851

Ofiarował się za innego więźnia. Zamordowali go Niemcy w Dachau Dziś 70. rocznica męczeńskiej śmierci ks. Adama Bargielskiego zamordowanego w niemieckim obozie koncentracyjnym w Dachau. Adam Bargielski urodził się 7 stycznia 1903 r. w Kalinowie w województwie podlaskim. W 1924 r. po ukończeniu Gimnazjum im. Tadeusza Kościuszki w Łomży w 1924 r. wstąpił do Szkoły Podchorążych. Wkrótce zrezygnował z kariery w wojsku i z początkiem 1925 r. rozpoczął studia w Wyższym Seminarium Duchownym w Łomży, w lutym 1929 r. przyjął święcenia kapłańskie. W październiku tego roku ks. Bargielski został skierowany na studia prawnicze do Strasburga we Francji. Po powrocie pracował jako wikary w kilku parafiach, m.in. w Suwałkach. W pracy kapłańskiej wykazywał gorliwość, zamiłowanie do pracy z młodzieżą i szacunek do każdego spotkanego człowieka. Pełnego optymizmu i entuzjazmu kapłana w kontaktach z przełożonymi cechowała go pokora i spokój. W 1939 r. ks. Bargielskiego skierowano do pracy duszpasterskiej w Myszyńcu, gdzie zastała go wojna. W tym samym czasie hitlerowcy rozpoczęli masowe aresztowania księży. W pierwszych dniach kwietnia 1940 r. aresztowany został ks. Klemens Sawicki – proboszcz parafii Myszyniec. Na wiadomość o tym ks. Bargielski bezzwłocznie udał się do siedziby gestapo z prośbą, by mógł zastąpić w więzieniu 83-letniego proboszcza. Początkowo ksiądz trafił do hitlerowskiego obozu koncentracyjnego Soldau w Działdowie, następnie przebywał w Mauthausen-Gusen i ostatecznie od grudnia 1940 r. w Dachau. Zdaniem współwięźniów, ks. Bargielski mężnie znosił wszystkie cierpienia. Mimo tragicznej sytuacji odznaczał się wewnętrznym spokojem i pogodą ducha. Zmarł 8 września 1942 r. wskutek upadku spowodowanego uderzeniem przez niemieckiego dozorcę. Kazimierz Stefanowicz, były komendant IV Rejonu Armii Krajowej, aresztowany przez gestapo razem z kapłanem, oceniał go jako nadzwyczaj prawego człowieka, bardzo sympatycznego i miłego, od którego emanowała wprost niespotykana szlachetność i dobroć. Jego zdaniem, ks. Adam Bargielski zginął w obozie hitlerowskim jako cichy i niedostrzeżony bohater. W celu upamiętnienia heroicznego czynu księdza parafianie z Myszyńca ufundowali tablicę, którą umieszczono na ścianie lewej nawy kościoła parafialnego. 13 czerwca 1999 r. ks. Bargielski został beatyfikowany przez papieża Jana Pawła II w grupie 108 polskich męczenników z II wojny światowej. Paweł Brojek

Narodowość Śląska zalegalizowana - Rejestracja Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej była zgodna z prawem – orzekł w piątek opolski sąd, rozpatrując apelację prokuratury od postanowienia, które zapadło w grudniu ubiegłego roku, pisze “Rzeczpospolita”. Prokuratura przegrała. W Polsce istnieje narodowść Śląska. “Sąd podtrzymał kontrowersyjną argumentację, że narodowość to subiektywne odczucie członków określonej grupy, co nie konstytuuje wcale narodu, ani nie nadaje narodowości przywilejów, z jakich korzystają mniejszości narodowe. Sąd podkreślał, że piątkowe postanowienie nie przesądza o istnieniu, czy powstaniu takiego narodu. Zauważył przy tym, że z wolności zrzeszania się mogłyby skorzystać w Polsce osoby narodowości francuskiej, choć takiej mniejszości nie wymienia ustawa – podaje “rzeczpospolita”. Oburzenie postanowieniem sądu wyraził poseł PiS Sławomir Kłosowski, który powiedział:

– Uzasadnienie jest tak karkołomne, jak słynne “rzymskie saluty”, jakimi określono hajlowanie działaczy NOP na Górze św Anny kilka lat temu, przez inny sąd na Opolszczyźnie – uważa poseł. “Choć SONŚ wykreśliło polityczne ambicje ze statutu, to jego związki z Ruchem Autonomii Śląska są mocne, bo połowa założycieli zarejestrowanego stowarzyszenia to działacze ruchu, mającego ambicje polityczne i dążącego do szerokiej autonomii Śląska w tym np. zatrzymywania 90 proc. podatków regionie. W maju zrzeszenie organizacji Ślązaków zwrócilo się do premiera Tuska z apelem o prawne uregulowanie statusu narodowości śląskiej, języka śląskiego i uznania 817 tys. osób ją deklarujących za za mniejszość etniczną” – podaje rp.pl. Ślązacy chcą przywilejów takich jakie posiadają np. Kaszubi. Czy to im się uda? I czy faktycznie służy to dla dobra narodu polskiego? Poza negatywną oceną zaistniałej sytuacji jaką wyraził PiS, podobnie zareagował poseł z Solidarnej Polski Patryk Jaki, który powiedział, że rejestracja SONŚ jest szkodliwa dla Polski: “Państwo nie powinno być bezsilne wobec legitymizowania prób stworzenia alternatywnego narodu wobec Polaków. Działacze SONŚ i Ruchu Autonomii Śląska właśnie na takiej opozycji budują tę śląską tożsamość. Jaki chce wystąpić z inicjatywą ustawodawczą, która chroniłaby polską rację stanu przed podobnymi prowokacjami”. Sm/rp.pl

Wielki autostradowy krach Żaden z budowanych przez rząd PO-PSL odcinków autostrad nie został i nie zostanie oddany w terminie w stosunku do pierwotnie podpisanych umów. W czwartek zerwano umowy na kolejnych odcinkach A1, a wcześniej posypały się liczne kontrakty na budowy odcinków A2 i A4. Jeszcze pod koniec zeszłego roku zarówno premier, jak i minister infrastruktury Sławomir Nowak zarzekali się, że do Euro gotowa będzie zarówno A2 od Świecka do Warszawy oraz południowa obwodnica Warszawy S2 i A4 w całości. We wrześniu 2012 r. miał być oddany do użytku odcinek A1 z Gdańska do Łodzi oraz z Pyrzowic do polsko-czeskiego przejścia granicznego w Gorzyczkach. Nic z tego nie wyszło. Wpompowano miliardy złotych w budowy, których wykonawcy podczas przetargów wyceniali nisko swoje prace i dzięki kryterium najniższej ceny wygrywali je. Już kilka miesięcy po rozpoczęciu prac okazywało się, że pieniędzy nie wystarcza. Sypały się aneksy do umów, ogłaszano upadłości firm, a potem wypowiedzenia kontraktów – na A2, A4 i wreszcie w czwartek na A1.

– To już nie są przypadki. To standard przy budowie polskich autostrad – mówi „Codziennej” poseł PiS-u Andrzej Adamczyk. – Wyjaśnienie leży w procedurze wyłaniania głównych wykonawców, rozstrzygania przetargów. Nie może być tak, że pompuje się miliardy w inwestycje drogowe. Tych pieniędzy nie widać na rynku, a firmy zaangażowane w budowę dróg upadają – dodaje poseł PiS-u. Na odcinku A2 z Łodzi do Warszawy prace mają być ukończone do połowy października. Jednak duży znak zapytania należy postawić przy węźle Wiskitki, gdyż firma Boegl i Krysl od przeszło trzech lat buduje 15 km obwodnicy Żyrardowa łączącej się z tym węzłem. Pierwotny termin jej budowy minął w sierpniu zeszłego roku. – Mobilizujemy wykonawcę do zakończenia robót na węźle Wiskitki do 15 października, a na obwodnicy Żyrardowa w jak najszybszym terminie – mówi rzecznik prasowy mazowieckiej GDDKiA Małgorzata Tarnowska. Obwodnica Warszawy S2 z węzła Konotopa do węzła Puławska miała być przejezdna „przed Euro”. Jednak nie ma najmniejszych szans, aby ta droga powstała przed majem-czerwcem przyszłego roku. Autostradą A1 od Gdańska do Strykowa przejedziemy najwcześniej jesienią 2013 r. Po wypowiedzeniu umów przez GDDKiA (choć wykonawca – irlandzka firma SRB, twierdzi, że to ona odstąpiła od kontraktów!) na kujawsko-pomorskie odcinki A1 czeka nas teraz kolejny przetarg na dokończenie robót, który, jak zapowiedział minister Sławomir Nowak, będzie rozpisany na przełomie września i października br. W czerwcu miały być gotowe odcinki A1 pomiędzy Strykowem a Kowalem w województwie łódzkim. Według najnowszych komunikatów GDDKiA będą gotowe w listopadzie br. Odcinek Stryków–Tuszyn, czyli wschodnia obwodnica Łodzi, ma być gotowy w październiku 2013 r. Już teraz trwają analizy roszczeń wykonawcy – firmy Polimex-Mostostal, co do przesunięcia terminu wykonania o wiele miesięcy. Na wysuniętym najdalej na południe odcinku A1 ze Świerklan do Gorzyczek jest problem z autostradowym mostem MA532, którego budowę wstrzymał wiosną tego roku Śląski Wojewódzki Inspektorat Nadzoru Budowlanego. Tu opóźnienie sięga przeszło półtora roku w stosunku do zakładanego marca 2012 r. Autostrada A4 jest w jeszcze gorszej sytuacji. Najbliżej otwarcia jest siedmiokilometrowy odcinek Rzeszów Centralny – Rzeszów Wschód, opóźniony „tylko” o pół roku. Pod koniec roku mają być gotowe także drogi Dębica–Rzeszów Zachód oraz Jarosław–Radymno. Ten pierwszy odcinek zresztą nie będzie udostępniony kierowcom, bo i tak wjazd i zjazd z niego są objęte innymi kontraktami – tymi wypowiedzianymi! W Małopolsce mogą w tym roku być gotowe odcinki z Szarowa do Krzyża. Reszta odcinków A4 jest opóźniona o wiele miesięcy, a dwa po wypowiedzeniu kontraktów nie mają jeszcze nowych wykonawców. Igor Szczęsnowicz

Czerwone dynastie nadal rządzą – rozmowa z Tadeuszem M. Płużańskim Czer­wo­ne dy­na­stie na­dal rzą­dzą i to nie tyl­ko w ra­dio i te­le­wi­zji, lecz tak­że w in­nych klu­czo­wych dla pań­stwa sek­to­rach – w go­spo­dar­ce, woj­sku, są­dow­nic­twie. To oni stwo­rzy­li „układ”. Gdy­by te ob­sza­ry ży­cia pu­blicz­ne­go nie zo­sta­ły przez „sta­li­nię­ta” za­cho­wa­ne, a czę­sto po­więk­szo­ne, dziś ja­ko kraj by­li­by­śmy w zu­peł­nie in­nym miej­scu. Po­wiem wię­cej – po­li­ty­ka ja­ko ta­ka jest tu naj­mniej waż­na. My ży­je­my w pew­nej ułu­dzie, że u nas rzą­dzą po­li­ty­cy. Po­li­ty­cy są po­trzeb­ni do spra­wo­wa­nia re­al­nej wła­dzy przez in­nych. Ty­le ra­zy wy­szy­dza­ny „układ” ist­nie­je i tak na­praw­dę to on po­cią­ga dziś w Pol­sce za sznur­ki, na któ­rych koń­cu są po­li­ty­cy, rów­nież rzą­dzą­ce­go obec­nie ugru­po­wa­nia. To „układ” wy­bie­ra so­bie tych, któ­rzy ma­ją być na je­go pa­sku.

O sta­li­nię­tach w dzi­siej­szej Pol­sce i ich wpły­wie na kraj z Ta­de­uszem M. Płu­żań­skim – hi­sto­ry­kiem, dzien­ni­ka­rzem, au­to­rem książ­ki „Be­stie” roz­ma­wia­ła Al­do­na Za­or­ska Jest Pan au­to­rem gło­śnej książ­ki „Be­stie” o nie­roz­li­czo­nych sta­li­now­skich zbrod­nia­rzach. Pa­na Oj­ciec zo­stał ska­za­ny na ka­rę śmier­ci ra­zem z rot­mi­strzem Wi­tol­dem Pileckim… Książ­ka po­wsta­ła ze wzglę­du na spra­wę Pa­na Oj­ca? Nie tyl­ko. Na pew­no chcia­łem do­pro­wa­dzić do koń­ca hi­sto­rię Oj­ca, któ­ry o tych spra­wach nie mó­wił zbyt wie­le, ani w do­mu, ani wśród swo­ich stu­den­tów. Już po wy­da­niu „Be­stii” miałem kil­ka te­le­fo­nów od uczniów Oj­ca, któ­rzy by­li zdzi­wie­ni, że po woj­nie był re­pre­sjo­no­wa­ny, nic nie wie­dzie­li o po­wo­jen­nym śledz­twie, pro­ce­sie, wię­zie­niu. Mnie też najwyrażniej chciał przed ty­mi spra­wa­mi uchro­nić. Ale ja chcia­łem się do­wie­dzieć, kim by­li lu­dzie, któ­rzy pla­no­wa­li go za­mor­do­wać. Kto prze­słu­chi­wał, oskar­żał, ska­zy­wał. Ale nie tyl­ko w spra­wie Pi­lec­kie­go i Oj­ca, lecz tak­że w in­nych po­li­tycz­nych spra­wach sta­li­ni­zmu. Stąd mo­je ba­da­nia i książ­ka.

To wy­ma­ga­ło chy­ba spo­rej pra­cy, zwłasz­cza że wciąż bar­dzo ma­ło wia­do­mo o lu­dziach, któ­rzy stwo­rzy­li apa­rat ter­ro­ru ko­mu­ni­stycz­ne­go. Wie­lu z nich zmie­ni­ło na­zwi­ska, zaginęły ak­ta, na­wet zdję­cia… Te­mat jest nie­po­praw­ny po­li­tycz­nie, ale znacz­ną część apa­ra­tu ter­ro­ru sta­no­wi­li Ży­dzi…  Przy­kła­dem jest cho­ciaż­by Hen­ryk a wła­ści­wie Hersz Pod­la­ski. Po woj­nie zmie­nia­jąc imię na Hen­ryk zmie­nił też per­so­na­lia swo­ich ro­dzi­ców… I tak mat­ka Her­sza ze  Szpryn­cy sta­ła się Sta­ni­sła­wą, a oj­ciec z Moj­że­sza – Mau­ry­cym. W ten spo­sób Pod­la­ski scho­wał swo­je po­cho­dze­nie, tak jak wie­le osób wstę­pu­ją­cych do po­wo­jen­ne­go apa­ra­tu re­pre­sji… Hen­ryk, czy­li Hersz Pod­la­ski, jest po­sta­cią o ty­le „cie­ka­wą”, że pra­wie w ogó­le nie­zna­ną, cho­ciaż to je­den z fi­la­rów sta­li­ni­zmu w Pol­sce. On był za­stęp­cą słyn­ne­go Sta­ni­sła­wa Za­ra­ko-Za­ra­kow­skie­go, na­czel­ne­go pro­ku­ra­to­ra woj­sko­we­go. I tu jest za­chwia­nie pro­por­cji. Bo oczy­wi­ście Za­ra­kow­ski był ka­tem, ale nie mniej­szym a cza­sa­mi o wie­le bar­dziej wpły­wo­wym był je­go zastępca. Przy­sła­ny ze Wscho­du Za­ra­kow­ski nie orien­to­wał się do­brze w pol­skich sto­sun­kach. On był „twa­rzą” tej pro­ku­ra­tu­ry, sam wie­lo­krot­nie oskar­żał, ale wła­ści­wym mó­zgiem był wła­śnie Pod­la­ski i to on po­cią­gał za sznur­ki. Miał du­żo więk­szą wie­dzę, ale był czło­wie­kiem cie­nia i mo­że dla­te­go hi­sto­ria go ma­ło zna…

I co się z nim sta­ło?  Po ‘56 ro­ku ślad po nim za­gi­nął. Współ­cze­śnie na te­mat te­go, co się z nim sta­ło, po­ja­wi­ło się kil­ka wer­sji. Pierw­sza jest ta­ka, że zmarł śmier­cią na­tu­ral­ną. To jed­nak ma­ło wiarygodne. Dziś moż­na z du­żą do­zą praw­do­po­do­bień­stwa po­wie­dzieć, że pan Pod­la­ski prze­pły­nął Bug i uciekł do ZSRS – je­go sio­stra wy­szła tam za wy­so­kie­go ofi­ce­ra NKWD. Nie wie­my, kie­dy zmarł. W Urzę­dzie Sta­nu Cy­wil­ne­go w Su­wał­kach, gdzie się uro­dził, do dziś nie ma in­for­ma­cji o je­go zgo­nie. Zresz­tą ta­kich „Hen­ry­ków Pod­la­skich” jest ca­łe mnó­stwo…

Pi­sząc „Be­stie”, prze­ana­li­zo­wał Pan ży­cio­ry­sy wie­lu z tych lu­dzi… Ilu sta­li­now­skich zbrod­nia­rzy jesz­cze ży­je?  Ja my­ślę, że w ska­li ca­łe­go kra­ju, po­mi­mo upły­wu wie­lu lat, jesz­cze trze­ba li­czyć tych lu­dzi w ty­sią­cach… Był to tak wiel­ki apa­rat, nie tyl­ko bez­po­śred­nie­go przy­mu­su – bezpieki, czy In­for­ma­cji Woj­sko­wej, lecz tak­że pro­ku­ra­tor­ski, są­dow­ni­czy, że w sa­mej w War­sza­wie tych sta­li­now­ców mo­że żyć jesz­cze kil­ku­dzie­się­ciu… 

Ja­kieś na­zwi­ska? Na przy­kład – krwa­wy pro­ku­ra­tor Ka­zi­mierz Graff, ma­ją­cy na su­mie­niu kil­ka­na­ście kar śmier­ci na pol­skich pa­trio­tów. Ży­je ka­pi­tan Ka­zi­mierz Gór­ski – głów­ny śled­czy gen. Fieldorfa. Eu­ge­niusz Chim­czak – funk­cjo­na­riusz UB, któ­ry oso­bi­ście ka­to­wał mo­je­go Ta­tę, miesz­ka na Mo­ko­to­wie. W Hru­bie­szo­wie z ko­lei za­stęp­ca na­czel­ni­ka wię­zie­nia mo­ko­tow­skie­go, Ry­szard Moń­ko. Ży­je jesz­cze Wła­dy­sław Ko­chan –  je­den z sze­fów In­for­ma­cji WP. W III RP był wzy­wa­ny do są­du tyl­ko ja­ko świa­dek w spra­wie zbrod­ni swo­je­go pod­wład­ne­go. Za wła­sne zbrod­nie nie od­po­wie­dział ni­g­dy. Za gra­ni­cą – naj­słyn­niej­szym ży­ją­cym sta­li­now­skim zbrod­nia­rzem jest Ste­fan Mich­nik – przy­rod­ni brat Ada­ma Mich­ni­ka – sę­dzia woj­sko­wy. Ci wszy­scy lu­dzie to są po pro­stu mor­der­cy. Nie moż­na po­wie­dzieć, że sę­dzia Ste­fan Mich­nik jest mniej win­ny niż ja­kiś „śledź”, któ­ry tor­tu­ro­wał pod­czas prze­słu­chań. Za spra­wą je­go wy­ro­ków kil­ka osób po­szło do pia­chu, a in­ni le­d­wo się wy­wi­nę­li. Słusz­nie tych sę­dziów i pro­ku­ra­to­rów na­zy­wa się mor­der­ca­mi są­do­wy­mi.

Czy Pa­na zda­niem uda się ich po­sta­wić przed są­dem? Tak po­win­no się stać, bo to są lu­dzie, któ­rzy do­pu­ści­li się zbrod­ni. W każ­dym cy­wi­li­zo­wa­nym kra­ju zło się po­tę­pia i ka­rze. A tym­cza­sem my ma­my ta­ki sys­tem, że to ofia­ry mu­szą przed są­dem udo­wod­nić, że by­ły ka­to­wa­ne, pod­czas gdy czło­wiek, któ­ry ich tor­tu­ro­wał bę­dzie bez­czel­nie za­prze­czał al­bo mó­wił, że wy­ko­ny­wał tyl­ko roz­ka­zy prze­ło­żo­nych. A prze­cież ta li­nia obro­ny nie uchro­ni­ła przed od­po­wie­dzial­no­ścią zbrod­nia­rzy nie­miec­kich. Nie po­win­na uchro­nić i na­szych ko­mu­ni­stów. Mo­im zda­niem szan­se na spra­wie­dli­wość są jed­nak co­raz mniej­sze. Z sa­mej spra­wy Pi­lec­kie­go w ostat­nich la­tach kil­ku mor­der­ców ode­szło –  sę­dzio­wie, pro­ku­ra­to­rzy… Tak jak od­cho­dzi po­ko­le­nie bo­ha­te­rów, tak sa­mo od­cho­dzi po­ko­le­nie zbrod­nia­rzy. Przez 23 la­ta wol­nej Pol­ski nie uda­ło się ich osą­dzić. Nie mam złu­dzeń, że uda się to te­raz. Ma­ło te­go, więk­szość odej­dzie „w chwa­le” jak ober-zbrod­niarz Ana­tol Fej­gin. Wie­lu z nich jest po­cho­wa­nych na war­szaw­skich Po­wąz­kach Woj­sko­wych. Czę­sto z epi­ta­fia­mi w sty­lu „bo­ha­ter wal­ki z hi­tle­ry­zmem”, „puł­kow­nik” czy „ge­ne­rał WP”, „kom­ba­tant”, „spo­łecz­nik”, „wy­bit­ny praw­nik” czy „za­słu­żo­ny na­uko­wiec Ży­dow­skie­go In­sty­tu­tu Hi­sto­rycz­ne­go”, jak krwa­wy sę­dzia Leo Hoch­berg. Czę­sto – ja na „Łącz­ce” – spo­czę­li obok al­bo na­wet nad swo­imi ofiarami, któ­rych opraw­cy grze­ba­li, wrzu­ca­jąc do głę­bo­kich do­łów śmier­ci.

Mó­wi Pan bar­dzo od­waż­nie i bar­dzo bez­po­śred­nio. Nie boi się Pan? Czy po wy­da­niu „Be­stii” spo­tkał się Pan z per­so­nal­ny­mi ata­ka­mi? Ow­szem… By­ły po­gróż­ki i wy­zwi­ska. Zda­rza­ły się te­le­fo­ny w sty­lu „zo­staw to, nie wty­kaj no­sa w nie­swo­je spra­wy, daj so­bie spo­kój, bo jesz­cze coś ci się przy­da­rzy, a w ogó­le to ty je­steś ko­mu­ni­sta” itd. W kil­ku przy­pad­kach wiem, kto dzwo­nił – ro­dzi­ny tych sta­li­now­ców. Cza­sem by­ły to głu­che te­le­fo­ny… To do­wo­dzi, że te spra­wy nie są tyl­ko hi­sto­rią. My ca­ły czas ży­je­my w świe­cie, gdzie funk­cjo­nu­ją dzie­ci, wnu­ki sta­li­now­ców i mo­gą się zde­ner­wo­wać, je­śli ktoś bę­dzie drą­żył te­mat zbrod­ni ich oj­ców i dziad­ków. Ale ja się nie bo­ję, uwa­żam, że mu­szę ro­bić swo­je. To mo­ja pa­sja, a za­ra­zem obo­wią­zek wo­bec za­mor­do­wa­nych i re­pre­sjo­no­wa­nych pa­trio­tów, żoł­nie­rzy wy­klę­tych, rów­nież mo­je­go Oj­ca. Trze­ba o tym mó­wić ca­ły czas, na­wet je­śli róż­nym sta­li­nię­tom się to nie po­do­ba… 

No wła­śnie. Sta­li­now­scy mor­der­cy mie­li żo­ny i dzie­ci… Czy zmie­nia­jąc na­zwi­ska, chcie­li tyl­ko ukryć nie­po­lskie po­cho­dze­nie, czy cho­dzi­ło o coś wię­cej – za­bez­pie­cze­nie przy­szło­ści dzie­ci… Zresz­tą po­wszech­ne by­ło tak­że, że te dzie­ci ja­ko peł­no­let­nie też zmie­nia­ły na­zwi­ska… Ce­lo­wo?  Mo­im zda­niem wy­glą­da to nie tyl­ko na pró­bę za­bez­pie­cze­nia się przed kry­ty­ką, lecz tak­że za­bez­pie­cze­nie so­bie po­zy­cji w sa­mym apa­ra­cie bez­pie­ki. Je­że­li prze­śle­dzi­my jej hi­sto­rię, to wi­dać, że tam ele­men­tów an­ty­se­mic­kich nie bra­ko­wa­ło, rów­nież bez­po­śred­nio na Krem­lu i na Łu­bian­ce. Moż­na więc po­sta­wić te­zę, że zmie­nia­jąc na­zwi­ska, pierw­sze po­ko­le­nie sta­li­now­ców chro­ni­ło się nie przed Po­la­ka­mi, bo przed nim wła­ści­wie nie mu­sie­li. Wy­cho­dzi­li prze­cież z za­ło­że­nia, że „wła­dzy raz zdo­by­tej nie od­da­my ni­g­dy” i dys­po­no­wa­li sze­ro­kim apa­ra­tem ter­ro­ru ma­ją­cym na ce­lu utrzy­ma­nie spo­łe­czeń­stwa w ry­zach… Dla­te­go bar­dziej wska­zy­wał­bym na to, że by­ła to ochro­na przed „swo­imi”, że­by w ra­mach walk frak­cyj­nych ktoś kie­dyś nie wy­cią­gnął po­cho­dze­nia. Prze­cież to się spraw­dzi­ło w ’68 ro­ku, kie­dy za Go­muł­ki te spra­wy sta­ły się gło­śne… Do­pie­ro dru­gie po­ko­le­nie zmie­nia­ło na­zwi­ska, że­by ukryć swo­je zbrod­ni­cze ko­rze­nie… In­ny­mi sło­wy – Iza­ak Fle­isch­farb stał się Jó­ze­fem Świa­tło z in­nych po­wo­dów niż po­tem zmie­nia­ły na­zwi­ska je­go dzie­ci i wnu­ki…

Czy­li rok ’68 to nie wy­buch an­ty­se­mi­ty­zmu tyl­ko wal­ka o wła­dzę dwóch ko­mu­ni­stycz­nych frak­cji to­czo­na pod po­zo­rem zdję­cia „Dzia­dów” Dejm­ka? Oczy­wi­ście, tak jak więk­szość na­szych paź­dzier­ni­ków czy grud­niów, prze­ło­mo­wych dla funk­cjo­no­wa­nia PRL-u, ale se­mic­kie po­cho­dze­nie by­ło świet­nym ar­gu­men­tem do po­zby­cia się po­li­tycz­ne­go kon­ku­ren­ta… Na­to­miast je­śli cho­dzi o zmia­nę na­zwisk, jest i dru­ga wer­sja – Sta­li­no­wi za­le­ża­ło na tym, że­by nie eks­po­no­wać ob­ce­go po­cho­dze­nia kie­row­nic­twa UB w Pol­sce. By­li to je­go lu­dzie, do­sko­na­le wie­dział, kim są, a chciał po­ka­zać, że jest to rdzen­na „pol­ska wła­dza”. Do KPP na­le­żał mar­gi­nes spo­łe­czeń­stwa, więc Sta­lin, przej­mu­jąc wła­dzę w Pol­sce, nie miał kadr. Stwo­rze­nie wra­że­nia, że Po­la­cy po­pie­ra­ją no­wą wła­dzę, to jed­no z wie­lu oszustw tam­te­go sys­te­mu. Ale zde­cy­do­wa­na więk­szość zna­ła praw­dę, wie­dzia­ła, że jest to dru­ga – so­wiec­ka oku­pa­cja. Dla­te­go np. by­ło tak wiel­kie po­par­cie dla żoł­nie­rzy wy­klę­tych w te­re­nie.

Rok ‘68 to tak­że bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ny mo­ment, kie­dy wie­le osób, dziś trak­to­wa­nych ja­ko au­to­ry­te­ty, któ­re od 1944 ro­ku grzecz­nie mil­cza­ły, któ­rym nie prze­szka­dza­ły po­ka­zo­we pro­ce­sy (a wręcz je po­pie­ra­li jak Ta­de­usz Ma­zo­wiec­ki pro­ces bi­sku­pa Kacz­mar­ka), strza­ły w Po­zna­niu w 1956 ro­ku, tor­tu­ry, aresz­to­wa­nia i ter­ror, na­gle prze­szło do opo­zy­cji… Rze­czy­wi­ście. Śle­dząc ży­cio­ry­sy ka­dry kie­row­ni­czej bez­pie­ki, In­for­ma­cji Woj­sko­wej czy w ogó­le ca­łej wier­chusz­ki „par­tyj­no-pań­stwo­wej” i po­rów­nu­jąc je z na­zwi­ska­mi, któ­re się po­ja­wi­ły po­tem w tzw. opo­zy­cji de­mo­kra­tycz­nej, bar­dzo czę­sto za­cho­dzi dziw­na zbież­ność. Ta­kich osób by­ło na­praw­dę du­żo. My czę­sto pod wpły­wem dzi­siej­szej pro­pa­gan­dy trak­tu­je­my tę na­szą dro­gę do wol­no­ści ja­ko czy­sty, ni­czym nie ska­żo­ny akt. To błąd. Trze­ba pa­mię­tać, że ci opo­zy­cjo­ni­ści w du­żej mie­rze nie chcie­li żad­nej wol­no­ści czy tym bar­dziej – nie­pod­le­gło­ści. Oni tyl­ko re­wi­do­wa­li sys­tem. To by­ły wła­śnie dzie­ci sta­li­now­ców. Nie chcie­li do koń­ca iść dro­gą ro­dzi­ców – twar­de­go be­to­nu, za­mor­dy­zmu i ter­ro­ru, ale za­mie­rza­li da­lej dzia­łać w ra­mach tam­te­go sys­te­mu, bo by­li w nim i przez nie­go ro­dzin­nie i śro­do­wi­sko­wo ukształ­to­wa­ni. Je­śli mó­wi­my o na­szej opo­zy­cji i o na­szej dro­dze do 1989 ro­ku – bar­dzo du­ży wpływ mie­li w niej re­wi­zjo­ni­ści sta­li­ni­zmu, co skut­ko­wa­ło w Mag­da­len­ce i przy Okrą­głym Sto­le. Do­ga­da­li się z wła­dzą, bo w grun­cie rze­czy by­li z te­go sa­me­go pnia na­rzu­co­ne­go nam po woj­nie si­łą przez Sta­li­na. 

A po­kło­sie te­go wciąż od­czu­wa­my. Na przy­kład ostat­nio po­ja­wi­ła się in­for­ma­cja, że re­dak­tor na­czel­ny jed­ne­go z wpły­wo­wych  dzien­ni­ków jest wnu­kiem Ana­to­la Fej­gi­na. Praw­da czy krzyw­dzą­ca plot­ka? 

Sły­sza­łem ta­ką wer­sję… Ale też dru­gą, że nie jest je­go wnu­kiem bio­lo­gicz­nym, że to by­ło bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne. Pro­blem z ta­ki­mi ro­do­wo­da­mi po­le­ga na tym, że czę­sto nie ma­my po­twier­dze­nia w do­ku­men­tach. A jak nie ma do­ku­men­tów, to trze­ba bar­dzo uwa­żać, że­by ko­muś nie wy­rzą­dzić wiel­kiej krzyw­dy. 

Ale są przy­pad­ki, kie­dy „oskar­że­ni” nie za­prze­cza­ją „oskar­że­niom”… Pan Bar­tosz Wę­glar­czyk – ko­re­spon­dent „Ga­ze­ty Wy­bor­czej” w Mo­skwie, a dziś gwiaz­da TVN-u, nie za­prze­czył in­for­ma­cjom, że jest wnu­kiem Jó­ze­fa Świa­tło…  O tym nie wie­dzia­łem. Ale ta­kie przy­kła­dy ukła­da­ją się w cie­ka­wą cią­głość tych sa­mych – ko­mu­ni­stycz­nych ukła­dów w Pol­sce. Ja oczy­wi­ście ni­g­dy nie po­wiem, że dzie­ci od­po­wia­da­ją za ro­dzi­ców, bo tak nie moż­na te­go roz­pa­try­wać. Ale ma­my pra­wo wie­dzieć. Po­za tym jest jesz­cze po­waż­niej­sza spra­wa – trwa­ją­cych uwa­run­ko­wań ro­dzin­nych. Dzie­ci sta­li­now­ców do­ra­sta­jąc w oto­cze­niu wła­dzy, uwa­ża­ły, że ona w na­tu­ral­ny spo­sób na­le­ży się wła­śnie im. Dzi­siej­sza eli­ta w du­żej czę­ści to po­tom­ko­wie osób, któ­re kie­dyś przy­je­cha­ły z NKWD, zmie­nia­ły na­zwi­ska i wpro­wa­dza­ły w Pol­sce sta­li­now­ski ter­ror. Ma­my ta­kich lu­dzi i w po­li­ty­ce, i w go­spo­dar­ce, i w me­diach. O ich spo­so­bie my­śle­nia naj­le­piej świad­czą ich wy­po­wie­dzi o Pol­sce, pa­trio­ty­zmie… Czy nam się to po­do­ba, czy nie na po­glą­dy i po­sta­wy lu­dzi do­ro­słych wpły­wa wy­cho­wa­nie. Nikt nie kwe­stio­nu­je ge­ne­tycz­ne­go na­by­wa­nia cech fi­zycz­nych… Tak sa­mo ce­chy cha­rak­te­ru czy oso­bo­wo­ści też są dzie­dzi­czo­ne i wzmac­nia­ne wy­cho­wa­niem… 

O któ­rym nie wol­no mó­wić. To­masz Lis, któ­ry gło­si, że na Za­cho­dzie prze­świe­tla się po­li­ty­ków, w Pol­sce do­pusz­cza prze­świe­tla­nie tyl­ko po­li­ty­ków jed­nej opcji. Nie wspo­mi­na­jąc w ogó­le o wła­snym oj­cu, cze­go też nie omiesz­ka­li mu wy­tknąć in­ter­nau­ci… Nie ma np. prze­świe­tle­nia ro­dzi­ny Alek­san­dra Kwa­śniew­skie­go. A prze­cież upar­cie krą­ży in­for­ma­cja, że je­go oj­cem nie był Zdzi­sław Kwa­śniew­ski, le­karz, tyl­ko Iza­ak Stolt­zman – sa­dy­stycz­ny ubek od­po­wie­dzial­ny za be­stial­skie tor­tu­ro­wa­nie i mor­do­wa­nie lu­dzi przez gdań­ski urząd bez­pie­czeń­stwa.. Je­śli cho­dzi o oj­ca Alek­san­dra Kwa­śniew­skie­go to są du­że wąt­pli­wo­ści, czy „ten” Stolt­zman, któ­ry bar­dzo ak­tyw­nie nisz­czył Po­la­ków w Gdań­sku, to ten sam Stolt­zman, któ­ry żył w Bia­ło­gar­dzie. W ogó­le nie ma pew­no­ści, czy Zdzi­sław Kwa­śniew­ski to ja­ki­kol­wiek Stol­zman, choć tak mó­wi­li i mó­wią o nim miesz­kań­cy mia­sta. Ale przy­sło­wio­wej „me­try­ki” nie ma. Szcze­rze mó­wiąc, bar­dzo wąt­pię, czy uda się to kie­dy­kol­wiek wy­ja­śnić. Mo­im zda­niem oso­by z dzi­siej­sze­go świecz­ni­ka nie do­pusz­czą do prze­pro­wa­dze­nia śledz­twa i wy­ja­wie­nia, co to są za lu­dzie i kim by­li ich ro­dzi­ce. To wła­śnie je­den z wy­ni­ków okrą­gło­sto­ło­we­go pak­tu. Efekt „gru­bej kre­ski” Ma­zo­wiec­kie­go i ochro­ny ży­cio­ry­sów lu­dzi naj­waż­niej­szych. Wła­śnie ta­kich, jak Alek­san­der Kwa­śniew­ski. Mu­sia­ła­by chy­ba wy­buch­nąć re­wo­lu­cja, że­by­śmy do­tar­li do praw­dy o uczest­ni­kach Okrą­głe­go Sto­łu. 

Zwłasz­cza, że w chwi­li obec­nej na­wet ujaw­nio­na prze­szłość jest ba­ga­te­li­zo­wa­na, jak w przy­pad­ku Ada­ma Mich­ni­ka… Któ­ry – jak czy­ta­my – wy­ta­cza pro­ces te­mu, kto ośmie­li się na­pi­sać, co ro­bił je­go oj­ciec Ozjasz Szech­ter. A prze­cież dzia­łał na za­chod­niej Ukra­inie w ra­mach tam­tej­szej (nie pol­skiej!) par­tii ko­mu­ni­stycz­nej. O tym, że pew­nych spraw le­piej „Ga­ze­cie Wy­bor­czej” czy Ago­rze nie przy­po­mi­nać prze­ko­nał się  prof. Rym­kie­wicz a te­raz pro­ces z Mich­ni­kiem ma Ra­fał Ziem­kie­wicz, któ­ry na­pi­sał, że Mich­nik „ter­ro­ry­zu­je swo­ich kry­ty­ków po­zwa­mi są­do­wy­mi”. Ziem­kie­wicz mó­wi, że to za­kra­wa na hi­sto­rię z Mon­ty Py­tho­na. 

Ro­bo­ta me­dial­nych sta­li­niąt? Je­śli cho­dzi o pu­blicz­ne me­dia, to ma­my do czy­nie­nia z ca­łą ge­ne­alo­gią dzie­dzi­cze­nia miej­sca pra­cy. Zresz­tą więk­szość me­diów w Pol­sce jest kon­ty­nu­acją me­diów PRL-u. Jak wi­dzę, że zno­wu na sze­ro­kie wo­dy pol­skiej pu­bli­cy­sty­ki wy­pły­wa Je­rzy Urban czy Da­niel Pas­sent, to dla mnie jest to po pro­stu hań­ba. W ja­kich my cza­sach ży­je­my, że te oso­by za­bie­ra­ją głos ja­ko nor­mal­ni uczest­ni­cy de­ba­ty pu­blicz­nej? I jesz­cze są uwa­ża­ni za znaw­ców i men­to­rów, for­mu­łu­ją oce­ny – kto jest do­bry, a kto nie. Kto ma ra­cję, a kto nie. To jest nie­by­wa­łe…

Czy­li nic się nie zmie­ni­ło? Ma­my tu do czy­nie­nia z pew­ne­go ro­dza­ju ana­lo­gią. Otóż – bar­dzo czę­sto pa­da ar­gu­ment, że wła­dza ko­mu­ni­stów w Pol­sce zo­sta­ła uzna­na przez więk­szość państw na świe­cie, że to był sys­tem le­gal­ny. To kłam­stwo. Ten sys­tem zo­stał opar­ty na dwóch fi­la­rach – re­fe­ren­dum i wy­bo­rach par­la­men­tar­nych – obu sfał­szo­wa­nych w wy­jąt­ko­wo bez­czel­ny spo­sób. A za­tem ta wła­dza nie mia­ła spo­łecz­nej le­gi­ty­ma­cji, nie zo­sta­ła wy­bra­na przez Po­la­ków. Nie moż­na więc trak­to­wać PRL-u ja­ko pań­stwa le­gal­ne­go. A dzi­siej­sza rze­czy­wi­stość jest ta­ka, że je­śli cho­dzi o pew­ne sche­ma­ty rzą­dze­nia, wra­ca­my do Pol­ski Lu­do­wej, a na­wet jej po­cząt­ków. Oczy­wi­ście wła­dza dziś jest le­gal­na, ale cho­dzi o sto­so­wa­ne przez nią me­cha­ni­zmy. Tak jak w pierw­szych la­tach sta­li­ni­zmu z prze­ciw­ni­ków po­li­tycz­nych ro­bio­no ban­dy­tów, szpie­gów i mor­der­ców, tak współ­cze­śnie ro­bi się oszo­ło­mów i wa­ria­tów. Róż­ni­ca le­ży w ję­zy­ku, na­zew­nic­twie. Ale me­cha­nizm jest na­sta­wio­ny na nisz­cze­nie sze­ro­ko po­ję­tej opo­zy­cji – po­li­tycz­nej, ar­ty­stycz­nej, in­te­lek­tu­al­nej, Ko­ścio­ła. Na­wet pro­ce­sy po­li­tycz­ne wró­ci­ły, choć nie ma dziś za­gro­że­nia ka­rą śmier­ci.

