29 marca 2011 Trzeba poczuć głód, żeby poznać swoje pragnienia.. To tak jak z lekami- mają działać, a nie smakować. No i tak jak propaganda- nie ma smakować, a musi działać. A jak przy okazji smakuje- to też dobrze. „Salon” ma wielki problem.. Czy głosować na Platformę Obywatelską- czy też nie głosować. Niektóry głosujący i popierający ją do tej mają wątpliwości.. W związku z tym pan Tomasz Lis, człowiek o bardzo chytrym nazwisku, zorganizował program, do którego zaprosił fanów Platformy Obywatelskiej.. Sam też będąc jej fanem i prowadząc program, za który telewizja państwowa płaci mu jakieś niepojęte góry pieniędzy, tak jakby nie było zastępców na wizji- za mniejsze.. ”Niech nas Pan ratuje” powiedział pan Tomasz Lis w roku 1992 do pana prezydenta Lecha Wałęsy, podczas udupiania lustracji... Przed czym miał ratować pan Lech Wałęsa pana Tomasza Lisa? Może poprowadził by taki program w tej sprawie.. NA żywo! Właśnie były działacz Wolnych Związków Zawodowych, pan Krzysztof Wyszkowski ma przeprosić pana Lecha Wałęsę za nazwanie go współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie” Bolek”- orzekł Sąd Apelacyjny w Gdańsku. Sąd uznał, że pan Krzysztof Wyszkowski nie miał dowodów na swoje oskarżenia. ”Sąd stanął na wysokości zadania”- stwierdził pan Lech Wałęsa. Bo sprawiedliwość sprawiedliwością, ale racja musi być po określonej stronie.. Tym bardziej, że zupełnie niedawno, pan Lech Wałęsa stwierdził w programie pani Moniki Olejnik, ” Kropka nad i..” przyjaciółki pana Tomasza Lisa, że „Bolek” to on.. Podobnie było z prezydentem Szczecina-„ Świętym” - on twierdził, że był współpracownikiem SB - ale Sąd stwierdził inaczej.. No i tak zostało.. Nie wolno się nawet przyznać! No dobrze- powiedzmy, że pan Lech Wałęsa nie był w latach 1970 76 współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa.. A dlaczego żaden sąd nie kusi się, żeby wyjaśnić, kto naprawdę kryje się pod pseudonimem „Bolka”, choć podobno było ich kilku? Wyjaśnić całą sprawę i cześć.. Niech nareszcie chociaż jedna sprawa zostanie wyjaśniona, w III Rzeczpospolitej skorumpowanej i aferalnej.. W każdym razie w studio zebrało się czterech plus pan Tomasz Lis, sympatyków Platformy Obywatelskiej i dawaj dyskutować zawzięcie o swoim stosunku do Platformy.. Prym wiódł pan Marcin Meller, naczelny redaktor „męskiego punktu widzenia”, propagującego gołe baby. Nagania mu je panu Kuba Powiatowy, pardon- Wojewódzki i co nowocześniejsze panie rozbierają się tam, wcześniej pokazując fragment swojej d…y. Obecni byli panowie: Meller, Barciś,Mleczko i Grabowski. Oni najbardziej znają się na polityce, szczególnie na polityce Platformy Obywatelskiej.. I nie widzą - z tego, co widzą - co wyprawia socjalistyczna partia okrągłostołowa- Platforma Obywatelska.. Żeby przez 3,5 roku nie podjąć żadnej sensownej decyzji..(!!!) To jest dopiero umiejętność rządzenia.. Sam decyzyjny chłam! I tego sympatycy Platformy nie widzą.. Tylko opowiadają dyrdymały o tym i owym. I mają wielki problem. Pan Marcin Meller nie będzie głosował na Platformę Obywatelską(!!!) No i co z tego, że naczelny Playboya nie będzie głosował na Platformę Obywatelską, a będzie głosował na … No właśnie, na kogo będzie głosował pan Marcin Meller? Bo nie mówi o tym publicznie.. Wygląda na to, ze na starą komunę, czyli Sojusz Lewicy Demokratycznej.. Ale na razie o tym nie mówi.. Ciekawy program propagandowy, w którym nie poruszono ani jednej kwestii merytorycznej dotyczącej naszego kiedyś państwa, będącego częścią obecnie państwa większego- Unii Europejskiej o osobowości prawnej międzynarodowej.. I nie podniesiono żadnego problemu, w który wpędziła nas Platforma Obywatelska podczas swoich rządów.. To jest program telewizyjny, w którym rozmawia się o niczym. Nawet nie wiadomo, dlaczego pan Marcin Meller, syn nieżyjącego już ministra spraw zagranicznych nie będzie popierał już Platformy Obywatelskiej. A przecież nie wolno rzucać rękawic po walce bokserskiej, nieprawdaż? Przez cały trwający program nie można było się dowiedzieć, dlaczego nie popiera i jakie właściwości programowe Platformy Obywatelskiej tak zdenerwowały szefa Playboya.. Oprócz faktu, że PO i PSL zabrały pieniądze z Otwartych Funduszy Europejskich- pardon- Emerytalnych. Trochę mniej utuczą się firmy zarządzające funduszami, pan Balcerowicz nie dostanie od nich zasilania do Forum Obywatelskiego Rozwoju, gdzie w Komitecie Programowych znajdują się takie osoby z nim zaprzyjaźnione jak: Ewa Lewicka, Władysław Bartoszewski, Andrzej Blikle, Teresa Bogucka, Jan Miodek, Krystyna Janda, Rafał Dutkiewicz, Marek Pomianowski, Jan Winiecki, Marek Safian, Terasa Torańska, Maciej Zięba, Andrzej Zoll, Jacek Fedorowicz ,,Marek Nowicki.( Nasza Polska, Nr 12 z 22 III 20111 roku) A przecież na przykład panowie Władysław Bartoszewski, pan Andrzej Blikle i pan Andrzej Zoll- znajdowali się wcześniej w Komitecie Honorowym Platformy Obywatelskiej. Wszyscy – jak jeden mąż, poprawnie politycznie będzie wkrótce jak jedni partnerzy-- zwani profesorami, choć na przykład pan Władysław Bartoszewski żadnym profesorem nie jest, a ostatnio nawet stwierdził, w niemieckiej gazecie, że w czasie okupacji niemieckiej bardziej bał się Polaków niż Niemców(???) Co trzeba mu przyznać na plus, bo do dzisiaj także nie boi się Niemców. Tyle odznaczeń ile od nich otrzymał, wystarczyłoby na obdzielenie nimi kilku osób, które też nie boją się Niemców. Tylko Polacy się ich bali i chwycili za broń, przeciw barbarzyńcom robiącym łapanki na ulicach i mordujących ludzi w krematoriach, w imię czystości rasy... Tak było wśród Polaków niebezpiecznie.. Bo wśród Niemców – wcale! Obecnie doradza panu premierowi Tuskowi, wcześniej doradzał w radzie LOT-u, a obecnie jest z panem Balcerowiczem, co nie przeszkadza mu być jednocześnie z panem Donaldem Tuskiem.. Rozdwojenie jaźni? Czy może pragmatyzm? I „za” i „przeciw”. Pan Artur Barciś, kiedyś w Komitecie Honorowym Platformy Obywatelskiej, jest niezadowolony z rządów Platformy Obywatelskiej, ale nie ma wyboru, więc będzie nadal popierał Platformę Obywatelską.. NO jasne - jak nie ma wyboru, to należy popierać swoich.. Nawet gdyby jutro zaczęli nas mordować, tak jak rabują podatkami i rozbudowują biurokrację.. I likwidują państwo polskie. Trzeba ich popierać - bo nie ma wyboru. Panie Arturze! Wybór jest, al. może go Pan nie widzi, albo gdyby pan go zauważył i nalazł się w Komitecie Honorowym UPR-WiP t o żegnajcie role telewizyjno filmowe, nieprawdaż? Dlatego wielu popiera wpływowych ludzi, którzy głównie szkodzą Polsce i nam milionom ludzi w niej mieszkającym. OBOP zamieścił ostatnio dane dotyczące nastrojów ludności.. Już 69% Polaków uważa, że sprawy kraju idą w złym kierunku(!!!!). A tylko 20% uważą, że jest nam dobrze.. Nie lubię demokracji, bo to zwykły ludowy i festynowy nonsens.. Ale jeśli to prawda, demokraci powinni się wstydzić, tak jak pan prezydent Bronisław Komorowski, który zrobił dwa błędy w zdaniu składającym się z ośmiu, czy dziewięciu słów. To ile błędów zrobiłby w zdaniu składającym się z pięćdziesięciu słów? W końcu oni odwołują się demokratycznie do zdemokratyzowanego ludu. Zadowoleni są z istniejącego stanu rzeczy wyłącznie politycy, celebryci, ludzie zaprzyjaźnieni z politykami, trochę kanciarzy i nierobów na stanowiskach, no i „Salon”, według określenia pana Waldemara Łysiaka - który to „Salon” to wszystko popiera. Ten cały utworzony przez nich burel i serdel - według z kolei określenia towarzysza Ziuka. Trzeba poczuć głód, żeby poznać swoje pragnienia.. A głód zbliża się wielkimi krokami! I pomyśleć, że po dwudziestu latach przemian, bezlitosnego rabowania Polaków idziemy w kierunku głodu.. Ponad siedem milionów Polaków nie płaci już podstawowych rachunków w terminie.. Dwa miliony nie spłaca już zaciągniętych pożyczek, siedemnaście milionów posiada kredyty, a dług Polski- tylko szacunkowy- to uwaga!- 3000 miliardów złotych(!!!) A roczne odsetki od zaciągniętych kredytów to 13 miliardów dolarów(!!!)
Czy taki kraj, takie państwo może jeszcze funkcjonować? A jednak jeszcze.. Zbankrutowała Grecja, zbankrutowała Irlandia, do której tak nas ciągnął pan premier DOnald TUsk.. Bankrutuje Portugalia.. Na najlepszej drodze jest Hiszpania.. A może Polska zmieści się pomiędzy Portugalią a Hiszpanią? A ONI w najlepsze dyskutują o niczym.. Bo czym jest Platforma Obywatelska wobec wieczności? Tak jak reszta band- niczym!!! WJR
Afera Parafianowicza - kto pociąga za prokuratorskie sznurki?
Niezależność prokuratury przyniosła ten skutek, że teraz nie sposób już ustalić, kto politycznie pociąga za prokuratorskie sznurki. Bo to, że pociąga, widać gołym okiem.
1. Sprawa wiceministra finansów Andrzeja Parafianowicza pokazuje, że uniezależnienie prokuratury, które miało być lekiem na całe zło, okazuje się lekarstwem gorszym od choroby. Oto znowu mamy aferę z niejasnymi działaniami prokuratury, z polityką w tle - lecz nie wiadomo, jak tę aferę wyjaśnić, bo prokuratura stała się nietykalna. Lecz chyba nie dla wszystkich....
2. Nie mam wiedzy - bo i nie mogę mieć - czy minister Parafianowicz w czymś zawinił czy nie. Jeśli jednak tak było, że wymachiwał dymisją urzędnika skarbowego, żeby na nim wymusić nieuzasadnione zwolnienie rafinerii "Trzebinia" ze zobowiązań podatkowych idących w setki milionów złotych, to skandal byłby wielki i oczywiste przestępstwo nadużycia uprawnień, a niewykluczone, że i korupcji również. I to wielkiej korupcji. I o to w takiej sprawie w prokuraturze dochodzi do sytuacji, że zwierzchnik powstrzymuje prokuratora prowadzącego śledztwo od przedstawienia ministrowi zarzutów. Niechby coś takiego stało się w prokuraturze za czasów Ziobry! Byłaby medialna jazda, że drżyjcie narody! A dziś w sprawie Parafianowicza jest zaledwie lekki szmerek.
3. Prokuratura jest niezależna, podobno też apolityczna, ale chciałoby się wiedzieć, kto i dlaczego broni Parafianowicza przed postawieniem mu zarzutów. Kto, skąd i dlaczego pociąga za sznurki tego śledztwa? Ale kogo o to zapytać i jak, skoro prokuratura jest tak niezależna, że nie odpowiada nawet przed Bogiem i historią?
4. Gdy Prokuratorem Generalnym był Minister Sprawiedliwości - sytuacja była jasna. Pełna odpowiedzialność spoczywała na Ministrze Sprawiedliwości-Prokuratorze Generalnym. Ministrem był polityk, owszem, ale właśnie, jako polityk, wybierany i odpowiedzialny przed wyborcami i przed Trybunałem Stanu, musiał się on szczególnie liczyć z konsekwencją swoich działań lub zaniechań. Opinia publiczna mogła go pytać i żądać odpowiedzi o tym, co dziej się w śledztwach. Mogła o to pytać na przykład poprzez posłów, w tym zwłaszcza opozycji, którzy mogli Prokuratora Generalnego maglować na komisjach sejmowych, mogli mu zadawać pytania, składać interpelacje, mogli go rozliczać z prowadzonej polityki karnej. Dziś opinia publiczna o żadne śledztwo zapytać nie może, nawet o smoleńskie, bo prokuratura jest niezależna. Prokurator Generalny z łaski odpowiadał na pytania w komisji sejmowej, do czasu, gdy się obraził i zapowiedział, że więcej na komisję nie przyjdzie. W sprawie Parafianowicza też najprawdopodobniej nie doczekamy się żadnych wyjaśnień. Po cóż Prokurator Generalny miałby cokolwiek wyjaśniać, skoro nie musi, a posłowie mogą mu jak - jak klient majstrowi ze skeczu Kobuszewskiego, Gołasa i Michnikowskiego - mogą mu skoczyć.
5. Przypomnijmy sobie aferę starachowicką. Ministrem sprawiedliwości i zarazem Prokuratorem Generalnym był wtedy Grzegorz Kurczuk z SLD, który nie stanął w obronie oskarżonych kolegów, choć instrumenty prawne miał w ręku, żeby ich bronić. Sądzę, że nie bronił ich z uczciwości, ale zapewne też z tego powodu, że jako polityk musiał się obawiać fatalnych politycznych skutków takiej obrony. A dziś mamy aferę hazardową, w której śledztwo prowadzi prokuratura niezależna i apolityczna. I co z tego? Ani poseł, ani obywatel nie ma prawa nawet zapytać, dlaczego główni bohaterowie tej afery nie mają przedstawionych zarzutów, tylko zeznają w charakterze świadków. Nie ma prawa zapytać, bo prokuratura jest dziś niezależna, samorządna i samo nieodpowiedzialna. Jeśli zechce kogoś wykończyć, to wykończy (znam przykłady) Jeśli zechce kogoś sponiewierać, to sponiewiera, a jeśli zechce ukręcić sprawie łeb, to ukręci. Takie prawo uchwaliła koalicja PO-PSL-SLD.
6. Problem dotyczy nie tylko spraw politycznych, ale też setek innych spraw zwykłych ludzi, w których prokuratura robi albo nie robi, co chce. Nikt, bowiem, od sprzątaczki do premiera i prezydenta, nie może zapytać Prokuratora Generalnego o konkretne śledztwa. Posłowie, którzy zwracają się z pytaniami do prokuratury w związku ze skargami ludzi, dostają aroganckie odpowiedzi, żeby nie wsadzali nosa w nieswoje sprawy. Ludzie przychodzą do biur poselskich, wypłakują się posłom w rękawy (rękawy moich garniturów są mokre od łez, aż po pachy), wybrańcy narodu piszą pisma interwencyjne, a samo wybierający się prokuratorzy mają to w dupie (Wańkowicz zezwolił na używanie tego słowa) i interweniujących posłów odsyłają na drzewo. Słyszę, że nawet Posłowie Platformy zaczynają już na to zgrzytać zębami. A sami tego chcieli...
7. Ja też mam swoje doświadczenia w bojach i potyczkach z prokuraturą. Ot, taki przykład - prokuratura skierniewicka wbrew wszelkim faktom i dowodom, popełniając skandaliczne błędy, umorzyła sprawę zamordowania młodej kobiety, kpiąc nie tylko z prawa, ale i ze zdrowego rozsądku, poniżając przy tym i upokarzając zbolałych rodziców zamordowanej dziewczyny. Iluż trzeba było pism, apeli, iluż publikacji w prasie, żeby władze prokuratorskie łaskawie uznały, że nie naprawi śledztwa ten sam prokurator, który je spieprzył i litościwie przeniosły to śledztwo poza Skierniewice. Co z tego będzie - nie wiem - ale długo trzeba było wyrywać to śledztwo z rąk ewidentnych partaczy?
8. Kiedy koalicja PO-PSL przy poparciu SLD z wielkim hukiem zmieniała ustawę i radośnie wprowadzała niezależność prokuratury - ostrzegałem, że bokiem wyjdzie społeczeństwu ta niezależność? I wychodzi. Janusz Wojciechowski
Musiał wybuchnąć Od zestrzelenia południowokoreańskiego boeinga w Rosji wydarzyło się wiele katastrof lotniczych i krwawych aktów terroru, które szokowały świat. W tajemniczych wypadkach ginęli generałowie i gubernatorzy. Często po nich pojawiały się spekulacje o zamachu. Tuż przed świtem w tajnej bazie Sokół rozległ się alarm. Mjr Giennadij Nikołajewicz Osipowicz popędził do swojego myśliwca Su-15, aby jak najszybciej dopaść wroga. Jego celem było przechwycenie obcego samolotu, który wtargnął nad terytorium jego ojczyzny. Przez ok. 100 km podążał śladem intruza. Leciał tuż za nim na pułapie ponad 10,5 km nad ziemią. Z odległości niespełna 200 m widział, że nie jest to szpiegowski RC-135, (czyli przerobiony Boeing 707), który wcześniej kręcił się w tym rejonie. Po światłach pozycyjnych i dwóch rzędach okien rozpoznał charakterystyczny kształt jumbo jeta. Był przekonany, że pasażerski boeing został wysłany z misją wywiadowczą. Miał ochotę zestrzelić go, gdy tylko przekroczył granicę, ale rozkazano mu zmusić intruza do lądowania. Najpierw pomigał wrogiej maszynie światłami, ale ponieważ leciał z tyłu, więc załoga boeinga go nie dostrzegła. Potem oddał trzy salwy ostrzegawcze z działka pokładowego. W sumie wystrzelił 520 pocisków. Maszyna nie zareagowała, prawdopodobnie załoga też nic nie zauważyła, bo miał tylko zwykłą amunicję, a nie pociski smugowe, które byłyby lepiej widoczne na tle nocnego nieba. Major nie próbował nawiązać kontaktu przez radio, bo był przekonany, że oni nie znają rosyjskiego, tak jak on nie znał angielskiego, więc możliwości porozumienia nie było. Największym problemem stawał się czas. Ścigany samolot przeleciał już nad Sachalinem i zmierzał w kierunku wód międzynarodowych. Majorowi kończyło się paliwo. W ostatniej chwili dostał zgodę na zestrzelenie. Odpalił w kierunku intruza dwie rakiety; jedną naprowadzaną radarowo, drugą termicznie. Trafiła tylko pierwsza, ale to wystarczyło, aby potężny odrzutowiec uległ dekompresji. Piloci stracili kontrolę nad maszyną, która weszła w korkociąg i runęła do morza. Samolot był w momencie trafienia niewiele ponad 20 s od neutralnego terytorium. Gdyby tam dotarł, 269 osób znajdujących się na jego pokładzie by ocalało. Dowódca koreańskiego boeinga był doświadczonym pilotem. W powietrzu spędził ponad 10 i pół tysiąca godzin. Latał od dziewiętnastu lat. Popełnił prawdopodobnie błąd przy programowaniu pilota automatycznego. Południowokoreański Boeing 747 leciał z Nowego Jorku przez Anchorage na Alasce do Seulu. Nad ranem 1 września 1983 r. zboczył z kursu i wleciał w przestrzeń powietrzną Związku Radzieckiego. Prezydent Ronald Reagan nazwał jego zestrzelenie „aktem barbarzyństwa” i „zbrodnią przeciw ludzkości”. Czarna skrzynka południowokoreańskiego samolotu została wyłowiona przez Sowietów, ale ujawniono ten fakt dopiero po dziewięciu latach. Borys Jelcyn, który uznał zestrzelenie koreańskiego odrzutowca za największą tragedię zimnej wojny, przekazał te dowody Amerykanom. Do dziś nie ma jednak pewności, dlaczego boeing zboczył z kursu ani dlaczego go zestrzelono. Trzynaście lat po tragedii, udzielając wywiadu amerykańskiemu dziennikowi „The New York Times” (9 grudnia 1996 r.), mjr Osipowicz był dumny ze swojego czynu. Twierdził, że samolot wykonywał misję wywiadowczą, a na jego pokładzie byli sami szpiedzy. Zapewniał, że czuje się szczęśliwy dzięki sławie, jaką zdobył zestrzeleniem wrogiego samolotu. Skarżył się jedynie na zbyt niską nagrodę. Kontroler, który wykrył na radarze obcy samolot, dostał 400 rubli. Jemu przyznano tylko 200. Odczuwał to jako niesprawiedliwość.
Niebezpieczna misja Mimo tych powszechnie znanych faktów polskie samoloty lecące w kwietniu ub.r. do Smoleńska nie zostały w ogóle zabezpieczone przed atakiem terrorystycznym. Ponieważ czas przylotu i skład delegacji były szeroko znane, zaplanowanie ataku nie nastręczyłoby terrorystom trudności. Wystarczyłoby, aby jakiś fanatyk z ręczną wyrzutnią przeciwlotniczą, kupioną na kaukaskim bazarze, stanął pod trasą podejścia do jedynego pasa na lotnisku Siewiernyj i odpalił rakietę, kiedy tupolew podchodził do lądowania. Naprowadzany termicznie pocisk trafiłby niechybnie w jeden z silników, a samolot runąłby na ziemię jak kamień. Internet pełen jest rozbudowanych scenariuszy zamachu, którego polskie służby w ogóle nie brały chyba pod uwagę. Po roku wyjaśniania katastrofy smoleńskiej wciąż nie wiemy, co tam się stało. Nie ujawniono dotychczas dowodów wskazujących, że samolot został zaatakowany, ale z powodu mataczenia uzasadnione są wątpliwości, czy dowody takie nie zostały ukryte lub zniszczone. Można jedynie spekulować, że gdyby katastrofa była efektem ataku terrorystycznego, to w interesie rosyjskich śledczych byłoby raczej nagłośnienie tej wersji niż jej zatuszowanie. Trzeba jednak pamiętać, że w operacji przyjmowania polskiego samolotu uczestniczyli wyłącznie oficerowie rosyjscy, że katastrofa miała miejsce w strefie odpowiedzialności Sił Powietrznych Federacji Rosyjskiej, że zabezpieczenie terenu i akcja ratunkowa prowadzona była przez resorty siłowe Rosji. W tej sytuacji wydaje się mało prawdopodobne, aby obcy, czyli terroryści, mogli przeniknąć na ten obszar, przeprowadzić taką akcję i zniknąć bez śladu, nie ujawniając nawet swoich celów. Cała operacja na Siewiernym była realizowana i nadzorowana przez wojsko. Ostateczny rozkaz w sprawie przyjęcia polskiego samolotu przyszedł ze sztabu w Moskwie. Politykę informacyjną po katastrofie też realizowano przy znacznym udziale Sił Powietrznych. Szef ich sztabu był członkiem specjalnej komisji państwowej Rosji badającej wypadek. Sprawa smoleńska ma więc charakter wojskowy, a nie cywilny.
Liczba scenariuszy, według których wojskowi mogliby doprowadzić do katastrofy samolotu, jest imponująca. Nie warto tracić czasu na prymitywne teorie dotyczące ataku konwencjonalnego, takiego jak zwykłe zestrzelenie czy zakłócenie podejścia przez drugi samolot lub inną przeszkodę w powietrzu. Blokada sterów wysokości jest intrygującą hipotezą, ale nie wyjaśnia, dlaczego samolot w ostatnich sekundach lotu udało się wyprowadzić z upadku i zaczął się on już wznosić w górę. Hipoteza wirtualnego lotniska, czyli skierowanie samolotu w jar przed lotniskiem za pomocą fałszywych radiolatarni i reflektorów zainstalowanych na samochodach, też niewiele wyjaśnia, gdyż nie tłumaczy, ani dlaczego samolot zaczął spadać, ani dlaczego załoga nie zdążyła go podnieść z tego upadku.
Bomba paliwowo-powietrzna Najbardziej intrygujące są teorie związane z nowoczesnymi typami broni. Szczególną popularnością cieszy się teoria detonacji bomby paliwowej nad polskim samolotem. „Gazeta Polska” już w maju ub.r. dotarła do specjalistów od budowy płatowców, według których rozerwanie kadłuba tupolewa na tak drobne kawałki, jak to się stało w Smoleńsku, mogła spowodować tylko potężna eksplozja. Zdaniem ekspertów, gdyby nie doszło do wybuchu, samolot mógłby popękać, rozpaść się na kilka fragmentów, ale duraluminiowy kadłub nie rozerwałby się na tak drobne części. Specjaliści zwracali uwagę, że na elementach samolotu nie ma znaków pożaru, choć czuć było od nich woń paliwa lotniczego. Kadłub został rozerwany na postrzępione kawałeczki, na których nie było śladów nadtopienia. Eksperci wskazywali, że takie efekty mogła spowodować bomba paliwowo-powietrzna, która niszczy cele, nie wywołując pożaru, bo wysysa tlen z otoczenia. Działanie takiej bomby polega na rozpyleniu w powietrzu substancji wybuchowej i momentalnym zdetonowaniu tej chmury w taki sposób, aby uzyskać ekstremalnie małe ciśnienie i wysoką temperaturę. Broń tego typu określana jest także mianem termobarycznej lub próżniowej ze względu na efekt „wysysania” tlenu podczas eksplozji. Paliwem mogą być np. ciekłe i gazowe węglowodory, pyły metali, materiały wybuchowe oraz różne mieszaniny. Podczas wybuchu powstaje fala uderzeniowa, która rozprzestrzenia się z ogromną prędkością, powodując straszliwe zniszczenia. Na początku tego roku „Nasz Dziennik” zamieścił rozmowę z Wasilijem Wasilenką, byłym pilotem wojskowym i instruktorem-kosmonautą, który ujawnił, że sam pracował nad pociskami termobarycznymi, zwanymi bronią wolumetryczną. Według Wasilenki, broń ta umożliwia zestrzeliwanie samolotów, zwłaszcza lecących na małej wysokości. Rakieta może być nakierowywana na radar, na ciepło lub na wiele innych czynników. W przypadku pocisków naprowadzanych na radar, jeśli wybuch nastąpi kilkanaście metrów nad celem, największe uszkodzenia powstają zwykle w przedniej i środkowej części samolotu. Zdaniem Wasilenki, obrażenia ludzi powstałe w wyniku działania broni wolumetrycznej są bardzo podobne do tych, jakie powstają w wyniku ogromnych przeciążeń – 100 g lub wyższych. Według MAK, przeciążenie w chwili zderzenia polskiego tupolewa z ziemią wynosiło 100 g. Jak twierdzi Wasilenko, w przypadku wybuchu głowicy termobarycznej w zniszczonej części samolotu powinien być wyczuwalny zapach nafty, ale resztki nie powinny się palić. Ciała ofiar byłyby w stosunkowo niewielkim stopniu zniszczone, ale mogą być nagie, bo podciśnienie zrywa ubrania. Uszkodzenia narządów wewnętrznych byłyby podobne do tych powstających przy ogromnych przeciążeniach. Lotnicze bomby paliwowo-powietrzne były wykorzystywane wielokrotnie podczas wojen w Wietnamie, Zatoce Perskiej i Iraku. Skuteczność ich rażenia przewyższa kilkakrotnie moc niszczącą bomb z ładunkiem trotylowym o tej samej masie. Broń ta jest bardzo efektywna przeciwko polom minowym, schronom, słabo opancerzonym pojazdom i samolotom na lotniskach. Bomby takie mogą inicjować wybuch w ogromnej przestrzeni, setek, a nawet tysięcy metrów sześciennych. Największą bombą tego typu jest rosyjska konstrukcja znana jako „ojciec wszystkich bomb”, która ma ponoć czterokrotnie większą moc niszczącą od największej bomby amerykańskiej tego typu GBU-43 MOAB, zwanej z kolei „matką wszystkich bomb”. Pierwszy oficjalny test rosyjskiej superbomby odbył się w 2007 r. Tajemnica jej siły polega ponoć na użyciu nowego materiału wybuchowego, wytworzonego przy użyciu nanotechnologii. Atak bronią termobaryczną na niskiej wysokości pozostawiłby zapewne ślady na wraku, na ciałach ofiar oraz w terenie. Jeśli badanie katastrofy byłoby prowadzone rzetelnie, to z pewnością już dawno można by wykluczyć lub potwierdzić tę hipotezę. Z powodu mataczenia, ukrywania i niszczenia dowodów sytuacja jednak się komplikuje. Wybuch niewielkiej nawet bomby termobarycznej w czasie podchodzenia samolotu do lotniska, kiedy maszyna znajduje się na niewielkiej wysokości, stanowiłby śmiertelne dla niej zagrożenie. Wybuch taki mógłby tłumaczyć „wyparowanie” kokpitu i rozerwanie kadłuba samolotu na drobne fragmenty. Nasza wiedza jest tu taka sama jak rok temu. Podobnie jest z pozostałymi hipotezami próbującymi wyjaśnić przebieg katastrofy.
