Rybiński: Polska będzie bezbronna Jeżeli nie dojdzie do poważnych ograniczeń wydatków budżetowych w najbliższych dwóch latach, to Polskę czeka poważny kryzys finansów publicznych (...) Bez reform w ciągu najbliższych kilku lat doświadczymy poważnego kryzysu i pierwszej recesji od 1990 r. - ostrzega ekonomista, prof. Krzysztof Rybiński, rektor Wyższej Szkoły Ekonomiczno-Informatycznej w Warszawie, w rozmowie z Romanem Mańką. Roman Mańka, "Gazeta Finansowa": Polska gospodarka weszła właśnie w trzeci rok po kryzysie. Jak pan ocenia jej kondycję? Jakie są pana prognozy na rok 2011? Krzysztof Rybiński: - Perspektywa, o której pan mówi, jest krótka, bo warto zauważyć, że rozpoczęła się również nowa dekada. A w kontekście gospodarki trzeba mówić o nowej dekadzie, dlatego że perspektywy na najbliższy rok czy dwa są istotnie różne od tego, co nas czeka później. Ale zacznijmy od tej krótkiej perspektywy. - Z jednego powodu ten rok będzie dobry, abstrahując od koniunktury zagranicznej. Na rok 2011 przypadnie szczyt wydatkowania środków unijnych, udział inwestycji publicznych w PKB sięgnie prawie 7 proc. - jest to poziom ponad dwukrotnie wyższy niż średnio w Polsce do tej pory. Czyli taki typowy keynesowski program masowych robót, budowy infrastruktury.- Te potężne wydatki stworzą nowe miejsca pracy. W ostatnich dwóch latach, według danych GUS, w budownictwie, w firmach, w których pracuje powyżej 9 osób, powstało ponad 50 tys. miejsc pracy, w firmach mniejszych powstało pewnie drugie tyle, a jeszcze więcej miejsc pracy stworzono w firmach powiązanych z wielkim programem budowy infrastruktury. I szczyt tego programu budowy infrastruktury przypadnie właśnie w tym roku - znowu powstaną nowe miejsca pracy wokół tych inwestycji. Jednak w latach 2012 i 2013 będzie to już wygasało i wtedy, w związku z zakończeniem budów, ci ludzie będą zwalniani. Cały sektor się skurczy - Właśnie wielki program budowy infrastruktury będzie kołem napędowym gospodarki w 2011 r., a potem dobrze by było, aby działały jakieś inne czynniki, które ciągnęłyby polską gospodarkę. Na razie, niestety, nie widać następcy wielkich robót publicznych, finansowanych z budżetu i ze środków unijnych. A więc po dobrym 2011 r., kiedy wzrost powinien się ukształtować na poziomie 3,5 - 4 proc., oczekuję w następnych latach spowolnienia gospodarczego. A jeżeli nie przeprowadzimy reform i dług publiczny dalej będzie narastał, to może dojść do głębokiego kryzysu finansów publicznych w Polsce, w perspektywie paru najbliższych lat.
Krytykuje pan rząd za dług publiczny, wielokrotnie wypowiadał się pan na ten temat. Jakie by pan wskazał niezbędne działania, aby ograniczyć ten dług? - W kraju, który ma zdrowe finanse publiczne, budżet powinien być zbilansowany. W Polsce budżet - szeroko rozumiany - z rozmaitymi agencjami, instytucjami państwowymi, ZUS-em, KRU-sem - posiada deficyt, który uczciwie liczony w 2010 r. prawdopodobnie przekroczył 120 mld zł. Po części jest to wina zaniechań minionej dekady, czyli zignorowania najważniejszych reform, po części wynika to z programu budowy infrastruktury, który jakiś deficyt musiał wygenerować. Jeżeli bowiem państwo realizuje program inwestycji, to jakiś deficyt jest uzasadniony. Ale w takiej skali, jaką mamy teraz, jest groźny.- Jeżeli mówimy o reformach, to diagnozujemy, co zrobić, żeby w ciągu kilku lat zbilansować budżet. A mamy wyzwanie przekraczające 100 mld zł, to jest 8 proc. PKB. Bez naprawdę głębokich reform, nie jakiejś kosmetyki, tylko głębokich reform, nie uporamy się z tym problemem. I zostaniemy za parę lat z deficytem być może 5 proc. PKB, może mniejszym, bo będziemy mieli do czynienia z kreatywnym budżetowaniem na skalę niespotykaną w historii Polski. I to się może po prostu źle dla nas skończyć. Żeby do tego nie doszło, powinniśmy dzisiaj poważnie porozmawiać o prawdziwych reformach. Nie o udawaniu reform, nie o udawanych oszczędnościach, ale o prawdziwych reformach.
Jakie jest podejście obecnego rządu PO-PSL do problemu konieczności reform? - Mimo zauważenia narastającego deficytu i długu publicznego, podjęto decyzję o pozbawieniu kraju wszelkich możliwych rezerw finansowych, w nadziei, że wzrost gospodarczy kiedyś powróci, a potem problem zniknie.
Czy to nie jest polityka populistyczna? - To jest polityka na przeczekanie. Oczywiście, można powiedzieć, że populistyczna. Mówiłem wielokrotnie, że Platforma Obywatelska przepoczwarzyła się z partii liberalnej, która sprzyja przedsiębiorcom, w populistyczną partię władzy. I z każdym rokiem, z każdym tygodniem coraz więcej jest informacji potwierdzających tę diagnozę. Ostatnio w przypadku OFE, gdzie postawiono w kontekście populistycznych działań Platformy Obywatelskiej przysłowiową kropkę nad i. - Skala tego jest potworna. Dlatego, że sprzedano majątek państwowy, co akurat samo w sobie nie jest złe, ale zdumiewa tempo prywatyzacji; "wyciśnięto" dywidendy ze spółek, łącznie z prywatyzacją, na skalę ok. 50 mld zł; schowano 30 mld zł deficytu do Krajowego Funduszu Drogowego - to jest już razem 80 mld zł; "wyrwano" 20 mld zł z Funduszu Rezerwy Demograficznej, a przecież to miały być pieniądze na czarną godzinę i powinny zostać wykorzystane gdzieś za dekadę, kiedy ludzie z powojennego wyżu będą przechodzić na emerytury.- Teraz robi się jeszcze jednorazowy zabieg konsolidacji finansów na rachunkach BGK i to ma być narodowe odciążenie długu na kwotę 20 mld zł, czyli w sumie wprowadzono jednorazowe, bezprecedensowe, niepowtarzalne operacje łącznie na 120 mld zł w ciągu zaledwie ostatnich dwóch lat. Jednak to nie pomogło. Dług publiczny dalej gwałtownie przyrasta. I w zasadzie już nie ma żadnych rezerw.- Ostatnia rezerwa, jaka pozostała, to pieniądze z OFE, ale sięgnięto również po tę ostatnią rzecz - 15 mld zł rocznie przejdzie z OFE do ZUS-u i będzie finansowało bieżące potrzeby budżetu. Nie bieżące emerytury, tylko bieżące potrzeby budżetu. Po prostu trafi to do dziury budżetowej. I została ostatnia rezerwa, czyli 200 mld zł już zabranych ze składek w OFE. Ja to widzę w sposób dramatyczny. - Jeżeli polityka rządu nie zmieni się w ciągu najbliższego roku czy dwóch, to ta ostatnia rezerwa padnie gdzieś za trzy, cztery lata. A wówczas, podobnie jak na Węgrzech, rząd zostanie zmuszony, aby przesunąć, już zebrane, aktywa OFE do sektora publicznego. I wtedy kraj pozostanie już bez żadnych rezerw finansowych. Będzie bezbronny w wypadku jakichś niespodziewanych sytuacji, a my będziemy jak gołodupce, za to ze stadionami.
To będzie krach finansowy? - Jeżeli by do tego doszło, to będziemy zmierzali prosto w otchłań krachu finansowego. I żeby ten dramatyczny scenariusz się nie zrealizował, potrzebne są reformy, które w perspektywie - powiedzmy - pięciu lat pozwolą na zbilansowanie budżetu czy - w szerszym ujęciu - całego sektora finansów publicznych. Ale nie mówimy tutaj o drobiazgach. Reguła wydatkowa Rostowskiego to jest oszukiwanie samych siebie.- Na marginesie powiem, że minister Rostowski w rozmowie z Janiną Paradowską w radiu TOK FM sam się pogrążył, twierdząc, że reguła wydatkowa działa od trzech lat. To w takim razie - jeżeli działa od trzech lat i dorobiliśmy się przez ten okres 120 mld zł deficytu - fakt ten najlepiej świadczy o jej skuteczności. Czyli wzrost tzw. elastycznych wydatków budżetu o mniej więcej 1 proc. powyżej inflacji. To po prostu nie działa! - Tutaj nie ma innej drogi niż droga poważnych reform. To jest droga reform krajów, które mają duże problemy fiskalne, czyli Grecji, Irlandii, Hiszpanii czy Portugalii. A więc to jest przede wszystkim decyzja o znaczącym wydłużeniu wieku emerytalnego, żeby to pokolenie wyżu demograficznego, które będzie odchodziło na emerytury, począwszy od 2018 r. w coraz większej skali, co uderzy w finanse publiczne, odeszło na nie później. To pokolenie powinno dłużej pracować, ponieważ nas - jako państwa - nie stać na tak wczesne emerytury. To jest zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn, żeby kobiety posiadały godziwe emerytury, bo jak będą przechodziły na nie we wcześniejszym wieku - 60 lat albo wcześniej - to w nowym systemie będą otrzymywały głodowe emerytury, a po tej zamianie z OFE na ZUS - jeszcze niższe. - Konieczna jest reforma służb mundurowych. Naszego kraju nie stać na to, aby urzędnik w mundurze przechodził na emeryturę w wieku trzydziestu paru lat. Należy przeprowadzić poważną redukcję zatrudnienia w sektorze publicznym. Ja pokazywałem wielokrotnie, że w ciągu ostatnich pięciu lat zatrudnienie w administracji publicznej wszystkich szczebli wzrosło o 100 tys. ludzi. To jest niewyobrażalne, tyle etatów w ciągu pięciu lat! Przecież szacunki przed wejściem Polski do Unii mówiły, że aby obsłużyć wszystkie fundusze unijne, wystarczy 6 tys. urzędników, a tymczasem zatrudniono 100 tys.
Ktoś tu uprawia etatyzm państwa...- Ja to nazywam syndromem Parkinsona. Był taki brytyjski historyk Cyryl Northcote Parkinson, który w latach 50. zdiagnozował ten problem w administracji Wielkiej Brytanii, twierdząc, że jeżeli administracja dojdzie do pewnych rozmiarów, to potem się rozrasta nie dlatego, że są takie potrzeby, bo np. państwo potrzebuje nowych służb, tylko generuje potrzeby sama z siebie i dla siebie. Czyli pojawiają się nowe komórki, które coś opiniują dla innych komórek. I w miarę jak tych komórek dynamicznie przybywa, trzeba dołożyć jeszcze jeden wydział w departamencie zatrudnienia. - Podobnie jest, kiedy w ministerstwie przybywa pracowników i trzeba zwiększyć liczbę komputerów, a więc w konsekwencji w departamencie informatyki przyjmuje się pięć nowych osób. I nagle się okazuje, że administracja puchnie, żeby sama mogła zaspokoić swoje własne potrzeby.- Uważam, że polski sektor publiczny jest bardzo chory na syndrom Parkinsona, a nie ma dzisiaj żadnej siły, która by potrafiła to zatrzymać. Przypomnę, że ponad rok temu rząd zapowiadał w ramach oszczędności 2009 r. redukcję zatrudnienia o 10 proc. Niestety, ostatni raport GUS pokazuje, że zatrudnienie wzrosło o 7 proc. Czyli jedno to fakt, że celu nie zrealizowano, a drugie - fakt, że w ogóle działa to w przeciwnym od zamierzonego kierunku - zatrudnienie cały czas rośnie. - W tym roku rząd zapowiedział, że będzie 10 proc., ale już wiemy, że 3 zatrudnionych (służba cywilna i wiele innych grup zawodowych) wyjęło się spod tej redukcji. Mogę się z panem założyć, że jak za rok się spotkamy i weźmiemy kwartalny raport GUS-u o zatrudnieniu, to będzie kolejny wzrost - może nie aż o 7, ale na przykład o 2 proc. To jest nie do zatrzymania! Oczywiście to można zahamować, ale trzeba umieć to zrobić. A widzę, że rząd nie potrafi tego dokonać.
Potrzebna jest determinacja. - Nie da się siekierą odciąć zatrudnienia, bo wówczas mamy problemy prawne - urzędnicy są dzisiaj bardzo sprawni w dochodzeniu swoich praw - później się okazuje, że tych nie można zwolnić, tamtych nie można zwolnić, gdyż są zbyt silni. Ale to można zrobić w sposób systemowy, poprzez rozwiązania systemowe. Trzeba stworzyć mechanizm bodźców, który spowoduje, że wzrośnie efektywność sektora administracji publicznej i całe procedury, czy całe funkcje przestaną istnieć, a wtedy można pozbyć się całych departamentów, wydziałów, referatów bądź co najmniej znacznych ich części. Bo wówczas po prostu widać, że poszczególni urzędnicy niczego nie robią.- Myśmy mieli szansę, aby taki znaczący wzrost efektywności uzyskać i ograniczyć wydatki budżetowe z tego tytułu, niestety stało się coś dokładnie przeciwnego - w wyniku złego wdrożenia budżetu zadaniowego zatrudnienie w administracji publicznej wzrosło jeszcze bardziej. Nie ma żadnych narzędzi zarządczych, które pozwalają na skuteczne ograniczenie zatrudnienia, na pomiar efektywności pracy i na pomiar skali marnotrawstwa. Znajomi dyrektorzy z ministerstw mówią, że u nich można by zwolnić 30-50 proc. urzędników bez szkody dla jakości pracy, wręcz przeciwnie jakość by wzrosła, decyzje byłyby szybciej podejmowane. Popatrzmy też na kraje bałtyckie - ile ich kosztowało zaniechanie takich reform, jaka była cena kunktatorskiej polityki wyczekiwania? - Drugi wielki strumień generujący zadłużenie stanowią szeroko rozumiane wydatki socjalne. Ponad 70 proc. pomocy trafia do rodzin, które nie są biedne, czyli do trzeciej i wyższych decyklowych grup dochodowych. To jest skandal! Dlaczego w Polsce wspieramy socjalnie osoby, które takiej pomocy nie potrzebują? Mówimy o skali kilkudziesięciu miliardów złotych, którą należy istotnie ograniczyć. Oczywiście, jeżeli są faktycznie osoby wykluczone społecznie i nie mogą sobie życiowo poradzić, to należy je wspierać, ale w przypadku osób, które są średnio zamożne albo zamożne i zdolne do pracy, to wsparcie powinno być albo odebrane w całości, albo przemyślane w taki sposób, aby nie dawać gotowej ryby, tylko dawać wędkę. I tu mówimy o oszczędnościach rzędu kilkudziesięciu miliardów złotych. Dotyczy to kilkudziesięciu form wsparcia, od dopłat do kredytów mieszkaniowych, przez zasiłki pogrzebowe, ulgi podatkowe, po refundację leków. - Tak samo osoby, które analizują system ochrony zdrowia, twierdzą, że chore procedury medyczne, w tym fakt, że na pewne zabiegi czeka się aż tak długo, powodują podniesienie kosztów funkcjonowania całego systemu o 10 - 15 proc. To jest 10 mld złotych oszczędności rocznie.
I tu też dopłacamy do bogatych? - Tak. Koszt operacji wykonanej szybko wynosi dla przykładu 10 tys. zł, a jeżeli trzeba na to czekać dwa lata, to wszystkie świadczenia z budżetu państwa, jakie konkretna osoba pobierze (no bo przecież w tym okresie nie pracuje), plus wszystkie koszty dodatkowe, gdy w międzyczasie jej stan zdrowia się pogarsza, wynoszą trzy razy tyle.
Jeżeli wcześniej nie umrze. - Są też takie przypadki. Wracając jednak do zasadniczego problemu: uzyskamy olbrzymie rezerwy finansowe w państwie pod warunkiem, że uporządkujemy pewne procesy. To wymaga lepszego zorganizowania. Bo polski sektor publiczny jest dramatycznie nieefektywny - rozdaje pieniądze ludziom, którzy wcale nie są biedni. Można bardzo precyzyjnie pokazać, że w Polsce pomoc socjalna trafia nie tam, gdzie powinna. To należy zmienić! Trzeba przywrócić sprawiedliwość społeczną! Czyli na przykład - nie może być tak, że bogaty rolnik w KRUS-ie płaci wielokrotnie niższą składkę na ubezpieczenie emerytalne niż kasjerka w "Biedronce".
Jest pan zwolennikiem reformy KRUS-u? - Mądrej! Tak, oczywiście. Dla mnie KRUS to w części przede wszystkim system zabezpieczenia socjalnego dla rolników - dla biednych rolników. Tam funkcjonuje 13 proc. społeczeństwa. Gdyby zlikwidować KRUS, to Ci ludzie wejdą w obszar bezrobotnych lub przejdą na garnuszek pomocy społecznej. Być może wówczas państwo byłoby tańsze. To jest kwestia do analizy, czy wydawać pieniądze na zasiłki dla bezrobotnych i pomoc społeczną, czy utrzymać KRUS. Natomiast ewidentnie istnieje kilkadziesiąt tysięcy gospodarstw rolnych prowadzonych przez dobrze sytuowanych ludzi, którzy powinni płacić normalne składki, jak w ZUS. Po prostu tak jak w innych sektorach gospodarki. Nie wiem, czy te składki powinny pozostać w KRUS-ie, czy Ci rolnicy powinni przejść do ZUS-u - tu jest mi już wszystko jedno. Ale na pewno jest to głęboko społecznie niesprawiedliwe, jeżeli bogaci ludzie - tylko dlatego, że mają zarejestrowaną działalność rolną i są wyłączeni z ZUS-u -płacą dużo mniej niż wspomniana kasjerka w "Biedronce".
Nie wspominając o tak zwanych rolnikach z Marszałkowskiej? - Redaktor Ziemkiewicz jest takim symbolem, zresztą bardzo lubię czytać jego książki i artykuły. Ich podobno dużo nie ma - tych "redaktorów Ziemkiewiczów", którzy zarabiają na czym innym niż działalność rolna, a płacą składki emerytalne w KRUS-ie. I to trzeba uporządkować! Są to patologie, które nie powinny być tolerowane. Można na tym uzyskać dużą oszczędność - około pół miliarda do miliarda złotych. W sytuacji, w jakiej znajduje się Polska, trzeba się schylić po każdy milion, a jak jest miliard, to tym bardziej.
Część ekspertów uważa, że obecny rząd (zakładając oczywiście, że się utrzyma) podejmie reformy zaraz po tegorocznych wyborach. Ale co będzie, jeżeli np. po wyborach zmieni się koniunktura polityczna, Platforma Obywatelska straci w sondażach i znowu będzie używany argument, że nie można wprowadzić reform, ponieważ jest zły klimat polityczny? To zagrożenie istnieje, że tych reform nie będzie. Czy w ogóle można tłumaczyć brak reform polityką, jakimiś względami politycznymi? Czy taki argument jest dla ekonomistów do przyjęcia? - W Polsce stała się rzecz bardzo groźna. To znaczy z nicnierobienia uczyniono cnotę. Tryumfuje takie myślenie, że skoro społeczeństwo zmęczone jest reformami, to nie róbmy niczego. I nagle okazuje się, że to działa. Rząd, który "niczego nie robi", uzyskuje społeczne poparcie. A w niektórych dziedzinach, jeżeli chodzi, np. o system emerytalny, cofa się, bo kosztem krótkoterminowych korzyści budżetowych uderza w całe pokolenia przyszłych emerytów. To nie jest uzdrawianie systemu, to jest psucie pewnych reform, które działały już od pewnego czasu. Ale z nicnierobienia uczyniono cnotę i okazało się, że to skutecznie działa, ponieważ partia rządząca uzyskuje w sondażach 50 proc. poparcia badanych respondentów. I ja już dzisiaj absolutnie nie wierzę w jakiekolwiek reformy tego rządu, tym bardziej, że środowisko polityczne Platformy Obywatelskiej znam bardzo dobrze. Inne formacje polityczne znam dużo gorzej, niektórych w ogóle nie znam, a odnosząc się do Platformy Obywatelskiej, akurat mogę powiedzieć, że tak się moje życie ułożyło, że w różnych okresach działalności biznesowej i publicznej tych ludzi poznałem, wiele lat z nimi pracowałem, często im doradzałem i dlatego uważam, że tam już nie ma potencjału reformatorskiego. Tak więc nawet jak wezmą wszystko (a już właściwie mają wszystko), to niczego nie zrobią. I będą z tego dumni.
A potencjał intelektualny w PO istnieje? - Myślę, że ograniczenia polityczne, które się pojawiły, przygasiły całkowicie potencjał intelektualny, który tkwił w tych ludziach. I oni teraz myślą kategoriami realizacji celów politycznych, a nie kategoriami państwa. I uważam, że nawet jak wezmą wszystko - nawet może trzeba im tego życzyć, aby przejęli całą możliwą władzę, a więc nie posiadali już żadnej wymówki (chociaż tak naprawdę, to już dzisiaj nie mają żadnej wymówki, bo przecież mają sprzyjającego prezydenta, mają Senat, mają, jak nie PSL, to SLD, jak nie SLD, to PJN, mogą być "obrotowi" i do rozmaitych reform dobierać sobie różnych partnerów) - to żadnych reform nie przeprowadzą.
Może przeprowadzą je po wyborach. Ale po wyborach będzie znowu przed wyborami. Polityka ma swoją logikę i gdy się kończy jedna kampania wyborcza, następnego dnia rozpoczyna się druga. Przecież tak można tłumaczyć bark reform w nieskończoność. Czy to jest zachowanie odpowiedzialne? - Prawdziwy mąż stanu, jak widzi pewne zagrożenia, to wybory mu nie przeszkadzają. On musi posiadać zdolność wytłumaczenia ludziom, dlaczego trzeba zrobić pewne wyrzeczenia, żeby kraj się szybko rozwijał w dłuższym okresie. Energetyka jest takim przykładem, który najlepiej ilustruje pasywność reformatorską tego, a także wcześniejszych rządów. W energetyce prawie w ogóle nie ma inwestycji, które by ograniczały ryzyko bardzo poważnych black-outów, przerw w dostawach prądu już za parę lat. O tym mówią wszyscy eksperci związani z energetyką. I to nie jest lobbing na rzecz energetyki, tylko to jest szacunek bilansu potrzeb gospodarki w okresie szczytu oraz mocy, które należy dostarczyć, aby zapewnić bezpieczeństwo energetyczne. Ostatnie wielkie inwestycje w tym zakresie to był Gierek. Minęło 40 lat i to już w dużej części wymaga modernizacji. A mąż stanu powinien powiedzieć - my widzimy te ryzyka, one będą za pięć lat nie teraz, ale już dzisiaj musimy podjąć to wyzwanie, wysiłek inwestycyjny jako Naród, żebyśmy uniknęli tego dramatu, który może nas czekać. Ale my zajmujemy się drobnymi sprawami, a unikamy poważnej dyskusji.- Ostatnią próbą rozpoczęcia debaty o dylematach rozwoju w Polsce był dokument Michała Boniego "Polska 2030". Jednak on zaistniał tylko przez chwilę i nie ma dziś żadnego znaczenia, o tym się po prostu nie mówi. W dokumencie Michała Boniego jest wskazane przynajmniej dziesięć poważnych wyzwań, które stoją przed nami (zagrożenia energetyczne, demograficzne, kryzys innowacyjności, kryzys kapitału społecznego), ale nie dzieje się absolutnie nic w kontekście ograniczenia ryzyk, związanych z tymi wyzwaniami. I dlatego mamy taką sytuację, że ten pierwszy rok, o którym pan mówił, z całej tej dłuższej perspektywy, o której rozmawiamy, w aspekcie rozpoczynającej się dekady wygląda całkiem dobrze, bo w te bariery jeszcze teraz nie uderzymy, a potem będą kolejne lata i Polska może niestety wpaść w okres wolnego wzrostu, narastającego ryzyka bardzo poważnego kryzysu finansów publicznych ze wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami: z wysokim bezrobociem, ze zwolnieniami, itd.
Czyli z tego, co pan mówi, polska gospodarka nie ma długofalowych, strukturalnych podstaw rozwoju. Ciągle jesteśmy skazani na taki syndrom "zielonej wyspy", że przychodzi chwilowy, incydentalny wzrost gospodarczy, dobra koniunktura, a potem szybko się to kończy i takie mechanizmy długofalowego wzrostu, jak w rozwiniętych gospodarkach, nie działają. - Polska gospodarka i społeczeństwo mają wiele cech, które świadczą, że ten rozwój będzie coraz wolniejszy albo będzie stagnacja. To demografia jest pierwszą taką zmienną, czyli sytuacja, w której niedawno mieliśmy 38,5 mln populacji, a teraz idziemy w kierunku 33. A więc naród w ciągu następnych 40 lat skurczy się o 5 mln i będzie nas bardzo mało i w dodatku bardzo starych ludzi. Jeżeli mamy takie perspektywy, to albo trzeba mieć bardzo mocną mądrą politykę demograficzną, albo bardzo mądrą strategię imigracyjną. Ewentualnie rozwój gospodarczy oparty na intensywnej pracy - bo Polacy bardzo dużo pracują, a jak intensywnie pracują, to nie mają czasu na zajmowanie się rodziną - przestawić na innowacyjność, oprzeć na komercjalizacji innowacji. Wówczas być może bylibyśmy w stanie utrzymać rozwój.- Ale tutaj też nie widać żadnego istotnego postępu. Jeżeli chodzi o liczbę zgłoszeń patentowych z ochroną międzynarodową, to są to szczątkowe wielkości. Polska jest na poziomie Albanii, Grecji, Portugalii, mimo że to są niewielkie mało innowacyjne kraje. To jest ten kontekst porównawczy. Z nimi się porównujemy. To jest dramat! Dania czy inne kraje (malutkie) mają wielokrotnie więcej innowacji, wdrożeń patentów niż Polska. Już nie wspomnę o przykładzie Korei Południowej, zresztą to jest w ogóle nieporównywalne - tam ponad 100 tys. patentów rocznie, a u nas 250. A więc tego modelu rozwoju nie ma. I naprawdę mamy bardzo wiele cech kraju schyłkowego. Państwa, które wzbogaciły się na tym poziomie zamożności (wysokim), przez następne 100 lat mogą sobie funkcjonować i ludziom to odpowiada, bo osiągnęli wysoki poziom rozwoju, wysoki stopień satysfakcji z życia. - Polska jest krajem w miarę biednym i grozi nam to, że się za dwa, trzy lata zatrzymamy na tym pułapie państwa relatywnie biednego w Unii Europejskiej i tak zostaniemy, i przestaniemy się rozwijać. To nie są przewidywania gołosłowne, bo jest raport OECD, dosłownie sprzed dwóch miesięcy, który pokazuje, że w prognozie długoterminowej, w latach 2016-2025 (czyli taka dekada od połowy do połowy, a więc sytuacja ta rozpocznie się już za cztery lata), potencjalne tempo wzrostu Polski będzie wynosiło 1,4, tymczasem kraje OECD mają się rozwijać z szybkością ponad 2 proc. Czyli Polska nie będzie nadganiała przeciętnych krajów, tylko już za parę lat (nasz potencjał rozwojowy jest już tak nisko) dochód PKB na głowę będzie coraz bardziej odbiegał od dochodu w bogatszych krajach.
Nie mówiąc już o porównaniu z tempem azjatyckim. - To jest już zupełnie inna bajka. Ale jak się ma przed sobą takie perspektywy - a przecież OECD to nie jest jakaś złośliwa grupa ekonomistów, która chce o Polsce źle napisać, oni mają swoje sprawdzone modele, tam są bardzo dobrzy ekonomiści, szczególnie w analizach strukturalnych - to mąż stanu, człowiek z wizją czy dobry rząd, który zajmuje się nie tylko bieżącym zarządzaniem, lecz także rządzi mądrze, mówi: my naprawdę mamy potężne wyzwania przed sobą i musimy coś z tym zrobić. I są proste metody działania, które naprawdę nic nie kosztują, tylko trzeba to wdrożyć.
Wspomniał pan o innowacyjności. Ale problem jest chyba jeszcze głębszy, bo w ogóle jakość kształcenia się pogorszyła. I tu jest pewien dysonans - statystycznie ludzi wykształconych przybywa, ale jakość kształcenia jest niska, spadła. To będzie miało również przełożenie na wzrost gospodarczy? - Było tak, że mieliśmy wyż demograficzny, to się troszkę też nałożyło na tę pierwszą polską recesję lat 2000-2002, a więc ludzie masowo uciekali na uczelnie, żeby jakoś przetrwać ten kryzys. Ta potrzeba kształcenia jest dalej, bo ludzie widzą, że bez tytułu magistra nie ma czego szukać na rynku pracy. Często jest też tak, że ktoś ma doktorat, a jest asystentem albo asystentką bądź pracuje w sekretariacie. Jednak pojawiają się aktualniejsze wyzwania. Nadciąga "demograficzne tsunami", liczba osób w typowym dla studentów wieku spadnie o 40 proc., może nawet bardziej, w ciągu najbliższych dziesięciu, piętnastu lat. - Wiadomo, że z prywatnych uczelni zbankrutuje co najmniej połowa, a może i więcej, może nawet 80 proc., i zostanie bardzo niewiele - te, które się najszybciej dostosują do zmieniających się warunków. O tej, którą mam przyjemność kierować (Wyższa Szkoła Informatyczno-Ekonomiczna w Warszawie - przyp. red.), nie mówię, bo my jesteśmy jedyną uczelnią w Polsce, która posiada strategicznego inwestora zagranicznego - kapitał turecki, a więc tutaj stosuje się zupełnie inny model rozwoju oraz założenia: mamy być globalną uczelnią, oferującą usługi edukacyjne na całym świecie i nas aż tak bardzo niż demograficzny nie dotknie. Ale większość uczelni nie będzie w stanie wiele zrobić, bo nie będzie miała wsparcia kapitałowego i po prostu upadnie. - Jeżeli mamy tak potężny niż demograficzny, kurczy się społeczeństwo, coraz szybciej się starzejemy, to może trzeba podjąć bardzo poważne decyzje o mądrej polityce imigracyjnej i połączyć tę sprawę z problemem uczelni wyższych. Doprowadzić do sytuacji, aby do Polski przyjechało sporo imigrantów, którzy przejdą te trzy do pięciu lat kształcenia na wyższych uczelniach i zostaną pełnoprawnymi obywatelami, uzupełniając ten ubytek populacji, który z przyczyn naturalnych, ale przewidywalnych w 100 proc., będzie nas czekał. - Chodzi o to, aby przeciwdziałać temu niebezpiecznemu procesowi mądrze, zawczasu. Tylko, że dzisiaj na ten temat debaty w Polsce też nie ma, chociaż się o tym pisze, mówi. Wielokrotnie się starałem, kilka razy w różnych publikacjach, w wystąpieniach publicznych apelowałem: zacznijmy tę debatę. Ale ja jestem osobą prywatną w tym kraju, rektorem prywatnej wyższej uczelni, ja nie pełnię żadnej ważnej funkcji publicznej, która pozwoliłaby taką debatę skutecznie rozpocząć. A taką debatę powinien rozpocząć minister albo nawet premier, mówiąc - mamy te wyzwania, to trzeba o nich porozmawiać, powołajmy jakiś zespół roboczy, komisję, wypracujmy rozwiązania, po pół roku przygotujmy ustawę, podejmijmy działania. Tylko premier tego nie robi, zamiast zająć się polityką gospodarczą, woli budować szkoły mimo niżu demograficznego. Absurd jakiś.
