Józef Ignacy Kraszewski – wielki wędrowiec z piórem w ręku Józef Ignacy Kraszewski wraz z Januszem Korczakiem oraz ks. Piotrem Skargą objęty został, zgodnie z ubiegłoroczną uchwałą Sejmu RP, patronatem rok 2012. Przyszedł na świat dwieście lat temu, 28 lipca 1812 roku. Nie w zaciszu domowym majątku jego rodziców, Jana i Zofii z Malskich, Dołha koło Prużany na Grodzieńszczyźnie, lecz w jednym z warszawskich hoteli. W tym czasie rozpoczął się tzw. „marsz stu narodów” na Moskwę w wojnie francusko-rosyjskiej. Jego mama, będąc w ciąży, postanowiła schronić się na jakiś czas w tym mieście, obawiając się zawieruchy, rabunków i wszelkich z tym związanych zagrożeń. Niezwykła wędrówka pisarza przez życie zakończyła się w dniu 19 marca 1887 roku także… w hotelu, podczas kolejnej ucieczki, tym razem przed groźbą osadzenia w więzieniu za szpiegostwo (w służbie francuskiej, sojusznika jego ojczyzny, będącej pod rozbiorami). Ostatnim przystankiem wędrowca z gęsim piórem w ręku (żadnego innego nie uznawał) stała się Genewa w Szwajcarii. Był najpłodniejszym pisarzem w historii naszej literatury. Opisując jego dorobek pisarski, i nie tylko, mógłbym wypełnić do końca ramy tego artykułu, a więc pozwolę sobie tylko w skrócie: wydał ponad 220 powieści, około 150 nowel i opowiadań, 20 sztuk scenicznych, ponad 20 tomów prac historycznych, kilka relacji z podróży, ponad 10 tomów publicystyki społeczno-politycznej, kilka tomów poezji, ponad 20 przekładów z języków: angielskiego, francuskiego, niemieckiego, łaciny i włoskiego; napisał kilka tysięcy felietonów, artykułów, recenzji, które umieszczał do więcej niż setki czasopism. Napisał kilkadziesiąt tysięcy listów, z których opublikowano dotąd zaledwie niewielki ich ułamek. Uff… to nie wszystko. Pasjonował się grafiką, w tym najchętniej rysował pejzaże i architekturę (do dziś ocalało ponad 1600 jego prac), czasami łapał za pędzel i malował obrazy olejne. Kochał muzykę i nie wyobrażał sobie dnia bez spędzenia godziny przy fortepianie. Pisał recenzje z koncertów i oper, uznawane przez krytyków za profesjonalne perełki. Podróżował po całej niemal Europie. Aktywnie zajmował się sprawami społecznymi i politycznymi, za to drugie trafiał nie jeden raz za kratki. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden ważny szczegół – często „płynął pod prąd” ogólnie panujących poglądów ówczesnych salonów. Miał swoje wyrobione poglądy i zdecydowane opinie, za które wielokrotnie był ostro krytykowany, nawet przez władze kościelne. W dzisiejszych czasach cyfryzacji, elektronicznych zapisów, oplatającej świat sieci internetowej trudno jest zrozumieć, jak ze skromnym, gęsim piórem w ręku można dokonać tak ogromnego dzieła na niwie literackiej. Stara zasada: festina lente nie jest dziś na topie. „Śpiesz się powoli” zastępujemy często nową: „śpiesz się jeszcze szybciej”. A efekty? No cóż, trochę mnie poniosło w dywagacjach. Reset, i wracamy do Józefa Ignacego Kraszewskiego. Pochodził z zamożnej i kulturalnej rodziny ziemiańskiej. Jako najstarszemu z czworga rodzeństwa przysługiwało prawo objęcia i zarządzania majątkiem. Uczeń w Białej, wówczas Radziwiłłowskiej, a teraz Podlaskiej, następnie w Lublinie i Świsłoczy, pasjonował się głównie czytaniem. Z nauką czasem szło mu na bakier, zdarzyło mu się powtarzać jedną z klas. Ale żadnych problemów z czytaniem książek. Wręcz z przeciwnie, on je po prostu „połykał”. W pamiętnikach wspominał tamte czasy, jako: „ustawiczne na nie polowanie”. Obok dzieł z górnej półki literackiej pochłaniał także i liche, ale popularne wówczas romanse. A oprócz tego dziesiątki gazet i czasopism z różnych krajów, w różnych językach, które systematycznie abonował. Pochłaniał z wielkim apetytem zapisane słowa, a sam również utrwalał je w impressyach, jak to wówczas określano. Pióro, kałamarz, notatnik stały się nieodłącznymi towarzyszami jego drogi życiowej. W 1829 roku rozpoczął studia w Wilnie, najpierw na wydziale medycyny, który szybko porzucił na rzecz literatury. Rozpoczął od przekładów Plutarcha i Plauta, opracowań historycznych miasta Wilna. Miał zadatki na niezłego naukowca. W międzyczasie napisał swoją pierwszą powieść pt. „Pan Walery”, którą pewien wydawca natychmiast od niego kupił. I to zapoczątkowało jego niezwykłą karierę literacką. Żył w czasach powstawania wielkiej poezji romantycznej. Sam postanowił ją przekształcić w prozę, nadrabiając spore niedostatki w tej dziedzinie w Polsce. Przed nim wydanych zostało około sto powieści, nie najwyższych lotów. On zmienił ten kierunek obierając dobry szlak, można powiedzieć – otworzył bramę następnym pisarzom, Sienkiewiczowi, Prusowi i wielu innym. Nie były to łatwe czasy. Odczuł to wkrótce na własnej skórze. Wybuchło powstanie listopadowe, a on – działając w jednej z organizacji patriotycznych – został w grudniu 1830 roku osadzony wraz z kolegami w więzieniu. Ominęły go walki w bitwach i potyczkach, ale groziło wcielenie w tzw. „sołdaty”. Na szczęście miał obrotną babcię, która powołując się na jego słabe zdrowie (to był fakt, ale też niejeden raz później argument do wywinięcia się zza kratek) wywalczyła warunkowe zwolnienie wnuka. Pod dozorem policyjnym mieszkał dalej w Wilnie. Wiele tysięcy rodzin zostało wówczas wywiezionych na Kaukaz bez prawa powrotu. Na swojej drodze miał sporo szczęścia w nieszczęściu, trzeba to przyznać. Dla młodego literata traumatyczne doświadczenie klęski powstania listopadowego zapoczątkowało nowe spojrzenie na Polskę rozdartą przez trzech zaborców. „Nie czyn zbrojny, ale działalność kulturalna, naukowa, społeczna winna być głównym celem patriotycznych Polaków – to właśnie ona miała za zadanie utrzymywać świadomość narodową, a pisarz, publicysta powinien być przewodnikiem społeczeństwa, powinien diagnozować i wskazywać drogę. Literatura w czasach zaborów zastąpić miała wszelkie instytucje kulturalne, społeczne, polityczne, które w normalnych warunkach kształtowały społeczeństwo. Twórcy dzierżyli rząd dusz”. To dosyć patetyczne stwierdzenie stało się przewodnią ideą twórczości Kraszewskiego. Pióro miało zastąpić miecz i skutecznie bronić skarbnicy wartości wywodzących się z naszej historii i stwarzać nadzieję na odrodzenie Ojczyzny, gdy przyjdzie na to czas. Rozpoczyna się jego bardzo intensywna działalność w świecie literackim, publicystycznym, wydawniczym. Stabilizuje się życie rodzinne. W 1839 roku wydana zostaje jego powieść pt. „Poeta i świat”, przełożona na siedem języków za życia autora. W tym samym czasie przygotowuje do druku dwa tomy Poezji. Przedtem zapoczątkowana została jego długoletnia współpraca literacka z „Tygodnikiem Petersburskim”. W latach 1837-1860 mieszka na Wołyniu. Bierze ślub z Zofią Woronicz, z którą miał czworo dzieci: Konstancję, Jana, Franciszka i Augustę Marię. Dzierżawi majątek Omelno, zajmuje się gospodarowaniem majątków w Gródku, Hubinie, by w końcu osiedlić się w Żytomierzu. Ukazują się jego liczne utwory literackie (kolejne powieści, artykuły, relacje z podróży) i redakcyjne (redaguje „Athenaeum. Pismo zbiorowe dotyczące historii, filozofii, literatury i sztuki”). Lata 1860-1863 to tzw. okres warszawski w jego drodze życiowej. Obejmuje redakcję „Gazety Codziennej”, która wkrótce przyjmie tytuł „Gazeta Polska” (dzisiaj też możemy ten tygodnik wziąć do ręki). Tuż przed wybuchem powstania styczniowego, ostrzeżony przed groźbą wysyłki na Sybir, wyjeżdża do Drezna, gdzie rozpoczyna się nowy, niezwykle płodny rozdział w jego działalności kulturalnej, a także społecznej i politycznej. Aktywnie działa na rzecz emigrantów z Polski. Pod pseudonimem Bolesławita wydaje powieści związane z powstaniem styczniowym. W 1874-1876 pisze i wydaje słynną „saską trylogię”: „Hrabina Cosel”, „Brühl”, „Z siedmioletniej wojny”. W 1876 roku ukazuje się jego słynne dzieło „Stara baśń”, które zapoczątkowuje cykl 29 utworów z dziejów Polski. W tym czasie często podróżuje po Europie opisując to w licznych reportażach. Zaproszony zostaje do Krakowa na uroczyste obchody jubileuszu 50-lecia twórczości, które stają się ogólnonarodową manifestacją patriotyczną. Oskarżono go o szpiegostwo na rzecz Francji, za co otrzymuje wyrok 3,5 roku więzienia. Zamknięty w twierdzy w Magdeburgu, chwyta się starej metody, która sprawdziła się w latach studenckich, podczas powstania listopadowego – konieczności leczenia nadwątlonego zdrowia. Za wysoką kaucją otrzymuje zezwolenie na kurację i wyjeżdża do Włoch. „Zapraszany” kilkakrotnie z powrotem do odbycia reszty kary w Magdeburgu, grzecznie, ale stanowczo odmawia. Z powodu trzęsienia ziemi w Italii wyjeżdża do Szwajcarii, gdzie postanawia pozostać i ułożyć sobie na nowo życie. Wynajmuje pokój w hotelu i w dniu 19 marca 1887 literacki wędrowiec odchodzi na wieczny odpoczynek. Ogromny dorobek literacki wzbudzał w jego czasach podziw, ale też i reakcje krytycyzmu. Do dziś cytowana jest ironiczna, ale i bardzo celna reakcja Kraszewskiego na stwierdzenie pewnego krytyka:
– Pisze pan bardzo dużo powieści. Wiele spośród nich to nieudane dzieła, które szkodzą pańskiemu imieniu. Pisarz odparł:
– Bóg stworzył wielu nieudanych ludzi, a jednak nie zaszkodziło to jego imieniu. W świecie literatury znamy sporo „pisarzy jednej książki”. Przykładem jest zmarły w styczniu 2010 roku w wieku 91 lat, Jerome David Salinger, który pozostawił po sobie jedną, ogromnie popularną, ale wzbudzającą swego czasu w USA wiele kontrowersji, książkę „Buszujący w zbożu”. I cały szereg innych twórców, w tym płci pięknej, jak: Margaret Mitchell z kultową: „Przeminęło z wiatrem”, Emily Brontë z niezwykle popularną do dziś wśród młodzieży powieścią: „Wichrowe wzgórza”. Bunt, ostra krytyka, przedwczesna śmierć – zamykały drzwi wielu pisarzom i pisarkom w ich twórczości. Kraszewski w myśl swojej zasady: „Gnuśność poniewiera tysiące ludzi, praca nie zabija nikogo” – napisał ponad dwieście powieści. Wiele z dobrym „warsztatem rzemieślniczym”, w których rozbłysło sporo pięknych pereł pióra. Pozostawił nam swoją wielką skarbnicę literacką. Warto do niej sięgnąć nie tylko w roku jego patronatu, ale także przekazywać kolejnym pokoleniom, jak potężnym orężem, nawet w najtrudniejszych czasach, jest słowo. Piotr Stanisław Król
Fałszywy Śląski mit. Żądanie autonomii, gorole do domu, Śląsk dla Ślązaków i jesteśmy w heimacie
W dniu 1 września w swoim wystąpieniu skierowanym przede wszystkim do kapłanów, metropolita katowicki, arcybiskup Wiktor Skworc zdecydowanie przeciwstawił się próbom antagonizowania mieszkańców Śląska, dzielenia ich na prawdziwych i nieprawdziwych Ślązaków, odżegnywaniu się od polskich korzeni, tworzeniu „śląskiego narodu” i „śląskiego języka”. Sprzeciwił się też zarzutom o rzekomym odwróceniu się Kościoła od Ślązaków. Zgodnie z ewangeliczną zasadą nakazującą: niech wasza mowa będzie tak-tak, nie-nie, po imieniu nazwał to, co na Górnym Śląsku dzieje się od paru lat – nagłaśniane przez tzw. „niezależne media” – działania separatystyczne, manipulacje historią, tworzenie śląskich mitów. Tak więc z punktu widzenia separatystów do niedawna wszystko szło gładko: media nasze, kasa - dzięki liderowi w Urzędzie Marszałkowskim – płynie na jedynie słuszne projekty, śląskie gwary mogą za chwilę stać się językiem, a narodowość śląska – uznana. Potem to już proste – żądanie autonomii; gorole do domu; Śląsk dla Ślązaków i już jesteśmy w naszym oberschlesierskim heimacie. Tymczasem mamy zgrzyt… Ten nasz Kościół katolicki na Górnym Śląsku… jakby nie nadąża… Nie rozumie… Co gorsza – po takich wystąpieniach jak abp. Wiktora Skworca zachodzi obawa, że zrozumieć, ani tym bardziej zaakceptować separatystycznych postulatów nie chce! Dla kreatorów fałszywych śląskich mitów problem tym większy, że autorytet to niekwestionowany i Pan Gorzelik z całym RAŚ-iem mu nie straszny. W dodatku metropolita katowicki – to kapłan zakorzeniony tu od pokoleń, a nie samozwańczy lider z korzeniami spod Przemyśla, który Śląską gwarę poznał dopiero niedawno. Dlatego by próbować zagłuszyć głos śląskiego Arcypasterza – do akcji ruszył duet wypróbowanych, publicystów – senator reżyser i redaktor-doktor. Zwłaszcza Pan senator szczególnie się zapędził w zapale strofowania biskupa Skorca – obrzucając go swoją śląską ekskomuniką i wołając przy okazji o pomstę niebios. O ile mi wiadomo – niebiosa nie zareagowały, grom z nieba nie uderzył, a metropolita katowicki – chwała Bogu – ma się dobrze. Senator Kutz po raz kolejny zagubił się i zapędził w swoich szarżach – zapominając i o własnym dorobku i o zasadach przyzwoitości. Właściwie ociera się już o granice śmieszności – zresztą razem z tzw. „niezależnymi mediami”, które wbrew rzeczywistości i zdrowemu rozsądkowi, na siłę kreują naród śląski, i bajdurzą o języku. Godka, czyli gwara regionalna – oczywiście istnieje, i to w dziesiątkach odmian od tych po czeskiej stronie geograficznego Śląska, a dalej od Raciborza i Rybnika – po Lubliniec, Kłobuck czy Tarnowskie Góry, od Mysłowic i Pszczyny – po Opole i Brzeg! Ale te dziesiątki gwar to nie jest i nie był nigdy żaden język śląski – tylko właśnie staropolska, ślonsko godka… Oczywiście, dopóki za edukację i kulturę w regionie odpowiadać będzie lider śląskich separatystów – czytaj będzie decydował o rozdziale pieniędzy – na pewno znajdą się „eksperci”, którzy wbrew opiniom językoznawców, zaczną na zamówienie kreować i tworzyć „język śląski”.W obronie autentycznego, śląskiego dziedzictwa, i autentycznej, udokumentowanej śląskiej przeszłości – staje zdecydowanie Arcybiskup Skworc. I głośno przypomina prawdę o polskiej śląskiej ziemi, której na pewno nie zagłuszy nawet tysiąckrotnie powtarzany fałszywy mit!
Jerzy Polaczek
Z ujawnionych akt katyńskich: dwaj jeńcy informowali USA o zbrodni. Waszyngton ją tuszował?
Dwaj amerykańscy jeńcy wojenni potajemnie informowali Waszyngton o zbrodni w Katyniu. W 1943 r. widzieli w lesie katyńskim zwłoki polskich oficerów - pisze agencja Asscociated Press relacjonując ujawnione dokumenty z archiwów USA. Associated Press pisze, że zwłoki były w zawansowanym stanie rozkładu co przekonało Amerykanów, iż ofiary nie mogły być zamordowane przez Niemców, którzy dopiero od stosunkowo niedawna kontrolowali ten rejon. Opublikowane dokumenty przemawiają na rzecz poglądu, że wyciszanie sprawy na najwyższych szczeblach rządu USA pomogło ukryć odpowiedzialność Sowietów za zamordowanie w 1940 r. 22 tys. polskich oficerów i innych więźniów w lesie katyńskim i w innych miejscach - podkreśla AP. Zdaniem historyków, którzy widzieli ok. 1000 stron ujawnionych dokumentów, najważniejszym - jak dotychczas - odkryciem są dowody wysłania do wywiadu wojskowego USA zaszyfrowanych informacji o zbrodni przez dwóch amerykańskich jeńców wojennych pojmanych przez Niemców - kpt. Donalda B. Stewarta i ppłk. Johna H. Van Vlieta jr. AP pisze, że dotychczas dokumenty te nie były znane i przemawiają na rzecz tezy, iż administracja prezydenta Franklina D.Roosevelta stosunkowo wcześnie dowiedziała się o sowieckiej zbrodni. Według tych dokumentów, Stewart i Van Vliert w maju 1943 r. znajdowali się w grupie amerykańskich i brytyjskich jeńców, których Niemcy przywieźli do Katynia aby byli świadkami ekshumacji masowych mogił polskich oficerów. AP pisze, że obaj Amerykanie nienawidzili hitlerowców i nie chcieli uwierzyć, że zbrodni dokonali Sowieci. Niemcy chcieli wykorzystać jeńców propagandowo aby wbić klin między ZSRR i jego zachodnich sojuszników. Jednak fakt daleko posuniętego rozkładu zwłok oraz znalezione na miejscu przedmioty, takie jak listy, pamiętniki i wycinki z gazet, z których żaden nie pochodził z okresu późniejszego niż wiosna 1940 r., przekonał ich, że zbrodni dokonali Sowieci. Po wojnie Stewart zeznawał o tym co widział w 1951 r. przed komisją ds. zbrodni katyńskiej powołaną przez Kongres USA. Van Vliet napisał na ten temat dwa raporty w 1945 i 1950 r. (z których pierwszy zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach). Zdaniem amerykańskiego historyka Allena Paula, autora książki "Katyń: Masakra Stalina i triumf prawdy", ujawnione fakty o zaszyfrowanych informacjach przesłanych przez dwóch amerykańskich jeńców wojennych są "potencjalnie wybuchowe". Dodał, że materiały na ten temat nie ukazały się w dokumentach z przesłuchań w Kongresie w latach 1951-52 i wydaje się, że zostały pominięte.
