich w Polsce i Rosji, zarówno, jeśli chodzi o społeczeństwa, jak i stosunek oficjalnych władz. Jak przebiega rozrachunek z epoką totalitarną, skąd biorą się różnice w jej postrzeganiu. Punktem wyjścia do dyskusji będą m.in. zbrodnia katyńska, której badaniem od lat zajmuje się Nikita Pietrow oraz najnowsze odkrycia badacza w sprawie tzw. obławy augustowskiej z 1945 roku. Dyskutanci będą też rozmawiać o zbrodniach stalinowskich, które dotknęły obywateli ZSRR i o tym, jak wygląda zbiorowa pamięć Rosjan. Miejscem spotkania będzie Klub “Powiększanie” w Warszawie, ul. Nowy Świat 27, wejście od podwórza, i będzie prowadzone w językach polskim i rosyjskim. Organizatorzy zapewniają tłumaczenie symultaniczne. Więcej na temat spotkania można dowiedzieć się w internecie pod adresem:
http://www.facebook.com/pages/Centrum-Polsko-Rosyjskiego-Dialogu-i-Porozumienia/258394024199313
Centrum zaprasza na kolejne debaty:
12 grudnia 2011 r. (poniedziałek) godz. 18:00, “Co mówią nam książki o współczesnej Polsce i Rosji?” Z udziałem: Jurija Czajnikowa, tłumacza literatury polskiej, m.in. Witolda Gombrowicza, Marka Hłaski i bijącego rekordy popularności w Rosji Janusza Wiśniewskiego oraz Jerzyego Czecha, poety, tłumacza literatury rosyjskiej, m.in. Wasilija Grossmana, Borysa Akunina, Władimira Sorokina czy Wiktora Jerofiejewa16 stycznia 2012 r. (poniedziałek) godz. 18:00, “Rosja oczami Polki, Polska oczami Rosjanina”. Goście: Walerij Mastierow, “Moskowskije Nowosti”, wieloletni korespondent rosyjskich mediów w Polsce i Barbara Włodarczyk, dziennikarka i reportażystka TVP, była korespondentka w Moskwie, autorka cyklu “Szerokie tory”. mp.info
http://mercurius.myslpolska.pl
Nikt ci tego nie powie: Cała prawda o in vitro! Jak katolik powinien patrzeć na procedurę sztucznego zapłodnienia pozaustrojowego? Czy popełnia grzech ciężki, gdy poddaje się in vitro? Dlaczego media podjęły walkę z naprotechnologią? Jak żyć w czasach technicznej dominacji kultury śmierci? Na to wszystko odpowiada Tomasz Terlikowski w nowej serii wydawniczej pt. „Nikt ci tego nie powie: Robienie dzieci. Terlikowski śmiało o in vitro”. Autor w przedmowie do książki wyjaśnia sens powstania publikacji: „(…) trzeba w maksymalnie prosty i przystępny sposób pokazać, że nauczanie Kościoła w sprawie zapłodnienia pozaustrojowego jest racjonalne i najlepsze z punktu widzenia interesów człowieka, społeczeństwa, jak też bezpłodnych małżeństw. Podobnie jest zresztą z antykoncepcją, rozwodami, współżyciem przed ślubem czy aktami homoseksualnymi. I stąd wzięła się ta książka, a także pomysł na całą serię publikacji, które przedstawią nauczanie Kościoła w kontrowersyjnych społecznie kwestiach w jasny, prosty, zdecydowany sposób. Bez owijania w bawełnę”. Bodźcem do wydania tej serii stała się również aktywność mediów, które dokonują manipulacji problem in vitro, jak również zakazują poruszania pewnych kwestii niewygodnych dla koncernów „kultury śmierci”. Tomasz Terlikowski bardzo dobrze zna środowisko polskich mediów. Nie raz uczestniczył w publicznych debatach transmitowanych przez telewizję, udzielał wywiadów stacji radiowym, gdzie mówił o sprawach bioetycznych. I sam doskonałe wie, na ile media te jego „katolickie” wypowiedzi tolerują. Po prostu istnieje „zakaz” poruszania pewnych kwestii w mediach: jeden z nich dotyczy właśnie mówienia prawdy o in vitro. Pierwsza część książki „Robienie dzieci” dotyczy właśnie mediów. Terlikowski pisze w nim o tym, czy media dostarczają fachowej (obiektywnej) wiedzy o in vitro, jak dokonywana jest manipulacja obrazem w ukazywaniu zapłodnienia pozaustrojowego, o bezstronności polskich mediów, etc. Opierając się na dowodach (wypowiedziach najważniejszych naukowców) Autor pokazuje, że media nastawione są tylko i wyłącznie na pokazywanie in vitro jako bezproblemowej, jedynej i moralnie dobrej metody zwalczania niepłodności. Inne zdanie na ten temat jest pokazywane jako wypowiedź szkodząca, szkalująca i dogmatycznie nieudowodniona. Naukowcy o innym światopoglądzie niż zwolennicy sztucznego zapłodnienia są ukazywani jako oszołomy i pseudonaukowcy. Bardzo mocny rozdział pierwszej części książki pt. „Jak manipulują nami media?” pokazuje technikę panującą w pokazywaniu in vitro: „Najgroźniejsza jest manipulacja tematem, jakiej dokonują media (ale i sami zwolennicy metody zapłodnienia in vitro). Najbardziej rzucającym się w oczy faktem jest to, że w debacie medialnej, politycznej, ale również publicystycznej pojawiają się nie argumenty, lecz emocje. I to zazwyczaj podane w bardzo prostej formie szantażu emocjonalnego. (…) [W]ystarczy zarzucić przeciwnikom in vitro dyskryminację dzieci poczętych tą metodą i już można odwołać się do rzecznika praw obywatelskich czy rzecznika praw dziecka, tak by zamknęli oni usta tym wszystkim, którzy wyrażają wątpliwości, co do moralnej godziwości omawianej procedury”. Kończąc rozdział poświęcony mediom, Tomasz Terlikowski konkluduje: „Media nie są zdolne do obiektywnego przedstawienia racji zwolenników i przeciwników in vitro. Ich kulturowe ukierunkowanie jest bowiem całkowicie sprzeczne z myśleniem, jakie przyjmują przeciwnicy in vitro.” Dalej Tomasz Terlikowski pisze o tym, jak wygląda procedura zapłodnienia in vitro (o samej metodzie, o jej skuteczności, o eugenicznym charakterze in vitro, o szkodliwości tej metody dla osób poddających się jej, jak również dzieci poczętych tą metodą). Trzeci rozdział poświęcony jest NaproTechnology, czyli nowej gałęzi medycyny. Czym ona jest? „Natural Procreative Technology (naprotechnologia) to nowo powstająca nauka o zdrowiu kobiet. Może być zdefiniowana, jako wiedza, która swoją uwagę i cały swój wysiłek lekarski, chirurgiczny i naukowy kieruje na współpracę z fizjologią, z naturalnym mechanizmem prokreacji. Kiedy mechanizmy te działają prawidłowo, NaProTechnology współpracuje z nimi w diagnostyce problemu i zaproponowaniu takiego sposobu leczenia, który przywraca stan zdrowia, utrzymując stan równowagi ekologicznej w organizmie kobiety i wzmacniając jej potencjał prokreacyjny” – wyjaśnia doktor Barczenczewicz. Jak widać choćby z tej definicji, naprotechnologia jest bardziej naukowa niż metoda sztucznego zapłodnienia, ale oczywiście lobby in vitro nie dopuści do głosu czegoś, co ratuje zdrowie kobiety. Ostatni rozdział poświęcony jest roli Kościoła katolickiego w sprawach bioetycznych, zwłaszcza w kontekście in vitro. Tomasz Terlikowski jasno i wyraźnie opisuje stosunek Kościoła do tej metody, nikogo nie krytykując, ale wykładając prawdy, które powinny zostać przyjęte przez osoby chcące uczestniczyć w życiu Kościoła. Autor broni Kościół przed nieuprawnionymi atakami środowisk in vitro, np. że Kościół odrzuca dzieci poczęte tą metodą (co jest nie prawdą i jawnym kłamstwem), podając przykłady, które jawnie przeczą pseudo–krytyce. Ta książka jest o tyle ważna, że jej adresatem jest każdy, nie tylko specjalista zajmujący się kwestiami bioetycznymi, ale normalny człowiek, który może poznać, czym naprawdę jest metoda in vitro, o której mówią media, przedstawiając ją, jako coś dobrego i naturalnego (a niestety z tymi dwoma stwierdzeniami nie ma ona nic wspólnego). Książka powinna być sprzedawana w Kościołach, gdyż wiele osób, uczestniczących w życiu duchowym Kościoła katolickiego, jest zagubiona w morzu kłamliwej i prostackiej informacji medialnej dot. sztucznego zapłodnienia pozaustrojowego. Dlatego Tomasz Terlikowski wykonał kawał dobrej roboty w obronie godności człowieka i pokazał, że świat in vitro jest po prostu szkodliwy dla osoby ludzkiej, dając argumenty i racje przeciwko tej metodzie. Na koniec publikuję jeden z podrozdziałów książki Tomasza Terlikowskiego pt. „Co odkrywają świadectwa osób powstałych metodą in vitro?” Jest to najbardziej mocny, wstrząsający akcent tej książki, pokazujący czym naprawdę jest in vitro. „Wiele z nas chce opowiedzieć o swoim bólu, ale nie chcemy wystawiać naszych twarzy do kamery czy ranić naszych rodziców” – podkreśla Alana S. Wpisy, które można znaleźć na jej portalu, potwierdzają, że wiele z tych opinii mogłoby mocno dotknąć rodziców dzieci pochodzących od anonimowych dawców. „Jestem człowiekiem, a mimo to zostałem poczęty techniką, która ma swoje korzenie w hodowli zwierząt. A najgorsze jest to, że rolnicy bardziej troszczą się o pochodzenie swojego bydła niż kliniki in vitro o pochodzenie ludzi naszej epoki. Dziwnie się też czuję z tym, że moje geny pochodzą od dwójki osób, które nigdy się nie kochały, nigdy nie tańczyły razem, nigdy się nie spotkały” – napisał jeden z forumowiczów. A inny uzupełnił: „Jestem wściekły na moich rodziców, ale wciąż cierpię w tajemnicy. Nie powiedziałem nawet mojemu bratu, że jesteśmy tylko rodzeństwem przyrodnim. Mój tato też nie wie, że ja już o tym wiem. Gdy dorastałem, byłem przez rodziców traktowany inaczej niż mój brat, teraz już wiem, dlaczego tak się stało. Oni byli świadomi mojego pochodzenia”[1]. Tyle krótkich refleksji. Na forum można znaleźć również dłuższe wypowiedzi. „Kiedy miałem 21 lat, odkryłem, że moim biologicznym ojcem była próbówka z zamrożoną spermą i etykietką »C11«. To był potężny szok. Przez całe, kończące się dzieciństwo, cementowały się więzi z moim tatą. Nie mogłem myśleć o nim, jako o kimś, kto nie jest moim ojcem (i wciąż nie mogę), a jednocześnie wiedziałem, że jesteśmy sobie genetycznie obcy. Moja tożsamość została rozdzielona, jej aspekty biologiczny i społeczny zostały przecięte. W miejscu gdzie otrzymałem moje genowe dziedzictwo, ujrzałem naczyńko nasienia w jakimś chłodnym magazynie. Opłakiwałem tę ludzką twarz ukrytą za próbówką, której nie poznałem, i może nigdy nie poznam. To trochę, jakby matka opłakiwała dziecko, którego nigdy nie mogła mieć” – opisuje swoje doświadczenie jeden ze świadków. A dalej uderza w niezwykle mocne tony filozoficzne, podbudowane jednak osobistym cierpieniem: „Moją reakcją było potępienie rodziców. Byłem wściekły na nich. W pewnym sensie czułem się, jakby moja mama była ofiarą swojej prawdomówności, tego, że potrzebowała mnie, by usłyszeć, że wszystko jest dobrze. Nie potrzebowałem wiedzieć, kim był mój dawca. Z trudnością szukałem słów, by wyrazić to, co miałem w głowie. Pytania, których nie odważyłem się sobie zadać, które nawet nie przemknęły mi przez myśl, wydawały mi się zdradą wobec rodziny i społeczeństwa. Myśli były niespójne, ale generalnie sprowadzały się do następujących kwestii:
Jak moi rodzice mogli zdecydować o oddzieleniu mnie od mojego rodu, wychowywać mnie jako ślepego na moją tożsamość? Jeśli nie byli w stanie powiedzieć mi prawdy o moim pochodzeniu, to dlaczego mi to zrobili?