I to jest efekt tej wy­mia­ny po­ko­leń u wła­dzy przy za­cho­wa­niu cią­gło­ści po­glą­dów, kon­ty­nu­owa­nia dy­rek­ty­wy ze sta­nu wo­jen­ne­go? Nie bez po­wo­du mó­wi się, że prze­łom w Pol­sce zo­stał bar­dzo grun­tow­nie przy­go­to­wa­ny. Ist­nie­ją wska­zów­ki, że głów­ne za­le­ce­nia po­cho­dzi­ły pro­sto z Mo­skwy. Prze­cież oczy­wi­ste jest, że sta­li­now­sko-ko­mu­ni­stycz­na eki­pa nie od­da­ła­by wła­dzy ot tak so­bie. Rok 1989 zo­stał du­żo wcze­śniej świet­nie za­pla­no­wa­ny po to, że­by prze­jąć wszyst­kie dzie­dzi­ny ży­cia. Oczy­wi­ście do­ko­op­to­wa­no tro­chę osób, głów­nie z tzw. kon­ce­sjo­no­wa­nej opo­zy­cji, wy­wo­dzą­cej się z te­go sa­me­go ko­mu­ni­stycz­ne­go śro­do­wi­ska, i zro­bio­no „prze­łom”. Czy­li ko­mu­ni­ści po­zor­nie od­da­li wła­dzę, a w rze­czy­wi­sto­ści za­pew­ni­li so­bie jesz­cze lep­szy byt, przy za­własz­cze­niu ma­jąt­ku na­ro­do­we­go, ale mó­wi­ło się, że prze­cież ma­my wol­ny ry­nek, de­mo­kra­cję, wol­ność sło­wa. Moż­na to na­zwać nie tyl­ko – za An­to­nim Dud­kiem – re­gla­men­to­wa­ną re­wo­lu­cją, lecz tak­że re­wo­lu­cją fa­sa­do­wą. Te wszyst­kie za­pew­nie­nia o od­cię­ciu ko­mu­ni­stycz­nej prze­szło­ści to kłam­stwa, a sło­wa o swo­bo­dzie de­mo­kra­tycz­nej to tyl­ko wy­try­chy. Czer­wo­ne dy­na­stie na­dal rzą­dzą i to nie tyl­ko w ra­dio i te­le­wi­zji, lecz tak­że w in­nych klu­czo­wych dla pań­stwa sek­to­rach – w go­spo­dar­ce, woj­sku, są­dow­nic­twie. To oni stwo­rzy­li „układ”. Gdy­by te ob­sza­ry ży­cia pu­blicz­ne­go nie zo­sta­ły przez „sta­li­nię­ta” za­cho­wa­ne, a czę­sto po­więk­szo­ne, dziś ja­ko kraj by­li­by­śmy w zu­peł­nie in­nym miej­scu. Po­wiem wię­cej – po­li­ty­ka ja­ko ta­ka jest tu naj­mniej waż­na. My ży­je­my w pew­nej ułu­dzie, że u nas  rzą­dzą po­li­ty­cy. Po­li­ty­cy są po­trzeb­ni do spra­wo­wa­nia re­al­nej wła­dzy przez in­nych. Ty­le ra­zy wy­szy­dza­ny „układ” ist­nie­je i tak na­praw­dę to on po­cią­ga dziś w Pol­sce za sznur­ki, na któ­rych koń­cu są po­li­ty­cy, rów­nież rzą­dzą­ce­go obec­nie ugru­po­wa­nia. To „układ” wy­bie­ra so­bie tych, któ­rzy ma­ją być na je­go pa­sku. Na przy­kład obec­na ka­den­cja rzą­dów PO to już jest ta­kie cał­ko­wi­te wej­ście w ten układ biz­ne­so­wo-po­li­tycz­ny. O ile jesz­cze w cza­sie pierw­szej ka­den­cji po­li­ty­cy te­go ugru­po­wa­nia przy­naj­mniej uda­wa­li, że ma­ją ja­kieś wła­sne kon­cep­cje, idee, o ty­le te­raz na­wet nie pró­bu­ją. Ta­śmy PSL-u to pi­kuś w po­rów­na­niu z ogro­mem nie­pra­wi­dło­wo­ści -– tym przez ko­go i jak ten kraj jest rzą­dzo­ny. A jest rzą­dzo­ny przez wiel­ki biz­nes, czy­li daw­ną no­men­kla­tu­rę z bar­dzo sil­ny­mi po­wią­za­nia­mi na Wscho­dzie. 

I to wszyst­ko za­słu­ga tyl­ko sta­li­niąt? Nie tyl­ko. Pro­blem jest szer­szy, bar­dziej mię­dzy­na­ro­do­wy. Tak jak w cza­sie II woj­ny świa­to­wej eu­ro­pej­scy przy­wód­cy jak z jaj­kiem ob­cho­dzi­li się ze Sta­li­nem, tak dziś ob­cho­dzą się z Pu­ti­nem. Ca­ły czas ma­my do czy­nie­nia z tym sa­mym sche­ma­tem. Jak moż­na ocze­ki­wać po­tę­pie­nia ko­mu­ni­zmu, sko­ro na­sze eli­ty nie są w sta­nie po­wie­dzieć praw­dy o Pu­ti­nie, któ­ry w ewi­dent­ny spo­sób do te­go sys­te­mu na­wią­zu­je? I oprócz tych spraw ży­cio­ry­so­wych to wła­śnie jest za­sad­ni­czy pro­blem – pol­ska i eu­ro­pej­ska abo­li­cja dla ko­mu­ni­zmu. Ten sys­tem nie funk­cjo­nu­je ja­ko zbrod­ni­czy to­ta­li­ta­ryzm. Ow­szem, jest cza­sa­mi mo­wa, że ileś osób zgi­nę­ło, że by­ły pew­ne błę­dy i wy­pa­cze­nia, ale ma­ją prze­wa­żać suk­ce­sy – zwłasz­cza w od­bu­do­wie Pol­ski. Nie chce się pa­mię­tać o zbrod­niach po­li­tycz­nych, któ­re mia­ły prze­cież miej­sce na­wet pod ko­niec PRL-u, co świad­czy o tym, że ten sys­tem do koń­ca mor­do­wał. Nie moż­na zbyt gło­śno mó­wić o agen­tu­rze. Zwróć­my uwa­gę – dru­ga So­li­dar­ność po­wsta­wa­ła w cza­sie, kie­dy wie­lu dzia­ła­czy tej pierw­szej jesz­cze sie­dzia­ło w ośrod­kach in­ter­no­wa­nia. To nam po­ka­zu­je, jak moż­na opa­no­wać na­wet naj­pięk­niej­sze idee i kła­mać po­tem, że ma­my „wol­ną Pol­skę”. 

Ma Pan żal do pań­stwa pol­skie­go za brak te­go roz­li­cze­nia, za dzie­ci sta­li­now­ców w naj­waż­niej­szych sek­to­rach?   Ja nie czu­ję po­trze­by ze­msty. Ja je­stem od te­go, że­by te spra­wy opi­sać, a nie że­by sta­wiać sta­li­now­ców przed są­dem, ale uwa­żam, że po­win­no to mieć miej­sce. Jesz­cze jest czas, że­by tych „szcze­gól­nie za­słu­żo­nych” uka­rać. Bo te­go wy­ma­ga ele­men­tar­na spra­wie­dli­wość. Ale pod­sta­wą jest naj­pierw uzna­nie tam­te­go sys­te­mu za zły. Je­że­li to się nie sta­nie, a na ra­zie na­sze pań­stwo nie uzna­je nie­le­gal­no­ści PRL-u i zbrod­ni PRL-u, to i szan­se na osą­dze­nie zbrod­nia­rzy są zni­ko­me. Sta­re ko­mu­ni­stycz­ne ukła­dy nie są za­in­te­re­so­wa­ne na­wet mó­wie­niem o tych spra­wach. Ci lu­dzie chro­nią swo­je ży­cio­ry­sy, swo­je tył­ki. I bę­dą to ro­bić….

Cała Polska czyta „Pana Tadeusza” Ja połowę to mogę recytować z pamięci – i nie ma w tym nic złego :) . Co prawda Juliusz Słowacki lepszym rymopisem był, a śp.Zygmunt hr. Krasiński i śp.Cyprian Kamil Norwid lepszymi politykami – ale co tam: Mistrz Adam jest wielki! A jak p.Witold Landsbergis chce Go nazywać Adomasem Mickievičiusem to nie oburzajmy się: śp.Józef Korzeniowski (ksywka: „Joseph Conrad”) mógł być pisarzem polskim piszącym po angielsku – to czemu Litwini nie mają uważać Mickiewicza za pisarza litewskiego piszącego po polsku? Niech sobie uważają. A p.Witolda możemy nazywać „Landsbergskim”. A co?

„Pan Tadeusz” to wielka epopeja – i wielkie nieporozumienie. Nie, nie chodzi o liczbę rymów częstochowskich – w tak długim eposie to nieuniknione. Chodzi o to, że historia przedstawiana przez śp.Adama Mickiewicza jest całkowicie zafałszowana. A fałszywa historia jest matka błędnej polityki – jak mawiał śp.Stanisław hr.Tarnowski. Trudno wymagać od poetów by trzymali się prawdy. Najlepszym bodaj „bohaterskim” wierszem Mickiewicza jest „Reduta Ordona” - opisująca samobójcze wysadzenie fortu na Woli. Tyle, że śp.por.Julian Ordon wcale się nie wysadził i żył potem jeszcze długo – do 1887 - z czego na emigracji bardzo się śmiano. Nie śmiano się za to, gdy na jakimś po-powstaniowym sabacie Mistrz Adam zakrzyknął: „nnależało raczej zagrzebaćsię w ruinach, niż oddać stolicę” - na co bodaj śp. gen. Bołtuć (dziadek słynnego z II wojny światowej gen.Mikołaja Bołtucia) pokiwał głową i rzekł sentencjonalnie: „...po to, byś Pan – panie Mićkiewicz, mógł na gruzach tych siadszy malownicze zgliszcza opiewat' ?”. Tak nawiasem: Mistrz Adam do Powstania zagrzewał, na Powstanie się wybrał... ale utkwił tak jakoś po drodze pod Poznaniem. Mickiewicz opiewał dzielna polska szlachtę na Litwie, która tylko czekała na wkroczenie wojsk Napoleona – by razem ruszyć na Moskwę. Może na początku i czekała – ale... Czy wiecie Państwo, co to są „sumy bajońskie”? Dane na ten temat są tu:

http://pl.wikipedia.org/wiki/Sumy_bajo%C5%84skie

Jest to po prostu gigantyczna kontrybucja, którą śp.Napoleon Buonaparte ściągnął z Polski pod pozorem oddania Warszawiakom za to wierzytelności króla Prus, gwarantowanych rzekomo przez bank w Bajonnie. Oczywiście Warszawiacy (to było Księstwo Warszawskie – a nie „polskie”!!) tych sum nie zobaczyli na oczy. A nie była to bynajmniej jedyna kontrybucja Księstwa na rzecz utrzymania Wielkiej Armii idącej na Moskwę. I kilku innych armij. W każdym razie: gdy wieści o zdzierstwie Francuzów doszły na Litwę, tamtejsza szlachta – polska, jak najbardziej - ufundowała dwa pułki do walki z Napoleonem! Dzięki warszawskim (a nie „litewskim”, oczywiście) wojakom oraz Mickiewiczowi Polska (i pół Francji) to jedyne w Europie kraje, w których Napoleon nie jest „korsykańskim bandytą” lecz Wielkim Wyzwolicielem. Zresztą wojska Księstwa zachowały się wspaniale. Do końca stały przy Napoleonie – a po Kongresie Wiedeńskim honorowo, pod rozwiniętymi sztandarami, przeszły na służbę wskrzesiciela Królestwa Polskiego, śp. Aleksandra II (w Rosji: Aleksandra I). Potem (z coraz bardziej zaciskanymi zębami) służyły namiestnikowi Konstantemu, ocaliły Go (choć typ to był ponury) przed mordercami zwanymi „spiskowcami listopadowymi”, za Jego zgodą przyłączyły się do Powstania Listopadowego – a po upadku Powstania... większość oficerów została ponownie przyjęta do armii (już tylko autonomicznego) Królestwa. Uznano im przy tym awanse otrzymane podczas wojny polsko-rosyjskiej! Takie to były czasy. Normalne. Np. jeszcze po 1905 roku śp.kpt.Wszechwład F.Rudniew, dowódca krążownika „Wareg”, słynnego z bohaterskiej walki z sześcioma japońskimi krążownikami pod Czemulpo, otrzymał potem odznaczenie od Cesarza Japonii. Ech – gdzie te czasy... 1905 to formalnie paskudny Wiek XX – ale, kulturowo, przypominam: 1814-1914 to „Wiek XIX” - a zbrodniczy „Wiek XX” jeszcze trwa... i właśnie zbliża się do swego kresu. Wracając do historii: Napoleon (w porównaniu z jakobinami, których wytępił...) był bardzo dobrym władcą – a Kodeks Napoleona do dziś jest wzorem nowoczesnego aktu prawnego. Ale wojna, niestety: kosztuje. To Napoleon bodaj był powiedział, że do prowadzenia wojny niezbędne są trzy rzeczy: pieniądze, pieniądze i pieniądze... I rabował je, gdzie mógł. A Polska? Cóż, był Cesarzem Imperium Francuskiego... Polska była dla Niego rezerwuarem pieniędzy – i bitnego, nie lubiącego Niemców i Rosjan, żołnierza. Kosztowała ta impreza bardzo, bardzo dużo – ale tamtym razem nie wyszliśmy na zupełnych frajerów. I gdyby nie ci „podchorążowie”, którzy nie zdołali znieść arogancji i wręcz chamstwa ks. Konstantego... A „Pana Tadeusza” czytajmy, jako dzieło literackie – pamiętając, że jest to bajęda, a nie historia. Bo fałszywa historia... JKM

Walka z mitem Frank Karsten, Karel Beckam „Mity Demokracji” FijoRR Publishing Co. Warszawa, 2012 przekład: Jan M Fijor ISBN 978–83-89812– 84-1 W Związku Sowieckim, gdy ktoś chciał np. wyjaśnić teorię śp.Miltona Friedmana, zaczynał od napisania 100 stron krytyki burżuazji i imperializmu. Następnie na 20 stronach streszczał wiernie myśl Noblisty – a potem pisał 50 stron zakończenia, z tezą: „Jak wszyscy mogli sami zobaczyć teorie tzw. libertarian są czystą bzdurą”. Tylko dzięki takiej metodzie studenci mogli – mimo cenzury - dowiedzieć się o istnieniu Miltona Friedmana i zrozumieć Jego myśl. P. Franciszek Karsten (ciężko Go znaleźć w Sieci –

http://www.meervrijheid.nl/

o niderlandzku: „więcej wolności”) w przedmowie do książki napisanej wraz z p. Karolem Beckamem http:www.charlieville.nl

zaczyna od: „My nie chcemy likwidacji demokracji, nie chcemy jej zakazywać, my chcemy tylko, by w zgodzie z demokratycznymi ideałami ludzie mieli swobodę dokonywania wyboru; swobodę życia w dowolnym systemie politycznym, w którym akurat żyć zechcą”. Na szczęście tylko kilka zdań jest w tym stylu – w reszcie książki Autorzy starannie dowodzą, że w d***kracji jest to niemożliwe. Człowiekowi, który otwarcie głosi, że normalność powróci, kiedy powiesi się ostatniego socjalistę na kiszkach ostatniego d***kraty (czego to parafraza, Koteczku?) - ciężko jest chwalić takie umiarkowane postawy. Na szczęście same dobrane przez Autorów cytaty dowodzą, że to ja mam rację – a podanie d***kratom jednego paluszka spowoduje niepohamowany rozrost d***kracji i socjalizmu. Autorzy cytują hasło Partii Socjalistycznej USA: „Wierzymy, że demokracja i socjalizm to niepodzielna jedność”. Jest to zresztą prosty wniosek z twierdzenia śp.Karola Marxa, że na to, by zbudować socjalizm w jakimś kraju, wystarczy wprowadzić tam d***krację..... i czekać. D***kracja trwa na Zachodzie dostatecznie długo – więc twierdzenie PS USA jest już prawdziwe. Czytając (krótki!) zestaw cytatów n/t d***kracji podany przez Autorów można tylko zadać pytanie jak to się stało, że d***kracja zwyciężyła? Cóż: gdy raz pozwolono rządzić Większości, to już władzy nie oddała. Książka zawiera w zasadzie ten sam zastaw argumentów, którego używam w Polsce – ale oparty o przykłady z Europy Zachodniej. Śledzenie, jak tam d***kracja z wolna wykuwała granitową opokę socjalizmu jest pouczające. I sięga to ostatnich tygodni przed wydaniem książki!! Ciekawe, że PT Autorzy mają dokładnie taki sam pogląd jak ja na uwięzienie p.Julii Tymoszenko - i reakcję na to europejskiej "klasy politycznej". Wszyscy jesteśmy w Europie. Socjalistycznej, niestety. A wszędzie rozsiane są własne myśli Autorów: „Wyobraźmy sobie, że oto rząd zakazuje produkcji samochodów o standardzie jakości niższym, niż »Mercedes Benz«. Czy dzięki takiej regulacji nie będziemy jeździć najlepszymi, najbezpieczniejszymi samochodami? To prawda, z zastrzeżeniem, że jedynymi, którzy z takiej okazji skorzystają będą ci, których stać na kupno »Mercedesów«” Po przeczytaniu książki widać, że libertarianizm w Holandii osiągnął formę dojrzałą – a jednocześnie nie propaguje niektórych wartości typowych dla libertarian amerykańskich. Tu raczej kłania się p.Ronald Paul. I choćby dlatego warto tę książeczkę przeczytać. JKM

Czy ateiści mają sumienie? Wiadomo nie od dzisiaj, że dziwnie osobliwa trzódka posła Janusza Palikota prochu wprawdzie nie wymyśli, ale może przysłużyć się zarówno okupującym nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackim watahom, strategicznym partnerom, to znaczy - Naszej Złotej Pani i zimnemu ruskiemu czekiście Putinowi, a wreszcie - nadającej ton w Eurokołchozie socjalistycznej szajce, realizując strategię nieustannego rozdrażniania katolickiej części opinii publicznej w Polsce. Ta strategia obliczona jest na doprowadzenie w naszym nieszczęśliwym kraju do zimnej, a w porywach może nawet gorącej wojny religijnej. Taka wojna to prawdziwy dar Niebios dla bezpieczniackich watah, bo odwraca uwagę od rabunku przez razwiedkę zasobów kraju i mienia obywateli. Warto przypomnieć, że bezpieczniacka okupacja doprowadziła kraj do długu publicznego przekraczającego bilion złotych, co oznacza, że nasi okupanci zastawili u finansowych grandziarzy dochody polskich obywateli na kilkadziesiąt lat naprzód. W porównaniu z tą zbrodnią afera Amber Gold to mały pikuś, więc nic dziwnego, że w tej sytuacji poseł Palikot ze swoją dziwnie osobliwą trzódką oddaje bezpieczniackim szajkom bezcenną przysługę. Podobnie w przypadku strategicznych partnerów; wtrącenie Polski w wojnę religijną sprawi, że wśród wywołanych przez nia emocji Polacy mogą nawet nie zauważyć, że państwa już nie ma - co z punktu widzenia realizacji scenariusza rozbiorowego też jest nie do przecenienia. Wreszcie socjalistyczne władze Eurokołchozu są żywotnie zainteresowane w wyrugowaniu w Europie chrześcijaństwa z terenu publicznego, toteż rozdrażnianie katolickiej opinii jest im bardzo na rękę, bo może ją doprowadzić do dobrowolnej rejterady z terenu publicznego w imię Świętego Spokoju. W tej sytuacji nie można się dziwić, że biłgorajski filozof coraz śmielej dokazuje, najwyraźniej uważając, że nie odbierze za to żadnej kary. Przed muzułmanami, a zwłaszcza przed Żydami pewnie schowałby dudy w miech, natomiast w przypadku katolików najwyraźniej liczy na to, że nadstawią mu jeszcze drugi policzek. Dlatego też siedmiu uczestników dziwnie osobliwej trzódki skierowało do niezawisłego Sądu Okręgowego w Warszawie pozew, w którym domagają się zaniechania naruszania ich dóbr osobistych w postaci wolności sumienia poprzez wydanie sądowego nakazu usunięcia krzyża z Sejmu. Jak mawiał mec. Maciejkowski, którego pamiętam ze studenckich praktyk sądowych w Lublinie, sprawa pod względem prawnym jest „smakowita”, chociaż z drugiej strony - czy to aby nie za duży wiatr na wełnę niezawisłego sądu. Nie wiadomo, kogo tu się słuchać, bo i tak źle i tak niedobrze. Zanim tedy padnie salwa, to znaczy - zanim w połowie listopada ruszy proces, w czynie społecznym chciałbym zwrócić uwagę niezawisłego sądu na kwestię, moim zdaniem w tej sprawie zasadniczą: czy mianowicie sądowej ochronie może podlegać to, co nie istnieje? Zwróćmy uwagę, że członkowie dziwnie osobliwej trzódki posła Palikota domagają się chronienia ich dobra osobistego w postaci „wolności sumienia”. Żeby jednak taka ochrona w ogóle była możliwa, to chroniony najpierw musi mieć sumienie! W przeciwnym razie ochrona staje się bezprzedmiotowa. Tymczasem poseł Palikot twierdzi, że jest „ateistą”, co oznacza, że stoi na nieubłaganym gruncie światopoglądu materialistycznego. Według tego światopoglądu, dusza nie istnieje - i jeśli np. pan Aleksander Kwaśniewski twierdzi, że nie ma duszy, to czyż można mu nie wierzyć? Któż takie rzeczy może wiedzieć lepiej od niego? No dobrze - ale jeśli poseł Palikot nie ma duszy, to czy ma sumienie? Zgodnie ze światopoglądem materialistycznym „sumienie”, podobnie jak „dusza”, to tylko hipostazy - bo tak naprawdę to tylko chwilowe stężenia związków chemicznych w korze mózgowej, spowodowane np. przewagą jakiejś potrawy w diecie. Jeśli poseł Palikot, dajmy na to, naje się za dużo kapusty czy fasoli, to oprócz następstw fizycznych, w rodzaju różnych cielesnych sekrecji, w jego organizmie zachodzą reakcje chemiczne, wywołujące w mózgu rozmaite halucynacje - że np. ma „sumienie”. Czy jednak halucynacje te powinny być przedmiotem ochrony sądowej w procesie cywilnym? Według tzw. antropologii humanistycznej człowiek jest „ślepym narzędziem przyrody”, więc co tu gadać o jakimś „sumieniu”? Jestem pewien, że w tej sprawie jurysprudencja rozwinie bogatą doktrynę i orzecznictwo i mam nadzieję, że wnioskowaniu, no i oczywiście - wyrokowaniu przyświecać będzie zasada, nakazująca rzymskiemu pretorowi pytać podsądnego: sub qua lege vivis, czyli - według jakiego prawa żyjesz. SM

Rządy mafii zamiast prawa Afera Amber Gold pokazała, jak bardzo ubezwłasnowolniony jest wymiar sprawiedliwości. Widać to zwłaszcza po prokuraturze, która na mocy ustawy stworzonej i przeforsowanej przez rząd Donalda Tuska stała się samodzielnym bytem. Zapewnia ona niezwykle mocną pozycję prokuratorom, natomiast bardzo słabą ich przełożonemu, czyli prokuratorowi generalnemu. Podczas debaty sejmowej w sprawie afery Amer Gold można było zobaczyć symboliczną scenę: wypełnione po brzegi przez ministrów ławy rządowe, a naprzeciw – siedzący samotnie prokurator generalny Andrzej Seremet. Rządzący chętnie widzieliby w nim jedynego winnego w aferze Amber Gold, zapominając, że sami stworzyli ustawę o prokuraturze, której przepisy ograniczyły władzę szefa Prokuratury Generalnej do minimum. Jak więc Seremet ma być skuteczny, skoro nie może samodzielnie podejmować decyzji kadrowych?

Śp. prezydent RP prof. Lech Kaczyński krytykował rozdział ministra sprawiedliwości od prokuratura generalnego. Uważał, że brak politycznego wsparcia i jednocześnie nadzoru nad prokuraturą ze strony ministra może doprowadzić z jednej strony do osłabienia prokuratora generalnego, a z drugiej – do nadużyć lub wręcz patologii. Czas pokazał, że prezydent Kaczyński się nie mylił – w ciągu dwóch lat wyrosła potężna korporacja, nad którą prokurator generalny ma niewielką władzę.

Niezależność bez nadzoru Gdzie była przez dwa lata prokuratura, gdy skazany prawomocnymi wyrokami za oszustwa i wyłudzenia Marcin P. otwierał kolejne firmy, które w rzeczywistości były elementami olbrzymiej piramidy finansowej? – to pytanie przez ostatni miesiąc słychać nieustannie w różnych odmianach. Odpowiedź jest niezwykle prosta: prokuratura była w tym miejscu, które ustawowo wyznaczyła jej Platforma Obywatelska, pozbawiając ją praktycznie nadzoru. Coraz częściej słychać opinie – i co ciekawe wypowiadają je nawet sami śledczy – że poszczególne prokuratury stają się samodzielnymi „księstwami". Pół biedy, jeśli jest dobry zarządca. Gorzej, gdy na czele stoi osoba, która sobie kompletnie nie radzi z powierzoną funkcją. Ustawa wprowadziła kadencyjność szefów wszystkich prokuratur: rejonowych, okręgowych i apelacyjnych. Oznacza to, że są oni powoływani na kilka lat – rejonowy na cztery lata, natomiast szefowie prokuratur okręgowych i apelacyjnych na sześć lat. Prokurator generalny nie może odwołać żadnego z nich bez zgody Krajowej Rady Prokuratorów. Może więc dojść do kuriozalnej sytuacji, że szef Prokuratury Rejonowej w Gdańsku-Wrzeszczu odpowiedzialny za zaniedbania ws. Amber Gold może nie zostać odwołany, bo nie zgodzi się na to licząca ponad 20 osób Krajowa Rada Prokuratury.

Wojna pod dywanem Przyjmując 5 marca 2010 r. nominację na prokuratora generalnego z rąk prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskiego, Andrzej Seremet zapewne nie przypuszczał, co go czeka na nowym stanowisku. Ten zupełnie nieznany nie tylko mediom, ale także środowisku prokuratorskiemu krakowski sędzia zaledwie kilka dni po objęciu stanowiska (31 marca 2010 r.) musiał się zmierzyć z największą tragedią narodową w historii powojennej Polski, jaką była katastrofa smoleńska. To, że prokuratura zupełnie sobie z nią nie poradziła, widać gołym okiem. Pytanie, w jakim stopniu ten stan rzeczy mógł zmienić prokurator Seremet, pozostaje dziś otwarte, ale nie ma wątpliwości, że w przyszłości będzie to kiedyś skrupulatnie zbadane. Tymczasem w Prokuraturze Generalnej ścierają się różne frakcje, a ich uczestnicy czekają na swój czas. Niekiedy siła na stanowisku zależy nie tyle od zapisów ustawy, ile od osobistej pozycji piastującej to stanowisko osoby. Andrzej Seremet, nawet jeśli jest prawdą to, że stoi za nim Zbigniew Ćwiąkalski, pierwszy minister sprawiedliwości i prokurator generalny w rządzie Donalda Tuska, nie może jednak liczyć na silne wsparcie. Ludzi Ćwiąkalskiego jest w prokuraturze znacznie mniej niż ludzi Edwarda Zalewskiego, szefa Krajowej Rady Prokuratury, który przegrał z Andrzejem Seremetem rywalizację o stanowisko prokuratora generalnego. Ten były działacz PZPR-u, wieloletni prokurator w rejonach wpływów wojsk radzieckich, na obecnie zajmowane stanowisko został nominowany przez prezydenta Bronisława Komorowskiego. W Prokuraturze Generalnej wielu jego zaufanych ludzi uzyskało dożywotni tytuł prokuratora Prokuratury Generalnej. Zalewski ma też swoich popleczników w prokuraturach w całym kraju. Jest tajemnicą poliszynela w Prokuraturze Generalnej, że Edward Zalewski nie złożył broni i marzy mu się fotel jej szefa. Na „lepsze" czasy czeka także inny faworyt Bronisława Komorowskiego gen. Krzysztof Parulski, który po dymisji nie odszedł w stan spoczynku, ale pozostaje w rezerwie kadrowej ministra obrony narodowej. Także i on ma swoich ludzi w prokuraturze wojskowej i cały czas liczy na powrót do gry. A wystarczy przypomnieć sobie „zasługi" Edwarda Zalewskiego (jak chociażby w aferze hazardowej) czy Krzysztofa Parulskiego (śledztwo smoleńskie), żeby mieć obraz rządzonej przez nich prokuratury.

Jeśli nie mafia, to co? Platforma Obywatelska zrealizowała swój zamiar – mamy zdecentralizowaną, osłabioną prokuraturę, w której toczą swoje wojenki poszczególne koterie. Mamy państwo, w którym kibic na podstawie jednego pomówienia idzie na wiele miesięcy do więzienia, państwo, w którym wielokrotnie skazany oszust może otwierać linie lotnicze. Robi to przy aplauzie polityków rządzącej partii i na dodatek o współpracę z nim zabiega syn premiera. W pierwszej połowie lat 90. Andrzej Milczanowski, ówczesny minister spraw wewnętrznych, na jednym ze spotkań zrugał dziennikarzy, którzy dopytywali go o rządzącą w Polsce mafię. Powiedział ni mniej, ni więcej, że takowej nie ma, są jedynie małe gangi, które terroryzują społeczeństwo. Było to w czasie, gdy w Warszawie wybuchały bomby, a strzelaniny były na porządku dziennym. Po latach okazało się, że w tej nieistniejącej zdaniem ministra Milczanowskiego mafii byli m.in. przedstawiciele parlamentu, rządu, nie mówiąc już o prokuratorach, sędziach czy policjantach. Także teraz słyszymy, że nie było żadnego trójmiejskiego układu, że to tylko spryt oraz „innowacja" Marcina P. doprowadziły do zbudowania jego imperium. Te zapewnienia słyszymy od polityków Platformy Obywatelskiej i to w czasie, gdy kilka miesięcy wcześniej ich partyjni koledzy ciągnęli na linie samolot należący do linii lotniczych Marcina P., a zaprzyjaźniony z władzą laureat Oscara bez oporu przyjmował od niego pieniądze na produkcję swojego filmu. Przykładów na związki Marcina P. z politykami rządzącej partii jest znacznie więcej. I rodzi się pytanie: jeśli to nie jest mafia, to czym jest ten układ w Gdańsku, gdzie w ścisłej symbiozie żyją ze sobą politycy, przestępcy, wymiar sprawiedliwości i media? Dorota Kania

Paraolimpiada - 36 medali Polaków! Są rekordziści Dziś wieczorem na Stadionie Olimpijskim w Londynie zgaśnie znicz XIV igrzysk paraolimpijskich. Do wczoraj polska ekipa zgromadziła 36 medali: 14 złotych, 13 srebrnych i 9 brązowych, plasując się z tym dorobkiem na 9 pozycji w gronie 75 krajów z trofeami. Jest to osiągniecie lepsze od wyniku poprzednich igrzysk w Pekinie, skąd biało-czerwoni wrócili z 30 medalami i tylko pięcioma złotymi (18 lokata) Wczoraj media brytyjskie wybiły w swych relacjach m.in. lekkoatletę 24-letniego Macieja Lepiato (Start Gorzów Wlkp.). Pochodzący ze Zwierzyna koło Strzelc Krajeńskich Lepiato, po porażenia lewej nogi, sięgnął nie tylko po tytuł mistrza igrzysk XIV Paraolimpiady w skoku wzwyż, ale rezultatem 2,12 ustanowił rekord świata. W sobotę polscy sportowcy zdobyli w sumie sześć medali. Oprócz Lepiaty po złoto biegł przez 200 m urodzony we Wrześni 25-letni niedowidzący Mateusz Michalski (Start Gorzów Wlkp.). On także poprawił rekord globu, uzyskując czas 21,56. Nikt nie odbierze już pierwszej lokaty Chińczykom w tabeli medalowej. Gospodarze poprzednich igrzysk mają 231 krążków (95 złotych, 71 srebrnych i 65 brązowych). Za nimi są Rosjanie - 101 (35-38-28) i Brytyjczycy - 118 ( 33-42-43). Pap

09 września 2012 Rozwój demokratycznego państwa prawa - postępuje, bo w samej demokracji zawarty jest postęp, nie mylić z podstępem., a można. Permanentne przegłosowywanie wszystkiego co się rusza, wywracanie do góry nogami w kolejnych przegłosowaniach tego co wywrócono poprzednio, planowanie kolejnych głosowań w sprawach wymagających głosowania- to wszystko nie napawa optymizmem. Ile spraw jeszcze można przegłosować? Nad iloma można się pochylić? Ile jeszcze spraw uwięzić w dybach demokratycznego państwa prawa? Ilu ”obywateli” można zrobić więźniami przepisów demokratycznego państwa prawa? Oprócz demokracji można jeszcze rozporządzić. W ramach- ma się rozumieć- demokratycznego państwa prawa, bo nie państwa prawa.. Bo przyszło nam żyć w chaosie demokratycznym, a nie w państwie prawa. Właśnie weszło w nasze życie kolejne rozporządzenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji z serii rozporządzeń- dotyczące naszej własności- przeciw naszej własności. Chodzi o psy. Pani posłanka Joanna Senyszyn, pani profesor, która jako pani profesor już kilkuset- jak się sama chwaliła- takich jako ona sama „wykształciuchów” wykształciła, żeby tak samo myśleli jak i ona.- musi być bardzo zadowolona. Sama robiła happeningi- nie wiem, czy jej „wykształceni” studenci – robią takie same- z przywiązywaniem się łańcuchem do budy.. Żeby zwrócić uwagę na marny los psów przywiązanych łańcuchem do budy.. To oczywiście wielki skandal, żeby pies był przywiązany łańcuchem do budy.. Pies w ogóle nie powinien być przywiązany- musi sobie hasać swobodnie po podwórkach, ulicach, parkach i skwerach.. I gryźć kogo popadnie.. W końcu po tylu setkach lat niewoli- należy mu się odrobina wolności,., Na razie chodzi o to, żeby Straż Miejska mogła wlepiać mandaty od 20 do 500 złotych, jak pies nie jest uwiązany do budy na odpowiedniej długości.. Przyznam się Państwu, że nie wiem na jakiej, bo były różne postulaty środowisk ekologicznie – socjalistycznych, w tym Pani Muchy Joanny z Platformy Obywatelskiej- obecnej ministry sportu. Nie zastępcą ministra- tylko minister sportu. Ja osobiście uważam, że każdy powinien- tak jak do tej pory- mieć psa uwiązanego na takiej długości łańcucha, na jaki go stać, i nic komu do tego- w końcu to jego pies.. Pies jego własnością.. Władzy nie chodzi tak naprawdę o długość- chodzi o to, żeby mogła kręcić się po prywatnej posesji, zaglądać po kątach i wlepiać mandaty..Nie wiem na jakiej podstawie prawnej strażnik wiejski i miejski będzie mógł kręcić się po prywatnej posesji.. W każdym razie będzie to na pewno bez wyroku sądowego, tak jak w przypadku sprawdzania , kto i czym pali w piecu- nieekologicznym. Totalitaryzm samowolny puka do drzwi- jak to w demokratycznym państwie prawnym. Własność święta- przestaje istnieć. . Drzwi bolszewizmu otwierają się coraz szerzej.. Będzie to prawdopodobnie na podstawie ustawy o ochronie środowiska- środowisko jaki instrument polityczny. Długość łańcucha ma być jednym z pretekstów wchodzenia na prywatną własność bez nakazu sądowego. Strażnik będzie mógł wejść, jeśli pies nie jest nakarmiony i nienapojony. Żeby to sprawdzić- musi przecież wejść.. I zapytać psa; jak się czujesz bracie psie- czy ci niczego nie brakuje? Czy jesteś syty , czy nie jesteś spragniony? Czy łańcuch cię nie uwiera? Czy w budzie wygodnie i da się żyć? Czy minęło ustawowe 12 godzin, gdy zły właściciel cię przywiązał? Trzymaj się i pamiętaj, że nasi ludzcy bracia ekologiczni szykują nowe ustawy, albo nowelizacje ustaw już uchwalonych demokratycznie, które zupełnie wyjmą cię spod jurysdykcji człowieka, a będzie ci lepiej pod jurysdykcją urzędników i strażników miejskich i wiejskich.. Będziemy się starali, żeby w najbliższej przyszłości, przeforsować demokratycznie ustawę, na mocy której będziesz mieszkał wyłącznie w domu człowieka,. a człowiek niech idzie spać do budy i zobaczy jaki to komfort. A w ogóle czy takiego człowieka można nazwać człowiekiem? Czytałeś ”Folwark Zwierzęcy” naszego przyjaciela G. Orwella? On już wtedy jak pisał tę książkę, jako socjalista demokratyczny walczył o zdobycze socjalne zwierząt.. Przypomnę ci 8 godzinny czas pracy zwierząt, świnie mieszkały w domu wygonionego człowieka- niech idzie precz i przestanie znęcać się nad nami.. Precz z ludźmi! Człowiek jest największym tyranem zwierząt.. Nie Stalin, który wojnę w Hiszpanii rozpętał przy pomocy swojego NKWD przeciw tradycyjnemu narodowi hiszpańskiemu, który dzisiaj po latach socjalizmu krzyczy ”Estoy hambre”- jestem głodna – jak pod supermercado- podczas kradzieży żywności w Andaluzji.. Dopiero generał Franco stanął w obroni Hiszpanii przeciw komunistom i republikanom ze świata.. W tym osławionej XIII Brygady Międzynarodowej.. W której byli również komuniści polscy.. Zatrzymał pochód komunizmu, rozprawił się krwawo z przeciwnikami tradycyjnej Hiszpanii, i z takimi jak G. Orwell- anarchistami, czy Hemigweyami- Lewicy.. Ale jak Stalin zaczął mordować demokratycznych socjalistów, Orwell wraz z żoną uciekł z płonącej Hiszpanii i zaczął rozumieć co nieco.. Ale miał wtedy 33 lata- co taki chłopak mógł rozumieć z polityki.?. Nawet przynależąc do Robotniczej Partii Zjednoczenia Marksistowskiego.. Don Francisco Paulino Hermenegildo Teodulo Franco y Behamonde Salgado Pardo, po zduszeniu komunizmu w Hiszpanii zamieszkał w Palacio Real de El Pardo, w roku 1947 proklamował monarchię i siebie ogłosił regentem, monarchii” katolickiej, społecznej, tradycyjnej i reprezentacyjnej”. Od roku 1950- po wprowadzeniu wolnorynkowych reform, Hiszpania rozwijała się w tempie od 8 do 10 %- i była drugim na świecie najbardziej rozwijającym się państwem świata- po Japonii.. A co dzisiaj pod ciężarem socjalizmu???? 22 listopada 1975 r- po śmierci generała- władzę objął Juan Carlos, który złamał przysięgę złożoną w 1969 roku- i wprowadził w Hiszpanii demokrację, czyli socjalizm.. W 2005 roku podczas rządów Zapatero- komunisty w skórze socjalisty- usunięto wszystkie pomniki generała z Madrytu.. W 2007 roku Kortezy przepchnęły ustawę usuwającą wszystkie symbole związane z postacią generała.. Na razie grobu generała w Dolinie Poległych nie ruszono i zostawiono tablice pamiątkowe w Kościołach.. Ale i na to przyjdzie czas.. Patriotę wyrzucić, a na to miejsce zainstalować międzynarodówkę socjalistyczną, która doprowadziła Hiszpanię do bankructwa., gospodarczego i moralnego. I po takiej stronie walczył G. Orwell, ale potem zrozumiał co nieco z całości sytuacji ówczesnej , napisał „Rok 1984” i „Folwark zwierzęcy”. Zmarł młodo- bo w wieku 47 lat. .Ale w swoich książkach przedstawił wizję zbliżającej się przyszłości.. Przyszłości państw socjalistycznych, zwanych demokratycznymi opartymi o totalitaryzm.. Kto wie na jakie pozycje przeszedłby gdyby pożył trochę dłużej.. I zobaczyłby co z Europą zrobili socjaliści.. Do jakiego stanu ją doprowadzili.. Instalując demokratyczny socjalizm.. „Proletariusze wszystkich zwierząt łączcie się”- chciałoby się zakrzyknąć za Marksem. Wszystkie zdobycze socjalne zwierząt na straży których stoją strażnicy miejscy i wiejscy.. Na razie tylko długość łańcucha, picie i jedzenie.. Później reszta zdobyczy- zgodnie z tekstem zawartym w„Folwarku zwierzęcym”.. Ludzi pozamykać w klatkach, na łańcuchach, utrzymywanych przy pomocy wydzielanych im porcjom jedzenia i picia.. Taka zemsta na człowieku za lata poniżania psów trzymanych na łańcuchach.. A świnie będą mieszkać w domach opuszczonych przez człowieka.. Generał Franco to- El Caudillo de la Ultima Cruzada y de la Hispanidad, El Caudillo de la Guerra de Liberacion centra El Comunismo y sus Complices.. Czy dzisiaj Europa ma takiego syna? W piekle socjalizmu? WJR

Konserwatyzm a para-olimpiada W artykule Para-olimpiada czyli paranoja z właściwą sobie dosadnością JKM stwierdza: Każdy ma prawo uprawiać dowolne ćwiczenie fizyczne i urządzać dowolne zawody. Można się tylko cieszyć, że inwalidzi też organizują zawody. Ze sportem nie ma to jednak wiele wspólnego – równie dobrze można by organizować zawody w szachy dla debili. Well, zacznijmy dla bezpieczeństwa od małego disclaimera… Nie uważamy i nie uważaliśmy nigdy JKM za polityka, choć prawdopodobnie on sam niezupełnie by się z tym zgodził… Nie jest to ani zarzut ani zniewaga. Wręcz przeciwnie. Wystarczy odizolować wypowiedzi JKM od tak zwanej „prawicy” (czy też „Nowej Prawicy”) aby doskonale zrozumieć logikę jego argumentów. Nieprzeciętna inteligencja i ostrość obserwacji JKM całkowicie odstaje od siermiężnego życia politycznego w Polsce i od jej równie siermiężnego elektoratu. Używając paru sformułowań których polityk prawdopodobnie używać nie powinien ale publicysta jak najbardziej JKM wyjaśnia we wspomnianym wpisie dlaczego para-olimpiada jest – jako wydarzenie sportowe – nonsensem. Dlatego, że premiuje cechę będącą przeciwwskazaniem do uprawiania sportu: kalectwo. I tu rodzą się podstawowe paradoksy…. W sporcie zawodnicy walczą … jako jedna kategoria: pełnosprawni. Natomiast niepełnosprawni nie stanowią jednej kategorii. Każde kalectwo jest inne. By temu zaradzić ustala się skomplikowane „przeliczniki”.Podobnie jak na rajdach samochodowych – tylko tam jest to obiektywne (pojemność silnika mierzy się w centymetrach) – a tu…Tu o zdobyciu medalu w niewielkim tylko stopniu decyduje wynik: w znacznie większym ten, kto ustanowił przelicznik… Wspiera tę tezę odebraniem złotego medalu jakiejś zawodniczce i reklasyfikacją pierwszych kilku miejsc właśnie z uwagi na pomyłkę w liczeniu tego przelicznika. JKM (publicysta) ma rację! Jest to zresztą sprawa bardziej ogólna i związana z wizją sportu jako równego fizycznego współzawodnictwa, w odróżnieniu od zawodów w których klasyfikacja zależna jest od arytmetycznych przeliczników. Z tych powodów ściga się za doping w Tour de France a nie daje rozmaite przeliczniki za rodzaj wstrzykniętej substancji. Nie brakuje też na przykład regat oceanicznych w których całkowicie nieporównywalne ze sobą jednostki są na siłę właśnie zrównywane arytmetycznymi przelicznikami i „handicapami”. Całość może być niesłychanie fotogeniczna, trudna, wyczerpująca, wymagająca umiejętności. Ale ze sportowym współzawodnictwem nie ma wiele wspólnego, w odróżnieniu na przykład od regat w klasie Finn gdzie każdy zawodnik dysponuje porównywalnym sprzętem, nie mówiąc już o sprincie w którym decyduje tylko i wyłącznie czynnik ludzki. Innym tematem i prawdopodobnie tym co skłoniło JMK do zajęcia się tematem jest niesłychalnie nachalne wciskanie para-olimpiady w Polsce, zwłaszcza w tvn24, podczas gdy na świecie jest to generalnie nonevent. Ci niefortunni widzowie tvn24 natomiast którzy nie mogą nabrać dystansu do serwowanej im propagandy i to zaraz po igrzyskach letniej olimpiady w Londynie, są natłokiem kalek widocznych w telewizorze polit-poprawnie ustawiani w odpowiednim kierunku. Że tak należy, że jest to dobre, że jest to pozytywne, postępowe. Otóż nie jest ani dobre, ani pozytywne ani postępowe, i rzecz nie ma nic wspólnego z kalekami. Chodzi tylko i wyłącznie o proporcje i o ordynarną nachalność poprawnego politycznie przekazu, oraz o intencje jego promotorów. Migawka Marka Pistoriusa biegnącego bez nóg setkę byłaby zwykłą ciekawostką wartą pokazania. Ale robienie z tego ewenementu sportowego, a zwłaszcza nagłaśnianie na jego tle złotych medali polskich jako żałosnej kompensaty za ich brak u polskich nie-inwalidów na igrzyskach olimpijskich wcześniej, jest po prostu aktem nachalnej propagandy która wkurza prawdopodobnie nie tylko JKM. A może nawet o to w niej chodzi, bo na pewno nie chodzi ani o inwalidów ani o ich zawody. JKM wskazuje na to właśnie, idąc pod włos rozmaitym interesom:

para-olimpiadę forują ci sami, którzy odbierają pieniądze dobrym pracownikom i dają je nierobom. Socjaliści. Ludzie żywiący nienawiść do naszej cywilizacji: do tych najlepszych, najwydajniejszych, najsprawniejszych. Kochający za to nieudaczników wszelkiej maści. I ONI zaatakują mnie za ten tekst z furią. To, oczywiście, nie jest zarzut w stosunku do para-sportowców. Oni są tylko pionkami w tej rozgrywce. Oni chcą walczyć na arenie – i pokazywać innym inwalidom, że kalectwo można w dużym stopniu przezwyciężyć. No i uderz w stół a rozmaite nożyce się istotnie się odzywają. Każdy kto przeciw temu oponuje jest co najmniej wstecznikiem i twardzielcem bez serca, jesli w ogóle nie poplecznikiem faszyzmu lub jeszcze gorzej. Jest oczywiście rzeczą wątpliwą czy sane polityk, mający w dodatku kontrowersyjną opinię, powinien ją wzmacniać uderzając w stół. Ale co jest w końcu sane w Polsce? Na pewno nie elektorat… Taki na przykład Tomasz Sysło zrozumiał z uwag JKM tylko jedno: Inwalidzi i zboczeńcy do gazu. Oburzone jest nawet tzw. konserwatywne środowisko wpolityce.pl. Atakując JKM po linii politycznej polityk Marian Piłka wyjaśnia uwagi JKM próbą skompromitowania wszelkich idei konserwatywnych. Wszelkich? Nie negujemy że pewne zachowania JKM mogą być odbierane jako parodia polityka w ogóle – na przykład otwarte walenie elektoratowi prawdy jaką jest, bez odpowiedniej dawki anestezji i polit-poprawnych niedomówień. Ale jeśli zdaniem Piłki konserwatywny światopogląd ma opierać się o „chrześcijańską wizję człowieka i chrześcijańską wizję rzeczywistości społecznej” a drogą ku temu ma być epatowanie natłokiem kalek w tvn to nie rokujemy niestety konserwatyzmowi w Polsce wielkiej przyszłości, niezależnie czy z JKM i Piłką, czy bez nich. DwaGrosze

Psychicznie uwikłani Tysiące wykształconych krakowian głosowały w ostatnich wyborach na doszczętnie skompromitowanego Bogdana Klicha, tylko z jednego powodu: żeby PiS nie powróciło do władzy. Gdyby tych ludzi zapytać, co wolą: powrót do władzy PiS-u czy najazd tatarski, to z pewnością głosowaliby na najazd tatarski. Czy to ma sens? Pisząc, na marginesie sondażowego wzrostu poparcia dla PO, o „głębokim uwikłaniu psychicznym elektoratu Platformy w obecny układ" („GPC", 4 bm.), Zdzisław Krasnodębski celnie ujął bardzo ważną obserwację. Z grubsza rzecz biorąc, jak to już zauważyli inni, np. Barbara Fedyszak-Radziejowska, niewzruszone przywiązanie elektoratu do PO przypomina syndrom żony bitej przez męża, która mimo to zawsze staje w jego obronie. Zjawisko psychicznej zależności części społeczeństwa od obozu władzy jest przyczyną trwającej od pięciu lat blokady sceny politycznej. Kto więc chce zmienić postawę elektoratu i na powrót uruchomić demokratyczny mechanizm wymiany rządzących, powinien wiedzieć, na czym to uwikłanie psychiczne polega, i kogo dotyczy.