PAP/JKUB
Ksiądz Kazimierz Sowa brutalnie atakuje ojca Tadeusza Rydzyka i sugeruje, że wie co (złego) "gra w duszy" księży biskupów
Czytelnicy, pomóżcie, bo my się musieliśmy poddać! Znajdź na załączonym obrazku księdza
Czy można jednym tchem domagać się pluralizmu w mediach katolickich, a zarazem brutalnie atakować inne środowiska? Wywiad księdza Kazimierza Sowy dla portalu SDP.PL pokazuje, że jak najbardziej. Oto bowiem naczelny należącego do koncernu ITI/TVN kanału Religia.tv stwierdza: Mamy często do czynienia z sytuacją, w której świat mediów katolickich wcale nie musi identyfikować mojej postawy religijnej, ani nawet nie musi określać mojego miejsca na mapie społecznej. To znaczy, że rezygnacja z korzystania z mediów katolickich nie musi oznaczać, że jestem jakimś „gorszym" katolikiem. Ale jednocześnie bardzo brutalnie atakuje ojca Tadeusza Rydzyka i stworzone przez niego dzieła:
Rzeczywiście medialny obraz Kościoła w Polsce jest mocno związany z mediami toruńskimi. To one głośno i skutecznie krzyczą, że są „katolickim głosem w twoim domu” i to one same uważają się za prawie oficjalne źródło przekazywania prawdy o świecie i Kościele. Natomiast ja i Religia.tv tak nie twierdzimy, bo też nie działamy w imieniu żadnej instytucji kościelnej, ani diecezji, ani Konferencji Episkopatu, ani nawet jakiegoś określonego środowiska. Nie robimy tego i nawet nie chcemy „grać kartą katolicką”. Zresztą zajmujemy się bardziej tym, co się dzieje w świecie wartości religijnych, a mniej reprezentacją instytucji kościelnych. (...) „Gościowi Niedzielnemu” i jego środowisku, tak samo jak Religa.tv i naszemu środowisku, nigdy nawet nie przyszło do głowy, żeby uzurpować sobie prawo do wypowiadania opinii w imieniu całego Kościoła, a ojciec Tadeusz robi to, nie mając w tej sprawie żadnych wątpliwości. Robi to zawsze bardzo głośno, a czasami i bezczelnie. Wykorzystuje do tego wszystkie schematy znane nam z historii propagandy. Poza tym ojciec Tadeusz i media toruńskie mówią to, co wielu biskupom i księżą „w duszy gra” tylko boją się o tym głośno powiedzieć. Jakie schematy "znane z historii propagandy" wykorzystuje TVN? Ksiądz Sowa o tym milczy, a przecież to ta stacja urządza, także wobec ludzi Kościoła, wielodniowe kampanie mające zbudować niechęć, wzbudzić złość. Słowa Sowy oparte są zresztą chyba tylko na lekturze "Gazety Wyborczej", bo przecież nie na słuchaniu Radia Maryja gdzie tez przytaczanych przez księdza Sowę znaleźć się nie da. Są też, tak naprawdę, atakiem na księży biskupów. Ksiądz Sowa arbitralnie rozstrzyga co im "w duszy gra" i sugeruje, że to coś złego. Czyżby kryła się za tym sugestia, że to ksiądz Sowa powinien zostać przewodniczącym Konferencji Episkopatu Polski? TVN i gwiazda tej stacji, 50-letni Jakub Władysław Wojewódzki, zawyliby z rozkoszy! To przecież jest jeden, wspólny dla nich, świat show biznesu! A że wcześniej naczelny Religia.tv musiałby zostać biskupem? Spokojnie, dla medialnych macherów nie ma rzeczy niemożliwych. A ksiądz atakujący, jak Lis, Olejnik, Urban i inni, Radio Maryja i TV Trwam jest dla w tym świecie bezcenny! I z całych sił promowany. Przypomnijmy tu wpis blogowy Tomasza Terlikowskiego sprzed roku:
Ksiądz Kazimierz Sowa jest etatowym krytykiem ojca Tadeusza Rydzyka. Nieustannie atakuje redemptoryste za upolitycznienie. Ale sam też nie stroni od polityki. I to w wydaniu o wiele ostrzejszym niż duchowny z Torunia. Oto kilka próbek „ewangelicznego", „inteligenckiego" tylu ks. Sowa. O Jacku Kurskim pisał (na facebooku - red. wP.), że jest „zwykłym politycznym kłamczuszkiem i prymitywem". O politykach PiS pisze, jako o „dziczy". „Ależ to dzicz jednak ci PISowcy! Wstyd to mało. I niech mi nikt nie pisze, że za mocno, że obrażam, że nie przystoi. Po prostu mali, mściwi ludzie, którzy – oby – już nigdy Polską nie rządzili" - podkreśla. Radio Maryja to dla niego „sekta". Do prawicowych publicystów i blogerów kieruje prośbę „odstawicie leki, mają za dużo skutków ubocznych". Słowem pełna, właściwa duchownemu apolityczność, którą zresztą ks. Sowa prezentuje także w TVN 24. A teraz czas na pytanie do księdza kardynała Stanisława Dziwisza, którego duchownym jest ks. Sowa. Eminencjo, czy zamierza się ksiądz kardynał, zatroszczyć o to, by duchowni archidiecezji krakowskiej byli rzeczywiście pasterzami, a nie brutalnymi politycznymi komentatorami? A może wystarczy księdzu kardynałowi troska o duchownych ze zgromadzenia redemptorystów, swoimi zaś nie będzie się ksiądz kardynał przejmował? Od tamtego czasu minął rok. Jak widać - ukochanemu księdzu TVN wolno wszystko... SDP.PL
NASZ WYWIAD. Jerzy Jachowicz: Afery to efekt degenerowania się władzy i degenerowania się służb
wPolityce.pl: - Mamy aferę Amber Gold, dziś znów piszemy o aferze związanej z "Projektem Chopin", mieliśmy aferę hazardową, skazaną już za korupcję posłankę PO Beatę Sawicką i wiele innych niejasnych spraw wokół Platformy i jej polityków. Czy mamy do czynienia z degenerującą się władzą, czy jest to charakterystyczna cecha rządów Platformy Obywatelskiej? Jerzy Jachowicz: - To idzie ze sobą w harmonijnej zgodzie. To jest styl władzy zdegenerowanej. Tak właśnie działa Platforma, ujawniająca wiele elementów degeneracji władzy. Te rzeczy, które wychodzą na jaw, które stają się głośne, tak jak właśnie te afery, są tylko częścią, jak sądzę tej degeneracji. Jest prawdopodobnie wiele wątków ukrytych, które udaje się zamaskować przed opinią publiczną i opozycją, albo je zbagatelizować, jako coś mało istotnego. Dla mnie od wielu lat, czyli od przejęcia władzy przez Platformę Obywatelską jedną z najgroźniejszych patologii wprowadzonych przez tę władzę, która ma ogromny wpływ na degenerację wielu innych rzeczy dziejących się w kraju, w tym także gospodarczych i politycznych jest wymiar sprawiedliwości, a przede wszystkim prokuratura i sądownictwo, choć na pierwszym miejscu stawiałbym patologię prokuratury, którą wprowadziła Platforma Obywatelska.
wPolityce.pl: Na czym ta patologia polega? Otóż na bardzo istotnej rzeczy - ochronie interesów wszystkich ludzi związanych z władzą, działających albo jako przestępcy, albo na granicy przestępstwa, a jednocześnie na zarzucaniu naruszenia prawa i stawianiu pod pręgierzem zarzutów, oskarżeń ale przede wszystkim także nękaniu ludzi związanych z opozycją, będących zagrożeniem dla tej władzy. Tu najlepszym przykładem jest sprawa Mariusza Kamińskiego, jego dwóch zastępców i ciąganie ich przez wiele miesięcy po prokuraturach w celu składania zeznań, postawienie ich przez prokuraturę przed sądem, przed którymi żadne z tych, istotnych oskarżeń się nie ostało - zostały przez sąd obalone, jako niesłuszne. To ma mnóstwo konsekwencji. Po pierwsze deprecjonuje się w ten sposób ważnych ludzi z opozycji, którzy walczą z niepraworządnością - osłabianie ich pozycji społecznej i politycznej w opinii publicznej poprzez rzucanie na nich podejrzeń i inwektyw, co ma późnej bezpośrednie przełożenie na głosowanie w wyborach.
Z drugiej strony ta partia daje sygnał, że chroni swoich ludzi, że mogą być spokojni, że nie stanie im się krzywda, tak, jak nie stała się krzywda nikomu z afery hazardowej - tego sprzysiężenia ministerialnego, które w sposób zamaskowany wszelkimi siłami starało się wypolerować ustawę o grach na bandytach jednorękich, korzystną dla biznesu pana Sobiesiaka, spiritus movens tej afery. Druga rzecz to degeneracja sposobu uprawiania polityki, a więc wypuszczanie najbardziej bezwzględnych wojowników, którzy w sposób skandaliczny, nie mieszczący się w żadnych normach etycznych, już nie mówiąc o dobrym wychowaniu, obrzucają nawet nie błotem ale jakimś gnojem przeciwników politycznych. Taki pan Janusz Palikot, swego czasu najbardziej wysunięta placówka ze strony Platformy Obywatelskiej, który próbował wręcz zohydzić śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a później także Jarosława Kaczyńskiego. I tu też proszę zwrócić uwagę na zachowanie prokuratury, która nazwanie prezydenta Kaczyńskiego chamem uznała za rzecz niewartą podnoszenia, jako rzecz do umorzenia i jej nadzwyczajną aktywność i nadgorliwość przy ściganiu właściciela strony internetowej antykomor.pl. W kontekście degeneracji organów ścigania, prokuratury i ABW, przypomina mi się również słynna rewizja u dwóch byłych członków komisji weryfikacyjnej służb wojskowych, kiedy nagle, bez żadnych podstaw sensacją dnia było wkroczenie do ich mieszkań i późniejsze bezpardonowe traktowanie dziennikarzy, chyba nawet z naruszeniem prawa, którzy próbowali zarejestrować ten najazd ABW. Wracając do degeneracji władzy - każdy taki sygnał, gdzie coś powinno być naganne, coś powinno być potępione - a traktowane jest jako coś naturalnego i nie podlegającego żadnym konsekwencjom ani nawet ocenie - czy to prawnej czy moralnej - to przyzwolenie na rozprzestrzenianie w życiu publicznym takich sposobów zachowania. Ta degeneracja polega też na takim absolutnym poczuciu cynizmu, bezczelności.
wPolityce.pl: - A wracając do afer - w latach 90. kiedy istniał jeszcze KLD - poprzedniczka PO, popularnym powiedzeniem było - "liberały-aferały" - co wiązano m.in. z, jak to wówczas określano, złodziejską prywatyzacją. To było tak silne odium, że KLD, po przegranych z kretesem wyborach w 1993 r. musiał dać się wchłonąć Unii Demokratycznej, co zaowocowało powstaniem Unii Wolności. Stąd pytanie - czy to jest jakaś charakterystyka tego środowiska i cały czas to za nimi się ciągnie? - W tym jest dużo racji, że to jest sprawa środowiska, przy czym jest to środowisko bardzo specyficzne. I tu nie chodzi o środowisko gdańskie, skąd wywodzą się korzenie najpierw KLD, a później takiej zlepionej Unii Wolności i wreszcie wyłonienie się z niej Platformy Obywatelskiej, powstałej, jak to przecież mówił gen. Gromosław Czempiński według koncepcji służb specjalnych. To jest środowisko ludzi biznesu. Mój znajomy poseł, z którym czasami rozmawiamy szczerze o różnych, zamkniętych konwenktyklach Platformy Obywatelskiej, kiedyś mi powiedział: wiesz, wtedy, kiedy Janek Rokita wystąpił z apelem - pomysłem pewnej czystości rąk, jeśli chodzi o sprawy biznesowe w Platformie Obywatelskiej - a wtedy pojawiały się w tej kwestii pierwsze rysy - po prostu został wybuczany z trybuny. To był właściwie pierwszy krok ku eliminacji go z tej partii. A to dlatego, wyjaśniał mi ten mój znajomy, że 90 procent członków, posłów, czy parlamentarzystów w Platformie Obywatelskiej to są ludzie, którzy są lub wyszli z biznesu - to są po prostu biznesmeni. A ten świat polskiego biznesu wiemy jaki jest.
wPolityce.pl: - No właśnie, jaka jest rola służb specjalnych w tych aferach, ich powstawaniu, a potem kryciu, czy byłyby one w ogóle możliwe bez ich udziału? - My na co dzień nie zdajemy sobie sprawy z olbrzymiej siły, z olbrzymich możliwości służb specjalnych. Już profesor Andrzej Zybertowicz zauważył, że po zdobyciu niepodległości służby zaczęły handlować czym innym, niż dotychczas - a mianowicie towarem stała się informacja, tajna informacja, którą najczęściej to właśnie one mają. A każde służby, również te na Zachodzie, mają skłonność do degeneracji z dwóch powodów: po pierwsze nabywają przekonania, że to tak naprawdę one rządzą tym, co jest na powierzchni, choć one żyją gdzieś tam w świecie podziemnym - to one przekazują władzy takie informacje, jakie chcą. Dodatkowo nasze służby zdegenerowane są od początku lat 90. z powodu fikcyjnej weryfikacji - a trzeba je traktować dużo szerzej niż tylko ten gmach na Rakowieckiej w Warszawie i budynki delegatur w kilkunastu innych miastach, tylko jeszcze oficerowie pracujący pod przykrywką w różnych instytucjach, tajni współpracownicy tych służb, bardzo często działający na zasadzie agentury wpływu oraz tajni współpracownicy do specjalnych poruczeń - kraj jest opleciony służbami. Średni zaś szczebel tych służb, którzy są tam od lat 70. i 80. są to ludzie zdegenerowani, w takim sensie, jak był zdegenerowany PRL. Jeśli więc pan mnie pyta o rolę służb w powstawaniu tych afer, jest dla mnie oczywiste, że służby niektóre afery inspirują we własnym interesie - każda służba ma tajną część funduszu operacyjnego i tworzy swoiste przedsiębiorstwa. Ale też weźmy ostatni przykład wpływu służb na pewne afery - sprzedaż budynku Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie. To jest afera, bo oznacza storpedowanie możliwości pracy tej instytucji, która jest znienawidzona nie tylko przez lewicę, ale przez służby właśnie i Platformę Obywatelską, która kokietuje lewicę na wszelkie sposoby i od dawna uszczuplała środki i możliwości normalnej pracy Instytutu. Dla mnie niewątpliwie sprzedaż tego budynku jest dowodem siły działania służb specjalnych. IPN był często dla nich śmiertelnym zagrożeniem - zarówno jeśli chodzi o ludzi, którzy podejmowali współpracę w latach 80. jak i tych, którzy zostali przewerbowani i później kontynuowali pracę do czasów współczesnych - tutaj najlepszym przykładem jest pan Tomasz Turowski - do dziś nie wiemy, jaka była jego prawdziwa rola w Moskwie. Gdyby nie przypadek, w ogóle byśmy nie wiedzieli o jego istnieniu. Jeśli mówimy o degeneracji tych służb, to najlepszym przykładem jest sprawa sprzed paru miesięcy, kiedy zaginęły 3 miliony złotych z funduszu operacyjnego Agencji Wywiadu. To jest rzecz absolutnie niewiarygodna. 8 lat temu zniknęło kilkaset tysięcy zł z funduszu operacyjnego Urzędu Ochrony Państwa - trzech oficerów finansistów, mających dostęp do tego funduszu postanowiło wzbogacić się w ten sposób, że korzystając z tego funduszu grało na giełdzie i na koniach. Mieli jednak ten niefart, że źle obstawiali i zamiast zyskać utopili sporo pieniędzy. A jeśli mówimy o degeneracji służb, to doskonale wiemy, kto teraz dowodzi Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego - człowiek, który sam jest na cenzurowanym jeśli chodzi o sprawy materialne.
wPolityce.pl: - Podsumowując, czy uprawnione jest również dziś mówienie o środowisku Platformy, jako o aferałach? - Proszę pana, ja nie chcę, żebyśmy obydwaj poszli do sądu... Rozmawiał, kim
Wieczorem Korwin ma spektakl u Lisa. W międzyczasie pozywa Olejnik Mamy dalszą część serialu, w którym świetnie musi się czuć uwielbiający być na wizji Janusz Korwin-Mikke. Skandalista znów rozgrzał do czerwoności politpoprawnych żurnalistów i konserwatystów, którzy jeszcze mają złudzenia, co do natury byłego lidera UPR.
"Jeśli chcemy, by ludzkość się rozwijała, w telewizji powinniśmy oglądać ludzi zdrowych, pięknych, silnych, uczciwych, mądrych, a nie zboczeńców, morderców, słabeuszy, nieudaczników, kiepskich, idiotów i inwalidów, niestety" - napisał szef Nowej Prawicy na swoim blogu i dodał:
"Dlaczego paraolimpiada jest - jako wydarzenie sportowe - nonsensem? Dlatego, że premiuje cechę będącą przeciwwskazaniem do uprawiania sportu: kalectwo”. JKM kpiąc z niepełnosprawnych doprowadził do wściekłości komentatorów i polityków. Po wielu krytykujących go wypowiedziach, słynny skandalista nie tylko zaniechał rozwijania tematu, ale przeszedł do kontrataku. Teraz JKM zamierza pozwać kilka osób. Najpierw polityk zapowiedział pozwanie Tomasza Jakuba Sysło, wrocławskiego blogera i grafika, który w swojej grafice porównał Korwina do faszysty. To samo zrobiła wczoraj w Radio Zet Monika Olejnik, która stwierdziła, że ma on poglądy faszystowskie. Znając Korwina i jego nienawiść do faszyzmu, który jest - jak sam mówi „łagodną odmianą socjalizmu”, można się było spodziewać kontry gwiazdora z muszką.
„Napisałem już pozew przeciwko panu Sysło, jak również przeciwko pani Monice Olejnik, pani Agnieszce Kozłowskiej-Rajewicz i panu posłowi Markowi Plurze. Za nazwanie mnie faszystą. Dość tego, żeby mnie faszyści nazywali faszystą”
- zapowiada Korwin-Mikke we Wprost24.pl. JKM wytyka dokładny czas audycji, gdy Olejnik porównała go do faszysty.
„Monika Olejnik chyba wczoraj rano w Radio Zet, w 25. sekundzie swojej audycji. Pani Rajewicz powiedziała, że mam poglądy faszystowskie. To jest idiotka oczywiście, ale niestety jest ministrem, więc nie można jej pobłażać. A pan poseł Marek Plura z Katowic stwierdził, że jestem kryptofaszystą z najgorszego gatunku – najbardziej niebezpiecznym”
-mówi Mikke. Czy to koniec słownych przepychanek człowieka z muszką z medialnymi celebrytam i politykami? Oj nie! Dziś wieczorem Janusz Korwin-Mikke zmierzy się u Tomasza Lisa ( to w ramach podnoszenia poziomu debaty publicznej) z Karoliną Korwin- Piotrowską. Co może wyniknąć ze spotkania dwójki Korwinów? Korwiniada…I to właśnie chodzi byłemu szefowi UPR. Trudno podejrzewać, że wybitnie inteligentny polityk ( piszę to bez ironii) nie był świadom szoku, jaki spowodują jego słowa. Korwin-Mikke kilka lat temu podczas kampanii wyborczej wywołał skandal rozmawiając na wiecu w specyficzny sposób z niepełnosprawnym dzieckiem. Wówczas również nazywano go faszystą i mówiono o nim w mediach. A Korwin lubi jak się o nim w mediach mówi i celowo gra z tymi mediami, przekraczając wszelkie możliwe granice. Dzisiejsza wieczorna nawalanka u Lisa będzie zwycięstwem celebryty- Mikkego. Jakim innym sposobem niezmordowany libertarianin znalazłby się w maistreaowym programie telewizyjnym? Jego rozsądne opinie ekonomiczne nie mają wzięcia. Skandal- owszem. I dziennikarze dobrze o tym wiedzą, zapraszając JKM do swoich programów ( patrz: Superstacja), celowo go na dodatek prowokując. Ba, ja robilem to samo. Zawsze będę najlepiej wspominał odcinek mojej audycji w publicznym radiu z JKM, który był rekordowy pod kątem słuchalności. JKM zapewnia po prostu show. I będzie go zapewniał do swoich ostatnich dni, o ile dziennikarze będą go zapraszać do swoich audycji. I naprawdę się nie zdziwię jak pewnego razu ten libertarianin i darwinista, zwany nie wiadomo, dlaczego konserwatystą, zacznie szokować mocniej niż Palikot. Nie udawajcie, więc zdziwienia koleżanki i koledzy. JKM pokaże nam jeszcze wiele ciekawych spektakli. Czymś musi zwrócić na siebie uwagę. Niestety tym samym będzie przekraczał kolejne granice żenady. Niestety - wcale nie dla niego.. Łukasz Adamski
Transportował V2 do Londynu Był bez wątpienia ostatnim polskim lotnikiem, którego loty zadecydowały o przebiegu II wojny światowej, jego nazwisko było dobrze znane nie tylko w kręgach lotniczych. Wraz z odejściem Kazimierza Szrajera powoli domyka się księga historii II wojny światowej. Kazimierz Szrajer urodził się 30 grudnia 1919 roku w Warszawie w rodzinie Stefana i Marii Szrajerów. Ojciec był działaczem niepodległościowym, pracował w redakcji "Kuriera Warszawskiego", matka zajmowała się domem. Starszy brat Jerzy był lotnikiem, oficerem rezerwy, obserwatorem, zatrudnionym w Państwowych Zakładach Lotniczych i Instytucie Badań Technicznych Lotnictwa, planował szkolenie pilotażowe. Pod jego wpływem Kazimierz, który od zawsze marzył o lataniu, w 1936 roku ukończył podstawowe szkolenie szybowcowe w słynnym ośrodku w Bezmiechowej koło Leska. Niestety, po tragicznej śmierci brata w katastrofie w podwarszawskich Michałowicach, podczas prezentacji samolotu Żubr delegacji rumuńskiej, ojciec zabronił mu latać. Kazimierzowi pozostała nauka w warszawskim gimnazjum im. Joachima Lelewela, które zresztą bardzo dobrze wspominał.
Polacy ocalili Londyn Po wybuchu wojny narzeczony siostry, Henryk Malinowski, pracownik PZL, zabrał go motocyklem z Warszawy, usiłując dołączyć do polskiego wojska. Gdy dojechali do stryja, zobaczyli szalejącą czerwoną milicję. W tej sytuacji przedostali się na Węgry. Tam, pomimo serdeczności miejscowej ludności, popadli w przygnębienie. Jak po latach wspominał, z apatii obudził ich sąsiad z kwatery, w której mieszkali, grający na skrzypcach "Ave Maria". W owych ciężkich dniach każde takie zdarzenie było odbierane jak znak, dodawało otuchy i nadziei. Z Węgier przez Jugosławię wydostali się do Francji, gdzie Szrajer został skierowany do "Koczkodana", polskiej szkoły podchorążych, w Co‘tquidan, a w czerwcu 1940 roku wyjechał do szkoły lotniczej w Bordeaux. Po przyjeździe na miejsce usłyszał, żeby nawet walizki nie otwierał, bo nie zdąży jej zamknąć, zanim przyjdą Niemcy. Przez Biarritz trafił do Saint-Jean-de-Luz, a stąd Batorym odpłynął na Wyspy Brytyjskie. Po przybyciu do Wielkiej Brytanii został przydzielony, jako mechanik do 303. Dywizjonu Myśliwskiego Warszawskiego im. Tadeusza Kościuszki sformowanego w podlondyńskim Northolt. W trakcie trwającej wówczas bitwy o Anglię dywizjon przeszedł do legendy polskich skrzydeł, stając się najskuteczniejszą jednostką tej kampanii. Był to olbrzymi sukces nie tylko pilotów, ale i mechaników, owych "szarych korzeni bujnych kwiatów", którzy dbali o pełną sprawność samolotów. Miał w tym udział Kazimierz Szrajer. W 1941 roku Szrajer został skierowany na szkolenie pilotażowe i po jego ukończeniu we wrześniu 1941 roku trafił do 301. Dywizjonu Bombowego Ziemi Pomorskiej w Hemswell. Wraz z dywizjonem brał udział między innymi w nalotach na pancerniki Gneisenau i Scharnhorst bazujące w porcie Brest. Jak wspominał, przywiózł zdjęcia (skutki nalotów fotografowano) swoich bomb eksplodujących na pokładzie niemieckiego okrętu, które... nie spowodowały żadnych uszkodzeń. Ucieczka obu pancerników i krążownika Prinz Eugen 13 lutego 1942 roku, gdy przedefilowały przez kanał La Manche, niemal nieniepokojone przez Brytyjczyków, stała się tak wielkim skandalem, że mało nie doprowadziła do upadku gabinetu Churchilla. Bombardował też porty w Hawrze, Kilonii i Wilhelmshaven, zakłady Dorniera w Rostocku oraz Dortmund, Emden, Essen, Hamburg i Kolonię.
