250

Mitologia New Dealu'u Na temat wielkiego kryzysu gospodarczego lat dwudziestych XX wieku oraz rooseveltowskiego New Deal’u napisano wiele prac naukowych i popularno-naukowych. Niestety większość z nich rozpowszechnia fałszywy mit o przyczynach kryzysu i „genialnym” programie Roosevelta. Wedle tego poglądu odpowiedzialny za wielki kryzys był „kapitalizm oraz wolnorynkowa ekonomia i dopiero interwencja rządu spowodowała uzdrowienie amerykańskiej gospodarki”. Ponieważ prezydent Herbert Hoover – zwolennik leseferyzmu, odrzucił możliwość wykorzystania prerogatyw rządowych, w rezultacie doprowadził do pogłębienia kryzysu. Dopiero „geniusz” – nowy prezydent F.D. Roosevelt doprowadził do odbudowy amerykańskiej gospodarki. W rzeczywistości wielki kryzys gospodarczy nie był pierwszym tego rodzaju zjawiskiem w Stanach Zjednoczonych, okazał się jednak najdłuższym. Wspólną przyczyną wszystkich kryzysów była katastrofalna w skutkach interwencja rządowa. W latach 1921 – 1928 System Rezerw Federalnych (FED) doprowadził do olbrzymiej ekspansji pieniądza i kredytu, co wywołało oszałamiające wzrosty na giełdzie i zrodziło „szalone lata dwudzieste” w USA. Z kolei od połowy 1928 roku FED zaczęła gwałtownie tłumić podaż pieniądza, podnosząc cztery razy stopę dyskontową (z 3,5 % do 6 %), co zahamowało rozwój gospodarki. Kiedy inwestorzy uświadomili sobie zmianę w polityce FED, wybuchła panika, której efektem był czarny czwartek (24 października 1929) oraz czarny wtorek (29 października). Zakłócenia w gospodarce, do których przyczyniła się polityka monetarna FED, spowodowały recesję, jednak nałożenie nowych restrykcji przekształciło ją w całkowitą katastrofę. Krach na giełdzie był jedynie odzwierciedleniem – nie zaś bezpośrednią przyczyną – destrukcyjnej polityki rządowej, która zrodziła wielki kryzys.Wbrew potocznemu osądowi prezydent Hoover nie był zwolennikiem wolnego rynku, a kierowana przez niego amerykańska administracja dokonała po 1929 roku szeregu interwencji, których skutkiem był wzrost bezrobocia z 9% w 1930 roku do ponad 25% w 1933 roku. Przykładem tego było przeforsowanie ustawy o taryfie celnej Smoota-Hawleya z 1930 roku, która faktycznie zamknęła granice dla obcych towarów, co doprowadziło do kataklizmu w handlu międzynarodowym oraz upadku amerykańskiego rolnictwa, eksportującego dużą część swej produkcji. Hoover drastycznie zwiększył wydatki rządu na subwencje i projekty zapomogowe, w skutek czego w ciągu 1930 roku  udziały rządu federalnego w PKB wzrosły z 16 do 21 %.  W1932 roku weszła w życie ustawa o dochodach, na mocy której drastycznie podwyższono podatki dochodowe, i tak podatki dla najbogatszych podwyższono z 24 do 63%. Wprowadzono także podatek od darowizn, akcyzę na benzynę oraz podatek samochodowy. Podczas kampanii wyborczej w 1932 roku  Franklin Roosevelt krytykował swego rywala za wydawanie zbyt dużej ilości pieniędzy, nadmierne opodatkowanie, powiększanie długu narodowego, zastój w handlu oraz przeznaczanie milionów dolarówka zasiłki. Zgodnie z prawdą oskarżał Hoovera o „lekkomyślne i rozrzutne” gospodarowanie pieniędzmi, i myślenie, że „powinniśmy zacząć w Waszyngtonie centralnie sterować wszystkim tak szybko, jak to możliwe” oraz o przewodzenie „administracji wydającej najwięcej pieniędzy w czasie pokoju w całej historii. Inny kandydat z Partii Demokratycznej, John Garner zarzucał Hooverowi, że „prowadził kraj drogą socjalizmu”. Nic więc dziwnego, iż w wyborach w 1932 roku wielkie zwycięstwo odniósł Roosevelt, który uzyskał 472 głosy elektorskie, przy zaledwie 59 Hoovera. Program Partii Demokratycznej głosił: „Uważamy, że program wyborczy partii to umowa z ludem, i jej warunków partia, której powierzono władzę, ma wiernie przestrzegać”. Partia domagała się 25% redukcji wydatków federalnych, zrównoważonego budżetu, racjonalnego obrotu złotem, „aby zapobiec wszelkiemu ryzyku”, wycofania się rządu z obszarów, które przynależą raczej przedsiębiorstwom prywatnym, a także położeniu kresu „ekstrawagancjom” programów Hoovera w zakresie polityki rolnej. Kiedy Roosevelt został 4 marca 1933 roku zaprzysiężony, Amerykanie byli pełni optymizmu licząc, że nowy prezydent dokona zapowiedzianych zmian i wyprowadzi USA z kryzysu. Zamiast tego Roosevelt wprowadził nowe regulacje i tak już 6 marca 1933 roku ogłosił ogólnokrajowy „urlop od bankowości”, który zakończył się dopiero 9 dni później.  W skutek tego kroku 5 tysięcy banków, które działały w momencie ogłoszenia „urlopu”, nie otworzyło swych oddziałów po jego zakończeniu, a ponad 2 tysiące z nich nie zrobił tego już nigdy. Wszystkie te banki przestrzegały rygorystycznie praw systemu bankowego, które zakazywały bankom otwierania nowych filii i tym samym różnicowania swoich ofert oraz zmniejszania ryzyka. Kongres udzielił prezydentowi władzy do przejęcia prywatnych zasobów złota należących do Amerykanów, a następnie do odgórnego ustalenia ceny złota. Podczas śniadania Roosevelt ustanowił 21% podwyżkę ceny złota, ponieważ „to szczęśliwa liczba”. Obowiązujący wcześniej standard złota sprawiał, iż ilość pieniędzy w systemie była niezależna od polityki rządu. Odejście od tego standardu umożliwiło administracji Roosevelta prowadzenie polityki inflacyjnej poprzez wydrukowanie dowolnej ilości pieniędzy na realizację projektów rządowych. Nacjonalizacja zapasów złota oraz jednoczesna likwidacja prohibicji sprawiła, iż z dwóch ludzi idących ulicą na początku 1933 roku – których jeden miał złotą monetę w kieszeni,  a drugi butelkę whisky – człowiek z monetą był uczciwym obywatelem, ten z whisky zaś przestępcą. Rok później sprawa wyglądała dokładnie odwrotnie. W 1933 roku Roosevelt storpedował konferencję ekonomiczną w Londynie, zwołaną w celu obniżenia wysokości taryf celnych i przywrócenia parytetu złota. Odrzucenie przez prezydenta parytetu złota usunęło większość pozostałych czynników hamujących nieograniczoną ekspansję pieniądza i kredytów, co doprowadziło do deprecjacji dolara. Senator Carter Glass ostrzegał Roosevelta: „To hańba, sir. Ten potężny rząd, mocny dzięki zasobom złota, łamie swoje obietnice dotyczące wypłacania owego złota wdowom i sierotom, którym sprzedał obligacje rządowe z zobowiązaniem zapłaty złotą monetą po aktualnym kursie wartości”. W pierwszym roku „Nowego Ładu” Roosevelt zaproponował przeznaczyć na wydatki 10 mld dolarów, podczas gdy dochody wynosiły zaledwie 3 mld. W skutek tej beztroskiej polityki finansowej wydatki rządowe w latach 1933-1936 zwiększyły się o 83 %, a federalny dług gwałtownie wzrósł o 73%. Prezydent nakłonił Kongres do powołania w 1935 roku rządowej agencji ubezpieczenia społecznego oraz do ustanowienia w 1938 roku pensji minimalnej. Spowodowało to olbrzymi wzrost wydatków rządu oraz zwolnienie pół miliona niewykwalifikowanych, czarnych robotników. Równocześnie znacznie podniesiono stawki podatku dochodowego, przy czym najwyższa stawka wyniosła 90%. W tym samym czasie administracja prac cywilnych płaciła naukowcom za studiowanie historii agrafki, wynajęła 100 pracowników, aby patrolowali ulice stolicy w celu odstraszania szpaków, umieściła także na liście płac mężczyzn do ścigania w wietrzne dni chwastów rozsiewanych przez wiatr. Liberalna prasa wychwala prezydenta za „tworzenie miejsc pracy”, gdy w rzeczywistości administracja Roosevelta uniemożliwiała bezrobotnym znalezienie prawdziwej pracy. Na mocy ustawy o pomocy rolnikom rząd wprowadził ustawowy nakaz niszczenia produktów oraz dążył do zorganizowania amerykańskiego rolnictwa jako wielkiej koncepcji monopolistycznej, przy celowym ograniczaniu produkcji rolniczej, by w miejsce niższych cen rynkowych ustanowić ceny monopolistyczne.  Najgorszym krokiem Roosevelta było przeforsowanie ustawy o uzdrowieniu krajowego przemysłu, na mocy której powołano rozległą nową administrację na rzecz narodowego uzdrowienia (NRA), która wcieliło przemocą większość przedsiębiorstw wytwórczych do karteli posiadających pełnomocnictwo rządowe. Ta próba monopolistycznej organizacji każdej gałęzi amerykańskiego przemysłu poprzez poddanie go kontroli przez NRA, na której czele stanął wielbiciel Mussoliniego gen. Hugh Johnson, spowodowała, iż w ciągu sześciu miesięcy od wejścia w życie tej ustawy produkcja przemysłowa spadła  25 %. Nic więc dziwnego, iż symbol NRA – błękitnego orła, nazywano „sowiecką kaczką”. Dopiero w 1935 roku Sąd Najwyższy pozbawił mocy prawnej NRA, czym zasłużył sobie na gniew ze strony prezydenta. Gospodarka wyzwolona z tych pęt, zaczęła odzyskiwać werwę – bezrobocie spadło w 1935 roku do 18%, a w 1936 do 14%. Wprowadzenie nowych regulacji przez administrację rooseveltowską, w tym „Wielkiej Karty Swobód” dla związków zawodowych (faktycznie pozbawiającej pracodawców możliwości sprzeciwu wobec żądań związków zawodowych) sprawiło, iż w 1938 roku gospodarka ponownie pogrążyła się w kryzysie, a giełda spadła o 50%. „Ekonomiczny bodziec” Nowego Łady Roosevelta osiągnął prawdziwy wyczyn – „kryzys w sercu kryzysu”. Prezydent uznawał przedsiębiorców za prawdziwą przeszkodę na drodze do odbudowy gospodarki i nazywał ich publicznie „głupcami” oraz proponował 99,5% graniczną stawkę podatkową na wszystkie dochody powyżej 100 tysięcy dolarów. „Dlaczego nie?” – powiedział, kiedy jego doradca zakwestionował ten pomysł. Analogicznie jak naziści i bolszewicy uważał, iż goniący za zyskiem biznesmeni szkodzą życiowym interesom większości obywateli i że obowiązkiem rządu jest niedopuszczenie, poprzez publiczną kontrolę nad produkcją i dystrybucją, do powstawania zysków. Dopiero gdy Ameryka w 1941 roku przystąpiła do wojny, Roosevelt ograniczył swe antybiznesowe przedsięwzięcia. Nowy Ład odpowiedzialny był za znaczne przedłużenie wielkiego kryzysu gospodarczego. Sekretarz skarbu Henry Morgenthau zdawał się z tym zgadzać, gdy zapisał w swoim pamiętniku: „Zakosztowaliśmy wydawania pieniędzy. Wydajemy więcej niż kiedykolwiek przedtem i to nie działa. (…) Nigdy nie spełniliśmy swych obietnic. (…) Po ośmiu latach funkcjonowania tej administracji stwierdzam, że mamy dokładnie takie samo bezrobocie, jakie było, kiedyśmy zaczynali (…) i w dodatku ogromy dług!”. Roosevelt zamiast zrealizować swe obietnice wyborcze, zwiększył uprawnienia rządu oraz doprowadził do olbrzymiego wzrostu interwencjonizmu przez co pogłębił kryzys gospodarki. Równocześnie za pomocą przychylnej mu liberalnej prasy oraz słynnych pogawędek przy kominku zahipnotyzował zdesperowanych ludzi, którzy w 1936 roku ponownie wybrali go na urząd prezydenta. Zanim do ludzi dotarło, że polityka prezydenta jest szkodliwa, rozpoczęła się II wojna światowa i ludzie skupili się wokół swego głównodowodzącego.

Wybrana literatura:

L. von Mises – Ekonomia i polityka

L. von Mises – Planowany chaos

L. Reed – Wielkie mity wielkiego kryzysu

F. von Hayek – Droga do zniewolenia Godziemba

Kim jest Górnikiewicz? Oficer UB i SB opiekunką westerplatczyków? Stanisława Górnikiewicz-Kurowska znowu jątrzy! Ostatnio w Anglii, gdzie mieszka od pewnego czasu, próbowała wejść w środowisko AK-owców i ich rodzin. Ci jednak, odpowiednio wcześniej poinformowani z kim mają do czynienia, zaczęli ją z omijać daleka. "Przemiła, ujmująca, życzliwa" tak wielu mówi o Stanisławie Górnikiewicz-Kurowskiej, oczarowanych jej osobą. Mateńka - mawiali o niej westerplatczycy. Jednak pod maską uprzejmości i fałszywej życzliwości kryje się chłodna i wyrachowana kalkulacja byłej aktywnej gdańskiej działaczki PZPR i oficer Urzędu Bezpieczeństwa. Sama pisała o sobie jako oficerze Milicji Obywatelskiej, w ostatnich wydaniach jej książek to osobliwe "zwierzenie" zostało usunięte. Są informacje o jej szkoleniu przez NKWD po wojnie. Zapewne z psychologii także - stąd tak łatwo lgną do niej ludzie, których o naiwność i łatwowierność trudno posądzić. Wielu zdążyło z czasem przejrzeć na oczy, inni cały czas są pod jej wpływem. Przez lata obserwuję jej działalność. Wiele zapewne wyjaśniłyby dokumenty znajdujące się w Instytucie Pamięci Narodowej. Mam nadzieję, że to wkrótce nastąpi. Jest wiele niejasności, czy aby na pewno jest autorką książki "Lwy Westerplatte". Ponoć przygotował tę książkę ktoś inny na jej zlecenie. Górnikiewicz przejęła autorstwo, miał być jakiś proces, autor zastraszony przez służby specjalne (kto ich nasłał?) wycofał oskarżenie. W treści książki pojawiły się informacje, wskazujące na to, że nad książką pracowała Górnikiewicz. Jak to się stało, że przejęła kontrolę nad Związkiem Westerplatczyków, kołem ZBOWiD w Nowym Porcie po zmarłym obrońcy sierż. Michale Gawlickim, wespół z kpt. Dąbrowskim, faktycznym dowódca obrony Westerplatte i współzałożycielem Związku Obrońców Westerplatte (wchłoniętego później przez ZBOWiD)? Stała się szefową Klubu Westerplatczyków. Skierowano ją tu zapewne do inwigilowania środowiska westerplatczyków i ich rodzin, jak i trzymania kontroli nad wszystkim, co się miało dziać na Westerplatte. Działając bezustannie na tym polu starała się utrzymać monopol na wszystko co związane z Westerplatte. Nic nie miało prawa się dziać bez jej wiedzy i zgody. Pluła jadem nienawiści i skłócała różne środowiska. Przez jej szkodliwą i celową działalność nie doszło do skupienia się w jedną organizację środowiska westerplatczyków i rodzin poległych i pomordowanych pocztowców z Gdańska. Także "dzięki" niej nie doszło do oficjalnego pojednania między obrońcami Westerplatte, a weteranami z niemieckiej kompanii szturmowej. Takie pojednanie musiało nastąpić w tajemnicy, są świadkowie tamtego historycznego wydarzenia. Jakim prawem Górnikiewicz wielokrotnie wywierała naciski na obrońców, wypowiadając się w ich imieniu. Kto jej dał moralne prawo do tego? Nie walczyła na Westerplatte, nie ma wśród obrońców jej krewnego, nie jest także historykiem. W 1993 roku w Ciechocinku Górnikiewicz-Kurowska celowo manipulowała wypowiedziami obrońców. Mało tego, wszystko wskazuje na to, że pod oświadczeniem Górnikiewicz przeciwko pojednaniu znalazły się oprócz podpisów kilkunastu westerplatczyków, także sfałszowane przez nią podpisy innych obrońców! Szerzej pisze o tym Mariusz Borowiak w "Westerplatte. W obronie prawdy" str. 273-275. Ci, którzy ujrzeli swoje podpisy pod oświadczeniem pisanym w imieniu obrońców przez Górnikiewicz, ostro zaprotestowali, m.in. Feliks Głowacki (A. Berlewicz, Zakłócone pojednanie, "Polska Zbrojna", 1993, nr 198): "Nie podpisywałem żadnego prostestu przeciwko ciechocińskiemu spotkaniu Stanisława Treli z grupą byłych żołnierzy niemieckich. I nie widziałem, aby ktokolwiek z nas to uczynił. Nie wiem, kto podał moje nazwisko [...]. Pani Górnkiewicz mówiła coś, aby się nie pojednywać z Niemcami, którzy do nas strzelali. Zbierała też po 200 tys zł na nową książkę. Ja nie dałem, jak zostanie wydrukowana, to sobie kupię" Obrońca Westerplatte Stanisława Trela, za to, że podał rękę niemieckim weteranom w geście pojednania po kilku miesiącach nacisków i presji, zaszczuty przez Górnikiewicz i jej popleczników zmarł na zawał w 1994 r. Nie wytrzymało serce starego żołnierza. Po śmierci Treli zwolennikiem pojednania był Władysław Stopiński. Górnikiewicz nie kryła niechęci wobec tego ponad 80letniego wówczas weterana. Posądzała go nawet o czerpanie doraźnych korzyści z pojednania! Oświadczyła mu w końcu, że nie będzie mógł już nigdy uczestniczyć w tradycyjnych zjazdach obrońców Westerplatte! Zapewne nieprzypadkowo ten obrońca został pominięty przez Górnikiewicz, kiedy podawała Urzędowi Miasta w Gdańsku listę żyjących obrońców celem zaproszenia ich na uroczyste wręczenie honorowego obywatelstwa Gdańska. Pod koniec lat 80-tych wielu westerplatczyków żyło w skrajnej nędzy i zapomnieniu. Gdzie była wtedy "mateczka westerplatczyków" na każdym kroku podkreślająca swoje rzekome zasługi na rzecz pomocy westerplatczykom? W listach obrońcy Westerplatte pisali, że się nieźle na nich wzbogaciła... W prowadzonym przez nią Klubie Westerplatczyków też działy się dziwne sprawy. Przez lata hołubiony był tam dostępujący zaszczytów obrońcy Westerplatte człowiek, który na nie brał w ogóle udziału w obronie Składnicy. Wiele wypożyczonych przez nią archiwalnych zdjęć nie wróciło do swoich właścicieli. Są teraz bezkarnie reprodukowane w kolejnych wydaniach jej (i nie tylko jej) książek, a jak czytam vortal westerplatte.org to domyślam się, że zdjęcia do gabloty w Wartowni Nr 1 trafiły właśnie tą drogę. Nic dziwnego, że muzeum nie ma do nich praw autorskich. Z innych "zasług" można wymienić też wspomniane wcześniej kłamliwe wypowiedzi dotyczące pojednania z niemieckimi żołnierzami z kompanii szturmowej, które doprowadziły do tego, że strona niemiecka wycofała się z przekazania Polsce odnalezionej po wojnie w Niemczech bezcennej lufy armaty 75mm z Westerplatte. Ci, którzy zaczęli się interesować w latach 70-tych i 80-tych historią Westerplatte, którzy rozmawiali i zaprzyjaźniali się z obrońcami, od których usłyszeli prawdę o dowodzeniu na Westerplatte i o wielu epizodach niekoniecznie pasujących do złotej legendy Westerplatte, która propagowała Górnikiewicz-Kurowska, straciło pracę, było szykanowanych, dokonywano u nich rewizji. Wiele wskazuje na to, że inspiratorką takich działań była Górnikiewicz-Kurowska. Słyszałem takie rzeczy o niej i o tym w jaki sposób straszyła ludzi, że aż boję się powtórzyć. Jeśli to prawda, a ludzie którzy mi to powiedzieli, nie sądzę żeby kłamali, to rzekłbym tylko: dobra szkoła NKWD i UB. Gdzie tylko było to możliwe wkraczała jako najostrzejszy cenzor nie dopuszczając do wypowiedzi przed kamerami westerplatczyków, którzy chcieli powiedzieć prawdę o wydarzeniach na Westerplatte. Pisała sprostowania, cenzorowała filmy dokumentalne, szkalowała i publikowała kłamstwa, byleby nie dopuścić do utracenia monopolu na Westerplatte i ukazania się prawdy o mjr. Sucharskim. Jak napisał śp. Janusz Roszko, wybitny pisarz i publicysta, o wypowiedziach Górnikiewicz: "Z wielką dezaprobatą odnoszę się do sformułowania p. Górnikiewicz, która próbę dochodzenia do prawdy  historycznej nazywa "jątrzeniem opinii społecznej". Podobnych argumentów używali zawsze przeciwnicy liberalizmu, wrogowie swobody wypowiadania się, gdy chcieli ludziom niewygodnym zatkać usta" (J. Roszko, Westerplatte. Czy Roszko rzeczywiście napisał bzdury?, Dziennik Bałtycki z 20 września 1993, s. 3). Znane są dobrze okoliczności manipulowania przez Górnikiewicz kwestią pojednania westerplatczyków z niemieckimi weteranami. Manipulowanie prawdą i ewidentne oszczerstwa to podstawa działań Górnikiewicz. Jak pisał Stanisław Trela do Janusza Roszki (korespondencja z dn. 7 grudnia 1981 r.): "[...] 8 XII 89 r. zmieniłem swoje zdanie, stwierdziłem, że [Stanisława Górnikiewicz-Kurowska] jest kłamcą i materialistką. Do dziś nie wiem, kim jest Górnikiewicz. Nie znam przebiegu jej pracy zawodowej. Znajomi mówią, że jest z UB [Urzędu Bezpieczeństwa]. Wiem, że duże pieniądze czerpała na pomoc biednych westerplatczyków, a [...] nas traktowała jak wasali! Dopiero 1 IX 93 r. przejrzałem na oczy. Kiedy Górnikiewicz podała do PAP [Polskiej Agencji Prasowej] w Gdańsku sprzeciw przeciw mszy pojednania w Ciechocinku, z załączonym sprzeciwem westerplatczyków. [Pod oświadczeniem] jest podpis Skwiry. Stanisław Skwira po wyzwoleniu w 1945 r. pozostał w Niemczech, ożenił się z Niemką. [...] jest zaprzyjaźniony z byłym żołnierzem, który był na pancerniku "Schleswig-Holstein". Jest mi wiadome z listu Górnikiewicz, że w 1984 r. była ich gościem. Złożyła im wizytę. Teraz ona jest przeciwna pojednaniu! Sama mogła siedzieć przy obfitym stole z Niemcami? Od 1. IX 93 r. z Górnikiewicz nie utrzymuję kontaktów listowych i nie muszę jej znać" Jednak dla mnie najbardziej wstrząsające było oglądanie w 50-rocznicę wybuchu II wś. uroczystości na Westerplatte, gdzie Górnikiewicz dyrygowała i beształa starych, schorowanych obrońców Składnicy: "wyprostować się!!!", "ruszać się!!!", "co tak wolno??!", "baczność!!!". Serce jednego z weteranów nie wytrzymało takiej obozowej musztry. Odwieziono go wtedy z Westerplatte do szpitala "eRką". Chyba przeżył. "Mateńka" nie ma już na kim się bogacić, nie ma też już kogo inwigilować - czasy się zmieniły (temat do zarabiania pieniędzy jednak został stąd kolejne wznowienia jej książek i kolejne nowe publikacje). Nie ma komu rozkazywać na uroczystościach, nie ma kim manipulować - została garstka (pięciu) schorowanych weteranów. Ale są jeszcze ich rodziny. Postanowiła więc stworzyć Stowarzyszenie Rodzin Westerplackich. Widmo "mateńki" będzie więc jeszcze długo straszyć nad Westerplatte i grobami westerplatczyków. Marek Laskowski

Tyz prawda i g***o prawda P. Józef Emanuel Barroso, szef Komisji Europejskiej, stwierdził, że "bez euro i bez wspólnego rynku niektóre kraje nie zdołałyby pokonać kryzysu". P. Barroso - delikatnie pisząc - mija się z prawdą. Państwami, które względnie najlepiej radziły sobie z (rzekomym, a raczej: wywołanym przez KE zresztą!) kryzysem były III Rzeczpospolita i Zjednoczone Królestwo. Pierwsze z nich zachowało złotówkę, a drugie: funta. To pokazuje charakter d***kracji. Przecież tylko kompletny przygłup, ignorant albo namiętny telewidz może uwierzyć w tak jawnie sprzeczne z rzeczywistością twierdzenie. P. Barroso jednak je wygłasza - w świętym (i zapewne słusznym...) przekonaniu, że zdecydowana większość Hominibus Europaerum należy do jednej z tych trzech kategoryj. Na koniec szef KE orzekł, że "każdy kraj UE winien podejmować decyzje w sprawie polityki gospodarczej w koordynacji z innymi państwami". Słusznie! Jak mawiał Mikołaj I. Jeżow, szef NKWD: "Jednostka może się mylić; kolektyw nie myli się nigdy!".

Zwłaszcza, gdy walczy z Globalnym Ociepleniem lub zakazuje używania żarówek – na przykład?

Podróbki firmy „Gucci” Trudno – spóźnię się na spotkanie – ale chcę na gorąco skomentować to, co usłyszałem w Radio – bodaj I PR. Otóż we Francji można zapłacić sporą grzywnę za noszenie koszulki czy torebki będącej podróbką!! Po czym radiowcy zrobili ankietę wśród „obywateli” III RP – i wyszło, że część z nich to popiera!! Tymczasem jest to łamanie podstawowych zasad Prawa – co raz jeszcze dowodzi, że w części przynajmniej Jewropy – tej przodującej – nie ma już Prawa: króluje Lewo. Wielcy Producenci są w siuchcie z politykami (porozumienia zawierane są z reguły na polach golfowych!) - i zgodnie kierują się zasadą: „Co jest dobre dla GENERAL MOTORS – jest dobre dla USA!”. Nie jest to prawdą! Ochrona prawa do własnej firmy jest rzeczą słuszną. Nie można jednak do tego dążyć per fas & nefas – idąc po najmniejszej linii oporu. Czyli: karząc nabywców. Przestępcą jest producent takiego towaru. Nabywca jest człowiekiem oszukanym – dokładnie tak samo, jak ten, co kupił tombakowy pierścionek jako okazję ze złota. Oczywiście: nabywca mógł podejrzewać, a nawet wiedzieć, że jest to podróba – ale w Prawie obowiązuje zasada: „In dubio pro reo”. Łamana tak, jak łamane są dziś inne, wydawałoby się: niewzruszone – zasady. Nie ma jak udowodnić nabywcy, że wiedział, że kupuje podróbkę. W dodatku: w ogromnej większości przypadków nabywcy nieświadomi. Okazje naprawdę się trafiają – nawet tytułowy „Gucci” też urządza zapewne czasem wyprzedaże. Ja nie mam najmniejszych szans na odróżnienie towaru od „Gucciego” od podróbki: wiem, że taka firma istnieje, wiem, że jest w wysokim poważaniu u snobów – ale nie wiem nawet, czy produkuje rowery, suknie damskie, perfumy czy biżuterię! Więc jeśli będę szukał prezentu dla kogoś, a cena wyda mi się atrakcyjna – to kupię.

I stanowczo protestuję przeciwko uznaniu MNIE za łamiącego prawa f-my „Gucci”. Ja nie mam obowiązku wiedzieć, co ona produkuje – i jak to-to coś naprawdę wygląda. Pamiętam natomiast, że jakaś firma – nie wiem, czy nie „Gucci” właśnie – zniszczyła jakąś partię swoich towarów, bo... zanadto przypominały popularne na rynki podróbki! JKM

Przepraszam - ratowałem ryby w akwarium Jakieś nieporozumienie z tymi rybkami... Mam nadzieję, że Państwo tylko żartowali z tym darwinizmem społecznym – ale na wszelki wypadek wyjaśniam. Systemy dzielą się na zamknięte – i otwarte. Otwarte – to takie, w których działa wiele niezależnych i nie kontrolowanych centralnie czynników. Ocean jest systemem otwartym – ryba: nie.

Ewolucja odbywa się w systemie otwartym. Nie wiemy jakie czynniki jak będą oddziaływać na (załóżmy) organizmy. Z góry nie wiemy, który czynnik jest korzystny. Przykład klasyczny: opisywane przez śp. Karola Darwina bezskrzydłe chrząszcze: przy silnych wiatrach na wyspie tylko takie przeżyły: „obiektywnie lepsze”, skrzydlate, ginęły w morzu. Zwrot „obiektywnie lepsze” wziąłem w cudzysłów - bo zwolennik darwinizmu nie ma prawa używać takich terminów. Wbrew temu, jak półgłówki powtarzają bez zrozumienia teorię Darwina, nie jest tak, że lepszy organizm wygrywa; odwrotnie: jakiś wygrywa – i ten nazywamy lepszym, lepiej dopasowanym „the fittest one”. I nikt z góry nie może powiedzieć, który zwycięży – bo właśnie: system jest otwarty. Dlatego np. Adolf Hitler (czy ktokolwiek) każący mordować umysłowo chorych działał wbrew zasadom darwinizmu społecznego. Jasne, że w naturalnym środowisku chorzy psychicznie (i w ogóle: chorzy) wymierają częściej i prawie w ogóle się nie rozmnażają – ale to nie znaczy, że trzeba Naturze „pomagać”. Jest to wbrew zasadom darwinizmu... bo skąd Hitler miał wiedzieć , którzy osobnicy są „gorsi”? To, że chorzy psychicznie są gorsi jest oczywiste? Ale-ż nie! Wyobraźmy sobie, że na Ziemię raz na 100.000 lat przylatują Aldebarańczycy – oblatujący wszystkie planety, by sprawdzić, czy gdzieś nie rozwija się jakaś inteligentna forma życia, która mogłaby im zagrozić. Wysyłają roboty, które likwidują wszystkie organizmy sprawne intelektualnie.... i w ten sposób gatunek ludzki przetrwa dzięki idiotom i chorym umysłowo – a potem, w wyniku selekcji naturalnej, w ich potomstwie trafią się zapewne i ludzie normalni... Tak jak z tymi chrząszczami. Tak samo, jak centralne planowanie wyklucza pojęcie „gospodarki”, tak samo sterowanie czymkolwiek wyklucza pojęcie ewolucji. Hodowca selekcjonujący nową rasę psa nie „uprawia ewolucji” z tych samych powodów, dla których leśnik planujący wyrąb lasu nie uprawia botaniki. Ewolucja musi – z definicji – zachodzić „sama”, w systemie otwartym. Czym innym jest bankructwo firmy - czym innym zamknięcie jej przez państwo. Tak więc moje rybki (filtr nawalił i trzy zdechły, niestety: bocja tygrysia, bocja cesarska i kosiarka; a propos: mam ogromnego glonojada, a akwarium wysokie i długie – ale wąskie; bydlak ma 35 cm i już się w poprzek nie może pomieścić; może ktoś reflektuje?) nie podlegają selekcji naturalnej; to JA jestem za nie odpowiedzialny, i to ja powinienem je ratować. Można natomiast powiedzieć, że dopuściłem do selekcji nienaturalnej: ostatecznie na cztery bocje cesarskie zdechła tylko jedna – więc przyczyniłem się do wyselekcjonowania bocyj – pod kątem odporności na zanieczyszczona wodę... Na zakończenie: ja ratuję swoje rybki, duża część społeczeństw w sposób nienaturalny ratuje swoich umysłowo chorych. To, oczywiście, wyłącza ewolucję – ale nie wyłącza jej na wyższym piętrze: trwa selekcja społeczeństw – również i pod tym kątem. Ciekawe: czy wygrają te, które zrzucają niepełnosprawnych ze skały Tajgetu – czy takie, które się nimi troskliwie opiekują?

Parkingi! Jeszcze raz powtarzam: problemem ruchu w mieście nie są drogi, lecz parkingi. Jest oczywiste, że samochody przewożą więcej ludzi, niż autobusy. Jeśli ktoś tego nie rozumie – wyjaśniam. Zakładam (co nie jest prawdą – ale niech!), że autobusy jadą z taką samą prędkością, co samochody. Powiedzmy: 50 km/h. Autobus (powiedzmy: 70 pasażerów) staje na przystanku – i stoi na nim minutę. Przez ten czas minie go na sąsiednim pasie 860 metrów samochodów. Jeśli długość samochodu plus odległość od poprzednika to 10 metrów, to minie go 86 samochodów. Nawet gdyby w każdym jechała tylko jedna osoba (co nie jest prawdą: średnia to 2,2) to i tak lewy pas przepuścił więcej ludzi, niż przewiózł ich autobus! A przecież za chwilę kolejny przystanek – gdzie autobus wyprzedzi kolejne 86 samochodów. I kolejny... Problem tylko w tym, że te samochody muszą gdzieś parkować. Autobus jeździ cały czas – a nawet stojąc zajmuje mniej miejsca niż 30 samochodów... Jeśli panuje wolny rynek, to opłata za parkowanie (powinna być zmienna!!) jest taka, że liczba wolnych miejsc jest równa liczbie chętnych. I ci, których nie stać na parkowanie (od razu!), oraz ci, którzy się „nie mieszczą” (po paru dniach) przekonają się, że lepiej pojechać autobusem. Lub tramwajem, jeśli taki zabytek jeszcze funkcjonuje. I nie są potrzebne żadne zakazy, nakazy, bus-pasy, majtasy i zawijasy. Proszę się nie martwić: prywatny dzierżawca parkometrów zobaczywszy, że między 11.tą a 12.30 na danej ulicy jest więcej chętnych do parkowania, niż miejsc, już na drugi dzień podniesie opłatę – tak, by nikt, kogo stać, nie odszedł z kwitkiem. JKM

Nowoczesność trudna i łatwa Matka wszystkich afer - m.in. afery hazardowej - czyli afera Kanału Panamskiego, zaczęła się w 1879 r. od pomysłu budowy kanału w Przesmyku Panamskim. Jego realizacji podjął się budowniczy Kanału Sueskiego Ferdynand de Lesseps i utworzył w tym celu stosowne towarzystwo akcyjne. Ze sprzedaży akcji uzyskano w grudniu 1880 roku 1,4 mld franków, m.in. dlatego, że spora część pieniędzy poszła na przekupywanie dziennikarzy i polityków, którzy w swoich publikacjach i deklaracjach malowali fantastycznie korzystny obraz przedsięwzięcia. Francuscy ciułacze kupowali akcje na wyścigi. U nas nikt dziennikarzy nie korumpuje, bo to jest surowo zabronione, ale i bez tego rząd premiera Tuska ma w mediach reputację podobną jak budowa Kanału Panamskiego. Tymczasem w rzeczywistości prace nad kanałem szły źle. Trudny teren i błędy konstrukcyjne sprawiły, że koszty przedsięwzięcia gwałtownie rosły. W 1886 roku rząd wysłał do Panamy inżyniera Rousseau, którego raport znacznie odbiegał od dotychczasowych peanów. Żeby zatrzeć to niemiłe wrażenie, Lesseps za 140 mln franków w charakterze głównego wykonawcy zatrudnił inżyniera Eiffla i przy pomocy tamtejszych "Zbychów" próbował przeforsować w parlamencie ustawę pozwalającą na loterię akcyjną. Najpierw mu się to nie udało, ale gdy w 1888 roku zabrakło mu 600 mln franków, za radą żydowskich finansistów Korneliusza Herza i Jakuba Reinacha resztę kapitału przeznaczył na propagandę i korumpowanie polityków. Znowu PR był wspaniały i nawet ustawa "loteryjna" przeszła gładko. Wypuszczono nowe akcje, ale sprzedaż już nie poszła tak łatwo jak na początku i 4 lutego 1889 roku towarzystwo zbankrutowało, rujnując co najmniej pół miliona, a może nawet 600 tysięcy akcjonariuszy. Reinacha znaleziono martwego, a Herz uciekł do Anglii. W prasie opublikowano listę skorumpowanych, parlament powołał specjalną komisję śledczą, Eiffla aresztowano, a Lesseps został nawet skazany przez niezawisły sąd, ale wszystko zakończyło się wesołym oberkiem. Komisja parlamentarna pozostawiła po sobie mnóstwo stenogramów, ale oczywiście niczego nie ustaliła, tak że wkrótce również Lesseps odzyskał wolność i nawet łapówek nie trzeba było zwracać... Historia, jak widzimy, powtarza się nawet w najdrobniejszych szczegółach - również jeśli chodzi o ciąg dalszy. Zasiadający w parlamencie, zarządach oraz radach nadzorczych spółek i banków panamscy aferałowie byli wprawdzie tzw. radykałami, jak ówcześnie określano przedstawicieli lewicy, ale przecież - podobnie jak dzisiaj u nas razwiedka, poprzez swoich agentów kontrolująca kluczowe segmenty gospodarki z sektorem finansowym na czele - nie byli oni zainteresowani buntowaniem pracowników najemnych. Do czegoś trzeba było ich jednak ekscytować, więc "radykałowie" wpadli na pomysł, by podjudzać ich przeciw Kościołowi. Toteż bez żadnego zaskoczenia słyszę, jak kierownictwo Sojuszu Lewicy Demokratycznej zapowiada na jesień ofensywę legislacyjną w postaci dwóch pakietów ustaw: jednego - antykryzysowego, i drugiego - światopoglądowego. Jeden i drugi - ma się rozumieć - w imię "nowoczesności". Ale, powiedzmy sobie szczerze, ponieważ zbudować Kanał Panamski, a nawet doprowadzić linie kolejowe do stanu sprzed 30 lat jest trochę trudniej, niż "gryźć proboszcza", to kryzysowi nic złego pewnie się nie stanie. Pęd ku nowoczesności wyrazi się najprędzej w pomysłach na rozszerzenie legalności aborcji, eutanazji, dopuszczenie tzw. związków partnerskich i wprowadzenie parytetów na synekury w sektorze publicznym, których pewnie też przybędzie, bo tych 40 tysięcy - utworzonych dodatkowo w ostatnich 3 latach w ramach budowy "taniego państwa" - dla wszystkich entuzjastów nowoczesności przecież nie wystarczy. I chociaż - jak to widzimy na przykładzie afery panamskiej - historia się powtarza, to jednak niezupełnie tak samo. Różnice są. Wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler wprawdzie też mordował i dzieci, i starców - ale swoje ofiary wybierał z narodów podbitych. Ponieważ Polska podbić nikogo nie jest w stanie, a zresztą teraz nie ma już wojen, tylko "operacje pokojowe", to nasi Umiłowani Przywódcy najwyraźniej uznali, że trudno - trzeba mordować własne dzieci i starców tubylczych. Z nowoczesnością bowiem nie ma żartów. SM

Deficyt mniejszy ale dług powyżej 800 mld zł

1. Rząd przyjął projekt budżetu na 2011rok i życzliwi ekonomiści i jeszcze bardziej życzliwe media ocenili, że jest to budżet ambitny bo deficyt budżetowy będzie aż o 12 mld zł mniejszy od tego jaki zaplanowano w roku 2010. Rzeczywiście rząd zaplanował, stosunkowo wysoki wzrost gospodarczy wynoszący 3,5% PKB, niską inflację 2,3% i wyraźny spadek stopy bezrobocia do 9,9% przy przewidywanym na koniec tego roku przekraczającym 12%. Konsekwencja tego optymizmu jest ograniczenie deficytu do 40,2 mld zł, podczas kiedy ten planowany na koniec 2010 roku miał wynieść 52 mld zł (prawdopodobnie będzie mniejszy między innymi w związku z wysoką wynoszącą aż 4 mld zł wpłatą z zysku Narodowego Banku Polskiego).