Plemię nadludzi Z pewnością nie dotyczy ono realnych beneficjentów obecnego systemu. Tych, którzy z ramienia Platformy i firmowanego przez nią układu sprawują funkcje publiczne; i tych, którzy z rządów PO czerpią realne korzyści – a więc całej rzeszy stołecznych i prowincjonalnych Zbychów i Sobiesiaków. Oni prawdopodobnie czują się już odrębną od ogółu społeczeństwa klasą, swoistym plemieniem nadludzi, które uprawia w Polsce politykę podboju wewnętrznego. Polega on na zajmowaniu wszelkich możliwych ośrodków władzy w państwie po to, żeby przechwytywać do własnej dyspozycji środki publiczne i uwłaszczać się na majątku narodowym. Resztę obywateli, której kosztem się to odbywa, traktuje się tym samym jak plemię podbite i stopniowo sprowadza do roli niewolników we własnym kraju.

Przytłaczająca większość Polaków, która w III RP spychana jest na te pozycje, ponosi wszystkie koszty powstawania nowej klasy panów i właścicieli. Większość ta jest w tym procesie nie tylko wywłaszczana i pozbawiana praw, ale także metodycznie odzierana z godności (starzy, niewykształceni, moherowi etc.). I właśnie tu zaczyna się mechanizm psychicznego uwikłania. Każdy bowiem dorosły Polak staje przed koniecznością wyboru: zostania „moherem", czyli człowiekiem odartym w III RP z całego prestiżu, albo przyjęcia ideologii plemienia zdobywców, wymagającej głośnego manifestowania pogardy dla podbitego „ludu pisowskiego" i nienawiści do jego przywódców. A za taką postawę jest nagroda: zdobywcy mogą uczynić kogoś takiego swoim klientem: przyjąć do pracy, zakwalifikować do czegoś atrakcyjnego, pozwolić posmakować jakichś okruchów z pańskiego stołu.

Ci, z których zrobiono idiotów W ten sposób PO zbudowała wokół siebie szeroki układ klientystyczny. Ale jeśli klientów PO jest kilkaset tysięcy, to elektorat, któremu PO nie płaci pieniędzmi, idzie w miliony. Te miliony nie uczestniczą w podziale politycznych łupów, wręcz przeciwnie, wraz z „moherami" dźwigają różne ciężary obecnej sytuacji. Mimo to konsekwentnie głosują na firmowany przez PO układ, od którego w drodze nierównej wymiany dostają tylko jedną rzecz, na której nadmiernie im zależy – poczucie przynależności do „lepszej" części społeczeństwa. To jest pierwszy sznurek psychicznej zależności. Ludzie o niskiej samoocenie, stłamszeni, zakompleksieni tylko na tym opierają poczucie własnej wartości. I dlatego w minionym okresie musieli oni ciągle potwierdzać tę swoją przynależność do „lepszych Polaków", tak jak im to podsuwano: dowcipami o „moherach" i wiarą w rozgłaszane przez media „zbrodnie PiS-u". Popisywali się więc złośliwościami o śp. Prezydencie, który „kompromituje nas za granicą" albo o peronie we Włoszczowie (o czym teraz nawet nie chcą pamiętać). Wierzyli bowiem święcie telewizyjnym celebrytom, że rządy PiS-u to była katastrofa i z zapartym tchem czekali, kiedy to się potwierdzi, dzięki działaniom minister Pitery. Kiedy z wieloletniego śledztwa wyłonił się tylko ów słynny dorsz bez faktury, ludzie ci stanęli oko w oko z faktem, że zrobiono z nich idiotów.

Podświadoma obrona obywatelskiej reputacji Ale co innego widzieć, że zrobiono nam wodę z mózgu, a co innego się do tego przyznać. Toteż kiedy po katastrofie smoleńskiej – na chwilę – wyszło na jaw, jakim naprawdę prezydentem był Lech Kaczyński, zwykli ludzie otumanieni propagandą TVN-u pospuszczali głowy. Pamiętali bowiem o tym, w co sami uwierzyli, a co w dniach żałoby okazało się kłamstwem. A jeśli ten prezydent ma prawo leżeć na Wawelu, to jak z perspektywy czasu zostanie oceniona rola jego wrogów? Tu lemingom włączył się psychiczny mechanizm samoobrony, który z powrotem kazał im uwierzyć w stare i nowe kłamstwa (te dotyczące przyczyn katastrofy). Gdy zaś oficjalna wersja wydarzeń smoleńskich upadła, pozostało im tylko rozdrażnienie samym tematem Smoleńska. Tym, co ich w tej sprawie drażni, są jednak ich własne, tłumione wyrzuty sumienia. Kolejna ważna nić psychicznego uwikłania. Spraw, w których elektorat PO przeżywał podobny dysonans poznawczy, jest multum. Zabójstwo w Łodzi, wyrok na Beatę Sawicką, przyznający rację CBA, afera hazardowa, inwestor katarski, drogi, kolej, Amber Gold... Narastający dysonans poznawczy jest psychicznie trudny do zniesienia. Za wiedzą, która go powoduje, idzie poczucie, że zostało się oszukanym – i poczucie winy, że się do tego dopuściło. To przeżycie bardzo przykre – toteż w pierwszym odruchu wszystkie te nieprzyjemne odczucia zostają wyparte ze świadomości, a ludzie psychicznie uwikłani próbują sami przed sobą udawać, że „nic się nie stało". I żeby dać temu dowód, nadal głosują na PO. Do zagłuszenia dysonansu poznawczego przydaje się też podtrzymywanie wiary, że to wszystko jeszcze jakoś się wyjaśni, kiedy wreszcie wyjdą na jaw mityczne „sprawki PiS-u" i Jarosława Kaczyńskiego. Te zbrodnie opozycji jakoś na jaw nie wychodzą, ale i bez nich nienawiść do niej jest pielęgnowana. Pozwala bowiem zagłuszyć uporczywie powracające przeczucie, że owa straszna opozycja w pewnych sprawach miała jednak dużo racji... Polacy psychicznie uzależnieni podświadomie bronią w ten sposób swojej własnej, obywatelskiej reputacji. Na dłuższą metę jednak, w obliczu faktów takich jak sprawa Amber Gold, ratowanie jej udawaniem, że „nic się nie stało", będzie coraz mniej skuteczne. Wielkimi krokami zbliża się moment, w którym lemingi – czy chcą, czy nie – będą nieodwołalnie zmuszone do zmiany postawy. Nie wiadomo oczywiście, w którą stronę pójdzie ta zmiana.

Głosując za najazdem tatarskim I tu rodzi się pytanie, co Polakom zaplątanym w złą wiarę polityczną i rozmyślającym, co zrobić z tym fantem, może poradzić niepodległościowa prawica? Dla Polski nie będzie dobrze, jeśli w przyszłych decyzjach wyborczych ludzie ci pozostaną zakładnikami swoich złudzeń z ostatnich siedmiu lat. Uczciwi wyborcy PO sami już od dłuższego czasu zaczynają widzieć, do czego prowadzą obecne rządy. Więc niech temu wreszcie dadzą uczciwy wyraz, jeśli nie chcą wziąć na siebie jeszcze większej odpowiedzialności niż ta, która już obecnie na nich spada. Niech się też zastanowią, kim właściwie są? Plemiennymi wojownikami nastawionymi na podbój Polski, czy tylko szarymi wyborcami PO, którym kiedyś wmówiono, że przyłączając się do wojny psychologicznej przeciw połowie własnego narodu, bronią „normalności"? Na drodze wyjścia z psychicznego uwikłania uczciwi wyborcy PO powinni postawić dwa kroki. Po pierwsze, przyznać, że widzą, do czego doprowadziła obecna forma rządów, i uznać konieczność zmiany. Po drugie, powinni też zrozumieć i odrzucić czynniki, które do obecnej formy rządów doprowadziły. Odrzucić propagandę i przemoc symboliczną, przez którą część Polaków została spostponowana i pozbawiona należnych im praw, a oni sami zostali uwikłani w beznadziejny, toksyczny związek z układem politycznym, który zachowuje się tak, jakby Polska była pod jego okupacją. Powinni zatem uznać fakty, zamiast się na nie obrażać. W przeciwnym razie zatracą się do reszty w zbiorowym obłędzie antypisowskim. Tysiące wykształconych krakowian głosowało w ostatnich wyborach na doszczętnie skompromitowanego Bogdana Klicha, tylko z jednego powodu: żeby PiS nie powróciło do władzy. Gdyby tych ludzi zapytać, co wolą: powrót do władzy PiS-u czy najazd tatarski, to z pewnością głosowaliby na najazd tatarski. Czy to ma sens? Andrzej Waśko

Łysiak o Józefie Szaniawskim Józef Szaniawski był w PRL-u człowiekiem „firmy” generała Kiszczaka, posiadaczem milicyjnej „R”-ki zwalniającej od kontroli drogowych, nauczycielem kadr MSW, aktywnym (bardzo aktywnym) członkiem Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, chwalił się głośno przyjaźnią osławionego „upiora MSW”, generała Milewskiego, itp. Gdy wyjechał wakacyjnie na Zachód, próbował dorobić sobie w „Wolnej Europie”, dlatego rozwścieczona tą nielojalnością „firma” wpakowała go do pudła. Po upadku komunizmu opublikowano (kilka gazet i książka) list Szaniawskiego do szefa WSW, generała Poradki, zawierający „curriculum vitae” autora. Szaniawski wypunktował tym pismem całą swoją (ochotniczą, co mocno podkreślał!) współpracę z WSW i SB, od czasów studenckich: „Tuż przed tzw. ÂŤwydarzeniami marcowymiÂť 1968r., sam, z własnej inicjatywy, zgłosiłem się do mojego znajomego, majora Płatka z KD MO W-wa Mokotów, aby mu zrelacjonować ówczesną sytuację w środowisku studenckim na UW Następnie powtórzyłem to samo dwóm pracownikom UB, których major zaprosił specjalnie na drugi dzień. Nie muszę dodawać, że bytem oczywiście przeciwnikiem tworzącej się już wtedy opozycji”. Itd., itp. Zakończył deklaracją woli: „Chcę współpracować z organami WSW przeciwko wrogom Polski Ludowej, w tym zwłaszcza przeciwko wywiadowi amerykańskiemu i opozycji wewnętrznej (...) Dam z siebie wszystko”. Dał z siebie wszystko i nie przeszkadza mu to dzisiaj być nauczycielem w szkole dziennikarskiej (edukuje kadry żurnalistów, tak jak kiedyś edukował kadry zamordystów). Ostatnio tworzy „muzeum antykomunizmu”, gdzie wycieraczkami mają być flagi sowieckie, a zwiedzających będzie się zachęcać do ich deptania. Co jest oczywistą (i to chamską) prowokacją. Waldemar Łysiak

Kolejne obszerne cytaty z Waldemara Łysiaka:

„(…) już w roku 1994 zerwałem z nim [Józefem Szaniawskim] wszelkie kontakty, mówiąc mu wprost, iż się nim brzydzę. Tego (…) obrzydzenia nabrałem wskutek lektury pewnej książki. Książka nosi tytuł „Być szpiegiem” (Warszawa, Wydawnictwo MIK, 1994). Autorzy: Krzysztof Dubiński i Iwona Jurczenko. Treść: sylwetki ludzi skazanych przez sądy PRL-u za szpiegostwo lub za współpracę z radiem Wolna Europa. W rozdziale 32 znajduje się dużo informacji na temat J. Szaniawskiego, opartych m.in. o wypowiedzi jego bliskich znajomych. Dowiadujemy się tam, że Józef Szaniawski był:

Nauczycielem pracowników MSW w ramach CKU, twierdzącym, że jest „wykładowcą Akademii MSW” oraz lektorem specjalnego kursu dla kadr MSW (…).

„Gorącym przyjacielem Związku Radzieckiego” i nader aktywnym członkiem TPPR (Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej), postulującym m.in., by jedną z warszawskich ulic nazwano ulicą marszałka Rokossowskiego. Częstym gościem w gmachach KC PZPR i MSW, gdzie odwiedzał znajomych i załatwiał ważne interesy. Posiadaczem wydanej przez MSW przepustki do jazdy via zamkniętych dla zwykłych samochodów Nowy Świat, tudzież milicyjnej „R”-ki zwalniającej od kontroli drogowych. Posiadaczem mieszkania zdobytego dzięki MSW. Dobrym znajomym generała MSW Mirosława Milewskiego, którego uważa się za czołowego promotora mordu na księdzu Popiełuszce („Opowiadał, że telefon załatwił mu jego osobisty znajomy, sekretarz Milewski”).Żarliwym obrońcą tezy o słuszności wprowadzenia w 1981 roku stanu wojennego i „zdecydowanym przeciwnikiem wszelkiej opozycji”. Człowiekiem niedwuznacznie i skutecznie utrzymującym wśród wszystkich swoich znajomych przekonanie, że jest wpływowym funkcjonariuszem MSW („Dawał wprost do zrozumienia, że jest oficerem MSW”; „W Zarządzie Głównym TPPR uchodził za majora MSW”; itp.).

Nie wiem czy powyższe informacje są prawdziwe. Ale wiem, że jeśli tylko drobna ich liczba jest prawdziwa, to już by starczyło na czepiec hańby kompromitujący dożywotnio. Jeśli zaś całość jest kłamstwem, to obowiązkiem człowieka tak mocno szkalowanego jest publicznie (krzykiem!) zdementować kłamstwa, jak również przywlec szkalujących do sądu, by ten wlepił im karę. Tymczasem J. Szaniawski nie wytoczył procesu autorom książki, i co gorsza – nigdy, nawet jednym słowem nie zaprzeczył informacjom szerzonym przez tę publikację. Konsekwentne a osobliwe milczenie, które J. Szaniawski kultywuje, udając, że nie dostrzega czynionych mu zarzutów, potwierdziła rok temu głęboka cisza, z jaką został on usunięty ze składu „Gazet Polskiej”. Tę dymisję zawdzięcza Łysiakowi, a dokładniej fragmentowi książki „Łysiak na łamach 5 – Old-fashion man”, gdzie podczas wywiadu-rzeki jednym zdaniem stwierdziłem, iż „śmieszy mnie, że w zespole redakcyjnym gazety grającej forpocztę antykomunizmu pracuje heros, co za komuny był aktywnym członkiem Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, współautorem biuletynu >, pedagogiem pracowników MSW, deklarującym ustnie i pisemnie swą wrogość do > i do antykomunizmu”. Pierwszy rzut nakładu mojej książki został przywieziony z łódzkiej drukarni do Warszawy o 9.30 rano w poniedziałek 14 kwietnia 1997 roku i tegoż dnia około południa był już w stołecznych księgarniach. Dwa dni później w kioskach „Ruchu” ukazał się numer 196 „Gazety Polskiej”, a tzw. stopka redakcyjna wymieniała jeszcze nazwisko Szaniawskiego jako członka redakcji – zwyczajnie, nie zdążono tego nazwiska usunąć. Lecz od następnego numeru (197) zniknęło ono ze stopki bezpowrotnie. Przy całkowitym milczeniu co do przyczyn.” („Piórem i mieczem”, EX LIBRIS, Warszawa 2001)

Grill u Giertycha – lista obecności Zawiedli się ci, którzy liczyli na to, że 8 września na grillu u Romana Giertycha będą czynni politycy, szczególnie ci z Platformy Obywatelskiej. Było towarzystwo złożone z prawników, kolegów gospodarza, byłych polityków (z jednym wyjątkiem) i dziennikarzy. Na grillu u adwokata Michała Tuska brylował poseł SLD Ryszard Kalisz z partnerką, najczęściej widziany w towarzystwie byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza i jego żony Izabeli oraz Michała Kamińskiego (z małżonką), byłego spin doktora PiS, a teraz zaprzysięgłego wroga tej partii. Niejako w ich cieniu grillowali i dyskutowali byli koledzy partyjni Romana Giertycha z Ligi Polskich Rodzin – Wojciech Wierzejski i Radosław Parda. Licznie był reprezentowany świat dziennikarski. W ogrodzie państwa Giertychów znaleźli się Rafał Ziemkiewicz z żoną, aktorką Aleksandrą Ciejek-Ziemkiewicz, Danuta Holecka z TVP Info z mężem, satyryk, pisarz i dziennikarz Marcin Wolski oraz dziennikarka „Misji specjalnej” Małgorzata Cecherz. No i było bardzo dobre grillowanie w posiadłości urządzonej z wyjątkowym gustem i smakiem, co wskazuje na dobrą rękę żony Romana Giertycha. O czym uprzejmie donosi agent J-23 i pół.

Skandaliczna impreza u Giertycha. Grill na pożegnanie lata. Mecenas Roman Giertych podobno ma plan. Aby go zrealizować zaprosił polityków i dziennikarzy do swego ogrodu na grilla. Oczywiście tylko tych , którzy się liczą. Czy Giertych jeszcze jest adwokatem, czy już politykiem zapewne niebawem się dowiemy. Ale dopóki nie zrezygnuje z adwokatury, nie powinien imprezować z politykami. Bo łamie zasady etyczne zawodu , który wciąż wykonuje. Skandaliczna impreza u Giertycha. Grill na pożegnanie lata. Roman Giertych podobno chce zająć w PO miejsce Gowina i wciągnąć do Platformy rozłamowców z PiS, dlatego współorganizatorem imprezy ma być Michał Kamiński, który zdradził PiS, założył PJN, a teraz szykuje się do wejścia w PO, razem z grupą kolegów. Tak wzmocnione PO, miałoby przesunąć się bardziej na prawo sceny politycznej i wypchnąć PiS na margines, tam gdzie już tylko zwolennicy zamachu w Smoleńsku i mohery. Plan jak plan. Kim jest Giertych i „Misiu” Kamiński też wiadomo. Kto chce wierzyć w ich prawicowość, a przede wszystkim w uczciwość, niech wierzy. Roman Giertych marzy o polityce, podobno ma już obiecany miejsce na listach PO do Parlamentu Europejskiego, ale nie wiadomo, czy to mu wystarczy Mecenas Roman Giertych (bo z kariery politycznej oficjalnie zrezygnował) zapomniał, że jest adwokatem, czyli że wykonuje zawód zaufania publicznego i nie powinien organizować , ani nawet brać udziału w imprezach, na których przewijają się politycy rządzącej partii, powiązani z nimi przedsiębiorcy i dziennikarze. Adwokaci wykonują swój zawód w oparciu o Kodeks Etyki Adwokackiej. Rozdział 1,§9 KEA mówi, że: ” Z zawodem adwokata nie wolno łączyć takich zajęć, które: a) uwłaczałyby godności zawodu, b) ograniczałyby niezawisłość adwokata, podważałyby zaufanie publiczne do Adwokatury.” Mecenas Giertych, za polityczny bankiet, którzy zorganizował, powinien zostać wyrzucony z zawodu. Ale oczywiście w Polsce naszych czasów, tak się nie stanie. Jest nawet gorzej: jesteśmy tak zdemoralizowanym społeczeństwem, że większość z nas nie widzi nic złego w tym, że znany adwokat, czynnie wykonujący zawód organizuje w swoim ogrodzie, imprezę dla polityków rządzącej partii i dziennikarzy tzw: „wiodących mediów”. Czy Giertych jeszcze jest adwokatem, czy już politykiem zapewne niebawem się dowiemy. Niechlubne zejście ze sceny po przegranych wyborach 2007, było dla niego zapewne, nie do zniesienia, wiec już od tamtego czasu szukał możliwosci powrotu "na powierzchnię". Media donosiły o przyjaźni z szefem MSZ - Radkiem Sikorskiem i o tym, że spotykali się na wywiadówkach w szkole prowadzonej przez Opus Dei. Giertych usiłował też zwrócić na siebie uwagę biorąc sprawy, którymi interesowały się media. Był adwokatem rodziny Ks. Jerzego Popiełuszki, bronił uwikłanego w „aferę marszałkową” Wojciecha Sumlińskiego, był adwokatem żony posła Janusza Palikota. Kiedy media przestawały się interesować sprawami - znikał. Teraz Giertych złożył w imieniu Michała Tuska pozew przeciwko gazecie "Fakt" i wnioski ugodowe wobec "Super Expressu" i "Wprostu" w związku z rzekomym naruszeniem dóbr osobistych syna premiera. I zapewne poczuł, że ma szansę, być może ostatnią, na wielki polityczny powrót. Ale dopóki nie zrezygnuje z adwokatury, nie może, a przynajmniej nie powinien imprezować z politykami. Albo inaczej to samo dla opornych: Jeśli chce zostać politykiem , powinien zrezygnować z wykonywania zawodu adwokata. Ciekawe co z tak hucznie żegnmającym lato mecenasem Giertychem, zrobi Naczelna Rada Adwokacka.... SEM

Polowanie na „Kelnera” Milicjantom w PRL mówił, że widzi w celi wiewiórkę, którą skacząc po celi, próbował złapać. MO przekazywała go psychiatrom. A ci puszczali wolno. Niedawno zdenerwował działaczy PO – jeździł po Polsce parodiującym ich kampanię „Tóskobusem”, z którego puszczał melodię z Koziołka Matołka. Za Jaruzelskiego mu się upiekło, za Tuska już nie. Siedzi w areszcie. Mając status... niebezpiecznego więźnia. Wojciech Braun, czyli „Kelner” – to człowiek, któremu za rządów PO organa ścigania oraz związani z władzą biznesmeni postanowili wydać totalną wojnę. Adwokat Krzysztof Wąsowski pytany, ile spraw Brauna prowadzi, odpowiada, że musi sprawdzić. – Chyba dziesięć – próbuje policzyć. Izolowana cela, monitoring przez 24 godziny na dobę, skuwanie kajdankami przy każdym wyjściu z celi, ograniczenie kontaktu z innymi więźniami, spacer pod nadzorem strażników – tak w areszcie na Rakowieckiej traktowany jest 49-letni mężczyzna. Nadano mu bowiem status więźnia niebezpiecznego, w prawniczym slangu „enkę”. Taki dostają np. sprawcy zamachu na prezydenta albo integralność Rzeczypospolitej, uprowadzenia samolotu lub statku – stanowi kodeks. – To jakiś koszmarny absurd, pan Braun jest przecież osobą niekaraną – mówi mecenas Wąsowski.

Posłowie PiS i PO: „Kelner” niebezpieczny? Absurd

– W życiu nie przypuszczałabym, że może zostać uznany za osobę niebezpieczną – mówi posłanka PiS Małgorzata Gosiewska, która poznała „Kelnera”. – Normalny, porządny człowiek. Owszem, używający ostrego języka. Poseł Andrzej Halicki z PO, deklarujący się jako kibic Legii Warszawa, też nie ukrywa, że zna Brauna od wielu lat. – Oczywiście nie jest on żadnym gangsterem ani człowiekiem zagrażającym ładowi demokratycznemu – stwierdza.

– To nie prokurator decyduje o nadaniu statusu „niebezpiecznego”, tylko komisja penitencjarna w areszcie. Nie mamy z tym nic wspólnego – mówi pytany o traktowanie „Kelnera” prokurator Dariusz Ślepokura, rzecznik warszawskiej Prokuratury Okręgowej. Michał Grodner, zastępca oficera prasowego w areszcie na Rakowieckiej:

– Nie mogę nawet potwierdzić, czy taka osoba jest u nas. Takie mamy procedury. Czym Wojciech Braun naraził się władzy? Lista jest długa. Obrzucił tortem z bitą śmietaną byłego prezesa Legii Warszawa Leszka Miklasa, bossa koncernu ITI. To po tym wydarzeniu zyskał pseudonim „Kelner”. Zawiadywał autokarem parodiującym kampanię Tuska. Gdy premier grał z dziećmi w piłkę, urządził mu „doping” na warszawskiej Agrykoli. Założył portal KoniecITI.pl oraz stronę Szechteriada.org, poświęconą Adamowi Michnikowi i jego metodom działania. Za każdą z tych akcji, oprócz ostatniej, wytoczono mu sprawy sądowe. Wszystkie, które się zakończyły, wygrał. Mimo to siedzi, tyle że bez wyroku, jako tymczasowo aresztowany za kontrmanifestację przeciwko rosyjskiemu marszowi w czasie Euro 2012 w Warszawie. Przypomnijmy, że Władimir Putin dzwonił po niej do Donalda Tuska. Po telefonie Putina rozpoczęła się fala wypowiedzi polityków PO domagających się aresztowania kibiców. Padło na „Kelnera”, którego policja wytypowała na jej głównego organizatora.

Nie będę spał z wiewiórką Gdy w PRL Brauna zamykała milicja, w celi podnosił alarm, że jest w niej wiewiórka. Próbował ją złapać, rzucając się po ścianach. Ogłupieni milicjanci przeszukiwali pomieszczenie. Braun kategorycznie oświadczał im, że nie mają prawa trzymać obywatela PRL w jednym pomieszczeniu z gryzoniem. „Nie będę spał ze zwierzęciem!” – to był jego popisowy okrzyk. Instrukcje MO były w takim przypadku jednoznaczne – odwieźć wariata do szpitala. W asyście paru radiowozów Wojciech Braun transportowany był więc do Tworek. Tam lekarze wiedzieli już, z kim mają do czynienia. Zamiast śmierdzącego dołka, spania na twardych dechach i głodowych posiłków, czekało na niego miękkie łóżko i przyzwoite jedzenie. A psychiatrzy po jednym albo dwóch dniach puszczali go na wolność. Pierwszy raz na Legię poszedł z ojcem w 1974 r. Miał 11 lat. Gdy skończył 14, zaczął chodzić na mecze sam i zaliczać pierwsze wyjazdy. Jak na przyszłego „Kelnera” przystało, skończył technikum gastronomiczne. W przeddzień matury pojechał na kolejny mecz wyjazdowy Legii do Szczecina. W efekcie spóźnił się na egzamin i musiał odłożyć maturę o rok. Pracował potem jako pomocnik kucharza w hotelu „Forum”. To w czasach stanu wojennego i kartek na mięso było coś. – Kiedyś jechaliśmy pociągiem na mecz. Wojtek miał ze sobą torbę z różnymi wyniesionymi z hotelu produktami – wspomina jeden z kibiców Legii. – Dogadał się wtedy ze sprzedawcą w Warsie i ten pozwolił mu ugotować dla nas obiad – mówi. W efekcie w czasach pustych półek objadali się w czasie wyjazdu schabowymi. Kolegom mówił, że w hotelu uważać trzeba na recepcjonistów, bo to konfidenci bezpieki. Nawet zasadniczą służbę wojskową odsłużył, pracując jako kucharz na Legii. I tak jest do dziś: wszystko, łącznie z rodziną i pracą, jest podporządkowane Legii.

Tortowy zamach i przesłuchanie w sprawie islamskich terrorystów O „Kelnerze” zaczęło być głośno, gdy koncern ITI, właściciel Legii Warszawa, wytoczył wojnę własnym kibicom, pragnąc wymienić publiczność na bogatszą i grzeczniejszą. 2 września 2008. Policja zatrzymała 752 osoby idące na mecz z Polonią. Wiele z nich bito i gazowano. Ministrowie Schetyna i Ćwiąkalski przedstawili bezprawną akcję jako wielki sukces. „Kelner” uznał, że władza przesadziła. 30 września 2008. Trwają obrady piłkarskich działaczy z Ekstraklasy SA. Uczestniczy w nich Leszek Miklas, prezes Legii Warszawa, który znienacka zostaje obrzucony tortem. – Dżihad Legia! – słyszy okrzyk. Miklas wzywa policję, ale gdy przyjeżdża kilka radiowozów, Brauna już nie ma. Adrian Skubis z Ekstraklasa SA nie ukrywa, że było to dla jej działaczy ciężkie przeżycie. – Temat jest poważny. Od tamtego momentu staliśmy się bardziej czujni, by zapewnić prezesom komfortowe warunki pracy – mówi z powagą „GP”. Ministrem spraw wewnętrznych jest zaprzyjaźniony z ITI Grzegorz Schetyna, więc śledztwo idzie błyskawicznie. Pod dom Brauna w podwarszawskim Błoniu o 6 rano zajeżdżają dwa radiowozy. Braun zostaje skuty kajdankami. Na siedem godzin. Przesłuchiwany jest w sprawie związków z... arabskimi terrorystami. Policja podchodzi go umiejętnie, najpierw podpytując, czy zna jakichś kibiców Legii z krajów arabskich. Odpowiada, że nigdy o takich nie słyszał.

– Ale niczego nie można wykluczyć. Skoro w Warszawie są kibice Realu Madryt, to może i ktoś w krajach arabskich kibicuje Legii – dodaje. Z tekturowej tacki po torcie zdjęte zostają odciski palców. Jak się okazuje, kuriozalne pytania to wynik zawiadomienia Miklasa, który uznał tortowy atak za akt terroru – próbę zastraszenia okrzykiem „Dżihad”. Zeznał też, że od uderzenia tortem ma silne bóle karku. Braun zeznaje, że nie stosował wobec Miklasa przemocy, lecz jedynie posłużył się formą protestu spotykaną w wielu krajach. Tortem oberwał przecież nawet Bill Gates. Zdradza szczegóły przygotowań do zamachu: – W cukierni zapytałem, jakim tortem nie zrobię na pewno komuś krzywdy. Odpowiedziano mi, że kremowym z bitą śmietaną. Tort przyozdobił przekreślonym logo ITI oraz napisem „Urodzeni do walki z okupantem”. Atmosfera na komisariacie rozluźnia się. „Daj tego z Al-Kaidy” – żartują między sobą policjanci. Braun zostaje wypuszczony bez postawienia zarzutów. – Rzuciłem tortem, bo mam dość kłamstw. Słuchania, że jesteśmy bandytami, nazistami, narkomanami czy dilerami – mówił wtedy „GP”.

„Kelner” niewinny, policja zwraca tackę Policja nie dopatrzyła się przestępstwa, ale Miklas nie odpuścił – wystąpił z oskarżeniem prywatnym. W 2010 r. sąd uniewinnił „Kelnera”. W uzasadnieniu stwierdził: „W zachowaniu Wojciecha Brauna Sąd nie dopatrzył się cech wyłącznie nagannych i zasługujących na potępienie. Warto podkreślić, że oskarżony nie działał w sposób złośliwy. Jest on wiernym kibicem klubu sportowego »Legia« i swoim zachowaniem w dniu 30 września 2008 r. chciał wyrazić protest przeciwko polityce grupy »ITI«”. Po trzech latach policja przysłała mu kolejne wezwanie na komisariat. Skoro nie było przestępstwa, postanowiła zwrócić mu tackę od tortu, z której pobrano odciski palców. „Papierowa tacka o średnicy 20,5 cm, falistych brzegach, z jednej strony koloru żółtego, z drugiej koloru srebrnego” – tak sierżant Monika Kędziora opisała zabezpieczony dowód. Ale także Braun nie odpuścił Miklasowi. W każdą rocznicę tortowego zamachu wysyła mu pocztą bilet do Iławy, z której ten pochodzi, racę i kubek. Bilet po to, żeby wiedział, że nie jest mile widziany w Warszawie. Racę, żeby w czasie powrotu do Iławy oświetlił sobie drogę. Na kubku po wlaniu do niego ciepłego płynu pojawia się twarz Miklasa. To po to, żeby wiedział, że w Warszawie będzie mu gorąco.

Strzelcie gola matołowi, czyli dziewięciu BOR-owików do przesłuchania 22 czerwca 2011. Premier Tusk postanawia ocieplić swój wizerunek, grając w piłkę z dziećmi na warszawskiej Agrykoli. Media kolportują historyjkę, zgodnie z którą było to marzeniem jednego z chłopców. Tymczasem trwa wojna Tuska z „kibolami”. Grupa kibiców Legii pojawia się na miejscu i dopinguje młodych piłkarzy okrzykami: „Nie podawaj do matoła”, „Strzelcie gola matołowi” czy „Są tu kibole, więc zamknij też Agrykolę”. Policja ich spisuje, „Kelnera” uznaje za głównego organizatora i wytacza mu sprawę za... nielegalne zgromadzenie. Trwa ona do dziś. Ostatnia rozprawa odbyła się 16 sierpnia, gdy przebywał on już w areszcie. Stawiło się na nią dziewięciu funkcjonariuszy BOR, wezwanych w charakterze świadków. Ale zeznawać nie mogli, gdyż prokurator nie dostarczył aresztowanego Brauna. Mają stawić się ponownie. Obrona zawnioskowała też o przesłuchanie świadka Donalda Tuska. Podobnych „nielegalnych zgromadzeń” „Kelner” miał organizować wiele. Wtedy m.in., gdy Tusk zamknął stadion Legii i kibice zgromadzili się przed jego bramą.

„Tóskobus” i za niskie mosty w Sosnowcu 4 października 2011 r., trwa kampania wyborcza. Sprzed sejmu rusza „Tóskobus” – autokar będący niemal kopią tego, którym po kraju jeździ z gospodarskimi wizytami premier. Głównym organizatorem akcji jest „Kelner”, który w towarzystwie kierowcy przemierza Polskę. Dopiero na rogatkach miast, w których gości „Tóskobus”, autobus zapełnia się. Wsiadają do niego miejscowi kibice. Po wyjeździe z Warszawy odwiedza on m.in. Łódź, Poznań, Sosnowiec, Katowice, Bytom, Chorzów, Zabrze, Kielce i Białystok. Wszędzie z głośników rozlega się dedykowana Tuskowi melodia z Koziołka Matołka oraz piosenka „Ta ostatnia niedziela, dzisiaj się rozstaniemy”. Wojciech Braun jest w tym czasie najpilniej strzeżoną przez policję osobą w Polsce. Przed Sosnowcem policja zatrzymuje autobus i nie chce go wpuścić do miasta. Tłumaczy, że zajęła się nim z... życzliwości. Chodzi o to, że pojazd jest bardzo wysoki, a mosty w mieście niskie. Po negocjacjach i telefonach od dziennikarzy „Kelner” słyszy, że może być w mieście tylko 10 minut. Jednocześnie policja zapowiada, że nie wpuści go do Rybnika. Tak się przypadkiem składa, że jest tam „Tuskobus” z premierem. „Kelner” ma za „Tóskobus” kolejną sprawę o nielegalne zgromadzenie. Tym razem chodzi o kibiców gromadzących się wokół autokaru. 18 kwietnia 2011. Podczas meczu w Poznaniu kibice Legii wywieszają sektorówkę z podobizną Michnika i hasłem „Szechter, przeproś za ojca i brata”. Jest też adres strony Szechteriada.org. Właścicielem domeny jest Wojciech Braun. Podobnie jak portalu KoniecITI.pl. Gromadzi na nim artykuły dotyczące przeszłości bossów medialnego koncernu. To zdenerwowało ich na tyle, że wytoczyli mu sprawę o naruszenie dóbr materialnych. Sąd Polubowny ds. Domen Internetowych uznał jednak, że Braun ma prawo prowadzić portal o tej nazwie.

Politycy PO strofują, sąd aresztuje 12 czerwca 2012. Przez Warszawę przechodzi marsz rosyjskich kibiców z sierpem i młotem. Dochodzi do starć między polskimi i rosyjskimi kibicami, w większości sprowokowanych przez rosyjskich bojówkarzy. Do Tuska dzwoni z reprymendą Władimir Putin. Jego telefon rozpoczyna serię wypowiedzi polityków PO, strofujących wymiar sprawiedliwości za zbyt łagodne traktowanie kibiców. Bronisław Komorowski domaga się, by „zastosować ostrzejsze kary”, Jarosław Gowin wyjaśnia, że „wyrok sprawiedliwy to kara bezwzględnego pozbawienia wolności”, a Radosław Sikorski domaga się, by „bandyterkę kibolską potraktować odpowiednio surowo”. 19 czerwca Wojciech Braun zostaje zatrzymany jako podejrzany o zorganizowanie zamieszek. Policja stosuje wobec niego art. 119 k. k.: „Kto stosuje przemoc lub groźbę bezprawną wobec grupy osób lub poszczególnej osoby z powodu jej przynależności narodowej (...), podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5”.

– To kuriozalny zarzut – mówi adwokat Krzysztof Wasowski. – Mój klient nie protestował przeciwko Rosjanom z powodu ich przynależności narodowej. Protestował przeciwko marszowi, który uważał, podobnie jak wiele osób, za antypolską prowokację. Jego stosunek do Polaków z Ruchu Palikota biorących w niej udział był identyczny jak do Rosjan. Prokuratura przyjęła tym samym, że 184 zatrzymanych wcześniej kibiców nie protestowało przeciwko Rosjanom z powodu ich przynależności narodowej, a Braun i zatrzymany wraz z nim 50-letni Wojciech Wiśniewski – tak. Użycie tego paragrafu umożliwiało aresztowanie „Kelnera”, bo za motywowany ksenofobią czyn grozi aż 5 lat więzienia. Czy nagłe wyciągnięcie tego paragrafu miało coś wspólnego z telefonem Putina i kampanią w mediach? Dr Piotr Kładoczny z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka: – Mam uraz co do używania art. 119 jako autor pracy na temat czasów stalinowskich. Wtedy dożywocie albo kara śmierci stosowane były, jeśli zamiar przestępcy był kontrrewolucyjny. Wówczas było o tyle łatwiej, że przyznanie się do kontrrewolucyjnych zamiarów można było wymusić.

Prokuratura ukrywa dowody Prokurator Marcin Górski wystąpił o 3 miesiące aresztu dla Brauna. Sędzia Rafał Stępak zdecydował, że 2 miesiące powinny wystarczyć na zbadanie sprawy. Tymczasem po 2 miesiącach prokurator wystąpił o przedłużenie aresztu o kolejne 3 miesiące, a sąd przychylił się do tego wniosku. Wychodzi więc na to, że na zbadanie prostej sprawy niewielkich zamieszek prokurator potrzebuje... 5 miesięcy. – Przedłużanie aresztu oraz nękanie Wojciecha Brauna poprzez uznanie go wbrew logice za więźnia niebezpiecznego robi wrażenie aresztu wydobywczego. Może chodzi o to, by się złamał i przyznał do czegoś, czego nie zrobił, by wyjść na wolność? – pyta adwokat Krzysztof Wąsowski. Zarzuty postawione Braunowi głównie na podstawie podsłuchu telefonicznego brzmią poważnie: kierował popełnieniem czynu zabronionego, ułatwiał popełnienie go innym osobom, „sam stosował przemoc i groźby bezprawne”. Czy są to zarzuty prawdziwe, czy kłamliwe, jak podczas innych procesów, które Braun wygrał? Tego nie wie nikt poza prokuratorem i policją. Do dziś nie udostępniła ona akt Brauna jego obrońcy. Prokurator Ślepokura tłumaczy „GP”, że nie ma takiego obowiązku.