Pasażer w masce W maju 1942 roku został skierowany do 138. Dywizjonu RAF, co odebrał jako olbrzymie wyróżnienie. Jednostka została sformowana z myślą o lotach ze wsparciem dla polskiego podziemia, ale latała również ze zrzutami do Francji, Norwegii i Holandii. Do dywizjonu skierowano trzy polskie załogi, które na najnowocześniejszych wówczas bombowcach Halifax miały latać do kraju. Nowe maszyny były niezbędne ze względu na olbrzymią odległość, loty trwały 12-13 godzin i ze względu na bezpieczeństwo można było je wykonywać tylko pomiędzy jesienią a wczesną wiosną, gdy noce były wystarczająco długie, by zapewnić osłonę na całej trasie. Latem latano zatem do krajów zachodnioeuropejskich. Nietypowym zadaniem z tego okresu był lot na bombardowanie kwatery gestapo w alei Szucha, który miał miejsce w nocy z 29 na 30 października 1942 roku. Pomimo że były to rodzinne okolice Szrajera, nie mógł wykonać precyzyjnego nalotu i po kilku podejściach zbombardował hangar na lotnisku Okęcie. Później dowiedział się, że w ten sposób ocalił życie wielu ofiarom łapanek, które licznie tej nocy tam trafiły. W drodze powrotnej samolot został zaatakowany nad Danią przez niemieckiego nocnego myśliwca. Postrzał spowodował wyciek paliwa i musieli wodować na Morzu Północnym. Wodowanie się udało, automatycznie wypuszczany ponton ratunkowy nadmuchał się prawidłowo, ale błyskawicznie zeszło z niego całe powietrze - okazało się, że nosił ślady postrzałów. Szrajer musiał wrócić do tonącego samolotu i wydostać z niego zapasowy ponton. Ten otworzył się jak trzeba. Za to wodowanie radiotelegrafista Pantkowski został odznaczony Srebrnym Krzyżem Orderu Virtuti Militari - nadawał sygnał SOS do ostatniej chwili, gdy zalewała go już woda w tonącym samolocie. Po ukończeniu tury lotów w lutym 1943 roku Szrajer poszedł na odpoczynek i w polskim gimnazjum w Glasgow zdał maturę, co uprzednio uniemożliwił mu wybuch wojny. Do latania powrócił w styczniu 1944 roku w 1586. Eskadrze do Zadań Specjalnych bazującej w Brindisi we Włoszech. Stąd wykonywał loty ze zrzutami do Polski, Albanii, Bułgarii, Grecji, Jugosławii i Włoch. Na początku kwietnia miał lot z nietypowymi pasażerami, jeden z nich miał na twarzy brezentową maskę. Ów pasażer po starcie zapytał, czy będzie mógł wejść do kabiny, gdy będą przelatywać nad Tatrami, i oczywiście dostał zgodę. Potem okazało się, że był to Józef Retinger, postać tyleż tajemnicza, co kontrowersyjna, której prawdziwa rola i wpływ na losy Polski pozostaje kwestią sporów historyków.
Operacja Most III Już po zakończeniu swojej - jak się okazało - ostatniej tury lotów Szrajer został wyznaczony do nietypowego lotu. 25 lipca 1944 roku na pokładzie nieuzbrojonej Dakoty z brytyjską załogą wystartował do operacji Most III. Polak był potrzebny, jako tłumacz, miał też pomóc w odnalezieniu lądowiska na polu pod Tarnowem, co mogło stanowić duży problem dla nieznających Polski Brytyjczyków. Lądowanie odbyło się bez problemów, sprawnie wyładowano ładunek i pasażerów, wśród nich Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Szrajer zamienił kilka słów, od jednego z partyzantów pożyczył saperkę i napełnił niewielki worek polską ziemią. Na pokład weszli kolejni pasażerowie, w tym Józef Retinger, załadowano też bagaż, przede wszystkim części rakiety V2, która spadła w nadbużańskie mokradła i została odnaleziona przez żołnierzy AK. Po otrzymaniu dokumentacji technicznej Londyn poprosił o najważniejsze elementy w celu dalszych badań. Załoga chciała rozpocząć kołowanie, ale samolot ani drgnął! Lotnicy, podejrzewając, że zapiekły się hamulce, przecięli przewody hamulcowe, ale nic to nie pomogło, podjęli, więc decyzję o rezygnacji z lotu i spaleniu samolotu. Szrajer zareagował entuzjastycznie, już widząc siebie w roli bohaterskiego partyzanta, ale kierownik lotów, zmarły niedawno Włodzimierz Gedymin, nie podzielał tego punktu widzenia - wiedział, że gdy Niemcy znajdą resztki samolotu, represje spadną na pobliskie wioski, a lotnicy w przypadku schwytania nie będą mogli liczyć na traktowanie zgodne z konwencją genewską. Miał informacje, że w pobliskiej miejscowości stacjonuje stuosobowy oddział żandarmerii, który mógł błyskawicznie przejść do pościgu. Obejrzawszy podwozie, zauważył, że koła nieznacznie zapadły się w gruncie. Zawołał partyzantów, którzy rękami, kawałkami desek i saperkami zaczęli odgarniać ziemię, podkładać deski. Wreszcie samolot zareagował na wysiłki, ruszył najpierw jednym kołem, potem drugim. Po godzinie spędzonej w Polsce wreszcie udało się wystartować. Nie oznaczało to jednak końca problemów. Wyciek płynu z instalacji hydraulicznej uniemożliwił schowanie i wypuszczenie podwozia, trzeba było zrobić to ręcznie, uzupełniwszy braki w instalacji za pomocą wszelkich dostępnych na pokładzie płynów. Na koniec trzeba było bardzo precyzyjnie wylądować w bazie we Włoszech, nie działały przecież odcięte hamulce. Za udział w tym locie Anglicy zaliczyli go w poczet tych, którzy uratowali Londyn, uczestników tajnych operacji mających na celu unieszkodliwienie niemieckich broni V1 i V2 używanych do ataków na Londyn. Lot miał też swoje inne, nieoczekiwane zakończenie. Po latach w Kanadzie Szrajer spotkał jednego z pasażerów, wówczas dyrektora Radia Wolna Europa. Zdumiony Jan Nowak-Jeziorański zapytał: A to pan...? A to pan...?, odpowiedział równie zaskoczony Kazimierz Szrajer.
"Paddy" idzie do cywila Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, przebywał jeszcze w Brindisi. Ze względu na brak załóg poleciał jeszcze raz do Warszawy. Był to jego ostatni, setny lot bojowy. Więcej lotów wykonał tylko kolega z eskadry, chorąży Stanisław Kłosowski, z którym zresztą Szrajer przez pewien czas latał w jednej załodze. Po zakończeniu tury lotów bojowych i urlopie w marcu 1945 r. przeszedł do lotnictwa transportowego, w którym doczekał końca wojny. Niestety, nie udało się to jego ojcu Stefanowi, który aresztowany trafił do Auschwitz, a później zginął na barce zatopionej na Bałtyku. Matka wraz z siostrą wydostały się z Polski i zamieszkały w Kanadzie. Wracając do Kazimierza Szrajera, latał on na długodystansowych trasach na Daleki Wschód, z pasażerami, repatriowanymi jeńcami, towarami. Przez pewien czas był w załodze z Brianem Trubshawem, później znanym oblatywaczem, między innymi ponaddźwiękowego samolotu Concorde. Podczas jednego z lotów do Singapuru dostał przezwisko "Paddy", które przylgnęło do niego na całe życie. Po rozpoczęciu Mostu Berlińskiego, nie mogąc latać w RAF jako polski obywatel, w styczniu 1949 r. Szrajer przeszedł do linii lotniczych Lancashire Aircraft Corporation. Tamże przydzielono mu do załogi innego polskiego pilota Jana Malińskiego, z którym się wkrótce bardzo zaprzyjaźnił. Do połowy lipca 1949 roku Szrajer wykonał 149 lotów pomiędzy Szlezwikiem a Berlinem-Tegel. Po zakończeniu mostu ilość lotów znacznie spadła i w listopadzie 1949 roku przeszedł do Eagle Aviation. Szefem Eagle Airways był Harold Bamberg, były lotnik wojskowy, postać nietuzinkowa, obdarzona zmysłem do interesów i szerokimi kontaktami. Gdy okazało się, że brak brytyjskiego obywatelstwa uniemożliwia Szrajerowi loty międzynarodowe, wziął sprawy w swoje ręce i wkrótce król cieszył się nowym poddanym - zwykle zajmowało to sporo czasu, a Bamberg nie mógł tyle czekać. W nowej firmie Szrajer na początek przewiózł do południowej Afryki nadajnik telewizyjny, na którym urządzono historyczną pierwszą prezentację. Ponieważ linie czarterowe nie gardziły żadnym ładunkiem, zdarzało mu się wieźć wał do okrętowej śruby napędowej, przemycać irańskich Żydów do Izraela, wozić pielgrzymów do Mekki i transportować homary. Pracę dla Bamberga zakończył w październiku 1950 roku i ze względu na stagnację na rynku przez kilka miesięcy nie latał. Z opresji uratował go stary znajomy z okresu lotów do Polski, pułkownik Roman Rudkowski, który zwerbował go do służby dla Amerykanów. Od lipca 1951 roku brał udział w tajnych lotach nad Europą Wschodnią, zrzucając agentów CIA. To jego załoga dokonała zrzutu spadochroniarzy WiN w listopadzie 1952 roku, szeroko nagłośnionego przez komunistyczną propagandę. Podobnych operacji wykonał kilkanaście, w tym zrzuty nad Białorusią oraz na Ukrainę i do Rumunii. Szrajer i jego koledzy wciąż pozostają zapomnianymi bohaterami tajnego frontu zimnej wojny. Na początku 1953 roku kilka miesięcy latał w firmie Air Charter w kolejnym Moście Berlińskim, po czym powrócił do tajnych lotów z Wiesbaden. Potem miał wziąć udział w zorganizowanym przez CIA zamachu stanu w Gwatemali, ale ostatecznie po krótkim pobycie na Florydzie wrócił do Niemiec. Wiosną 1954 roku powrócił do lotnictwa cywilnego, do Air Charter, tym razem realizującego kontrakty na transport brytyjskiego wojska.
Pierwszy za kręgiem polarnym W 1955 roku Szrajer wraz z rodziną wyemigrował do Kanady. Podróż odbył statkiem, który wówczas był jeszcze podstawowym środkiem komunikacji transatlantyckiej. Na miejscu podjął pracę w Maritime Central Airways, która wygrała kontrakt na transport materiałów niezbędnych do budowy linii wczesnego ostrzegania. Od Alaski poprzez Kanadę do Grenlandii. Ładunki były dostarczane do Frobisher Bay, a stąd do poszczególnych stanowisk. Wiązało się to ze sporym ryzykiem. Pogoda w warunkach arktycznych jest nieprzewidywalna, a lądowiska były urządzane na zamarzniętych jeziorach, co przy wiosennych roztopach stanowiło kolejne zagrożenie dla załogi. W czerwcu 1956 roku wykonał pierwszy lot transatlantycki Maritime Central. Znowuż, jak to było udziałem linii czarterowych, ładunek był dość zróżnicowany, trafiały się zarówno małpy do eksperymentów medycznych, jak i węgierscy uchodźcy. W marcu 1958 roku Szrajer przeszedł do linii Nordair, początkowo oddziału Maritime Central, który potem się usamodzielnił. W tych liniach Szrajer kontynuował loty zaopatrzeniowe do stacji radarowych, różne czarterowe loty towarowe oraz loty pasażerskie, głównie w okresie urlopowym. Ze względu na swoje olbrzymie doświadczenie Szrajer pełnił rolę instruktora, był pierwszym szkolonym na nowe typy lub przecierającym nowe szlaki i doszkalającym innych pilotów. Rozpoczął erę odrzutową Nordair, był pierwszym pilotem tej linii, który latał na samolocie Boeing 737. W marcu 1969 r. Szrajer został pierwszym kapitanem, który na odrzutowcu pasażerskim wylądował za kręgiem polarnym. Nieoczekiwanie pojawiła się okazja kolejnej przygody. Podczas wojny w Biafrze kanadyjska chrześcijańska organizacja Canairelief zakupiła stare samoloty Nordairu i wykorzystywała je do transportu pomocy humanitarnej. Szrajer wraz z innymi lotnikami Nordair zgłosił się do tych lotów. Latając z Wyspy Świętego Tomasza na improwizowany pas startowy koło Uli, dostarczał cenną pomoc Biafrańczykom. Teren był patrolowany przez nigeryjskie myśliwce i w każdej chwili mógł nastąpić atak, więc światła lotniska zapalano w ostatniej chwili przed lądowaniem. Raz przez pomyłkę został niecelnie ostrzelany przez Biafrańczyków. Łącznie w październiku 1969 roku wykonał 36 lotów, po czym powrócił do Kanady. Dwie Super Constellation, na których latał, wciąż stoją na lotnisku na Wyspie Świętego Tomasza. Trwa walka o uratowanie ich dla potomności, jako pomników tego zapomnianego epizodu. Ironią losu jest to, że Polacy latali także po obu stronach konfliktu, w lotnictwie nigeryjskim byli to Roman Hrycak i Marian Kozuba-Kozubski, zaś w biafrańskim Jan Zumbach.
4 razy Krzyż Walecznych Po powrocie do Kanady znów obsługiwał połączenia regionalne oraz sezonowe czartery na Florydę, Karaiby i do Meksyku. Urozmaiceniem był najdłuższy lot linii Nordair z wietnamskimi uchodźcami z Guam do Montrealu oraz loty na rzecz lokalnych linii lotniczych z pielgrzymami do Mekki w latach 1977-1978. Ostatni lot na trasie Frobisher Bay - Montreal wykonał 12 maja 1981 roku na Boeingu 737. Ogółem w powietrzu spędził ponad 25 tysięcy godzin, a za zasługi wojenne został awansowany do stopnia kapitana i odznaczony Srebrnym Krzyżem Orderu Virtuti Militari, czterokrotnie Krzyżem Walecznych i brytyjskim Distinguished Service Cross, choć do owych odznaczeń nie przywiązywał większej wagi - był bardzo skromną i cichą osobą, z dystansem podchodzącą do wszelkiego blichtru. Po przejściu na emeryturę aktywnie działał w Skrzydle Warszawa Stowarzyszenia Lotników Polskich w Kanadzie, był jego honorowym przewodniczącym. Od lat 60. mieszkał wraz z żoną Lilianą i dwojgiem dzieci, Anną i Stefanem, w Barry´s Bay na kanadyjskich Kaszubach, mając za sąsiada innego znamienitego lotnika Janusza Żurakowskiego. Po śmierci żony w 2008 roku pozostawał aktywny i dopiero niedawno pogarszający się stan zdrowia zmusił go do przeniesienia się do pobliskiego domu opieki. Tam zmarł 18 sierpnia br., pozostawiając w żalu nie tylko rodzinę, ale i grono swoich znajomych, w których najserdeczniejszej pamięci pozostanie na zawsze. Franciszek Grabowski
Sommer: Reakcja „prawicy” na paraolimpijski huragan Korwina JKM znowu wywołał medialny huragan, powtarzając swoją dość starą i najzupełniej zrozumiałą i uzasadnioną opinię na temat paraolimpiad. W tej nowej-starej awanturze zaskakujące było jedno: poziom agresji i nienawiści, z jaką JKM był atakowany, niestety także przez środowiska aspirujące do prawicowości. Świadczy to niestety nie tylko o podwójnych standardach – przecież gdyby w tych tekstach pod nazwisko Korwin-Mikke podstawić nazwisko Kaczyński, to sami ich autorzy uznaliby je za klasyczne przykłady nienawistnego szczucia – ale także o tym, że lewica wypracowała sobie w tej dziedzinie tak mocną pozycję, że jej paradygmat jest przyjmowany za ogólnie obowiązującą zasadę. Najbardziej jednak zaskakuje poziom bredni zawarty w tych nienawistnych atakach. Wszystkich przebił polityk Prawicy Rzeczpospolitej Marian Piłka, który stwierdził na portalu wpolityce.pl, że „Janusz Korwin-Mikke nie jest żadnym konserwatystą! Konserwatywny światopogląd opiera się o chrześcijańską wizję człowieka i chrześcijańską wizję rzeczywistości społecznej. To, w sposób zasadniczy, Korwin neguje”. Piłka najwyraźniej zapomniał albo po prostu nie wie, że przecież to właśnie Kościół katolicki – używając lewackiego języka, którym zaczyna myśleć i mówić ta „prawica” – dyskryminuje niepełnosprawnych! Przecież niepełnosprawny (i chodzi tu nie tylko o niepełnosprawność fizyczną czy umysłową, ale nawet seksualną!) nie może zostać księdzem – i jest to w pełni zrozumiałe i dobrze uzasadnione. Czy w związku z tą jawną dyskryminacją Piłka zaraz uzna, że Kościół katolicki neguje chrześcijańską wizję rzeczywistości? Tymczasem prawda jest taka, że entuzjastyczna ocena paraolimpiad – wbrew temu, że nikt ich nie chce oglądać – stała się ostatnio elementem politycznej poprawności. I przeciwko takiemu właśnie zjawisku woła na prawicowej puszczy JKM, co nie ma nic wspólnego z obrażeniem, wykpiwaniem czy szydzeniem z niepełnosprawności – czego nie są w stanie zrozumieć móżdżki pokroju Mariana Piłki. Tomasz Sommer
Technicy władzy W najnowszym numerze “Arcanów” prof. Andrzej Nowak przeprowadza długą rozmowę z Aleksandrem Smolarem. W tym, co mówi prezes Fundacji Batorego, zwraca uwagę jeden fragment, poświęcony zmianom w skali globalnej: “Nowe, bardzo znaczące podziały występują w sferze politycznej. Tradycyjny podział na lewicę i prawicę ustępuje miejsca – jako konflikt dominujący – podziałowi na technokratów i populistów. Mamy nie tyle horyzontalny podział wedle poglądów ideowych, ze względu na miejsce w strukturze społecznej i interesy, tylko coraz bardziej widoczne jest przeciwstawienie elity – populus. Dzisiaj mamy elity, które są coraz bardziej technokratyczne, odpolitycznione. Jest to przede wszystkim skutkiem wielkiej ekspansji procesów spontanicznych (przede wszystkim rynkowych), tak że możliwość świadomego podejmowania zbiorowych decyzji, w wyniku demokratycznego procesu politycznego ulega niezwykłemu zawężeniu i technicy władzy zastępują polityków”. Krótko mówiąc, Smolarowi chodzi o to, że dawne konflikty ideowe straciły rację bytu, bo wszystkie elity polityczne stały się jedną warstwą technokratyczną, czyli taką, która jedynie zarządza swoimi krajami, a nie kształtuje ich oblicze. Czasy polityków naprawdę ambitnych, dążących do realnego wpływania na rzeczywistość, należą do przeszłości. Dzisiejszym światem rządzą ludzie “bez właściwości”, pokornie akceptujący system, w jakim przyszło im żyć. Doskonale widać to w sytuacji kryzysu, gdy “przywódcy Europy” co kilka miesięcy spotykają się na szczytach, z których nic nie wynika, bo nikt nie jest w stanie podjąć zasadniczych decyzji. Wszystko więc tonie w biurokratycznym bełkocie, a zwykli obywatele nic z tego nie rozumieją. Jednak to oni płacą za ten kryzys – bezrobociem, biedą, brakiem perspektyw – a nie “technicy władzy”, na których sowite apanaże pieniędzy zawsze wystarczy. Ale przecież technokratyczna elita to nie jedyna władza, z jaką mamy do czynienia. Prezydenci, premierzy, ministrowie, nawet komisarze europejscy, nie mówiąc o posłach czy eurodeputowanych, mają swoje kadencje i prędzej czy później czeka ich upadek. Tymczasem jest władza, której nikt nie kontroluje i żadne wybory jej nie szkodzą. To wielkie media, banki, instytucje finansowe, koncerny gospodarcze, ale też takie instytucje, jak Fundacja Batorego, czyli “sektor pozarządowy”, który podpowiada owym technokratom, co i jak mają robić. A i to zapewne nie najwyższy szczebel władzy w dzisiejszym świecie, tyle że istnienia tego najwyższego możemy się tylko domyślać, np. studiując listy uczestników Klubu Bilderberg i innych zakulisowych międzynarodówek… Wypowiedź Smolara, który należy do takiej “wyższej” władzy (choć z pewnością nie do najwyższej), można potraktować jako ostrzeżenie dla elit rządzących. Cóż bowiem oznacza przeciwstawienie technokraci-populiści, elity-populus? Chyba tylko to, że w warunkach kryzysu możliwe są poważne wstrząsy społeczne, które lepiej zawczasu ukierunkować, znajdując “kozły ofiarne” i zastępując je nowymi figurantami. To zresztą już się dzieje: w Europie upadają kolejne rządy, a w ich miejsce przychodzą takie, które właściwie niczym nie różnią się od poprzedników. Na ulice europejskich i amerykańskich miast wychodzą tysiące młodych ludzi, których “oburzenie” ktoś przecież organizuje, a skoro tak, to i wykorzystuje. Ten kryzys zdmuchnie jeszcze wielu “techników władzy”, lecz nie obali władzy prawdziwej, która nie znajduje się w parlamentach i rządach, ale w gabinetach, do których “maluczcy” nie mają dostępu. Ludzie w rodzaju Smolara już o to zadbają! Paweł Siergiejczyk
Euro zmienia Unię na gorsze W czwartek ukaże się mój cotygodniowy felieton w Dzienniku Gazecie Prawnej pt. “Euro zmienia Unię na gorsze”. W tekście pokazuję, jakie interesy ścierają się w Niemczech i co może z tego wynikać dla przyszłości strefy euro. Poniżej fragment:
“Kluczowym obszarem starcia banksterów, którzy stworzyli alians z rządem Francji, i niemieckich fabrykantów jest Europejski Bank Centralny. Fabrykanci potrzebują stabilności, która jest ważniejsza dla nich niż utrzymanie euro, a stabilność gwarantuje niezależny bank centralny, tak jak kiedyś gwarantował Bundesbank. Banksterzy wolą, aby EBC stał się manipulowalny politycznie, co przez dekady było także celem pokoleń francuskich polityków. Na razie banksterzy mają przewagę w tym starciu, bo doprowadzili do silnego zaangażowania EBC w pośrednie finansowanie krajów i banków południa Europy. To odbywa się kosztem stabilności, co pokazuje skala zobowiązań, jaką wobec systemu Target 2 mają kraje południa Europy, co oznacza, że ten system jest w takiej samej skali, liczonej już w setkach miliardów euro, finansowany przez niemiecki Bundesbank. Ponadto zwiększenie skali działania EBC rodzi uzasadnione obawy, że z tej drogi już nie ma odwrotu i przez lata lub dekady EBC będzie musiał finansować rządy i banki Hiszpanii i Włoch, a z czasem być może i Francji. W ten sposób niezależność EBC już jest historią i stabilność finansowa Europy, gwarantowana kiedyś przez Bundesbank i potem EBC jest zagrożona. We wrześniu i październiku 2013 roku odbędą się wybory w Niemczech, które określą układ sił w tym kraju na kolejne, kluczowe dla przyszłości Unii Europejskiej, cztery lata. Zobaczymy, czy Niemcy, którzy coraz lepiej rozumieją, że stabilność jest dla nich ważniejsza niż istnienie strefy euro, poprą tych polityków, którzy doprowadzili do podporządkowania EBC interesom banksterów. “ W tym kontekście mam jeszcze dwie uwagi:
- w interesie Niemiec jest aby w przyszłości szefem Komisji Europejskiej został Niemiec, lub Donald Tusk, który udowodnił, że zawsze wspiera niemiecką wizję Europy.