2. Tyle tylko, że są bardzo poważne wątpliwości czy ten optymizm podzieli rzeczywistość gospodarcza naszego kraju. Już w tym roku wyraźnie widać, że wzrost PKB wisi na popycie wewnętrznym (na 3,5% wzrostu PKB w II kwartale złożyły się spożycie ogółem 2,2 pkt , akumulacja 1,6 pkt w tym popyt inwestycyjny -0,3 pkt, a wzrost zapasów 1,9 pkt i popyt zagraniczny -eksport netto -0,3 pkt).

Jeżeli jednocześnie w projekcie budżetu założono wzrost stawek VAT obniżonych o 2 punkty procentowe, podstawowej o 1 pkt procentowy to nieuchronnie będzie to oznaczało popytu wewnętrznego czyli najważniejszego czynnika odpowiedzialnego za wzrost gospodarczy. Tym czynnikiem mimo napływających środków europejskich nie jest popyt inwestycyjny ten bowiem już teraz zaczyna wpływać negatywnie na wzrost (czyli go obniża) podobnie jak eksport którego przyrost jest wolniejszy niż przyrost importu a tym samym eksport netto już ujemnie wpływa na wzrost gospodarczy. Ponieważ trudno spodziewać się jakiegoś gwałtownego przyrostu inwestycji a także eksportu ze względu na wzmacnianie złotego także poprzez działania samego ministra finansów więc 3,5 % wzrost PKB wydaje się jednak założeniem zbyt optymistycznym. Poza tym coraz częściej ekonomiści zakładają wystąpienie 2 fali kryzysu finansowego w gospodarce światowej (ekonomiści amerykańscy twierdzą ,że prawdopodobieństwo wystąpienia tego zjawiska w ich gospodarce wynosi aż 60%), co oczywiście oznaczało by przeniesienie go do gospodarki europejskiej, a więc i polskiej.

3. Równie nierealne jest zmniejszenie stopy bezrobocia o ponad 2 pkt procentowe. Skoro bezrobocie na koniec tego roku będzie tylko lekko mniejsze od bezrobocia na początku tego roku o 0,2-0,3 pkt procentowego przy 3% wzroście PKB, to dlaczego przy 3,5% wzroście PKB w roku następnym bezrobocie ma spaść aż ponad 2 pkt procentowe. Ale taki zapis pozwala ministrowi finansów przyjąć wyraźnie niższe dotacje budżetowe do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych , Funduszu Pracy jak i wyższe niż w rzeczywistości wpływy do Narodowego Funduszu Zdrowia. Wygląda więc na to,że wszystkie te wielkości makroekonomiczne nieźle wyglądają na papierze, a że będą miały mało wspólnego z rzeczywistością gospodarczą roku 2011, to tym dla nich gorzej.

4. Mimo tego optymizmu rządzących nie da się jednak ukryć znaczącego przyrostu deficytu finansów publicznych ( w roku 2011 w dalszym ciągu około 6% PKB) i ciągle gwałtownego przyrostu długu publicznego. Według Komisji Europejskiej dług ten już na koniec roku 2009 wyniósł aż 684 mld zł czyli 51 % PKB (a więc przekroczył I próg ostrożnościowy) choć minister finansów z uporem godnym lepszej sprawy ciągle podaje, że wyniósł on tylko 49,9% PKB. W tej sytuacji na koniec roku 2010 będzie to kwota co najmniej 750 mld zł a na koniec 2011 kwota ponad 800 mld zł czyli na pewno powyżej 55% PKB ( a więc przekroczenie II progu ostrożnościowego). Ten gwałtowny przyrost długu odbywa się mimo masowej wyprzedaży majątku narodowego nazywanej przez rząd prywatyzacją choć z prywatyzacją ma to niewiele wspólnego. W roku 2009 była to kwota 12 mld zł , w 2010 ma to być aż 25 mld zł, a w 2011 15 mld zł i prawdopodobnie to oznacza,że w następnych latach nie będzie już co sprzedawać.

5. Najwyższy już czas zapytać Premiera Tuska, o prawdziwe efekty jego rządzenia Cały czas bowiem rozwijamy się gospodarczo (osławiona zielona wyspa), oszczędzamy (ministrowie w świetle kamer już drugi rok z rzędu deklarują Premierowi miliardowe oszczędności),a dług publiczny rośnie w zastraszającym tempie. Kiedy ekipa Tuska przejmowała władzę wynosił 520 mld zł, kiedy będzie kończyła swoją 4 kadencję dług ten będzie wynosił ponad 820 mld zł a więc wzrośnie o 300 mld zł co po obecnym kursie oznacza ponad 90 mld USD. Gierek przez 10 lat pożyczył ok. 25 mld USD. Tusk przez 4 lata 90 mld USD przy czym wyprzeda majątek narodowy przynajmniej za 50 mld zł, a więc ponad 15 mld USD. Gdyby nie to Tusk w ciągu kadencji zadłużyłby nas na ponad 100 mld USD. I to są prawdziwe rezultaty tych rządów. Zbigniew Kuźmiuk

Rewolucyjne odkrycie Sierpień w Polsce jest miesiącem wakacji parlamentarnych, wskutek czego niewyczerpane podczas pozostałych miesięcy źródło inspiracji i wiadomości dobrego i złego wysycha.Tymczasem gazety muszą wychodzić nieprzerwanie, w związku z czym do rangi sensacji awansowane bywają wiadomości, których normalnie każdy szanujący się redaktor wstydziłby się umieścić w serwisie. Jak to mówią, na bezrybiu i rak ryba, wedle stawu grobla, no i przede wszystkim – dobra psu i mucha. Ale z drugiej strony wiadomo przecież, że jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści, przeto nawet w środku martwego sezonu mogą pojawić się informacje zdolne zatrzymać świat w posadach, albo ponownie wprawić go w ruch. Oto na przykład otrzymałem z San Francisco wiadomość, że konsul generalny RP w Kalifornii zaprasza na serię spotkań z posłem Antonim Macierewiczem na temat sytuacji w Polsce po katastrofie smoleńskiej. Poseł Macierewicz rzeczywiście bawi w USA w związku z planowaną wizytą w Polsce senatora Kinga, który jest zwolennikiem powierzenia wyjaśnienia smoleńskiej katastrofy międzynarodowej komisji ekspertów. Już samo to wystarczyłoby, by od posła Macierewicza każdy polski dyplomata w USA trzymał się z daleka, niczym od zadżumionego, a przecież poseł Antoni Macierewicz ponadto jest nie tylko obiektem żywiołowej i nieprzejednanej nienawiści ze strony konfidentów SB oraz mediów kontrolowanych przez razwiedkę, ale również – ze strony ministra Radosława Sikorskiego, który niejednokrotnie dawał swoim sentymentom wyraz publicznie. Tymczasem spotkania ze znienawidzonym posłem Antonim Macierewiczem w Kalifornii reklamuje osobiście sam konsul generalny! Czyżby pragnął w ten sposób zakończyć swoją karierę w – pożal się Boże – polskiej dyplomacji? Tego wykluczyć nie można, bo przecież ludzie nie tylko łamią sobie kariery, ale nawet popełniają samobójstwa, jak na przykład dyrektor generalny Kancelarii Premiera Tuska Grzegorz Michniewicz, który popełnił samobójstwo w grudniu ubiegłego roku i nawet nie zostawił zwyczajowego w takich sytuacjach listu pożegnalnego. Nawiasem mówiąc, to zagadkowe samobójstwo wysokiego urzędnika Kancelarii premiera Tuska nie wzbudziło żadnego zainteresowania wścibskich dziennikarzy i tylko najwytrwalsi entuzjaści teorii spiskowych próbują dopatrywać się jakichś związków między tą śmiercią, a katastrofą samolotu w Smoleńsku 10 kwietnia. Oczywiście żadnych takich związków nie ma i być nie może, jako że Rosjanie od samego początku ustalili, że przyczyną katastrofy był błąd pilota, kto wie, czy nie naciskanego przez któregoś z pasażerów feralnego samolotu, żeby natychmiast lądować. Dlatego wszyscy mądrzy i roztropni jak zwykle powtarzają po Rosjanach, bo prawdę mówiąc, cóż innego mogą uczynić, skoro ruscy szachiści trzymają wszystko pod kluczem i tylko panu generałowi Parulskiemu, do którego dyskrecji mają widać największe zaufanie, od czasu do czasu przekażą jakieś papiery „o znaczeniu międzynarodowym”? Tedy w kontekście sentymentów ministra Sikorskiego do posła Macierewicza, życzliwość konsula generalnego RP do posła Macierewicza może z jednej strony świadczyć o jego ciągotach samobójczych, ale z drugiej – czy „bez swojej wiedzy i zgody” przypadkiem nie o objawionej przez ministra Sikorskiego intencji zmiany watahy? Przed watahą premiera Tuska perspektywy nie są najlepsze, czego dowodem jest nie tylko sytuacja finansów publicznych, ale również – budowanie przez posła Palikota tratwy ratunkowej dla rozbitków z PO w postaci „Nowoczesnej Polski”, gdzie zamierza tresować ich w aborcji i eutanazji. Nietrudno się domyślić, że zanim w „Nowoczesnej Polsce” rozpoczną się warsztaty z aborcji i eutanazji, najpierw musi dojść tam do swego rodzaju orgii, a więc sytuacji, w której wszyscy będą kochać się ze wszystkimi. W przeciwnym razie nie byłoby czego abortować, na czym nowoczesność szalenie by ucierpiała. Chociaż poseł Palikot nie ogłosił jeszcze oficjalnego naboru, podobno chętni walą drzwiami i oknami. Kto wie, czy – podobnie jak panią Joanną Senyszyn – nie kieruje nimi nadzieja odnalezienia słynnego „punktu G”, który przed wyzwolonymi damami ma otwierać wrota Paradisum. Pani Joanna Senyszyn najwyraźniej nie traci nadziei na tę ostatnią szansę wniebowzięcia, bo w przeciwnym razie – już tylko eutanazja. Skoro takie ruchy wykonuje sam poseł Janusz Palikot, to cóż dopiero mówić o ministrze Sikorskim, który – jak to pokazały słynne prawybory prezydenckie – wprawdzie siedział w Platformie, ale tylko – excusez le mot – na jednym półdupku, jako że razwiedka do „Szpaka” nigdy pełnego zaufania nie miała. Skoro tedy poseł Macierewicz zaczął krzątać się wokół wizyty senatora Kinga, to kto wie, czy to nie właściwy moment na kolejną zmianę watahy? „Jeśli nie teraz – to kiedy, jeśli nie my, to kto?” – retorycznie pytał Michał Gorbaczow. Widzimy tedy, że nawet w sierpniu mogą wydarzyć się rzeczy ważne, a w każdym razie – intrygujące, ale – powiedzmy sobie szczerze – minister Radosław Sikorski to mały pikuś w porównaniu do wiadomości, jaką została ostatnio zelektryzowana światowa opinia publiczna. Okazało się bowiem, że wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler miał korzenie żydowskie! Takie fałszywe pogłoski krążyły już od pewnego czasu, ale co innego pogłoski, a co innego – niepodważalny nawet w niezawisłym sądzie dowód naukowy! A właśnie po przebadaniu 39 krewnych Adolfa Hitlera okazało się, że mają oni w organizmach swoich chromosom, który wśród Niemców jest wyjątkowo rzadko spotykany, natomiast jest typowy dla Berberów i Żydów, zarówno sefardyjskich, jak i aszkenazyjskich. Chromosomy, jak wiadomo znajdują się w jądrach wszystkich komórek organizmu, a więc również – w komórkach krwi. Zatem krew, dajmy na to, Niemców różni się od krwi Berberów i Żydów właśnie brakiem tego chromosomu. Jest to rzecz oczywista, więc jeśli o tym wspominam, to tylko dlatego, że tak właśnie uważali hitlerowcy, głosząc, że Żydzi mają inną krew, niż aryjczycy. A to ci dopiero historia, a to ci ambaras! Co teraz poczną politycznie poprawni aktywiści, wbijający ludziom do głów slogan, że „jedna rasa – ludzka rasa”? Nie będą mogli nawet negować tego spostrzeżenia o chromosomach pod pretekstem walki z antysemityzmem, bo przecież obecność chromosomu we krwi Berberów i Żydów wcale nie musi oznaczać czegoś złego. Przeciwnie – może oznaczać jakąś wyjątkową zaletę, która z Żydów – mniejsza już bowiem o Berberów! – czyni rzeczywiście jakąś specjalną, eksportową rasę. Nigdy bowiem nie wiadomo, do czego taki chromosom z nagromadzonymi genami może się przydać. Na przykład wiadomo, że około 40% Azjatów źle toleruje alkohol ponieważ z powodów genetycznych ich organizmy przerabiają go na trujący aldehyd octowy, wywołujący wymioty. Ileż ulgi przyniosłoby, dajmy na to, Japończykom skorygowanie tego genetycznego defektu? Zatem odkrycie dokonane na marginesie badań pochodzenia Adolfa Hitlera, chociaż oczywiście może być wykorzystane przez antysemitników do dowodzenia niższości Żydów, to równie dobrze może być wykorzystane przez coraz przecież liczniejszych żydofilów do dowodzenia wyższości Żydów nad, dajmy na to, mniej wartościowymi narodami tubylczymi. „Co to za gospodarz, co nie ma chałupy!” – śpiewają górale w  szyderczej przyśpiewce. A w porównaniu z brakiem chromosomu chałupa to przecież mały pikuś, rzecz nabyta. Kto wie, czy dzięki temu odkryciu zastraszeni dotychczas naukowcy nie będą mogli podjąć zarzuconych badań nad ludzkimi rasami, bo przecież te rewelacje rzucają nowe światło np. na zawrotną karierę Adolfa Hitlera i nie można wykluczyć, że doprowadzą nawet do zmiany jego fatalnej reputacji, na której zaczną odtąd żerować już tylko antysemitnicy. Np. w Niemczech zakazane są emblematy używane przez hitlerowców, np. swastyka. Tymczasem ostatnio na jakimś polu kukurydzy w Niemczech pilot samolotu wykrył swastykę widoczną tylko z powietrza. Prokuratura nabrała podejrzeń, że z powodu „precyzji” z jaką wykonano tę swastykę w kukurydzy, musi być ona dziełem „prawicowych ekstermistów”. Taka opinia prokuratury z jednej strony przynosi „prawicowym ekstremistom” zaszczyt, ale z drugiej – pogłębia chaos semantyczny, na skutek którego narodowych socjalistów, a więc przedstawicieli politycznej lewicy, ludzie uważają za prawicowców. Być może teraz również i to się zmieni, bo ze względu na pochodzenie Adolfa Hitlera nie będzie wypadało tak pryncypialnie odsądzać od czci i wiary narodowego socjalizmu, w którym – podobnie jak w komunizmie – trzeba będzie odtąd dopatrywać się wartości pozytywnych. No proszę! Takie mikroskopijne odkrycie, a takie ogromne konsekwencje niesie ze sobą dla znękanej ludzkości. Stanisław Michalkiewicz

Świętowanie zwycięstw Gdy pod kolumną Zygmunta III ogłosiłem, że należy świętować dzień zdobycia i zajęcia Moskwy przez wojska śp. hetmana Stanisława Żółkiewskiego, na portalu "PARDON" {gość58} zauważył ironicznie: "Tym razem zgadzam się z tym karciarzem. Myślę, że ten pan nie będzie miał nic przeciw temu, jeśli 1 września w Niemczech będą hucznie obchodzić dzień, w którym rozpoczęli udaną i skuteczną inwazję na Polskę. Oj, wtedy to by się obruszył, jakby tam świętowano sukces w operacji Fall Weiss". Myli się. Oczywiście, że nie miałbym nic przeciwko temu. Co prawda: rozpoczynanie wojny powodem do świętowania nie jest - ale gdyby uznali, że np. zwycięstwo w Bitwie nad Bzurą jest tak ważne, że warte świętowania - to myślę, że mój stryj, śp. Tadeusz Mikke, który jako dowódca XV Pułku Ułanów Wielkopolskich w tej bitwie poległ - uznałby, że jest to uhonorowanie żołnierskiego wysiłku Jego pułku! Skrzynka odpowiedzi: {~Nehru} nie ma racji. Zasada „Ignoratia iuris nocet...” dotyczy nieznajomości Prawa – a nie nieznajomości znaków towarowych! Można znać na pamięć przepisy o układach scalonych i w nie mieć najmniejszego pojęcia, jak „układ scalony” wygląda! {~Bogdan} i {~Franz} mają rację: z tą linią najmniejszego oporu po prostu się pomyliłem. Lapsus computeri. Zdarzają mi się głupsze pomyłki. Z góry ostrzegam – i przepraszam.

Parkingi, busy i pasy {kot_w_golebniku} napisał: „Panie Januszu, popieram gorąco Pana starania o urząd prezydenta m. Warszawy, ale sądzę, że w powyższych obliczeniach jest gruby błąd. Te obliczenia zakładałyby porównywanie przejazdu wyłącznie tych kilku metrów przystanku, a tak przecież nie jest. Prawidłowe obliczenia trzeba przeprowadzić raczej od drugiej strony. Jeśli prędkość samochodu to 50km/h to jeden kilometr przejeżdża on w 1,2 minuty. Jeśli założymy, że przystanki autobusowe są średnio co kilometr (nie wiem czy tak jest, wydaje mi się to sensowne [Nie – mniej, niż co 300 m - JKM]), to autobus przejeżdża 1 kilometr w 2,2 minuty (bo między przystankami jedzie w korku z tą samą prędkością ale traci ekstra minutę na przystanku), a więc można obliczyć, że 1,83 raza wolniej. I gdyby w obydwu było tyle samo pasażerów, to tyle razy mniej pasażerów przewiózłby autobus na odcinku kilometra. A ponieważ w autobusie jest 70/2,2 = 31,8 razy więcej pasażerów, to ogólny wynik daje 17 razy więcej przewiezionych pasażerów autobusem niż samochodem. Niestety. To obliczenie nie zakłada jednak marnotrawstwa bus-pasów, a wyłącznie stratę/zysk wynikającą z istnienia co kilometr przystanku bez tzw. zatoczki. Dla bus-pasów Pana rozumowanie jest bliższe. Aby obliczyć jak duża to strata, to musielibyśmy policzyć ile samochodów mogłoby przejechać między kursami autobusów. Jeśli założymy, że na popularnym bus-pasie przejeżdża autobus co 5 minut, to w tym czasie około 400 samochodów musi skorzystać z innego pasa generując korek. 400 samochodów to zdecydowanie WIĘCEJ ludzi niż jeden autobus - tutaj wyliczenia się zgadzają. Oczywiście w powyższych obliczeniach robionych na szybko mogłem popełnić błąd :)” Oczywiście. Zrobił go Pan w pierwszym obliczeniu, niestety. Porównał Pan po prostu autobus z jednym samochodem – pod względem ich prędkości. W tym obliczeniu w ogóle nie są istotne samochody. Jeśli ktoś nienawidzi tego atrybutu przebrzydłego kapitalizmu, to wyobraźmy sobie pasy... tu dygresja. 50 lat temu prawie WSZYSCY byli przekonani, że komunikacja miejska (a niektórzy sądzili nawet, że i międzymiastowa – w gęstszych aglomeracjach) będzie się odbywała przy pomocy pasów. Na rolkach sunie pas 5 km/h, na który się wskakuje, z niego przesiada się na sąsiedni (10 km/h) i w końcu podróżuje się z szybkością 50 km/h; trzeba tylko pamiętać, by odpowiednio wcześnie zacząć z pasów się przemieszczać, by wysiąść w żądanym miejscu... To w gruncie rzeczy jest tym samym, co kursujący od 100 lat tramwaj "na sznurku" w San Francisco. http://en.wikipedia.org/wiki/San_Francisco_cable_car_system

- tyle, że bez tramwaju...

Zdumiewające jest to, że w ogóle o tym rozwiązaniu teraz się nie mówi!!! Podejrzewam, że macza w tym palce lobby producentów samochodów! Otóż wyobraźmy sobie, że na takim pasie stoi tylko jedna osoba co dziesięć metrów. Gdyby autobus nie stawał na przystankach, a autobusy jeździłyby co 20 metrów, to autobusy wiozące 80 pasażerów byłyby cztery razy wydajniejsze od pasów. Jeśli staje (nie: w centrach miast, gdzie jest duży ruch, dużo osób wsiada i wysiada, postój autobusu trwa dłużej niż minutę; przy rzadkim ruchu może trwać tylko 10''... ale wtedy nie ma „problemu autobusu”!) - jest dokładnie odwrotnie. Ci, co domagają się uwzględnienia tego, że samochody skręcając zwalniają, zapominają, że za to dowożą one ludzi na miejsce – a nie wywalają pół kilometra od celu... {glupi0ludzie} pyta: „Czy prywatny dzierżawca parkingów powinien też obniżyć opłaty w miejscach, gdzie jest mniej chętnych do parkowania i parkingi stoją puste? Może tak by się i stało gdyby JKM był tym dzierżawcą - ale w świecie realnym, np. Chicago, rzeczywistość skrzeczy inaczej”. To prawda: skrzeczy. W ogóle dawniej, gdy była bieda, liczono się z każdym groszem i gospodarowano racjonalnie. Teraz to się zmieniło: liczenie się z każdym groszem jest nawet uważane za wadę charakteru!! Wszystko zależy do rodzaju umowy zwartej z dzierżawcą. Jeśli będzie płacił ryczałt, to będzie optymalizował ceny... Ktoś spyta: "A co będzie, jeśli w danym kawałku dzielnicy nawet bardzo znaczne obniżenie opłaty parkingowej nie spowoduje zapełnienia miejsc?” Odpowiedź jest oczywista: „Tam w ogóle nie powinno być opłat za parkowanie!! Opłata parkingowa ma służyć rozstrzyganiu konfliktu o miejsce na parkingu – a nie do zdzierania pieniędzy z kierowców!”. Oczywiście inaczej będzie, gdy drogi będą prywatne - ale wtedy benzyna będzie po 80 groszy.. JKM

Nowoczesność trudna i łatwa Matka wszystkich afer – m.in. afery hazardowej, czyli afera Kanału Panamskiego zaczęła się w 1879 roku od pomysłu budowy kanału w Przesmyku Panamskim. Podjął się tego budowniczy Kanału Sueskiego Ferdynand de Lesseps, tworząc w tym celu stosowne towarzystwo akcyjne. Ze sprzedaży akcji uzyskano w grudniu 1880 r. 1,4 miliarda franków m. in. dlatego, że spora część tych pieniędzy poszła na przekupywanie dziennikarzy i polityków, którzy w swoich publikacjach i deklaracjach malowali fantastycznie korzystny obraz przedsięwzięcia. Francuscy ciułacze kupowali akcje na wyścigi. U nas nikt dziennikarzy nie korumpuje, bo to jest surowo zabronione, ale i bez tego rząd premiera Tuska ma w mediach reputację podobną, jak budowa Kanału Panamskiego. Tymczasem w rzeczywistości na budowie szło źle. Trudny teren i błędy konstrukcyjne sprawiły, że koszty przedsięwzięcia gwałtownie rosły. W 1886 roku rząd wysłał do Panamy inżyniera Rousseau, którego raport znacznie odbiegał od dotychczasowych peanów. Żeby zatrzeć to niemiłe wrażenie Lesseps za 140 mln franków w charakterze głównego wykonawcy zatrudnił inżyniera Eiffla i przy pomocy tamtejszych „Zbychów” próbował przeforsować w parlamencie ustawę pozwalającą na loterię akcyjną. Najpierw mu się to nie udało, ale gdy w 1888 roku zabrakło mu 600 mln franków, za radą żydowskich finansistów: Korneliusza Herza i Jakuba Reinacha resztę kapitału przeznaczył na propagandę i korumpowanie polityków. Znowu PR był wspaniały i nawet ustawa „loteryjna” przeszła gładko. Wypuszczono nowe akcje, ale sprzedaż już nie poszła tak dobrze, jak na początku i 4 lutego 1889 roku towarzystwo zbankrutowało, rujnując co najmniej pół miliona a może nawet 600 tysięcy akcjonariuszy. Reinacha znaleziono martwego, a Herz uciekł do Anglii. W prasie opublikowano listę skorumpowanych, parlament powołał specjalna komisję śledczą, Eiffla wsadzono do aresztu, a Lesseps został przez niezawisły sąd nawet skazany, ale wszystko zakończyło się wesołym oberkiem. Komisja parlamentarna pozostawiła po sobie mnóstwo stenogramów, ale oczywiście niczego nie ustaliła tak, że wkrótce potem również Lesseps odzyskał wolność i nawet łapówek nie trzeba było zwracać. Historia, jak widzimy, powtarza się nawet w najdrobniejszych szczegółach - również jeśli chodzi o ciąg dalszy. Zasiadający z parlamencie, zarządach oraz radach nadzorczych spółek i banków panamscy aferałowie byli wprawdzie tzw. „radykałami” – jak ówcześnie określano przedstawicieli lewicy – ale przecież – podobnie jak dzisiaj u nas razwiedka – poprzez swoich agentów kontrolująca kluczowe segmenty gospodarki z sektorem finansowym na czele – nie byli oni zainteresowani buntowaniem pracowników najemnych. Do czegoś trzeba było ich jednak ekscytować, więc „radykałowie” wpadli na pomysł by podjudzać ich przeciw Kościołowi. Toteż bez żadnego zaskoczenia słyszę, jak kierownictwo Sojuszu Lewicy Demokratycznej zapowiada na jesień ofensywę legislacyjną w postaci dwóch pakietów ustaw: jednego – antykryzysowego i drugiego – światopoglądowego. Jeden i drugi, ma się rozumieć – w imię „nowoczesności”. Ale, powiedzmy sobie szczerze, ponieważ zbudować Kanał Panamski, a nawet doprowadzić linie kolejowe do stanu sprzed 30 lat, jest trochę trudniej, niż „gryźć proboszcza”, to kryzysowi nic złego pewnie się nie stanie. Pęd ku nowoczesności wyrazi się najprędzej w pomysłach na rozszerzenie legalności aborcji, eutanazji, dopuszczenie tzw. związków partnerskich i wprowadzenie parytetów na synekury w sektorze publicznym, których pewnie też przybędzie, bo tych 40 tysięcy, utworzonych dodatkowo w ostatnich 3 latach w ramach budowy „taniego państwa”, dla wszystkich entuzjastów nowoczesności przecież nie wystarczy. I chociaż – jak to widzimy na przykładzie afery panamskiej - historia się powtarza, to przecież niezupełnie tak samo. Różnice są. Wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler wprawdzie też mordował i dzieci i starców – ale swoje ofiary wybierał z narodów podbitych. Ponieważ Polska podbić nikogo nie jest w stanie, a zresztą teraz nie ma już wojen, tylko „operacje pokojowe”, to nasi Umiłowani Przywódcy najwyraźniej uznali, że trudno – trzeba mordować własne dzieci i starców tubylczych. Z nowoczesnością bowiem nie ma żartów. SM

Krzywonos stanęła, bo zabrakło prądu Henryka Krzywonos nie rozpoczęła strajku komunikacji miejskiej w Gdańsku w 1980 r., ponieważ trwał on już od kilku godzin - stwierdza w najnowszym Biuletynie IPN Arkadiusz Kazański. Jarosław Kaczyński, którego przemówienie na jubileuszowym zjeździe "Solidarności" Krzywonos ostro skrytykowała, mówi, że ten artykuł wyjaśnia "pewne sprawy". Krzysztof Wyszkowski uważa, że opozycjonistka dała się wykorzystać jako "fałszywa bohaterka". - Zebrane relacje świadków przeczą legendzie, jakoby Henryka Krzywonos, zatrzymując na trasie swój tramwaj linii nr 15, rozpoczęła strajk komunikacji miejskiej w Gdańsku, a nawet w Trójmieście - stwierdza Arkadiusz Kazański w artykule "Sierpień '80 w Gdańsku". "Wyjeżdżając bowiem na trasę (i później zatrzymując tramwaj), Henryka Krzywonos nie mogła rozpocząć strajku, gdyż od samego rana, od ok. 4.30, na trasy nie wyjechali kierowcy z zajezdni autobusowej przy ulicy Karola Marksa (obecnie Józefa Hallera). Zostały spisane postulaty, powołano Komitet Strajkowy" - pisze historyk IPN. W miasto nie wyjechały także tramwaje z zajezdni Gdańsk-Wrzeszcz, gdzie pracownicy przedstawili swoje postulaty dyrektorowi i władzom partyjnym. "Motorniczowie (m.in. Henryka Krzywonos) z dwóch pozostałych zajezdni tramwajowych - w Gdańsku-Nowym Porcie i przy ul. Łąkowej - wyjechali tego dnia na trasę, jednak zorientowawszy się, że nie kursują tramwaje z Wrzeszcza i strajkuje zajezdnia autobusów przy Karola Marksa, przyłączyli się do rozpoczętego protestu" - podkreśla Kazański. "Henryka spędzała w Stoczni sporo czasu, ale nie zawsze była w stanie, powiedzmy, rejestrować sytuację i musiałem nawet w takiej sprawie ostro interweniować" - pisze na swojej stronie Krzysztof Wyszkowski, działacz opozycyjny. Nie chce przypominać działaczce związkowej szczegółów tego incydentu. "Podniosłem to tylko dlatego, że Henryka dokonała moralnego nadużycia, dając się wykorzystywać jako 'zastępcza' Anna Walentynowicz, jako fałszywa bohaterka" - dodaje. Krzysztof Wyszkowski ocenia, że Krzywonos "udaje" obecnie bohaterkę. "Gdyby tego nie robiła, to ja bym się nie odzywał" - podkreśla Wyszkowski. "To manipulacja osobą Henryki Krzywonos skrojona na to, aby zakryć legendę Anny Walentynowicz" - tłumaczy, dodając, że Krzywonos "z pewnością nie jest postacią, która mogłaby konkurować z Anną Walentynowicz". "Dobrze się stało, że pani Krzywonos jest dzisiaj bohaterką Platformy Obywatelskiej i 'Gazety Wyborczej'. Ona znakomicie odpowiada dzisiejszym czasom, ich atmosferze. Nic więcej o niej nie powiem, a kto zechce, niech zajrzy do umieszczonego na naszej stronie internetowej fragmentu artykułu zamieszczonego w numerze 9-10 Biuletynu IPN z tego roku. Tam są wyjaśnione pewne sprawy. A o reszcie być może kiedyś napiszą inni" - mówi w wywiadzie opublikowanym na stronach Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński. Prezes PiS odniósł się w nim m.in. do krytyki jego wystąpienia na zjeździe "Solidarności". Podkreślił, że istniał spór między doradcami a robotnikami na temat realności powołania niezależnych związków zawodowych. "Eksperci obawiali się, że komunistyczna władza tego nie przełknie. Jest to rzecz powszechnie znana i nikt poważny tego nie podważa. Tak jak i nie zakwestionuje tego, że koncepcja przeforsowania postulatu o powołaniu wolnych związków zwyciężyła i była koncepcją słuszną. Zatem nie powiedziałem jakiejkolwiek nieprawdy. W tym sporze to robotnicy mieli rację" - mówi Kaczyński. W tym kontekście przypomina rolę swojego zmarłego brata. "Lech Kaczyński w książce 'O dwóch takich' pisze ze swoją znaną i nieczęstą wśród polityków prawdomównością, iż sam miał pewne wątpliwości, czy ten radykalny postulat przejdzie, ale grał twardo, bo takie było jego zadanie. O tym, że został wydelegowany przez MKS do rozmów z komisją ekspertów, wspomina nawet wtorkowa 'Gazeta Wyborcza'". "Lech Kaczyński był najwybitniejszym ekspertem z naszej, WZZ-owej [Wolnych Związków Zawodowych - przyp. red.] strony uczestników strajku" - wspomina z kolei Wyszkowski. W jego ocenie, Krzywonos na zjeździe "bredziła". Przy czym w tamtym czasie "nie odgrywała żadnej roli, nikt się z nią nie liczył i nie mała nic do powiedzenia". "Wzywam Bogdana Borusewicza do powiedzenia prawdy" - apeluje Wyszkowski, przypominając, że solidarnościowych doradców w roku 1980 obecny marszałek Senatu nazywał "różowymi pająkami, a dziś oportunistycznie jest w tym samym środowisku, co Tadeusz Mazowiecki". Zenon Baranowski

05 września 2010 Sprowadzić człowieka do stanu bezbronności... Kilka dni temu obejrzałem  program emitowany w TVP Info, po godzinie 21.00 pt” Raport z Polski”, w którym to raporcie na ogół pokazywane są skutki ustroju w jakim żyjemy, a więc biurokratycznego socjalizmu, pod ciężarem  którego upada państwo polskie. Nie dotyka się  w nim nigdy sedna spraw- tylko opowiada didaskalia ludowe, jak to ludzie są pokrzywdzeni przez „ bezduszny” aparat państwa „ nieczuły” na krzywdę ludzką. Sedna sprawy się nie tyka. Aparat państwa ma wykonywać prawo uchwalane przez demokratyczny Sejm, a nie rozpatrywać bolączki i problemy represjonowanych przez ten aparat. Problem polega na tym, że uchwalane ustawy represjonują lud tubylczy, a nie w tym, że urzędnicy są bezduszni… Ale wykręcanie kota ogonem, jest specjalnością propagandy, tak jak kłopoty wynikłe z demokracji i uchwalanych przy jej pomocy głupstw – paraliżujących życie- jak to pisze pan Stanisław Michalkiewicz- Irokezów. Demokracja jest problemem, a nie problemy wynikające z demokracji są problemem , gdzie można przepchnąć każde głupstwo- wystarczy mieć większość. Bo w demokracji obowiązują nie prawa człowieka,  których pełno  jest w ustach demokratów sprzeczających się o  sprawy wymyślone i nieistotne, a prawa biurokracji, która jest nadrzędną strukturą pasożytniczą, sprawującą władzę nad nami. Zresztą tę władzę ciągle  biurokracja powiększa. Za sprawą demokratycznych ustaw.. Im ich więcej- tym większa władza biurokracji nad nami. A im więcej ustaw- tym bardziej chore jest państwo. Komuś najwidoczniej chodzi o to, żeby państwo polskie chore było.. Ale wracając do bałamutnego programu.. Przez pierwszych 4- 5 minut propaganda pokazywała reportaż o wychudzonym psie, którego wychudził jakiś” zły” człowiek spod Brzezin. Człowieka nie pokazywano, choć  byłbym ciekawy, jak on wygląda. Czy czasami nie jest On bardziej wychudzony od swojego psa, który już nie jest jego, bo mu go odebrano. Wychudził psa- odebrać psa; wychudził konia – odebrać konia; wychudził krowę- odebrać krowę.. Wszystko wychudzone poodbierać, przekazać państwu na utrzymanie i niech inni- coraz bardziej chudnący podatnicy , za sprawą  rosnących podatków- utrzymują wszystko wychudzone. Ten pies tak naprawdę- na mój rzut oka, był owszem, trochę chudszy od innych psów, ale trzymał się na nogach.. Często widzi się ludzi wychudzonych, choć żyją, a ich przemiał materii jest inny, być może prawidłowy, a być może chorobliwy.. W takich przypadkach trzeba się oczywiście leczyć, choć samo lekarstwo może okazać się gorsze od samej choroby.. Tak już w  życiu- danym nam przez Pana boga – jest.. Jeden ma takie problemy i umiera na inne, a inny ma inne problemy – i umiera na zupełnie inne. W końcu na coś trzeba umrzeć, i nie da się umrzeć zdrowo. W konsekwencji można umrzeć na starość.. Powiedzmy sobie szczerze: socjaliści chcą  teoretycznie, żebyśmy  żyli zdrowo i umierali jak najpóźniej- tak twierdzą w oficjalnej propagandzie. a od tylca propagują eutanazję i aborcję , chemię spożywczą,  środki chemiczne w leczeniu, a „ gusła i zabobony” zwalczają.. Pan poseł Janusz Palikot z Platformy , że tak powiem Obywatelskiej w programie” Nowoczesna Polska” propaguje aborcję i eutanazję ostatnio wraz z panią Magdaleną  Środą   i nie był to czwartek, lecz poniedziałek.. „ Nowoczesna Polska” z aborcją i eutanazją na czele.. Też mi nowoczesność.. Niechby zaczęli od siebie.. Ludobójca,  narodowy socjalista- niejaki  Adolf Hitler też propagował aborcję na terenach podbitych przez   nowoczesnych Niemców.. Przeprowadzał też eutanazję, nie tylko starszych, ale i nie zwyczajnych. Pod kryptonimem T-4 likwidować niepełnosprawnych.. Przeciw prawom Bożym.. Bo wszyscy jesteśmy jego  Dziećmi. .Obecni socjaliści chcą zbijać starych, przeszkadzać rodzeniu się młodych  a hołubią niepełnosprawnych.. Nie wiem jaka jest w tym logika? Ale wracając do propagandowego reportażu… Zaraz po niedoli wychudzonego psa propaganda pokazała rzecz o kobiecie, która zasłabła na ulicy, a był to piątek wieczorem, i przewieziona do szpitala warszawskiego została bez pomocy.. W piątek- wieczorem w państwowych szpitalach zaczyna się weekend,  więc nie ma kto leczyć.. Zresztą prawa pracownicze, przywileje i takie tam.. W każdym razie kobieta zmarła. Chciałbym znać statystki umieralności ludzi pod drzwiami państwowej służby zdrowia, bo pod drzwiami prywatnej weterynarii jakoś nie słychać o śmierci zwierząt.. Widocznie lepiej leczą prywatni weterynarze pracując na swój rachunek-, niż funkcjonariusze państwowej służby zdrowia pracujący na rachunek wszystkich, łącznie z tymi, którzy się tam nie leczą.. To jest właśnie sprawiedliwość społeczna.. W  każdym razie przypomina  mi się 16 punkt  postulatu Solidarności z 1980 roku, którzy brzmi:” poprawienie warunków pracy służby zdrowia”(????) No i poprawili! Ale co z pacjentami? Pacjent w socjalizmie poprzednim- tak jak obecnym się nie liczy. Liczy się służba zdrowia jako całość socjalizmu i przywileje dla pracujących tam ludzi, żyjących z budżetu państwa, a nie z systemu wolnej konkurencji.. Przypomnę przy okazji państwu inne , równie zabawne socjalistyczne postulaty, zgodnie z zasadą Solidarności” Socjalizm tak- wypaczenia nie!” Punkt 19:” Skrócenia czasu oczekiwania na mieszkanie” ;pnt 17” zapewnienie odpowiedniej ilości miejsc w żłobkach i przedszkolach”(????); pnt.15” zrównanie rent i emerytur starego portfela”;” pnk 20” Podniesienie diety 40 do 100 zł i dodatku za rozłąkę”; pnk1313” wprowadzenie bonów żywnościowych na mięso”;pnk10” realizowanie pełnego zaopatrzenia rynku. Eksport wyłącznie nadwyżek”: pnk.6” podjęcie realnych działań wyprowadzających kraj z kryzysu”; pnk5 „podniesienie zasadniczej płacy o 2 tys złotych” no i „ obniżenie wieku emerytalnego dla kobiet 50 lat, dla mężczyzn 56”. Takie wariactwa propagowano w 1980 roku i jakoś nikt tego nie przypomina, ale. mówi o” ideałach Solidarności”.. I jeszcze zagwarantowali sobie prawo do strajku.. A prawo do lokautu(????) I co oni  tak naprawdę obchodzą i o co się kłócą… O kartki na mięso? O skrócenie czasu oczekiwania na mieszkanie? O wprowadzenie wszystkich wolnych sobót” O socjalizm z ludzką twarzą? Ale nikt nie zająknął się na temat, skąd będą pieniądze na te wszystkie zdobycze socjalizmu. Wracając jeszcze do programu” Raport z Polski”… Zwróćcie państwo uwagę.. Najpierw była informacja o wychudzonym psie, a dopiero po 4-5 minutach o pokrzywdzonej przez system państwowego lecznictwa- kobiecie- jeszcze człowieku.. To najpierw pies- zwierzę, a dopiero potem- człowiek! A przecież Pan Bóg stworzył człowieka najpierw, najpierw dopiero później psa.. I nie jest to nasz brat, jak sugerują media propagandowe.. Zwierzę jest własnością człowieka i nie ma duszy, którą ma w odróżnieniu od zwierzęcia – człowiek..  W chrześcijaństwie istniała hierarchia- obecnie  nie tylko następuje demokratyczna równość, ale zwierzę i przyroda jest ponad człowiekiem.. Następny propagandowy reportaż będzie  najpierw o , wychudzonym koniu, niedożywionej świni, bitym psie, chorym kocie, „umierającym” dziku, prześladowanym żubrze, zabitej  osie, nadepniętej dżdżownicy.. a na koniec o umierającej  samotnej kobiecie nie opiekującej się dostatecznie zwierzętami.. Chyba w dobrej kolejności  wszystko wymieniłem.. Ale najpierw trzeba sprowadzić człowieka do stanu bezbronności.. I zrobić swoje! Zamienić normalność- na nienormalność! WJR