Jak lekarze – przysięgający »przede wszystkim nie szkodzić« – mogli stworzyć system, w którym obecnie stawiam czoło bólowi i utracie mojego dziedzictwa i tożsamości?
Jak rządzący – obarczeni troską chronienia najsłabszych członków społeczeństwa, dzieci – mogli uchwalić prawo zakazujące dowiadywania się, kto jest moim biologicznym ojcem? Dlaczego instytucje państwowe skazały mnie na psychiczne tortury przez świadomość, że gdzieś jest zapisane, kto jest moim ojcem, ale mnie zakazane jest to wiedzieć?
Jak mój dawca mógł pomóc stworzyć mnie, a potem porzucić, bez pozostawienia choćby swego imienia?
To najlepsze odpowiedzi, które znalazłem:
Moi rodzice byli skoncentrowani na natychmiastowym rozwiązaniu problemu własnej niepłodności i byli skłonni zrobić prawie wszystko, by ulżyć sobie w cierpieniu i mieć dziecko.
Lekarze byli skoncentrowani na publikacjach w naukowych periodykach, otoczeni przez obrazy śmiejących się, szczęśliwych dzieci w murach ich klinik. Nie myśleli o czasach, gdy te dzieci dorosną.
Rządzący stwierdzili, że będzie niezręcznie znaleźć jakieś rozwiązanie prawne. Brak też poparcia.
Mój dawca był młody i skupiony na »dobrych uczynkach«. Wierzył klinikom, które mówiły mu, że biologiczna więź wygaśnie, jeśli tylko podpisze się papier”– opisuje młody człowiek.
Ostatecznie mężczyzna poznał swojego biologicznego ojca, spotkał się z jego rodziną, ale fundamentalne pytania, jakie formułuje w odniesieniu do samej procedury, pozostały: „Dla mnie najtrudniejszą rzeczą w byciu osobą poczętą dzięki nieznanemu dawcy była własna niemoc i brak wyboru, kiedy byłem nieustannie napominany, że muszę znosić konsekwencje dawno podjętych decyzji. Chwileczkę! Nigdy się na to nie zgadzałem. Inną trudną sprawą dla mnie jest widzieć, jak społeczeństwo zaakceptowało i dowartościowało biologiczną więź, potwierdzając pragnienie mojej matki, by mieć dziecko, a jednocześnie niszcząc – co czasem jest śmieszne, ale i niesprawiedliwe – biologiczną więź z Benem i jego rodziną”.[2]A oto kolejne świadectwo. Mocne, także dlatego, że pokazuje z jednej strony miłość, zaś z drugiej nieodłączne pytania o własną tożsamość. „Moja rodzina kocha mnie, nie wątpię w to. Nie wątpię, że byłam naprawdę chcianym dzieckiem. Nie wątpię, że serca moich rodziców były wypełnione dobrymi intencjami, kiedy przy współudziale nauki, doprowadzili do mojego powstania. Chcę wiedzieć, dlaczego jestem inna. Chcę wiedzieć, czy jest ktoś jeszcze, kto może wiedzieć, intuicyjnie, bez słów, kim jestem i jaki to ma sens. Istnieje więź międzyludzka, która jest czymś więcej niż tylko więzią społeczną, wynikłą z doświadczenia czy wychowania. Jest jeszcze więź biologiczna i to właśnie chcę zobaczyć w innych. A wszystko, co widzę, to jak mi tego brakuje, kiedy spotykam się z moją rodziną. Czy mam dziadków? Czy moje rodzeństwo śmieje się tak samo, jak ja? Czy są jacyś ludzie wokół mnie, którzy jak ja, szukają tej więzi tworzącej człowieka. Dającej sens. Cieszę się, że żyję. Cieszę się, że mam życie takie, jakie jest. Smutno mi jednak, że tak mało wiem o moim źródle. Dla każdego rodzina wygląda inaczej. Większość ludzi mówi o jakimś niepożądanym elemencie w ich rodzinach. Ale to są ich rodziny! Gdzie jest moja? I dlaczego istnieje taki system, który zabrania mi to wiedzieć? Wiedzieć, skąd wzięły się moje geny, jaki jest mój rodowód, moja rodzina – to prawo człowieka. Moje prawo”[3] – pisze kobieta… A jej pytania powinni sobie powtarzać wszyscy, którzy bezmyślnie opowiadają się za zapłodnieniem heterogenicznym i głoszą wspaniałość medycyny. Natomiast inna kobieta składa wstrząsające świadectwo tego, jak zatajona wiedza o pochodzeniu zniszczyła jej relację z matką. „Drogi Przemyśle In Vitro, To Ty zrujnowałeś moją relację z matką. Przez dwadzieścia dwa lata mojego życia ona mówiła mi wszystko i była moją najlepszą przyjaciółką. Ale Wy pracownicy przemysłu zapłodnienia pozaustrojowego powiedzieliście jej, by nie mówiła mi, że mój tata nie jest moim tatą, żeby utrzymała to w tajemnicy. Czy nie pomyśleliście, że gdy powie mi to po dwudziestu dwóch latach, to będzie jeszcze gorzej? Dlaczego nie myślicie o konsekwencjach tego, co robicie? Dlaczego nie rozważacie długoterminowych skutków waszych decyzji? Lata temu rozmawiałam z moją matką codziennie, teraz dobrze jest, jeśli uda nam się porozmawiać przez telefon, raz w tygodniu, przez dziesięć minut. Mimo naszych wysiłków nie udało nam się odbudować naszych relacji. Tajemnica, oszustwo, niewiedza na temat pochodzenia są tego powodem”[4] – napisało „Niezadowolone dziecko dawcy nasienia”. I jeszcze świadectwo osiemnastoletniej dziewczyny. „Zawsze czuję się źle, gdy pomyślę, że nigdy nie poznam tożsamości mojego biologicznego ojca. Święta zawsze sprawiają, że więcej o nim myślę. To ważne wiedzieć, skąd się pochodzi, i dlaczego jesteśmy tacy, a nie inni. Dobrze jest wiedzieć, do jakich tradycji odwoływał się nasz ojciec i co teraz robi. Ja wciąż mam nadzieję, że on choć czasami myśli o mnie (…). Staram się rozmawiać o tym z moją mamą, ale ona w ogóle mnie nie rozumie, uznaje, że nie powinnam w ogóle myśleć o tym, że jestem dzieckiem poczętym z nasienia dawcy. (…) Jestem młodą kobietą, którą wciąż prosi się, by milczała na temat najważniejszego problemu w jej życiu. Zaczęłam studiować jesienią i wciąż wracają do mnie problemy związane z faktem, że jestem dzieckiem poczętym z nasienia dawcy. Potrzebuję miejsca, gdzie mogę wyrazić swoje uczucia. Chciałabym znaleźć kogoś, kto mnie zrozumie (…). Nie chcę nikogo rozczarować. Mam tylko jedno pragnienie: jeśli to możliwe, chciałabym tylko usłyszeć głos dawcy. Chciałabym mu zadać najbardziej podstawowe pytania o siebie. Zastanawiam się też, dlaczego to zrobił. Dziwi mnie, że moje poczęcie związane było z pieniędzmi (…). Mam wrażenie, jakby on wykorzystał moich rodziców, i rodziców niezliczonego mojego rodzeństwa przyrodniego. Ja zrobiłabym to za darmo” – opisuje młoda kobieta. I uzupełnia: „Uważam za okrutne, że on nie chce odnaleźć mnie i pozostałego swojego potomstwa. Mam nadzieję, że kiedyś będę mogła się z nim spotkać”[5]. Na koniec pozostawiłem odpowiedź dawcy (a konkretniej dawczyni), która pokazuje, że większość – chociaż trzeba uczciwie powiedzieć, że nie wszyscy – uczestników tego biznesu nie ma najmniejszych wyrzutów sumienia, nie mówiąc już o poczuciu odpowiedzialności. „Dzieci, które mają moje geny, nie są moimi dziećmi. One są moimi genami. Ich matką jest ich matka społeczna” – stwierdza krótko anonimowa dawczyni[6]. (str. 103-116)
Książka do nabycia w księgarni wydawnictwa POLWEN.