- Polska powinna prefinansować swoje potrzeby pożyczkowe na 2013 rok w jak największej skali teraz, co idzie bardzo dobrze, ponieważ zmiana preferencji politycznych w Niemczech może przed wyborami w tym kraju doprowadzić do zmiany stanowiska Niemiec w sprawie EBC, co w połączeniu z nadchodzącą recesją w Polsce może znacząco ograniczyć popyt inwestorów zagranicznych na nasze obligacje rządowe. Rybiński
ŻYDOMASOŃSKA REWOLUCJA W PSEUDO-„KOŚCIELE KATOLICKIM”: PSEUDO-KARDYNAŁ MARTINI PRZYCHYLNY „DOBREMU ZABIJANIU”
Komentarz: GREGORIUS w uzupełnieniu do wcześniej przedstawianych informacji dotyczących żydomasońskiego pseudo-kardynała Martini zamieszcza dla czytelników StSy jeszcze jedną, chyba najbardziej przerażającą, informację o prawdziwym „obliczu” tego jawnego satanisty w ornatach i o stosunku do niego pseudo-papieża, żyda, Ratzingera-Taubera. Cóż, można wysnuć jedyną właściwą konkluzję, że jacy „duchowni hierarchowie” taki i „kościół”. A przy okazji stwierdzić należy, że nie mniejszym przerażeniem napawa fakt złowieszczego milczenia ze strony tak zwanych „katolików” gotowych do zaakceptowania każdego bluźnierstwa, świętokradztwa i każdej diabelskiej dewiacji w imię jakiegoś niepojętego posłuszeństwa. I to w, rzekomo, chrześcijańskim kraju!!!
http://www.traditioninaction.org/bev/084bev0131-2007.htm#euthanasia
Pseudo-kardynał Carlo Maria Martini, emerytowany pseudo-arcybiskup Mediolanu, wezwał pseudo-kościół do większej troski i uwagi w sprawie reakcji na sytuacje dotyczące końca życia beznadziejnie chorej osoby. Utrzymywał, że wola pacjenta, o tyle o ile jest on przytomny, nie może być niebrana pod uwagę. Te stwierdzenia wypowiedziane dla mediolańskiej gazety „Il Sole” były krytyką pseudo-kardynała Kamillo Ruini’ego za jego odmowę katolickiego pogrzebu człowieka, który poprosił o odłączenie go od respiratora utrzymującego go przy życiu przez ostatnie 9 lat (The Tablet, 27 stycznia 2007 roku). Martini zasugerował, że ponieważ chory mężczyzna był przytomny to jego odmowa przyjęcia pomocy była warta większej uwagi. Utrzymywał także, że pacjent powinien odgrywać główną rolę w określeniu czy proponowane sposoby leczenia są odpowiednio skuteczne w stosunku do rezultatów. Potrzebna jest mądrość po to żeby nie przedłużać życia, kiedy nie jest to już z korzyścią dla pacjenta, powiedział Martini. Te stwierdzenia były najważniejszymi wiadomościami medialnymi we Włoszech, które zmusiły pseudo-biskupa Ellio Sgreccia, prezydenta Papieskiej Akademii Życia do publicznego wystąpienia przeciwko nim. Sgreccia powiedział, że pominięcie leczenia może doprowadzić do eutanazji, ponieważ może to być intencjonalnie spowodowana śmierć. Ja i prawdopodobnie także moi czytelnicy, zgodzimy się z Ruinim i Sgreccia. Szczególny przypadek, o którym mowa, jest skomplikowany i potrzebowałbym poznać więcej szczegółów zanim wydałbym moralny osąd, ale w żadnym przypadku nie powinno to stać się precedensem w zasadach pseudo-kościoła i otwierać drzwi dla pogańskiej praktyki eutanazji. Wydaje się, że Martini wykorzystał skomplikowany przypadek żeby ogłosić ogólne zasady, które jeśliby były zaakceptowane to pozwoliłyby każdemu na popełnianie dobrowolnej eutanazji. Niewątpliwie te zasady mieszczą w projekcie watykańskich progresywistów i odpowiadają komunistom i żydomasonom. Droga nie jest daleka od dobrowolnej eutanazji, pożądanej przez Martiniego, do eutanazji wynikającej z decyzji rodziny chorego pacjenta. Wystarczy przypomnieć sobie sprawę Terri Schiavo. Jak wtedy daleko będziemy od wysyłania niedołężnych, starych osób na śmierć? Wydaje mi się, że niezbyt daleko. A więc Martini, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli progresywistycznej ideologii żydomasońskiej przedsiębierze pierwsze kroki w nakłonieniu pseudo-kościoła do zaakceptowania oficjalnie eutanazji. Inicjatywa Martiniego na tyle była przerażająca, że według mnie, wymagałaby surowej nagany albo, co najmniej, długiego okresu lodowatej rezerwy ze strony dobrego papieża. A co zrobił Ratzinger-Tauber? Nie zrobił nic, co dotyczyłoby tej sprawy!!! Ale kiedy nadeszły później urodziny Martiniego, w nieco krótszym okresie niż miesiąc, 15 lutego, to Ratzinger-Tauber napisał do niego wyjątkowo miły, ciepły i uprzejmy list wyrażający, płynącą z głębi serca, wdzięczność za całe dobro, które uczynił i które jedynie Bóg (Wielki Budowniczy Wszechświata?!) jest zdolny docenić (Zenit, 22 lutego 2007). Wychwalał również Martiniego za „przykładne świadectwo życia religijnego, służby w badaniach i nauczaniu w sferze studiów biblijnych, posługi biskupiej w archidiecezji mediolańskiej i w Radzie Konferencji Biskupów Europejskich oraz cenną współpracę w posłudze piotrowej, jako członka Kolegium Kardynałów i Dykasterii Kurii Rzymskiej”. Kilka dni później, 21 lutego, Ratzinger-Tauber przedstawił Martiniego, jako przykład wytrwałości, co oznacza, że skorzystał z pierwszej możliwości żeby wyrazić swoją silną solidarność i poparcie dla Martiniego. Czy to oznacza, że Ratzinger-Tauber aprobuje eutanazję? (pytanie retoryczne?). Nie mam pewności. To, czego jestem pewien to jest, sądząc po medialnym gwarze dotyczącym stwierdzeń Martiniego i panegiryków pod jego adresem, to, że Ratzinger-Tauber nie interesuje się zbytnio, co najmniej, kwestią eutanazji w nauczaniu pseudo-kościoła, żeby tak to delikatnie ująć.
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/2012/09/08/zydomasonska-rewolucja-w-pseudo-kosciele-katolickim-masoneria-oplakuje-smierc-pseudo-kardynala/
Opracowanie na podst. art. Atila Guimaraes : GREGORIUS
Pedofil o Polakach Roman Polański, reżyser i pedofil, przejechał się po nas w wywiadzie dla niemieckiego dziennika "Die Welt". Mamy na nowo gderanie o "polskim antysemityzmie" rozpalanym przez "tysiącletnią chrześcijańską propagandę". Mamy nadstawić drugi policzek ? Znów nam się oberwało. Roman Polański, wychowanek Łódzkiej Szkoły Filmowej, uratowany w czasie wojny przez katolicką rodzinę, przejechał się na nowo po “polskim antysemityzmie”. Facet nie mieszka w Polsce od 40 lat a wciąż widzi u nas antysemityzm. Być może zobaczył w hotelu “Bristol” w Warszawie bandę wieśniaków z widłami ? Roman Polański ma ogromny dorobek reżyserski. Ma też na koncie pobyty w więzieniach w USA i Szwajcarii, w związku z aferą zgwałcenia 13-o letniej dziewczynki. Nie wiemy czy gwałt na dziewczynce pomógł mu odreagować ten okropny polski antysemityzm. W ten weekend niemiecki tygodnik “Die Welt” opublikował pierwszy wywiad z Polańskim od czasu pobytu w więzieniu w Szwajcarii. Polański obszernie opowiada o swoim życiu i zmuszony przez dziennikarkę opowiada też o swoich problemach prawnych pedofila, ściganego od 33 lat przez amerykański wymiar sprawiedliwości. Na końcu wywiadu Polański schodzi nagle i niespodziewanie na Polskę. Pytany o swoją opinię na temat Niemiec, Polański dryfuje na Polskę przypominając niemieckim czytelnikom że istnieje w Polsce “pełzający antysemityzm” (latenten Antysemitismus) który jest “fenomenem kulturowym” (ein kulturelles Phänomen) wynikającym z “tysiącletniej chrześcijańskiej propagandy” (das Resultat einer fast tausendjährigen christlichen Propaganda). Polanski puentuje “jeżeli w Polsce powiecie komuś że Jezus był Żydem, rozwalą wam głowę siekierą” (Wenn Sie einem Polen sagen, dass Jesus ein Jude war, würde er mit einer Axt Ihren Kopf spalten). Mamy wiec przerąbane, co byśmy nie robili, zawsze znajdzie się jakiś maniak który będzie opowiadał brednie i opluwał nas za “antysemityzm”, a my nawet nie będziemy mogli się bronić. A Tusk i Sikorski nas nie obronią. Jesteśmy wiec takim europejskim kundlem, któremu można dokopać do woli.
Balcerac
Czy dewaluacja wewnętrzna ma sens? Dzisiaj rynki analizują wczorajsze ostrzeżenie Sorosa w Berlinie o nadejściu kryzysu do Niemiec w ciągu najbliższego półrocza. Dzisiaj rynki analizują wczorajsze ostrzeżenie Sorosa w Berlinie o nadejściu kryzysu do Niemiec w ciągu najbliższego półrocza i czekają na jutrzejszą decyzję niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego w kwestii przyszłości €500 mld funduszu ESM (Europejski Mechanizm Stabilizacyjny), na zablokowanie, którego wg szacunków Morgan Stanley istnieje 40%-owe prawdopodobieństwo. Podczas gdy Citibank w swojej prognozie zakłada prawdopodobieństwo 90% że do końca 2013 r. Grecja nie będzie już członkiem euro. Jednocześnie przewiduje, że wystąpi również konieczność redukcji długu Portugalii, Irlandii i być może Hiszpanii, Włoch i Cypru. Jednocześnie jak podaje Wall Street Journal w artykule Richarda Barley’a „The Real Risk in the Euro Zone Is Political” gdy chodzi o kwestionariusz 440 inwestorów przeprowadzony przez ten bank to są oni podzielone równomiernie co do opinii, czy Grecja opuści euro już w ciągu najbliższych 12 miesięcy. O ile politycy opóźniają podjęcie decyzji rozpadu eurostrefy to obywatele i instytucje na taką decyzję się przygotowują. I nie chodzi o taki fakt jak to że o ile na koniec roku 2009 w greckich bankach było €246,7 mld to w kwietniu tego roku już o €81 mld mniej, ale o coraz to nowe informacje o wycofywaniu się biznesu z krajów peryferyjnych. Jak ta o tym że International Consolidated Airlines Grup, właściciel Iberii zredukował swoją ekspozycję względem banków hiszpańskich z 27% do zaledwie 3% w ciągu półrocznego okresu. Ciężkie czasy przeżywają kraje peryferyjne, ich regiony i przedsiębiorstwa mając problem ze sfinansowaniem swojej działalności. W efekcie Hiszpania musi ratować swoje regiony, ale nie jest w tym osamotniona. W Azory niedawno uderzył huragan Gordon i w tym samym dniu minister finansów poinformował, że rząd Portugalii udzieli temu regionowi €135 mln pożyczki na sfinansowanie potrzeb pożyczkowych. Jak podaje Patricia Kowsmann w artykule WSJ „Portugal Says It Will Bail Out Azores Region” nie z powodu huraganu, lecz eurodestrukcji, w której to wyniku zarówno Portugalia nie jest wypłacalna i potrzebowała €78 mld pomocy, ale i sama musiała udzielić jej Maderze w skali €1,5 mld. W Hiszpanii sytuacja o tyle bardziej jest skomplikowana, że na mapę konfliktu politycznego nakładają się separatyzmy regionalne. Do niedawna faworyzowany był region Walencji gdyż mimo odmienności językowych uważał się za czysto hiszpański. W efekcie jak podaje w analizie „Autonomy under fire” Financial Times zarówno w nim jak i w Galicji (też odmiennej językowo) udział płac w budżecie regionalnym wynosił aż 38%, podczas gdy w Kraju Basków 20% i Katalonii 24%. Podobnie, gdy chodzi o problem cajas, przejęta przez Bankia regionalna kasa w Walencji była tak upolityczniona, że w 800 tysiącach dotąd niesprzedanych domów ma udział aż 23%-owy, które kredytowała a które teraz obciążają państwo. Dlatego nic dziwnego, że Hiszpania chce, aby EBC interwencyjnie skupował jej obligacje w sytuacji, gdy nie chcą ich już kupować inwestorzy prywatni. Apel o bezterminowość interwencji EBC, brak ograniczeń kwotowych – zmierza w praktyce do tego, aby EBC praktycznie zagwarantował inwestorom, iż w każdym wypadku odzyskają zainwestowane pieniądze. Powyższe apel stają się rozpaczliwym błaganiem o pomoc, bez próby zdiagnozowania przyczyny kryzysu. Inwestorzy, bowiem – w związku z rosnącym ryzykiem - nie tylko żądają wysokich rentowności podczas pierwotnych przetargów na obligacje, ale także wycofują się z dawniejszych inwestycji w hiszpańskie papiery dłużne. Skupowanie przez EBC hiszpańskiego długu w postaci obligacji będzie miało ten efekt, że w efekcie EBC przejmie hiszpańskie zobowiązania umieszczając je w swoich aktywach, emitując euro, które następnie sterylizując podniesie koszty emisji wszystkim. Ponadto hiszpański dług poprzez wspólną walutę przeniesie się na wszystkie kraje euro, osłabiając wspólną walutę i prowadzi do spadku wartości zagranicznych aktywów gospodarczych krajów wierzycielskich. Jeśli zaś na koniec Hiszpania wyjdzie ze strefy euro - pozostaną niespłacalne papiery hiszpańskie lub nominalne zobowiązania Hiszpanii wyrażone w pesetach, walucie silnie zdewaluowanej wobec euro. Pytaniem jednak pozostaje czy forsowane przez Niemcy rozwiązanie polegające na przeprowadzanej dewaluacji wewnętrznej obniżającej deficyty, świadczenia i wynagrodzenia ma ekonomiczny sens? I czy kraj może odzyskać konkurencyjność w strefie euro przez oszczędności i cięcia? To jest w istocie polityka deflacyjna. Bardzo kosztowna społecznie, a nawet, jeśli się powiedzie, to prowadzi do wzrostu zadłużenia, ponieważ dług wyrażony w euro nie podlega dewaluacji. Jak dodaje Wall Street Journal w artykule Paula Sonne „Irish Economic Crisis Devours Restaurants”, proces wewnętrznej dewaluacji jest również bardzo bolesny w znacznie bogatszej Irlandii, w której kryzys doprowadził do sytuacji, że z oszczędności Irlandczycy przestali jeść w restauracjach. W efekcie mimo spadku cen o 20%, oraz VAT-u z 13,5% do 9% 1/3 restauracji została zamknięta, a 80% z funkcjonujących przynosi straty, zaś nabywców przy sprzedaży brak. Bycie w euro zaś spowodowało, że mimo znacznego spadku dochodów, jak powiedział gazecie jeden z ich właścicieli: „Największym problemem stojącym przed takimi firmami jak moja jest to, że nadal jestem winien tę samą ilość pieniędzy bankowi, jak poprzednio, kiedy spodziewaliśmy się zysku”. Kraje euro padają jeden po drugim, ponieważ nie mają własnej waluty, która w chwili kryzysu ratowałaby kraj poprzez dewaluację zewnętrzną. Euro jest dla tych krajów „sztywną walutą”. Podczas wielkiego kryzysu lat 30-tych ub. wieku ówczesne waluty oparte o sztywny parytet złota powodowały pogłębienie kryzysu, i dlatego kraje jeden po drugim odeszły od powiązania ze złotem. Polska zrobiła to, jako jedna z ostatnich, dopiero w 1935 r. i dlatego kryzys miał w naszym kraju wyjątkowo ciężki przebieg. Dzisiaj w strefie euro mamy podobną sytuację, tylko, że kraje euro podczepiły się nie pod złoto, lecz pod Niemcy. Czy w takiej sytuacji należy się dziwić, że zaufanie do UE ma zaledwie 31% Europejczyków? Cezary Mech
Austria: Krytyka systemu bankowego to “antysemityzm” Grafika ukazująca w sposób tragikomiczny działania austriackiego rządu i systemu bankowego, opublikowana na profilu Facebook lidera konserwatywnej Partii Wolności (FPO), wywołała skandal podniesiony przez samego prezydenta Austrii, który w specjalnym wystąpieniu oskarżył autora profilu o „antysemityzm”. Grafika przedstawia trzy postacie, okraszone kolejno napisami „banki”, „rząd” i „naród”. Postać określająca system bankowy jest opasła i zastawiona talerzami z jedzeniem, na jej rękawie od marynarki widać trzy sześcioramienne gwiazdy, umiejscowione na guzikach. „Rząd” pełni na grafice rolę kelnera, który z uśmiechem na twarzy dolewa bankierowi wina. Naprzeciwko siedzi wychudzona postać z pustym talerzem, reprezentująca naród.
To właśnie trzy sześcioramienne gwiazdy, do złudzenia przypominające symbol Żydów, wywołały oburzenie prezydenta Austrii, Heinza Fischera. Stwierdził on ponadto, że grafika jest antysemicka również z tego względu, iż postać bankiera posiada… zbyt zadarty nos. Heinz-Christian Strache, lider Partii Wolności, oświadczył, że oskarżenia o „antysemityzm” są bezpodstawne. „Grafika wyśmiewa nieudolność władzy oraz chciwość bankierów, niezależnie od ich pochodzenia” – powiedział Strache.
Ministerstwo porachunków Spekulacje o nominacji Joanny Kluzik-Rostkowskiej na wiceministra finansów brzmią prawdopodobnie. Wprawdzie z nominalnym przedmiotem prac resortu niewiele miała dotąd wspólnego, ale jak wiadomo każdemu czytelnikowi i telewidzowi, jest jednym z czołowych specjalistów od Jarosława Kaczyńskiego. A tym właśnie, a nie finansami, zajmuje się ostatnio Ministerstwo Finansów (swoją drogą, po licznych transferach z lewa i prawa oraz powierzeniu czci premierowicza trosce byłego szefa LPR zasadne wydaje się pytanie, czy i dla śp. Andrzeja Leppera, gdyby dożył, nie znalazłoby się w rozbudowanych strukturach partii miejsce). Mówiąc poważnie: zaangażowanie urzędników ministerstwa do politycznego happeningu, służącego medialnemu skojarzeniu nazwy PiS z modną frazą „piramida finansowa”, skompromitowało władzę na kilka sposobów. Po pierwsze – wykazało fałsz mitu o jej szerokim intelektualnym zapleczu. Taką robotą jak liczenie kosztów opozycyjnych projektów w normalnych krajach zajmują się współpracujące z partią think tanki. Partyjny think tank PO zajmuje się tymczasem głównie blogowaniem o tym, że pod rządami PO jest dobrze, bo nie rządzi PiS, i do jego roboty sadzać musi PO funkcjonariuszy państwowych, co jest oczywistym nadużyciem pieniędzy podatników. Po drugie, jak pokazaliśmy na łamach „Rzeczpospolitej”, antypisowskie rachunki ministerstwa okazały się, mówiąc delikatnie, mocno naciągane. To z kolei każe potraktować z dystansem wyliczenia, jakich ci sami rachmistrze dostarczyli tytułem założeń projektu budżetu państwa. Sam projekt rząd wciąż ukrywa, ale na tych założeniach eksperci nie zostawiają suchej nitki. Może czas zmienić nazwę czcigodnej instytucji na Ministerstwo PO-rachunków? RAZ
ISLANDZKI GEJZER „Włoski Drukarz” (Mario Draghi) zapowiedział, że EBC będzie ratował euro „za wszelką cenę”. Jaka jest ta cena nie powiedział. Kiedyś komuniści zapowiadali, że będą go bronić „aż do śmierci”. Na szczęście w porę się opamiętali i zamiast śmierci wybrali pieniądze. Sami się uwłaszczyli i dali przy okazji zarobić trochę innym. Co prawda wielu rodaków wolałoby, żeby nadal wszyscy byli biedni, byleby tylko komuniści nie byli trochę bardziej bogaci, ale na szczęście operacja okrągłego stołu im się powiodła. Może, więc zamiast bronić euro aż do śmierci spróbujmy policzyć, czy się to opłaca i komu. I zobaczmy, co robią inni. Bo media koncentrują się na poczynaniach Draghi’ego a jakoś mało miejsca poświęcają Islandii. Islandia mała jest i na peryferiach leży, ale może warto zobaczyć, co się tam dzieje. W ubiegłą niedzielę opublikowałem na ten temat felieton w „Gościu Niedzielnym”. Jesienią 2008 roku w efekcie załamania sektora bankowego Islandia de facto zbankrutowała. Trzy islandzkie prywatne banki, Glittnir, Kauphing i Landsbanki (do ostatniego należał również internetowy bank Icesave, który wygenerował większość późniejszych zobowiązań) oferowały depozyty o bardzo atrakcyjnym oprocentowaniu. Pisz wymaluj jak Amber Gold. Skończyło się też tak samo – spektakularnym bankructwem całego kraju. Rząd znacjonalizował banki i przystąpił do negocjacji warunków spłaty wierzytelności obywateli Wielkiej Brytanii i Holandii, z tytułu inwestycji w Islandii lecz Islandczycy sprzeciwili się tym planom. Rząd upadł, pod presją opinii publicznej prezydent Ólafur Ragnar Grimsson, zawetował ustawę nakładającą nowe obciążenia fiskalne na obywateli w celu realizacji zobowiązań zagranicznych i rozpisał referendum, w którym aż 93% głosujących wypowiedziało się przeciwko spłacie zagranicznych zobowiązań zaciągniętych przez prywatne banki przed wybuchem kryzysu. Odbyły się przedterminowe wybory, po których nowy parlament przyjął ustawę, która zagwarantowała zobowiązania banków jedynie wobec islandzkich firm i osób prywatnych. Długi zagraniczne obciążyły, więc akcjonariuszy banków, a nie podatników! Były premier, Geir Haarde, który stał na czele rządu w latach 2006-2009, został oskarżony o rażące zaniedbanie obowiązków i zaniechanie niezbędnych działań antykryzysowych. Sekretarz ministra finansów, Baldur Gulaugsson, został skazany na dwa lata pozbawienia wolności, za wykorzystanie posiadanych informacji na temat stanu gospodarki do dokonania prywatnych transakcji. Były prezes banku Byr - Jón Þórsteinn Jónsson oraz były CEO banku, zajmujący się pożyczkami - Ragnar Zophonías Guðjónsson zostali skazani na cztery i pół roku pozbawienia wolności za nadużycie uprawnień przy udzieleniu kredytu, który została wykorzystany do wykupu akcji w banku Byr. Pod koniec 2010 roku udało się Islandczykom powstrzymać zarówno wzrost bezrobocia, jak i spadek PKB. Tania korona spowodowała, że islandzkie towary stały się bardziej konkurencyjne, zaś kraj – uchodzący wcześniej za bardzo drogi – stał się atrakcyjniejszy dla turystów. Bezrobocie spadło już poniżej 5% (jest niższe niż w niemal wszystkich krajach Unii). Według prognoz w 2012 roku tempo wzrostu PKB wyniesie prawie 3% (średnia w strefie euro -0,3%). Deficyt budżetowy ma nie przekroczyć 2,3%.