Czy powtórzyłby pan wezwanie - poprzez "Gazetę Finansową" - aby doprowadzić do debaty na temat sytuacji gospodarczej w Polsce, zagrożeń wynikających z długu publicznego, problemów demograficznych, potencjalnych kierunków rozwoju?
- Tak jest! Wie pan, tu nie trzeba nigdzie szukać. Trzeba wziąć dokument Michała Boniego "Polska 2030" półtora roku po tym, jak on powstał, i powiedzieć - to jest bardzo ważny dokument. On ma swoje wady i można go było inaczej napisać, ale musimy usiąść i się zastanowić, co Polska ma z tym zrobić, z tymi dziesięcioma punktami, na które wskazał sam rząd (gdyż to rząd był formalnie autorem tego dokumentu). Czy tak zostawiamy, niech się dzieje, co chce, czy coś robimy? I tę debatę trzeba rozpocząć, być może właśnie przed wyborami parlamentarnymi, bo to jest dobry moment. Sposób, w jaki poszczególne partie odniosą się do tych dziesięciu wyzwań długoterminowych, które zostały w dokumencie Michała Boniego zapisane, może być dla wyborców ważną informacją na temat jakości oferty tych partii. Bo naprawdę dzisiaj nie jest ważne, kto się ładnie uśmiecha w telewizji, kto ma ładniejszy krawat albo kto - jak to się ładnie mówi - lepiej zarządza emocjami Polaków, tylko to, w jaki sposób poszczególne ugrupowania polityczne chciałyby się zmierzyć z tymi dziesięcioma wyzwaniami, które są fundamentalne dla milionów Polaków w długim okresie.
Ale rząd zdaje się chce zaimplementować model polaryzacyjno-dyfuzyjny rozwoju gospodarczego, czyli w gruncie rzeczy rozwoju metropolii. Czy pana zdaniem to jest koncepcja dobra? Czy nie stanie się tak, że powstaną pewne enklawy wzrostu, a na prowincji będzie bieda? Prezydenci wielkich miast mówią: u nas jest dobrze, my się dobrze rozwijamy, a starostowie, burmistrzowie, wójtowie mówią: jest bieda. Czy Polska nie idzie przypadkiem w kierunku takiego modelu południowoamerykańskiego z dużym społecznym rozwarstwieniem, takich biegunów, takiej polaryzacji ekonomicznej? - To jest trochę tak, że jednocześnie może znacząco spaść jakość życia i w dużym mieście i na prowincji. Jeżeli nie ma miejsc pracy na prowincji, jeżeli ludzie, którzy tam mieszkają, w obszarach słabo zurbanizowanych nie posiadają pracy, to są bardzo biedni, żyją z zasiłków i ich jakość życia to wegetowanie na granicy ubóstwa. A jednocześnie w mieście możemy mieć taką sytuację - i w Warszawie w coraz większym stopniu już tak jest, zresztą nie tylko w Warszawie - że ludzie zarabiają dobrze, ale do pracy dojeżdżają już po półtorej godziny w każdą stronę i ich dzień pracy to każdorazowo czternaście, piętnaście godzin. - A takie stłoczenie, pośpiech powodują, że społeczeństwo staje się coraz bardziej nieprzyjazne, czuje się w tym wszystkim coraz gorzej, pojawiają się choroby oraz stresy związane z pracą, na dzieci to już nas w ogóle nie stać, bo to jest trudne logistycznie. I naraz może się okazać, że jakość życia spada i tu, i tu. I tak się dzieje bardzo często. Wiele osób, które mają piękne domy, np. w Konstancinie czy gdzieś pod Piasecznem, przenosi się z powrotem do Warszawy, bo ma dość jeżdżenia do pracy w jedną i w drugą stronę ponad godzinę. - Do czego zmierzam? Jak się nad tym tak zastanowić, to miejsca pracy w dużych miastach są i zawsze będą. Inaczej się nie da. Natomiast jest idealnie, gdy można stworzyć taki obszar (i o tym się mówiło, ja brałem udział w wielu spotkaniach na ten temat), aby w ciągu 45 minut dojechać do miasta, żeby ten obszar był jak największy. Żeby na przykład z Radomia, Lublina można było dojechać do stolicy szybką koleją. W ten sposób udałoby się uratować tamte obszary, gdzie ludzie by mieszkali (a mieszkania są tam trzy razy tańsze), gdzie jest bogate życie kulturalne, gdzie wydawaliby pieniądze na różnego rodzaju usługi, a pracowali tam, gdzie są miejsca pracy. I w to trzeba inwestować. - I niekoniecznie nam jest potrzebna droga na przykład z Suwałk do Rzeszowa, tylko być może - takie myślenie globalne, w tym sensie ja rozumiem model polaryzacyjno-dyfuzyjny - żeby tam, gdzie wiadomo, że będą powstawały miejsca pracy, bo wszystkie prognozy na to wskazują, budować szybkie połączenia komunikacyjne. I taki model rozwojowy jest do zrealizowania dla Polski, tylko że my źle wydajemy pieniądze. Na Boga - o ile lepiej cywilizacyjnie dla naszego kraju byłoby, gdybyśmy zamiast czterech miliardów na stadiony, które po Euro 2012 będą świeciły pustkami, skierowali te środki finansowe właśnie na budowę szybkiej kolei.
Czy mamy, jako kraj, trwałe, strukturalne bodźce zatrudnienia? - Ja uważam, że mamy bardzo poważny problem. Struktura zatrudnienia zmieniła się bardzo niekorzystnie. W ciągu dwóch lat ubyło 250 tys. miejsc pracy w przemyśle przetwórczym, a przybyło 53 tys. urzędników, 28 tys. nauczycieli w sektorze publicznym i 50 tys. w budownictwie (mówię o danych z firm zatrudniających powyżej 9 osób). Za dwa lata budowy dróg i stadionów się skończą i silnie wzrośnie bezrobocie, za to zostaną urzędnicy i nauczyciele.
Czy nie jest tak, że rząd oszukuje społeczeństwo? Tusk pokazuje Polskę na tle mapy Europy, takiej bardzo charakterystycznej mapy, gdzie nasz kraj jest "zieloną wyspą", a wszystkie pozostałe państwa zaznaczone są na czerwono. Ale wielu ekonomistów twierdzi, że Polskę kryzys tak naprawdę dotknął, tylko zamarkowano go poprzez działania socjotechniczne, manipulując parametrami ekonomicznymi. - Kryzys dotknął nas niewątpliwie. Ale nie tak dotkliwie, jak innych.
On może jeszcze powrócić? - Tak. Oczekuję, że jeżeli nie dojdzie do poważnych ograniczeń wydatków budżetowych w najbliższych dwóch latach, to Polskę czeka poważny kryzys finansów publicznych. Po prostu, w którymś momencie będziemy mieli takie problemy, jak Węgrzy i będziemy skazani na pomoc Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Bez reform w ciągu najbliższych kilku lat doświadczymy poważnego kryzysu i pierwszej recesji od 1990 r. Jeszcze możemy temu przeciwdziałać, coś możemy zaradzić, ale nie widać żadnych poważnych działań w tym kierunku. Kryzys nas dotknął, nam się udało obronić, ale kosztem potężnego wzrostu długu publicznego. Ja pokazywałem wyliczenia, że w okresie rządów Tuska przyrost długo publicznego w relacji do PKB jest taki jak za Gierka, za pierwszych sześciu lat Gierka. A więc mamy do czynienia z potężnym wzrostem długu publicznego.
Można porównywać Tuska do Gierka? - Nie! Myślę, że nie! W tym sensie, że jednak Gierek miał pewną wizję rozwoju Polski. Ona okazała się błędna, dlatego że miał pecha, bo postawił w latach 70. na energochłonne technologie, potem był kryzys na rynku ropy naftowej i te wszystkie technologie okazały się być nieadekwatne do nowej sytuacji. Ale jednak była wtedy jakaś wizja rozwoju. Ona z przyczyn zewnętrznych była przeprowadzana w trudnych warunkach - nie było swobody gospodarczej tak jak teraz: kraj demokratyczny, gospodarka rynkowa, gdzie można wiele zrobić - wtedy wielki brat odsysał kapitał z krajów satelickich, w tym z Polski, i było to dużo trudniej zrobić. - 26 stycznia organizujemy na mojej uczelni konferencję "Dekada Gierka - dekada Tuska?", gdzie będziemy mieli kilkanaście referatów naukowych, które porównują naukowo, badawczo te dekady. Będzie na niej panel wszystkich głównych architektów tamtej reformy, którzy pokażą, jak była przeprowadzana i jakie były osiągnięcia tamtego okresu. Dzisiaj my tej wizji, którą miał Gierek, nie mamy. Dzisiaj jest takie "tu i teraz", a po nas choćby potop, a więc ignorowanie tych barier rozwojowych, które stoją przed nami. Natomiast te okresy są porównywalne, o tyle, o ile Gierek budował infrastrukturę różnego rodzaju - drogową i w miastach, i między miastami, i wielkie firmy - przez spowodowanie potwornego zadłużenia, a Tusk realizuje program modernizacji Polski, rozbudowy infrastruktury w ten sam sposób. Te dwa okresy można porównywać w tym sensie, że można zobaczyć, jak to wtedy planowano, jak to było dokonywane i co się teraz dzieje. Oczywiście systemy gospodarcze są zupełnie inne i to trzeba brać pod uwagę. Ale mamy dwa okresy wielkiej modernizacji polskiej infrastruktury połączone z potężnym zadłużaniem się państwa. I z tego powodu warto to porównać. I będziemy to robić.
Zapytam w szerszym kontekście - czy nie jest tak, że globalna gospodarka trochę uciekła politykom i stała się takim żywiołem, który nie wiadomo, jak okiełznać. Coraz bardziej jesteśmy zaskakiwani przez globalną gospodarkę. Zdarzają się krachy i kryzysy, których nikt nie przewidział. Czy pan nie uważa, że ta połączona, globalna gospodarka oprócz dobrodziejstw, które z pewnością niesie, jest również pewnym zagrożeniem? - Jest! I już dzisiaj widać, że stało się parę rzeczy, które są bardzo groźne. Rynki finansowe stały się takim generatorem niebezpiecznych mechanizmów. Będę o tym niedługo mówił, bo jestem zaproszony do Paryża na konferencję G-20 - jako jedyny Polak - nie wiem, z jakiego rozdzielnika mnie zaprosili, ale tam będą prezesi banków centralnych i wszyscy wielcy - gdzie pokażę taki referat, że dawniej sektor finansowy polegał na tym, że lokalny bank finansował rozwój lokalnych społeczności, a teraz mamy globalne banki, a lokalna społeczność nie ma znaczenia. Ten świat zmienił się dramatycznie i ja myślę, że powinniśmy wrócić do modelu bankowości z lat 80., który się skończył, czyli takiej formuły 3-5-3. Bankowość była wówczas takim nudnym biznesem, gdzie brało się depozyty po 3 proc., dawało się kredyt po 5 proc. , a o trzeciej szło się grać w golfa, czyli 3-5-3. I bankierzy to byli tacy dość prości ludzie, którzy nie musieli mieć doktoratu z fizyki czy z matematyki, żeby zrozumieć, co się tam dzieje. Potem wytworzyły się wielkie, skomplikowane mechanizmy, które zagrażają bezpieczeństwu finansowemu zarówno całych krajów, jak i kontynentów. Poszło to za daleko. Sektor finansowy się rozrósł do monstrualnych rozmiarów.
Mówiło się o różnych przykładach drogi gospodarczej dla Polski - Wałęsa posługiwał się przykładem Japonii, Donald Tusk - Irlandii. Jaką pan, jako ekspert, wskazałby Polsce drogę, jakim przykładem się posłużył? - Jest bardzo niewiele przykładów państw, które w ciągu 40 lat osiągnęły wielki sukces - czyli z kraju biednego stały się krajem bardzo bogatym lub bogatym. Tylko na nasze nieszczęście to jest bardzo daleko od nas. Bo to są tzw. cztery "tygrysy azjatyckie", czyli: Hongkong, Singapur, Korea Południowa i Tajwan. To są w zasadzie jedyne dostępne przykłady, kiedy nie przez dwa, trzy lata - tu i teraz, a przez cztery dekady, kraje, które naprawę były biedne, stały się na przestrzeni czterdziestu lat państwami uważanymi w powszechniej opinii za rozwinięte i posiadające bardzo wysoki poziom dochodu na jednego mieszkańca, wyższy niż w wielu krajach europejskich. I to są modele rozwoju, które należy analizować i z których należy czerpać wzorce. Oczywiście, przez długi czas państwa te były niedemokratyczne, ciągle niektóre są niedemokratyczne. To jest pewien paradoks, że ci, którzy się najszybciej rozwijali, przez dłuższy czas tego rozwoju byli rządzeni twardą ręką i przez to skuteczne - myślę - były te modele rozwoju. Ale to są jedynie te cztery przykłady.
To może świadczyć, że rola państwa w gospodarce...? - Jest! Moim zdaniem jest. Państwo powinno być małe, ale silne siłą swoich mądrych regulacji na przykład. A w Polsce państwo jest wielkie, rozrasta się - 100 tys. urzędników w ciągu pięciu lat przybyło - a jest bardzo słabe. I to jest droga donikąd. Rozmawiał Roman Mańka
Na czym polega wielkie oszustwo rządu Tuska? Na tle Europy Zachodniej Polska wypada zaskakująco dobrze. Zasadniczy problem sprowadza się jednak do kwestii, iż dobrano nieodpowiednie tło... Ciągle słyszymy, że Polska jako jedyny kraj w Europie uchroniła się przed kryzysem i jest przysłowiową "zieloną wyspą". Jednak to samozadowolenie może być destruktywne. Po pierwsze, kryzys dosięgnął nasz kraj, a pytanie dotyczy tylko jego skali. Po drugie, "zielone wyspy" mają to do siebie, że szybko toną. Jest tu pewien dysonans poznawczy i na tym polityka propagandowa ekipy Tuska najwyraźniej bazuje. W różnego rodzaju analizach porównawczych, przeprowadzanych w kontekście kryzysu, zestawia się Polskę z innymi krajami Europy Zachodniej - Niemcami, Francją, Belgią, Holandią, Wielką Brytanią. Na tym tle Polska wypada zaskakująco dobrze. Ale zasadniczy problem sprowadza się do kwestii, iż dobrano nieodpowiednie tło... Polska nie może być porównywana z krajami rozwiniętymi, gdyż dynamika ich wzrostu gospodarczego jest inna. Niemcy, Francja czy Wielka Brytania mogą być tłem same dla siebie, ale nie dla krajów gorzej rozwiniętych. Samochód, który już jedzie szybko, przyspiesza wolniej, samochód, który dopiero startuje albo jest w połowie drogi - naturalną siłą rzeczy - posiada większe możliwości przyspieszania. Łatwiej zwiększyć prędkość z pułapu 50 km/h niż 200 km/h. Z drugiej strony pojazd, który pędzi z dużą szybkością, nawet w przypadku zwalniania może pozostać z przodu. A zatem: większa dynamika gospodarczej progresji w porównaniu z europejskimi gigantami jedynie efektownie wygląda, ale w rzeczywistości niczego jeszcze nie dowodzi, a równie dobrze może być przyczyną błędnej diagnozy.
Relatywna konotacja wskaźników Elementem, na którym rząd Donalda Tuska w sensie propagandowym zyskał najwięcej, jest utrzymanie się naszej gospodarki na poziomie parametrów dodatnich, czyli powyżej pułapu zera. Z ekonomicznego punktu widzenia, dla gospodarki rozwijającej się nie jest to wielkie osiągnięcie, ale posiada ono ogromne znaczenie w sferze odbioru społecznego, a więc pewnego uproszczonego procesu poznawczego, praw, jakimi rządzi się społeczna percepcja. Ludzie najczęściej, bez uwzględnienia właściwego obiektywnego kontekstu, pozytywnie wartościują wskaźniki dodatnie, a negatywnie ujemne. Jeżeli na przykład w Brazylii, na słynnej plaży Copacabana, wystąpi temperatura plus dziewięć stopni, a w tym samym czasie na Syberii minus jedenaście, to niezorientowanemu obserwatorowi z Polski może się wydawać, że na Copacabanie jest ciepło, a na Syberii zimno. Jest to jednak doświadczenie czysto subiektywne, pozbawione czynnika obiektywnego. W rzeczywistości - przy takim rozkładzie temperatur - urlopowiczom na plaży Copacabana będzie zimno, a mieszkańcom Syberii ciepło. Wszelkie wartości interpretowane w oderwaniu od obiektywnego podłoża czy cech otoczenia posiadają relatywny charakter i mogą prowadzić do skrajnych nieporozumień. Zawsze należy ustawiać odpowiedni kontekst.
Magia zera Rząd Donalda Tuska świadomie i z pobudek czysto propagandowych posługuje się fałszywym kontekstem. W przekazie ekonomicznym obecnego gabinetu kontekstem jest zero. W rok po wybuchu kryzysu światowego wzrost gospodarczy w Polsce ukształtował się na poziomie 1,8 proc., a więc powyżej zera. Tymczasem większość krajów Unii Europejskiej (szczególnie tych najpotężniejszych) wzrost "spadł" poniżej zera. Jeżeli zatem kategorię porównawczą miałby stanowić poziom zera, a tło kraje Europy Zachodniej, to Polska gospodarka będzie postrzegana jako obszar ekonomicznego sukcesu, ostatni bastion, który obronił się przed kryzysem. Taką politykę propagandową rząd faktycznie prowadzi. Ale są tu dwie niezwykle istotne osobliwości. Po pierwsze, gospodarki większości państw tak zwanej starej Unii Europejskiej są już rozwinięte, pędzą z dużą prędkością i nie muszą tak szybko przyspieszać. A więc dynamika ich wzrostu gospodarczego szybciej może stoczyć się poniżej zera. Łatwiej wpaść w wartości ujemne z pułapu 2 proc. niż na przykład 5 proc. Po drugie, poziom zera nie może być żadną kategorią porównawczą (nie może być kontekstem). Nie kryterium utrzymania się powyżej poziomu zera decyduje w pierwszej kolejności o pozytywnym tempie wzrostu gospodarczego, lecz jego relacja do poziomu prognozowanego, przewidywanego, szacowanego, na jaki stać konkretną gospodarkę. Kryzys jest odejściem od naturalnej ścieżki wzrostu. Jeżeli zatem polska gospodarka w latach 2007 i 2008 rozwijała się odpowiednio z prędkością 6,7 i 5 proc., a w 2009 r. - 1,8, to odejście od naturalnego tempa wzrostu wynosi w pierwszym przypadku 1,7, a w drugim 3,2. I to jest właściwe, obiektywne tło porównawcze, jakie powinien stosować polski rząd. Pokazywanie się na tle mapy Europy, gdzie wszystkie obszary dookoła Polski zaznaczone są na czerwono, efektownie wygląda w telewizji. Ekonomiści wolą jednak wykresy i solidnie przygotowane, wielowymiarowe analizy. Lepiej, aby Donald Tusk porównywał się z realnymi możliwościami rozwojowymi, faktycznym potencjałem wzrostu gospodarczego, wartościami postulowanymi, a nie wyciągniętymi z zupełnie innej bajki krajami europejskimi, które w stosunku do naszej gospodarki stanowią czynnik nieporównywalny.
Syndrom "zielonej wyspy" Rząd Donalda Tuska świadomie manipuluje faktami, ale problem jest szerszy, a przykład "zielonej wyspy" wyjątkowo niefortunny. "Zielone wyspy" mają to do siebie, że atrakcyjnie wyglądają jedynie na mapach, ale szybko "toną", bankrutują. Przede wszystkim trzeba pytać o to, czy Polska w sensie strukturalnym, a także w sensie pewnego społecznego nastawienia, mentalności, posiada długofalowe perspektywy gospodarczego wzrostu? To jest zasadnicza kwestia, którą należy postawić. Gwałtowne gospodarcze boomy zawsze mogą się zdarzyć. Ale jeżeli nie posiadają obiektywnych podstaw, szybko przemieniają się w dramatyczny regres. Przypadki Węgier, Grecji, a ostatnio również gloryfikowanej w Polsce Irlandii przekonują nas o tym dosadnie. Nie wolno zbyt prędko popadać w euforię, oddawać się konsumpcyjnym rządzom, uprawiać politycznego oportunizmu. Wielkie oszustwo rządu Donalda Tuska polega na tym, że przypisuje sobie sukcesy niezależne od jego polityki. Podobny problem dotyczy zresztą kilku poprzednich ekip. W latach pierwszej dekady lat dwutysięcznych nie zrobiono niczego, a przynajmniej niewiele, co mogłoby, w ujęciu horyzontalnym, budować dalekosiężne podstawy rozwoju polskiej gospodarki. Zarówno ekipy Leszka Millera, Jarosława Kaczyńskiego, jak również aktualna Donalda Tuska realizowały politykę powierzchowną, socjotechniczną, propagandową. Ale jednocześnie były gospodarcze sukcesy. Jak w takim razie taką sytuację wytłumaczyć? Po pierwsze, gospodarka jest procesem. Na efekty konkretnych działań trzeba czasami długo poczekać - o wiele dłużej niż kadencja jednego czy drugiego rządu. W dużej mierze ostatnie ekipy skorzystały na względnie dobrej polityce prowadzonej przez pierwsze rządy postsolidarnościowe, zaraz po 1989 r., kiedy zbudowano podstawy wolnorynkowej gospodarki, choć oczywiście i wówczas nie ustrzeżono się poważnych błędów. Po drugie, korzystne było otoczenie zewnętrzne. Dobra koniunktura na świecie miała także swoje przełożenie na polską gospodarkę, sprzyjała rozwojowi gospodarczemu. Skorzystaliśmy na uwarunkowaniach globalnej prosperity. Po trzecie, czynniki wzrostu polskiej gospodarki nie wynikały do końca z przesłanek naturalnych, wewnętrznych, nie czerpały energii z jej strukturalnej siły. Ważną cezurą jest moment wejścia Polski do Unii Europejskiej i ogromny transfer pieniędzy. Rodzime samorządy absorbowały znaczne środki z funduszy pomocowych, zapożyczały się na poczet wkładu własnego. Rozpoczęto wtedy cały proces inwestycji infrastrukturalnych, co oczywiście musiało doprowadzić do ożywiania gospodarczego i dynamizowało gospodarczą koniunkturę. Ktoś musiał wykonywać wszystkie te inwestycje, płacić z tego tytułu podatki, zatrudniać ludzi itd. Jednak nie są to czynniki trwałe, naturalne. W najbliższych latach dobrodziejstwo unijnej pomocy się skończy. Polska gospodarka będzie musiała generować wzrost gospodarczy w większej mierze w oparciu o własne agregaty strukturalne i aktywność społeczną, a tej bazy niestety rząd Donalda Tuska nie przygotowuje.
Infrastruktura i kultura W krótkiej perspektywie czasowej progresja gospodarcza może być wynikiem korzystnego zbiegu rozmaitych okoliczności, sprzyjającego otoczenia zewnętrznego czy elementów spekulacyjnych, jednak w grze na dłuższy horyzont kategorią decydującą jest naturalna kondycja gospodarcza, siła, jaką gospodarka czerpie ze swojej własnej struktury oraz potencjału społecznego. Są tu dwie najistotniejsze zmienne: infrastruktura i kultura. Pierwsza stanowi formę, w jakiej toczy się życie gospodarcze, druga jest treścią gospodarczego procesu. Ale obydwie są ważne i muszą być na najwyższym poziomie. Polska gospodarka, aby móc kreować długofalowy wzrost, powinna stworzyć sobie naturalne mechanizmy rozwoju, generatory gospodarczej dynamiki. Jeżeli Unia Europejska daje nam pieniądze, to właśnie w celu tworzenia infrastruktury, budowania naturalnych podstaw wzrostu gospodarczego, w najszerszym tego słowa znaczeniu. Dlatego potrzebne są odważne oraz głębokie reformy, a nie tylko konsumowanie przekazywanych dobrodziejstw, zadowalanie się faktem utrzymywania władzy czy wysokich notowań partii rządzącej w prowadzonych pomiarach preferencji politycznych. Zaniechanie trwałych, strukturalnych czynników rozwoju gospodarczego spowoduje, że zawsze będziemy narażeni na kryzys albo też sytuacje, w których osiągane sukcesy będą miały charakter incydentalny, epizodyczny i zależny od nienaturalnych, zewnętrznych cech. Potrzebna jest infrastruktura w wieloaspektowym rozumieniu. Potrzeba nie tylko dróg, szybkich połączeń komunikacyjnych, nowoczesnej sieci informatycznej, ale również (a może nawet przede wszystkim) infrastruktury intelektualnej, oświatowej, innowacyjnej, która sama przez się i w sposób naturalny kreować będzie rozwój. Jeszcze ważniejszym elementem jest kultura, rozumiana w sensie pewnej mentalności działalności gospodarczej, pewnego pozytywnego, kreatywnego nastawienia wobec gospodarki, wyrażającego się ze strony społeczeństwa. Nowoczesna gospodarka potrzebuje elastycznego prawa, sprawnych struktur oraz aktywnego, kreatywnego społeczeństwa. Jak pisał Max Weber, powodzenie europejskiego kapitalizmu na zachodzie i północy starego kontynentu było w dużej mierze funkcją pewnego ducha, tkwiącego w etyce protestanckiej, a więc w sumie kultury (Die protestantische Ethik und der Geist des Kapitalismus). Podobnie w Stanach Zjednoczonych czy w krajach azjatyckich o sukcesach gospodarczych decydowała - jako jeden z podstawowych czynników - sprzyjająca kreatywności gospodarczej kultura tamtejszych społeczeństw. W Polsce również, w kontekście dynamizowania rozwoju gospodarczego, należy inwestować w kulturę, czyli tak naprawdę w kapitał ludzki.
Roman Mańka
Polskę czeka "syndrom wykolejonego pociągu" Polska stoi przed dylematem, jaką drogą iść, jaką filozofię rozwoju społeczno-gospodarczego wybrać? Prof. Stanisław Cieśla z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego powiedział kiedyś, że w globalnym świecie możliwe jest powstanie bardzo bogatej strefy, niezależnie od otoczenia. Czy zatem nadal obowiązuje stworzony przed laty na użytek czysto polityczny podział na "Polskę liberalną" i "Polskę solidarną"? Czy może lepiej odwołać się do dychotomii "Polski globalnej" (metropolitarnej) i "Polski lokalnej"? We współczesnym świecie istnieje wiele przykładów powstawania przesyconych bogactwem "wysp" na bezkresnych "oceanach" biedy. Egzemplifikacją takiego stanu rzeczy są: Moskwa, licząca około 10 mln mieszkańców i legitymująca się wysokim (relatywnie wysokim, jak na warunki rosyjskie) poziomem życia, Warszawa - 2 mln ludności i szybkie tempo rozwoju, jedno z nielicznych miast polskich, gdzie żyje się na w miarę zbliżonym do europejskiego poziomie, Donieck - wyraźnie wyróżniający się gospodarczą prosperity na tle biednej Ukrainy. Uwidacznia się fenomen "uciekających metropolii". W globalnej gospodarce nie wszystkie obszary (nawet te istniejące w ramach zintegrowanego organizmu państwowego) poruszają się z taką samą szybkością. Z jednej strony mamy do czynienia z "prędkością metropolii", z drugiej świata lokalnego. Prof. Zygmunt Bauman w książce pt. "Globalizacja" stawia tezę, że procesy globalizacyjne prowadzą do gospodarczej polaryzacji. W ramach globalizacji gospodarka staje się jednym systemem, ale jej struktura stratyfikacyjna mocno się różnicuje. Poszczególne obszary w rozumieniu gospodarczej zamożności, posiadanych szans rozwojowych zamiast przybliżać, oddalają się od siebie. Globalizacja jednych wynosi na poziom globalny, a innych jeszcze mocniej wbija w lokalność, przykuwa swoistymi kajdanami do lokalnego wymiaru. Maciej Bukowski - ekspert od badań strukturalnych - opisał kilka lat temu w jednym ze swoich artykułów prasowych implementowany w Polsce model rozwoju jako polaryzacyjno-dyfuzyjny. Jest to ta sama koncepcja, która w języku kolokwialnym występuje pod nazwą "lokomotyw". Można wyróżnić tutaj dwa etapy: pierwszy to polaryzacja, czyli wyodrębnienie stref, które posiadają już pewien potencjał rozwojowy, dysponują sporymi zasobami bogactwa i realizują postulat inwestowania właśnie w te bogate tereny, wspieranie silniejszych gospodarczo obszarów; drugi to dyfuzja, czyli wyrównywanie, przemieszanie parametrów gospodarczej stratyfikacji - w ferworze naturalnego gospodarczego procesu ma nastąpić gospodarcza dyfuzja, hołduje się założeniu, że w końcu poziom życia pomiędzy bogatymi a biednymi regionami zostanie wyrównany. W Stanach Zjednoczonych zajęło to 150 lat. Modelowi polaryzacyjno-dyfuzyjnemu przyświeca neoliberalna wiara, że spiętrzenie bogactwa w jednym miejscu doprowadzi poprzez efekt synergii do rozlania go na sąsiednie obszary. Bogactwo ma spłynąć na biedniejszych niczym roztopiony śnieg z górzystych skał. Kluczowa wydaje się tu alegoria "lokomotyw". Warto zwrócić uwagę na to, co podpowiada życiowe doświadczenie. Dokonując eksplikacji koncepcji polaryzacyjno-dyfuzyjnej, można postawić trzy warianty hipotetycznego rozwoju sytuacji. Rozpędzone lokomotywy mogą pociągnąć za sobą pozostałe wagony; mogą oderwać się od reszty składu kolejowego albo (co najgorsze) wykoleić cały pociąg i doprowadzić do tragicznej w skutkach katastrofy.