Tadeusz Święchowicz
30 marca 2011 Cywilizacją pobudzania - można byłoby nazwać demokrację kierowaną i celebrowaną przez gremia poukrywane za plecami demokratycznych celebrytów zwanych posłami. To co się dzieje naprawdę, czego się nie nagłaśnia i naprawdę nie dyskutuje można byłoby słowami pana premiera Donalda Tuska nazwać:” rewolucją cichych kroków”. Bo cichymi krokami prowadzą stado demokratycznych baranów na rzeź.. Likwidują cywilizację łacińską, na to miejsce montując „ cywilizację” biurokratyczno fiskalną zarządzaną przez menadżerów inżynierii społecznej - jako dżilasowską nowa klasę. Nowa klasa próżniacza wytypowanej biurokracji zarządza milionami ludzi, decydując o ich losie.. Nowy biurokratyczny feudalizm rodzi się na naszych oczach.. Ale temu wszystkiemu towarzyszą igrzyska, żeby lud demokratyczny zajęty był codziennie didaskaliami, i nie myślał, co go czeka i co czeka jego dzieci.. Rosnące ceny, upadające firmy, fiskalizm, fiskalizm i jeszcze raz fiskalizm.. Młodzi ludzie głównie myślą o wyjeździe z Polski lub o państwowej posadzie.. Co nie wróży niczego dobrego, ani dla przyszłych emerytów, ani dla państwa. Bo co może wynikać dla wszystkich w państwie- z armii pasożytujących nierobów? Tym bardziej, że trwa proces zmiękczania prawa, poprzez tworzenie instytucji tzw. negocjatorów, którzy już przeprowadzają negocjacje pomiędzy skonfliktowanymi stronami, zamiast stosowania prawa.. Są to „ alternatywne sposoby rozwiązywania problemów”(???) Alternatywne sposoby- zamiast tradycyjnego prawa. Wkrótce wszystko będzie alternatywne.. Alternatywne wychowanie dzieci- bezstresowo, alternatywne stosowanie paliw, łącznie z wodą, byleby była z Zatoki Meksykańskiej, alternatywne traktowanie przestępców, poprzez stosowanie wobec nich bransolet elektronicznych- alternatywy pozbawiania wolności, alternatywne konstruowanie ludzi poprzez In vitro alternatywne wobec małżeństwa - związki partnerskie i alternatywność wobec złotówki- euro.. Wszystko alternatywne- byleby nie tradycyjne. Tak jak alternatywna płciowość i alternatywna rola kobiety. To tradycyjne jest niedobre - choć sprawdzone.. Ale dobre będzie to, co nieznane, o czym nie wiemy nic, oprócz sensu destrukcji.. Tak jak w Libii: przeforsowano pomysł zakazu lotów nad Libią, ale przeforsowano go tylko dla Libijczyków. Samoloty amerykańskie, angielskie, włoskie czy francuskie mogą bez przeszkód latać nad Libią To jest też alternatywne rozwiązanie. Dla jednej strony. Bo wypowiedź pana profesora Stępnia, byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego utworzonego przez generała Jaruzelskiego- też jest alternatywna. Popiera on pana Leszka Balcerowicza w jego poparciu dla firm ciągnących pożytki z obsługi II filara.. I wiecie państwo, co powiedział na Forum Obywatelskiego Rozwoju, pana profesora Leszka Balcerowicza, które to Forum zasilane jest z pieniędzy firm ubezpieczających nasze ubezpieczenia emerytalne za 7 miliardów złotych rocznej obsługi? Powiedział, że „rząd sięga po prywatne pieniądze”(????) Po prywatne???? Nie możliwe? Żeby były prezes Trybunału Konstytucyjnego nie wiedział, że po orzeczeniu Sądu Najwyższego pieniądze te nie są prywatne, tylko państwowe Co przypomniał pan Jacek Vincet Rostowski podczas debaty stulecia ze sowim kolegą, panem profesorem Leszkiem Balcerowiczem.. ”Środki w ZUS i OFE mają taką samą naturę prawną i są chronione ary67 Konstytucji, który odnosi się do praw majątkowych innych niż własność”(???) A jakie to są prawa majątkowe inne niż własność/ Oczywiście bezwładność, czyli nacjonalizacja.. Pieniądze są własnością - jeśli już posługiwać się terminem” własność”- biurokracji państwowej, która robi z tymi pieniędzmi, co chce, co widać, na co dzień, nie tylko podczas walki o pieniądze w OFE czy ZUS-u, ale o każde pieniądze zabrane nam pod przymusem ustawowym i demokratycznym wszak demokracja jest synonimem wolności, ale w przypadku pieniędzy - jak najbardziej – niewoli. Cywilizacja pobudzania rozwija się w najlepsze, będzie się rozwijać w najlepsze na krakowskich Błoniach, jeden kilometr w prostej linii od krakowskiego rynku, gdzie były poseł, pan Jacek Soska, znany z ostrych ripost parlamentarnych, stwarzających wrażenie, że o coś walczy, będzie… wypasał owce.(????) Dostał już od Unii Europejskiej określone środki na ten cel i będzie wypasał. Będzie tam promował małopolskie rolnictwo, zdrową żywność i inne równie zdrowe pomysły.. Juhasi i bacowie przyjadą, będą kozy, owce, konie, ptaki- wszystko na tych 42 hektarach. Będzie naprawdę wesoło i zabawnie, a jak się zabawa uda, będzie można załatwić kolejne pieniądze z Unii Europejskiej, oczywiście po wpłaceniu zwiększonej składki powyżej 16 miliardów złotych, żeby zrobić podobne widowisko, na skwerku przed Sejmem.. Kozy, owce, barany, konie i ptaki.. To będzie widowisko! Że będzie można boki zrywać.. I do tego grupy rekonstrukcyjne.. Zamiast prawdziwego wojska- mamy coraz więcej grup rekonstrukcyjnych.. No i dobrze. Niechby trochę zabawy. Rosjanie i Niemcy nie tworzą grup rekonstrukcyjnych. Tworzą prawdziwe armie.. A my - grupy rekonstrukcyjne.. Wszyscy na Błoniach uczestniczący w happeningu promowania małopolskiego rolnictwa dostaną dopłaty, oprócz tych, którzy przyjdą to widowisko oglądać.. Oni za to zapłacą. Ale będzie kolejna zadyma zadymiająca rzeczywistość.. I co ta promocja da? Że jeszcze w Małopolsce jest rolnictwo? I że jest jeszcze pan Jacek Soska? Bo promocję robi też sobie pani posłanka Joanna Mucha z Platformy Obywatelskiej, nie mylić z Anią Muchą, celbrytowaną feministką. Nie robi, żeby zatrzymać pracę nad ustawą In vitro, czy nad ustawą zabraniającą trzymania swoich psów na łańcuchach, tylko robi sobie sesje zdjęciowe przed wyborami.. No nie nago, to na razie jeszcze nie- może po przegranych wyborach, na razie jest przed wyborami.. Pani posłanka zrobiła sobie profesjonalną sesję zdjęciową, której efekty opublikowała właśnie agencja fotograficzna.. „Najładniejsza posłanka w Sejmie”- odrzuciła swojego czasu propozycję pana Mellera- Marcina, w sprawie uczestniczenia w sesji Playboya. Nie uczestniczyła w męskim punkcie widzenia.. Parlamentarzystka demokratyczna, należąca kiedyś do Unii Wolności, a dopiero potem- od 2002 roku – do Platformy Obywatelskiej- zrobiła z siebie modelkę prezentującą kolekcję wiosenną.. Moje zdanie jest następujące: albo się jest modelem męskim, obojnaczym czy żeńskim - albo poważnym parlamentarzystą. A nie tak jak telewizyjny Ojciec Mateusz, i księdzem- nie wiadomo, jakiego wyznania - i policjantem śledczym.. Pan Żmijewski powinien zrzucić sutannę i jej nie ośmieszać, i wziąć się do prawdziwej śledczej roboty.. Równie dobrze, piekarz z Sandomierza mógłby być śledczym.. No właśnie a dlaczego nie piekarz, tylko katolicki ksiądz? Albo fryzjer lub jeden z tamtejszych radnych? Pani Joanna Mucha jest ładna kobietą, co nie ulega wątpliwości i skoro tak jest, to powinna zająć się prezentowaniem swoich wdzięków na łamach i w świetle.. A po co zajmować się uchwalaniem ustaw, o których konsekwencjach po prostu nie ma pojęcia, albo - jako nauczyciel akademicki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim - udaje, że nie ma, bo gdyby miała, nie głosowałaby na przykład za ustawą o przemocy w rodzinie, która to ustawa zakazuje dawania klapsów własnym dzieciom(????). Radosny uśmiech, rozwiany włos, wytarte dżinsy, jasna koszulka, kremowa marynarka zawieszona nonszalancko przez ramię, no i białe szpilki.. To jest posłanka Mucha z Platformy Obywatelskiej, doktor nauk ekonomicznych, wykładowca na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, koordynatorka projektu „Akademia Janusza Palikota”.. Głosowało na nią 21 000 ludzi(!!!) Będzie miała pomnik w Płońsku, skąd pochodzi, tak jak pani Ewa Kopacz – w Szydłowcu lub Skaryszewie. Za wielkie osiągnięcia. Naprawdę wielkie! Pani Ewa przyjeżdża do Szydłowca samochodem swojej córki, kiedyś przyjeżdżała rządową limuzyną.. Ale dookoła wielkie dziadostwo- trochę nie pasuje.. Ładny zamek Szydłowieckich.. Ciekawe ile głosów demokratycznych zdobędzie w tych wyborach pani Ewa Kopacz? Wyborcy chyba ją nagrodzą- zanim postawią pomnik, na skwerku w centrum.. Celebryci celebrytują, niszcząc naszą cywilizację łacińską poprzez demokratyczne ustawy i promując” cywilizację pobudzania emocji”.. Ja na razie wybieram się jutro na Katolicki Uniwersytet Lubelski na wykład pan dr Samuela Gregga z Instytutu Actona, konserwatywnego Instytutu w USA. Może spotkam panią posłankę Joannę Muchę i podzielę się z nią swoimi wątpliwościami.. I powiem jej: ”Pani posłanko! Niech Pani nie idzie tą drogą! To jest droga naprawdę donikąd. Zaprowadzi nas wyłącznie na ideologiczne manowce.. Niech Pani lepiej zostanie dobrą żoną i matką… I nie bierze udziału w przegłosowywaniu głupot..” … ale jak ją spotkam, … Chyba, żebym zostawił list w dziekanacie. Ale znowu niektórzy czytelnicy posądzą mnie o męskie skłonności, tak jak w przypadku Nataszy Urbańskiej.. I tak źle, i tak niedobrze.. WJR
Wracają Jedyne Prawdziwe Informacje... Stadion poznańskiego Lecha po raz kolejny wymienia trawę na murawie. Jak donoszą nasze źródła powodem jest ciągle odrastanie trawy posianej na otwarcie stadionu? (...)”Wykonawca zasugerował się ewentualną wizytą Premiera na otwarciu i wysiał niewłaściwy gatunek trawy. Dziś jest to kłopot, jak wiadomo, konopie indyjskie są trudne do zwalczenia, nawet CBŚ może to potwierdzić..” Niektóre media wykorzystują fakt, jakoby redaktor Meller pokłócił się z Premierem, jednak w ostatnią sobotę doszło wbrew paskudnym oczekiwaniom tych, co jątrzą do porozumienia. Jak dowiedzieliśmy się w Kancelarii Premiera, w ramach zadośćuczynienia, red. Meller zagwarantował, że w najbliższym numerze Playboya Premier ma zagwarantowaną rozbieraną sesję zdjęciową. Wszystko pozostaje w rodzinie i nie ma powodów do niepokoju. Jak podały media, Premier Putin, jako przyszła maskotkę uwolnił i puścił na wolność irbisa. Idąc w jego ślady Prezydent Komorowski, też, jako maskotkę, uwolnił i puścił bąka... Wredne czynniki zarzucają Prezydentowi Komorowskiemu nieznajomość ortografii i gramatyki, a ogólnie języka polskiego. Cale szczęście, że nikt nie wpadnie na pomysł, czy nie było by warto sprawdzić znajomości przez Prezydenta konstytucji, prawa, przepisów, zasad postępowania, protokołu dyplomatycznego, wysławiania się językiem innym niż kolokwialny, geografii, historii i matematyki... Adam Małysz według Prez. Komorowskiego poszedł w jego ślady i przyznał prezydentowi rację. Jednak nieprawdą jest, że przez. Komorowski rozważa zadośćuczynienie - pójdzie w ślady Małysza i zakończy karierę. Za to prawdą jest, że w zamian nie ma zamiaru zgolić wąsów. Uważa, że stawiają go one na szczycie...tak jak Małysza przed skokiem. Na władzę i kasę. Ponownie nieprzyjazne krajowi i rządowi środowiska wyśmiewają deklaracje premiera o rozdawaniu laptopów. Pamiętajmy, że to tylko pomówienia niczym niepodparte. No, bo czyż Premier nie obiecywał obniżenia podatków, autostrad, powrotu emigrantów, zdrowej służby zdrowia i wielu innych rzeczy? Obiecywał! No to teraz już nagle nie może NIC obiecać?! Zaprzyjaźniona sąsiadka, zwolenniczka PO ostatnio nie ma wiele do powiedzenia. Jak mówi, jest dłużnikiem Franka i popierać PO musi, choć zgadza się z celebrytami, że może już nie warto. Na pytanie czy chodzi o Franka spod 10-tego czy Franka, co jej załatwił super pracę w Urzędzie powiedziała, że nie – chodzi o franka szwajcarskiego... Prez. Komorowski popiera budowę w Polsce elektrowni atomowej pod warunkiem poprawienia błędów, które zrobili Japończycy. Jak udało się nam dowiedzieć, prezydent miał na myśli zabezpieczenie elektrowni przed trzęsieniami ziemi o skali 10 ( w Japonii – tylko 9), przed falami tsunami o wysokości 6m (w Japonii – tylko?4...) i przed chłodzeniem wodą morską z oceanu ( u nas ma chłodzić woda słodka z jez. Gopło..). Niestety, nie udało się dociec, czy przypadkiem prezydent miał także na myśli już tylko polskie zabezpieczenie przed oszustwami na kruszywie, betonie, zbrojeniu, wyposażeniu, kradzieżami kabli, cegieł i plutonu... Ponieważ czynniki Platformy w Warszawie planują wyłączenie Krakowskiego Przedmieścia, jako strefy wolnej od demonstracji zarówno Kancelaria Premiera i Prezydenta mają postawić stanowcze weto. Jak udało nam się dowiedzieć, padły słowa - „Poj?..Was? A jak myślicie, gdzie oni pójdą? I ja i prezydent nie chcemy ich pod oknami...jeszcze zaczną w szyby kamieniami rzucać! Natychmiast uwolnić Krakowskie Przedmieście!” Czynniki opozycyjne twierdzą, że generalnie jest im wszystko jedno. I tak w razie, czego kamieni nie będzie - zamiast kamieni górnicy przywiozą bryły węgla, związkowcy z Tych śruby, a stoczniowcy otoczaki.. Ponieważ trwa nagonka na posła Węgrzyna, spróbowaliśmy dowiedzieć, co tak naprawdę jest tego podtekstem. Jak donoszą dobrze poinformowani, padło podejrzenie, że lesbijki, które chciał pooglądać poseł Węgrzyn zajmują eksponowane stanowiska w telewizyjnych mediach i władzach unijnych? A jeszcze gorzej, że sprowokował go do tej wypowiedzi poseł Niesiołowski, któremu podobno takie zerknięcie kiedyś się udało. To , że od tej pory pozostaje on niezaspokojony jest oczywiście czynnikiem ubocznym. Jak widać, nie chodzi jednak wcale o brak kultury, ale o niewłaściwe spojrzenie. Na kulturę oczywiście.
Czy w Cerkwi Greckokatolickiej nastąpi zwrot? Grekokatoliccy biskupi w miejsce 78-letniego kardynała Lubomyra Huzara nowym zwierzchnikiem Ukraińskiej Cerkwi Greckokatolickiej i arcybiskupem większym kijowsko-halickim wybrali zaledwie 41-letniego biskupa Swiatosława Szewczuka, dotychczasowego administratora apostolskiego diecezji w Buenos Aires w Argentynie. Wybór ten, tak ze względu na wiek nominata, jak i jego niewielki staż biskupi (na dodatek bardzo egzotyczny), jest ogromnym zaskoczeniem. Osobiście, jako prawnuk księdza greckokatolickiego z Sokala i Tyśmienicy cieszę się tego, że elektorzy mieli taka odwagę.
Cieszę się także z tego, że nie wybrano nikogo z żarliwych czcicieli Stepana Bandery i UPA np. arcybiskupa lwowskiego Ohora Woźniaka, który święcił pomnik zbrodniarza we Lwowie i wygłaszał peany na jego cześć. Oby ten wybór oznaczał nie tylko dopływ świeżej krwi do skostniałych struktur kościelnych, ale i byl radykalnym zwrotem w kierunku odcięcia się od banderyzmu i nacjonalizmu. Tego grekokatolikom życzę z całego serca.
Życiorys Arcybiskup Światosław Szewczuk urodził się 5 maja 1970 w Stryju na ziemi lwowskiej w rodzinie bardzo zaangażowanej w życie religijne w czasach, gdy Kościół greckokatolicki w ówczesnym Związku Sowieckim był zdelegalizowany, a jego wyznawców usiłowano siłą włączyć do Kościoła prawosławnego. Po ukończeniu szkoły średniej przyszły biskup uczęszczał do szkoły pielęgniarskiej w Borysławiu, kształcąc się jednocześnie w latach 1983-89 w podziemnym seminarium duchownym. Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych grekokatolicy odzyskali możność normalnego wyznawania swej wiary, w 1991 władze UKGK wysłały go na studia filozoficzne na Uniwersytecie Salezjańskim w Buenos Aires. Po powrocie do kraju w 1994 studiował teologię w greckokatolickim seminarium duchownym we Lwowie. Wtedy też 21 maja 1994 przyjął święcenia diakonatu z rąk konsekrowanego kilka lat wcześniej w podziemiu biskupa Filemona Kurczaby (1913-95), a 26 czerwca tegoż roku wyświęcił go na kapłana kard. Myrosław Iwan Lubacziwśkyj. Wkrótce potem wyjechał na dalsze studia w zakresie antropologii teologicznej oraz podstaw teologii moralnej w tradycji bizantyńskiej na Papieskim Uniwersytecie św. Tomasza z Akwinu w Rzymie, które ukończył z wyróżnieniem w 1999 r., uzyskując doktorat z teologii. Następnie wrócił do kraju i do 2009 był kolejno prefektem, wicerektorem i rektorem (od czerwca 2007) Lwowskiego Seminarium Duchownego pw. Świętego Ducha. Równocześnie w latach 2002-05 był osobistym sekretarzem kard. Lubomyra Huzara. 14 stycznia 2009 r. Benedykt XVI mianował ks. prof. Szewczuka biskupem pomocniczym greckokatolickiej eparchii Opieki Matki Bożej w Buenos Aires. Sakry udzielił mu 7 kwietnia tegoż roku we lwowskiej archikatedrze św. Jerzego (Jura) miejscowy arcybiskup Ihor Woźniak, a jednym ze współkonsekratorów był biskup eparchii w stolicy Argentyny – Mychajił (Miguel) Mykycej. Gdy 10 kwietnia 2010 ten 75-letni wówczas władyka ustąpił z urzędu, papież mianował jego następcą, ale z tytułem administratora apostolskiego Na tym stanowisku zastał bp. Szewczuka obecny wybór na najwyższy urząd w Ukraińskim Kościele Greckokatolickim. Oprócz ojczystego, ukraińskiego, abp Swiatosław zna bardzo dobrze również języki: angielski, hiszpański, włoski, polski i grecki oraz swobodnie czyta teksty łacińskie. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Jest rozkaz, jest i relacja Grzegorz Pietruczuk występujący w mediach oficjalnie, pod nazwiskiem, musiał mieć na to zgodę, a może nawet ktoś go zobligował do tego rodzaju wystąpień Rozmowa Marcina Austyna z doświadczonym pilotem wojskowym w stopniu majora Major Grzegorz Pietruczuk od kwietnia 2010 roku pojawia się w mediach, relacjonując tzw. incydent gruziński z 2008 roku. Żołnierze często w ten sposób opowiadają o swojej służbie? - Przede wszystkim trzeba tu zaznaczyć, że aby żołnierz mógł się wypowiedzieć w mediach, musi otrzymać na to zgodę dowódcy albo kogoś “z góry”. To nie jest tak, że nagle żołnierz oficjalnie występuje w mediach i przekazuje dziennikarzom swoje spostrzeżenia. Ktoś na to musi dać zgodę.
Pan nie zgodził się występować pod nazwiskiem. Czym mogłyby się skończyć takie wypowiedzi? - Sprawa zapewne oparłaby się o dowódcę jednostki lub dowódcę Sił Powietrznych. Żołnierz za takie wystąpienia może zostać ukarany. Od kontaktów z mediami są rzecznicy, dowódcy. Dlatego jestem przekonany, że Grzegorz Pietruczuk występujący w mediach oficjalnie, pod nazwiskiem, musiał mieć na to zgodę, a może nawet ktoś go zobligował do tego rodzaju wystąpień.
“Nasz Dziennik” kilka dni temu opublikował meldunek wskazujący, że minister Bogdan Klich 12 sierpnia 2008 r. współdecydował o zmianie trasy lotu. Wystąpienie pilota może mieć związek z tą sprawą? - Nie mnie to oceniać, ale wygląda to tak, jakby chodziło właśnie o rozmydlenie tej sprawy. Proszę zauważyć, że wielu osób bezpośrednio zaangażowanych w to, by wykonać lot na innej niż zaplanowano trasie, nie ma. Nie wiemy, jakie byłyby dziś ich wypowiedzi, nie możemy ich skonfrontować z nowymi informacjami w sprawie incydentu. Dla mnie ta sprawa obecnie ma wymiar czysto polityczny, a pilot jest tu tylko małym trybikiem.
Kiedy szef Departamentu Kadr prosi o notatkę, żołnierz może odmówić? - Wystarczy, że szef kadr zadzwoni do dowódcy jednostki i powie, że żąda wyjaśnień na dany temat, i żołnierz ma obowiązek wykonać taki rozkaz. Podległość służbowa w wojsku to przecież normalna sprawa.
Można odmówić? - Można, ale trzeba się liczyć z konsekwencjami takiej niesubordynacji.
To norma, że żołnierz proszony jest o wyjaśnienia, a te wykorzystywane są w mediach do celów politycznych? - W wielu wypadkach kwit, który napisze żołnierz, przegląda dowódca i to zazwyczaj on decyduje o końcowym kształcie informacji przekazywanej dalej do mediów. Nie pamiętam, by wcześniej zdarzyło się tak, że relacja żołnierza była wprost przekazana dziennikarzom.
Pilot stwierdził, że po incydencie czuje się jak prekursor… - W 2008 roku mjr Pietruczuk miał czystą sytuację i zachował się właściwie. Postąpiłbym podobnie. Zostało mu jasno postawione zadanie i każda jego próba zmiany powinna się spotkać z odmową pilota, chyba, że ten otrzyma stosowny rozkaz od swojego dowódcy. Bezpośrednim przełożonym pilota jest dowódca jednostki, mimo że nad żołnierzem postawiony jest wyżej czy to minister obrony narodowej, czy to prezydent RP. W takich sytuacjach żołnierz ma prawo żądać albo informacji telefonicznej, albo pisemnego rozkazu, który zmienia pierwotnie postawione zadanie.
Skoro szlak został przetarty w 2008 roku, to piloci w Smoleńsku nie mieli powodów, by się bać ewentualnych nacisków? - Proszę spojrzeć na postawę mjr. Arkadiusza Protasiuka w 2008 roku, który był wówczas drugim pilotem. Były takie propozycje, by Arek zamienił się miejscami z dowódcą. Odmówił m.in., dlatego, że zadanie było inaczej postawione. Zachował się właściwie. Gdyby wykonał lot za Pietruczuka, byłyby nieprzyjemności. Kiedy pilot ma postawione zadanie, to spełnianie życzeń pasażerów, by zmienić trasę, nie wchodzą w rachubę. Załoga w 2008 roku zareagowała właściwie. Prezydent nie musi znać sytuacji, jaka panuje w przestrzeni powietrznej danego państwa, wiedzieć, czy i jak działają służby lotnicze, czy samolot jest odpowiednio wyposażony do zrealizowania takiego zadania. Polityk nie musi orientować się, jak wyglądają procedury lotnicze. O tym wie lotnik. Dla prezydenta priorytetem była realizacja swojego planu, a w tym przypadku chodziło o to, by zdążyć przed Sarkozym. Niestety, nie zawsze realizacja takich planów przez załogę samolotu jest możliwa. Ponadto Francuzi lecieli do Tbilisi od strony rosyjskiej i te służby wiedziały, że taki samolot wchodzi w przestrzeń powietrzną i mogły zadbać o to, by nic mu się nie stało. U nas nic nie było przygotowane do tego, by wykonać lot do Tbilisi. Działanie załogi było oczywiste.
Major Pietruczuk przyznał, że nie miał problemów, by po ponad dwóch latach sporządzić notatkę, bo wszystko w tej sprawie miał zachowane. Czy żołnierze praktykują zbieranie dowodów na swoją obronę? - Jeżeli tylko ktoś zaczyna do żołnierza “strzelać”, bez względu na kaliber broni, to by nie zostać trafionym pierwszym strzałem, pisze się kwity, notatki i albo puszcza się je przez dowódcę, albo trzyma tak “na wszelki wypadek”. Wielu ludzi w wojsku działa asekuracyjnie i przede wszystkim myśli o tym, jak się zabezpieczyć, by nie “dostać po uszach”. Sam mam zachowanych kilka kwitów. Dziś widzimy, że nigdy nie wiadomo, jaka sprawa zostanie wyciągnięta, i że z powodów politycznych wszystko można odgrzać. Dziękuję za rozmowę.
O podatkach, rynku, konserwatyzmie i prawicy Podatki powszechnie uważane są we współczesnym świecie za zjawisko, jeśli nie wprost dobre, pożyteczne i właściwe, to przynajmniej za coś być może nieprzyjemnego, ale niestety koniecznego, nieuchronnego i oczywistego. W praktyce okazuje się, że w głównym nurcie (rynsztoku) debaty politycznej w „rozwiniętych krajach Zachodu” nie tylko nie próbuje się podważać samej zasadności pobierania podatków i innych danin przez państwo, (co byłoby jeszcze zrozumiałe), ale wręcz uważa się za nienaruszalny pewien miłościwie panujący model regulowania tych świadczeń. Innymi słowy, można się jeszcze spierać o wysokość stawki VAT i akcyzy, o zakres fundowanej z budżetu opieki społecznej, o wysokości progów podatku dochodowego (a nawet sugerować nieśmiało podatek liniowy), – ale wszelkie próby podważania samych fundamentów systemu, a więc np. pomysł zniesienia obowiązku ubezpieczeń społecznych, likwidacji procentowego podatku od dochodu (i zastąpienia go np. pogłównym ryczałtem) – kwitowane są bądź oburzeniem, bądź pustym śmiechem, któremu towarzyszy uniwersalny argument machnięcia ręką i stwierdzenia: „Drogi panie, nigdzie w świecie…”. Kto kiedykolwiek widział telewizyjny występ Janusza Korwin-Mikkego czy jakąkolwiek dyskusję z udziałem przedstawicieli Unii Polityki Realnej skonfrontowanych z przedstawicielami innych ugrupowań, ten wie, o czym mowa. Poza mainstreamem sprawa wygląda czasami nieco inaczej, ale kto w ogóle wychodzi poza mainstream? Faktem jest też, że z rozmaitych źródeł dobiegają nas głosy mówiące, iż „być może podatki rzeczywiście są obecnie zbyt wysokie”, niemniej jednak „płacić trzeba”, gwoli praworządności i uczciwości. Coś podobnego słyszymy np. odnośnie do „piractwa” i tzw. „własności intelektualnej”, ale także i innych zjawisk. Niektórzy wypowiadają takie stwierdzenia kierując się niewątpliwie dobrą wolą i chęcią bycia dobrymi obywatelami (w szczególności tyczy się to środowisk katolickich), zapominają jednak o tym, że zarówno wysokość obecnych obciążeń, jak i ich przeznaczenie oraz liczba dziedzin życia, które są mniej lub bardziej kontrolowane czy regulowane przez państwo – przekraczają wszelkie normy przyzwoitości. Zbyt często pamięta się tu o konserwatywnych nakazach wstrzymywania się przed rewolucją, zbyt często kładzie się nacisk na konieczność „przykładnego życia w ramach społeczeństwa” – zbyt rzadko porusza się natomiast kwestię własności i tego, czy przypadkiem w pewnym momencie obciążenia podatkowe nie stają się po prostu ordynarnym zamachem na nią – kradzieżą, przed którą wolno i należy się bronić tak samo, jak przed każdą inną. Swoją drogą, już samo tylko przyjrzenie się współczesnym państwom z niektórych punktów widzenia (choćby np. legitymistycznego czy w ogólności monarchistycznego) stawia pod znakiem zapytania wiarygodność i legalność ich władz i nasuwa pytania o to, w jaki właściwie sposób odróżnić „demokratycznie wybrany rząd” od bandy zbójców. W praktyce większość ludzi nie zajmuje się tego typu rozważaniami, uznając je za domenę nawiedzonych buntowników z jakichkolwiek kręgów (nacjonalistycznych, konserwatywnych, libertariańskich, anarchistycznych), tak jakby pewne pozory – np. to, że jeszcze „nie biją, nie mordują”, że „da się żyć” i że „jakoś to się kręci” – miały największe znaczenie. Przeciętny mieszkaniec Polski czy innego nowoczesnego państwa nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, jak wiele jest takich dziedzin życia, które wcale niekoniecznie muszą być regulowane przez opresyjny rząd i które przez większą część historii albo w ogóle nie były domeną jakiegokolwiek przymusu, albo podlegały czy to samorządom, czy Kościołowi, czy jeszcze innym instytucjom (cechom, gildiom lub po prostu rodzinom). Dla współczesnego człowieka czymś oczywistym jest istnienie ujednoliconego prawa na terenie całego kraju, kontrolowane przez państwo szkolnictwo, rozdział Kościoła od państwa, równość obywateli wobec prawa, istnienie podatku dochodowego i obowiązkowego ubezpieczenia emerytalnego, „gwarantowanego” przez państwo. Wszelka inna wizja społeczeństwa, bynajmniej nie „liberalnego”, ale po prostu zdecentralizowanego, różnorodnego, religijnego, konserwatywnego – jest mu najzupełniej obca. Pewne zjawiska przyjmuje się za pewnik. Można dokonywać małych, prywatnych „buncików” („przekroczę prędkość, bo dopuszczalna jest absurdalnie niska”, „przejdę na czerwonym, bo ileż można czekać”, „nie zarejestruję w urzędzie faktu, że udzielam korepetycji”, „na dysku chowam mp3”, „nie puszczę dziecka na te zboczone lekcje wychowania seksualnego” etc.), ale rzadko, kiedy przybiera to wymiar „ideologiczny”, całościowy, czasami przybiera nawet paradoxalne formy w rodzaju „wyjątkowo zrobię po swojemu, ale ogólnie to uważam, że takie przepisy są potrzebne”. Ogólnie rzecz biorąc, wiele rzeczy w systemie panującym obecnie w „rozwiniętych krajach Zachodu”, systemie „demoliberalnym”, przyjmuje się niejako „na wiarę”, albo też na zasadzie „zdrowego rozsądku” (zwłaszcza, gdy tyczy się to zjawisk obecnych także w innych ustrojach). A zatem rozmaite próby pytania „a dlaczego?” prędzej czy później zbija się wyrażonym wprost lub pośrednio stwierdzeniem „to po prostu oczywiste, trudno żeby było inaczej, co tu jeszcze można tłumaczyć?”. Rzecz jasna, taka argumentacja ze swej natury nie jest zbyt mocna. Tomasz Sommer, publicysta „Najwyższego Czasu!”, w swojej xiążce „Czy można usprawiedliwić podatki?” postanowił rozprawić się z jednym, konkretnym zagadnieniem. Publikacja jest pracą doktorską p. Sommera, napisaną pod kierunkiem prof. Jadwigi Staniszkis. Z tego powodu nie jest to pozycja stricte „popularna” i przejawia pewne cechy „surowego” wywodu naukowego. Nie należy, zatem spodziewać się ze strony autora mistrzowskich piruetów stylistycznych, rewolucyjnego patosu, pikantnych anegdot i podobnych efektów specjalnych. Nie znaczy to, że xiążka nie jest przystępna, niemniej należy czytać ją uważnie. Tomasz Sommer atakuje, jeśli nie podatki jako takie, to przynajmniej modele opodatkowania funkcjonujące we współczesnych państwach o ustroju „demokratyczno-liberalnym”. Jego główne „zagranie” polega na wykorzystaniu do tego celu własnej broni tegoż ustroju – a mianowicie jego filozoficznej podbudowy, jaką są „prawa człowieka”. Dodatkowo poddaje też podatki testowi według kryteriów „chrześcijańskich”. Umyślnie słowo to ująłem w cudzysłów, ponieważ można mieć wątpliwości, co do tego, czy ów test jest przeprowadzony rzetelnie. Nie twierdzę bynajmniej, że Sommer wyciąga błędne wnioski, ani też, że dopuszcza się manipulacji analizowanymi materiałami źródłowymi – odnoszę się jedynie do faktu, że wziął pod uwagę niewielką liczbę tychże materiałów, to znaczy tylko Biblię, a właściwie te jej fragmenty, które bezpośrednio poruszają temat podatków. Oczywiście autor sam się do tego przyznaje, co jednak nie zmienia faktu, że nasuwają się tu dwie zasadniczne wątpliwości. Pierwsza tyczy się samodzielnego interpretowania Pisma Świętego przez niezależnego, świeckiego badacza i wyciągania stąd wniosków na tematy społeczne i polityczne (co nasuwa brzydkie skojarzenia z protestantyzmem). Druga wątpliwość wiąże się z faktem, że nauczanie katolickie, oficjalna doktryna Kościoła – to znacznie więcej niźli tylko Biblia, dochodzi jeszcze przecież cały ładunek Tradycji i różnorakich dokumentów kościelnych, takich jak np. encykliki papieskie. W tym kontekście dość ubogo wypada wnioskowanie na temat relacji „chrześcijaństwo – podatki” tylko w oparciu o Stary i Nowy Testament – i aż prosi się o głębszą analizę, uwzględniającą choćby pisma papieży dotyczące takich spraw jak sens istnienia państwa, warunki posłuszeństwa i nieposłuszeństwa władzy, właściwy ustrój gospodarczy, wysokość i zakres obciążeń podatkowych, zobowiązania poddanych (obywateli) i rządzących etc. Nie twierdzę przy tym, że taka analiza zmieniłaby końcowe wnioski autora na temat biblijnego i chrześcijańskiego postrzegania podatków. Tezy te brzmią m.in. następująco: W przypadku podatków stricte państwowych, są one traktowane przez Pismo Święte, jako coś w rodzaju dopustu Bożego, których czasem trzeba znosić, choć lepiej nie szukać dla niego usprawiedliwienia. (…) Podatki (…) są, bowiem oceniane przez pryzmat przykazania <<nie kradnij>>. A nieusprawiedliwione odbieranie obywatelom ich własności przez państwo jest kradzieżą. (…) Jezus Chrystus twierdzi, że podatek ściągany od niego jest nienależny, ale jednocześnie decyduje się go zapłacić, by nie wprowadzać poborców w zamieszanie, a jednocześnie samemu uniknąć oskarżenia o sprzeciwianie się przepisom prawa państwowego. Co do tego prawa ma jednak zupełnie zasadnicze wątpliwości (str. 127-128). Nieco dalej Sommer pisze: (…) zasadniczo sprzeczne z wyznaczoną przez nią [tj. przez etykę chrześcijańską – przyp. ATW] zasadą „nie kradnij” są wszelkie formy iluzji podatkowej [autor ma tu na myśli np. dług publiczny, który de facto jest podatkiem nałożonym na potomnych – przyp. ATW], a także redystrybucji z przyczyn moralnych. Podatkiem, który jest bezwarunkowo zgodny z etyką chrześcijańską, jest podatek pogłówny (…) (str. 131). „Przepuszczenie” podatków przez etykę chrześcijańską to jednak tylko jeden z aspektów xiążki Sommera. Drugim, znacznie bardziej rozbudowanym, jest opis i porównanie sposobów usprawiedliwiania podatków przez rozmaitych myślicieli i skonfrontowanie owych uzasadnień z etyką „praw człowieka”. Najpierw oczywiście autor zadaje sobie fundamentalne pytania dotyczące samych tych praw – a mianowicie:, czym są, czy rzeczywiście istnieją, w jaki sposób są uzasadniane, jakie ich rodzaje się wyróżnia? Tym kwestiom poświęcony jest cały rozdział, którego konkluzją jest próba odpowiedzi na pytanie, – jakie podatki są zgodne z owymi „prawami człowieka”? Tomasz Sommer dochodzi do wniosku, że takie, które są jawne (tzn. podatnik zdaje sobie sprawę z ich istnienia i tego, że je płaci), równe dla wszystkich, nieprowadzące do niewolnictwa, konfiskaty i innych „extremalnych” stanów, wreszcie – takie, których ściąganie przebiega według normalnych procedur sądowych.