– Tak nie powinno być. Adwokat powinien mieć dostęp do akt, by warunki pracy prokuratora i obrony były równe – mówi poseł Andrzej Halicki z PO. – Nie ma wątpliwości, że ze strony rosyjskich pseudokibiców mieliśmy do czynienia z prowokacją i część z nich miała agresywne zamiary. Przecież niektórzy z nich szli pod stadion, choć nie mieli nawet biletów na mecz. W niczym nie umniejsza to, rzecz jasna, winy polskich chuliganów – stwierdza.

– Zamierzam interweniować w tej sprawie i odwiedzić pana Brauna w areszcie. Niezależnie od tego, jak skomentują to media. Człowiek jest ważniejszy. Wiem też, że jest jedynym opiekunem swojej starszej mamy – stwierdza posłanka PiS Małgorzata Gosiewska. Póki co media, które wylansowały niegdyś na ofiarę prześladowań pijanego mężczyznę, który nabluzgał na śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, nie wykazują zainteresowania losami „Kelnera”.

Piotr Lisiewicz

Legalizacja presstytucji i jej skutki Subotnik Ziemkiewicza Ładnych już parę lat temu, gdy tabloidy były na polskim rynku nowością, a o „tabloidyzacji” jeszcze się nie mówiło, pewien bardzo wtedy popularny aktor bardzo celnie wyjaśnił, czym się owa kolorowa nowość różni od innych mediów. Powiedzmy, dostaję zaproszenie do jakiejś małej miejscowości − mówił. Jak je odrzucę, wyszydzą mnie, że gwiazdorzę i mam się za Bóg wie kogo. Jak przyjmę − że łapię każdą chałturę. Pojawię się z żoną − wykpią, że mnie nie spuszcza z oka, pilnuje, trzyma krótko. Pojawię się bez żony − roztrąbią, że się pokłóciliśmy i rozwodzimy. Zjem tam coś, będzie, że się obżeram i żebym pamiętał o linii, nie zjem, będzie, że pogardziłem gościnnością. Wypiję bodaj symboliczną lampkę wina − będą się rozwodzić, że się staczam w alkoholizm, odmówię − że całkiem mi już odbiło i z prostymi ludźmi się nie napiję… I tak dalej. No dobra, tabloidy, wiadomo − wszyscy nimi gardzą. A co otrzymamy, jeśli w miejsce stanowiącego obiekt takiego „dziennikarskiego” polowania aktora, piosenkarza czy celebryty podstawimy polityka opozycji? Wtedy mamy do czynienia nie z żałosnym, pogardzanym tabloidem, ale z najwyższej próby dziennikarstwem opiniotwórczym. Jarosław Kaczyński milczy w sprawie Amber Gold i parabanków? To hańba, że w takiej sprawie lider opozycji nie ma nic do powiedzenia. Jarosław Kaczyński wypowiedział się w sprawie Amber Gold i parabanków? To hańba, że lider opozycji próbuje zbić na takiej sprawie polityczny kapitał. Jarosław Kaczyński mówi o Smoleńsku? Głupek, powinien mówić o gospodarce. Jarosław Kaczyński mówi o gospodarce? O, kupił se głupek kalkulator, cha, cha. Wyliczył na tym kalkulatorze, że państwo powinno mniej wydawać? Nieodpowiedzialny, chce odebrać ludziom świadczenia. Wyliczył, że państwo powinno być bardziej aktywne? Nieodpowiedzialny, chce zrobić z państwa piramidę finansową. Nie zapytał o zdanie Balcerowicza? Dno, nie słucha autorytetów. Pyta o zdanie Balcerowicza? Dno, usiłuje się cynicznie podpinać pod autorytety! Każdy dzień przynosi kolejne takie uczone komentarze czołowych gwiazd dziennikarskiego salonu, obsypanych (przez siebie nawzajem) różnymi „wiktorami” i „dziennikarzami roku”. Oczywiście równolegle śpiewają oni pieśń drugą − o odpowiedzialnym, mądrym Tusku, który dokładnie odwrotnie: jak zapowiada, że podejmie w jakiejś sprawie działania nadzwyczajne, to zachwyca, dowodząc, że jest zdecydowanym liderem. A jak nic nie robi, to zachwyca, że nie jest populistą, tylko spokojnie pozwala działać procedurom państwa i jego właściwym organom. Przewidywalność tego „opiniotwórczego dziennikarstwa” jest tak duża, że − jak w „Małej Apokalipsie” Konwickiego − nie ma powodu włączać w telewizorze fonii. Tym bardziej, że wymyślono kolorowe paski, na których bezustannie przemyka ten sam, różnie tylko formułowany przekaz „Jarosław Kaczyński znowu się ostatecznie skompromitował”, z rzadka przerywany „przełamującym newsem” o tym, jaki kolejny wielki zagraniczny autorytet wyraził uznanie dla dorobku III RP, a Donalda Tuska w szczególności. Ma jednak ten przykry dla mediów agit-propu skutek uboczny, że wprawdzie ten Najważniejszy Widz i Czytelnik, ten, o którego zadowolenie im chodzi, jest z nich zadowolony − ale inni niestety coraz mniej są zainteresowani nieustającym przekonywaniem, że opozycja jest odrażająca fizycznie, moralnie i merytorycznie, a władza jeśli nie idealna, to w każdym razie znacząco od niej lepsza. Nie żeby umieli się przeciwko temu wszechobecnemu przekazowi zbuntować, tylko po prostu już go znają. Dopóki nie było kryzysu, zadowolenie tego Najważniejszego pozwalało wszystkim „opiniotwórczym dziennikarzom” funkcjonować nawet bez większego zainteresowania odbiorców. Usłużność względem władzy przekłada się na ogłoszenia urzędowe, na pieniądze z różnych programów operacyjnych i rządowych kampanii podnoszących społeczną świadomość w tym czy innym temacie, na reklamy licznych spółek skarbu państwa bądź firm których interesy całkowicie zależą od życzliwości rządu, wykupujących całe kolumny, żeby reklamować na nich na przykład prąd albo coś równie wymagającego reklamy. A za te pieniądze można było do absurdu nabijać „rozpowszechnianie płatne”, oszukując reklamodawców i czytelników zawyżonymi statystykami. Ale przyszedł kryzys, i dochody z nieustannego polowania na opozycję zaczynają się kurczyć, w miarę, jak kurczy się coraz bardziej znużona nim publika. I oto wielcy „dziennikarze”, którzy pięć, siedem lat temu bzdyczyli się na salonach, jaką to marnością i żałością są te tabloidy, uznali, że nie ma wyjścia, tylko trzeba je jak najwierniej kopiować. Nie tylko w coraz większym zainteresowaniu celebrytami, nie tylko w opisanej wyżej jednostajności wiecznej nagonki, szydzenia i poniżania (które łatwo nałożyły się na wzorce „dziennikarstwa” PRL), ale przede wszystkim w stylistyce. Od pewnego czasu już nie wystarcza w dziennikarskim mainstreamie dowalać Kaczorowi i, ogólnie, „pisowcom”. Teraz trwa tam mordercza konkurencja, kto to zrobi ostrzej, bardziej na chama i w bardziej prymitywnym guście. Symboliczną postacią dla tego procesu stał się Tomasz Lis. Mnie to nie dziwi, bo zawsze dostrzegałem w nim przemożny psychologiczny przymus, żeby być „bardziej” − to ten typ człowieka, mówiąc obrazowo, co jak inni mają małpy, to on jest chory, dopóki nie będzie miał goryla. To cecha sama w sonie niekoniecznie zła, w normalnych krajach, gdzie karierę zawdzięcza się sobie, a nie protektorom, obraca się ona często na społeczny i indywidualny pożytek. Ale taki psychiczny przymus dobry jest raczej u biznesmena, ewentualnie polityka, na pewno nie u dziennikarza. Dziennikarz, we właściwym rozumieniu tego słowa, to człowiek, którego najważniejszym zadaniem jest powiedzieć coś mądrego i prawdziwego − a nie powiedzieć coś, co mu przyniesie największą czytalność, największą oglądalność i największe pieniądze. Lis niestety poszedł w taki właśnie dziennikarski populizm, co go przywiodło do upadku. Łatwo ten upadek prześledzić. Kiedy był na krzywej wznoszącej, był specjalistą od zdań gładkich, od prawienia ponad podziałami poczciwych oczywistości w stylu książki „Co z tą Polską”, i od wydobywania z każdej sprawy tej jej części, pod którą podpisać się mógł jeśli nie każdy, to prawie każdy. To mu dało masową popularność. Kiedy potem zmieniły mu się priorytety i popularność tę postanowił zdyskontować, by zawalczyć o pozycję guru establishmentu, stał się specjalistą od oskarżycielskich mów w stylistyce prokuratora Wyszyńskiego, przelicytowując wszystkich w brutalności i prymitywizmie ataków na wrogów tegoż establishmentu. Zeszmacenie przez Lisa „Newsweeka” nie na tym polega, że go uczynił organem rządowego agit-propu, bo to zrobił już Maziarski. Polega na tym, że uczynił go pismem nieskończenie prymitywnym, sprowadzającego każdą sprawę do tezy prostej jak cep. Niekiedy w sposób urągający zdrowemu rozsądkowi. Może najlepszym przykładem służy tu sprawa in vitro. To w końcu poważny, trwający od lat spór, część wielkiej dyskusji, w której są argumenty za i przeciw; sprawa skomplikowania, niejednoznaczna, każąca wybierać między rożnego rodzaju wartościami. Co zrobił z niej „Newsweek”? Narrację o tym, że ciemni katolicy nienawidzą dzieci poczętych za pomocą sztucznego zapłodnienia. Aferę Amber Gold przykrywa Lis „aferą” która polegać ma na tym, że PiS dostaje dotacje budżetowe, i że Kaczyński, na życie którego dybał już jeden podjudzony nieustanną medialną nagonką psychopata, by ostatecznie zamordować przypadkowego członka PiS, ośmiela się zatrudniać ochronę. Coraz bardziej oczywiste kłamstwa władzy w sprawie Smoleńska przykrywa z kolei „aferą” polegającą na tym, że raport komisji Macierewicza, po tym, jak upublicznienia go odmówiła marszałek Sejmu (ale ten istotny fakt „Newsweek” oczywiście ukrył) wydała drukiem prywatna spółka, i sprzedaje go za pieniądze, zamiast rozdawać za darmo. A swoje własne propagandowe ześwinienie − demaskowaniem tych mediów, którzy nie mogą liczyć na miliony od władzy za reklamowanie prądu, że żyją ze swoich czytelników i sympatyków, sprzedając im książki czy gadżety! Ja pomijam, że kiedy Lis, który za podlizywanie się klasie panującej III RP wywalił sobie pod Warszawą mały pałacyk, atakuje w ten sposób Sakiewicza, który żeby wydawać opozycyjną gazetę zastawił odziedziczone po rodzicach mieszkanie, to rzecz jest zwyczajnie obrzydliwa (żeby nie było: nie zazdroszczę Lisowi jego pieniędzy, przeciwnie, na swój sposób nawet doceniam ludzi, którzy jak się sprzedają, to naprawdę za coś, a nie za akcje „Agory” − no, ale bez przegięć!). Zwracam uwagę na brzemienny w skutki fakt, iż w ten sposób przekaz „Newsweeka” adresowany jest w coraz większym stopniu do skrajnie zacietrzewionych debili, wykluczając z targetu gazety ludzi o jakichkolwiek ambicjach do własnego sądu. W dobie kryzysy lepiej mieć mniej odbiorców o „twardej” tożsamości, niż więcej, ale nie tak przywiązanych. Toteż do tego samego co Lis targetu − zacietrzewionego, chorego z nienawiści, ze strachu przed „powrotem IV Rzeczpospolitej” i z kompleksów, że przez polski katolicki ciemnogród „odstajemy” od „europejskiej normalności” − ścigać się zaczęły wszystkie media spod znaków „Tusku” musisz. Te bardziej zasiedziałe na pozycji „liderów opinii” robią to „z pewną taką nieśmiałością”, te próbujące zająć ich miejsce − bez postinteligenckich zahamowań. „Ludzie to kupią, ludzie to kupią, byle na chama, byle w mordę, byle głupio”. Zero argumentów, zero półcieni − prosty, maksymalnie emocjonalnie. Maks skandalu, prowokacji, zniewagi, żeby ktoś podał do sądu i żeby móc się chwalić, jak nas Kaczor prześladuje. Przerobić kogoś w okładkowym fotomontażu na Bin Ladena, albo na Hitlera… Nie, to już było. Może zrobić go z opuszczonymi gaciami? Na sedesie? Z kupą na głowie? Grunt w każdym razie uderzyć w kogoś takiego i w taki sposób, żeby „tamci” raz jeszcze zawyli, i nasi musieli się zbiec nas bronić. U niedalekiego kresu tej licytacji, pewnie za jakieś pół roku, dojdzie Lis do ściany i długo drapiąc się w głowę, wymyśli że zostało już tylko wytytłać w błocie Papieża. Mam! − na okładce goły Wojtyła w burdelu, a w środku kower o jego życiu seksualnym. Na bazie źródłowej, że słyszeliśmy, że gdzieś podobno mówiono, że nie był za młodu taki święty. Z powołaniem się na czyjeś wspomnienie, że widywano go w czterdziestych latach w towarzystwie jakiejś pięknej nieznajomej, i na historyka, z badań którego wynika, że w czasie wojny nawet bardzo wierzący ludzie zawieszali na kołku swe niezłomne zasady. Przesadzam? Może nie? Sami Państwo oceniajcie. Zjawisko jest obrzydliwe, i jako dziennikarz patrzę na nie z niesmakiem − zwłaszcza, gdy odpowiedzialni za nie jednocześnie usiłują występować w roli wyroczni, rozliczając dziennikarzy opozycyjnych z „wysokich standardów” zawodu. Ale jako człowiek, który identyfikuje się z dziennikarstwem opozycyjnym, widzę też pozytywną stronę tego procesu. W wyścigu do czytelników „Faktów i Mitów” (można to nazwać „palikotyzacją”, choć moim skromnym stosowniej jest mówić po prostu o zbydlęceniu) rządowe media będą coraz bardziej gubić odbiorców. Tych ze środka, „nie zajmujących się polityką”, którzy nieuchronnie zaczynają być tą młocką zniesmaczeni i odkrywają nachalność i nicość propagandy, jakiej zostali poddani. Na dłuższą metę uruchomienie tej licytacji pomiędzy prorządowymi przekaziorami daje więc skutki pozytywne. Na razie najlepiej wychodzą na niej tabloidy. Jeszcze do niedawna uważane za media najgorszego sortu, za wzorzec pisania prymitywnego i podłego − zaczynają się na tle „mediów opiniotwórczych” robić całkiem poczciwe. Może jeszcze nie są wzorcem, ale, mówiąc szczerze, na tych dwóch kolumnach „normalnych” opinii, które taki na przykład „superak” wciska pomiędzy klasycznie tabloidowe publikacje o majtkach Dody, już dziś znajduje czytelnik więcej uczciwej i merytorycznej publicystyki, niż w renomowanych niegdyś „tygodnikach opinii”. RAZ

Polacy śpijcie dalej, a przebudzenie będzie bardzo bolesne Długi Gierka spłacaliśmy 30 lat, choć ten sporo wybudował w kraju nad Wisłą. Długi Rostowskiego będziemy spłacać 100 lat, choć jego ekipa wyprzedała do cna prawie wszystko co zbudowano – pisze Janusz Szewczak. Ta analiza dotyczy stanu na dzień dzisiejszy. Nie uwzględnia operacji, jakiej na Polakach chce dokonać Tusk z Rostowskim, czyli oddanie nadzoru bankowego do Brukseli i “uwspólnotowienie długu”, co oznacza po prostu obciążenie Polaków kosztami spłaty już przeszło 1 biliona euro długów krajów bankrutów.

Mamy parabanki, parawymiar sprawiedliwości i parapaństwo. Mamy kapitalizm, a z nim złotych chłopców. Wielka firma budowlana – PBG zanotowała w drugim kwartale 1,6 mld zł strat. Ostatni polski holding zbrojeniowy – Bumar miał w ubiegłym roku blisko 550-600 mln zł. strat, Polimex – Mostostal w drugim kwartale miał blisko 400 mln zł. strat i zadłużenie w wysokości ok. 1,3 mld zł., w Banku BPH trwa gigantyczna kontrola kilkunastu tysięcy rachunków w obawie o wielkie oszustwo. Wietnamska mafia pierze miliardy złotych w handlu odzieżą i nie tylko, a pożary w polskim China Town czyli Nowej Wsi to normalka. Proceder wyłudzania VAT-u w handlu stalą w Polsce sięgnął gigantycznych poziomów – blisko 30proc. całego obrotu stalą. To mogą być straty rzędu od 1,5 – 2 mld zł. dla budżetu państwa. W grę wchodzą wręcz mafijne powiązania. Przed nami jeszcze olbrzymie efekty potencjalnych strat związanych właśnie z niedoszłą prywatyzacją koncernu energetycznego ENEA – polskiego giganta energetycznego. Prokuratura, ABW, CBA już wszczęły śledztwo w sprawie nieprawidłowości zarządzania majątkiem tej spółki i wyrządzenie jej znacznej szkody majątkowej w okresie 2010r. – 1012r., a ten majątek jest niebagatelny, idzie w dziesiątki miliardów złotych. Ciekawe też, jak rozwinie się mega afera Centrum Projektów Informatycznych, związana z informatyzacją państwa, służb, administracji i policji. Mówi się w tym wypadku nie tylko o milionach łapówek, ale i miliardach złotych strat dla Skarbu Państwa.

http://www.stefczyk.info/publicystyka/opinie/nasze-polskie-parapanstwo

Hasła “róbta co chceta” muszą prowadzić do likwidacji państwa polskiego, raczej wcześniej niż później. Dość już mamy dziadowskiego parapaństwa z pararządem i jego paraprawdą o polskich problemach. Tracimy bezcenny czas, a fale tsunami – bankructwa, biedy, załamania gospodarczego i finansowego wzbierają z każdym dniem. Obecna ekipa prawie na wszystkich frontach sięgnęła po prawdziwych „mistrzów” profesjonalizmu i wiarygodności. Polski budżet nadzoruje w Sejmie nie kto inny jak prof. D. Rosati – członek Rady Nadzorczej FOZZ i WGI-TFI, a V-ce MF został słynny w świecie poseł M. Sekuła, który przemawiał i przegłosowywał wnioski wraz z pustymi krzesłami komisji śledczej ds. afery hazardowej. Dochody państwa w 2013 r. wzrosną o niespełna 7 mld zł. Dwa razy mniej niż w tym roku. Gospodarka zwalnia, nie ma wiec co liczyć na duży wzrost dochodów i redukcję deficytu – to główne przesłanie projektu przyszłorocznego budżetu, który przedstawił rząd. Rzad tnie wydatki współfinansowane środkami Unii Europejskiej – mają być one o 4,5 proc. mniejsze niż w tym roku. Premieri minister finansów powinni policzyć i przedstawić Polakom, ile kosztuje nas gospodarczy eksperyment Tuska i Rostowskiego wprowadzany już od 5-ciu lat. Np. w kwestii nowego zadłużenia kraju, to już blisko 400 mld zł. W 2007 r. bezrobotnych było ok. 1,7 miliona osób, a w 2012 r. mamy ich już ok. 2,2 mln, a ta liczba ma się jeszcze zwiększyć o 300 tysięcy. Jeszcze w czerwcu J. V. Rostowskiemuwychodziło, że wzrost PKB Polski na 2013r. będzie wynosił 2,9 proc., dziś to już tylko 2,2 proc., bezrobocie miało wynieść 12,6 proc., dziś wynosi już 13 proc., deficyt miał wynieść 32 mld zł., dziś okazuje się, że będzie to 35,6 mld zł., zaś zaniżona ponownie inflacja ma wynieść ponoć tylko 2,7 proc. Oczywiście będzie dużo, dużo gorzej. Możemy w 2013 r. otrzeć się o recesję. Bezrobocie, które stale rośnie, a jesienią ten wzrost jeszcze przyspieszy, w tym tempie w 2013r. wyniesie jakieś 18 proc. To znaczy, że spadną dochody podatkowe, a o kolejne 80-100 mld zł. wzrośnie zadłużenie.

http://www.stefczyk.info/publicystyka/opinie/rostowski-nie-umie-liczyc

Komisja Europejska przedstawi propozycję wspólnego nadzoru bankowego w 27 krajach UE, który miałby zacząć funkcjonować od stycznia 2013 roku jako pierwszy krok zapowiedzianej już wcześniej przez przywódców UE unii bankowej. Czekają juz tylko do 12 września, na rozstrzygniecie Trybunału Niemiec w sprawie zgodności paktu fiskalnego i EMS z niemiecką konstytucją. Wspólny nadzór miałby być obligatoryjny dla krajów strefy euro z możliwością przystąpienia do niego pozostałych krajów UE. Minister finansów Jacek Rostowski już publicznie określił, że dla Polski byłby on „nawet pożądany”. Do tej pory mimo tego, że ponad 70% banków w Polsce jest w rękach właścicieli zagranicznych, KNF swoimi rekomendacjami, potrafił je przymusić do corocznego pozostawienia w Polsce dużej części wypracowanych zysków i przeznaczenia ich na wzmocnienia kapitałowe. Przy nadzorze unijnym wielkie banki systemowe mające swoje spółki – córki w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, będą w stanie przeforsować decyzje w tym zakresie, które będą służyć spółkom – matkom, zlokalizowanym w krajach Europy Zachodniej – Zbigniew Kuźmiuk.

“Najnowsze dane z badań polskiego sektora przemysłowego przeprowadzone przez Markit dla HSBC wskazały na utrzymujące się spowolnienie w polskim sektorze przemysłowym. Spadek ten pogłębił się, ponieważ zarówno wielkość produkcji, jak i liczba nowych zamówień zmalały w szybszym tempie. Wzrost zatrudnienia został utrzymany, jednak tempo tego wzrostu było znikome. Firmy jeszcze bardziej ograniczyły aktywność zakupową oraz zapasy. Presja inflacyjna pozostała słaba, co częściowo uzasadniano silniejszym złotym” – napisano w komentarzu. Według głównego ekonomisty BCC, byłego zastępcy Rostowskiego, prof. Stanisława Gomułki w przyszłym roku nastąpi znaczne pogorszenie sytuacji materialnej dla około 2 proc. rodzin i brak poprawy tej sytuacji dla pozostałych 98 proc. rodzin. Należy mieć opinię i politykę realistyczną, także taką, która bierze pod uwagę interes długofalowy kraju, a nie tylko, czy głównie, krótkoterminowy interes polityczny rządu i rządzącej koalicji. Trzeba zakładać wzrost PKB w 2013 r. w okolicy 1 proc., może nawet 0 proc., oraz wzrost stopy bezrobocia o około 2 punkty procentowe do blisko 15 proc. pod koniec roku. Wycofywanie kapitału z Europy Środkowej przez zachodnie banki przyspiesza. Ważne, aby nie było chaotyczne . W Polsce powoli widoczne staje się spowolnienie gospodarcze, spowodowane ograniczeniem kredytowania firm, zwłaszcza ze strony banków zagranicznych-główny ekonomista EBOR, Erik Berglof. Niemiecki minister finansów Wolfgang Schaeuble ostrzegł zadłużone państwa strefy euro, by nie traktowały decyzji Europejskiego Banku Centralnego o podjęciu zakupów ich obligacji jako sygnału dla zwolnienia tempa reform budżetowych. Musimy sprawnie urzeczywistniać niezbędne instytucjonalne reformy w Unii Europejskiej oraz w strefie euro” – podkreślił Schaeuble.

“Kryzys zaufania do euro przezwyciężymy tylko wtedy, jeśli nie pójdziemy na ustępstwa w sprawie reform. Rynki nie są jeszcze pewne, że strefa euro utrzyma się”. Propozycję KE ma opublikować 12 września. Miałby on stopniowo wchodzić w życie począwszy od stycznia 2013 r. i być pierwszym krokiem w kierunku tzw. unii bankowej. Następnymi krokami mają być wspólny fundusz restrukturyzacji i likwidacji banków oraz wspólny funduszy gwarancji depozytów. Wspólny fundusz likwidacji banków oraz wspólny system gwarantowania depozytów powinny być utworzone przez te same kraje, które najpierw wejdą do wspólnego nadzoru. Kluczowe jest, stworzenie jednolitego systemu, w którym będzie wspólny mechanizm nadzoru i elementy drugiego etapu (unii bankowej): wspólny system gwarantowania depozytów oraz fundusz upadłościowy, obejmujące te same banki i kraje. Niezależnie od tego, w jaki sposób Europa rozwiąże kryzys zadłużenia, przyszłość wspólnej waluty będzie kreślona w dwóch niemieckich miastach: we Frankfurcie i w Berlinie. Rynki powątpiewają w przetrwanie strefy euro, podważając gotowość Niemiec do tego, aby pozwolić EBC na wykorzystanie środków dla zapewnienia płynności finansowej rządom krajów peryferyjnych Europy. W czerwcu członkowie strefy euro podjęli kroki w kierunku wspólnego ponoszenia ryzyka stwarzanego przez system bankowy w zamian za jednolitą kontrolę nad bankami, sprawowaną zapewne przez EBC – również ten cel jest wspólny dla Berlina i Frankfurtu. Nie rozstrzygnięto, jakich banków ma to dotyczyć. Komisja Europejska proponuje, aby EBC sprawował nadzór nad wszystkimi, liczonymi w tysiące bankami strefy euro.

http://forsal.pl/artykuly/644316,berlin_i_frankfurt_zdecyduja_o_przyszlosci_strefy_euro.html

Szef KE Jose Barroso jest otwarty na zmianę traktatu UE, jeśli to niezbędne dla dalszej integracji – zapewnił we wtorek rzecznik KE Olivier Bailly. Zmiana traktatu UE – przypomniał – jest konieczna m.in. po to, by wprowadzić ambitny projekt euroobligacji.

Vincent Rostowski, obcy agent wpływu Wyciągnął go Tusk niczym sztukmistrz królika z cylindra za uszy, choć miał do wyboru wielu uznanych także za granicą krajowych ekonomistów. Nikt o nim za bardzo wcześniej nie słyszał, a jego wykształcenie odpowiada polskiemu magistrowi ekonomii, mimo że niektórzy w Platformie tytułują go profesorem.

- Minister Rostowski posiada stopień naukowy magistra ekonomii. Nie posiada tytułu naukowego ani stopnia naukowego doktora – przyznaje rzeczniczka Ministerstwa Finansów Magdalena Kobos.

http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Minister-Rostowski-nie-jest-profesorem-bedzie-awantura,wid,11274422,wiadomosc.html?ticaid=1f20b&_ticrsn=5

Jan Antony Vincent-Rostowski (Jacek Rostowski) (ur. 30 kwietnia 1951 w Londynie) wnuk Jakuba Rothfelda-Rostowskiego (syna Mojżesza Rotfelda i Lei z domu Broder) w momencie otrzymania teki ministra finasów nie miał obywatelstwa polskiego i był obywatelem brytyjskim! Wyszło to przypadkiem, gdy się okazało, że nie posiada on ani numeru pesel, ani NIPu. Nasuwa się pytanie – jeżeli Polskim Ministrem może być osoba posiadająca inne obywatelstwo (tak jak obecnie w przypadku Rostowskiego), to czyje interesy on reprezentuje? Posiada mnóstwo mieszkań na wynajem, ale próżno szukać tam jakiegoś polskiego adresu, jakby szykował się z góry do desantu, Taki pojawiam się i znikam. Rostowski ponadto będąc po “uszy zadłużonym” w niepolskich instytucjach finansowych znajduje się stale w “konflikcie interesów” ! Wyśmiewany jest jako ekonomista, który tymże ekonomistą został jedynie dzięki G. Sorosowi, który raczył go zatrudnić na Węgrzech w szkole założonej przez swoją fundację (Brytyjczycy wykpiwają fundację Sorosa). Trzeba przyznać, że odkąd został ministrem Finansów w Polsce nie mamy problemów z pozyskaniem kolejnych kredytów z NFW. Jeśli jednak przeczytamy choćby tu:

http://walka1.salon24.pl/445875,orban-ujawnia-na-jakich-warunkach-mfw-udziela-europie-pozyczek

na jakich warunkach te pożyczki są udzielane i widzimy, że w Polsce te warunki są skrupulatnie wypełniane, to możemy sie domyślać, że ministra Rostowskiego dostaliśmy niejako w pakiecie od międzynarodowej finansjery. To nie polski rząd zdecydował, że Polacy mają pracować dłużej, a najlepiej do śmierci (biorąc pod uwagę, że najkrócej żyjemy w Europie), o tym zdecydowali bogaci bankierzy, aby mogli być jeszcze bogatsi. Za czasów ministra V. Rostowskiego:

– dwukrotnie wyprowadzono z Polski nawet setki miliardów złotych poprzez spekulacyjna grę na polskim złotym prowadzona m.in. przez Goldman Sachs oraz dodatkowo “wyssano” polskie finanse za pomocą tzw. asymetrycznych opcji walutowych

– dług publiczny Polski wzrósł do 800 mld zł (różne szacunki mówią nawet 3 bilionów?), deficyt do 100 mld zł a zadłużenie zagraniczne do 250 mld USD – obecny stan finansów Polski jest stanem “przedzawałowym”, “przedupadłościowym”, a minister finansów zyskuje miano “mistrza kreatywnej księgowości”

– finalizuje się być może ostateczną destabilizację i grabież prywatyzacyjną Polski.

Nie wiemy także, jak wygląda sprawa obietnicy złożonej przez Donalda Tuska zwrotu środowiskom żydowskim 60 miliardów złotych, można tylko wyciągać wnioski z tego, że nasze zadłużenie rośnie dramatycznie, a Żydzi przestali ostatnio upominać się o pieniądze (może tylko z litości w związku z naszą podłą sytuacją gospodarczą). Niedawno ( w sierpniu tego roku) odbyło się spotkanie tajemniczej i wpływowej Grupy Bilderberg. Na liście uczestników tegorocznego spotkania jest polski minister finansów Jan Antony Vincent-Rostowski. Grupa Bilderberg jest uważana przez niektórych za ponadnarodową organizację próbującą tworzyć rząd światowy. Jest to nieformalne międzynarodowe stowarzyszenie wpływowych ludzi wywodzących się ze świata wielkiego biznesu, globalnych korporacji i polityki. Jej spotkania odbywają się raz do roku, począwszy od 1954 r. Podczas nich omawiane są najważniejsze sprawy dotyczące bezpieczeństwa, polityki i gospodarki.

Uczestnicy spotkań są zobowiązani do całkowitej dyskrecji. Nazwiska związane z Bilderberg to m.in. prezes Banku Światowego James Wolfensohn, żona byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych Hillary Rodham Clinton, były premier Wielkiej Brytanii Tony Blair, żona Billa Gatesa – Melinda Gates. Jedynym znanym Polakiem, który dotychczas brał udział w spotkaniach jest jeden z założycieli Platformy Obywatelskiej, współpracownik komunistycznego wywiadu Andrzej Olechowski. Chociaż obradującym towarzyszą dziennikarze to jest to starannie wyselekcjonowana grupa zobowiązana do dyskrecji. Tym samym media nie relacjonują ani przebiegu, ani treści rozmów.Niejawność spotkań i ogromne wpływy posiadane przez zaproszone osoby spowodowały, że niektórzy komentatorzy przypisują członkom Grupy Bilderberga tworzenie nieformalnego rządu światowego, a w konsekwencji zamiar wprowadzania rozwiązań ekonomiczno- politycznych sprzecznych z wolą społeczeństwa.

http://www.emito.net/spolecznosc/grupy/kraje_regiony_i_miejsca/news_1100147/forum/co_robi_rostowski_na_tajemniczym_spotkaniu_1219532

Czy “nasz” minister finansów jest na pewno nasz i w czyim imieniu zarządza on polskim majątkiem?

To oni strzelali w tył głowy Jeden z oprawców, którzy w stalinizmie wykonywali wyroki śmierci na polskich patriotach, do dziś pobiera wysoką emeryturę. W latach 1944 – 1956 w więzieniu przy ul. Rakowieckiej stracono ponad tysiąc osób. Wiele z nich było ofiarami Piotra Śmietańskiego i Aleksandra Dreja. Ustaliliśmy, że obaj już nie żyją. Innemu seryjnemu zabójcy z więzienia w Kielcach i Radomiu, płk. Wacławowi Ziółkowi, III RP płaci co miesiąc cztery tys. złotych. W latach 1945-50 Piotr Śmietański był na Mokotowie dowódcą plutonu egzekucyjnego. Sądząc z podpisów na protokołach wykonania wyroków śmierci – ledwo piśmienny. W praktyce żadnego plutonu nie było. Zabijał tylko on. Miał jedną, wypróbowaną metodę – zabijał strzałem w tył głowy, metodą sowiecką. W ten sposób zostali zamordowani polscy oficerowie w Katyniu. Zabijał żołnierzy AK, NSZ, WiN, działaczy niepodległościowych – wszystkich, którzy nie podobali się “ludowej” władzy. Wśród najbardziej znanych więźniów, od kuli Śmietańskiego zginęli:

Witold Pilecki – 25 maja 1948 r.,

Hieronim Dekutowski, “Zapora” – 7 marca 1949 r.,

Adam Doboszyński – 29 sierpnia 1949 r.,

Ich nazwiska można dziś znaleźć na pamiątkowej tablicy umieszczonej na więziennym murze. Zostali pogrzebani prawdopodobnie na “Łączce” – dzisiejszej kwaterze “Ł” cmentarza wojskowego na Powązkach.

DO IZRAELA? Śmietański zaczynał w bezpiece (Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie) na początku 1945 r. jako wywiadowca. Funkcja kata kryje się pod terminami: “do dyspozycji szefa” i “oficer do zleceń”. Był też “agentem zaopatrzenia”, chyba po to, aby bardziej urozmaicić sobie monotonną pracę. Do niedawna nie wiedzieliśmy, jak ten etatowy morderca wygląda. Po raz pierwszy zdjęcie starszego sierżanta Piotra Śmietańskiego opublikowano w albumie Jacka Pawłowicza “Rotmistrz Witold Pilecki 1901 – 1948″ (Wydawnictwo Instytutu Pamięci Narodowej). Namówiłem historyka IPN, aby prócz materiałów ikonograficznych przedstawiających rotmistrza, jego rodzinę i współpracowników, pokazać także twarze morderców – od przywódców komunistycznej partii i państwa, szefostwa Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, po “oficerów” śledczych bezpieki, sędziów, prokuratorów, w końcu Śmietańskiego. Jacek Pawłowicz najdłużej szukał właśnie jego fotografii. Ale jest, udało się. Po opublikowaniu albumu rozdzwoniły się telefony – wreszcie, po latach mogliśmy zobaczyć twarz (w bardziej dosadnych słowach: mordę) tego oprawcy. Ale zaraz pojawiło się pytanie: Co się z nim dzieje? Nikt nigdy go nie odszukał. Ze skąpych relacji wiemy jedynie, że więźniowie Mokotowa nazywali go “Lodziarz” lub “Poniatowski”, ze względu na długie bokobrody. Potem pojawiła się informacja, że wyjechał do Izraela.

JEDEN STRZAŁ W egzekucji rotmistrza, prócz Śmietańskiego, brał udział m. in. zastępca naczelnika więzienia mokotowskiego Ryszard Mońko (dwa zawody: technik rolniczy i mechanik, do 1962 r. był m.in. naczelnikiem więzienia w Częstochowie). Pięć lat temu, podczas procesu Czesława Łapińskiego oskarżonego przez IPN o udział w mordzie sądowym na Witoldzie Pileckim, zeznawał (jako świadek!!!): – 25 maja 1948 r., między godz. 21 i 21.30 do mojego gabinetu zgłosiło się czterech panów, dwóch w mundurach wojskowych, dwóch po cywilnemu. Byli z bezpieki. Na polecenie prokuratora [Stanisława Cypryszewskiego - TMP] rozkazałem doprowadzenie Pileckiego na miejsce straceń. To był mały, oddzielnie stojący budynek za X Pawilonem, którym rządził MBP, a oficerowie służby więziennej nie mieli tam wstępu. Widziałem, jak prowadzili Pileckiego pod ręce, a on poprosił ich, żeby go puścili, bo chce iść sam. Weszli do środka, ja zostałem na zewnątrz. Słyszałem jeden strzał. Lekarz w wojskowym mundurze wszedł do budynku i stwierdził zgon”. Mońko pamiętał też Śmietańskiego, ale nie wiedział, co teraz robi. Informacji o kacie z Rakowieckiej nie ma w polskiej ewidencji: Wydziale Kadr Centralnego Zarządu Służby Więziennej, Centralnym Departamencie Kadr MON, Archiwum Wojsk Lądowych i jego trzech filiach, Biurze Ewidencji i Archiwum UOP. Śmietański nie figuruje również w rejestrze PESEL. W związku z brakiem jakichkolwiek danych o mordercy śledztwo przeciwko niemu zostało w 2004 r. umorzone. Ostatecznie okazało się, że Piotr Śmietański… zmarł jeszcze w 1950 r. na gruźlicę.

MEDALIK Z MATKĄ BOSKĄ Po Śmietańskim strzałem w tył głowy na Mokotowie zabijał inny starszy sierżant Aleksander Drej. Podobno był wyjątkowo zachłanny, wykłócał się o każdą nagrodę za egzekucję. W końcu doczekał się – zarządzeniem nr 19 MBP za ofiarną pracę w zwalczaniu wrogiego podziemia otrzymał premię w wysokości 30 tys. zł.

W wojewódzkim UBP w Warszawie pojawił się prawie równo ze Śmietańskim – w lutym 1945 r., też w roli młodszego wywiadowcy (skończył w 1954 r. jako młodszy referent, czyli służbowej kariery nie zrobił). Tak jak Śmietański był “do dyspozycji szefa” i “do zleceń”. Lubił chwalić się, że tak bohatersko walczył w czasie wojny w szeregach Armii Ludowej, że został dwukrotnie ranny. Jego akta nic o tym jednak nie mówią. Drej zamordował wielu, którzy naprawdę poświęcali życie dla wolnej Polski, m.in. Zygmunta Szendzielarza, dowódcę V Brygady Wileńskiej. Był 8 luty 1951 r. Z celi major “Łupaszko” został wyprowadzony wczesnym wieczorem. Prokurator odczytał wyrok śmierci w imieniu Rzeczpospolitej. Potem oprawcy zmusili Szendzielarza, aby pochylił się do przodu. Chcieli, aby zobaczył leżące na schodach martwe ciała trzech swoich kolegów, zabitych przed chwilą. Kula dosięgła “Łupaszkę” o godz. 20.15. Tak przynajmniej wynika z protokołu egzekucji. Drej jest podpisany jako dowódca plutonu egzekucyjnego. Jednak strzelał w tył głowy tylko on sam. Mimo upływu lat zwyczaje na Rakowieckiej nie zmieniły się. Niecały miesiąc później, 1 marca 1951 r. – w piwnicach domku gospodarczego na Mokotowie – wykonał wyrok na siedmiu członkach IV Zarządu Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Komendant, ppłk Łukasz Ciepliński, wiedział, że nie będzie miał pogrzebu, tylko zostanie wrzucony pod osłoną nocy do jakiegoś bezimiennego dołu. Dlatego tuż przed śmiercią połknął medalik z Matką Boską. Mimo to jego ciała, jak i podkomendnych do dziś nie udało się odnaleźć. Drej zabijał w dziesięciominutowych odstępach, co oznacza, że egzekucja całego IV Zarządu WiN trwała 70 minut. Gdyby miał pomocników, gdyby naprawdę istniał zapisany w ubeckich papierach pluton egzekucyjny, sprawa mogła pójść znacznie sprawniej…

“POCHOWANI” W GNOJÓWCE Drej spełniał się w roli kata już za czasów Śmietańskiego. 19 lutego 1947 r. późnym wieczorem pojawił się w Płońsku. W tamtejszym więzieniu mówiło się, że przyjechał funkcjonariusz UB z centrali, czyli z Rakowieckiej. Dlaczego Drej zawitał do Płońska? Miał zastrzelić trzech mężczyzn – żołnierzy Ruchu Oporu Armii Krajowej. Bronisław Urbański ps. Andrzej, “Ślepy”, Zygmunt Ciarka “Sowa” i Marceli Gajewski “Mściciel” 9 grudnia 1946 r. zostali skazani na KS przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie. Mieli jednak nadzieję, że unikną śmierci – za trzy dni wchodziła w życie amnestia, która miała ich objąć. Nawet więzienni strażnicy powtarzali im, że mogą spać spokojnie. Jednak Aleksander Drej na darmo by nie przyjeżdżał. Minęło kilka godzin i w towarzystwie innych funkcjonariuszy więziennych wyprowadził trzech żołnierzy Niepodległej na zaplecze płońskiego aresztu. Było kilka minut przed trzecią w nocy. Konwój zatrzymał się przy należącej do zakładu karnego chlewni. Tu Drej otworzył do niewinnych ogień. Najpierw posłał do nich serię z karabinu, potem wyciągnął pistolet i dobijał każdego strzałem z pistoletu w głowę. Teraz trzeba było zabitych “pochować”. Nie namyślając się wiele wrzucił ich ciała do dołu, wyżłobionego przez strumień gnoju i błota, wylewających się z chlewni. Aby żaden ślad nie pozostał, przykrył trupy ROAK-owców jeszcze jedną warstwą gnojówki. Plan faktycznie powiódłby się, gdyby nie świadek, przyjaciel jednego z zamordowanych, który widział całe zdarzenie z okna celi. Po odejściu z bezpieki Aleksander Drej przez rok pracował w milicji. Został jednak zwolniony wobec braku “przygotowania do służby w MO”, gdyż “przez okres służby w BP st. sierż. Drej wykonywał zlecenia specjalne”. Krwawy kat zmarł kilka lat temu w Warszawie. Do końca pobierał resortową emeryturę dla szczególnie zasłużonych.