„Europa powinna iść w ślady Islandii i zastosować jej model publicznego poparcia planów oszczędnościowych i powrotu do wzrostu gospodarczego” - oświadczyła premier Islandii p. Joanna Sigurdardottir. To samo mogło stać się w Grecji. Ale nie stało. Dlatego, że Islandia miała suwerenność walutową, a Grecja jej nie miała. Zdumiewa mnie najbardziej, że choć w mediach jest tyle informacji na temat kryzysu i ciągle się mówi o Grecji, to jakoś nie mówi się prawie w ogóle o Islandii. Czyżby tak bardzo nie podobał się komuś ten budujący i politycznie i ekonomicznie przykład?
Gwiazdowski
Budżet o małym znaczeniuUstawa budżetowa na 2013 rok - tak głośno krytykowana przez opozycję i częć proPiSowskich publicystów - ma znacznie mniejsze znaczenie niż podobna ustawa na rok 2012. Co za różnica czy rząd nie zrealizuje takiego czy innego budżetu. Sąsiad z nowoekranowych łamów - WCz. Zbigniew Kuźmiuk z PiS - ubolewając nad dziennikarzami odwracającymi uwagę społeczeństwa od spraw poważnych, nazwał budżet na rok 2013 "dramatycznym". Budżet może i jest w teorii dramatyczny, ale - uspokajam pana Kuźmiuka - pozbawiony większego znaczenia. Budżet na rok 2013 ma mniej więcej taką samą wartość jak reforma emerytalna uchwalona niedawno. Co za różnica czy emerytur nie dostaniemy w wieku lat 65 czy 67? Co za różnica czy nie damy rady zrealizować budżetu za rok 2013 w pięciu czy dziesięciu pozycjach. Budżet na rok 2013 przygotowali eurosocjaliści pod światłym przywództwem Donalda Tuska i Jacka Rostowskiego. Eurosocjaliści mają tą paskudną cechę, że żyją w świadomości, iż każdą sprawę można uregulować przepisem. Jeśli wiec pojawia się problem, eurosocjaliści wydają przepis (najczęściej głupi) i liczą, że w ten sposób problem się rozwiąże. Projekt ustawy budżetowej na rok 2013 to realizacja tego właśnie sposobu myślenia. Brakuje na służbę zdrowia? WPiszmy więcej w budżecie. Brakuje na opiekę społeczną? Wpiszmy więcej w budżecie. Brakuje w ogóle pieniędzy? Uchwalmy deficyt. Potem po raz kolejny eurosocjalistyczne założenia nie wytrzymają konfrontacji z rzeczywistością. Wydatki okażą się bowiem większe, a wpływy mniejsze. Trzeba więc będzie uchwalać "korektę" do budżetu, która będzie miała równie niewielkie znaczenie, jak ustawa główna. Na papierze oczywiście wszystko będzie się zgadzało, w rzeczywistości nic. Jesienią 2012 roku (a najdalej wiosną 2013) terroryzujący Polskę eurosocjalizm padnie, bo nie wytrzyma konfrontacji z prawami ekonomii. Ile będzie trwała ta agonia to nie wiadomo, bo kreatywna księgowość Rostowskiego i PR Donalda Tuska będą ją starały się wydłużyć. Bankructwo jest pewne niezależnie od tego co panowie Tusk i Rostowski napiszą sobie w ustawach budżetowych. Ustawa na rok 2013 nadaje się do kosza, ale nie tylko dlatego, że jest zła. Złe jest myślenie obu panów i ich giermków o gospodarce, złe jes przekonanie, że wszystko można naprawić jednym przepisem. Złe jest planowanie budżetu, w którym wydatki są mniejsze niż wpływy. Czy którykolwiek z eurosocjalistów w ten sposób planuje swój budżet domowy? Wydatki w roku 2013 będą wyższe niż założył eurosocjalista Rostowski. Wpływy będą niższe. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że spowolnienie gospodarcze i wzrost bezrobocia sprawi, że trzeba będzie wypłacać zasiłki, a wpływy z podatku dochodowego spadną. Po drugie: paraliżująca biurokracja wygoni ogromną część inwestorów zagranicznych. Więc wpływy znowu spadną. Po trzecie: powiększy się szara strefa, gdzie nie płaci się podatków w ogóle. Więc wpływy znowu spadną. Po czwarte: spadek zamożności Polaków przełoży się na spadek konsumpcji. Więc spadną wpływy z VAT, akcyzy i innych podatków. Zwiększy się dodatkowo bezrobocie. I tak dalej. Nie ma więc znaczenia co Tusk i Rostowski wpiszą w ustawie budżetowej. Ustawa - jakkolwiek byłaby skonstruowana - nie wytrzyma zderzenia z rzeczywistością. Dlatego, projekt budżetu na rok 2013, choć dramatyczny i zły, pozbawiony jest większego znaczenia. Co za różnica czy rząd Tuska nie zrealizuje tego czy innego projektu. Szymowski
Ron Paul: Uleczyć dolara Często słyszymy jak prasa finansowa odnosi się do amerykańskiego dolara jako „rezerwowej waluty świata” sugerując, że nasz dolar zawsze zachowa swoją wartość w coraz to bardziej niestałej światowej gospodarce. Ale jest to niebezpieczne i błędne założenie. Od 15 sierpnia 1971, kiedy to prezydent Nixon ostatecznie zerwał więź dolara ze złotem i odmówił wypłaty którejkolwiek z naszych pozostałych 280 mln uncji złota, dolar amerykański funkcjonuje jako czysty pieniądz fiducjarny. Oznacza to, że dolar stał się przedmiotem wiary w kontynuację stabilności i potęgi rządu USA. W istocie, w 1971 roku zadeklarowaliśmy naszą niewypłacalność. Każdy uznany inny system monetarny musiał zostać opracowany w celu stabilizacji sytuacji na rynkach. Zadziwiająco, nowy system został opracowany tak, aby umożliwić drukowanie pieniędzy dla rezerwowej waluty świata bez wprowadzenia żadnych ograniczeń – nie zachowano nawet pozorów wymienialności na złoto! Uświadamiając to sobie, świat stanął przed czymś nowym i zadziwiającym – elitarne zarządzanie pieniądzem, ze szczególnie silnym naciskiem ze strony władz USA, uderzyło w umowę z OPEC z lat 70, według której cena ropy we wszystkich transakcjach na świecie miała być wyrażana w dolarach. Dawało to dolarowi specjalną pozycję wśród światowych walut i w istocie – pokrycie dolara w ropie. W zamian, Stany Zjednoczone obiecały chronić różnych potentatów naftowych w Zatoce Perskiej przed inwazją lub zamachem stanu. To rozwiązanie pomogło zapoczątkować różne radykalne ruchy islamskie, które były niechętne amerykańskim wpływom w tym regionie. Ten układ dał również dolarowi sztuczną siłę, z olbrzymimi korzyściami finansowymi dla USA. Pozwoliło to na rozkwit dolara oraz na zrzucenie naszej monetarnej inflacji poprzez zakup ropy i innych dóbr po wielkie zniżce. Jednak w 2003, Iran zaczął wyceniać eksport ropy w euro, dla kupujących z Azji i Europy. Irański rząd otworzył również giełdę dla ropy na wyspie Kish w Zatoce Perskiej, w wyraźnym celu handlu w euro i w innych walutach. W 2009 Iran kompletnie zaprzestał jakichkolwiek transakcji naftowych w amerykańskich dolarach. Działania te – drugiego największego producenta ropy z OPEC – spowodowały bezpośrednie zagrożenie dla kontynuacji statusu dolara, jako światowej waluty rezerwowej, co częściowo wyjaśnia naszą stałą wrogość wobec Teheranu. Choć erozja naszego petrodolarowego porozumienia z OPEC z pewnością zagraża statusowi dolara na Bliskim Wschodzie, jeszcze większe zagrożenie znajduje się na Dalekim Wschodzie. Nasi najwięksi darczyńcy z ostatnich dwudziestu lat – centralne banki azjatyckie – straciły apetyt na przetrzymywania dolarów. Chiny, Japonia i Azja w ogólności, były szczęśliwe trzymając instrumenty dłużne Stanów Zjednoczonych w ostatnich dekadach, ale oni nie będą tolerować naszych nawyków wydatkowych zawsze. Zagraniczne centralne banki zrozumiały, że amerykańscy przywódcy nie mają dyscypliny w utrzymywaniu stabilnej waluty. Jeśli zaczniemy działać teraz, aby zastąpić system fiducjarny stabilnym dolarem opartym na kruszcu lub surowcach, dolar może odzyskać swój status najbezpieczniejszej tezauryzacji wśród wszystkich walut rządowych. Jeśli nie, reszta świata porzuci dolara, jako światową walutę rezerwową. Zarówno Kongres, jak i amerykańscy konsumenci, chcąc zaciągać pożyczki, otrzymają wtedy o wiele droższe oferty. Pamiętajcie, że cała nasza gospodarka i konsumpcja opiera się na chęci cudzoziemców do utrzymywania amerykańskiego długu. Stoimy przed zmianami całej gospodarki światowej, gdyż rząd federalny nie może już drukować, pożyczać i wydawać pieniędzy w tempie, które zadowala nasz niekończący się apetyt na powiększanie deficytu. Ron Paul Tłumaczenie: Wojciech Mazurkiewicz
Standard złota nie umiera nigdy Gdy o złocie wspomniał R. Zoellick, został gwałtownie skrytykowany przez ekonomistów i dziennikarzy. Można to zrozumieć — standard złota zniszczyłby świat, który jest im bliski — świat wielkich długów i niewyczerpanych możliwości dokonywania oszustw. John Maynard Keynes sądził, że udało mu się pogrzebać złoto jako standard pieniężny jeszcze w latach 30. XX wieku. Rządy wielu państw z całego świata czyniły wszystko co w ich mocy, aby mu pomóc. Trwało to jednak dłużej, niż sądzili. Złoto jako pieniądz przetrwało aż do czasów Nixona, a on był tym, który dokończył dzieła. Wydawać by się mogło, że był to koniec złota jako pieniądza i jednocześnie początek wspaniałej ery papierowej prosperity. Historia nie potoczyła się jednak tak, jak myśleli. Lata 70. XX wieku były czasem monetarnego chaosu. To, co było warte dolara w 1973, obecnie warte jest 20 centów. Inaczej mówiąc, dziesiątka jest warta dwa centy, piątka jest warta centa, a cent jest… nic nie wart — jest jedynie fikcją księgową, która zajmuje przestrzeń fizyczną bez żadnego praktycznego powodu i celu. Witajcie w erze papierowego pieniądza, gdzie rządy i banki centralne są w stanie wyprodukować tak wiele pieniędzy, jak tylko chcą i bez żadnych ograniczeń! Złoto było właśnie tym, co ograniczało stosowanie nieodpowiedzialnej polityki monetarnej. Odstąpienie od standardu złota uwolniło potwora inflacji i samego Lewiatana, który się rozrósł i spuchł ponad wyobrażenie. Ale spójrzcie na to, co rzeczywiście się wydarzyło: złoto wcale nie zniknęło! Wciąż jest bezpieczną zatoką dla inwestorów w tych niespokojnych czasach. Pozostaje najbardziej płynnym, najbardziej stabilnym, najłatwiej wymiennym i najpewniejszym nośnikiem wartości na planecie. Ma pewniejszy spread niż jakiekolwiek inny istniejący towar, biorąc pod uwagę wartość na jednostkę wagi. Jednakże, czy złoto jest martwe jako narzędzie monetarne? Chyba nie. Kiedykolwiek klęska papieru staje się oczywista, znajduje się ktoś, kto wspomina o złocie i wyczekuje histerii. Dokładnie to się stało ostatnio, gdy Robert Zoellick — prezes Banku Światowego — pozytywnie odniósł się do złota. A przecież zasugerował ledwie, że jego cena mogła by być traktowana jako punkt odniesienia dla oceny jakości polityki pieniężnej. Co się stało po tym oświadczeniu? Brad DeLong — keynesista — nazwał Zoellicka „najgłupszym z żyjących”, a „New York Times” powołał legion ekspertów, zapewniających, że standard złota niczego nie naprawi, zacieśni tylko politykę pieniężną, sprowadzi jeszcze większą niestabilność, spowoduje nawrót wielkiego kryzysu i ściągnie wszelkie nieszczęścia i plagi na ludzkość.
Ta mała eksplozja udowodniła jedno: prasa, rządy i faworyzowani przez nich ekonomiści darzą standard złota nienawiścią. Można to zrozumieć. Jego nieobecność umożliwiła powstanie świata papierowego pieniądza, który tak bardzo kochają, nad którym panuje państwo i jego urzędnicy, świata wielkich długów i niewyczerpanych możliwości dokonywania oszustw. Najśmieszniejsza eksplozja nadciągnęła ze stron Nouriela Roubiniego, który wymienił cały szereg cnót złota, mając je za wady: złoto ogranicza zakres działań banku centralnego (zgadza się!), w standardzie złota bank centralny nie może stymulować wzrostu i zarządzać stabilnością cen (ależ oczywiście!), banki centralne nie mogą zapewnić ostatecznej linii kredytu (brawo!), a banki raczej bankrutują, niż są przedmiotem wykupu ratunkowego ze strony państwa (jasne!). Jego jedynym odniesieniem się do czegoś, co rzeczywiście mogłoby uchodzić za słabość, był argument, że w standardzie złota wzrasta cykliczność gospodarki, który jest jednak nieprawdziwy, o czym można się przekonać, wchodząc na tę stronę. Zresztą, jak można taki argument podnieść w momencie wystąpienia największej w historii bańki, która doprowadziła świat na skraj nieszczęścia (które się jeszcze nie dopełniło)?! To nie standard złota do tego doprowadził! Jak podkreślał Murray Rothbard, istotą standardu złota jest to, że chroni ludzi przed zakusami władzy. Obywatele w takim systemie monetarnym nie są uzależnieni od kaprysów banków centralnych, urzędników skarbu i grubych ryb finansjery. Pieniądz staje się nie tylko narzędziem księgowym, a rzeczywistą formą własności. Jest bezpieczny, przenośny, powszechnie akceptowany i — w przeciwieństwie do pieniądza papierowego — jego wartość utrzymuje się lub nawet rośnie z biegiem czasu, zamiast spadać. W prawdziwym standardzie złota nie są potrzebne banki centralne, zaś banki komercyjne stają się interesem jak każdy inny, a nie jakąś gigantyczną socjalistyczną operacją podtrzymywaną przy życiu przez biliony dotacji. Wyobraźcie sobie utrzymywanie salda pieniężnego, którego siła nabywcza rośnie, a nie spada z biegiem czasu. Tak właśnie wyglądało życie w czasach standardu złota. Oszczędzający są wynagradzani, a nie karani. Nikt nie używa systemu pieniężnego, aby okraść innych. Rząd może wydać jedynie tyle, ile posiada — nie więcej. Handlu zagranicznego nie targają notoryczne zmiany związane z fluktuacją kursów walutowych. Oczywiście szef Banku Światowego nie mówił o prawdziwym standardzie złota. Co najwyżej o regule, która by powstrzymywały banki centralne od tego, co Fed czyni obecnie, czyli od pompowania pieniędzy w celu subsydiowania eksportu. Mimo wszystko, to dobrze, że temat został podniesiony. Mises Institute fundował prace badawcze i pisał o standardzie złota od czasu swojego utworzenia. Kwestia standardu złota jest w dużej mierze kwestią historyczną, lecz nietracącą kluczowego charakteru z tego powodu. Ludzie, którzy odrzucają standard złota z przeszłości, odrzucają możliwość reform systemu pieniężnego w czasach obecnych. Powinniśmy być podekscytowani, gdy dzień wymienności waluty na złoto nadejdzie (lub na srebro, lub coś innego). Wątpię, aby ten dzień nadszedł niebawem. Lecz jest coś, co mogłoby się stać dzisiaj: wolny rynek dla wykreowania własnego standardu przez zezwolenie na innowacje i wolny wybór środka płatniczego. Jest jasne, że przeciwnicy standardu złota sprzeciwialiby się również temu, gdyż — jak przyznał nawet sam Alan Greenspan — ci, którzy sprzeciwiają się standardowi złota, ostatecznie sprzeciwiają się ludzkiej wolności. Ta debata nie toczy się tak naprawdę na temat polityki pieniężnej, ani nawet o technicznych aspektach jej zmian. Chodzi o filozofię polityczną: w jakim społeczeństwie chcemy żyć? Rządzonym przez wiecznie rozrastające się, wszystko kontrolujące państwo, czy w społeczeństwie, gdzie ludzka wolność jest gwarantowana i chroniona. Llewellyn H. Rockwell Jr. Tłumaczenie: Łukasz M. Woś
Rozmowa z prof. Krzysztofem Rybińskim Krzysztof Grzesiowski: Prof. Krzysztof Rybiński, rektor Uczelni Vistula. Dzień dobry, panie profesorze. Prof. Krzysztof Rybiński: Dzień dobry.
Coś się zmieniło przez kilka dni? Dostał pan oficjalne zaproszenie na spotkanie ekonomistów, które ma pochylić się, omówić, ocenić program gospodarczy Prawa i Sprawiedliwości? Jeszcze nie dostałem, ale skoro w mediach podali, że zaproszenia będą, to pewno będą. Pewno są w drodze.
A skoro będzie zaproszenie, to i pan będzie na sali? Jeżeli tylko dowiem się, jaka jest godzina spotkania i agenda, to jeżeli nie będzie to kolidowało z moimi obowiązkami rektora, to przyjdę. Zawsze warto wziąć udział w debacie, która, mam nadzieję, będzie głęboka i merytoryczna, bo takich debat dzisiaj w Polsce jest bardzo mało.
No właśnie, w jednym z wywiadów powiedział pan, że najczęściej to wygląda w ten sposób, że jeśli jest jakaś duża dyskusja, duża debata, duże spotkanie z udziałem ekonomistów i polityków, to politycy występują na początku, swoje powiedzą, a następnie wychodzą, bo mają różne ważne sprawy, tak że nawet nie są w stanie wysłuchać tego, co ekonomiści mają do powiedzenia. Ważny polityk musi otworzyć parę wydarzeń w ciągu dnia, więc pełni rolę takiego uroczystego otwieracza. Pięć minut wystąpienia, dziesięć, opowiada, jaki jest świetny i co umie i czego nie zrobił i czego jeszcze planuje dokonać, życzy udanych obrad i razem ze świtą, wtedy pół sali za nim wychodzi, żeby tam jeszcze coś tam załatwić sobie po drodze, jak będzie schodził do samochodu po schodach. Tak wyglądają debaty w Polsce, a one powinny być inne. To polityk powinien słuchać ekspertów i się uczyć.
A słucha? W Polsce politycy mają swoje wąskie kręgi potakiwaczy najczęściej, czyli ludzi, którzy mówią to, co polityk chce usłyszeć. To się bardzo spolaryzowało, widać, kto komu doradza. I to nie jest dobrze, dlatego że trzeba słuchać ludzi, którzy mają różne opinie, a często lepiej słuchać tych, którzy się nie zgadzają z daną osobą, bo wtedy w takiej dyskusji, wymianie argumentów może zrozumieć, czy są błędy, które można popełnić. Znam wielu polityków europejskich, którzy chętnie spotykają się ze swoimi przeciwnikami merytorycznymi i wolą to niż słuchać potakiwaczy. W Polsce to jest rzadka jakość.
A biorąc pod uwagę zestaw osób, które mogą się pojawić na takiej dyskusji, biorąc pod uwagę ich poglądy takie od – do, tak to nazwijmy w dużym skrócie, to mogłoby być rzeczywiście interesująco. Z pewnością. Każda debata, w której jednocześnie weźmie udział Grzegorz Kołodko i Leszek Balcerowicz...
Znaczy z profesorem Kołodko zdaje się niekoniecznie, bo jest zajęty, więc może nie przyjdzie. Ale mówię o tej liście zaproszonych trzydziestu paru osób, to to faktycznie rodzi nadzieję, że pojawią się różne głosy i jest szansa na debatę. Przy czym trzeba uważać, bo jeżeli w dyskusji ma wziąć [udział] 30 osób, to wtedy dyskusji żadnej nie ma. Tak że debatę trzeba dobrze zorganizować, żeby miała sens.