Tomasz P. Terlikowski, Robienie dzieci, Wydawnictwo POLWEN 2011.
Sebastian Moryń
O. Salij: „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych” Ani rusz nie mogę rozgryźć, o co chodziło Panu Jezusowi, kiedy zakazał kandydatowi na ucznia pójść na pogrzeb rodzonego ojca (Mt 8,22; Łk 9,60). Pan Jezus na pewno nie chciał lekceważyć tego ostatniego uczynku miłosierdzia wobec ciała bliźniego. Co wobec tego mogą znaczyć te Jego słowa: „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych”? - zastanawia się Ojciec Jacek Salij OP. Proszę zauważyć, że sytuacja ta wcale nie musi się odnosić do pogrzebu. Ów człowiek mówi Panu Jezusowi mniej więcej tak: „Owszem, będę chodził z Tobą, ale dopiero gdy pochowam mojego ojca”. Ja w tych słowach słyszę usprawiedliwianie się: „Mam starego ojca, nie chciałbym go opuszczać; pójdę za Tobą później, po śmierci mojego ojca”. Być może on tak chciał iść z Panem Jezusem, jak sójka chce lecieć za morze, a powołanie się na obowiązek wobec starego ojca było w jego ustach zwyczajną wymówką. W tamtych czasach więzi solidarności rodzinnej były nieporównanie gęstsze i bardziej rozgałęzione, niż są dzisiaj — dlatego też jest mało prawdopodobne, żeby jego odejście z domu oznaczało zostawienie starego ojca na pastwę losu. Jednak jeśli te słowa: „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych” Pan Jezus powiedział człowiekowi, któremu dopiero co umarł ojciec, co one wówczas znaczą? Myślę, że znaczą wówczas dokładnie to samo, co inne Jego słowa, żeby ze względu na Niego mieć w nienawiści ojca i matkę (Łk 14,26). Nieprzyjaciół Pan Jezus każe miłować, a rodziców nienawidzić — pyta, zastanawiając się nad tym ostatnim zdaniem, święty Grzegorz Wielki — o co tu naprawdę chodzi? Chodzi przecież nie tylko o to, że Boga mamy kochać na pierwszym miejscu, bardziej niż kogokolwiek. Chodzi tu jeszcze i o to, że nawet ojca i matkę mamy mieć za swoich wrogów, gdyby miłość do nich miała nas prowadzić do odrzucenia miłości Boga. Zastosujmy powyższą logikę do naszego epizodu. Pogrzeb ojca lub matki to powinność najoczywistsza z oczywistych. Dopiero jeśli o tym się pamięta, słowa „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych” odsłaniają swój sens, zapewne następujący: być Jego uczniem, chodzić za Nim, jest powinnością absolutnie pierwszorzędną; nawet obecność na pogrzebie własnego ojca jest czymś mniej ważnym. Te dwa wyjaśnienia miałem dotychczas na podorędziu zawsze, gdy przychodziło mi objaśniać tę dość tajemniczą wypowiedź Pana Jezusa. Kiedy po otrzymaniu Pańskiego listu zacząłem się nad nią zastanawiać dokładniej, zauważyłem w niej otwarcie na jeszcze jedną interpretację. Przedtem warto przypomnieć, jak wielką wagę do pogrzebu przywiązywali ludzie biblijni. W samej tylko Księdze Rodzaju skrupulatnie odnotowano pogrzeby wszystkich kolejnych patriarchów i ich żon — Sary (23,1– –20), Abrahama (25,10), Racheli (35,19), Izaaka i Rebeki (35,29; 49,31), Jakuba (50,1–11), Józefa (50,25n). Ogólna zasada sformułowana w Księdze Syracha: „pochowaj ciało i nie lekceważ pogrzebu” (38,16) była czymś oczywistym w ciągu całej historii biblijnej, a jej bodaj czy nie ostatnim świadectwem jest wzmianka o pogrzebie męczennika Szczepana (Dz 8,2). Sama możliwość pozbawienia kogoś pogrzebu przejmowała ludzi biblijnych grozą (Jr 16,4; 19,7; Ez 32,5; Oz 13,8; Na 3,3; Ap 19,21). Fragmentem Biblii szczególnie ważnym dla naszego tematu jest Księga Tobiasza. Stary Tobiasz z narażeniem życia grzebie ciała rodaków, pomordowanych przez prześladowcę swego narodu:
Jeśli widziałem zwłoki któregoś z moich rodaków wyrzucone poza mury Niniwy, grzebałem je... Sennacheryb zaś szukał ich, ale ich nie znalazł. A jeden z mieszkańców Niniwy poszedł i doniósł królowi, że to ja jestem tym, który grzebie potajemnie. Wtedy musiałem się ukrywać, a kiedy dowiedziałem się, że król mnie szuka, aby mnie zabić, bałem się i uciekłem. Wtedy cały mój majątek zagrabiono i nie zostało mi nic, co by nie poszło do skarbu królewskiego, oprócz mojej żony Anny i mojego syna Tobiasza (Tb 1,17–20). I nawet jeszcze wówczas stary Tobiasz nie umiał nie zaryzykować własnym życiem, kiedy dowiedział się o porzuconych zwłokach kolejnej ofiary prześladowań (2,3–7). Szyderstwa sąsiadów (2,8) były poniekąd drobiazgiem wobec faktu, że Bóg — jakby w „nagrodę” za jego pełne poświęcenia miłosierdzie wobec umarłych — dopuścił na niego utratę wzroku (2,9n). Dopiero po latach otrzymał jednoznaczne potwierdzenie, jak bardzo jego postępowanie podobało się Bogu (12,12n). Musiałem przypomnieć o tym wszystkim, skoro ważnym odniesieniem dla trzeciej interpretacji ewangelicznego wersetu o grzebaniu umarłych, którą chcę tu przedstawić, jest rytualna nieczystość, zaciągana w Starym Testamencie przez każdorazowy kontakt ze zwłokami ludzkimi. „Kto dotknie się zmarłego, jakiegokolwiek trupa ludzkiego, będzie nieczysty przez siedem dni” — czytamy w Księdze Liczb (19,11). Byłoby kompletnym nieporozumieniem dopatrywać się w tym przepisie lekceważenia zwłok ludzkich. Ludzie Starego Testamentu wyrażali w ten sposób głęboko religijną intuicję, że Bóg jest samym Życiem i to właśnie dlatego nie wolno zbliżać się do Niego nikomu, kto ostatnio zetknął się ze śmiercią. Z tego też powodu kapłanów Starego Testamentu obowiązywały przepisy jeszcze bardziej rygorystyczne:
Kapłan nie będzie się narażał na nieczystość z powodu zwłok zmarłego krewnego, chyba tylko z powodu najbliższych krewnych, z powodu matki, ojca, syna, córki, brata, siostry dziewicy dlatego mu bliskiej, bo niemającej męża. Z jej powodu może narazić się na nieczystość rytualną. Ale kapłan nie będzie się narażał na nieczystość rytualną z powodu krewnych swej żony. Byłoby to zbezczeszczenie (Kpł 21,1–4).
Arcykapłana natomiast obowiązywał absolutny zakaz zbliżania się do zmarłych, nie wolno mu było uczestniczyć nawet w pogrzebie ojca czy matki: „W ogóle nie zbliży się do żadnego zmarłego, nie narazi się na nieczystość rytualną ani z powodu ojca, ani z powodu matki” (Kpł 21,11). Otóż bardzo możliwe, że słowa Pana Jezusa „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych” nawiązują do tej właśnie tradycji. Ludzie dobrze znający obyczajowość Starego Testamentu, słysząc te słowa, łatwo je mogli sobie skojarzyć z arcykapłanem świątyni jerozolimskiej. Właśnie on — jeden jedyny z całego ludu Bożego — miał zakaz udziału w jakimkolwiek pogrzebie, nawet rodzonego ojca, a to dlatego, że on jeden jedyny raz w roku wchodził do „świętego świętych”, miejsca najszczególniejszej obecności Boga. Dopiero po śmierci i zmartwychwstaniu Pana Jezusa chrześcijanie mieli zrozumieć, że On przecież po to właśnie przyszedł na ziemię, żeby wszyscy wierzący w Niego mogli mieć przystęp do Boga — bliższy jeszcze niż ten, który w Starym Testamencie miał arcykapłan. On, Syn Boży, Jezus Chrystus, jest przecież samym Życiem (J 11,25; 14,6). Przez Niego jedni i drudzy, chrześcijanie pochodzenia zarówno żydowskiego, jak i pogańskiego, „w jednym Duchu mamy przystęp do Ojca” (Ef 2,18; por. 3,12). o. Jacek Salij OP
Wyborcza chce zmuszać do zabijania Każdy, kto przeczytał tekst w „Gazecie Wyborczej” na temat zabicia dziecka z zespołem Downa wie, że tu nie chodzi tylko o to dziecko, ale szerzej o to, czy prawo w Polsce będzie czy nie będzie egzekwowane i czy lekarze będą mogli odmówić uczestnictwa w zabójstwie czy też rozmaitymi prawnymi kruczkami będzie się ich do tego zmuszać.