MAJOR PLAMA Jeszcze jeden oprawca, który miał już nie żyć, ale okazało się, że była to celowa dezinformacja. To Wacław Ziółek – kat z Kielc, ur. w 1927 r., znany w ubecji jako “major Plama”. Typ ten nie tylko był naczelnikiem kieleckiego więzienia, ale osobiście wykonywał wyroki śmierci na członkach antykomunistycznego podziemia. To on również torturował słynnego “Szarego” – Antoniego Hedę. Katem był również w więzieniu w Radomiu. Stefan Bembiński “Harnaś” (który 9 września 1945 r. wraz ze swoim oddziałem przeprowadził brawurową akcję zajęcia Radomia, zdobycia tamtejszego więzienia i uwolnienia aresztowanych) w wydanych w 1996 r. wspomnieniach “Te pokolenia z bohaterstwa znane” pisał, że w radomskim areszcie “wczesnym rankiem wykonywano codziennie wyroki śmierci. (…) Kat, Wacław Ziółek, występujący przy wykonywaniu tej czynności w polskim mundurze porucznika, zjawiał się w więzieniu po południu. (…) Kazał oddziałowemu otwierać cele ze skazańcami i z korytarza przyglądał się im. Taksował każdego. Był dobrym rzemieślnikiem. Za każdy wyczyn otrzymywał 600 do 700 ówczesnych zł. Potem wychodził na zewnętrzne podwórko, sprawdzał, czy na drodze przemarszu ze skazanym nie ma zanieczyszczeń, kamieni, kawałków żelaza czy drewna. Z kolei kierował się do garażu. Sprawdzał, czy pętla dobrze się zaciska, czy urządzenie uruchamiające zapadnię działa cicho i sprawnie. Potem wychodził z więzienia i zjawiał się rano”. Prócz uśmiercania niewinnych Wacław Ziółek ma na koncie jeszcze inne “sukcesy” – w 1946 r. z ramienia resortu uczestniczył (m.in. razem z Adamem Humerem) w prowokacji, którą PRL-owska historiografia nazwała “pogromem kieleckim”. Dziesięć lat później Ziółek przeszedł do Milicji Obywatelskiej, a w latach 90. na emeryturę (w stopniu pułkownika). O niemałych pieniądzach, które dostaje, pisaliśmy na wstępie. Tadeusz M. Płużański

http://www.asme.pl/129258680894425.shtml

http://www.bibula.com/?p=29447

Norwegia odpisała 90 % ludności długi hipoteczne

http://refreshingnews99.blogspot.in/2012/08/norway-writes-down-90-of-populations.html

W 1997, Norwegia wprowadziła umorzenie długów i „odpisała” 90 % krajowych długów hipotecznych. Zrobiono to, udokumentowano i całkowicie ukryto przed światem i przed światowymi mediami aż do 19 kwietnia 2012 r. Do tej daty zapanowała zupełna i totalna cenzura wszelkich informacji związanych z umorzeniem długów, i to na całym świecie. MFW przyznaje, że polityka celowego umorzenia długów może przynosić dobre skutki MFW przyznał, że celowa redukcja długów krajowych gospodarstw domowych może przynieść znaczące korzyści gospodarcze. Najnowszy raport MFW stwierdza istnienie związku między wysokim poziomem długu wewnętrznego a wpływem na szansę ekonomicznej poprawy. MFW stwierdził, że polityka celowej redukcji poziomu długu wewnętrznego, w tym umorzenia długów hipoteczych – mogą doprowadzić do znaczących korzyści gospodarczych. Komentarze MFW pojawiły się w najnowszym numerze World Economic Outlook. MFW mówi, że taka polityka może w poważnym stopniu zminimalizować negatywne skutki działania poziomu dźwigni finansowej na działalność gospodarczą. W raporcie zauważono istnienie udowodnionego związku między wysokim poziomem zadłużenia podczas hossy na rynku wewnętrznym oraz skutkami nawisu wysokiego zadłużenia w stosunku do gospodarczej poprawy. Okazuje się, że kraje, jak np. Irlandia, gdzie doszło do ogromnego wzrostu cen domów i pożyczania przez gospodarstwa domowe, przechodzi dłuższy niż przeciętny okres recesji po tym, jak bańka spekulacyjna pęka. Większa część tego przewlekłego okresu recesji ma związek z tym, że gospodarstwa domowe starają się zmniejszyć swój poziom zadłużenia, co z kolei prowadzi do zmniejszenia się poziomu wydatków w całej gospodarce powodując, że recesja się pogłębia.

„Ponieważ dług działa jak hamulec dla wzrostu gospodarczego, ważne jest, żeby zwolnić ten hamulec”, mówi autor raportu, Daniel Leigh. MFW przebadał reakcje wielu krajów na sytuację, gdy wielka część populacji jest pod ciężarem wysokiego poziomu długów hipotecznych w czasie recesji i dowiedział się, że takie programy mogą pomóc uchronić się przed samonakręcającym się cyklem spadku cen domów i zmniejszającą się łączną podażą.

“Taka polityka jest szczególnie adekwatna dla gospodarki z ograniczoną możliwością ekspansjonistycznej makroekonomii, i w której sektor finansów otrzymał już rządowy raport” wynika z wniosków. Irlandia spełnia obydwa te kryteria. Raport naświetla to, co nazywa „śmiałymi” programami redukcji długu gospodarstw domowych, wprowadzonymi w USA w latach 30-tych oraz w Islandii w czasie kryzysu, co jak mówi, może „znacząco zmniejszyć ilość bankructw i licytacji domów i znacznie zmniejszyć ciężar spłaty długów”. Tym przykładom przeciwstawia inne, w jakich się nie udało, jak obecnie stosowane w USA i na Węgrzech, a także polityka uprawiana w Kolumbii oraz w krajach skandynawskich w latach 90-tych. Tak samo, jak mówi o „śmiałym” podejściu, mówi też, że zabezpieczenie silnego sektora bankowego jest sprawą kluczową podczas obniżania wewnętrznego poziomu dźwigni finansowej. Stwierdza, że polityka w Kolumbii i na Węgrzech nie powiodła się, gdyż zepchnięto zbytni ciężar na i tak już osłabiony sektor bankowy. Politykę należy tak zaplanować, aby mieć zachęty inwestycyjne dla banków i pożyczkobiorców, zwłaszcza oferując im realną alternatywę wobec bankructwa i licytacji. MFW zauważa, że wsparcie rządowe dla programów restrukturyzacji długów wewnętrznych zakłada wyłonienie wygranych i przegranych. „Tarcia spowodowane przez taką redystrybucję mogą być jednym z powodów, dlaczego taka polityka była rzadko stosowana w przeszłości, z wyjątkiem sytuacji, gdy ogrom problemu stawał się widoczny, a naciski społeczne i polityczne wzmagały się”. Cytowane jest w tym raporcie inne badanie, jakie wykazało, że systemy polityczne mają tendencję do zwiększonej polaryzacji w dobie kryzysu finansowego, i stawia pytanie o problemy związane z podjęciem akcji zbiorowej – pożyczkobiorcy obciążeni hipotekami są gorzej politycznie zorganizowani niż banki – a to może działać hamująco na próby wprowadzania restrukturyzacji długów wewnętrznych. W latach 30-tych administracja Roosevelta utworzyła organizację the Home Owners Loan Corporation (HOLC), jaka skupowała od banków zadłużenia przy pomocy obligacji rządowych, z gwarancjami federalnymi na kapitał i odsetki. Potem przeprowadzała restrukturyzację tych hipotek, aby stały się badziej przystępne dla pożyczkobiorców. 80 % zrestrukturyzowanych pożyczek (coś ok. 800 tysięcy) było chronionych przed przejęciem, a nieruchomości z hipoteką stopniowo sprzedawano po cenie nominalnej aż do końca programu w roku 1951. Sumy wydane na ten cel wyniosły w 1933 r. 8,4 % amerykańskiego PKB. W raporcie MFW czytamy: “główną cechą HOLC było skuteczne przekazywanie środków skrępowanym przez obciążenia gospodarstwom domowym i z bardzo marginalną skłonnością do przejadania środków, co uśmierzało negatywne skutki spadku całościowego popytu” wywołanego przez recesję i potrzebę delewarowania rynku wewnętrznego. Podstawowym mechanizmem uczynienia z pożyczek instrumentu bardziej dostępnego dla klientów było przedłużenie terminu spłaty hipotek – czasem przez podwojenie tego czasu – i przypisanie pożyczce stałej raty procentowej zamiast zmiennej. W wielu wypadkach HOLC odpisał również na straty część kapitału, aby wartość pożyczki nie przekraczała 80 % szacowanej wartości domu. W przypadku Islandii, sytuacja była bardziej złożona w związku z o wiele większym odsetkiem ludności, jaki znalzał się w sytuacji podbramkowej, a także wskutek powszechnej praktyki udzielania pożyczek hipotecznych w walutach obcych. Rząd i nowopowstałe banki islandzkie rozwinęły wzorzec, jaki może mieć zastosowanie w przypadku omawiania spraw restrukturyzacji z udziałem kredytobiorców i kredytodawców. Mają one służyć znacznemu umożeniu długów i zaprojektowano je po to, aby ujednolicić zabezpieczony na nieruchomości dług z wartością zastawu (tzn. zrównać wartość pożyczki z wartością nieruchomości), a także dokonać harmonizacji obsługi długu ze zdolnością do jego spłaty. MFW odkrył, że takie negocjacje sprawa po sprawie zabezpieczają prawa własności i redukują niebezpieczeństwo moralnego hazardu, lecz nabrał wody w usta. Tylko w styczniu tego roku ok. 35 % spraw załatwiono wg procedury złożonych wniosków. Aby przyspieszyć ten proces, Islandia wprowadziła plan umorzenia długów, jaki przewiduje umorzenie bardzo zadłużonych hipotek do wysokości 110 % pożyczki zabezpieczonej na aktywach gospodarstw domowych. MFW zauważył, że tylko wtedy, gdy wprowadzi się wszechstronną strukturę i ogłoszony zostanie wyraźny termin wygaśnięcia takiej ulgi, będzie można powiedzieć, że plan umorzenia ostatecznie dobiegł końca. Od stycznia 2012 r., od 15 do 20 % islandzkich hipotek zostało objętych planem umorzeń albo prace nad tym jeszcze trwają. Jednak, mówi się, że osąd wciąż jeszcze nie może być wydany w sprawie realizacji planów Islandii, a jak bardzo Islandia może pomóc swym obywatelom stanąć na nogi i zminimalizować skalę hazardu moralnego, jaki ich dotknął, dopiero zobaczymy.

Kto jest zdrajcą według ks. Isakowicza- Zaleskiego? Takie oskarżenia naprawdę bolą Bardzo szanuję i podziwiam ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Nie trzeba nikomu przypominać, ile ten odważny człowiek zrobił dla walki o prawdę w sprawie lustracji. Nie można zapominać również o wielkim poświęceniu duchownego w walce o pamięć ofiar ludobójstwa na Kresach. Niejednokrotnie współpracowałem z duchownym i bardzo miło tę współpracę wspominam. Przez lata ks. Zaleski był dla mnie inspiracją. Jednak nie mogę przejść obojętnie obok stwierdzenia z ostatniego tekstu duchownego. Nie jest tajemnicą, że ks. Isakowicz-Zaleski jest, pisząc bardzo delikatnie, sceptycznie nastawiony do ostatniej inicjatywy polskich hierarchów Kościoła katolickiego i Cerkwi. Ma do tego prawo. Duchowny odmówił przeczytania w swojej parafii tekstu wspólnego dokumentu obu kościołów. Tutaj nie jestem przekonany czy postępuje on zgodnie z literą prawa kanonicznego. Nie wchodzę jednak w tą kwestię, bowiem jestem laikiem. Bez wątpienia ks. Isakowicz- Zaleski ma rację, że dziś abp. Józef Michalik ma wielu fałszywych przyjaciół, którzy noszą go na rękach za wspólną inicjatywę z Cyrylem, a w niedalekiej przyszłości nie omieszkają znów mieszać go z błotem, gdy dojdzie do sporu na temat aborcji czy związków homoseksualnych. Z drugiej strony nie można zapominać, że część polskiej prawicy do niedawna uważała abp. Michalika za wyrocznię, a teraz, gdy „nie poszedł on po ich politycznej linii” wytyka mu agenturalną przeszłość. Takie postępowanie nie różni się niczym od tego, co robią „fałszywi przyjaciele” hierarchy. Niestety w Polsce każdy próbuje zaprzęgnąć Kościół do swoich politycznych celów i wykorzystuje jego autorytet. Można więc polemizować z wieloma mocnymi tezami, które stawia ks. Tadeusz Isakowicz- Zaleski i wielu konserwatywnych publicystów w sprawie „pojednania”. W końcu nieprzeczytanie listu w kościołach prawosławnych na terenie Rosji musi budzić niesmak polskiego katolika. Jednak z jedną z tez ks. Isakowicza- Zaleskiego trudno nawet polemizować. I piszę to z prawdziwą przykrością.

„Mam jednak nadzieję, że z pomocą Opatrzności Bożej uda się to wszystko przetrzymać. Nawet zdradę niektórych publicystów katolickich, którzy przeszli na stronę "Gazety Wyborczej" i obozu władzy”- pisze ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski na swoim blogu. Kto jest tym zdrajcą, który przeszedł do obozu władzy i na stronę „Gazety Wyborczej”? Z pewnością duchownemu nie chodzi o publicystów „Tygodnika Powszechnego” czy katolików związanych z „GW”. Oni zdradzić nie mogli, bowiem od zawsze są po przeciwnej niż konserwatyści stronie sporu politycznego. Duchownemu musi więc chodzić o katolickich publicystów związanych z prawicą, którzy, z uwagi na kwestie ewangeliczne a nie polityczne, poparli wspólny dokument polskiego Episkopatu i Cerkwi. Ja również doceniam ten dokument i widzę w nim szansę na walkę z cywilizacją śmierci. Nie sądzę jednak by ks. Isakowicz- Zaleski miał na myśli mnie, pisząc o zdrajcach ( nie jestem katolickim publicystą tego kalibru by się mną zajmować), ale trudno nie zauważyć, że może mu chodzić o Tomka Terlikowskiego, który konsekwentnie broni przesłania. Czy jest on zdrajcą? Czy przeszedł na stronę „Gazety Wyborczej”? Takie stawianie sprawy jest bardzo krzywdzące dla każdego konserwatysty, a tym bardziej dla kogoś takiego jak naczelny „Frondy”. Ks. Isakowicz- Zaleski rzucając swobodnie takie oskarżenia zapomina jak kilka miesięcy temu wielu ludzi Kościoła atakowało zarówno jego jak i Terlikowskiego za ich tezy o lobby homoseksualnym w kościele. Wówczas również padały oskarżenia o zdradę. Pisałem niedawno, że nie możemy zachowywać się jak prawicowe lemingi, które widzą świat w czarno-białym barwach. Nie powinniśmy się również podgryzać jak napuszczanie na siebie lemingi. Szanuję postawię duchownego w kwestii sprzeciwu wobec czytania „przesłania” w jego kościele. Nie zgadzam się z jego decyzja, ale nie odwrócę się plecami za nią do duchownego. Nie będę również nazywał go zdrajcą, który sprzeciwia się hierarchii. Jednak oczekuję, że duchowny również nie będzie rzucał na oślep krzywdzących oskarżeń, które dzielą, i tak już mocno podzielone, środowisko polskich konserwatystów. Polska prawica nie potrzebuje sekciarstwa i wzajemnego wykańczanie się. Pamiętajmy, komu to jest na rękę. Łukasz Adamski

Góralu, czy ci nie żal 57-letni Adam Góral, szef i główny udziałowiec Asseco, lubi pozować na polskiego Billa Gatesa. Otwarcie mówi o swoich planach zbudowania globalnego koncernu informatycznego. Kierowana przez niego firma zaczyna jednak tracić najważniejszych klientów z sektora państwowego. Jan Piński – Asseco właśnie przegrało walkę o przedłużenie kontraktu w PZU. Urząd Zamówień Publicznych zakwestionował zaś przyznany dwa lata temu, z tzw. wolnej ręki, kontrakt w ZUS. To oznacza, że w najbliższym czasie o to zlecenie Asseco będzie musiało walczyć w przetargu. Od wyniku rozstrzygnięcia tego zamówienia publicznego zależeć będzie los „polskiego Microsoftu”.
Szokujący list do premiera W ostatnim roku Asseco straciło kontrakt w PZU i przegrało walkę o zlecenia w ENEI oraz Banku Gospodarstwa Krajowego. Wszystko wskazuje, że teraz może stracić kontrakt w ZUS. Okazało się bowiem, że warte 650 mln zł zlecenie w 2010 r. ZUS dał Asseco bez przetargu, a zdaniem Urzędu Zamówień Publicznych nie mógł tego zrobić. „Sami sobie odbieramy szansę na budowę „polskiego Microsoftu, o którym marzymy od lat (…) Jak rozwijać globalną firmę i wzmacniać polską gospodarkę w sytuacji, gdy (…) firma ze znaczącym udziałem Skarbu Państwa decyduje się budować wartość amerykańskiej firmy kosztem polskiej?” – to cytaty z listu Adama Górala do premiera Donalda Tuska, który szef Asseco wysłał po przegranej przetargu o kontrakt w PZU. List ten zszokował nie tylko branżę informatyczną. Jeden z najbogatszych Polaków otwarcie domagał się w nim protekcjonizmu i wsparcia rządu w swojej działalności biznesowej. Zamiast otrzymać wsparcie władz, Góral osiągnął odwrotny cel, zwrócił uwagę polityków na swoją firmę.
Wielka gra Od 5 lat Asseco jest de facto monopolistą na polskim rynku informatycznym. Na przełomie 2007 i 2008 roku Asseco przejęło Prokom, należący do Ryszarda Krauzego. Jeden z najbogatszych Polaków nie miał wówczas wielkiego wyboru. Znalazł się na celowniku rządu PiS, a główny biznes jego firmy polegał na realizowaniu zleceń od państwowych firm lub tych, które kontroluje Skarb Państwa. Krauze nie czekał, aż zacznie tracić zlecenia, tylko sprzedał firmę Góralowi. W ten sposób Krauze zabezpieczył biznes przed atakiem polityków, którzy mogli chcieć mu szkodzić.
Góral, przejmując Prokom, popełnił jednak pewien błąd. Dominacja Prokomu na rynku publicznych zleceń informatycznych nie wynikała tylko z jakości świadczonych usług, ale także z umiejętności Ryszarda Krauze w zdobywaniu sojuszników na styku polityki i biznesu. Góral po zakupie Prokomu szybko zerwał kontakty z Krauzem, zapominając, że przejęcie jego firmy było nie tyle biznesową, co polityczną koniecznością.
Wspinaczka na szczyt Góral biznesową działalność rozpoczął w 1988 r. od firmy Jazcoop produkującej keczup. Z tego biznesu płynnie przeszedł do branży informatycznej, prowadząc firmę Comp Rzeszów. Swoją potęgę budował realizując zlecenia dla banków spółdzielczych. W 2004 r. firma zadebiutowała na warszawskiej giełdzie papierów wartościowych. Pozyskane w ten sposób pieniądze (ponad 40 mln zł) Góral przeznaczył na przejęcie słowackiej spółki Asset Soft. Z połączenia nazw polskiej i słowackiej spółki powstała firma Asseco. Dziś przedsiębiorstwo Górala jest rzeczywiście gigantem. Jest m.in. właścicielem większościowego pakietu akcji izraelskiej firmy informatycznej Formula Systems. Wartość giełdowa koncernu wynosi około 3,5 mld zł.
Strzał w stopę Problemem takiej firmy jak Asseco jest zabezpieczenie zleceń od państwowych firm lub agend, które stanowią o sile spółki. Przejęcie Prokomu było dla Asseco przepustką do tych właśnie zleceń. Problem w tym, że Góral nie posiada know-how Krauzego i nie wie, jak utrzymywać tego typu kontrakty. Najlepiej świadczy o tym list do premiera, który branża skwitowała jednoznacznie jako strzał w stopę. Góral poskarżył się premierowi nie tylko na to, że nie dostał zlecenia od PZU. Ton listu pokazywał także, że Adam Góral nie tyle skarży się, co informuje i domaga się reakcji. „Z dumą i bez fałszywej skromności mogę stwierdzić, że zbudowałem ‘narodowego czempiona’ w dziedzinie informatyki” — pisał Góral do premiera. „Jak rozwijać globalną firmę i wzmacniać polską gospodarkę w sytuacji, gdy (…) firma ze znaczącym udziałem Skarbu Państwa decyduje się budować wartość amerykańskiej firmy kosztem polskiej?” – pytał Góral.
Czarne chmury Kłopot Asseco polega nie tyle na pozyskiwaniu nowych zleceń, co prozaicznej obronie obecnego stanu. Wspomniany UZP stwierdził, że zlecenie z ZUS bez przetargu, które otrzymało Asseco było niezgodne z  prawem. W październiku 2010 r. ZUS dał Asseco warty 650 mln zł kontrakt „z wolnej ręki”. UZP może teraz wystąpić do sądu o stwierdzenie nieważności umowy. Jeżeli tak się tanie, to Asseco może być zmuszone do zwrotu wynagrodzenia za to zlecenie.

„Sam fakt stwierdzenia przez Prezesa UZP nieprawidłowości przy zawieraniu umów nie niesie za sobą konsekwencji w zakresie obowiązywania umowy. Zdaniem ZUS, umowy zostały podpisane zgodnie z literą prawa, co potwierdziły inne organy nadzorujące Zakład, stąd też nadal będą one realizowane. Dalsze kroki prawne zależą od Prezesa UZP, który posiada możliwość skierowania do sądu wniosku o unieważnienie umów. Zakład ze spokojem czeka na decyzję w tej sprawie” – tłumaczy „Gazecie Finansowej” rzecznik prasowy ZUS. Potwierdza jednocześnie, że firma do końca roku ogłosi przetarg na zlecenie realizowane do tej pory przez Asseco. Kolejnym kłopotem Asseco jest grożący spółce proces w Izraelu. Jak dowiedziała się „Gazeta Finansowa”, Adam Góral prowadził rozmowy z funduszem Oriego Katza Oz Granot Ventures. Prezes Góral zadecydował o przerwaniu zaawansowanych rozmów o kolejnym przejęciu Asseco w Izraelu. Dziś, według izraelskich mediów, biznesmen domaga się od Asseco i Adama Górala kilkunastu milionów dolarów odszkodowania. Prawnicy Asseco prowadzą obecnie rozmowy w Izraelu.
Wszystkie ręce na pokład Tracący zlecenia Góral rozpoczął kontrofensywę. W sierpniu br. członkiem rady nadzorczej Asseco został Wiesław Walendziak, były prominentny polityk AWS, a potem PiS, zatrudniony do niedawna w  spółkach Ryszarda Krauzego. To właśnie Walendziak, według obiegowej opinii, miał zainspirować Górala do napisania listu do premiera. – O liście dowiedziałem się tak jak inni z gazet, po jego napisaniu i wysłaniu przez prezesa Górala – mówi „Gazecie Finansowej” Wiesław Walendziak, który do rady nadzorczej Asseco trafił 2 sierpnia br.
Wiza specjalna Kolejnym człowiekiem do zadań specjalnych, którego ostatnio zatrudnił Góral, jest Artur Wiza. Do początku zeszłego roku Wiza był człowiekiem od spraw medialnych Leszka Czarneckiego, jednego z najbogatszych Polaków. Z firmy Czarneckiego Wiza odszedł formalnie na własną prośbę. Pracując dla Czarneckiego Wiza wyrobił sobie renomę „pogromcy dziennikarzy”, człowieka umiejącego zatrzymać materiały dziennikarskie niewygodne dla szefa, a także opinię tego, który potrafi „ukarać” niepokornych dziennikarzy. Artur Wiza, mimo obietnic, nie przesłał odpowiedzi na pytania „Gazety Finansowej”, które za jego pośrednictwem skierowaliśmy do prezesa Adama Górala.
Informatyczny gigant, jakim jest Asseco, ma obecnie kłopot nie tylko przy zleceniu na informatyzację ZUS. Kończy się mu również kontrakt w PKO BP. Od tego czy Asseco obroni te kontrakty zależy los „polskiego Microsoftu”. Jan Piński

Mistrzowie zapowiedzi Przykro mi to rzec – Polska opozycja tonie we własnym, urojonym świecie. Dowodzi tego zestaw zdarzeń i zjawisk, którymi żyją w tych dniach prawica i jej media.

„Exposé” Jarosława Kaczyńskiego głęboko mnie rozczarowało. To wyłącznie zestaw haseł bez cienia próby wyjaśnienia, jak owe cele osiągnąć. PiS, PO, podobnie jak ich mniejsi konkurenci, są mistrzami zapowiadania, że lada chwila przedstawią pakiet projektów ustaw mogących uzdrowić Polskę. Nigdy nic z tego nie wychodzi. Także tym razem mamy wyłącznie zapowiedź obudowaną ogólnikami i przy okazji starymi kłamstewkami, jak choćby to o „najdroższych” polskich autostradach. Afera Amber Gold stacza się do magla. Prawica wieszczy nieuchronny upadek rządów PO, ale dotąd nie wyjaśniła, na czym polega aferalność afery, ani tego, gdzie jest związek Michała Tuska z AG (jeśli jest, to raczej taki sam jak każdego pracownika OLT Express, czyli zatrudnienie w spółce córce) oraz dlaczego Donald Tusk ma zapłacić głową. Czy fakt, że rząd PiS dopuścił do korupcji w Ministerstwie Sportu oznacza, że afera Tomasza Lipca jest „aferą Kaczyńskiego”? Rosyjskie serwery PKW to ciekawy wątek i do „uwierzenia” (wiele firm de facto tylko pośredniczy między zachodnimi klientami a rosyjską, dość tanią infrastrukturą), choć głęboko wątpię, by mogły tamtędy przechodzić jakiekolwiek dane wrażliwe. Niemniej rzecz jest ze sfery obyczajów, a nie polityki. Teza o fałszerstwach kompromituje jej kolporterów, którzy nieustannie powtarzają, że lokal wyborczy to pikuś, bo prawdziwe przekręty można robić wyżej. Otóż nie można. Przypominam, że głosy liczą wyłącznie komisje obwodowe. Wyżej wykonuje się tylko dodawanie. Wyniki z każdego obwodu wiszą na stronie PKW. Dostępne są też jako arkusze danych (instytucjom oferuje je sama PKW, ośrodki niezależne zrobiły zaś sobie same za pomocą skryptów wczytujących strony PKW). Można więc szybko sprawdzić ,czy po drodze z obwodu do PKW jakikolwiek wynik się zmienił i czy sumy się zgadzają. Jak dotąd w żadnych wyborach ostatnich dwóch dekad nikt nie wskazał ani jednej zmiany czy niezgodności sumy. Albo więc wszystko się zgadza, albo opozycyjni członkowie komisji i mężowie zaufania są w znacznej większości idiotami. Tertium non datur. Śmierć Józefa Szaniawskiego w Tatrach to już jednak zupełnie inny rozdział. Na palcach jednej ręki policzyć można prawicowe reakcje bez sugestii, że to dzieło rządu. Z prawdziwą rozpaczą przeczytałem zaś artykuł w polityce.pl. Artykuł napisany w liczbie mnogiej, a więc w imieniu redakcji, będący mieszanką informacji z niemal jasnym oskarżeniem władz za pomocą licznych sformułowań i w tytule i w tekście, a zwłaszcza w „pytaniu”, czy ta śmierć „ma odwrócić uwagę od afer? Od ujawnianego złodziejstwa?”. Moi (byli już chyba) przyjaciele – szefowie portalu, bracia Jacek i Michał Karnowski, dramatycznie przekroczyli nie tylko granicę, która różni dziennikarstwo od plotkarstwa, ale także tę pomiędzy polityczną krytyką i regularną wojną. Wojną, w której wszystkie środki są dozwolone.

Krzysztof Leski

Piramida przekrętów czy państwo policyjne? Przez media przetoczyła się fala publikacji na temat rzekomego wyłudzania podatku VAT przez firmy działające w branży stalowej. Jak zwykle w tego typu sytuacjach wkroczyła ABW, która od razu zaczęła od sukcesu, zatrzymując osoby rzekomo działające na szkodę Skarbu Państwa. Przeciętny konsument mediów dowiedział się, że również w branży stalowej zdarzają się przekręty i to nie małe, ale na szczęście ABW ma to wszystko pod kontrolą. Tymczasem fakty są inne. Kreowana rękami mediów afera stalowa to jedynie próba wyeliminowania z rynku konkurentów rękami ABW, prokuratury i urzędu skarbowego. Cała sprawa przypomina coraz bardziej działania, które podejmowano wobec Roman Kluski.

Pranie pieniędzy i wyłudzanie VAT 21 sierpnia br. funkcjonariusze Delegatury ABW w Katowicach, działając na polecenie Prokuratury Okręgowej w Gliwicach, zatrzymali na terenie Częstochowy dwie osoby. Zarzucono im m.in. pranie brudnych pieniędzy na kwotę ponad 300 mln zł, fałszowanie dokumentacji finansowej oraz wyłudzenie podatku VAT. Zatrzymanymi okazali się wiceprezes i dyrektor ds. sprzedaży firmy zajmującej się obrotem wyrobami stalowymi, która dokonywała fikcyjnych transakcji na terenie Polski, Cypru i Słowacji. Decyzją Sądu Rejonowego w Gliwicach tymczasowo aresztowano jeszcze jedną osobę – prezesa zarządu tej firmy. Jak poinformowały media, zatrzymania ABW to zaledwie wierzchołek piramidy przekrętów w branży stalowej. Cały przestępczy mechanizm miał polegać na tym, że poprzez zorganizowaną sieć firm-słupów prowadzono fikcyjny obrót wyrobami stalowymi między krajami Unii Europejskiej, co ma być równoznaczne z zaistnieniem procederu wewnątrz wspólnotowej dostawy towarów. Transakcje miały być przeprowadzane przy zerowej stawce VAT, podczas gdy – jak wiadomo – sprzedaż wyrobów stalowych na rynku krajowym jest opodatkowana pełną stawką tego podatku. Dla uwiarygodnienia tych działań miała być tworzona fałszywa dokumentacja w postaci m.in. faktur VAT. We wszystkich doniesieniach podkreślano, że z przeprowadzonych przez ABW zatrzymań cieszą się wszyscy biznesmeni branży stalowej, którzy wyrazili nadzieję, iż to dopiero początek walki z nieuczciwym procederem na polskim rynku stali. Nikt z autorów tych tekstów nie pokusił się o przyswojenie podstawowych informacji i próbę zrozumienia podstawowych reguł związanych z funkcjonowaniem rynku stali w Polsce oraz w Europie. Nikt też nie pokusił się o głębszą refleksję, nie mówiąc już o odniesieniu rzekomego stalowego procederu przestępczego do podobnych przypadków, jakie miały miejsce w przeszłości.

Niszczenie biznesmenów Nie sposób nie odnieść akcji „ostentacyjnego” aresztowania prezesów śląskiej spółki stalowej do przypadku Romana Kluski – przedsiębiorcy, twórcy i byłego prezesa giełdowej spółki Optimus SA, w końcu lat 90. XX w. największego polskiego producenta komputerów klasy PC. Pomimo spektakularnego sukcesu Optimusa, w 2000 r. Kluska wycofał się z biznesu, sprzedając swoje akcje w spółce za 261,7 mln zł. W udzielanych potem wywiadach mówił, że do decyzji tej skłoniła go narastająca w Polsce atmosfera korupcji. W lipcu 2002 r. Roman Kluska, pomimo wycofania się z działalności, został w spektakularny sposób aresztowany przez Centralne Biuro Śledcze pod zarzutem wyłudzenia przez jego firmę 30 mln zł podatku VAT. Kluska odzyskał wolność dopiero po wpłaceniu kaucji w wysokości 8 mln zł oraz zajęcia jego posiadłości w ramach dodatkowego zabezpieczenia. Sprawa nieuzasadnionego zatrzymania Kluski szybko przerodziła się w aferę, która przez kilka lat była tematem podejmowanym przez polityków i media. Pokazała, bowiem ogromne w istocie nieprawidłowości w działaniach resortu finansów i wymiaru sprawiedliwości. Okazało się, że działania podjęte wówczas wobec Kluski nie tylko nie miały podstaw prawnych, ale były prowadzone w sposób całkowicie naruszający standardy państwa prawa i miały charakter zorganizowanej nagonki na biznesmena. W listopadzie 2003 r. Naczelny Sąd Administracyjny uchylił wszystkie decyzje wobec Kluski i zarządził od organów podatkowych zwrot kosztów. Ostatecznie sąd przyznał Klusce 5 tys. zł odszkodowania za niesłuszne zatrzymanie. Do wielkiego biznesu Kluska już nigdy nie powrócił.

Syndrom Kluski Istotą całej sprawy Kluski był mechanizm, jaki wykorzystywał on w działalności swojej firmy, który uznano za dobry powód do jego wyeliminowania z biznesu. Polegał on na tym, że w latach 1998-2000 Optimus w ramach kontraktu z Ministerstwem Edukacji Narodowej eksportował komputery na Słowację, skąd były one importowane przez szkoły w Polsce. Zgodnie z obowiązującymi wtedy przepisami podatkowymi, import komputerów był zwolniony z podatku VAT, podczas gdy sprzedaż komputerów w kraju była opodatkowana 22-procentowym VAT-em. W ten sposób Kluska, zupełnie w zgodzie z przepisami, zwiększał swoje zyski. To jednak nie spodobało się jego konkurentom i ich politycznym patronom, którzy używając swoich wpływów w administracji państwowej, skierowali przeciwko niemu skarbówkę, prokuraturę i wiele różnych służb. A te zarzuciły mu rzekome omijanie przepisów podatkowych i nakazały zapłacenie zaległego podatku VAT w wysokości 32 mln zł. Zanim Kluska został aresztowany, od wielu osób, podających się za przedstawicieli grupy mającej silne wpływy w administracji, padały wobec niego propozycje odstąpienia udziałów w zyskach w zamian za spokój. Jednak Kluska nie chciał zgodzić się na płacenie haraczu i musiał zmierzyć się z atakiem instytucji państwowych na niego i jego firmę.

Kto naprawdę łamie prawo Jeśli zatem firmy stalowe w Polsce deklarują eksport wyrobów hutniczych do innych krajów Unii Europejskiej, by skorzystać z zerowej stawki podatku VAT i następnie sprowadzają towar z powrotem do kraju w cenie obniżonej o stawkę podatku VAT i jest to zgodne z prawem, to o jakim przestępstwie może być mowa? Działania ABW wobec biznesmenów mają wręcz identyczną konotację jak w wypadku Romana Kluski dziesięć lat temu. Dlaczego zatem rozpętano aferę stalową? Dlaczego znowu dochodzi do spektakularnego aresztowania prezesów stalowej spółki potrafiącej dobrze sobie radzić w warunkach rynkowej konkurencji? Dlaczego natychmiast po zatrzymaniu prezesów tej spółki firmy zrzeszone w Polskiej Unii Dystrybutorów Stali podpisały „Deklarację odpowiedzialnego handlu wyrobami hutniczymi”, w ramach której w tonacji pierwszomajowego wiecu zadeklarowały gremialnie: „Stop zjawisku wyłudzania VAT” i wskazały na rzekome straty budżetu państwa w wysokości nawet 400 mln zł rocznie.

Czy w wypadku katowickiej spółki nie jest właśnie tak, jak było kiedyś w przypadku Romana Kluski, gdy nie chciał zgodzić się na partycypowanie w zyskach firmy jakiegoś wpływowego lobby? Czy również tym razem ABW i prokuratura nie pełni jedynie roli mafijnego egzekutora wobec śląskiej spółki, która, jak wszystko wskazuje, nie chciała się zgodzić na partycypowanie w jej zyskach? Dr Leszek Pietrzak

TVN zamiótł aferę pod dywan Półtora roku temu do „Superwizjera” TVN zgłosił się informator, który dowodził faktu, że firma Amber Gold jest finansową piramidą, a Marcin Plichta karanym indywiduum. Programu nie dało się zrobić – zadziałał „bezpiecznik”. Kilka dni temu otrzymałem wiadomość takiej treści: „Szanowny Witku, spóźnione to wieści, ale redakcja Superwizjera ok. półtora roku temu miała informatora, który przekazał jej informacje o nieprawidłowościach w Amber Gold. M.B. (osoba odpowiadająca za dobór tematów i politykę redakcji – wyjaśnia autor) olał sprawę, mówiąc: „To nie jest temat”.

Rola orkiestry na Titanicu Informacja jest jednoźródłowa, ale pochodzi od wiarygodnej osoby. Jeśli w istocie tak jest, to proces formatowania dziennikarstwa w TVN zaszedł już daleko. Czeka nas więc tylko odpowiedzialne dziennikarstwo. To modelowa sytuacja, która opisuje stan moralny i fachowy dziennikarzy zmuszonych do robienia propagandy zamiast uprawiania własnego zawodu. Flagowy program śledczy stacji Mariusza Waltera woli bezkompromisowo odsłaniać mrożące krew w żyłach tajniki seksu sześćdziesięciolatków (autentyczne). Z głośników, ekranów i pierwszych stron gazet leje się poprawna politycznie, odarta z logiki i podstawowej empirii breja. Po co o tym wspominam? Chcę jedynie po raz kolejny uświadomić szanownej publiczności medialnej, że polskie media pełnią jedynie funkcję pokładowej orkiestry na Titanicu. Do końca nie będziecie czuć powagi sytuacji. Amber Gold od zawsze wyglądał na finansową piramidę, a dopiero teraz Parandowskie i Żakowscy leją krokodyle łzy. Firma pana Plichty to jednak tylko kolejny wyprysk, kolejny, który usiłuje się przykryć pudrem propagandy.

Pozostanie płótno w kieszeni Finanse publiczne polskiego państwa to w tej chwili jedna wielka piramida finansowa. Mechanizm takiego oszustwa zawsze działa podobnie – w momencie, gdy suma wpłat osiąga najwyższy pułap, należy zwijać interes i uciekać gdzie pieprz rośnie. Piramida, zawiadywana przez ministra Jacka Rostowskiego, działa dzięki temu, że ciągle znajdują się inwestorzy gotowi na bardzo korzystnych zasadach kupować polskie obligacje. Gospodarka jednak słabnie, a za granicą rządowe sztuczki medialne robią już niewielkie wrażenie. Dług publiczny sięga już nie notowanych w historii, gigantycznych rozmiarów. Jednym słowem – piramida zaczyna się chwiać. Co się stanie, gdy padnie? Jak zwykle w takich przypadkach swoje odbiorą tylko ci nieliczni, którzy zdążą – cała reszta, sfera budżetowa etc, zostanie z płótnem w kieszeniach. Tym, którzy uważają, że przeczerniam obraz, histeryzuję, pisioruję chciałbym przypomnieć, że w ostatnich latach zdarzyło się już tak wiele sytuacji przekraczających wyobraźnię, że krach państwowej piramidy nie będzie największą z niemożliwości, która się ziściła. Pamiętam jak – wzruszony i przejęty – przeżywałem wizyty Jana Pawła II w Krakowie. Myślałem wtedy, że te chwile na zawsze zmieniają mój kraj.

Upadek cywilizacji Minęło kilkanaście lat i znów, tak jak wtedy, stałem pod Kościołem Mariackim. Był 31 sierpnia 2012 r., w kościele trwała msza za „Solidarność”, wewnątrz starzy przyjaciele, obok jeden z najmłodszych w Sierpniu 1980 – Rysiek Majdzik. Naraz pod kościołem gromadzi się grupka wystylizowanych młodzieńców – fantazyjnie przycięte bródki, obcisłe spodnie w różnych kolorach tęczy, kwiatowe tatuaże na bicepsach, kapelusiki. Ustawiają lektykę i siada na niej człowiek przebrany za katolickiego papieża. Na głowie ma nakrycie przypominające tiarę, a na niej wizerunek penisa. Jego towarzysze rechoczą i rozglądając się po twarzach gromadzących się wokół nich ludzi, lewą ręką wykonują parodie znaku krzyża – coś na kształt odganiania natrętnego owada połączonego z nerwowym drapaniem się zapchlonych szympansów. Osłupiali patrzymy, jak zapalają pochodnie i ruszają przez krakowski rynek, tuż przed oficjalnym pochodem małopolskiej „Solidarności”. Tak w Krakowie uczczono 32 rocznicę podpisania porozumień sierpniowych. Tak to się wszystko zmienia – a my stoimy i szczęki opadają nam ze zdziwienia. Witold Gadowski

Potrzebny jest mandat do zmian Jesteśmy dość zdezorientowani faktem, że niepokojące wyniki wzrostu gospodarczego i giełdy Chin nadal pozostają „niezauważalne” na Wall Street i w Canary Wharf. Przypomnijmy, że to właśnie spodziewany bodziec fiskalny z Chin „uratował” rynki pod koniec maja br. Od czterech modernizacji Deng Xiaopinga, rozpoczętych na przełomie 1978 i 1979 r., dzieli Chiny jedno pokolenie i najwyższy czas, aby partia dokonała zmian. Zmiany te powinny dotyczyć większej otwartości i konkurencyjności, jednak ostatnio zaobserwowana niestabilność polityczna wskazuje, że istnieje podwyższone ryzyko, iż w ciągu najbliższych pięciu lat Chiny ukierunkują się raczej do wewnątrz, niż na zewnątrz. Chińskie spowolnienie gospodarcze jest niekorzystne dla wzrostu globalnego w ramach bilansu za 2012 r., jednak wyjątkowo sprzyja nierównowagom globalnym i jest jedną z przyczyn, dla których coraz bardziej skłaniamy się ku hossie, ponieważ bieżący rok stanowi dołek cyklu w kontekście wzrostu, a najprawdopodobniej również wycen giełdowych.

Amerykański klif fiskalny Klif fiskalny w Stanach Zjednoczonych zagraża jedynej realnie pozytywnej obecnie sytuacji, tj. powolnemu ożywieniu gospodarki amerykańskiej. Przypomnijmy, co oznacza klif fiskalny pod koniec 2012 r.: o ile nie zostanie zawarte żadne znaczące nowe porozumienie cięcia wydatków i podwyżki podatków automatycznie sięgną rzędu 600 mld dol. lub ok. 3,7 proc. PKB, (co swoją drogą stanowi większą oszczędność, niż jakiekolwiek działania akceptowalne dla państw europejskiego Club Medu). Jednak jak zwykle przewidywany jest kompromis, ponieważ znane nazwiska z Wall Street ustaliły, że nowy pakt może ograniczyć redukcję deficytu fiskalnego do 0,5-1,0 proc. PKB. Dlaczego klif fiskalny jest tak istotny dla giełdy? Ogólna zasada stanowi, że przesunięcie PKB o 1 proc. stanowi równowartość 5-7 dol. w odniesieniu do wskaźnika zysku na akcję na S&P500. Po osiągnięciu konsensusu, przewidywany wskaźnik zysku na akcję na S&P500 w 2012 r. wyniesie, zatem 100 dol., co oznacza wskaźnik C/Z wynoszący 14-15, a wartość godziwą wynoszącą 1 400-1500. Odejmijmy 5 dol. i otrzymujemy 1 330-1425 przy założeniu, że mnożnik pozostaje bez zmian – olbrzymia różnica. Bez nowego porozumienia fiskalnego będziemy mieli do czynienia z prawdziwym klifem, jeżeli zostaniemy zmuszeni do odjęcia 20 dol. z tytułu prognozowanego zysku.