Ta ostatnia kwestia jest bardzo istotna i autor odnosi się do niej już w drugim rozdziale xiążki, omawiając tradycyjne definicje podatku i rozważając podatki, jako „proces społeczny”. Czytamy przy tej okazji o zjawisku, nad którym obecnie stanowczo zbyt lekko i zbyt często przechodzi się do porządku dziennego. Otóż: Istnienie podatków doprowadziło do powstania całej skomplikowanej struktury społecznej o odrębnym charakterze prawnym. (…) Kodeks karno-skarbowy, który powstał tylko i wyłącznie z uwagi na podatki, działa w oparciu o oskarżenie publiczne i zasadę domniemania winy, czyli funkcjonuje zupełnie inaczej niż prawo cywilne czy karne (str. 35). Natomiast we wspomnianym rozdziale o genezie praw człowieka i podatkach z nimi zgodnych Sommer pisze: Jeżeli niepłacenie podatków uznajemy za przestępstwo, to w świetle praw człowieka musi ono podlegać normalnym procedurom sądowym i wyrok musi zapadać w standardowym, a nie jakimś wyjątkowym trybie. Organ skarżący w imieniu państwa musi dowieść przestępstwa i dopiero po jego stwierdzeniu i uznaniu przez sąd może zostać zawyrokowana jakaś kara. Każda inna procedura, a już szczególnie taka, która przewiduje karanie wyprzedzające, jest sprzeczna z prawami człowieka (str. 171). Nie trzeba dodawać, że w praktyce państw „demokratyczno-liberalnych” wygląda to inaczej. Xiążki takie jak publikacja Tomasza Sommera uwidaczniają nam między innymi to, że współczesne państwa nie szanują własności prywatnej, oczekując przy tym być może pewnych datków na cele wspólne, ale zachowują się tak, jakby właściciele jedynie wynajmowali własność od rządu, który nieomal dowolnie i bez większego skrępowania decyduje o tym, ile zabrać podatnikowi, a ile mu pozostawić. Choć oczywiście z rządowej perspektywy wygląda to pewno odwrotnie – ile łaskawie dać obywatelowi, a ile sobie pozostawić… Grabież może oczywiście odbywać się pod dowolnymi wzniosłymi hasłami – w imię narodu, ludu, ludzkości, równości etc. Ostatecznym celem Tomasza Sommera jest wykazanie, że takie formy opodatkowania, jakie funkcjonują w większości współczesnych państw są niezgodne z etyką opartą na „prawach człowieka”, co jest o tyle znaczące, że państwa te (w szczególności rozwinięte i demokratyczne kraje Zachodu) deklarują aprobatę dla tychże praw i formalnie to na nich opierają swoje prawo stanowione. Zachodzi, zatem sprzeczność pomiędzy oficjalnym językiem a przykrą i nieuczciwą praktyką. Rzecz jasna, cały wywód Sommera jest szczegółowy i poparty licznymi dowodami czy też poszlakami i nie będziemy go w tym omówieniu powtarzać. Nasuwa się jednak reflexja, że zmiażdżenie współczesnego etatyzmu, centralizmu i fiskalizmu bronią praw człowieka nie wyczerpuje jeszcze całej kwestii i na przykład „na prawicy” to sukces jedynie połowiczny. Przykładowo można sobie, bowiem wyobrazić konserwatystę lub narodowca, który z xiążki Sommera wyciąga wniosek nie do końca chyba zgodny z intencją autora, a mianowicie taki: Wykazaliśmy zatem, że z punktu widzenia praw człowieka podatki są podejrzane same w sobie, a już na pewno niewłaściwe są wszystkie takie podatki, które wykraczają poza świadczenia, które mogłyby obowiązywać w liberalnym państwie-minimum. Ale zaraz, zaraz… Wszak to tylko potwierdza znaną nam już uprzednio paskudność i szkodliwość tychże „praw” o masońsko-oświeceniowo-rewolucyjnym rodowodzie. Inaczej mówiąc, jestem w stanie wyobrazić sobie „integralnego” konserwatystę lub np. narodowego radykała, który z przejęciem mówi mi (potocznym językiem): Te prawa człowieka to rzeczywiście dziadostwo! Ty wiesz, że gdyby je na serio zastosować, to musielibyśmy znieść podatki i rozmontować cały porządek społeczny? Co za poroniony, anarchistyczny konstrukt!
Zmierzam do tego, że byłoby dobrze, gdyby autor poruszył kwestię „czysto konserwatywnej” krytyki przerośniętego państwa, wysokich podatków, etatyzmu, państwowej omnipotencji i podobnych zjawisk, co mogłoby poruszyć serca prawicowców nastawionych nieufnie do czegoś takiego, jak sprzeciw wobec podatków wynikający li tylko z ich niezgodności z „prawami człowieka”. Pewnym śladem takiego „konserwatywnego” podejścia są opisywane już reflexje Tomasza Sommera na temat relacji pomiędzy chrześcijaństwem a podatkami, te jednak zdają się być (jak wspomniałem) zbyt ubogie. Przedstawienia konserwatywno-katolickiego uzasadnienia dla swobody gospodarczej, ograniczonego państwa i decentralizacji podjął się natomiast brazylijski ekonomista, inżynier i przedsiębiorca Adolf Lindenberg w xiążce „Wolny rynek w społeczeństwie chrześcijańskim”. Jest to ciekawa praca, aczkolwiek autor nie zdołał ustrzec się przed pewnymi błędami, uogólnieniami i pochopnymi wnioskami. Z drobiazgów wymienić można choćby zupełnie bezreflexyjne określenie francuskiego Frontu Narodowego, jako „szowinistycznego, xenofobicznego, rasistowskiego i antykapitalistycznego” (str. 75), w ogóle zresztą autor traktuje nacjonalistów co najmniej z wielkim dystansem. Również przedstawiony przez Lindenberga opis relacji pomiędzy „neoliberalizmem”, a katolicyzmem (czy też katolickim konserwatyzmem) wymaga pewnego komentarza. Po pierwsze, autor zdaje się utożsamiać określenie „neoliberalizm” z takimi terminami jak „libertarianizm”, „paleokonserwatyzm” czy „neoklasycyzm”. Ściślej rzecz biorąc, na stronie 87 pisze o „szerokiej gamie reakcji, które ukształtowały oblicze ruchu neokapitalistyczne”, po czym twierdzi, że składniki tej gamy „noszą różne nazwy”, ale „łączy je pełna mobilizacja w obronie wolnej przedsiębiorczości i gospodarki rynkowej”. Można z tego wnioskować (słusznie), że mamy do czynienia z kilkoma różnymi nurtami, (bo z pewnością np. paleokonserwatyzm nie jest tym samym, co libertarianizm, zwłaszcza gdybyśmy porównali najbardziej „reakcyjnych” palekonserwatystów z najbardziej lewicowymi libertarianami pokroju Konkina, Hessa czy Longa). Niemniej w przypisie autor przytacza, (jako „kilka słów wyjaśnienia”) cytat z pracy niejakiego Dawida Kortena, który utożsamia ze sobą pojęcia „gospodarki klasycznej, neoliberalnej czy libertariańskiej” oraz „neoliberalizmu, kapitalizmu rynkowego czy liberalizmu rynkowego”. To oczywiście gmatwa sprawę. Warto pamiętać o tym, że np. większa część libertarian powołuje się w swych rozważaniach ekonomicznych na austriacką szkołę ekonomii, a ta jest w jaskrawej opozycji wobec „klasycznego” i „neoklasycznego” nurtu ekonomii (nawet jeśli wśród jego przedstawicieli są wolnorynkowcy tacy jak choćby Milton Friedman). Te terminologiczne zawirowania powodują, że później nie do końca wiemy, o czym czytamy. Na przykład, jeśli uznamy, że libertarianie zaliczają się do „neokapitalistów”, to wówczas najzupełniej nieprawdziwa będzie opinia autora (wyrażona na stronie 94 w rozdziale „Katolicka krytyka neoliberalizmu”), jakoby neokapitaliści byli zainteresowani jedynie praktycznym wymiarem ekonomii i wykazywaniem większej efektywności wolnego rynku (w porównaniu z socjalizmem), nie dbali natomiast o uzasadnienia etyczne, aksjologiczne etc. W opozycji do nich mieliby być natomiast katoliccy konserwatywni rynkowcy, odwołujący się do prawa naturalnego i moralności. A przecież nawet Milton Friedman (z „austriackiego” punktu widzenia wolnorynkowiec dość kompromisowy, ale tak czy inaczej na pewno nie rzecznik katolickiej krucjaty) twierdził, iż popierałby kapitalizm również wówczas, gdyby nie był to ustrój najbardziej efektywny, – ponieważ jest to system najbardziej uczciwy i etyczny. Postawę taką Lindenberg nie wiedzieć, czemu rezerwuje natomiast dla katolickich kontrrewolucjonistów, pisząc: W rzeczy samej, gdybyśmy uważali, że prawo własności i wolność gospodarcza nie przyczyniają się do korzystnych rezultatów ekonomicznych, to i tak – z równym zapałem – bronilibyśmy ich, albowiem wywodzą się one z naturalnego porządku relacji społecznych (str. 94).
Mało tego:, jeśli pójdziemy dalej, to zobaczymy, że konsekwentni libertarianie nie tylko powołują się na argumenty z etyki, moralności i prawa naturalnego równie często, jak na te z efektywności, ale wręcz zbudowali własny system etyczny (jedną z jego wersji przedstawił Murray Rothbard w „Etyce wolności”), wywiedziony z praw własności (i zresztą niekoniecznie w pełni zgodny z katolicyzmem). A zatem cokolwiek byśmy nie sądzili o nie-katolickich libertarianach, to nie sposób utrzymywać, że myślą jedynie w kategoriach zysku i wydajności, pomijając aspekt filozoficzny i moralny – nawet, jeśli pewne rzeczy błędnie pojmują. Oczywiście cały problem zniknąłby, gdyby autor zdecydował się, kim właściwie są „neokapitaliści” (zamiennie „neoliberałowie”). Tego jednak nie precyzuje do końca i stąd kolejne niejasności, jak na przykład twierdzenie, iż behawioralnym modelem wszystkich bez wyjątku lewicowych szkół intelektualnych jest odruchowe odrzucenie wszystkiego, co amerykańskie (str. 51). Już z samym tym stwierdzeniem można polemizować, podając np. neokonserwatystów jako kontrprzykład, ale to prowadziłoby nas do dużo szerszego sporu na temat definicji prawicy i lewicy. Tak czy inaczej autor zajmuje stanowisko zasadniczo pro-amerykańskie i sugeruje, że USA to „najpotężniejszy symbol kapitalizmu”. Problem polega na tym, że wbrew pozorom najbardziej radykalne środowiska wolnorynkowe wcale niekoniecznie są pro-amerykańskie, jeśli przez „pro-amerykanizm” rozumieć np. wsparcie dla amerykańskiego misjonarstwa demokratycznego, walki z terroryzmem, interwencji zbrojnych USA w innych krajach etc. Przykładowo Murray Rothbard czy Karol Hess występowali przeciw wojnie w Wietnamie, interwencjom amerykańskiej armii, wielu libertarian niezwykle surowo krytykowało reformy Reagana (uważając je za umacnianie i utrwalanie „państwa garnizonowego”), a już w XIX wieku w USA działali anarchoindywidualiści (Beniamin Tucker, Lysander Spooner), dla których nawet ówcześnie panujący porządek był zbyt opresyjny. Jeśli już mówimy o sprzeciwie libertarian wobec stosunków panujących w USA, to warto też przytoczyć cytat z artykułu Karola Hessa, wydanego w roku 1969, w którym odnosi się on m.in. do kwestii wielkich korporacji i tego, co potocznie nazywa się „kapitalizmem” oraz „prywatną własnością”. Hess pisze mianowicie: Prawda jest taka, że libertarianizm popiera zasady własności, ale w żaden sposób nie chce bronić każdej własności nazywanej obecnie prywatną. Jest on daleki od podzielania wspólnej płaszczyzny z tymi, co chcą stworzyć społeczeństwo, w którym superkapitaliści mieliby swobodę gromadzenia ogromnych majątków i mówią, że to właśnie jest ostatecznym, najważniejszym celem wolności. (…) A co z niezliczonymi korporacjami będącymi integralną częścią kompleksu wojskowo-przemysłowego, które nie tylko otrzymują połowę lub czasami faktycznie całość swego dochodu od rządu, ale także uczestniczą w masowym morderstwie? Jakie są ich listy uwierzytelniające je jako „prywatną” własność? Oczywiście żadne. Jako gorliwi lobbyści na rzecz kontraktów i dotacji, jako współzałożyciele państwa garnizonowego, zasługują one na jak najszybszą konfiskatę i zwrócenie ich majątku rzeczywiście prywatnemu sektorowi. Mówić, że powinno się respektować ich „prywatną” własność, to tak, jakby mówić, że powinno się respektować własność ukradzioną przez złodzieja koni i mordercę (…). W manifeście tym znajdujemy także wyraźne podkreślenie, że wolnościowcy są nie za „prywatną” własnością samą w sobie, ale za sprawiedliwą, nieobciążoną winą, nie-przestępczą prywatną własnością. Oczywiście Adolf Lindenberg niewątpliwie podpisałby się pod tym ostatnim stwierdzeniem, ale jego sposób postrzegania USA jako ostoi rynku i właściwej przeciwwagi dla socjalizmu, oraz ustawiczne posługiwanie się terminem „neokapitalizm” czy „neoliberalizm” mogą u niektórych czytelników wzbudzić obawy, że w istocie opowiada się on właśnie za tym krytykowanym powyżej „kapitalizmem państwowym”. Swoją drogą, znamienne jest to, że owe libertariańskie postulaty „prawdziwej własności prywatnej” i wyrazy potępienia dla „wielkich korporacji”, umaczanych w podłe interesy USA, są dość bliskie postulatom prezentowanym przez niektórych rzeczników „terceryzmu” (NOP) czy katolickiego dystrybucjonizmu Chestertona i Belloca. Nie będziemy jednak tu rozwijać tego (bardzo luźnego zresztą) skojarzenia. W rozdziale „Katolicka krytyka neoliberalizmu” Lindenberg zamieszcza stwierdzenie, które radykalni tradycjonaliści uznać mogą za co najmniej pochopne i przedwczesne: Rozróżnienie pomiędzy wolnością filozoficzno-moralną a posłuszeństwem Bożemu prawu stanowi klucz do zrozumienia, iż liberalizm moralny i religijny nie ma nic wspólnego z wolnością gospodarczą głoszoną przez zwolenników wolnego rynku (str. 99). W zasadzie to nic innego, niż znany na polskim gruncie od ponad dwudziestu lat konserwatywny liberalizm Unii Polityki Realnej. W tym momencie warto zaznaczyć, że autor stanowczo zbyt skrótowo omawia nie-liberalne, nie-kapitalistyczne (a zarazem nastawione na własność, wolność i decentralizację) wizje gospodarki w myśli tradycjonalistycznej. Namiastką tego jest rozdział „Mentalność tradycjonalistów i konserwatywnych katolików”. Znajdziemy w nim jednak głównie wykaz zarzutów, jakie tradycjonaliści wysuwali przeciw społeczeństwu przemysłowemu i liberalizacji handlu (znane oskarżenia o destrukcję więzi rodzinnych i hierarchicznego porządku społecznego, o kult pośpiechu, pieniądza i pracy etc.). Autor rozróżnia „ruch tradycjonalistyczny” i „katolicki konserwatyzm”, ten pierwszy uważając za zjawisko związane z minioną epoką historyczną, ten drugi za coś uniwersalnego, co „bodaj najdynamiczniej” wzrasta obecnie w Stanach Zjednoczonych. Konkluzja Lindenberga jest taka, że ów „katolicki konserwatyzm” na pewno da się pogodzić z mentalnością licznych europejskich tradycjonalistów, jeżeli tylko będziemy w stanie określić model idealnego porządku socjoekonomicznego, ku któremu zmierzamy (str. 83). Ocenie czytelników pozostawiam stwierdzenie, czy jest to prawda, ogólnikowy banał, czy może niecna próba skuszenia tradycjonalistów „błyskotkami kapitalizmu”… Kilkanaście rozdziałów xiążki jest poświęconych omówieniu „chrześcijańskiego porządku społeczno-ekonomicznego”, co w praktyce okazuje się być afirmacją wolnego rynku, na szczęście popartą określonymi argumentami. Ich przytaczanie w całości nie jest tu może konieczne – można tu znaleźć wszystkie standardowe twierdzenia znane każdemu, kto miał styczność z „Najwyższym Czasem!”, publicystyką Janusza Korwin-Mikkego czy Stanisława Michalkiewicza i podobnymi źródłami. W skrócie powiemy jedynie, że Lindenberg postuluje poszanowanie prawa własności (co traktuje jako niezbędny warunek wolności ekonomicznej); tłumaczy zgodność wolnego rynku z zasadami etyki; usprawiedliwia istnienie pracy najemnej (czemu zresztą mogliby się przeciwstawić niektórzy libertarianie, choćby agoryści); rozróżnia pomiędzy „dbałością o własny interes” a egoizmem; usprawiedliwia czerpanie zysków z działalności gospodarczej. Odnosi się także do kwestii obciążeń podatkowych, oczywiście w zdecydowany sposób krytykując obciążenia nadmierne. Przypomina tu m.in. fragment encykliki Rerum Novarum papieża Leona XIII: Państwo działa przeto wbrew sprawiedliwości i ludzkości, jeżeli tytułem podatków z dóbr prywatnych więcej zabiera niż słuszne (str. 122). Cytowani są także Pius XI i Pius XII. Ten pierwszy pisał w Quadrogesimo anno: Jeśli atoli przedsiębiorstwo nie przynosi takich dochodów, jakich potrzeba na płacenie odpowiednich zarobków, bądź to dlatego, że samo upada pod niesprawiedliwymi ciężarami, bądź też, że wytwory swoje niżej ceny musi sprzedawać – niech wierzą ci, co to zawinili, że dopuszczają się grzechu wołającego o pomstę do nieba (…) (str. 123). Jego następca zauważył natomiast rzecz niezwykle ważną, o której nie pamiętają nieomal żadni współcześni rządzący: Podatki nie mogą nigdy stać się wygodnym sposobem spłacania przez rząd deficytu spowodowanego rozrzutną polityką bądź wspierania jednych gałęzi gospodarki kosztem innych (str. 123). Lindenberg nie omieszkał także wspomnieć o słynnych katolickich uczonych z uniwersytetu w Salamance, którzy w XVI i XVII wieku badali zagadnienia ekonomiczne, dochodząc do zaskakująco wolnorynkowych wniosków. Powoływanie się na dorobek hiszpańskich scholastyków jest zresztą w ostatnich latach bardzo modne w wolnorynkowych kręgach, zwłaszcza tych bardziej konserwatywnych i religijnych. Pisarzom tym cały rozdział poświęcił m.in. hiszpański ekonomista ze szkoły austriackiej Jezus Huerta de Soto w xiążce „Sprawiedliwość a efektywność”. Wymienia on m.in. jezuitę Jana de Marianę, autora pracy „De rege et regis institutione”, w której (przynajmniej wg de Soto) stawia tezę, że każdy obywatel może słusznie zamordować króla, który nakłada podatki bez zgody ludzi, odbiera ludziom ich własność i trwoni ją (…). Radykalny jezuita walczył także z inflacją, a ściślej z obniżaniem zawartości metalu w monetach, zaś inni ówcześni hiszpańscy myśliciele tego nurtu (np. biskup Diego de Covarrubias y Leyva, Ludwik Saravia de la Calle, kardynał Jan de Lugo czy Hieronim Castillo de Bovadilla) wykazywali między innymi, że „uczciwą” czy też „słuszną” ceną za towar jest po prostu cena rynkowa, efekt relacji między podażą i popytem, skutek wolnych transakcji. Huerta de Soto przytacza także wiele innych postulatów hiszpańskich scholastyków, uważając ich (za Rothbardem) za prekursorów „austriackiego” sposobu myślenia o gospodarce. O ile to może być prawdą, o tyle nie należy (zapewne) wyciągać z tego wniosku, że pobożni katoliccy duchowni są także prekursorami politycznego ruchu libertariańskiego, a już tym bardziej – libertarianizmu, jako systemu etycznego, z całym typowym dlań absolutyzowaniem własności i wolności. Wracając do Adolfa Lindenberga, to osobny rozdział poświęca on relacji pomiędzy katolickim konserwatyzmem a etatyzmem, atakując przerośnięte państwo i wykazując na kilku stronach nieuchronną niewydolność państwowej przedsiębiorczości. Potępia także sterowany przez państwo system przymusowych ubezpieczeń społecznych, politykę zasiłkowego rozdawnictwa i istnienie ustawowo określonych płac minimalnych. Pod koniec xiążki autor próbuje chyba z góry odeprzeć ewentualne zarzuty, jakoby wolnorynkowy porządek miał z konieczności być nastawiony na chciwość, wyzysk, pośpiech i wzajemne pożeranie się. Służy temu opis „niektórych cech psychologicznych prawdziwie chrześcijańskiego porządku społecznego”. W tej dziedzinie autor nie stawia postulatów ustrojów, a jedynie zachęca do określonych postaw i zachowań, które są dobre same w sobie, a przy tym korzystnie wpływają na funkcjonowanie społeczeństwa i gospodarki. Nie są to zresztą porady specjalnie odkrywcze – Lindenberg podkreśla wartość uprzejmości, przyzwoitości, zaangażowania w pracę, oszczędności i skromności, uwypukla także rolę chrześcijańskiej rodziny. Z tego samego środowiska, co Lindenberg (czyli TFP), wywodzi się także pismo „Polonia Christiana”, którego ósmy numer (datowany na maj-czerwiec 2009) poświęcony był zagadnieniom etatyzmu, wolnego rynku i podatków. „Kiedy państwo staje się złodziejem?” – takie pytanie zdobiło okładkę wydania. Odpowiedzi podjęło się kilkunastu autorów. Warto między innymi przytoczyć cytat z ks. Tadeusza Ślipko SJ, który co prawda uznaje, że płacenie podatków rzeczywiście jest sensownym obowiązkiem, niemniej pisze także: Jeżeli zatem w ustabilizowanych warunkach państwo nakłada podatki, których wysokość przekracza przeciętną finansową wydolność podległych mu podmiotów gospodarczych, wówczas dotknięci tymi działaniami członkowie społeczeństwa mają prawo do zastosowania pokojowych proporcjonalnych środków obrony, jak na przykład utajnianie części posiadanych finansowych zasobów bądź też dochodów. Inni autorzy (np. Stanisław Michalkiewicz czy Piotr Toboła-Pertkiewicz) dochodzą do podobnych wniosków i również wyrażają sprzeciw wobec nadmiernych obciążeń fiskalnych, dopatrując się w nich zwykłego rabunku. Skoro znowu dotarliśmy do problematyki podatków, to warto wrócić do xiążki Tomasza Sommera, od której zaczęliśmy. Pisze on między innymi o koncepcji podatków dobrowolnych, przy czym twierdzi, że Historycznie rzecz biorąc, istniało całkiem sporo takich państw [tj. finansowanych z dobrowolnych składek] (str. 113), nie podaje jednak praktycznie żadnych przykładów (poza krótką wzmianką o „niektórych miastach hanzeatyckich”, np. Hamburgu, (…) którego władze w wieku XVI i XVII starały się przymusowych podatków w ogóle nie stosować, choć nie zawsze im się ta sztuka udawała (str. 113). Odejście od koncepcji obowiązkowych danin to postulat z pewnością miły anarchokapitalistom, choć – jak się okazuje – możliwy do realizacji także w zupełnie innych warunkach. Oto, bowiem jedynym państwem, które zniosło wszelkie podatki, jest… Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna, o czym z dumą informuje np. blog trzecioświatowych maoistów. Nie ma w tym zresztą nic szczególnie budującego, jeśli wziąć pod uwagę, że i tak wszystkie środki produkcji znajdują się w rękach totalitarnego państwa. Co zaś do anarchokapitalizmu, to np. niejaki Tomasz Teluk, dawniej zaciekły libertarianin z anarchistycznymi skłonnościami, twierdzi obecnie (w wywiadzie dla portalu Fronda.pl), iż Jeżeli ktoś mówi, że można być anarchokapitalistą i chrześcijaninem — kłamie, gdyż nie ma żadnych argumentów na poparcie tej tezy. Można się zgodzić, że trudno, (co najmniej trudno!) pogodzić katolicyzm z anarchokapitalizmem pojętym, jako pewien całościowy system, obejmujący także wszelkie kwestie etyczne i rozpatrujący je wyłącznie przez pryzmat prawa własności. Niemniej, jeśli zaczniemy rozważać jakąś formę „anarchokonserwatyzmu”, to wówczas sprawa może wyglądać inaczej. Znane są przecież przykłady społeczności, które nie posiadały państwa w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale mimo tego posiadały pewne prawa, zwyczaje i autorytety – i dzięki nim funkcjonowały. Libertarianie podają tu zazwyczaj przykład Islandii w X, XI i XII wieku, gdzie wikingowie posługiwali się prawem zwyczajowym, a jego egzekwowanie przypominało czasem znane z naszej historii „zajazdy”… Innym przykładem „anarchokonserwatywnej” społeczności mogą być południowoafrykańscy Burowie (potomkowie osadników holenderskich) w okresie Wielkiego Treku i krótko po nim (koniec pierwszej i początek drugiej połowy XIX wieku). Jak pisze Jan Balicki w swej „Historii Burów”: Brak było tym ludziom doświadczenia politycznego czy administracyjnego, co miało dać się szczególnie we znaki, gdy trzeba było przystąpić do ujęcia życia na nowych terenach w jakieś formy organizacyjno-prawne. To zadanie stawało się jeszcze trudniejsze w wyniku innych cech (…): pewności siebie, wybujałego indywidualizmu, graniczącego z zamiłowaniem do anarchii, a raczej może z brakiem zaufania do jakichkolwiek rządów i nieufnością wobec jakiekolwiek kontroli. (…) Nie okazywali natomiast [Burowie – przyp. ATW] lojalności w stosunku do jakiejkolwiek władzy. Wkrótce po przemieszczeniu się na nowe tereny (po Wielkim Treku) Burowie (zwani voortrekkerami) zaczęli powoływać quasi-państwa, właściwie „zarysy państw”, pozbawione rozbudowanego aparatu biurokratycznego i trwałego systemu podatkowego. Pisze Balicki: (…) voortrekkerzy nie poczuwali się wobec tego tworu [wyłonionych spośród samych siebie władz – przyp. ATW] do żadnych obowiązków, nie zamierzali się przejmować stanowionymi przez nowe władze prawami, ani płacić podatków. Faktem jest jednak, że ten swoisty „anarchokonserwatyzm” wynikał nie tyle z abstrakcyjnych, teoretycznych rozważań, ile po prostu z dalekiej odległości od kolonialnej centrali, z dalekich odległości pomiędzy osiedlami ludzkimi, wreszcie – z narosłych przez lata zwyczajów. Trudno więc postulować automatyczne przeniesienie takiego „modelu politycznego” na współczesne, gęsto zaludnione, rozwinięte kraje. Z teoretycznych koncepcji „anarchokonserwatywnych” można przytoczyć myśl Karola Ludwika von Hallera, który w XIX wieku postanowił tak konsekwentnie odrzucić nowożytny model państwa, że doszedł do afirmacji wczesnośredniowiecznego porządku feudalnego z królem nie mającym bynajmniej władzy absolutnej, a wręcz przeciwnie – ograniczonym przez prawa własności, umowy między wasalami a seniorami, stare obyczaje i nakazy religijne. Jest to jednak wizja na tyle ciekawa i szeroka, że zasługuje na osobne opracowanie (jak dotąd w miarę obszernie pisał o Hallerze Adam Wielomski, przedstawiając go jednak przede wszystkim jako katolickiego reakcjonistę, o jego swoistym „libertarianizmie” zamieszczając li tylko wzmiankę). Czy z wszystkich powyższych omówień i rozważań płynie jakiś wniosek? Chyba taki, że nie należy pochopnie opowiadać się za omnipotentnym, potężnym państwem i uważać go za najlepsze antidotum na zwyrodnienia demoliberalizmu. Inaczej mówiąc: jest możliwa tradycjonalistyczna, konserwatywna wizja porządku wolnościowego, zdecentralizowanego, możliwie wiele pozostawiającego w rękach poddanych króla… bo przecież „obywatele republiki” nie są naszym ideałem! Wizja ta na pewno jest możliwa w teorii, a czy da się ją wprowadzić w praktycę – jeśli nie „tu i teraz”, to przynajmniej w dającej się przewidzieć przyszłości? Niektórzy powiedzą, że nie, że jedyną ewentualnością dla prawicy jest teraz rodzaj prawicowej dyktatury z silną armią i swego rodzaju „faszystowskim drylem”. Być może to prawda, gdy chodzi o kwestie obronności etc., ale nic nie wskazuje na to, by nawet w takim systemie konieczna była szeroko zakrojona redystrybucja dochodów poprzez złodziejski system podatkowy, a tym bardziej – brutalne ingerencje w życie rodziny lub też zabieranie społecznym i prywatnym instytucjom tego, z czym sobie mogą jak najbardziej poradzić. To wszystko jest już jednak tematem na długą dyskusję pomiędzy różnymi nurtami i frakcjami. A póki co – żyjemy niestety w brzuchu Lewiatana, w wielkim Babilonie. Adam Tomasz Witczak
Polityczni konstruktorzy Wydarzenia, które się rozgrywały po 10 kwietnia 2010 r., miały niezwykle istotny wpływ na polską scenę polityczną. W kampanii wyborczej Jarosława Kaczyńskiego wzięli udział ludzie, którzy wcześniej byli postrzegani, jako politycy drugiego szeregu. Po przegranej zaczęli szukać swojego miejsca, co ostatecznie skończyło się utworzeniem nowej partii o nazwie PJN Jedną z najważniejszych osób w PJN jest Elżbieta Jakubiak, która wcześniej pracowała ze śp. prof. Lechem Kaczyńskim. W lipcu 2007 r. odeszła z funkcji szefowej gabinetu prezydenta RP i od tego czasu coraz rzadziej bywała w Pałacu Prezydenckim.