Ktoś wreszcie powiedział prawdę Zacząć trzeba jednak od gratulacji dla ordynatora kliniki rozrodczości Szpitala Uniwersystetu Medycznego w Poznaniu prof. Jany Skrzypczak, która wreszcie (i to zarówno na piśmie, jak i w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”) mocno i jednoznacznie wskazała, że zespół Downa nie jest i nie powinien być wskazaniem do aborcji. Zespół Downa nie jest „ciężkim i nieodwracalnym upośledzeniem płodu”. - Nigdy nie wiadomo, jak głęboko upośledzone będzie dziecko. Są takie, które bez problemów kończą szkołę specjalną. To dziecko nie miało wady serca, USG nie wykazało zmian w innych narządach wewnętrznych – odpowiedziała lekarka. I naprawdę cieszy, że znalazł się lekarz, który to powiedział. Ludzie z zespołem Downa – jeśli tylko nie zabije się ich przed narodzeniem – są szczęśliwe, przynoszą szczęście swoim rodzicom (jeśli koledzy i koleżanki z „Gazety Wyborczej” chcą się o tym upewnić odsyłam do wywiadów z Tadeuszem Sobolewskim z ich własnej redakcji), rozwijają się, bawią i umacniają zdrową rodzine. Niestety w wielu krajach świata coraz rzadziej można je zobaczyć, bowiem zabija się ich przed narodzeniem. W Polsce też zdecydowana większość ofiar „kompromisu” to dzieci z zespołem Downa. Dobrze więc, że ktoś potrafi otwarcie powiedzieć, że upośledzenie nie oznacza bycia nieszczęśliwym, czy nie odbiera prawa do życia. Niestety okazało się, że nie brakuje, nawet w PAN-ie lekarzy, którzy uznają, że upośledzenie odbiera prawo do życia. Takim lekarzem okazał się prof. Jacek Zaremba.
Ograniczyć klauzulę sumienia Tyle gratulacji (i razów). Ale trzeba też dostrzec, że ten tekst stawia przed nami wiele innych pytań. Ewa Siedlecka zarzuca szpitalowi, że nie wskazał innej placówki, w której zabić można by było dziecko „Anny” (ona sama też ubolewa, że nie dostała listy placówek, które dzieci zabijają). Prof. Zaremba zaś – jak zwykle – piętnuje warszawski szpital św. Rodziny (pozdrawiam pracowników serdecznie), bowiem jego dyrektor złożył oficjalną deklarację, że u niego w szpitalu dzieci się nie zabija. Czemu mają służyć te uwagi? Otóż wymuszaniu pewnej interpretacji klauzuli sumienia, która wprawdzie pozwala lekarzowi odmówić zabicia dziecka, ale... wymusza na nim wskazanie innego „specjalisty”, który nie będzie miał obiekcji co do rozerwania dziecka na strzępy. W takim ujęciu klauzula sumienia staje się, rzecz jasna, fikcją, bowiem wskazując miejsce, gdzie dziecko można zabić, współuczestniczę w aborcji. Dla każdego nieuprzedzonego człowieka jest to dość oczywiste. Jeśli zgłasza się do mnie ktoś, kto chce zabić teściową, a ja – powołując się na sumienie odmawiam zarąbania jej siekierą, ale łagodnie wskazuje, że obok mieszka pan, który dorabia w ten sposób do emerytury, to staje się odpowiedzialny za śmierć teściowej tego człowieka. Koniec kropka. I niewątpliwie takie zachowanie chcą wymusić lobbyści aborcyjni i „Gazeta Wyborcza”. Po co? Po to, by każdy ginekolog miał krew na rękach. Nic tak nie jednoczy w ideologii, jak wspólny udział w zbrodni, co niesamowicie pokazał Fiodor Dostojewski w „Biesach”.
Jeszcze więcej aborcji Tekst o „Annie” mocno wpisuje się w całą linię „Gazety Wyborczej”, która od dawna pilnuje (razem z posłanką Wandą Nowicką), by przypadkiem nie urodziło się w Polsce zbyt dużo dzieci, i by niepełnosprawni czy upośledzeni nie mieli prawa do życia. Najpierw rozgrywano w ten sposób sprawę „Agaty” (przy okazji możemy się dowiedzieć, że jej sprawa jest w Strasburgu, bo lekarze dopuścili do mobbingowania dziewczynki przez działaczy pro life), teraz „Anny”. Ale za każdym razem przyczyna jest taka sama. Odebrać lekarzom chęć sprzeciwu, sprawić, by zaczęli się bać moralności i moralnego zachowania. Skierowanie procesu do Strasburga przeciw lekarzom to doskonały tego przykład. Opierający się na kłamstwie, bo wiadomo, że ksiądz i obrońcy życia zgłosili się do dziewczynki na jej prośbę, a nie na prośbę lekarzy. Mobbingowali ją zaś najpierw aborcjoniści od Wandy Nowickiej.
Kilka uwag do zwolenników kompromisu Ten tekst jest ważny także z innego powodu. Pokazuje on mianowicie, ile warto jest argumentacja zwolenników kompromisu czy osób uznających kwestię aborcji za temat zastępczy. Lewica, jak widać, go nie odpuszcza. Dla niej każda okazja jest dobra, by wymuszać zabijanie. A część konserwatystów udaje, że nie jest ważnym tematem to, że można w Polsce zabijać dzieci z zespołem Downa. Kto zaś uważa inaczej, ten wariat albo osoba nieodpowiedzialna. Sprawa „Anny” pokazuje, że tak nie jest, że środowiska aborcjonistów zrobią wszystko nie tylko, by poszerzyć dostęp do usług płatnych (z naszych podatków) zabójców dzieci nienarodzonych, ale też by wymusić na lekarzach ustępstwa czy wycofanie się z działań moralnych. Nie ustaną oni także w wymuszaniu na Polsce poszerzania interpretacji obecnie obowiązującej ustawy. Jedynym zaś lekarstwem na to jest CAŁKOWITY ZAKAZ ABORCJI. Kiedy wejdzie on w życie Wanda Nowicka, Ewa Siedlecka i cała reszta aborcyjnego lobby będzie mogła sobie kierować sprawy do Strasburga albo pisać o nich w gazetach, ale nie będzie już można wyrokiem prof. Dębskiego czy innego abortera zabić dziecka. I o to chodzi. Szkoda tylko, że w polskim Sejmie tak mało jest odważnych i zdeterminowanych polityków, którzy chcieliby zacząć działać na rzecz życia, przynajmniej z równą determinacją, z jaką posłanka Nowicka działa przeciw niemu. Do nas zaś ostatnia uwaga: takich posłów nie będzie tak długo, jak nie pokażemy im, że to dla nas ważny temat. I że niezależnie od innych zasług mogą – jako jednostki lub partia – stracić nasz głos, jeśli nie zaangażują się w obronę życia. W obronę konkretnego życia choćby tego dziecka z zespołem Downa, które zostało zamordowane w ostatnich dniach w Szpitalu Bielańskim w Warszawie. Tomasz P. Terlikowski
Po co nam dwie partie na prawicy? Zbigniew Ziobro w wywiadzie dla „Naszego Dziennika” stwierdził, że jeśli próba zreformowania PiS się nie powiedzie – to trzeba pomyśleć o utworzeniu dwóch partii na prawicy – jednej centrowej i drugiej narodowo-katolickiej. Powiedział też, że już parę lat temu tak było, kiedy istniała LPR, jednak wszystko zepsuł Roman Giertych (ten od razu zareagował złośliwym komentarzem w TVN twierdząc, że Ziobro jest politykiem „niedojrzałym”). Pytanie, jakie się rodzi brzmi – czy lepiej mieć duże ugrupowanie konsumujące prawie cały elektorat narodowy, chrześcijański i konserwatywny, czy też korzystniej byłoby, gdyby istniały dwa ugrupowania? Zanim odpowiemy na to pytanie, trochę historii. Jarosław Kaczyński nigdy nie był przedstawicielem opcji narodowej czy katolickiej – w te okolice wepchnęły go jego polityczne manewry i zajęcie centrum przez Platformę Obywatelską. Wtedy, żeby się zmieścić na scenie między PO a silną wówczas LPR – musiał zniszczyć Ligę, bo w przeciwnym wypadku sam by został unicestwiony. Przypomnę, że w wyborach europejskich w 2004 roku LPR zdobyła prawie 16 proc. głosów, a PiS tylko 12,6! Razem dawało to 28,6, czyli mniej więcej tyle, ile ma teraz PiS. Jest, więc jasne, że Kaczyński przejął elektorat Ligi i skutecznie ją zniszczył, zresztą przy dużej pomocy jej przywódcy, który zdaje się nie przyjmować tego do wiadomości. PiS zapowiadało, że będzie ugrupowaniem wielonurtowym, co miało stanowić o jego sile, – ale okazało się to fikcją. PiS jest partią Jarosława Kaczyńskiego, której udało się przy pomocy podsycania nastrojów narodowej histerii skupić pod swoimi sztandarami prawie 30 proc. czynnego elektoratu. Okazuje się jednak, że ten ogromny wysiłek niczemu nie służy, bo jednocześnie wystraszył on tak skutecznie resztę Polaków, że PiS nie ma szans z nikim zawiązać koalicji. Jest w tej formule partią bez przyszłości. Jednocześnie PiS „uwięził” spory potencjał elektoratu narodowego biorąc go niejako w jasyr a przy okazji demoralizując teoriami mesjanistycznymi i spiskowymi (Żyda, masona i kosmopolitę zastąpił Tajny Współpracownik i ruski agent). Jeśli Ziobro ma rację i zgodzimy się z tym, że potrzebna jest w Polsce partia naprawdę narodowa – to zadać też trzeba inne pytanie – czym ma się ona różnić od PiS-u? W tej chwili trudno mi sobie wyobrazić zarysowanie takich różnic. Może będzie bardziej radykalna? Ale jak tu być jeszcze bardziej radykalnym niż PiS? Może się różnić w kilku kwestiach natury etycznej – ale to za mało. Będzie zaś tak samo antyrosyjska, solidarnościowa, antykomunistyczna, proamerykańska, jak PiS – to jest prawie pewne. W takim razie, po co mają być dwie partie? Będą tak samo izolowane przez pozostałe ugrupowania i tak samo nie będą miały zdolności koalicyjnej. Chyba, że Ziobro ma na myśli coś zupełnie innego, – ale na razie nic o tym nie wiemy. Jan Engelgard