Trzymamy broń w pogotowiu „Śmierć akcji” w mediach i wśród komentatorów to ważna wskazówka, że powinniśmy szukać oznaki poprawy, zamiast płakać i zgrzytać zębami. Potrzebujemy jednak mandatu do zmian nie tylko w Europie, ale również w Stanach Zjednoczonych, jeżeli chcemy powrócić na właściwy tor. Mimo to, moje prognozy co do ryzyka w średnim i długim okresie pozostają konstruktywne, aczkolwiek jestem przekonany, że konieczna jest ostateczna próba spadku. Przewiduję, że korekta o 20-30 proc. będzie katalizatorem większej hossy. Wskaźnik rentowności kapitału własnego na S&P500, z wyłączeniem sektora finansowego, wyniósł ponad 20 proc., co dowodzi, że realna gospodarka przynosi efekty pomimo utrzymującej się inercji i błędów popełnianych przez polityków i banki centralne.

W odniesieniu do alokacji aktywów trzymamy broń w pogotowiu, jednak przewidujemy, że podejście oparte na maksymalnej interwencji oraz przeciąganiu i udawaniu utrzyma się w miarę upływu czasu, jak będziemy zbliżać się do istotnej korekty. Polityków nie powstrzymają ostatnie cztery lata fatalnych wyników. Będą wmawiać wszystkim, że sprawy miałyby się znacznie gorzej, gdyby nie podejmowali żadnych działań. Steen Jakobsen

Prezydent Komorowski czyta „Pana Tadeusza” Całe to „Narodowe czytanie” „Pana Tadeusza” wygląda więc na kolejną akcję PR-owską, tym razem w wykonaniu otoczenia prezydenta, mającą ocieplić jego wizerunek, nadszarpnięty jego mocnym zaangażowaniem w ograniczenie prawa do zgromadzeń

1. Wczoraj z inicjatywy prezydenta Komorowskiego odbyło się w 60 miastach Polski „Narodowe czytanie” „Pana Tadeusza”. W czytaniu wziął udział także sam inicjator tego przedsięwzięcia rozpoczynając je o godz. 11 w Ogrodzie Saskim w Warszawie. Pomysł z czytaniem tej wielkiej narodowej epopei nawiązywał do 200 - letniej rocznicy wydarzeń w niej opisanych, w związku z tym, po odczytaniu swojego fragmentu, prezydent Komorowski mówił o ówczesnych marzeniach o wolności, której nasze pokolenie może wreszcie doświadczać. W akcję czytania, której patronowało „Polskie Radio” zaangażowano setki aktorów, celebrytów, a nawet polityków, część z nich czytała „na żywo”, część nagrała teksty i były one odtwarzane przez cały dzień w radiowej jedynce. Mogłem ich posłuchać, bo właśnie wczoraj spędziłem za kierownicą samochodu ponad 8 godzin.

2. Z przeprowadzonego z takim rozmachem „Narodowego czytania” „Pana Tadeusza” należałoby się cieszyć, wszak środowiska celebryckie, które wczoraj z takim przejęciem uczestniczyły w tym przedsięwzięciu, na co dzień uczestniczą w obśmiewaniu polskiej tradycji, historii, a naszą skłonność do romantycznych uniesień, uważają nawet za niebezpieczną. Mam jednak mieszane uczucia, ponieważ całe to gigantyczne przedsięwzięcie, którego podstawowym zawołaniem było „cieszenie się z osiągniętej wolności” jak to określił sam prezydent Komorowski, przypadło w okresie, kiedy z wolnością w Polsce są coraz większe problemy.

3. Właśnie rozpoczął się przed sądem w Piotrkowie Trybunalskim proces twórcy strony internetowej „ Antykomor pl.”, młodego człowieka Roberta Frycza, który pozwalał sobie i innym na żartowanie właśnie na żartowanie z prezydenta Komorowskiego. Jakiś czas temu na mieszkanie tego człowieka nalot zorganizowali agenci ABW, zarekwirowano komputer i inne urządzenia, którym posługiwał się twórca strony, jego samego na krótko aresztowano. Teraz jak najbardziej poważnie toczy się przeciwko niemu proces, ba jego przebieg został na wniosek sądu utajniony, a czyny oskarżonego są zagrożone karą pozbawienia wolności do lat pięciu. Postępowanie w tej sprawie toczy się wprawdzie z urzędu, ale prezydent Komorowski ani razu nie zabrał w niej do tej pory głosu, nie powiedział czy rzeczywiście poczuł się kiedykolwiek obrażony żartami umieszczanymi na tej stronie, czy chce sądzenia tego młodego człowieka i czy jeżeli zostanie skazany zdecyduje się na jego ułaskawienie?

4. W dniu 4 czerwca tego roku, prezydent Komorowski otworzył w Warszawie Skwer Wolnego Słowa obok budynku na ulicy Mysiej, będącego przez długie powojenne lata, siedzibą PRL-owskiego urzędu cenzury. Otwarcie takiego skweru w dniu 4 czerwca (w dniu wyborów będących rezultatem okrągłostołowego porozumienia) w tak historycznym miejscu, miało być zdaniem prezydenta, potwierdzeniem powszechnej wolności słowa słowa w Polsce. To wydarzenie było szczytem hipokryzji, bo rzeczywistość wokół jest zgoła inna, nigdy jeszcze w ostatnich 22-latach, ograniczenia wolności słowa nie były tak powszechne i to na skutek otwartych działań zarówno większości parlamentarnej PO-PSL i wyłonionego przez nią rządu, a także niestety samego prezydenta Komorowskiego.

5.Właśnie w następnym tygodniu zakończą się prace w Parlamencie nad projektem ustawy o zgromadzeniach przygotowanym przez Kancelarię Prezydenta, wyraźnie ograniczającym wolność zgromadzeń. Do tej pory KRRiT nie przyznała miejsca na pierwszym multipleksie dla telewizji TRWAM. Za taką, a nie inna decyzję w tej sprawie, powiedzmy wprost decyzję polityczną, odpowiada głównie przewodniczący KRRiT Jan Dworak, nominowany do Rady właśnie przez prezydenta Komorowskiego. Mimo tego, że wpłynęło do KRRiT w tej sprawie już prawie 2,5 mln protestów a w całej Polsce odbyło się kilkaset marszów z udziałem już blisko 2 mln osób w obronie wolności słowa w Polsce.

6. Całe to „Narodowe czytanie” „Pana Tadeusza” wygląda więc na kolejną akcję PR-owską, tym razem w wykonaniu otoczenia prezydenta, mającą ocieplić jego wizerunek, nadszarpnięty jego mocnym zaangażowaniem w ograniczenie prawa do zgromadzeń, co potępiały nawet środowiska wspierające go w kampanii wyborczej.Zaangażowano w to wielkie siły i środki w tym także Polskiego Radia, które jak wiemy ledwo zipie finansowo i nic nie wskazuje na to, żeby rządząca koalicja albo sam prezydent kwapili się z jakimś projektem ustawy, który ustanowiłby wreszcie jasne finansowanie mediów publicznych. Kuzmiuk

Notatka niekompetencji – ujawniamy, co zawiera słynna notatka ABW w sprawie Amber Gold

Głośna notatka Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w sprawie Amber Gold i OLT Express, przekazana premierowi 24 maja 2012 r., była klasycznym „dupochronem”. Jej autor (autorzy) unika jak ognia wszystkiego, co dla Agencji jest niewygodne, czyli niedopełnienia żadnego z obowiązków ciążących na cywilnym kontrwywiadzie. Notatka ujawnia, że ABW potrzebowała około miesiąca na ustalenie tego, co nawet amator ustaliłby w godzinę. Portal obserwator.com dowiedział się, co zawiera głośna notatka Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego na temat Amber Gold i OLT Express.

Krzysztof Bondaryk, Szef ABW Dwie osoby, które notatkę czytały mówią, że stwierdzono w niej, iż ABW podjęła sprawdzanie OLT EXpress, bo ma taki obowiązek w stosunku do sektora lotniczego. W notatce napisano, że to sprawdzenie nastąpiło na przełomie marca i kwietnia 2012 r. Ale z treści notatki wynika, że to sprawdzenie nastąpiło już po debiucie linii lotniczej OLT Express, co stało się 1 kwietnia 2012 r. ABW, w ramach zadań cywilnego kontrwywiadu, powinna wyprzedzająco sprawdzać podmioty zakładające nowe linie lotnicze. OLT Express już istniał, gdy ABW ustaliła, że właścicielem linii jest spółka Amber Gold. Do tego wystarczy zajrzenie do Krajowego Rejestru Sądowego. W notatce ABW nie ma śladu, żeby Urząd Lotnictwa Cywilnego poinformował Agencję (kontrwywiad) o koncesji dla Amber Gold, co przecież nastąpiło przed 1 kwietnia. Po odkryciu po 1 kwietnia 2012 r. rewelacji o Amber Gold i OLT Express w Krajowym Rejestrze Sądowym funkcjonariusze ABW ustalili, że Amber Gold powołuje się na depozyt w złocie w Banku Gospodarki Żywnościowej. Ustalenie czegoś, co amatorowi zajęłoby najwyżej godzinę, zajęło ABW około miesiąca. Kiedy już funkcjonariusze ochłonęli po tej rewelacji, 8 maja 2012 r. odwiedzili prezesa BGŻ. Ale ten nie miał żadnej konkretnej wiedzy o depozycie Amber Gold.

10 maja ABW znowu nawiedziła BGŻ i podczas rozmowy, na którą notatka się powołuje, wspólnie ustalono, że mogło dojść do popełnienia przestępstwa. Efektem spotkania 10 maja było przygotowanie przez BGŻ (15 maja) zawiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa przez Amber Gold. W notatce napisano, że to zawiadomienie osobiście odebrał z siedziby banku funkcjonariusz ABW. Następnie autor notatki informuje, że 16 maja 2012 r. funkcjonariusz Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego zadzwonił do Prokuratury Rejonowej Gdańsk Wrzeszcz. Przez telefon nie uzyskał potwierdzenia, że prowadzone jest jakiekolwiek prokuratorskie śledztwo w sprawie Amber Gold. Rozmówca funkcjonariusza ABW w prokuraturze rejonowej w Gdańsku poprosił o przesłanie oficjalnego pisma Agencji w tej sprawie. Takie pismo zostało wystosowane do prokuratury tegoż 16 maja.

18 maja 2012 r. do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego dotarła informacja, że Prokuratura Rejonowa Gdańsk Wrzeszcz już od 18 maja 2010 r. prowadzi postępowanie dotyczące możliwości naruszania prawa bankowego przez Amber Gold, ale bez szczegółów. Kompromitujące w notatce ABW jest to, że jej autor napisał, iż do maja 2012 r. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie została poinformowana przez Komisję Nadzoru Finansowego, prokuraturę czy policję o jakichkolwiek czynnościach prowadzonych wobec Amber Gold. Co by oznaczało, że w ABW nie ma gazet i dostępu do Internetu Aparat ABW nie był w stanie samemu ustalić, że szykuje się spektakularny debiut nowej linii. W notatce nie ma śladu wypełnienia przez ABW obowiązku kontrwywiadowczego rozpoznania z wyprzedzeniem struktury właścicielskiej i zasadności przyznania koncesji. Notatka wcale nie dowodzi więc, że ABW wypełniła swoje ustawowe zadania. Jest wręcz przeciwnie. Agencja kierowana przez gen. Krzysztofa Bondaryka odpowiada za drastyczne niedopełnienie obowiązków, czego notatka jest koronnym dowodem. Dlatego ABW będzie się broniła rękami i nogami, żeby notatka nie została odtajniona. Notatka ABW dowodzi, że również Urząd Lotnictwa Cywilnego nie dopełnił obowiązków wynikających z prawa lotniczego. A polegają one na obowiązku domagania się zaświadczeń o niekaralności osób zasiadających w organach właścicielskich i nadzorczych linii lotniczej starającej się o koncesję bądź przejmującej koncesje podmiotów obecnych już na rynku, a tak było w wypadku OLT Express. Z kolei ABW nie była w stanie wykryć, że niedopełnienie tego obowiązku jest złamaniem prawa lotniczego. Kontrwywiadowcze działanie ABW w tej sprawie było więc żadne, bo nic z tego nie znalazło się w notatce Agencji przekazanej 24 maja 2012 r. premierowi Tuskowi. Zawierająca takie „rewelacje” notatka ABW, przekazana premierowi Tuskowi 24 maja 2012 r., była klasycznym „dupochronem”, bo autor (autorzy) unika jak ognia wszystkiego, co dla Agencji jest niewygodne, czyli niedopełnienia żadnego z obowiązków ciążących na cywilnym kontrwywiadzie. Nie zmienia tej opinii działanie ABW w czerwcu 2012 r. kiedy to przesłano (14 czerwca) do Prokuratury Rejonowej Gdańsk Wrzeszcz całość materiałów ABW o Amber Gold. Wtedy dawno było już bowiem „po herbacie”. Stanisław Janecki

Koalicja brudnych rąk Grupa Amber Gold nie jest biznesem, lecz gigantycznym przekrętem, który – jak wiele na to wskazuje – odbywał się za przyzwoleniem władz. Firmy należące do grupy świetnie prosperowały, mimo że nie miały w ogóle prawa działać. Wciąż nie wiemy, skąd pochodziła fortuna, którą obracały, ani na czym zarabiały Firmy Marcina P. wyrastały jak grzyby po deszczu. Skok pospolitego przestępcy na biznesowe salony był wyjątkowo dynamiczny i odzwierciedlał przemiany dokonujące się w Polsce pod rządami Donalda Tuska. Afera Amber Gold będzie równie kosztowna jak inne absurdalnie drogie projekty ostatnich lat – od budowy autostrad po Stadion Narodowy. Amber Gold to signum temporis, a nie indywidualny numer genialnego oszusta.

Miłe złego początki Mając ledwo 20 lat, Marcin Stefański został dyrektorem finansowym w spółce Nova, która działała pod firmą Multikasa. Prowadziła punkty przyjmujące opłaty za rachunki, pobierając bardzo skromną prowizję. W końcu okazało się, że z firmy zniknęło ponad 170 tys. zł. Ośmiuset klientów zostało oszukanych. Wpłacone przez nich pieniądze przepadły. W kolejnych latach Marcin Stefański został wielokrotnie skazany na kary więzienia w zawieszeniu. Sprawa Multikasy ciągnęła się za nim, więc trudno mu było rozkręcać kolejne biznesy. Ożenił się więc z koleżanką z liceum i przyjął jej nazwisko. W lipcu 2008 r. jego żona Katarzyna założyła spółkę Salony Finansowe Ex. Kapitał zakładowy wynosił 50 tys. zł. Przedmiotem działalności firmy miały być usługi finansowe. Pół roku później powstaje kolejna firma, o podobnej nazwie – Grupa Inwestycyjna EX. Sąd zarejestrował ją 27 stycznia 2009 r. Jej kapitał zakładowy to już tylko wymagane prawem minimum – 5 tys. zł. Po połowie objęli go Marcin P. i Salony Finansowe EX. Przedmiot działalności Grupy Ex obejmował m.in. udzielanie kredytów, magazynowanie i przechowywania towarów oraz sprzedaż hurtową metali. Marcin P. został prezesem, do czego jako skazany nie miał prawa. Po pół roku Salony Finansowe Ex przemianowano na Amber Gold sp. z o.o.

Oszust niereformowalny Marcin P. był patologicznym oszustem. Mimo że firma Amber Gold szybko się rozwijała i przynosiła niesamowite zyski (ponad 700 tys. zł na czysto w roku 2009, a ponad 42 mln w 2010), Marcin P. nie spłacił nawet „drobnych” długów z przeszłości. W maju 2010 r. komornik zajął jego udziały w spółce. I to zaledwie za 16 tys. zł długu. Dopiero po akcji komornika Marcin P. sięgnął do portfela. Drobnych długów wobec setek klientów Multikasy nie spłacił nawet wówczas, gdy operował setkami milionów i wypłacał sobie wielomilionowe sumy z kasy Amber Gold.

Od połowy 2010 r. rozwój Amber Gold nie ma już nic wspólnego z tradycyjnym biznesem. Spółka rosła jak na drożdżach, chociaż nikt nie wiedział, na czym zarabia ani czym się zajmuje. Choć rząd i urzędy wiedziały, że tym przedsięwzięciem kieruje wielokrotnie skazany oszust, firma rozwijała się dynamicznie. Amber Gold obiecywał klientom 10–12 proc. nieopodatkowanego i gwarantowanego zysku rocznie. Już to przyciągało uwagę finansistów i przydawało rozgłosu spółce. Wydawało się, że posiada ona maszynkę do robienia pieniędzy, jakiej nie ma żaden bank ani grupa finansowa. Nikt nie wyjaśnił jednak, ani jak ta maszynka działa, ani czym jest napędzana. Amber Gold oferował „lokaty i inwestycje” oraz pożyczki, jak bank, ale udawał, że jest domem składowym, co powodowało, że ekonomiści gubili się w domysłach na jego temat. Łatwiej powiedzieć, czym Amber Gold nie był. Oferowane przez niego usługi nie były lokatami bankowymi, chociaż spółka często używa słowa „lokata”. Amber Gold nie posiadał gwarancji Bankowego Funduszu Gwarancyjnego, ale wszędzie gdzie mógł, starał się przekonywać, że zarówno pieniądze wpłacane na jego konta, jak i obiecywane wysokie odsetki są w pełni bezpieczne. Aby uwiarygodnić to twierdzenie, powstał nawet Fundusz Poręczeniowy AG. Gwarancją lokat u oszusta miał być fundusz stworzony przez tegoż samego oszusta.

Biznes na opak Formalnie Amber Gold miał być składem metali szlachetnych. Od 6 stycznia 2010 r. firma posiadała status domu składowego i jako pierwsza uzyskała wpis do przedmiotowego rejestru prowadzonego przez Ministerstwo Gospodarki. Miało to dowodzić, że zdeponowane w Amber Gold przez klientów złoto, platyna i srebro są bezpieczne, bo firma jest kontrolowana przez rząd. Dom składowy przechowuje i zarządza w imieniu klienta zdeponowanymi w nim towarami. W polskiej gospodarce jest to jednak instytucja praktycznie nieznana. Największą wątpliwością, jaka od razu pojawiała się wobec Amber Gold, było to, że funkcjonował on odwrotnie niż typowe domy składowe w innych krajach. Firmy takie zarabiają głównie na opłatach, jakie klienci płacą za przechowywanie ich towarów czy surowców. Klienci Amber Gold nic jednak za to nie płacili. Przeciwnie, to firma płaciła im za przechowywanie ich własności. I to znaczne pieniądze, sięgające niekiedy wartości zdeponowanego kruszcu. Co więcej, spółka gwarantowała klientom, że wartość przechowywanego metalu nie spadnie, co wiązało się z jeszcze większymi potencjalnymi kosztami. Nie wiadomo jednak, z czego ten paraskład miał czerpać zyski. Tłumaczenia, jakoby zarabiał na „spreadach”, czyli różnicy między cenami skupu i sprzedaży metali, można włożyć między bajki.

Tajemnice składu W rzeczywistości nikt nie wyjaśnił, jak działał Amber Gold. Próbowano to tłumaczyć na różne sposoby. Przypuszczano, że Marcin P. stawiał na szybki wzrost cen złota. Gdyby ceny kruszcu stale dynamicznie rosły, zdołałby może opłacić koszty działania firmy, prowizje pośredników i koszty przechowywania surowców. Jednak to wiązało się z nieuchronnym bankructwem firmy, gdy ceny złota zaczną spadać. Inni podejrzewali, że Amber Gold przeznacza pieniądze klientów na pożyczki dla innych. Jeśli wysokość oprocentowania pożyczek byłaby odpowiednio wysoka (ponad 20 proc.), firma byłaby w stanie pokryć z tej różnicy oprocentowanie lokat, koszty funkcjonowania, a nawet zarobić. Taka działalność też wiązałaby się jednak z ogromnym ryzykiem biznesowym, nie mówiąc o tym, że byłaby niezgodna z prawem. Według innej teorii, Amber Gold miał grać ulokowanymi w nim pieniędzmi na giełdzie, foreksie, kontraktach, opcjach etc. Problem w tym, że aby wypłacać obiecane procenty klientom, właściciel firmy musiałby być absolutnym geniuszem giełdowym, a i tak nie uniknąłby zarzutu oszustwa. Od początku też pojawiały się ostrzeżenia, że Amber Gold to zwykła piramida finansowa, w której wpłacający finansują wypłaty i odsetki, a kiedy nowych chętnych do zainwestowania zabraknie, piramida runie jak domek z kart. Mimo najróżniejszych spekulacji i podejrzeń wobec Amber Gold żadne służby przez dwa lata nie sprawdziły, czy złoto, za które zapłacili klienci, leży w skarbcu. Nie zmuszono nawet firmy do ujawnienia raportów finansowych. Według deklaracji samej firmy jej przychody za 2009 r. wyniosły niespełna 1,5 mln zł, a blisko połowę z tego stanowił czysty zysk. W sprawozdaniu finansowym zwróconym przez sąd do uzupełnienia firma chwaliła się, że współpracuje z siecią agencji złożoną z 300 punktów w kraju. Zapowiadała, że w 2010 r. planuje wzrost przychodów do 60 mln zł, w tym ok. 30 mln zł zysku. Wynik okazał się potem jeszcze lepszy od imponujących planów. Firma w 2010 r. miała ponoć 80 mln zł przychodów, z czego czysty zysk to grubo ponad 42 mln zł. W 2011 r. miała rzekomo 199 mln zł przychodu i 53 mln czystego zysku.

Wielki odlot Imponujący projekt linii lotniczych finansowanych przez Amber Gold zaskoczył wszystkich, chyba nawet samego właściciela. Jedyny jego wcześniejszy związek z lotnictwem był taki, że latał kilka razy samolotami. Oczywiście jako pasażer. OLT Express powstały tak nagle, że ich lotów nie uwzględniły w swoich budżetach na ten rok ani porty lotnicze, ani firmy obsługujące szlaki powietrzne. Zakupem małego przewoźnika Marcin P. zainteresował się latem ub.r., choć początkowo plany miał skromne. Dokapitalizował upadające linie Air Jet po to, aby mogły zakupić dla niego jeden samolot. Prawdopodobnie chodziło o maszynę dla operacji międzynarodowych Amber Gold. Projekt ten narodził się niespodziewanie w końcu ub.r., tuż po wyborach, które ponownie wygrała rządząca Platforma Obywatelska. Ministrem transportu został zaufany Donalda Tuska Sławomir Nowak. Wobec problemów w realizacji programów drogowych i kolejowych na Euro 2012 największe szanse wiązano z transportem lotniczym. Co więcej, samorządy wielu miast, z Gdańskiem na czele, finansowały modernizacje lotniczych portów. Fatalna sytuacja narodowego przewoźnika LOT-u i jego strategia nastawiona na połączenia międzynarodowe sprawiała, że krajowe porty lotnicze niewiele mogły od niego oczekiwać. Potrzebowały nowego partnera, który przybliży ich do świata i pozwoli wykorzystać moce przerobowe lotnisk, rozbudowanych za ciężkie pieniądze. Projekt OLT Express był odpowiedzią na to zapotrzebowanie. Jest wręcz niesamowite, że tak ogromne przedsięwzięcie, dotyczące przewozu setek tysięcy pasażerów, było realizowane przez wielokrotnie skazanego oszusta i za pieniądze pochodzące z nieznanych źródeł. Koliduje to nie tylko z prawem polskim, ale i unijnym. Sytuacja taka stwarzała zagrożenie zarówno dla bezpieczeństwa pasażerów, jak i bezpieczeństwa państwa. Mimo to – jak wynika z deklaracji premiera – żadna służba odpowiedzialna za bezpieczeństwo nie zareagowała ani nie ostrzegała przed niebezpieczeństwem jeszcze w marcu br., kiedy Michał Tusk, syn premiera, rozpoczynał pracę dla Marcina P.

Niespodziewany koniec Jeszcze w czerwcu Marcin P. zdawał się nie dostrzegać czarnych chmur, które gromadziły się nad jego głową. Miał ogromne ambicje i plany na kilka lat. Świadczy o tym wiele faktów i wypowiedzi dotyczących nie tylko ekspansji na rynek polski, ale i w innych krajach Europy. Miał ambitne plany rozwoju połączeń lotniczych na Zachodzie i kolejnych zakupów przewoźników na rynku niemieckim. Zamierzał przejąć kontrolę nad upadającą piramidą finansową Finroyal, zarejestrowaną w Wielkiej Brytanii. Pikanterii tej ostatniej sprawie dodaje fakt, że umowa między obu spółkami została zawarta 27 lipca br., a więc w dniu upadku linii lotniczych OLT Express. Transakcja Amber Gold – Finroyal nie została skonsumowana, bo okazało się, że konieczny jest do tego paszport, a Marcin P. takowego nie posiadał. Co ciekawe, spektakularny rozwój obu firm był efektem zaniechań Ministerstwa Finansów, które od ponad dwóch lat nie wydało rozporządzenia do ustawy o przeciwdziałaniu praniu brudnych pieniędzy. Dzięki temu oba parabanki mogły działać poza kontrolą Generalnego Inspektora Informacji Finansowej, który ma obowiązek rejestrować, śledzić i analizować wszystkie podejrzane transakcje. W czerwcu małżonkowie P. kupili zdewastowany dwór w Rusocinie. Jak zwykle zrobili dobry interes. Za wspaniałą posiadłość wycenioną na 6 mln zapłacili 1/4 tej kwoty. W ostatnich latach przepłynęła przez Polskę gigantyczna fala pieniędzy. Setki miliardów wyszło z budżetów miast, państwa i Unii. Na ulicach od dawna mówi się, że kilkanaście procent kontraktów budowlanych to łapówki dla decydentów. Oznaczałoby to, że lewa kasa w Polsce liczona jest w miliardach. Aby wyprać taką górę szmalu, potrzebna jest już inżynieria finansowa. Trzeba ekspertów, którzy potrafią zaplanować taką operację i ustawić „słupy” do ukrycia prawdziwych dysponentów pieniędzy. Takich fachowców od roboty na dużych pieniądzach nie jest wielu. Musi to być doświadczony finansista, znający od kuchni mechanizmy władzy, z kontaktami za granicą, czystą kartoteką i cieszący się powszechnym autorytetem. Takim człowiekiem z pewnością nie był Marcin P. Złoty chłopak z Gdańska był w tej grze tylko pionkiem. Tadeusz Święchowicz

PiS wzywa do debaty Jarosław Kaczyński chce, by nad programem gospodarczym jego partii pochyliło się kilkudziesięciu najbardziej znanych polskich ekonomistów Jarosław Kaczyński odpowiada na krytykę Jacka Rostowskiego. Po tym jak ten ostatni starał się ośmieszyć program gospodarczy Prawa i Sprawiedliwości, szef PiS chce, by na temat jego idei wyrazili opinię znani ekonomiści. Kaczyński proponuje debatę, na którą zaprosił m.in. Leszka Balcerowicza, Marka Belkę, Ryszarda Bugaja i Grzegorza Kołodkę.

– Jest potrzeba poważnego przedyskutowania tych wszystkich spraw. Gdzie te propozycje, ewentualnie inne propozycje uzupełniające, byłyby poddane merytorycznej dyskusji, tzn. takiej, gdzie nie padają inwektywy, zarzuty, gdzie nie próbuje się budować analogii z wydarzeniami, które z pewnością naszej partii nie dotyczą – stwierdził Kaczyński. Zaznaczył, że na liście ekonomistów zaproszonych do udziału w konferencji znaleźli się specjaliści o bardzo różnych poglądach, którzy zarówno krytycznie, jak i życzliwie odnosili się do pomysłów ekonomicznych jego partii. Wśród 39 zaproszonych ekonomistów nie znalazł się minister finansów Jacek Rostowski. To zapewne reakcja na czwartkowe wystąpienie szefa resortu finansów, który propozycje gospodarcze PiS porównał do piramidy finansowej. Zdaniem politologa prof. Kazimierza Kika propozycja Kaczyńskiego to raczej gest w kierunku wyborcy i próba przejęcia inicjatywy politycznej niż oczekiwanie na poważną debatę. – W obecnej sytuacji totalnej wojny politycznej, w której liderzy wszystkich partii są ze sobą skłóceni, raczej nie ma co liczyć na konstruktywną dyskusję. Wszystkie propozycje opozycji będą z zasady odrzucane przez rząd, co więcej – nawet przez konkurencyjne partie opozycyjne. I Kaczyński jako sprawny i doświadczony polityk doskonale zdaje sobie z tego sprawę – mówi Kik. Dodaje, że Kaczyński, wzywając do debaty, chce zwrócić uwagę elektoratu na program gospodarczy, który – wbrew jego oczekiwaniom –zamiast zostać poddany merytorycznej dyskusji, spotkał się z niechęcią, krytyką, a wręcz próbami ośmieszenia. Mimo tego na propozycję Kaczyńskiego już odpowiedziało kilku wybitnych ekonomistów. Zaproszenie przyjęła prof. Elżbieta Mączyńska z SGH, szefowa Polskiego Towarzystwa Ekonomistów. Swój udział zapowiedział też były wiceminister finansów Witold Modzelewski. Udział zadeklarowali również prof. Stanisław Gomułka, główny ekonomista BCC, oraz Ryszard Bugaj. Inne ekonomiści, którzy chcą dyskusji, to Ryszard Petru oraz Andrzej Sadowski z Centrum Smitha. Były wiceprezes NBP Krzysztof Rybiński ustosunkuje się do zaproszenia, jak je dostanie, ale już zapowiedział, że jest za dyskusją.

Powiedzieli:

Prof. Krzysztof Rybiński rektor uczelni Vistula Każda inicjatywa, która stwarza szanse merytorycznej debaty, jest godna wsparcia. W Polsce mało jest rzeczowych dyskusji, a zbyt dużo politycznych starć buldogów. Bardzo nam brakuje think tanków, które inicjowałyby debaty merytoryczne, jakie później przekładałyby się na decyzje i dyskusje polityczne. Mankamentem naszych debat jest, to że politycy przychodzą, by je otworzyć, wygłoszą przemówienie i uciekają po swoim wystąpieniu. Trzeba robić debaty tak, by politycy zapraszali ekspertów, aby ich posłuchać. Poważna dyskusja jest konieczna, jeśli mamy uniknąć konsekwencji kryzysu. Nieważne, czy z inicjatywy PiS, czy kogokolwiek innego. I nie można z tego robić politycznego show, jak minister Jacek Rostowski, gdy podsumowywał pomysł PiS. Pewnych rzeczy nie da się tak szybko policzyć przy takiej liczbie niewiadomych.

Andrzej Sadowski Centrum im. Adama Smitha Chętnie wybiorę się na debatę, chociażby ze względów „misyjnych", bo nasza organizacja ma właśnie takie cele. Warto zauważyć, że Jarosław Kaczyński skłonił rządzących do przestawienia debaty publicznej o najważniejszych sprawach na inne tory. Dotychczas były to spłycone dyskursy polityków, w których nieobecni byli eksperci. Krąg zaproszonych ekonomistów jest reprezentatywny. Tymczasem np. na debatę dotyczącą emerytur, jaką zorganizowała Kancelaria Prezydenta, nie zaproszono CAS. Szef największej partii opozycyjnej okazuje się bardziej otwarty niż prezydent reprezentujący wszystkich Polaków. Do tego propozycje Kaczyńskiego są warte debaty. Trudno na razie powiedzieć, które z nich nadają się do odrzucenia, a nad którymi warto się pochylić. Dziwię się, w jaki sposób minister finansów takie hasłowe propozycje potrafił przeliczyć na konkretne kwoty.

Cezary Mech były wiceminister finansów Debata na temat sytuacji gospodarczej Polski jest jak najbardziej wskazana. Mamy w tej chwili do czynienia z bardzo nieciekawą sytuacją zarówno ekonomiczną, jak i demograficzną. Nawet sam rząd przyznaje już, że tzw. zielona wyspa ma się ku końcowi. Dyskusja taka powinna się skupić na trzech dziedzinach. Powinno się poruszyć przede wszystkim problem polityki prorodzinnej, bo to właśnie od sytuacji demograficznej zależy nasza przyszłość ekonomiczna. A w tej chwili grozi nam załamanie systemu emerytalnego i opieki zdrowotnej. Nie może być tak, że jedyne działania to wypychanie Polaków na emigrację zarobkową. Kolejny temat to optymalizacja wydatków budżetowych, tak aby nakłady przyniosły w przyszłości wzrost dochodów. Trzeci temat to poszerzenie bazy podatkowej czy polityka na rzecz zatrudnienia.

Mirosław Gronicki były minister finansów Nie czuję się zaproszony, to na razie fakt medialny. Sam pomysł uważam za dobry, a debatę na temat przyszłości gospodarki ważną i potrzebną. Oczywiście nie jestem naiwny – jest w tym aspekt polityczny, ale ja chciałbym się od polityki w tej debacie całkowicie odciąć. Mam jednak zastrzeżenie – aby była ona spotkaniem ponadpolitycznym, by nie kojarzyła się wyłącznie z pomysłem kontrowersyjnego polityka. O czym powinna być ta debata? Po pierwsze – jaką powinniśmy mieć wizję rozwoju polskiej gospodarki, której teraz Polska nie ma. Wizja ma określić nasze możliwości i potrzeby. Po drugie – w jaki sposób przygotować reformy strukturalne, a więc określić, za co państwo powinno odpowiadać, a za co już nie – służba zdrowia, szkolnictwo i czy to, co zapisane jest w konstytucji, ma sens – a więc zapewnienie bezpłatnego szkolnictwa, ochrony zdrowia czy opieki społecznej. Rzeczpospolita

Krzysztof Wyszkowski wzywa ministra sprawiedliwości: skoro wysłał do gdańskiego sądu kontrolerów ws. Amber Gold, niech wyśle i w mojej sprawie WPolityce.pl: Co słychać w sprawie Pańskiej, heroicznej batalii o prawdę z Lechem Wałęsą? Krzysztof Wyszkowski - współzałożyciel Wolnych Związków Zawodowych, działacz opozycji, dziennikarz, publicysta: Mamy teraz trochę wymuszoną rejteradę Wałęsy, wycofanie kolejnego pozwu, za kolejną wypowiedź, w przeddzień zarządzonego przez sąd przesłuchania świadków. Każdy kto zna listę świadków wie, że byłaby to, dzień po dniu, rozprawa po rozprawie, miażdżąca dla Lecha Wałęsy sekwencja. Wałęsie, nawet dysponującego tak życzliwymi mediami, trudno byłoby zagłuszyć te słowa, które by padły.

Wałęsa nie będzie więc domagał się przeprosin za słowa: "Lech Wałęsa był agentem, brał za to duże wynagrodzenie, robił to ochoczo, współpracował całą gębą". Obawiał się, że tym razem tama puści? Tak. Ponieważ zarówno na poziomie naukowym, na poziomie dowodów, i to IPN-owskich, z pieczątką, ale i na poziomie zeznań świadków, pokrzywdzonych, również funkcjonariuszy dawnej SB, którzy mieli jego teczkę w rękach, sprawa jest jednoznaczna. Wałęsa uznał, że tym razem to jest niemożliwe do zmanipulowania i się wycofał z procesu.

Z tego jednego procesu, dotyczącego pana kolejnej wypowiedzi? Tak. I sytuacja jest teraz jeszcze bardziej skomplikowana, ponieważ 25 września odbędzie się przed Sądem Apelacyjnym w Gdańsku rozprawa, podczas której sąd będzie się zastanawiał nad moim wnioskiem o wznowienie tego już zakończonego procesu, w rezultacie którego mam przepraszać Lecha Wałęsę.

Chodzi o owe kosztowne przeprosiny, na antenie największych stacji telewizyjnych? Tak. Ale pamiętajmy, że na podstawie olbrzymiej ilości dowodów przedstawionych dowodów i zeznań świadków, sąd pierwszej instancji uznał, że miałem prawo stwierdzić, że był Tajnym Współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, i oddalił wniosek Wałęsy. Było to moje pełne zwycięstwo, na podstawie przeprowadzonego postępowania dowodowego. Sprawa na wniosek Wałęsy poszła do Sądu Apelacyjnego. A Sąd Apelacyjny, bez przeprowadzenia jakiegokolwiek postępowania, na zasadzie czysto uznaniowej, wyłącznie deklaratywnej, zmienił wyrok, orzekając, że dowodów na współpracę Wałęsy nie było i nie ma. Tu przychodzi na myśl działanie Sądu Apelacyjnego, który kontrolował działania prokuratury i podległych mu sądów w sprawie Amber Gold. Tam też tak to wyglądało: fakty jedno, a sądy drugie. I skoro jest tak, że minister sprawiedliwości wysłał do Sądu Apelacyjnego w Gdańsku, tego konkretnie, który zajmował się sprawą Amber Gold, a teraz będzie zajmował się moją sprawą z Wałęsą, lustratorów, którzy mają sprawdzić tamte postępowania, bardzo bym się cieszył, gdyby wysłał również lustratorów, którzy sprawdzą to wyrokowanie w mojej sprawie. Jeżeli minister sprawiedliwości jest tak dzielny, że nie boi się tych, którzy stoją za Marcinem P., to może nie będzie się też bał tych, którzy stoją za wyrokami skazującymi mnie bez procesu w sprawie Wałęsy. Będzie to godzina prawdy gdańskiego sądownictwa. Apeluję więc do ministra o kontrolę analogiczną z tą w sprawie Amber Gold.

CZYTAJ TAKŻE: Będzie kontrola działalności nadzorczej prezesa sądu w Gdańsku

Pan - mimo tylu kłopotów - jest zdeterminowany, by walczyć do końca? Ja nie ustąpię. Uważam sprawę za udowodnioną i dalsze utrzymywanie zmowy kłamstwa w tej sprawie uważam za milczące dla polskiego wymiaru sprawiedliwości.

Jak wygląda sprawa egzekucji kosztów owych przeprosin z tego głównego procesu? Komornicy pukają do pana? Sprawa okazała się jeszcze bardziej skomplikowana niż można to było sobie wyobrazić. Sąd Apelacyjny nakazał mi przeprosiny, formułując warunki przeprosin w taki sposób, w jaki życzył sobie tego Lech Wałęsa. A Wałęsa zażądał, żeby to było w tych samych programach, w których zaprezentowano moją wypowiedź, która była zresztą odpowiedzią na pytanie dziennikarza. Okazuje się jednak, że audycje informacyjne - a o nie chodzi - nie przyjmują materiałów zewnętrznych. Moje przeprosiny, które musiałyby się ukazać w formie płatnego ogłoszenia, nie mogą więc zostać zamieszczone w programach informacyjnych, ponieważ naruszyłoby to formułę owych programów. Stacje takich ogłoszeń nie przyjmują. Przeprosiny mogłyby więc zostać wyemitowane tylko przed lub po audycji - ale to z kolei byłoby niezgodne z wyrokiem! Wyrok musi być literalnie, jak się okazuje. Są już analizy komorników, którzy uznają, że nawet jeżeli z elementów wyroku jest niemożliwy do realizacji, a tak jest na pewno w przypadku nakazu przeproszenia w trakcie konkretnych programów informacyjnych, również z tego względu, że np. programu "Panorama" o 17-ej już nie ma w ramówce, więc całego wyroku nie można wykonać. On musi wrócić z powrotem do rozpoznania przez sąd, który wyrok wydał. A więc przez Sąd Apelacyjny, który z kolei 25-go września ma orzec, czy wznowić proces. Trudno się spodziewać, że sąd, który wznowi proces, a powinien, bo są nowe dowody, to utrzyma z kolei wyrok, który nakazuje mi przeprosiny. Doszliśmy tutaj, z winy samego systemu sądownictwa do takiego zapętlenia, że uratować może nas tylko prawda. Nic poza prawdą.