Załamanie fizycznej przestrzeni Dotychczas fenomen "uciekających metropolii" (rozpędzonych lokomotyw) był charakterystyczny dla systemu kapitalistycznego, ale należy dodać, że w wersji południowoamerykańskiej. W istocie koncepcja polaryzacyjno--dyfuzyjna jest typowa dla krajów tej części świata. W Meksyku, Brazylii, Kolumbii czy Argentynie na szeroką skalę stosowano strategię "lokomotyw", intensyfikowano polaryzację, inwestowano w szybciej rozwijające się metropolie, wspierano bogatsze obszary. Dyfuzja jednak nie nastąpiła, a społeczno--gospodarcza polaryzacja została pogłębiona. Zamiast progresji doszło do pauperyzacji. Polaryzacja przeniosła się na teren wielkich miast.
W strukturze większości południowo- -amerykańskich metropolii można wyróżnić (oczywiście posługując się pewnymi typologicznymi uproszczeniami) dwie główne strefy: przepełnione bogactwem centra i tonące w ubóstwie peryferia - slumsy, gdzie specjalne policyjne eskadry oczyszczają społeczeństwo z ludzi biednych, społecznie nieużytecznych, tych gorszych, niepotrzebnych. Już więc nawet nie tylko w strukturze całych jednostek porównawczych (krajów) zaostrzyła się polaryzacja, ale dochodzi do niej nawet w strukturze konkretnych metropolii. Elitarna część miasta oddziela się od reszty. Centrum odrywa się od peryferii. Centra stały się awangardami, operują na poziomie globalnym, a peryferia uwięzione są w lokalności. Implementowanie polaryzacyjnych eksperymentów w warunkach globalnej gospodarki prowadzi do zjawiska załamania fizycznej przestrzeni. Rozpędzone metropolie czy jak w wydaniu południowoamerykańskim poszczególne ich części uciekają od swojego otoczenia, odrywają się od tego poziomu, który stanowiło dotąd obiektywne terytorium, przechodzą na inny (globalny) wymiar. Z elitarnych dzielnic Rio de Janeiro, Santiago, Buenos Aires, Bogoty, Mexico City bliżej jest do Nowego Jorku, San Francisco, Los Angeles, Paryża, Berlina, Londynu czy Moskwy niż na rodzime miejskie peryferia. Idąc geograficznie w kierunku wschodnim, w sensie gospodarczym czy kulturowym czasami zbliżamy się do Zachodu. Paradoksalnie, z Warszawy czy Moskwy na Zachód bliżej niż z Koszalina, Piły czy Wałbrzycha. W globalnej gospodarce obowiązuje inny kompas. Dotychczasowe prawa geograficzne czy reguły ciążenia zostały przewartościowane. Południowoamerykański kazus "rozpędzonych metropolii" pokazuje, że nadmierna szybkość "lokomotyw" prowadzi do "wykolejenia całego pociągu", a w konsekwencji do tragicznej w skutkach społeczno-gospodarczej katastrofy. Jak skład kolejowy musi być odpowiednio wypośrodkowany, wyprofilowany, skorelowany, tak gospodarczy rozwój musi być zrównoważony.
Polaryzacja prowadzi do alienacji Model polaryzacyjno-dyfuzyjny posiada jedną zasadniczą słabość. Czy rzeczywiście rozpędzone lokomotywy ciągną za sobą resztę wagonów? Czy polaryzacja może służyć gospodarczej progresji?
Nagromadzenie bogactwa w konkretnym miejscu uruchamia potężne procesy migracyjne w jego otoczeniu. Pasażerowie tylnych wagonów pędzą w stronę "lokomotywy". Dokonuje się transfer biedy z poziomu municypalnego w obręb metropolii. Obszary ubóstwa nie zostają zlikwidowane, lecz przenoszą się na tereny wielkich miast. Zamiast efektu dyfuzji następuje proces pogłębionej polaryzacji społeczno-gospodarczej; ogólnokrajowa polaryzacja uzyskuje odwzorowanie w wymiarze metropolii, tworzy się układ polaryzacji paralelnej. Struktury wielkich miast stają się emanacjami ogólnospołecznej stratyfikacji, zachodzi polaryzacja bogatych centrów i zubożałych peryferii. W krótkim czasie metropolie zyskują, rozpędzają się, uciekają prowincji, ale w dłuższym pikują w dół. Biedna prowincja przychodzi do nich, wdziera się na bogate tereny, obniża statystyczny poziom metropolitarnego życia. Budżety wielkich miast zostają coraz bardziej obciążone, rośnie bezrobocie, narastają problemy socjalne, dynamicznie powstaje przestępczość. Społeczno-gospodarcza polaryzacja zachodzi już nie tylko w układzie metropolie - prowincja, lecz także wewnątrz samych metropolii, w układzie centrum - peryferia. Biedni imigranci, przybysze ze świata lokalnego przejawiają skłonność do inkluzji. Bieda odtwarza się w strukturze wielkich miast. A z drugiej strony następują problemy demograficzne. Dochodzi do poważnego zachwiania demograficznej równowagi. Metropolie są przeludnione, a prowincja wyludniona. To nie bogactwo rozlewa się na obszary biedy, lecz bieda na tereny bogactwa. W takich warunkach bogaci przejawiają tendencje do alienacji, izolują się od biednych, opłacają strzeżone dzielnice, których granic ludzie biedni nigdy nie przekroczą. Zaostrza się społeczne rozwarstwienie - już nie tylko w wymiarze społeczno-gospodarczym, lecz także kulturowym. Kontrasty stają się coraz wyraźniejsze.
W metropoliach jest ciasno; na prowincji luźno. Zachodzi asymetria gęstości zaludnienia. W wielkich miastach dystans społecznego zamieszkiwania płaszczy się, a na prowincji radykalnie wydłuża. Ale przez to tym, którzy pozostali w świecie lokalnym wcale nie żyje się lepiej. Topnieją rynki zbytu, upadają sklepy i małe przedsiębiorstwa, spada poziom inwestycji, rośnie bezrobocie, co wtórnie prowadzi do wzmożenia procesów migracyjnych. W efekcie, w swym finalnym kształcie koncepcje polaryzacyjno--dyfuzyjne stają się w rzeczywistym przebiegu koncepcjami polaryzacyjno-alienacyjnymi. Prowadzą do społeczno- gospodarczej i kulturowej emancypacji, już nawet nie całych ośrodków metropolitarnych, ale jedynie pewnych wąskich części, osadzonych w centrum ich struktury. Pewne grupy alienują się od reszty społeczeństwa. Rośnie opozycja pomiędzy elitarnością jednych a poczuciem wykluczenia drugich. Występuje ostry, patologiczny kontrast pomiędzy globalnym wymiarem kilku elitarnych, metropolitarnych dzielnic, a światem zdeterminowanym przez lokalność.
Dziełem sprawiedliwości jest pokój Polska stoi przed dylematem, jaką drogą iść, jaką filozofię rozwoju społeczno-gospodarczego wybrać? Modele polaryzacyjno-dyfuzyje charakterystyczne są dla państw południowoamerykańskich, w Europie postawiono na zrównoważony rozwój. Europejski paradygmat dochodzenia do gospodarczego dobrobytu nie cechuje się polaryzacją, wyselekcjonowaniem bogatych stref i dokonywaniem jedynie w ich obszary transfuzji potężnego kapitału rozwojowego, lecz stopniowym likwidowaniem tej polaryzacji - Unia Europejska inwestuje w tereny biedne, zapóźnione gospodarczo oraz gorzej rozwinięte infarstrukturalnie; w ramach wspólnotowej polityki hołduje się zasadzie społecznej solidarności. Podobnie jest w Stanach Zjednoczonych, gdzie zneutralizowano dysproporcje poziomu życia istniejące w obrębie całego kraju, choć oczywiście wiele patologicznych zjawisk, obszarów społecznej biedy jeszcze pozostało. Ale dostępność do szans rozwojowych, redystrybucji dobrobytu jest względnie równa. Globalny świat stoi otworem i przed metropoliami, i przed prowincją. Jedynie droga kreatywnego liberalizmu ma sens, jednak nie w wersji dogmatycznej, a pragmatycznej; nie według modulacji polaryzacyjno-dyfuzyjnej, ale symetrycznej gospodarczej progresji. Wielkie aglomeracje miejskie powinny się dynamicznie rozwijać, w tym kontekście są "lokomotywami", "parowozami" rozwoju społeczno-gospodarczego, ale muszą ciągnąć za sobą cały "pociąg". Kształtując społeczno-gospodarczy rozwój trzeba stosować koncepcję "pociągu", a nie samych tylko "lokomotyw". "Lokomotywa" oprócz kolejowej załogi i wąskiej grupy pasażerów nikogo nigdzie nie zawiezie. W "pociągu" zaś ktoś może jechać w wagonach pierwszej klasy, ktoś inny w drugiej, ktoś jeszcze inny na korytarzu, ale wszyscy jadą do przodu, dotrą do celu. Wobec metropolii należy stosować zasady ofensywnego, galopującego liberalizmu, doświadczenia współczesnego świata pokazują, że taka polityka przynosi efekty. Jeżeli gdzieś natomiast stosować gospodarczą interwencję, to w wymiarze lokalnym, municypalnym, na terenach tzw. prowincji. Interwencję państwa trzeba całkowicie przenieść na poziom samorządu najniższego szczebla, czyli tej instytucjonalnej oazy, która znajduje się najbliżej ludzi i tym samym najlepiej zna ich problemy. Jednak w ramach kreowania rozwoju społeczno--gospodarczego jednostki samorządowe powinny komplementarnie współpracować z centralnymi ośrodkami państwa - to ono wyznacza ogólne kierunki rozwoju, a samorządy je realizują. Regiony biedniejsze, zapóźnione gospodarczo, zacofane infrastrukturalnie muszą otrzymać wsparcie, aby mogły niczym wagony podążać za rozpędzonymi lokomotywami, starać się dotrzymywać im kroku, gonić globalny świat. Jedynie inspirowanie zrównoważonego rozwoju prowadzi do dobrobytu; już zamożnych wzbogaca jeszcze bardziej, rozbudowuje klasę średnią, a najbiedniejszych stopniowo wyciąga z ubóstwa. Rozmyślne kształtowanie zrównoważonego rozwoju społeczno-gospodarczego posiada swoją dalekosiężną, horyzontalną implikację. Zapewnia społeczny ład, prowadzi do demograficznej równowagi, eliminuje przestępczość oraz inne groźne patologie, wspiera publiczny porządek, ogranicza sytuacje konfrontacyjne. Jak mawiał przed tysiącami lat prorok Izajasz: "Dziełem sprawiedliwości jest pokój". Najlepsza gwarancja pokoju zawiera się w społecznej sprawiedliwości, rozumianej w liberalnym duchu równego dostępu do szans rozwojowych. Autor Roman Mańka
Skoro nie Białoruś – to chociaż Tunezja! Co mamy z gęsi? Z gęsi mamy smalec. A co mamy z „młodych, wykształconych”? Ooo, z „młodych, wykształconych” możemy mieć rozmaite rzeczy, między innymi – rewolucję socjalistyczną. Oczywiście nie wszędzie, co to, to nie. Zgodnie z nieubłaganymi prawami dziejowymi, rewolucja socjalistyczna wybucha tam, gdzie powinna, a nie tam, gdzie socjalistyczne przemiany można osiągnąć bez rewolucji. Weźmy taką Polskę. „Młodych, wykształconych” mamy u nas co niemiara, między innymi dlatego, że inni „młodzi wykształceni” zasiadający w Sejmie w charakterze naszych Umiłowanych Przywódców zarządzili, że urzędnicy w policji, straży granicznej, służbie celnej, w ratownictwie i wszystkich innych urzędach i instytucjach państwowych, powinni mieć wyższe wykształcenie. Jakie? Wszystko jedno – byle wyższe. Za wzór może posłużyć nam kariera ministra Michała Boniego, który z wykształcenia jest kulturoznawcą i polonistą, ale w rządzie zajmuje się emeryturami. Wprawdzie pod tymi światłymi rządami system emerytalny właśnie wkracza w fazę bankructwa, ale za to nikt nie powie, że mamy w Polsce jakąś „dyktaturę ciemniaków”. Z dwóch powodów. Po pierwsze – nie mamy w Polsce żadnej dyktatury, tylko demokrację socjalistyczną, a po drugie – nawet gdyby tu i ówdzie jakaś dyktatura się objawiła, to z uwagi na wykształcenie dyktatorów byłaby ona dyktaturą jaśniaków, a nie ciemniaków – to jasne. Inna rzecz, że czy jaśniacy, czy ciemniacy, to system tak czy owak bankrutuje – ale na to już nie ma rady, bo wiadomo, że to dopust Boży. Skoro zatem ustawodawstwo domaga się od wszystkich podnoszenia wykształcenia, to niewidzialna ręka rynku reaguje na takie rzeczy natychmiast. Pojawiło się mnóstwo szkół wyższych, oferujących zainteresowanym wyższe wykształcenie, a to w zakresie „marketingu i zarządzania”, a to „politologii”, a to „wyższe szkoły gotowania na gazie” – dzięki czemu, za odpowiednią opłatą, każdy zainteresowany będzie mógł wylegitymować się dyplomem, będącym dzisiaj biletem wstępu w szeregi szlachty. Dlatego u nas „młodzi, wykształceni” wcale się nie buntują i ani im w głowie rewolucja. Przeciwnie – całym sercem popierają Partię i Rząd, który w nagrodę obiecuje im zainstalowanie Internetu w każdym mieszkaniu już w roku 2013, dzięki czemu możliwe będzie zdobycie dyplomu wyższej uczelni bez konieczności wychodzenia z domu. A jeśli dodamy do tego również możliwość pracy, dajmy na to w policji czy wojsku, bez wychodzenia z domu, to czegóż chcieć więcej? I chociaż niektórzy doktrynerzy krytykują Partię i Rząd za powiększanie z roku na rok armii urzędników, której liczebność przekroczyła już 600 tysięcy, a niektórzy przebąkują nawet o milionie – to trzeba sobie szczerze i otwarcie powiedzieć, że jest to krytyka głęboko niesłuszna. Nie tylko dlatego, że nie jest konstruktywna, ale przede wszystkim dlatego, że zwiększanie armii urzędników jest najlepszą metodą rozładowywania sytuacji rewolucyjnej – o czym zresztą pisał Lenin. Jak mądra i przewidująca jest polityka Partii i Rządu – możemy właśnie przekonać się na przykładzie Tunezji. I nie chodzi już nawet o to, że – jak mówi poeta – „Tunezji nikt nie zji” – ale o to, że w tym afrykańskim kraju tamtejsza partia i rząd pozwalały wprawdzie na wzrastanie szeregów „młodych, wykształconych” – ale nie zadbały o to, by zostali oni wchłonięci do armii urzędniczej. To znaczy zadbały – ale niedostatecznie. I do czego doszło? Ano, doszło do tego, że tamtejszy magister zajmował się sprzedawaniem warzyw z podręcznego wózka. To jeszcze może nie musiałoby doprowadzać do sytuacji rewolucyjnej, gdyby nie konieczność wykazania się zdecydowaniem i sprawnością przez tych magistrów, którzy w międzyczasie zdążyli doszlusować do armii urzędników. Wiadomo przecież, że urzędnik sprawuje władzę. No a na czym polega władza? Władza polega na tym, żeby cos nakazać lub czegoś zakazać. Problem polega na tym, że nie bardzo wiadomo, co nakazywać – jeśli oczywiście nie liczyć miłości do partii i rządu. Gdyby urzędnicy wiedzieli takie rzeczy, to nie musieliby trawić życia na państwowych posadach, tylko zajęli się interesami. Ponieważ nie wiedzą, to najczęściej spotykaną formą ich władczej aktywności są zakazy. I tak właśnie było w przypadku owego tunezyjskiego magistra, którego sprawa doprowadziła do sytuacji rewolucyjnej. Władze mianowicie pod jakimś pretekstem zakazały mu sprzedawania warzyw z tego wózka. Gdyby w Tunezji była gospodarka wolnorynkowa, to władzom nie byłoby wolno robić takich rzeczy, ale ponieważ za sprawą socjalistów i urzędników gospodarki wolnorynkowej nigdzie na świecie już nie ma, no to pojawiają się sytuacje rewolucyjne. I w Tunezji wybuchła rewolucja. Tysiące „młodych, wykształconych”, do których przyłączyli się oczywiście młodzi bez wykształcenia, wyszły na ulicę wykrzykując, że nie chcą ani pracy, ani zasiłków, tylko chcą natychmiastowego ustąpienia prezydenta. „Won subito!” Cóż takiego uczynił prezydent, że jego ustąpienie stało się dla „młodych, wykształconych” a także dla młodych bez wykształcenia ważniejsze od pracy, a nawet – aż trudno uwierzyć – od zasiłków? To zagadkowa sprawa, której nie rozbierzemy bez pobieżnego przynajmniej przeglądu sytuacji międzynarodowej. Jak wiadomo, Francja od lat zabiegała o zgodę Naszej Złotej Pani Anieli na założenie własnego imperium kieszonkowego pod nazwą Unii Śródziemnomorskiej – i po wieloletnich molestowaniach taką niechętną zgodę uzyskała. Oczywiście nie za darmo, tylko za pozostawienie strategicznym partnerom wolnej ręki w Europie ŚrodkowoWschodniej. Dzięki temu na ostatnim nieformalnym szczycie w Deauville, francuski prezydent Mikołaj Sarkozy nie wtrącał się do serdecznego dialogu Naszej Złotej Pani Anieli z rosyjskim prezydentem Mikołajem Miedwiediewem. Dzięki temu nie tylko uczestnicy listopadowego szczytu NATO w Lizbonie nie mieli najmniejszych wątpliwości, że dla Sojuszu najwłaściwszą linią będzie linia strategicznego partnerstwa z Rosją – a więc linia Naszej Złotej Pani Anieli – ale i tubylcza Partia i Rząd w naszym nieszczęśliwym kraju wiedziała, co przystoi nam czynić i jak udelektować prezydenta Miedwiediewa, przybywającego z gospodarską wizytą do Warszawy. Ponieważ w odróżnieniu od szczytu NATO w Lizbonie, szczyt w Deauville miał charakter „nieformalny” i nie zapadały tam w związku z tym żadne decyzje, to nie możemy powiedzieć, że właśnie na tym szczycie podjęta została decyzja o wybuchu ewolucji w Tunezji. Ale wiadomo, że decyzje mogą zapadać poprzez tzw. czynności konkludentne. Więcej – przy pomocy takich czynności mogą być nawet zawierane umowy. Kiedy klient przychodzi do baru, to nie musi mówić bufetowemu, czego chce, tylko może pokazać. Zwraca na to uwagę poeta, pisząc: „A w tym szynku dymno, piwno. Nic nie mówił, tylko kiwnął. Znaczy – śpyrt. Szklanka – dwie… Tylko kiwnąć – Żyd już wie. Na czterdziestkę, to by mrugnął, ale co czterdziestka? G…no. Dzisiaj – śpyrt!” Nic więc dziwnego, że kiedy Nasza Złota Pani Aniela i rosyjski prezydent Miedwiediew kiwnęli w Deauville francuskiemu prezydentu Mikołaju Sarkozy’emu, to on już wiedział, co ma zrobić w Tunezji bez zbędnych słów. Dlatego też tunezyjscy „młodzi wykształceni” i plądrujący sklepy młodzi bez wykształcenia na razie nie wysuwają żadnych postulatów , poza „Won subito!” wobec prezydenta. Na konkrety bowiem przyjdzie czas później. Kiedy? Ano wtedy, kiedy opozycyjne partie tunezyjskie, rezydujące, jak wiadomo, w Paryżu, zgodnie z przyjętym postanowieniem, utworzą w Tunezji rząd tymczasowy. Nie ma najmniejszej potrzeby dodawać, że francuska razwiedka nic na ten temat nie wie i zarówno tunezyjskie partie opozycyjne działały sobie w Paryżu zupełnie swobodnie, no i teraz zarówno rewolucja w Tunezji, jak i zapowiedź utworzenia tam rządu tymczasowego przez rezydujące i działające w Paryżu tunezyjskie partie opozycyjne nie ma najmniejszego, ale to najmniejszego związku z francuskimi planami budowania na właściwych podstawach kieszonkowego imperium w postaci Unii Śródziemnomorskiej. Nie dlatego przecież tunezyjscy „młodzi, wykształceni” unikają wszelkich konkretów, bo czekają na rząd tymczasowy utworzony przez rezydujące i działające pod okiem francuskiej razwiedki w Paryżu tunezyjskie partie opozycyjne, które z kolei czekają na informację z Pałacu Elizejskiego, co takiemu rządowi tymczasowemu w Tunezji będzie wolno i jak ma zabezpieczyć tam francuskie interesy – tylko dlatego, że – jak to „młodzi, wykształceni” – taki mają spontan i odlot. SM
MAK pod niezawisły sąd! Jesteśmy przecież we własnym domu; nie stój, nie czekaj – pomóż! Zamiast lamentować i narzekać na Rosjan, to znaczy pardon – jakich tam znowu Rosjan; żadnych oczywiście Rosjan, tylko członków Międzynarodowej Komisji, z którą żadni Rosjanie, ani Rosja nie ma nic wspólnego – więc zamiast lamentować i narzekać na tych internacjonalników, że na oczach całego świata upokorzyli Polskę, oszkalowali najlepszych jej synów i w ogóle – nakłamali smoleńsko ile tylko się dało – powinniśmy pociągnąć ich do odpowiedzialności przed niezawisłym sądem. To już nie ma w Polsce, albo nawet i na świecie sądów na takie łotrostwa? Gdyby tak, powiedzmy, panią Tatianę Anodinę najpierw umieścić w areszcie wydobywczym, jak, dajmy na to, sławnego szwajcarskiego finansistę Petera Vogla, to zaraz zaczęłaby śpiewać z innego klucza i niezawisły sąd dopełniłby tylko formalności. Doprawdy aż dziw bierze, że jeszcze nikt na to nie wpadł, zwłaszcza w Prawie i Sprawiedliwości, gdzie przecież prawnik na prawniku siedzi i prawnikiem pogania. Platforma Obywatelska tego nie zrobi, bo wiadomo; tam rej wodzą siły zdrady i zaprzaństwa, więc będą się „jednać” z Moskalikami, żeby tam nie wiem co – ale żeby również PiS miało w nieskończoność czekać na ujawnienie „całej prawdy”? Platforma – wiadomo; będzie co tydzień, albo i co miesiąc ogłaszać kolejne fragmenty zapisów rozmów i sporów gorących, żeby w ten sposób doczekać do wyborów, ale Prawu i Sprawiedliwości chyba rzeczywiście chodzi o prawdę i tylko prawdę – a któż może ustalić ją lepiej od niezawisłego sądu, zwłaszcza gdy dostanie oskarżonych już zoperowanych w areszcie wydobywczym? Na co zatem czekamy? SM
W cęgach strategicznych partnerów Wydarzenia ostatnich tygodni, to znaczy – ogłoszenie Raportu Końcowego przez MAK z rewelacjami na temat generała Błasika, wywołane tymi rewelacjami komentarze światowej prasy, początkowe milczenie polskich osobistości oficjalnych, potem – zdradzające nieznajomość konwencji chicagowskiej deklaracje premiera Tuska na konferencji prasowej, a wreszcie – jednoczesne ujawnienie przez ministra Jerzego Millera – ale i przez MAK – rozmów rosyjskich kontrolerów loty na smoleńskim lotnisku – wszystko to pokazało nie tylko polskiej, ale i światowej opinii, że z punktu widzenia Moskwy wszelkie pojednanie z Rosją może odbywać się tylko na warunkach rosyjskich – bez względu na to, jak by nie były dla partnera upokarzające. I premier Donald Tusk, na oczach całego świata, został przez rosyjskiego premiera Włodzimierza Putina przeczołgany, a może nawet – wytarzany w smole i w pierzu. Nie tylko dlatego, by pokazać światu, jakie stosunki mogą łączyć Rosję z państwami uznanymi przez nią za tak zwaną „bliską zagranicę”. Również – a może nawet przede wszystkim dlatego, by nauczyć moresu kandydatów na przyjaciół. Jak to zauważył w „Towarzyszu Szmaciaku” Janusz Szpotański – „by człowiek był człowieka bratem, trzeba go wpierw przećwiczyć batem”. I premier Donald Tusk został właśnie przećwiczony. Jestem oczywiście pewien, że na tym się nie skończy, że Rosjanie, biegli w umiejętności rozgrywania na swoją korzyść wewnętrznych antagonizmów w Polsce, na pewno przygotowują już dla premiera Tuska jakąś konsolację, którą podarują mu na dwa miesiące przed tegorocznymi wyborami – ale właśnie dlatego to oni będą kontrolowali natężenie i przebieg wojny polsko-polskiej. Ma się rozumieć – nie bezpośrednio – chociaż oczywiście bezpośrednich interwencji też się nie wyrzekną – ale przede wszystkim – za pośrednictwem swojej agentury, która w Polsce jest obecna co najmniej od roku 1944 do dnia dzisiejszego. Nie tylko obecna – ale wywiera istotny wpływ na politykę naszego państwa. To właśnie za jej sprawą – przy aprobacie działających w Polsce agentur innych państw – w roku 2007 doprowadzono do przejęcia zewnętrznych znamion władzy przez Platformę Obywatelską – z intencją poddania naszego kraju wpływom strategicznych partnerów. Poszlaką pośrednio wskazującą na taka intencję było zgodne westchnienie ulgi i nieukrywana radość prasy niemieckiej i rosyjskiej po utworzeniu rządu pod kierownictwem Donalda Tuska. I wydarzenia ostatnich tygodni, które zresztą tylko pointują cały miniony rok – pokazują, że nadzieje, jakie strategiczni partnerzy wiązali z rządem premiera Donalda Tuska, zostały w stu procentach spełnione. Ta okoliczność przesądza zarówno o stabilności tego rządu, o poparciu, jakim – żeby tam nie wiem co – cieszy się on ze strony większości mediów, a także – o jego trwałości personalnej. Wszyscy pamiętamy zaskoczenie opinii publicznej po obsypaniu w Sejmie kwiatami ministra Cezarego Grabarczyka po upadku wniosku o votum nieufności wobec niego. Ta demonstracja – na przekór opinii publicznej i niezależnie od intencji pań, które ministrowi bukiety kwiatów wręczały – miała pokazać wszystkim, że zmiany na stanowiskach rządowych nie mają i nie mogą mieć nic wspólnego z kompetencjami ministrów – bo ministrowie rządu premiera Donalda Tuska, podobnie zresztą, jak cały rząd – nie zostali powołani po to, by realizować polski interes państwowy, tylko po to, by swoimi osobami gwarantowali partykularne interesy poszczególnych części rządzącego Polską faktycznie dyrektoriatu tajnych służb i agentur. Właśnie dlatego – nawet gdy nieświadomy chyba do końca wszystkich powiązań premier Donald Tusk zapowiadał dymisję jakiegoś ministra – okazywało się, że żadnej dymisji nie będzie, mimo, że zapowiedziane przez premiera przesłanki objawiały się w całej okazałości. Bo władza premiera aż tak daleko nie sięga. Ministrowie, będąc delegatami poszczególnych części okupującego Polskę dyrektoriatu tajniaków i agentów, mogą być odwołani jedynie w przypadku korekty porozumienia w ramach dyrektoriatu, albo za karę. Tak właśnie było z ministrem Zbigniewem Ćwiąkalskim i wicepremierem Schetyną, którzy w sposób ostentacyjny zaangażowali się w aresztowanie Petera Vogla na wiosnę 2008 roku. Przypominam o tym nie tylko w związku z pojawiającymi się głosami o konieczności dymisji ministra obrony Bogdana Klicha, ale również w związku ze spekulacjami na temat alternatywy politycznej. Pan minister Klich najwyraźniej żadnej dymisji się nie obawia i ogromnie jestem ciekaw, czy dzisiejsza debata w Sejmie cokolwiek w tej sytuacji zmieni. Jeśli nie zmieni – będzie to kolejna poszlaka wskazująca, iż tak zwana scena polityczna jest tylko kosztowną dekoracją, która ma zasłaniać zaciskające się na Polsce cęgi strategicznych partnerów. Ze względów taktycznych, a być może i humanitarnych, oszczędzają nam oni tego widoku, bo przecież byłby on jeszcze bardziej przykry od Końcowego Raportu MAK-u. SM
Nareszcie! Pod naciskiem "Tea Party" (i w ogóle Prawicy) Krajowy Komitet Republikanów zmienił przewodniczącego. Nowym został p. Rience Priebus (z Wisconsin). Oznacza to radykalną zmianę w Partii Republikańskiej. Do tej pory Wielka Stara Partia wierzyła (podobnie, jak p.Dawid Cameron w UK!), że trzeba lewicowo nastawionych wyborców ugłaskiwać - więc popierała homosiów, feministki i "uciskane mniejszości", godziła się na zadłużanie kraju. Żywym symbolem tego był dotychczasowy prezes RNC, p. Michał Steele, Murzyn - który, by dać dobry przykład, zadłużył był partię na $20 mln i wydawał te pieniądze na swoje ekstrawaganckie potrzeby!! P. Priebus ma odwrotne podejście do tych spraw. Dowodem zwrotu na prawo jest to, że gdy p.Steele wycofał się z walki o prezesurę i poparł p.Marię Cino, liczba głosów oddanych na Nią... spadła! Najwyraźniej czas na nowego Ronalda Reagana. Może znów w USA odrodzi się kapitalizm, a Czerwone Hieny z żałosnym wyciem pochowają się po norach? JKM
Kaczyński: Znów odwiedzimy USA. Poruszymy niebo i ziemię Prezes PiS Jarosław Kaczyński powiedział, że jego partia będzie zabiegała o pomoc w wyjaśnianiu katastrofy smoleńskiej w Stanach Zjednoczonych. – Będziemy poruszać niebo i ziemię – zapowiedział. Kaczyński podczas konferencji prasowej w Łodzi zapowiedział również, że PiS będzie kontynuowało działania na forum UE w tej sprawie. – Na pewno odwiedzimy znów Stany Zjednoczone i będziemy badać, jakie są tam możliwości w związku ze zmianą parlamentu. Będziemy poruszać niebo i ziemię – zapowiedział prezes PiS. W listopadzie reprezentujący PiS Anna Fotyga i Antoni Macierewicz pojechali do USA szukać wsparcia dla inicjatywy powołania międzynarodowej komisji badającej katastrofę smoleńską. - Niezależnie od tego, jak to boli pana Tuska, będziemy 10 (każdego miesiąca) uczestniczyli w pochodach, a przedtem w mszach, które są organizowane dla uczczenia pamięci prezydenta poległego na służbie, jego żony i wszystkich poległych, wśród których jest wielu naszych przyjaciół – dodał Kaczyński. Lider PiS podkreślił, że rząd powinien zwrócić się do UE o pomoc w wyjaśnianiu przyczyn katastrofy smoleńskiej. Powołał się na wtorkową wypowiedź przewodniczącego Komisji Europejskiej Jose Manuela Barroso, który zaznaczył, że polski rząd nie prosił o interwencję, ale KE jest gotowa rozważyć taką prośbę. – Rząd powinien spróbować z tego skorzystać – ocenił Kaczyński. - Parlament powinien odrzucić ten raport (MAK), polska dyplomacja powinna z tym dokumentem bardzo intensywnie działać we wszystkich znaczących stolicach świata, to powinno być notyfikowane wszystkim rządom, wszystkim ważniejszym mediom, powinny być organizowane konferencje prasowe w tej sprawie – mówił. - Polski rząd powinien powiedzieć jasno, zgodnie z faktami, że odpowiedzialność bezpośrednią za to co się stało ponoszą Rosjanie – powiedział Kaczyński. Według niego załoga TU-154M działała zgodnie z procedurami. – Wina całkowita i to taka, która wymaga sprawdzenia wszystkich wariantów, co do tego, co było przyczyną rosyjskich działań, jest po stronie rosyjskiej. To powinno być przez polski rząd jednoznacznie powiedziane, a nie powinna być stosowana tchórzliwa polityka mówienia, że my uzupełniamy raport – ocenił. Raport MAK Kaczyński nazwał „bezczelnym kłamstwem w stylu ZSRR”. – To był raport w stylu KGB. Wiadomo, kto Rosją dzisiaj rządzi – dodał.