- Przez ostatnie pół roku prawie jej u nas nie było, a z parą prezydencką widziała się chyba tylko na balu dziennikarzy w styczniu 2010 r. Zabiegała o spotkanie z panem prezydentem i o to, by bez przeszkód, jak kiedyś, mogła przychodzić do Pałacu, ale do tego nie doszło. Dlatego takim szokiem było dla nas pojawienie się jej w Pałacu 11 kwietnia, a później jej funkcja w sztabie wyborczym. Uznaliśmy jednak, że w obliczu takiej tragedii wszelkie konflikty nie mają najmniejszego sensu. Zresztą zaraz po katastrofie nikt z nas nie był w stanie występować przed kamerami telewizyjnymi, a Elżbieta, jako jedna z nielicznych wzięła się w garść i mogła to robić – opowiadają nam współpracownicy śp. Lecha Kaczyńskiego.
Modlitwa i kolacja Po przywiezieniu trumny z ciałem śp. Prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskiego do Polski w prezydenckiej kaplicy na modlitwie zebrała się najbliższa rodzina. Później na czuwanie przy trumnie przyszli współpracownicy i goście. Wśród zaproszonych przez Elżbietę Jakubiak osób byli m.in. Aleksander Smolar, Monika Olejnik i Michał Borowski, były naczelny architekt miasta. To właśnie Borowski – jak pisał wPolityce.pl Piotr Zaremba – dobry znajomy prezydenta, a równocześnie człowiek bliski Adamowi Michnikowi i ludziom Agory – rzucił pomysł zorganizowania kolacji w nieistniejącym już ekskluzywnym lokalu „Tradycja polska”. Sprawa kolacji od kilku dni budzi wiele kontrowersji. „Paweł Kowal i Adam Bielan powinni rozumieć, że wieczór w ekskluzywnej warszawskiej restauracji z Moniką Olejnik tuż po tragedii smoleńskiej może być uznany za coś niestosownego” – pisał na łamach „Rzeczpospolitej” Piotr Semka. Niektórzy uczestnicy kolacji, z którymi rozmawiała „Gazeta Polska” (zastrzegli sobie anonimowość), nie widzą w tej sytuacji niczego nagannego.– A cóż w tym złego, że przy wspólnym stole spotkali się ludzie, którzy wspominali zmarłą parę prezydencką? Niektórzy z nas przez prawie dwa dni nic nie jedli i mieliśmy okazję wreszcie zjeść coś ciepłego. Niestosowne jest właśnie dopatrywanie się w tym sensacji – uważają rozmawiający z nami uczestnicy kolacji. Byli na niej m.in. Paweł Kowal, Elżbieta Jakubiak, Lena Dąbkowska-Cichocka, Jan Ołdakowski Mirosław Kochalski, Robert Draba, Monika Olejnik i jej serdeczna przyjaciółka Maria Wudarczyk z Michałem Borowskim, dziennikarka „Rzeczpospolitej” Agnieszka Rybak z mężem Marcinem Dziurdą, szefem Prokuratorii Generalnej Skarbu Państwa, a wcześniej współpracownikiem śp. Lecha Kaczyńskiego. – Gdy już było po deserze, przy kawie Monika Olejnik wpadła na pomysł, żeby pogodzić Pawła Kowala z Adamem Bielanem. Wtedy na przemian z Elżbietą Jakubiak zaczęły wysyłać do niego SMS-y – Adam Bielan przyszedł, gdy część osób już wyszła – wspominają rozmawiający z „GP” uczestnicy kolacji. Podczas rozmowy poruszono też sprawę pochówku pary prezydenckiej.- Monika Olejnik wydawała się bardzo poruszona całą sytuacją. Wcześniej w Pałacu widziałem, jak bardzo przeżywała śmierć pary prezydenckiej. Rozważano różne warianty, ale już wtedy było wiadomo, że Maria i Lech Kaczyńscy spoczną na Wawelu; przecież już w sobotę 10 kwietnia w tej sprawie telefonował kard. Stanisław Dziwisz – dodaje jeden naszych rozmówców.
Kampania prezydencka Kilka dni po katastrofie smoleńskiej do Marty Kaczyńskiej, która wówczas mieszkała w Pałacu Prezydenckim, Elżbieta Jakubiak przyprowadziła Monikę Olejnik i jej serdeczną przyjaciółkę Marię Wudarczyk, partnerkę Michała Borowskiego oraz stylistkę TVN Wigannę Papinę. Współpracownicy śp. Lecha Kaczyńskiego oraz funkcjonariusze BOR doskonale pamiętają te wizyty.– Rzeczywiście przychodziły do Pałacu, nietrudno było je zapamiętać, zwłaszcza Monikę Olejnik. Z tego, co wiem, Elżbieta Jakubiak, która właściwie nie odstępowała córki śp. pary prezydenckiej, chciała, by Marcie Kaczyńskiej te panie doradzały, jak ma się ubrać w czasie żałoby i kampanii prezydenckiej. Monika Olejnik kilka razy proponowała, by u niej w programie wystąpiła pani Marta Kaczyńska, ale ona się na to nie zgodziła. Wiem, że jedna z tych pań proponowała Marcie Kaczyńskiej odstąpienie swojego mieszkania, ale i ta propozycja została odrzucona – mówi nam jeden z pracowników Pałacu Prezydenckiego, który zapamiętał te wizyty. Zapytaliśmy Monikę Olejnik o jej obecność podczas czuwania przy trumnie prezydenta Lecha Kaczyńskiego w dzień po katastrofie smoleńskiej, chcieliśmy zdać jej także inne pytania. Nie zdążyliśmy – po pierwszym pytaniu dziennikarka stwierdziła, że nie może z nami rozmawiać, a gdy próbowaliśmy skontaktować się później, nie odbierała już od nas telefonów. Według naszych rozmówców sprawą niemal naturalną było to, że po zaangażowaniu Elżbiety Jakubiak w sprawy pogrzebu stanie się ona jedną z twarzy kampanii wyborczej Jarosława Kaczyńskiego. – Włożyła w to dużo wysiłku. Zaraz po tragedii zajęła się wieloma rzeczami, ściągnęła z Paryża Tomasza Orłowskiego, który zorganizował pogrzeb, starła się być jak najbliżej Marty Kaczyńskiej i Jarosława Kaczyńskiego – wspominają współpracownicy śp. Prezydenta prof. Lecha Kaczyńskiego.Tuż po rozpoczęciu kampanii wyborczej jedną z pierwszych decyzji Elżbiety Jakubiak było zaangażowanie do spraw wizerunku Wiganny Papiny, stylistki TVN, i Moniki Olejnik.To właśnie Papina doradziła sztabowi wyborczemu Jarosława Kaczyńskiego, a przede wszystkim Joannie Kluzik-Rostkowskiej i Elżbiecie Jakubiak, w co mają się ubierać w czasie kampanii.-Już na samym początki kampanii zapadła decyzja, że absolutnie nie wolno mówić o katastrofie smoleńskiej. Elżbieta Jakubiak przytaczała poglądy Moniki Olejnik na ten temat, wspierała ją także Joanna Kluzik-Rostkowska – mówi nam osoba ze sztabu Jarosława Kaczyńskiego.
Droga do PJN Pojawienie się w sztabie Joanny Kluzik-Rostkowskiej obok Elżbiety Jakubiak było pomysłem Michała Kamińskiego i Adama Bielana. – Joanna miała świetne kontakty ze środowiskiem „Gazety Wyborczej”, w którym była w latach 80. Poza tym wydawało im się, że będzie „ich człowiekiem” w sztabie, że będą mogli w całości kontrolować, co się w nim dzieje. Z kolei Elżbieta Jakubiak miała doskonałe kontakty z Moniką Olejnik i TVN – opowiada jedna z osób pracująca przy kampanii prezydenckiej. – Elżbieta niezwykle boleśnie przeżyła przegraną Jarosława Kaczyńskiego. Dla niej była to jej osobista porażka. Poza tym osoby pracujące w kampanii uważały, że po wygranej będą mogły grać „pierwsze skrzypce” w PiS, że będą miały głos decydujący w najważniejszych sprawach. Po przegranej zaczęła się ostra walka frakcyjna i szukanie poparcia poza PiS. Głównymi architektami PJN nie są wcale te osoby, o których mówi się głośno, lecz te, które pozostają w cieniu – dodaje nasz rozmówca. Kilka tygodni po kampanii wyborczej Joanna Kluzik-Rostkowska spotkała się z Leszkiem Millerem. Później razem z Pawłem Poncyljuszem spotkali się z Januszem Palikotem, także w jego prywatnym mieszkaniu, (o czym pisał portal wPolityce.pl), dochodziło także do spotkań przyszłych członków PJN z marszałkiem Sejmu Grzegorzem Schetyną. – Projekt PJN był wielokrotnie omawiany także w gronie zaprzyjaźnionych dziennikarzy. Gdy okazało się, że może liczyć na wsparcie mainstreamowych mediów, doszło do finalizacji pomysłu – relacjonuje nasz rozmówca. Dziś okazuje się, że PJN mimo medialnego wsparcia ma spore problemy, niewielkie szanse na wejście do Sejmu i – jak twierdzą rozmawiający z „GP” politycy – część z nich coraz częściej mówi o podjęciu rozmów „zjednoczeniowych” z PiS.
Wszyscy mają prawo opłakiwać stratę „Dziwię się osobom, które tak strasznie atakują Monikę Olejnik i odmawiają jej prawa do wyrażania żalu po śmierci prezydenta” – powiedziała założycielka PJN Elżbieta Jakubiak w rozmowie z redakcją portalu Niezależna.pl. Jak doszło do kolacji 11 kwietnia 2010 r. w restauracji „Tradycja polska”? To było spotkanie, a nie kolacja. Lokal, w którym się spotkaliśmy, to miejsce związane z kampanią wyborczą Lecha Kaczyńskiego w 2005 r. Wieczorem po wygranych wyborach wszyscy współpracownicy i znajomi Prezydenta spotkali się tam. Nieoczekiwanie przybył także Prezydent z żoną. Długo rozmawialiśmy o kampanii i jego zwycięstwie. Dzień po śmierci prezydenta bardzo wiele osób, które go znały, o godz. 21 weszło do pałacu na Krakowskim Przedmieściu na czuwanie przy trumnie. Byli wśród nas także ci, których z Lechem Kaczyńskim łączyła szorstka przyjaźń. Gdy wszyscy opuszczali pałac po modlitewnym czuwaniu, ktoś zaproponował, by powrócić do miejsca, które Prezydent lubił. W ten sposób doszło do spotkania w lokalu „Tradycja polska”. Nie była to kolacja. Nikt chyba nie jadł, pił najwyżej wodę. Wspominaliśmy momenty, zdarzenia z życia Lecha Kaczyńskiego, tak jak się wspomina bliskich zmarłych, przyjaciół.
Była tam także Monika Olejnik... I co w tym dziwnego?
To dla wielu bulwersujące. Świat nie jest czarno-biały. Nie miejsce i czas, by to wytłumaczyć. Jedną z ostatnich osób ze świata dziennikarzy, z którą prezydent rozmawiał o ważnych dla Polski sprawach, była właśnie Monika Olejnik. To było w lutym, na balu dziennikarzy. Prezydent zamierzał umówić się z nią na dłuższą rozmowę. Nie było to wymuszone, ale wynikało z potrzeby i z głębokiego przekonania, że o sprawach polskich należy rozmawiać ze wszystkimi, którzy są gotowi do takiej rozmowy. Atakowanie kogoś, kto wspomina Lecha Kaczyńskiego, jest po prostu niepojęte.
Prezydent rozmawiał także z tymi, którzy nie podzielali jego poglądów i niepochlebnie też pisali. Spierał się z nimi i mówił, że nie rozumieją racji, które uzasadniają jego działania. Komu mamy odmówić po tej tragedii prawa do wyrażania żalu? 10 kwietnia płakali wszyscy.
Redaktor Olejnik wpisuje się w próbę obarczenia prezydenta odpowiedzialnością za katastrofę w Smoleńsku. Tak jak wiele innych dziennikarzy i mediów. Dziwię się tym wszystkim, którzy ją tak strasznie atakują. Proszę zobaczyć "Kropkę nad i" z kard. Dziwiszem. Ten program wiele wyjaśnia.
Jednak to dziennikarka słynąca z bezpardonowych ataków wymierzonych w śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Bywało różnie. Lecha Kaczyńskiego atakowali także ci, którzy ubierają się dzisiaj w piórka obrońców. Bardzo trudno być zero-jedynkowym w tych sprawach. Istnieje jeszcze dobry obyczaj. Ktoś może autentycznie przeżywać. Ja wiem i wierzę, że Monika Olejnik bardzo przeżyła śmierć Prezydenta i jego Małżonki, a także stratę wielu innych osób, w tym np. Olka Szczygły. Nie zgadzali się w wielu sprawach, ale mieli swój kod językowy. Nie wynika z tego, że Aleksander Szczygło był zdrajcą, a Monika Olejnik – godna potępienia. Co innego walczyć z politykiem, a co innego odczuwać żal po stracie człowieka i przyjaciela. Wskazałabym więcej osób, które atakowały Prezydenta w sposób bezwzględny. Po Monice Olejnik prezydent nie spodziewał się przynajmniej, że będzie go głaskała. Szczególnie bolało go, gdy czuł, że w sposób nieuprawniony krytykują go dziennikarze prawicowi, wydawałoby się, z tego samego obozu. Chodzę do programów Moniki Olejnik. Nie zgadzam się z nią w wielu sprawach i nie jest to zaskakujące. Zaskakujące i niezrozumiałe jest, że dziś politycy Prawa i Sprawiedliwości publicznie nie wspominają o Pani Marii Kaczyńskiej, Januszu Kochanowskim, Aleksandrze Szczygło, Władysławie Stasiaku, Zbigniewie Wassermannie, Przemysławie Gosiewskim, mówią wyłącznie o katastrofie, a nie o ludziach. Katastrofa smoleńska zapisze się w podręcznikach historii jako symbol użycia tragedii ludzkiej i narodowej do bieżącej walki politycznej. Mimo wszystko cieszę się, że 8 kwietnia w Muzeum Powstania Warszawskiego spotkamy się, by wspominać twórcę tego miejsca, Prezydenta Warszawy i Rzeczpospolitej. Za sprawą Jana Ołdakowskiego zostanie wmurowana tablica poświęcona Lechowi Kaczyńskiemu.
Jakie funkcje w minionej kampanii prezydenckiej kandydata PiS pełniła Wiganna Papina? Co mają na celu takie pytania? To chyba już jakiś obłęd. Wiadomo, kim jest pani Papina. Jedną z najlepszych polskich stylistek. W kampanii wyborczej dbała o wizerunek kandydata. To wszystko.
Kto zaproponował, by pracowała dla sztabu Jarosława Kaczyńskiego? Wszyscy politycy znają panią Papinę.
Czy musiała to robić akurat ta osoba związana z TVN? Dziwne pytanie. To jest jej zawód i praca.
Dorota Kania
Prowokacja Zbigniewa Ziobro w Europarlamencie
1. Dowodów twardych nie mam, ale podejrzewam, że za prowokacją, która zniszczyła trzech eurodeputowanych – Słoweńca, Austriaka i Rumuna – niechybnie stoi polski europoseł Zbigniew Ziobro. Co prawda pułapkę na posłów fizycznie zastawiła brytyjska gazeta „Sunday Times”, ale Ziobro, jeśli nie maczał w tym palców, to przynajmniej gazetę inspirował. Bo to wypisz wymaluj takie same sidła, w jakie niegdyś wpadła posłanka Platformy Beata S. Poprawki w ustawie w zamian za pokaźna kasę. Ot, takie tam poselskie kręcenie lodów...
2. Różnica jest jednak taka, że biednej posłance, nikczemnie sprowokowanej i przyłapanej na odbiorze walizki z łapówką, współczuła cała Polska... no, powiedzmy większość Polski. Ta większość, gdy biedna posłanka zalewała się łzami i omdlewała na sejmowych schodach, płakała razem z nią, wzruszona losem skrzywdzonej, zakochanej (w pieniądzach) kobiety, posłanki na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej, której jedyną drobną winą było to, że biedaczka chciała ukręcić trochę lodów.
3. Ta współczująca większość zabrała następnie babci dowód i odsunęła od władzy okrutnych siepaczy PiS. Dzięki tej większości skorumpowani funkcjonariusze państwa znów mogą spać spokojnie, nikt ich nie niepokoi, nikt nie prowokuje. Dzięki tej większości okrutni oprawcy posłanki S. siepacze Kamiński i Ziobro zostali pozbawieni stanowisk, prokuratura wszczęła przeciw nim śledztwa za nadgorliwość, a niecne ich uczynki badane są przez trzy, czy nawet cztery sejmowe komisje śledcze, zaś bezpośredni wykonawca prowokacji agent Tomek w wieku trzydziestu lat znalazł się na emeryturze. I niech się cieszy, że nie w pierdlu.
4. W Brukseli, w Europarlamencie, jest inaczej. Sprowokowanym do korupcji eurodeputowanym – wyobraźcie Państwo sobie - nikt nie współczuł. Nikt ich nie bronił, nie cucił z omdlenia, nie pocieszał, nie ocierał łez. . Wręcz przeciwnie –nazajutrz po publikacji zarzutów inkryminowani europosłowie zostali politycznie i moralnie zlinczowani i tak zaszczuci, że dwaj z nich, w poczuciu beznadziejności położenia oddali mandaty. Trzeci (Rumun) chwilowo zaparł się w obronie jeszcze, chociaż kilku diet, ale i on właściwie już nie żyje. Do podpisania listy przemyka piwnicami i schodami bezpieczeństwa, a wygląda podobno tak (ja gonie widziałem) jakby walec drogowy po nim przejechał. Strzęp człowieka.
5. Liczyłem, że ktoś się nad nieszczęśnikami, tak jak nad naszą posłanką Platformy zlituje, użali, utuli, ukoi ich ból (dobrze napisałem – ból?), pocieszy... gdzie tam! Nawet znany z wielkiej łagodności przewodniczący Jerzy Buzek przybrał sieriozną minę, po czym łajał, tumanił, przestraszał i odciął się od nieszczęśników pryncypialnie, mówiąc o nich per „byli koledzy” A po Buzku paru innych mówców bez litości wdeptało delikwentów w ziemię i jeszcze skakało, żeby ją udeptać.
6. Co gorsza - nikt też nie potępił okrutnych i bezdusznych prowokatorów z „Sunday Times” Nikt nie wnioskował o komisje śledczą w sprawie zbadania prowokacyjnych nadużyć brytyjskiej gazety, nikt nie wszczął śledztwa przeciw prowokatorom, tak jak w Polsce przeciw Kamińskiemu i Ziobro. Mało tego – gazeta jest tu bezczelnie chwalona za to, że skutecznie przeciwstawiła się korupcji i przyczyniła się do eliminacji skorumpowanych polityków. Mnie, czytelnikowi „Gazety Wyborczej” i telewidzowi TVN doprawdy trudno to pojąć. Gdzie praworządność, gdzie państwo prawa?
7. Warszawa i Bruksela – niby jedna Europa, a przecież tak dwa różne światy.... Janusz Wojciechowski
Cenckiewicz: Brońmy prawdy do końca Apeluję do wszystkich ludzi dobrej woli, do środowisk naukowych – brońmy prawdy – pisze dla portalu Fronda.pl o wpisie Lecha Wałęsy dr Sławomir Cenckiewicz, historyk, którego były prezydent wezwał do przeprosin. Dr Sławomir Cenckiewicz, historyk, współautor fundamentalnej pracy „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”, a także popularyzatorskiej książki „Sprawa Lecha Wałęsy”: Nie wiem, jak mam się ustosunkować do żądania Lecha Wałęsy, gdyż zgodnie z panującymi obecnie obyczajami, napisał on moje nazwisko z błędem ortograficznym (zamiast Cenckiewicz napisał Cęckiewicz). Ale zakładając, że sprawa dotyczy mojej skromnej osoby to pragnę oznajmić, że nikt, nawet Wałęsa, poprzez straszenie sądem nie jest w stanie zmienić faktów historycznych, które dzięki zachowanej sporej dokumentacji archiwalnej potwierdzają, że:
1) w latach 1970-1976 Wałęsa był zarejestrowany, jako TW ps. „Bolek”;
2) istnieją materialne dowody współpracy z Wydziałem III SB w Gdańsku w postaci oryginalnych rejestracji, doniesień agenturalnych i charakterystyk Wałęsy sporządzonych przez bezpiekę;
3) dokumenty SB dotyczące osób, na które donosił TW „Bolek”, również potwierdzają treść jego doniesień; osoby te nierzadko spotkały później represje ze strony SB (np. Józef Szyler, Kazimierz Szołoch i Szczepan Chojnacki);
4) w okresie prezydentury, w latach 1992-1995, po wypożyczeniu Wałęsie kilku tysięcy stron dokumentów, które w większości odnosiły się do sprawy TW ps. „Bolek” (doniesienia agenturalne, notatki, charakterystyki), wszystkie one zaginęły – jak się dzisiaj wydaje – bezpowrotnie, wypaczając w ten sposób m. in. orzeczenie sądu lustracyjnego z 2000 r. Prawdy nie zaknebluje ani pohukiwanie i straszenie Wałęsy, ani również nawet najbardziej absurdalny wyrok sądowy. Ja będę tej prawdy bronił do końca. Ale prawda potrzebuje obrony i pomocy, i o nią do wszystkich ludzi dobrej woli apeluję – zwłaszcza do środowisk naukowych. Sławomir Cenckiewicz
Rodzinny biznes Balcerowiczów Były wicepremier i jego żona kierują fundacjami, które żyją z dotacji od zagranicznych właścicieli banków i OFE Zgoda na debatę telewizyjną w sprawie OFE pomiędzy Leszkiem Balcerowiczem a ministrem finansów Jackiem Rostowskim to niewątpliwy sukces autora „terapii szokowej” z lat 1989-1991. Balcerowicz od dawna ustawiał się w pozycji głównego krytyka polityki gospodarczej obecnego rządu, demonstracyjnie montując w ubiegłym roku w centrum Warszawy licznik długu publicznego, a następnie wypowiadając wojnę w obronie dotychczasowej wysokości składek do OFE. Nie miejmy jednak złudzeń: Balcerowicz, jako alternatywa dla Tuska i Rostowskiego to plan iście szatański. Były wicepremier proponuje, bowiem „naprawę finansów publicznych” poprzez przyspieszenie prywatyzacji, (czyli dokończenie wyprzedaży ostatnich wartościowych składników majątku państwowego) oraz radykalne cięcia wydatków budżetowych, głównie socjalnych. Trudno powiedzieć, czy ta wzmożona aktywność Balcerowicza spowodowana jest bardziej jego osobistymi ambicjami, czy raczej interesami, których zawsze był wyrazicielem. Bo nie ulega wątpliwości, iż nie jest on solistą, lecz ważną częścią układu polityczno-biznesowego, dla którego III Rzeczpospolita była i jest finansowym eldorado.
Brygada Balcerowicza Wszystkie swoje konferencje i wystąpienia były wicepremier organizuje dziś pod szyldem Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR). To fundacja, którą założył w marcu 2007 r., zaraz po zakończeniu kadencji prezesa NBP. Balcerowicz kieruje Radą FOR, w której zasiadają jego bliscy współpracownicy z różnych etapów kariery, m.in. Tomasz Pasikowski, który był dyrektorem generalnym Ministerstwa Finansów w latach 1998-2001, a później członkiem zarządu NBP, Danuta Demianiuk, wiceminister finansów w latach 1990-1992, następnie wiceprezes PKO BP i Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa, obecnie członek Rady Nadzorczej Agencji Mienia Wojskowego, czy – do września ub.r. – Tadeusz Syryjczyk, były minister przemysłu i transportu oraz wiceprzewodniczący Unii Wolności w czasach, gdy kierował nią Balcerowicz. W Radzie FOR znalazło się także miejsce dla przedstawicieli biznesu, takich jak Michał Chałaczkiewicz, dyrektor inwestycyjny w funduszu Montagu Private Equity w Londynie, członek Rady Towarzystwa Ekonomistów Polskich, (którą również kieruje Balcerowicz), Arkadiusz Muś, prezes firmy Press-Glas i twórca pola golfowego Rosa Private Golf Club w Konopiskach koło Częstochowy, czy wreszcie Łukasz Wejchert, wiceprezes stacji TVN i prezes portalu Onet.pl. W Radzie FOR zastąpił on swojego zmarłego ojca, Jana Wejcherta, założyciela koncernu ITI oraz TVN. Bieżącą działalnością fundacji Balcerowicza kieruje prezes zarządu Andrzej Krajewski, niegdyś stypendysta Fulbrighta i korespondent TVP w Waszyngtonie, redaktor naczelny „Przeglądu Reader’s Digest” i dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy, a w latach 1989-1990 doradca prasowy wicepremiera Balcerowicza. W zarządzie fundacji zasiada również Wiktor Wojciechowski, młody ekonomista, który w latach 2004-2008 kierował Zespołem ds. Badań Rynku Pracy w NBP. FOR skupia zresztą większą grupę młodych adeptów ekonomii, zwykle uczniów samego Balcerowicza z warszawskiej SGH. Należy do nich m.in. wspomniany już Chałaczkiewicz, od kilku lat gorliwie propagujący tezę, iż „prywatyzacja banków to sukces, nie porażka” (jak brzmiał tytuł jednego z jego artykułów prasowych), czy Andrzej Rzońca, były asystent społeczny ministra finansów i doradca prezesa NBP (w obu tych funkcjach występował oczywiście Balcerowicz), później wiceprezes FOR, od ponad roku zaś – członek Rady Polityki Pieniężnej, wybrany przez senatorów PO. Charakterystyczne, że Wojciechowski i Rzońca na początku 2008 r. dzięki decyzji ministra skarbu Aleksandra Grada trafili do Rady Nadzorczej Totalizatora Sportowego. Były to jednak inne czasy – pełnej sielanki w stosunkach autora „terapii szokowej” z Platformą.
Zawsze po stronie bankierów „Zasadniczym celem FOR jest zwiększenie obywatelskiego zaangażowania w polskim społeczeństwie na rzecz propozycji, które sprzyjają szybkiemu i stabilnemu rozwojowi kraju” – tak przedstawia siebie fundacja Balcerowicza. W rzeczywistości trudno oprzeć się wrażeniu, że pod maską „obywatelskiego zaangażowania” (co do złudzenia przypomina przyjęcie nazwy „Platforma Obywatelska” przez inicjatywę Tuska, Olechowskiego i Płażyńskiego 10 lat temu) kryje się nieformalny lobbing na rzecz zagranicznego kapitału, który dominuje w polskiej bankowości, a także w OFE. Wystarczy przytoczyć tytuły niektórych ubiegłorocznych numerów periodyku fundacji, „Analizy FOR”:, „Dlaczego nie należy nakładać podatku na aktywa banków?” czy „Dlaczego PKO BP nie powinno przejmować BZ WBK?” (Ostatecznie bank ten przejęli od Irlandczyków Hiszpanie…). Nie ma się jednak, czemu dziwić, skoro FOR od początku swojej działalności w dużym stopniu utrzymywane jest właśnie przez zagraniczny kapitał bankowy. Ze sprawozdań finansowych fundacji możemy się dowiedzieć, że największa część jej przychodów pochodzi z dotacji od firm i instytucji prywatnych: w roku 2007 był to 1 mln zł, w 2008 – ponad 1,2 mln zł, w 2009 – prawie 1 mln zł. Sprawozdania za rok ubiegły jeszcze nie ma, ale można się spodziewać podobnej kwoty. Łącznie daje to kilka milionów złotych, które przekazały FOR takie instytucje, jak kontrolowany przez Holendrów ING Bank Śląski, międzynarodowa grupa ubezpieczeniowa Generali czy wspomniany już Bank Zachodni WBK. Co ciekawe, każda z nich jest właścicielem lub współwłaścicielem Otwartego Funduszu Emerytalnego. Zatem kampania Balcerowicza przeciw zmianom w systemie OFE jest tak naprawdę walką w obronie dochodów jego sponsorów. Nie powinna też zaskakiwać obecność w Komitecie Programowym fundacji FOR Ewy Lewickiej, współtwórczyni reformy emerytalnej z 1999 r., obecnie zaś szefowej Izby Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych (skupiającej większość właścicieli OFE). Warto przy okazji wymienić nazwiska innych, co bardziej znanych członków tego Komitetu: Władysław Bartoszewski, Andrzej Blikle, Teresa Bogucka, Norman Davies, Rafał Dutkiewicz, Jacek Fedorowicz, Krystyna Janda, Jan Miodek, Marek Antoni Nowicki, Andrzej Olechowski, Jerzy Pomianowski, Marek Safjan, Teresa Torańska, Jan Winiecki, o. Maciej Zięba, Andrzej Zoll. A zatem Balcerowicz wciągnął do swojej fundacji dużą część „salonu”, który niegdyś ochoczo popierał kierowaną przez niego Unię Wolności.