Integracja w społecznej próżni? Po trzech miesiącach od tragicznych, lipcowych wydarzeń Norwegia nadal nie może otrząsnąć się z szoku. Jaka jest właściwie przyczyna tego, co wydarzyło 22 lipca? Odpowiedzieć niełatwo, choć próby takie podjęto. Naukowcy z Uniwersytetu w Oslo wskazują na skomplikowane tło kulturowe. Socjolog Grete Brochmann opisuje norweskie społeczeństwo, jako z gruntu konformistyczne i podkreśla znaczenie prawa Jante (janteloven), które przez wieki kształtowało małe wspólnoty skandynawskie w duchu egalitaryzmu, tępiącego wszelkie indywidualistyczne odruchy. Zderzenie tych norm z wartościami wyznawanymi przez np. islamskich imigrantów, opartymi na religii, doprowadziło do sytuacji krytycznej. Ale przecież podobne problemy z adaptacją imigrantów np. do norm laickiej Francji czy Holandii istnieją od dziesiątków lat. Dlaczego w reakcji nie pojawił się na arenie dziejowej francuski czy holenderski Anders Breivik? Wydaje się, że w Norwegii nowoczesny nordycki altruizm zderzył się ze zbudzonym nordyckim nacjonalizmem. Dlatego celem tak bezwzględnego ataku stała się rządząca Partia Pracy (Arbeiderpartiet), utożsamiona przez zamachowca ze źródłem zła opisanym przez niego w „manifeście” – polityką imigracyjną (z całego tego eklektycznego bełkotu najwięcej wyjaśnia jedno zdanie: Moje ukochane Oslo stało się wielokulturowym szambem). Antropolog kultury Thomas Hylland Eriksen nie waha się wskazać na mniej chwalebne strony norweskiego nacjonalizmu, jak poczucie wyjątkowości, pewien element rasistowski. Po wtóre, trudno integrować się muzułmanom w społeczeństwie, w którym równość płci jest niejako podstawą życia społecznego. Pierwszą reakcją premiera Jensa Stoltenberga po zamachach była deklaracja jeszcze większej otwartości. W ostatnich wyborach samorządowych jednak, Norwegowie gremialnie poparli Konserwatystów (Høyre). Czy to autocenzura nie pozwoliła im w większej liczbie głosować na nacjonalistyczną Partię Postępu (Fremskrittspartiet)? Dwa tygodnie przed tragedią, Integrerings Barometeret opublikował wyniki badań na reprezentatywnej próbie 1380 osób. 53,7 procent Norwegów sprzeciwia się dotychczasowej polityce imigracyjnej i jest to tendencja rosnąca (45,8 procent w roku 2005). Polityka multi-kulti nie zdała egzaminu i jest tego powszechna świadomość w całej Europie, czego oficjalnie dają wyraz nawet politycy tej miary co prezydent Francji i kanclerz Niemiec. Sierpniowe zamieszki w Wielkiej Brytanii i burdy wzniecane przez „młodzież ” we Francji, dopełniają dramatycznego obrazu sytuacji kreowanej długimi latami przez opiniotwórcze gremia kierujące się poprawnością polityczną. Takie są koszta błędu w metodzie. Asymilacja – owszem, do jakieś stopnia, dopóki potrzeba taniej siły roboczej. Ale integracja wymaga dobrej woli obu stron, wysiłku koncepcyjnego i wzajemnego szacunku. Norweskie Biuro Statystyczne (SSB) przewiduje tymczasem, że do roku 2014 będzie przybywać do Norwegii około 45 tysięcy imigrantów rocznie i to oni wypełnią lukę ponad 200 tys. miejsc pracy jakie wykreuje gospodarka norweska. Tworzy się więc sytuacja niebezpieczna, która świadczy o rozminięciu interesów: rozpędzona gospodarka nie jest w stanie wypełnić luki na rynku pracy dzięki „etnicznym Norwegom” których opór przeciwko imigrantom rośnie, również dzięki mediom, niechętnie nastawionym wobec przybyszów. Ciągła wyprowadzka „etnicznych Norwegów” z dzielnicy Groruddalen w Oslo jest aż nadto wymowna. Z drugiej strony, lewicowy rząd deklaruje kontynuację, a nawet liberalizację polityki imigracyjnej. Oficjalne dane SSB mówią o liczbie 46 707 Polaków legalnie przebywających w Królestwie Norwegii w dniu 1 stycznia 2010 roku. Od tego czasu minęły prawie dwa lata i liczba Polaków rośnie proporcjonalnie do pogarszającej się sytuacji na rynku pracy w Polsce. To słychać na ulicach Sandviki, Asker i Oslo. Nie sposób przewidzieć, jaka będzie w tych warunkach metodyka działania administracji publicznej, wymiaru sprawiedliwości, policji. Pracownicy instytucji i służb publicznych, wzięci między młot a kowadło, podlegając presji psychologicznej rodaków z jednej strony, a z drugiej zobligowani do ochrony rządów prawa, znajdują się w sytuacji mało komfortowej. Ich reakcje mogą być nieprzewidywalne. Niedawne odwołanie przez polskie MSZ konsul Adrianny Warchoł za porównanie Barnevernet z Hitlerjugend przy okazji brawurowej akcji Krzysztofa Rutkowskiego, nasuwa refleksje na temat naszego postrzegania Norwegii. Na własne życzenie, przez długie lata patrzyliśmy na ten kraj przez różowe okulary. Tymczasem nordycka północ jest o wiele ciekawsza. Marek Bednarz, Oslo
bem@autograf.pl
Artykuł pierwotnie ukazał się z nieco zmienioną treścią na łamach tygodnika Co? Gdzie? Kiedy? wydawanego przez Nor-Con AS dla Polaków mieszkających w regionie Akershus.
http://sol.myslpolska.pl/
Od admina: Pojęcie „Prawo Jante” wymaga pewnego wyjaśnienia. Nie jest to bowiem żadne skodyfikowane prawo, lecz ironiczne określenie pewnego typu mentalności. Zacytujmy Wikipedię, która dość dobrze je opisuje. Warto jednak nadmienić, iż w czasach obecnych „Prawo Jante” oznacza głównie nienawiść do wszystkich, którzy się czymś wyróżniają i robienie co się da, aby ich sprowadzić na poziom przeciętności. Prawo Jante (język duński i język norweski: Janteloven; język szwedzki: Jantelagen; język fiński: Janten laki; język farerski: Jantulógin) – pojęcie stworzone przez norweskiego pisarza pochodzenia duńskiego Aksela Sandemose’a w noweli „Uciekinier w labiryncie” (En flyktning krysser sitt spor, 1933), gdzie przedstawia fikcyjne, duńskie miasteczko Jante. Wśród jego społeczności obowiązuje zasada, która rządzi zachowaniem mieszkańców: „Nikt nie jest kimś specjalnym. Nie próbuj wyróżniać się ani udawać, że jesteś pod jakimkolwiek względem lepszy od innych”.
Prawo Jante
1. Nie sądź, że jesteś kimś.
2. Nie sądź, że nam dorównujesz.
3. Nie sądź, że jesteś mądrzejszy od nas.
4. Nie sądź, że jesteś lepszy od nas.
5. Nie sądź, że wiesz więcej, niż my.
6. Nie sądź, że jesteś czymś więcej, niż my.
7. Nie sądź, że coś potrafisz.
8. Nie masz prawa śmiać się z nas.
9. Nie sądź, że komukolwiek będzie na tobie zależało.
10. Nie sądź, że możesz nas czegoś nauczyć.
W dalszej części książki: 11. Nie sądź, że jest coś, czego o tobie nie wiemy. Janteloven tzn. prawo Jante jest silnie zakorzenione w mentalności Skandynawów. Jest kwintesencją tego wszystkiego, czym w duńskim sposobie myślenia Aksel Sandemose pogardzał najbardziej – jednakowości, braku ambicji, tłumionej zawiści i niechęci do szerszego spojrzenia. Innym przejawem kierowania się prawem Jante jest to, że wszyscy w krajach skandynawskich czują się równi. Każdy przejaw próżności jest potępiany, za to skromność, czasem wręcz przesadna, zawsze znajduje uznanie.