Więcej smutnych bzdur na http://wiadomosci.onet.pl
Szukajmy pomocy u naszego – jak go określił w sejmie p. Antoni Macierewicz – najlepszego, najwierniejszego, spolegliwego sojusznika, jakim jest rządzone przez Żydów USA. Szukajmy również pomocy u naszych żydowskich władców w Brukseli. Obie próby są, oczywiście, skazane na powodzenie. Współczując rodzinom ofiar, bez względu na ich polityczne zapatrywania, stwierdzamy iż PiS popada w polityczne szaleństwo, co skądinąd zagwarantuje mu jakieś 20% głosów polskiego elektoratu w ciągu wielu lat. A parlament jest tyle samo władny „odrzucić raport MAK”, co odrzucić np. Konstytucję USA. – admin.
Katastrofa w Babimoście II - opowiadanie science fiction Duże zainteresowanie moim poprzednim opowiadaniem o katastrofie w Babimoście, skłoniło mnie do napisanie drugiej, nieco zmienionej wersji
1.Rosyjski samolot rządowy Tu-154M z prezydentem Rosji Dmitrijem Miedwiediewem i i 95 innymi osobami na pokładzie rozbił się podczas próby lądowania na lotnisku Babimost koło Zielonej Góry. Prezydent Miedwiediew wraz z delegacją leciał na obchody rocznicy forsowania Odry przez Armię Czerwoną w 1945 roku i miał tam oddać hołd poległym w tej bitwie żołnierzom. Wraz z prezydentem zginęli dowódcy wszystkich rodzajów rosyjskich sił zbrojnych, dwaj wiceprzewodniczący Dumy Państwowej Rosji, kilkunastu posłów, przedstawiciele organizacji kombatanckich.
2. Po rozmowie telefonicznej z prezydentem Obamą, premier Rosji Władimir Putin oświadczył, że Rosjanie podejmie na razie żadnych akcji wojskowych przeciwko Polsce, wyraża jednak stanowcze oczekiwanie, że władze polskie umożliwią stronie rosyjskiej pełne zabezpieczenie miejsca katastrofy i zapewnią możliwość prowadzenia na terytorium Polski własnego, eksterytorialnego śledztwa,bez jakiejkolwiek ingerencji ze strony polskiej prokuratury. Premier Donald Tusk niezwłocznie udzielił takiego zapewnienia. Polskie służby policyjne i śledcze zostały niezwłocznie usunięte z miejsca katastrofy i teren ten został przekazany pod kontrolę służb rosyjskich. Premier Putin oświadczył, że wielkie manewry wojsk rosyjskich w okręgu kaliningradzkim oraz ćwiczenia bojowe rosyjskiej Floty Bałtyckiej nie mają związku z katastrofą, gdyż były wcześniej zaplanowane.
3.Miejsce Katastrofy otoczone zostało szczelnym pierścieniem sprowadzonych z Moskwy wojsk specnazu. Aby nie dopuścić do zbezczeszczenia ciał i zatarcia śladów, nad miejscem katastrofy rozpięto ogromny namiot. Na miejscu pracują ekipy śledcze rosyjskiej FSB. Odnaleziono już i zabezpieczono czarne skrzynki Tupolewa, które niezwłocznie przekazane zostały rosyjskim śledczym. Doszło do incydentów. agenci FSB i specnazu poturbowali dziennikarzy TvN i Polsatu i zabrali im filmy wykonane na miejscu katastrofy. Premier Donald Tusk zaapelował do dziennikarzy, aby swoją natarczywą obecnością nie utrudniali śledczym rosyjskim ich jakże ważnej pracy. Podobnej treści apel wystosowała też Rada Etyki Mediów.
4.Donald Tusk i Władimir Putin spotkali się na miejscu katastrofy. Donald Tusk przekazał Władimirowi Putinowi wyrazy najgłębszego współczucia i zapewnił, że władze polskie udzielą wszelkiej możliwej pomocy organom rosyjskim, wyjaśniającym przyczyny katastrofy. Premier zaproponował, Że współpracę polskich i rosyjskich śledczych regulować będzie załącznik 13 do konwencji chicagowskiej, z tym, że organy Federacji Rosyjskiej zachowują pełną suwerenność swoich czynnościach, a udział polskich śledczych w czynnościach wyjaśniających będzie wymagał każdorazowej zgody odnośnych władz rosyjskich. Donald Tusk jeszcze raz stanowczo zapewnił, że Polska nie kwestionuje praw Rosji do prowadzenia na terytorium RP śledztwa w sprawie katastrofy, biorąc pod uwagę, że wszystkie ofiary były obywatelami Rosji, a samolot był własnością państwa rosyjskiego. Premier Tusk stanowczo też odciął się od sugestii lidera opozycji Jarosława Kaczyńskiego, który stwierdził, że całkowite oddanie śledztwa Rosjanom narusza suwerenność państwa polskiego. Premier uznał takie sugestie za niegodne w obliczu tej strasznej katastrofy. Władimir Putin odpowiedział - Choroszo... Badania sondażowe SMG KRC dla Faktów TvN wykazały, ze 94procent społeczeństwa popiera całkowite przekazanie śledztwa Rosji, 6 procent jest przeciwnych, a pozostali nie mają w tej sprawie zdania. Tymczasem władze rosyjskie wykonały wobec Polski ważny gest, godząc sie na udział polskiego eksperta w niektórych czynnościach związanych z wyjaśnianiem przyczyn katastrofy. Ekspertem tym ma być pułkownik Edmund Klich.
5.Ze wstępnych ustaleń śledztwa wynika, że potwierdziły się podejrzenia, iż winnymi spowodowania katastrofy są kontrolerzy lotów z wieży w Babimoście, którzy błędnie informowali załogę samolotu, ze samolot jest na kursie i na ścieżce, chociaż w rzeczywistości znajdował się obok kursu i poniżej ścieżki. Na wniosek prokuratury dwaj kontrolerzy z wieży w Babimoście zostali aresztowani na 3 miesiące. Pojawiły się spekulacje "Gazety Polskiej" i "Naszego Dziennika" o możliwości błędu ze strony rosyjskich pilotów. Premier Putin wyraził oburzenie z powodu bezczeszczenia pamięci rosyjskich pilotów, będących najwyższej klasy specjalistami. Insynuacje o możliwości ich winy uznał za bezprecedensowe poniżanie i hańbienie munduru i godności rosyjskiego żołnierza. Prezydent Bronisław Komorowski i premier Donald Tusk przeprosili za te nieodpowiedzialne insynuacje i zapewnili, że Polska gotowa jest zmierzyć się z bolesną prawdą winy polskich kontrolerów i nie będzie przerzucać winy na pilotów rosyjskich. Także większość mediów, zarówno w Polsce jak i na świecie, potępiło niegodziwe próby obciążenia winą rosyjskich pilotów
6.Z Waszyngtonu i Brukseli docierają nieoficjalne wiadomości, że Polska na razie nie zostanie wykluczona z Unii Europejskiej ani z NATO, o co zwróciła się Duma Państwowa Rosji w rezolucji uchwalonej po katastrofie. Prezydent USA Barack Obama, kanclerz Niemiec Angela Merkel i prezydent Francji Nicholas Sarkozy wydali wspólny komunikat, w którym wskazali, że tylko pełne wyjaśnienie przyczyn tragedii i uznanie wszystkich błędów strony polskiej, a także zadośćuczynienie przez państwo polskie rodzinom ofiar katastrofy, może stopniowo odbudować zaufanie światowej opinii wobec Polski.
7.Prawo i Sprawiedliwość na zorganizowanej w Sejmie konferencji prasowej zaatakowało rząd, oddając Rosji wszystkie czynności śledcze. Stanowisko PiS spotkało się z powszechną krytyką, zarówno polityków jak i większości mediów. Uznane ono zostało za przejaw skandalicznej rusofobii, prezentowanej w sytuacji, gdy wina Polski za katastrofę nie budzi żadnych wątpliwości. Poseł PSL Stanisław Żelichowski w rozmowie z Moniką Olejnik powiedział, ze zawiniła tradycyjna polska bylejakość i postępowanie w myśl zasady, że jakoś tam będzie. Doradca prezydenta Komorowskiego profesor Tomasz Nałęcz oświadczył, ze nie ma takiej ceny, której nie warto by zapłacić za uzyskanie od Rosji wybaczenia za spowodowanie tej tragedii. Zabrał tez głos prezydent Komorowski, który wyraził współczucie dla ofiar, zauważył ponadto, że samoloty mają to do siebie, że czasem lądują, a czasem spadają, po czym wzniósł krótki toast - za Kraków!
8. Rosyjska komisja MAK przedstawiła swój raport, w którym całkowitą winę za katastrofę przypisała polskim kontrolerom lotu. Polacy Dalsze śledztwo ma wyjaśnić, czy ich błędy wynikały z zaniedbania, czy też był to zamach. Minister Jerzy Miller zapewnił Rosjan, że Polska przyjmuje raport MAK bez zastrzeżeń. Premier Tusk odwołał wszystkie swoje urlopy, sprzedał narty i wraz ze sztabem kryzysowym nieustannie pracuje w swoim biurze, osobiście nadzorując wykonanie wszelkich czynności, zleconych przez stronę rosyjską. Światło w gabinecie świeci się dzień i noc....
9. Historyk Jan Tomasz Gross zapowiedział publikację swojej kolejnej książki pt. "Babimojskie żniwa", w której przedstawi grabieże kosztowności i pamiątek ofiar katastrofy, masowo dokonywane przez ludność polską, głównie chłopską.
CZY BĘDZIEMY GOSPODARCZĄ RUSKĄ GUBERNIĄ? Niezależne rosyjskie pismo „Nowaja Gazieta” za słynnym portalem Wikileaks opublikowało depesze z amerykańskich ambasadorów w Wilnie i Moskwie na temat zablokowania przez rosyjskiego wicepremiera Igora Sieczina dostaw ropy naftowej z Rosji do rafinerii Możejki na Litwie. Rzecz miała miejsce w lipcu 2006 r., tuż po nabyciu akcji rafinerii Możejki przez polski Orlen (maj 2006 r.), wtedy kiedy czekano jeszcze na zatwierdzenie tej transakcji przez Komisję Europejską. Amerykańcy dyplomaci twierdzą, że rosyjski wicepremier zakazał rosyjskim firmom dostaw ropy naftowej do rafinerii i pod koniec lipca Rosjanie poinformowali rafinerię w Możejkach o awarii ropociągu Przyjaźń, którym dostarczano do niej surowiec. Awaria trwa do tej pory, co potwierdza, że brak dostaw tą najtańszą drogą przesyłania surowca był decyzją polityczną. Od momentu zmiany drogi dostaw ropy efektywność inwestycji Orlenu na Litwie uległa znacznemu pogorszeniu (rafineria nie wykorzystuje swoich zdolności przetwórczych i pracuje ze stratą) i coraz częściej mówi się o sprzedaży tej rafinerii rosyjskim firmom naftowym. Orlen do tej pory zaangażował w inwestycję na Litwie około 3,5 mld dol., a według znawców rynku naftowego, sprzedając ją obecnie, nie uzyska więcej niż 1 mld dol. Co więcej, tą ewentualną transakcją w najwyższym stopniu zaniepokojona jest Litwa, której rząd w 2006 r. zawarł porozumienie z polskim rządem w sprawie tej transakcji - po to tylko, żeby już wówczas Możejek nie nabyli Rosjanie. Rząd Jarosława Kaczyńskiego nie zgłaszał protestu w tej sprawie na forum UE, ponieważ oczekiwał na usunięcie awarii ropociągu, ale dlaczego tej sprawy na tym forum nie zgłasza rząd Donalda Tuska? Czy jesteśmy gotowi stracić 2 mld dol., żeby tylko nie narazić się Rosjanom? A przecież Rosja stara się o członkostwo w Światowej Organizacji Handlu (WTO) i stanowisko UE w tej sprawie oprócz stanowiska USA jest decydujące. Jeżeli Rosjanie kierują się w handlu międzynarodowym kryteriami politycznymi i wykorzystują dostawy surowców do politycznego oddziaływania na inne kraje, to nie mogą być członkiem tej organizacji. Coraz silniejsza presja Rosji na to, co się dzieje w polskiej gospodarce, jest zresztą widoczna od dłuższego czasu. Podczas wizyty w Polsce 1 września 2009 r. premier Putin na konferencji prasowej z udziałem premiera Tuska domagał się zmian w strukturze własnościowej EuRoPol Gazu, tak aby zostały tam tylko dwa podmioty: rosyjski Gazprom i polski PGNiG. Mimo że udział w EuRoPol Gazie polskiej firmy Gaz Trading dawał nam przewagę zarówno w zarządzie, jak i w radzie nadzorczej, polski rząd zgodził się z żądaniem Rosjan i rozpoczął realizację tego postulatu. Ostatecznie zgodziliśmy się na szalenie niekorzystną dla Polski nową umowę gazową uzależniającą nas od dostaw rosyjskiego gazu po najwyższych cenach w Europie aż do 2027 r. z jednoczesnym znaczącym ustępstwem cenowym dla Rosji za tranzyt gazu z Rosji do Niemiec Gazociągiem Jamalskim przez polskie terytorium. Ceny za ten tranzyt są nawet niższe niż te, które płaci Rosja Białorusi czy Ukrainie. Wreszcie polski rząd nie reaguje na sposób położenia Gazociągu Północnego na dnie Bałtyku na wysokości Świnoujścia, choć wygląda na to, że Rosjanie w porozumieniu z Niemcami chcą utrudnić dostarczanie skroplonego gazu do budowanego właśnie gazoportu. Po informacjach amerykańskich dyplomatów przedrukowanych przez rosyjską gazetę widać jak na dłoni, że Rosjanie realizują swoje interesy w sposób zupełnie bezwzględny przy zupełne pasywnej postawie rządu Tuska, który nie wykorzystuje nawet instrumentów, jakie daje nam członkostwo w UE. Ponadto podczas wizyty wspominanego wicepremiera Sieczina, który przybył do Polski na podpisanie umowy gazowej, zaproponowano mu udział rosyjskich firm w prywatyzacji naszych największych przedsiębiorstw, w tym paliwowego koncernu Lotos. Prywatyzacja Lotosu z udziałem Rosjan oznaczałaby śmiertelne zagrożenie dla płockiego Orlenu, bo Rosjanie, mając dostęp do własnego surowca, są w stanie podyktować takie ceny paliw, że żadna firma nie jest w stanie wytrzymać z nimi konkurencji. Coraz natarczywiej pojawia się więc pytanie, czy Polska powoli nie staje się gospodarczą ruską gubernią. Zbigniew Kuźmiuk
Żydowscy agenci – zamykające nienaukowe postscriptum Ożywiona dyskusja jak się wywiązała po publikacji mego tekstu z członkami i sympatykami Forum Żydów Polskich skłoniła mnie do kilku refleksji i napisania tego tekstu. Niektórzy z członków FŻP poczuwszy się urażeni moimi uwagami na temat żydowskich kolaborantów Hitlera zasypali mnie uwagami, którym muszę przyznać rację. Tak będzie lepiej, dla mnie, inaczej grozi mi to, iż zostanę uznany za antysemitę. A jak wiadomo w pewnych środowiskach lepiej być dzisiaj pedofilem niż antysemitą. Pedofilię można leczyć, antysemityzm jako nieuleczalnie skażonym grozi nieubłagany ostracyzm. Bez przedawnienia. Dodatkowo moi interlokutorzy z FŻP w zasadzie mają rację. Na wszystko można patrzeć pod różnymi kątami. Weźmy taką… kradzież. Jest prawda okradzionego i prawda złodzieja. I to są nie takie same prawdy, prawda? Albo zabójstwo. Jest prawda zabójcy. Ofiara z natury rzeczy mówić już nie może. Tu widać wyraźną przewagę prawdy sprawcy nad prawdą ofiar. Cóż zresztą znaczy słowo: prawda? Czy istnieje jedna prawda? I czy jesteśmy w stanie do niej dotrzeć? Głębokie pytania, zaprzątające filozofów od tysiącleci. Albo sprawiedliwość? Co to jest zbrodnia, co to jest kara? Dobro i zło? Jeśli nie ma prawdy, to wszystko jest względne. W swoim tekście opisałem trzy przypadki żydowskich agentów Gestapo. Pierwszy to Leon (Lolek) Skosowski, szef grupy żydowskich agentów Gestapo w aferze Hotelu polskiego – około trzy i pół tysiąca żydowskich ofiar. Ale Skosowski i jego siatka wydawała również Polaków i działa znacznie dłużej niż sama ta jedna afer. Orientacyjnie liczbę ofiar Lolka Skosowskiego i jego siatki można by podwoić (6 – 7 tys.). Taka jest prawda ofiar. Ale z drugiej strony to był porządny, żydowski chłopiec, ten Leon Skosowski. Kochał mamusię i tatusia; stracił całą rodzinę w Holokauście. No i nie mamy żadnego dowodu, że Leon Skosowski był agentem Gestapo. Nie zachowało się np. jego deklaracja współpracy. Co więcej, AK tez nie miało „twardych” dowodów jego winy. I bez takich dowodów zamordowało biednego, niewinnego Lolka Skosowkiego. Tak, dojrzałem do tego by to napisać: Leon Skosowski padł ofiarą nikczemnych siepaczy z antysemickiej AK! Oto niewinna, żydowska ofiara antysemickiej tzw. Armii Krajowej. Kolejna ofiara polskiej nienawiści do Żydów. A tak się Leon Skosowski starał, narażał by uratować warszawskich Żydów i wysłać ich na wczasy na wyspy Kanaryjskie. I zginął Leon od kul polskich antysemitów! Bo antysemicka AK nie chciała, by Żydzi się uratowali i wyjechali na wyspy Kanaryjskie! Dlatego podstępnie i okrutnie zamordowali Leona Skosowskiego! Leon Skosowski – prawdziwy bohater walki z faszyzmem i antysemityzmem. Ofiara polskiego pogromu. Leon Skosowski: żydowski bohater. Żydowski męczennik. Żydowski święty! Taka jest prawda, prawda Leona. Biednej, nieszczęsnej i niewinnej ofiary nazistów i polskiego antysemityzmu. (Proszę zauważyć, że napisałem naziści zamiast Niemcy, ale dodałem przymiotnik „polski”. A jak! Dobrze dosoliłem tym polskim antysemitom!) Dwie pozostałe postacie żydowskich konfidentów gestapo to: nieznana z nazwiska Żydówka (która w lutym 1944 r. zadenuncjowała komórkę AK zakamuflowaną w firmie „Auto-Sped” w Warszawie ; żołnierze konspiracji zostali zaaresztowani a następnie rozstrzelani) nazwijmy ją Rebeka, oraz żydowski konfident Diamant, który razem ze swoją siatką rozpracował i wydał cała krakowską organizację PPR (styczeń 1944 roku). Jaka jest tu zaklęta prawda? Nie poznamy jej, ale nie będę daleki od niej pisząc, iż (ich zdaniem) była podobna jak prawda Lolka Skosowskiego. Znacznie ciekawsze są ich dalsze losy, zakładając, że oboje przeżyli wojnę. Co nie jest pewne, jako że polscy antysemici chcieli dopaść zarówno Rebekę jak Diamenta… Powiedzmy, że mieli szczęście, bo sprytu to im nie brakowało. Co po wojnie robiła Rebeka i Diamant? Jak potoczyło się ich życie…? Jestem przekonany, że po wojnie Rebeka zrobiła karierę. Już wcześniej stała się członkiem komunistycznej bojówki, wzorem innych żydowskich konfidentów Hitlera i niektóre akcje Gestapo uzgadniała z komunistami. Akcje skierowane przeciwko AK. Rebeka to była sprytna i przewidująca osoba. Po “wyzwoleniu” wstąpiła do UB, szybko awansowała, jako weteran ruchu komunistycznego, i rychło znalazła się w gronie 37,1 % kierownictwa UB pochodzenia żydowskiego. Aresztowała, przesłuchiwała, zrywała paznokcie, miażdżyła jądra, wbijała w odbyt kij endekom, przedstawicielom reakcji i tej plugawej, faszystowskiej Armii Krajowej. Bezpośrednie tortury to za dużo dla delikatnej kobiety; Rebeka tylko wydawała rozkazy. I pilnowała ich wykonania. Robiła w zasadzie to samo, co wcześniej. W czasie wojny zwalczała Armię Krajową i po wojnie zwalczała Armie Krajową. Niszczyła polskich antysemitów, reakcjonistów i wsteczników w imię postępu i świetlanej przyszłości. Godna podziwu konsekwencja. Poznała jakiegoś kolegę z resortu, właściwego pochodzenia, i koniecznie wyższego stopnia. Wyszła za mąż i płodziła z nim żydowskie dzieci. W roku 1956 roku zwolnioną ją z resortu, jak jej męża. Ale rychło oboje się dobrze zaczepili.Rebeka odnalazła sens życia w… kulturze. Było to inteligentna kobieta, wykształcona, subtelna i delikatna, gdy nie prowadziła przesłuchań reakcjonistów. Tak, myślę że pracowała w kulturze, jako dyrektor w wydawnictwie, dyrektor teatru… chociażby muzeum wsi polskiej. Aż nadszedł pamiętny1968 rok. Gdy hydra ohydnego, polskiego antysemityzmu znów podniosła głowę. I Rebeka, z mężem, stali się ofiarą antysemickiej nagonki. I opuścili ze łzami w oczach ten okrutny, niewdzięczny kraj, dla którego pracowali tak długo (Rebeka od 1943: SD, UB, kultura). Zamieszkali w Nowym Jorku, Londynie czy Jerozolimie. Może napisali wspomnienia, w których jakże słusznie napiętnowali polski, zwierzęcy antysemityzm. A ich dzieci, czy wnukowie może mieszkają w Polsce i produkują się w polskiej kulturze, czy Internecie… Może również na FŻP? Aż miło pomarzyć… Diamant nie miał tyle szczęścia co Rebeka. Niestety, Diamant to prawdziwy żydowski pechowiec. Gestapo rzuciło go na front podziemia komunistycznego. A komuniści, trzeba to im przyznać, mają dobrą pamięć, i nie wybaczają zdrady (zdrady komunizmu rzecz jasna). Diamant po „wyzwoleniu” musiał uciekać z duszą na ramieniu, bo a nuż rozpoznałby go któryś z krakowskich towarzyszy, który trafem przeżyłby wsypę? Co z nim się stąło? Może został biznesmenem w USA, albo żołnierzem armii izraelskiej… Ale na pewno napisał wspomnienia o tym, jak bohatersko walczył z nazizmem i polskim antysemityzmem i przez lata pobierał rentę rządu Niemiec za Holokaust, w którym stracił cała rodziną. W sumie też mu się udało. Diamant nie zrobił takiej olśniewającej kariery jak Rebeka, ale żył spokojnie i dostatnio. I umarł otoczony szacunkiem i miłością licznych dzieci i wnuków. A jego imię nosi szkoła… w Izraelu.
Weźmy inną postać z tej samej menażerii, mam tu na myśli Józefa Różańskiego (Józef Goldberg). Leon Skosowski – agent Hitlera – popełnił masowe zbrodnie na Żydach i Polakach, ale głównie Żydach. Józef Różański – agent Stalina w Polsce. Symboliczny przedstawiciel grupy żydowskich agentów rządzącej Ministerstwem bezpieczeństwa Publicznego, a faktycznie całą Polską Rzeczypospolitą Ludową czasach stalinowskich. I zwierzchnik, a może i kochanek Rebeki. Na pewno nie miał jej za złe tej chwili słabości z Gestapo. I przyjął ją jak swoją. I tak jedna agentura stopiła się z druga agenturą. Wtopiła się bezboleśnie, jak błoto padające w błoto. Liczba ofiar tej kliki liczona jest w dziesiątkach tysięcy. Wydawałoby się, że Leona Skosowskiego i Józefa Różańskiego wszystko dzieli, poza pochodzeniem etnicznym. Głębsze spojrzenie wykazuje, że przypadek Lonka (Lejba) Skosowskiego, przypadek Józefa Różańskiego są bardzo podobne. Pierwszy był agentem Hitlera, drugi agentem Stalina. Skosowski mordował (głównie) Żydów, Różański (głównie) Polaków. Jeden zginął zabity przez podziemie, drugi umarł we własnym łóżku. Liczbę ich ofiar można szacować w tysiącach. W istocie to ta sama strona monety. Oni: Skosowski i Różański są jak hazardziści na wyścigach konnych. Każdy obstawia swego konia: odpowiednio Hitlera i Stalina. I jak to na wyścigach bywa: jeden wygrywa, reszta przegrywa. Tutaj niewątpliwie wygrał Różański, obstawił najlepszego konia na wyścigu: Stalina. Trafił bingo. Dlatego żył długo i umarł we własnym łóżku, a „zapłatą” za zbrodnie było tylko krótki, kilkuletni pobyt w więzieniu. Minimalna kara za zamordowanie tysięcy ludzi. W dodatku partia niesprawiedliwie potraktowała Różańskiego urządzając mu proces pokazowy, jego koledzy i koleżanki o podobnych „zasługach” wcale nie zostali ukarani. Duża cześć tej kliki agentów Stalina w 1968 roku wyemigrowała i świetnie i wygodnie sobie żyła na Zachodzie hołubiona jako „ofiary” systemu komunistycznego. Odrzucając z pogardą wszelkie zarzuty i oskarżenia jako… antysemickie!!! A ich ofiary nie poprzewracały się w grobie. Oddać należy Lonkowi Skosowskiemu, że gdyby mu dano taki wybór i on zostałby chętnie agentem Stalina, a nie Hitlera. Leon, Rebeka, Diamant, Różański: żydowskie losy czasów Holokaustu i po zagładzie. Byli to dobrzy Żydzi i Żydówki. Nie ulegajmy propagandzie antysemitów. Jeden tragicznie zamordowany przez polskich antysemitów, dwojgu udało się przeżyć. Różański uciekł przed Niemcami do Sowietów. Ale też swoje przeżył. Słowo przeżyć jest najważniejsze. Wszystko jest dobre, dzięki czemu Żyd mógł przeżyć Holokaust. Co z tego, ze wydawali innych na śmierć, że mordowali, torturowali… Najważniejsze to przeżycie, najcenniejsze jest życie Żyda. Działali zgodnie z wpojoną w dzieciństwie zasadą: pamiętaj, twoje życie jest cenniejsze niż ich… Wartość jednego życia nie jest równa wartości drugiego życia. Nie jest ich winą, że trafili na tak okrutny czas. Wszystko jest względne. Prawda jest względna. Czas jest względny. Życie (cudze) jest względne, dobro jest względne. Bezwzględną wartość ma tylko Holokaust. Reszta to… drobiazg, bez znaczenia. Tak wygląda teoria względności w praktyce. Teoria względności stosowana. Użytkowa teoria dla chętnych amatorów. Giętka i rozciągliwa jak guma od majtek. Która pozwala usprawiedliwić każdy swójpostępek, a innym przypisać wszystko, co najgorsze. Stąd tytuł: zamykające nienaukowe postscriptum. Bieliński
Czy to prawda, że za pana rządów zginęło w Polsce więcej generałów niż w czasie II wojny? Pytania posłów do premiera Donalda Tuska, który przedstawiał informacje o działaniach rządu zmierzających do ustalenia przyczyn i okoliczności katastrofy samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem. 83. posiedzenie Sejmu, 19 stycznia br.
Poseł Aleksander Chłopek: Na początku minireportaż. Prowadzę samochód poprawnie i jak dotychczas bezkolizyjnie. Wyjechałem sobie onegdaj do sąsiedniego miasta w przyjacielskie odwiedziny. Za pierwszymi zabudowaniami pojawiła się mgła. W pewnej chwili nieoczekiwanie zatrzymał mnie policjant – kierownik ruchu drogowego, i skierował w boczną uliczkę, zapewniając, że dziś to dla mnie najpewniejsza ścieżka do celu i najwłaściwszy kurs. Pamiętam, bo mówił to z jakąś znaczącą intonacją, której sensu wówczas nie rozumiałem: Jest pan na kursie i na ścieżce – więc bez podejrzeń ruszyłem w dalszą drogę. Znaki przed niczym nie ostrzegały. W oddali wyłaniał się z mgły mostek. Znów pojawił się policjant, przyjaźnie zachęcając mnie do dalszej jazdy, a z ruchu jego warg mogłem odczytać: Jest pan na kursie i na ścieżce. Już na mostku okazało się, że brakuje mu drugiej części. Nie miałem żadnych szans, gdy hamowałem, ale przednimi kołami znalazłem się nad przepaścią. Samochód się zachwiał: spadnie, nie spadnie. Dalej nie pamiętam. Panie premierze, proszę powiedzieć, kto był w tym minireportażu sprawcą dramatycznego zdarzenia: kontrolerzy ruchu czy kierowca? Bo gdyby to dziś oceniał pański minister, to powiedziałby jak wczoraj: Większość winy leży po stronie kierowcy. A pan co na to, panie premierze? Chciałbym się upewnić, że moje wątpliwości, czy żyjemy w tym samym świecie wartości i logiki, są zasadne.