Zagłaskać historię na śmierć To, że autorytety oburzą się wystąpieniem Jarosława Kaczyńskiego z okazji rocznicy powstania Solidarności wiadomo było wcześniej. Przecież każda jego wypowiedź jest z natury rzeczy niedopuszczalna, a fakt, że występuje publicznie jest skandaliczny sam przez się. Kiedy Kaczyński się nie odzywał, jego wrogie milczenie gorszące było w dwójnasób. Henryka Krzywonos wiedziała więc, co powinno ją rozsierdzić. Właściwie z dokładnie takim samym tekstem (”proszę nie buntować ludzi przeciwko sobie”) wystąpić mogłaby po przemowie Donalda Tuska. No, ale do premiera takie słowa są niedopuszczalne. Rozmawiając wcześniej z nim i prezydentem Krzywonos z pewnością utwierdziła się w wiedzy o tym, co powinno ją oburzać. Przypominam o tym, nie abym kwestionował prawo Krzywonos do rozmowy z kimkolwiek, ale dlatego, że gdyby zaatakowała Tuska po rozmowie z Kaczyńskim wszystkie telewizje pełne byłby przebitek zestawiających te wydarzenia. Ponieważ jest odwrotnie, nikt żadnego związku nie dostrzega. “Wyborcza” informująca o tym, w którym kierunku patrzył Kaczyński w konkretnych momentach swojego wystąpienia też tego nie zauważyła. Tylko, że to co piszę to właściwie banały, a chciałbym przyjrzeć się czemu innemu. Otóż fakt, że dominująca grupa doradców w stoczni miała odmienne, dużo bardziej umiarkowane stanowisko niż przywódcy strajku, był powszechnie znany i opisany. Było to przyczyną wycofania się z ich grona Jadwigi Staniszkis. Doradcy m.in. naciskali z wszystkich sił, aby nie domagać się wypuszczenia więźniów politycznych uznając ten postulat za, w żadnej mierze, nie do przyjęcia przez władze. Do ich zdania przychylił się zresztą Lech Wałęsa, a stanowisko zmienił dopiero pod presją innych członków komitetu strajkowego. Waldemar Kuczyński w swoich pamiętnikach opisuje, że doradcy przygotowali również jako alternatywny plan propozycję rezygnacji z wolnych związków zawodowych (czyli późniejszej Solidarności) na rzecz reformy związków oficjalnych. Na marginesie Kuczyński wspomina także o poważnej roli jaką w strajku 1980 roku odegrał Lech Kaczyński. Dziś dziwnie o tym zapomniał. Wróćmy jednak do doradców. Czy ich postawa oznacza, że byli zdrajcami i należy ich odsądzić od czci i wiary? Oczywiście, nie. Po prostu źle oceniali rzeczywistość polityczną nie doceniając dynamiki przemian i historycznej szansy. Sęk w tym, że nie zmienią swojego stanowiska i wynikającego zeń błędnej strategii w czasie późniejszym tzn. w okresie “karnawału” Solidarności w latach 1980-81 i potem. Ostatnim akordem tego będzie kunktatorstwo i zaniechania rządu Mazowieckiego, który jeszcze w 1990 roku potrafi obawiać się buntu “komunistycznych sektorów siłowych”. O szczególnej postawie doradców i ich antydemokratycznym nastawieniu mówił w wywiadzie-rzece pierwszy przewodniczący NZS-u Jarosław Guzy. Dziś, w 30-stą rocznicę wydarzeń sierpniowych przypomnienie faktów okazuje się skandalem. Mamy adorować pomniki żywych i martwych w rodzaju Tadeusza Mazowieckiego, Lecha Wałęsy czy Bronisława Geremka. Nie wolno zastanawiać się nad ich wyborami. Możemy je wyłącznie czcić. No, chyba, że chodzi o Lecha Kaczyńskiego. Bronisław Wildstein

Jest mi wstyd za Jerzego Buzka

1. Czytam wiadomość z portalu Onet.pl i oczom nie wierzę: "...W rocznicę tragedii w Biesłanie, w Osetii Północnej, przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek zapowiedział, że listownie zwróci się do prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa z prośbą o wyjaśnienie wszystkich okoliczności dramatu z września 2004 roku...."
2. Wyjaśnienie okoliczności dramatu? A jakich to okoliczności, Panie Przewodniczący? Przecież władze rosyjskie przeprowadziły śledztwo i wszystkie okoliczności zostały obiektywnie i rzetelnie wyjaśnione. Szkoła została zaatakowana, potem odbita, terroryści zginęli, szturm został przeprowadzony profesjonalnie. Kilkaset dzieci owszem, poległo, ale szturmujące oddziały OMON nie ponoszą za to żadnej winy. Wszystkiemu byli winni martwi terroryści. Co Pan chce wyjaśniać, Panie Buzek?
3. Powiem szczerze - jest mi wstyd za Jerzego Buzka, który długa skrywał się za maską człowieka sympatycznego i miłego oraz życzliwego wszystkim narodom, by wreszcie odkryć swoje prawdziwe oblicze, swoje oblicze złe! I pomyśleć, że otrzymał on mój głos w wyborach na przewodniczącego Europarlamentu! Jest mi wstyd za Jerzego Buzka jako Polakowi i jako Europejczykowi. Trzeba być doprawdy nawiedzonym oszołomem, żeby wątpić w rzetelność rosyjskiego śledztwa. Trzeba być niepoprawnym, zaślepionym rusofobem, żeby podejrzewać, iż władze rosyjskie mogłyby coś ukryć lub zataić w jakimkolwiek śledztwie przez nie prowadzonym. Trzeba być chorym z nienawiści, aby doszukiwać się podejrzeń tam, gdzie władze rosyjskie już wszystko obiektywnie ustaliły.Trzeba być politykiem i człowiekiem całkowicie nieodpowiedzialnym, aby bezmyślnymi podejrzeniami niszczyć tę nić porozumienia, jaka pojawiła się w stosunkach między Rosją i Unią Europejską, a szczególnie między Rosją i Polską.
4. List do Miedwiediewa.... - a co ma prezydent tego na wskroś demokratycznego kraju do śledztwa? Przecież wiadomo, że w Rosji śledztwo prowadzi prokurator i żadna inna władza, nawet najwyższa, do śledztwa się nie wtrąca. Takie są prawidła demokracji, których Rosja przestrzega skrupulatnie. Pan tego nie wie, Panie Buzek. Widać nie czyta Pan polskich gazet co najmniej od kwietnia.
5. Premier Putin i prezydent Miedwiediew serce dla nas otwierają, a owładnięty nienawiścią Jerzy Buzek niweczy tę otwartość, sącząc jad bezpodstawnych podejrzeń. Może Pan jeszcze powie, Panie Przewodniczący Buzek, że to funkcjonariusze OMON strzelali do dzieci w Biesłanie? Co jeszcze urodzi się w pańskiej głowie, skażonej jadem rusofobii? Zaślepiony polski rusofob, zajmujący najwyższe stanowisko w Europarlamencie, gotów jest podważyć inne rosyjskie śledztwa, na przykład w sprawie katastrofy Kurska, zamachów w metrze moskiewskim albo w teatrze na Dubrawce... Zgroza! Mam nadzieję, że antyrosyjska fobia przewodniczącego Buzka spotka się z powszechnym potępieniem internautów. Bardzo liczę na Czytelników mojego bloga, zwłaszcza tych, którzy dotychczas słusznie oburzali się na każdy głos zwątpienia co do wiarygodności rosyjskiego śledztwa.
6. Jest mi wstyd za Jerzego Buzka. Jest mi doprawdy wstyd do tego stopnia, że nie wiem jak się w poniedziałek pokażę w Europarlamencie..

Z Wawelu jeszcze raz w smoleńskie błoto

1. Jednak nie powinienem pisać zbyt przewrotnych tekstów, bo niektórym czytelnikom robię w głowach wiatrak i zamiast refleksji wzbudzam agresję. OK, postaram się nie dręczyć państwa zbyt trudnymi łamigłówkami intelektualnymi.
2. Pani Izyda, która akurat za moimi żartami nadążą, pyta skąd we mnie, chłopskim dziecięciu, ten permanentny sarkazm? Odpowiem ryzykownie i odważnie - są sprawy, o których wolę pisać z sarkazmem niż z orgazmem.
Zwłaszcza w pisaniu o Rosji tego drugiego jest ostatnio nazbyt wiele. 
3. A teraz szczerze - skąd ten sarkazm? Z bezradności, pani Izydo, z bezradności! Nie mogę sobie poradzić ze świętym ogniem wiary w rzetelność śledztwa smoleńskiego. Jest przysłowie - kto pyta nie błądzi. W przypadku katastrofy smoleńskiej obowiązuje odwrotna zasada - kto pyta, ten błądzi, ten jest oszołomem, wariatem, rusofobem!

4. Jestem bezradny, bo nie mogę się uporać z takim też problemem - dlaczego śledztwo biesłańskie nie jest wiarygodne, a śledztwo smoleńskie jest? Dlaczego w 6 lat po tragedii w Biesłanie nadal nie sa znane jej okoliczności, przyczyny ani odpowiedzialność za śmierć kilkuset dzieci? Dlaczego Jerzy Buzek musi słać do władz rosyjskich listy i domagać się prawdy? I dlaczego prawdy nie wolno, nie przystoi, nie wypada domagać się w śledztwie smoleńskim?
5. Już, już... chwileczkę, zaraz będziecie mnie napadać. Jeszcze tylko wam powiem, że ja akurat wiem, dlaczego nie pozwalacie pytać o śledztwo smoleńskie. Bo dla was prawda nie jest ważna. Ważniejsze jest wywleczenie Lecha Kaczyńskiego z Wawelu i wrzucenie go jeszcze raz w smoleńskie błoto... Janusz Wojciechowski

„Legendy” i „blacha” Precz z kretynizmem prawniczym, który w niedalekiej przeszłości skłaniał tylu mądrali do talmudycznych analiz, z których niezbicie wynikało, że prezydent nie ma nic do gadania w sprawach polityki zagranicznej, a tylko „współdziała” z premierem i właściwym ministrem! Wystarczyło, by zmienił się prezydent, a wszystkie dotychczasowe wątpliwości natychmiast straciły znaczenie. O ile prezydent Kaczyński prawie że „łamał konstytucję”, o tyle prezydent Komorowski niczego nie „łamie”, tylko zwyczajnie przejmuje inicjatywę w zakresie spraw międzynarodowych, a pierwsze zagraniczne tournee w Brukseli, Paryżu i Berlinie wygląda zarówno wobec premiera Tuska, a zwłaszcza – „właściwego ministra”, czyli biednego Radosława Sikorskiego, na zwyczajny fakt dokonany. Deklarowanym celem prezydenta Komorowskiego jest „ożywienie trójkąta weimarskiego”, który sprawiał wrażenie bardzo starego nieboszczyka, ale celem prawdziwym – zademonstrowanie samodzielności względem premiera Tuska, a zwłaszcza – ministra Sikorskiego, który najwyraźniej schodzi na plan dalszy i podczas gdy prezydent Komorowski na koniec wycieczki po Paryżu „biesiadował” z prezydentem Sarkozym – minister Sikorski asystował rosyjskiemu ministrowi spraw zagranicznych Sergiuszowi Ławrowowi. Minister Ławrow oświecał polskich ambasadorów w sprawach międzynarodowych, zwłaszcza – z rosyjskiego punktu widzenia. Nie byłoby może w tym nic złego, gdyby nie okoliczność, że takie fetowanie ministra Ławrowa oznacza cichy pogrzeb Partnerstwa Wschodniego, które w swoim czasie minister Sikorski reklamował jako swój wielki sukces. O współczesnym wydaniu paktu „Ribbetrop-Mołotow” w postaci Gazociągu Północnego już nawet nie ośmielił się zająknąć. W przeciwnym razie – „dałaby świekra ruletkę mu!” Więc z solenną miną nr 1 już tylko asystował ministrowi Ławrowowi, sprawiającemu wrażenie bardzo zadowolonego. Ale dlaczego minister Ławrow nie ma być zadowolony, kiedy Polska w podskokach przekształca się w „bliską zagranicę” – zgodnie z życzeniem wyrażonym przez premiera Putina 1 września ub. roku na Westerplatte? Katalizatorem tej przemiany była – jak szczerze wyznał minister Ławrow – „katastrofa smoleńska”. Ale sama katastrofa nie spełniłaby roli katalizatora, gdyby nie zginął w niej prezydent. Zatem prawdziwym katalizatorem nie jest żadna tam „katastrofa”, tylko – zmiana prezydenta, który demonstrując swoją niezależność nie tylko od „właściwego ministra”, ale i samego premiera Tuska pokazuje, że sprawująca w Polsce rzeczywistą władzę razwiedka przechodzi na ręczne sterowanie. Kropką nad „i” była przekazana przez ministra Sikorskiego informacja o „kilkuset tysiącach stron” protokołów, jakimi strona rosyjska obiecuje zasypać polską prokuraturę. Zanim strona polska każdą z tych „kilkuset tysięcy stron” – na których mogą przecież znajdować się również opisy przyrody - przetłumaczy i przeanalizuje, markowanie polskiego śledztwa może przeciągnąć się nawet kilkadziesiąt lat, zwłaszcza, że zarówno czarne skrzynki, wrak samolotu, jak i inne oryginalne dowody rzeczowe Rosjanie trzymają pod kluczem i polscy eksperci nie mogą ich nawet powąchać. I o to właśnie chodzi, na tym właśnie polega przywrócenie statusu „bliskiej zagranicy”. I dopiero w tym kontekście możemy ocenić perspektywy skuteczności prób reanimacji „trójkąta weimarskiego” – jeśli prezydent Komorowski rzeczywiście nosi się z takim zamiarem. Jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści – mówi przysłowie, co w tym przypadku wykłada się tak, że będzie tak, jak postanowi Nasza Złota Pani Aniela ze swoim strategicznym partnerem Włodzimierzem Putinem. Skoro tedy sprawy międzynarodowe już się wyjaśniły, możemy spokojnie zająć się sprawami wewnętrznymi, wśród których na plan pierwszy wysuwają się uroczyste obchody 30 rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych. Na zjeździe Solidarności w Gdyni doszło do wygwizdania premiera Donalda Tuska i nagrodzenia brawami Jarosława Kaczyńskiego, kiedy wspomniał, iż 30 lat temu warszawscy doradcy MKS-u starali się doprowadzić do odstąpienia od postulatu numer 1, jakim było utworzenie Wolnych Związków Zawodowych. Jarosławowi Kaczyńskiemu replikowała pani Henryka Krzywonos, apelując, by „nie buntował ludzi przeciwko sobie”. Najwyraźniej po śmierci w smoleńskiej katastrofie Anny Walentynowicz, uważanej za „matkę Solidarności”, pani Henryka Krzywonos została awansowana na „matkę zastępczą”. Od strony fizycznej, z pani Krzywonos można by wykroić nawet dwie matki zastępcze, więc problemu nie ma, natomiast resztą zajęli się pierwszorzędni fachowcy od nadymania. Już następnego dnia po „robotniczym wystąpieniu” pani Krzywonos w Gdyni, odbyła się promocja książkowej biografii „pani Heni”, do której wstęp napisała sama panna Kazimiera Szczukówna, zaś pozycję wydała Krytyka Polityczna. To zresztą jest zaledwie początek, bo wierny leninowskim przykazaniom o organizatorskiej funkcji prasy, niezawodny „Głos Cadyka” rozpoczął publikowanie zarówno entuzjastycznych pochwał pani Krzywonos, jak i obrzydliwych napaści. Najwyraźniej chodzi tu o dwie pieczenie: wsparcie „legendy pani Heni” z jednej i pokazanie odrażającego oblicza ciemnogrodu z drugiej strony. Na dźwięk znajomej trąbki natychmiast zareagowała nie tylko pani filozofowa Magdalena Środzina, podkreślając zalety kobiecości pani Henryki Krzywonos na tle obrzydliwego, samczego szowinizmu pozostałych członków Solidarności, ale również Jego Ekscelencja abp Józef Życiński, pryncypialnie krytykując „język gwizdów” i „partyjny związek zawodowy”, jako objaw „patologii”. Na tle tej znakomitej koordynacji nieprzyjemnym zgrzytem zaznaczył się wyrok Sądu Okręgowego w Gdańsku, oddalający pozew Lecha Wałęsy przeciwko Krzysztofowi Wyszkowskiemu. Według tego wyroku Wyszkowski nie musi przepraszać byłego prezydenta naszego państwa za ujawnienie, iż był on tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie „Bolek”. Ten wypadek przy pracy zostanie z całą pewnością naprawiony przez sąd apelacyjny, ale pokazuje, ile jeszcze jest niedociągnięć w pracy operacyjnej, zwłaszcza na odcinku niezawisłych sądów. No cóż; nie od razu Kraków zbudowano – dlatego własnie grupa legendarnych postaci wystąpiła z inicjatywą, żeby odtąd rocznicowe uroczystości organizowało „państwo”. Inicjatywa ta w prostej linii zmierza do utworzenia nie tylko Ministerstwa Prawdy, które będzie zatwierdzało obowiązujące wersje patetycznych „legend” dla legendarnych postaci, ale również – Ministerstwa Wolności, które będzie tropiło i karało każdą próbę podważenia zatwierdzonej legendy. Niezależnie od szykującej się ofensywy na „legendarnym” odcinku frontu, Platforma Obywatelska podjęła ofensywę na odcinku ideologicznym. Z inicjatywy posła PO Ireneusza Rasia, brata ks. Dariusza Rasia, osobistego sekretarza JEm. Stanisława kardynała Dziwisza, małopolscy, a być może wszyscy parlamentarzyści PO będą prezentowali proboszczom list napisany przez posła Rasia, zwracający uwagę, iż Platforma Obywatelska jest ugrupowaniem tak samo, a może nawet jeszcze bardziej patriotycznym niż inne i życzliwym Kościołowi. Listowi wtóruje JE bp Tadeusz Pieronek, w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” zarzucając biskupom, że większość z nich jest „zadymiona PiS-em”. Przypomnienie przez posła Rasia dobrodziejstw materialnych, jakimi rząd PO-PSL obsypał Kościół, nosi przed wyborami samorządowymi charakter zarówno oferty, jak i szantażu w obliczu pogróżek SLD, że wkrótce zaprezentuje „pakiet ustaw światopoglądowych”, m.in. o skasowaniu nauki religii w szkołach, likwidacji stanowisk kapelanów w instytucjach publicznych, rozszerzeniu dopuszczalności aborcji, dopuszczeniu tzw. związków partnerskich i tak dalej. Znaczy – albo „zadymienie PiS – em” – ale wtedy – PO poprze „pakiet”, albo – odwrócenie sojuszów, to znaczy – nie żadne tam „odwrócenie sojuszów”, tylko nawrócenie proboszczów na „apolityczność”. Nie jest to może alternatywa aż tak dramatyczna, jak za komuny, kiedy to proboszczom partia dawała wybór między Panem Jezusem, a przydziałem blachy na pokrycie dachu kościoła, bo teraz alternatywa oznaczać może tylko wybór między blachą, a PiS-em – ale zawsze coś. Ciekawe, co z tego wyniknie. Bernard Shaw zauważył, że Kościół Anglikański prędzej wyrzeknie się 90 procent swoich dogmatów, niż 10 procent swoich dochodów. Wprawdzie mówił o Kościele Anglikańskim, ale wobec postępów ekumenizmu, różnice międzywyznaniowe podobno są coraz mniejsze. SM

Narasta duszna atmosfera

1. Niedługo minie 3 lata od momentu rozpoczęcia rządzenia przez ekipę Donalda Tuska i coraz częściej mamy do czynienia z wydarzeniami przez nią kreowanymi, które powinny w najwyższym stopniu niepokoić opinię publiczną. Niestety tak nie jest, a winą za niepowodzenia rządzących regularnie jest obarczana główna partia opozycyjna. To nie działania Premiera i jego ministrów albo ich brak są codziennie omawiane i analizowane w mediach ale wystąpienia Prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego są rozbierane na czynniki pierwsze i zajmują się nimi dziennikarze, politycy ale także dyżurni socjolodzy i politolodzy.

2. Jaskrawym tego przykładem są wydarzenia, które miały miejsce podczas obchodów 30 lecia „Solidarności” w Gdyni. To nie wystąpienia obecnego na obchodach Prezydenta Bronisława Komorowskiego i Premiera Donalda Tuska były przedmiotem pogłębionej analizy ale wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego, który podobnie jak jego brat ś. p. Lech Kaczyński podkreślał znaczenie pracy i praw pracowniczych w gospodarce rynkowej. To nie Donald Tusk, który jak „wytrawny historyk” porównał ruch społeczny sprzed 30 lat, będący jedyną oazą wolności na pustyni komunistycznego państwa z dzisiejszym związkiem zawodowym, broniącym praw pracowniczych i pytał gdzie się podziało 9 mln jego członków, był przedmiotem surowych ocen, tylko Jarosław Kaczyński, który mówił, że nie ma kapitalizmu bez giełdy ale i bez szacunku dla praw pracowniczych. Gwizdy i buczenie, które rozległy się po wystąpieniu Tuska i aplauz po wystąpieniu Kaczyńskiego jak się okazało w późniejszych komentarzach, były przez tego ostatniego „kupione” od od przybyłych na zjazd działaczy „Solidarności”, bo przecież związek ten jest przybudówką PiS. To nic, że komentarze te urągają inteligencji większości Polaków, są lansowane przez opiniotwórcze media i natychmiast służą do przedstawienia koncepcji odebrania kolejnych obchodów rocznic powstania „Solidarności” związkowi zawodowemu i przekazania je państwu. Z takim pomysłem występują dawni twórcy związku będący od dawna w polityce, główni beneficjenci przemian, którzy z wagonu „Solidarność” wysiedli już przez wielu laty.

3. Dziennikarzy i polityków śledzących każde słowo Kaczyńskiego, nie dziwi porównanie przez Prezydenta Komorowskiego stojących dźwigów upadłej stoczni w Szczecinie do amerykańskiej Statui Wolności, choć pierwsze skojarzenie jakie ta wypowiedź powoduje to takie, że rząd Tuska doprowadzając do upadłości stocznie w Szczecinie i w Gdyni, rzeczywiście dał 10 tysiącom tam pracujących stoczniowców wolność, tyle że od pracy. Zresztą tych wydarzeń, w których odwraca się przysłowiowego kota ogonem w ostatnich miesiącach, było więcej. Prezydent Komorowski w swoim pierwszym wywiadzie mówi o konieczności przeniesienia krzyża spod Pałacu Prezydenckiego. Po wielu tygodniach przepychanek w które także rządzący wmontowali hierarchów kościelnych, coraz częściej mówi się o tym, ze to Jarosław Kaczyński powinien pójść po Pałac i przekonać obrońców krzyża do konieczności jego przeniesienia do kościoła. Przez wiele miesięcy swoje nic nie robienie rząd tłumaczył, że nie może realizować reform bo zawetuje je Prezydent Lech Kaczyński, ale ich projekty są oczywiście przygotowane. Za kilka dni minie 5 miesięcy od katastrofy smoleńskiej i śmierci Prezydenta i przez tyle czasu do Parlamentu nie wpłynął żaden projekt ustawy, który można by było choćby kojarzyć z reformami. Zapowiada się jakąś ustawową ofensywę jesienną ale już usłużni komentatorzy podpowiadają , że zasadnicze reformy zostaną przeprowadzone dopiero po wyborach na jesieni w 2011 roku i oczywiste jest, ze Platforma musi je wygrać.

4. Zadłużymy państwo na 300 mld zł przez 4 lata jednocześnie wyprzedając majątek narodowy za 50 mld zł, nic złego się nie dzieje bo przecież na świecie i w Europie jest kryzys, a my i tak jesteśmy zieloną wyspą. Przejmujemy media publiczne, choć jeszcze parę tygodni temu przysięgaliśmy ,że je odpolitycznimy, ale to w porządku bo wcześniej tak robił PiS, dyscyplinujemy dziennikarzy poprzez naszych ludzi w KRRiT bo nie mogą sympatyzować z PiS-em, to oczywiste skoro media publiczne są nasze. Zwalniamy ludzi z pracy bo mają poglądy propisowskie to normalne takich ludzi trzeba tępić (znana dziennikarka Janina Jankowska zwolniona z uczelni bo ponoć właśnie takie poglądy prezentuje publicznie) Piszemy list do proboszczów i chwalimy się tym co zrobiliśmy dla Kościoła, ale nam wolno bo przecież trzeba osłabiać pozycję PiS także i tutaj. To tylko przykłady z ostatnich dni. Każde takie wydarzenie za rządów PiS było by okazją do wielodniowej nagonki na rząd i tworzące go partie, a Donald Tusk jak w roku 2007 mówił by o organizowaniu akcji obywatelskiego nieposłuszeństwa. Mamy w kraju coraz bardziej duszną atmosferę ale winna jej jest główna partia opozycyjna. Dokładnie tak jak na Białorusi, ale to to porównanie jest oburzające bo przecież ani Komorowski ani Tusk w niczym nie przypominają Łukaszenki. Zbigniew Kuźmiuk

OSSÓW BOLSZEWIKOM NIEPRZYCHYLNY Twierdzenia mediów, że protestujący przeciwko pomnikowi w Ossowie nie byli jego mieszkańcami, to kłamstwa. To właśnie miejscowi są jego głównymi przeciwnikami. W Ossowie Jarosław Kaczyński wygrał, zdobywając aż 71% głosów. W wielu artykułach powtarzano twierdzenie, że protestujący byli „desantem” spoza okolicy albo jedynie działaczami politycznymi, aktywistami PiS lub Prawicy Rzeczpospolitej z terenu Wołomina czy Zielonki. To kłamstwo. Owszem opisani wyżej ludzie także byli tam obecni. Zdecydowaną większość protestujących stanowili jednak mieszkańcy okolicznych miejscowości, ludzie znający się z widzenia. Przywitali oni transparenty z widoczną sympatią. Wśród mieszkańców Ossowa, którzy przyszli zobaczyć to wydarzenie, dało się słyszeć zarówno opinie określające pomnik, ale i zbiegowisko nad nim jako „cyrk” (to komentarz jednego z nastolatków, krótko obciętych i ubranych „na sportowo”), jak i opinie o „czerwonej burżuazji”, która przyjechała, aby odsłaniać mogiłę.
Dlaczego mieszkańcy protestowali Aby zrozumieć ten protest i niechęć okolicznych mieszkańców do upamiętniania bolszewików w taki sposób – tak wystawnie i tego akurat dnia – warto przytoczyć kilka faktów. W ostatnich wyborach prezydenckich Jarosław Kaczyński zwyciężył w powiecie wołomińskim, uzyskując średnią 58 proc. głosów. W komisji wyborczej w samym Ossowie głosowało na niego ponad 71 proc. uprawnionych. Przewaga głosów partii prawicowych nad lewicowymi, a w wypadku ostatnich wyborów Prawa i Sprawiedliwości nad Platformą Obywatelską w wyborach parlamentarnych, jest w tej części Mazowsza bardzo wyraźna. Są to okolice zamieszkane przez wielopokoleniowe rodziny, nastawione raczej konserwatywnie. Frekwencja w kościołach i uczestnictwo wiernych w aktywności wspólnot religijnych są ogromne. Sanktuarium w Ossowie było otoczone troską już od końca lat 60. przez księży i młodzież, osiadłą następnie w Kobyłce, Wołominie i Zielonce. Ich aktywności zawdzięcza swoje ocalenie nie tylko cmentarz, ale i pamięć o tym miejscu. Wielu dzisiejszych samorządowców i działaczy społecznych to ludzie, którzy za czasów PRL czynnie przeciwstawiali się oficjalnej polityce zapomnienia, na jakie skazywano to miejsce. Coroczne obchody w ossowskim sanktuarium to także ich święto. Ich działalność wzmacnia patriotyczne postawy wśród mieszkańców okolicznych miejscowości. Oświadczenie szefa wołomińskiego koła PO odcinające się od wspierania budowy pomnika i krytykujące moment jego odsłonięcia jest w tym kontekście zrozumiałe. Walczący o głos politycy muszą się tu liczyć z wrażliwością mieszkańców. Struktury terenowe partii parlamentarnych są tu raczej mało widoczne. Osiągająca dobre wyniki w samym Wołominie Platforma Obywatelska jest dopiero trzecia pod względem poparcia wyborczego w wyborach samorządowych. Dwie pierwsze pozycje zajmują lokalne komitety samorządowe. Poparcie dla partii politycznych w wyborach parlamentarnych nie przekłada się na sympatie do lokalnych przedstawicieli tych ugrupowań. Złość, a co najmniej niechęć i ironiczne komentarze samorządowców i zwyczajnych ludzi wobec całej akcji pomnikowej budziła nie tyle jej prorosyjska wymowa, ile wyraźne podporządkowanie kilkutygodniowej aktywności co najmniej dwu gmin (Wołomina i Zielonki), a zwłaszcza niektórych osób z kierownictwa tych gmin, działaniom postrzeganym jako przynoszące wstyd okolicy. W prywatnych rozmowach próbowano dociec, kto i dlaczego ma interes w tak szybkim wybudowaniu i odsłonięciu tej mogiły i przede wszystkim, dlaczego jest ona tak wystawna, zwłaszcza w porównaniu z mogiłami poległych polskich żołnierzy.
Nikt nie lubi być oszukiwany Owszem, mogiła bolszewików jest częścią ustanowionego w zeszłym roku parku kulturowego „Ossów »Wrota Bitwy Warszawskiej« 1920 roku”, zakładającego m.in. budowę bardzo dużego Muzeum Wielkiej Bitwy Warszawskiej czy Centrum Informacyjno-Edukacyjnego. Rozpoczęcie budowy tego wielkiego przedsięwzięcia właśnie od mogiły bolszewickiej, niejako od końca – także jeśli wziąć pod uwagę przestrzenne rozmieszczenie planowanych obiektów – wzbudziło jednak masę wątpliwości i podejrzeń. Plan budowy parku kulturowego – pierwszej takiej inwestycji w Polsce – powstał dość szybko i dla wielu osób zaskoczeniem były zarówno skala przedsięwzięcia, jak i niedociągnięcia samego projektu. Zakłada on m.in. budowanie na działkach o dość skomplikowanej sytuacji prawnej. Przy czym nikt nawet nie próbował sondować możliwości ich przejmowania. Co do skali, dziwić może sceptycyzm wobec tak ambitnego planu wielu ludzi związanych z Ossowem i starających się od lat o jego promocję i rozwój. Nie chcą oni wypowiadać się na ten temat publicznie, by nie szkodzić sprawie. W prywatnych rozmowach zwracają jednak uwagę, że wybudowanie wszystkich zaplanowanych w projekcie budynków i instalacji w tak ogromnej skali wymaga nakładu środków niewyobrażalnego nie tylko w skali gminy, związku gmin czy nawet powiatu, ale nawet z uwzględnieniem dotacji rządowych czy unijnych. Zanim pierwszy szpadel zostanie wbity w ziemię, trzeba na terenie przyszłego parku kulturowego wykonać ogromne prace melioracyjne (dziś są tam stawy rybne i rozlewisko rzeczki Długiej, w wielu komentarzach mylnie określanej innymi nazwami), podciągnąć wielokilometrową linię energetyczną, zasadniczo zmienić układ komunikacyjny Ossowa i kilku okolicznych wsi itd. Wszystkie te czynności muszą być ponadto przeprowadzone bez uszczerbku dla krajobrazu pola bitwy, który jest już wartością chronioną właśnie przez zapisy o ustanowieniu tu parku kulturowego. Biorąc pod uwagę obecne zaangażowanie gmin Wołomin, Kobyłka czy Zielonka w ogromne, przekraczające niekiedy wieloletnie budżety, projekty kanalizacyjne czy drogowe, naprawdę trudno myśleć o jakimś poważnym finansowaniu tej sprawy. Choć pewne kwoty w ich przyszłorocznych budżetach są już na ten cel zarezerwowane, jest to jednak kropla w morzu. Sporo gmin w powiecie jest już zadłużona do granic możliwości, jakie stwarzają im przepisy, choć za gospodarność są regularnie wyróżniane w rankingach samorządów. Koszt programu budowy parku kulturowego, jednak bez wymienionych powyżej czynności przygotowawczych, szacuje się dziś na ok. 60 mln zł. Dla porównania tegoroczny plan inwestycyjny dla całej, najbogatszej w powiecie, gminy Wołomin opiewa na kwotę 33,5 mln zł. Duże muzeum Bitwy Warszawskiej ma powstać także w Radzyminie, znajdującym się w tym samym powiecie. Patronat nad projektem budowy parku kulturowego objął jeszcze jako marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Wśród protestujących przeciw pomnikowi słychać było głosy, że przyjęty w zeszłym roku plan budowy parku kulturowego jest jedynie sposobem na „sprzedanie” lokalnej społeczności oraz radnym gmin Wołomin czy Zielonka bolszewickiej mogiły. Nawet jeśli to tylko rozgoryczenie podejrzliwych mieszkańców, to ekspresowe powstanie wystawnej mogiły i pomnika na tle skromnej kapliczki i tablic nagrobkowych polskich żołnierzy, wykonanych w latach 70. na blasze przez okoliczną młodzież, budzi zastanowienie. W trakcie wymiany zdań z protestującymi dr Andrzej Kunert próbował tłumaczyć zgromadzonym, że sfinansowanie tego pomnika to kropla w morzu aktywności ROPWiM, a gros jej wysiłków i środków przeznaczane jest na utrzymanie i odbudowywanie mogił Polaków. Przecząca odpowiedź na pytanie z tłumu o to, czy był on na mogiłach na odległym o niecały kilometr cmentarzu lub pod jeszcze bliżej położonym krzyżem upamiętniającym ks. Ignacego Skorupkę utwierdziły tylko protestujących w przekonaniu o niesprawiedliwości, jakiej są świadkami. Trudno bowiem inaczej myśleć o sytuacji, w której bolszewicki żołnierz spoczywa w granitowej mogile, a zastrzelony przez niego polski bohater pod drewnianym krzyżem. Konrad Kostrzewa

Czy można wreszcie to ujawnić? Znany z „postawy służebnej” Tadeusz Mazowiecki zarzucił Jarosławowi Kaczyńskiemu „nikczemność”, bo powołując się na swego nieżyjącego brata wystąpił przeciwko również nieżyjącemu Bronisławowi Geremkowi, który „nie może się bronić”. Bronisław Geremek rzeczywiście bronić się nie może, no ale Tadeusz Mazowiecki przecież żyje i w związku z tym może nie tylko się bronić, ale pewne sprawy wyjaśnić. A wyjaśnienia wymagałby nawet sposób, w jaki Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Geremek dostali się do Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku. Według oficjalnej, zatwierdzonej do wierzenia wersji wydarzeń, przybyli tam samochodem Bronisława Geremka. Ale Andrzej Kołodziej, przywódca strajku w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni twierdzi: „Również później dowiedzieliśmy się, że doradców przywieziono do Gdańska samolotem rządowym”. Anna Walentynowicz w wywiadzie dla miesięcznika „Arcana” dodaje, że „najpierw spotkali się z I sekretarzem KW Fiszbachem, naradzili się, a potem przyszedł Mazowiecki z Geremkiem i odczytali nam poparcie 64 intelektualistów”. Więc jak to było naprawdę? Samochodem, czy samolotem? Najpierw do Stoczni, czy najpierw do sekretarza Fiszbacha? Co powiedział sekretarz Fiszbach, czy wyznaczył jakieś zadania? No bo później w Stoczni – relacja Krzysztofa Wyszkowskiego: „Tadeusz Mazowiecki z kolegami przyjechali do Stoczni z zamiarem namówienia strajkujących do odstąpienia od postulatu nr 1, czyli WZZ i zadowolenia się demokratycznymi wyborami w ramach CRZZ. Rozmawiałem z Mazowieckim zaraz po jego przybyciu do Sali BHP i wskazał mi właśnie taką granicę, pisząc na kartce różne możliwości.” A Andrzej Kołodziej w swojej relacji dodaje: „Następnego dnia po przybyciu na strajk tzw. “doradców” warszawskich Jadwiga Staniszkis (która dotarła do Stoczni już wcześniej – SM) na niejawnym, spotkaniu (w hali wydziału W-3 Stoczni Gdańskiej) wyjaśniła nam rolę, jaką mają do spełnienia owi doradcy zrozumieliśmy, że w zasadzie są oni emisariuszami komunistycznej władzy. Ich podstawowym zadaniem miało być przekonanie nas do rezygnacji w postulatu dot. Wolnych Związków Zawodowych.” Dlaczego jednak władze – i co za władze – miały interes w obarczaniu doradców takim zadaniem? Jeśli strajki były przez władzę tolerowane jako narzędzie zmiany kierownictwa, to przecież kandydaci na nowych szefów nie byli wcale zainteresowani, by sytuacja wymknęła się spod kontroli. Przypuszczenie to potwierdza relacja Ludwika Dorna: „Przypuszczenie, że ośrodkowi związanemu z Kanią zależało na tym, by eksperci znaleźli się w Gdańsku, można uznać za wysoce prawdopodobne.” Stanisław Kania był podówczas członkiem Biura Politycznego i sekretarzem KC PZPR a w przeszłości – kierownikiem Wydziału Administracyjnego KC, sprawującego nadzór nad wojskiem, milicją, SB, niezawisłymi sądami, duchowieństwem oraz koncesjonowanymi organizacjami katolickimi. Nazwa skromna, a władza – ogromna. Nie potrzeba chyba dodawać, że po obaleniu na skutek sierpniowych strajków Edwarda Gierka, I sekretarzem KC PZPR został właśnie Stanisław Kania. „Doradcy” byli bliscy sukcesu. Relacja Ludwika Dorna o wydarzeniach 27 sierpnia 1980 r: „Prezydium MKS po dyskusji z ekspertami zgodziło się na to, że w przypadku “mniej przychylnego rozwoju sytuacji” akceptuje reformę CRZZ” – co nie tylko rozwiązywało władzy ręce, ale również oznaczało zgodę na odstąpienie od postulatu nr 1, czyli niezależnych (od PZPR) związków zawodowych. I Ludwik Dorn konkluduje: „w Porozumieniu Gdańskim znalazł się jednak zapis o utworzeniu niezależnych samorządnych związków zawodowych. Jest w tym podwójna niejako zasługa strajkujących pracowników Wybrzeża: walczyli o wolne związki nie tylko z władzami, ale i z własnymi ekspertami”. Toteż Krzysztof Wyszkowski pisze: „Wzywam do zabrania głosu jej (Henryki Krzywonos – SM) przyjaciela i sponsora Bogdana Borusewicza (…) To Borusewicz nazwał doradców “różowymi pająkami” (…) To Borusewicz (wspomagany przez Konrada Bielińskiego) na posiedzeniu Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdańskiej tak ostro atakował doradców, że Bohdan Cywiński chciał natychmiast opuścić Stocznię.” A zatem – czy Tadeusz Mazowiecki, który przecież żyje, jest pełen wigoru i planów na przyszłość, zdecyduje się opowiedzieć, jak na spowiedzi, jak to właściwie było z tym Stanisławem Kanią i doradzaniem – czy też do spółki z Lechem Wałęsą i innymi zainteresowanymi, w ramach „postawy służebnej” będzie umacniał legendę spreparowaną ad usum Delphini? SM

Koszt najazdu USA na Irak Prezydent Obama, oskarżany o udawanie chrześcijanina i jakoby „w rzeczywistości muzułmanin”, a w dodatku jakoby „marksista”, ogłosił „koniec wojny” i nawet chwalił prezydenta Busha, który pogwałcił prawo międzynarodowe napadem na Irak. Komentator Paul Craig Roberts pisze 3 września 2010 w artykule opublikowanym na portalu internetowym Antiwar.com, że decyzja napadu na Irak opierała się ma kłamstwach i żołnierze USA ginęli z powodu oszustwa, a nie w obronie swego kraju.