W zastępstwie męża FOR nie jest jednak pierwszą fundacją założoną przez Balcerowicza. W sierpniu 1991 r., gdy zasiadał jeszcze w rządzie Bieleckiego, grupa związanych z nim ekonomistów utworzyła fundację Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych (CASE). Były wicepremier kierował nią w latach 1992-1997, a od tego czasu najważniejszą postacią CASE jest jego żona, Ewa Balcerowicz, również ekonomistka (od 1991 r. wiceprezes, w latach 2004-2008 prezes zarządu, a dziś przewodnicząca fundacji). Osoba nr 2 w tej instytucji to obecny prezes zarządu Marek Dąbrowski, zastępca Balcerowicza w rządzie Mazowieckiego, później poseł UD i wieloletni przewodniczący Rady Przekształceń Własnościowych przy kolejnych premierach, pracownik Banku Światowego, wreszcie – w latach 1998-2004 – członek Rady Polityki Pieniężnej z rekomendacji UW. Warto zwrócić uwagę na fakt, iż jednym z założycieli CASE był Jacek Rostowski, wówczas doradca wicepremiera Balcerowicza (pełnił zresztą tę funkcję przez wiele lat: od 1989 do 2004 r., zarówno w kolejnych rządach, jak i w NBP). Obok niego znalazła się tam Anna Fornalczyk, szefowa Urzędu Antymonopolowego w latach 1990-1995, później kierująca gabinetem politycznym Balcerowicza w rządzie Buzka, obecnie przewodnicząca Rady Nadzorczej ING Banku Śląskiego. W obecnej „wojnie o OFE” ani w żadnym innym gorącym sporze ostatnich miesięcy nie słychać głosu fundacji CASE. Zapewne, dlatego, iż Ewa Balcerowicz woli pozostawać w cieniu – od czasu sławetnych przesłuchań przed sejmową komisją śledczą ds. banków w 2006 r., gdy okazało się, że jej fundacja otrzymywała niemałe dotacje od NBP, którego prezesem był jej mąż. Ale finansom CASE nadal warto się przyglądać. Wprawdzie fundacja deklaruje, że w 2009 r. ponad połowa jej przychodów pochodziła od Komisji Europejskiej, a 11 proc. od innych organizacji międzynarodowych (ONZ, Bank Światowy), ale 24 proc. stanowiły dotacje od prywatnych instytucji, w tym dwóch banków: Pekao SA (kapitał włoski) i Rabobanku (holenderski). Ten pierwszy, którym do niedawna kierował Jan Krzysztof Bielecki, a obecnie Alicja Kornasiewicz (była wiceminister skarbu i zaufana współpracowniczka Balcerowicza), posiada również własny OFE. Mamy, zatem do czynienia z „rodzinnym biznesem” Ewy i Leszka Balcerowiczów, którzy kontrolują dwie fundacje, w dużym stopniu zasilane finansowo przez właścicieli banków i funduszy emerytalnych. Trzeba o tym pamiętać, słuchając tyrad byłego wicepremiera „w obronie przyszłych emerytów”. Paweł Siergiejczyk
Artykuł ukazał się w tygodniku ‘Nasza Polska’ nr 12
Żydzi z Polski chcą zwrotu swoich majątków Nic nowego. Żydzi po raz kolejny chcą zwrotu jakichś majątków na zasadzie dziedziczenia plemiennego, którego nie stosuje się nigdzie w cywilizowanych krajach. Chcą, aby majątki zwracało im państwo, które nie miało nic wspólnego z ich grabieżą przez Niemców i przez żydowskich komunistów rządzących Polską po 1945 roku. A gdy już te majątki dostaną, sprzedadzą je, po czym ponownie będą się domagać zwrotu. Admin
Stowarzyszenie Żydów z Polski w Izraelu w liście do premiera Donalda Tuska skrytykowało zamrożenie procesu reprywatyzacji i zaapelowało o zmianę tej decyzji oraz wypłatę rekompensat Żydom za ich mienie zagrabione przez nazistów i komunistów w Polsce. - Nie ma potrzeby przypominania panu, że ta własność należała do członków największej społeczności żydowskiej w Europie, która przez stulecia wniosła ogromny wkład w gospodarczy, duchowy i kulturalny rozwój polskiego narodu. Nie ma potrzeby przypominania panu, że większość tej społeczności została zamordowana na polskiej ziemi. Z 3,5 miliona wojnę przetrwało jedynie 350 tysięcy – napisano w liście. [Polska świetnie by się obyła bez wkładu gospodarczego (lichwiarstwo), duchowego (pornografia) i kulturalnego (dowcipy szmoncesowe) Żydów. Natomiast gdyby nie Polska, po Żydach zostały by dziś tylko wspomnienia, jak po Prusach czy Etruskach. - admin]
Stowarzyszenie uważa, że własność w różnej formie została zagrabiona, skonfiskowana lub znacjonalizowana przez nazistów, komunistów, a nawet w okresie rządów demokratycznych, które zostały wybrane po upadku reżimu komunistycznego, i „nigdy nie została zwrócona prawowitym właścicielom” ani też nie wypłacono za nią rekompensat. [W takim razie niech osoby poszkodowane zwrócą się po odszkodowania do nazistów i do innych Żydów, którzy rządzili Polską w okresie PRL-u i nadal rządzą w III RP. A poza tym - kto wypłaci odszkodowania Polakom za mienie zagrabione przez nazistów i żydowskich komunistów? - admin]
- Apelujemy do pana teraz i wzywamy, – jako premiera polskiego rządu – by poprowadził go pan do naprawienia okropnego zła wyrządzonego Żydom na polskiej ziemi – napisano w liście podpisanym przez prezes organizacji Lili Haber, przekazanym korespondentowi PAP w Izraelu. Zdaniem stowarzyszenia, byłoby „mądre, właściwe i sprawiedliwe” zrobić to teraz, gdy niektórzy ocaleni z Zagłady jeszcze żyją. [Spokojnie, nie ma pośpiechu - liczba ofiar Holocaustu od czasów wojny stale wzrasta. - admin]
Jak poinformował PAP rzecznik prasowy ambasady RP w Tel Awiwie Jacek Olejnik, list przesłany drogą mailową do polskiej ambasador Agnieszki Magdziak-Miszewskiej został przekazany do kancelarii premiera. Ambasada nie komentuje tej sprawy. Ministerstwo Skarbu Państwa poinformowało 10 marca, że projekt ustawy reprywatyzacyjnej jest przygotowany, ale ze względu na „globalny kryzys finansowy” oraz duże obciążenia finansowe wynikające z tej ustawy, „w obecnej sytuacji ekonomicznej projekt ustawy nie może być przeprowadzony”. Według resortu ustawa powodowałaby „skokowy wzrost długu publicznego o 18 mld zł”. Sprawa dotyczy dawnych właścicieli, którzy utracili swoje nieruchomości w efekcie nacjonalizacji z lat 1944-1962. Prace nad projektem trwały od 2008 r. Pytany o tę kwestię premier Donald Tusk zapewniał następnego dnia, że w sprzyjającym okresie rząd przekaże projekt ustawy do Sejmu. – I biorę odpowiedzialność za decyzję o zatrzymaniu na razie procesu, a więc nie kierujemy do parlamentu tej ustawy, bo w dzisiejszej sytuacji na świecie, w Europie, w Polsce proponowanie dodatkowego wydatku idącego w dziesiątki miliardów złotych byłoby uczciwe wobec roszczących i bardzo nieuczciwe wobec wszystkich pozostałych polskich obywateli – powiedział szef rządu. [Szef rządu ani przez chwilę nie próbował podważać zasadności bezczelnych żydowskich żądań, a jedynie tłumaczy się brakiem pieniędzy. Kropka. - admin] Marucha
Biurokratyczni jeźdźcy apokalipsy Prof. Witold J. Kieżun w sławnym emigracyjnym miesięczniku „Kultura” (nr 630) opublikował tekst o czterech jeźdźcach apokalipsy polskiej biurokracji: gigantomanii, luksusomanii, korupcji i arogancji władzy. Mimo że tekst ukazał się prawie 11 lat temu, w jednym z ostatnich wydań pisma, którego redaktorem naczelnym przez ponad 50 lat był Jerzy Giedroyc, prawie nic nie stracił ze swojej aktualności. Na łamach „NCz!” Regularnie demaskujemy luksusomanię i korupcję, które na każdym szczeblu władzy przejawiają się w wielu formach. W czasie rządów Platformy Obywatelskiej gmach na Wiejskiej wyjątkowo często nawiedza również arogancja. Do kanonu pijarowskiego nadęcia przeszła m.in. sławna wypowiedź Donalda Tuska o braku konkurencji, z którą można by przegrać. Wciąż niestety z procesem transformacji administracji publicznej wiąże się „systematyczny wzrost zatrudnienia, a jego skala może być określana, jako gigantyczna”. Profesor Kieżun krytykował rozrost z 46 tys. do 126,2 tys. urzędników, jaki miał miejsce od 1990 do 1998 roku. Obecnie podatnicy muszą wykarmić 462,9 tys. biurokratów, którzy rocznie produkują tysiące aktów prawnych! Jak wyliczył Marcin Bonicki (przetargipubliczne.pl), inflacja prawa jest gigantyczna: w roku poprzedzającym wprowadzenie stanu wojennego wydano 117 aktów prawnych; w rekordowym 2004 roku z sejmowych komisji wypełzło ich 2889 (21.032 strony w Dzienniku Ustaw). Prawie siedem lat po akcesji do struktur unijnych Dzienniki Ustaw wciąż zawierają średnio 14 tys. stron prawnych regulacji (np. 18.350 w 2009 roku). Urzędnicy – dzieci państwowej gigantomanii – często całkiem nieźle żyją z prowadzenia szkoleń i wykładów, na których uczą, jak wykorzystać luki w przepisach, stworzonych często przez nich samych (w tekście „Biurokratyczny rekord świata” zjawisko napędzanej przez biurokrację luksusomanii opisał Henryk Roliński). Na inflację prawa zareagowało samo Ministerstwo Finansów! Zamiast jednak zapowiedzi ukręcenia głowy ustawodawczej gigantomanii, podwładni Jacka Rostowskiego dali wyraz wyjątkowej arogancji. Resort domaga się bowiem podwyżki opłat za wydanie przez fiskusa interpretacji przepisów prawa podatkowego! Według ustaleń serwisu wyborcza.biz, firmy zamiast 40 zł miałyby płacić… 1000 zł za każdą pomoc w przeprawie przez legislacyjną dżunglę! Podwyżkę o 2400 proc. ministerstwo uzasadniło… chęcią urealnienia rzeczywistych kosztów wydania interpretacji, za które doradcy podatkowi, radcy prawni i adwokacji biorą znacznie większe pieniądze! Innymi słowy: urzędnicy – często współautorzy prawniczej gmatwaniny – pozazdrościli większych pieniędzy pracującym komercyjnie kolegom! Według wyliczeń ministerstwa, w 2009 roku średni koszt wydania interpretacji podatkowej wyniósł 1072 złote. Utrzymanie Biura Krajowej Informacji Podatkowej, do którego tylko dwa lata temu zdesperowane i poirytowane, jakością polskiego prawa podmioty gospodarcze zapukały 30 tys. razy (!), Kosztowało 30 mln złotych… Jerzy Giedroyć umieścił w swoim gabinecie we francuskim Maisons-Laffitte okładkę ostatniego wydania pisma „Le Combat”, na którym wzorowała się emigracyjna „Kultura”. Z pierwszej strony współtworzonego przez Alberta Camusa pisma do końca życia Giedroycia spoglądał nagłówek: Silence, on coule! („Cisza, toniemy!”). Niestety również Polska przedsiębiorczość – rozszarpywana przez biurokratycznych jeźdźców apokalipsy – powoli tonie w morzu regulacji kolejnych Dzienników Ustaw… Piotr Żak
1. Mimo że oficjalnie nie ogłoszono ani terminu wyborów parlamentarnych ani tym bardziej kampanii wyborczej, to jednak trwa ona w najlepsze. Potwierdza to nadzwyczajna aktywność Premiera Tuska, a także ministrów jego rządu.
Artykuły premiera w gazetach, rozmowy telewizyjne z krytykującymi premiera celebrytami, uczestnictwo we wmurowywaniu kamieni węgielnych (tak jak pod gazoport), czy uczestnictwo w zakończeniu wielkich inwestycji (tak jak w Lotos S.A.), pokazują, że szef rządu nie tylko wykonuje swoje obowiązki ale także intensywnie uczestniczy w kampanii wyborczej. Robią to także jego ministrowie, często będący wręcz twarzami kampanii reklamowych prezentowanych w mediach finansowanych ze środków europejskich, tak jak Pani Minister Hall, która gwarantuje przygotowanie szkół do przyjęcia sześciolatków. Ale pojawiają się także inne propozycje resortów, które mają na celu zatrzymanie przy Platformie jej dotychczasowych wyborców, ale także pozyskanie nowych szczególnie tych, zabiegających o dobrą przyszłość swoich dzieci.
2. Taką właśnie propozycję ogłosił resort infrastruktury, który chce wyposażyć wszystkich zaczynających nowy rok szkolny pierwszoklasistów w netbooki. Już raz Premier Tusk po rozpoczęciu urzędowania, ogłosił program „laptop dla każdego gimnazjalisty”, ale do jego zmaterializowania nie doszło. Rząd wprawdzie powołał zespół pod kierownictwem szefa Kancelarii Premiera Ministra Tomasza Arabskiego, który miał zająć się realizacją tego programu, przeszkolono nawet duże grupy nauczycieli, na co wydano blisko 16 mln zł, ale pieniędzy na same komputery zabrakło i z programu wycofano się chyłkiem. Teraz za zgodą Premiera Tuska, podobny program ogłasza resort Ministra Grabarczyka tylko, że laptopami mają być obdarowani teraz pierwszoklasiści. Skąd pieniądze, których dwa lata temu nie było? Otóż zakupy tego sprzętu mieliby sfinansować operatorzy telefonii komórkowych, ( PTC-Era, Polkomtel-Plus, Centertel- Orange), którym w roku 2000 przyznano koncesje na telefonię trzeciej generacji. Operatorzy do 2022 roku mieli wpłacić do budżetu około 900 mln euro i od dłuższego czasu naciskają na rząd, aby te wpłaty zamienił im na możliwość dokonania wydatków inwestycyjnych. Resort infrastruktury ( na razie bez wiedzy i zgody ministra finansów) przygotowuje projekt ustawy, która pozwalałaby dokonać konwersji tych wpłat w taki sposób, aby 90 mln euro trafiło do budżetu, 570 mln euro na unowocześnienie sieci, (czyli na inwestycje własne operatorów) i 240 mln euro właśnie na laptopy uczniów. Operatorom sieci komórkowych takie rozwiązanie odpowiada, bo ponad połowa kwoty, którą mieli wpłacić do budżetu, pójdzie na ich inwestycje, a reszta czy trafi do budżetu czy też wydadzą ją na zakup laptopów dla dzieci, to dla nich wszystko jedno.
3. Dla rządu przyjęcie przed wyborami, ustawy na podstawie, której obieca się 350 tys. dzieci (tylko w I roku jej obowiązywania) netbooki to nie lada gratka, dlatego pewnie szef resortu finansów zostanie przymuszony do przyjęcia takiego rozwiązania. Tyle tylko, że resort infrastruktury zakłada ,ze koszt takiego laptopa nie będzie wyższy niż 400 zł ( a najtańsze netbooki kosztują obecnie przynajmniej 1,5 tys. zł i to już w zestawach promocyjnych. A do tego powinno być przecież jeszcze oprogramowanie, serwis, ubezpieczenie, a także laptopy i szkolenia dla nauczycieli pierwszaków. No i dostęp do darmowego internetu nie tylko w szkolnych pracowniach komputerowych. Wszystko to będzie, więc kosztować znacznie większe pieniądze, których przecież nie będzie. Ale przemożna chęć znalezienia pomysłów, które mogą przynieść pozytywne skutki dla rządzących w nadchodzących wyborach parlamentarnych jest tak silna, że jak widać trudno się jej oprzeć. Mimo że ryzyko niezrealizowania kolejnego już projektu „laptop dla każdego ucznia” jest szczególnie wysokie. Zbigniew Kuźmiuk
Cztery przyczyny drogiego cukru Tuż przed wejściem Polski do Unii Europejskiej cukier podrożał w krótkim czasie o około 100%, by za parę następnych miesięcy stanieć. Ale cena nie wróciła już do poziomu sprzed unijnej akcesji. Ludzie kupowali po 50 i więcej kilogramów, napędzając gorączkę cenową i czyszcząc magazyny producentów. Znam nawet jednego człowieka, który jeszcze dziś słodzi cukrem kupionym w 2004 roku.
Obecna sytuacja jest zupełnie inna od tamtej. Wtedy była to zwykła psychologia i rzucenie się w jednym czasie kilkunastu milionów konsumentów na jeden artykuł powszechnego użytku. Dodatkowo media napędzały koniunkturę (tak jak dziś), powodując strach przed gorzką herbatą. Dziś już jesteśmy w Unii, więc sytuacja jest po stokroć gorsza. Przyczyn, dla których brakuje cukru, jest kilka.
Po pierwsze – limity produkcyjne. Polska już nie może wyprodukować tyle cukru, ile zażyczy sobie (z różnych pobudek) konsument. Skoro, więc limity są niższe od zapotrzebowania, oczywiste jest, że gdy nagle wzrośnie popyt, to nieproporcjonalnie do tego popytu musi wzrosnąć cena. Polska ma przyznany przez Komisję Europejską limit produkcji wynoszący 1,58 miliona ton. Jest to znacznie poniżej naszego potencjału produkcyjnego. W 2000 roku Polska produkowała około 2 milionów ton cukru. Jest rzeczą jasną, że gdy się urzędową decyzją obcina możliwości produkcyjne o ponad 20%, to tylko po to, by chronić producentów, którzy dostaną limity na koszt konsumenta. Chyba, że się cukier zaimportuje. Np. w 2008 roku import tego artykułu wyniósł około 244 tysięcy ton, głównie z Niemiec i Francji.
Po drugie – brak konkurencji. Przed wejściem do Unii postanowiono połączyć lokalne cukrownie w monopol Polski Cukier. Jak wiadomo, monopol służy tylko pracownikom i akcjonariuszom monopolu, ale na pewno nie klientom. Tak było tuż przed wejściem do Unii, ale w tzw. międzyczasie na rynek powchodziły zagraniczne firmy. Obecnie Polski Cukier otrzymuje ok. 550 tys. ton limitów produkcyjnych, czyli znacznie mniej niż niemieckie firmy działające w Polsce (Nordzucker – 132 tys. ton, Südzucker – 352 tys. ton, Pfeifer & Langen – 372 tys. ton, co daje razem 856 tys. ton). Trudno jednak uznawać rynek cukru za otwarty na konkurencję. Jeżeli jakaś fi ma chciałaby produkować w Polsce cukier (w końcu nie jest to zaawansowany technologicznie produkt), to najpierw musiałaby ustawić się w kolejce do urzędnika po pozwolenie i przyznanie limitu (kosztem obecnych firm). Trudno wyobrazić sobie większy absurd.
Po trzecie – nagonka medialna. Nietrudno zgadnąć, kto korzysta na obecnym zainteresowaniu cukrem. Są to głównie niemieckie firmy, które na rynku polskim sprzedają już drożej niż na swoim rodzimym. Oczywiście należy sprzyjać otwartości polskiego rynku na zagranicznych inwestorów; niestety na rynku cukru mamy do czynienia ze zwykłym administracyjnym reglamentowaniem produkcji, na czym przypadkiem najwięcej zyskują niemieckie przedsiębiorstwa.
Po czwarte – słabsze zbiory buraka cukrowego w 2010 roku. Na każdym normalnym rynku słabsze zbiory oznaczają zwiększony import lub nieznaczny wzrost cenowy. Obecna, ponad 100-procentowa zwyżka cen nie może być wytłumaczona słabszymi zbiorami. Gdyby rynek był uwolniony, po prostu producenci przewietrzyliby zeszłoroczne magazyny po nieznacznie wyższej cenie. Ponieważ niestety tak nie jest, musimy borykać się z sytuacją galopujących cen.
Rynek cukru jasno jak na dłoni pokazuje bolączkę administracyjnej kontroli nad rynkiem. Nie dość, że brakuje towaru, którego jeszcze przed wejściem do UE w Polsce było pełno, to jest on czterokrotnie droższy niż przed wejściem do Unii. Czy ktoś jeszcze pamięta, że w 2003 roku w sklepie detalicznym można było kupić cukier po złotówce? Obecne 6 złotych to wina wtrącania się urzędników i polityków w relacje pomiędzy klientami a producentami.
Artykuł Tomasza Szymborskiego: Prokurator, rzecznik rządu oraz wiceminister z rafinerią i mroczną historią PRL w tle Czy szef katowickiej Prokuratury Okręgowej złamał ustawę o prokuraturze, nakazując swemu podwładnemu wycofanie się z decyzji o przedstawieniu zarzutów wiceministrowi finansów?
Doświadczenia prokuratorowi Krzysztofowi Kołaczkowi odmówić nie można. Kołaczek ma 60 lat, jest osobą znaną w środowisku związanym ze śląskim wymiarem sprawiedliwości. Przed 1990 r. pracował w prokuraturze rejonowej w Rudzie Śląskiej, potem przez trzy lata był referentem w wydziale śledczym ówczesnej prokuratury wojewódzkiej. W latach 1993-95 kierował tym wydziałem, a od lutego 1995 był zastępcą szefa prokuratury; m.in. sprawował nadzór nad postępowaniem sądowym i przygotowawczym. W ubiegłym roku został szefem Prokuratury Okręgowej w Katowicach. To rekordzista, bo przez 14 lat był wiceszefem tej prokuratury, a od grudnia 2009 roku pełnił obowiązki jej szefa. Kołaczkowi powierzono obowiązki szefa katowickiej prokuratury, po odwołaniu ze stanowiska prok. Ewy Zuwały. W latach 90. ubiegłego stulecia prok. Kołaczek był zaangażowany w prowadzone w Katowicach głośne śledztwa, m.in. w sprawie domniemanej korupcji w poznańskiej policji, tzw. afery cukrowniczej oraz w aferach związanych z górnictwem. Od 2000 r. jest prokuratorem Prokuratury Apelacyjnej. W tym życiorysie profesjonalisty brak jednak kilku spraw, o których prokurator Kołaczek wolałby zapewne zapomnieć. Tak jak o sprawie Bożeny Cząstki, filologa i językoznawcy z Katowic, która w latach 80. była inwigilowana przez SB w ramach prowadzonej w latach 1984-86 sprawy „Grupa". Esbecja objęła nią pracowników Uniwersytetu Śląskiego oraz robotników Huty Pokój. Kołaczek był prokuratorem w Rudzie Śląskiej, który aresztował B. Cząstkę w 1984 roku. - Pamiętam Kołaczka, jako cynicznego prokuratora, który za wszelką cenę chciał się wykazać wykryciem zorganizowanej grupy opozycyjnej. Trafiłam do aresztu na kilka tygodni właśnie na jego wniosek. Do rozprawy w sądzie nie doszło, gdyż objęła nas amnestia. Gdyby nie ona, to mogliśmy trafić do więzienia na kilka lat. Ten areszt zaważył na całym moim życiu, bo nie zostałam wtedy na uczelni i moja kariera zawodowa potoczyła się inaczej - mówi dr Bożena Cząstka-Szymon. Inne postępowania, w których występuje prokurator Krzysztof Kołaczek, to m.in. sprawa zatrzymania przez patrol MO wiosną 1982 roku czterech osób, podczas malowania haseł na ścianach budynków w Sosnowcu. Białą farbą namalowano znaki „Polska Walcząca" i napisy „KPN" oraz „Precz z partią". W procesie, prowadzonym zgodnie z przepisami stanu wojennego w trybie doraźnym, zapadły wysokie wyroki. Zbigniew Antosik i Mirosław Marciniak zostali skazani na półtora roku pozbawienia wolności oraz grzywny po 10 tysięcy zł. Jerzy Olszewski i Roman Tolka – na 9 miesięcy więzienia. Działacze śląsko-dąbrowskiej „Solidarności" pamiętają także prokuratora Kołaczka z czasów tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego – z okresu „karnawału Solidarności".\ Trochę historii: 27 X 1981 na placu przed główną bramą do KWK "Sosnowiec" około południa niezidentyfikowani sprawcy wyrzucili z samochodu osobowego trzy fiolki z gazem, z których dwie pozostały nieuszkodzone, zaś z jednej zaczął się wydobywać niewidoczny, ale mocno gryzący gaz. W ciągu kilku godzin z objawami zatrucia do szpitala trafiło ponad sześćdziesiąt osób – w większości pracowników kopalni, a także mieszkańców pobliskich bloków, w tym kilkoro dzieci. Całe zajście miało związek z wyznaczoną na ten sam dzień przed Sądem Rejonowym rozprawą przeciwko Wojciechowi Figlowi i siedmiu innym działaczom „S" z KWK Sosnowiec, którzy podczas strajku ostrzegawczego 7 VIII 1981 ze względów bezpieczeństwa odizolowali od załogi, dyrekcję kopalni, sekretarza POP PZPR i przewodniczącego Rady Zakładowej ZZG. Następnie usunęli umieszczoną na kopalnianym szybie pięcioramienną czerwoną gwiazdę. Jeszcze w tym samym dniu załoga kopalni „Sosnowiec" ogłosiła strajk okupacyjny, żądając oczyszczenia skażonego miejsca i przybycia przedstawicieli władz. Stan niepewności o zdrowie i życie poszkodowanych utrzymywał się do nocy. Dopiero po północy okazało się, iż gaz z fiolki (dodawany w niedużych ilościach do gazu ziemnego czterohydrotiofen) był niegroźny dla życia. Cała sprawa nabrała jednak dużego rozgłosu, o prowokacji pisały zagraniczne agencje i służby informacyjne „Solidarności". 3 XI 1981 na biurkach najważniejszych dygnitarzy partyjnych w kraju znalazł się specjalny raport poświęcony zajściom w kopalni Sosnowiec. Protest trwał kilkanaście dni i zakończony został dopiero 12 XI 1981, po wielu negocjacjach, wizycie w kopalni Lecha Wałęsy oraz po wyemitowaniu w TVP konferencji prasowej z udziałem przedstawicieli strajkujących górników. Pamiętam, że śledztwo w tej sprawie prowadził młody prokurator z Rudy Śląskiej, nazwiskiem Kołaczek. Musiał cieszyć się dużym zaufaniem swoich przełożonych, skoro powierzono mu tak drażliwą politycznie sprawę. Po kilku tygodniach sprawę umorzono z powodu niewykrycia sprawców
– wspomina działacz „S" z Sosnowca, który nawet dzisiaj prosi o anonimowość.
W poniedziałek w Prokuraturze Okręgowej w Katowicach pojawił się rzecznik rządu Paweł Graś. Jest świadkiem w śledztwie dotyczącym należności podatkowych Rafinerii Trzebinia. Prokuratorzy z Katowic badają, czy „nie doszło do przekroczenia uprawnień i działania na szkodę interesu publicznego przez funkcjonariuszy publicznych, w związku z wydaniem przez dyrektora Urzędu Kontroli Skarbowej w Krakowie wyników kończących postępowanie kontrolne w Rafinerii Trzebinia". Według portalu Tvn24.pl został wezwany na przesłuchanie, bo prokurator prowadzący śledztwo prawdopodobnie z billingów odkrył, że obecny rzecznik rządu kontaktował się z wiceministrem finansów Andrzejem Parafianowiczem pod koniec sierpnia 2008 roku. Wtedy do siedziby krakowskiego UKS przyjechał pracownik z Ministerstwa Finansów z dekretem odwołującym dyrektora Mariusza Piątkowskiego i powołującym nowego dyrektora Henryka Surowca. Posłaniec zeznał, że z misją wysłał go wiceminister Parafianowicz. Jednak do odwołania dyrektora nie doszło. Pracownik resortu zeznał, że zadzwonił do niego wiceminister i kazał wracać do Warszawy bez wręczenia dekretu - napisał tvn24.pl. Po wizycie posłańca z resortu dyrektor Piątkowski zmienił decyzję w sprawie Trzebini (ostatecznie ogłoszono ją 27 listopada 2008 roku). Firma nie musiała zapłacić gigantycznej akcyzy w wysokości 900 mln zł. Wcześniej zapewniał prokuratorów walczących z mafią paliwową, że to Trzebinia, jako wytwórca paliw musi zapłacić akcyzę - podał portal. Zarzuty przekroczenia uprawnień prokurator Rafał Nagrodzki z wydziału PZ katowickiej „okręgówki" zamierzał kilkanaście dni temu postawić A. Parafianowiczowi. Chodziło o odstąpienie od doręczenia aktów nominacji nowego dyrektora UKS i odwołania poprzedniego. Jednak postanowienie Nagrodzkiego o przedstawieniu zarzutów z 14 marca uchylił 22 marca Krzysztof Kołaczek, szef prokuratury okręgowej w Katowicach, uznając tę decyzję za przedwczesną. I tu zaczyna się seria pytań. Otóż prokurator Kołaczek zdaniem moich rozmówców nie miał prawa takiej decyzji podjąć. Dlaczego? Wyjaśnia to „Ustawa o prokuraturze". Wynika z niej, że:
Art. 8. 1. Prokurator przy wykonywaniu czynności określonych w ustawach jest niezależny, z zastrzeżeniem przepisów ust. 2 oraz art. 8a i 8b.
2. Prokurator jest obowiązany wykonywać zarządzenia, wytyczne i polecenia przełożonego prokuratora. Zarządzenia, wytyczne i polecenia nie mogą dotyczyć treści czynności procesowej.
3. Zarządzenia i wytyczne dotyczące konkretnie oznaczonej sprawy oraz polecenia są włączane do akt sprawy.
Oraz Art. 8a. 1. Prokurator bezpośrednio przełożony uprawniony jest do zmiany lub uchylenia decyzji prokuratora podległego. Zmiana lub uchylenie decyzji wymaga formy pisemnej i jest włączana do akt sprawy.