Poseł Jolanta Szczypińska: Jakie były powody milczenia najwyższych władz państwa polskiego po ujawnieniu raportu MAK, milczenia, którego nie są w stanie zrozumieć Polacy? Tym samym nasze władze dały przyzwolenie na utrwalenie kłamstwa smoleńskiego. Premier znał prawdę, wiedział, jaką rolę w tej tragedii odegrali kontrolerzy lotu z wieży w Smoleńsku i ich mocodawcy. Dlaczego premier Tusk nie podjął wszelkich działań, abyśmy odzyskali czarne skrzynki? Dlaczego polski rząd nie reagował, gdy fragmenty samolotu polskiego zostały w sposób skandaliczny zniszczone? Wstrząsające obrazy, jak Rosjanie kilofami i siekierami rozbijali pozostałe części wraku samolotu, zostały udokumentowane i obiegły cały świat. Przecież wrak samolotu wraz z czarnymi skrzynkami należą do najważniejszych dowodów, które mogą umożliwić wyjaśnienie przyczyn katastrofy smoleńskiej. Gdzie wtedy był i co robił minister Miller? Gdzie wtedy był Edmund Klich, akredytowany do badania w MAK? Gdzie wtedy był w końcu pan premier Donald Tusk? Dlaczego nie reagował również w sytuacji, gdy fragmenty samolotu przez wiele miesięcy niszczały rzucone na beton, a dopiero przed przyjazdem pani prezydentowej Komorowskiej strona rosyjska łaskawie podjęła decyzję o przykryciu ich skrawkami brezentu? Panie premierze, usunięto transparent z napisem “żądamy prawdy”, ale zapewniam pana, że nie usuniemy prawdy z życia publicznego.
Poseł Jadwiga Wiśniewska: Panie premierze, mamy taką sytuację: 10 kwietnia Naród stracił prezydenta i 95 osób, które leciały wraz z nim, aby uczcić 70. rocznicę zbrodni katyńskiej. Dlaczego pan nie poleciał z prezydentem i z całą tą piękną delegacją? Dlaczego pan zgodził się na Putinowski scenariusz rozerwania tych pięknych, ważnych obchodów? Panie premierze! Niech pan nie wierzy w to, że najlepszą metodą jest atak, kiedy mówimy o tragedii narodowej. Chciałabym pana prosić o odpowiedź na piśmie na następujące pytania. Czy Rada Ministrów po 10 kwietnia zajmowała się na jakimkolwiek posiedzeniu wyborem drogi prawnej w sprawie badania przyczyn katastrofy? Czy przed lotem z 10 kwietnia podjęto następujące czynności: czy przygotowano samolot do lotu, czy przeprowadzono lot próbny, czy zabezpieczono łączność, czy lot był monitorowany przez odpowiednie polskie służby? Czy prokuratura przesłuchała na tę okoliczność pana, panie premierze, ministra Bogdana Klicha, ministra Arabskiego, ministra Sikorskiego? Czy była różnica w organizacji wizyt 7 oraz 10 kwietnia? Jakie systemy nawigacyjne były na lotnisku? Czy pan wie, panie premierze Tusk, że na wniosek prokuratury rosyjskiej pod groźbą kary dwóch lat łagrów wzywane są do składania zeznań rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej, które po 10 kwietnia były w Smoleńsku?
Poseł Beata Kempa: Panie premierze! Szczerze? Nigdy pana nie słucham. Dzisiaj jednak przyszłam z wielką nadzieją, że usłyszę, co pan zrobił w sprawie wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. Mówił pan bardzo dużo o wojnie. Powiem panu tak: pan jest w permanentnym stanie wojny, ale z opozycją. W sprawie prawdy o katastrofie smoleńskiej właściwie ogłosił pan kapitulację. Moje pytania są proste. Czy pan wie, na jakiej jest pan ścieżce i na jakim jest pan kursie? Czy pan wie, kto pana naprowadza i z której wieży? Czy pan sobie z tego zdaje sprawę? Niech pan powie, czy jest pan na ścieżce prawdy, czy na ścieżce kłamstwa. Kto pana naprowadza? Czy będzie pan w stanie tu, dzisiaj, stanąć i przeprosić? Czy będzie pan w stanie powiedzieć: ja, Donald Tusk, przepraszam wdowę po śp. gen. Błasiku za to, że został odarty z godności na oczach całego świata? Pan milczał, cały tydzień pan milczał. Panie premierze, powiem tak: nas można straszyć łagrami, ale my jesteśmy na kursie prawdy i na ścieżce sprawiedliwości.
Poseł Artur Górski: Wciąż nie wyjaśniono kwestii strzałów czy też dziwnych wybuchów przypominających wystrzały zarejestrowanych na filmie, który został nagrany tuż po katastrofie i umieszczony w internecie. Film ten badała ABW i prokuratura. Jest autentyczny. Zdaniem płk. Zbigniewa Rzepy z prokuratury wojskowej – cytuję za “Naszym Dziennikiem”: W treści tych nagrań czterokrotnie słyszalne są odgłosy przypominające wystrzały, wybuchy. Strona rosyjska, odnosząc się do różnych spekulacji na ten temat, podała informację, że eksplodowały naboje w magazynkach broni oficerów polskiego BOR, którzy zginęli w katastrofie. Jednak w raporcie MAK nie ma słowa o tym, aby jakaś amunicja wybuchła. W związku z powyższym mam dwa pytania. Czy odzyskano z rąk Rosjan komplet naboi do pistoletów, które znajdowały się na pokładzie samolotu, i czy zostały przeprowadzone przez ABW lub będą przeprowadzone przez prokuraturę badania filmu pod kątem określenia rodzaju słyszanych wystrzałów lub wybuchów i ich źródła, aby ustalić, kto ewentualnie strzelał tuż po katastrofie?
Poseł Marek Suski: Ja nawiążę do słów, jakie pan tu wypowiedział: Lepiej znać prawdę i nie mieć wojny, niż nie znać prawdy i mieć wojnę. Ja mam, ponieważ prawdy właśnie nie znamy, takie pytanie: Z kim ma pan tę wojnę prowadzić i z jakimi sprzymierzeńcami? Kolejne pytanie: Jaką rolę w organizacji wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego odgrywał ambasador tytularny Tomasz Turowski? Dlaczego został ponownie zatrudniony w MSZ na początku 2010 r.? Czy pan premier posiadał informacje na temat podejrzeń o współpracę tego pana z komunistycznymi służbami lub też z innymi służbami zagranicznymi? Czy są inni pracownicy MSZ, kancelarii premiera, którzy organizowali wizytę prezydenta w Katyniu, a również byli współpracownikami służb specjalnych PRL?
Poseł Beata Mazurek: Nie ma żadnych, ale to żadnych wiarygodnych dowodów potwierdzających oszczerstwa MAK wobec gen. Błasika. W ekspertyzie rosyjskiej, która jest zamieszczona na stronie MAK, biegły opisuje preparat, który dostał w szklanym pojemniku, cytuję, jako: nieopieczętowany i niezaplombowany. Nie można więc mówić o żadnej wiarygodności tej ekspertyzy. Zatem czy pan, panie premierze, wystąpił lub wystąpi i kiedy na drogę prawną przeciwko pani Anodinie w związku z jej wypowiedziami ujawniającymi szczegóły sekcji zwłok gen. Błasika, do czego nie miała prawa, mówił o tym minister Miller, bo gen. Błasik był pasażerem? Czy pan interweniował w tej sprawie na drodze dyplomatycznej? Przecież zna pan ten raport od października. Co pan zrobił, jeśli chodzi o obronę gen. Błasika, który niestety sam bronić się już nie może?
Poseł Dariusz Seliga: Panie premierze! Pan kilkadziesiąt minut temu powiedział, że chce w przyszłości wygrać polskie bezpieczeństwo, i co do tego chyba jest pełna zgoda nas wszystkich, jak tutaj siedzimy. Tylko jak je wygrać w przyszłości, kiedy w niedalekiej przeszłości nie potrafiło się go zapewnić polskim najwyższym dowódcom rodzajów sił zbrojnych, na czele ze zwierzchnikiem Sił Zbrojnych Panem Prezydentem? Panie premierze, ostatnie trzy lata pracy resortu pod kierownictwem pana ministra Klicha to cztery katastrofy, to razem 121 ofiar. Panie premierze, moje pytanie jest takie: Kto za to odpowiada?
Poseł Piotr Polak: 29 kwietnia 2010 r. pani minister Kopacz mówiła Wysokiej Izbie: Na miejscu katastrofy z całą starannością przekopano ziemię na głębokości ponad 1 m i starannie ją przesiewano. Czy w związku z tymi słowami dziś pani minister może spojrzeć prosto w oczy rodzinom ofiar? Co im pani powie w sprawie uszanowania godności osoby ludzkiej po jej śmierci, w tym wypadku tragicznej? Co pani dziś powie na temat staranności zebrania szczątków ofiar? Czy Polska jest na dzień dzisiejszy w posiadaniu protokołu z sekcji zwłok pana gen. Andrzeja Błasika i czy pani minister bądź polscy prokuratorzy byli obecni w Moskwie podczas tej sekcji?
Poseł Łukasz Zbonikowski: Miał pan dzisiaj przedstawić Wysokiej Izbie to, co przez 9 miesięcy udało się ustalić pańskiemu rządowi w sprawie katastrofy smoleńskiej. Zamiast tego, jako posłowie, wysłuchaliśmy niesamowitej historii, jak to pan przechytrzył Rosjan, prowadząc politykę na kolanach i przepraszając, że jeszcze żyjemy. Miał pan za to pozyskać prawdę i wiele dodatkowych dowodów. Proszę więc zatem powiedzieć, jaka jest ta prawda, i proszę powiedzieć, dlaczego do dzisiaj pański rząd nie jest w stanie wyegzekwować od Rosjan 54 materiałów dowodowych i dokumentów, o które prosi pan również w pańskim dokumencie, zawierającym zastrzeżenia do raportu MAK.
Poseł Krzysztof Tołwiński: Panie premierze Tusk! Naród nie oczekuje, jak pan powiedział, ogrywania Rosji. Oczekujemy prawdy, a nie kierowania się kompleksami w stosunkach z sąsiadem. Tak Naród to odczytuje. Pan pyta opozycję, czy my wierzymy w to, co mówimy. Panie premierze, czy pan wierzy w to, co pan mówi? Mam jednak nadzieję, że nie. Jakie były powody tego, że jako członek NATO w wyjaśnianiu przyczyn tej katastrofy nie skorzystaliśmy ze ścieżki natowskiej? Czy gdyby był to samolot, lot wojskowy Stanów Zjednoczonych, Niemiec czy Danii, to Rosja by tak sobie pogrywała?
Poseł Stanisław Pięta: Po analizie działań i zaniechań pańskiego rządu, po wysłuchaniu pańskiego wystąpienia zasadne jest jedno pytanie, a w zasadzie dwa. Pierwsze: dlaczego kompromituje pan Rzeczpospolitą Polską? Drugie: kiedy poda się pan do dymisji? Pan mówi tutaj, panie premierze: Musimy wygrać prawdę. Gdzie pan był, panie premierze, w jakiej grze pan uczestniczył, gdy przez tygodnie nie zabezpieczano miejsca katastrofy, kiedy niszczono wrak, kiedy wycinano drzewa, kiedy wreszcie strona rosyjska unieważniła zeznania kontrolerów lotu? Gdzie pan był? Gdzie pan był przez ponad dobę po wystąpieniu pani gen. Anodiny? Pan przecież wiedział, jaka była treść rozmów kontrolerów lotu.
Poseł Tadeusz Tomaszewski: Czy kiedy z raportu ministra Millera będą wynikały ewidentne zaniedbania polskich urzędników, podejmie pan decyzje personalne? Czy będzie pan zasłaniał się w dalszym ciągu na przykład śledztwem prokuratury lub brakiem wyroku sądu? W jaki sposób struktury państwa polskiego wspomagają obecnie rodziny ofiar tej strasznej katastrofy?
Poseł Jacek Bogucki: Są tacy w opozycji, którzy nie chcą wyjaśnienia prawdy – to pana dzisiejsze słowa. Co pan w ten sposób chciał zasugerować? Czy to prawda, że za pana rządów zginęło w Polsce więcej generałów niż w czasie II wojny światowej?
Poseł Barbara Bartuś: Na jakiej podstawie pan premier uważa, że krytyka raportu MAK może popsuć stosunki polsko-rosyjskie, skoro pan minister Ławrow na konferencji prasowej przyznał, iż MAK jest instytucją niezależną od rządu rosyjskiego?
Poseł Maria Nowak: W czasie wczorajszego posiedzenia połączonych komisji otrzymaliśmy informację, że zasada sterylności wieży kontrolnej na lotnisku w Smoleńsku nie została zachowana i że miało to swoje następstwa. Pan Edmund Klich stwierdził, że jemu wydaje się, że zasada sterylności wieży kontroli lotu obowiązuje także w Rosji. Stwierdził, że tak mu się wydaje. Czy to znaczy, że w ciągu 9 miesięcy polska komisja nie była w stanie tego sprawdzić i że dotąd nie ustaliła, jakie procedury, jakie zasady obowiązywały na lotnisku w Smoleńsku w dniu katastrofy?
Poseł Zbigniew Kozak: Kiedy i w jakich okolicznościach premier Tusk dowiedział się o rzekomej obecności w organizmie gen. Błasika 0,6 promila alkoholu? Czy służby informowały premiera o możliwych konsekwencjach i oddźwięku międzynarodowym takiej informacji? A przede wszystkim dlaczego pan premier nic nie zrobił, aby zapobiec upublicznianiu tych kłamstw? Stąd moje ostatnie pytanie: Czy jest znany panu premierowi i kolegom ministrom kodeks Boziewicza, tzw. polski kodeks honorowy?
Poseł Jan Warzecha: Czym kierował się pan minister Jerzy Miller, zawierając 30 maja 2010 r. porozumienie z panią Anodiną, na podstawie którego czarne skrzynki mają zostać w Rosji do końca postępowania sądowego? Dlaczego 13 kwietnia strona polska zgodziła się na uznanie prezydenckiego lotu za lot cywilny, a nie wojskowy?
Poseł Arkadiusz Czartoryski: Dlaczego rząd polski nie protestował zdecydowanie przeciwko całkowitej wycince drzew wokół lotniska w Smoleńsku, które były bardzo ważnym dowodem przy przeprowadzaniu rekonstrukcji przebiegu zdarzeń? Dlaczego rząd polski zupełnie nie odniósł się do faktu, że raport MAK całkowicie pomija ten problem?
Poseł Elżbieta Kruk: W tragedii smoleńskiej jak w soczewce odbija się polityka Polski i Rosji. A my dziś wiemy jedno – rząd zaakceptował rosyjskie zasady gry, nie tylko jeśli chodzi o wyjaśnienie tragedii smoleńskiej. Panie premierze, może to panu zdawało się, że ogra nie tyle Rosjan, co z ich pomocą załatwi swoje polityczne biznesy w Polsce. To, co poprzedzało wyjazd delegacji z prezydentem Lechem Kaczyńskim do Katynia, gdy dopuścił pan do tego, by Rosjanie narzucili nam przebieg uroczystości rocznicowych, to, jak przygotowywano wizytę, a także to, co dzieje się po 10 kwietnia w sprawie śledztwa – to zamach, panie premierze, na polską suwerenność. W momencie oddania tego śledztwa Rosji i zgody na to, by lot prezydenta państwa i generalicji uznać za cywilny, a nie wojskowy, gdy nie odważył się pan wykorzystać istniejących możliwości umiędzynarodowienia śledztwa, było jasne, że zostanie ono przeprowadzone według standardów sowieckich, a efekt nawiąże do tradycji raportu Burdenki. I tak się stało. Pan, panie premierze, pan minister Miller, miast odrzucić ten raport, bo nie można o nim dyskutować, przyjmujecie winę strony polskiej, to znaczy winę pilotów. Macie rację – czy nie mam ja racji w tym momencie, panie premierze? – tylko wówczas, jeśli mówicie o sobie, to jest o panu, panie premierze, o panu Millerze, o panu ministrze Klichu, o panie ministrze Arabskim, o panu ministrze Sikorskim, bo nie o pilotach wprowadzonych przez Rosjan w pułapkę. Panie premierze! Nikt nie marzy, aby tragedia smoleńska trwała, ale ona trwa, a winę za to ponosi rząd. Niech pan pamięta o odpowiedzialności nie tylko przed ludźmi – poniesie ją pan także przed Bogiem.
Rząd Tuska jak drużyna trampkarzy Z dr. Krzysztofem Pietrowiczem, socjologiem, adiunktem w Zakładzie Interesów Grupowych, zastępcą dyrektora Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, rozmawia Mariusz Bober Raport MAK kompromituje rząd Donalda Tuska, który usiłuje teraz wmówić nam, że przechodzi do “ofensywy” w relacjach z Rosjanami. Jak interpretuje Pan strategię Tuska w śledztwie w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem? - Być może wyjaśnianie przyczyn katastrofy smoleńskiej przerosło PO. Ale może być to również efekt uległości wobec Rosji. Platforma najważniejsze błędy popełniła w pierwszych dniach po katastrofie. Pierwszym była zgoda polskich władz na uznanie lotu za cywilny. Nie wiem, dlaczego podjęto taką decyzję – czy z powodu doraźnych interesów, czy z powodu kwestii wizerunkowych. Niemniej jednak był to poważny błąd. Opublikowany ostatnio raport MAK jest swoistą “zemstą” za krótkowzroczność strony rządowej. Całkowicie inne zachowanie widać po stronie władz rosyjskich, które konsekwentnie realizowały długofalowy plan. Być może rządowi Donalda Tuska wydawało się, że strona rosyjska znajdzie kozły ofiarne w postaci kontrolerów z wieży w Smoleńsku. Ale okazało się, że Moskwa nie ma zamiaru nikogo poświęcać, bo zapewne uznała, że nie musi brać pod uwagę interesów rządu w Polsce. Gabinet Donalda Tuska został potraktowany jak amatorzy, którzy nie potrafią zadbać nawet o własne interesy. Mówiąc językiem piłkarskim – okazali się drużyną trampkarzy, która zderzyła się z zawodowcami w takich rozgrywkach.
Rząd i prezydent nie zareagowali na raport MAK tego samego dnia, pozwalając, by w świat popłynęło propagandowe kłamstwo MAK o pijanym polskim generale. - To rzeczywiście dziwna sprawa. Platforma Obywatelska bardzo sprawnie posługiwała się do tej pory PR. Potrafiła wiele swoich błędnych decyzji przedstawić jako sukcesy. Nawet te umiejętności zawodzą w przypadku reakcji na raport MAK. To bardzo symptomatyczne. Być może obaj obawiali się narazić Rosji. Konferencja z udziałem ministra Millera potwierdziła tylko, że premier i prezydent nie chcą zająć jasnego stanowiska w tej sprawie. Można domniemywać, że najwyższe władze państwowe czekają na aktualne wyniki badań społecznych, pokazujące, jakie stanowisko będzie kompatybilne z opinią większości.
Polska racja stanu jest więc dla PO narzędziem realizacji partyjnego interesu. Jaką PR-owską taktykę przyjmie teraz Tusk, by zneutralizować społeczną krytykę? - Pewnie będziemy przekonywani, że strona rosyjska zaprzepaściła szansę na polepszenie relacji i uczciwe wyjaśnienie sprawy mimo dobrych intencji obecnego rządu polskiego. Trzeba pamiętać, że dla rządu raport zaprezentowany przez MAK przynajmniej w jednym aspekcie nie jest zły. Bowiem ze względu na to, że raport jest ewidentnie stronniczy, przedstawiciele władz mogą zaprezentować się Polakom jako strona niemal pokrzywdzona. Dzięki takiej strategii rząd będzie zapewne chciał zebrać kilka punktów w sondażach. Z drugiej strony nie zdziwiłyby mnie jakieś nowe spektakularne działania, w rodzaju “walki z dopalaczami”, realizowane po to, by odwrócić uwagę społeczeństwa od odpowiedzialności za zaniedbania rządu…
…które miały miejsce zarówno w obszarze przygotowania lotu, jak i wyjaśniania przyczyn tragedii. Ten gabinet sam powinien podać się do dymisji. - Tymczasem do dymisji nie podał się premier ani żaden z ministrów, ani też żaden z urzędników niższego szczebla. To jest po prostu zadziwiające, że w tym przypadku nie szukano nawet kozła ofiarnego. Gdy samobójstwo popełnił kolejny świadek w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika, premier przyjął dymisję ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Zaś po takiej tragedii jak katastrofa smoleńska, w której zginęli prezydent, dowództwo armii, posłowie i wiele wybitnych osobistości, nie było żadnych konsekwencji. Wyciągnięcie konsekwencji w wielu przypadkach oznaczałoby naruszenie interesów pewnych mniej lub bardziej zorganizowanych grup, a obecny rząd prowadzi właśnie politykę unikania narażenia się komukolwiek, zwłaszcza zorganizowanym grupom interesu. Wyjątkiem od tej reguły była ostatnia decyzja, by obniżyć wielkość składek przekazywanych do otwartych funduszy emerytalnych. Co prawda były jeszcze podejmowane przez rząd różne spektakularne działania, jak choćby zaostrzenie przepisów w sprawie handlu tzw. dopalaczami. Jednak było to działanie na pokaz, bo zaraz po tym firmy handlujące nimi zaczęły obchodzić nowe rozwiązania prawne. Zasadniczo obecny rząd nie chce nikomu się narazić.
Przez wiele miesięcy konsekwencjami obarczano jedynie ofiary tragedii. - Na razie wygląda, że będzie to kolejny przejaw zjawiska określanego mianem “diagnozy bez konsekwencji”. Chodzi o to, że od dłuższego czasu wskazuje się na różne nieprawidłowości, i to w wielu dziedzinach, które mimo to nie są usuwane. Dobrze ilustruje to narracja przedstawicieli rządu, którzy niemal przez wszystkie miesiące od katastrofy przekonywali, że jeśli są winni po stronie polskiej, to znajdowali się na pokładzie samolotu. Z drugiej strony można mówić o lobby rosyjskim w Polsce. Tym ludziom również zależy na tym, żeby katastrofa smoleńska nie została należycie wyjaśniona, i żadne konsekwencje nie zostały wyciągnięte.
Siłę lobby rosyjskiego pokazuje casus Tomasza Turowskiego, agenta PRL i dyplomaty konstruującego polsko-rosyjskie pojednanie w jednej osobie. - Z pewnością to, że taka osoba, z przeszłością “nielegała” w służbie wywiadu PRL, przygotowywała zarówno wizytę w Rosji premiera Donalda Tuska, jak i prezydenta Lecha Kaczyńskiego oraz uczestniczyła w aranżowaniu “zbliżenia” w relacjach Polski i Rosji, a także Kościoła katolickiego i Cerkwi prawosławnej oznacza, iż jej działania były całkowicie przejrzyste dla strony rosyjskiej. W tym przypadku nakłada się z jednej strony działalność lobby rosyjskiego, a z drugiej powiązanie reprezentujących je osób z obecnymi elitami władzy w naszym kraju. Cechą charakterystyczną takich grup jest to, że są trudne do zidentyfikowania. Można je próbować rekonstruować, analizując np. wypowiedzi medialne osób, które z różnych powodów sprzyjają Rosji. Niemniej jednak tym problemem powinny skutecznie zajmować się odpowiednie służby. Nie jestem przekonany co do efektywności ich działań.
Jakie skutki dla bezpieczeństwa państwa może mieć niewyciągnięcie właściwych wniosków z tej katastrofy? - Może to skutkować zmniejszeniem zaufania obywateli do państwa. Natomiast na płaszczyźnie międzynarodowej potwierdzamy, że jesteśmy przedmiotem, a nie podmiotem gry. Jeśli nie jesteśmy skuteczni w takiej sprawie, to dajemy wyraźny sygnał, że nie należy nas poważnie traktować w innych kontekstach – nieważne, czy politycznych, czy gospodarczych. Dziękuję za rozmowę.
Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz? Autorski przegląd prasy Ciekawe, czy Grzegorz Schetyna choćby przemyślał sobie pytanie, które tak rozsławił znany film Barei. Krytyka zbyt późnej reakcji premiera Donalda Tuska ze strony marszałka Schetyny to rzucenie liderowi PO rękawicy, akurat gdy ten wyczołguje się z najpoważniejszego kryzysu ostatnich miesięcy. A za takie rzeczy lider od razu wymierza cios w ucho lub uzyskuje opinię lidera słabnącego. W „Gazecie Wyborczej” Renata Grochal spieszy z wytłumaczeniem sporu powołując się na „dobrze zorientowane źródła”. Grochal pisze: „Jak mówią dobrze zorientowane źródła, przed wyjazdem premiera do Włoch jego relacje ze Schetyną się ochłodziły”. Jednym z powodów był spór o obsadę spółek, w których państwo ma udziały. Premier chce, by rady nadzorcze najważniejszych firm (m.in. KGHM, Orlenu, PGNiG, PKO BP, PGE) powoływał dziesięcioosobowy komitet nominacyjny. Dziś członków rad wybiera minister skarbu w konkursach. To pomysł zaufanego doradcy Tuska Jana Krzysztofa Bieleckiego, szefa Rady Gospodarczej przy premierze. Schetyna jest mu przeciwny, bo uważa, że spółki będzie obsadzał Bielecki. Obaj nie darzą się sympatią. To Bielecki miał doradzić Tuskowi, by odwołał Schetynę z rządu na fali sprawy hazardowej. Bielecki obsadzi spółki swoimi ludźmi, a nominacje pójdą na konto PO, do której on nawet nie należy – mówi „Gazecie” polityk bliski Schetynie. Bielecki odrzuca te argumenty. – Ja nie wejdę do komitetu – zapewnia „Gazetę”. I dodaje, że celem jest odpolitycznienie spółek. – Jeżeli w komitecie nominacyjnym będą osoby w stylu prof. Leszka Balcerowicza, które ryzykują własną reputację, to dlaczego miałyby one powoływać niekompetentnych ludzi. Zdaniem Bieleckiego chodzi o to, żeby wprowadzić mechanizmy takie, jak w biznesie. Kryteria powoływania członków rad nadzorczych mają być jasne, a nie jak dziś – uznaniowe. Jednak część ekspertów uważa, że trudno mówić o odpolitycznieniu, skoro szefa komitetu będzie powoływał premier.(…) Rządowi zależało na szybkim uchwaleniu ustawy o komitecie, bo wiosną wygasają kadencje rad nadzorczych wielu spółek. I nowe rady można by powołać już według zmienionych zasad. Jednak Schetyna kilka dni temu odesłał projekt rządowej ustawy do konsultacji społecznych, choć konsultacje były już na etapie prac rządowych. I to dwukrotnie. Marszałek tłumaczył, że projektu nie skonsultowano m.in. z NBP, a ustawa w znaczny sposób wpłynie na gospodarkę. Jak słychać w otoczeniu Schetyny, o to właśnie chodzi. – Nie powinniśmy teraz zmieniać zasad wyłaniania rad, bo opozycja rzuci nam się do gardła, że na kilka miesięcy przed wyborami robimy skok na spółki – mówi stronnik marszałka. Jednak są też głosy, że Schetyna blokuje rządową ustawę, bo chce utrzymać wpływy w spółkach (m.in. w KGHM i energetyce). – Po tym jak Grzegorz musiał odejść z rządu, Donald wykonał wobec niego gest, zostawiając mu wpływy w spółkach – mówi jeden z naszych rozmówców z otoczenia premiera. – To realna władza, której Grzegorz nie będzie chciał oddać.” Tyle Renata Grochal. Nie wątpię, że spór o sposób wyłaniania skład rad istnieje, ale dlaczego media tak szybko i nagle łączą je akurat z krytyką Tuska ze strony Schetyny. Oj, coś mi to wygląda jak szybki przeciek z otoczenia premiera, aby dać bezczelnemu marszałkowi po nosie. Co ciekawe, „Wyborcza” nie widzi w całej sprawie żadnego tematu do komentarza. A przecież wizja, w której wokół spółek toczy się bój lobby Jana Krzysztofa Bieleckiego – typowanego na jedynego naprawdę zaufanego człowieka Tuska – przeciw tradycyjnemu aparatowi PO, jaki symbolizuje Schetyna, może służyć za przykład, jak Platforma – zawłaszczywszy państwo -wchodzi w etap walk frakcyjnych o biznesowe konfitury. A tak na marginesie – powraca klimat z PRL, gdzie choć garść ciekawych informacji wychodziła na jaw tylko wtedy, gdy jedna frakcją walczyła z drugą. Stefan Kisielewski lubił w tamtych latach przechadzać się niespiesznie miedzy Łazienkami a Ogrodem Botanicznym i spotykać byłe gwiazdy PRL, które mu szeptały o najnowszych zasłyszanych ploteczkach z walk w obozie władzy. Ciekawe, kiedy przechodząc obok placu na Rozdrożu – też lubię tam spacerować – spotkam za jakiś czas odepchniętego od władzy Schetynę w wytartym prochowcu na swoim codziennym spacerku z pieskiem. Były marszałek zamacha do mnie, rozejrzy się czy gdzieś na horyzoncie nie widać Renaty Grochal i konspiracyjnym szeptem zacznie: - A o tej ostatniej wojnie na noże na linii Tusk – Jan Krzysztof Bielecki Pan już słyszał? Semka
PULL UP!!! Wczorajsza debata sejmowa o katastrofie smoleńskiej i „miejscu, do którego pod wodzą Pana Premiera Tuska zaciekle wchodziliśmy”, jak zwykle odwróciła uwagę od gospodarki. Bo choć Pan Premier do niczego złego się nie przyznał, to Prawie Najlepszy Minister Finansów w Europie przyznał, że otrzymał od unijnego Komisarza do spraw budżetowych Olli Rehna list z prośbą by „podzielił się z KE szczegółowymi propozycjami” w sprawie równoważenia budżetu. „Komisja zaobserwowała w odniesieniu do Polski rozwój sytuacji budżetowej, która może nie być zgodna z rekomendacjami Ecofinu w sprawie procedury nadmiernego deficytu” – powiedział jej rzecznik Amadeu Altafaj. Zgodnie z listopadowymi prognozami, deficyt w 2010 roku wyniesie w Polsce 7,9% PKB, „czyli wyżej niż prognozy z kwietnia”. Altafaj podkreślił, że nawet, jeśli rząd wprowadzi zmiany w systemie emerytalnym, to nie wystarczy, by do 2012 roku obniżyć deficyt poniżej 3% PKB. „Potrzebne są więc dodatkowe wysiłki, by obniżyć deficyt poniżej referencyjnej wartości” – powiedział Altafaj. Mówiąc obrazowo: brukselski TAWS („Trouble” Awareness and Warning System) głosem komisarza Rehna i rzecznika Altafaja informuje: PULL UP! A co na to „kontroler” (naszych finansów) i przy okazji „Prawie Debeściak” Rostowski? „Podejrzewa, że podobny list otrzyma wiele krajów” (i w tym akurat ma rację, bo procedury nadmiernego deficytu wszczęto wobec 24 z 27 krajów członkowskich UE) ale twierdzi, że „do 2012 roku jeszcze daleko (podkreślenie moje) i kolejne działania będziemy podejmowali w stosownym czasie”. Czyli że… jesteśmy „na kursie i na ścieżce”. Polscy przedsiębiorcy to naprawdę doskonały silnik gospodarki. Ale obawiam się, że jak jeszcze troszkę tak „polecimy”, to nawet im „ciągu” zabraknie do „odejścia na drugi krąg”. Czy w tym towarzystwie jest ktoś nie „nawalony”? Crash ahead! Gwiazdowski
Sztuka ogłupiania Czemu my Polacy nie słuchamy tego, co mówią zagraniczni politolodzy, publicyści, a szczególnie rosyjscy o śmierci Śp. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego w katastrofie pod Smoleńskiem. Niektórzy stwierdzają wręcz, że zachowania Putina i Miedwiediewa to czysta obłuda. Uważają, że nie ma co się łudzić... W ich zachowaniu widać, do jakiego stopnia Kreml urobił sobie zachodnią opinię publiczną. Co innego powinno być dla Polaków godne uwagi – autentyczne gesty współczucia zwykłych Rosjan Bloger Fiatowiec zamieścił tekst: „Polska opinia publiczna dała się nabrać...” Są w nim fragmenty rozmowy z Andrzejem Piontkowskim pochodzące z artykułu pt. „Putin przegrywa” (całość tutaj). Andriej Piontkowski ur. 1940, rosyjski publicysta i analityk polityczny. Jest komentatorem Radia Swoboda oraz BBC World Service. Publikował na łamach takich tytułów jak „Nowaja Gazeta”, „The Moscow Times”, „The Russia Journal”. Był dyrektorem wykonawczym moskiewskiego think tanku Centrum Studiów Strategicznych i jednym z liderów partii Jabłoko. Jest autorem książki „Another Look Into Putin’s Soul” (2006). http://www.redakcja.newsweek.pl/Tekst/Polityka-Polska/536580,Polska-opinia-publiczna-dala-sie-nabrac.html
Czytam: „Po przeczytaniu tekstu w „Magazynie Europa” dodatku do papierowego Newsweeka gdzie w rozmowie z Filipem Memchesem rosyjski publicysta i analityk polityczny Andriej Piontkowski twierdzi: „(...) Kreml zawsze ma jakieś alibi. Winowajcą wszelkich problemów jest Zachód. Kiedy w 2008 roku zaczął się globalny kryzys, elita kremlowska podkreślała, że Rosja to oaza stabilności. Gdy się okazało, że kryzys Rosji jednak nie ominął, podniosły się oskarżenia pod adresem USA – iż to one Rosję tym kryzysem zaraziły. Do niedawna wrogiem była także Polska, ale okazało się, że w Polsce są złoża gazu łupkowego, co zagraża strategii Gazpromu, opierającej się na monopolu dostaw. Stąd pośpiech Putina, żeby jak najszybciej zawrzeć z waszym rządem umowę na sprzedaż gazu rosyjskiego. Dla tej umowy Putin był gotów uklęknąć na jedno kolano w Katyniu. Jestem wstrząśnięty tym, jak bardzo polska opinia publiczna dała się nabrać na cynizm tego człowieka. Niech Polacy nie zapominają, że kiedy bandyci Ramzana Kadyrowa [prokremlowskiego prezydenta Czeczenii] zamordowali Annę Politkowską, Putin oznajmił, iż „jej śmierć zrobiła państwu więcej szkody niż jej teksty”. To samo na Kremlu mówiono o śmierci Lecha Kaczyńskiego (chociaż się z niej cieszono). Jak człowiek wygłaszający takie słowa o Politkowskiej mógł współczuć Polakom z powodu śmierci Kaczyńskiego, którego uważał za jednego ze swoich największych wrogów? Zachowania Putina i Miedwiediewa to czysta obłuda. Co innego powinno być dla Polaków godne uwagi – autentyczne gesty współczucia zwykłych Rosjan, którzy spontanicznie przynosili kwiaty pod polską ambasadę w Moskwie (...)”. Dalsze wypowiedzi Piontkowskiego są szczególnie ciekawe cytuję: „(...) Gdyby w Polsce nie odkryto złóż gazu łupkowego, żadnych ustępstw by nie było. Czy pan już nie pamięta, jak w czasie 70. rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej na stronach internetowych rosyjskiego ministerstwa obrony były zamieszczone informacje o tym, że Hitler składał Polsce sensowne propozycje, ale z powodu uporu jej władz nie zostały one przyjęte, co wywołało wojnę? Ludzie, którzy lansowali taką wersję historii, są nadal na swoich miejscach. Nie ma co się łudzić (...)”. W dodatku rosyjski publicysta stwierdza, że o Katyniu: „(...) nie można mówić o ustępstwach w przypadku zbrodni, której dowodzą tysiące dokumentów? Widać, do jakiego stopnia Kreml urobił zachodnią opinię publiczną. Elementarna sprawiedliwość odbierana jest jako ustępstwo. Cała Polska zachwycała się ludzkimi zachowaniami Putina, chociaż to była cyniczna hipokryzja. A tak w ogóle to dlaczego doszło do katastrofy? Przede wszystkim winna jest administracja lotniska. Na tym lotnisku w owym feralnym dniu nie było systemu nawigacji, nie było dyspozytora mówiącego po angielsku. Administracja lotniska mogła zakazać lądowania z powodu mgły. A w Rosji opowiadają jakieś głupstwa o tym, że pomimo zakazu pilot i tak próbował lądować. Przecież to jest niemożliwe. Pół godziny przed przybyciem polskiego samolotu zakazali lądować samolotowi z Moskwy, na którego pokładzie byli współpracownicy FSB. Życzliwość władz rosyjskich wobec Polski można tłumaczyć ich poczuciem winy, ponieważ zaniedbały bezpieczeństwo na lotnisku. One to robią tylko po to, żeby Polacy nie zadawali niewygodnych pytań. Minęło kilka dni od tragedii i Kreml znowu wysuwa wobec Polski pretensje o rozmieszczenie na jej terytorium rakiet Patriot. A przecież to są rakiety obronne, więc dla Rosji nie stanowią żadnego zagrożenia (...)”. Gdy przeczytałem ten tekst zacząłem się zastanawiać - czemu my Polacy nie słuchamy tego, co mówią zagraniczni politolodzy, publicyści, a szczególnie rosyjscy o śmierci Śp. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego w katastrofie pod Smoleńskiem. Ciekaw jestem gdzie się podziali ci nasi „dociekliwi” dziennikarze śledczy, nie jestem specjalistą, ale gdy powoli składam to wszystko w całość to o zgrozo... Właśnie, ale u nas najważniejsze jest pojednanie z Rosjanami, a wszyscy zadający dociekliwe pytania w tej sprawie są uważani za oszołomów i wichrzycieli. Jakoś dziwnie mi to przypomina te nie tak dawno minione czasy PRL... Wydaje się, że strona Polska nie robi nic żeby wyjaśnić przyczyny katastrofy. Władze, prokuratura i służby specjalne, mają do tego skuteczne środki, jednak z nich nie skorzystały. Dlaczego …? Zajmują się jedynie opowiadaniem głupot, które momentami są żenujące. Z kolei Rosjanie od początku kręcą (kilka poważnych kłamstw). Pewnie intensywnie „pracują” nad sprawą. Dostaniemy od nich to, co będą chcieli. Napływające od momentu katastrofy informacje, „dziwne” zachowania i wydarzenia dziejące się cały czas wokół katastrofy mogą świadczyć, że to co się stało nie było przypadkowe??? Wiem to dosadne co pisze, ale przecież podobnie wypowiada się Andriej Piontkowski, a my nie możemy dać sobie zakneblować ust. Żyjemy przecież od ponad 20 lat w wolnym kraju i nagle okazuje się, że ginie urzędujący Prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej oraz 95 innych osób o kluczowym znaczeniu dla Polski, to część „elit” i dziennikarzy zachowuje się tak jak gdyby się nic takiego nie stało. Wygląda to tak, że niewielu w tym kraju chyba zależy na.... a, przecież My wszyscy chcemy tylko prawdy. Bowiem jak mówią „Rodziny Katyńskie”: „Jeśli zapomnę o nich, Ty Boże na niebie zapomnij o mnie…” Fiatowiec
Wczoraj w trakcie podróży samochodem słuchałem w radio transmisji z debaty smoleńskiej w sejmie RP. Nie ulega wątpliwości, że mamy do czynienia z manipulacjami w celu oszukania Polaków. Trzeba by jednak ustalić nie tylko to, że nas nabierają, ale także kto i dlaczego to robi. „Caryca” Anodina - potężna figura, ale ona nie ma aż takich możliwości. Romuald Szeremietiew
Radykalizm niewybieralny Zareagować na tak potężną kompromitację rządu Tuska tak, żeby nic na tym nie zyskać – to ze strony Prawa i Sprawiedliwości niewątpliwe mistrzostwo – pisze publicysta „Rzeczpospolitej". Niewybieralność PiS to prawdziwy fenomen. Rząd co prawda już wcześniej zachowywał się kompromitująco – by wspomnieć tylko bezceremonialne "skręcenie" afery hazardowej czy żałosne poszukiwania w Internecie "katarskiego inwestora" dla stoczni – ale przez jakiś czas umiał pokrywać skandale natrętnym pijarem. Ostatnio stracił i tę zdolność. Za rozkład kolei minister Cezary Grabarczyk nie tylko uzyskał wotum zaufania, ale jeszcze demonstracyjnie obdarowany został kwiatami, zarzucenie budowy kluczowych fragmentów autostrad nastąpiło tuż po wyborczych obietnicach premiera, że pieniądze na nie na pewno się znajdą, a próba zmiany systemu emerytalnego pokazała kompletny chaos i bezradność. Na koniec zaś rosyjski MAK spektakularnie ukarał premiera za krytykę wstępnego raportu, okazując kompletne lekceważenie dla polskich zastrzeżeń oraz wypuszczając do polskich dziennikarzy przecieki, z których jasno wynika, iż Donald Tusk z góry zgodził się na wszystko i przez długich dziewięć miesięcy okłamywał społeczeństwo. W decydujących dniach szef rządu i partii zniknął na urlopie, a ministrowie i posłowie, których dotąd pełno było w mediach, pochowali się głęboko i nawet rzecznik rządu z rozbrajającą szczerością wyznał dziennikarzom, że dopóki premier nie wróci i nie ustali obowiązującej linii, nikt nie wie, co mówić. Po tym wszystkim notowania partii rządzącej spadają o kilka procent. Na pewno nie tak bardzo jak można by się spodziewać. Niepojęte. Ale jednak– spróbujmy pojąć.
Między mafią a sektą Nie wątpię, że w otoczeniu prezesa Jarosława Kaczyńskiego nikt nie ma wątpliwości: winne są wrogie PiS media (pytanie, czy media były PiS życzliwe w 2005 r., gdy podwójnie wygrywał wybory, jest zapewne pytaniem, którego tam nie wypada zadawać). Winna też jest – politycy tego na głos nie powiedzą, ale żelazny elektorat swoje wie – większość społeczeństwa, ze szczętem ogłupiona i zmieniona w stado lemingów. Osobiście skłaniam się ku innej odpowiedzi: winny jest sam PiS, który de facto przestał być partią polityczną, a więc organizacją zdolną prowadzić dialog z wyborcami, z jednej strony wyczuwać ich aspiracje i nastroje, z drugiej je wyrażać. Dość dawno temu ukułem publicystyczną formułę, iż wybór pomiędzy PO a PiS jest jak wybór pomiędzy mafią a sektą. W części dotyczącej PiS rozpoznanie to zaczęło być potem powielane przez ludzi, z którymi zdecydowanie nie lubię się zgadzać. Mimo wszystko jednak muszę się przy swoim upierać. PiS stał się polityczną sektą, po tragedii smoleńskiej coraz mocniej brnącą w wodzowską ortodoksję. Szczególnym tego przejawem, nieznanym szerzej, bo mało spektakularnym, a niezwykle znaczącym, było odbicie się od struktur partii całej rzeszy nowych ludzi, których tragedia pchała do osobistego angażowania się w walkę o polskie interesy i godność. Potraktowani jako zagrożenie dla spetryfikowanych dworskich układów i ich lokalnych eksponentów, zostali w ciągu kilku miesięcy skutecznie zniechęceni.
Teza: "zamach" Słabość PiS dobrze pokazuje konkretny przykład z ostatnich dni. Oto otrzymujemy niezwykle ważki element rozwiązania smoleńskiej zagadki. Okazuje się, że wbrew propagandowej tezie o "presji" na załogę, ukutej przez Rosjan w pierwszych minutach po wypadku i gorliwie upowszechnianej przez rzeszę tutejszych "pożytecznych idiotów", pilot tupolewa nie chciał wcale "lądować za wszelką cenę". Na bezpiecznej wysokości podał komendę: "odchodzimy", i została ona potwierdzona przez drugiego pilota – przyczyny katastrofy należy więc szukać w odpowiedzi na pytanie, dlaczego mimo to samolot wciąż się zniżał. Można wysunąć hipotezę zgodną z tym, co wcześniej już mówili eksperci, i co pisali zajmujący się tematem dziennikarze: że podejmując decyzję o przerwaniu lądowania, piloci uruchomili automatyczną procedurę odejścia na drugi krąg. Procedura ta nie zadziałała zaś, ku ich zaskoczeniu, ponieważ na lotnisku Siewiernyj nie było systemu ILS. Czy piloci mogli nie wiedzieć, że tego systemu na lotnisku nie ma? Mogli, ponieważ – jak przypuszczają niektórzy – kiedy śp. Arkadiusz Protasiuk jako drugi pilot lądował tam kilka dni wcześniej z Donaldem Tuskiem i jego delegacją, lotnisko wyposażone było w pełni. I wydaje się wątpliwe, aby ktokolwiek informował pilotów, że po tej wizycie całe "VIP-owskie" wyposażenie lotniska zostało zdemontowane. Nie czuję się kompetentny do weryfikowania tej hipotezy, ale na pierwszy rzut oka wydaje się ona dość prawdopodobna. Co ważne dla naszego przykładu, taka wersja wydarzeń pasuje doskonale do "narracji" budowanej przez PiS. Główną przyczyną tragedii bowiem okazuje się w takim wypadku, jak to właśnie prezes PiS sugerował od wielu miesięcy, podjęcie przez Donalda Tuska wspólnej z premierem Władimirem Putinem gry na zmarginalizowanie śp. prezydenta i odarcie ze znaczenia rocznicowej uroczystości, której patronował.
Prezent dla Tuska Na zdrowy rozum działacze PiS powinni więc jednym chórem krzyknąć: "a nie mówiliśmy?!". Tymczasem reakcja na odczytane zapisy była zupełnie inna: "to wskazuje, że mieliśmy do czynienia z zamachem". I właśnie słowo "zamach" przez cały dzień królowało na kolorowych paskach w połączeniu z PiS oraz nazwiskami Antoniego Macierewicza i Marcina Dubienieckiego. Był to oczywiście wspaniały prezent dla sypiącego się rządowego pijaru. Z kilku względów, wśród których nieostatnim jest fakt, iż związek między decyzją pilota o przerwaniu lądowania z uprawdopodobnieniem hipotezy o zamachu jest żaden. W publicznym obiegu – acz raczej z dala od głównego nurtu mediów – znajdują się dwie wersje teorii zamachu: wybuch bomby albo – jak to ujął wspomniany Antoni Macierewicz – "naprowadzanie wprost na śmierć". Jeśli w samolocie miała wybuchnąć bomba, to żadna decyzja pilotów nie miała na to wpływu. Jeśli zaś zamach polegać miał na celowym naprowadzeniu samolotu na kurs kolizyjny, to odczytany zapis wręcz takiej tezie przeczy, bo dowodzi, że polski pilot się owemu naprowadzaniu nie poddał. Sugestia, jakobyśmy w odczytanym fragmencie nagrania zyskali potwierdzenie tezy o zamachu, jest więc, mówiąc najdelikatniej, w oczywisty sposób naciągana. Nie jest też wcale, abstrahując już od prawdopodobieństwa, społecznie nośna. Przeciwnie. Badania pokazują, że w zamach w Smoleńsku skłonnych jest wierzyć tylko około 10 procent Polaków. Jak na skalę niewątpliwych rosyjskich manipulacji, ukrywania dowodów i arogancji, to naprawdę bardzo niewiele. Ale też nikt nie umie wskazać, jakie konkretnie siły i co miałyby zyskać na zgładzeniu prezydenta, który kończył już kadencję i nie miał szans na następną, a nieodzownym warunkiem katastrofy była mgła, której sztuczne wytworzenie uważane jest za niemożliwe. Wyskakując z zamachem, PiS zdołał więc – a to już naprawdę sztuka – nic nie zyskać na oczywistej kompromitacji i samego rządu i jego medialnej klaki gorliwie od miesięcy przypisującej śp. prezydentowi rzekome "zmuszanie pilotów" do lądowania. Analogicznie potrafił też nie wykorzystać upokorzenia, jakie za jego starania o "pojednanie za wszelką cenę" zgotował polskiemu premierowi Putin. Jakkolwiek patrzeć, jest oczywiste, że postępowanie MAK było karą dla Tuska właśnie za to, że ośmielił się okazać pewną stanowczość, stwierdzając, iż projekt raportu jest "w całości nie do przyjęcia", i oznajmiając liczne polskie zastrzeżenia. W tej sytuacji powtarzanie przez Annę Fotygę mantry o premierze "na posyłki" Rosjan ma tyle samo sensu, co ogłaszanie dowodu, iż pilot wcale nie chciał lądować, dowodem zamachu. Zareagować na tak potężną kompromitację rządu Tuska w sposób pozwalający nic na tym nie zyskać – to ze strony PiS niewątpliwe mistrzostwo. Ale nie dopatrujmy się w tym chytrej strategii.
Nasza sprawa słuszna Mechanizm, który napędza PiS, jest bowiem prosty do zrozumienia, zwłaszcza dla kogoś, kto od lat zna polską prawicę jak zły szeląg. Zawsze charakterystyczna była dla niej postawa "nasza sprawa słuszna, więc zwyciężyć musim", i zawsze podstawą strategii czyniło to przekonanie, że zwycięstwo jest oczywiste, nastąpi samo z siebie mocą "odbicia wahadła", problemem jest nie jak wygrać, tylko jak nie dopuścić, by na zwycięstwie zyskali prawicowi konkurenci. Dla dziennikarzy nie jest tajemnicą, że w otoczeniu Jarosława Kaczyńskiego panuje opinia – słuszna czy nie – iż jest on całkowicie "zafiksowany" na tragedii i na ukaraniu winnych śmierci brata. Ponieważ zaś wszelki awans w partii zależy wyłącznie od jego decyzji, objawy słabnięcia Tuska pobudzają działaczy do intensywnej walki o łaski prezesa. Może zaś na nie liczyć, wedle panującego przekonania, ten, kto przebije się z mocniejszą i bardziej radykalną opinią na ten temat. Tezy sprzed miesięcy, o odpowiedzialności moralnej, już nie wystarczają, trzeba formułować ostrzejsze, o zamachu, o agenturalnym podporządkowaniu rządu Putinowi albo rosyjskim służbom. Zamiast więc zwracać się do wyborców, ich przekonywać – PiS zwraca się do własnego prezesa i licytuje w radykalizmie na jego użytek. Że w ten sposób nie pozyskuje, a może nawet traci wyborców? Przecież oni i tak nie mają dokąd pójść, powtórzenie sukcesu Orbana jest wobec kompromitacji Tuska pewne i oczywiste.
Nowa "odnowa" Przebudzenie może być bardzo bolesne. Sekciarski kolaps PiS czyni bowiem realnym scenariusz zupełnie inny, w którym skompromitowaną PO odsunie od władzy… sama PO. Mało prawdopodobne? Tak samo mało prawdopodobne wydawało się opozycji, że PO nie "zużyje się w rządzeniu" do połowy kadencji, że wyjdzie cało z afery hazardowej, że wybuch narodowych emocji po katastrofie skończy się niczym. Tymczasem instytucjonalna i medialna siła Platformy jest tak duża, a słabość opozycji tak dojmująca, iż bynajmniej nie jest niemożliwe powtórzenie ulubionego numeru nieboszczki PZPR, czyli "odnowy". Partia zmieni kierownictwo, wysyłając skompromitowanego genseka na jakąś zagraniczną synekurę, odetnie się od "błędów i wypaczeń", cokolwiek poluzuje na pewien czas śrubę nieprawomyślnym, uwzględni część postulatów "konstruktywnej" części opozycji, może nawet oddając jej parę stołków, i obieca, że teraz to już będzie rządzić dobrze – przy pianiach zachwytu mediów, że partia znalazła w sobie dość sił, aby dokonując samonaprawy, nadal skutecznie powstrzymywać zagrożenie ze strony elementów radykalnych i nieodpowiedzialnych. RAZ
DALSZE OCZYSZCZANIE Dlaczego Rosjanie uznali, że pomimo zastrzeżeń premiera Tuska mogą ogłosić fałszywy raport w sprawie przyczyn katastrofy smoleńskiej? Ponieważ wiedzieli, że Tusk nie odważy się na oskarżenie ich o współsprawstwo. Okazało się, że mieli rację – Tusk najpierw zwlekał z reakcją, a następnie zapewnił, że Polska uznaje ustalenia MAK. Zgadzając się, że wina za katastrofę leży po stronie pilotów, pokornie poprosił o uzgodnienie wspólnego komunikatu, w którym znalazłyby się również uwagi na temat zaniedbań rosyjskich. Potwierdzenie winy pilotów oznacza poparcie dla tezy Rosjan, że kapitan Protasiuk do podjęcia samobójczego działania został przymuszony presją ze strony „głównego pasażera”, czyli śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jest to teza czysto polityczna, sprzeczna z rzeczywistymi zachowaniami załogi, które są kilkakrotnie udokumentowane zapisami z kokpitu. Oskarżenie Lecha Kaczyńskiego o spowodowanie śmierci własnej i 95 innych osób jest wspólnym interesem obecnych władz Polski i Rosji. Bez tego oskarżenia cały ciężar odpowiedzialności za katastrofę spocząłby na tych, którzy uznali Prezydenta za wroga i dążyli do jego pognębienia wspólnymi siłami. Jeżeli nie dowiedzie się, że do lądowania zmusił załogę Lech Kaczyński, to powstanie domniemanie, że do katastrofy doprowadzili Rosjanie, działający zgodnie z oczekiwaniami swoich polskich partnerów. Natychmiastowe i zdecydowane uznanie raportu MAK przez prezydenta Miedwiediewa i premiera Putina, jako stanowiska ostatecznego (śledztwo rosyjskiej prokuratury niczego już nie zmieni, a będzie tylko żebraczym listkiem figowym dla Tuska) oznacza, że współczesna Rosja zajęła stanowisko podobne do tego, które zastosowała po ujawnieniu zbrodni w Katyniu. W 1943 r., gdy rząd polski na wychodźstwie podjął decyzję o zwróceniu się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża o przeprowadzenie niezależnego śledztwa, Związek Sowiecki zerwał stosunki dyplomatyczne i utworzył własny rząd dla Polaków. Najwidoczniej obecnie Rosja uznaje Tuska z Komorowskim za, jednocześnie, Mikołajczyka, Osóbkę-Morawskiego, Gomułkę, a może nawet Bieruta.
Już dzisiaj można dostrzec przynajmniej podobieństwo oprawy propagandowej. Wtedy, 19 kwietnia 1943 r., w dzienniku „Prawda” w artykule Polscy pomocnicy Hitlera głoszono, że: „W czasie, gdy narody Związku Sowieckiego (…), wytężając wszystkie siły w celu rozgromienia wroga narodów rosyjskiego i polskiego, i innych miłujących pokój krajów demokratycznych – rząd polski, idąc na rękę tyranii Hitlera, zadaje Związkowi Sowieckiemu zdradziecki cios”.
Współcześnie "Niezawisimaja Gazieta" twierdzi, że "Polscy nacjonaliści uczynili z Katynia niemal podstawę polityki zagranicznej Polski”, a przecież zbrodni dokonali Niemcy. I dalej: „Do Wehrmachtu i SS wstąpiło łącznie około pół miliona polskich ochotników. Wśród nich był Józef Tusk (…). Do SS Polacy zaciągali się dobrowolnie. W wypadku Wehrmachtu schemat był nieco inny. Najpierw (polski) pan prawdą i nieprawdą musiał udowodnić, że nie jest Polakiem, lecz Niemcem z urodzenia”. A w kraju „Nowa Trybuna Ludu” drukuje swoje oskarżenie: „Polacy podejmowali decyzję o lądowaniu, też nie kierując się podstawą chmur. Próbowali załatwić polskie sprawy wewnętrzne – żeby nie zawieść prezydenta, żeby nikt się nie wkurzył, żeby nie tylko premier złożył hołd w Katyniu, ale prezydent też”.