Jednocześnie według prawa międzynarodowego, USA jest odpowiedzialne za śmierć miliona Irakijczyków pod okupacją amerykańską, jak też za pozbawienie kilku milionów ludzi dachu nad głową. Tymczasem prezydent Obama mówi o kosztach USA poniesionych w uwalnianiu Iraku. Niestety Irak jest w rękach marionetkowego rządu i nadal jest okupowany przez 50,000 żołnierzy amerykańskich oraz 200,000 najemnych ochroniarzy, pod władzą ambasady amerykańskiej umieszczonej w obwarowanej fortecy. Roberts krytykuje prezydenta Obamę za pomijanie strat poniesionych przez Irakijczyków, głównie kobiety i dzieci, jak też faktu, że jest obecnie blisko cztery miliony uciekinierów, wśród których jest wielu wykształconych ludzi. Infrastruktura Iraku jest zniszczona. Obecnie Irak stał się amerykańską marionetką posłuszną rozkazom z Waszyngtonu. Nie można już twierdzić, że napad na Irak uratował USA przed atakiem nuklearnym Saddama Husseina oraz przed atakami Al-Qaidy. Natomiast Saddam Hussein, kiedyś serdecznie obejmowany przez ministra obrony Donalda Rumsfelda, później był wprowadzony w błąd przez ambasadorkę USA panią Gilesby i dopuścił się ataku na Kuweit oraz mordował i torturował ludzi. Niestety tak czynili też Amerykanie w takich więzieniach jak w Guantanamo i AbuGharib. Działo się to przy pomocy doradców izraelskich, doświadczonych na więzionych w Izraelu Palestyńczykach. Ten spadek po rządach Bush/Cheney dalej kontynuuje rząd Obamy. Roberts uważa, że nikt w USA, poza ludźmi niespełna rozumu, nie wierzy, że rząd USA zadłużył się na trzy tryliony dolarów, żeby usunąć od władzy Saddama Husseina i uwolnić Irak od jego tyranii. Hussein gotów był ustąpić według tego autora bez walk, w których poległo blisko 5,000 Amerykanów i wielokrotnie więcej zostało kalekami. Największym kosztem tego napadu jest podważenie amerykańskiej praworządności i swobód obywatelskich, podczas gdy prezydent został wyjęty spod prawa i nakazuje szpiegowanie Amerykanów bez pozwolenia i uzyskania jakiejkolwiek decyzji sądu zatwierdzającej Obecny kompletny nadzór służb specjalnych nad obywatelami. Łamanie są prawa międzynarodowego, zabraniającego stosowania tortur przez prezydenta, który inicjuje i prowadzi działania wojenne bez uprzedniej zgody kongresu w Waszyngtonie, tak jak tego wymaga konstytucja. Dzieje się to niby w imię bezpieczeństwa państwa. Niestety krytycy, zwłaszcza cudzoziemcy, którzy oponują oficjalnie, są zwykle kwalifikowani jako „terroryści.” Prezydent Obama twierdzi, że amerykańskie łamanie prawa międzynarodowego w Iraku skończyło się, ale niestety trwa dalej w Afganistanie, gdzie według dyrektora CIA kryje się „pięćdziesięciu lub mniej” członków Al-Qaidy. Roberts obawia się, że koszty pacyfikacji Afganów wyniosą trylion dolarów w formie dalszego zadłużenia skarbu USA, a tym samym zadłużenia podatników amerykańskich. Według Roberts’a najbardziej ekonomicznym sposobem zwalczania „terrorystów” byłoby zaniechanie budowy amerykańskiego imperium na Bliskim Wchodzie i w Azji Centralnej oraz zrezygnowanie z narzucania władzy amerykańskich rządów marionetkowych miejscowej ludności. Przekupieni satelici amerykańscy w Europie, którzy szczycą się „ich wysoką moralnością” jednocześnie korzą się przed Waszyngtonem i wykonują rozkazy ich „panów amerykańskich” oraz jednocześnie napełniają swoje kieszenie amerykańskimi dolarami. Zachód, który opierał się władzy absolutnej od czasów ogłoszenia Wielkiej Karty Wolności, obecnie narzuca tyranię sobie i innym krajom świat, twierdzi Roberts. Komentator Paul Craig Roberts jest popularny wśród środowiska „anty-wojennego” w USA, ale sięgając do Wielkiej Karty Wolności z 1215 roku zapomina on o wiekach władzy absolutnej na Zachodzie, w czasie kiedy w Polsce rozwijała się Rzeczpospolita Szlachecka i z końcem XVI wieku kiedy było w Polsce – po raz pierwszy na świecie -  milion wolnych obywateli, spośród których każdy dorosły mężczyzna miał prawo być kandydatem na króla w wolnych i powszechnych wyborach, a wszyscy obywatele, tak mężczyźni jak i kobiety mieli wówczas jednakowe prawo dziedziczenia własności. Polska była jedynym państwem w Nowożytnej Europie, w którym proces ustawodawczy kształtował kulturę narodową. Mimo pominięcia przez niego powyższych faktów historycznych mało znanych na Zachodzie, a dotyczących historii rozwoju praw obywatelskich, warto zanotować anty-wojenne i anty-imperialne opinie Paula Craiga Robertsa, znanego obserwatora sceny politycznej Stanów Zjednoczonych. Pogonowski

Platforma strzeliła sobie w stopę Super Express, 4 wrzesnia 2010 r. List małopolskiej PO do proboszczów komentuje krakowski ksiądz i były opozycjonista Tadeusz Isakowicz-Zaleski "Super Express": - Działacze małopolskiej Platformy Obywatelskiej roznoszą list do wszystkich proboszczów w województwie, podkreślając w nim zasługi partii dla lokalnego Kościoła i wyrażają gotowość do dialogu i nadzieję na owocną współpracę. Jak ksiądz ocenia tę inicjatywę, która wypłynęła od krakowskiego posła Platformy Ireneusza Rasia? Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski: - Negatywnie. Powstał on w wyniku prywatnej działalności dwóch braci Rasiów - Ireneusza, który jest posłem PO, i Dariusza, który jest sekretarzem kardynała Stanisława Dziwisza.

- Chyba nieważne kto, ważne jak. Liczą się intencje i skutki. - Jeżeli poseł Raś miał dobre intencje, to dał im wyraz w najgorszy sposób.

- Co ksiądz ma na myśli? - Obaj bracia od dłuższego czasu starają się związać archidiecezję krakowską ze strukturami Platformy Obywatelskiej. To ciągle wywołuje kontrowersje, jest bardzo krytykowane przez księży. List jest kolejnym przejawem tej działalności.

- Co ksiądz zarzuca treści listu? - Przypomina ona lata 50., kiedy próbowano tworzyć ruch tzw. księży patriotów. Mieli oni wspierać partię władzy, czyli partię komunistyczną. Rzecz w metodach. A były one bardzo negatywne - cel starano się osiągnąć albo szantażem, albo przekupstwem. List zainicjowany przez posła Rasia de facto sięga po te właśnie metody - dowiadujemy się z niego, ile która parafia dostała pieniędzy dzięki decyzjom Platformy i że jak dany proboszcz będzie współpracował z Platformą, no to pieniądze będą dalej płynąć. Nie jest to zbyt wysublimowana metoda wchodzenia w łaski - przypomina konstrukcję cepa. Takimi metodami Platforma więcej straci wśród księży, niż zyska. Poza tym kwestionuję to, że partia Ireneusza Rasia dawała pieniądze na Kościół. Poseł Raś przypisuje Platformie decyzje samorządu województwa małopolskiego. Dziwię się władzom kościelnym, że milczą i zgadzają się na taką działalność. Kardynał Dziwisz powinien to jak najszybciej przeciąć - nie dopuszczać więcej do takich sytuacji.

- Platforma, jako duża i rządząca partia, poddawana jest ciągłej krytyce. Często bezpardonowej, a może i niesprawiedliwej. Nie wydaje się księdzu, że ten list może być próbą obrony dobrego imienia partii, sięgnięciem po merytoryczną argumentację? - Tym listem małopolska Platforma strzeliła sobie w stopę, dając powody do dalszej krytyki swojej działalności. Z tego, że jeden z braci Rasiów jest najbliższym współpracownikiem kardynała, a drugi szefem władzy partyjnej na całą Małopolskę, ciągle iskrzy - ciągle dochodzi do kontrowersyjnych sytuacji. Inicjatywy braci - działających w porozumieniu ze sobą - są konfliktowe. Dzięki nim zorganizowano np. rekolekcje dla posłów Platformy Obywatelskiej. Moje pytanie: dlaczego tylko dla posłów PO, a nie dla wszystkich posłów? Co jest powodem tego, że jedna partia jest traktowana inaczej niż inne? Niektórzy księża ironicznie żartują, przypominając ewangeliczną zasadę, że "nie zdrowym, ale chorym potrzeba lekarza". Może dlatego bracia Rasiowie tak dbają o dusze posłów Platformy? Cały czas mówi się o rozdziale Kościoła od państwa, a tu widzimy działanie odwrotne - prymitywnie sklecany sojusz ołtarza z tronem. Dopóki bracia Rasiowie nie zaprzestaną swej działalności, będą traciły dwie strony - Kościół i Platforma.

- Czy ksiądz aby nie popada w pułapkę argumentacji ad personam? Trudno robić zarzut z braterskiej miłości i z uzdolnień... - Bracia daleko zaszli, bo trzymają się sutanny kardynała Dziwisza i poprzez tę relację robią swoje kariery. Gdyby sami pracowali na własny rachunek, to ks. Dariusz byłby jednym z tysięcy księży na terenie diecezji, a jego brat pewnie nie zostałby posłem.

- Cóż, ale list pozostał... - W swoim blogu napisałem: "Braciom kapłanom radzę, aby list Rasia wrzucili do kosza. Nie takie rzeczy nasza archidiecezja już przechodziła w czasach komunistycznych". Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Duchowny katolicki, opozycjonista w okresie PRL W poniedziałkowym "Super Expressie" opublikujemy odpowiedź Ireneusza Rasia, posła PO i inicjatora listu do proboszczów Merkel postawiła do pionu Wesołego Bronka Blokuje Gazoport Na portalu prezydenckim  prezydent .pl  „Prezydent Bronisław Komorowski poinformował w piątek w Berlinie, że w trakcie rozmowy z kanclerz Angelą Merkel poruszył problemy związane z budową terminalu LNG w Świnoujściu oraz budową Gazociągu Północnego pod Bałtykiem. Według prezydenta, Merkel zapewniła, że sprawy te "idą w dobrą stronę" i są obecnie omawiane na poziomie eksperckim. - W najbliższym czasie znajdą się na poziomie politycznych decyzji, które na pewno będą podyktowane chęcią budowy dobrych relacji polsko-niemieckich - powiedział Komorowski na wspólnej konferencji prasowej z prezydentem RFN Christianem Wulffem.”…” W tym tygodniu pojawiły się informacje, że Niemcy mają wątpliwości dotyczące oddziaływania na środowisko naturalne po ich stronie granicy planowanego w Świnoujściu terminalu LNG, co może wpłynąć na uruchomienie przez Komisję Europejską 80 mld euro dotacji na tę inwestycję”…” Polska z kolei zgłasza zastrzeżenia do planowanej trasy przebiegu rosyjsko-niemieckiego gazociągu pod Morzem Bałtyckim. Zarząd Polskich Portów Szczecin i Świnoujście uważa, że ułożenie rury na głębokości 17,5 metra na odcinku, w którym gazociąg przecina tor podejściowy do portu Świnoujściu, zablokuje rozwój tego portu w przyszłości.”…” Merkel z zadowoleniem przyjęła propozycję Komorowskiego w sprawie zintensyfikowania prac Trójkąta Weimarskiego w celu rozwijania współpracy Niemiec, Francji i Polski.”… (źródło) Mój komentarz Komorowski znowu pokazał się jako nieudacznik i osoba całkowicie przypadkowa na tym stanowisku .Tusk nie miał nikogo równie niekompetentnego pod ręką Ot taki Prezydent wszystkich Polaków ale głownie Tuska i  TVN . Merkel potraktował go jako wasala, którego można obić , i to publicznie , bez obaw o konsekwencje. W Brukseli Wesoły Bronek  infantylnie  powiedział, że sprawa gazociągu północnego  jest zamknięta  , i nie ma co jej poruszać , bo rząd niemiecki i tak nie zmieni zdania . Uprawianie polityki n poziomie chłopka roztropka . Okazuje się że pomimo twierdzeń Sikorskiego że Niemcy obiecały mu nie blokować  rozwoju Świnoujścia , czyli faktycznie Szczecina . Chodzi o głębokość położenia rury . Sikorski to nasz następny wybitny dyplomata. Po jego skandalicznym osobistym uczestniczeniu we wspieraniu polityki Niemiec , te zrewanżowały się poniżeniem  Polski całkowicie pozbawiając nas stanowisk w zagranicznej służbie unijnej , czyli sprowadzając nas do roli państwa drugorzędnego . Sikorski po tej klęsce swoje polityki częstochowskiej  czyli na klęczkach w stosunku do Niemiec powinien podać się do dymisji. Wróćmy jednak do Wesołego Bronka . Gazociąg odpuszczony, Gazoport zagrożony , bo Merkel stwierdziła ,”że sprawy idą dobrą stronę”. Ni obiecała Komorowskiemu ,że rząd Niemiec zrobi wszystko, aby inwestycji nie przeszkadzać. Zbyła Wesołego Bronka jak natrętną muchę.

Trzecia sprawa. Kompromitacja weimarska Wesołego Bronka. Jestem przeciwnikiem Trójkąta, ale Polska dzięki temu miała według Komorowskiego odzyskać i wzmocnić swoją pozycję . Komorowski zrobił dobry ruch próbując się dogadać z Francją i wejść z nią w sojusz osłabiający Niemcy. Szczyt polska francuski tuż przed spotkaniem Trójkąta Wejmarskiego. Ale Merkel znowu ośmieszyła Komorowskiego . Oświadczyła ,że przyjmuje  zadowoleniem  propozycję w sprawie „zintensyfikowania „ .Żadnych terminów ,żadnych konkretów . A Komorowski gotów był już firmować zbudowanie  unijno niemieckich sił zbrojnych pod nazwą grupy bojowej trójkąta Wejmarskiego. Taką Grupę Bojowa Niemcy finansują  ,Niemcy kontrolują. Merkel nawet nie interesował rozmowa z Komorowskim na ten zapowiedziany przez niego szumnie temat. Niemcy zademonstrowały w sposobie w jaki potraktowały Komorowskiego ,że rozbiły polską politykę zagraniczną ,i że zneutralizowały i zmarginalizowały Polskę w Europie. Gdyby Komorowski jak radziłem nie biegł z wywieszonym językiem złożyć homagium Niemcom , a spotkał się wcześniej z Janukowyczem , wspólnie zwołali nawet nieformalny szczyt przywódców bloku  krajów, bloku który zbudował Kaczyński , to Merkel nie odważyłaby się potraktować tak lekceważąco Komorowskiego . Obrażając go obraziłaby stojące za nim kraje . Dlaczego Komorowski nie powtórzył propozycji Kaczyńskiego aby budować europejskie siły zbrojne , unijne . Byłoby to podstawa do polskiej ofensywy dyplomatycznej Europie. A nie żałosnych występów Wesołego Bronka Marek Mojsiewicz

Przerażające wieści... nadpływają z senackiej Budżetu i Finansów Publicznych. Jak donosi „Puls Biznesu” tzw. Rząd planuje, że w przyszłym roku uzyska ze spółek Skarbu Państwa 9,2 mld czystego zysku!!! By Państwo zdali sobie sprawę, co to oznacza: w tym roku „Rząd” zaplanował dywidendę 4,22 mln zł – z czego przez 2/3 roku udało się zrealizować 36,2%. „Rząd” zakłada więc więcej niż podwojenie dywidendy. Oznacza to odebranie spółkom możliwości rozwoju, a nawet zapewne dodatkowe ich zadłużenie. Powody takiego macoszego podejścia są dwa: jest rok wyborczy i rządząca koalicja chce mieć forsę na przekupywanie tzw. elektoratu – a ponadto grozi przekroczenie konstytucyjnego progu zadłużenia: 55% PKB. Lepiej zarżnąć własne firmy... Dlaczego tzw. Rząd ich nie sprzeda? Bo wtedy tysiące Krewnych-i-Znajomych polityków potraciłyby posady w radach nadzorczych. Nad niektórymi utraciłyby też kontrolę służby specjalne. A, co tam: ONI chcą wygrać jeszcze jedne wybory, a potem – choćby potop!

Przy niedzieli - o wartościach To tekst z "Dziennika Polskiego". Sadzę, że dośc ciekawy: Hodowla janczarów Wyobraźmy sobie, że na Polskę napada Irak... A, co – nie może? Jak III RP może wysłać wojska do Mezopotamii, to i Republika Iraku może wysłać do nas... I powiedzmy, że podbija cały kraj – i zaprowadzą reżym okupacyjny. Po czym generał sił okupacyjnych nakazuje, by wszystkie dzieci w wieku 5-19 lat posyłać do szkół, na których program polscy rodzice nie maja żadnego wpływu. Za nie posłanie dziecka do szkoły - kary. Prawie każdy z nas byłby oburzony – może nawet wybuchłyby jakieś rozruchy. Państwem okupującym obecnie Polskę jest sobie III Rzeczpospolita. I ten reżym wydaje rozporządzenie że wszystkie dzieci w wieku 5-19 lat muszą chodzić do szkół, na których program polscy rodzice nie maja żadnego wpływu... Ku mojemu zdumieniu ogromna większość rodziców nie protestuje – i nawet dość ochoczo wyprawia 1 września swoje pociechy do szkół, by były tam poddawane reżymowej tresurze!

Tymczasem sytuacja jest identyczna (a nawet gorsza!), niż gdyby szkoły prowadził reżym iracki... Otóż każdy świadomy rodzic ma jakąś swoją wizję wychowania i edukowania swojego dziecka. Niestety: nie może jej realizować: musi posłać dziecko do szkoły, w której jest ono uczone nie całkiem tego, co chcieliby rodzice. „Obywatele” III Rzeczypospolitej mają bardzo różne wizje optymalnej edukacji dla swoich dzieci – więc jeśli programy wszystkich szkół są układane w jednym ministerstwie, to co najwyżej część dzieci może być wychowywana tak, jak chcieliby rodzice. To chyba oczywiste. Ja np. uważam, że honor jest ważniejszy, niż edukacja i pieniądze – a ob. Grzdylak wpaja dziecku zasadę „Wełna-bawełna – byle była kicha pełna”. Rzecz jasna co najmniej jeden z nas będzie niezadowolony z wartości wpajanych dziecku w szkole. Ja pragnę, by moje córki uczyły się pięciu języków, śpiewu, rysunku i literatury, ob.Grzdylak chciałby, by uczyły się gotować, szyć i sprzątać, a Pani Ministerka każe im uczyć się matematyki, fizyki i chemii. I tak dalej. Gdybyśmy to my wybierali szkołę dla swoich dzieci to przenigdy byśmy nie posłali córek do takiej, do jakiej chodzą. Ale musimy do takiej posyłać – i jeszcze płacić w podatkach za to, by uczono je czegoś, czego być może my nienawidzimy! I jest gorzej: bo polskie dziecko łatwiej zrusyfikować, niż z'arabizować. A jeszcze łatwiej wychować na Polaczka lub euro-polaka lub polo-sovieticusa. Im podobniejsze systemy wartości – tym łatwiej dzieci wykoleić (wg Pani Ministerki: „wprowadzić na właściwe tory” - oczywiście!). A ja już bym – z dwojga złego - wolał, by moje dzieci były uczone wartości wyznawanych w Iraku – niż „Wychowania seksualnego” połączonego z wszczepianiem „tolerancji dla homoseksualizmu”. Bo kultura, jaką mi ONI narzucają (a bynajmniej nie chodzi tylko o sprawy płci!) jest mi nie tylko obca: jest mi wstrętna! Tak, jak wstrętna mi była edukacja komunistyczna. JKM

Kaczyński o serwilizmie klientyzmie rządu wobec Rosji NiemiecKaczyński „Trzeba też podkreślić, że nasze inicjatywy, a w szczególności powołanie zespołu sejmowego, doprowadziły do pewnego ożywienia działań władzy w sprawie Smoleńska, choć nie doszło tu do zasadniczej zmiany. To znaczy nadal prowadzona jest polityka serwilizmu wobec Rosji. Jeśli połączymy to z innymi elementami obecnej polityki zagranicznej, np. jaskrawo widocznym klientyzmem wobec Niemiec, to jeszcze raz trzeba podkreślić, że sprawa Smoleńska w ostatecznym rozrachunku dotyczy statusu naszego kraju jako państwa niepodległego, odgrywającego podmiotową rolę w stosunkach z innymi państwami, w tym także z potężnymi sąsiadami.”…” Po czwarte, sprawa uczczenia śp. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, Jego Małżonki Marii i wszystkich Ofiar katastrofy jest także kwestią o zasadniczym znaczeniu moralnym. Zaniechanie starań o nie byłoby nie tylko skrajną nielojalnością, ale także zgodą na utrwalanie dominacji tych, którzy robią wszystko, aby zepchnąć Polaków do roli narodu (raczej grupy o bliżej nieokreślonej przynależności) uznającego swą niższość, zawstydzonych swoją historią i kulturową przynależnością zarówno wobec Zachodu, jak i wobec Wschodu. Lech Kaczyński wszelkimi sposobami, często skutecznie, czynnie i energicznie przeciwstawiał się tej dominacji, wypierał ją z naszego życia. Stąd nienawiść, jaką budził w tzw. establishmencie, i stąd trwałość tej nienawiści, także po Jego tragicznej śmierci. Stąd także niechęć, jaką budził wśród tych czynników zewnętrznych, dla których mało ambitna postawa Polski i Polaków jest bardzo wygodna.”… Dziś rysuje się przed Polską perspektywa narodu kurczącego się (a wiele narodów europejskich, nie mówiąc już o innych, ma się liczebnie rozwijać), pozostającego daleko w tyle za innymi i wyprzedzanego przez innych, jeśli chodzi o rozwój gospodarczy, poziom życia i poziom nauki. Wystarczy spojrzeć na to, w jakim tempie rozwijają się kraje, które łącznie mają przeszło 2,5 mld ludzi – Chiny, Indie, Brazylia, Rosja czy Turcja. Wystarczy uświadomić sobie, że jeśli chodzi o PKB na głowę jednego mieszkańca, nie tak odległe od Polski są już Brazylia czy Turcja, żeby zrozumieć, gdzie możemy się za niedługo znaleźć. A dodać do tego trzeba sprawę zaopatrzenia ludzi starszych i wiele innych negatywnych skutków społecznych, zmniejszania się populacji Polaków. Polską nie mogą dłużej rządzić ludzie, których jedynym celem jest pilnowanie interesów establishmentu którzy są jednocześnie głęboko przekonani, że w naszym kraju nic tak naprawdę zmienić się nie da”….(źródło ) Mój komentarz Kaczyński jasno i konkretnie określił podstawy aktualnej polskiej polityki zagranicznej .Serwilizm wobec Rosji i klientyzm wobec Niemiec. Kaczyński dostrzegł dwie istotne kwestie o znaczeniu strategicznym .Gwałtowne kurczenie się populacji Polaków i ich relatywne biednienie w zestawieniu z innymi krajami i nacjami. Kaczyński jako jedne z elementów budowy polityki aktywnej ,polityki , której celem jest odwróceni niekorzystnych dla nas trendów  demograficznych i  gospodarczych , uznał budowę „kultu” Lecha Kaczyńskiego . O tym jak istotna jest rola Lecha Kaczyńskiego w budowie symboliki tej polityki, tego programu, czy nawet światopoglądu jest panika jaka wybuchła w Niemczech , w niemieckich  mediach po katastrofie smoleńskiej i masie. dowodów szacunku i uznania dla Lecha Kaczyńskiego w polskim i nie tylko społeczeństwie. Media niemieckie jako największy koszmar dla Niemiec widziały zbudowanie legendy Lecha Kaczyńskiego, uczynienie jego osoby symbolem. Takim symbolem jakim był i jest  Piłsudski . Marek Mojsiewicz

Priorytet: zwalczanie nielojalności Jarosław Kaczyński napisał do działaczy swojej partii list, o którym pan Krzysztof Kłopotowski napisał: „Jarosław Kaczyński wrócił w chwale”. Zanim wyjaśnię, dlaczego się z tym stwierdzeniem kompletnie nie zgadzam, chcę zauważyć, że – o ile przejrzałem komentarze pod wpisem pana Krzysztofa – żaden zwolennik Jarosława Kaczyńskiego nie zalecił mu, aby przestał zajmować się PiS-em, a zajął rządem. Trudno mi to zrozumieć, bo przecież zajmowanie się opozycją, pochlebnie czy nie, jednak pozostaje zajmowaniem się opozycją, a pewien jestem, że za moment pod moim wpisem rozliczne osoby zalecą mi, abym właśnie nią przestał się zajmować. Cóż, widocznie pochlebnie zajmować się wolno, niepochlebnie już nie. Po raz kolejny muszę tłumaczyć rzeczy oczywiste, ale jednak, gwoli porządku wywodu, wyjaśnię, dlaczego piszę o liście Kaczyńskiego. Po pierwsze – bo chodzi o jedyną prawdziwą partię opozycyjną i dziwne by było, gdybym się nią nie zajmował. Po drugie – ponieważ PiS jest jedynym ugrupowaniem, które wciąż posiada potencjał, aby złamać monopol władzy, który obowiązuje dziś w Polsce. Choć zaznaczyć trzeba, że ten potencjał w błyskawicznym sensie marnuje. Po trzecie – ponieważ nadal uważam, że Jarosław Kaczyński jest w swoich diagnozach i działaniach bliżej realnej, prawdziwej polityki niż żywiąca się już wyłącznie jej pozorami partia rządząca i za tym przykrzejsze uznaję, że odbiera swojemu ugrupowaniu szansę na uzyskanie realnego wpływu na rzeczywistość. Co do samego listu – warte głębszej analizy jest zaledwie kilka jego fragmentów. Spośród 25 akapitów jedynie cztery nawiązują do spraw konkretnych, obecnie ważnych dla państwa. Do tych trzech akapitów nie wliczam sprawy katastrofy smoleńskiej, w ocenie znaczenia której zgadzam się z prezesem PiS, natomiast nie zgadzam się z uznaniem jej za sprawę naczelną i ważniejszą od wszelkich innych. Zaliczyłbym ją do kilku spraw najistotniejszych, mając wszakże w pamięci, że samo jej wyjaśnienie nie jest środkiem do uzdrowienia państwa; może jedynie wskazać, gdzie szczególnie potrzebna jest naprawa. Poza tym nie można nie zauważać, że w obecnej sytuacji sprawa smoleńska nie zostanie wyjaśniona. Aby do jej wyjaśnienia doprowadzić, najpierw należy uchwycić przyczółki realnej władzy, PiS zaś zdaje się robić wszystko, żeby tego nie osiągnąć. Gdyby sprowadzić list prezesa tylko do tego, co naprawdę istotne i co ma praktyczne znaczenie, brzmiałby on tak: Tragedia smoleńska i ponowne wybory prezydenckie zmieniły sytuację. Mimo przegranej uzyskaliśmy wyraźny wzrost poparcia, zarówno w porównaniu z poprzednimi sondażami, jak i wynikami wyborów w 2007 r. Chodzi o zdobyte 36,5% głosów w pierwszej turze, w której konkurowali przedstawiciele wszystkich liczących się ugrupowań, a także 47% w drugiej turze, które choć oznaczały przegraną, to jednak wskazywały, iż mimo wieloletniej, niezwykle intensywnej, skierowanej przeciw nam kampanii, wciąż możemy liczyć na poparcie prawie połowy społeczeństwa. Sondaże partyjne PiS doszły do 40%, a zdarzały się i lepsze. W badaniach prowadzonych przez nasze stronnictwo, które począwszy od 2005 roku znakomicie się sprawdzały, pięciokrotnie wyprzedziliśmy nawet PO, dochodząc do 44% głosów. Po drugie, należy zdecydowanie odrzucić wszelkie próby analiz kampanii wyborczej na podstawie założeń suflowanych przez niechętne nam media i prawd niezweryfikowanych przez jakiekolwiek empiryczne badania. Podstawą analizy, która jest prowadzona i która musi stać się przesłanką naszego dalszego postępowania, mogą być tylko fakty, liczba głosów, ich rozkład przestrzenny w poszczególnych regionach, miastach różnej wielkości, na wsi, porównania z wynikami poprzednich wyborów, analizy zachowań różnych typów elektoratów. Już wstępne rozpoznanie przeprowadzone tą metodą każe podać w wątpliwość różne głoszone w mediach stereotypy, np. ten o skuteczności tzw. miękkiej kampanii, nienawiązywania do sprawy Smoleńska itp. Nie ma dziś jeszcze podstaw do ostatecznych konkluzji, ale wiele wskazuje (choćby porównanie wyników w wielkich miastach z 2007 i 2010 roku), że skuteczność różnego rodzaju zabiegów mających zmienić mój wizerunek, a także znaczące ograniczenie tematyki kampanii, np. wykluczenie z niej niemal w całości kwestii i związanych z postawą i poprzednią działalnością Bronisława Komorowskiego, nie przyniosło znaczących skutków. Dlatego ci, którzy dziś zabierają głos, przyjmując pozycję mentorów, w najlepszym razie wykazują się brakiem elementarnej wiedzy, któremu towarzyszy wskazana wyżej zła wola. Po szóste, zaangażowanie PiS w sprawę Smoleńska w najmniejszym stopniu nie może ograniczyć zaangażowania partii i w inne bieżące przedsięwzięcia, zarówno dotyczące funkcji, jaką musi ona wypełniać jako opozycja, krytykując władzę – a jest do tego mnóstwo powodów – jak i wobec przygotowania do wyborów samorządowych, które są dla nas bardzo ważne. Każdy baczny obserwator sceny politycznej może zauważyć, że te zadania są wykonywane. Trudność tkwi w mechanizmie medialnym, koncentrującym się na wydarzeniach, na które jest zapotrzebowanie. A zapotrzebowanie jest na atak na PiS – za Smoleńsk, za krzyż, za rzekomą brutalność (chodzi o jednoznaczne stawianie sprawy roli takich osób, jak Palikot). Wystarczy podać przykład jednej naszej konferencji prasowej (7 sierpnia 2010) – 90% jej czasu poświęcono sprawom ekonomicznym i tzw. ustawie kompetencyjnej, czyli statusowi Polski w Unii Europejskiej, tymczasem przekaz medialny skoncentrował się prawie wyłącznie na sprawie Smoleńska. Stoi przed nami zadanie znalezienia sposobu ominięcia tych medialnych przeszkód i pracujemy nad tym. Dziś rysuje się przed Polską perspektywa narodu kurczącego się (a wiele narodów europejskich, nie mówiąc już o innych, ma się liczebnie rozwijać), pozostającego daleko w tyle za innymi i wyprzedzanego przez innych, jeśli chodzi o rozwój gospodarczy, poziom życia i poziom nauki. Wystarczy spojrzeć na to, w jakim tempie rozwijają się kraje, które łącznie mają przeszło 2,5 mld ludzi – Chiny, Indie, Brazylia, Rosja czy Turcja. Wystarczy uświadomić sobie, że jeśli chodzi o PKB na głowę jednego mieszkańca, nie tak odległe od Polski są już Brazylia czy Turcja, żeby zrozumieć, gdzie możemy się za niedługo znaleźć. A dodać do tego trzeba sprawę zaopatrzenia ludzi starszych i wiele innych negatywnych skutków społecznych, zmniejszania się populacji Polaków”. Co się do tych merytorycznych fragmentów nie łapie? (Znów podkreślam – poza sprawą Smoleńska, którą traktuję jako kwestię osobną i specjalną.) Rytualne narzekania na media, zajmujące całą pierwszą część listu; krytyka Marka Migalskiego oraz konkluzje, jakie wysnuwa ostatecznie Jarosław Kaczyński. O tych jego zdaniem najważniejszych – dalej. Warto zatrzymać się nad dwoma pierwszymi merytorycznymi akapitami z listu. W pierwszym JK poniekąd sam sobie przeczy, pisząc o wzroście poparcia w okresie posmoleńskim, bo przecież był to czas łagodzenia wizerunku, które za moment krytykuje. Dalej pisze lider PiS: „Nie ma dziś jeszcze podstaw do ostatecznych konkluzji, ale wiele wskazuje (choćby porównanie wyników w wielkich miastach z 2007 i 2010 roku), że skuteczność różnego rodzaju zabiegów mających zmienić mój wizerunek, […] nie przyniosło znaczących skutków”. Po pierwsze – skoro nie ma podstaw do ostatecznych konkluzji, to na jakiej podstawie JK stawia tak stanowcze tezy? Po drugie – Jarosław Kaczyński wykonał w kampanii tytaniczną pracę nad swoim wizerunkiem, tak aby stał się on strawny dla osób, które nie zagłosowałyby na niego nigdy wcześniej, ale pomyślały o tym i uczyniły to pod wpływem wydarzeń z 10 kwietnia i bezpośrednio potem. Nie zdaje sobie chyba jednak sprawy, że na pozbycie się gęby tak koślawej, jak ta, którą mu przyprawiano przez lata, pracuje się także latami, a nie tygodniami. O niesprawdzeniu się tej strategii wizerunkowej można by mówić może za rok, ale na pewno nie teraz. Teraz dała ona jeden bardzo wymierny efekt, o którym w swoim liście wspominał Marek Migalski: w krótki czasie znacząco spadł odsetek wyborców, deklarujących nieufność do Jarosława Kaczyńskiego. Przy podejmowaniu decyzji wyborczych to bardzo ważny wskaźnik, ważniejszy nawet niż proste deklaracje poparcia. Zwłaszcza w warunkach skrajnej personalizacji polityki lider staje się ważny. Trzeba tu wreszcie uwzględnić czynnik, który w dotychczasowych kalkulacjach i analizach pojawiał się rzadko. Ważna jest akceptowalność partii, jej priorytetów i polityki przez konkretne grupy społeczne, nie tylko samo słupkowe poparcie. Jeżeli PiS chce zmieniać państwo w dość radykalny sposób, nie może tego robić przeciwko wszystkim, którzy mają na jego działanie realny wpływ. Brzmi to brutalnie, ale polityka jest brutalna. Taka była jedna z przyczyn porażki wyborczej PiS w roku 2007: ugrupowanie Kaczyńskiego nie potrafiło sprawić, aby mieć za sobą choćby jedną liczącą się grupę. Liczącą – nie rekrutującą się spośród wykluczonych czy pokrzywdzonych. Rzecz jasna, spośród innych środowisk na PiS głosowało wielu ludzi – nauczycieli, akademików, przedsiębiorców, także część dziennikarzy. Ale tu chodzi o zdobycie znaczącego poparcia w jednej konkretnej grupie. To się nie udało, nie było nawet próby takiego działania. Zwolenników JK proszę, aby – zanim zaczną się oburzać – przyjęli do wiadomości, że na razie rzeczywistość jest, jaka jest. Bardzo szanuję wszystkich wyborców PiS i jego prezesa, jednak jest faktem, że nie ma wśród nich żadnej konkretnej grupy z realnym wpływem na dzisiejszą, skrzeczącą, polską rzeczywistość, którzy in gremio wsparliby PiS, widząc w tym własny interes. A to jest niezbędne, aby skutecznie rządzić. Oczywiście zwolennicy pryncypialności, czyli postawy typu „warto chwalebnie zginąć”, napiszą zaraz, że nigdy, przenigdy z nikim takim dogadywać się nie można. A jednak PiS dogadało się z Samoobroną i LPR, co też wydawało się potwornością. Jednak z punktu widzenia pragmatyki rządzenia było zrozumiałe. Na tej samej zasadzie byłoby zrozumiałe, gdyby dziś Jarosław Kaczyński wziął pod uwagę, że wizerunek, jaki sobie dzisiaj tworzy, będzie mieć dokładnie takie same konsekwencje w przyszłości, jak taktyka PiS w latach 2005-2007. Jeśli nawet PiS wzięłoby władzę – w co mocno wątpię – będzie miało przeciwko sobie znowu wszystkie liczące się w układance grupy, bo dla żadnej z nich wizerunek kostycznego, surowego prezesa nie jest atrakcyjny. To zresztą temat do rozwinięcia, nie chcę tu poświęcać mu zbyt wiele miejsca. Kolejne ciekawe miejsce. Pisze prezes: „Stoi przed nami zadanie znalezienia sposobu ominięcia tych medialnych przeszkód i pracujemy nad tym”. Jak pracują – właśnie widać. Rozumiejąc, jak się wydaje, sposób działania medialnej machiny, Jarosław Kaczyński dostarczył jej właśnie kolejnej pożywki na co najmniej tydzień. Brawo. I wreszcie najbardziej merytoryczny i najważniejszy, jeśli idzie o diagnozę, akapit. Szkoda, że tylko jeden i szkoda, że bez żadnej konkluzji ani zaleceń. Działacze PiS nie znajdą w liście żadnych wytycznych, dotyczących zbliżających się wyborów samorządowych (a PiS nadal nie pokazało swojego kandydata na prezydenta stolicy; może zresztą i lepiej, gdyby miał to być ktoś w rodzaju Mariusza Błaszczaka). Nie znajdą wytycznych, dotyczących strategii medialnej albo wykazu spraw, na których powinni się skupić w krytyce koalicji rządzącej. Znajdą za to najmocniejsze stwierdzenie z całego przesłania: że sprawą kluczową jest dzisiaj zwalczenie nielojalności. Tę nielojalność należy chyba rozumieć jako kwestionowanie linii, wytyczanej przez prezesa. Gdyby bowiem ktoś zadał sobie pytanie, gdzie leży granica lojalności, nie znajdzie w liście odpowiedzi. Wywód prezesa w tej kwestii brzmi: „Nie oznacza to oczywiście, że uniemożliwiamy dyskusję. Często rozpowszechniane wiadomości, że istnieją w tej kwestii ograniczenia na posiedzeniach władz partyjnych, są nieprawdziwe. Chodzi o to, czy rozumiemy, że bieg historii uczynił nas dziś depozytariuszami wartości narodowych […]”. Nie wiadomo zatem, do którego miejsca można dyskutować, za to wiadomo, że PiS został, zrządzeniem opatrzności, jedynym depozytariuszem wartości narodowych. Nie trzeba wyjaśniać, że takie stwierdzenie musi na każdego umiarkowanego i nawet nieuprzedzonego wyborcę zadziałać jak płachta na byka. List Jarosława Kaczyńskiego nie jest wybitny. Jest nieszczęśliwy, choć konsekwentnie trzyma się wytyczonej linii. Moim zdaniem – prowadzącej do trwałej marginalizacji jego ugrupowania. Warzecha