Prowokatorzy z KOR i syjonistyczne, marcowe hieny znów szykują Polakom uliczny kocioł Przygotowania do Marszu Niepodległości 11.11.2011 są w ostatniej fazie. Oprócz rzesz szczerych, ale często naiwnych patriotów, raptownie wzrastają szeregi patriotów na pokaz, celebrytów zapatrzonych w swoją próżność, którzy chcą upiec prywatne kasztany w narodowym ognisku. Nie szanując powagi święta wielu medialnych pieszczochów z lewa i prawa – od liberałów mniej, czy bardziej realnych, po ceremonialnych, katolickich dewotów - szykują się do Marszu i publicznej kąpieli w biało-czerwonej pianie. Marsz Niepodległości ma jednak także dużo groźniejszy wymiar, bowiem przez żydowskich, zakulisowych dyrygentów polskiej polityki – rodem z grona Marcowych’68 „komandosów” oraz post-KOR-owskiej bandy ‘76, ‘80 i ’89, którym przewodzi Gazeta Wyborcza – szykowana jest warszawska prowokacja europejska 2011. Podjęto działania do sprowokowania ulicznych zamieszek o nieprzewidzianych (aczkolwiek oczekiwanych) skutkach. Temu służą mające już swoją kilkuletnią historię wezwania syjonisty – Seweryna Blumsztajna – do „antyfaszytstowskiej reakcji” na ulicach polskich miast. Tegoroczne obchody dają niespotykaną okazję do wywołania poważnych zamieszek:
1) mamy kryzys finansowy wywołany przez globalnych lichwiarzy,
2) mamy, przez zaplecze tego samego lichwiarskiego raka sztucznie wywołany, ruch tzw. „spontanicznie oburzonych” (pani dyrektor Blumsztajn patronuje ruchowi „oburzonych” w KORowskim liceum w Warszawie,
3) mamy wyreżyserowaną przez lichwiarzy i przetrenowaną w Pn. Afryce praktykę „ulicznej demokracji”,
4) mamy coraz bardzie radykalizujące się postawy Polaków przecierających oczy na widok skali dewastacji kraju i zubożenia społeczeństwa,
5) mamy pełen hipokryzji, kłamstwa i bezradności rząd sklecony z kolejnej mutacji pomagdalenkowych przestępców, 6) mamy idealną sytuację do wywołania chaosu społecznego, z którego wyłonią się „spontanicznie” tzw. „nowe stare elity”. Tym razem ma się to odbyć w sztafarzu przejęcia władzy przez „tolerancyjnych, wielokulturowych, nieklerykalnych, nie nacjonalistycznych, nowoczesnych Europejczyków”. Aby przygotować grunt do libertyńsko-syjonistycznego zamachu trzeba przerazić Polaków widmem faszystowskiej kontrrewolucji. Temu ma służyć prowokacja 11.11.11 W kabalistyczny sposób odczytana. Dowodem na to, że nie ma tu mowy o spontaniczności, a wręcz mamy do czynienia z misternie wyreżyserowanym spektaklem, jest to, że od pewnego czasu w kluczowych miejscach w Warszawie zostały zainstalowane specjalne głośniki służące do ogłuszania demonstrantów i rozpędzania zgromadzeń. Trzeba spytać panią prezydent H. Gronkiewicz-Walz, z jakim zamiarem, i z czyjego polecenia zakupiła ten sprzęt, bo to, że ów zakup sfinansowali warszawiacy, to jest ich gojowska powinność. Od władz Warszawy, ale głównie od wiecznie przestraszonego premiera D.Tuska i jemu podlegających służb, tj. ABW i Policji, należy żądać zapewnienia Polakom bezpieczeństwa w demonstrowaniu swoich narodowych wartości i świąt, czemu musi towarzyszyć zakaz wjazdu do Polski syjonistyczno-lewackich band tzw. „antyfaszystów”. PZ
Blumsztajn i spółka ściągają niemieckich zadymiarzy do Warszawy
Niemcy znów na ulicach Warszawy mają palić i niszczyć.
Niemieckie bojówki szykują rozróbę w Polsce. Zrobią zadymę
Potwierdzają się pogłoski o ściągnięciu zaprzyjaźnionych bojówek anarchistów i lewaków z Niemiec do Warszawy. Niemieckie bojówki szykują rozróbę w Polsce. Zrobią zadymę. Mają rozbić Marsz Niepodległości. „Znani z zamieszek bojówkarze zza Odry wybierają się do Warszawy, by zablokować organizowaną 11 listopada przez Młodzież Wszechpolską i Obóz Narodowo- Radykalny manifestację” – alarmuje „Rzeczpospolita. Niemieccy anarchiści i lewacy – jak twierdzi gazeta – skrzykują się na forach internetowych „by powstrzymać marsz faszystów”. Na ulicach Berlina i Wiednia wiszą plakaty wzywające do blokady Marszu Niepodległości. Niemieccy anarchiści i lewacy dość często biorą udział w ulicznych rozruchach. Widocznie Niemcy tak już mają w genach. W końcu to oni wywołali dwie wojny światowe. W Polsce zakłócić uroczystości obchodów Święta Niepodległości chce środowisko Wyborczej z bardzo aktywnym tu Sewerynem Blumsztajnem, Porozumienie 11 listopada, w którego skład wchodzi m.in. stowarzyszenie Młodzi Socjaliści, Federacja Anarchistyczna, stowarzyszenie Nigdy Więcej i pismo „Krytyka Polityczna”. Jego przedstawiciele potwierdzają, że do Polski prawdopodobnie przyjedzie grupa zwolenników ich akcji z Niemiec. Tylko skończony kretyn i zidiociały do końca Żyd może wykorzystywać do walki z narodowcami, jak mówi, potomków i krewniaków prawdziwych faszystów niemieckich. Nie wiem, jak będzie w stanie wytłumaczyć to rodzinom ofiar holokaustu i tym, którzy przeszli gehennę niemieckiej okupacji?
Za: http://internaut.nowyekran.pl/post/31445,blumsztajn-i-spolka-sciagaja-niemieckich-zadymiarzy-do-warszawy
http://wiernipolsce.wordpress.com/
Gajowy byłby niezmiernie ciekaw, ilu z tych niemieckich „antyfaszystowskich” szumowin zostało ochrzczonych scyzorykiem. Ale się pewnie nie dowie.
Seif al-Islam Kaddafi: „Nasz obowiązek to opór i walka”
Otrzymano od przyjaciół libijskich dnia 27.10.2011
Źródło: www.putnik1.livejournal.com
Za: www.3rm.info/16999-saif-al-islam-kaddafi-nash-dolg-soprotivlyatsya.html
Data publikacji: 29.10.2011 godz.13:00 czasu moskiewskiego
Tłum. RX
Seif al - Islam Kaddafi
Seif al-Islam Kaddafi wystosował orędzie (27.10.2011 roku) do libijskiego narodu i wszystkich zwolenników Libijskiej Dżamahiriji. „Pragnę zapewnić moją rodzinę, moją matkę, moich braci i siostry, że czuję się dobrze i wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że ja nigdy nie mogłem zdradzić woli mojego ojca. Jakże mógłbym zdradzić jego wolę teraz? Tym którzy są wierni narodowi libijskiemu mogę powiedzieć, że jeśli chcielibyśmy uciec, to byśmy to zrobili zanim złożona została tak wysoka ofiara. Ale teraz przekroczyliśmy linię ostateczności. Przekroczyliśmy ją z powodu złożonej w ofierze przelanej krwi. Natowskie szczury próbują złamać silnych duchem, których nikt oprócz Allacha nie może powalić na kolana, aby żyli na kolanach. Ten i ów uważa, że to koniec wszystkiego. Ale rzeczywista prawda jest taka, że wszystko dopiero się rozpoczyna. Byłem wierny w obronie Libii i biorę odpowiedzialność za zemstę na zdrajcach i mordercach, którzy pokazali światu swoją prawdziwą twarz. Nie jestem zwolennikiem niektórych metod, ale ich działania zmuszają mnie by zamienić, z całą brutalnością i niemiłosiernie, ich dni w noce a ich noce w piekło.
Zmuszają mnie napawać ich śmiertelnym przerażeniem wszędzie gdziekolwiek się znajdują.
Nie będę ubolewał dopóki nie zakończę swojej misji, nawet jeśli będzie ona trwała 50 lat.
Zwracam się do ludzi, którzy wierzą we mnie, którzy podzielają ze mną miłość do Wielkiej Libii, a takich jest dużo!
Zwracam się do ludzi, którzy dzielą ze mną uczucia człowieka, któremu odebrano serce, a takich jest dużo!
Zwracam się do ludzi, którzy dzielą ze mną blizny, zemstę i obowiązek walki!
Wzywam ich nie z powodu utraconej władzy ale z powodu obowiązku odzyskania utraconej Libii i odzyskania utraconego honoru!
Oni rozpętali pożar. I dlatego oni powinni płonąć. Oni rozlali krew, niechaj wzbiorą rzeki krwi.
Dla nich nigdy nie będzie litości. NATO nie zdoła obronić ich wszystkich w ich domach, w ich samochodach, na ich uroczystościach i w ich miejscach pracy.
Muammar Kaddafi nie pozwalał nam ich spalić, kiedy mogliśmy to uczynić. On powstrzymał nas od wysadzenia szybów naftowych. Radziłem mu, żeby zniszczyć lotnisko w Trypolisie, zanim Trypolis padł. Ale odmówił. A teraz pytanie. Gdzie jest u nich ten, który broni nas przed nimi?
A kto z nich jest miłosiernym? Będę ich palił dopóki nie uśmiechnie się moja matka, dopóki nie będzie szczęśliwa. I dopóki Aisza nie zacznie się radować, a jej serce się nie uspokoi.
I dopóki w Libii nie powróci szczęście do każdego serca przepełnionego smutkiem.
Męczennik Mutasim już to rozpoczął. Brygada Mutasima pokaże im jeszcze więcej.
Ja jestem synem mojego ojca!
Ja jestem bratem Mutasima!
Ja jestem synem Libii!
Jestem jednym z tysięcy naznaczonych bliznami i krwią.
Nie będziemy warci ofiar libijskich jeśli nie będziemy ścigać ich zabójców wszędzie dopóki ziemia ich nie pochłonie.”