Ale warto o tym programie Prawa i Sprawiedliwości rozmawiać, to nie jest coś takiego, co można jednoznacznie odrzucić, wyśmiać, skrytykować. Teraz są takie czasy, że Polsce grozi recesja w przyszłym roku. Na pewno poważne spowolnienie wzrostu, a być może recesja. To pokazuje, że zestaw działań, które podejmował rząd i parlament w minionych paru latach jest nieskuteczny, bo gdyby był skuteczny, to byśmy pozostali zieloną wyspą, uniezależnieni w pewnym stopniu od tego, co się dzieje w Europie, a kryzys europejski nas ciągnie na dno i to dzisiaj wszystkie dane pokazują. W związku z tym warto rozmawiać o propozycjach szerszych działań czy innych działań, bo być może te, które mamy do tej pory, zwyczajnie nie wystarczą.
A gdy padły te propozycje Prawa i Sprawiedliwości, oczywiście wszyscy ci, którzy mają wiedzę na ten temat, próbowali to podliczyć. Pan też próbował? Tego się nie da podliczyć.
A minister Rostowski podliczył. Minister Rostowski jest przede wszystkim politykiem i to, co on zrobił, to było wydarzenie polityczne. To jest właśnie taka debata, która nas nie posuwa ani o milimetr do przodu, bo mamy z jednej strony propozycje zgłoszone przez czołowego polityka opozycji, a potem zaraz minister finansów pokazuje wykresy, co, do których jedno jest na pewno pewne – że nie da się tego policzyć. Oczywiście można jakieś liczby podać. Ja w ciągu pięciu minut też mogę podać szereg liczb, które są nieweryfikowalne, ale jest niemożliwe np. policzyć, ile ulgi będą kosztowały takie czy inne, dlatego że nie wiadomo, ile firm z tego skorzysta, nie wiadomo, czy te ulgi nie będą miały pozytywnych efektów dla wzrostu i zatrudnienia, a więc koszty tych ulg będą zniwelowanie przez korzyści, które się za chwilę pojawią. To jest po prostu nie do policzenia. I solidny ekonomista by tego nie zrobił. No, ale Jacek Rostowski jest przede wszystkim bardzo solidnym politykiem, bardzo medialnym i wykorzystał swoje atuty, żeby wsadzić szpilę opozycji poprzez media. Ale taka debata w demokracji słupkowo-medialnej jest oczywiście bardzo popularna, bo w ten sposób się punktuje u elektoratu, ale nie posuwa nas do przodu, jeśli chodzi o rozwiązania problemów, które w tym kraju w przyszłym roku będą bardzo poważne.
Czy zatem to, o czym pan mówi, ta pewna niemożność policzenia, ile by kosztowały te propozycje, towarzyszyła także wystąpieniu Jarosława Kaczyńskiego? Bo przecież nie było tych wielkości podanych. Czy taki wniosek pan wyciąga, że zaproponował pewne rozwiązania, ale nie podał ich wartości, no bo tak jak pan mówi, trudno to policzyć. Nie wiem, ja nie jestem doradcą żadnej partii i żadnego polityka w tej chwili, więc nie wiem, jak to zostało sformułowane, czy jest policzone, czy nie jest. Natomiast wiem, że są pewne ulgi na przykład, które w ogóle nie działają. Wiemy, że w Polsce np. innowacyjność leży na dnie i firmy są bardzo mało innowacyjne mimo miliardów euro wydanych, chociażby, dlatego, że ulgi, które pozwalają obniżyć podatek stu wydatków badawczo-rozwojowych są tak źle skonstruowane, że firmy, które z nich korzystają, na palcach jednej ręki, może dwóch rąk można policzyć. A badań rozwoju Polsce potrzeba, żeby kraj się szybciej rozwijał. Więc widać gołym okiem, że są pewne przepisy, które trzeba zmienić i trzeba o tym rozmawiać. I dla mnie propozycja lidera PiS-u to nie jest katalog zmian, które trzeba wdrożyć. Zresztą nie oni rządzą w tej chwili, więc ktoś inny decyduje o tym, co trzeba wdrożyć. Tylko to jest okazja, żeby uruchomić poważną debatę o tym, jak polityka gospodarcza w Polsce w przyszłym roku powinna wyglądać, bo – powtórzę jeszcze raz – ewidentnie to, co mamy teraz, nie wystarcza, skoro kraj stacza się powoli, miesiąc za miesiącem w otchłań recesji i wszystkie dane to pokazują.
Mówi pan, że nie jest pan doradcą, panie profesorze, ale wziął pan udział w takiej dosyć interesującej sondzie kilku czołowych ekonomistów, między innymi pan, prof. Witold Orłowski, prof. Gomułka, było takie pytanie (to Wyborcza.biz): „Gdybym był premierem, jakie by Pan podjął decyzje?” i pan powiada tak: zasiłek pogrzebowy tylko dla uprawnionych do pomocy społecznej, no, to jeszcze można przełknąć, ale kiedy pan proponuje, że refundacja leków tylko dla tych, którzy korzystają z pomocy społecznej, no to już by nie przeszło. W Polsce mamy do czynienia z patologią, która jest nie do utrzymania, i w którymś momencie ktoś podejmie decyzję, żeby ją zlikwidować. Ta patologia polega na tym, że grubo ponad połowa... Są różne szacunki – od 5 do 80%, 80% to są szacunki rządowe, 78% dokładnie – grubo ponad połowa pieniędzy, które można zdefiniować, jako szeroko rozumiana pomoc społeczna, transfery z budżetu dla danej osoby trafia do osób, które nie są biedne. To jak to jest możliwe, że w Polsce taka polityka społeczna adresowana jest do ludzi średniozamożnych i zamożnych? To jest chore. Jeżeliby się te transfery zatrzymało, a mówimy o wielomiliardowych kwotach, to te osoby, które takie transfery dostają, tego nie odczują w ogóle, a przez to te pieniądze będzie można przeznaczyć na edukację i na wiele innych rzeczy czy zaoszczędzić, przez to dziura budżetowa będzie mniejsza. I te parę pozycji, które wtedy podałem w tym szybkim wywiadzie z dziennikarzem Gazety, to były przykłady takich transferów, które gołym okiem widać, że osoby zamożne otrzymują ich za dużo i zasiłek pogrzebowy czy refundacja leków tak jak dzisiaj zaprojektowana powoduje, że z tego korzystają bardziej osoby zamożne niż osoby niezamożne.
No tak, tylko musiałby się znaleźć odważny polityk, który by to głośno i wyraźnie obwieścił... A takiego na razie nie ma.
...obywatelom, a następnie wprowadził w życie. Mówił pan także w tym krótki miniwywiadzie o tym, że trzeba ograniczyć zatrudnienie w administracji publicznej. Nie wiem, czy pan profesor dzisiaj przeglądał prasę, Dziennik Gazeta Prawna: „Urzędnicy kwitną na zielonej wyspie”. Przykład pierwszy z brzegu – Ministerstwo Rolnictwa 5 lat temu 673 etaty, w roku 2011 w marcu 847, a po zaleceniach premiera, by urzędy przeprowadziły redukcję ubyło ich 29. Zresztą długo to nie trwało, bo w tej chwili mamy kolejny rekord w resorcie rolnictwa – 865 etatów. Są przykłady z kolejnych resortów, oczywiście to się przekłada na pieniądze, żeby było wszystko jasne. Ja byłem tą osobą, która parę lat temu ujawniła publicznie skalę tego zjawiska. Jak kiedyś spojrzałem w dane GUS-u, to nie mogłem uwierzyć, że w ciągu paru lat przybyło 100 tysięcy nowych etatów urzędniczych. Przypomnę, bo te liczby są zatrważające, w 90 roku, kiedy nad centralnie planowaną gospodarką, nad polską ziemią unosiły się opary komunizmu, gdzie urzędnicy o wszystkim decydowali i wszystkim sterowali, było ich 159 tysięcy. Teraz dobijamy prawie do 500 tysięcy, trzy razy tyle. W gospodarce rynkowej, gdzie rynek powinien sterować wieloma rzeczami, a nie urzędnik. To jest patologia. I my wydajemy na urzędników minimum 30 miliardów złotych w skali roku, licząc pensje i oszczędnie bardzo miejsce pracy, koszty utrzymania miejsca pracy. To są potwornie duże pieniądze i kraju na to po prostu nie stać. Więc nadchodzi czas zwalniania urzędników, tylko to jest najgorszy możliwy czas. Ja o tym mówiłem parę lat temu: jak będzie silny wzrost gospodarczy, nie zatrudniajmy tylu nowych urzędników, dlatego że oni sobie mogą znaleźć pracę w sektorze prywatnym. A dzisiaj bardzo wiele firm prywatnych zwalnia i w tym samym czasie rząd będzie zwalniał urzędników. To gdzie oni znajdą pracę, jak gospodarka jest w recesji? Będzie dramatycznie silny wzrost bezrobocia i niepokoje społeczne. I taki niestety będzie przyszły rok, dlatego że parę lat temu żaden polityk czy politycy i w samorządach, i w rządzie nie mieli odwagi zatrzymać proces narastania biurokracji i zatrudniania nowych urzędników.
Mówi się, że to może koniec września, a może początek października, czyli wystąpienie premiera Donalda Tuska, tak zwane drugie exposè. Czego się pan spodziewa? Ja myślę, że premier będzie powoli przygotowywał Polaków na nadchodzące trudne czasy. Powinien przypomnieć to, co rok temu obiecywał i zdać sprawozdanie, czy to zostało zrealizowane, a potem powiedzieć: słuchajcie, mimo tego, że realizujemy większość tych obietnic, bo tak na moje oko wygląda, że większość jest realizowana, to to nic nie pomogło i kraj stacza się w recesję. To znaczy, że musimy zrobić coś nowego, coś innego. I wtedy premier powinien powiedzieć, czy będzie dalej kontynuował głębokie cięcia wydatków i podwyżki podatków, bo to jest dzisiaj jego polityka, czy pozwoli na wzrost deficytu budżetowego, co jest groźne, bo wtedy inwestorzy mogą się wystraszyć, opuszczać Polskę, złoty może bardzo mocno stracić na wartości, czy podejmie trzecią ścieżkę, która wydaje mi się będzie prawdopodobna, czyli zobaczymy kolejną odsłonę odebrania od OFE pieniędzy, czyli będzie kolejny skok na OFE, co pozwoli sztucznie obniżyć oficjalny dług i przenieść go do ZUS-u. Ma trzy opcje i powinien zasygnalizować, którą z tych trzech opcji działania będzie rząd realizował w kolejnym roku. Dziękujemy, panie profesorze, za spotkanie. Prof. Krzysztof Rybiński był gościem Sygnałów dnia. Dziękuję bardzo.
Kolejne „odwracacze” uwagi od rządowych porażek i afer Wrzutek i kolejnych „odwracaczy” uwagi będzie coraz więcej, bo twardy do tej pory grunt rządzenia, zaczyna się premierowi Tuskowi, usuwać spod stóp.
1. Rządowi PR-owcy i współpracujące z nimi media, naprawdę stają już na głowie, aby odwrócić uwagę opinii publicznej od coraz poważniejszych kłopotów rządu Tuska i samego premiera, spowodowanych rozmiarami afery Amber Gold, a także przyjętym właśnie wręcz dramatycznym projektem budżetu na rok 2013. Afera Amber Gold wygląda coraz poważniej, zwłaszcza z powodu chyba już jawnego konfliktu premiera Tuska z szefem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Premier Tusk chcąc ukryć krętactwa swojego syna, na temat jego związków z Marcinem P. i jego firmami OLT Express i Amber Gold, tłumaczył, że nie miał żadnej wiedzy na ten temat, pochodzącej ze służb specjalnych. Syna ostrzegał przed Marcinem P., tylko na podstawie tego co mówiło się o jego pracodawcy na Pomorzu, a szczególnie w Gdańsku.
2. Teraz już wiemy, że było inaczej, bo światło dzienne ujrzała odpowiedź na interpelację posła Prawa i Sprawiedliwości Przemysława Wiplera, gdzie pojawia informacja, iż 24 maja wpłynęła do Kancelarii Premiera, notatka ABW niepozostawiająca złudzeń, że Amber Gold to klasyczna piramida finansowa. Agencja musiała także informować premiera Tuska, że nowo powstałe linie lotnicze OLT Express, są zainteresowane przejęciem polskiego narodowego przewoźnika „LOT” i że inwestycja ta jest, co najmniej podejrzana, ze względu na pochodzenie kapitału na to przejęcie. Stwierdzenia premiera Tuska, że o tak ważnych sprawach dziejących się w Polsce, wiedzę czerpie z mediów, musiały jej szefa wprawić w osłupienie, bo co, jak co ale swoje podstawowe obowiązki czyli informowanie najważniejszych osób w państwie o zagrożeniach dla jego interesów, ABW wykonuje wręcz rutynowo. Wydaje się, że już sejmowa komisja ds. służb, może obnażyć kłamstwa premiera w tej sprawie i zdaje się, że szef ABW może dostarczyć w tej sprawie sporo nowych faktów.
3. Wręcz dramatycznym dokumentem po 5 latach rządzenia jest projekt budżetu na 2013 rok. Nie dość, że jest w dużej mierze nierealny po stronie dochodowej to pokazuje wręcz rozpad polskiego systemu podatkowego. Bo tylko tak można zinterpretować, zapisany w tym projekcie spadek wpływów z VAT w stosunku do planu na rok 2012. W budżecie mamy, bowiem przyjęty wzrost gospodarczy na poziomie 2,2% PKB, stosunkowo wysoki wskaźnik inflacji w wysokości 2,7% i jednocześnie o ponad 6 mld zł mniejsze niż w tym roku, wpływy z podatku VAT. Premier Tusk gdyby, choć trochę znał się na podatkach, powinien ministra finansów, który przygotował mu taki pasztet, pociągnąć tęgą lagą, ale jak widać przyjął takie zapisy ze zrozumieniem.
4. Te i inne afery i skandale powodują konieczność posiadania przez PR-owców rządu Tuska, gotowych wręcz „odwracaczy” uwagi od spraw zasadniczych. W ostatnich dniach pojawił się, więc mecenas Giertych, jako obrońca syna premiera Tuska, aż przed trzema gazetami (Wprost, Fakt i Super Ekspres), wybrany jak oświadczył Tusk w konsensusie przez całą rodzinę. Teraz już można codziennie spekulować czy mecenas Giertych wraca do polityki i w jaki sposób czy przez założenie własnego ugrupowania czy też przez zbliżenie się do Platformy, a ta jak wiemy jest niezwykle pojemna. Nie dalej jak wczoraj pojawiła się informacja, że Pani poseł Kluzik-Rostkowska, ma zostać „prawą ręką” ministra Rostowskiego i to, od czego, nie od finansów tylko od polityki społecznej. Czyżby to oznaczało, że resort pracy i polityki społecznej, kierowany przez przedstawiciela koalicyjnego PSL-u, zostanie zlikwidowany, czy też tylko zostaną ograniczone jego kompetencje, pytania można mnożyć przez kolejne tygodnie. Pojawiła się także po raz już n-ty, zapowiedź postawienia byłego premiera Jarosława Kaczyńskiego i byłego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobro przed Trybunałem Stanu, za ich udział w samobójstwie Barbary Blidy, przy czym w tej sprawie rozdarty jest ponoć klub parlamentarny Platformy. Takich wrzutek i kolejnych „odwracaczy” uwagi będzie coraz więcej, bo twardy do tej pory grunt rządzenia, zaczyna się premierowi Tuskowi, usuwać spod stóp. Kuzmiuk
W 2013 r. pierwszy raz od 22 lat w Polsce będzie recesja „Nie ma takiego okrucieństwa ani takiej niesprawiedliwości, której nie mógłby popełnić łagodny, liberalny rząd, jeśli zabraknie mu pieniędzy” - przestrzegał Charles Alexis de Tocqueville. Rząd Donalda Tuska nie jest ani łagodny, ani liberalny. A wszystko wskazuje na to, że wkrótce zabraknie mu pieniędzy. Tylko w tym roku, aby zbilansować budżet zabraknie minimum 18 mld zł. Minister finansów Jacek Rostowski układając budżet zawyżył wpływy z podatku VAT, a także parametry ekonomiczne. Na razie rząd zabiera się za korygowanie założeń budżetu na przyszły rok, chociaż już obecny wymaga korekty. „Polska nie przeprowadziła wystarczających reform, w 2013, zielona wyspa przejdzie do historii. Zniesiemy to gorzej niż w 2009. Będziemy mieli recesje. Wielu Polaków straci pracę, zmaleje wartość oszczędności. Idą trudne czasy” – przewiduje prof. Krzysztof Rybiński, były wiceprezes Narodowego Banku Polskiego. Trudnych czasów już na jesieni boi się ekipa Donala Tuska, uchwaliła, więc niekonstytucyjną ustawę ograniczającą prawo do demonstrowania.
Koniec zielonej wyspy Brak kryzysu w ostatnich latach nie zawdzięczamy bynajmniej dobrym rządom. W latach 2009-2012 wpompowano w polską gospodarkę ogromne pieniądze. Inwestycje publiczne w relacji do PKB podwoiły się. Dziś jednak rząd musi ciąć wydatki. Niezależnie od tego jak bardzo nagina statystyki i kreatywnie księguje minister finansów Jacek Rostowski Polska zbliżyła się (faktycznie już przekroczyła) do tzw. progów ostrożnościowych, czyli konstytucyjnych barier zadłużenia. Będziemy mieli więc do czynienia ze spadkiem wydatków sektora publicznego. Do oczywiście korzystna tendencja. Problem polega na tym, że zbiegnie się z jednoczesnym zmniejszaniem się wydatków prywatnych firm. Krótko mówiąc ludzie będą zwalniani z pracy w sektorze publicznym, a w prywatnym nie będzie dla nich pracy. Według szacunków prof. Rybińskiego bezrobocie w Polsce na koniec roku wyniesie około 14 proc. Problemem jest nie tyle kryzys, co kompletny brak przygotowania do niego rządu. Wydatki budżetowe bilansują się tylko i wyłącznie w wypadku utrzymania wzrostu gospodarczego. Na wypadek recesji rząd nie ma innego pomysłu niż podwyższanie podatków, a to będzie oczywiście szkodzić gospodarce. Wprowadzona podwyżka VAT o 1 pkt. procentowy sprawiła, że wpływy z tego podatku w pierwszej połowie roku były niższe niż przed rokiem. Nie tylko wydajemy mniej, ale zwyczajnie zaczyna zwiększać się szara strefa. Najgorsze jest to, że w wypadku pogarszania się relacji długu do PKB rząd zaplanował automatyczne podwyżki stawki podatku VAT aż do 25 proc. Będziemy mieli więc do czynienia z samonapędzającym się mechanizmem kryzysu. Im słabszy będzie wzrost gospodarczy, tym bardziej rząd będzie podnosił podatki „dobijając” gospodarkę. Mało kto dziś pamięta, że z poprzedniego spowolnienia gospodarczego w 2001 r. (bezrobocie przekraczało wówczas 20 proc.) Polska wyszła dzięki obniżce podatku dla firm do 19 proc.
Siedem chudych lat Prof. Rybiński prognozuje posługując się biblijnymi analogiami siedem chudych lat. Jego zdaniem ostatnie 7 lat było „tłuste” i w tym czasie trzeba było się przygotować na gorszą koniunkturę. Tymczasem w Polsce nie przeprowadzono żadnej reformy finansów publicznych. Co więcej czasy względnej prosperity były okresem niespotykanego zadłużania państwa. Edward Gierek zadłużył Polskę, uwzględniając różnice w sile nabywczej pieniądza (dolar pożyczany przez Gierka był więcej warty) na około 50 mld USD. Dług zaciągnięty przez rząd Tuska w przyszłym roku osiągnie 100 mld USD. Polska jest obecnie 10 najbardziej zadłużonym krajem świata. Za ten niemający precedensu w polskiej historii wzrost zadłużenia zapłacimy w czasie kryzysu. Życie na kredyt nie sprawdza się zarówno w wypadku gospodarstw domowych, jak i państw. Na dodatek fakt, że nasze państwo będzie w szczycie kryzysu konkurować z przedsiębiorcami od kredyty będzie dodatkowym czynnikiem sprzyjającym recesji. Przysłowiowy Kowalski idąc do banku będzie musiał zapłacić za kredyt znacznie drożej niż kosztowałby on, gdyby rząd nie pożyczał. Ten mechanizm „wypychania” przedsiębiorców z rynku kredytowego miał miejsce w 2001 r. gdy rząd łatał dziurę budżetową.
Podatek od głupoty Jakby kłopotów było mało w przyszłym roku planowane jest wprowadzenie nowego podatku od emisji dwutlenku węgla (CO2). Będzie to przysłowiowy „nóż w plecy” wbity polskiej gospodarce. Nowy podatek podroży znacznie produkcję i koszty życia. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że beneficjentem tego pomysłu będzie nie tyle środowisko naturalne, co właściciele zaawansowanych technologii ograniczających emisję. Polska, w której ponad 95 proc. energii elektrycznej produkowanej jest z węgla, nowym prawem zostanie szczególnie dotknięta. Najciekawsze, że nikt z polityków do tej pory nie zrobił żadnej analizy skutków wprowadzenia nowego prawa. „Koszty społeczne i gospodarcze wdrożenia pakietu klimatycznego w Polsce przekroczą znacznie granicę społecznej akceptowalności oraz spowodują utratę konkurencyjności przez polską gospodarkę” – stwierdzili eksperci firmy Energys. Przyjmując ostrożne szacunki elektrownia o mocy 1600 MW (jedna z najpopularniejszych w Polsce) rocznie będzie płacić za emisję 500 mln zł (oczywiście jeżeli nie otrzyma „darmowych” praw emisji). Wprowadzenie tego typu regulacji podziała na kryzys podobnie jak gaszenie pożaru benzyną.
Dziura Rostowskiego Minister finansów Jacek Rostowski zdaje się na razie nie dostrzegać problemów. W przyszłorocznym budżecie zapisano wzrost PKB na poziomie 2,9 proc. Jakość i realność tej prognozy pokazuje wypowiedź Rostowskiego z czerwca br. „Prognozując wzrost PKB do projektu budżetu na 2013 rok założyliśmy, że Grecja nie wyjdzie ze strefy euro, jednak problemy i turbulencje na rynkach pozostaną”. (…) „Trzeba sobie powiedzieć jasno, że problemem Grecji jest prowadzenie nieodpowiedzialnej polityki fiskalnej, co jest odwrotne do tego, co robimy w Polsce. My nie zwiększamy deficytu ani zadłużenia, mimo że nas do tego namawiano” – przekonywał Rostowski.