Art. 8b. 1. Prokurator przełożony może powierzyć podległym prokuratorom wykonywanie czynności należących do jego zakresu działania, chyba że ustawa zastrzega określoną czynność wyłącznie do jego właściwości.Tyle przepisy. Ich interpretacja powinna być jednakowa. Decyzje też, ale tak nie jest. Podjęcie takiej decyzji przez doświadczonego prokuratora, za jakiego uważany jest Kołaczek, jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Zgodnie z ustawą o prokuraturze, przełożony może zmienić lub uchylić decyzję śledczego. Jednak nie dotyczy to postanowienia o przedstawieniu zarzutów. Według niej szef, który uzna, że nie ma podstaw do postawienia zarzutów, powinien przejąć sprawę i umorzyć postępowanie przeciwko danej osobie – mówi Małgorzata Bednarek, szefowa Stowarzyszenia Prokuratorów „Ad Vocem". Po uchyleniu decyzji o przedstawieniu zarzutów obrońcy podejrzanego mogliby wskazywać, że doszło do quasi-umorzenia postępowania przeciwko osobie. Zgodnie z przepisami po upływie sześciu miesięcy, ponowne przedstawienie jej zarzutów byłoby niedopuszczalne i sprawy nie ma – wyjaśnia M. Bednarek. – Jeżeli tak było, to kwalifikuje się to do postępowania dyscyplinarnego – dodają inni podwładni prokuratora okręgowego. Tomasz Szymborski
Kto, gdzie, ile zarabia? Coraz więcej osób w Polsce otrzymuje za swoją pracę płacę minimalną, w tym roku miesięcznie na rękę – 1032 zł Najlepiej wiedzą, ile w Polsce zarabiamy, nasze kieszenie notorycznie puste. A pracujemy dzisiaj nie tak jak jeszcze kilka lat temu, bo niektórzy za trzech. Po to, żeby kieszenie były pełniejsze, mnóstwo młodych ludzi w pracoholizmie doścignęło, a mówią, że już nawet prześcignęło, Azjatów. Ale nie każdy jest młody, silny i zdrowy... z takimi zarobki się nie pieszczą. Nie jest tak źle z polskimi pensjami, można byłoby pomyśleć, spoglądając na słupki mediany pokazującą tzw. wartość środkową. Jednak szybko się przekonamy, że wartości środkowe zadymiają obraz powszechnego niedostatku. Z danych Ogólnopolskiego Badania Wynagrodzeń przeprowadzonego przez firmę Sedlak& Sedlak wynika, że mediana całkowitego wynagrodzenia mierzonego brutto, to jest przed odciągnięciem podatków, wynosiła w ub. roku 3500 zł (kwota wolna wynosi w tym roku to jest 3091 zł). Połowa badanych zarabiała pomiędzy 2350, a 5500 zł. Mediana, stosowana coraz częściej, dzieli wszystkie pozyskane dane na dwa równe zbiory, powyżej i poniżej znajduje się dokładnie po 50 proc. wyników. Przyzwyczailiśmy się jednak do łatwiejszej oceny sytuacji. Informacja Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej jest alarmująca: co trzeci pracujący Polak w 2011 r. zarabia równowartość płacy minimalnej gwarantowanej ustawowo, która w tym roku wynosi 1386 zł brutto miesięcznie, na rękę 1032 zł. Jak z tego przeżyć?
KOR-u nie ma, są związkowcy Niewiele więcej niż wynosi płaca minimalna zarabia najczęściej, nawet w Warszawie, sprzątaczka, szwaczka, pracownik ochrony, kasjer–sprzedawca (1400–1500 zł brutto). Cóż z tego, że według Głównego Urzędu Statystycznego przeciętne miesięczne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw w lutym tego roku wynosiło 3422,44 zł. Przemysł jest liderem na rynku wynagrodzeń. Biedni pracujący ze względu na wzrost cen coraz szybciej w Polsce dzisiaj biednieją. Mało nas obchodzi, że w Bułgarii płaca minimalna wynosiła (ubiegły rok) w przeliczeniu 510 zł, w Czechach - 1290 zł, Estonii - 1153 zł. Patrzymy na kraje, w których daleko płacy minimalnej do głodowej. Najniżej uposażeni Belgowie otrzymywali w przeliczeniu (w ubiegłym roku) 5756 zł, Francuzi – 5573 zł, Luksemburczycy – 7154 zł, Anglicy – 4848 zł. Upadlają naród i nikt nawet nie piśnie, że wszyscy mamy takie same żołądki, bo wiadomo, że tak argumentowali ci, którzy podobno kiedyś strzelali z Aurory, byłaby to więc komuna i populizm. Jednak trudno zrozumieć, że w III RP nie następuje rzeczywista poprawa płac najmniej zarabiających i że człowiek pracujący, a nie żaden obibok, zarabia tyle, że musi zbierać puszki po śmietnikach. Komitetu Obrony Pracowników już dawno nie ma, zdaniem byłych członków KOR: wszystko, co trzeba już załatwili (dla siebie), za to związków zawodowych mamy siłę. Panowie związkowcy, zazwyczaj z tłustymi poborami, pertraktują z rządem, chcieli, żeby płaca minimalna w Polsce wynosiła 1500 zł, najmniej 1408 zł, wyniki pertraktacji są takie, jak widzimy. Rozpiętość dochodów zaczęła u nas narastać od połowy lat 90. i stała się w Polsce większa niż np. w Stanach Zjednoczonych – raju dla przedsiębiorczości, od dwóch lat ściga się z rozpiętością dochodów w Rosji.
Szymon Majewski show za 3,32 mln Mediana zarobków członków zarządów spółek znajdujących się na Giełdzie Papierów Wartościowych w Warszawie wyniosła ok. 2 mln zł. Jeden z prezesów BRE Banku zarobił w ciągu roku 6,9 mln zł, budząc zazdrość prezesa kontrolowanego przez państwo banku PKO BP, który pobrał w tym samym czasie z kasy firmy “tylko” 441 tys. zł. W ostatnich dniach wybuchł prawdziwy skandal. Okazało się, że PKO BP skłonne jest wypłacić kabareciarzowi, Szymonowi Majewskiemu, za udział w reklamie promującej nowe konta banku - 3,32 mln zł. W głowie się nie mieści, żeby to nie był kabaretowy żart. Ten bank jest największym bankiem detalicznym w naszym kraju, wpływa do niego najwięcej rent i emerytur - prezes PKO BP Zbigniew Jagiełło, który w ub. roku wyciągnął za swoją pracę w tym banku ponad milion złotych, chyba do tego stopnia nie może szastać pieniędzmi klientów? To znów – dowiadujemy się, że jakiś młodziutki piłkarz zastanawia się, czy aby gratyfikacja w wysokości 75 tys. zł miesięcznie jest sumą, która nie będzie mu uwłaczać? Pod względem zarobków przedziwny stał się ten świat, a my w nim brylujemy. Od kilku lat wśród 55 krajów Polska znajduje się w pierwszej dziesiątce państw o największym zróżnicowaniu dochodów.
Płace - według regionów Powiedz, w jakim regionie kraju mieszkasz, w jakiej branży pracujesz i w jakiej firmie – odpowiem, ile mniej więcej zarabiasz, a jak zarabiasz dużo mniej, to cię oszukują. Pod względem wysokości płac Polska regionalnie jest mocno zróżnicowana, najmniej zarabiają w województwach warmińsko–mazurskim (średnia pensja 2,74 tys. zł), i podkarpackim (2,84 tys. zł). Województwo łódzkie (3,14 tys. zł) znajduje się pośrodku, największe zarobki są na Śląsku i na Mazowszu (4,03 tys. zł), bo w górę marne mazowieckie płace ciągnie Warszawa. Mediana wynagrodzeń w stolicy w ub. roku wyniosła 5200 zł i była wyższa o 44 proc. niż w Krakowie i 86 proc. niż w Lublinie. Najlepiej opłacani w Warszawie są ciągle pracownicy telekomunikacji i technologii informatycznych, najsłabiej zatrudnieni w nauce i szkolnictwie – dla nich mediana wyniosła w ub. roku 3200 zł. Na Śląsku średni zarobek wynosił 4100 zł brutto. Utarło się, że branża górnicza należy do branż opłacanych dobrze, tymczasem górnicy na forach internetowych podają, że po odtrąceniu podatków zarabiają niewiele ponad dwa tysiące zł. Za tak ciężką i niebezpieczną pracę to rzeczywiście świństwo.
Kwoty na paskach górników Co dziesiąty górnik (badanie Sedlak&Sedlak) dostaje na rękę w kopalniach węgla 2400 zł, co czwarty - 3200. Zwykły górnik w kopalni Halemba w Rudzie Śląskiej na pasku wypłat ma średnio 4000 zł brutto – podają inne badania. Górnicy często porównują, ile zarobiliby, wykonując taką samą pracę np. w Wielkiej Brytanii (8367 zł) czy Stanach Zjednoczonych (14650 zł) albo Australii, która m.in. na górników z Polski czeka (na antypodach zarobiliby od 175 tys. do 470 tys. zł rocznie), no ale przynajmniej na razie, a może i na zawsze, żyją we własnym, a nie w cudzym kraju. Według raportu Aldony Minorczyk–Cichy zamieszczonym w “Dzienniku Zachodnim” średnie zarobki górników brutto kształtowały się następująco: kierownik robót – 14 200 zł, inspektor ochrony przeciwpożarowej - 9000 zł, nadsztygar - 7250 zł, ratownik górniczy - 5800 zł, metaniarz - 5700 zł, sztygar - 5675 zł, ślusarz - 5500 zł, kombajnista - 5400 zł, sygnalista - 4900 zł, górnik strzałowy - 4400 zł, konserwator sprzętu przeciwpożarowego - 3400 zł, elektryk - 3200 zł, technik górnictwa podziemnego - 2675 zł. Zarządzający spółkami górniczymi zarabiają nieraz wielokrotność tych sum i to doprowadza pracowników dołowych kopalń do białej gorączki, zwłaszcza wtedy, kiedy zarządzanie jest - tak jak w ostatnim czasie - wyłącznym zmierzaniem do prywatyzacji kopalń..
Policjanci i pielęgniarki W czasie szkolenia obowiązkowego przed objęciem pracy, które trwa sześć miesięcy na konta policjantów wpływa 1337 zł netto. Potem dostają 2249 zł, na następnym szczeblu policyjnej kariery, tj. stanowisku referenta - ponad 300 zł więcej. Gdy się jest dzielnicowym można liczyć na 2872 zł. Lekarze, także niezadowoleni aktualnie ze swoich zarobków, odbili się dawno od pielęgniarek, które są ważnym ogniwem w służbie zdrowia, ale przecież nie one leczą. Między lekarzami a pielęgniarkami (także z wyższym wykształceniem) zaistniała zarobkowa przepaść. Pielęgniarek jest ponad 300 tys. (nie rozpatrujemy ile na etatach, ile na kontraktach). Pensja pielęgniarki była i pozostała w Polsce niska. Pracujące w szkołach dostają nieraz tylko po 1600–1800 zł. W ub. roku średnia płaca w tym zwodzie kształtowała się na poziomie 2300 zł, podobnie, jak masażysty, rehabilitanta i ratownika. W Szwecji pielęgniarka zarabia miesięcznie ok. 2,8 tys. euro, we Francji 1,4–2,0 tys. euro, Irlandii – 3,5 tys. euro, w Norwegii, w przeliczeniu na złotówki, 15 tys. zł miesięcznie. Mimo że za granicą więcej trzeba wydać na utrzymanie, widać różnicę.
Wiesława Mazur
Głupota czy coś więcej?
1. Niezależnie od siebie Premier Tusk i minister jego rządu Aleksander Grad wypowiedzieli się o dwóch prywatyzacjach, które świadczą albo o głupocie obecnie rządzących Polską albo niestety o czymś więcej. Szef rządu jak to ma ostatnio w zwyczaju „uświetniał swoją osobą uroczystość” oddania do użytku inwestycji w gdańskim koncernie petrochemicznym Lotos S.A. Rozbudowa i modernizacja zakładów w Gdańsku, trwała od 2008 roku i kosztowała blisko 1,5 mld euro. W dużej części była finansowana kredytem, który będzie spłacany przez najbliższe 10 lat, ale podwoiła zdolności przetwórcze rafinerii i uczyniła z niej poważny podmiot na rynku przetwórstwa ropy nie tylko w Polsce ale wręcz w Europie Środkowo-Wschodniej.
2. Jakiś czas temu ogłoszony został zamiar sprzedaży większościowego pakietu akcji należących do Skarbu Państwa koncernu Lotos S.A i do końca kwietnia zainteresowane firmy mogą składać oferty na ich zakup. Już w tej chwili wiadomo, że to zainteresowanie wyraziły tylko i wyłącznie 3 rosyjskie koncerny naftowe. Premier Tusk na uroczystości w Gdańsku nie omieszkał odnieść się do tej prywatyzacji i zrobił to w sposób następujący „nie ma ideologicznych przesłanek by mówić „nie” inwestorom z jakiegokolwiek kraju, ale ze względu na pozycję surowcową Rosji i nasze uzależnienie od dostaw ropy wskazana jest ostrożność i powściągliwość”. Na czym miałaby polegać ta ostrożność i powściągliwość w stosunku do przedsiębiorstw rosyjskich skoro tylko one są zainteresowane kupnem Lotosu, a minister finansów potrzebuje 3 mld zł przychodów z tej transakcji jak „kania dżdżu”? Tego Premier nie wyjaśnił, jak również nie wyjaśnił, dlaczego rząd przez ponad 3 lata nie upominał się o sprawy rafinerii Orlen Możejki, której na podstawie decyzji politycznej rosyjskiego rządu ( ujawnił do niedawno portal Wikileaks) zaprzestano dostaw ropy naftowej ropociągiem z Rosji. Nie wyjaśnił również jakie skutki, będzie miało sprzedanie Lotosu Rosjanom, dla koncernu Orlen? Czy Rosjanie nie będą chcieli osłabić jego pozycji, poprzez odpowiednią politykę cenową Lotosu, do którego będą mogli sprowadzać ropę naftową, po dowolnie niskich cenach? Nie wyjaśnił także jak ta transakcja będzie wpływała na zmniejszenie naszego uzależnienia od dostaw surowców energetycznych z Rosji?
3. Z kolei podczas wizyty na Giełdzie Papierów Wartościowych w Warszawie Minister Skarbu Aleksander Grad, potwierdził wolę rządu dotycząca sprzedaży znaczącego pakietu akcji banku PKO BP S.A., ostatniego z wielkich banków, którego większościowym właścicielem jest Skarb Państwa. Chodzi o sprzedaż 10% akcji PKO BP, które ma w posiadaniu Bank Gospodarstwa Krajowego jak i około 15% akcji, którymi dysponuje bezpośrednio Skarb Państwa. Skarb Państwa ma do tej pory 40,99% akcji banku i chce zostawić w swoich rękach 25% akcji sądząc, ze będzie to pakiet kontrolny. Tutaj jednak Skarb Państwa może się bardzo zawieść, a załatanie pilnych potrzeb finansowych budżetu, które ma spowodować ta transakcja, okaże się niezwykle kosztowne dla polskiej gospodarki. Pozbycie się przez państwo ostatniego dużego banku, przy pomocy, którego można wpływać na system bankowy w Polsce a szczególnie jego zachowania wobec przedsiębiorców i gospodarstw domowych, jest posunięciem na granicy sabotażu.
4. Gwałtownie pogarszający się stan finansów publicznych i konieczność zasypania ogromnej dziury budżetowej, spowodowały, że zapisy kolejnych ustaw budżetowych, w których planuje się, a to 25 mld zł przychodów z prywatyzacji jak w roku 2010 czy 15 mld zł jak w tym roku, przyjmowane są bez żadnego głębszego zastanowienia. Za tymi wpływami kryją się jednak prywatyzacje, które są ewidentnie szkodliwe dla polskiej gospodarki. Przez całe 20 lat polskich przemian, wszystkie rządy (od lewa do prawa) raczej odpychały inwestorów rosyjskich od polskich firm, a już na inwestycje w sektorze energetycznym przez Rosjan, obowiązywało wręcz nieformalne embargo. Premier Tusk je znosi i wprawdzie mówi o ostrożności wobec Rosjan, choć to tylko zasłona dymna, skoro jedynymi potencjalnymi inwestorami w Lotosie S.A. mogą być tylko oni. Po prywatyzacji wielu banków w Polsce w latach 90-tych, później wypisano może atramentu, żeby pokazać, jakie to szkody poczyniło w polskiej gospodarce. Teraz rząd Tuska chce się pozbyć własności ostatniego największego banku w Polsce i nie ma na ten temat nawet próby poważnej debaty. Pod rządami Donalda Tuska doczekaliśmy, bowiem sytuacji, w której nawet mający wątpliwości do jego rządzenia, prof. Leszek Balcerowicz jest uważany „za wariata” zarówno przez rządzących, a także sprzyjających rządowi ekonomistów i zaprzyjaźnione media. Inni krytycy w tej sytuacji są wręcz bez szans nawet na zauważenie. Zbigniew Kuźmiuk
Nowe wraca coraz częściej W czasach „komuny”, co i rusz Władzuchna uzależniała „przyznawanie” tego lub owego w zależności od zamożności. O ile w kapitalizmie, czyli normalnym ustroju, zakładało się, że jak ktoś lepiej pracuje, to więcej zarabia – a więc słusznie należy mu się więcej, niż temu, kto zarabia mniej – to w socjalizmie jest odwrotnie. Więc uboższym dopłacano do mieszkań, do wczasów, do pensji – i bardzo często ludzie dochodzili do wniosku, że pracować nie warto, bo po utracie tych dodatków zarabia się mniej, niż pracując byle jak i mając podstawową pensję niższą. W rzeczywistości najczęściej ludzie zarabiali jednak więcej – tylko ukrywali swoje dochody. Więc „kontrole skarbowe” oraz „Inspekcje Robotniczo-Chłopskie” starały się wykrywać takich kombinatorów. Bo oszustwo jest nieodłącznym elementem socjalizmu. Z tym koszmarem mieliśmy skończyć – i nawet częściowo się to udało. Jednak rak wycięty w 1/3 czy nawet w 2/3 – po jakimś czasie odrasta. I właśnie czytam w „Rzeczpospolitej” wielki tytuł: „Mieszkania komunalne nie dla bogatych”. Okazuje się, że nadal istnieją „mieszkania komunalne”, gdzie płaci się czynsz trzy razy niższy, niż w normalnych mieszkaniach. Przy czym – oczywiście – ci, co płacili niższy czynsz po kilku latach stali się, (jeśli tych pieniędzy nie przepili...) znacznie bogatsi od tych, którzy musieli płacić czynsz normalny... i nadal płacą czynsz ulgowy! Więc jakieś inspekcje będą to teraz badać i sprawdzać! Szykuje się niezła rozróba, – bo dotyczy to ponoć miliona mieszkań w Polsce. „Rząd” działa tu z pełną desperacją – chyba IM chodzi o to, by miejsce PO zajął teraz SLD... Oczywiście najprostsze rozwiązanie: zlikwidować „mieszkania komunalne”, a ludziom niezamożnym pomagać, w razie konieczności, z opieki społecznej – w rachubę nie wchodzi.
To by było za proste! JKM
Za proste! Stary dowcip z czasów ciężkiej „komuny” mówił, że w kapitalizmie panował wyzysk człowieka przez człowieka – a w socjalizmie jest na odwrót. I rzeczywiście: w socjalizmie prawie wszystko jest na odwrót. Taki przenicowany świat. Przenicowany na lewą stronę, oczywiście. W czasach „komuny”, co i rusz Władzuchna uzależniała „przyznawanie” tego lub owego w zależności od zamożności. O ile w kapitalizmie, czyli normalnym ustroju, zakładało się, że jak ktoś lepiej pracuje, to więcej zarabia – a więc słusznie należy mu się więcej, niż temu, kto zarabia mniej – to w socjalizmie było i jest odwrotnie. Więc uboższym dopłacano do mieszkań, do wczasów, do pensji – i bardzo często ludzie dochodzili do wniosku, że pracować nie warto, bo po utracie tych dodatków ma się na rękę mniej, niż pracując byle jak i mając podstawową pensję niższą. W rzeczywistości najczęściej ludzie zarabiali jednak więcej – tylko ukrywali swoje dochody. Więc „kontrole skarbowe” oraz „Inspekcje Robotniczo-Chłopskie” starały się wykrywać takich kombinatorów. Bo oszustwo jest nieodłącznym elementem socjalizmu. Władzuchna w socjalizmie jest nawet zachwycona, gdy się ją oszukuje – w ma wtedy na oszusta „haka”:, gdy władzy podskoczy – to go PAC! Więc ludzie oszukiwali – i nie podskakiwali. Co jest elementem odpowiedzi na pytanie:, „Dlaczego ludzie wtedy nie palili się, by obalić PRL?”. Po prostu: bali się. A ponadto mieli wrażenie, że w normalnym ustroju nie będą mogli oszukać. A tak mieli mało, – ale WIĘCEJ NIŻ UCZCIWI. I to ich satysfakcjonowało. Tak właśnie był hodowany Homo Sovieticus. Z tym koszmarem mieliśmy skończyć – i nawet częściowo się to udało. Jednak rak wycięty w 1/3 czy nawet w 2/3 – po jakimś czasie odrasta. I właśnie czytam w „Rzeczpospolitej” wielki tytuł: „Mieszkania komunalne nie dla bogatych”. Okazuje się, że nadal istnieją „mieszkania komunalne”, gdzie płaci się czynsz trzy razy niższy, niż w normalnych mieszkaniach. Przy czym – oczywiście – ci, co płacili niższy czynsz po kilku latach stali się, (jeśli tych pieniędzy nie przepili...) znacznie bogatsi od tych, którzy musieli płacić czynsz normalny... i nadal płacą czynsz ulgowy! Więc jakieś inspekcje będą to teraz badać i sprawdzać! Co jest oczywiście koszmarem, – ale, istotnie, nieuniknionym; bo, z jakiej racji dopłacać tym, którym się „nie należy” Szykuje się niezła rozróba, – bo dotyczy to ponoć miliona mieszkań w Polsce. „Rząd” działa tu z pełną desperacją, nie bacząc na nadchodzące wybory. Albo odebrało IM instynkt polityczny - albo IM po prostu chodzi o to, by PO przegrała wybory, a u steru zasiadł teraz SLD... jak buńczucznie zapowiada tow. Grzegorz Napieralski. Oczywiście najprostsze rozwiązanie: zlikwidować „mieszkania komunalne”, a ludziom niezamożnym pomagać, w razie konieczności, z opieki społecznej – w rachubę nie wchodzi. To by było za proste! I ilu urzędników straciłoby pracę oraz możność brania łapówek! Sprawa jest, oczywiście, znacznie ogólniejsza: to samo trzeba zrobić ze wszystkim! Jeśli z jakichś powodów uważamy (ja tak NIE uważam!!!) że państwo powinno ludziom pomagać – to zamiast rozmaitych ulg należy im po prostu dać pieniądze – i już. A może jacyś biedni ludzie, otrzymawszy pieniądze, zamiast dopłacić do dwupokojowego mieszkania postanowią przez dwa lata tłoczyć się w jednej izbie – a za to odkładać i założyć sobie jakiś warsztacik? I godnie, a nawet względnie zamożnie żyć za swoje? Dopłacając im do mieszkania uniemożliwiamy im wyjście z biedy! A co z tymi, którzy otrzymaną gotówkę by przepili? Trudno... Każdy jest kowalem własnego losu. Jakaś selekcja naturalna w społeczeństwie być powinna. Podobno Lewica wierzy w teorię śp. Karola Darwina? No, to, dlaczego nie wyciąga z tego wniosków! Pozwólmy ludziom porządnym godnie żyć – a pijak... cóż: najwyżej stoczy się do rynsztoka. Suum bonum cuique... JKM
Czytajcie „Czarną Walizeczkę” śp.Cyryla M. Kornblutha.... Z okazji byka posadzonego przez JE Bronisława Komorowskiego "Wirtualna Polska" zamieściła artykuł (z „Przekroju”?):
biadolący nad tym, ze Polacy nie umieją pisać – nie tylko ortograficznie, ale i w ogóle. Bo „...co dziesiąty student”.
Przyczyn tego jest kilka. Najprostsza – to telewizja. Ludzie oglądają, a nie czytają. Nie widzą, więc słów. Po drugie: słowniki komputerowe: Ludzie piszą byle jak – a komputer automatycznie poprawia. Z tych samych powodów przestają umieć liczyć:, po co, skoro jest kalkulator? Po trzecie: mamy chyba ze dwadzieścia razy więcej studentów, niż przed wojną. Ludziom, którzy intelektualnie nadają się raczej do zamiatania ulic „trzeba było” dać maturę – a teraz „trzeba dać” dyplom – byśmy mieli wysoki wskaźnik ludzi z wyższym wykształceniem. Tacy „studenci” robią dokładnie takie same byki, jakie przed wojną robili zamiatacze ulic, – bo niby, czemu mieliby robić ich mniej? To znaczy: przed wojną często nie robili ich w ogóle, bo nie umieli pisać.... Po czwarte:, co gorsza ta 1/20 obecnych studentów, odpowiadająca studentom przedwojennym, nie narzuca reszcie swojego stylu, nie zmusza ich do dorównywania sobie; przeciwnie: w d***kracji starają się dopasować, do 19/20 – których celem nie jest doskonalenie ortografii, lecz wypicie kolejnego piwa. Po piąte: panuje klimat tolerancji dla błędów – no, to, po co się starać? Po szóste: nasze elity zostały wymordowane lub zwiały na emigrację. Być może więcej niż połowa tych 5%... Last, but not the least, po siódme: zanikła selekcja naturalna. Socjalizm spowodował, że debilne dzieci, które dawniej pod opieką rodziców idiotów ku chwale Ojczyzny umierały – dziś otoczone troskliwą opieką przeżywają. I nawet są uczone czytać i pisać.