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/
TVN: kurs dołuje, insider sprzedaje W dzisiejszych ciężkich czasach każda złotówka się liczy. Insider TVN sprzedał 15 tysięcy akcji TVN tuż przed ogłoszeniem mętnego planu "strategicznego partnerstwa" pomiedzy TVN i Vivendi. Dzisiaj kurs akcji TVN spada o 8 %. Po miesiacach bicia piany o dlugiej kolejce inwestorow ktorzy tylko czekaja aby wydac te miliardy za perle w koronie czyli TVN, okazuje sie ze jest tylko jeden ewentualny inwestor i zainteresowany raczej tylko platforma "n". Odkurzono wiec naduzywany juz czesto wczesniej slogan "strategiczne partnerstwo", ktory nic nie znaczy, ale pozwala zyskac na czasie. Slogan "strategiczne partnerstwo" ogloszono w komunikacie ITI w dniu 27 pazdziernika 2011. Dwa dni wczesniej, 25 pazdziernika 2011, insider TVN sprzedal 15 730 akcji TVN, po sredniej cenie 14,81 PLN za akcje (raport biezacy TVN numer 108/2011). Kurs akcji TVN spadl dzisiaj rano o 8%, insider TVN mogl wiec zainkasowac w zeszlym tygodniu dodatkowo 25 tys PLN, w porownaniu z dzisiejszym kursem. Kazda zlotowka sie liczy. Inwestorzy gieldowi w TVN, robiacy za baranow, moga obstawiac teraz ewentualne wykupienie ich akcji przez potencjalnych inwestorow w latach 2016 -2017. Zyczymy powodzenia. Stanislas Balcerac
Zwycięzców nie będzie: Los Grecji Grecja po ostatnich decyzjach nie jest już państwem, które stanowi o sobie. Możemy raczej mówić o protektoracie UE
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20111031&typ=sw&id=sw09.txt
Z Jerzym Bielewiczem, finansistą, prezesem Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek", rozmawia Marta Ziarnik Francuski minister finansów François Baroin twierdzi, że decyzje podjęte na szczycie w Brukseli "wyprowadzą Europę ze strefy wstrząsów, pozwolą na ożywienie gospodarcze i ustabilizują strefę euro". - Wolne żarty! Podobnie politycy mówili po szczytach w marcu i lipcu, kiedy to przedstawiane wtedy pakiety miały być wystarczające i ostateczne. Sami politycy dobrze wiedzą, że jest to jedynie kolejny akt w komedii omyłek, której finał będzie niestety niewesoły, wręcz tragiczny. Politycy po prostu robią dobrą minę do złej gry, a kieruje nimi doraźny interes polityczny: nadchodzące wybory i nieodparta chęć pozostania przy władzy.
Co w rzeczywistości oznacza podjęta przez europejskich decydentów redukcja greckiego zadłużenia? Kto na tym tak naprawdę zyska, a kto straci? - Zbyt mała redukcja długu spowoduje straty wszystkich zainteresowanych stron, bo zwiększa ostateczny koszt wyjścia z kryzysu. Natomiast na krótką metę zyskają kraje, które są postrzegane jako bezpieczna przystań i płacą za swój dług poniżej stopy inflacji - czyli Niemcy, Japonia, USA czy Szwajcaria. W dłuższej perspektywie brak decyzji teraz zwiększa koszt wyjścia z kryzysu, a tym samym nawis inflacyjny. Gdy do naszych drzwi zastuka ze zdwojoną siłą inflacja, zwycięzców nie będzie.
Podczas szczytu zapadły też decyzje o zwiększeniu do 1 bln euro EFSF, w czym pomóc mają m.in. Chiny i inne kraje wschodzące. Ta pomoc będzie się Europie opłacała? - Cóż, w obecnej fazie kryzysu przekładamy z jednej pustej kieszeni do drugiej pustej kieszeni pieniądze, których nie ma - choć brzmi to absurdalnie. Nie tylko gwarancje udzielone przez Słowację są nic niewarte, ale też te francuskie czy nienieckie niewarte będą papieru, na którym zostały spisane, w przypadku gdy Włochy okażą się niewypłacalne. Dlatego też EFSF nie przyciągnie ani inwestorów prywatnych, ani też Chin czy Indii. Proponowane przez EFSF gwarancje mają konstrukcje instrumentów pochodnych tzw. CDS (Credit Default Swaps), które były główną przyczyną krachu finansowego w 2008 roku. Aż trudno w to uwierzyć, ale Europa w desperacji chwyta się brzytwy, za nic mając lekcję najnowszej historii.
Na jak długo takie "łatanie" jest w stanie odroczyć kolejne problemy? - To kwestia tygodni, a nie miesięcy. W międzyczasie będziemy świadkami kolejnych planów i pustych obietnic ze strony polityków. Mam tu na myśli spotkanie G20 w nadchodzący weekend.
Jaki scenariusz byłby najlepszy dla Grecji? - Grecja po ostatnich decyzjach nie jest już państwem, które stanowi o sobie. Możemy raczej mówić o protektoracie UE. Grecja przywodzi mi na myśl nielegalnego emigranta, który zadłużył się, by dostać się nielegalnie do Europy. Kiedy wraz z innymi przemycono go do ziemi obiecanej, dowiedział się, że do końca życia będzie spłacał swój dług, który zaciągnął, by dostać się do Europy. W mojej ocenie, w dobie kryzysu bardziej niż kiedykolwiek przedtem płyniemy na wspólnej łodzi, która przypomina raczej durszlak ("The Economist") z powodu niezliczonych dziur. Tak jak Unii powinno nam zależeć na znalezieniu skutecznych rozwiązań. By przyjąć rozwiązania, które proponuję, należy zrozumieć, że obecna sytuacja Niemiec niewiele się różni od tej, w jakiej jest obecnie... Irlandia. Niemieckie banki są wystawione na długi takich krajów, jak: Włochy, Grecja czy Hiszpania. W przypadku nieuniknionego załamania w strefie euro, proszę mi wierzyć, Niemcy nie będą w stanie podtrzymać swojego systemu bankowego. Tak jak inne kraje strefy euro staną się z dnia na dzień bankrutem. W tej sytuacji jestem zwolennikiem ogólnoświatowego oddłużenia i powołania nowych ponadnarodowych instytucji, które będą taki proces nadzorować, a przede wszystkim go zapoczątkują. Ostatnia propozycja Watykanu ustanowienia Światowego Banku Centralnego wydaje się niezwykle obiecująca. Dziękuję za rozmowę. Mirosław Dakowski
Wojna solarna pomiędzy Ameryką a Chinami Dla odbiorcy końcowego walka rynków jest korzystna. Dzięki niej cena paneli spadła w USA z 3,3 dolara w 2008 r. do 1,2 dolara w tym roku
2011-10-27 http://www.ekonews.com.pl/pl/?aid=9487&test=true
Producenci ze Stanów Zjednoczonych zarzucają konkurentom z Chin nielegalne praktyki handlowe w sprzedaży paneli fotowoltaicznych – jak podaje www.reo.pl Dumping cenowy to zarzut Amerykanów wobec Chińczyków. Zdaniem producentów z Ameryki, azjatyccy konkurenci sprzedają swoje panele po cenach niższych niż koszt produkcji i transportu. W tym roku Chińczycy sprzedali na amerykańskim rynku panele PV o wartości 1,6 mld dolarów. Na skutek takiej polityki chińskich przedsiębiorców zbankrutowało wiele amerykańskich firm zajmujących się branżą fotowoltaiczną. Chiny bronią się mówiąc, że są przygotowane do starcia na forum Światowej Organizacji Handlu. Ron Wyden, senator ze stanu Oregon, w którym mieści się siedziba SolarWorld USA, powiedział The New York Times - Amerykańscy producenci muszą rozwijać się w szybkim tempie, aby dotrzymać kroku rosnącemu błyskawicznie zapotrzebowaniu na panele słoneczne. Ale to się nie dzieje. Wydaje się, że jest na to jedno wytłumaczenie; Chińczycy oszukują. W podobnym tonie wypowiedział się prezydent Obama, który czynnie wspierał rozwój rodzimych producentów paneli słonecznych - Nawet jeśli technologia powstanie w Stanach, skończy się na tym, że trafi do Chin, ponieważ chiński rząd pomaga w ulokowaniu i rozwinięciu biznesu, oferując niskooprocentowane pożyczki i robi wszystko, aby to właśnie w Chinach rozwijać produkcję paneli. Dla odbiorcy końcowego walka rynków jest korzystna. Dzięki niej cena paneli spadła w USA z 3,3 dolara w 2008 r. do 1,2 dolara w tym roku. [za metr kwadratowy, czy za Wat elektryczny? MD] ekonews
Wezwanie do katolickiej ofensywy Słowa Prymasa Hlonda na Środę Popielcową 1932 roku - listu "O zadaniach katolicyzmu wobec walki z Bogiem"
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20111031&typ=my&id=my05.txt
Z krakowskiego podwórka patrząc, trudno nie zadumać się nad tym, że na senatora Rzeczypospolitej został wybrany człowiek, pod którego rządami w resorcie obrony narodowej wydarzyły się dwie największe katastrofy w historii tegoż resortu (i powojennej Polski), drugim senatorem zaś został człowiek, który potrafił samobójczą śmierć człowieka skomentować "dowcipnym" wpisem na Twitterze: "miałeś chamie złoty róg...". Dostaliśmy się w łapy humanistów już dawno. Teraz ich uchwyt jeszcze się wzmocni.