06 września 2010 Nie ma tego złego co by władzy nie wyszło.. Beniamin Franklin napisał był swojego czasu, że:” Ci którzy oddają podstawową wolność za cenę tymczasowego bezpieczeństwa, nie zasługują ani na wolność, ani na bezpieczeństwo”(!!!) Bo nie są warci naturalnego prawa do wolności.. Albo wolność- albo bezpieczeństwo..Tym bardziej, że w Lublinie skończyły się pieniądze limitowane  a przeznaczone na leczenie od zatrucia grzybami. Teraz po zatruciu grzybami  nikt nie będzie się mieszkańcami Lublina przejmował.. Skończyły się pieniądze i już! I jak tu leczyć sześcioletniego Tomka, który od ponad miesiąca jest bohaterem merdiów? Dobrze , że nie jest z Lublina.. Pomoc w rozróżnianiu grzybów, oferuje tamtejszy Sanepid- będzie wystawiał atesty.(???).Coś niesamowitego! Urzędnicy z Sanepidu lepiej wiedzą jakie grzyby są jadalne  wielokrotnie, a jakie tylko raz.. Lepiej od ludzi mieszkających pod lasem 40 lat i znających go jak własną kieszeń. Łącznie z grzybami.. Atesty na grzyby.. Czy ktoś by o tym pomyślał w poprzedniej komunie? Atesty na jagody, atesty na poziomki, atesty na grzyby.. I na rośliny zielarskie.. Na wszystko atesty! Nad całością czuwa niezastąpiony  biurokratyczny Sanepid. W Radomiu budują nową siedzibę Sanepidu. Jak będzie nowa siedziba. – będą nowe kompetencje.. Jakiś mądry zbieracz powiedział, że „ należy zbierać tylko te grzyby, które są jadalne”(!!!) I słuszna jego racja. Nie zbierać tych niejadalnych... Bo po co komu muchomory? Jak ktoś nie wie które są jadalne- nich nie zbiera. Nie wiem ile będzie kosztowała nowa siedziba  Sanepidu w Radomiu, ale pewnie z kilkadziesiąt milionów złotych.. W każdym razie szefową została niedawno pani Lucyna Wiśniewska, w poprzedniej kadencji posłanka Prawa i Sprawiedliwości, lekarz medycyny, a później posłanka  Prawicy Rzeczpospolitej, pana Marka Jurka. Odeszła  z Prawa i Sprawiedliwości razem z nim w momencie po głosowaniu nad życiem nienarodzonym.. Głosowanie na tym, czy ktoś ma żyć, czy też nie.(????). Teraz będzie ścigać krnąbrnych  i nieposłusznych Sanepidowi.. Wymogi europejskie! Będzie napuszczać swoich ludzi na punkty gastronomiczne, karać mandatami, zamykać  i przeszkadzać pracować.. Będą upierdliwi do granic, jakie im wyznaczą demokratycznie uchwalone ustawy dbające o nasze bezpieczeństwo.. Kosztem naszej wolności.. To są ideały Prawicy Rzeczpospolitej.. Zwalczać wolność człowieka.! I rozbudować biurokratyczne siedziby.. Ale buntować się przeciwko zabijaniu dzieci nienarodzonych.. A tych już urodzonych ścigać jak ludzi wyjętych spod prawa.. Spod prawa naturalnego.. Gdy tymczasem na wzgórzu Trzech Krzyży w Przemyślu, wrogowie chrześcijaństwa  złamali i wrzucili w krzaki dwa krzyże.. Zostawali jeden.. Ku przestrodze.. W Wielkiej Brytanii ze słowników wyrzuca się słowa: Bóg, Kościół, Chrystus, modlitwa, chrzest, Ewangelia, Matka Boża.. Na Ziemi Biłgorajskiej sprofanowano wizerunek Matki Bożej z Dzieciątkiem Jezus i wyrwano tablicę Radia Maryja. Sąd nie uznał tego faktu za profanację, ani za przestępstwo.. Skarżący okazali się” niedzisiejsi”.(????). 19 stycznia 2009 roku pan Marek Halter, mieszkający dziś we Francji Żyd  polski , uratowany przez Polaków, miał wykład na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, w czasie którego wygłosił tezę, że  Mieszko I był Żydem, bo tutejsi Słowianie byli tak tępi, że nie można było żadnego z nich wybrać na księcia(????) Niemożliwe? A skąd to wiadomo? Z wykopalisk.. I przyjął chrzest.. A tu w międzyczasie pozorowana dyskusja wywołana przez Jarosława Kaczyńskiego z sobotnich nudów.. Okazuje się, że posłowie Platformy Obywatelskiej w restauracji sejmowej zajmują” chamsko” miejsca posłankom z Prawa i Sprawiedliwości.. Ona chce wejść, usiąść i coś przekąsić po ważnym demokratycznym głosowaniu, a tu ma miejsce zajęte i nie może w spokoju ducha czegoś przekąsić. Gdzie dwoje się bije- tam korzysta dentysta. – chciałoby się powiedzieć. Ale nie- mamy skorzystać  my! Dowiedzieć się o tym i ustosunkować.. I już problem na całą Polskę, staje analizują, nagłaśniają, jedni i drudzy ustosunkowują się.. I to wszystko na poważnie, a nie naumyślnie.. Wielki problem ogólnopolski.. Bo nie  ma  spraw ważniejszych niż sprawy krzeseł w restauracji sejmowej. Tym bardziej, że pan poseł Jarosław Kaczyński tam rzadko bywa, żeby nie rzec- w ogóle.. Ktoś mu podpowiedział, że będzie to dobry problem polityczny na koniec tygodnia politycznego.. Od poniedziałku znowu coś wymyślą, żeby się tylko poróżnić między sobą, żeby podkreślić znaczące różnice pomiędzy ugrupowaniami, bo czymś muszą się w końcu różnić.. Stosunkiem do krzeseł sejmowych- jak najbardziej.. To jest wielka różnica. A tu kultura rozwija się w najlepsze.. Ta dotacyjna, dotycząca na przykład prywatnych teatrów pani Krystyny Jandy, kobiety z towarzystwa, ze świecznika, wielkiej artystki.. Tylko w samym roku 2010 dostała z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, czyli z naszych próżnych kieszeni niezłe sumki na swoją działalność.. 500 000zl, w ramach programów operacyjnych Ministerstwa Kultury, na zakup wyposażenia służącego działalności Och-teatru- i nowej sceny Teatru Polonia.. 500 000 PLN - na realizację premier Teatru Polonia w 1010 roku 157 000 - na realizację cyklu warsztatów edukacyjnych w Och –teatrze.. W ramach programu Akademia Orange.. Na premierę spektaklu” Zielone Zoo”.. 100 000 PLN na cykl spektakli na Pl. Konstytucji.. W roku 2009: W ramach programów operacyjnych Ministerstwa Kultury.. 100 000 zł- na premierę spektaklu ‘ Bagdad Cafe” 160 000 zł – na premierę spektaklu „Wassa Żeleznowa” W Ramach funduszu ZPORR Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego- 522 107, 34 złotych- na adaptację kina Polonia na Teatr Polonia(???) A rok 2008: Proszę bardzo.. 20 000 złotych na premierę spektaklu „ Dowód” 100 000 zł- na premierę spektaklu „Grube ryby”.. 100 000- na premierę spektaklu” Romulus Wielki” 996 000 - na produkcję spektakli Teatru Polonia 3 letnim repertuarze.. 30 000- na eksploatację spektaklu „Pchła Szachrajka” na Placu Konstytucji.. 124 300 zł - na premierę spektaklu” Starość jest piękna” 40 000 zł - na eksploatację spektaklu” Lament na Placu Konstytucji”.. 46 200 zł na eksploatację spektaklu ”Starość jest piękna”.. A ile jeszcze w 2005, 2006, 2007.(????). Nie chce mi się wymieniać.. I to jest prywatny teatr? Żyjący z pieniędzy podatników.. Dlaczego pani Krystyna jest tak hołubiona? Dla niej pieniądze są i zawsze będą. Tak jak dla pana Andrzeja Wajdy.. Zwróćcie pastwo uwagę, że pieniądze dostaje od roku 2005. To znaczy, jak rządziło Prawo i Sprawiedliwość..  To też dostawała pieniądze.. Biedacy spoza Warszawy, którzy nigdy nie będą w żadnym z „prywatnych” teatrów pani Krystyny Jandy finansują  jej prywatną zabawę.. Bo są równi i równiejsi.. Jak to w socjalizmie dotacyjnym.. Dobrze, że ma tylko dwa „ prywatne” teatry.. Żeby tylko nie założyła trzeciego.! Bo wzrosną podatki nałożone na nas... Szlag człowieka trafia, jak musi finansować coś czego nie ogląda i oglądał nie będzie.. Nieprawdaż? WJR

Biskupi przemawiają – dzienniki wybierają „Jeżeli modlitwa przy krzyżu wywołuje publiczne zdziwienie, a nawet agresję, to trzeba się zastanowić nad bezpieczeństwem Polski, nad bezpieczeństwem polskiego ducha”, przestrzegał w Częstochowie w trakcie dożynek jasnogórskich metropolita szczecińsko-kamieński ks. arcybiskup Andrzej Dzięga. Na drugim krańcu Polski, w Wąwolnicy , w trakcie uroczystości w sanktuarium Matki Boskiej Kębelskiej arcybiskup Józef Życiński wzywał: „Nie wolno w otoczeniu krzyża rozwijać rozpolitykowanych dyskusji o pomnikach” i wskazywał, że chrześcijanie nie mogą być „bractwem pomnikowym”. Dość interesujące jest, jak w dzisiejszych gazetach rozkładają się informacje o jednym i drugim głosie czołowych przedstawicieli polskiego Kościoła.

„Polska the Times” w notatce “Komorowski na Jasnej górze” informuje tylko o szczegółach wystąpienia prezydenta, ale słowem nie wspomina o homilii abp. Dzięgi. Obok w notce „arcybiskup Życiński o krzyżu” relacjonuje homilię metropolity lubelskiego i jego wskazanie, że krzyż nie może być podporządkowany żadnym, nawet najszlachetniejszym, celom. - Chrześcijanie nie są bowiem bractwem pomnikowym, lecz wyznawcami Chrystusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego. Cel nie uświęca środków. Traktowanie krzyża jako środka do realizacji choćby najbardziej słusznych planów niesie niepokój, bo świadczy, że ktoś wyżej stawia swoje osobiste emocje niż prawdę o cierpieniu Chrystusa ukrzyżowanego. „Nasz dziennik” skupia się na jasnogórskiej homilii metropolity szczecińskiego w tekście na pierwszej stronie pod tytułem „dobry gospodarz szanuje krzyż”. - Dopóki na polskich polach i przy polskich drogach krzyże są bezpieczne, dopóki każdy, kto szczerym sercem krzyż stawia albo się przy krzyżu zatrzymuje i może się bezpiecznie modlić – Polska jest bezpieczna – mówił ks. abp Andrzej Dzięga, który przewodniczył na jasnogórskim szczycie uroczystej Mszy św. połączonej z błogosławieństwem wieńców żniwnych. Podkreślił jednocześnie, że szacunek dla krzyża oznacza, że gospodarz pamięta, iż najważniejszym Gospodarzem jest sam Bóg.- Jak pisze w swojej relacji „Nasz Dziennik” – „słowa te (abp. Dzięgi) stały się tym bardziej wymowne, że w dożynkach jasnogórskich uczestniczył prezydent Bronisław Komorowski, który, niestety, zaraz po wygranych wyborach zapowiedział usunięcie krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego. Konsekwencje tego odczuwamy do dziś, widzimy choćby narastającą agresję wobec obecności symboli religijnych w miejscach publicznych. W kontekście tego, co dzieje się przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie, metropolita szczecińsko-kamieński zwrócił uwagę, że “miejsce, gdzie stoi krzyż, jest ważne nie dlatego, że tam stanął ten znak, ale dlatego krzyż tam stanął, że to miejsce stało się ważne”. (…) Metropolita szczecińsko-kamieński ks. abp Andrzej Dzięga w homilii zwrócił uwagę, że motywem przewodnim przyniesionych wieńców jest krzyż. Komentując próby sprowadzenia znaku męczeństwa Chrystusa do dwóch nic nieznaczących desek, wskazywał, że mamy do czynienia z symbolem zbawienia zawsze, ilekroć patrząc na niego, człowiek myśli o Bogu. Wzywał Polaków do zadbania o wszystkie krzyże na polskich drogach. „Nasz dziennik” informuje o homilii abp. Dzięgi, ale  pomija wąwolnicką homilię Abp Życińskiego. „Gazeta wyborcza”  w artykule „Dożynki w cieniu polityki” wybija  informację, że „napisy “Katyń” i “Smoleńsk”, a także 96 białych krzyży znalazło się na dożynkowych wieńcach przyniesionych na Jasną Górę”.    „Gazeta” podkreśla, że prezydent Bronisław Komorowski witany był przez przeora Jasnej Góry jako gość “szczególny i miły”. – Chcielibyśmy, aby był ojcem całego naszego narodu – mówił o. Roman Majewski o prezydencie.

- Dożynki są okazją do wdzięczności, radości i poczucia dumy z efektów własnej pracy, własnego mądrego wysiłku, nawet w sytuacjach trudnych – mówił prezydent. Zachęcał, by Polacy byli dumni także z “plonów polskiej wolności”, która zaczęła się 30 lat temu, oraz z solidarności, nie tylko tej ze sztandarów, ale i tej międzyludzkiej, którą można było obserwować na terenach objętych powodzią.” Aby nie było żadnych wątpliwości dziennikarze „GW” zaznaczają: „Jego (prezydenta) przemówienie zostało przyjęte uprzejmymi brawami, tak samo jak wystąpienie ministra rolnictwa Marka Sawickiego” . Akapit dalej reporterzy „Gazety” jednak piszą:   ”Z prawdziwym aplauzem rolnicy witali za to słowa kazania abp. Andrzeja Dzięgi, metropolity szczecińsko-kamieńskiego”. Czy pismo Adam Michnika sugeruje,  że oklaski dla Bronisława Komorowskiego były aplauzem „nieprawdziwym”? Według „Gazety”: (Abp Dzięga) mówił także o krzyżu, który jest częstym elementem dożynkowych wieńców. W tym roku na jednym z wieńców krzyży było 96, jak 96 ofiar smoleńskiej tragedii. – Dopóki na polskich polach i przy polskich drogach krzyże są bezpieczne, to Polska jest bezpieczna. Ale gdy modlitwa przy krzyżu wzbudza publiczne zdziwienie, a nawet agresję, trzeba sobie postawić pytanie o bezpieczeństwo polskiego ducha i o to, czy umiemy przy krzyżu stać – mówił abp Dzięga”. O homilii abp. Życińskigo  – zaskoczę Państwa – „Wyborcza” w poniedziałkowym wydaniu warszawskim nie wspomina ani słowa. Semka

Kaczyński, Kuczyński czyli znajdź różnicę Waldemar Kuczyński: Był Szymon Jakubowicz i powiedział, że jutro rano lecicie do Gdańska samolotem rządowym, z gwarancją bezpieczeństwa i że masz o ósmej przyjechać do Artura Hajnicza, u którego będzie na ten temat zebranie. (...) U Hajnicza zastałem poza nim: Tadeusza Kowalika, Bohdana Cywińskiego, Andrzeja Wielowieyskiego, Szymona Jakubowicza, Ryszarda Bugaja, Adama Kerstena. Wszyscy byli pod wrażeniem wiadomości, którą tego dnia przekazał telefonicznie Kowalikowi Bronisław Geremek ze stoczni gdańskiej, choć nie wiem, czy reagowali podobnie jak ja, czy inaczej. Geremek powiedział, że konieczny jest przyjazd do stoczni kilku osób, które dopomogłyby MKS-owi w rokowaniach z Komisją Rządową, jako eksperci. Wzywani byli oprócz Kowalika: Cywiński, Wielowieyski, Jadwiga Staniszkis i ja. Jadwigi wśród nas Jadwigi wśród nas nie było, bo tego dnia wyruszyła samodzielnie samochodem do Gdańska. Geremek powiedział też, że potrzebny jest prawnik i dał w tej sprawie wolną rękę Kowalikowi. Jego wybór padł na docenta L. K. i okazał się niefortunny. Po przyjeździe do stoczni L. K. zorientował się, że mamy być doradcami strony robotniczej, a nie mediatorami. Dotarło do niego - jak i do nas - że postulat pierwszy, stworzenia Wolnych Związków Zawodowych jest najważniejszy. Nie zamierza się od niego odstąpić, nie stanowi on elementu przetargowego do odpuszczenia. W tej sytuacji L. K. zrezygnował. Zastąpił go z powodzeniem przybyły wkrótce prof. Jerzy Stembrowicz, a także prof. Andrzej Stelmachowski i mecenas Jan Olszewski. Bronek dodał, że mamy gwarancję (...) Mazowiecki i Geremek dotarli do stoczni bez większych kłopotów w sobotę 23 sierpnia rano.(...) Skład Komisji Ekspertów ustalili Mazowiecki i Geremek. Sądzę, że brali pod uwagę kryterium przydatności merytorycznej i politycznej bliskości. Chcieli, by Komisja była zwarta, potrafiła współpracować ze sobą i by w toku negocjacji nie doszło w niej do konfliktów. Będąc ludźmi opozycji, lecz i kompromisu, takich właśnie dobrali (...) Nie pamiętam dokładnie dyskusji u Hajnicza. Próbowaliśmy rozmawiać o tym, co jest możliwe do uzyskania i o naszej roli. Postulaty MKS znaliśmy słabo, najlepiej te najważniejsze, polityczne. Rozmowa ograniczyła się do nich.(...) W tym miejscu i momencie wydawało się, że uzyskać można niewiele, natomiast wiele stracić. Tak sądziłem ja i Bugaj. Wątpię, by opinia pozostałych znacznie się różniła od naszej. Punkt pierwszy postulatów gdańskich wyglądał na nieosiągalny. Jeszcze nie zobaczyliśmy tego drugiego realizmu, realiów strajku, determinacji ludzi dążących do stworzenia gigantycznej organizacji samoobrony przed samowolą wyobcowanego państwa, związku zawodowego pracowników komunizmu. Jeszcze tkwiliśmy wyłącznie w realiach geopolityki i systemu jako jej odbicia. A w Polsce były już wtedy dwa realizmy. Tylko na razie oddzielone: jeden w pasie Wybrzeża, drugi w głębi kraju. Wydawało się, że to, co w tym punkcie można uzyskać, wybiega niewiele ponad wolne wybory do rad zakładowych i wejście do nich przywódców strajkowych. (...) Wśród osób, z którymi rozmawiałem w tych dniach, Jacek Kuroń czuł chyba najlepiej, cóż to za wiatr wieje z Wybrzeża i wygraną widział ogromną. A - przecież i on w ostatniej chwili zwątpił. "Mówiłem Adamowi - wspominał potem - by jechał do stoczni przekonać ich, że ten punkt pierwszy jest nie do uzyskania. Na szczęście obu nas zamknęli". Michnik zgodził się, lecz zamiast do stoczni powędrował do paki. Gdyby pojechał, nic by nie wskórał, a najpewniej zrezygnowałby po powąchaniu gdańskiego powietrza. Determinacja strajkujących w sprawie związkowej nie dawała nikomu szans opozycji. Można było polubić to, co "nierealne" - zresztą dawało się lubić od pierwszego wejrzenia - lub wracać do domu. (...) Gwarancja pułkownika z Warszawy działała. Śladu obstawy. Mogą jeszcze zwinąć po drodze, ale wygląda na to, że nas puścili do Lecha. Dlaczego? Samo przerwanie lotu nie przeszkodziłoby oczywiście w dotarciu do stoczni. Przyjechało tam wielu ludzi z Warszawy. Trzeba by więc nas aresztować, co też załatwiało sprawę połowicznie, bo MKS i tak instytucja "osób wspomagających strajk" (np. Konrad Bieliński wydawał Borusewicz był faktycznym doradcą Prezydium, podobnie prawnik gdański Leszek Kaczyński itp.), to mógł być też wyłoniony z nich zespół ekspertów. To fragment wspomnień Waldemara Kuczyńskiego, spisanych niemal na gorąco, bo w 1983 roku. Czy nie to samo kilka dni temu powiedział Kaczyński wywołując u Henryki Krzywonos zalanie krwią jaśnistą, a u politycznych i dziennikarskich elit histerię nawet jak na nie wyjątkową? Wygląda na to, że błąd Kaczyńskiego polegał na tym, że powiedział to od siebie. A przecież mógł powiedzieć dokładnie to samo, a nawet dużo bardziej stanowczo, tylko cytując tamte wspomnienia Kuczyńskiego. Autor słynnych życzeń do Kaczyńskiego "wszystkiego złego, panie premierze" jest ostatnią osobą, którą można posądzić o jakąkolwiek sympatię do Kaczyńskiego, co więc mieliby do powiedzenia dzisiejsi krytycy Kaczyńskiego, gdyby zamiast wspominać tamte dni własnymi słowami, po prostu odczytał spisane na gorąco wspomnienia Waldemara Kuczyńskiego? Jeśli więc mamy pisać historię na nowo, musimy najpierw zapomnieć sporo z tego, co nam do tej pory powiedziano, spisano. Tylko nie bardzo rozumiem po co. Sierpień, tak jak go wspomina Kuczyński, jest dużo bardziej ciekawy niż jakakolwiek lukrowana opowieść, sklecona na szybko, żeby dać odpór Kaczyńskiemu. Kataryna

Wieloletni plan finansowy państwa Obywatele, opowiem Wam bajeczkę. Bajka będzie długa…. Tak powinien zaczynać się przygotowany przez Radę Ministrów Wieloletni Plan Finansowy Państwa 2010-2013. Dokument opublikowany na stronach Ministerstwa Finansów liczy 51 stron i jest zbiorem z jednej strony pobożnych życzeń dotyczących polskiej gospodarki w perspektywie trzyletniej, i z drugiej strony obrazem stanu finansów państwa jaki zamierza zostawić po sobie Platforma Obywatelska. Niestety nie jest to obraz optymistyczny. Zajmijmy się finansami państwa i gospodarką, jaką zamierza zostawić po sobie Platforma Obywatelska. Sam rząd w dokumencie przyznaje, że słabością finansów publicznych w Polsce jest wysoki udział wydatków publicznych w relacji do PKB, który w 2009 roku wyniósł 45% PKB, a także ich struktura, która nie jest wystarczająco prorozwojowa. Żadne to pocieszenie. Mimo, tego stwierdzania rząd nie przedstawia w dokumencie żadnych rozwiązań, które miałyby to zmienić. Poza sloganami dotyczącymi podniesienia poziomu i jakości życia Polaków sam plan, finansowy państwa zawiera kilka interesujących liczb, które powinny zaciekawić każdego ekonomistę. PKB w ujęcie realnym wg rządu ma wynieść w 2010 roku 3%, w następnym 3,5% , w 2012 roku 4,8%, a w 2013 roku 4,1%. To trochę mało jak na „zieloną wyspę”. W takim tempie przyjdzie nam gonić stare kraje Unii przez następne 30 lat.

Ciekawym zagadnieniem poruszanym w planie jest rozdział „Budżet państwa w latach 2010-2013. W odniesieniu do ostatnich informacji dotyczących podwyżek stawki VAT, rząd w prognozie dochodów budżetu państwa przyznaje bez ogródek: „Jeśli relacja państwowego długu publicznego do PKB przekroczy 55 % w 2011 roku nastąpią dodatkowe dwie podwyżki stawek VAT każda o kolejny punkt procentowy. Pierwsza z nich od lipca 2012 roku, kolejna od lipca 2013 roku. W przypadku gdy relacja długu publicznego do PKB przekroczy poziom 55% dopiero 2012 roku wtedy nastąpią wyżej wymienione podwyżki: pierwsza z nich od lipca 2013 roku, kolejna od lipca 2014 roku. W każdy przypadku będą miały one 3 letni horyzont czasowy”. Tyle zapewnienia. A ile według rządu wyniesie zatem państwowy dług publiczny? W obecnym roku 54,7% PKB, w 2011 roku 54,4% PKB, a w 2012 roku – 54, 6%. Niewiele brakuje do magicznej granicy 55% PKB. Zatem zapewnienia rządu co do trzyletniego okresu podwyżek VAT, są zatem dość mało wiarygodne. Rząd bardzo optymistycznie podchodzi do dochodów budżetowych. W 2011 roku mają być wyższe od tegorocznych o 19,2 mld złotych i mają kształtować się na poziomie 268,2 mld, głównie dzięki dochodom podatkowym. Rząd szacuje, że dzięki podwyżce VAT i zwiększonej konsumpcji blisko 13,1 mld złotych, dzięki akcyzie ponad 4 mld złotych. Wydatki w 2011 roku mają kształtować się na poziomie 313,2 mld, w 2012 roku 330 mld, a w 2013 roku blisko 334,4 mld złotych. Deficyt budżetu państwa ma wynieść: w tym roku 52 mld, w 2011 roku – 45 mld, w 2012 roku – 40 mld złotych, a w 2013 już „tylko” 30 mld złotych. W jaki sposób rząd chce osiągnąć spadek deficytu do 30 mld złotych w 2013 roku? Tego za bardzo nie wiadomo. Głównie dzięki zwiększonym wpływom podatkowym z tytuły wzrostu gospodarczego. To mało. Bardzo ciekawe są liczby mówiące o potrzebach pożyczkowych państwa. W 2010 roku mają wynieść 82,4 mld złotych. Dla przypomnienia warto odnotować, że do potrzeb gotówkowych państwa poza deficytem budżetu państwa wchodzą także: deficyt budżetu środków europejskich, środki przekazywane na reformę systemu ubezpieczeń społecznych, prefinansowanie zadań realizowanych z udziałem środków pochodzących z Unii Europejskiej. W kontekście tych 82,4 mld warto wspomnieć o wypowiedzi prof. Krzysztofa Rybińskiego, byłego wiceprezesa NBP, który wspominał o 100 mld złotych deficytu :”My jesteśmy na granicy przepaści, która nazywa się kryzys finansów publicznych – ocenił. – My po tej granicy, takimi drobnymi kroczkami jak Fred Flintsone, który gra w kręgle, drobimy sobie, chodzimy, ale jak dmuchnie wiatr pod tytułem spowolnienie gospodarcze, to polecimy pięknym greckim lotem na dno tego kryzysu” (za TVN24)”„Rybiński podkreślał, że realna dziura budżetowa wynosi ok. 100 miliardów złotych, bo część deficytu jest „upchnięte poza budżetem”, między innymi w ZUS”. W jaki sposób rząd planuje zmniejszyć potrzeby pożyczkowe netto państwa? Wyjaśnienie na stronie 23 całego dokumentu. „W kierunku pomniejszania potrzeb pożyczkowych netto oddziaływają wpływy do budżetu z prywatyzacji Skarbu Państwa. Zakłada się, że przychody z tego tytułu w latach 2010-2013 wyniosą łącznie 55 mld złotych, z czego 25 mld zł w 2010 roku. W latach 2011-2013 dominująca cześć wpływów pochodzić będzie ze sprzedaży akcji PZU S.A. i PKO BP S.A.”Co będzie dalej? Jakoś to będzie… Czytając plan finansowy państwa warto skupić się na wydatkach państwa. Na tzw. funkcją zarządzania państwem czyli wydatki związane z utrzymaniem i funkcjonowaniem organów władzy publicznej rząd planuje przeznaczyć w latach 2011-2013 blisko 4 mld złotych. A może tak zmniejszenie liczby posłów? Likwidacja senatu? Jeszcze niedawno, trzy lata temu były to hasła wyborcze Platformy Obywatelskiej.

Na tzw. „planowanie strategiczne oraz obsługę administracyjną i techniczną” rząd planuje przeznaczyć w latach 2011-2013 prawie 10 mld złotych. Co kryje się pod tym pojęciem? Służę wyjaśnieniom „ działalność związana z zarządzaniem, koordynacją merytoryczną działalności oraz planowaniem strategicznym i operacyjnym”. Rząd planuje, że w 2013 roku w Polsce będzie 655, 8 km dróg ekspresowych i autostrad, wobec 355,6 km w 2010 r. 300 km w 3 lata, co daje szokujący wynik 100 km autostrad i dróg ekspresowych rocznie…. wynik wręcz oszałamiający. Warto tutaj wspomnieć w tym kontekście o populistycznej obietnicy kandydata PO na prezydenta Bronisława Komorowskiego 1000 km nowych autostrad w ciągu kadencji… czyli 200 km rocznie…. Nic to mała rozbieżność, tylko 100 km rocznie… Na koniec tych wszystkich liczb – istna perełka czyli państwowy dług publiczny w latach 2010-2013. W 2010 rok państwowy dług publiczny na wynieść 739,1 mld; w 2011 roku 814,5 mld ; w 2012 roku 878,8 mld, a 2013 roku 921 mld! Oznacz to, że w 2013 roku na każdego obywatela Polski (licząc 30 mln obywateli) przypadnie blisko 25 tys. złotych! Niestety wśród planów finansów państwa w latach 2010 -2013 nie ma żadnych rozwiązań, które zmieniłyby niekorzystny przyrost długu publicznego. Wszystkie dane gospodarcze i wskaźniki przedstawione w planie finansów państwa na lata 2010-2013 są odzwierciedleniem polityki gospodarczej rządu Donalda Tuska, która sprowadza się do jednego: najlepiej nie róbmy nic. Jak już to małe kosmetyczne zmiany i duży PR. Nie róbmy nic aby nie narazić się różnym grupom społecznych. Róbmy wszystko aby nie stracić władzy. Żadnych poważnych reform, tylko administrowanie państwem. Do tego sprowadzają trzyletnie rządy Platformy Obywatelskiej. Plan finansów państwa nie przedstawia żadnych rozwiązań ani kierunków działań w których powinna iść polityka fiskalna państwa. Nie wspomina o żadnych reformach, które rzekomo mają ruszyć jesienią tego roku i pakietem ustaw w Sejmie. Rząd Donalda Tuska nawet jeśli będzie drugim po 1989 roku rządem, który będzie trwał pełną 4-letnią kadencję nie zapisze się w historii zupełnie niczym w obszarze polityki gospodarczej. Żadnych ułatwień dla przedsiębiorców, żadnego odbiurokratyzowania gospodarki, żadnych reform strukturalnych. Polityka gospodarcza rządu sprowadza się do trwania nad granicą przepaści…, „jakoś to będzie” zdaje się mówić rząd, aby do wyborów… to staje się coraz bardziej czytelne… Źródło: lewo.prawo.salon24.pl

Dług Polski wynosi już 3 BILIONY zł !!! Zdaniem prof. Janusza Jabłonowskiego z departamentu statystyki NBP polski dług wynosi 3 BIOLIONY złotych. Tak tak 3 BILIONY !! . Daje to więcej niż 220 % PKB. Informację można nazwać szokiem. Nikt oficjalnie jej ani nie zanegował ani nikt nie podważa wyliczeń. Jeżeli te dane są rzeczywiście prawdziwe to Polska jest faktycznie bankrutem. Wynikałoby z tego, że nasze najwyższe władze takie jak rząd, NBP, MF czy GUS stosowały do czasów wyborów kreatywną księgowość gdyż taki był nadrzędny interes ludzi władzy. Oznacza to także, że te same instytucje dokonują licznych manipulacji w oficjalnych statystykach. Ta informacja oznacza, że nasz dług publiczny zwiększył się oficjalnie w 2010 roku aż trzykrotnie. Do tej pory oficjalne dane na temat długu zostały podane w kwietniu bieżącego roku i mówiły zaledwie o 644 mld zł. Zdaniem prof. Jabłonowskiego do jawnego długu powinniśmy doliczyć dług ukryty, który według jego obliczeń sięga aż 180 proc. PKB. Wynika z tego, że całkowity dług Polski przekracza 220 procent PKB. Zadłużenie takie w relacji do PKB jest 2 razy większe niż zadłużenie Grecji !!. Polskie finanse publiczne łatwo można więc zdestabilizować.  Eskalacja informacji potwierdzających informacje o długu  może skutkować niekontrolowanymi ruchami na rynkach finansowych, w tym zwłaszcza na rynku walutowym. Gdybyśmy przyjęli za wiarygodną i potwierdzoną informację, że całkowity dług publiczny oscyluje wokół 3 bln zł, to wynika z tego, że statystyczny Polak jest zadłużony na około 80 tys. zł. Rząd przyjął projekt nowej ustawy budżetowej. Zakłada on deficyt budżetowy na poziomie 52,2 mld zł . Rynki finansowe jak na razie przyjęły tę informację bardzo spokojnie. Najlepszym wskaźnikiem określającym wielkość tzw. dziury budżetowej jest jej relacja do Produktu Krajowego Brutto. Gdyby deficyt rzeczywiście wyniósł planowane  52,2 mld zł, to przy szacowanym  wzroście PKB na poziomie 1,2% deficyt oscylowałby w okolicy 3.8 % co nie jest jeszcze wersją bardzo tragiczną. Bywało już gorzej.

Dla porównania deficyt budżetowy w USA na przyszły rok planowany jest w okolicy 14% PKB, a w Wielkiej Brytanii 12% PKB. Na tle najgorszych krajów nie wyglądamy więc jeszcze tak katastroficznie. Do destabilizacji złotego nie potrzeba jednak dużo gotówki gdyż nasza waluta do najpłynniejszych nie należy a poza tym my nie możemy realizować swoich interesów tak jak to robią amerykanie.

Żaden z dotychczasowych rządów w ostatnich 20 latach nie miał tak komfortowej sytuacji do przeprowadzenia niezbędnych reform.

Po pierwsze Polacy oddali wszystkie najważniejsze władze jednej partii. Świadczyć to może albo o niesamowitej wnikliwości, intuicji Polaków – albo o totalnej głupocie i braku elementarnej wiedzy na temat tego na czym polega władza i demokracja. Istotą systemu władzy jest wzajemna kontrola różnych organów władzy. W tym przypadku z tej samej partii jest rząd, większościowy sejm, senat, prezydent, rzecznik, służby specjalne, KRRiT itd. O kontroli nie może być więc jakiejkolwiek mowy. Po drugie rząd uzyskał bardzo duży wyraz społecznego zaufania. Wydawało się, że po zwycięskich wyborach nic już nie stoi na przeszkodzie aby rozpocząć tak konieczną i niezbędną wręcz dla trwałości struktur państwa reformę. Tymczasem państwo jest w stanie krytycznym, służby dyplomatyczne za rządów p. Sikorskiego uległy wręcz samounicestwieniu, wojsko jest w stanie agonalnym (za wyjątkiem Formozy i Grom), służby specjalne nie wiadomo dla kogo pracują. Kropkę nad i postawiła powódź która pokazała brak właściwych reakcji najwyższych władz. Sprawne były jedynie instytucje lokalne, nierzadko społeczne czy samorządowe którym władze centralne nie dają jednak ani kompetencji prawnych ani finansowych do odpowiednich działań. Zamiast koniecznych i oczekiwanych wręcz reform rząd wypiął się na społeczeństwo a zwłaszcza na swoich wyborców pokazując centralnie i dosadnie miejsce gdzie ich ma. Także i tym razem ważniejsze okazało się koryto. Moim zdaniem już dzisiaj możemy uznać za pewnik, że przez najbliższą dekadę jedyną pewną rzeczą w polskich finansach będą kolejne podwyżki podatków. Przykre jest to, że z powodu świadomego zaniechania reform strukturalnych przez rząd coraz to większe obciążenia fiskalne przyczynią się jedynie do utrwalenia status quo obecnego systemu. A potencjał rozwoju Polski jest przeogromny i przez kolejne lata jest systematycznie niewykorzystywany. Grzegorz Nowak

Kompleks jot w Ameryce W USA co najmniej 52 główne organizacje żydowskie (wymienione na końcu) lansują interesy Izraela, zrzeszając od kilkuset tys. bojowników (JFNA), po 100 tys. zamożnych fundatorów, aktywistów i osób u władzy (AIPAC). Dziesiątki młynów propagandy, zwanych think-tankami, powstało na grantach rzędu miliona $ od syjonistów-miliarderów, np. Brookings Institute (Haim Saban) i Hudson Institute. Dziesiątki komitetów akcji politycznej (PAC) ingerowały we wszystkie wybory krajowe i lokalne, kontrolując nominacje kandydatów i wpływając na wyniki. Wydawnictwa, w tym uniwersyteckie, przejęli syjonistyczni fanatycy, np. Yale University, który publikuje najbardziej niezrównoważone traktaty, małpujące syjonistyczne parodie historii żydowskiej (przegląd książek w Financial Times 28/29.8.2010). Nowe, obficie fundowane inicjatywy syjonistów pozyskują młodych Żydów do polityki zagranicznej Izraela. Np. Taglit-Birthright kosztem ponad 250 mln $ w ciągu ostatnich 10 lat wysłało ponad ćwierć mln Żydów (wiek 18-26 lat) do Izraela na 10 dni intensywnego prania mózgu dużą dawką izraelskiego militaryzmu, bez możliwości odwiedzenia Zachodniego Brzegu, Gazy czy Wsch. Jerozolimy (Boston Globe 26.8.2010). Namawiani są do podwójnego obywatelstwa i służby w armii Izraela, IDF. Te 52 grup wchodzi w skład organizacji Conference of Presidents of Major American Jewish Organizations (Konferencja Prezydentów Głównych Organizacji Żydowskich w USA). To tylko czubek góry lodowej kompleksu jot w Ameryce, sieci władzy o ogromym wpływie na politykę zagraniczną i wewnętrzną USA odnośnie Izraela i syjonizmu Ameryki. Sieć skupia się na orientowaniu bliskowschodniej polityki USA na kolonialną ekspansję Izraela w Palestynie i na wojny w regionie – „poparcie dla Izraela i jego miejsca w świecie” w języku żydomasonerii Bnai Brith. Wiele grup w sieci „specjalizuje się” jednak w in. sprawach, np. Przyjaciele IDF dostarczają zasoby finansowe i werbują amerykańskich ochotników do IDF, obcej armii (nielegalne w USA, ale nie odnośnie Izraela). Hillel, działa na 500 uczelniach, broniąc każdego przypadku złamania praw człowieka przez Izrael i organizując darmowe wycieczki żydowskich studentów do Izraela, gdzie namawiani są do podwójnego obywatelstwa lub „migracji”.

Badania kompleksu jot Jest szereg metod badań, ale cząstkowych, zakresu i zasięgu władzy sitwy jot: reputacyjne, samoopinie, analiza decyzji i wnioski strukturalne. Np. luminarze prasowi i reporterzy często wnioskują z wypowiedzi insajderów w Waszyngtonie, kongresmenów i in. wybitnych osób, że AIPAC ma reputację jednego z najpotężniejszych loby w USA. W tej metodzie wynika potrzeba empirycznego badania wpływu AIPAC na głosowanie legislacyjne, nominacje kandydatów, pokonywanie kandydatów niepopierających bezwzględnie pozycji Izraela. Władza jot wynika z historii, w której własność mediów, koncentracja bogactwa i in. instytucjonalne dźwignie władzy kształtują bieżące ramy decyzyjne. Stopniowa koncentracja władzy w rozmaitych instytucjach prowadzi do poważnej stronniczości, sprzyjającej zorganizowanym agentom Izraela w Ameryce. Sama obecność Żydów lub syjonistów na stanowiskach władzy – ekonomicznej, kulturalnej i politycznej – nic nie mówi, jak wykorzystają swe zasoby i czy skutecznie. Analiza pozycji syjonistów w strukturze klasowej jest potrzebna, lecz nie wystarczy do zrozumienia władzy jot – trzeba przeanalizować ich decyzje względem programu popleczników Izraela w USA. Te 52 organizacje jot mówią otwarcie o swej rządzy władzy, wierności sprawie Izraela i poddańczości każdemu po kolei reżimowi w Izraelu. Osoby negujące władzę jot nad polityką bliskowschodnią USA są syjonistami lewicowymi, np. Noam Chomsky i jego wyznawcy. Nigdy nie analizują procesu prawodawczego, najwyższych decyzji w państwie, struktur i działań grup syjonistycznych z milionami członków, ani nominacji i przeszłości kluczowych decydentów ds. strategicznej polityki bliskowschodniej. Uogólniają i uprawiają demagogię, obwiniając za tę politykę „Wielką Ropę”,  „kompleks wojskowo-przemysłowy” lub „imperializm USA”. Brak u nich empirycyzmu i historycyzmu.

Wdrożenie władzy jot w rządzie USA Poza presją lobby na Kongres oraz rolą PAC-ów i zamożnych syjonistycznych fundatorów wyborczych, jest dość zapomniany lecz absolutnie niezbędny element: obecność syjonistów na kluczowych stanowiskach decyzyjnych, w tym w departamentach skarbu, spraw zagranicznych i obrony oraz w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego (NSC) i w Białym Domu. Działając od wewnątrz z najwyższych pozycji w państwie, przedstawiciele-syjoniści niezmiennie popierają militarystyczną politykę Izraela, podważając i eliminując każde państwo krytyczne względem żydowskiej kolonialnej okupacji Palestyny, monopolu nuklearnego  Izraela w regionie, ekspansji osiedli „tylko dla Żydów”, a przede wszystkim  energicznych wysiłków, by dominować na Arabskim Wschodzie. Syjonistyczni politycy w rządzie USA są w ciągłej konsultacji z Izraelem, zapewniając koordynację z dowództwem IDF, ministerstwem spraw zagranicznych i Mosadem oraz zgodność z linią polityczną Tel Awiwu. W ciągu ostatnich 2 lat, żaden syjonistyczny polityk nie skrytykował najbardziej odrażających zbrodni Izraela – od pogromu pogromu  Gazy po masakrę Flotylli Wolności i ekspansję nowych osiedli w Jerozolimie i na Zachodnim Brzegu. Ich lojalność obcemu państwu przewyższa nawet poddańczość Waszyngtonu stalinistom i hitlerowcom w l. 1930-ych i 1940-ych. Uplasowani strategicznie, syjonistyczni politycy polegają na zapleczu politycznym i blisko współpracują z kolegami w lobby (AIPAC) w Kongresie oraz w ogólnonarodowych i lokalnych żydowskich organizacjach syjonistycznych. Wielu wiodących polityków syjonistycznych doszło do władzy drogą rozmyślnej strategii infiltracji rządu, by kształtować politykę dla intersów Izraela, przed i ponad interesami Amerykanów. Jedność wynikająca ze wspólnej lojalności Tel Awiwowi może tłumaczyć podejrzewane kumoterstwo, lecz żydowskie lobby też mogą tworzyć stanowiska w rządzie i obsadzać je swoimi ludźmi.