Świat opisany w „Czarnej walizeczce” coraz bliżej. JKM
O co chodzi w Libii? Nareszcie pozbyliśmy się niepewności. Jeszcze do niedawna łamaliśmy sobie głowy nad tym, co właściwie dzieje się w Libii. Wiadomo było jedynie, że nie ma tam wojny, bo już Radio Erewań dawno wojnę wykluczyło na rzecz walki o pokój. Czy jednak w Libii toczy się walka o pokój? To nie było takie oczywiste, bo przecież uczestnicy „koalicji chcących” nie twierdzili bynajmniej, że walczą o pokój. Przeciwnie – prezydent Obama publicznie powiedział, iż chodzi o to, że Kaddafi musi odejść. Ale czy odejście Kaddafiego oznacza pokój? Nikt tego nie obiecuje. Zatem co właściwie dzieje się w Libii, jak to zdefiniować? Kiedy tak cały świat się męczył, nasi Umiłowani Przywódcy toczyli narady i rada w radę uradzili, że w Libii trwa „kinetyczna operacja militarna?. Świat odetchnął z ulgą – w Libii nie dzieje się nic osobliwego, to zwyczajna operacja militarna, tyle, że „kinetyczna”. Takie słowa są! „Kinetyczna” – owszem, to wiele wyjaśnia („Industrializacja – racja, pożytek z niej. Indus – rozumiem, trializacja – już mniej”), – ale niestety również „militarna”. Ale jakże inaczej, skoro jej celem i głównym powodem jest ochrona bezbronnych libijskich cywilów? Właśnie jeden z Czytelników zwrócił mi uwagę na rewelacje podawane przez prawicowo-liberalnego dziennikarza włoskiego Franco Bechisa, który twierdzi, że przygotowania do obrony libijskich cywilów francuska razwiedka rozpoczęła już w listopadzie ubiegłego roku. Najwyraźniej skądś wiedzieli, – ale w końcu, jako razwiedka, coś tam muszą wiedzieć, – że tyran Kaddafi szczególnie zawzięty jest właśnie na cywilów, zwłaszcza tych bezbronnych. Wszystko podobnież zaczęło się od tego, że 20 października ubiegłego roku na lotnisku w Tunisie z samolotu libijskich linii lotniczych wysiadł z całą rodziną Nuri Mesmari – szef protokołu na dworze Kaddafiego, jedna z najgrubszych ryb tamtejszego tyrańskiego reżymu, prawa ręka pułkownika. Jego wizyta w Tunezji trwała zaledwie kilka godzin. Nie wiadomo, z kim się tam spotkał i o czym rozmawiał, – ale Bechis twierdzi, że właśnie wtedy „przerzucił most” do tych, którzy później podnieśli rebelię w Cyrenajce. Nazajutrz Mesmari wylądował w Paryżu, oficjalnie gwoli odbycia operacji. I rzeczywiście – został zoperowany, ale nie przez lekarzy, tylko przez francuską razwiedkę, która natychmiast się nim zaopiekowała. Został umieszczony w hotelu Concorde Lafayette, gdzie wkrótce pojawili się wysłannicy francuskiego prezydenta, – o czym świadczyła obecność błękitnych limuzyn przed hotelem. W apartamentach Mesmariego odbywały się długie narady, w następstwie, których 18 listopada do Benghazi udała się dziwna francuska delegacja. Urzędnikom francuskiego Ministerstwa Rolnictwa towarzyszyli biznesmeni – a to z France Export Céréales, a to z France Agrimer, a to z Soufflet – słowem: ekspedycja na papierze czysto handlowa, ale tak naprawdę byli to poprzebierani za biznesmenów wojskowi i razwiedczykowie. W Benghazi spotkali się m.in. ze wskazanym przez Mesmariego pułkownikiem libijskiego lotnictwa Abdullahem Gehanim. Według informacji przekazanych francuskim kupcom zbożowym przez Mesmariego, był on gotów przejść na drugą stronę, a poza tym miał dobre kontakty z dysydentami tunezyjskimi. Ci tunezyjscy dysydenci czerpali natchnienie od rezydujących tymczasowo w Paryżu przywódców tamtejszych partii opozycyjnych, no a z kolei ci przywódcy – od francuskiej razwiedki, która na tej zasadzie ich obecność tam tolerowała. Te kontakty, ma się rozumieć, przebiegały w wielkiej tajemnicy, ale podejrzliwego tyrana coś jednak tknęło. 28 listopada wysłał on list gończy za Mesmarim. Kanałami dyplomatycznymi dotarł ten list do Francji. Trochę to Francuzów skonfundowało, ale dla pozorów 2 grudnia postanowili Mesmariego aresztować, to znaczy pozostawili go w tym samym apartamencie hotelu Concorde Lafayette i nazwali to aresztem domowym. Wtedy Mesmari oficjalnie poprosił Francję o azyl polityczny. Kaddafi trochę się zirytował i nawet miał z tego powodu pretensję do swego ministra spraw zagranicznych Mussy Kussy, ale poprzez umyślnego wezwał Mesmariego do powrotu, obiecując, że mu „przebaczy” – oczywiście, jeśli tylko wróci. Tym postillon d’amour był Abdullah Mansour, szef publicznej telewizji libijskiej, – ale Francuzi zatrzymali go w hotelu. 23 grudnia przybywają do Paryża następni wysłannicy: Charrant, Fathi Bokhris i All Ounes Mansouri – ale po drodze musieli się odwrócić, bo – jak twierdzi Bechis – po 17 lutego to oni właśnie podnieśli bunt w Benghazi. I rzeczywiście – Francuzi nie tylko nic im nie robią, ale nawet asystują podczas kolacji z Mesmarim w luksusowej restauracji przy Polach Elizejskich. Dzięki temu dowiadują się wszystkiego, co trzeba, o obronności reżymu starego tyrana, no i przede wszystkim, ile wywiózł za granicę i gdzie schował forsę. I wprawdzie 24 stycznia szef tajnych służb tyrana w Cyrenajce, generał Audh Saaiti, aresztuje pułkownika Gehaniego, ale jest już za późno – przewieziony do Trypolisu pułkownik do spółki z Francuzami staje na czele tamtejszych bezbronnych cywilów. To, dlatego właśnie francuski prezydent Mikołaj Sarkozy wyjaśnił, że Francja tak skwapliwie podjęła się uczestnictwa w „kinetycznej operacji militarnej” ze względu na „nasze międzynarodowe sumienie”. To niespodzianka prawie tak samo zaskakująca jak pogłoska rozpowszechniana przez byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju, Lecha Wałęsę, jakoby Jan Kobylański oferował mu 200 tysięcy dolarów w zamian za odpowiednie ruchy kadrowe w dyplomacji, a on tych pieniędzy nie przyjął. Nieprawdopodobne, – ale czyż wypada zaprzeczać? Jasne, że nie wypada – zwłaszcza w sytuacji, gdy Sąd Apelacyjny w Gdańsku niedawno jednak nakazał Krzysztofowi Wyszkowskiemu przeprosić byłego prezydenta naszego państwa za agenta „Bolka”, chociaż jeszcze w sierpniu ubiegłego roku orzekł odwrotnie, a przecież od tamtej pory w stanie faktycznym sprawy nic zmienić się nie mogło. Bo to nie stan faktyczny się zmienia. To czasy się zmieniają, a wraz z nimi również mądrości etapu. SM
Rewizor w III Rzeczypospolitej Któż nie pamięta komedii Mikołaja Gogola „Rewizor”, jak to prowincjonalne miasteczko zelektryzowała wieść, że ma tam przyjechać rewizor z Petersburg, a ponieważ nikt nie wie, jak taki rewizor wygląda, wszyscy uznają za niego przypadkowego przybysza, niejakiego Chlestakowa i zaczynają się przed nim obrzydliwie płaszczyć, a on te honory i splendory przyjmuje z coraz większą wprawą. Takie rzeczy były w Rosji na porządku dziennym i to bez względu na ustrój tego państwa. Zdenek Młynarz w książce „Mróz od wschodu” wspomina, jak to podczas inwazji pięciu państw Układu Warszawskiego na Czechosłowację dywizja tamańska uwięziła na Hradczanach wszystkich partyjnych i rządowych dygnitarzy czechosłowackich i wystawiła warty, żeby nikt z zewnątrz się z nimi nie skontaktował. Z tym większym zdumieniem Mlynarz zauważył, jak przez te wszystkie posterunki, jakby nigdy nic, przechodzi jego kierowca. Kiedy już podszedł do niego, zapytał zdumiony, jak udało mu się dotrzeć aż tutaj. Kierowca odpowiedział, że wprawdzie warta rosyjska zatrzymała go, ale kiedy powiedział im: „ja wam nie podlegam” – bez słowa go przepuścili. PRL wiele z tego ruskiego bizantynizmu przejęła, co wykorzystało kilku obrotnych ludzi, m.in. Śliwa vel Silberstein, który z powodzeniem udawał we Wrocławiu austriackiego konsula, a także zapomniany już dzisiaj Janusz Prędki, który – sprokurowawszy sobie fałszywą legitymację poselską – siał spustoszenie wśród prowincjonalnych kacyków, bezlitośnie ich kontrolując. Wydawałoby się, że w 21 roku, jaki upływa właśnie od sławnej transformacji ustrojowej, kiedy to „weszliśmy do Europy”, mamy własnych sodomitów i gomorytki, Kubę Wojewódzkiego i niezliczone rzesze drobniejszego płazu kulturtraegerów postępu, nic takiego już wydarzyć się nie może. Tymczasem do państwowej telewizji zgłosił się 25-letni Paweł Miter, niby to z rekomendacji szefa Kancelarii Prezydenta pana Michałowskiego i nie tylko zażądał zatrudnienia go za ponad 30 tysięcy złotych miesięcznie w charakterze autora jakiegoś programu dla „młodych, wykształconych”, ale również – żeby fakt ten wszyscy utrzymali w dyskrecji. Oczywiście telewizyjni dygnitarze wszystkie żądania spełnili w podskokach, ale kiedy swoimi kanałami zorientowali się, że to blaga, wywalili zuchwalca i zawiadomili prokuraturę. Paweł Miter wyjaśnił, że nie jest żadnym oszustem, tylko dziennikarskim prowokatorem, takim samym, jak panowie Sekielski i Morozowski, którzy umówili się z posłanką Renatą Beger z Samoobrony, że sfilmują ją z ukrycia, jak będzie naciągała posła Lipińskiego z PiS-u na korupcyjne propozycje. Ponieważ wtedy wszystkich obowiązywał rozkaz uznania zarówno prowokatorów, jak i posłanki Beger za narodowych bohaterów, trudno było prokuraturze tak od razu pociągnąć pana Mitera surową ręką ludowej sprawiedliwości. Najwyraźniej jednak remedium na zuchwalca zostało znalezione, bo jacyś nieznani sprawcy go we Wrocławiu pobili, surowo przykazując, by już nigdy takich eksperymentów nie robił. Okazuje się, że po szczęśliwym wyborze Bronisława Komorowskiego na prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju nieznani sprawcy szalenie się zaktywizowali. Można było to przewidzieć już rok temu, kiedy na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, na wezwanie pewnego kuchcika, pojawiły się całe stada alfonchów, dopuszczających się ostentacyjnie rozmaitych przestępstw i wykroczeń, na widok których obecni na miejscu policjanci zupełnie nie reagowali. Jestem pewien, że dlatego, iż mieli zakazane, bo wiedzieli, że alfonchowie są zmobilizowanymi konfidentami policji, wykonującymi zadanie w ramach politycznych przysług, jakich Siły Wyższe nie szczędzą – oczywiście do czasu – Platformie Obywatelskiej i rządowi premiera Tuska w zamian za wypełnianie w podskokach każdego ich życzenia. Oczywiście w tej sytuacji zwykłemu obywatelowi trudno liczyć na jakieś oparcie w policji, – ale nasi obywatele, którzy niejedno przecież w życiu widzieli, wcale nie są zaskoczeni. Tak było za Stalina , – co nawet znalazło swój wyraz w literaturze okresu błędów i wypaczeń, kiedy to naigrywano się bezlitośnie ze Stanów Zjednoczonych: „Złodziej policjant cię opęta, fałszywy sędzia cię osądzi. Nie licz na pomoc prezydenta, bo w Białym Domu dolar rządzi”, – ale przecież tak samo jest i teraz. Jakie to szczęście, że prezydent Komorowski nie urzęduje w Białym Domu, – bo już za dużo by się zgadzało? Więc i teraz pan Miter twierdzi, ze zgłosił pobicie na policję, podczas gdy policja utrzymuje, że żadnego zgłoszenia nie otrzymała. Zaczyna to być coraz bardziej podobne do sprawy zabójstwa Krzysztofa Olewnika, w której gołym okiem widać, że wykonawcy musieli być konfidentami policji, zaś sprawcy kierowniczy – funkcjonariuszami tajnych służb, przed którymi kucnęło i kuca nadal całe nasze demokratyczne państwo prawne, urzeczywistniające zasady sprawiedliwości społecznej. Powiedzmy sobie szczerze, że takie państwo jest obywatelom potrzebne jak psu piąta noga, więc jeśli ma to przygotować nasze społeczeństwo na akceptację scenariusza rozbiorowego, to trzeba sobie szczerze i otwarcie powiedzieć, że metoda jest skuteczna. No a już ta cała telewizja, – co za park jurajski! Ciekaw jestem, skąd biorą tych wszystkich prezesów i dyrektorów, – bo „gwiazdy” to wiadomo – z tak zwanej „ciemnej materii”. SM
Nadchodzi czas skubania Czegóż to nie robi się dla demokracji? Dla demokracji robi się wszystko – a jeszcze więcej – o ile to oczywiście w ogóle jest jeszcze możliwe – robi się dla cywilów. Jak wiadomo, w Libii bezbronni cywile zaatakowali tyrański reżym przyjaciela generała Jaruzelskiego, pułkownika Kadafiego. Ciekawe, że rosnącą rolę cywilów przywidział u nas jeszcze przed wojną anonimowy autor piosenki „Bal u weteranów”, gdzie mogliśmy usłyszeć, jak to „Po północy się zjawili jacyś dwaj cywili, mordy podrapane, włosy jak badyli; nic nikomu nie mówili, światła pogasili, potem w mordę bili fest a fest! Maruszka moja, Maruszka chodźże ze mną...” no, mniejsza z tym. Najwyraźniej ta przepowiednia sprawdziła się w Libii, gdzie straszliwy tyran w osobie pułkownika Kadafiego nie tylko nie zadrżał, w myśl wskazań „Międzynarodówki” („Przed ciosem niechaj tyran drży”) na widok francuskich przygotowań do utworzenia Unii Śródziemnomorskiej, – ale nawet zaczął się odgrażać. Tego było już za, wiele, bo przecież nie po to prezydent Sarkozy przez tyle czasu antyszambrował u Naszej Złotej Pani Anieli o zgodę na to francuskie kieszonkowe imperium, aż ta, zniecierpliwiona tym ustawicznym molestowaniem, wreszcie powiedziała upragnione „tak”, nie po to prezydentowi Miedwiediewowi roztoczył miraże podczas szczytu w Deauville – żeby teraz jakiś tyran spod ciemnej gwiazdy mu się odgrażał. W dodatku bezbronni libijscy cywile zebrani przed kamerami telewizji strzelali w powietrze, wymachiwali karabinkami AK-47, karabinami maszynowymi, a także stojąc na czołgach krzyczeli, że „Kadafi kaput!” – że nie można było dłużej czekać. Toteż Rada Bezpieczeństwa ONZ na wniosek USA podjęła rezolucję o zakazie lotów nad Libią, dlatego zaraz potem loty nad Libią znacznie się nasiliły, z tym, że latały tam samoloty francuskie i amerykańskie, no i oczywiście – pociski „Tomahawk” z amerykańskich okrętów i łodzi podwodnych. Wywołało to szaloną radość wśród libijskich cywilów, – chociaż Liga Arabska zaczęła mamrotać, jakoby została oszukana, bo popierając rezolucję Rady Bezpieczeństwa myślała, iż z tym zakazem lotów to wszystko naprawdę. Kto by się jednak przejmował jakimiś arabskimi ligowcami z trzeciej ligi, którzy w dodatku najwyraźniej nie znają francuskiej literatury, bo w przeciwnym razie wiedzieliby, że „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”.
Z tego pośpiechu okazało się, że nawet nie bardzo wiadomo, kto operacją „Świt Odysei” dowodzi. Z tego powodu Norwegia wycofała się z operacji, ale nie o to chodzi, bo jest to przykład, że w wielkiej polityce trudno jest niekiedy odpowiedzieć na proste pytania. Nie tylko zresztą w wielkiej. Na przykład Janusz Korwin-Mikke, będąc posłem - wiceprzewodniczącym komisji obrony narodowej, i z tego względu uczestnicząc w posiedzeniu Komitetu Obrony Kraju, zadał w tym gronie pytanie, kto w właściwie dowodzi w Polsce wojskiem - i uzyskał cztery sprzeczne ze sobą odpowiedzi. Teraz pytanie to jest już na szczęście bezprzedmiotowe, bo każde dziecko wie, że Polski do ostatniej kropli krwi będzie broniła Bundeswehra, którą będzie wtedy dowodził ten, co trzeba. Podobnie i w Libii wszystko się wyjaśni w jak najlepszym porządku, to znaczy – prezydent Sarkozy wyznaczy w końcu jakiegoś bezbronnego cywila, który wygra demokratyczne wybory i w ten sposób cała Libia z rozłożonymi nogami znajdzie się w Unii Śródziemnomorskiej.
Tymczasem, kiedy w Libii, gwoli udelektowania tamtejszych bezbronnych cywilów wprowadzana jest demokracja, w naszym nieszczęśliwym kraju, w interesie bezbronnych emerytów, debatowali posiadacze najtęższych głów: prof. Leszek Balcerowicz i minister Jacek Rostowski. Ciekawe, że i oni też nie potrafili odpowiedzieć na proste pytanie: czyją właściwie własnością są pieniądze odprowadzane na konta OFE. Prof. Balcerowicz powiedział, że to zależy, w jaki sposób traktujemy państwo. Uzależnianie własności pieniędzy w OFE naszego od stosunku do państwa jest wprawdzie podejściem szalenie oryginalnym, ale niestety nie dostarcza nam informacji, jak jest naprawdę. Identyczne pytanie zadałem pani Ewie Tomaszewskiej jeszcze w roku 1997, kiedy zwycięska koalicja AW„S”-UW przystępowała do realizacji czterech wiekopomnych reform charyzmatycznego premiera Buzka. Na pytanie, czyją własnością będą pieniądze w OFE, pani Tomaszewska najpierw odpowiedziała, że ubezpieczonego, – ale kiedy, chcąc się w tym przekonaniu umocnić stwierdziłem, że w takim razie, kiedy zechce on odbyć podróż dookoła świata, to OFE na jego wniosek wypłaci mu te pieniądze bez mrugnięcia okiem – pani Tomaszewska odparła, że nie. Na moje zaskoczone, – że jak to; nie wypłacą właścicielowi na jego żądanie? – Odpowiedziała, że „każdy by tak chciał”. Toteż i minister Rostowski przytoczył orzeczenie Sądu Najwyższego stwierdzające, że pieniądze w OFE nie są przedmiotem własności, tylko jakiegoś innego, bliżej nieokreślonego prawa. Za pierwszej komuny takie bliżej nieokreślone prawa wymyślali nasi jurysprudensi, gwoli nadania pozorów legalności rozmaitym komunistycznych szwindlom, zaś orzeczenie przytoczone przez ministra Rostowskiego pokazuje, że od tamtej pory aż do dnia dzisiejszego nic się nie zmieniło. A szwindel polega na tym, iż rząd pod przymusem odbiera ludziom część pieniędzy, żeby wręczyć je cwaniakom tworzącym OFE. Cwaniacy muszą część tych pieniędzy pożyczać rządowi, za co kasują „zysk bez ryzyka”, czyli procent od obligacji skarbowych. Z tego wypłacają sobie prowizję – początkowo nawet 10 procent, a teraz już skromniej – tylko 3,5 – ale i po to warto się schylić, zwłaszcza, że pozostałą forsę inwestują w akcje spółek prawa handlowego i tam tracą to, co zarobiły na obligacjach. Tak w każdym razie wynikało ze sprawozdania finansowego jednego z dużych funduszy, które z nudów przeczytałem sobie kiedyś w poczekalni u dentysty i zrozumiałem, że prawdziwy interes OFE robią właśnie na tych stratach, zaś prowizja – to tylko takie makagigi dla zmylenia naiwniaków. Żeby, bowiem było jasne – ostatecznym gwarantem wypłacalności jest budżet państwa. Rzeczywiście – „każdy by tak chciał”, – więc nic dziwnego, że próba oskubania OFE przez rząd, który z powodu braku forsy przystąpił do skubania wszystkich po kolei, wywołała takie zgorszenie w niektórych środowiskach. Ale skoro w interesie cywilów Odyseusze powracają do obskubywania Libii i innych mniej wartościowych kraików, to znaczy, że nadszedł czas skubania. SM
Fascynująca prawda o polskim systemie socjalnym – I Być może znalazłem odpowiedź na pytanie nurtującego wielu czytelników bloga:, dlaczego nikt nie chce reformować polskiego systemu socjalnego. Rozwiązanie zagadki może wydawać się banalne: reforma polskiego systemu socjalnego nie leży w interesie ludzi dysponujących siłą polityczną potrzebną do poparcia polityków, którzy taką reformą mogliby przeprowadzić. Jak kto? – może ktoś zapytać – Skoro najbogatsi rozdają karty na scenie politycznej to, dlaczego nie powstrzymają pompowania przez państwo pieniędzy dla najbiedniejszych. Obawiam się, że będziemy mieć w tym przypadku do czynienia z błędnym założeniem, które prowadzi do błędnych wniosków. Bogatsza połowa polskiego społeczeństwa otrzymuje 65% wszystkich transferów rządowych. Tak, tak właśnie, znaczy to, że polski system socjalny nastawiony jest na pomaganie zamożniejszym: kontynuuję temat konstrukcji polskiego systemu socjalnego i jej wpływu na efektywność działań zmierzających na wyrównywanie szans w społeczeństwie. W swoich rozważaniach posługiwać się będę wykresami z prezentacji Petera Whiteforda o australijskim systemie socjalnym i podatkowym. Zobaczmy najpierw jak mają się w Polsce idee solidarności społecznej, czyli wspierania przez rząd najbiedniejszych. To o tyle interesująca kwestia, że dla wielu internetowych liberałów nie istnieje większe marnotrawstwo niż rządowe transfery skierowane do najbiedniejszych. Poniższy wykres przedstawia, jaki odsetek rozporządzalnych dochodów 20% najbiedniejszych gospodarstw domowych stanowią transfery rządowe netto: Niecałe 2%. To wynik Polski, przy 5-6% w państwach nordyckich, ale także Australii i Irlandii. Powróćmy, więc do samej konstrukcji całego systemu socjalnego i zobaczmy jak bardzo jest progresywny, czyli ukierunkowany na pomaganie mniej zamożnym. Jak można zauważyć, system transferów rządowych w Polsce nie jest progresywny. Udział mniej zamożnych w transferach rządowych jest mniejszy niż udział w rozporządzalnych dochodach. Proszę zwrócić uwagę, że część państw uchodzących za relatywnie liberalne gospodarczo dysponuje bardzo progresywnymi systemami socjalnymi. Ostatni wykres sporo wnosi do dyskusji o efektywności systemu socjalnego w Polsce. Przedstawia on churning, czyli potoczne ‘mielenie’ podatków i transferów socjalnych. Wykres pokazuje, jaką część rozporządzalnych dochodów w danym państwie stanowi kwota, która jest jednocześnie zabierana przez rząd w podatkach i oddawana w transferach socjalnych. Prosto mówiąc, wykres pokazuje, jaką część dochodów ludności rząd zabiera by ją później oddać w różnych programach socjalnych (takich jak darmowa służba zdrowia czy publiczny system emerytalny):
Fascynująca prawda o polskim systemie podatkowym Opublikowane przez Trystero w kategorii Gospodarka,
Polacy uwielbiają bajki. Codziennie, po wieczorynce dla dzieci, ‘mądre głowy’ w telewizji opowiadają dorosłym Polakom fascynujące opowieści. Jedną z nich jest bajka o progresywnym systemie podatkowym w Polsce. Zapewne też ją słyszeliście. Brzmi ona tak: w Polsce obowiązuje progresywny system podatkowy. Na przykład, w przypadku podatku PIT obowiązują dwie stawki podatkowe: 18% dla mniej zarabiających i 32% dla lepiej zarabiających. Oznacza to, że najbogatsi nie tylko płacą więcej podatków, bo więcej zarabiają, ale także ponoszą większy ciężar finansowania budżetu w proporcji do swoich dochodów. Tymczasem, jak doniósł Lordroy, w dyskusji o amerykańskim systemie podatkowym pojawiło się fascynujące zestawienie pokazujące, jaką część dochodów całego społeczeństwa stanowią dochody najbogatszego decyla (10%) gospodarstw domowych w poszczególnych oraz jaką część całkowitych wpływów z podatków* stanowią podatki zapłacone przez najbogatsze 10% gospodarstw domowych. Okazuje się, że w 2005 roku (a więc wtedy obowiązywały trzy stawki podatkowe: 19%, 30% i 40%) najbogatsze 10% polskiego społeczeństwa osiągnęło 34% wszystkich dochodów gospodarstw domowych w Polsce. W tym samym czasie najbogatsze 10% społeczeństwa zapłaciło 28% wszystkich podatków zapłaconych przez gospodarstwa domowe w Polsce. Zgodnie z zasadą równości podatkowej Adama Smitha, obywatele powinni płacić podatki proporcjonalnie do swoich dochodów, czyli że bogatsi powinni płacić więcej podatków niż biedniejsi – wszyscy proporcjonalnie do dochodów. System, w którym obywatele osiągający 34% wszystkich dochodów zapłaciliby 34% wszystkich podatków byłby systemem proporcjonalnym. Taki system istnieje w Japonii. System, w którym obywatele osiągające 34% wszystkich dochodów zapłaciliby 45% wszystkich podatków byłby systemem progresywnym. Taki system istnieje w USA. System, w którym obywatele osiągający 34% wszystkich dochodów zapłaciliby 28% wszystkich podatków byłbym systemem degresywnym i taki system istnieje w Polsce. Oznacza to, że 90% pozostałych Polaków osiąga 66,1% wszystkich dochodów i wpłaca 71,7% wszystkich podatków. Fascynujące, nieprawdaż? Proszę zwrócić uwagę, że w tabeli można zauważyć, że im większy jest udział najbogatszych 10% w dochodach ogółem w państwach OECD tym bardziej progresywny jest system podatkowy. Im większa nierówność dochodowa tym bardziej progresywny system podatkowy. W tej prawidłowości wyróżnia się Polska: Oczywiście obraz ten należy koniecznie uzupełnić o informację o progresywności systemu socjalnego. W końcu rząd nie tylko pobiera podatki. Rząd także zapewnia transfery socjalne. Tym problemem zająłem się kilka miesięcy temu. Okazuje się, że 65% wszystkich transferów socjalnych trafia w Polsce do bogatszej połowy społeczeństwa. Dla Australii i Nowej Zelandii wskaźnik ten nie przekracza 25%. Jeśli ktokolwiek z Was zastanawiałby się jak mogłoby wyglądać państwo, w którym rząd, jak Nibor Dooh, odbierałby biednym i dawałby bogatym to może rozejrzeć się wokół siebie. Albo obejrzeć debatę artystów z premierem, w której jeden z beneficjentów gigantycznego przywileju podatkowego (dochody z tytułu praw autorskich) bezwstydnie domagał się jeszcze większych subwencji rządowych dla reprezentowanego przez siebie sektora gospodarki. * Wszystko wskazuje na to, że uwzględniono PIT i opodatkowanie pracy, bez podatków pośrednich takich jak VAT i akcyza. Ten fakt, biorąc pod uwagę degresywność podatków pośrednich jeszcze bardziej podkreśla wnioski płynące z zestawienia.
Adam Smith o systemie podatkowym W anglojęzycznej Wikipedii można przeczytać: Adam Smith jest szanowany przez zwolenników wolnego rynku, jako założyciel ekonomii wolnorynkowej. Wiele instytucji lobbujących na rzecz wolnorynkowych rozwiązań nosi imię Adama Smitha. Czy ktokolwiek z Was zastanawiał się, jakie poglądy na temat systemu podatkowego miał ojciec ekonomii wolnorynkowej? Z całą pewnością rozważał ten problem Pan Robert Gwiazdowski, który w 2007 roku napisał tekst o klasycznych zasadach podatkowych. Cytuję: Adam Smith sformułował podstawowe zasady, na których opierać się musi każdy system podatkowy, a które do dziś są podzielane przez większość teoretyków skarbowości, niezależnie od wyznawanych przez nich poglądów politycznych i filozoficznych. Są to zasady: równości, pewności, dogodności i taniości podatków. Jako pierwsza zwykle wymieniana jest zasada równości? W klasycznym rozumieniu zasada ta zakładała, że wszyscy podatnicy uzyskujący taki sam dochód powinni być tak samo traktowani, bez żadnych przywilejów. Wróćmy do zasady równości i zajrzyjmy do źródła, monumentalnego dzieła Smitha pod tytułem Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów: Obywatele każdego państwa powinni uczestniczyć w utrzymywaniu rządu, tak bardzo jak to możliwe, proporcjonalnie do ich indywidualnych możliwości, to jest proporcjonalnie do dochodów, które uzyskują pod ochroną państwa. Zdanie to brzmi w oryginale tak: The subjects of every state ought to contribute towards the support of the government, as nearly as possible, in proportion to their respective abilities; that is, in proportion to the revenue which they respectively enjoy under the protection of the state. Zauważmy, że Smith napisał te słowa w XVIII wieku, w którym klasyczny podatek od dochodów praktycznie nie istniał lub dotyczył wąskiego zbioru dochodów i wąskiej grupy płatników. Smith uważał, że obywatele powinni płacić podatki proporcjonalnie do swoich dochodów, czyli że bogatsi powinni płacić więcej podatków niż biedniejsi – wszyscy proporcjonalnie do dochodów. Smith nie miałby, więc nic przeciwko współczesnym podatkom liniowym a żądania wprowadzenia podatku pogłównego uznałby zapewne, podobnie jak autor tego tekstu, za nierozważne i niesprawiedliwe. Innymi słowy, duża część naszych polskich internetowych liberałów krzykliwie żądająca podatku pogłównego może z czystym sumieniem nazwać Adama Smitha ‘lewakiem’. To jednak nie koniec. Okazuje się, że ojciec ekonomii wolnorynkowej dopuszczał… podatek progresywny. Kilkanaście stron dalej, Smith rozważał podatek od wynajmu nieruchomości i gruntu. Zwrócił uwagę, że struktura wydatków biednych i bogatych obywateli bardzo się różni. Biedni obywatele wydają większość dochodów na żywność. Bogaci obywatele przeznaczają dużą część swoich dochodów na luksusowe rezydencje. Smith doszedł do wniosku, że z tych powodów podatek od wynajmu nieruchomości najmocniej dotknie najbogatszych. Jak Smith skomentował ten fakt: Nie ma nic nierozsądnego w tym, że bogaci powinni finansować wydatki publiczne nie tylko proporcjonalnie do swoich dochodów, ale trochę więcej niż w stosunku do wielkości dochodów. W oryginale zdanie to brzmi: The rich should contribute to the public expense, not only in proportion to their revenue, but something more than in that proportion. Innymi słowy, Adam Smith dopuszczał progresywny system podatkowy, który w zamyśle Smitha mógł być skonstruowany w ten sposób, że bardziej opodatkowywał towary luksusowe niż towary powszechnego użytku. Smith na tyle poważnie traktował tę ideę, że rozważał nawet kryteria odróżniające towar luksusowy od towarów niezbędnych do życia. Co Adam Smith pomyślałby o ludziach, którzy traktują podatki, jako oznakę zniewolenia? Pozwolę sobie zacytować inne zdanie z monografii Smitha: Każdy podatek, jest dla płatnika, symbolem, nie zniewolenia, lecz wolności. W oryginale: Every tax, however, is, to the person who pays it, a badge, not of slavery, but of liberty. Smith doszedł do tego wniosku analizując różnicę w strukturze podatków nakładanych na niewolników i ludzi wolnych. Skupiłem się w tym tekście na pierwszej, z czterech zasad systemu podatkowego Smitha. Przede wszystkim, dlatego, że uważam, że poświęca się jej zdecydowanie zbyt mało uwagi. Pozostałe trzy zasady w interesujący sposób omówił Pan Robert Gwiazdowski na swoim blogu.
Najlepszy dowód na luki w systemie socjalnym Przyznać muszę, że znudzony już jestem oklepanymi przykładami nadużywania systemów socjalnych w państwach rozwiniętych. Znudziło mnie uzależnienie od muzyki metalowej, irytują mnie rasistowskie podteksty historii o muzułmanach, którzy żyją wygodnie w Szwecji czy Norwegii utrzymując się z zasiłków za płodzone dzieci. Postanowiłem pomóc krytykom systemów socjalnych i znaleźć porządny przykład na lukę w systemie świadczeń socjalnych. Pomógł mi w tym Tyler Cowen, który przypomniał artykuł z El Mundo z 2006 roku. Bohaterem tekstu jest Jürgen Hass, 56-letni Niemiec. Na początku lat 90’ był dobrze prosperującym właścicielem firmy (agencji?) Ubezpieczeniowej i lokalnym działaczem Partii Liberalnej (FDP?). W 1993 niemieckie państwo dotkliwie go skrzywdziło, skazało na karę więzienia i wysoką grzywnę za wykonywanie zawodu prawnika bez zezwolenia. Stracił biznes, przyjaciół i rodzinę, – choć nie wiem czy w tej właśnie kolejności. Poprzysiągł zemstę. Najwyraźniej w niemieckim systemie socjalnym jest przepis, który nakłada na państwo niemieckie obowiązek opieki nad każdym dzieckiem spłodzonym przez niemieckiego obywatela. Najwyraźniej, miesięczny zasiłek z tego tytułu wynosił w 2006 roku około 500 euro. Najwyraźniej nie miało znaczenie czy dziecko rodzi się w państwie, którym 500 euro ma bardzo dużą siłę nabywczą. Reszty możecie się domyśleć. Jürgen Hass wędrował po świecie i siał na ile mu na to pozwalały możliwości, a możliwości miał spore. Gdy zabrakło możliwości Hass po prostu uznawał nie swoje dzieci za swoje, wypełniał stosowne dokumenty i w gruncie rzeczy otwierał kolejny program zindywidualizowanej pomocy humanitarnej. Działał w Rumunii, Mołdawii, Ukrainie, Indii, Brazylii i Paragwaju. Przyznaje się do ojcostwa 1000 dzieci, choć skromnie podkreśla, że tylko część z tej liczby do jego biologiczni potomkowie. Do 2006 roku państwo niemieckie wydało 3 mln euro na zasiłki dla dzieci spłodzonych lub zaadoptowanych przez Hassa. Ocenę moralną postawy Hassa zostawiam czytelnikom. Paragwajski system sprawiedliwości miał jakieś obiekcje, ponieważ skazał Niemca na 2 i pół roku za fałszowanie dokumentów. Jednak następnym razem, gdy będziecie chcieli podkreślić oczywisty fakt, że w systemach socjalnych są luki użyjcie interesującego przykładu – rozmówcy będą wdzięczni. Trystero
Ekspert prezentuje swoje badania Najwybitniejszy polski ekspert ds. katastrof lotniczych. Przez długie lata biegał tylko po polskim sejmie i świat niewiele o nim wiedział, ale któregoś dnia tenże śmiałek dobiegł aż na ruski Księżyc. I tam pozostał, by napisać swoją badawczą książkę o dość podobnym tytule, jak ekspercka praca innego wybitnego znawcy Księżyca, empirysty Siergieja Amielina, docenta z Katedry Elektroniki i Technik Mikroprocesorowych smoleńskiego oddziału Moskiewskiego Instytutu Energetyki, a zarazem fotoamatora ze Smoleńska, który trzy dni „po wypadku” przybył na „miejsce wypadku”
(http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100729&typ=po&id=po01.txt)
i cały „wypadek”, co do najmniejszego szczegółu na Księżycu i co do każdego gwiezdnego pyłku zrekonstruował.
Jest tu więc w historii polskiego eksperta
(http://www.youtube.com/watch?v=MxGGnHciylk&feature=related),
który podążył słuszną ścieżką metodologiczno-badawczą radzieckiego uczonego, i nauka dla młodych adeptów żurnalizma – najpierw trzeba się nabiegać po odpowiednich korytarzach (przejść pewien intelektualny i sprawnościowy trening), odpowiednie rzeczy postudiować, by potem trafić do ekspedycji na ruski Księżyc. Na załączonych zdjęciach widzimy polskiego eksperta w sali lekcyjnej, gdzie zapewne za chwilę zaczną się zajęcia i pionierzy przyjdą z uwagą słuchać, jak to przebiegały badania na Księżycu radziecko-polskiej ekspedycji. Badania te zaczęły się, rzecz jasna od znalezienia przez radziecką ekspedycję „Dziwnej szpuli”, o czym opowiada pewna piosenka pt. „Dziwna szpula” (http://chomikuj.pl/yurigagarin/CSI+2010).