Nie jest to prawda. Polski budżet domyka się na życzeniowych parametrach i trudno nazywać go odpowiedzialnym. Tylko w tym roku zabraknie około 18 mld zł. W przyszłym roku w wypadku recesji „dziura Rostowskiego” może wynieść 30-40 mld zł. I nie są to pieniądze, które może przynieść podwyżka stawki podatku VAT. Będzie trzeba drastycznie ciąć wydatki. Znając niechęć Tuska do ograniczania transferów socjalnych można zaryzykować, że ograniczane będą inwestycje. A to z kolei może być pretekstem dla Unii Europejskiej do zmniejszenia wydatków na Polskę w ramach funduszy strukturalnych.
Wolny rynek kontra socjalizm Dziś już wiadomo, że problem z pozostanie w strefie euro będzie miała nie tylko Grecja, ale również Hiszpania i Włochy. Według ostrożnych szacunków utrzymanie obecnego systemu gospodarczego w strefie euro będzie kosztowało bilion euro. Tych pieniędzy, poza Chińczykami nikt nie ma. Dodatkowo nie ma specjalnych powodów, dla których Chiny miałaby inwestować w utrzymanie europejskiego systemu życia. Według prof. Rybińskiego obecny kryzys swoją skalą może przyćmić Wielką Depresję z lat 30. XX wieku. Wówczas kryzys stał się pożywką dla zwiększenia socjalizmu i interwencjonizmu państwowego. Winą za kryzys obarczano, podobnie jak to się próbuje robić obecnie, drapieżny kapitalizm. Tymczasem kapitalizm i wolny rynek nie mają wiele wspólnego z kryzysem lat 30. XX wieku, tak jak również z obecnym. Nachodzący kryzys jest spowodowany przez niespotykaną w historii ludzkości wydawanie ogromnych pieniędzy przez zadłużające się państwa. Są dwa możliwe scenariusze wyjścia z kryzysu. Powrót krajów europejskich do wolnego rynku i waluty opartej na realnym bycie (np. złocie). Lub co niestety bardziej prawdopodobne kolejna wersja „nowego ładu” w wydaniu europejskim. Nieżyjący prof. Milton Friedman udowodnił, że przez amerykański „nowy ład” wychodzenie USA z kryzysu trwało znacznie dłużej niż gdyby tej polityki nie było. W latach 70. ubiegłego stulecia prof. Friedman zauważył, że bezpośrednią konsekwencją „nowego ładu” było w kolejnych latach zrealizowanie w USA wszystkich (sic!) postulatów partii komunistycznej. Niestety podobnie może skończyć się walka z kryzysem w wykonaniu eurokratów. Piński
Hayek, Friedman. Kolejnym etapem Europy totalitaryzm Welfare state, państwo dobrobytu, państwo opiekuńcze, Solidarna Polska, czy używany w Polsce termin solidaryzm społeczny to wszystko nazwy państwa, które krok po kroku zmierza stronę totalitaryzmu , państwa jak widzimy na przykładzie socjalistycznej Rosji Stalin , czy socjalistycznej Korei Kimów jest w swojej istocie państwem niewolniczym Milton Friedman („Podstawowym złem paternalistycznych programów jest ich wpływ na szkielet naszego społeczeństwa. Osłabiają rodzinę, zmniejszają bodźce do pracy, oszczędności, innowacji, ograniczają naszą wolność" – napisał w „Wolnym wyborze") czy Friedrich Hayek („Im bardziej pozycja ludzi staje się zależna od działań rządu, tym bardziej będą się domagali, aby ten dążył do (...) sprawiedliwości rozdzielczej. Tak długo, jak długo wiara w sprawiedliwość społeczną kieruje działaniem politycznym, proces ten musi stopniowo przybliżać się do systemu totalitarnego"). ...(źródło)
Cytaty te zaczerpnąłem z tekstu Marczuka „Welfare State .Pożegnanie z iluzja „ Inny cytat „„Jeśli państwo opiekuńcze ma jakąś oficjalną datę powstania, to jest to 5 lipca 1948 r." – pisze w książce „Ekonomika polityki społecznej" prof. Nicholas Barr, brytyjski ekonomista z London School of Economics. To właśnie wtedy w liberalnej Wielkiej Brytanii został wprowadzony tzw. plan Beveridge'a. Powstał na podstawie raportu przygotowanego przez Komitet ds. Ubezpieczeń Społecznych i został przekuty w plan zabezpieczenia społecznego. Uznano, że to państwo powinno odpowiadać za wiele czynników ryzyka, m.in. za bezrobocie, niezdolność do pracy, starość, zgon żywiciela rodziny czy niepełnosprawność. Jak się okazuje, to, co wydaje nam się dzisiaj oczywistością, przez całe wieki istnienia ludzkości wcale nią nie było. „.....”Mnożą się więc przywileje, emerytury dla 50-latków, zasiłki dla bezrobotnych tak wysokie, że nie opłaca się pracować, renty dla zdrowych, państwowe gwarancje kredytu dla „golców", czterodniowy tydzień pracy, pomoc dla wszystkich. Państwo może wszystko, możemy zadłużać się w nieskończoność, jesteśmy coraz bliżej raju – opowiadają wyborcom politycy. Na przykład w Europie wydatki na cele socjalne przekraczają 30 proc. PKB. „.....(źródło
Państwo dobrobytu w swoich fundamentach jest państwem bandyckim. Bo na czym opiera się rozbudowa biurokracji , zasiłki dla bezrobotnych , prymitywna , mało wydajna i coraz bardziej kosztowana , ale za to „bezpłatna służba zdrowia. Opiera się na państwowym bandytyzmie. Lewicowe państwo zaczyna wywłaszczać pracujących . Instytut Smitha obliczył ,że z ekonomicznego punktu widzenia Polska pod rządami II Komuny jest jednym z najbardziej niewolniczych państw na świecie. Pracujących Polaków II Komuna ograbia z jak wyliczył Instytut Smitha 83 procent wartości ich pracy w postaci VAT u, podatku dochodowego, przymusowej składki ubezpieczeniowej , akcyzy itd. . Jak nazwać ludzi, którym praktycznie wszystko zabiera państwo . Niewolnicy . Z drugiej strony państwo niewolnicze zostawia tak mało ludziom z ich pracy ,że Polacy nie są w stanie samodzielnie egzystować. Opłacić lekarza, odłożyć na czas pozostawania bez pracy , zabezpieczyć się oszczędnościami, czy inwestycjami na starość. Nie mówiąc już o samodzielnej decyzji posiadania dzieci. Otumanieni przez propagandę bez wystarczających zasiłków na dzieci nie będą ich posiadali. Jak widzimy niewolnicze państwo zaczyna poprze przyznanie zasiłków na dzieci lub nie ich wysokość sterować „rozpłodem „ nowego chłopstwa pańszczyźnianego . Państwo niewolnicze charakteryzuje się przejęciem całkowitej opieki nad swoim „bydłem roboczym „W Europie doszliśmy do momentu w którym zadziałała Krzywa Laffera . (Krzywa Laffera – koncepcja teoretyczna, która za pomocą krzywej ilustruje zależność między stawką opodatkowania a dochodami budżetowymi państwa z tytułu podatków; opracowana w latach 70. XX w. przez amerykańskiego ekonomistę Arthura Laffera; bywa używana jako argument za zmniejszeniem podatków[1].)...(źródło)
Ta Krzywa Laffera zadziałała w szerszym społecznym znaczeniu. Ucisk i wyzysk ekonomiczny pracujących doprowadził do załamania się całego społeczeństwa. Proszę pamiętać ,że żadne państwo ,żadna struktura urzędnicza nie funkcjonuje w próżni ideologicznej. Ideologiczną baza nowoczesnego państwa niewolniczego w Europie jest socjalistyczna polityczna poprawność. Dzięki temu Europa jest w zapaści cywilizacyjnej ,w fazie upadku co twierdzi profesor Ferguson (więcej)
Depopulacja , gdyby nie imigracja całą Europa byłaby w fazie takiego samego wyludnienia jak Polska. Wyniszczenie ekonomiczne , biologiczne klasy średniej w całej Europie. Coraz bardziej widoczna zapaść technologiczna i naukowa . W Wielkiej Brytanii rozpoczął się symptomatyczny proces likwidacji uniwersytetów i uczelni . Tylko w ciągu jednego roku liczba nowych studentów spadłą o 10 procent. Im bardziej totalitarny system tym mniej sprawny i wydajny jest on ekonomicznie. Grabież podatkowa fanatycznego socjalistycznego państwa opiekuńczego skierowana jest w stronę najbardziej wrażliwej i łatwej do eksploatacji struktury . Wyniszcza i rozbija rodziny. W Polsce ojciec rodziny pracuje jak niewolnik , bo musi wyżywić dzieci. Młodzi jednak uciekają spod socjalistycznego ucisku i nie posiadają dzieci. System się załamał . I Tu warto zwrócić uwagę że II Komuna, której ikoną jest Tusk sporo się różni na niekorzyść od I Komuny dla przykładu Gierka . II Komuna Tuska wyniszcza podatkami biologicznie społeczeństwo, Polaków czego nie robiła I Komuna System społeczny w Europie już jest tak niewydajny ,że nadszedł czas ostatecznego rozwiązania, przed którym przestrzega Friedman . Tym ostatecznym rozwiązaniem jest państwo autorytarne, totalitarne , które pozbawi ludzi świadczeń społecznych i brutalnymi metodami zmusi ludzi do niewolniczej, bo obłożonej gigantycznymi podatkami pracy. Podniesienie wieku emerytalnego , zmuszeni młodych ludzi aby zamiast studiów wybrali wcześniejszą pracę i tak dalej i tak dalej Oczywiście społeczna sytuacja w Polsce jest zbyt skomplikowana , aby można było tak po prostu bez zmiany systemu politycznego i zbudowania suwerennego ośrodka władzy zreformować system . Dobrym przykładem jest tutaj Kaczyński .Polacy są na tak ogromna skale eksploatowani ,że ten przynajmniej w pierwsze fazie walczy o to , aby II Komuna nie zabrała reszty świadczeń, tak aby Polacy mogli biologicznie przetrwać. I Tak rozumiem sens jego solidarnego państwa. Jednak utrzymanie na dłuższa metę socjalistycznego systemu musi skończyć się całkowitą klęską. Przypomnę tutaj słowa Kaczyńskiego”Warto być Polakiem dobrze zorganizowanym i wydajnym, ale nie traktowanym w pracy jak niewolnik. Bo już jesteśmy bardzo pracowici. Jest znamienne, że wedle danych OECD przeciętny Polak pracuje aż 2015 godzin w roku (pracowitsi są od nas Koreańczycy - 2074 godziny), a daleko za nami są uznawani za bardzo pracowitych Japończycy (1733 godziny), Niemcy (1309 godzin) czy Holendrzy (1288 godzin).”...” Nieprzypadkowo w rankingu Doing Business 2010, opisującym łatwość robienia interesów, Polska jest na 70. miejscu wśród badanych 183 krajów. Nieprzypadkowo Polska zajmuje niechlubne 164. miejsce pod względem radzenia sobie z pozwoleniami na budowę. Nic nie usprawiedliwia tego, by Polska była dopiero na 121. miejscu w kategorii łatwości płacenia podatków. Tak jak nic nie usprawiedliwia 81. pozycji Polski w kategorii "łatwość zamykania biznesu" czy 77. miejsca w kategorii "wprowadzania w życie kontraktów"... (więcej) Marek Mojsiewicz
Joanna Mucha o nagrodach dla paraolimpijczyków: za złoty medal zapłacimy 18 400 zł, za srebro 13 800 zł, za brąz 9 200 zł Minister sportu i turystyki Joanna Mucha występ paraolimpijczyków w Londynie określiła, jako "fenomenalny". Polscy niepełnosprawni sportowcy zdobyli 36 medali, w tym 14 złotych, co dało im dziewiąte miejsce w klasyfikacji państw. 36 medali to fenomenalny wynik! Jestem wdzięczna naszym sportowcom za ogromne emocje i wzruszenia, których nam dostarczyli. Będę chciała pogratulować wszystkim medalistom osobiście ich sukcesu - powiedziała minister Mucha. Pod koniec paraolimpiady Joanna Mucha miała okazję na miejscu dopingować niepełnosprawnych sportowców. Chyba największe moje emocje wzbudził złoty medal Grzegorza Pluty(szabla na wózkach). Był to jeden z pierwszych występów naszych reprezentantów, który mogłam zobaczyć na żywo, i od razu zwycięstwo. Poza tym na pewno będę wspominać atmosferę towarzyszącą zawodom, tłumy rozradowanych kibiców, doping i radość podczas występów sportowców. Jest ona wyjątkowa i trudna do powtórzenia na innych międzynarodowych zawodach. Uczestnicy paraolimpiady często podkreślali, że mają większe problemy w przygotowaniach do startów niż ich w pełni sprawni koledzy. Minister Mucha zapewniła, że resort weźmie pod uwagę ich opinie. Z przedstawicielami Polskiego Komitetu Paraolimpijskiego spotykam się od początku mojej kadencji. Powołałam nową Radę ds. Sportu Osób Niepełnosprawnych. Wspólnie pracujemy nad rozwiązaniem poruszanych problemów, na pewno ta współpraca będzie kontynuowana. Nie ma takiej możliwości, żebyśmy przy planowanych zmianach nie uwzględnili opinii sportowców niepełnosprawnych - powiedziała. Mucha przypomniała, że wszyscy medaliści paraolimpiady otrzymają regulaminowe nagrody. Wysokość nagród reguluje rozporządzenie ministra z 2006 roku. Za złoty medal będzie to do 8-krotności, za srebrny do 6-krotności a za brązowy będzie to 4-krotność podstawy, która w przypadku olimpijczyków i paraolimpijczyków wynosi 2300 złotych - zadeklarowała minister.
Pot, łzy, radość, walka! Piękno paraolimpiady. ZOBACZ ZDJĘCIA!
PAP/Wuj
Uwaga! Wielka tajemnica ujawniona! Kalisz zdradza, kto grillował u Giertycha Ta informacja elektryzowała media. Roman Giertych zorganizował grilla. I był to grill nie taki z marzeń Jarosława Kaczyńskiego. Dziś Ryszard Kalisz ujawnił, kto na grillu nowej medialnej gwiazdy gościł! Uff..w końcu tajemnica rozwiązana. Dziennik. pl przypomina, że w weekend na Twitterze huczało. Padały nazwiska osób, które pojawiły się na przyjęciu organizowanym przez Romana Giertycha. Portal przypomina, że jedna z prezenterek Polsatu News pisała m.in. "PN: Kazimierz Marcinkiewicz, Michał Kamiński i Rafał Ziemkiewicz na grillu u mec. Giertycha...". Portal obserwator.com donosił zaś, że bawili się również również dobrzy znajomi Giertycha z LPR Wojciech Wierzejski i Radosław Parda oraz dziennikarze: Danuta Holecka z TVP Info z mężem, satyryk i pisarz Marcin Wolski oraz dziennikarka „Misji specjalnej” Małgorzata Cecherz.
Na spotkaniu był także Ryszard Kalisz, który ujawnił w Radia ZET dociekliwej jak zawsze Monice Olejnik, kto gościł u mecenasa-celebryty.
„Było mnóstwo prawników, adwokatów i doskonałe jedzenie. Nie rozmawialiśmy o polityce” – powiedział Ryszard Kalisz.
„Można się bawić bez polityki?”- zapytała dociekliwie królowa polskiego dziennikarstwa.
„Można”- odpowiedział mężnie poseł i prawnik Ryszard Kalisz. Poseł SLD dodał także, że jego znajomość byłym liderem Ligi Polskich Rodzin rozpoczęła się za sprawą tego samego zawodu.
"Znam Romana Giertycha jeszcze z jego czasów aplikanckich, aplikował u kolegi mojego ojca. Tabloidy wyciągają z tego zbyt daleko idące wnioski" – wyznał Kalisz, który znalazł się dzięki swojemu wyznaniu gwiazdo porannych newsów. Jak widać imprezy u Giertycha są niemal tak samo ważne jak imieniny Lecha Wałęsy. Nawet portal Tomasza Lisa zajął się, zupełnie na poważnie, tym kto gościł na imprezie człowieka o najgorętszym nazwisku ostatnich tygodni. Grillowy informator portalu twierdził, że to „spotkanie polityczne i parapolityczny piknik”. Informator, który dzielnie szpiegował co się dzieję na salonach ( chyba jest jasne, że grill u „Romka co pozwy pisze” jest istotną częścią salonowego życia tuskolandu) poinformował, że Roman Giertych ma wejść w miejsce Jarosława Gowina w PO. Ma stworzyć prawicową frakcję, którą wzmocnią zwerbowani politycy prawicy. Wszystko więc jasne. Donald Tusk zgrilluje Jarosława Gowina, podczas, gdy Roman Giertych z Radkiem Sikorskim i Tuskiem juniorem pogrilluje media. W tym czasie Kalisz pogrilluje Palikota by mocniej popierał rząd. A kto będzie grillował karkówkę na imprezie u Giertycha? Może radny PO- kucharz z Big Brothera? Łukasz Adamski
Tak jak w sprawie ujawniania niewygodnych akt komunistycznej bezpieki, tak i teraz czeka mnie akcja odwetowa Od chwili swego wyboru obecny przewodniczący Episkopatu Polski był zawzięcie atakowany przez podwładnych Adama Michnika i Seweryna Blumsztajna. Dziś za zawarcie sojuszu z wysłannikiem cara Putina jest on przez nich wychwalany pod niebiosa. Zbiera także oklaski od bp. Tadeusza Pieronka, które do tej pory z niego szydził, a nawet od wielu polityków-ateistów, którzy wartości chrześcijańskie mają za nic. A także od "prawdziwych" katolików, którzy uważają, że postkomuniści pomogą w rozwiązywaniu trudnych spraw społecznych. Arcybiskupa być może, tak jak swego czasu abp. Józef Życiński, otrzymana tytuł Człowieka Roku "Gazety Wyborczej" lub doctorat honoris causa jakieś świeckiej uczelni. Ale to wszystko będzie do czasu. Kiedy fotki z Zamku Warszawskiego nie będą już potrzebne ani polskiemu, ani rosyjskiemu establishmentowi, to ataki na arcybiskupa znów się zaczną. Tyle tylko, że straci on wiele w oczach swoich prawdziwych przyjaciół, których on sam - zachłyśnięty chwilowym sukcesem - nie potrafi chyba odróżnić od fałszywych. Nie mam też cienia wątpliwości, że, tak jak w sprawie ujawniania niewygodnych akt komunistycznej bezpieki, tak i teraz czeka mnie akcja odwetowa. Zwolennicy sojuszu ołtarza z tronem (tym razem carskim) nie podarują mi moich wypowiedzi. Co chwilę dostaję ostrzeżenia. Jeden z Internautów, podpisany imieniem i nazwiskiem, napisał:
"Przepraszam, że zakłócam Księdza spokój, ale ostatnie wydarzenia skłaniają mnie do smutnych refleksji. Wypadki i samobójstwa ważnych dla Ojczyzny ludzi a szczególnie rozrzut ich profesji napawa mnie niepokojem. Mówiąc wprost boję sie że na długiej liście grasującego "samobójcy" może być Księdza nazwisko. Wiem, że wszyscy walczący o Polskę są zagrożeni ale Księdza rola zarówno w Kościele jak i na forum świeckim może się nie podobać tym, w których rękach jest teraz nasza Ojczyzna."
Mam jednak nadzieję, że z pomocą Opatrzności Bożej uda się to wszystko przetrzymać. Nawet zdradę niektórych publicystów katolickich, którzy przeszli na stronę "Gazety Wyborczej" i obozu władzy. Jeżeli władze kościelne, podjudzane przez polityków i tzw. autorytety moralne, sięgną za sankcje karne, to będzie świadczyć to tylko o ich słabości.
Przy okazji dziękują wszystkim za modlitwę i słowa wsparcia.