Stuart Levey: czołowy agent Izraela w rządzie USA Stuart Levey jest podsekretarzem ds. terroryzmu i wywiadu finansowego – pozycja powstała w 2004 r. pod presją AIPAC. Przed, a szczególnie po nominacji, Levey blisko współpracował z Izraelem i dał się poznać jako syjonistyczny fanatyk żydowskiego państwa. Levey zrobił ze swego urzędu misję wyznaczania amerykańskiej polityki wobec Iranu. Nie ma innego nominowanego urzędnika w rządzie USA ani wybranego prawodawcy, kto by bardziej niż Levey formułował i wdrażał politykę znacznie wpływającą na stosunki gospodarcze USA, UE i ONZ z Iranem. Levey opracował politykę sankcji, które Waszyngton narzucił UE i Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Levey dyryguje całym swym personelem w departamencie skarbu, by śledzić politykę handlową i inwestycyjną wszystkich głównych producentów, banków, przewoźników i korporacji ropy i gazu oraz handlowych. Następnie jeździ po USA i z powodzeniem wywiera presję na fundusze emerytalne, firmy inwestycyjne, kompanie ropy i gazu oraz instytucje ekonomiczne, by nie robiły interesów z żadnymi firmami, które angażują się w cywilną gospodarkę Iranu. Wyszedł na arenę globalną, grożąc sankcjami i szantażując nieposłuszne firmy w Europie, Azji, Ameryce Płn. i na Bliskim Wschodzie.

Levey koordynuje swą kampanię z syjonistami w Kongresie, którzy wydają odpowiednie ustawy. Jego polityka w oczywisty sposób łamie prawo międzynarodowe i suwerenność gospodarczą Iranu, podobnie jak oświadczenie Obamy, że siły specjalne USA będą działać wbrew politycznej suwerenności na 4 kontynentach. Praktycznie Levey ustala politykę USA wobec Iranu: projektuje on eskalacje sankcji, przekazuje do Białego Domu, który z kolei wciska je RB ONZ. Po wdrożeniu sankcji zatwierdzonych przez Levvey, jego ludzie polują na strony łamiące sankcje i wymierzają kary. Departament skarbu stał się placówką Tel Awiwu. Żadna publikacja lewicowa, republikańska ani soc-demokratyczna nie ujawniła roli Levey ani nawet strasznej  krzywdy gospodarczej, jaką ten fanatyk Starego Testamentu zadaje 75 mln cywilnych Irańczyków. Jak jakiś izraelski judeofaszystowski rabin, który głosi „Endlösung” wrogom Izraela, Levey ogłasza nowe i surowsze „kary” na Irańczyków (Stuart Levey, Financial Times 16.8.2010).

Strategiczna rola władzy lokalnej Archiwa Lobby Izraela ujawniły ostatnio dokumenty Amerykańskiej Rady Syjonistycznej (AZC) ze śledztwa Senatu USA w l. 1962-1963. Dokumenty pokazują, jak Izrael, poprzez główne oraganizacje syjonistyczne w USA, spenetrował amerykańskie media i propagował swą linię polityczną, bez wiedzy odbiorcy. Artykuły, pisane na zamówienie przez grupę żydowskich syjonistycznych reporterów i akademików, publikowano w głównych mediach, w tym regionalne i lokalne gazety oraz stacje radiowe (Israel Lobby Archive 18.8.2010). Autorów tekstów najmowały ogólnokrajowe organizacje syjonistyczne, natomiast lokalne oddziały dostarczały teksty mediom. Przez 50 lat od czasu śledztwa Senatu, stopień infiltracji mediów wzrósł 100-krotnie pod względem funduszy, płatnych pracowników i zadedykowanych bojowników, a przede wszystkim – możliwości struktur i zdolności przymusu. Krajowi przywódcy organizacji w ścisłej konsultacji z przedstawicielami Izraela otrzymują instrukcje, które kwestie są priorytetowe. Przez struktury w dół do regionalnych i lokalnych przywódców, polityków i ważnych osób, informacja trafia do miejscowych mediów, oraz przywódców akademickich, religijnych i in. osób  wpływających na opinię. Tysiące bojowych syjonistycznych lekarzy, prawników i biznesmenów wykonują odgórne kampanie pisania listów: chwalą pro-izraelskich pismaków, atakują krytyków, wywierają presje na gazety, wydawnictwa i magazyny, żeby nie publikowały dysydentów. Krajowi i miejscowi przywódcy organizacji jot lansują wrogie przeglądy książek przeciwnych liniii Izraela. Wpływają na bibiloteki, by zapełniały półki książkami pro-izraelskimi, a cenzurują i wyłączają zrównoważone lub krytyczne pozycje. Lokalni bojownicy w koordynacji z konsulami Izraela nasączają publikę tysiącami spotkań. Jednocześnie miejscowi syjonistyczni bojownicy, a szczególnie wpływowi milionerzy, naciskają na miejsowe instytucje (administracje uczelni, władze kościoła i stowarzyszenia), żeby nie zapraszali krytków Izraela z poplecznikami. W ostateczności domagają się, by pro-izraelski propagandysta dostał tyleż czasu na przemowę – nigdy się to nie zdarza w odwrotnym przypadku.

Miejscowe organizacje jot wpływają na wybór burmistrzów, gowernorów, miejscowych celebrytów, wydawców, osób kościelnych i obiecujących młodych przywódców grup etnicznych i mniejszościowych, oferując im darmowe podróże propagandowe do Izraela, po których oni piszą lub dają wywiady wg indoktrynacji. Miejscowi przywódcy mobilizują tysiące aktywistów-syjonistów do ataków na Żydów antysyjonistycznych, domagając się ich wykluczenia z jakichkolwiek nagłaśnianych forów nt. Bliskiego Wschodu. Miejscowi funkcjonariusze jot tworzą komitety szybkiej reakcji, które odwiedzają i grożą miejscowym wydawcom i redakcjom, którzy w swych publikacjach kwestionują partyjną linię Izraela. Nadzorują („monitują”) wszystkie miejscowe spotkania, zapraszanie mówców i wszystkie wypowiedzi komentatorow publicznych, przywódcow religijnych i akademików, szukając jakichkolwiek nut „antysyjonistycznych” (które zwą „skrytym antysemityzmem”). Większość głównych żydowskich grup religijnych współdziała w miejscowych zbiórkach funduszy na Izrael, w tym fundusze na nowe osiedla na Zachodnim Brzegu „tylko dla Żydów”. Miejscowi funkcjonariusze są w czołówce kampanii, które niedopuszczają do obsadzania stanowisk niezależnymi specjalistami od Bliskiego Wschodu i akademikami od polityki publicznej oraz przeszkadzają w awansach i nadawaniu profesury, niezależnie od jakości akademickiej delikwenta. Natomiast awansują akademiccy poplecznicy linii Izraela, a ich książki atakujące krytyków Izraela wśród chrześcijan i muzułmanów oraz w krajach jak Turcja, Iran czy innych na celowniku polityki Izraela, dostają się na listy bestsellerów. Każda książka czy pisarz krytyczny wobec kompleksu jot czy Izraela dostają się na lokalny i krajowy „indeks” i są poddani smarowaniu przez żydowskich inkwizytorów.

Wniosek Władza Izraela w USA nie polega jedynie na wpływie i przywództwie silnych waszyngtońskich „lobby proizraelskich” jak AIPAC. Bez setek tys. bojowników jak miejscowi lekarze, agenci nieruchomości i inwestycyjni, profesorowie… „lobby” to nie zdołałoby utrzymać i wdrożyć swej polityki wśród setek milionów Amerykanów. Odtajnione dokumenty senackie pokazują, że ponad 50 lat temu miejscowe organizacje  syjonistów zaczęły systematyczną kampanię penetracji, kontroli i zastraszania, która osiągnęła szczyt w pierwszej dekadzie XXI w. Nieprzypadkowo przedstawiciele uniwersytetów są przedmiotem ataków mających na celu wyłączyć mówców lub zwolnić profesorów krytycznych wobec Izraela. Jak miejscowi syjoniści sami przyznają, mają oni skomputeryzowane indeksy zakazanych mówców, natomiast lansują „liberalnych” syjonistów, którzy nazywają „antysemitami” lub „teoretykami spiskowymi” autorów przytaczających oficjalne dokumenty syjonistów dowodzące systematycznej perwersji naszych swobód demokratycznych.

Nie ma już różnicy między władzą „lobby” syjonistów zewnątrz a działalnością agentów wewnątrz rządu USA. Np. AIPAC wymusił utworzenie pozycji podsekretarza skarbu i obsadzenie jej kluczowym agentem syjonistów (Stuart Levey), a teraz asystuje w jego globalnej kampanii morderczych sankcji przeciw Iranowi. Obsadzanie tak wielu agentami-syjonistami kluczowych stanowisk w rządzie ws. Bliskiego Wschodu jest misją  służby Izraelowi co najmniej przez kilka lat ich kariery. Ich obecność w rządzie wyklucza wszelkie dochodzenia przez Kongres lub Senat ws. organizacji syjonistycznych działających jako agencje obcego państwa, podobnie jak w l. 1960-ych. Rośnie sprzeciw publiczny w miarę jak główne organizacje jot i ich wpływowe osoby akumulują władzę, nadużywając jej na korzyść coraz bardziej morderczego, rasistowskiego państwa, które zdominowało instytucje USA. Kampania bojkotu, sankcji i wycofania inwestycji nabiera siły w USA (Harvard wycofał inwestycje w irańskie firmy). Poparcie publiczne w USA dla Izraela spadło poniżej 50%, a sondaże w Europie Zach. pokazują znaczny wzrost opozycji do ultraprawicowego reżimu Izraela. Antysyjonistyczni Żydzi nabierają wpływów, szczególnie wśród młodych Żydów zdumionych izraelską rzezią w Gazie i atakiem na Flotyllę Wolności. Obecność antysyjonistycznych Żydów na forach ośmiela wielu nie-Żydów zastraszonych „antysemityzmem”. Kompleks jot podpiera się malejącą bazą. Większość młodych Żydów wchodzi w związki małżeńskie z nie-Żydami i raczej nie podda się wściekłym kampaniom na rzecz rasistowskiego państwa. Zabiegi przywódców syjonistycznych o pozyskiwanie młodzieży żydowskiej na bojowników za Izrael podyktowane są świadomością jej zerwania z szowinizmem rabinicznym. Niebezpieczne jest to, że poparcie syjonistów amerykańskich dla Izraela prowadzi do zjednoczenia ze skrajną prawicą w USA. Obecnie żydowscy i chrześcijańscy reakcjoniści wzbudzają masową nienawiść do muzułmanów (tzw. kontrowersja o meczecie) dla odwrócenia uwagi od kryzysu gospodarczego i rosnącego bezrobocia. Syjonistyczna promocja masowej islamofobii jest niebezpieczną grą tak blisko od Wall Street, gniazda  wielu bogacących się na łupieniu majątku Ameryki. Jeśli te same zagniewane masy odwrócą oczy w stronę możnych u władzy, zamiast na czarnych i muzułmanów, mogą wyniknąć nieprzyjemne niespodzianki przeciw nie tylko agentom Izraela, ale też tym mylnie identyfikowanym jako pochodzącym z Ojczyzny Żydowskiej. prof. James Petras

Nie zostałam wyrzucona!!! Nic oficjalnego,  nawet nie wiem, czy do tego by doszło. Jedynie znalazłam się na liście wykładowców posiadających „pro-pisowskie” poglądy. Lista powstała w wyniku rozmów ze studentami. Fakt powstania takiej listy uważam za SKANDAL. Tylko z tego powodu opisałam w poprzedniej nocie całą sprawę. Szefowie każdej struktury mają prawo dobierać sobie kadrę. Jeśli zaczynają robić to od takich list, to przypomina mi  się słynna działalność prezesa Jerzego Targalskiego na terenie Polskiego Radia, którą surowo oceniła Komisja Etyki PR pod moim przewodnictwem. Tu inna socjotechnika, ale przecież chodzi o to samo eliminowanie ludzi o  niesłusznych poglądach. Nawet domniemania takowych i wiek. Szkoły powinny odświeżać kadrę, angażować młodszych wykładowców, o różnych umiejętnościach, doświadczeniach i szkołach dziennikarstwa. Jeśliby uznano, ze moje umiejętności są już nie przydatne, bo reportaż radiowy nie ma przyszłości a ja nie potrafię otworzyć się na nowe formy, zgoda. Ale jest odwrotnie, reportaż radiowy ma się dobrze, a zetknięcie z  warsztatem rozwija w studencie umiejętności niesłychanie przydatne na każdym miejscu pracy dziennikarza radiowego (wyczucie formy,  budowanie „narracji”, dramaturgii, dociekliwość, rzetelny stosunek do faktów, wrażliwość na innego człowieka). Wreszcie rozwijanie wyobraźni dźwiękowej. Tu już nikt o tym nie myśli. Ma być gazeta mówiona ze słuszną i zabawną publicystyką i muzyką.  Podobno   „pisowscy” wykładowcy indoktrynowali młodzież. Wprawdzie w moim przypadku nie na zajęciach, ale w programie „Babilon” , a także przez sam fakt, że byłam w kancelarii prezydenta Kaczyńskiego w zespole opiniującym kandydatów do odznaczeń za działalność opozycyjną i w „Solidarności”. Wprawdzie praca społeczna eksperta, ale prezydent nazywał się Kaczyński. ”Dziennik” wybił moją krzywdę. To bzdura. Nie pisałam, żeby się żalić na wyrzucenie z pracy, bo jeszcze nie zostałam wyrzucona! (a jeśli szkoła ze mnie zrezygnuje – ma prawo. ) Nie mogę zrozumieć, dlaczego dziennikarze nie widzą istoty problemu. Chciałam zwrócić uwagę na fakt SPORZĄDZANIA LIST wykładowców pod kątem ich poglądów. KAŻDY MA PRAWO DO POSIADANIA POGLĄDÓW. Także wykładowcy i dziennikarze. Jeśli nie widzicie grozy tej sytuacji to za chwilę uwierzycie, że opozycja nie ma prawa krytykować rządu, a wasz bliźni do odmiennego niż wy poglądu. Tak, jestem starej daty.  Szanuję studentów, którzy w dyskusji zbiorą argumenty np. za tezą „Poseł Palikot służy polskiej demokracji” i tych, którzy, także argumentami  chcą zbić tę tezę.  Daję pełną swobodę wyrażania swoich indywidualnych poglądów z zachowaniem rzetelności warsztatu. UCZĘ WARSZTATU!!! Ale komu to potrzebne? Stefan Bratkowski wspomniał, że na nowych wykładowców przyjdą red. Cezary Łasiczka i red. Grzegorz Chlasta z TOK FM.  I dobrze. Red. Jankowska jest m.in. laureatką prestiżowej nagrody Prix Italia w kategorii „Dokument” za reportaż Polski Sierpień, którą zdobyła w roku 1981. Była, według naszej wiedzy, pierwszą dziennikarką, która towarzyszyła strajkującym stoczniowcom pamiętnego sierpnia 1980. Red. Bratkowski, przypominamy, za czasów PRL walczył o wolność słowa, nie wiemy tylko dla kogo miała być owa wolność. – admin.

Oświadczenie kibiców Pogoni Lwów W związku ze skandalem na meczu Polska – Ukraina w Łodzi. Oświadczenie
Lwów 6 września 2010 r.
W imieniu wszystkich kibiców i sympatyków najstarszej polskiej drużyny – Pogoni Lwów wyrażamy ogromne zaniepokojenie z powodu skandalu, który wywołały służby porządkowe zabezpieczające mecz reprezentacji Polski w meczu z reprezentacją Ukrainy w dniu 04.09.2010 r. Fakt znieważania Polskiego godła i flagi narodowej coraz częściej pojawia się w niektórych programach telewizyjnych, ale przy okazji meczu drużyny narodowej na taką skalę nie pojawił się w Polsce chyba jeszcze nigdy. Przypominamy: tuż przed rozpoczęciem meczu na stadionie w Łodzi do wywieszonej przez kibiców Unii Tarnów flagi „Kolebka Polskiej piłki – Czarni Lwów, Pogoń Lwów, Lechia Lwów” podeszli przedstawiciele agencji ochrony „Zubrzycki”, zrywając i depcząc flagę w biało-czerwonych barwach, na której obok herbów w/w drużyn widniał także przedwojenny herb Lwowa, na którym znajduje się m.in. Order Wojskowy Virtuti Militari oraz a może przede wszystkim Polskie godło narodowe. Skandal ten rzutuje na wszystkich nas, kibiców i działaczy piłkarskich i w oczach Polaków zamieszkałych w tym przez wieki Polskim mieście na pewno nie jest niczym miłym. Z informacji, które posiadamy wynika, że sprawa została zainicjowana przez stronę ukraińską. Wierzymy, że był to jedynie wypadek a Polski Związek Piłki Nożnej (wywodzący się również ze… Lwowa), który odpowiadał za organizację meczu wyjaśni wszelkie nieścisłości a winnych pociągnie do odpowiedzialności. W przypadku niemożności wykrycia winnych przez władze PZPN [He he, a cóż oni biedaczki mogą... - admin] zastrzegamy sobie prawo do wystąpienia do prokuratury o wszczęcie postępowania wyjaśniającego możliwość popełnienia przestępstwa przez firmę zabezpieczającą obiekt. Odpowiedzialność karna za naruszenie zasady poszanowania państwowych symboli wynika z kodeksu karnego. Za publiczne znieważenie, zniszczenie, uszkodzenie lub usunięcie godła, sztandaru, chorągwi, bandery, flagi lub innego znaku państwowego grozi grzywna, kara ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku. W związku z tym prosimy wszystkie osoby posiadające jakiekolwiek materiały, które mogą pomóc w wykryciu sprawców przestępstwa o kontakt: administrator@pogonlwow.pl. Wszelkie materiały i informacje będą nam bardzo pomocne. Do wiadomości publicznej podajemy również informację iż zaledwie kilka tygodni temu ukraińska drużyna „Karpaty Lwów”, występująca w najwyższej lidze rozgrywkowej Ukrainy przyjęła jako wyjazdowe barwy: czerwono-czarne koszulki na cześć Stefana Bandery i jego zbrodniczej organizacji UPA. Brak informacji o jakiejkolwiek reakcji na ten skandal ze strony polskich władz oraz Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Sprawa została również przemilczana w środkach masowego przekazu… Kibice Pogoni Lwów

BISKUPI-PATRIOCI Z "GOTT MIT UNS" W TLE

OGLĄDANE W TELEWIZJI: Monika Olejnik: czy J.E. nie uważa, że Polacy to antysemici? Abp Józef Życiński: wszyscy Polacy to są antysemici ! I dalej: Jakie wnioski należy wyciągnąć w sporze Lecha Wałęsy z Anną Walentynowicz? Walentynowicz występuje w roli ostatniego Mohikanina cywilizacji nienawiści. Po śmierci Jana Pawła II: Kremówki tak, encykliki nie. Po katastrofie smoleńskiej: - za dużo moralistyki przy trumnach, - „…od poczęcia, od kołyski, My, Polacy, knujem spiski.
Spiskujących krąg olbrzymi Splótł się nawet z umarłymi…”

- cytat J. Życińskiego: autor Wiktor Gomulicki
·    Każde dziecko nad Wisłą wie, że żaden polski duchowny nie zwalcza lustracji tak twardo jak abp Józef Życiński.
o    Źródło: Gazeta Polska nr 47, 22 listopada 2006.
o    Autor: Waldemar Łysiak.
·    W Kościele jest silne lobby antylustracyjne, tu powiem po nazwisku, reprezentowane przez trzech hierarchów – abpa Życińskiego, abpa Gocłowskiego i bpa Pieronka, którzy w sposób niesłychanie ostry atakują lustrację.
o    Źródło: wywiad dla tygodnika Najwyższy Czas!
o    Autor: ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
·    Wielu duchownych, szczególnie wysokiej rangi, stara się wpływać na nasze życie publiczne. Niektórzy z nich, jak np. arcybiskup Józef Życiński, wprost podważają sens lustracji
o    Źródło: Gazeta Polska nr 49, 6 grudnia 2006 r.
o    Autor: Tomasz Sakiewicz
Jeśli Matka Boża jest od wygrywania wyborów, to równie dobrze można jej powierzyć zawody sportowe i wszystkie konflikty światowe.
·    Opis: podczas homilii Józefa Życińskiego

WYBITNE AUTORYTETY - / PROFESOR Z PODSTAWÓWKI /BARTOSZEWSKI , KOWALCZYK, TW  „FILOZOF” JE. JÓZEF ŻYCIŃSKI – METROPOLITA LUBELSKI Szanowny Arcybiskupie, precz z fałszywą skromnością. Nasi duchowni nie gorsi. Też potrafią molestować i gwałcić. Dorosłych i dzieci. I robią to wcale nie rzadziej i nie mniej brutalnie niż ich zagraniczni kumple. Różnica w tym, że wciąż czują się bezkarnie i nie chcą przepraszać, bo mają wsparcie dostojników Kościoła. Takich, jak pan. Wstyd mi za pana, panie Życiński, i za panu podobnych. Przestańcie wreszcie odwracać pedofila ornatem. Ksiądz pedofil to taki sam przestępca, jak świecki pedofil. Albo i gorszy.

Autor: Joanna Senyszyn, posłanka SLD

o    opis: W związku z wypowiedzią abpa Józefa Życińskiego o tym, że problem pedofilii kleru dotyczy „odległych rejonów Irlandii czy Ameryki”. o    Źródło: Blog Joanny Senyszyn,
i dalej:  Czy pani nosi krzyżyk na szyi”? „No wie pani, jak pani może o to pytać?!  Ja się krzyżykiem brzydzę! Ja w ogóle jestem anty krzyżowa.
Co będzie modne tej jesieni według Joanny Senyszyn? – W Polsce na pewno zapanuje moda krzyżowa - ocenia euro posłanka. Senyszyn twierdzi również, że krzyż sprzed Pałacu Prezydenckiego ma wpływ na odkrycia naukowe. - Pomoże w poszukiwaniu punktu G, bo krzyż na Krakowskim Przedmieściu to pisowski punkt G i dlatego piso krzyżowcy odstawieni od krzyża nie mogą dostać orgazmu i są sfrustrowani - mówi Wirtualnej Polsce Joanna Senyszyn, euro posłanka SLD.
Na swoim blogu Senyszyn konkluduje:
„…poseł Palikot ma się więc z czego uczyć”,
„…nie każdy ma brata na Wawelu!”,
„…Jarosław Kaczyński wskakuje na trumnę brata, jak Piłsudski na kasztankę!”

BP TADEUSZ PIERONEK:
Radio Maryja to niestety mentalność sekty. Kto nie jest z nami, ten jest przeciw nam. Radio Maryja wie, co Ojciec Święty miał na myśli. Nawet lepiej niż on sam.  Ja nie jestem psychiatrą.
·    Opis: Zapytany przez brukselski dziennik Le Soir, dlaczego Episkopat toleruje antysemickie wypowiedzi ks. Jankowskiego,
·    Źródło: Gazeta Wyborcza, 5 lutego 1998.
Grzech pierworodny polega na upolitycznieniu episkopatu.(..) Większość jest zadymiona PiS-em. By to zobaczyć” wystarczyło w czasie kampanii śledzić nastroje duchowieństwa” które nie pochodziły wszak z niebieskiego deszczu. Trzeba odejść od polityki. Nie od tego jest Kościół. ·    Źródło: Rzeczpospolita, 01-09-2010
·    PiS nie jest normalną opozycją, a sektą polityczną, posiadającą guru, misję i własnych świętych. To raczej ruch wywrotowy, który próbuje nie tyle polepszyć III RP, co ją zburzyć.
o    Autor: Norman Davies
o    Źródło: newsweek.pl, 4 sierpnia 2010
W odpowiedzi J. Życińskiemu kard. Dziwisz: „…siostry i bracia, z wielkim wzruszeniem stajemy przy ciałach prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, pana profesora Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki Marii. Zginęli w katastrofie lotniczej wraz z innymi ważnymi osobami z życia publicznego naszego państwa w czasie pełnienia swej służby. Dziękujemy dobremu Bogu za wszelkie dobro, jakiego udzielił naszemu Narodowi przez ich wierną służbę, przez postawę pełną miłości, uczciwości i dobroci…”. Źródło: tvn24.pl z 18 kwietnia 2010 r.
Abp Michalik: Krzyż to mebel, którego nie można przestawiać w czyimś domu / tvn24 /.
Lech Wałęsa: prawo jest prawem i trzeba je egzekwować nawet siłą - zaznaczył były prezydent i dodał: - Tu potrzebne są bardziej zdecydowane działania rządu i prezydenta w tej sprawie. /usuniecie krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego /.
BP TADEUSZ PIERONEK / „RZECZPOSPOLITA” 2 WRZEŚNIA 2010 /: Kto ten krzyż postawił – harcerze? Kto harcuje? O ile mi wiadomo to polityczne harce ludzi, którym nie zależy tak naprawdę na krzyżu, ale na władzy. Krzyż / przed Pałacem Prezydenckim - aut./ postawili jacyś trzej harcerze, pewnie nie najmłodsi, bo są harcmistrzami -  bliscy władz PIS, czyli krzyż postawiony został politycznie, skażone działanie od samego początku. Pan prezydent Bronisław Komorowski wcale nie chciał likwidacji krzyża, tylko jego przeniesienia w porozumieniu z władzami kościelnymi, a zrobiono z tego usunięcie krzyża. I wtedy się zaczęło! Oskarżono Bronisława Komorowskiego, że zaczyna prezydenturę od usuwania krzyża. A to jest kłamstwo. A sterujący tym PIS działa „z za szafy” i steruje rzekomą obroną krzyża. Ludzie którzy tego krzyża rzekomo bronią, mówią, będzie pomnik, nie będzie krzyża. Ale nie o krzyż tu chodzi. Będzie pomnik – nie będzie krzyża. Na czym im zależy? Na pomniku, czy na krzyżu? Przeniesienie krzyża było zupełnie logiczne. Należało to zrobić i podjąć odpowiednie kroki /?/. Nie widzę powodu, aby w tym miejscu stał krzyż. Ani tym bardziej, aby stał tam pomnik, przecież prezydent tam nie zginął, tablica już jest. Pomnik centralny już jest, prezydent Lech Kaczyński jest pochowany na Wawelu. Czy nie można tego zrobić /pomnika?/ na Cmentarzu Powązkowskim. W tym konflikcie nie chodzi o pamięć. Chodzi o budowanie siły na grobowcu. Apel biskupów z Jasnej Góry jest totalną pomyłką. Co biskupów obchodzi stawianie pomników? Przecież to jest apel o postawienie pomnika. Grzech pierworodny polega na upolitycznieniu episkopatu przez PIS. A kto za to ponosi odpowiedzialność? Radio Maryja! Kościół nie powinien się angażować w walce o krzyż, jest bowiem pomyłką utożsamianie krzyża jako symbolu religijnego, z krzyżem, który przestał być takim symbolem, krzyż stał się symbolem zwycięstwa, każdy uzurpator się na niego powoływał: krzyżowcy, Hitler / Gott mit uns /, itd.

JANUSZ PALIKOT, POSEŁ PO:

- Lech Kaczyński jest chamem,
- apeluję do Lecha Kaczyńskiego, aby wytrzeźwiał,
- Bronisław Komorowski pójdzie na polowanie na wilki, zastrzelimy Jarosława Kaczyńskiego, wypatroszymy i skórę wystawimy na sprzedaż,
- I ty tchórzu chcesz cos wyjaśnić,

opis:  o Antonim Macierewiczu,
- Krótko mówiąc to ja załatwiłem prezydenturę Bronisławowi Komorowskiemu,
- Jarosław Kaczyński brat świętego pomazańca z Wawelu,
- sugestia na temat homoseksualizmu Jarosława Kaczyńskiego,
- przykro mi, że prostytucja  sięga nawet pani minister Gęsickiej,

- pan Palikot ma swój język, swoją osobowość. To jest człowiek, który nie może odmówić sobie mówienia prawdy i wykończy PIS takie jest jego zadanie – Kazimierz Kuc / obecnie Kutz / PO
- Pani Kucowa – żona Kuca – bezpartyjna - na  policji:
- to PIS oblał nasz dom farbą i grozi nam śmiercią.
DONALD TUSK: - jak wyzwolić się od tych stereotypów, które towarzyszą nam niemal od urodzenia, wzmacniane literaturą, historią, powszechnymi resentymentami? Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło - ponuro - śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych urojeń? Polskość to nienormalność - takie skojarzenie nasuwa mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze, wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnie ochoty dźwigać. Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski - tej ziemi konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem". - W dniach 12 - 14 czerwca 1992 roku jako wiceprzewodniczący Zarządu Głównego Kaszubsko - Pomorskiego, tuż po upadku rządu Bieleckiego, Donald Tusk uczestniczył w II Kongresie Kaszubskim, który odbywał się w Domu Technika w Gdańsku przy ul. Rajskiej 6. 13 czerwca wygłosił programowe przemówienie zatytułowane: "Pomorska idea regionalna jako zadanie polityczne". Przedstawił w nim program pełnej autonomii Pomorza / Kaszub/, które winno posiadać nie tylko własny rząd, ale i własne wojsko i własny pieniądz. Na takie dictum siedzący goście / ks. prof. Pasierb, posłowie Wyborczej Akcji Katolickiej Alojzy Szablewski i Feliks Pieczka, jeden senator, szefowie Wielkopolan i Górnoślązaków, oraz inni/ wyrażali swoje oburzenie, gdyż oni nie widzieli Kaszub poza Polską. Siedzący w pierwszym rzędzie poseł Feliks Pieczka nie wytrzymał i wskoczył na estradę, podszedł do mikrofonu i wygłosił poza programowe, piękne, patriotyczne kontr- przemówienie podkreślając, iż oddzielenie Kaszub od Polski byłoby nie tylko przestępstwem wobec polskiej racji stanu, ale i wobec interesu Kaszubów. Przypomniał też zebranym fragment hymnu kaszubskiego, który w języku polskim brzmi - + nie ma Kaszub bez Polonii, a bez Polski Kaszub +".
Donald Tusk wydał oświadczenie - groźbę : "opadną emocje, powoła się siły porządkowe". Czy Tusk wezwie do pomocy towarzyszy radzieckich? Jest przecież według kremlowskiego portalu gazieta.ru ich człowiekiem w Warszawie. A tymczasem? Tymczasem ścięto podstępnie w nocy z 17/18 maja 2010 przez urzędowych gangsterów Krzyż Papieski na krakowskich Błoniach, dwa krzyże w Przemyślu. To przecież słynne Wzgórze Trzech Krzyży w Przemyślu. Powstał wczoraj 4 września 2010 w Przemyślu „Ruch Obrony Trzeciego Krzyża”.  Pozostał jeden krzyż!!! Miejsce „Wzgórze Trzech Krzyży” w Przemyślu prześladowane było nakazowo z Moskwy przez bolszewików PRL, o czym należy pamiętać. Kto kieruje akcją ścinania krzyży? Czy nowo wybrany prezydent RP Bronisław Komorowski, który ją zapoczątkował t. zw. przeniesieniem ? Zagrożony jest Krzyż Chrystusowy w Stalowej Woli, a ten przed Pałacem Prezydenckim ocalał mocą Wiernych Obrońców,  wyśmiewanych, wygwizdywanych obrzucanych wulgaryzmami.  Krzyż przed Pałacem Namiestnikowskim wzniesiony społecznym żalem i żałobą oblewany jest moczem i bezczeszczony. Obrońcy Krzyża zwani satanistami, sekciarzami m.in. przez biskupów, poniewierani, oblewani armatkami wodnymi, zatruwani gazem pieprzowym, patrzą ze zgrozą jak dzicz tusko - komoruska krzyż bezcześci chamskimi wrzaskami nocnymi, golizną, wulgaryzmami, przemocą fizyczną i łupieniem ich mienia przez służby BOR i Straży Miejskiej podległej Hannie Gronkiewicz Waltz. Zwołuje się nocne trwające do 1 00 w nocy „happeningi” młodzieżowych zbirów pod egidą prezydent Warszawy i młodocianego 23 letniego łajdaka– kucharza z ASP gangstera internetowego – Dominika Tarasa i młodocianej 17-letniej pijanej dziewki wrzeszczącej całą noc, zaczepiającą modlących się,
cytuję fragment reportażu:
„Wczoraj młoda dziewczyna, lat może 17, podchodziła do modlących się, po kolei wrzaskliwym głosem krzycząc: masz penisa?", nie?, to powiedz: penis, penis, kur... penis, takie trudne”?`
Okrzyki są niewybredne: "precz z krzyżem", "zimny Lech na krzyż", "krzyż do kościoła", wszystko obficie pokraszone przekleństwami: k..., h..., pierd..., kut... i inne. Wrzaski nasilają się i łączą tak, że nie słychać ani jednego słowa kapłana. Od 23:00 do 9:00 Gessler / knajpa – sprzedająca po 4,00 zł alkohol / jest tak pełen ludzi, że nie mieszczą się w lokalu. Niestety nie przychodzą do niego, ale... po odpowiedniej dawce piw, wódki i prawdopodobnie jakichś narkotyków, wszyscy udają się pod... krzyż”.
- Czy Polska ma jeszcze godło Orła w Koronie? - "Naród, który nie szanuje swej przeszłości, nie zasługuje na szacunek " - / Pierwszy Marszałek Polski Józef Piłsudski /. Aleksander Szumański

Prymitywny żart Grasia Rzecznik rządu "żartuje" z katastrofy smoleńskiej Dlaczego w zderzeniu z brzozą odpadło skrzydło Tu-154M? Bo ktoś je nadpiłował. W ten sposób "żartuje" rzecznik rządu Donalda Tuska. Swoim specyficznym poczuciem humoru, a raczej zwyczajnym chamstwem, Paweł Graś popisał się, reagując na kolejne pytania dotyczące przyczyn katastrofy smoleńskiej. Rzecznikowi rządu w "żartach" nie przeszkadza nawet to, że w katastrofie zginęło także kilku jego partyjnych kolegów. Publiczne stawianie pytań na temat przyczyn katastrofy, w której zginął m.in. prezydent RP, najwyżsi wojskowi dowódcy i czołowi polscy politycy, mocno doskwiera rządowi Donalda Tuska. Ekipa, która wyjaśnienie przyczyn katastrofy praktycznie w całości oddała obcemu państwu, najwyraźniej chciałaby sprawę wyciszyć, bo rzeczywiście chwalić się nie ma czym. Nic więc dziwnego, że stronnicy i członkowie rządu Donalda Tuska na kolejne wypominanie ich zaniechań i zaniedbań reagują bardzo nerwowo. Wczoraj na antenie Radia Zet w słownym starciu z przewodniczącym klubu Prawa i Sprawiedliwości Mariuszem Błaszczakiem popisał się rzecznik rządu Paweł Graś, który przekroczył granice dobrego smaku i na pewno nie zachował się odpowiednio do piastowanej funkcji rzecznika rządu. Graś starał się przekonywać, że "Kaczyńskiemu chodzi o to, by koncentrować uwagę opinii publicznej nie na sprawach ważnych dla Polaków, ale na katastrofie smoleńskiej" i czyni to bardzo konsekwentnie, rozpowszechniając nowe sensacje dotyczące przebiegu katastrofy. Przewodniczący klubu PiS Mariusz Błaszczak przypomniał jednak wątpliwości Jarosława Kaczyńskiego. - Prezes Kaczyński zadaje też pytanie dotyczące tego, dlaczego w zderzeniu z 40-centymetrowym drzewem, brzozą, odpadło skrzydło z tego samolotu - mówił Błaszczak. - Bo ktoś nadpiłował - odparł na to Graś. - Pan już rzeczywiście wszystko wie, pewnie pan podziela teorię, jaką Rosjanie sformułowali już na początku, że piloci wszystkiemu winni - odpowiedział mu Błaszczak. Przewodniczący klubu PiS w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" nie wykluczył, iż w związku z wypowiedzią Pawła Grasia zostanie skierowany wniosek do sejmowej Komisji Etyki Poselskiej o ukaranie członka Platformy. - Można by przytoczyć szereg takich wypowiedzi. To jest dowód koronny na to, co rząd Donalda Tuska sądzi na temat katastrofy smoleńskiej i dla mnie nie jest to zaskoczeniem. Ale mam nadzieje, że pod naciskiem opinii publicznej rząd będzie musiał zająć się wyjaśnieniem przyczyn katastrofy. Zespół parlamentarny spowodował, że zaczęła działać prokuratura. Prędzej czy później będzie też musiał zacząć działać rząd, bo jest przecież rządowa komisja równoległa do komisji śledczej prokuratorskiej - powiedział Błaszczak. Politycy Platformy nie widzą powodów do dymisji rzecznika rządu. - Nie rozumiem pytania pana Błaszczaka. Trzeba mieć świadomość tego, jakie siły przy tego typu zdarzeniach działają. Pan Błaszczak powinien zdawać sobie sprawę z tego, i rzucanie podobnych wątpliwości określiłbym jako granie na braku wiedzy ludzi. Stąd myślę, taka a nie inna reakcja pana Grasia. Granie na tym zdarzeniu już powinno się skończyć - bronił swojego partyjnego kolegi poseł Janusz Cichoń.
Szef Grasia powinien się zastanowić Zrozumienia dla kolegi z koalicji nie znajduje natomiast poseł Polskiego Stronnictwa Ludowego Eugeniusz Kłopotek. - To kompletnie, absolutnie niedopuszczalna i nie do przyjęcia wypowiedź rzecznika rządu. Nawet jeżeli Graś chciał to powiedzieć żartobliwie, to sprawa nie kwalifikuje się w kategoriach żartu. Szef Grasia musi się nad tą kwestią zastanowić. Jeżeli tego typu wpadki będą się powtarzać, to będzie to rzutować na cały rząd i samego premiera. W sprawie, jak ta katastrofa, nie ma żartów - stwierdził poseł ludowców. Kolejne już kpiny z ofiar i z samej tragedii uderzają w rodziny ofiar. - Te słowa muszą pozostać bez komentarza. Gdybym miała komentować tego typu wypowiedź, ubliżyłabym sama sobie. Powiem tylko tyle, że obyczajowość Palikota zatacza coraz większe kręgi - stwierdziła Zuzanna Kurtyka, wdowa po śp. Januszu Kurtyce. Na inny aspekt sprawy zwrócił natomiast uwagę karnista, prof. Piotr Kruszyński. Niewykluczone, iż słowa Grasia nie były tylko chamskim żartem, a rzecznik rządu "wie coś więcej" i może należałoby go przesłuchać. - Jeżeli był to żart, to był on bardzo niestosowny. Biorąc pod uwagę to, że w katastrofie smoleńskiej zginęło 96 osób, w tym pan prezydent Lech Kaczyński z małżonką i elita naszego kraju. Ale jeżeli było to powiedziane na poważnie, to należałoby zbadać ten wątek i powołać pana ministra Grasia w charakterze świadka - zauważył Kruszyński. Trudno nie odnieść wrażenia, że wypowiedź rzecznika rządu jak ulał pasuje do jego słynnej ksywki "cieć", jaką nadano mu po ujawnieniu faktu, że minister polskiego rządu mieszka w domu należącym do Niemca w zamian za pilnowanie budynku.
Artur Kowalski

Rządzących szacunek dla pracujących

1. Powoli kończą się obchody 30 lecia powstania „Solidarności”. Uroczystości związane z tą rocznicą odbyły się w wielu miejscach w Polsce ale szczególny charakter miały te związane z podpisanymi 30 lat temu porozumieniami pomiędzy strajkującymi, a komisjami rządowymi, a więc w Szczecinie, w Gdyni ( w zastępstwie Gdańska) i w Jastrzębiu Zdroju. W Szczecinie w obchodach wziął udział Prezydent Bronisław Komorowski , a głównym przekazem jego wystąpienia było porównanie niepracujących dźwigów upadłej stoczni do amerykańskiej Statui Wolności. Rzeczywiście to koledzy Prezydenta z rządu, Premier Tusk i Minister Skarbu Grad załatwili 10 tysiącom stoczniowców (3 tysiącom w Szczecinie i 7 tysiącom w Gdyni) wolność od pracy na długie lata. Zresztą w przypływie szczerości Premier Tusk po wielokroć mówił do swoich najbliższych współpracowników o stoczniach „niech trafi je szlag” i trafił przy dużym udziale tego rządu. Do Jastrzębia Zdroju zaproszeń dla Prezydenta Komorowskiego i Premiera Tuska nie wystosował przewodniczący regionu śląskiego „Solidarności”, bo jak publicznie poinformował nie byłby w stanie zapewnić gościom bezpieczeństwa. Pokazuje to tylko nastroje załóg pracowniczych, zrzeszonych w tym w tym związku, którym 3-letnie rządy ekipy Tuska, tak mocno dały się we znaki,że nie chcą rządzących nawet na tak podniosłych uroczystościach. W ostatnim 21 leciu były różne rządy do których „Solidarności” było bliżej lub dalej, ale jeszcze w całym tym okresie nie było tak,żeby rządzący nie mogli się pojawić na jakiś uroczystościach z dużym udziałem załóg pracowniczych ze względu na swoje bezpieczeństwo. Ten znamienny fakt uszedł jednak uwadze, z reguły bardzo dociekliwych dziennikarzy i mediów.