Czy Tusk wystawi nos na uderzenie takich pięści? Po człowieku, który zbudował swoją karierę polityczną na układzie z ludźmi postkomunistycznych służb specjalnych, który wziął chętny udział w obaleniu rządu Jana Olszewskiego, który podjął współpracę z Rosjanami przeciwko własnemu prezydentowi, który odmawia uznania własnej współodpowiedzialności za katastrofę smoleńską – spodziewać się można tylko tego, że ogłosi swój nowy sukces: „Będę usilnie pracował nad tym, żeby w celu podjęcia z naszymi rosyjskimi partnerami wspólnych wysiłków na rzecz dalszej pracy nad oczyszczaniem sprawy Katynia i Smoleńska oba rządy utworzyły nową, jeszcze bardziej specjalną, komisję do spraw jeszcze bardziej trudnych”. Krzysztof Wyszkowski
21 stycznia 2011 Demokratyczni" intelektualiści" jako producenci idei... - wymyślili, że państwo demokratyczne, im więcej zabiera wolności decydowania o swoich sprawach „obywatelom”- tym bardziej jest demokratyczne i obywatelskie.. Państwo demokratyczne oparte jest o wymyślone przez człowieka i przeciw człowiekowi Prawa Człowieka i Obywatela.. A nie o Prawa Naturalne istniejące niezależnie od istnienia władzy demokratycznej.. Ale jakoś prawa wyboru państwo demokratyczne nam nie pozostawia, przenosząc prawo wolnego i naturalnego wyboru wolnościowego w ręce demokratycznej władzy, która wybiera za nas, dla naszego dobra i szczęścia.. Ale głównie w swoim interesie, realizując idę demokratycznego państwa totalitarnego ukrytego za parawanem zabobonnych praw człowieka, nie wspominając o prawach obywatela, będącego niewolnikiem demokratycznego państwa prawnego. Właśnie otrzymałem pismo ze Spółdzielni Budownictwa Mieszkaniowego, w której mieszkam od dwudziestu lat, w którym to piśmie zostałem poinformowany o zbliżającej się idei wymiany wodomierzy, które to wodomierze założyłem sobie- dobrowolnie żeby wodę oszczędzać tak jak chcą ekolodzy- osiem, może dziewięć lat temu.. Można było wtedy wybrać sobie: zakładam lub nie, wybieram wodomierz taki -albo inny, wybieram firmę zakładającą -taką lub inną..\ Obowiązek okresowej wymiany wodomierzy lub powtórnej ich legalizacji wynika z Rozporządzenia Ministra Gospodarki z dnia 7.01 2008 roku, zawartych w Dzienniku Ustaw nr 5 z dnia 14.o1.2008 roku. „Zamontowane obecnie wodomierze z licznikiem standardowym zostaną wymienione na wodomierze wyposażone w moduł radiowy, co umożliwi znacznie sprawniejsze i dokładniejsze rozliczenie wody zużytej przez naszych mieszkańców”_- koniec cytatu pisma ze Spółdzielni.. Pomijając już fakt, że mogę dokonać powtórnej legalizacji- dopiero zobaczę jak to naprawdę wygląda i ile kosztuje.. Ale w dalszej części pisma jest napisane, że:” Wszystkich mieszkańców, którzy przerobili ekrany zakrywające szachty instalacyjne prosimy o odtworzenie ich w wersji dokumentacyjnej lub w zakresie umożliwiającym swobodną wymianę wodomierzy. Informujemy również, że wszystkie tzw. „obieganki”- zostaną zdemontowane, wodomierze ostaną zamontowane na” sztywno” a w sytuacjach koniecznych będą wymienione również zawory odcinające wodomierze”. Naprawę już koniec cytatu.. Czyli obowiązek wymiany wodomierzy będzie, bo tak postanowił minister Waldemar Pawlak z Polskiego Stronnictwa Ludowego, ludowego- jak najbardziej- bo demokratycznego.. Bo to On wtedy już był ministrem od naszej gospodarki, między innymi- gospodarki wodomierzami.. Po wygranych świeżo wyborach w obrządku demokratycznym i dającym demokratyczne prawo ingerencji w życie wszystkich, nawet demokracji przeciwników.. Bo co ja mogę zrobić, żeby przeciwstawić się- ingerującym przez władzę demokratyczną w moje życie i życie mojej spółdzielni- decyzji? Muszę się podporządkować, tak jakby wodomierz był już nadający się do wyrzucenia, o czym nie może wiedzieć minister Waldemar Pawlak.. Bo ja o tym wiem, a nie minister. I popatrzcie państwo , wybory wygrane przez PO i PSL na jesieni 2007 roku, a już po Sylwestrze, jeszcze dobrze nie przywitaliśmy nowego, 2008 roku, a już pan minister pobiegł do Ministerstwa Gospodarki na Placu Trzech Krzyży i podpisał rozporządzenie o wymianie wodomierzy- siódmego stycznia? Czy nie miał nic innego do roboty? I na dodatek ma naprzeciwko Kościół Św. Aleksandra.. I nic go nie powstrzymało- nawet sam Pan Bóg Miłosierny. Bo mógł w tym samym czasie podpisać rozporządzenie o wymianie wanien w łazienkach, kurków, zaworów, rur wodnych i kanalizacyjnych, prysznicy, płytek łazienkowych- jako niemodnych i przestarzałych, choć sprawnych i podobających się nadal właścicielowi mieszkania.. Być może te sprawy ureguluje w odrębnych rozporządzeniach, po kolejnych Sylwestrach.. I ja piszę to zupełnie serio, niech żaden z czytelników nie myśli, że to jest żart.. To tylko kwestia czasu w demokratycznym państwie prawnym, które pożera codziennie naszą wolność, aż pożre w końcu swoje dzieci, które to państwo utworzyły.. Ciekawym jest, czy inżynier Pawlak też wymienił sobie już wodomierze, czy załatwił sobie ulgę czasową? I co stoi na przeszkodzie, żeby wprowadzić przymus wymiany kuchni gazowych na nowocześniejsze, telewizorów- też nowocześniejszych, pralek, lodówek, odkurzaczy, dywanów.. No i mebli! Niech Polacy mieszkają nowocześnie i modnie.. Na razie będziemy mieli wodomierze wyposażone w moduł radiowy.. A na co mi wodomierz wyposażony w moduł radiowy? Mam już komputer, na razie bez pilota- i jestem do niego przywiązany dobrowolnie. Co prawda stary.. Ale nie przekazujcie państwu tej informacji, do ministerstwa Gospodarki bo być może będziemy wymieniać komputery na nowe- wystarczy przecież rozporządzenie.. Nie wiem ile te wodomierze będą obecnie kosztowały, ale może się okazać, że oszczędność wody przez ostatnie lata zmieściła się w nowej cenie czterech wodomierzy wyposażonych w moduł radiowy.. No i kiedy będzie następna wymiana wodomierzy wyposażonych w moduł radiowy, na wyposażonych na przykład- w dwa moduły radiowe.. Postęp techniczny oczywiście postępuje, ale to nie oznacza, żeby demokratyczna władza miała możliwość narzucania mi co mam wymieniać, a z czym mogę jeszcze poczekać- do następnego , ministerialnego rozporządzenia.... Ja wiem, że pomysłowość urzędników w demokratycznym państwie prawnym jest nieograniczona. Tak jak nieograniczona jest nasza cierpliwość, mieszkańców demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego zasady społecznej sprawiedliwości.. Co tam wodomierze - i to przetrzymamy.. Ale co będzie z ziołami od 1 kwietnia 2011 roku.. Zioła lecznicze mają być niedostępne w Unii Europejskiej właśnie od Prima Aprilis.. Dyrektywa europejska ustanawia zasady i przepisy w zakresie stosowania preparatów ziołowych, które wcześniej podlegały swobodnemu obrotowi Dyrektywa wymaga, aby wszystkie ziołowe preparaty zostały poddane temu samemu rodzajowi postępowania co farmaceutyki(???) Oczywiście zioła- to to samo co farmaceutyczne syntetyki.. Tak jak ślimak jest rybą, rabarbar owocem- a dwóch facetów – małżeństwem.. No i marchewka musi być owocem – koniecznie. Ciekawe czy nie dotknie to zielarzy? Czy nie będzie jakowyś szkoleń, eliminacji, regulacji, atestów? Lobby farmaceutyczne jest oczywiście silne, jak silne widać przy tej okazji.. I nie ma do tego nic demokracja, bo to dyrektywa Komisji Europejskiej, a nie ustawa Parlamentu Europejskiego... Parlament Europejski uchwala swoje- a Komisja Europejska robi swoje... Totalitaryzm idzie dwutorowo.. PE uchwala oczywistość znoszenia jajek przez kury pazurami do przodu, a KE ustanawia co jest ziołem, a co farmaceutykiem syntetycznym.. Oczywiście zioła są farmaceutykami syntetycznymi- to chyba jasne.. Jak słońce.. No właśnie a czym jest Słońce? Ta jaśniejąca kula i skąd się wzięła? Nie jestem naukowcem, ale wydaje mi się że musiał być Drugi Wielki Wybuch.. Który dopiero naukowcy odkryją, tak jak odkryli Pierwszy.. No i Słońce powstało 4,6 miliarda lat temu,( a nie 4,5 miliarda jak twierdzą inni) po kurczeniu się obłoku międzygwiezdnego.. Teoria Elektrycznego Słońca też jest dobra tak jak teoria magnetohydrodynamiczna.. Niech Komisja Europejska ogłosi, że Słońce zostało znalezione, po tym jak ukradli go ci, co skradli Księżyc.. W końcu jak zioła mogą być farmaceutykami syntetycznymi? WJR
Ekspertyza filmu – po katastrofie strzelano „Nasz Dziennik” dotarł do najnowszej laboratoryjnej ekspertyzy internetowego filmu znanego pod nazwą „Samolot płonie”. Nagranie jest autentyczne. I pochodzi z 10 kwietnia ubiegłego roku KGP: Odgłosy strzałów na Siewiernym Czterokrotne odgłosy strzałów są słyszalne na filmie znanym pod potocznym tytułem: „Samolot płonie” – ustalili policyjni kryminolodzy. Ekspertyza Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Komendy Głównej Policji dotycząca cyfrowych nagrań wideo, które zrobiły zawrotną karierę w internecie, w połowie grudnia wpłynęła do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Policja zakwestionowała wcześniejsze ustalenia ABW, jakoby na nagraniu padały słowa w języku polskim. W nagraniach nie ma ani jednego słowa wypowiedzianego w języku polskim. Wszystkie słyszalne słowa wypowiadane są w języku rosyjskim. Ich treść – twierdzi Centralne Laboratorium Kryminalistyczne – nie wskazuje, by odnosiły się do zdarzeń innych niż te, które zaistniały bezpośrednio po katastrofie Tu-154M na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj 10 kwietnia ubiegłego roku. Policyjni eksperci nie mają wątpliwości, że nagranie pochodzi właśnie z tego czasu. Film nie jest montowany, nie ma też śladów ingerencji w ciągłość zapisu. To już druga ekspertyza nagrania, pierwszą sporządzała na zamówienie prokuratury Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jakie jest źródło odgłosów przypominających wystrzały? Nie wiadomo. Tuż po katastrofie tłumaczono, że eksplodowała broń i magazynki z zapasową amunicją oficerów Biura Ochrony Rządu, którzy zginęli na Siewiernym. Problem w tym, że tej hipotezy nie potwierdza nawet raport MAK. „Wyniki ekspertyz balistycznych potwierdzają obecność na pokładzie broni (kilka pistoletów) i amunicji (naboi) do nich. Nie jest możliwe określenie, kiedy po raz ostatni oddane zostały strzały z tych pistoletów” – czytamy na s. 146 rosyjskiego raportu. O eksplozjach amunicji w pistoletach na miejscu pogorzeliska nie ma już ani słowa. Z policyjnej ekspertyzy wynika, że dźwięki, które słychać na nagraniu, mogą być rzeczywiście hukiem wystrzałów. – W treści tych nagrań czterokrotnie słyszalne są odgłosy przypominające wystrzały, wybuchy – twierdzi płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Dodaje jednocześnie, że w nagraniach nie ma ani jednego słowa wypowiedzianego w języku polskim, kwestionując tym samym wcześniejsze ustalenia ABW. – W tej chwili nie potrafię powiedzieć, jakie są plany prokuratora co do tej opinii – odpowiada rzecznik na pytanie, czy przewidziane są dodatkowe badania filmu. Wątpliwości co do konieczności przeprowadzenia dalszych analiz nagrania nie ma natomiast Bogdan Święczkowski, szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w latach 2006-2007. - Muszą być przeprowadzone dalsze badania. Na pewno zleciłbym je w celu ustalenia, jaki był to rodzaj wystrzałów lub wybuchów. Trzeba w tej materii przeprowadzić kilka eksperymentów procesowych, które pokażą, czy można mówić o wybuchającej amunicji, czy o strzałach z broni palnej – wskazuje Święczkowski. Według niego, każdy wystrzał z danej broni wydaje określony odgłos w odpowiednich warunkach. Profesor Zbigniew Kulka, kierownik Zakładu Elektroakustyki w Instytucie Radioelektroniki Politechniki Warszawskiej, przyznaje, że naukowcy dysponują możliwościami zbadania różnic w tych odgłosach. – Analizuje się sygnały zarówno w czasie, jak i ich widmowe reprezentacje – zaznacza prof. Kulka. Zwraca uwagę, iż każdy dźwięk ma swoje widmo, które można odróżnić. Jego zdaniem, bardzo dobre rezultaty w ich rozpoznaniu daje „przeprowadzenie szybkiej transformaty Fouriera”. Potwierdza to były funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu. – Eksperci, którzy zajmują się bronią i amunicją, są w stanie wyśledzić różnicę w obu odgłosach. Polega ona na tym, że wystrzał jest głuchym dźwiękiem wydobywającym się z lufy, zupełnie innym od huku naboju wrzuconego na przykład do ognia – zauważa. Pełnomocnicy ofiar katastrofy smoleńskiej przypominają natomiast, że analiza filmu powinna być wykonana na oryginalnych nagraniach. – ABW przeprowadzała ekspertyzę nagrania, które zostało ściągnięte z internetu. Zostało ono następnie przesłane do CLK. Oprócz tego otrzymaliśmy jeszcze nagranie od strony rosyjskiej, które jakoby miało być pierwowzorem. Pozostaje więc pytanie: jaki materiał służył do sporządzenia tej ekspertyzy. Bo mnie interesuje tylko oryginał – mówi mecenas Rafał Rogalski. Z kolei mecenas Bartosz Kownacki podkreśla, że w dalszym ciągu nie mamy ostatecznego rozstrzygnięcia o charakterze odgłosów na filmie. – Jeżeli były to wystrzały, to skąd się one wzięły? Nie wiemy również, jak wygląda kwestia amunicji po funkcjonariuszach Biura Ochrony Rządu poległych w katastrofie. Przy czym z informacji, którymi dysponuję, wynika, że istnieje różnica między odgłosem wystrzałów eksplozji a strzałami oddanymi z broni – ocenia mecenas Kownacki.
Mecenas Piotr Pszczółkowski, odnosząc się do prawdopodobnych wystrzałów na nagraniu, wyraża zadowolenie, że formalnie ustalono to, „co miliony osób w internecie słyszało”. – W moim przekonaniu koresponduje to również z innym materiałem dowodowym – zaznacza Pszczółkowski. Pułkownik Rzepa nie potrafił nam wczoraj powiedzieć, jakie słowa rosyjskie udało się odczytać na nagraniu. Zaznacza, że kwestia upublicznienia ekspertyzy należy do prokuratora prowadzącego śledztwo. – Na pewno będą mogły się z nią zapoznać rodziny ofiar katastrofy – podkreśla płk Rzepa.
Jacek Dytkowski
Elektorzy wybierają kandydatów do Rady IPN Trwa zgromadzenie elektorów, które ma wybrać kandydatów do Rady Instytutu Pamięci Narodowej. Spośród 46 kandydatów elektorzy mają wybrać 14 osób. Nie wiadomo jednak, czy się im to uda. Nieoficjalnie wiadomo, że aplikacje złożyli między innymi członkowie obecnego Kolegium IPN, historycy: Andrzej Chojnowski, Jan Draus, Bogusław Polak, Andrzej Paczkowski a także historycy spoza Kolegium: Antoni Dudek, Andrzej Friszke i Jan Żaryn. Termin zgłoszeń kandydatów do Rady upłynął we wtorek o północy. Zgodnie z nowelizacją ustawy o IPN autorstwa PO z marca 2010 r., to 9-osobowa Rada wskaże kandydata na nowego prezesa Instytutu po Januszu Kurtyce, który zginął w katastrofie w Smoleńsku. Ma go powołać zwykłą większością głosów Sejm, za zgodą Senatu. Zgromadzenie elektorów ma do 27 stycznia wyłonić 14 kandydatów, z których Sejm ma wybrać 5, a Senat - 2 członków Rady. Pozostałych 2 powoła prezydent Bronisław Komorowski – spośród kandydatów zgłoszonych mu już w lipcu 2010 r. przez Krajową Radę Sądownictwa. Rada, która zastąpi obecne 11-osobowe Kolegium IPN, będzie miała większe kompetencje niż będące ciałem doradczym Kolegium. Ma m.in. ustalać priorytetowe tematy badawcze i rekomendować kierunki działań IPN, opiniowałaby też powoływanie i odwoływanie szefów pionów IPN. W przypadku odrzucenia rocznego sprawozdania prezesa IPN przez Radę, mogłaby ona wnosić o jego odwołanie przez parlament. Rada IPN będzie wybierana na 6 lat. Można w niej zasiadać najwyżej dwie kadencje. żar/Tvp.info
Tusk pokornie ugiął kark przed Putinem Uwikłani w bieżącą politykę nie widzimy jak dalece politycy zabrnęli w serwilizm wobec Rosji. Jedno napomnienie Putina i Tusk odzyskał swój nerw w bezpardonowym zwalczaniu opozycji. Tak, oto wraz z debatą sejmową n/t raportu MAK, ruszyła kampania wyborcza. W sukurs Tuskowi raźno ruszyło środowisko dawnej Unii Wolności i SDPL. „Niezależny” Celiński wręcz zapluł się w formułowaniu inwektyw i oskarżeń. Oczami wyobraźni widzi już zapewne sądowe trojki, które bez pardonu rozprawią się ze zdrajcami. W dzień po debacie, uśmiechnięte głowy medialnego mainstreamu zachłystują się w podziwie: „Nasz wygrał”, jakby chodziło o mecz piłki nożnej. Sytuacja o tyle groteskowa co żałosna: "pożyteczni" idioci uparcie piłują gałąź na której siedzą: polską państwowość.
Déjà vu z aferą hazardową Przemówienie Tuska podczas debaty sejmowej o raporcie MAK do złudzenia przypominało inne – to u zarania afery hazardowej. Tusk znowu obiecuje rozliczeniu winnych, uczciwy raport, przestrzega przed wykorzystywaniem afery do celów politycznych. Tym razem jednak zhardział. O zdymisjonowaniu Klicha opozycja może pomarzyć. Dynamika sytuacji wskazuje, że raport Millera będzie miał tyle wspólnego z rzeczywistością co raport z Sekuły z przed kilku miesięcy. Wszak niektóre wątki mają sięgać 10 lat wstecz. Minister Miller, z dnia na dzień kreowany przez TVN na męża opatrzności, w rzeczywistości równie dyspozycyjny jak niedawno Sekuła, przerasta pierwowzór w urzędowej dialektyce. Z pewnością opozycja nie będzie czekała na raport z zapartym tchem. Gdyby Miller miał rzetelnie wypełnić swoją rolę, pogrążyłby nie tylko Klicha, Arabskiego, Sikorskiego, ale i swego szefa.
Złowieszcza wymowa rozmów na wieży kontrolnej Ujawnienie rozmów na wieży kontrolnej rodzi więcej pytań niż daje odpowiedzi. Przede wszystkim: „Dlaczego decydentom w Moskwie tak zależało na zejściu rządowego samolotu na wysokość decyzyjną, by następnie pozostawić pilotów samym sobie?” „Dlaczego wszystkie samoloty, które tego ranka podjęły próbę zejścia do lądowania, znalazły się na prawo od ścieżki?” „Czy największy z nich – TU 154M nie podjął przypadkiem największego ryzyka?” I wreszcie: „Czy piloci nie utracili kontroli nad samolotem po decyzji odejścia?” Niepokoi też nieludzka cisza w kabinie pilotów po decyzji odejścia.
Scena polityczna Gdyby wybory prezydenckie wygrał Jarosław Kaczyński wierzyłbym w perspektywę pojednania między Polską a Rosją. Tak się niestety nie stało. Po wczorajszej debacie w Sejmie możemy mówić o uporządkowanej scenie politycznej za sprawą twardego stanowiska Moskwy. Z lewej strony mamy do czynienia z szeroko zdefiniowanym obozem prezydenckim otwarcie sprzyjającym Rosji. Pierwsze reakcje SLD na raport MAK były symptomatyczne. Generał pijany, pierwszy pasażer wywiera naciski, piloci niedouczeni, raport MAK rzetelny. W roli głównej Iwiński, który przed laty wsławił się anonsem prasowym usprawiedliwiającym zestrzelenie koreańskiego Boeinga. W dzień później korekta. Raport chyba jednak niepełny. W trakcie debaty sejmowej warunkowe poparcie dla Tuska. W środku Platforma z „gębą afery hazardowej”. Na prawo Prawo i Sprawiedliwość z listą pytań i uzasadnionych wątpliwości. I Dorn, którego błyskotliwa i trafna diagnoza ostatnich kilku dni pogrążyłaby "w trumnie" każdy rząd na zachód od Odry. Oś sporu jak przed laty stosunek do Związku Radzickiego, tak teraz do Rosji.
Gospodarcza rzeczywistość Przyjęcie raportu MAK przez Rosjan skutecznie przykryło kłopoty finansowe rządu Tuska. Nawet dzisiejsze stanowisko UE przeszło niezauważone. Otóż, Tusk i Rostowski postawieni zostali przed ultimatum. Jeśli nie przedstawią w najbliższym czasie realnego planu ograniczenia deficytu finansów publicznych mogą spodziewać się sankcji gospodarczych. Cięcia w OFE to za mało... Tymczasem NBP, wobec niepewnej sytuacji gospodarczej i politycznej, podnosi wczoraj stopy procentowe, pierwszy raz od niemal trzech lat. Niezależni ekonomiści wróżą nawet kilkudziesięciu-procentowy wzrost cen na podstawowe artykuły żywnościowe jak chleb, mięso i warzywa w ciągu kilku najbliższych kilku miesięcy. Gwałtownie spada popyt wewnętrzny, zagrożony zdaje się wzrost gospodarczy.
Byle do wyborów Taktyka PO „byle do wyborów” wróży bardzo źle na jutro. W blokach do Sejmu pręży się już mój ulubieniec - tak, tak nie kto inny - Jan Krzysztof Bielecki... Ale i w długim okresie chociażby decyzja o podpisaniu niekorzystnej umowy gazowej, brak reakcji na odcięcie Świnoujścia od akwenu Morza Bałtyckiego przez Nord Stream , czy plan wprowadzenia ruchu bezwizowego z Okręgiem Kaliningradzkim świadczą, że ta partia wyzbyta suwerenności w polityce międzynarodowej przysporzy Polsce samych szkód zarówno w wymiarze gospodarczym jak i politycznym.
Więcej na: Unicreditshareholders.com Jerzy Bielewicz's blog
Niewygodna repatriacja Rząd nie ma mieszkań i pieniędzy dla polskich repatriantów, ale posiada środki dla uchodźców z Afryki W Polsce inicjatywę ustawodawczą mają także zwykli ludzie, tyle że pod projektem ustawy muszą zebrać 100 tysięcy podpisów. W sierpniu i wrześniu zeszłego roku zebrano ich bez problemu ponad dwa razy więcej. Mowa o ustawie repatriacyjnej, czyli projekcie “Powrót do Ojczyzny” rozpoczętym przez tragicznie zmarłego 10 kwietnia 2010 roku marszałka Sejmu Macieja Płażyńskiego. Ustawa miała ułatwić przyjazd do kraju tysiącom naszych rodaków. Zebrano pod jej projektem 215 tysięcy podpisów. Jednak w ostatnich dniach zeszłego roku okazało się - jak poinformował serwis tvp.info - że ustawa w proponowanym kształcie nie będzie miała w praktyce szans na wejście w życie. Rząd Donalda Tuska bardzo krytycznie przyjął projekt proponowanej ustawy i najprawdopodobniej skieruje ją do... kosza, pomimo wcześniej wielokrotnie wyrażanego poparcia dla tej inicjatywy obywatelskiej. Ustawa mająca na celu umożliwienie powrotu do Ojczyzny Polakom wygnanym głównie z Kresów w latach 30. i 40. na tereny azjatyckiej części Związku Radzieckiego budzi największy opór w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji. Rządząca Platforma Obywatelska po latach nieudolnego realizowania obietnic wyborczych, do których należało m.in. budowanie mieszkań, twierdzi, że z powodu braku lokali mieszkaniowych nie będzie w stanie przyjąć Polaków, którzy od dziesiątek lat tułają się na azjatyckich stepach. Jak twierdzi resort, minister właściwy do spraw wewnętrznych jest dysponentem jedynie 468 lokali mieszkalnych będących własnością skarbu państwa. Ustawa repatriacyjna przepadła więc przez zapis o konieczności zagwarantowania przez Polskę mieszkań dla osób objętych repatriacją. Ponadto rząd negatywnie ocenił też propozycję powołania nowego organu - Rady do spraw Repatriantów. W projekcie stanowiska, do którego dotarło tvp.info, zwrócono uwagę, że funkcjonowanie Rady byłoby dodatkowym obciążeniem dla budżetu państwa. Ekipa Tuska nie ma pieniędzy dla naszych Rodaków, stać ją za to na wdrożenie unijnego projektu przemieszczania imigrantów z Czarnego Lądu. Kilka miesięcy temu gabinet Tuska bez wahania przyjął projekt Unii Europejskiej mający na celu osiedlanie w krajach europejskich imigrantów z Afryki, posiadających status uchodźców politycznych. Projekt UE zakłada przesiedlanie afrykańskich imigrantów z krajów takich jak Malta, Włochy czy Hiszpania (to w nich zaraz po wylocie z Afryki lądują przybysze z Czarnego Lądu). Przesiedlenie ich do Polski oznacza, że nasz kraj będzie zobowiązany do zapewnienia im pełnego utrzymania. Zresztą zwolennikom gościnności dla Afrykanów przy jednoczesnej niechęci do Polaków z byłego ZSRR warto przypomnieć sylwetkę znanego “uchodźcy politycznego” (za takiego się podawał) Simona Mola. Ten poeta, działacz społeczny, dziennikarz, celebryta, uhonorowany przez “salon” III RP tytułem “antyfaszysty roku”, był nosicielem wirusa HIV i celowo zarażał swoje kolejne “zdobycze seksualne” (takie zarzuty czarnoskóry azylant usłyszał przed polskim sądem, wyrok w ten sprawie wydał jednak Sąd Boski). Może więc rząd Tuska powinien zbadać skalę przestępczości wśród przedstawicieli państw afrykańskich, np. we Francji czy Włoszech, pomyśleć o cyfrach, których już teraz boi się Zachód i swoją energię skupić raczej na Polonii chcącej powrócić do swojej Ojczyzny. Przez lata odosobnienia, rozłąki z Ojczyzną, Polacy na terenach azjatyckich nie są już często tacy, jak sobie to wyobrażamy, pełni patriotyzmu i katolickości. Lata opuszczenia naszych rodaków przez polskich z nazwy polityków zrobiły swoje. Analiza ruchów migracyjnych z republik środkowoazjatyckich do Federacji Rosyjskiej dowodzi, że kilkakrotnie więcej Polaków emigruje do Rosji niż do Polski. W ostatnich latach dało się zaobserwować wzmożone zainteresowanie środkowoazjatyckich Polaków migracją do obwodu kaliningradzkiego. Przesiedliło się tam już kilkuset Polaków z Kazachstanu. Dlaczego Polakom coraz częściej bliżej jest do Rosji niż do własnej Ojczyzny? Mechanizm ten doskonale pokazał Marek Gawęcki z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jego wypowiedź warto przytoczyć w całości: "Na przełomie lat 1980/1990 zaczęli odwiedzać, zwłaszcza kazachstańskich Polaków, politycy, działacze i dziennikarze różnych szczebli i orientacji. Ludzie ci, zazwyczaj w dobrej wierze, ale przy częstym braku odpowiedzialności za własne słowa, rozbudzali nadzieje na rychłą repatriację. A ta stawała się wartością coraz cenniejszą w sytuacji, gdy nową realną Ojczyzną przestał być Związek Radziecki, a stał się nią niepodległy Kazachstan czy Uzbekistan. Nowe organizmy państwowe ze swymi nowymi aspiracjami i preferencjami, w których znienacka znaleźli się Polacy, stały się im bardziej obce. Częstokroć postrzegane są nawet jako wrogie. Nowa rzeczywistość społeczno-polityczna wraz z drastycznie pogarszającą się sytuacją ekonomiczną stworzyła poczucie obcości i zagrożenia. W sposób widoczny kontrastowała z »oswojoną« i wraz z upływem czasu nawet idealizowaną rzeczywistością sowiecką". Tak więc polska scena polityczna zapomniała o Polakach na terenach azjatyckich. Zapomniała o historii ich wygnania, zaczynając od zsyłek po powstaniach narodowych w XIX wieku, a kończąc na komunistycznych prześladowaniach. A jeśli dzięki łasce Boga i wytrwałości duszy polskiej są tam jeszcze Polacy, to rząd PO mówi im, że ich przyjazd byłby dla kraju "zbyt dużym obciążeniem dla budżetu państwa". Taką mamy dzisiaj Polskę. Robert Wit Wyrostkiewicz
Hochsztaplerzy Cały deficyt finansów publicznych naszego kraju w ub. roku wyniósł 120 mld zł, minister Jacek Rostowski mówił o deficycie mniejszym niż 45 mld Kręcą, nie dopowiadają, kuglują. Minister finansów Jan Vincent Rostowski poinformował na konferencji prasowej i mówił w telewizji o ubiegłorocznym deficycie budżetu państwa “w wysokości mniejszej niż 45 mld zł”, chwaląc się, że to sukces rządu Tuska. Tymczasem całkowity, kompletny deficyt finansów kraju, rodzący potrzeby pożyczkowe wyniósł aż 120 mld. Minister o tym całościowym deficycie budżetu nawet nie wspomniał, a jest on przecież prawie trzykrotnie większy od podanej przez Rostowskiego wartości. Niech Kowalski łapie te rządowe fiolki, śpi spokojnie w roku wyborczym. Minister opowiadając o deficycie nie dodał do niego potężnego długu samorządów terytorialnych, długu kolejowego i drogowego oraz dotacji do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, bo to jest przecież deficyt całościowy. Z naszymi deficytami budżetowymi i długiem publicznym składającym się z sumy tych deficytów (narosłych w latach poprzednich) nie powinniśmy czuć się bezpiecznie. Po co jednak ludzi dzisiaj straszyć - przyjdzie na to czas. Kto ze zwykłych zjadaczy chleba, Kowalskich czy Malinowskich, odróżnia deficyt budżetu państwa od całkowitego deficytu finansów kraju? – Oto typowy rząd hochsztaplerów, powiedział “Naszej Polsce” wzięty ekonomista, dlatego wszystko jest niewyraźne i mgliste. Zadłużanie Polski nadal idzie pełną parą. Tylko w pierwszym kwartale br. Ministerstwo Finansów planuje sprzedaż obligacji, czyli papierów dłużnych skarbu państwa na sumę 17–27 mld zł. Co raz szef resortu finansów z dobrotliwym wyrazem twarzy zapewnia Polaków, że z finansami u nas nie jest tak bardzo źle, a będzie dobrze.
Dziura na dziurze Od 2007 r. deficyt budżetowy wzrósł czterokrotnie. Błyskawicznie i w niekontrolowany sposób budżetowa dziura się rozrosła. A rząd zachowywał się tak, jakby nic się nie działo, stroniąc od reform. Wraz z dziurą budżetową rósł dług publiczny. Dochodzi do nas dzisiaj prawda, że nie tylko dług państwowy, ale i długi prywatne mogą powodować bóle głowy różnych naszych wierzycieli. Na koniec ub. roku zadłużenie naszego państwa wynosiło 765,8 mld i rośnie każdego dnia z siłą się prawie 300 mln zł. Podczas ostatniej konferencji prasowej ministra Rostowskiego nie było o tym mowy, furt powtarzał o sukcesie deficytu budżetu państwa mniejszego niż planowano o 7 mld zł. Minister stwierdził, że odczuwa z tego powodu satysfakcję. W resorcie finansów informują, że w relacji do produktu krajowego brutto, to jest wartości tego, co zostało wyprodukowane w ciągu roku (ok.1,430 mld zł), deficyt finansów publicznych wyniósł w ub. roku – 7,9 proc., podczas gdy faktyczny wskaźnik przekracza 8 proc. Tak narastająca dziura wygląda w procentach.
Minister dezinformacji Trudno uwierzyć, żeby szef resortu finansów nie wiedział o faktycznym, całościowym deficycie budżetowym w 2010 r. Dobrze o nim wie. Niby nie kłamie, a nie wyjaśnia sytuacji do końca. To jest rzeczywiście pod względem robienia sobie wizerunku rząd wyjątkowy. Ostatnio Rostowski opowiadał dziennikarzom o tym, jak będzie. W tym roku deficyt budżetowy zmniejszy się o jedną trzecią, a w 2012 r. – o połowę. Osiągnąłby wtedy pożądaną wartość 3 proc. PKB (wymaganą przy ubieganiu się o wejście do strefy euro). Ekonomiści nie tylko niezależni, ale i rządowi na te słowa chwytają się za głowy. – Coś podobnego, bez zamrożenia plac, rent i emerytur, powrotu do starej, nieobniżonej składki rentowej, podniesienia podatków... Bzdura. Tego nie można zrobić bez obniżenia w trybie pilnym wydatków oraz poszukania dodatkowych wpływów do suchej, państwowej kasy. Rząd szukając pieniędzy od 1 stycznia br. podniósł podatek VAT o 1 punkt proc. (do 23 proc.), w związku z czym zdrożeje wszystko, ale to i tak kropla w morzu budżetowych potrzeb. Podwyżka podatku miała wlać do kasy 5 mld zł, okazało się jednak, że samo jej wprowadzenie kosztowało będzie co najmniej miliard. Do kasy wpłynie więc najwyżej 4 mld. Rząd na pewno nie zdecyduje się w tym roku na reformę finansów publicznych. To, co dotychczas zrobił, było tylko machaniem ścierką przed wielką tablicą, gdyby się pokusił o rzeczywiste zmiany, przewróciłby się już na jesieni. Platforma Obywatelska mogłaby się zdecydować na wcześniejsze wybory. Jednakże premier Donald Tusk nie raz i nie dwa oświadczał: “wyborów wcześniejszych nie będzie, damy sobie radę”. Zobaczymy.