CZYTAJ TAKŻE: Wyszkowski straci cały majątek przez Wałęsę? Legendzie WZZ i "Solidarności" grozi licytacja

zespół wPolityce.pl

Siedzieć cicho, nic nie mówić i burza jakoś przejdzie" - miał mówić Michał Tusk Na portalu tygodnika "Wprost", jednego z trzech pism oskarżonych przez Michała Tuska, autorzy tekstów o latorośli premiera wyjawiają szczegóły powstawania artykułów. Z relacji jaką przedstawiają Michał Majewski z Sylwestrem Latkowskim można odczytać kilka ciekawych szczegółów, zwłaszcza tych dotyczących relacji premiera ze swoim synem. Musieliśmy młodego Tuska trochę stopować. O rządzie ojca, otoczeniu premiera, polityce, pracy w „Gazecie Wyborczej”, swej współpracy z P. opowiadał tak ekspresyjnie i tak głośno, że turyści siedzący przy sąsiednim stoliku przecierali oczy ze zdumienia. (...) Tusk odpowiadał, że z ojcem jeszcze nie miał okazji rozmawiać twarzą w twarz, bo ten jest na  urlopie zagranicą, a przez telefon rozmowa o Amber Gold się nie klei. Dlaczego? Bo ojciec jest wkurzony, podejrzewa, że może być podsłuchiwany i dla bezpieczeństwa dzwoni na telefon żony Michała - napisali dziennikarze. Z kulis rozmów z Michałem Tuskiem  wyłania się także ciekawy obraz tego, w jaki sposób prowadzi politykę jego ojciec:

Oni, czyli ojciec i jego współpracownicy, mają inne podejście do ludzi. To znaczy siedzieć cicho, nic nie mówić i burza jakoś przejdzie. Michał, jak nam tłumaczył, ma w tej materii inne doświadczenia niż "Igorek" (Ostachowicz - dop. wPolityce) - relacjonuje "Wprost". Kulisy powstawania tekstów ujawniają co nieco z dziwnych relacji premiera ze swoim synem. Jeszcze bardziej zastanawiać musi wolta premierowicza, który ponoć był zachwycony kontaktami z reporterami tygodnika. Po kilku dniach od przeprowadzonej rozmowy zmienił jednak swoje podejście, aż wreszcie wynajął mecenasa Giertycha do napisania sądowego pozwu przeciw mediom. Sprawa wydaje się nie skończyć tak szybko, jak chciał tego premier Tusk, a proces wytoczony mediom przez jego syna i mecenasa Giertycha może odbić się czkawką zarówno samym zainteresowanym, jak i otoczeniu premiera. lw/wprost24.pl

Czy zaświta jutrzenka? Jeszcze światło nie jest wyraźnie oddzielone od ciemności - to znaczy oczywiście jest, jakże by inaczej - ale jeszcze niewyraźnie - jednak wszystko wskazuje na to, że wkrótce może nam zaświtać jutrzenka swobody. To znaczy nie swobody, co to, to nie, aż tak dobrze, to nie ma - ale jutrzenka w postaci przywrócenia utraconej jedności moralno-politycznej naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. Niektórzy Czytelnicy zżymają się na mnie za to określenie. Jakże - powiadają - może pan tak pisać, skoro nawet hymn Unii Europejskiej głosi, że „wszyscy ludzie będą braćmi”, a w tej sytuacji nie może być narodów bardziej i mniej wartościowych? - Owszem - ja na to - ale jeśli nawet „wszyscy ludzie będą braćmi”, to wiadomo przecież, że są bracia młodsi i bracia starsi i że status braci młodszych jest mimo wszystko nieco mniej uprzywilejowany, niż status braci starszych, którzy już choćby z samego starszeństwa oczekują z jednej strony większego szacunku, a z drugiej - większej wyrozumiałości. W rezultacie to, co w żadnym razie nie uszłoby na sucho braciom młodszym, braciom starszym nie tylko uchodzi na sucho, ale w dodatku uważane jest za rzecz zwyczajną. Widać zatem wyraźnie, że są narody mniej i bardziej wartościowe, podobnie jak zwierzęta w folwarku pana Jonesa, opisanym przez Jerzego Orwella. Jak wiadomo, wszystkie zwierzęta były tam równe, ale niektóre, a konkretnie - świnie - były jednak równiejsze od innych. Wróćmy jednak do jutrzenki w postaci przywrócenia utraconej jedności moralno-politycznej naszego mniej... - i tak dalej. Jak wiadomo, taka jedność ostatni raz miała miejsce za panowania Edwarda Gierka, kiedy to z tego samego klucza śpiewali partyjni i bezpartyjni, wierzący i niewierzący, żywi i uma... - no, mniejsza z tym. Potem jednak nastąpiły wydarzenia czerwcowe, a później - „Adam i cholera, a potem Juliusz i suchoty” słowem - jedność moralno-polityczna prysła jak mydlana bańka, a nasz mniej wartościowy naród tubylczy podzielił się na rozmaite grupy. Przewidział to już dawno poeta pisząc: „Najpierw jest tak; tworzą się grupki: tutaj Tuwimy, tam - Kadłubki, tu nacje te, tu te.” - no a potem jest już coraz gorzej - aż niektórzy, nie mogąc wytrzymać narastającego ciśnienia, przechodzą na jasną stronę Mocy. Otóż jutrzenka swo... - to znaczy pardon - oczywiście nie żadnej tam „swobody”, tylko przywrócenia jedności moralno-politycznej zaświtała w związku z aferą Amber Gold oraz podpisanym 17 sierpnia przez Jego Świątobliwość Cyryla i JE abpa Józefa Michalika „Przesłaniem” do narodów polskiego i rosyjskiego - żeby się „pojednały”. Jak wiadomo, na pierwszym po letnich kanikułach posiedzeniu Sejmu, premier Tusk, prokurator generalny pan Seremet i pobożny minister Gowin zostali zasypani 175 pytaniami, na które udzielali wymijających odpowiedzi. Na tym wszakże afera się nie kończy, bo oto okazało się, że premier Tusk już w maju wiedział, że Amber Gold nie ma żadnego złota - w związku z czym PiS skierowało do niezależnej prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przezeń przestępstwa, że „wiedział, a nie powiedział” - to znaczy oczywiście powiedział, jakże by inaczej - ale tylko synowi. Komu jeszcze powiedział, kto zdążył wycofać z obiecanym zyskiem wkłady z Amber Gold - to miałaby wyjaśnić najsampierw niezależna prokuratura, a potem ewentualnie - niezawisły sąd. Na razie jednak można odnieść wrażenie, jakby zakonspirowani protektorzy Amber Gold prowadzili operację dezinformacyjną, rozpuszczając w niezależnych mediach głównego nurtu fałszywe pogłoski, jakoby pan Marcin Plichta, obecnie będący „Marcinem P.” napożyczał pieniędzy od gdańskich przestępców i że tak naprawdę, to właśnie ci przestępcy obłowili się na krzywdzie tysięcy naiwniaków, co to uwierzyli, że papierki, na których wydrukowano, iż są złotem, są nim rzeczywiście. Wprawdzie takie fałszywe pogłoski pozwoliłyby prawdziwym beneficjentom, moco i forsodawcom „Marcina P.” odwrócić podejrzenia od siebie samych, ale nie da się ukryć, że z punktu widzenia samego premiera Tuska wygląda to znacznie gorzej. Wprawdzie ci „gdańscy przestępcy” na razie jeszcze nie mają żadnych nazwisk, ale przecież i bez tego można by wyciągnąć wniosek, że niezależna prokuratura, a także - niezawisłe sądy pozostają w służbie zorganizowanej przestępczości. Z dwojga złego nie wiadomo, co lepsze - czy podejrzenie, że niezależna prokuratura i niezawisłe sądy są naszpikowane agenturą i w związku z tym w podskokach wykonują rozkazy bezpieczniackich watah, czy też - że pozostają w niebezpiecznych związkach ze środowiskami zorganizowanej przestępczości. Oczywiście jedno drugiego wcale nie musi wykluczać, bo granica między bezpieczniackimi watahami, a zorganizowaną przestępczością, o ile w ogóle istnieje, to jest niezwykle płynna - ale z punktu widzenia prestiżowego związki z gangsterami wydają się bardziej kompromitujące. Oczywiście nigdzie nie jest powiedziane, że niezależna prokuratura w ogóle dopatrzy się po stronie premiera Tuska jakichś znamion przestępstwa, co to, to nie - zgodnie z zasadą, że jeśli nawet „czas zmienić politykę rolną, to ludzi krzywdzić nam nie wolno” - to jednak jakieś ofiary muszą być. Jakie? Ano, w tej sprawie decyzje najwyraźniej jeszcze nie zapadły, w związku z czym również premier Tusk „zastanawia się”, jak głęboki powinien być „wstrząs” w niezależnej prokuraturze. Znaczy - generałowie też się jeszcze zastanawiają, czy, dajmy na to, poświęcić tylko pana prokuratora Seremeta, czy też haratać głębiej - również po samym premierze Tusku. Gdyby doszli do wniosku, że rzucenie na pożarcie tylko pana prokuratora nie wystarczy, nasz nieszczęśliwy kraj wkroczyłby w fazę podmianki na politycznej scenie. Nie jest wykluczone, że właśnie to wisi w powietrzu, bo oto wirtuoz intrygi w osobie pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego wystąpił z rodzajem expose, w którym odpowiadając na wielokrotne błagania: „Ja-ro-sław - Pol-skę - zbaw!”, przedstawił program zbawienia naszego nieszczęśliwego kraju. Zwraca uwagę, iż program ten ma charakter znanego z poprzednich etapów dziejowych - zwłaszcza z epoki jedności moralno-politycznej narodu - „dalszego doskonalenia” - oczywiście w ramach ustroju i sojuszów. W expose nie ma bowiem ani słowa ani o budowie „IV Rzeczypospolitej”, ani o konieczności wysadzenia w powietrze „układu”, a tylko o połączeniu CIT-u z PIT-em w jednej ustawie, stworzeniu 1,2 miliona nowych miejsc pracy - a wszystko - właściwie bez pieniędzy, to znaczy - oczywiście za pieniądze, jakże by inaczej, tyle, że za takie, które na skutek wspomnianych zbawiennych reform pojawią się w najbliższej przyszłości same. Na razie jednak dług publiczny przekroczył bilion złotych i nadal powiększa się z szybkością około 10 tys. złotych na sekundę, a same koszty jego obsługi w tym roku przekroczą 43 miliardy. Wreszcie - jakże prezes Kaczyński zamierza przystąpić do realizowania zbawiennego planu, pozostając w opozycji? Na to pytanie nie ma odpowiedzi, chyba żeby - podmianka. Jeśli podmianka - aaa, to co innego! Wtedy otwierają się różne możliwości - ale pod jednym warunkiem - że Prawo i Sprawiedliwość wykaże się posiadaniem „zdolności koalicyjnej”. Nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć, że program budowy „IV Rzeczypospolitej”, a zwłaszcza - wysadzenia w powietrze „układu” - na posiadanie „zdolności koalicyjnej” nie wskazuje. Po cóż bowiem potencjalnym koalicjantom jakaś IV Rzeczpospolita, skoro właśnie Rzeczpospolita III stwarza im takie warunki, że rozkwitają w niej „jak grzyb trujący i pokrzywa”? Jakże wysadzać „układ”, skoro tkwią oni w tym „układzie” po same uszy? W takiej sytuacji jest oczywiste, że na posiadanie przez PiS „zdolności koalicyjnej” może wskazywać wyłącznie program „dalszego doskonalenia”. Czy jest realistyczny, czy nie - to nie ma najmniejszego znaczenia, bo i tak nikt nie będzie go realizował. Chodzi tylko o pokazanie za jego pośrednictwem, że PiS nikomu nie chce zrobić żadnej krzywdy i że można przyszłą koalicję kombinować również z jego udziałem. Na taką intencję pośrednio wskazuje również rozbrojenie przez prezesa Kaczyńskiego miny, na którą chcieli wsadzić go les renegats, to znaczy - dawni PiS-owcy, którzy z różnych powodów stali się nieprzejednanymi wrogami pana prezesa. Ta mina, to otwarta wojna z Kościołem, a konkretnie - z Episkopatem na tle „pojednania” z Rosją. Prezes Kaczyński zauważył, że podpisane 17 sierpnia porozumienie, którego celem jest wspólna obrona przed „cywilizacją śmierci”, „nie jest problemem dla PiS”, zaś o Jego Świątobliwości Cyrylu nie sądzi „nic”. Takie stanowisko wprawdzie nie jest tak entuzjastyczne wobec „pojednania” jak stanowisko Salonu, czy endokomuny, której podobno już „nie ma” - ale nie oznacza też żadnej wojny z Kościołem. W tej sytuacji przywrócenie jedności moralno-politycznej naszego mniej wartościowego narodu tubylczego okazuje się całkiem możliwe - oczywiście pod warunkiem, że Moce zdecydują się rzucić samego premiera Tuska na pożarcie - bo to właśnie otwierałoby możliwość, a nawet konieczność dokonania na politycznej scenie podmianki, w następstwie której pojawiłaby się koalicja, która przedstawi zbawienny program, którym wszyscy będziemy się ekscytować - oczywiście aż do następnego krachu. SM

10 błędnych wyobrażeń o judaizmie i izraelu w ramach Ruchu Prawdy

http://diggerfortruth.wordpress.com/2012/09/06/10-misconceptions-about-judaism-and-israel-within-the-truth-movement/#more-2448

W przeszłości sam wpadałem w pułapkę i osobiście powtarzałem jak papuga wiele takich mylnych dźwięcznych chwytów, jak poniżej przedstawione. A zatem staram się rozumieć ludzi, którzy wyskakują z tymi bezpodstawnymi „sensacjami”. Wszyscy lubimy myśleć sobie, że tacy z nas niezależni myśliciele, lecz niestety wpadamy wskutek tego w pułapki przeinaczeń i dezinformacji. Wiele z tych błędnych wyobrażeń krąży wciąż w obiegu alternatywnych mediów. Wiele terminów i koncepcji jest propagowane przez grupy miękkiego oporu. Ja określiłbym tę sytuację w ten sposób – są one rozpowszechniane po to, żeby nie ujawnić w pełni skomplikowania i straszliwej prawdy, jaka jest ukryta w całej tej sytuacji. Aby zabić czas, rozładować powagę tego, co naprawdę się dzieje, używa się różnych pojęć, aby wypaczyć prawdę. Grupy poprzebierane w kefije, jak ruch George’a “Shill” Galloway’a ‘Free Palestine’ czy inne lewackie ugrupowania (kierowane przez żydów) to właśnie robią. Tacy nigdy nie ośmielili się dotknąć nawet istoty całego problemu. Używają pseudo-polityki jako swego podstawowego narzędzia. Tacy nie tylko forsują urabianą jak plastelina wersję polityki, ale cały złożony problem polega na tym, że gdy sięgamy po politykę i kierujemy się tymi „miękkimi” wersjami, wtedy łatwo da się nami manipulować. Taka agenda jest jednak sposobem postępowania, a nie tylko polityką jako taką. Wszystkie poniżej przedstawione dziedziny są nieodłączne i wzajemnie ze sobą powiązane i trudno jest oddzielić je od siebie, aby dokonać analizy indywidualnej.

1/. Izrael jest państwem apartheidu! Piekło, przez jakie przechodzili rdzenni mieszkańcy RPA było oczywiście złem pod każdym względem. Akty okrucieństwa, zniewolenia czy odczłowieczenia nie mogą się powtórzyć. Jednak postawienie znaku równości między tym aktem zbrodni, a tym, co spotyka Palestyńczyków na codzień jest nie tylko niedokładne, lecz jest dla nich obrazą. Ludzi tych brutalnie wyrzucono z ich domów, zamknięto w klatkach obozów więziennych pod gołym niebem w nędznych warunkach, gdzie traktowani są gorzej niż zwierzęta. Są bez przerwy atakowani, strzela się do nich, dokonuje najazdów na ich tereny, poniża się ich i torturuje. W przeważającej mierze zależni są od rozdawnictwa swych tyranów i katów i od minimalnej pomocy międzynarodowej; ich codzienne zajęcie to walka o przetrwanie.

2/. Nazistowskie państwo Izraela Jakie jeszcze dwójmyślenie mogłoby się tu mieścić? Możnaby tylko na ten jeden temat napisać 10 podpunktów, wraz z całą dezinformacją na temat Hitlera i nazistów. Lecz ten temat walenia Hitlerem po prostu się nie skończy. To jedyna koncepcja, do jakiej tak mocno przywarli ludzie. Każdy poszukiwacz prawdy zgadza się, że MSM bezustannie kłamie na temat WSZYSTKIEGO…jednak, wciąż wpadamy na ten stary ograny trick. I pomagamy sami propagować to kłamstwo. Z pewnością walenie w dzwony na alarm powinien budzić sam prosty fakt, że do więzienia można trafić za samo tylko kwestionowanie wydarzeń tzw. holokitu. To smutne.

3/. Izrael to, izrael tamto Wszyscy automatycznie opisujemy okupowaną Palestynę jako izrael. A to wszystko jest częścią programowania warunkowego. Nawet nowe miasta izraelskie nazywamy wg nadanych im przez żydów nazw i akceptujemy to, podczas gdy powinniśmy nazywać je zgodnie z oryginalnymi Palestyńskimi nazwami, aby pamięć o nich nigdy nie zanikła. Przez uparte nazywanie izraela okupowaną Palestyną, sami sobie przypominamy o jej istnieniu, o Palestyńczykach, o ruchu wyzwoleńczym i o okupantach tej ziemi, a także o tym, że ta ziemia wróci do jej prawowitych właścicieli.

4/. Powinno zaistnieć rozwiązanie w postaci dwóch państw! Na Palestynę dokonano najazdu i przywłaszczyła ją banda demonicznych pasożytniczych dzikich lokatorów oraz rabusiów. Jeżeli twój własny dom najedzie banda rzezimieszków, zabije członków twojej rodziny, zniszczy większą część twego domu, obrabuje cię z całego majątku, a potem nadal będzie cię terroryzować i poniżać codziennie cię strasząc – to sam powiedz – czy ma jakiś sens próbować negocjować i wdawać się w cywilizowany dialog z tymi morderczymi grabieżcami? Czy byłbyś w stanie dojść do jakiegoś zadowalającego porozumienia, na podstawie, którego ty masz zamieszkać w jakiejś budzie ogrodowej, a oni w ukradzionym ci domu? To jest próba stworzenia obowiązkowego sposobu myślenia w zakresie tego niedorzecznego rozwiązania „dwa-państwa”, gdzie ofiara i sprawca przestępstwa mają rozejść się w pokoju i cieszyć się wspólnym spokojem. Totalny nonsens. Palestyna należy WYŁĄCZNIE do Palestyńczyków! A każdy dziki lokator ma się stamtąd wynosić. I dość tego bełkotu.

5/. To syjonizm, nie judaizm Syjonizm = zło, judaizm = dobro. Kolejny bullshit. Sam się wstydzę, że dałem się niegdyś na to nabrać. Dalszy etap programowania warunkowego, więcej pół-prawd. Syjonizm i judaizm są zrośnięte ze sobą, jak dzieci rodzące się z jednym korpusem, ale dwoma głowami. Syjonizm to odnóże, które wyrosło z judaizmu. Termin “syjonizm” jest kolejną cwaną judaistyczną próbą odwrócenia uwagi, abyśmy zgubili instynktowny trop. Gdyby to był judaizm, jaki istniał ledwie niewiele ponad 100 lat, to dlaczego zatem to judaistyczne przekleństwo ciąży na ludzkości przez okres z górą 3000 lat? Wszystkim nam mydlono oczy od dziecka przekonując, że judaizm jest zwykłą religią, jakich wiele na świecie. JUDAIZM NIE JEST ŻADNĄ RELIGIĄ!!! To demoniczny kult, wbudowany w świadomość członków plemienia, którzy praktykują albo pośrednio wspierają okultystyczne demoniczne praktyki babilońskie.

To również wiąże się ściśle z upodobaniami Icke’a do paplaniny o tym, jak ci wszyscy „dobrzy” żydzi, którzy odmówili służby w IDF, są przeciwni syjonizmowi i protestują przeciwko apartheidowi izraela. No cóż, jakież to urocze; lecz co ci wszyscy tzw. dobrzy żydzi robią pod koniec dnia, gdy już wrócą do „siebie” po zakończeniu swego protestu? – Wracają do swych wychuchanych żydowskich „samowoli budowlanych” postawionych na ziemi należącej do tych właśnie ludzi, w imieniu, których ci „dobrzy” protestowali. Jedyną moralną opcją, jaką mają ci dobrzy żydzi to zrobić dokładnie to samo, co zrobił Gilad Atzmon, a mianowicie: (i) wyrwać się w cholerę z tej kryminalnej tożsamości – olać ją i nigdy, przenigdy do niej nie wracać. (ii) muszą oni również z całego serca wyrzec się judaistycznej tożsamości i “autentycznie” przyłączyć się do rasy ludzkiej. Jedyny dobry żyd to „z prawdziwego zdarzenia” były żyd.

6/. Osadnicy robią to i tamto. Jeszcze więcej orwellowskiej nowomowy. Terminologia ma odpowiednią wymowę, a używana jest raz za razem, jako instrument kontroli umysłowej. Określenie, osadnicy, jest z premedytacją używane, jako eufemizm, aby dać do zrozumienia istnienie grupy ludzi odkrywających spłachetek bezpańskiej ziemi, jaki w sposób naturalny, ekologiczny, niewinny i uczciwy zajmują, żeby rozpocząć na nim nowe życie całkowicie z owoców swojej pracy.Tymczasem ci najeźdźcy są pasożytami i pasożytują przez cały czas. Członkowie ich plemienia ograbiają wszystkich razem i każdego z osobna bazując na oszustwie, jakie utrzymuje przy życiu ten demoniczny podmiot zwany izraelem. To nie jest ani naturalne, ani ekologiczne, ani niewinne, a tym bardziej uczciwe. To złodziejstwo, obłuda, okrucieństwo, morderstwo i zło w każdym znaczeniu tego słowa.

7/. Ci syjoniści to psychole, a ten reżim jest szalony. Oczywiście to jest prawda. Wciąż łapię się na tym sam, że mówię – to są obłąkańcy. Ponad wszystko, osobnicy, którzy mogą wyjść z pomysłem, sfinansować go, zaprojektować i zastosować w praktyce – użycia białego fosforu przeciw niewinnym dzieciom, kobietom i staruszkom są absolutnie chorzy psychicznie. Ale to idzie znacznie głębiej niż zwykłe szaleństwo – oni są opętani, poruszani demonicznym popędem. Są pijani swymi lucyferiańskimi doktrynami. Judazim jest zwyczajnym łącznikiem, formą przetrwalnikową, instrumentem tych satano-podobnych podmiotów. Ci ludzie zakorzenili się i okopali wałami obronnymi babilońskiego okultystycznego rytualnego demonizmu – nie dosyć precyzyjne jest określić to coś mianem mentalności. Oni obracają się wciąż w sferze ducha ciemności diabła/lucyfera/dżinna – satanizmu.

8/. Izrael odegrał jakąś rolę w atakach 9/11 Wielu ludziom wydaje się, że wiedzą, iż izrael odegrał pewną rolę w atakach z 9/11. Lecz niestety w związku z tymi wszystkimi niebezpiecznymi dezinformacjami krążącymi po świecie, oni na tym poprzestają. Ludzie zdają się mówić, że to była koalicja między MI5 (Brytyjczycy), CIA (Amerykanie) i Mossadem (izraelczycy). Tak, jakby to wszystko było zaaranżowane przez trzy odrębne mafie w jakimś wygodnym równoprawnym sojuszu. Oni po prostu nie potrafią pojąć, kto kieruje wywiadem brytyjskim i amerykańskim. Są zakleszczeni w sposobie myślenia, że izrael był zaledwie natrętem i jedną z trzech stron całego spisku, i nie mogą przyjąć do wiadomości, że 9/11 był „kolejną” fałszywą flagą żydowskiej siatki kryminalistów.

9/. To Rothschildowie są właścicielami izraela. Dzięki Icke’owi żydowska siatka kryminalistów spakowana została w zgrabną paczuszkę „syjonizmu Rothschildów”, a biedni żydzi znowu są wykorzystywani i są takimi samymi ofiarami tej złej rodzinki Rothschildów. A izrael jest zwyczajnie wynalazkiem rodziny o jednakowym rodowodzie. To jest czysty nonsens. Cała esencja judaizmu dotyczy zagarnięcia ziem między Eufratem a Nilem dla tego plemienia oraz rozszerzenia dominacji i kontroli nad całym pozostałym światem. Wszelkie doktryny judaizmu głoszą tę ideologię – Izrael i plan gry nie są izolowanymi elementami, ani nie dotyczą wyłącznie rodziny Bauer (Rothschild).

10/. To nie są żydzi, to chazarowie. W tę pułapkę naprawdę wpadłem po uszy i czas jakiś żywiłem się tym zakalcem. Najprawdopodobniej jest to produkt własny żydowski, jaki służy dodatkowej dezinformacji. Sprowadza się do tego, że cały judaizm jest jednym wielkim nawróceniem w historii Chazarskiego Imperium i tylko tego dotyczy. Absolutnie nie – niestety nie da się dowieść takiego uproszczenia. Takie masowe nawrócenie chazarów mogło lub nie mogło zdarzyć się ze znaczącym udziałem w nim samych żydów; ale jest to obojętne w większej perspektywie zbioru spraw. Ta ideologia, ta kultura czy plemię jest miszmaszem ludzi i genealogii różnego sortu. Oto, dlatego właśnie żydzi NIE są rasą. To jest kierowana przez demony sekta wyposażona w narzędzie do sprawowania kontroli umysłowej złożona z mieszańców różnego pochodzenia, a jej członkowie mają wbudowany genetycznie mechanizm niszczenia, gdziekolwiek się pojawili na przestrzeni całej historii.

Opiekuńcza opresja Socjaliści, komuniści i wszelkiej maści lewacy budujący przez dziesięciolecia państwa opiekuńcze w Europie obiecują raj na ziemi. Państwo ma zlikwidować nierówności społeczne, zapewnić wszystkim bezpłatny dostęp do opieki zdrowotnej, edukacji, kultury, zatroszczyć się o obywateli, gdy nie będą mieli pracy albo gdy przejdą na rentę lub emeryturę. W ten sposób tłumaczy się do dzisiaj konieczność utrzymania wysokich podatków, składek ubezpieczeniowych czy innych danin płaconych na cele publiczne, przeradzającą się niejednokrotnie w zwykłe łupienie obywateli. Taki proces obserwujemy też w Polsce, gdzie mimo kompromitacji ideologii komunistycznej "troska o najsłabszych" była i jest jednym z najczęściej podnoszonych haseł podczas każdej kampanii wyborczej od 1989 roku. Ta "opieka nad najsłabszymi" ma z góry zjednywać przychylność Kościoła katolickiego, którego jedną z misji jest wszak troska o potrzebujących. Ale koncepcja państwa opiekuńczego jest skompromitowana. Nie tylko dlatego, że dla socjalizmu punktem odniesienia jest zbiorowość - społeczeństwo, a dla katolików - człowiek. Dla katolików najwyższym dobrem i wartością jest rodzina, tymczasem państwo opiekuńcze najbardziej uderza właśnie w rodzinę, która poddawana jest coraz większej kontroli ze strony urzędników. Pod pretekstem troski o dobro dziecka urzędnicy ograniczają prawa rodziców ich praw wychowywania lub nawet tych praw pozbawiają. To państwo opiekuńcze dąży do dezintegracji rodziny, zniszczenia jej tradycyjnego modelu. To państwo opiekuńcze legalizuje układy homoseksualne, to państwo opiekuńcze promuje aborcję, eutanazję, eugenikę, pokazując w praktyce, jak troszczy się o tych najsłabszych i bezbronnych. Trudno więc nie zgodzić się z prof. Piotrem Jaroszyńskim, który podczas krakowskiej konferencji "Państwo opiekuńcze a chrześcijaństwo" ostrzegał przed tą pułapką. Termin "państwo opiekuńcze" ma pozytywne skojarzenia, bo przecież pojęcie "opieki" jest pojęciem dobrze odbieranym przez ludzi. To jednak, z czym mamy teraz do czynienia, trzeba nazwać właściwie państwem nadopiekuńczym. Model państwa opiekuńczego jest już od dawna nieefektywny, pomoc nie trafia do tych najbardziej potrzebujących, władza odzwyczaja ludzi od samodzielności i troski o najbliższych. Państwo nadopiekuńcze prędzej czy później będzie musiało zbankrutować, bo zaczyna brakować pieniędzy na jego finansowanie, a politycy będą musieli zrewidować swoje programy socjalne. Pozostaną tylko te, które będą najbardziej potrzebne i pożyteczne. Pytanie, kiedy to się stanie i ile jeszcze za to zapłacimy z własnych pieniędzy? Krzysztof Losz

Waszyngton ujawni dziś dokumenty ws. Katynia Zgodnie z decyzją zarządu amerykańskich Archiwów Narodowych w internecie opublikowanych zostanie niemal tysiąc stron dokumentów na temat mordu polskich oficerów przez NKWD w Katyniu w kwietniu 1940 r. Uroczystość związana z publikacją dokumentów znajdujących się w zbiorach amerykańskich Archiwów Narodowych odbędzie się o godz. 21 czasu polskiego. Weźmie w niej udział wielu amerykańskich senatorów i kongresmanów, a także wielu działaczy Polonii amerykańskiej, przedstawicieli ambasady polskiej w USA oraz rodzin katyńskich. Dokumenty przeznaczone do publikacji pochodzą ze zbiorów kilkunastu agencji rządu USA, m.in. z kartotek Izby Reprezentantów, Departamentu Stanu, CIA, FBI, sztabu wojsk lądowych USA i innych. Przeważająca większość była już dostępna opinii publicznej, ale po raz pierwszy zostaną one opublikowane w internecie jako całość. Wśród publikowanych dokumentów znajdą się materiały do tej pory niepublikowane. Są to dokumenty sztabu wojsk lądowych i sił powietrznych USA, zawierające m.in. informacje na temat tzw. raportu Van Vlieta. Pułkownik John Van Vliet był amerykańskim jeńcem wojennym, którego wraz innym uwięzionym oficerem Niemcy zabrali do Katynia po odkryciu w 1943 r. grobów pomordowanych tam Polaków, aby pokazać, że sprawcami zbrodni byli Sowieci. Van Vliet sporządził raport z wizji lokalnej w Katyniu, który po wojnie zaginął. Zdaniem specjalistów ds. Katynia może to potwierdzać, że rząd USA starał się tuszować prawdę o zbrodni, i to nawet po 1945 r. Niezależna

Jaruzelski! - obok Milosewicia i Mladicia jest miejsce dla ciebie Właśnie minęło czterdzieści lat od chwili gdy narodziła się swoista symbioza: nierozerwalny związek elektronicznych mediów i terroryzmu. Czterdzieści lat temu Palestyńczycy z organizacji „Czarny Wrzesień”, na oczach setek milionów telewidzów, zaatakowali izraelskich sportowców uczestniczących w igrzyskach olimpijskich w Monachium.

„Piątego września 1972 roku, o godzinie 4.45 pięciu śniadych mężczyzn, ubranych w sportowe dresy, przeskoczyło przez ogrodzenie wioski olimpijskiej. Wyglądający na sportowców młodzi mężczyźni pobiegli w kierunku budynku przy Conollystrasse 31, gdzie spało dwudziestu jeden sportowców reprezentujących Izrael" - to cytat z napisanej wspólnie z Przemysławem Wojciechowskim książki „Tragarze śmierci”, w której znajduje się drobiazgowy opis tych zdarzeń, wywiad z Abu Daudem, ostatnim żyjącym wówczas (zmarł ponad dwa lata temu) przywódcą „Czarnego Września”, oraz ostateczne wyjaśnienie powodu, dla którego w 1981 roku usiłowano zabić Abu Dauda w warszawskim hotelu „Victoria”. Udowadniamy, że w ten sposób izraelski Mosad usiłował nie dopuścić do zamachu na ówczesnego prezydenta Egiptu Sadata. Rozdział książki opowiadający o „Czarnym Wrześniu” zakończyłem takim oto akapitem:

„Sprawa Dauda pokazuje jak skomplikowane więzy łączyły służby specjalne krajów komunistycznych i międzynarodowych terrorystów...” Wydawnictwo Prószyński wiele zrobiło, aby naszą książkę zadołować i nie pokazać szerszej publiczności, dlaczego? Upłynęło wiele czasu i poznałem człowieka, który ścigał ludzi „Czarnego Września”, stał na czele kidonu (komanda wyszkolonych zabójców), który przez wiele lat po Monachium, ścigał palestyńskich terrorystów. Juval stał się pierwowzorem postaci Avnera, głównego bohatera głośnego filmu „Monachium” Stevena Spielberga.

Rozmowy z Avnerem - Juvalem oświeciły mnie na tyle, że powinienem teraz dopisać dodatkowy rozdział do „Tragarzy śmierci” (i pewnie to zrobię, gdy trafi mi się poważniejsze wydawnictwo dla nowej edycji), rozdział będący wyjaśnieniem wielu zagadek, na które w książce nie potrafiłem jeszcze udzielić jednoznacznej odpowiedzi.Tak więc, poza wszelką wątpliwością, mogę dziś napisać, że Abu Daud przeżył i umarł, pod Damaszkiem, śmiercią naturalną, tylko dlatego, że po zabiciu Sadata poszedł na daleko idącą współpracę z Mosadem. Okazuje się, że Izraelczycy już w latach siedemdziesiątych mieli sporą wiedzę na temat związków Abu Dauda, Jasera Arafata, Abu Nidala, „Carlosa” i innych, najsłynniejszych wówczas terrorystów, ze Stasi, SB, Securitate, oraz służbami specjalnymi CSRS, Węgier, Bułgarii i przede wszystkim KGB i GRU. Terroryzm i terroryści nigdy nie funkcjonowali i nie funkcjonują bez wsparcia państwowych, instytucjonalnych, służb bezpieczeństwa, bez oddania im do dyspozycji profesjonalnej logistyki, łączności i baz.

To bardzo niepopularna teza, pieczołowicie zwalczana przez wszelkich możliwych agentów wpływu. Al Kaida nigdy nie odegrałaby roli globalnego straszaka, gdyby nieskomplikowane gry CIA, FSB, SWR i pakistańskich ISI. W dzisiejszym świecie żadna prywatna grupa spiskowców nie ma szans dłuższego działania bez wsparcia wyspecjalizowanych wywiadów i zakamuflowanych komórek służb specjalnych. Tak było już w czasach Monachium. Gdyby nie broń dostarczona przez ludzi z grupy Baader - Meinhoff (w rzeczywistości regularnych agentów Stasi), gdyby nie bazy na Węgrzech, w Rumunii i w... Polsce - „Czarny Wrzesień” w ogóle nie byłby zdolny zaatakować izraelskich sportowców na olimpiadzie. Warto sprawdzić, z jakiej broni strzelali, czy aby nie dymiły wtedy lufy z Radomia. Dziś, kiedy wspominamy tamte wydarzenia, pamiętajmy, że obok aktorów, którzy wystąpili (dosłownie) w blasku reflektorów, w cieniu kryli się oficerowie komunistycznych wywiadów, którzy pociągali za sznurki. W tym miejscu nasze z Juvalem opinie są zgodne. Jaka jest jednak konsekwencja publicznego rozpatrzenia takiej perspektywy? Oto możemy Wojciechowi Jaruzelskiemu, podobnie jak nie żyjącym dziś - Todorowi Żiwkowowi, Erichowi Honeckerowi czy Janosowi Kadarowi - postawić zarzut wspierania terroryzmu i znaleźć nie ulegające przedawnieniu paragrafy, według których powinien odpowiadać karnie przed międzynarodowymi trybunałami sprawiedliwości. Szokujące? Po prostu logiczne i zgodne z historyczną prawdą. Rozmaici „eksperci od spraw terroryzmu” bełkoczący na ekranach polskich telewizorów nie stawiają jednak takich tez, nie podnoszą tego typu wątpliwości. Ponowne pytanie: dlaczego? Tak to od historycznej rocznicy przeszliśmy do zupełnie namacalnej rzeczywistości. Międzynarodowy terroryzm od początku był parawanem dla brudnej gry służb specjalnych. Skoro jednak od Monachium minęło już czterdzieści lat, to o olimpijską masakrę wypada zapytać największego żyjącego eksperta – Wojciecha Jaruzelskiego, człowieka, który oferował (w imieniu MON, a później całej PRL) wsparcie dla arabskich morderców. Skoro w III RP generał Jaruzelski został uznany za „człowieka honoru”, to może – po przedstawieniu jego zasług, choćby w dziele mordowania izraelskich sportowców i wspierania palestyńskich morderców aż do 1990 roku – zostałby, przez ogólnoeuropejskie salony, dokooptowany do grona „mędrców Europy” i ludzi, którzy budowali jej dzisiejsze podwaliny. To szczególnie inspirujący i jakoś mało nagłośniony wątek zasług „ojca okrągłego stołu i polskiej, pokojowej transformacji”. Witold Gadowski

P.S. Na marginesie zamachu w „Victorii” warto zwrócić uwagę na tzw „szczurzy ślad”, który został po raz pierwszy opisany w „Tragarzach śmierci” - to kryptonim, jaki nadano agenturze Mosadu działającej wewnątrz służb specjalnych PRL. Po zamachu na Abu Dauda Czesław Kiszczak zarządził tajne śledztwo, sam mi o tym opowiadał, śledczy dotarli wtedy do wysokiego oficera wywiadu PRL o pseudonimie „Aleks” - to on maczał palce w nagłym odwołaniu funkcjonariuszy kontrwywiadu chroniących Abu Dauda w Warszawie. Oficer ten da się we znaki jeszcze w III RP, ale o tym napiszę przy innej okazji. Po prostu od czasów zmarłego niedawno w Jerozolimie Wiktora Grajewskiego (materiał na cudowny film), który dzięki bliskim kontaktom z Łucją Baranowską, sekretarką Ochaba, wykradł dla Mosadu tajny tekst referatu Chruszczowa (było tego tylko siedem egzemplarzy) polscy komuniści nie mieli szczęścia do służb państwa Izrael i na szczęście do dziś boją się ich panicznie, jak to zwykły czynić kundle widząc rasowego psa. Referat ukazał się wtedy na pierwszej stronie New York Timesa, hi, hi. Witold Gadowski

Na co idą podatki Polaków? W przeddzień debat budżetowych należy zadać chyba podstawowe pytanie - Na co idą podatki Polaków w sytuacji kiedy Państwo nie działa? W normalnym, zdrowo funkcjonującym kraju, podatki płacone przez społeczeństwo wykorzystywane są na opłacenie podstawowych funkcji państwa mających na celu zabezpieczenie fundamentalnych potrzeb tego społeczeństwa. Takich potrzeb jak: służba zdrowia, oświata, transport publiczny, bezpieczeństwo itd. Ale gdzie wędrują podatki Polaków w sytuacji, kiedy instytucje państwa nie działają i wykazują kompletny paraliż? Bo czy można powiedzieć, że państwo działa w sytuacji kiedy przez 3 lata gość z kilkoma wyrokami za oszustwa prowadzi sobie bez zezwolenia działalność finansową zwaną piramidą finansową Amber Gold? Komisja Nadzoru Finansowego nie zajmuje się tematem, służby z ABW na czele nie widzą problemu, sędziowie kolejne wyroki wydają w zawieszeniu, prokuratury to nie obchodzi, urząd skarbowy nie dziwi się, że koleś nie płaci podatków, a premier jak zwykle nic nie wie, nic nie może, aż dziw bierze, że nie przebywa właśnie „na nartach w Dolomitach”….

Dodatkowo niczym w filmie o obłąkanych obóz władzy stara się wmówić że nikt lepiej nie zbada sprawy paraliżu państwa niż sparaliżowana prokuratura. Gdzie wędrują nasze podatki w sytuacji kiedy, za rządów Tuska co rusz dochodzi do bardziej lub mniej tragicznych wypadków kolejowych? Kiedy pracownicy kolei alarmują, że bezpieczeństwo podróży jest na poziomie krytycznym. Kiedy z powodu braku funduszy cięte są kolejne i kolejne połączenia pozostawiając kolejne regiony bez łączności i zmuszając ich mieszkańców do podróżowania za pracą na drewnianych zydlach, w przepełnionych ponad dwukrotnie busach? Gdzie wędrują nasze podatki, kiedy kolejne szkoły są zamykane z powodu braków finansów, kolejni nauczyciele zwalniani – szacunki mówią o następnych 7 tysiącach nauczycieli do zwolnienia i kolejnych 700 szkołach do zamknięcia. Co się dzieje z naszymi pieniędzmi skoro państwo nie jest w stanie zapewnić nam sprawnego systemu opieki zdrowia, limity kończą się po kilku miesiącach, kolejki czekają po kilka lat, kolejne szpitale i kliniki stoją na skraju upadłości, a jak słyszymy służbę zdrowia najlepiej sprywatyzować. Gdzie idą nasze pieniądze jeśli nie idą na wypłaty dla firm budowlanych, pracujących przy budowie autostrad? Gdzie jest państwo w obliczu tego, że firmy te masowo upadają bo zostały oszukane przez konsorcja, które wygrały publiczne – PUBLICZE podkreślam – przetargi? Gdzie było państwo, które nie sprawdziło wiarygodności tych konsorcjów?Co dzieje się z pieniędzmi w Ministerstwie Sportu, skoro za rządów najlepszego piłkarza wśród premierów drużyna narodowa zajmuje ostatnie miejsce w najsłabszej grupie Euro 2012? A o Olimpiadzie w Londynie mówi się jako o porażce polskiego sportu i najgorszej olimpiadzie od pięćdziesięciu lat. Gdzie jest państwo, gdzie są jego struktury i instytucje, gdy wyjaśnienie największej współczesnej tragedii narodowej, w której giną najwyżsi urzędnicy państwowi i cały sztab generalicji zostaje powierzone, przez premiera Tuska, Rosji. Gdzie jest państwo Polskie i na co płacimy podatki jeśli prokuratura przy tak spektakularnej katastrofie nie jest w stanie nawet otworzyć trumien i po dwóch latach musi sprawdzać kto w nich leży? Na co u licha idą te podatki skoro rząd Tuska niemalże likwiduje armię zamiast jej szumnej profesjonalizacji i uzawodowienia. Liczebność polskiej armii jest drastycznie redukowana, nadal nie mamy obrony antyrakietowej, likwidujemy marynarkę wojenną a najlepsi oficerowie albo zginęli w dwóch katastrofach lotniczych za tego rządu (Mirosławiec, Smoleńsk) lub zwyczajnie odchodzą.

Na co więc idą te podatki? Otóż nie idą, one płyną strumieniami do kieszeni dziesiątek tysięcy nowozatrudnionych we wszelkiej maści urzędach - kolesi, rodzin, ciotek, wujków i innych „interesariuszy” obozu władzy. Płyną do kieszeni firm i firemek, pośredników, wszelakich konsorcjów i doradców, dyrekcji, spółek i spółeczek, agencji, funduszy celowych i nie celowych, płyną do całego systemu zbratanego z nieograniczoną władzą Platformy Obywatelskiej. Do systemu, który zrobi wszystko, aby ten stan rzeczy trwał jak najdłużej i jak system ENROM drenował kasę Polaków.

Pytanie co w końcu zrobią Polacy…. Aleksandra Jankowska

Śledztwo smoleńskie w rękach czekistów W tej instytucji rządzą korupcja i oficerowie FSB. Szef – jeden z liderów siłowików – toczy klanowe wojny, a podwładni biorą łapówki i kryją przestępców. Afera goni aferę, zmieniają się przyboczni Aleksandra Bastrykina, a putinowska oberprokuratura wciąż rozszerza swoje wpływy. To Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej – instytucja, która „bada” sprawę smoleńską. Zabójstwa Politkowskiej, Estemirowej i Litwinienki, wybuch wojny z Gruzją w 2008 r., katastrofa smoleńska – to tylko niektóre z tysięcy prowadzonych przez Komitet Śledczy (KŚ) spraw. Oczywiście żadna z nich nie została jeszcze wyjaśniona. Nawet jeśli dobiegnie końca – o wyniki Władimir Putin nie powinien się martwić. Gwarantuje to osoba szefa Komitetu oraz czujny nadzór FSB.

Smoleńsk w pewnych rękach Pomysł instytucjonalnego podziału postępowania karnego na etapy śledczy i procesowy nie jest w Rosji oryginalny. Putin sięgnął do tradycji jednego ze swoich ulubionych poprzedników. To car Piotr I wydał ukaz, na mocy którego powstały podległe mu bezpośrednio kancelarie śledcze. Dziś prawne umocowanie Komitetu Śledczego FR oznacza, że nie jest on częścią wymiaru sprawiedliwości, lecz jednym z narzędzi władzy prezydenta. Instytucja powstała we wrześniu 2007 r. Z woli Putina struktury śledcze wydzielono z prokuratur – powstał Komitet Śledczy przy Prokuraturze Generalnej. Teoretycznie jako jej część, a szef Komitetu był zastępcą prokuratora generalnego. W rzeczywistości KŚ stał się samodzielną strukturą. Szefa wyznaczał prezydent, a nie prokurator generalny, który nie miał też wpływu na budżet KŚ. Najważniejsze były jednak nieformalne zależności. Szefem Komitetu został Aleksandr Bastrykin, kolega Putina ze studiów. Na kluczowe stanowiska od razu zaczął ściągać ludzi z FSB oraz zaufanych współpracowników z Petersburga. W styczniu 2011 r. Komitet Śledczy przy Prokuraturze Generalnej został przekształcony w Komitet Śledczy FR, stając się gigantyczną strukturą kontrolującą działy śledcze istniejące w innych instytucjach siłowych, choćby armii czy MSW. W 2007 r. w organach śledczych Prokuratury Generalnej pracowało 8,7 tys. osób (w tym 65 generałów). We wrześniu 2011 r. w Komitecie Śledczym – już 21 190 (w tym 223 generałów). Od 1 stycznia 2012 r. doszło jeszcze ok. 2 tys. pracowników Głównego Wojskowego Zarządu Śledczego. Dochodzenie w sprawie Smoleńska prowadzi Komitet Śledczy, ale znajduje się ono pod nieformalnym nadzorem czekistów. W sprawie pojawiają się nazwiska najważniejszych ludzi klanu siłowików. Już 11 kwietnia 2010 r. Komitet Śledczy wykluczył awarię jako przyczynę katastrofy. Bastrykin zaś przekonywał, że polski pilot, mając informacje o trudnych warunkach pogodowych, „zdecydował się na lądowanie”. W specjalnej rządowej komisji pod przewodnictwem Putina zasiadł m.in. ówczesny szef MSW Raszid Nurgalijew. A w sprawę zaangażował się osobiście także sam przywódca klanu Igor Sieczin, nr 2 w putinowskim reżimie. Jak pisała „Gazeta Polska”, to z nim m.in. rozmawiał 17 marca 2010 r. w moskiewskiej restauracji Tomasz Arabski, szef kancelarii Donalda Tuska.