2. Uroczystości w Gdyni (w zastępstwie Gdańska, bo w remoncie hala Oliwi) były centralnym punktem obchodów 30 lecia „Solidarności”. Byli obecni Komorowski, Tusk , Przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek i poprzedni Premierzy Mazowiecki, Pawlak i Kaczyński. Przemówienie Prezydenta Komorowskiego nie było konfrontacyjne i nie miało wpadek więc przeszło bez echa .

Ale już Premier Tusk zaczął od tego ,że wielu zgromadzonym na tej sali na pewno nie podoba się jego obecność i już na początku sprowokował gwizdy i tumult. Następnie miał dla związkowców przesłanie dotyczące zmniejszenia o 9 mln liczebności tego związku z sugestią, że wynika to z zaangażowania związku w politykę. Premier jednak jako”wytrawny historyk” powinien wiedzieć, że 10 mln członków miał ruch społeczny „Solidarność” i to w okresie braku możliwości działania ludzi w jakichkolwiek innych legalnych strukturach, a więc kłucie obecnych związkowców w oczy tą wyraźnie zmniejszoną liczbą członków było prowokacją obliczoną na medialny efekt.

3. W tej sytuacji z wystąpień polityków tylko przemówienie Jarosława Kaczyńskiego, nawiązywało do rangi tej uroczystości i sytuacji w jakiej teraz w Polsce znaleźli się ludzie pracy najemnej. Niestety akcja Pani Krzywonos i kompletny brak rzetelności mediów doprowadziły do tego, że najważniejsze propracownicze fragmenty tego wystąpienia nie są znane szerszej opinii publicznej. Zwrócę uwagę tylko na dwa, które są moim zdaniem kluczem do stabilnego rozwoju kraju, także w przyszłości. ” „Solidarność” była wielkim buntem przeciwko niesprawiedliwości, przeciwko często haniebnemu traktowaniu pracy i pracowników. Była domaganiem się by prawa pracownicze były przestrzegane. O tym wielu zapomniało już dawno, a tym bardziej dziś po 30 latach. Musimy sobie jasno powiedzieć, że pomyślność narodów wyrasta z pracy, że praca nie jest czymś, co można traktować jako koszt, który należy redukować. A prawa pracownicze, to nie jest coś, co jest kosztem nieuzasadnionym. Bo tak dzisiaj wielu głosi”. I dalej „ Musimy pamiętać, ze prawa pracownicze, umowa o pracę, ubezpieczenia społeczne, prawa wolnych związków zawodowych, są taką samą częścią naszej cywilizacji jak na przykład spółka akcyjna, czy spółka z ograniczoną odpowiedzialnością jak akcje i giełda- instytucje, które zdołały stworzyć współczesny kapitalizm i gigantyczny sukces gospodarczy ludzkości w ciągu ostatnich dwóch wieków. Że to jest całość naszej cywilizacji, że kto podnosi rękę na te instytucje, ten kopie grób tej całości, na którą składa się demokracja, wolny rynek i prawa pracownicze”.

4. Co można powiedzieć głębszego i mądrzejszego także na przyszłość na 30 lecie takiego związku zawodowego jak „Solidarność”? To musiało się podobać zwykłym ludziom, ludziom pracy najemnej zgromadzonym na sali i dlatego Kaczyński dostał taki aplauz. Ale te słowa nie mogły się podobać rządzącym, którzy ludzi pracy najemnej i prawa pracownicze mają gdzieś. Nie mogły się podobać establishmentowi bo on już od dawna nie spotyka się ze zwykłymi ludźmi i w związku z tym nie potrafi z nimi rozmawiać. Wreszcie nie mogły się podobać niektórym założycielom „Solidarności”, którzy okazali się beneficjentami przemian i już dawno wysiedli z pociągu „Solidarność” na przystanku „dostatek i wysoka pozycja społeczna”. Ciągle mam przed oczyma, krótki reportaż, który chyba przez nieuwagę poszedł w TVN 24 o stoczniowcu ze Stoczni Gdańskiej jednemu z inicjatorów strajku w 1980 roku, który w roku 2002 musiał przejść na zasiłek przedemerytalny po kolejnej fali redukcji zatrudnienia w stoczni. Załamał się , przeszedł dwa zawały i jak mówi przywrócił go do życia gest Prezydenta Lecha Kaczyńskiego , który odznaczył go Krzyżem Kawalerskim za zasługi dla powstania „Solidarności. Teraz społecznie oprowadza wycieczki po wyłączonej z eksploatacji części Stoczni Gdańskiej. Dziennikarz pokazuje także jego próbę przywitania się z Lechem Wałęsą na jakiejś uroczystości w Gdańsku. Wałęsa wprawdzie podaje mu rękę ale jakoś nie może sobie przypomnieć ich wspólnego działania 30 lat temu. Przejmujące obrazy braku solidarności ze strony tych, którzy wdrapali na piedestały po plecach takich jak ten pozbawiony teraz pracy człowiek. Zbigniew Kuźmiuk

Bracia Kaczyńscy tworzyli "Solidarność" Determinacja i odwaga Lecha i Jarosława Kaczyńskich sprawiły, że wywalczony przez robotników niezależny ruch związkowy przybrał postać jednolitej organizacji. Dzięki temu mógł zachować niezależność i odegrać tak ogromną rolę w obaleniu systemu komunistycznego Działalność Lecha i Jarosława Kaczyńskich w Sierpniu '80 budzi żywe zainteresowanie nie tylko historyków i działaczy "Solidarności", którzy dobrze pamiętają, kto po jakiej stronie stał w czasie wielkiego strajku w Stoczni Gdańskiej. Coraz częściej wydarzenia sprzed 30 lat są wykorzystywane przez jedną opcję polityczną - polityków dawnej Unii Wolności i obecnej Platformy Obywatelskiej - do dyskredytowania swoich przeciwników przez odmawianie im jakichkolwiek zasług w ruchu solidarnościowym. Jak było naprawdę? Świadkiem i czynnym uczestnikiem sierpniowego zrywu był Jan Olszewski, w 1980 r. niekwestionowany autorytet w kręgach opozycji niepodległościowej, znany obrońca w procesach politycznych w PRL. W relacji opracowanej przez Elżbietę Urbanowicz z Komisji Krajowej NSZZ "Solidarność" premier Olszewski ujawnia nieznane kulisy tworzenia ogólnopolskiej struktury związku, opowiada o udziale braci Kaczyńskich w wypracowaniu jednolitej formuły ruchu związkowego - wbrew tzw. ekspertom, którzy zachowywali się w tej sprawie zachowawczo i ugodowo wobec władz. Warto zapoznać się z tymi faktami, o których wielu chciałoby teraz zapomnieć, bo jako niewygodne burzą wtłaczaną przez media wersję historii. W czasie strajków sierpniowych na Wybrzeżu w 1980 roku, gdzieś około 20 sierpnia, dotarła do mnie wiadomość, że jest w Warszawie wysłannik Komitetu Strajkowego Stoczni Gdańskiej, który szuka kontaktu z prawnikami związanymi ze środowiskami opozycji. Okazało się, że był to pan Wiśniewski - członek Komitetu Strajkowego, który przekazał informację, iż w toku rozpoczynających się wtedy pertraktacji z przedstawicielami władz PRL Komitet Strajkowy nie ma zapewnionego wystarczającego wsparcia ze strony prawników.
Droga na Wybrzeże Było to dla mnie zaskoczeniem, bo wiedziałem, że w tym czasie na Wybrzeżu przebywał adwokat Jacek Taylor i blisko związany z Wolnymi Związkami Zawodowymi Wybrzeża Lech Kaczyński. Niemniej na spotkaniu u adwokata Władysława Siły-Nowickiego postanowiliśmy, że pojedziemy na Wybrzeże: adwokat Siła-Nowicki do Stoczni Szczecińskiej, a ja do Gdańska. W trakcie dyskusji nad naszymi przyszłymi zadaniami doszliśmy do wniosku, że celowe będzie przygotowanie choćby ramowego projektu statutu przyszłych Wolnych Związków Zawodowych, o których legalizację walczyli wówczas strajkujący robotnicy Wybrzeża. Główny ciężar prac nad statutem wziął na siebie Wiesław Chrzanowski, bowiem zarówno ja, jak i Siła-Nowicki jako obrońcy w sprawach karnych, nie mieliśmy większego doświadczenia w dziedzinie prawa administracyjnego i przepisów związkowych. Projekt powstał dosłownie w ciągu kilkunastu godzin i obydwaj wyruszyliśmy z nim na Wybrzeże. Podróż Władka Siły-Nowickiego do Szczecina zakończyła się na Dworcu Centralnym w Warszawie. Został zatrzymany przez SB zaraz po odejściu od kasy z wykupionym biletem i spędził następną dobę w Pałacu Mostowskich. Mnie się udało dzięki temu, że wyjechałem z Warszawy w zupełnie innym kierunku. Wysiadłem na jednej z kolejnych stacji i stamtąd taksówką, zacierając za sobą ślady i zmieniając parę razy kierunek jazdy, dotarłem szczęśliwie do Gdańska.

Spotkanie z Jarosławem Kaczyńskim. Tuż za bramą Stoczni Gdańskiej z ogromnym zaskoczeniem stwierdziłem, że pierwszą znaną osobą, którą tam spotkałem, był Jarosław Kaczyński, wtedy młody pracownik naukowy Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, którego znałem z działalności w Biurze Interwencji Komitetu Obrony Robotników prowadzonym przez Zofię i Zbigniewa Romaszewskich. Moje zaskoczenie wynikało stąd, że Jarosław był ostatnią osobą, z którą żegnałem się, wyjeżdżając z Warszawy. Podobnie jak wielu ludzi z opozycji nie mieszkał wtedy u siebie, aby uniknąć stosowanych wówczas powszechnie represji zatrzymywania przez Milicję Obywatelską na 48 godzin. Po upływie tego terminu zaraz po opuszczeniu aresztu w jednej z komend milicji ponownie zatrzymywano na kolejne 48 godzin i przewożono do innej komendy. Sam Zbigniew Romaszewski spędził w ten sposób w sierpniu 1980 roku w kolejnych aresztach około 2 tygodni. Dlatego Jarek, aby uniknąć zatrzymania, przebywał w mieszkaniach zaprzyjaźnionych osób, między innymi w moim. Stąd moje zaskoczenie jego nagłym objawieniem się w Stoczni Gdańskiej. Dopiero po chwili przypomniałem sobie, że ma brata bliźniaka, o którym wiedzieliśmy, że jest działaczem opozycji w Trójmieście. W ten sposób poznałem przyszłego prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Dzięki niemu mogłem niemal natychmiast dotrzeć do Lecha Wałęsy i przedstawić mu okoliczności i cel mego przyjazdu.
Wzorcowy statut W tym czasie działała już w stoczni grupa doradców z Warszawy na czele z Tadeuszem Mazowieckim i Bronisławem Geremkiem. W tej ekipie był też prof. Andrzej Stelmachowski. Wspólnie z nim zajęliśmy się dostosowywaniem naszego projektu do konkretnych potrzeb Komitetu Strajkowego stoczni. Ostatecznie zaprojektowaliśmy statut dla Wolnego Związku Zawodowego Pracowników Wybrzeża, którego oryginalną cechą było połączenie różnych branż w jednej organizacji związkowej opartej na zasadzie terytorialności. W ciągu następnych dni ta formuła istnienia przyszłego wolnego związku była przedmiotem gwałtownych sporów i dyskusji z delegacją rządową. Ostatecznie, jak wiadomo, w umowie gdańskiej z 31 sierpnia 1980 roku ten główny postulat strajkujących robotników został zaakceptowany w podwójnej formule i przy zmianie określenia "wolny związek" na "niezależny i samorządny związek zawodowy". Władze PRL w obliczu rozlewającej się po kraju fali strajkowej ostatecznie wyraziły zgodę na rejestrowanie takich związków w trybie sądowym w formie albo związku branżowego mogącego działać w skali całego kraju, albo regionalnego skupiającego pracowników różnych zawodów, ale tylko na określonym, ograniczonym obszarze. Po podpisaniu Porozumień Gdańskich dosłownie w ciągu kilkunastu dni na terenie całego kraju we wszystkich województwach spontanicznie powstawały regionalne komitety założycielskie nowych związków ignorujące zupełnie dotychczasową strukturę branżową. Najczęściej powstawały one w oparciu o nasz wzorcowy statut przyjęty w Gdańsku dla Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego Pracowników Wybrzeża. Między innymi taki statut przyjął Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Mazowsza, przy którego tworzeniu szczególnie aktywnie uczestniczył Jarosław Kaczyński. Wszystkie regionalne komitety założycielskie nowych związków szukały kontaktów ze związkowcami Wybrzeża. Gdańscy związkowcy z Wałęsą na czele uznawani byli za oczywistych patronów całego rodzącego się wtedy ruchu związkowego. Według zasad przewidzianych w umowach gdańskich każda z tych regionalnych organizacji powinna osobno starać się o rejestrację sądową. Nie było wiadomo, jakie będą stawiane przez sądy warunki dopuszczenia ich działalności.

Jaki związek Uważałem od początku - opinię tę podzielali wszyscy autorzy naszego statutu - że nowy ruch związkowy może uzyskać i utrzymać rzeczywistą niezależność tylko pod warunkiem wspólnego, jednolitego i solidarnego działania. Dążenia w tym kierunku w sposób naturalny pojawiały się we wszystkich regionach kraju. Gdański komitet założycielski NSZZ z Wałęsą na czele pod wpływem płynących z całego kraju żądań postanowił zorganizować 17 września we Wrzeszczu ogólnokrajową naradę otwartą dla wszystkich związkowych komitetów założycielskich z całego kraju dla zastanowienia się nad formą koordynacji tworzących się nowych związków. Już w trakcie przygotowywania narady usiłowałem przedstawić gdańskim działaczom postulat powołania jednolitego w skali całego kraju związku zawodowego, który rejestrowałby się w oparciu o jeden wspólny statut w jednym postępowaniu przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie. Propozycje przyjmowane były w Gdańsku sceptycznie, bo zasada, którą proponowałem, była w oczywisty sposób sprzeczna z wyraźnym zapisem umowy gdańskiej. Uważałem jednak, że w obliczu żywiołowego i powszechnego ruchu, który w ciągu kilkunastu dni skupił prawie 10 mln członków, formalne zapisy nie mogą być respektowane wobec powszechnej woli powołania jednej wspólnej organizacji przez wszystkie środowiska pracownicze w Polsce.

Odważna decyzja Jadąc 17 września do Gdańska z delegacją NSZZ Mazowsza, byłem przekonany, że przedstawienie tego postulatu na naradzie spotka się z jednolitym i zdecydowanym poparciem. Problem polegał na tym, że jego zgłoszenie musiałby wziąć na siebie ktoś z przedstawicieli komitetów założycielskich biorących udział w naradzie. Zgodnie bowiem z zasadą przyjętą przez organizatorów tylko upoważnieni przedstawiciele komitetów regionalnych mieli prawo do zabrania głosu. Nie byłem członkiem Komitetu Założycielskiego NSZZ Mazowsza, tylko doradcą, i - co gorsza - jako adwokat nie miałem nawet praw do członkostwa w związku. W tej sytuacji po przyjeździe do Gdańska szukałem wśród tamtejszych działaczy związkowych kogoś, kto weźmie na siebie zgłoszenie wniosku w tej sprawie. Okazało się, że w Gdańskim Komitecie Założycielskim panuje powszechne przekonanie o konieczności ścisłego przestrzegania dopiero co podpisanych umów. Propozycja złamania zapisu dotyczącego struktury przyszłych związków w ogóle nie wchodziła w grę. W pewnym momencie zwierzyłem się z tego kłopotu spotkanym w Gdańsku braciom Kaczyńskim. Muszę przyznać, że natychmiast zrozumieli wagę tej sprawy, ale i oni nie potrafili przekonać do niej organizatorów narady. Wtedy Leszek Kaczyński zaproponował ryzykowne rozwiązanie. Naradzie przewodniczył współpracujący z Wolnymi Związkami Wybrzeża popularny w Gdańsku literat Lech Bądkowski. Leszek Kaczyński, który był z nim zaprzyjaźniony, zaproponował, że poprosi go o dopuszczenie mnie do głosu, mimo iż nie byłem uprawniony do takiego wystąpienia. Dawało to szansę publicznego przedstawienia wszystkim uczestnikom narady postulatu powołania jednolitego związku. Postanowiliśmy zaryzykować.
Wspólny sukces Kiedy Bądkowski wywołał mnie do głosu, zauważyłem zaskoczenie wśród siedzących w pobliżu prezydium doradców. Ktoś pospiesznie podał karteczkę Wałęsie. Licząc się z tym, że mogą mi przerwać wystąpienie, od razu w pierwszym zdaniu postawiłem problem jednolitej organizacji i jednej wspólnej rejestracji związku. Wybuch entuzjazmu na sali był dowodem, że projekt trafił bezbłędnie w powszechne oczekiwania zebranych. Lech Wałęsa, który już podniósł się, aby interweniować u Bądkowskiego w sprawie mojego wystąpienia, momentalnie zmienił zamiar i przyłączył się do oklasków z sali. Od tej chwili było oczywiste, że od zasady jednego związku i jednej wspólnej jego rejestracji nie ma odwrotu. W chwilę potem poparł ten postulat występujący w imieniu Wrocławia Karol Modzelewski. Jeszcze przed zakończeniem narady w czasie krótkiej przerwy podszedł do mnie i Wiesława Chrzanowskiego Wałęsa i powiedział: "Wrobiliście nas, panowie, w tę sprawę, to teraz przynajmniej przygotujcie taki statut, żeby nie było trudności z rejestracją". Tej samej nocy rzeczywiście udało się opracować wspólny statut już dla ogólnokrajowego związku, którego nazwa wynikła w sposób oczywisty ze spontanicznej reakcji sali skandującej: "Solidarność, solidarność!". Tego samego wieczora mogliśmy sobie z Lechem i Jarosławem pogratulować wspólnego sukcesu. Od następnego dnia w atmosferze rosnącego napięcia rozpoczęły się nieoficjalne rozmowy w sprawie czasu i sposobu zarejestrowania "Solidarności" zgodnie z ustaloną procedurą sądową. Zostały zakończone 10 listopada 1980 roku naszym zwycięstwem. Ale to już jest zupełnie inna historia. Jan Olszewski

Jak i dlaczego zostałem odwołany… Naruszyłem sieć interesów, dużych i mniejszych, wzajemnych usług oraz wpływów grupy, która miała niewątpliwie i niezaprzeczalnie swój interes osobisty i ekonomiczny w tym, aby wszelkimi możliwymi sposobami pozbawić mnie funkcji rektora AWFiS. Podstawą wartości etosu akademickiego jest prawda, której należy rzetelnie poszukiwać, a wyniki tych poszukiwań dokumentować. Szczególna rola w tym procesie przyznawana jest rektorowi który, kierując się realizacją tej podstawowej wartości podejmuje działania oparte na przestrzeganiu prawa, służbie publicznej, zasadzie legalizmu, autonomii i odpowiedzialności. W maju 2008r. zostałem wybrany na funkcję rektora Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu im. J. Śniadeckiego w Gdańsku. Obowiązki objąłem od dnia 1 września 2008r. W pierwszym miesiącu urzędowania przedstawiłem na konferencji w Raduniu program, którego podstawą było wprowadzenie menedżerskiego stylu zarządzania oraz unowocześnienie Uczelni. Nowe idee oparte między innymi na pozyskiwaniu środków finansowych, reformowanie wydatków i zmiany organizacyjne nie spodobały się dotychczasowym decydentom uczelnianym. Od początku prawda o uczelni, jej finansach, interesach i nauce była skwapliwie ukrywana przez wieloletniego kanclerza uczelni, całkowicie podporządkowaną mu kwestor oraz prorektorów, z których jeden prowadził w powiązaniu z bratem kanclerza całkiem intratny biznes na terenie AWFiS. Wszystko rozpoczęło się w momencie gdy jako rektor zdecydowałem się na dokonanie audytu prawnego wieloletnich umów dzierżawy i najmu, jakie AWFiS zawarł pod rządami poprzednich rektorów z innymi podmiotami – w tym również z pracownikami AWFiS. Renegocjowano wówczas osiemnaście umów, co w skali roku dało AWFiS dodatkowy dochód 934 tys. zł. Dotyczyło to m.in. kortów tenisowych (stawka ok. 70 zł na miesiąc!), obiektów hotelowych i gastronomicznych. Przedtem normą było zawieranie przez uczelnię umów z dzierżawcami i najemcami, które były sformułowane na tyle ogólnikowo, że pozwalały kontrahentowi na dowolną interpretację i tym samym nie zabezpieczały interesów AWFiS. Uczelnia brała na siebie m.in. koszty zużycia prądu elektrycznego, wody i ogrzewania. I w tym przypadku korzystne zmiany nastąpiły dopiero za mojej kadencji, co pozwoliło uczelni na zaoszczędzenie kwoty 366 tys. zł w skali roku. Dla uczelni o budżecie nieco ponad 20 mln zł to bardzo duże pieniądze. Po kilku miesiącach urzędowania w efekcie podjętych działań naprawczych i organizacyjnych, zmierzających do wyjaśnienia szeregu negatywnych i patologicznych zjawisk i spraw z zakresu finansów uczelni oraz nieprawidłowości w zakresie nadawania tytułów i stopni naukowych przez Radę Wydziału Wychowania Fizycznego AWFiS, (zawieszonych decyzją Centralnej Komisji do Spraw Stopni i Tytułów po skontrolowaniu szeregu prac habilitacyjnych i doktorskich w okresie poprzedzającym sprawowanie przeze mnie funkcji rektora), utworzyła się na uczelni zorganizowana grupa pięciu osób. Składała się prorektorów i dziekanów AWFiS i działała pod przewodnictwem „rektora honorowego”, obecnie już nie zatrudnionego w AWFiS, którą w szczególności wspomagał rektor poprzedniej kadencji. Po dokonaniu bilansu otwarcia, zmieniłem dziesiątki niekorzystnych dla uczelni umów, dokonałem zmian w systemie zarządzania i nauce, które były dla Uczelni balastem. Zmieniając istniejące status quo naruszyłem jednak sieć interesów, dużych i mniejszych, wzajemnych usług oraz wpływów wspomnianej grupy, która miała niewątpliwie i niezaprzeczalnie swój interes osobisty i ekonomiczny w tym, aby wszelkimi możliwymi sposobami pozbawić mnie funkcji rektora AWFiS. Na marginesie warto zauważyć, że to te osoby wykorzystując swoją pozycję oraz przynależny im z racji sprawowanych funkcji prestiż społeczny, nie respektowały i nie respektują podstawowych zasad, odzwierciedlających tradycję życia społeczności akademickiej. Dążą do anarchizacji uczelni, łamią podstawowe zasady i przepisy prawa oraz w imię własnych partykularnych interesów podważają podstawowe wartości Uczelni, takie jak prawda, godność i służba publiczna. Swoimi działaniami (niekiedy z pogranicza prawa) doprowadzają również do konfliktowania społeczności akademickiej i degradacji Uczelni. Na fakt, iż twierdzenia te nie są bezpodstawne, wskazują bezsprzecznie wyniki kontroli CBA, ujawniające szereg nieprawidłowości przy gospodarowaniu mieniem, w szczególności przez poprzednich rektorów, którym CBA zarzuciło działanie na szkodę uczelni, oraz kanclerza, któremu zarzucono m.in. wypłaty nienależnych wynagrodzeń wykonawcy realizującemu zadanie inwestycyjne oraz potwierdzanie nieprawdy na dokumentach finansowych. Obecnie toczy się pod nadzorem prokuratury śledztwo prowadzone przez CBA w tej sprawie. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, iż jest tylko kwestią czasu, iż zostaną postawione zarzuty konkretnym osobom. W zakresie naukowym moje spostrzeżenia potwierdzają wyniki kontroli i decyzje Centralnej Komisji do Spraw Stopni i Tytułów. Konsekwencją działań tej grupy była pierwsza próba odwołania mnie ze stanowiska reaktora w dniu 13 lipca 2009r. O szeregu nieprawidłowościach, a wręcz naruszeniu prawa, już na etapie wszczęcia postępowania o odwołanie, powiadomiłem Panią Minister Kudrycką, z prośbą o podjęcie niezwłocznych działań, mających na celu przywrócenie stanu zgodnego z prawem. Niestety bez rezultatu. Głosowanie wygrałem ale pomimo podjęcia działań koncyliacyjnych, grupa nadal nie chciała odpuścić. Analogiczna sytuacja miała miejsce już niecałe trzy miesiące później, w związku z ponowną próbą odwołania mnie z funkcji rektora w dniu 5 października 2009r. Dwa dni przed inauguracją roku akademickiego ponownie jednak wygrałem głosowanie nad wnioskiem o moje odwołanie. Kiedy po otrzymaniu w dniu 7 maja 2010r. postanowienia Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego na mocy którego zarządzono na wniosek zorganizowanej grupy m.in. kontrolę działania zgodności organów uczelni z przepisami prawa, statutem oraz uzyskanymi uprawnieniami, zwróciłem się z prośbą o rozszerzenie zakresu kontroli o dokonanie sprawdzenia działania Uczelnianej Komisji Wyborczej i Komisji Dyscyplinarnej. Mogło to mieć ogromne znaczenie dla wyjaśnienia faktów, podłoża oraz okoliczności konfliktu. Pani Minister Kudrycka odmówiła jednak tej prośbie, wskazując że uczelniane komisje są niezawisłe. Szczęśliwie dla porządku prawnego obydwie próby odwołania mnie przez grupę, okazały się bezskuteczne. Nie zmienia to jednak faktu, iż na skutek zaniechania Pani Minister i faktycznie za jej zgodą, doszło do rażącego naruszenia prawa, przez co grupa przeciwników spokojnego rozwoju AWFiS poczuła się bezkarna pod opieką ministerstwa. Dzięki poparciu części społeczności akademickiej, która wyraziła również swoje stanowisko w apelu do Pani Minister Kudryckiej (podpisała go połowa profesorów - 19 osób, reprezentatywne grono adiunktów, starszych wykładowców, trenerów kadr narodowych, kierowników i pracowników administracji – w tym pełniący obowiązki Kanclerza oraz Kwestor) nie było możliwości odwołania mnie przez zorganizowaną grupę dziekanów i prorektorów. W tej sytuacji wspomniana wcześniej grupa swoimi pomówieniami doprowadziła do skierowania do Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego wniosku o odwołanie mnie z funkcji rektora Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu w Gdańsku. Pomijając w tym miejscu brak możliwości formalnych takiego wniosku, to 7 maja 2010r. Pani Minister wszczęła piątą w okresie mojego urzędowania kontrolę ministerialną. Przewidywany czas zakończenia kontroli został określony na dzień 30 czerwca 2010r. Do postanowienia została dołączona lista dokumentów, które miały zostać udostępnione oraz informacji, do których jako rektor miałem się ustosunkować. Po dokonaniu merytorycznej analizy tych pytań, ich zakresu i szczegółowości (dotyczyły mi.in. nazwisk i innych okoliczności, które nie mogły być znane Pani Minister z urzędu) doszedłem do wniosku, że kontrola przeprowadzana została na wniosek i w zakresie określonym przez wyżej już opisaną grupę, stojącą w opozycji do moich działań. Jedynym jej celem było ograniczenie i za wszelką cenę zastopowanie działalności, zmierzającej do wyjaśnienia wcześniejszych nadużyć, zarówno w sferze naukowej, jak i finansowej. Na prawidłowość niniejszej tezy wskazuje także fakt umożliwienia przez Panią Minister kontaktowania się w bliżej nieokreślonym zakresie z komisją kontrolną przez „senatora seniora” (jego syn i synowa bezskutecznie zabiegali u mnie o zatrudnienie), która to instytucja nie jest znana w przepisach ustawy ani statucie AWFiS. Na zgłoszony zarzut, iż przepisy precyzyjnie wskazują podmioty mogące uczestniczyć w czynnościach kontrolnych i nie przewidują możliwości ich poszerzenia, nie otrzymałem odpowiedzi. Natomiast skutkiem treści pisma Pani Minister było wystąpienie „senatora seniora” z wnioskiem do mnie o udostępnienie określonych dokumentów, a więc próbą wstąpienia w czynności kontrolujących, co przemawia o przeświadczeniu grupy o jej silnej pozycji. Po mojej interwencji pisemnej Pani Minister przyznała mi rację, że „senator senior” nie ma uprawnień kontrolujących, a ja w konsekwencji otrzymałem kolejny zarzut od zorganizowanej grupy, dotyczący „uniemożliwienia kontroli przez senatora seniora”! W trakcie kontroli z zaniepokojeniem stwierdziłem, iż wykształcenie osób kontrolujących nie odpowiada zakresowi badanych zagadnień (kontrolę co do naruszeń prawa przeprowadzał dr z zakresu automatyki), co nie pozwalało na podjęcie z nimi merytorycznej dyskusji w tym zakresie. Podkreślenia wymaga także sposób rozpoczęcia kontroli od bezprecedensowej sugestii kontrolującego w stosunku do mnie jako urzędującego rektora, abym zrezygnował ze stanowiska, co może sugerować, iż kontrola miała zupełnie inny cel, niż wskazany w postanowieniu z dnia 7 maja 2010r. W toku kontroli kontrolujący sformułowali kilkadziesiąt pytań, na które miałem udzielić odpowiedzi do dnia 1 czerwca 2010r. Terminu dotrzymałem, mimo że większość pytań nie miała związku z zakresem kontroli określonym w postanowieniu. Odpowiadając na nie, po raz kolejny przekonałem się, iż pytania te nie zostały sformułowane przez kontrolujących. Niemniej kuriozalne jest to, iż już w dniu 1 czerwca 2010r. w piśmie adresowanym do Pani Minister, Podsekretarz Stanu prof. Zbigniew Marciniak zarzuca mi działania „polegające na uporczywym niezwoływaniu zarówno regularnych, jak i nadzwyczajnych posiedzeń senatu”, podczas gdy dopiero w dniu 7 czerwca 2010 Pan Janusz Jagliński z Departamentu Kontroli i Nadzoru MNiSzW poprosił o przekazanie terminów posiedzeń Senatu Uczelni. W celach czysto informacyjnych nadmieniam, że w okresie objętym kontrolą (17 miesięcy) odbyło się 17 posiedzeń Senatu. Warto w tym miejscu zauważyć ogromny pośpiech Pana Podsekretarza Stanu, który sformułował zarzuty w tym samym dniu, w którym przedstawiłem pismo ze swoją odpowiedzią. Nie muszę dodawać, że moje argumenty nie zostały wzięte pod uwagę. Podkreślenia wymaga także sformułowanie zarzutów w sposób tak ogólny, iż nie jest możliwe precyzyjne ustosunkowanie się do nich. Ich treść wskazuje na nieograniczoną wiarę Pani Minister w słowo przekazywane jej przez zaufanych „informatorów”. W dniu 23 czerwca 2010 r. Minister Kudrycka pismem do członków Senatu AWFiS wystąpiła z wnioskiem o odwołanie mnie z funkcji rektora AWFiS, zarzucając szereg istotnych według niej naruszeń prawa. Pikanterii sprawie dodaje fakt, iż zarzuty sformułowane zostały jeszcze przed zakończeniem kontroli (termin jej zakończenia określony został na 30 czerwca 2010r.) i przed dostarczeniem mi protokołu z kontroli. Kontrolowanemu przysługuje prawo ustosunkowania się do jej wyników w terminie 30 dni od daty otrzymania protokołu wraz z wnioskami pokontrolnymi. Skutkiem tej kontroli było zawieszenie mnie w obowiązkach rektora i prośba Minister Kudryckiej o wyznaczenie mającego zastępować mnie „właściwego prorektora”. Tej ostatniej prośbie Pani Minister nie uczyniłem zadość, gdyż zdawałem sobie sprawę, że moi przeciwnicy chcą na mnie zrzucić odpowiedzialność za coś, co na uczelni narastało przez ponad dwadzieścia lat. Nie chciałem być marionetką grupy ludzi, którzy latami rządzili AWF-em, doprowadzili do problemów finansowych i odebrania prawa do nadawania tytułów doktora i habilitacji – to pierwsze z brzegu przykłady. Przedstawiłem swój program i dążyłem do wprowadzenia menedżerskiego, stylu zarządzania. Bilans otwarcia, te dziesiątki szkodliwych dla uczelni umów, były balastem. W ten sposób naruszyłem sieć interesów, dużych i mniejszych, wzajemnych usług, wpływów. Taka niezależna polityka uderzała w te interesy. Czyje? Wskazuje je raport CBA. Obrońcy tych interesów gotowi byli stanąć na głowie, byleby mnie usunąć z urzędu, za wszelką cenę, nie przebierając w środkach, posługując się oszczerstwem, plotką i kłamstwami. Także politycznymi wpływami. Nieprzypadkowo bo to metody rodem z głębokiego PRL-u. Tam bowiem, w tamtych relacjach personalnych, mają one swój rodowód. Moja jednostronna korespondencja z ministerstwem trwa – choć na razie bez wiążących odpowiedzi ministerstwa. Ewidentnym tego przykładem jest pismo z 9 lipca 2010 r. w którym wskazuję, iż jako rektor dbałem i dbam o poszanowanie prawa na uczelni. Wyrazem tego było podejmowanie zdecydowanych działań przeciwko wykrytym przeze mnie nadużyciom i patologiom występującym w AWFiS. W ostatnim okresie przejawem dbałości o poszanowanie prawa był fakt podporządkowania się wszczętej przez Panią Minister procedurze, jak również szereg kierowanych do ministerstwa pism, informujących o postępującym procesie anarchizacji jaki wynikł z odczytywania stanowiska Pani Minister, jako aprobata działań osób zmierzających do przejęcia uprawnień przez prawnie wybranego rektora. W świetle powyższego, kierując się wyżej opisanymi racjami i mając obowiązek przestrzegania poszanowania prawa w uczelni, złożyłem oficjalne zawiadomienie o niezgodnych z prawem działaniach osób, próbujących podejmować decyzje w imieniu AWFiS w Gdańsku. Osoby te wskazały na siebie, jako na osoby mogące wykonywać czynności związane z funkcją rektora, powołały nieprzewidziane prawem organy (pełnomocnik Kolegium Rektorskiego?!), wpływały na ustawowe i statutowe uprawnienia kanclerza i kwestor. - W Pani gestii leży obecnie decyzja, czy podjęte zostaną w świetle wyżej opisanej sytuacji (i opisane w mojej wcześniejszej korespondencji) jakiekolwiek kroki prawne w stosunku do tychże osób – napisałem do Pani Minister Kudryckiej. Ponadto porosiłem o podanie, czy pismo z dnia 23 czerwca 2010 r. informujące o zawieszeniu mnie w obowiązkach rektora, stanowiło rodzącą skutki prawne decyzję administracyjną, podlegającą rygorom odpowiednich przepisów.
Wskazałem przy tym, iż pismo Pani Minister o zawieszeniu mnie w funkcji rektora nie zawierało cech decyzji administracyjnej. Mimo to z ostrożności i kierując się dobrem uczelni oraz chcąc uniknąć ewentualnego paraliżu decyzyjnego, wykonałem wszystkie niezbędne kroki, aby osoby umocowane decyzyjnie do działania wg zakresu uprawnień, zarówno ustawowych, jak i statutowych (kanclerz, kwestor, dziekani i prorektorzy) mogli bez problemów wykonywać swoje obowiązki. Równocześnie wskazałem też, że jeżeli pismo z dnia 23 czerwca 2010 r. jest decyzją administracyjną, to będąc zawieszony, nie mogłem pełnić funkcji rektora. Na jakiej podstawie jako zawieszony rektor miałem podejmować działania, o których pisała Pani Minister w swoim piśmie, tzn. działania leżące w zakresie kompetencji rektora? W mojej ocenie do chwili obecnej wykonałem wszystkie możliwe działania umożliwiające rozpatrzenie wniosku złożonego w trybie art. 38 ust.1 ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym. W dniu 1 lipca 2010 r. zwołałem nadzwyczajne posiedzenie Senatu, które opuściłem na czas głosowania ze względu na przestrzeganie zapisu punktu 3 załącznika nr 2 Statutu AWFiS, a na które nie mogłem powrócić ze względu na bardzo zły stan zdrowia, wywołany stresem i emocjami. W tej sytuacji udałem się do lekarza w wyniku czego otrzymałem zwolnienie lekarskie. W cytowanym powyżej piśmie zawarłem również bardzo znamienne zdanie: „W trosce o przestrzeganie prawa na kierowanej przeze mnie Uczelni uprzejmie proszę Panią Minister o spowodowanie zaniechania eskalacji bezprawnych działań ze strony grupy dziekanów i prorektorów, gdyż grozi to zaostrzeniem konfliktu, a w moim odczuciu, jak również odczuciu szeregu elektorów, senatorów i profesorów (którzy napisali apel do Pani Minister i bezskutecznie próbowali się z Panią spotkać) i z pewnością części społeczności akademickiej brak takiego przeciwdziałania stanowić może akceptację dla opisanej wyżej sytuacji naruszającej przepisy, jak i poparcie dla osób próbujących przejąć kompetencje zarządcze na AWFiS w Gdańsku”. Apel o interwencję ministerialną i spowodowanie zaniechania eskalacji bezprawnych działań ze strony anarchizującej grupy pozostał bez echa, a moje przewidywania niestety zaczęły się sprawdzać. Metody działania grypy opozycjonistów przybrały postać gorszących wydarzeń, niegodnych standardów jakie winni prezentować nauczyciele akademiccy. Oto bowiem do wielokrotnych przypadków łamania prawa, dołączyły wydarzenia z dnia 20 lipca br. Haniebne zachowania pracowników naukowych z byłym rektorem W. Przybylskim na czele, tym razem skierowane zostały przeciwko pełniącemu obowiązki kanclerza uczelni Henrykowi Talaśce. Wrzucanie do kubła śmieci, wśród wrzasków z zapowiedzią, że „kanclerz będzie następny” są nie tylko hańbiące, ale są też wyrazem intelektualnej bezradności. Ich wymiar moralny jest jednoznaczny, a standardy osób je prowadzących sięgnęły bruku. Wymiar prawny tych czynów został poddany pod osąd prokuratury. Postępowanie Ministerstwa w całej tej sprawie odbieram jako formę testowania przez administrację rządową granic samodzielności szkolnictwa wyższego w Polsce. Ta precedensowa sprawa ważna jest również dla całej polskiej nauki. Poprzedza bowiem forsowaną przez Minister Kudrycką kolejną reformę szkolnictwa wyższego. Przestrzeganie rygorów prawa, samodzielności uczelni w tym przypadku staje się probierzem intencji i kompetencji ministerstwa, zwłaszcza jego urzędników.
W dniu 02.08.2010r Zostałem odwołany przez Panią Minister z funkcji rektora. Rozpoczął się okres rozliczeń, zwolnień, kłamstw i nieprzestrzegania prawa. Odwołałem się od decyzji Minister Barbary Kudryckiej. Mam nadzieję, że skutecznie. Tadeusz Huciński