Ręce w cudzych kieszeniach Rząd nie znalazł rozsądnego wyjścia i zanurzył ręce w kieszeniach przyszłych emerytów, zmuszonych w 1999 r., żeby ubezpieczyli się w ramach tzw. drugiego filara – Otwartych Funduszy Emerytalnych (obok ZUS). Cóż, tłumaczą jego funkcjonariusze, nie ma wyjścia, zdolność kraju do zapożyczania się jest ograniczona. Dług publiczny nie może przekroczyć 55 proc. produktu krajowego brutto, gdyż wówczas sforsowalibyśmy tzw. drugi próg ostrożnościowy i za dwa lata należałoby skonstruować budżet w pełni zbilansowany, bez żadnego deficytu. Trudno to sobie nawet wyobrazić, trzeba byłoby ciąć wydatki na ślepo, wszędzie, gdzie się da. Do ograniczenia długu publicznego wobec PKB przymusza zapis konstytucyjny oraz zobowiązania unijne. Ludwik Kotecki, wiceminister finansów nie ukrywa: dług państwa może się jeszcze utrzymać poniżej poziomu 55 proc., dzięki ograniczeniu z budżetu wypłat do OFE. Dobierają się więc ostro do tych pieniędzy. Zbyt wysokie zadłużenie państwa może skutkować spadkiem jego ratingu międzynarodowego, który ocenia wiarygodność finansową kraju. A z tym nie ma zabawy. Polska nie jest Ameryką – dług publiczny Stanów Zjednoczonych przekroczył już wartość tamtejszego PKB, tym nie mniej amerykańskie papiery skarbowe są drukowane i znajdują nabywców. Nasze papiery dłużne po przekroczeniu 55 proc. długu w relacji do PKB okazałyby się niechybnie dla inwestorów trefne.
Na bardzo cienkiej linie W tej chwili jeszcze taki scenariusz nam nie grozi. Wg firmy ratingowej Euler Hermes, która ostatnio określiła rating Polski na BBB (nie jest najlepszy, ale też nie jest zły), inflacja i poziom długu publicznego pozostają na razie w Polsce pod kontrolą. Bank Gospodarki Krajowej sprzedał miesiąc temu 1,2 mld dolarów, żeby wzmocnić złotego, ponieważ wówczas mniej złotówek trzeba wydać na obsługę długu, która w ub. roku nas kosztowała 38 mld zł. Niezły grosz! Można sobie tylko wyobrazić, o ile lepiej w Polsce by nam się żyło, gdybyśmy każdego roku nie musieli oddawać wierzycielom takiej góry pieniędzy, ale długi trzeba spłacać. Sprzedaż dolarów przez BGK niewiele dała, wywindowała złotówkę na dwa tygodnie, potem dolar znów zaczął się umacniać. Może znów spadnie? Gdyby relację długu publicznego do PKB wyliczano według aktualnego kursu, okazałoby się, że drugi próg ostrożnościowy już został sforsowany. Balansujemy na bardzo cienkiej linie.
Niesiołowski beszta „The Economist”„The Economist” napisał ostatnio o Polsce, że przypomina gmach, który za piękną, różową fasadą niebezpiecznie trzeszczy – można uważać, że w ten sposób podsumowane zostały trzyletnie rządy obecnej ekipy. Tygodnik wydawany w Londynie, z korzeniami sięgającymi XIX wieku, zarzucił rządowi, że zamiast zająć się gospodarką, przede wszystkim finansami publicznymi, roztrząsa (celowo) różne inne tematy. Dziennikarze i zarazem analitycy gospodarczy prestiżowego magazynu o zasięgu globalnym, który czytają inwestorzy i maklerzy na całym świecie, wytknęli gabinetowi Tuska brak jasnych, gospodarczych planów na przyszłość. Zauważyli, że Ministerstwo Finansów dwoi się i troi, starając się wzmocnić złotego, żeby obniżyć w ten sposób wartość zadłużenia walutowego kraju. O stanie polskiej infrastruktury napisali, że w wielu regionach Polski jest wprost tragiczna. O administracji rządowej, że została rozdęta (od 2007 r. liczba urzędników publicznych zwiększyła się w Polsce o 10 proc.). Stefan Niesiołowski, Marszalek Sejmu z ramienia Platformy Obywatelskiej, zagadnięty, co myśli o artykule w „The Economist”, zirytował się i wykrzyczał, że rząd Tuska jest najlepszym rządem, jaki mógł się nam w tej sytuacji przytrafić. Natomiast dziennikarze są często bandą głupców, nieznających się na niczym. Ci z „The Economist”, według marszałka, nie mają zielonego pojęcia o polskiej gospodarce i jej problemach. Jeśli chodzi o analizy ekonomiczne, Niesiołowski wierzy przede wszystkim Janinie Paradowskiej (publicystce politycznej tygodnika “Polityka”). Ona działania rządu Tuska ocenia inaczej niż byle jakie brytyjskie pętaki. Wiesława Mazur
Anna Fotyga: "Minister Ławrow za pomocą środków masowego przekazu przekazuje premierowi Tuskowi zadanie do wykonania" Być ambasadorem Do dziś pamiętam egzemplarz „Onych" Teresy Torańskiej na moim biurku. Może to wspomnienie spotęgowało wrażenie, jakiego dostarczyła mi lektura wywiadu, który dobra przecież dziennikarka przeprowadziła z byłym ambasadorem polskim w Federacji Rosyjskiej, Jerzym Bahrem. Ambasador Bahr jest schorowanym, starszym człowiekiem. Nie wiem, co spowodowało, że zdecydował się na przedstawienie „Gazecie Wyborczej" wersji wydarzeń odnoszących się do prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego i katastrofy smoleńskiej, która jest skomponowana w sposób stanowiący gigantyczną operację socjotechniczną. Dla byłego ministra spraw zagranicznych rewelacje Bahra są kopalnią informacji. Chyba sam nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wiele ujawnił na swój temat. To będzie długi wywód, odniosę się jednak do większości spraw.
1. Żal mi ambasadora Bahra. Musiał się bardzo męczyć, przyjmując nominację ambasadorską podpisaną przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nominacja była ze strony prezydenta uznaniem zasług Aleksandra Kwaśniewskiego na Wschodzie. Przez ponad półtora roku byłam przełożoną ambasadora, nie podejrzewałam go o taką zjadliwą, przebijającą na każdym kroku pogardę i nienawiść do nas. Wręcz przeciwnie, wydawał się być bardzo aktywny, wręcz spełniający oczekiwania. To od niego dotarła do mnie wiadomość o próbie proceduralnego „obejścia" polskiego weta do umowy UE-Rosja podczas prezydencji portugalskiej. Mieli tego dokonać HoM's czyli ambasadorowie w Moskwie. To dzięki interwencji i sumiennemu wykonaniu instrukcji przez ambasadora próba spełzła na niczym. Urzędnicza nadgorliwość, cecha stara jak Troja. Kurs się zmienił i ambasador, ze zdwojoną gorliwością musi żeglować w nowym kierunku. Dlaczego robi to nawet na emeryturze, nie potrafię odpowiedzieć.
2. Sposób, w jaki Bahr opisuje sytuacje z udziałem prezydenta Lecha Kaczyńskiego, nazewnictwo i frazeologia, które stosuje („Kaczyński", '„...to ich sposób rozumienia") wprawił mnie w zdumienie. Jest jednak wyjątek; to ekstaza, z jaką opisuje honory oddawane przez Władimira Putina trumnie z ciałem Prezydenta. Wtedy to w rozpędzie i uniesieniu mówi o śp. Prezydencie Rzeczypospolitej Polskiej. Jeden jedyny raz. W pozostałych sytuacjach zionie jadem na jego temat.
3. We wszystkich wypowiedziach ambasadora przebija niebywała uniżoność wobec państwa przyjmującego i przedstawicieli jego administracji. Wszystkie te „Rosjanie tacy już są", „Tusk nic nie mógł zrobić", „oni nie patrzą" słowotok który przykrywa smutną, krystalicznie jasną prawdę. Był w owym czasie jedynym przedstawicielem Państwa Polskiego chronionym immunitetem dyplomatycznym. Nikt nie miał prawa użyć wobec niego siły, nikt nie mógł go usunąć spod wraku TU-154M. Tylko jego. Gdyby użyto siły, Polska mogłaby zrobić z tego skandal międzynarodowy. Czmychnął jednak na pierwszą sugestię Rosjan. Pozostawił ofiary katastrofy sam na sam ze specnazem, bez świadków. Wobec prawicowej, religijnej części opinii publicznej zasłonił się opisywaną barwnie potrzebą uczestniczenia w mszy św. i „bycia z ludźmi". A tam dymił wrak samolotu. Odnoszę wrażenie, że zbyt często Donald Tusk, Siergiej Ławrow i Gazeta Wyborcza w swoich narracjach smoleńskich posługują się językiem nawiązującym do religii.
4. Nie każdemu ambasadorowi zdarzają się sytuacje, w których musi sprostać wielkim wyzwaniom. Ambasadorowi Bahrowi zdarzyło się takie „pięć minut" i mu nie sprostał. Nie powinien więc przybierać póz Katona.
5. Przytacza w wywiadzie argumenty mające świadczyć o bezsensowności wizyty prezydenta w Katyniu. Te argumenty potwierdzają prezentowaną już przeze mnie w innych tekstach sekwencję wydarzeń. Przypomnę zdania naszego bohatera: „Wiadomo było po Westerplatte, że dojdzie do następnego spotkania. Chcieliśmy, żeby to był Katyń". To wtedy, na Westerplatte, a może jeszcze wcześniej projektowano kamienie milowe „pojednania". I że nie będzie wizyty prezydenta w Katyniu. Czy ambasador Bahr poinformował o tym prezydenta, czy chodził do niego wyłącznie ze „sprawami do załatwienia"? Przytacza dziecinnie śmieszne powody protokolarne tego rozstrzygnięcia. Nigdy nie było „zaproszeń" do Katynia. Ze względu na specyfikę miejsca, delikatność sytuacji uciekano się do uzgodnień dyplomatycznych. Dla gawiedzi przewidywana jest na tę okoliczność bajeczka protokolarna. Czy ambasador poszedł w pierwszym kroku do Kancelarii Prezydenta Miedwiediewa informując, że to prezydent Kaczyński planuje przewodniczyć uroczystościom? Nie, poszedł do Kancelarii Premiera Putina. Jak sam powiedział, „wrzucić obydwie wizyty", czyli już po decyzji o ich rozdzieleniu. To zresztą jest znany kruczek dyplomatyczny na spalenie przedsięwzięcia, czyli poruszanie się na niewłaściwym szczeblu dyplomatycznym. To mógł zaakceptować dziennikarz kolumny miejskiej, ale nie Teresa Torańska. Pani redaktor nie tylko kupiła historyjkę, ale jeszcze włączyła się w dyskredytowanie Macieja Łopińskiego, szefa gabinetu prezydenta. To nie było estetyczne.
6. Nie było ani jednego oficera BOR przydzielonego do ochrony prezydenta na lotnisku w Smoleńsku. Pan ambasador dokonuje sprytnej manipulacji, podobnej do tej, którą wykonywał szef BOR. Obecni na lotnisku byli osobistą ochroną ambasadora i mieli inne zadania. Każda osoba, która podlegała ochronie, wie takie rzeczy. Opinii publicznej można jednak „mydlić oczy" i ambasador Bahr to robi.
7. Pan ambasador nie pozostawia suchej nitki na polityce zagranicznej w relacjach z Rosją za rządów PiS i prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego. Odświeżę jednak nieco pamięć pana ambasadora. Po wyjeździe do Rosji oczekiwał na przyjęcie przez prezydenta Putina. W międzyczasie odbyła się moja wizyta w Moskwie i po niej doszło do złożenia listów uwierzytelniających. Putin wykonał specjalny gest, zwracając się do polskiego ambasadora w jego języku. Czy byłoby tak, gdyby wizyta ministra była „straszna"? Prawdę powiedziawszy, Putin odwzajemnił mój gest z konferencji, opisywany wcześniej. Relacje między państwami nie polegają jednak na „ofertach". Pan ambasador zapewnił, że szczęściem ambasadora są relacje lepsze pod koniec jego misji, niż na jej początku. Pozwolę sobie na skomentowanie tego stwierdzenia.
8. Rzeczywiście, relacje są obecnie świetne. W zasadzie nie jest już potrzebne pośrednictwo ambasadora. Minister Ławrow za pomocą środków masowego przekazu przekazuje premierowi Tuskowi zadanie do wykonania. A pan premier, również za pomocą środków masowego przekazu „melduje jego wykonanie". Ta nowa jakość stosunków jest również pana zasługą, panie ambasadorze. Gratuluję.
9. Próbuję wyobrazić sobie sytuację, w której ambasador, np. Francji przychodzi do prezydenta Sarkozy'ego ze „sprawami do załatwienia". Ciekawe, ile czasu zajęłoby mu opuszczenie gabinetu. Pan nie tylko do dziś nie zrozumiał niestosowności swojego zachowania, ale jeszcze opisał je w mediach, w obrzydliwy, obraźliwy dla śp. prezydenta sposób. Cóż, przykro mi to powiedzieć, ale przypomina pan błazna, panie ambasadorze.
10. W Smoleńsku to pan, z nominacji śp. prezydent miał obowiązek ochrony interesów Rzeczypospolitej i jej obywateli. Minister Sasin nie mógł pana w tym zastąpić. Był panu potrzebny jako osłona pańskiej nieudolności lub chciał pan przeszkodzić mu w wypełnieniu obowiązków w Kancelarii Prezydenta, do czego jako jedyny miał prawo. O tym pierwszym mówię jako była minister spraw zagranicznych, o drugim, jako była szefowa Kancelarii Prezydenta. „My" i „Oni". Dla pani redaktor Torańskiej, ambasador Bahr mieści się, jak sądzę, w kategorii „My". W swoim wywiadzie plasuje się z kolei obok takich postaci jak Bronisław Komorowski, Grzegorz Schetyna, Donald Tusk, Janusz Palikot, Tomasz Nałęcz, Zbigniew Kuźniar, Wojciech Jaruzelski. A śp. Prezydent Lech Kaczyński? Nie udała się wrzutka z „naciskami głównego pasażera". Trzeba więc wrócić do kampanii defamacyjnej. I kontynuować terapię lęku, którą opisałam w swoim tekście, zatytułowanym „Obudź się, Polsko". Pan ambasador sugeruje, że za czasów rządu PiS Polska otarła się o coś strasznego. A o co konkretnie, panie ambasadorze? Straszne rzeczy to przyniosła nam działalność pana, a także panów Rotfelda i Turowskiego. Proszę nie straszyć, panom już dziękujemy. Anna Fotyga
Kaczyński w "ND": "Odtworzenie krzyków z ostatnich sekund lotu był okrutną złośliwością. ZSRS i jego służby w całej krasie" "Nasz Dziennik" publikuje wywiad z Jarosławem Kaczyńskim. Z prezesem Prawa i Sprawiedliwości, byłym premierem, rozmawiają Paulina Jarosińska, Maciej Walaszczyk i Piotr Falkowski. Odnosząc się do tematu nr 1 z ostatnich dni, Jarosław Kaczyński twierdzi, że publikacja raportu MAK go nie zaskoczyła: Można było się spodziewać, że oni zrobią to, co zrobili. Z drugiej strony widać wyraźną intencję, która ma pokazać, gdzie jest miejsce Polski i Tuska. Raport MAK jest dobrym podsumowaniem polityki, którą wobec Rosji prowadzi od pewnego czasu ten rząd i prezydent. Despekt, z którym mamy do czynienia, wynika ze sposobu przedstawienia raportu, pośpiechu, wyboru momentu, gdy premier był akurat na urlopie i nieprzekazania go wcześniej stronie polskiej, by mogła się z nim zapoznać. Tutaj nie ma żadnego przypadku - Rosjanie w dyplomacji są zawsze profesjonalni i nie robią niczego niezamierzonego. Kaczyński uważa, że "Polska winna wykazać bardzo dużą cierpliwość, jeśli chodzi o chęć nawiązania lepszych stosunków z Rosją": To kwestia na co najmniej jedno pokolenie. Rosjanie długo jeszcze nie uznają realnie statusu Polski jako jednego z dużych europejskich państw. Prezes PiS tak ocenia postawę premiera, który najpierw mówił, iż "raport jest nie do przyjęcia", a teraz domaga się jedynie uzupełnienia dokumentu: A więc to, co napisano, te bezczelne brednie są w porządku. Trzeba tylko coś dodać. Obrażono tragicznie zmarłych: Prezydenta RP, dowódcę lotnictwa, pilotów. I to jest w porządku? Takiej polityki rzeczywiście się obawiam. Obawiam się tradycyjnej rosyjskiej polityki, która ma charakter imperialny, a polegającej na tym, by partnerów słabszych, a jednocześnie geograficznie bliskich sobie, podporządkować na pozycji gorszej, w relacjach klientelistycznych czy wasalnych. To tylko kwestia stopniowania, ale na tym ten proces polega. To, w czym bierze udział Donald Tusk, ma już ten wymiar... Kaczyński uważa, że "dzień, w którym pani Anodina przedstawiła ten raport", jest "jedynie kolejnym etapem tego procesu": To wydarzenie [katastrofa smoleńska] nie tylko nie stało się przyczyną do daleko idącej weryfikacji relacji z Rosją ani jej stosunku do Polski. (...) Tymczasem stało się coś niebywałego - po wydarzeniu obciążającym Rosję stosunki między obydwoma państwami się nie pogorszyły, ale polepszyły. A przecież wszystko, co działo się na miejscu tragedii po katastrofie, co działo się ze zwłokami czy wrakiem samolotu, a później w śledztwie, choćby z opóźnianiem dostarczania materiałów do Polski, to wielki akt lekceważenia. To despekt pokazywany w sposób bardzo demonstracyjny. Prezes PiS odpowiada też na pytanie, dlaczego Tusk zareagował na raport MAK dopiero 27 godzin po konferencji Anodiny: Tutaj jest jakiś mechanizm, który wywołuje w Tusku barierę lękową wobec Rosji. Nie wiem, na czym on polega. W każdym razie tak się boi, że przestaje dbać o swój wizerunek. (...) Dlatego mamy dziś do czynienia z człowiekiem, którego rola premiera całkowicie przerosła. To jest tak, jakby komuś nieobdarzonemu odpowiednimi warunkami fizycznymi kazać skakać wzwyż na olimpiadzie. I tutaj nie chodzi o bicie rekordów, ale jakiś przyzwoity, nieośmieszający rezultat. Donald Tusk w takiej sytuacji jest psychicznie niezdolny do niczego innego niż maszerowanie tą drogą, którą wybrał już na samym początku. W sumie, zdaniem Kaczyńskiego, "raport jest prymitywną, prostacką realizacją zamówienia propagandowego": Sposób jego przedstawienia, szczególnie odtworzenie krzyków z ostatnich sekund lotu, był okrutną złośliwością. Słowem ZSRS i jego służby w całej krasie. Ciekawa jest uwaga dziennikarzy na temat bezpośredniej przyczyny katastrofy: wbrew powszechnemu niemal wyśmiewani wątpliwości, nie okazało się nią uderzenie skrzydłem w brzozę: Mówiłem to już wcześniej, za co oskarżano mnie o lansowanie szaleńczych teorii. A cytowałem tylko opinie ekspertów ds. wypadków lotniczych, którzy już wiele miesięcy temu tłumaczyli mi, że by skrzydło takiego samolotu odpadło, musiałoby się zderzyć ze stuletnim dębem. Historia o brzozie, która złamała skrzydło, to jak tłumaczenie, że kosa złamała się przy ścięciu kłosa zboża. Nie wiem, czy mieli rację, ale tak mówili, a ja uznałem to za prawdopodobne, że skrzydła samolotu, który z pasażerami i ładunkiem waży ok. 100 ton, muszą być konstrukcją bardzo mocną. Prezes PiS wraca też do wydarzeń z 10 kwietnia 2010 r. Tak tłumaczy, dlaczego nie chciał Pan spotkać się z premierami Putinem i Tuskiem w Smoleńsku: Nie chciałem stwarzać wrażenia, że w kwestii tej tragedii traktuję ich jako niewinnych. Nie chciałem odbierać kondolencji od ludzi, którzy w takim czy innym sensie są za to, co się stało, odpowiedzialni. Winą obciążającą Tuska jest generalnie ten tragiczny finał wojny z Prezydentem, a więc rozdzielenie wizyt w Katyniu na dwie. Finałem rozdzielenia była katastrofa i śmierć Prezydenta wraz z towarzyszącymi mu osobami. Dramatyczna jest relacja o pierwszych tygodniach po śmierci prezydenta - o czym długo nie wiedziała ciężko chorująca mama braci: Kiedy się dowiedziała o jego śmierci? Dwa miesiące potem. W tym czasie wymyślałem najróżniejsze historie, że Leszek wyjechał do Stanów Zjednoczonych z ważną wizytą. Nawet wymyśliłem, by kolega przygotował mi, po odpowiedniej obróbce komputerowej, gazety z artykułami na temat wizyt Brata. Prej
Platformie wraca pamięć: Ryszard C. był członkiem PO. "W styczniu 2006 roku został wykreślony z listy członków partii" Platformie wraca pamięć w sprawie Ryszarda C., zabójcy Marka Rosiaka. Jak informuje "Wirtualna Polska", szefowa częstochowskiej Platformy Halina Rozpondek przesłała do mediów oświadczenie. Stwierdza w nim, że Ryszard C. był członkiem Platformy od kwietnia 2004 roku: "W styczniu 2006 roku został wykreślony z listy członków partii z powodu braku jakiejkolwiek aktywności. Procedurę wykreślenia rozpoczęto w kwietniu 2005 roku" - napisała Rozpondek. Politycy PO w Częstochowie, w tym wiceprzewodnicząca częstochowskiego koła PO poseł Izabela Leszczyna, twierdzą, że jesienią - po pojawieniu się pierwszych plotek na temat związków Ryszarda C. z PO - "sprawdzono" członkostwo C. I podano wówczas, że zabójca Marka Rosiaka nie był członkiem Platformy. Przypomnijmy, że fakt przynależności C. do PO ujawnił Jarosław Kaczyński: Zabójca był swego czasu, przez rok członkiem PO. Jego nienawiść była skierowana w jednym kierunku: w stronę PiS. Dokładnie w tym kierunku, który jest nieustannie podtrzymywany przez PO i osobiście przez premiera. Gdyby nawet C. nie był członkiem PO, to i tak wiadomo, kto doprowadził do tego stanu wrzącej nienawiści - mówił prezes PiS. Platforma zgodnie ocenia, że przypominanie tej sprawy to "szaleństwo" (tak chyba poszło w SMS-owych przekazach dnia). Np. Waldy Dzikowski mówi tak: To jest czyste szaleństwo. Wykorzystywanie czyjejś tragedii, śmierci i uprawianie na tej kanwie polityki jest czymś okropnym. A co by było, gdyby zginął pracownik biura PO, a zabójca okazał się byłym pisowcem? No dobra, wszyscy wiemy, co by było. Nas zdumiewa co innego: dlaczego w toku śledztwa ta sprawa nie została dotąd ujawniona? Dlaczego dowiadujemy się o niej 3 miesiące po zdarzeniu? Czy policja i prokuratura dotarły do tego faktu w pierwszych dniach po zabójstwie? Jeżeli tak, to czy zataiły ten fakt? Czy nadal milczałyby na ten temat, gdyby nie wypowiedź prezesa PiS? A może ów fakt przeszkadzał w operacji legendowania C. jako zagrożenia nie dla PiS, ale dla "całej klasy politycznej"? Sil
Siewiernyj jest ważnym punktem na mapie czarnego handlu bronią.Przypadkowo tam rozbił się samolot polskiego prezydenta Po co mieszam Wiktora Buta do sprawy smoleńskiej? Zacznijmy od tego, że dzięki Wikileaks wiemy już, że to Igor Sieczin odciął orlenowskie Możejki od dostaw rosyjskiej ropy. Sieczin – mówiąc krótko, lider kremlowskich „siłowików". Sieczin, o czym w Polsce nie lubi się wspominać, był też jednym z najmożniejszych promotorów Wiktora Buta. Już dziś administracja Obamy ma wielki problem: jak jednocześnie ujawnić zeznania Buta i nie popsuć rokowań z Kremlinami. Za kilka dni ruszy jednak proces Buta i trudno będzie zatamować wycieki. Dla naszej historii ważny jest fakt, że Sieczin ochrania także interesy reżimu Łukaszenki. Drobiazgowo sieć powiązań w rosyjsko – białoruskim biznesie nielegalnego handlu bronią opisała dzielna Weronika Czerkasova. Wiele miesięcy temu próbowałem umówić się z Weroniką na spotkanie. Nie zdążyłem. W jej mieszkaniu pojawił się „przypadkowy" złodziej i jednym pchnięciem, fachowo, zaszlachtował ją nożem. Sprawcy nigdy nie wykryto. Weronika odkryła mechanizm przepływu pieniędzy za tajną sprzedaż broni do Iraku i Iranu. Pieniądze prane były przez Infobank. Zdaniem podpułkownika białoruskiego KGB Siergieja Anisko, do którego dotarła Weronika, z każdej transakcji opiewającej na 300 milionów dolarów, ludzie Łukaszenki otrzymywali 30 – 40 milionów. Według Czerkasovej i Anisko interesy sprzedaży broni osobiście nadzoruje sam Łukaszenko. Interes polega na tym, że rosyjska broń jest sprzedawana przez białoruskie firmy takie jak: Oil Tech Export, Bielwonaz Spec Technika (ostatnio sprzedaż Migów i czołgów) oraz Beltechexport.
Typowa transakcja wygląda tak: ludzie Łukaszenki kupują w Rosji broń z przeznaczeniem na wyposażenie białoruskiej armii, a potem odsprzedają ją klientom od Kolumbii po Darfur. Używana broń sprzedawana jest szczególnie do Iranu, Jordanii i Syrii. W takim schemacie brakuje jedynie międzynarodowego tradera, który potrafi spiąć trudne logistycznie transakcje. Do niedawna był nim Wiktor But (i stojący za nim Igor Sieczin). O osobistych powiązaniach Buta z Łukaszenką mówi podpułkownik Siergiej Anisko. Liczne nici potwierdzające te fakty odnalazła inna dzielna dziewczyna z Białorusi, dziennikarka Swietłana Kalinkina. Opisała m.in. przeprowadzoną przez Buta transakcję sprzedaży broni do Darfuru przeprowadzoną przez Spec Technikę. Kiedy Anatolij Kolesnikow – szef przedsiębiorstwa Bielwonaz SpecTechnika zdobył się kiedyś na przebłysk szczerości i zbyt dużo opowiedział dziennikarzom. Niedługo potem wypadł z czwartego piętra hotelu na Kubie. Oficjalnie zmarł na zawał serca. Nad całym kompleksem białoruskiego handlu używaną bronią kontrolę sprawuje bezpośrednio GRU i osławione Roswoorużenije, gdzie w latach dziewięćdziesiątych spore wpływy posiadał pan Piłatow (takie nazwisko też dżentelmen przybrał już w szkole KGB w Moskiwe) – Kim jest Piłatow? Napisze w następnej notatce. Wspomnę tylko, że według dokumentów zdobytych przez Jurija Felsztyńskiego, ten sam jegomość, za pośrednictwem Leningradzkiego Towarzystwa Admiralicji, organizował w 1994 roku nielegalna sprzedaż rosyjskich okrętów podwodnych. Rok wcześniej w tym samym Petersburgu – Leningradzie odkryto dwie tony kokainy ukryte w puszkach ze sprowadzanym z Kolumbii mięsem. Wtedy wyszło na jaw, że z Kolumbii poprzez Izrael (ludzie Liebermanna?) i Rosję, kokaina była dostarczana do... Niemiec. Oficjalnie transakcje kryła belgijska firma DTI Oscara Donata. Sprawdźcie sobie też spółkę JT Communications Services Donata i Juvala Szemesza. Po co o tym piszę? Ot rysuję tylko horyzont działania praworządnej grupy z Rosji, w której ręce oddaliśmy śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej. Czysta demagogia i antyrosyjska fobia? Jeśli, jak już napisałem we wcześniejszej notce, broń do krajów afrykańskich była ekspediowana przez Wiktora Buta przy wielokrotnym wykorzystaniu wojskowego lotniska Siewiernyj w Smoleńsku, to wnioski z tego faktu są dwojakie. Po pierwsze Rosjanie za chińskiego boga nie pokażą żadnej międzynarodowej komisji dokumentacji z Siewiernego. Musieliby odkryć kulisy lotów samolotów Buta z bronią do Rwandy i Somalii. Po drugie, wiemy już, że amerykańskie śledztwo w sprawie interesów Buta liczy sobie co najmniej osiem lat. Logicznie zatem możemy przypuszczać, że loty jego samolotów były monitorowane przez amerykańskie satelity zwiadowcze. Z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością możemy założyć, że 10 kwietnia 2010 roku amerykańskie oko satelity skierowane było także na Siewiernyj (podobnie jak na Szardżę, Sofię i Kabul). Co z tego wynika? Tylko kilka pytań: Dlaczego do dziś żaden polski śledczy oficjalnie nie zwrócił się do amerykańskich sojuszników z prośbą o współpracę? Czyżby USA rzeczywiście stały się tym obcym mocarstwem, a Rosja Putina mocarstwem bliskim? Nie snuje spiskowych paranoidologii, jedynie skłaniam się ku temu by wszelki, nawet najbardziej nieprawdopodobny ślad, teorię czy poszlakę sprawdzić. Śledztwo zwykle toczy się od weryfikowania najszerszych, najbardziej nieprawdopodobnych teorii, aż do pójścia tropem tych najbardziej racjonalnych i prawdopodobnych. Jeśli zawinił „polski bałagan" skłońmy głowy i naprawmy zło, jeśli polsko – rosyjski bardak podobnie, jeśli rosyjska „okazja, która uczyniła złodzieja" mężnie idźmy dalej. Tak to jest, że prawda pewnie nie ułoży się pod dyktando żadnej z dzisiejszych teorii polityków. Ja zwracam jedynie uwagę na fakt, że Siewiernyj nie było septycznym miejscem, zwykłym wojskowym lotniskiem jakich pełno w Europie. Siewiernyj jest ważnym punktem na mapie czarnego handlu bronią. Przypadkowo tam rozbił się samolot polskiego prezydenta. Więc nie udawajmy, że katastrofa miała miejsce na lotnisku bez historii i w kraju kwitnącej demokracji i praworządności. Pamiętajcie, że Jurij Felsztyński, a kilka lat później, niezależnie od niego, także Ania Zechenter, zatytułowali swoje książki: „KGB gra w szachy". My też zamiast grać w dupniaka pomiędzy PO i PiS nabierzmy oddechu i zajmijmy się zimną analizą jeszcze raz zaczynając od najbardziej szerokiego, światowego horyzontu śmierci naszego prezydenta i towarzyszących mu Polaków.