P.S. Nie wiedzieć, czemu, rozmowa „kontrolerów lotu” jest zilustrowana zdjęciem wieży z Jużnego. Kiz dziadzi?, jakby powiedział Witkacy.
http://freeyourmind.salon24.pl/265753,dziwne-szpule
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/02/dziwne-szpule-2.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/02/dziwne-szpule-3.html
FYM
Dwa światy Jednym z pomysłów śp. Lecha Kaczyńskiego, tuż po wyborze na prezydenta RP, było zorganizowanie cyklu seminariów poświęconych najważniejszym współczesnym zagadnieniom dotyczącym Polski, ale nie tylko. Seminaria odbywały się w Lucieniu, niewielkiej miejscowości na południe od Płocka, w spokojnej atmosferze, bo w otoczeniu lasów i jezior. "Pragnę wyrazić satysfakcję - napisał prezydent w pierwszym tomie "Seminariów Lucieńskich" obejmującym lata 2006-2007, wydanym przez jego kancelarię - iż debaty w Lucieniu, tak bezpośrednie i żywe, nigdy nie były zacietrzewione, lecz zawsze merytoryczne. Ich zapis składa się na interesującą panoramę intelektualnego życia Polski u początku XXI wieku". Wśród autorów, których wystąpienia i referaty zostały zamieszczone w obu tomach "Seminariów Lucieńskich", znaleźli się: Seweryn Blandzi, Piotr Buras, Marek Cichocki, Maria Dzielska, Dariusz Gawin, Dariusz Karłowicz, Zdzisław Krasnodębski, Andrzej de Lazari, Andrzej Chojnowski, Henryk Domański, Barbara Fedyszak-Radziejowska, Ryszard Legutko, Andrzej Mencwel, Lech Morawski, Andrzej Nowak, Tadeusz Kowalik, Zbigniew Rau, Wojciech Sadurski, o. Jacek Salij OP, Aleksander Smolar, Zbigniew Stawrowski, Andrzej Szahaj, Bogdan Szlachta, Paweł Śpiewak, Janusz Tazbir, Sławomira Wronkowska-Jaśkiewicz, Marek Zirk-Sadowski, Andrzej Zybertowicz. Specjalnie wymieniam nazwiska autorów tekstów publikowanych w obu tomach "Seminariów", gdyż ta lista jest zdecydowanie krótsza od długiej listy uczestników seminariów. Jak łatwo zauważyć, wśród gości śp. Lecha Kaczyńskiego były osoby, które niekoniecznie podzielały poglądy prezydenta, ale byli to na pewno ludzie, których darzył on swoim uznaniem i intelektualnym zainteresowaniem. O klasie tych osób świadczył ich dorobek naukowy, publicystyczny i autentyczny autorytet w swoich środowiskach. Do drugiego tomu "Seminariów Lucieńskich", obejmującego lata 2008- -2009, dołączono zapis debaty historyków z okazji 20. rocznicy obrad Okrągłego Stołu. Debata ta odbyła się w Pałacu Prezydenckim 6 lutego 2009 roku i głównie ona, a nie seminaria w Lucieniu, miała swoje medialne przedłużenie. Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu nie zależało na rozgłosie w związku z seminaryjnymi spotkaniami. Istotne jest również to, że śp. Lech Kaczyński, będąc gospodarzem spotkania, zabierał głos jako jeden z uczestników, na tych samych prawach co inni goście. Sądzę, że interesujące będzie przytoczenie niektórych tylko tematów referatów wygłaszanych w Lucieniu: "Liberalizm - komunitaryzm - konserwatyzm", "Tożsamość europejska?", "O wolności", "Prawda historyczna", "Granice demokracji czy korporacyjne przywileje?", "Czwarta władza", "Jaka będzie Rosja?", "Czy Zachód istnieje", "Europejskie Niemcy czy niemiecka Europa", "IV Rzeczpospolita", "Standardy obiektywizmu w polskich mediach", "Tworzenie a stosowanie prawa - granice wykładni", "Historyzm a prezentyzm", "Czy PRL była państwem polskim". Bardzo dziękuję pracownikom kancelarii śp. Lecha Kaczyńskiego za możliwość studiowania tej tak niezwykle ciekawej i dziś już historycznej pozycji bibliofilskiej, będącej zapisem ważnych dla Polski i Polaków refleksji, które z pewnością przełożą się na moje własne, nie tylko felietonowe. Kilka dni temu odbyło się spotkanie premiera Donalda Tuska z przedstawicielami świata artystycznego, jak pisały niektóre media, a inne dodawały, "z naszymi współczesnymi celebrytami" lub "gwiazdeczkami". Chodzi zapewne o Marcina Mellera, który w rozbrajający sposób wyjaśnił genezę spotkania, że mianowicie spotkał premiera przypadkowo na przyjęciu u wspólnych znajomych i zaprosił go do swojego programu telewizyjnego. Spotkanie to, szeroko komentowane w mediach, odbyło się na antenie prywatnej stacji telewizyjnej z udziałem trzech muzyków: Zbigniewa Hołdysa, Pawła Kukiza i Tomasza Lipińskiego. Jeżeli w tym, co piszę, czuć smutną ironię, to tylko taką, że rzeczywiście nazwiska te są znane w mediach, co więcej - są jakby częścią mediów. Celebryci w rozmowie z premierem poruszyli m.in. takie tematy, jak: sprawa legalizacji narkotyków, wyższy VAT na honoraria autorskie, brak świadczeń socjalnych dla twórców, nieobecność premiera na kongresie kultury polskiej, finansowanie partii z budżetu, zbyt duża liczba podsłuchów telefonicznych, konieczność wprowadzenia okręgów jednomandatowych, pozbawienie producentów wina unijnych dotacji. Komentując spotkanie z premierem, gospodarz programu, redaktor naczelny pornograficznego pisma, stwierdził, że "warto rozmawiać o ważnych rzeczach", a muzyk rockowy, że jednak "lubi premiera". Ciąg dalszy celebracji "artyści zawsze z PO i premierem" miał miejsce w telewizji publicznej u red. Lisa, który najwyraźniej to spotkanie w prywatnej stacji telewizyjnej uznał za wydarzenie warte kontynuacji w medium publicznym. Zaprosił zatem autora programu Marcina Mellera na kolejne spotkanie z udziałem jeszcze większej grupy celebrytów: Andrzeja Mleczki, Andrzeja Grabowskiego, Artura Barcisia i Tomasza Karolaka. Głównym tematem programu było omówienie spotkania premiera z celebrytami w prywatnej stacji telewizyjnej. Wojciech Reszczyński
Proste pytania
Dlaczego 10 Kwietnia 2010 r. relacje wideo z Siewiernego zaczynają się dopiero od ca. 10.20 pol. czasu, skoro tylu dziennikarzy było w Smoleńsku i skoro „wypadek” wydarzył się o godz. 8.41 pol . czasu?
Dlaczego dopiero o godz. 9.55 pol. czasu zostaje podana informacja o tym, że „wszyscy zginęli”, skoro „wypadek” wydarzył się o godz. 8.41 pol. czasu i nie było akcji ratunkowej, nie było pożaru i nie było, kogo ratować?
Dlaczego o godz. 9.19 pol. czasu pojawia się w TVN24 „potwierdzona” informacja MSZ o „problemach z lądowaniem prezydenckiego, jaka-40”, skoro o godz. 8.41 pol. czasu doszło do „wypadku 'prezydenckiego tupolewa'”?: „Mamy informacje bardzo ogóle o tym, że były jakieś kłopoty z lądowaniem prezydenckiego samolotu jak-40 na lotnisku w Smoleńsku” (mówi J. Kuźniar z rządowej telewizji TVN24 o godz. 9.19 pol. czasu)
Dlaczego od pierwszych chwil doniesień o „awarii”, „problemach z lądowaniem” itd. nie podaje się nazwy lotniska, na którym doszło do zdarzenia?
Dlaczego o godz. 9.20 pol. czasu rządowa telewizja TVN24 donosi, że „na lotnisku panuje naprawdę wielkie zamieszanie”, skoro do „wypadku” doszło o 8.41 pol. czasu, nie było kogo ratować, „wsie pogibli” i nie było pożaru? Na czym polega problem z wielkim zamieszaniem?
Dlaczego o tejże godz. 9.20 pol. czasu w rządowej telewizji TVN24 mówi się: „Uruchomiono służby ratownicze i trwa wielkie oczekiwanie na to, co będzie dalej” - skoro w rzeczywistości na Siewiernym nie trwa żadna akcja ratunkowa? Na kogo/co więc się czeka? I kto czeka? Służby? Rząd? Dziennikarze? Ruscy?
Dlaczego o godz. 9.23 pol. czasu podawana jest w rządowej telewizji TVN24 informacja pochodząca od rzecznika MSZ jakoby: „samolot się zapalił, ale został ugaszony”, skoro żaden samolot się nie zapalił i żaden samolot nie był gaszony na Siewiernym?
Dlaczego ok. godz. 9.30 pol. czasu w rządowej telewizji TVN24 mówi się o blokadzie informacji, skoro „wypadek” wydarzył się o godz. 8.41 pol. czasu, „wsie pogibli”, nie było pożaru i nie było, kogo ratować?
Dlaczego J. Mróz wysłannik rządowej telewizji TVN24, który tę telewizję przed godz. 9-tą pol. czasu zawiadomił o „problemach z lądowaniem polskiego samolotu”, a który wedle słów J. Kuźniara z godz. 9.33 pol. czasu relacjonował zdarzenia w następujący sposób: „słychać syreny alarmowe pogotowia, widać straż pożarną pędzącą na sygnale, widać milicję rosyjską pędzącą na sygnale, ale nikt nie chciał nic potwierdzić”, nie miał informacji o tym, że „wsie pogibli”, nie ma żadnego pożaru, nie ma, kogo ratować?
Dlaczego J. Kuźniar (wiedząc, że J. Mróz, z którym rozmawiał chwilę wcześniej, przyleciał tamtego dnia jakiem-40 z innymi dziennikarzami) o godz. 9.34 pol. czasu pyta P. Paszkowskiego: „Uporządkujmy te informacje: wiemy, że były dwie maszyny, – która się rozbiła?”
Dlaczego o 9.34 pol. czasu P. Paszkowski mówi przez telefon na antenie: „...w tej chwili ekipy przystąpiły, no, do próby wydobycia pasażerów z pokładu samolotu”, skoro „wypadek” był o 8.41 pol. czasu, „wsie pogibli” i nie było ani pożaru, ani akcji ratunkowej?
Dlaczego na pasku informacyjnym rządowej telewizji TVN24 o godz. 9.34 pol. czasu pojawia się informacja o wydobywaniu pasażerów, skoro „wypadek” było o 8.41 pol. czasu, „wsie pogibli” i nie było ani pożaru, ani akcji ratunkowej?
Dlaczego na pytanie J. Kuźniara (9.35 pol. czasu): „Czy wysyłacie z Warszawy kogoś, kto będzie wspierał tych ludzi tam na miejscu, naszego ambasadora...?” P. Paszkowski odpowiada: „Analizujemy całą akcję”? I jaką akcję ma na myśli? Akcję serca?
Dlaczego o 9.39 pol. czasu J. Mróz wysłannik rządowej telewizji TVN24 będący na miejscu „wypadku” mówi: „...Chaos jest wręcz nieopisany. Nie można potwierdzić w tej chwili tak naprawdę żadnej informacji. Mi udało się porozmawiać z człowiekiem, który twierdzi, że był na miejscu. Widział samolot absolutnie roztrzaskany, bardzo wiele części płonęło. No. Tylko tyle. Nic poza tym. Żadnych absolutnie informacji potwierdzić w tej chwili z oficjalnych źródeł nie można” - skoro o godz. 8.41 pol. czasu doszło do wypadku, nie było pożaru, „wsie pogibli” i nie było, kogo ratować?
Dlaczego dopiero o godz. 9.40 pol. czasu „Agencje podają, że zginęło 87 osób”, skoro „wypadek” wydarzył się o 8.41 pol. czasu, „wsie pogibli”, nie było pożaru i nie było, kogo ratować?
Dlaczego ca. 9.43 pol. czasu podawana jest informacja o tym, że „ok. godz. 9-tej” miał się rozbić polski samolot, skoro do „wypadku” doszło o 8.41 pol. czasu?
Czy o godz. 9.47 pol. czasu J. Mróz wysłannik rządowej telewizji TVN24 mówi w odpowiedzi na pytanie o „przebieg akcji”: „Trudno w tej chwili powiedzieć, dlatego że BYŁEM ZATRZYMANY przez FSB... w tej chwili absolutnie odcięty, odizolowany, dlatego że polityka wobec mediów jest tak prowadzona, że nie udzielane są żadne informacje i panuje absolutna izolacja”?
Dlaczego B. Tadla w rządowej telewizji TVN24 mówi o godz. 9.52 pol. czasu, że panuje „totalny chaos na lotnisku”, jest „blokada informacji”, „samolot spadł 1,5 km od lotniska w Smoleńsku” i że FSB zabiera dokumentację świadków, tj. zdjęcia i notatki dziennikarzy?
Dlaczego o 9.56 pol. czasu J. Kuźniar podaje „dokładną godzinę katastrofy” „8.56”, skoro do „wypadku” doszło o 8.41 pol. czasu?
Dlaczego o 9.59/10.00 pol. czasu B. Tadla mówi: „Miejsce katastrofy zupełnie odizolowane i od FSB nie docierają do nas żadne informacje?” Czy FSB to jest jakaś nowa agencja prasowa?
Dlaczego o 10.10 pol. czasu Reuters podaje informację, że „polski prezydent zginął na pokładzie samolotu” skoro nikt nie widział jeszcze wtedy na Siewiernym ciała polskiego Prezydenta?
Dlaczego o 10.10 pol. czasu podawana jest liczba 132 osób zabitych na pokładzie tupolewa?
Dlaczego rządowa telewizja TVN24 nie wysłała 10 Kwietnia 2010 r. do Smoleńska swojego słynnego błękitnego helikoptera, skoro to taka bogata stacja?
Dlaczego polski premier w pierwszych godzinach „po wypadku” poleciał do Warszawy a nie do Smoleńska?
http://www.youtube.com/watch?v=PyTYeLy3aWI&feature=related
FYM
POKOLENIA PRZYJACIÓŁ ROSJI Kwiecień 2010 roku musiał być dla rosyjskich służb specjalnych jednym z najbardziej pracowitych miesięcy. W tym samym czasie, gdy wokół pułapki smoleńskiej rozkręcała się kampania dezinformacji, Rosja pilnowała przebiegu krwawej rewolucji w dalekim Kirgistanie. Dla wielu obserwatorów sceny politycznej było jasne, że usunięcie prezydenta Bakijewa stanowiło karę za paktowanie z Amerykanami w sprawie bazy lotniczej Manas, a płk Putin postanowił wymienić nazbyt samodzielnego satrapę i pokazać światu, kto sprawuje władzę w tym rejonie Azji Środkowej. Przyszło mu to tym łatwiej, że Kirgistan jest krajem niemal całkowicie zależnym od Rosji, a wszelkie formy aktywności publicznej i politycznej są w pełni kontrolowane. Od lat też Rosja dba, by nowe pokolenia Kirgizów wyrastały na obywateli przyjaźnie nastawionych do wielkiego sąsiada i wykazywały zrozumienie dla dominującej roli Moskwy. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, na straży podległości sowieckich republik i krajów satelickich stała Armia Czerwona, sowieckie służby i lokalna agentura. Dziś nie wydaje się to już konieczne, skoro Kreml doskonale rozwinął równie skuteczne narzędzia wpływów, a rolę „sowieckich doradców” przejęli menadżerowie rosyjskich koncernów. Jedna z największych uczelni Kirgizji – Kirgisko-Rosyjski Słowiański Uniwersytet (KRSU) w Biszkeku od lat korzysta ze wsparcia Gazprom Neft-Asia, a przyznawane przez rosyjski koncern rozliczne stypendia naukowe i socjalne pozwalają Rosjanom prowadzić niezwykle efektywną „politykę wychowawczą”. To dzięki rosyjskiej firmie, młodzi Kirgizi mogą zdobywać wyższe wykształcenie, a szczególnie utalentowani odbywają szkolenia na rosyjskich uczelniach, otrzymując przez cały okres nauki ufundowane przez Gazprom stypendia. Tak zdobyte wykształcenie daje szansę, że po powrocie do kraju absolwent zostanie zaliczony do kirgiskiej elity i znajdzie lukratywne zajęcie. Ponieważ studia na wyższych uczelniach Kirgistanu są wyjątkowo drogie, a całe szkolnictwo wyższe płatne, system stypendialny Gazpromu w tym małym i skorumpowanym państwie spełnia tę samą rolę, jaką przed laty spełniały rezydentury KGB. Przykład Kirgistanu wart jest dostrzeżenia, gdy uświadomimy sobie, że metody pozyskiwania agentury, w tym tej najcenniejszej - agentury wpływu, nie muszą być związane wyłącznie z aktywnością oficerów wywiadu, a rosyjska strategia ekspansji, twórczo rozwinięta przez Putina, nakłada również obowiązki na wielkie koncerny energetyczne i rosyjskie firmy państwowe. Z ujawnionej niedawno przez Wikileaks notatki amerykańskiego dyplomaty ze spotkania z wysokim przedstawicielem Gazpromu wynika, że do celów rosyjskiego koncernu należy "uzyskanie maksymalnej kontroli nad globalnymi zasobami energetycznymi". Firma jest ponadto narzędziem polityki socjalnej, a jej priorytety to zaopatrywanie w gaz samych Rosjan oraz "wypełnienie pewnych socjalnych zobowiązań". Przedstawiciel Gazpromu opisał swoją firmę jako socjalistycznego monopolistę. Na tym jednak nie kończy się misja koncernu. Co najmniej od kilku lat, jest on jednym z najważniejszych narzędzi rosyjskiej polityki zagranicznej, służąc utrwalaniu dotychczasowej strefy wpływów oraz odzyskaniu przez Moskwę mocarstwowej pozycji. To m.in. dzięki Gazpromowi rosyjska ropa i gaz stanowi broń równie skuteczną, jak w czasach Związku Sowieckiego stanowiły czołgi i rakiety Czerwonej Armii, a szefowie koncernu prowadzą politykę służącą interesom kremlowskich „siłowików”. O tym, że Gazprom nie jest tradycyjną firmą nastawioną na zysk, świadczy udział w przedsięwzięciach niedochodowych, jak Nord Stream czy projektu budowy linii kolei magnetycznej Berlin - Moskwa biegnącej przez Białoruś i Polskę. W pierwszym przypadku, mamy do czynienia z „ekonomicznym paktem Ribbentrop-Mołotow”, w drugim - z ustanowieniem kolejnego (obok gazociągu Jamał) eksterytorialnego korytarza do Niemiec i Europy Zachodniej. Oba są projektami politycznymi, w których zysk zdefiniowano w perspektywie rosyjskiej ekspansji na Europę. O rzeczywistym znaczeniu Gazpromu nie świadczą niekorzystne dla firmy wskaźniki ekonomiczne, lecz walory, jakich nie posiada żadna inna spółka. To dzięki nim, Gazprom mógł w roku 2005 powierzyć stanowisko szefa rady nadzorczej Nord Stream Gerhardowi Schröderowi i obsadzić konsorcjum ludźmi Stasi, a na początku 2008 zaproponować Romano Prodiemu, „człowiekowi KGB we Włoszech”, by stanął na czele spółki budującej gazociąg South Stream. Możliwość wykorzystania aktywów sowieckich megasłużb jest atrybutem, jakiego nie posiadają żadne firmy energetyczne, a podążające za koncernem zastępy agentów nadal wykonują robotę na rzecz swoich dawnych mocodawców. Przykład Kirgistanu wart jest wspomnienia również, dlatego, że podobną strategię działania Gazprom planuje w Polsce. „Miejmy nadzieję, że w Polsce wejdzie w życie nowe pokolenie, które nie ma uprzedzeń. Ono być może zrozumie, że Polska musi szukać przyjaciół nie tylko w Ameryce, ale także w Rosji" - pisał we wrześniu 2009 roku komentator agencji Interfax po wizycie premiera Putina na Westerplatte. Trudu wychowania nowego pokolenia „przyjaciół Rosji” podjął się Gazprom, fundując stypendia doktoranckie dla młodych naukowców z Uniwersytetu Warszawskiego. Dzięki umowie, podpisanej z Uniwersytetem w maju 2010 r., Gazprom Export i EuroPol Gaz stali się na początek fundatorami 18 stypendiów. W programie stypendialnym mają uczestniczyć młodzi naukowcy prowadzący badania „na temat stosunków polsko-rosyjskich w wymiarze politycznym, gospodarczym lub kulturowym”. Choć wytłumaczeniem dla tego typu działań ma być poszukiwanie środków na dalszy rozwój kadry naukowej, trudno nie dostrzec konsekwencji sponsorowania polskich naukowców przez rosyjską „firmę specjalnego znaczenia”. Zadziwiająco, a miejscami szyderczo muszą brzmieć zapewnienia dyrektora generalnego Gazpromu Aleksandra Miedwiediewa, gdy przekonuje, że firma „nie szkoli rosyjskich agentów”, a „program stypendialny jest wielkim wysiłkiem skierowanym na poprawę relacji polsko-rosyjskich”. Szyderczo, ponieważ w zakres tych samych wysiłków służących „poprawie stosunków”, Miedwiediew zalicza zawarcie skrajnie niekorzystnej umowy gazowej z Polską, zapisanej już w historii, jako haniebny symbol wasalnych i asymetrycznych stosunków między Warszawą, a Moskwą. Wydaje się też, że szef Gazpromu zapomniał, iż w roku 2005 jego koncern otrzymał polecenie od ówczesnego prezydenta Putina, by nowa strategia eksportowa Gazpromu zmierzała do przejmowania przez firmę udziałów w spółkach gazowniczych i elektroenergetycznych, w zamian za przedłużenie kontraktów na dostawy gazu. W zgodzie z tą strategią, na początku 2009 roku Gazprom wymusił od rządu Donalda Tuska renegocjację umowy rządowej z 1993 roku i przejął władzę w spółce zarządzającej polskim odcinkiem Jamalu. Tak dalece płk Putin musiał być pewny swojej strategii, że w lipcu 2009 roku rząd rosyjski postanowił nie podnosić podatków od Gazpromu, które w latach 2010-12 miały przynieść budżetowi 1,5 do 2 mld dolarów rocznie. Ponieważ dodatkowe dochody zostały już zaplanowane w budżecie Rosji, Gazprom obiecał, że zapewni je rządowi, zwiększając eksport gazu i podnosząc jego ceny dla zagranicznych odbiorców. Zawarcie umowy z Polską, w imię „poprawy stosunków”, pozwoliło firmie wypełnić to zobowiązanie.
Prawdą jest natomiast, że Gazprom nie musi szkolić rosyjskich agentów. To zadanie ostatecznie wykonują ludzie z Łubianki, a o najcenniejsze wpływy agenturalne w Polsce zadbał już w latach 80. gen. Witalij Pawłow. Okres ostatniego dwudziestolecia służył tylko umocnieniu tych wpływów. Dyrektor Gazpromu wyjawił natomiast, jak będzie wyglądała dalsza strategia rosyjskich podbojów i warto potraktować ten głos z najwyższą uwagą. „Następnym krokiem – napisał Miedwiediew, jest odejście od kontraktów biznesowych i rozpoczęcie wymiany kulturalnej i akademickiej. Właśnie, dlatego inwestujemy w młodych ludzi z nadzieją, że będą kontynuować budowanie lepszych relacji pomiędzy naszymi krajami, by pomóc nam przezwyciężyć zimnowojenne stereotypy”.Mamy, zatem do czynienia ze śmiałym, choć nie nowatorskim wytyczeniem kierunków długofalowej strategii kremlowskich siłowików. Dotychczas, bowiem, sowieckie rezydentury prowadziły energiczne kampanie werbunkowe na niemal wszystkich uniwersytetach „wolnego świata”. Zwabieni do „rewolucyjnego podziemia”, otumanieni lewackim bełkotem i „walką z faszyzmem”, młodzi ludzie z wpływowych rodzin zasilali następnie struktury państwowe USA, Wielkiej Brytanii, Francji czy Niemiec. Wielu z nich przyniosło potem chlubę swoim oficerom prowadzącym i polityczne zyski swojej przybranej ojczyźnie. „Piatiorka z Cambridge”, czyli Kim Philby, Guy Burgess, Anthony Blunt, Donald Maclean oraz John Cairncross nie byli jedynymi, głęboko ukrytymi agentami Kremla, zwerbowanymi podczas studiów uniwersyteckich. Można sądzić, że wielu, prawdziwie cennych agentów nadal nie zostało zidentyfikowanych, a niektórych nazwisk nie poznamy nigdy. Również zapowiedź „przezwyciężania zimnowojennych stereotypów” nie jest niczym nowym, jeśli pamiętać, że już po 1945 roku agenci Moskwy przystąpili do budowania sieci organizacji międzynarodowych sterujących opinią publiczną, by wymienić tylko: Światową Federację Młodzieży Demokratycznej, Międzynarodową Demokratyczną Federację Kobiet, Międzynarodową Organizację Dziennikarzy, Międzynarodową Organizacja Radia i Telewizji, Międzynarodowy Związek Studentów, itp. Wiele z nich, stosując retorykę „walki o pokój” wiernie służyło interesom Kremla. Jest jednak w cytowanej wypowiedzi Miedwiediewa nowy, ważny wątek dotyczący „rozpoczęcia wymiany kulturalnej i akademickiej”. Brzmi sensownie i całkiem nieszkodliwie, bo kto we współczesnej „globalnej wiosce” podważałby potrzebę kontaktów akademickich i kulturowych? Warto, zatem dostrzec, że przez ostanie trzy lata identyczny cel przyświecał działaniom Tomasza Turowskiego - moderatora procesów „zbliżenia” polsko-rosyjskiego, zdekonspirowanego, jako komunistyczny szpieg i wieloletni oficer megasłużb sowieckich. W latach 2007-2010 Turowski, występując, jako ambasador tytularny w Moskwie oraz doradca szkół wyższych, prowadził ożywioną działalność na rzecz integracji środowisk uniwersyteckich. Jego bliskie związki z moskiewską Akademią Ekonomii i Prawa (MAEiP) zaowocowały podpisaniem szeregu umów o współpracy tej uczelni z Akademią Humanistyczną im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku, Wyższą Szkołą Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego w Warszawie czy Wyższą Szkołą Hotelarstwa i Gastronomii w Poznaniu. W listopadzie 2008 roku, Turowski asystował przy podpisaniu umowy o współpracy MAEiP z Uniwersytetem Warszawskim. Umowa zakładała m.in. powołanie na UW nowego wydziału prawa rosyjskiego, wymianę publikacji prac naukowych oraz wymianę wykładowców, studentów i doktorantów uczelni partnerskich. Nie wiadomo, czy i na ile ten fakt zaważył o późniejszym podpisaniu umowy stypendialnej z Gazpromem. Moskiewski MAEiP należy do uczelni kultywujących tradycje ZSRR, „dzieła Wojny Ojczyźnianej” i wojny afgańskiej oraz pamięć weteranów Armii Czerwonej. W gronie wykładowców i profesorów znajdziemy pracowników rosyjskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych oraz weteranów służb sowieckich. Do bardziej znanych absolwentów tej uczelni, można zaliczyć kuzyna obecnego premiera Rosji, Igora Putina. W październiku 2007 roku Moskiewska Akademia powołała do życia tzw. Klub Polski w Moskwie. W deklaracji założycielskiej klubu napisano.: „Z zadowoleniem zauważamy, że charakter współczesnych relacji między naszymi narodami jest w pełni zgodny z podstawowymi interesami Rosji i polskiej młodzieży. Uważamy, że naszym obowiązkiem jest dalszy rozwój i wzmocnienie tradycyjnej przyjaźni i wielowymiarowej współpracy między uczniami i nauczycielami z rosyjskimi i polskimi.” Pięć miesięcy później, 10 marca 2008 roku, z inicjatywy uczelni moskiewskiej i jej polskich partnerów powstał Klub Rosyjski w Warszawie, któremu patronowali m.in. były ambasador PRL w Moskwie Stanisław Ciosek, prezes Stowarzyszenia "Polska-Wschód" (wcześniejsza nazwa: Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej) Stefan Nawrot oraz „przyjaciel uczelni” Tomasz Turowski. Zwieńczeniem działalności Turowskiego, jako rzecznika integracji środowisk uniwersyteckich, są wydarzenia kończące rok 2010, gdy 6 grudnia odbyło się wspólne posiedzenie „Klubu Rosyjskiego” w Warszawie i „Klub Polskiego” w Moskwie. Oficjalny komunikat głosił, iż „w oparciu o zasady dobrego sąsiedztwa i pojednania, podpisano porozumienie w sprawie utworzenia na ich bazie, "Polsko-Rosyjskiego Centrum” w Warszawie i "Polsko-Rosyjskiego Centrum” w Moskwie”. Wśród głównych celów działania „Centrów” wymieniono: „wspieranie współpracy w zakresie szkolnictwa wyższego, nauki i kultury, wymianę młodzieży i studentów” oraz „realizację wspólnych projektów i programów w dziedzinie edukacji i nauki”. Trudno przypuszczać, by związek między aktywnością Tomasza Turowskiego, moskiewskiej uczelni oraz kręgami „rosyjskich przyjaciół”, a „planami inwestycyjnymi” Gazpromu, był dziełem przypadku. W tak strategicznych kwestiach polityka Putina nie pozostawia miejsca na koincydencję, a wszystkie struktury formalne i nieformalne zostają podporządkowane jednemu dążeniu. Nie sposób nie zauważyć, że wspólnym celem tych działań jest polska młodzież i polskie środowiska uniwersyteckie, a zatem te grupy społeczne, które w znacznym stopniu decydują o kierunkach rozwoju i naszej przyszłości.
„Właśnie, dlatego inwestujemy w młodych ludzi z nadzieją, że będą kontynuować budowanie lepszych relacji pomiędzy naszymi krajami, by pomóc nam przezwyciężyć zimnowojenne stereotypy” – wyjawił Aleksander Miedwiediew.
Trzeba te słowa odebrać, jako zapowiedź realnego, zasadniczego zagrożenia. Nie tylko ze względu na perspektywę działań werbunkowych w środowiskach uniwersyteckich i groźbę pozyskiwania cennej agentury wpływu. W tym dążeniu chodzi o rzecz znacznie poważniejszą – o intencję kreowania nowego pokolenia „przyjaciół Rosji” i wpływania na postawy ludzi niedoświadczonych i podatnych na demagogię. Dziś, tylko niewielka część Polaków rozumie, na czym polega „budowanie lepszych relacji” w wykonaniu putinowskiego reżimu, a jeszcze mniej pamięta, jaki „model wychowawczy” narzucali nam sowieccy okupanci. Większość ludzi młodych jest całkowicie bezbronna wobec rosyjskiej strategii, ponieważ dwie dekady III RP wykorzystano na stworzenie pokolenia historycznych analfabetów. Nawet, jeśli przykład Kirgizji wyda się daleki od polskich realiów, stanowi mocny znak ostrzeżenia przed skutkami kremlowskiej polityki.. Fałszywe przesłanki propagandowego procesu pojednania, zainicjowanego nad smoleńskimi trumnami, demaskują prawdziwe intencje Rosjan. Są one tym groźniejsze, że korzystają ze wsparcia „firm specjalnego znaczenia” i wrogiej, doskonale ulokowanej agentury, a kierują się w stronę młodego pokolenia Polaków, by za fasadą „wymiany kulturalnej i akademickiej” poszerzać obszar kolonialnej dominacji. Aleksander Ścios