Komoruski pod butem Buzkówy W lekturze portalu niezalezna.pl porywa mnie nie tyle publicystyka redaktora Sakiewicza, nie tyle satyra czy sport, ale niespotykana kreacja słowotwórcza czytelników. Tylko oryginalne pomysły językowe czytelników tego portalu sprawiają, jak odmienne jest to medium od innych polskojęzycznych ścieków w sieci. Do rzucenia dziś garści świeżych uwag zdopingowała mnie wielomiesięczna, wakacyjna lektura portalu niezalezna.pl, elektronicznego organu "Gazety Polskiej". Zanim przejdę do rzeczy, muszę rzucić snop światła, czymże to medium jest. Otóż niezależni z niezaleznej.pl są stuprocentowymi Polakami, tysiącprocentowymi patriotami i katolikami w wersji tutejszej, czyli kanonicznej dla galaktyki. Dzięki tak zdefiniowanej i sformowanej ideowo grupie twórców i ich czytelników podczas lektury niezaleznej.pl ma się wrażenie obcowania z nieociosaną bryłą granitu w sensie dosłownym i paraboidalnym. Lekkość w niezaleznej.pl jest niezauważalna, a wszystko, co w normalnych warunkach podlega ciastowaceniu, zbryla się w niezaleznej.pl natychmiast, jakby potraktowane wielką antybiegunkową pastylką. Niezależni na swym portalu interpretują rzeczywistość na miarę zespołu gastrologów walczących z epidemią czerwonki w okopach Świętej Trójcy. Mimo to teksty tam pomieszczane są jednak dość zwykłe w formie i treści, w detalu i ogólności. Analizują bardzo krytycznie naszą rzeczywistość polityczną, bo niezalezna.pl jest - mówiąc wprost - bardzo dzisiejszej władzy nieżyczliwa. Prócz krytyki, co każdemu wolno, zauważalny w tekstach niezaleznej.pl jest powszechny kłopot, jaki dziś sprawia posługiwanie się językiem pisanym. Trudno się nad tym znęcać i wyśmiewać, gdyż doprawdy nikt już nie wie dokładnie, co to jest podmiot i czym jest orzeczenie. Czy to libertyn, czy katol-patriota - wszędy widać, że na polskim w szkole obaj dłubali w nosie i rozmyślali o tzw. dupie Maryny. Ową DM widać bardzo na niezaleznej.pl, choć zapewne, jak nigdzie, to tam akurat trzeba by tego unikać w imię granitowości i odciastowacania. Jak każde szanujące się medium, niezależni z niezaleznej.pl mają nie tylko frontmanów od polityki, ale też swe niezależne relacje sportowe, niezależny kącik muzyczny, takiż biznesowy czy satyryczny. W tym ostatnim zdarzają się konkursy dla czytelników: „Naszą zabawę-konkurs na przedwyborczego SMS-a wygrał ten wymyślony przez internautę DominoSa o następującej treści: »Komunikat Operatora: oddając głos na Bronka, potwierdzasz włączenie roamingu sieci MoscowMobile w Twoim telefonie na terytorium RP - Radziecka Polsza «”. Umrzeć ze śmiechu można. Wszystko w niezaleznej.pl jest niezależne, a więc inne. Ot, w niezależnej sportowej relacji przeczytałem nie tak dawno, że polskie siatkarki rozniosły w perzynę Tajwanię. Tajwania znalazła się na kolanach, co jest o tyle ważne, że kolana w niezaleznej.pl są najważniejszą częścią ciała zarówno u twórców, czytelników, jak i rzecz jasna u wrogów. Ci ostatni winni się z nich nie podnosić, nawet po to, by zrealizować najprostsze czynności fizjologiczne. A zatem na kolana Tajwanio, bowiem twe ukolannienie spełniło jedyny z setek tego typu postulatów założycielskich niezaleznej.pl. Nikt prócz Tajwanii jeszcze się na kolanach nie znalazł, ale właśnie misją niezaleznej.pl jest zmuszenie do klękania każdego, komu mózg nie zbrylił się na oczekiwanym poziomie. W lekturze niezaleznej.pl porywa mnie nie tyle publicystyka redaktora Sakiewicza, nie tyle satyra czy sport, ale niespotykana kreacja słowotwórcza czytelników. Tylko oryginalne pomysły językowe czytelników tego portalu sprawiają, jak odmienne jest to medium od innych polskojęzycznych ścieków w sieci. Wynotowałem - dość przypadkowo - przykłady. Zacznijmy od prezydenta. Akurat wobec niego publika używa nieco monotonnej palety przekręceń, przy której jednak jakieś stare i zapomniane niemieckie kartofle czy kaczory to doprawdy betka. A więc Komoruski, Komuchowski, Wiaczesław Skomoroszkin, POpow, Priezidient Polskoj Riespubliki, Szczynukow vel Komorowski czy ????????? ???y???-???????-????. W nazwisko premiera włożono nieco więcej fantazji: Tuskaszenka, tFuskoid, Donald Duck, Tuzk, Putinotusk, Thusk czy Thuzk. Platforma Obywatelska też jest wymalowana na cacy i absolutnie zdemaskowana: "Platforma Obywatelska - właśc. Polscy Oligarchowie, Państwowa Obłuda, Partia Oszustów, niem. Lastkraftwagen Zivil, ros. ????????? ???????????, ale też: POlijaczki, POpaprańce, POstkomuna, TęPOta POjebów, POlszewia, POjudasze, POdstęp, POmatoły, PełO. To naprawdę garstka przeróbek. W PO-landii trwa rzecz jasna PO-kupacja. Rządzi nami Euro-liber-lewactwo i Polska Zjednoczona Partia Jewropejskiego Eurokołchozu. Ważnymi osobami w tym państwie są MENDrzec Bydłoszewski, Wajda-Wizjoner, Sowie-Dukaczewski, Darth Vader - Grzegorz Schetyna, Ewa Kopacz - założycielka KRNFZ (Komitet Rozwałki NFZ-u), Stefan Niesiołowski - Reisfuhrer sił porządkowych PO, Paru(l)ski, i któżby jak nie Paligłup. W Popislandzie Partii Oszustów powił się ostatnio POntycyliusz. Długo nie mogłem się zorientować, co może znaczyć słowo Buzkówa. Dowiedziałem się - to Bruksela. Wciągające, prawda?

Stanisław Mancewicz

UCZMY SIĘ OD CZYTELNIKÓW MICHNIKA Red. Stanisław Mancewicz z "Gazety Wyborczej" poświęcił naszemu portalowi tekst pt. "Komoruski pod butem Buzkówy". Choć sprzedaż "GW" spada, na tak dużą reklamę w dzienniku Adama Michnika wciąż nie byłoby nas stać, więc dziękujemy. Spróbujemy odpłacić się tym samym. Tekst Stanisława Mancewicza poświęcony jest przede wszystkim komentarzom internautów czytających Niezależna.pl. Autor z satysfakcją wylicza co mocniejsze przezwiska i wyzwiska: Komoruski, Komuchowski, Wiaczesław Skomoroszkin, POpow, Priezidient Polskoj Riespubliki [...] Tuskaszenka, tFuskoid, Donald Duck, Tuzk, Putinotusk, Thusk czy Thuzk. [...] "Platforma Obywatelska - właśc. Polscy Oligarchowie, Państwowa Obłuda, Partia Oszustów, niem. Lastkraftwagen Zivil, ros. ????????? ???????????, ale też: POlijaczki, POpaprańce, POstkomuna, TęPOta POjebów, POlszewia, POjudasze, POdstęp, POmatoły, PełO. Co ciekawe - Stanisław Mancewicz pomija w tym obszernym wypisie inwektyw kilkadziesiąt alternatywnych nazw "Gazety Wyborczej", jakich używają wpisujący się pod tekstami na Niezależna.pl internauci...  Nie zajmujmy się jednak szczegółami i przejdźmy do rzeczy: Mancewicz zareklamował nas wśród Elity Kulturalnej, zatem wypadałoby, żeby Niezależna.pl zareklamowała wśród Ciemnogrodu "Gazetę Wyborczą".  Drodzy Barbarzyńcy, oto garść cytatów z komentarzy  młodych,  wykształconych i atrakcyjnych sympatyków portali Wyborcza.pl i Gazeta.pl. Delektujmy się i oświecajmy:

Grzegorz Wierzchołowski

Siła mediów, słabość demokracji Im lepiej nas media bawią, tym mniej ich właściciele mogą obawiać się użytku, jaki obywatele mogą uczynić ze swej wolności W ostatnim czasie odkryliśmy w Polsce nowe zagrożenie dla demokracji i wolności politycznej, jakie może płynąć ze strony mediów. Pojawiły się wątpliwości, czy media służą dobrze polskiej demokracji? A nawet więcej – czy dobrze służą Polsce i naszej wolności? I to nie dlatego, że są zbyt słabe, ale dlatego, że są zbyt mocne. Nie chodzi przy tym już tylko o manipulowanie mediami przez polityków znajdujących się przy władzy, lecz o władzę samych mediów, ich wpływy polityczne, uzależnienie od nich obywateli. Kiedyś wydawało się nam, że wyzwolenie mediów z kontroli państwowej i partyjnej oraz zniesienie cenzury sprawi, że media niejako automatycznie zaczną pełnić swoje funkcje krzewienia i umacniania demokracji. Potem sądziliśmy, że należy tylko dbać o pluralizm mediów przez ich prywatyzację oraz o eliminację nacisków politycznych na dziennikarzy i właścicieli mediów.

Teraz, choć nadal usiłuje się dyskusję o mediach sprowadzić – także w samych mediach – do kwestii mediów publicznych oraz ich „upolitycznienia” czy „upartyjnienia”, widać, że także media prywatne i ich przekaz stanowią co najmniej równie poważny problem dla polskiej demokracji. Tym poważniejszy, że ciągle jeszcze nie wyartykułowany. Pojawia się pytanie – które w rozwiniętych demokracjach stawiane jest od dawna – czy konieczne są granice dla wolności mediów, bez których stają się one zagrożeniem dla wolności politycznej i równych praw obywateli. Czy nie znaleźliśmy się w sytuacji, gdy potrzebna stała się ingerencja państwa, regulująca działalność mediów, ograniczająca ich wolność, aby ochronić wolność obywateli oraz wolność Polski?

Wirtualna agora Współczesna demokracja nie jest możliwa bez wolnych mediów. Wydają się one naturalnymi sojusznikami demokracji i wolności politycznej. Tak zazwyczaj widzą swoją rolę dziennikarze, w tym także dziennikarze w Polsce. Jak pisał znany socjolog dziennikarstwa Herbert Gans: „dziennikarstwo jako zawód postrzega siebie jako wspierające i wzmacniające rolę obywatela w demokracji”. Rozumowanie jest proste: im lepiej jest poinformowany obywatel, tym bardziej świadomie i suwerennie podejmuje decyzje, tym lepszych dokonuje wyborów i tym samym lepsza jest demokracja. Zwłaszcza że demokracja w rozumieniu współczesnym nie jest po prostu oparta na zasadzie większości. Liczy się nie każda wola większości, lecz tylko taka jej wola, która jest poddana ciągłemu krytycznemu osądowi, w więc wola uformowana w niepoddanej cenzurze publicznej dyskusji. A dyskusja ta toczy się głównie dzięki mediom. Ponadto, jak wiadomo, media pełnią ważną funkcję kontrolowania władzy. Są „psem-stróżem” (watch-dog) szczekającym ostrzegawczo, gdy nadużywana jest władza, gdy ulega ona korupcji. W tym sensie uniemożliwiają one przekształcenie się demokracji w despotyczną dyktaturę, zmuszają rządzących do przestrzegania prawa i procedur. Korporacje medialne mają również charakter organizacji politycznychw stopniu większym niż jakiekolwiek inne koncerny, pomijając może koncerny zbrojeniowe

Rola mediów nie ogranicza się jednak tylko do funkcji informacyjnej i kontrolnej. Media stanowią także forum debaty publicznej, są wirtualną agorą – miejscem, gdzie obywatele wymieniają poglądy, gdzie ścierają się opinie, gdzie się spotykają, także poprzez ludzi reprezentujących i artykułujących ich przekonania, w dyskusjach i komentarzach. W złożonych społeczeństwach współczesnych debatujący obywatele, którzy kształtują wspólnie opinie, razem je formułują, nie znają się osobiście. Debata nie byłaby więc możliwa bez pośrednictwa mediów – gazet, książek, telewizji, radia, a ostatnio także Internetu. Gdy powstawała nowoczesna sfera opinii publicznej, mniej więcej w XVII wieku, najpierw w Anglii, potem na kontynencie europejskim, rosła ona wraz z rozwojem prasy, pierwszego nowoczesnego medium. Jak pokazywał w swym klasycznym już studium Jürgen Habermas, pomiędzy polityczną sferą państwa oraz sferą prywatną zrodziła się wtedy sfera pośrednia – sfera publiczna, w której kształtuje się opinia ludzi niebędących reprezentantami państwa. Sfera publiczna była zatem sferą ludzi prywatnych tworzących publiczność zainteresowaną sprawami politycznymi i zabierających głos w tych sprawach, a tym samym wpływających na politykę. W instytucjach takich jak kawiarnie, salony czy niemieckie „Tischgesellschaften”, loże masońskie, czytelnie, ludzie wymieniali się poglądami także jako czytelnicy i komentatorzy książek i prasy.

Sprzedaż informacji Implicite przyjmowaną przez dziennikarzy, choć rzadko wprost artykułowaną, teorię opisującą związek dziennikarstwa z demokracją można, zdaniem Herberta Gansa, sprowadzić do czterech podstawowych tez:

1) zadaniem dziennikarzy jest informowanie obywateli, 2) obywatele są poinformowani, jeśli regularnie sięgają do informacji, których dostarczają im dziennikarze, 3) im lepiej poinformowani są obywatele, tym bardziej są skłonni uczestniczyć w polityce, szczególnie zaś w demokratycznej debacie 4) im bardziej poinformowani obywatele się udzielają, tym bardziej demokratyczny może być dany kraj. Jak pokazuje Gans, żadne z tych założeń nie jest oczywiste. Nie jest na przykład tak, że wystarczy ograniczyć się do przekazów medialnych, aby być dobrze poinformowanym, ani też, że dobrze poinformowani obywatele siłą rzeczy są bardziej aktywni, a uczestnictwo w publicznych dyskusjach nie oznacza jeszcze rzeczywistego kształtowania polityki. Dla nas ważne jest stwierdzenie, że media bynajmniej nie zawsze przyczyniają się do rozpowszechniania informacji. Dzieje się tak z różnych powodów. Jeden z najbardziej oczywistych to ten, że przekaz medialny jest także towarem, jego sprzedaż musi przynosić zysk. Można powiedzieć, że medialne korporacje są wielkimi przedsiębiorstwami sprzedającymi informacje, co więcej – wytwarzającymi je na masową skalę. Z surowych zdarzeń wytwarzają „njusy”, odpowiednio obrobione, zhierarchizowane, włączone w szersze opowieści. Media wytwarzają też opinie i przekonania, gwarantują ich stałą dostawę, podaż odpowiadająca na nieustannie rosnący popyt. Muszą z jednej strony zaspokajać masowe gusty potrzeby, z drugiej muszą je ciągle na nowo pobudzać i kształtować. Cechą charakterystyczną medialnych koncernów jest przy tym to, że ich towar ma bezpośrednie znaczenie polityczne. Wielkie korporacje medialne są więc także organizacjami politycznymi w stopniu większym niż jakiekolwiek inne koncerny, pomijając może koncerny zbrojeniowe. Także poszczególni dziennikarze kierują się swoimi politycznymi sympatiami i poglądami, forsując je w swoich artykułach czy programach. W związku z typem ich wykształcenia i zawodu są to poglądy najczęściej centrowe lub lewicowe i one dominują w mediach. John Rawls, najważniejszy myśliciel współczesnego liberalizmu, podkreślał, że publiczna debata musi być wolna od władzy pieniędzy. Inaczej polityka zostanie zdominowana przez korporacje i kapitał, które zniekształcają, a nawet w ogóle mogą pozbawić znaczenia, publiczne dyskusje i deliberacje. W Polsce zdaje się to niepokoić tylko konserwatystów, a nie polskich liberałów. Jest oczywiste, że nie tylko władza państwa, lecz także władza prywatnych podmiotów, w tym szczególnie prywatnych koncernów medialnych, zagrażać może wolności. O to, żeby debata była wolna od władzy pieniądza, nie może zadbać sama opinia publiczna ani samo społeczeństwo obywatelskie. O to powinno dbać państwo – tak jak dba, aby w gospodarce nie pojawiły się monopole. Jak słusznie zauważa inny wybitny myśliciel liberalno-lewicowy Michael Walzer, trzeba nie tylko chronić społeczeństwo przed państwem, ale państwo przed społeczeństwem. Zwraca on też uwagę, że liberalizm – w teorii, nie w praktyce – nigdy nie potrafił docenić znaczenia państwa – „Państwo nigdy (...) nie może być tym, czym wydaje się politykom liberalnym, tj. li tylko ramą społeczeństwa obywatelskiego. Jest ono także narzędziem walki o określony kształt wspólnego życia”. Skądinąd w praktyce liberałowie często używali i używają państwa do tego, by przekształcać społeczeństwo na coraz bardziej liberalne – często łamiąc wolę tego społeczeństwa, szczególnie jego bardziej tradycjonalnie nastawionych warstw. Czasami należy także dokonywać ingerencji w rynek medialny w imię wolności i demokracji: „Jeśli instytucje prasowe lub ich przedstawiciele mają specjalne prawa, to dlatego, że naród (people) jako całość im je nadał, jeśli naród nadał im te prawa, to dlatego, że przynosi to korzyść nam wszystkim. Nieprzemyślane założenie, iż korzystniejsza dla nas jest sytuacja, kiedy masowe media są pozostawione własnym regułom, podważane jest przez charakter mediów masowych oraz ich rolę w strukturze współczesnego społeczeństwa”. Trzeba dodać, że debaty polityczne, zwłaszcza te w mediach, rzadko odpowiadają modelowi racjonalnej debaty, budowanemu przez filozofów współczesnego liberalizmu, jak Rawls, Taylor czy Habermas. Według nich w sferze publicznej odbywa się swobodna wymiana poglądów, dzięki której można dojść do rozumnego porozumienia. Ważny jest przede wszystkim sposób dochodzenia do przekonania, sposób formowania się opinii, a nie sam rezultat, nie sama tylko gotowa opinia. W mediach, szczególnie w telewizji, nie ma miejsca ani czasu na takie dyskusje. Raczej narzuca ona opinie, niż pomaga je formułować. W tych wszystkich „śniadaniach”, „kropkach nad i” „skanerach” i „kawach na ławę” serwowanych nam w polskiej telewizji wiadomo z góry, że nikt nikogo nie przekona, że nie chodzi o argumenty, lecz o wrażenie, jakie wywiera się na widzach, o pointę, o „wyjście z ciosem”. Telewizja prowadzi do personalizacji i emocjonalizacji polityki. Widzowie są przekonani, że znają polityka osobiście, oceniają go według rzekomo dobrze sobie znanych cech jego osobowości. Mamy do czynienia z coraz większym terrorem intymności, zjawiskiem opisanym kiedyś przez Richarda Senneta, oraz z tyranią opinii publicznej, przed którą ostrzegał John Stuart Mill. Zamiast współuczestniczyć w formowaniu opinii publicznej, przejmujmy gotowe już poglądy, przygotowane i promowane przez media.

Tak więc nie tylko władza pieniądza zagraża autonomii opinii publicznej, ale sam rodzaj przekazu. Swobodę dyskusji ogranicza hegemonia ideologiczna w mediach (pod tym względem przewagę ma zazwyczaj lewica i liberałowie), a także manipulacja, pusta retoryka, argumenty ad hominem itd. Robi się też wiele, aby w ten lub inny sposób wyeliminować niepoprawne poglądy i niepoprawne osoby, niewygodne tematy. W tej rzekomo pozapolitycznej sferze wolności pełno jest władzy i polityki. Internet trochę przełamuje tę władzę tradycyjnych mediów. Pozwala obywatelom komunikować się bardziej bezpośrednio. Pisze się nawet o pojawieniu się nowego typu dziennikarstwa – dziennikarstwa obywatelskiego. Nie jest to jednak tylko zmiana na lepsze. Niektórzy z blogerów piszą wprawdzie nie tylko swobodniej, ale i lepiej niż publicyści prasowi, ale niknie to w morzu głupoty i chamstwa zalewającego fora dyskusyjne i blogi. Negatywną stroną tej nowej wolności jest to, że często przekazuje się wiadomości niezweryfikowane lub w ogóle nieweryfikowalne, stąd bierze się nowa koniunktura dla wszelkich teorii spiskowych.

Prasa zagrzewa do boju Wszystkie te negatywne zjawiska, o których mowa była powyżej, pojawiły się w Polsce. A ponieważ Polska jest peryferyjnym krajem postkomunistycznym, pojawiły się ze szczególną siłą. Warto zauważyć, że historia sfery publicznej w Polsce jest inna niż ta opisana przez Habermasa. Powstanie sfery opinii publicznej w krajach zachodnich wiąże się z formowaniem i emancypowaniem burżuazji – klasy dyskutującej, jak ją nazywał Carl Schmitt. W Polsce klasą dyskutującą była szlachta będąca jednocześnie warstwą rządzącą, która rzeczywiście decydowała o losach państwa, podejmowała polityczne decyzje i działania. Szlachcic debatujący na sejmach i sejmikach nie był prywatną osobą, lecz reprezentantem politycznego narodu rządzącego wspólnie Rzecząpospolitą. Sfera publiczna była polityczna, a nie tylko politycznie istotna. Nawet tak ostry krytyk wad polskiego parlamentaryzmu jak Władysław Konopczyński podkreślał, jak bardzo polskie pojęcie państwa wyróżniało się na tle innych: „Wśród tych ciągłych jednomyślnych zezwoleń i elekcji viritim, przyzwyczaił się Polak odczuwać bezpośrednio swój udział duchowy w Rzeczypospolitej. Francja dla poddanego Ludwików, Hiszpania, Prusy, Rosja dla poddanych Filipów, Fryderyków, Iwanów, były (...) czymś bez porównania bardziej mechanicznym, zewnętrznym, niż Rzeczpospolita”. Gdy w czasach oświecenia pojawiły się w Polsce tak charakterystyczne dla sfery publicznej instytucje, jak kluby dyskusyjne czy pierwsze gazety, były z reguły zwrócone przeciw republikanom, wyrażały raczej opinie obozu reform związanego z królem i dążącego do wzmocnienia władzy centralnej. Potem – w czasie rozbiorów – polska opinia publiczna była w ogóle jedynym miejscem, w którym Rzeczpospolita trwała, poza państwowymi instytucjami państw zaborczych. „Za komuny” pojawiła się – paradoksalnie – klasyczna sfera opinii publicznej z jej typowymi instytucjami – kawiarniami, salonami (oczywiście na miarę realsocjalistycznych Guermantów i Verdurinów), klubami literatów, aktorów, niejawnymi zebraniami, prasą podziemną, lożą Kopernik i KiK-iem przy Kopernika. Tym razem była w istocie sferą pozapolityczną. Komunistyczny Lewiatan, po 1956 powoli zdychający, pozostawał poza jej bezpośrednim zasięgiem. Opinia, czy Stefan Olszowski jest dobrym czy złym kandydatem na ministra, a tkaczka Zofia Grzyb na członka Biura Politycznego, nie miała żadnego wpływu na ich nominację. W latach 70. powstał tzw. drugi obieg. Ale celem nie było tylko informowanie o zdarzeniach przemilczanych przez prasę komunistyczną, lecz zagrzewanie do walki. Podziemne publikacje były narzędziem walki politycznej, miały poczucie misji – zwalczania ewidentnego zła w imię nie mniej oczywistego dobra. Ten sam ton dominował potem w największej polskiej gazecie „Gazecie Wyborczej”, która wyrosła z „Tygodnika Mazowsze” i zdominowała życie polityczne i ideowe III RP, wyznaczając standardy, do których dostosowywali się inni.

W Polsce niepodległej instytucje debatującego towarzystwa początkowo zachowały swe znaczenie. Ministrem, ambasadorem lub posłem zostawało się dzięki uczestnictwu w klubie dyskusyjnym, przynależności do kręgu znajomych lub konspiracyjnego kółka. Ale powoli – w miarę jak się Polska modernizowała – musiały ustąpić pola innym miejscom, w których formowały się i były wyrażane opinie, przede wszystkim środkom masowego przekazu. Media zdominowały i przekształciły przestrzeń publicznej debaty – w Polsce jeszcze bardziej niż w demokracjach „zachodnich”, gdyż przestrzeń ta nie została w pełni otwarta i zagospodarowana. Wywodziły się one albo z mediów komunistycznych, albo z dawnej prasy opozycyjnej, dziedzicząc nawyki. Wejście zagranicznych inwestorów i tabloidów sprawiło, że uzyskano znacznie bardziej profesjonalne środki kontroli nastrojów społecznych.

Polskie skrajności Kiedyś problemem podstawowym, jaki Polacy mają z wolnością, wydawała się raczej „ucieczka od wolności”, a nie jej ekscesy, nie niepohamowane z niej korzystanie, lecz odwracanie się od niej. Media bywały oskarżane o to, że nie publikują informacji, które powinno się publikować. Przypomnijmy sobie najbardziej znane przykłady, gdy nie pokazywano Aleksandra Kwaśniewskiego w scenach niezbyt pozytywnie o nim świadczących. Żadna gazeta przez pół roku nie napisała też o korupcyjnej propozycji złożonej Adamowi Michnikowi przez Lwa Rywina. Oczywiście wszędzie istnieją ograniczenia w przekazywanych informacjach – o pewnych rzeczach się nie pisze, pewne poglądy nie są nagłaśniane. Istnieją kraje bardziej dbające o różnorodność i wolność słowa, jak Stany Zjednoczone, i kraje, w których przeważa troska o zgodę i obawa przed radykalizmem i dysydenckimi poglądami, jak Niemcy. W III RP jednak chodziło o problem znacznie głębszy – niepodawania kłopotliwych informacji dotyczących osób publicznych i sposobu sprawowania przez nich urzędu. Można więc powiedzieć, że media nie wykonywały swojej podstawowej funkcji – funkcji „psa-stróża” wobec rządów tych, z którymi sympatyzowały. Ale problem z mediami polega często także na tym, że publikują one również rzeczy, których nie należy publikować, że przedstawiają publicznie wypowiedzi i zachowania, które powinny pozostać prywatne lub przemilczane. Trudniej jest jednak osiągnąć zgodę co do tego, czego nie powinno się publikować, niż co do tego, co powinno się publikować, a co nie zostało opublikowane z powodu bezpośredniej ingerencji politycznej. Nawet w takich przypadkach, kiedy chodzi o posłankę opalającą się toples, o urwany guzik w marynarce premiera czy torebkę plastikową, którą niosła pani prezydentowa, o rozwodzącego się byłego premiera, zdania są podzielone. Niektórzy np. chwalili publikację taśm Renaty Begerowej, aby oburzać się publikacją nagrań Gudzowatego. Adam Michnik po nagraniu Lwa Rywina otrzymał nawet od „Tygodnika Powszechnego” medal świętego Jerzego, Gudzowaty za nagranie Oleksego nie może zapewne spodziewać się podobnej nagrody. Nie ma także w Polskich mediach żadnych reguł, także reguł przyzwoitości, które rozstrzygałyby w sposób ogólny te kwestie. W istocie to interesy polityczne decydują o tym, co zostanie opublikowane, a co nie i w jakim czasie. Przy tym nawet gazety, które chcą uchodzić za poważne, nie wzdragają się odgrywać roli tabloidów, jeśli jest im to użyteczne. Jest to tym groźniejsze, że polskie media mają wyjątkową władzę. Zjawiska opisane powyżej w Polsce przyjmują skrajną postać. Wynika to z paru czynników. Najważniejszym z nich jest słabość innych podmiotów politycznych, przede wszystkim państwa, partii i stowarzyszeń politycznych, a także niedostateczny rozwój instytucji, w których obywatele mogliby komunikować się bezpośrednio. Ponieważ w Polsce inne kanały komunikowania prawie nie istnieją, politycy są wręcz uzależnieni od mediów, od nieustannej w nich obecności. Stąd ich „parcie na szkło” oraz walka o panowanie nad mediami publicznymi. Tym większa jest też władza ludzi, którzy kontrolują medialny dostęp do sfery publicznej. Ponadto polskie społeczeństwo, szczególnie jego niższe warstwy, nie jest intelektualnie w stanie odbierać bardziej złożonych informacji. Najlepiej świadczą o tym dane dotyczące czytelnictwa. Obraz ma w Polsce większą niż w krajach zachodnich przewagę nad słowem pisanym. Nie przypadkiem koncern Springera, wchodząc na polski rynek medialny, najpierw wypuścił tabloid „Fakt”, odpowiednik przeznaczonej dla niemieckich proletów „Bild-Zeitung”, a potem „Dziennik”, który jest odpowiednikiem kompaktowej, uproszczonej wersji „Die Welt”, dla niezupełnie wykształconych. Naiwność odbioru medialnego przekazu sprawia, że w takich krajach jak Polska personalizacja polityki jest większa niż w Niemczech, Anglii, Francji czy nawet USA. Polscy politycy stali się w znacznie większym stopniu niż w demokracjach krajów rozwiniętych postaciami medialnego przemysłu rozrywkowego. Ich role w tym spektaklu są z góry rozdzielone według interesów koncernów medialnych i dominujących elitarnych grup. W tym spektaklu są czarne charaktery, którym się niczego nie wybacza (chyba że dokonają radykalnej politycznej konwersji), i białe, którym wolno niemal wszystko. Nie jest też specjalnie ważne, co się działo w poprzednim odcinku, w poprzednim sezonie. Telewizja prywatna żyje w dużej mierze dzięki tej przemianie polityki w rozrywkę. Łatwo przy tym zapomnieć, że ta rozrywka może stanowić zabawę tylko dla naiwnych widzów, którzy potem idą do wyborów tak jakby chodziło o wybór esemesami najlepszej piosenki w konkursie Eurowizji lub najlepszej pary w „Tańcu z gwiazdami”. Dla tych, którzy tym przemysłem rozrywki zarządzają, jest to rzecz śmiertelnie poważna. Im lepiej nas media bawią, tym mniej ich właściciele mogą obawiać się użytku, jaki obywatele mogą uczynić ze swej wolności. Inną charakterystyczną cechą polskich mediów jest struktura własności typowa dla zdominowanego kraju peryferyjnego. Część mediów należy do ludzi dawnego systemu lub takich, którzy dorobili się w niejasnych okolicznościach w pierwszych latach transformacji. Jest rzeczą oczywistą, że ludzie nie będą szczególnie przyjaźnie nastawieni do idei lustracji politycznej czy majątkowej i nie będą szczególnie zachwyceni ostrą krytyką polskiej transformacji. Druga część należy do zagranicznych właścicieli, zwłaszcza niemieckich. To, że 80 proc. prasy należy do właścicieli z kraju sąsiedniego, którego interesy z natury rzeczy bywają rozbieżne z polskimi, należy ocenić jako realne zagrożenie dla polskiej demokracji i suwerenności. Fakt, że w Polsce o czymś tak zupełnie oczywistym nie można w ogóle dyskutować, świadczy, że proces ograniczenia suwerenności, przynajmniej intelektualnej, postąpił już daleko. Tymczasem jest rzeczą oczywistą, że inwestorom zagranicznym nie zależy na podnoszeniu kultury obywatelskiej, na jakości przekazu, lecz przede wszystkim na zysku. W ostatnich latach media w Polsce stały się stroną w politycznym konflikcie i nie usiłują nawet pozorować bezstronności. Same są częścią sporu, który dotyczy fundamentów polskiego państwa. Niektórzy redaktorzy naczelni i dziennikarze nie kryją ambicji kreowania polityki, kierując się wzorem Adama Michnika, mimo że nie da się go powtórzyć po 20 latach niepodległości i bez jego biograficznego kapitału symbolicznego. Jedni chcą stworzyć nową lewicę, inni lepszą prawicę. W latach 2005 – 2007 diagnoza zagrożenia demokracji służyła w gruncie rzeczy jej ograniczeniu, gdyż chodziło o to, by jak najszybciej anulować wynik wyborów, stworzyć nową większość, w czym wyrażał się brak szacunku dla współobywateli i Rzeczypospolitej.

Nadzieja na przyszłość W niemieckich dyskusjach o zjawiskach kryzysowych zwykło się cytować słynną frazę Hölderlina: „Wo aber Gefahr ist, wächst das Rettende auch” – w niebezpieczeństwie rodzi się także to, co przynosi ratunek. Dzisiaj sytuacja w polskich mediach jest tak zła, że powoli narasta świadomość, iż należy dokonać zmiany. Polacy widzą, że media nie gwarantują obiektywizmu w sensie „spojrzenia znikąd”, jak mówił Thomas Nagel. Jeszcze do niedawna wydało się im, że takie spojrzenie „znikąd” to perspektywa europejska lub perspektywa elit. Obecny upadek „autorytetów” jest zjawiskiem przykrym, ale otrzeźwiającym.

Wirtualna rzeczywistość wystarczała Polakom tak długo, jak długo nie doskwierały im realne problemy. Rzeczywistość sprawi, że sprawy wizerunku zejdą siłą rzeczy na plan dalszy i wróci polityka. A wówczas powinniśmy także podjąć trud takiej prawnej regulacji struktury mediów, w tym między innymi ograniczenia roli korporacji zagranicznych, aby podobny upadek standardów, który zagraża naszej wolności politycznej, się znowu nie powtórzył. Albowiem to media powinny służyć polskiej demokracji, a nie polska demokracja mediom. Zdzisław Krasnodębski

Krasnodębski o groźnych dla Polski niemieckich mediach Krasnodębski „ Inną charakterystyczną cechą polskich mediów jest struktura własności typowa dla zdominowanego kraju peryferyjnego. Część mediów należy do ludzi dawnego systemu lub takich, którzy dorobili się w niejasnych okolicznościach w pierwszych latach transformacji. Jest rzeczą oczywistą, że ludzie nie będą szczególnie przyjaźnie nastawieni do idei lustracji politycznej czy majątkowej i nie będą szczególnie zachwyceni ostrą krytyką polskiej transformacji. Druga część należy do zagranicznych właścicieli, zwłaszcza niemieckich. To, że 80 proc. prasy należy do właścicieli z kraju sąsiedniego, którego interesy z natury rzeczy bywają rozbieżne z polskimi, należy ocenić jako realne zagrożenie dla polskiej demokracji i suwerenności. Fakt, że w Polsce o czymś tak zupełnie oczywistym nie można w ogóle dyskutować, świadczy, że proces ograniczenia suwerenności, przynajmniej intelektualnej, postąpił już daleko. Rzeczywistość sprawi, że sprawy wizerunku zejdą siłą rzeczy na plan dalszy i wróci polityka. A wówczas powinniśmy także podjąć trud takiej prawnej regulacji struktury mediów, w tym między innymi ograniczenia roli korporacji zagranicznych, aby podobny upadek standardów, który zagraża naszej wolności politycznej, się znowu nie powtórzył. Albowiem to media powinny służyć polskiej demokracji, a nie polska demokracja mediom.” „..że także media prywatne i ich przekaz stanowią co najmniej równie poważny problem dla polskiej demokracji. Tym poważniejszy, że ciągle jeszcze nie wyartykułowany. Pojawia się pytanie – które w rozwiniętych demokracjach stawiane jest od dawna – czy konieczne są granice dla wolności mediów, bez których stają się one zagrożeniem dla wolności politycznej i równych praw obywateli. Czy nie znaleźliśmy się w sytuacji, gdy potrzebna stała się ingerencja państwa, regulująca działalność mediów, ograniczająca ich wolność, aby ochronić wolność obywateli oraz wolność Polski(źródło )

Mój komentarz Krasnodębski postuluje zmiany prawne dotyczące rynku mediów . Uważa że w interesie demokracji i suwerenności należy ograniczyć ich prawa. Szczególni dotyczy to koncernów zagranicznych . Z pewnością diagnoza Krasnodębskiego jest słuszna. Faktyczny oligopol medialny w Polsce doprowadził do wykrzywienia , zubożenia i degeneracji dyskursu publicznego . Szczególnie niemieckie koncerny , o którym tożsamych interesach z państwem niemieckim pisałem przy okazji omówienia mojej koncepcji konglomeratów narodowych . Problemem jest nie tylko nienormalna monopolizacji mediów .Problemem dla wolności słowa jest degeneracja sądownictwa , które w tendencyjnych wyrokach dokonuje egzekucji finansowej nieposłusznych . Zagrożeniem dla wolności  słowa i prawie do informacji nie jest wolność , w tym polityczna  mediów , ale wadliwe prawo medialne , dzięki któremu następuje wypychanie z przestrzeni  świadomości społecznej niewygodnych idei czy poglądów  .  Media same kreują , kontrolują strukturę polityczna Polski, dzięki najnowocześniejszym odkryciom naukowych dotyczącym funkcjonowania ludzkiego mózgu, a w szczególności mechanizmów podejmowania przez  człowieka decyzji  otrzymały potężne narzędzia na potrzeby socjotechniki . Zresztą czy już istnienie mediów świadczy o tym ,że są one wolne i służ demokracji . Otóż nie . Komunistyczne media istniały ale trudno mówić ,że wspierały demokrację , czy wolność. To nie samo istnienie mediów jest gwarantem wolności słowa i prawa do informacji. Media  ze swoje natury i są upolitycznione ,a ze względu na posiadaniu fizycznego właściciela nie są wolne. Czy istnienie partii politycznych jest gwarantem wolności i swobód obywatelskich. Gdyby tak było komunizm , czy nazizm byłyby ustrojami demokratycznymi. Były tam przecież partie. Wolność polityczna występuje nie wtedy , gdy istnieje partia, ale wtedy , gdy każdy może taką partie założyć i mieć szanse na zdobycie władzy.   Upolitycznione, kontrolowane przez właścicieli , czyli zależne media  nie są same w sobie gwarantem swobód obywatelskich , wolności słowa , czy prawa do dostępu do informacji. Wtedy media są gwarantem tych wartości , gdy   każdy ma prawo do założenia i realne szanse na zaistnienie na rynku .  Z nową gazetą, radiostacją, czy telewizją . Gdy każdy ma szansę na znalezienie medium , które dostarczy mu potrzebnej informacji , argumentacji , zaprezentuje poglądy Już sam system koncesyjny wykrzywia rynek . Prawo prasowe to następna bariera . Potrzeba potężnych środków finansowych  System sądowniczy pozbawiony kontroli demokratycznej sprzyjający istniejącej sytuacji . W dalszej perspektywie Internet rozwiąże problemy pluralizmu koncentracji mediów. O ile be4dzei to Internet wolny, bez barier prawnych i celowych ograniczeń technicznych . Gazety, telewizja ,radio, portale , to wszystko zapewni nam bogactwo idei, faktów , opinii. Należy tylko pilnować, abyśmy mieli wolny Internet  dla wolnych ludzi . W krótszej jednak perspektywie należy wprowadzić postulowane prze Krasnodębskiego ograniczenia antymonopolowe na rynku mediów. Marek Mojsiewicz  


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nowe prawo Praktyka z 23 grudnia 08 (nr 250)
250
250 751401 mlynarz
AP 250 Aerospatiale BAC Concorde
aerotrainI80 250
Katalog części MZ ES 250 0 250 1
Krav Maga Groundfighting id 250 Nieznany
Econoline 250 (10)
Kropki cwiczenie na kreatywnosc id 250
250
Piaggio X8 250 tech
ICP N 0,250 A
250 251
Dane techniczne MOS 150 50, 150 65, 200 80, 250 100
parking podziemny b 1 250 a4
250 263 (2)
Nimrod 250 EC
ATV 250 powietrze
Alert Solo 250 EW

więcej podobnych podstron