Zgubne skutki mediokracji Do głosu dochodzi pokolenie Janusza Palikota "zero" - pokolenie wyborców Janusza Palikota (wśród głosujących po raz pierwszy uczniów uzyskał podobno zdecydowanie największe poparcie). To pokolenie tych, którzy wedle badań stanu świadomości historycznej mają największe trudności z odpowiedzią na pytanie, kto kogo zabił w Katyniu (chyba Polacy Żydów?). Pokolenie, w którym media, światowa kultura masowa i lokalna szkoła - ostatnio minister Hall - starały się wyrobić przekonanie, że to właśnie im się należy: wolność bez odpowiedzialności, kasa bez pracy, życie bez obowiązków, chwila bez historii (ale i bez przyszłości). Oczywiście, nie wszyscy reprezentanci tego najmłodszego pokolenia wyborców podzielają ideały Janusza Palikota "zero". Jednak nie powinniśmy się łudzić: to właśnie owe "ideały" dziś wygrywają. Niektórzy pocieszają się: kryzysu nie uda się ukryć, nawet za najgrubszym parawanem mediów. Zmiana musi w końcu nadejść. Wyborcy jednak zdecydowali, że nowy rząd będzie kontynuacją starego: PO - PSL. Mamy za to nową opozycję: Ruch Palikota. To ona będzie teraz wspierana przez media jako jedyna słuszna odpowiedź na oczywistą kiedyś potrzebę zmiany ekipy Donalda Tuska. Za cztery lata będzie jak znalazł: Masz już dość Tuska? - Głosuj na Palikota! On jeszcze nie rządził. On zagwarantuje jeszcze większą nowoczesność niż "stara" PO. W końcu "uwolnimy konopie". Czy tak być musi? Nie. Wszystko będzie inaczej, niż planujemy, niż przewidujemy. Czy mamy jakiś wpływ na to, czy będzie inaczej? Na pewno powinniśmy postępować tak, jakbyśmy go mieli. Kiedy słuchałem ostatniego werdyktu wyborców, przypominały mi się natrętnie zdania z listu księcia Jeremiego Wiśniowieckiego do wojewody Adama Kisiela z Roku Pańskiego 1648: "Nam lepsza rzecz umierać, aniżeli by pogaństwo i hultajstwo miało nam panować". Przecież jednak książę Jeremi nie poprzestał na tym. Ruszył ze swych Łubniów, by walczyć o ocalenie Rzeczypospolitej. Do rodzinnych Łubniów już nie wrócił, ale pomógł polskiemu Feniksowi odrodzić się raz jeszcze. I my nie powinniśmy rezygnować z naszej wyprawy. Musimy zachęcić więcej naszych współobywateli, żeby poszli z nami. Znowu do Zbaraża? Nie. Może jeszcze nie. Do następnych wyborów. Zmierzamy do nich w naszych codziennych wyborach i decyzjach. Wolności tych wyborów wciąż nam nikt nie zabrał. Jak mamy z tej wolności, która nam pozostaje, korzystać? Jak na nową fazę agresji przeciwko krzyżowi zareaguje Kościół? Czy to rzeczywiście nowa faza? Może to wciąż ta sama walka? Może powinniśmy z takiej, głębszej perspektywy spojrzeć na to, co dziś widzimy, co nas otacza, co nas przytłacza? Nie powinniśmy na pewno ograniczać się tylko do krótkowzrocznych rozrachunków i połajanek partyjnych. Nie powinniśmy traktować dzisiejszych szyderców - spod znaku czy to doktora Palikota, czy to profesora Sadurskiego, czy profesor Środy - jako odkrywców zła, którego wcześniej nie było. Nie powinniśmy siebie rozgrzeszać łatwym stwierdzeniem, że teraz nadeszły czasy wyjątkowe. Każde czasy są wyjątkowe: "byt nasz podniebny - bojowanie".
Polski Popielec 2011 Zróbmy własny rachunek sumienia. Do tego potrzebne jest spojrzenie wstecz. Pomóc nam, zwłaszcza Kościołowi w Polsce, może w takim rachunku słowo, które chciałem przypomnieć. To słowo Prymasa Augusta Hlonda - pasterza Kościoła w Polsce niepodległej. II Rzeczpospolita to także nie był raj. Także byli czynni, jakże energicznie, wrogowie krzyża i wrogowie trwania polskiej wspólnoty historycznej. Kościół nie spał. Przyjął te wyzwania i potrafił przygotować Polskę do odpowiedzi na próbę najcięższą. Może warto sięgnąć do tamtej nauki, do tamtej diagnozy i do tamtej odpowiedzi? Na zakręcie naszej, także trudnej niepodległości, kiedy widzimy już inny zupełnie dorobek III Rzeczypospolitej, proszę, by Państwo wczytali się w te słowa. Słowa Prymasa Hlonda z listu opublikowanego na Środę Popielcową 1932 roku - listu "O zadaniach katolicyzmu wobec walki z Bogiem". Spróbujmy w ich kontekście zrozumieć nasze wyzwania i nasze zadania, kiedy przyszła pora na polski Popielec roku 2011... Posłuchajmy:
"Niestety są w Polsce bezbożnicy i jest bezbożniczy ruch. Oczywiście nie pod tą nazwą, lecz pod wygodniejszą nazwą wolnomyślicielstwa. (...) Nie przebrzmiało jeszcze w świecie zmartwychwzbudzające tchnienie: Polsko, wynijdź z grobu (J 11,43), a już odbywa się w łonie wskrzeszonej ojczyzny śmierciorodne zatruwanie pierwiastków życia i walka z jego stwórczym początkiem: Chrystusem. (...) Dopiero zaczęliśmy rozumieć swoje nowe posłannictwo narodowe, a już stajemy się widowiskiem walki z własną przyszłością i z prawdą duszy polskiej, z twórczymi pierwiastkami postępu i z podstawami własnego rozwoju. Mówią, że to powiew Europy, a w rzeczywistości wieje tu woń przykra moralnego rozkładu tej Europy, która już cuchnie (J 11,39). (...) Jakżeż Polsce nie do twarzy ta wolteryańska mina bezbożnicza! Z wszystkich brzydactw, którymi fałszowano naszą psychologję, to jest najwstrętniejsze. Dusza polska, z gruntu religijna, łagodna, z samego przyrodzenia chrześcijańska (Tert. Apologeticus, c.17), nie jest zdolna do bluźnierstwa, a kto ją do bluźnierstwa wykrzywia, dopuszcza się potwornej perwersji. Bezbożnictwo to nie tylko nieznany w tradycjach polskich grzech przeciw Bogu, ale obraza Polski, jej duszy, jej imienia chrześcijańskiego i całej jej przeszłości. (...)
To, co się w Europie rozgrywa, jest gwałtownym zmierzchem epoki, której ducha zatruto. Tę niemoc powoduje bezwładność duchowa. To przesilenie jest następstwem kryzysu moralnego. Ten wstrząs ogólny jest zapadaniem się wszystkiego, co zawisło w próżni, gdy z życia ludów usunięto Boga i Jego prawo. Ten ostry załom rozwoju ludzkości to dowód, że bez pierwiastka Bożego narody nie wytrzymują brzemienia własnych dziejów. Ten bezład, to gmatwanie się stosunków, to rysowanie i kruszenie się ustrojów jest bankructwem bezbożnictwa wszelkiego stopnia i wszelkich rodzajów, bankructwem bezbożnictwa w etyce, bankructwem bezbożnictwa w życiu prywatnym i zbiorowym, bankructwem bezbożnictwa w życiu publicznym i w stosunkach międzynarodowych. Ratunek? Przy rozpływaniu się autorytetów, nawet religijnych, tylko katolicyzm zachował pełną świadomość swego powołania. Wszyscy inni poczynili już ustępstwa na rzecz naturalizmu, zdają neopogaństwu obronne okopy wiary i obyczajów i idą w służbę tego, co modne, łatwe, władne i popłatne. Na szańcu pozostał katolicyzm. Na nim spoczął cały ciężar obrony prawa przyrodzonego, przyrodzonych praw jednostki i rodziny. (...) Błędnie pojmuje zadania katolicyzmu w chwili obecnej kto sądzi, że Kościół powinien dbać przede wszystkim o to, by się ostać, i że w tym celu powinien się jak najmniej narażać, ograniczać swą działalność do spraw najistotniejszych, a zresztą jak najdalej uciekać od złości dzisiejszych czasów. Błądzą i ci, którzy mniemają, że Kościół powinien dziś całą uwagę i siły kierować ku obronie pozycji, które ma w ręku, wylewając się w mniejszej mierze na inne akcje i odkładając na lepszą chwilę nowe przedsięwzięcia. Jedni chcieliby głos Kościoła tłumikiem oportunizmu przygłuszyć, aby oszczędzać tych, którzy zdrowej nauki nie cierpią (2 Tym 4,3), a drudzy pragnęliby go zamienić w wielki obóz warowny, odgrodzony zasiekami od świata, a tym jedynie zajęty, by napady odpierać i tak poprzez burzliwe czasy ocaleć. Kościół nie jest cieplarnianą roślinką, lecz drzewem, które Bóg zasiał na roli swojej (Mt 13,31), by się rozrosło na świat cały. Na jego gałązkach mieszkają ptaki niebieskie (Mt 13,32), ale i wichry szarpią jego konary. Katolicyzm był zamknięty na modlitwie w wieczerniku tylko do zesłania Ducha Świętego, a potem wyszedł zeń na zawsze i stał się wiekuistym apostolstwem, które dla pozyskania ludu niewiernego i sprzeciwiającego się (Rz 9,21) wychodzi z Chrystusem poza obóz, niosąc urąganie Jego (Hbr 13,13). Za wiele jest w pewnych kołach katolickich nastawienia na obronę, a za mało zrozumienia zdobywczych zadań Kościoła. Skoro wywrót i bezbożnictwo coraz śmielej uderzają w chrześcijaństwo, musi być i obrona, i to obrona zwarta, dostojna, mocna w dowodach, którymi walczy, potężna pierwotnym duchem ewangelicznym. Ale obrona to nie wszystko. Nie wystarcza zasłaniać się i ciosy odbijać. Kościół ma odnieść i ustalić zwycięstwo, które zwycięża świat (2J 5,4), a to zwycięstwo osiągnie tylko walną ofensywą na całym froncie katolickim. Naczelnym nakazem dzisiejszej chwili jest uruchomienie powszechnej ofensywy katolickiej". Nie cofajmy się, nie chrońmy za zasiekami ostatnich okopów, nie rozpaczajmy, nie zadowalajmy się "chronieniem substancji", która nam jeszcze została. Rozważmy te słowa. Prof. Andrzej Nowak