Desant z Łubianki Śledczy Bastrykina korzystają z operacyjnych działań FSB. Podejrzani trafiają do aresztu tymczasowego w należącym do FSB więzieniu Lefortowo. Przede wszystkim jednak stamtąd przeszło na stanowiska w KŚ wielu oficerów. Wśród pięciu zastępców Bastrykina dwóch jest z Łubianki. Nieoficjalnie mówi się też, że z KGB/FSB współpracował sam szef Komitetu. Gen. płk Jurij Nyrkow jest zastępcą Bastrykina od października 2007 r. Wcześniej w FSB kierował jednym z wydziałów w Zarządzie Kadr. Inny zastępca szefa Komitetu, gen. płk Aleksandr Soroczkin kieruje Głównym Wojskowym Zarządem Śledczym. Ukończył Instytut Czerwonego Sztandaru KGB (kuźnia kadr wywiadu) w 1984 r. – rok przed Putinem. Pozostał na Łubiance po upadku ZSRS. W latach 90. czeczeńscy bojownicy mówili o jakimś „pułkowniku FSB Soroczkinie, zamieszanym w zabójstwo Dżochara Dudajewa”. W 2003 r. o „pułkowniku Soroczkinie” wspominał w jednym z wywiadów Aleksandr Litwinienko. Ludzie FSB kontrolują „bezpiekę” w Komitecie – Zarząd Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W 2007 r. na stanowisko jego szefa oddelegowany został Władimir Maksymienko, zastępca naczelnika zarządu „M” FSB. Stał się szarą eminencją w Komitecie. W marcu 2008 r. doprowadził do czystki w Głównym Zarządzie Śledczym, strukturze zajmującej się prowadzeniem spraw kryminalnych. Bastrykin zdymisjonował naczelnika Dmitrija Dowgija, jego zastępcę i jeszcze dwóch funkcjonariuszy. Oficjalnie z powodu korupcji. Tyle że Dowgij uchodził za jednego z najbardziej zaufanych ludzi Bastrykina – pracował dla niego od 2001 r. A miesiąc przed dymisją dostał generalskie gwiazdki. Z Maksymienką nie wygrał.

Ryba psuje się od głowy Niedawno pisaliśmy o „czeskiej aferze” Bastrykina. Szef KŚ niezgodnie z prawem prowadził biznes zagraniczny i zatajał ten fakt w zeznaniach majątkowych. Czystych rąk nie mają też jego najbliżsi współpracownicy. Kiedy w czerwcu doszło do spotkania polskich prokuratorów wojskowych z rosyjskimi śledczymi, na czele tych drugich stał pierwszy zastępca szefa Komitetu gen. płk Wasilij Piskariew. Jak mu wypomina rosyjska prasa, wciąż czuje się mocno związany z rodzinnym obwodem leningradzkim. W 2008 r. Piskariew odebrał lokalnym strukturom KŚ śledztwo ws. siłowego zajęcia wielu firm w tym regionie, przeniósł je do Moskwy, a następnie zamknął. Potem okazało się, że za przejęciami stoi mafia tambowska. Z tą jedną z najgroźniejszych grup przestępczych Rosji miał do czynienia także Igor Sobolewskij. Kolega Putina i Bastrykina ze studiów został w czerwcu 2008 r. zastępcą szefa KŚ. Już rok później zdymisjonował go prezydent Dmitrij Miedwiediew. Oficjalnie na własną prośbę, nieoficjalnie w związku z głośną operacją hiszpańskiej policji „Trojka”. W czerwcu 2008 r. Hiszpanie aresztowali 15 ludzi, głównie Rosjan, związanych z mafią tambowską. Po aresztowaniu latem 2007 r. legendarnego „nocnego” gubernatora St. Petersburga Kumarina vel Barsukowa liderem „tambowskich” został Giennadij Pietrow. Według hiszpańskich śledczych, Pietrow regularnie rozmawiał telefonicznie z Sobolewskim. Kiedy przeciekło to do prasy, Sobolewskij musiał odejść. Wreszcie czwarty z piątki zastępców Bastrykina, gen. płk Borys Karnauchow. Rosyjska prasa szeroko rozpisywała się o jego pobłażliwości dla malwersantów w czasie, gdy był zastępcą naczelnika KŚ ds. Południowego Okręgu Federalnego i Północnokaukaskiego Okręgu Federalnego. Miał wtedy wziąć łapówkę 100 mln rubli, aby nie wszczynać sprawy karnej dotyczącej malwersacji ponad 300 mln rubli przekazanych przez rząd na budowę domów mieszkalnych w Inguszetii. Naginanie i łamanie prawa jest w Komitecie Śledczym normą. W marcu 2011 r. „The Moscow Post” szeroko opisał aferę mieszkaniową” – proceder przejmowania przez szefostwo zarządu gospodarczego KŚ dla swoich pracowników lokali, w których doszło do przestępstw. Na papierze mieszkania były wciąż obiektem działań operacyjnych, a już mieszkali w nich pracownicy Komitetu. Powszechną praktyką stało się też umieszczanie w miejscach będących elementem spraw karnych... biur Komitetu. We wrześniu 2011 r. „Moskowskij Komsomolec” pisał o dwupiętrowym budynku przy ul. Baumańskiej 6/2, w którym mieści się Zarząd Kryminalistyki KŚ.

W interesie FSB Wykonując czynności śledcze. pracownicy KŚ wykorzystują do działań operacyjnych nie policjantów, lecz funkcjonariuszy FSB. Ta współpraca przybiera różne formy – np. finansową. Na jesieni 2008 r. głośno było o tzw. aferze na Rynku Czerkizowskim. Miano tam sprzedawać na wielką skalę towary z przemytu. Do akcji wkroczył śledczy Siergiej Dieptickij, a rewizje straganów i magazynów przeprowadzali oficerowie 9. Zarządu FSB. Zarekwirowali niemal cały towar, a następnie pozwolili go handlarzom wykupić za gotówkę. Chińskim kupcom skonfiskowano podobno 3 mln dolarów z paragrafu za nielegalną działalność bankową. Pieniądze jednak szybko wyparowały. Komitet Śledczy wszczął nawet wewnętrzne dochodzenie, które niczego nie wyjaśniło. A śledczy Deptickij spokojnie poszedł na emeryturę.Śledczy i czekiści wspólnie zarabiają, wspólnie też zwalczają wrogów w innych instytucjach państwa. Komitet Śledczy i FSB są dwoma najpotężniejszymi orężami w ręku klanu siłowików: Sieczina, Nikołaja Patruszewa (b. szef FSB, teraz szef Rady Bezpieczeństwa FR), Bastrykina. Do najgłośniejszej wojny klanów doszło na jesieni 2007 r. W październiku pracownicy KŚ wraz z oficerami FSB aresztowali gen. A. Bulbowa, zastępcę szefa antynarkotykowej FSKN W. Czerkiesowa, a zaraz potem w Petersburgu otruto dwóch ważnych oficerów FSKN. Bulbowa oskarżono o łapownictwo i nielegalne podsłuchy. W listopadzie KŚ aresztował wiceministra finansów Siergieja Storczaka pod zarzutem korupcji. W taki sposób Komitet Śledczy pomagał FSB i Sieczinowi zemścić się za wcześniejsze niepowodzenia. Rok wcześniej wyciągnięta przez służbę Czerkiesowa tzw. sprawa Trzech Wielorybów (przemyt na gigantyczną skalę) wywołała trzęsienie ziemi na Łubiance. Poleciały głowy wielu generałów i wysokich oficerów FSB, a Prokuraturę Generalną utracił W. Ustinow, zięć Sieczina. Antoni Rybczyński

Historycy: To antypolskie działania Są w Polsce miejsca, gdzie zatrzymał się czas. Może trudno uwierzyć, ale są osiedla nadal noszące imię komunistycznego zbrodniarza - Karola Świerczewskiego, w centrum miasta stoi pomnik ku chwale Armii Czerwonej przy Alei Wolności, a na bramie Stoczni Gdańskiej prezydent miasta uparcie zawiesza Lenina. Historycy zauważają, że przez takie gloryfikowanie okupantów podcinamy fundamenty naszej niepodległości. Miejscowość w powiecie krakowskim, Słomniki, nadal na swoim terenie posiada osiedle noszące imię komunistycznego zbrodniarza Karola Świerczewskiego i nie dziwi fakt opieszałości władzy w zamianie nazwy, lecz sprzeciw samych mieszkańców, którzy nie chcą zmiany zaproponowanej przez władze. Przypominamy, że już w 2007 roku ówczesny prezes Instytutu Pamięci Narodowej profesor Janusz Kurtyka wystosował do przewodniczącego Rady pismo, w którym dosadnie wyjaśnił, kim był Świerczewski i dlaczego dalsze czczenie go stanowi formę zabronionego przez artykuł 13 Konstytucji RP oraz karanego na mocy paragrafu 256 kodeksu karnego propagowania zbrodniczej ideologii komunizmu. Z podobną prośbą do władz i samych mieszkańców zwróciło się Porozumienie Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie, które zaapelowało do mieszkańców Słomnik o niesprzeciwianie się zaproponowanej przez tamtejszą Radę Miasta i Gminy zmianę nazwy jednego z osiedli, nadal noszącego imię komunistycznego zbrodniarza - Karola Świerczewskiego.

„Przypominamy, że Karol Świerczewski był w 1920 roku oficerem Armii Czerwonej i w jej szeregach - na własną prośbę! - walczył z Wojskiem Polskim. Człowiek o takim życiorysie powinien być już dawno wykreślony w całej Polsce z listy osób upamiętnianych pomnikami, tablicami, patronatami ulic, placów, mostów, osiedli i innych instytucji publicznych. Argumenty o konieczności poniesienia niewielkich kosztów finansowych z tym związanych oraz drobnych kłopotów natury administracyjnej nie wytrzymują konfrontacji z historyczną, polityczną i moralną oceną gen. Świerczewskiego.” Nowy Sącz natomiast posiada pomnik chwały Armii Czerwonej przy Alei Wolności. Już od dawna fundacje i mieszkańcy proszą o podjęcie zdecydowanych kroków w sprawie likwidacji tego symbolu sowieckiego panowania nad Polską po 1944 roku lub przeniesienia go na najbliższy cmentarz komunalny. Należy zauważyć jednocześnie, że uchwałę podjęła Rada Nowego Sącza w lutym 1992 roku. Wojewoda małopolski Jerzy Miller nosi się z zamiarem przeniesienia będących w pobliżu tego monumentu grobów żołnierzy sowieckich na miejski cmentarz.

- W Izraelu nie ma miejsca na ulice ku czci ideologii narodowosocjalistycznej czy Niemców, którzy mordowali naród żydowski. Bo silnie akcentowana pamięć narodowa jest jedną z podstaw tego państwa i jego siły na arenie międzynarodowej. U nas wciąż są silne środowiska, które mówią, że nasze doświadczenie historyczne nie ma znaczenia, a pamięć można dowolnie kształtować. Dzisiaj prezydent stolicy odbudowuje pomnik ku czci tych, którzy zagarnęli połowę Polski i zniewolili całą resztę na kilkadziesiąt lat. Podcinamy fundamenty naszej niepodległości. To po prostu postawa antypaństwowa, antyobywatelska – zauważa dr Maciej Korkuć, historyk Instytutu Pamięci Narodowej. Jednak najbardziej bulwersujący jest „powrót” napisu na historycznej bramie nr 2 Stoczni w Gdańsku. 14 maja br. decyzją władz miejskich umieszczono słowa „im. Lenin” na bramie nr 2 Stoczni Gdańskiej, co wywołało oburzenie nie tylko wśród związkowców, mieszkańców, ale także w całym kraju. Napis ten został jednakże w ostatnich zdjęty przez przedstawicieli Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”. Akcji przyglądali się licznie zebrani gdańszczanie, których bulwersowała decyzja prezydenta Pawła Adamowicza o zmianie nazwy stoczni.

- Pomysły władz Gdańska budzą zażenowanie. Równie dobrze na hucie w stalowej Woli można umieścić napisy "Hermann Goering Werke". Gwarantuję, że byłaby to atrakcja i turystyczna, i medialna. A to niestety także część historii tego miejsca. Chwała "Solidarności" za obywatelską postawę! – dodaje dla NaszDziennik.pl historyk IPN. Jak zauważa, samorządy w wielu wypadkach zachowują bierność, chowając sie za pseudoreferenda w tych sprawach. - Ale są naprawdę liczne przypadki, gdzie mamy do czynienia z działaniami budzącymi szacunek i z dokonywaniem zmian – dodaje dr Korkuć. Podobne zadanie na ten temat ma dr Bogdan Więckiewicz, socjolog Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.

- Kiedy nazwy i pomniki dawnego systemu socjalistycznego zostają jako monumenty, to wszystko powoduje, że po kilkudziesięciu latach młode pokolenie nie ma świadomości, czym był i jak wiele szkód wyrządził ten właśnie ustrój. Skoro te nazwy pozostały – mogą myśleć młodzi ludzie – wydaje się, że są one czymś normalnym, wręcz dobrym. W związku z tym zaciera się różnica między dobrem a złem. Rozmywa się to, kim tak naprawdę były postacie wywodzące się z systemu socjalistycznego - wyjaśnia w rozmowie z NaszymDziennikiem.pl dr Bogdan Więckiewicz. Jak dodaje, pozostawienie takich nazw czy pomników dla pamięci historycznej i tożsamości narodowej ma zdecydowanie destrukcyjne działanie. Jak długo potrwa jeszcze uwolnienie polskich miast od piętna pomników Armii Radzieckiej? Czy w Nowym Sączu, Słomnikach, Gdańsku nadal Polacy nie będą mogli decydować o pomnikach chwały swoich bohaterów? Na szczęście Instytut Pamięci Narodowej wciąż dba o oczyszczanie przestrzeni publicznej z reliktów PRL. Jak podkreśla dr Maciej Korkuć, jej efektem jest „kilkadziesiąt pozytywnych zmian nazw, pokazujących, że w samorządach jest miejsce na zrozumienie wyzwań, jakie niesie obowiązek szacunku dla pamięci narodowej”.

- To akcja oczyszczania przestrzeni publicznej z form gloryfikacji systemów totalitarnych, co w Polsce - formalnie - jest zakazane przez prawo. Mówi o tym art. 13 Konstytucji i art. 256 KK. Założeniem było nagłośnienie problemu, tak aby po dekadzie udawania, że to nie ma znaczenia, w samorządach zrozumiano, że to poważny problem. I to się udało. Nawet tam, gdzie jest opór, sprawa wciąż wraca. Druga część działań IPN to apele w tej sprawie wysyłane do samorządów – wyjaśnia dr Maciej Korkuć, historyk IPN. Marta Milczarska

Prof. Jędrysek: Indolencja rządzących zaszkodziła polskim łupkom Prof. dr hab. Mariusz-Orion Jędrysek, w latach 2005-2007 główny geolog kraju:

Upatruję dwóch przyczyn powstania raportu stworzonego przez AEA Technology na zlecenie Komisji Europejskiej. Pierwszą z nich jest faktyczna troska o środowisko i „dmuchanie” na zimne. Drugą jest akcja lobbingowa, która ma na celu zablokowanie możliwości wydobywania gazu w łupkach, ze szczególnym uderzeniem w Polskę. Mówią, iż należy dbać o cenne przyrodniczo tereny, a wiadomo - nasza Ojczyzna jest bardzo bogata w zasoby przyrodnicze, o czym wielokrotnie wspominał prof. dr hab. Jan Szyszko. Należy wyważyć proporcje obu tych przyczyn. Patrząc na charakter zaprezentowanego raportu, widać wyraźną przewagę lobbingowej pozycji twórców tego dokumentu. Muszę tu kolejny raz podkreślić, iż w 2006 i 2007 roku Polska była dużo lepiej przygotowana do opracowania własnych technologii. Wówczas wszystko było rozpoczęte. Niestety, Donald Tusk wszystko rozmontował i zaprzepaścił, w zamian nic nie robiąc. Dodatkowo rozdawano koncesje na bardzo niekorzystnych dla Polski warunkach. Zaznaczam - zdążylibyśmy z wydobyciem gazu z łupków znacznie wcześniej niż inni, gdyby nie zaniedbania Tuska. Już dzisiaj w Polsce mielibyśmy wydobycie gazu z łupków, co ważne - w znacznym stopniu w oparciu o polską technologię. Nie zdążyliśmy przez totalną indolencję rządu Tuska. Patrząc przez pryzmat gospodarki zasobami geologicznymi, to wszystko są konsekwencje zupełnego braku kompetencji, a przez to działania na szkodę naszego państwa przez tego człowieka. Zapowiedź Joe Hennon, rzecznika Komisji Europejskiej ds. środowiska, mówiąca o tym, że w 2013 roku Komisja może zaproponować nowe prawo środowiskowe regulujące wydobycie w Unii Europejskiej gazu z łupków, brzmi bardzo groźnie. Znając zapędy urzędników UE, którzy w wielu przypadkach nie działają na rzecz rozwoju całej Unii. Not. IK

10 września 2012 „Litwo! Ojczyzno moja”- zaczął swoje dzieło –„Pan Tadeusz ”Adam Mickiewicz. A nie”Polsko! Ojczyzno moja.” To chyba jasne dla każdego kto umie czytać.. Chodziłomu o Litwę, a nie o Polskę. Przecież jest napisane. .Ale pod patronatem panaprezydenta Bronisława Komorowskiego odbyło się w całej Polsce- na Litwienie- Narodowe Czytanie” Pana Tadeusza”.Czytali w kilkunastu miastach, głośno i donośnie. Pan profesor Bralczyk teżczytał.. Ma w domu kilkaset wydań „ Pana Tadeusza”. .Ciekawie musi wyglądaćtaka biblioteka? Same wydania” Pana Tadeusza” w różnych językach.. Czytał teżpan Jerzy Trela.. Znowu zajmują naród czytaniem, żeby odwrócić uwagę od tego cowyrabiają z Polską.. Lud goni za bytem,a władza wikła ich w świadomość czytania.. Niech każdy czyta co chce- ale robić z tego czytania sprawę nacałą Polskę? Czy to jest” problem społeczny Żeby wciągać 38,2 miliona ludzi do czytania jednejksiążki? Oczywiście jest to wielka książka, zawierająca wiele wspaniałości, mądrych i uniwersalnych, wspaniałe opisy przyrody i opis epoki stosunków pomiędzy ludźmi, kiedy przez obszar na którym żyją przewalają się obce armie.. Pojawia się wtedy problem ;z kim trzymać? Z Rosjanami, czy z Napoleonem? Ten problem pojawia się zawsze whistorii, gdy państwo nie jest samodzielnei nie decyduje o sobie.. Napoleon musiał przegrać, bo poszedł na Rosję” BezBoga” – jak pisze Adam Mickiewicz. Półmilionowa armia musiała wracaćzamarznięta z Moskwy.. Wśród nich 100 000 polskich żołnierzyariergardzie. Tysiące zmarło po drodze zgłodu i zimna.. Zniszczenie Rosji sięNapoleonowi nie powiodło.. Czego on tam szukał? Najpierw jako zdolnydowódca popierał rewolucję antychrześcijańską we Francji, potem ją wyniósł na zewnątrzFrancji czyniąc się cesarzem, pustosząc i paląc Europę- jak później Hitler- apotem uderzył w roku 1812 na Rosję.. Bo mu się nie podobało rosyjskieprawosławie i stosunki tam panujące.. Znowu walka z chrześcijaństwem- tak jakdziś.. Po stronie Rosji walczyło ponad 20 000 Polaków, bouważali, że w tamtym momencie historycznym, gdy Polski już nie było na mapieEuropy- nasze miejsce jest u boku Rosji., a nie u boku masonerii francuskiej. Rzeczpospolita zakończyła swój żywot w roku1795, podczas III Rozbioru Polski, dzięki licznym agentom różnych dworów, którzy bezlitośnie- Polskęzlikwidowali biorąc za to jurgielt. W tym król Stanisław August Poniatowski,który początkowo, był po stronie twórcówmasońskiej Konstytucji III Maja, gdzie zapisano, że „wszystko i wszędzie większościągłosów decydowane być powinno”, a potem przeszedł na stronę” Targowicy”.Operetkowy król, który doprowadził państwo do likwidacji, obecnie jest corazbardziej odkurzany i przywracany do łask.. W końcu był masonem.. Król nie pochowanyna Wawelu, jako likwidator państwa, tylkopatrzeć- jak zostanie na Wawel wciągnięty.. Katarzyna II spłaciła za niegopotworne długi, które zostawił.. Głównie umiał się bawić i kochać. .I wydawaćpieniądze, których nie miał.. Nie miał go kto wtedy wsadzić do więzienia.. Wkońcu był królem. .A i dzisiaj” królowie” za długi nie idą do więzienia.. Dokładnie robią rządzący dzisiaj Polską demokraci.. Wydają pieniądze, których nie mają i zostawiądługi następnym pokoleniom- Bogu ducha winnym. I włos im z głowy nie spada. .Alena Ukrainie im spada- nie ma tam jeszcze „ standardów Europejskich”polegających na bezkarności.. Mam na myśli panią Julię Tymoszenko, ”pięknąJulię”, w sprawie której Sąd Najwyższy w Kijowie potwierdził wyrok 7 lat dlabyłej premier Ukrainy Kasacji nie będzie. Tym razem nie było takich protestówza granicą jak w przededniu Euro 2012... Niedawno doszło do spięcia między prezydentem UkrainyWiktorem Janukowiczem, a panią kanclerz Merkel. Jak wiadomo cała socjalistycznaEuropa napiera by” piękną Julię” zwolnić, nie licząc się z wyrokiem ukraińskiegosądu.. Zwolnić i już.. Co tam sądy..Powinna być tylko odpowiedzialność” polityczna” czyli bezkarność faktyczna., Iwiecie Państwo co na takie dictum, odpowiedział pan Janukowicz? Jeśli Niemcy zapłacą tylko połowę zdefraudowanych przezTymoszenko pieniędzy, to będą mogli ją sobie zabrać(???) I słuszna jego racja..Niech swojego agenta zabierają do siebie. .W try miga! Ale najpierw niechzapłacą.. Tak jak pana Lecha Wałęsę, który zakochał się w tej UniiEuropejskiej na zabój, a oglądając jegowystąpienie u pani Barbary Czajkowskiej, reprezentującej poglądy pomiędzy UniąWolności a Platformą Obywatelską, imizdrzącej się do niego-w TVP INFO, doszedłem do wniosku, że ten człowiekzupełnie oszalał. .Wiecie Państwo co powiedział? Nie zapisałem oryginalnejwypowiedzi, ale mniej więcej tak.. Jak Ukraina wstąpi do Unii Europejskiej, to powinna zająć się produkcją rolniczą, bo Bógdał im ziemię dobrą, żyzną, a Polacy to co innego. Coś trzeba będzie zrobić zpolskim rolnictwem(???) Właśnie co? I zdaniem pana Lecha Wałęsy, w UniiEuropejskiej są różne podatki, różne prawo, różna służba zdrowia.. Trzeba to-jak powiedział’ Wszystko uporządkować?”(???) Ach uporządkować? Czyli zrobić wszystko jednakowe.. W ramachbudowy jednego państwa.. Skąd on to wie, że tak trzeba zrobić? Czyżby z RadyMędrców Europejskich? Tam się nauczył co ma artykułować.. I w jakim kierunku..Ukraina będzie produkowała żywność, Polacy korki do szampana francuskiego,Niemcy porobią w przemyśle ciężkim, Francuzi będą produkowali wino i pornografię,Włosi- spagethi, Grecy- długi a Portugalczycy- winogrona.. Hiszpanie pustostanymieszkaniowe.. Dla kaczego znajdzie się jakaś rola.. Tak jak w byłym RWPG-Radzie Wzajemnej Pomocy Gospodarczej.. O żadnym rynku mowy być nie może- będziepodział gospodarczych ról.. Według planowania centralnego. Wszystko to, jak Ukraina wstąpi do Unii Europejskiej.. Wtedybędzie forsowna likwidacja polskiego rolnictwa.. Nie wiem, czy kolektywizacjaod razu, czy może po komasacji.. Albo powstaną wielkie latyfundia polityczne w rękach polityków obecnegoetabliszmentu zasilane pieniędzmi budżetowymi.. Na razie to mrzonki pana Lecha Wałęsy tak jak wszystko comówi i robi. Łącznie z płotem, którego nie było.. Moim zdaniem Ukraina byłabygłupia, gdyby dała sobie narzucić biurokracjęEuropejską i dać się na postronku zapędzić do europejskiej obory kolektywnej.Pełnej dyrektyw, rozporządzeń iidiotycznych decyzji.. O ile wiem na wschodzie tworzony jest wolny rynekgospodarczy pomiędzy Rosją, Białorusią, Ukrainą i kimś jeszcze.. To da bogactwo ludziom i krajom uczestniczącym wobszarze wolnego rynku.. Bo z wolnejwymiany gospodarczej powstaje bogactwo- a nie z dotacji i sterowania biurokratycznego gospodarką. .Ukraina niewstąpi do Unii Europejskiej.. Chyba, że Janukowicz wpadnie w przepaść,spacerując po górach, albo staranuje gosamochód.. A’ „piękna Julia „ wyjdzie z więzienia.. „Ukraino! Ojczyzno moja!- powinien wykrzyknąć Janukowicz.. WJR

Sanatorium pod esbekiem Za komuny ośrodek wczasowy Radiokomitetu. W czasie stanu wojennego zmilitaryzowany obóz internowania dla blisko 400 działaczek Solidarności i opozycji. Po „transformacji” sanatorium, którego właścicielem jest były oficer SB. Gołdap – metafora III RP jak na dłoni. Plac Zwycięstwa, centrum Gołdapi. Słoneczny dzień. Sporo ludzi siedzi na ławkach wokół imponującej fontanny. – O widzi pan, przed chwilą przechodził były współpracownik tego ubeka. Tam też widzę kogoś z jego zaufanych, więc lepiej poszukajmy jakiegoś ustronnego miejsca na rozmowę – mężczyzna wciąż rozgląda się nerwowo. W wolnej Polsce, 23 lata od chwili, gdy podobno mieliśmy znaleźć się „we własnym domu”, jedni mają tej własności w nadmiarze. Innym zostają ławki w parkach na rozmowę przeprowadzaną niemal w konspiracyjnym tonie. Bo w kilkunastotysięcznej Gołdapi Ryszard Tymofiejewicz, dawny oficer SB, to dzisiaj człowiek-instytucja. Ma świetnie prosperującą firmę „Wital”, która prowadzi sanatorium i szpital uzdrowiskowy. Zakład produkcji profili okiennych w specjalnej strefie ekonomicznej. Pieniądze, możliwości zatrudniania ludzi na terenie, gdzie pracy nie ma w nadmiarze. Wreszcie – wpływy w mieście i regionie, o których ludzie mówią tylko półgębkiem i niechętnie. Bo „Ruski”, jak niektórzy go z przekąsem nazywają, wciąż woli pozostawać postacią z cienia.

Ludzie wciąż się go boją Trudno w miasteczku spotkać kogoś, kto chciałby mówić o nim otwarcie. Do tego pod własnym nazwiskiem. Wiadomo: pan Ryszard może zaszkodzić. Monika Kolankiewicz przeżyła rewizję, którą w jej domu przeprowadzał Tymofiejewicz. Niechętnie jednak mówi o tamtych czasach. W jej głosie słychać wciąż silne emocje na wspomnienie przeszłości.

– Zapamiętałam, że był nieprzyjemny, taki gorliwy. Chciał mieć wyniki. Potem słyszałam, że jego nazwisko łączono z Jerzym Urbanem. Może dlatego tak gładko mu poszło z kupieniem byłego ośrodka telewizji – zastanawia się pani Monika. O uwłaszczonym w III RP esbeku chce mówić pan Jacek. Ale incognito i zastrzegając, że nie wie zbyt wiele. Spotykamy się w sercu miasta, na placu Zwycięstwa.

– O widzi pan, przed chwilą przechodził były współpracownik tego ubeka. Tam też widzę kogoś z jego zaufanych, więc lepiej poszukajmy jakiegoś ustronnego miejsca – mężczyzna wciąż rozgląda się nerwowo. Wie, że na początku Tymofiejewicz dobrał miejscowego wspólnika, potem interes z sanatorium przejął samodzielnie. – Na turnusie mają tam nawet po 600 osób. Umowy z NFZ, ZUS i KRUS. Świetny zarobek, wystarczy policzyć. Ale ludzie narzekają na warunki, jest ciasno, pokoje zagęszczone. Część kuracjuszy dowożą tylko z hoteli w mieście na zabiegi – opowiada. Wie, że ostatni gołdapski esbek pochodzi z Białegostoku. Słyszał, że jego syn podobno pracuje w Biurze Ochrony Rządu. – Ten pan Ryszard kiedyś miał skromne mieszkanie w mieście, na ulicy Jaćwieskiej. Teraz mieszka „na bogato” w domu obok sanatorium. Coś w końcu trzeba robić z pieniędzmi, nie? Ma firmę w specjalnej strefie ekonomicznej. Ludzie opowiadają o nim, że jest najbogatszy w Gołdapi. Podobno ma nawet własny samolot, ale czy to prawda? – zastanawia się mężczyzna. O Tymofiejewiczu mówi trochę z niechęcią, trochę z podziwem, nazywając go „Ruskim”.

– To raczej nieprzyjemny facet, ogólnie bardzo nielubiany. Ale w oczy nikt tego mu nie powie, bo ludzie się go boją – przyznaje pan Jacek.

Głodówki w „złotej klatce” Wśród wielu byłych internowanych w obozie w Gołdapi panuje przekonanie, że obecny pan i władca ośrodka był w stanie wojennym jego komendantem. To jednak błędna opinia, którą tłumaczy pewnie upływ czasu.

– Nigdy komendantem nie był. Zresztą już parę razy wcześniej publicznie prostowałem tę informację – mówi dr Marcin Zwolski z białostockiego IPN. Jest współautorem publikacji na temat obozu internowanych w Gołdapi. Ośrodek powstał w zmilitaryzowanym obiekcie wczasowym reżimowych związków zawodowych ówczesnego Radiokomitetu. Położony w pięknym lesie z mikroklimatem, tuż nad malowniczym jeziorem Gołdap. Po 13 grudnia 1981 r. komuniści postanowili uwięzić tutaj działaczki Solidarności i opozycjonistki z całej Polski. Siedziały tu m.in. Anna Walentynowicz, Joanna Duda-Gwiazda, Halina Mikołajska, Ewa Tomaszewska, Alina Pieńkowska i Grażyna Kuroń. Początkowo planowano, że w obozie przebywać będzie dwieście pań, skończyło się na blisko czterystu, przywiezionych w 50 transportach. Pierwsze internowane trafiły do Gołdapi 6 stycznia 1982 r. Ostatnie uwięzione opuściły obóz 24 lipca tego samego roku. Funkcję komendantów pełnili oficerowie Służby Więziennej z Olsztyna. Kolejno: kpt. Kazimierz Rolka, kpt. Juliusz Pobłocki i por. Kazimierz Paluszewski.

– Na początku starali się narzucić prawdziwie więzienny reżim. Wszystkie pokoje były zamknięte, a na każdym piętrze dyżurowała strażniczka. Nie wolno nam było poruszać się poza pokojami, okna zostały zabite deskami. Próbowano nawet wprowadzić poranne apele, jak w więzieniu. Ostatecznie jednak trochę zelżało i potem warunki były nawet znośne – opowiada Barbara Napieralska, internowana 14 grudnia 1981 r., która w Gołdapi uczestniczyła w strajku głodowym przeciwko więziennym represjom. Napieralska pamięta, że do obozu przyjeżdżali esbecy z poszczególnych województw, by przesłuchiwać swoje „podopieczne”. Jak napisał w swojej pracy Marcin Zwolski, kobiety z Gołdapi były „inwigilowane, represjonowane i poddawane stałej presji ze strony funkcjonariuszy SB. Dążyli oni do »złamania« przetrzymywanych i do wymuszenia na nich podpisania oświadczenia o lojalności wobec państwa, tzw. lojalki, lub też zwerbowania do współpracy. W działaniach tych uczestniczyli zarówno funkcjonariusze rezydujący w ośrodku, jak i przyjeżdżający doń czasowo z całego kraju. Dramatyczny przykład takich działań SB to wydarzenia z 12 lutego 1982 r., gdy jedną z kobiet poinformowano o śmierci syna, a udzielenie przepustki na pogrzeb uzależniono od podpisania lojalki. Internowana odmówiła, a pozostałe kobiety podjęły protest głodowy, dzięki któremu uzyskała ona przepustkę”.

Mimo starań esbeków – tych z głębi kraju i tych nadzorujących uwięzione pod okiem komendy wojewódzkiej w Suwałkach – ducha kobiet internowanych w Gołdapi nie udało się złamać. Wydawały kilka własnych gazetek, przepisywanych ręcznie na kalkach. Słuchały Wolnej Europy za pomocą ukrytych w pokojach odbiorników radiowych. Urządzały akcje protestacyjne na 3 maja i w 13. dniu każdego miesiąca, gdy przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego protestowali ludzie w całej Polsce. Nie oszukujmy się też, że dobre warunki pobytu w Gołdapi wynikały z troski komunistów. Chodziło o propagandę w iście stalinowskim stylu – na pokazowe wycieczki do obozu przywożono delegacje Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i reżimowych dziennikarzy. Jak napisał Zwolski, tworzono mit „złotej klatki”. Aby pokazać społeczeństwu, że wrogowie ludu żyją w komforcie, kosztem robotniczej krwawicy.

Nagrodą jest... sanatorium Przed dawnym ośrodkiem Radiokomitetu i obozem internowania w stanie wojennym, obecnym Niepublicznym Zakładem Opieki Zdrowotnej Sanatorium Uzdrowiskowe „Wital”, stoi pamiątkowy głaz. Informuje o kobietach przetrzymywanych tu od stycznia do lipca 1982 r. „Nagrodą jest wolna Polska!” – głosi patetyczne hasło wieńczące tablicę. Głaz odsłonięto w 2007 r. Monika Kolankiewicz nie kryje oburzenia, że w uroczystości brali udział ludzie służący w przeszłości komunistycznej władzy.

– Nie można było poczekać z tym do naprawdę wolnej Polski? Przecież wiadomo, kto dzisiaj urzęduje w dawnym ośrodku internowanych. To niesamowity chichot historii – mówi z goryczą. Ryszard Tymofiejewicz rzadko pojawia się publicznie. Dwukrotne próby rozmowy z nim spełzają na niczym. Pani w recepcji sanatorium nie zgadza się wpuścić do szefa ani połączyć z nim telefonicznie bez dokładnego określenia, czego dotyczyć ma rozmowa. Gdy słyszy, że czasów, w których był funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa, prosi, by chwilę poczekać. „Niestety, szef nie jest zainteresowany takim tematem” – pada po krótkiej chwili sucha odpowiedź.

– Ziemię wydzierżawił i do dzisiaj dzierżawi tanio od Lasów Państwowych. Obiekty też od telewizji, potem kolejno je wykupywał i rozbudowywał. Dzisiaj jako kapitalista pełną gębą chce mieć spokój i na pewno niewygodnie się czuje, gdy ktoś chce wracać do komunistycznej przeszłości – twierdzi pan Jacek. – Tacy ludzie najczęściej nie mają sobie nic do zarzucenia. Pewnie by pan usłyszał, że przecież niczego złego nie robił. Po rzekomym zwycięstwie 1989 r. po prostu pozwoliliśmy, by ludzie zaawansowani w reżim funkcjonowali na uprzywilejowanych warunkach. A za to, co robili, często nie zapłacili żadnej ceny. To, co się stało z ośrodkiem w Gołdapi, możemy dzisiaj tylko uważać za moralnie naganne. I tyle, bo na początku przemian wszystko zostało, mówiąc wprost, zaklepane. Nieprzypadkowo rosły fortuny takich ludzi, jak były esbek Gawronik – mówi Barbara Napieralska, więziona w gołdapskim obozie. – Tak właśnie zamyka się koło historii, a pozycja pana Tymofiejewicza to świetna ilustracja stosunku obecnej władzy do ludzi ze służb specjalnych. Nie mówi się przecież, że oni swoje przywileje nabyli często za działania, z których wiele ma charakter zbrodniczy przeciwko własnemu narodowi. I za to spotkała ich nagroda. Po 1989 r. dysponowali pieniędzmi i układami. Mieli ogromną przewagę nad internowanymi i aresztowanymi za komuny, którym łamano kariery zawodowe i blokowano rozwój – ocenia Ewa Tomaszewska, kiedyś europosłanka PiS, więziona w Gołdapi przez cały okres funkcjonowania obozu.

Robię biznes, a wy? Sława Masłowska-Jabłońska organizuje cykliczne zjazdy „gołdapianek”, na których spotykają się dawne internowane działaczki. Z Tymofiejewiczem zetknęła się tylko raz, przypadkowo podczas kręcenia dokumentu o obozie. Nie podała mu ręki. Zresztą same spotkania kobiet odbywają się w innym miejscu. Tam, gdzie były więzione, składają tylko kwiaty pod pamiątkowym kamieniem, odśpiewują Mazurka Dąbrowskiego. Ewa Tomaszewska przyznaje, że to nawet lepiej, że Tymofiejewicz trzyma się z boku.

– Nie widziałam go ani kiedy chodzimy pod obelisk, ani na przedstawieniu „13.12.81”, które w ośrodku wystawił teatr z Płocka. To nie byłyby miłe spotkania – dodaje. Osobisty kontakt z dawnym oficerem SB miała za to inna z internowanych, Małgorzata Bartyzel. Doszło do niego w niecodziennych okolicznościach.

– Okazało się, że razem z koleżanką jadę autokarem należącym do tego pana na pogrzeb Jana Pawła II. Miał ochotę robić za przewodnika i w pewnym momencie postanowił zachwalać swoje sanatorium w Gołdapi. Gdy się okazało, że byłam tam w stanie wojennym, zaczął ironizować w stylu: „byliśmy po przeciwnych stronach, dzisiaj ja na was robię biznes, a wy ze swoich cierpień nic nie macie”. Zachowywał się w sposób cyniczny – wspomina Bartyzel, która będąc posłanką, wspomniała o tym spotkaniu nawet w jednym z sejmowych wystąpień.

Nie jestem od tego W latach 90 w Gołdapi było ponad 50-proc. bezrobocie, dzisiaj jest o wiele mniejsze, ale i tak sięga 20 proc. Tymofiejewicz w swoim sanatorium zatrudnia ok. 200 osób.

– Muszę przyznać, że zarządza tym bardzo sprawnie. Trudno nie dostrzec faktu, że stworzył sporo miejsc pracy dla gołdapian. Ani ja, ani żaden z mieszkańców nie mieliśmy wpływu na to, komu dostało się dzisiejsze sanatorium. Ale cieszę się, że ktokolwiek dobrze to zagospodarował – przyznaje burmistrz Gołdapi Marek Miros. Samorząd stawia na naturę i przyciąga egzotyką północnych kresów. „Kraina łowców przygód” – tak brzmi oficjalne hasło promocyjne miasta. Właśnie powstaje park zdrojowy i pijalnia wód mineralnych, a gmina ma do wydania kilkadziesiąt mln złotych na zrobienie z Gołdapi uzdrowiska pełną gębą. Burmistrz Miros sam w latach 80 współtworzył Solidarność w swoim zakładzie pracy. Jak mówi, chodził na każdą antykomunistyczną demonstrację w stolicy, gdzie wówczas mieszkał. Układał krzyż z „nielegalnych kwiatów” na ówczesnym pl. Zwycięstwa. Ryszarda Tymofiejewicza nie zamierza jednak oceniać od strony moralnej.

– Bo nie jestem od tego, ale w żadnym wypadku nie identyfikuję się z ideologią, której kiedyś pan Tymofiejewicz służył. Za głęboką niesprawiedliwość uważam natomiast fakt, że niektóre z osób walczących o wolność i biorących udział w naszej bezkrwawej rewolucji wciąż czekają na godne potraktowanie przez państwo polskie. To niemoralne, że dawni funkcjonariusze systemu opływają w dostatki, a ci, którzy się narażali, muszą czasem przeżyć miesiąc za 600 zł – uważa Miros, z którego inicjatywy sześciokrotnie już zorganizowano w Gołdapi zjazd dawnych internowanych.

– Doceniam to, że pan Ryszard zawsze usuwał się w cień i bez problemu udostępniał nam ośrodek. Chociaż w kwestii stosunku do ideologii zła, jaką był komunizm, zawsze będziemy się zapewne różnić – dodaje. Reportaż powinien być możliwie wnikliwym zapisem rzeczywistości. I ją beznamiętnie opisywać. Komentarze wydają się zbyteczne, bo obraz – jeśli obserwator okazuje się wystarczająco bystry – z reguły broni się sam. A jednak tego tekstu bez komentarza pozostawić nie potrafię. Bo sytuacja z Gołdapi to naprawdę Polska w pigułce. Przecież każde chyba miasto ma takiego swojego uwłaszczonego esbeka, przedsiębiorczego sekretarza partii itd. Takim państwem stała się Polska po 1989 r. Nie powinniśmy o tym zapominać, choć wiadomo, że historia zna wiele przykładów, gdy ludzie dawnego reżimu świetnie odnajdywali się w nowych realiach. W dużych ośrodkach – Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu – to „polskie uwłaszczenie” widać chyba mniej wyraźnie. W małych – aż krzyczy. W wielkopolskim Lesznie, gdzie się urodziłem, były oficer SB dorobił się wielkiego majątku na prywatnej szkole wyższej. Pułkownik MO od ideologii był przewodniczącym rady miejskiej i posłem. A ostatni pierwszy sekretarz komitetu miejskiego PZPR od 1998 r. nieprzerwanie zajmuje fotel prezydenta miasta. Kto da więcej? Rafał Kotomski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
9 1 122 851
208 209id(851 Nieznany
850 851
851
06 122 851
851
851
851
851 autoctono
dz u 2006 122 851
850 851
MCINTOSH MVP 851
other 851
ustawa o skutkach powierzania wykonywania pracy cudzoziemcom przebywajacym wbrew przepisom na teryto
I DWK 06 Preludium i fuga d moll nr 6 BWV 851
851

więcej podobnych podstron