PS. Oczywiście nie mam zamiaru zastrzelić się z pistoletu, bo go nie mam, ani powiesić na żyrandolu, bo go też nie mam.Dziennik Ks. Isakowicza-Zaleskiego
Donald I Okrutny Z licznych rozmów z politykami Platformy wyłania się obraz Donalda Tuska jako człowieka bezwzględnego, zamkniętego, nieufnego i mało eleganckiego wobec innych. Premier nie raczy z nikim się dzielić swoimi planami. Może cztery osoby wiedzą cokolwiek, ale też niewiele. Te cztery osoby to Jan Krzysztof Bielecki, Igor Ostachowicz, Tomasz Arabski i Jan Vincent Rostowski. Więcej niż inni wie też osobisty trener, terapeuta oraz doradca w jednym, skądinąd bardzo znany i medialny psycholog, ale ta jego wiedza nie ma żadnego praktycznego znaczenia, bo nie przekłada się na politykę. Ale nawet te cztery osoby premier Tusk zaskakuje, najczęściej tylko informując, co zrobi i nie oczekując choćby recenzji tych pomysłów.Rafał Grupiński, formalnie jeden z najważniejszych polityków Platformy Obywatelskiej, 10 września nie wiedział jak wybrnąć z pytania o ewentualne wejście do rządu Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Grupiński nie wiedział jak wyjść z kłopotu, bo generalnie szef klubu PO nic nie wie o zamiarach szefa partii i premiera Donalda Tuska. Nic nie wie także wiceprzewodniczący PO Grzegorz Schetyna. I nic nie wie praktycznie cały klub Platformy. Bo Donald Tusk nie raczy z nikim się dzielić swoimi planami. Z licznych rozmów z politykami Platformy wyłania się obraz Donalda Tuska jako człowieka bezwzględnego, zamkniętego, nieufnego i mało eleganckiego wobec innych. Może cztery osoby wiedzą cokolwiek, ale też niewiele. Te cztery osoby to Jan Krzysztof Bielecki, Igor Ostachowicz, Tomasz Arabski i Jan Vincent Rostowski. Więcej niż inni wie też osobisty trener, terapeuta oraz doradca w jednym, skądinąd bardzo znany i medialny psycholog, ale ta jego wiedza nie ma żadnego praktycznego znaczenia, bo nie przekłada się na politykę. Ale nawet te cztery osoby premier Tusk zaskakuje, najczęściej tylko informując, co zrobi i nie oczekując choćby recenzji tych pomysłów. Nad Schetyną i Grupińskim Donald Tusk z upodobaniem się znęca. Klub Platformy ma być maszynką do głosowania i gdy coś zawodzi, premier bardzo brutalnie i przy ludziach rozlicza tych, których uważa za winnych. Mniej ważne osoby w klubie i partii traktuje jak powietrze, bo uznał, że i tak nikt mu nie podskoczy. A z kolei on każdego może politycznie unicestwić. Wbrew powszechnemu sądowi Platforma jest zarządzana strachem. Wszyscy boją się Donalda Tuska, a ci najbardziej przez niego gnębieni odgrywają się na tych, którzy w partyjnej czy klubowej hierarchii stoją niżej. Mamy wiec jedną wielką nawalankę. Jest znamienne, że nawet Michał Tusk, syn premiera, czuje się przez ojca kompletnie ignorowany i zaniedbywany. Bo po pięciu latach u władzy Donald Tusk stał się skrajnie nieufny. I nie dopuszcza właściwie nikogo do siebie. Gdyby się kierować kryteriami psychologicznymi, można by powiedzieć, że Donald Tusk działa tak, jakby był jednocześnie targany megalomanią i manią prześladowczą. Psychologiczny aspekt nie jest zresztą ważny. Istotne są polityczne konsekwencje samoizolacji premiera. Najważniejszym skutkiem odcięcia się od wszystkich i wszystkiego jest słaba orientacja szefa rządu w bieżących problemach i zagrożeniach. Oczywiście Donald Tusk czyta gazety i ogląda telewizję, ale informacje tam przekazywane są płytkie i często tendencyjne. Premier ma natomiast wiele możliwości dotarcia do głębokich, a często poufnych danych o stanie państwa, gospodarki, o tendencjach i zagrożeniach. I te dane powinien potem konsultować z różnymi ekspertami, żeby wyciągać praktyczne wnioski. Skoro premier Tusk nikogo na konsultacje nie zaprasza, to znaczy, że z żadnej głębokiej wiedzy nie korzysta. A to jest już problem dla rządu i generalnie państwa. W zabawnej i niezręcznej sytuacji są politycy PO występujący w mediach. Bo w najważniejszych sprawach zwykle za późno znają stanowisko premiera albo nie ma go wcale. Mówią więc straszne banały i ogólniki albo tylko walą w PiS (jak Paweł Olszewski). Boją się powiedzieć coś własnego i oryginalnego, bo premier potem się czepia, a nikt w PO nie lubi jego słynnej wiązanki. Bo ile można słuchać, że jest się matołem, dywersantem i odpadem ewolucji w jednym. W głupiej sytuacji są też autorzy przekazów dnia, bo prawie nigdy nie ma na czas wytycznych od najbliższego otoczenia Donalda Tuska. Dlatego także oni brną w banały i ogólniki. Ani w klubie PO, ani w partii nie pracuje się nad tzw. nowym otwarciem rządu Donalda Tuska, bo nikt nie wie, czego ono dotyczy. Nie wiedzą tego także ministrowie uczestniczący w posiedzenia Rady Ministrów. Niektórym premier czasem coś szepnie na nieoficjalnych spotkaniach na ulicy Parkowej, ale to raczej tylko strzępy. W Platformie i rządzie PO-PSL obowiązuje zasada, że nikt nic nie wie i o nic nie pyta, bo boi się ataku furii premiera. A co zamierza sam premier, wie tylko on. Choć i to nie jest takie pewne.
Stanisław Janecki
Ojciec Rydzyk wybudowałby te autostrady... Prędzej się na wertepach pozabijamy, niż PO wybuduje autostrady, zwłaszcza, że kolejny wykonawca uciekł
1. Dziesiątki tysięcy ludzi przyjechało w sobotę do Torunia na uroczystość wmurowania aktu erekcyjnego pod rozpoczętą już budowę świątyni wdzięczności za Papieża Jana Pawła II. Ogrody Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej wypełniały tłumy. Była modlitwa, spotkania, rozmowy, a potem piękny koncert Zespołu „Śląsk”. Wśród gości rej wodził Ojciec Rydzyk. I wyobraźcie sobie, drodzy Czytelnicy, niektórzy tak mocno zatroskani o rzetelność rozliczeń toruńskiego redemptorysty, że ci ludzie wcale nie krzyczeli - oddaj pieniądze! Bramy były szeroko otwarte, nikt nie kołatał jak w zamknięte na trzy spusty drzwi zaprzyjaźnionego z POimperium finansowego Amber Gold. Z odległych krańców Polski ludzie przyjechali, żeby się wspólnie pomodlić i podziękować Panu Bogu i toruńskim zakonnikom za Radio Maryja, Telewizję Trwam, Nasz Dziennik, uczelnię medialną i ten nowy kościół, który już wyrasta z fundamentów.
2. To prawda – dużą część gości, choć nie większość, stanowili ludzie starsi wiekiem. Tacy, którzy – jak wzruszająco śpiewała nieodżałowana wykonawczyni piosenki francuskiej Ewa Przybyłowicz – ...mówią cicho zbyt, chodzą wolno zbyt i żyją długo zbyt... Niepotrzebni, wyśmiewani, starzy ludzie, którym przed wyborami zabierano dowód – tu, w Toruniu byli u siebie. Tu ktoś do nich mówił jak do ludzi, dziękował, doceniał ich godność, wyrażał szacunek. A człowiek, zwłaszcza starszy, któremu już bliżej do drugiego brzegu, godnego traktowania pragnie bardziej niż chleba. Dziwicie się, skąd ten fenomen Radia Maryja? Właśnie stąd.
3. Jest akt erekcyjny, już się mury pną do góry, za trzy lata będzie wielki kościół. Jakoś tak jest, że za co się weźmie ten zakonnik, to mu się udaje, choć władza rzuca pod nogi wszelkie możliwe kłody. Urosło radio, mimo blokowanych przez lata częstotliwości. Urosła telewizja i przeżyje, mimo haniebnego zablokowania jej koncesji. Rozwija się Nasz Dziennik, choć w zasadzie nie miał prawa żyć. I uczelnia... To na odwrót niż obecna władza, która czego tknie, to się zaraz rozpiernicza (pierniki toruńskie jadłem, stąd skojarzenie). Pod Toruniem widziałem rozpierniczoną budowę autostrady A1. Irlandczycy rozbabrali budowę i uciekli. W Polsce pod rządami PO grasuje nie tylko seryjny samobójca i seryjny zwieracz instalacji elektrycznej w Wólce Kosowskiej, ale pojawił się też seryjny uciekinier z budowy autostrad. To już kolejny taki PO-dezerter. Wielki autostradowy boom, a na koniec plaga bankructw i wielka ucieczka. A w Toruniu rosną dzieła...
4. I ja tam byłem, miodu ani wina nie piłem, Pana Tadeusza na wezwanie Pana Bronisława nie recytowałem, ale pochwalę się – jechałem słynnym maybachem! Maybach marki golf, silnik 1,6 litra rocznik bodajże 1990. Mówię wam, prawdziwy luksus, no bursztyn-złoto, brakuje słów! W niesłychanym luksusie toruńskie duchowieństwo się pławi...
5. No i z ludźmi sobie pogadałem, w tym z tancerzami zespołu Śląsk. Im dopiero obecna władza zrobiła dobrze – wydłużyła pracę w balecie do 67 roku życia! Już nie pójdą na emeryturę w wieku 40 lat dla kobiet i 45 dla mężczyzn. Mogą zatańczyć się na śmierć. Chociaż z drugiej strony – czy to nie jest wyraz wiary w możliwości starego człowieka?. Bo niby dlaczego 67-latek miałby nie wywijać na scenie zbójnickiego?
6. A gdy wracałem z Torunia i znów patrzyłem na tę rozpierniczoną przyszłą autostradę, pomyślałem sobie, że Tusk z Nowakiem nie wybudują ich nigdy. Wcześniej się na wertepach pozabijamy, niż tych platformianych autostrad doczekamy. A Ojciec Rydzyk by wybudował, nawet gdyby mu tradycyjnie koncesji nie dali i zablokowali wszelkie dotacje.
Janusz Wojciechowski
Państwo tajnych służb Pan Stanisław Michalkiewicz ma niestety rację, kiedy mówi, że Polska jest areną walk rozmaitych watah bezpieki. We wczorajszym programie "Państwo w Państwie" pokazano historię wrocławskiego radcy prawnego Tomasza Tuczapskiego, który oskarżony jest o wyprowadzenie pieniędzy ze SKOK. Sama sprawa jest pewnie jedną z wielu tysięcy, które toczą się przed sądami, dlatego niespecjalnie jest warta uwagi. Natomiast to, co było najważniejsze i pokazane w programie to rola służb specjalnych. Z materiału filmowego wyemitowanego wczoraj w POLSAT wynikało, że ABW namawiała prawnika do wydania dokumentów stanowiących tajemnicę obrończą, a gdy ten odmówił, sama te dokumenty zajęła. Najbardziej zaciekawił wątek rozmowy telefonicznej, w trakcie której funkcjonariusz ABW z Wrocławia zadzwonił do Tuczapskiego i namawiał ga na to, aby przekazał mu interesujące go dokumenty. Tuczapski rozmowę nagrał, a potem zawiadomił prokuraturę. Prokuratura potwierdziła autentyczność rozmowy i wystąpiła do ABW o ustalenie personaliów tego funkcjonariusza. I na tym sprawa się zakończyła, bo ABW odmówiła. Nie jest to pierwszy przypadek, kiedy funkcjonariusze ABW łamią prawo i nie są za to pociągani do odpowiedzialności. Jedynym funkcjonariuszem, którego pociągnięto do odpowiedzialności karnej jest młody człowiek, który dowodził akcją w domu Barbary Blidy. Oczywiście stało się słusznie, że został oskarżony, jednak w jego ślady powinno pójść wielu innych funkcjonariuszy odpowiedzialnych za bezprawne działania służb w tym właśnie głównie AB W ostatnich latach ABW nie może poradzić sobie z realizacją najprostszych zadań. Osłona kontrwywiadowcza Polski nie istnieje, czego dowodem jest istnienie w Polsce ośrodków wpływu kierowanych przez rosyjski i niemiecki wywiad, które to ośrodki w ogóle nie mają żadnych przeszkód w swoim działaniu. Również walka ze zorganizowaną przestępczością nie przynosi większych rezultatów, podobnie jak walka z praniem brudnych pieniędzy, czego dowodem jest sprawa Amber Gold. ABW przestała być służbą specjalną, a stała się policją polityczną, która zajmuje się prześladowaniem wrogów obecnej władzy (zatrzymanie twórcy strony antykomor.pl). Podobnie robią inne służby. SKW nie zauważa monstrualnych nieprawidłowości w polskim wojsku, CBA zajmuje się głupotami, a wywiad stracił wiarygodność w oczach sojuszników, kiedy udostępnił swoje archiwa dotyczące tajnych więzień CIA. W tej formie działalność służb przynosi państwu więcej szkody niż pożytku i lepiej takie służby rozwiązać niż tolerować ich działanie. Polskie służby nie zajmują się walką o bezpieczeństwo państwa tylko szpiegowaniem własnych obywateli, szczególnie tych, którzy nie czują sympatii do władzy. Walczą też między sobą o pieniądze i wpływy. Amber Gold wydaje się być jedną z bitew w tej wojnie. Korzystają na tym obce służby, które bez żadnego problemu i bez żadnych przeszkód realizują w Polsce swoje interesy. Ma więc rację Stanisław Michalkiewicz, gdy mówi, że Polska jest areną walki bezpieczniackich watah. Problem jednak w tym, że dzieje się to ze szkodą dla Polski, pozbawionej systemu ochrony bezpieczeństwa. Ale jaki rząd takie służby. PolandLeaks
Pedofil o Polakach Roman Polański, znany reżyser i znany pedofil polskiego pochodzenia, przejechał się po nas w wywiadzie dla niemieckiego dziennika "Die Welt". Mamy na nowo gderanie o "polskim antysemityzmie" rozpalanym przez "tysiącletnią chrześcijańską propagandę". Znów nam się oberwało. Roman Polański, wychowanek Łódzkiej Szkoły Filmowej, uratowany w czasie wojny przez katolicką rodzinę, przejechał się na nowo po “polskim antysemityzmie”. Facet nie mieszka w Polsce od 40 lat a wciąż widzi u nas antysemityzm. Być może zobaczył w hotelu “Bristol” w Warszawie bandę wieśniaków z widłami ? Roman Polański ma ogromny dorobek reżyserski. Ma też na koncie pobyty w więzieniach w USA i Szwajcarii, w związku z aferą zgwałcenia 13-o letniej dziewczynki. Nie wiemy czy gwałt na dziewczynce pomógł mu odreagować ten okropny polski antysemityzm. W ten weekend niemiecki tygodnik “Die Welt” opublikował pierwszy wywiad z Polańskim od czasu pobytu w wiezieniu w Szwajcarii. Polański obszernie opowiada o swoim życiu i zmuszony przez dziennikarkę opowiada też o swoich problemach prawnych pedofila, ściganego od 33 lat przez amerykański wymiar sprawiedliwości. Na końcu wywiadu Polański schodzi nagle i niespodziewanie na Polskę. Pytany o swoją opinię na temat Niemiec, Polański dryfuje na Polskę przypominając niemieckim czytelnikom że istnieje w Polsce “pełzający antysemityzm” (latenten Antysemitismus) który jest “fenomenem kulturowym” (ein kulturelles Phänomen) wynikającym z “tysiącletniej chrześcijańskiej propagandy” (das Resultat einer fast tausendjährigen christlichen Propaganda). Polanski puentuje “jeżeli w Polsce powiecie komuś że Jezus był Żydem, rozwalą wam głowę siekierą” (Wenn Sie einem Polen sagen, dass Jesus ein Jude war, würde er mit einer Axt Ihren Kopf spalten). Mamy wiec przerąbane, co byśmy nie robili, zawsze znajdzie się jakiś maniak który będzie opowiadał brednie i opluwał nas za “antysemityzm”, a my nawet nie będziemy mogli się bronić. A Tusk i Sikorski nas nie obronią. Jesteśmy wiec takim europejskim kundlem, któremu można dokopać do woli.
http://www.welt.de/vermischtes/article109108394/Alle-waren-tot-ich-war-der-Einzige-der-ueberlebt-hatte.html
Czy gwałcenie dziewczynek to też wina polskiego antysemityzmu?
Podwójne Państwo Dwaj czołowi konsultanci polityczni (to coś więcej niż "komentatorzy"), Minchenko i Pietrow, opisali, kto dziś realnie rządzi Rosją (Raport "Politbiuro 2.0").To już nie, jak wcześniej, konglomerat układów personalnych (oligarchów i konkurujących ze sobą klanów urzędniczych w ramach klasy politycznej). Dziś to podlegający prezydentowi Putinowi gabinet cieni, równoległy do oficjalnego rządu, kierowanego przez Miedwediewa. To głównie technokraci, eksperci i osobistości spoza klucza partyjnego (tzw. państwowcy). Cechuje ich po pierwsze - kolektywne podejmowanie decyzji. Czyli - jak to się określa w politologii - "konsocjonalizm” w ramach "demokracji uzgodnień", służący tworzeniu równowagi między strategicznymi segmentami państwa. Ośrodek owej poziomej koordynacji jest ruchomy i zależy od sytuacji, także międzynarodowej.
Po drugie - indywidualny kapitał każdego z członków Politbiura 2.0 to, oprócz kompetencji, dobre kontakty (i sieć koordynowanych przez siebie powiązań klientelistycznych), z którymi z kluczowych segmentów państwa (wojsko, służby, gubernatorzy, strategiczne ogniwa administracji), banki państwowe i kontrakty Gazpromu, kontroluje osobiście Putin.
Po trzecie - współpraca w Politbiurze 2.0 krystalizuje się wokół zadań, a nie resortowych podziałów. Owe zadania (sformułowane kiedyś przez Rogozina) to metropolitalne rozbudowanie Moskwy, nowa fala prywatyzacji i zagospodarowanie Syberii. Władza zespołu to m.in. decydujący wpływ na dokonującą się przy tej okazji, kolejną transzę uwłaszczenia szeroko rozumianej nomenklatury. Uczestnicy Politbiura 2.0 stanowią dla Putina rezerwę kadrową, także na stanowisko premiera (Kudrin? Surkov? Czajka? Iwanow?). Ale sami, przynajmniej otwarcie, nie wyrażają swoich ambicji, tworząc wrażenie pełnej zależności od prezydenta. Choć trudno moim zdaniem orzec, czy Politbiuro 2.0 to kolektywny układ władzy służący Putinowi (i próbujący przełamać inercję "oficjalnego" państwa), czy też - są to przedstawiciele kluczowych grup interesów, których Putin jest zakładnikiem. Strategiczna równowaga wypracowywana w toku decyzji Politbiura 2.0 (które potem stają się decyzjami Putina) budowana jest bowiem w polu ograniczanym przez warunki brzegowe uznane przez te grupy za zadowalające. Ponad tym, realnym układem władzy, powstaje symboliczna nadbudowa. I tu możliwe są dwa warianty, w zależności od efektów (i kosztów) modernizacji Rosji administrowanej przez nieformalne Politbiuro. Bardziej liberalny, gdy modernizacja się uda. Lub – neotradycyjny (z hasłem "Putin nowym carem"), silnie powiązany z cerkwią. W tle tego podwójnego państwa panuje wszechobecna korupcja. Trwała, bo już dobudowano do niej racjonalizujące uzasadnienie. Uznano bowiem, że korupcja, tworząc przewidywalne relacje oparte na wzajemności, stanowi spoiwo integrujące państwo i społeczeństwo. W tym modelu kluczowa jest depolityzacja społeczeństwa. Tzw. społeczeństwo obywatelskie miałoby się ograniczać do korporacyjnej reprezentacji interesów materialnych i zawodowych. I – działalności kulturalnej. W tej ostatniej kwestii uderza podobieństwo do filozofii władzy Tuska. Ale u nas nie powstał (jeszcze?) system podobny do rosyjskiego. Tusk (czy Komorowski) nie mają swojego Politbiura 2.0. Ich otoczenie to przekładaniec relacji towarzyskich z przechowalnią młodzieżówki PO (rząd) i weteranów dawnej opozycji (prezydent). W sensie merytorycznym prawie całkowita pustka (choć Jan K. Bielecki czy BBN próbują popychać swoich patronów w określonych kierunkach). Podwójność państwa u nas to obecność trudnych do zidentyfikowania "brokerów" decydujących (w zależności od sytuacji i swoich interesów) o realnych rangach oficjalnych graczy politycznych. Na przykład przez nagłaśnianie afer typu Amber Gold (gdy w tym samym czasie umorzono cześć zarzutów tzw. mafii paliwowej!) uzyskano osłabienie amatorów w rządzie (Tuska, Gowina) i wzmocnienie fachowców (Rostowski, Belka). Choćby dlatego, że arbitralne, niekompetentne deklaracje premiera na arenie międzynarodowej realnie wpływają na wartość pieniądza posiadanego przez grupy, których owi brokerzy reprezentują. To jeszcze mniej czytelny system władzy niż w Rosji. I nie rokujący rozwoju Polski! Jadwiga Staniszkis
Koszerna świnia z rogami Ach, jaka szkoda, że Hitler tego nie dożył! A ściślej mówiąc – nie tylko on, bo jestem pewien, że i Józef Stalin nie posiadałby się z radości na wieść, że rząd niemiecki „opowiada się” za wprowadzeniem obowiązku instalowania w prywatnych samochodach kamer pozwalających na obserwowanie w czasie rzeczywistym zarówno kierowców, jak i pasażerów. No i słuszna jego racja – bo czyż w IV Reichu, budowanym właśnie przez Naszą Złotą Panią można sobie wyobrazić sytuację, w której przestrzeń w prywatnych samochodach wymyka się kontroli Gestapo? Tego nie można wyobrazić sobie nawet w gorączce, zwłaszcza gdy zwrócimy uwagę, że powierzchnia prywatnych samochodów w dzisiejszcych czasach jeswt porównywalna z powierzchnia niewielkiego państwa. A czyż w IV Reichu można pozostawić taką dużą powierzchnię poza zasięgiem Gestapo? Jasne, że nie można, toteż tylko patrzeć, jak obowiązek instalowania kamer podlgądających kierowców i pasażerów prywatnych samochodów zostanie wprowadzony nie tylko w Niemczech, ale całej IV Rzeszy, a zatem – również w naszym nieszczęśliwym kraju. Wprawdzie banda konfidentów poprzebieranych za dziennikarzy tych wszystkich - ach, chciałem już wymienić nazwy tych wszystkich ubeckich stacji telewizyjnych, a nawet nazwiska konfidentów poprzebieranch za dziennikarzy – ale skoro kolega Ziemkiewicz został zmuszony do dobrowolnego rewokowania w procesie z panem redaktorem Durczokiem, to znaczy, że niezawisłe sądy musiały już otrzymać stosowne instrukcje. Ha! W takim razie mój proces z TVN-em dobrze nie wygląda i tylko patrzeć, jak pełnomocnikujący tej stacji pan profesor Kruszewski, u którego boku w procederze zaprawia się również córka, (niedaleko pada jabłko od jabłoni!) za sprawą niezawisłego sądu przytroczy sobie do pasa również i mój skalp. Niech mu tam będzie na zdrowie; w państwie takim, jak nasz nieszczęśliwy kraj, miejsce ludzi normalnych jest w więzieniu, natomiast kryminalistów i łajdaków – w rządzie, a w najgorszym razie – w opozycji. Nie widzę jednak powodu, by ułatwiać mu sytuacji. W końcu nawet w Piśmie Świętym jest powiedziane, że każdy będzie zdobywał swój kawałek chleba w pocie czoła. Tedy – chociaż jestem pewien, że i on wie i ja wiem – to milcz serce! Zatem wprawdzie banda konfidentów... – i tak dalej – kręci nosem na te regulacje, bredząc coś o „przestrzeni wolności” – ale nie zwracajmy najmniejszej uwagi na tę perfumowaną kupę gówna. To tylko z powodu niedzieli, kiedy to oficerowie prowadzący grillują na daczach i zaprawiają się bimbrami – ale kiedy w poniedziałek przyjadą do swoich biur, to niezależne media dostaną stosowne iskrówki („i skoczyła iskrówka, zawrzały redakcje”), a poprzebierani za dziennikarzy konfidenci zaczną śpiewać z innego klucza. Zresztą nie tylko konfidenci – bo przecież zdecydowana większość dziennikarzy w naszym nieszczęśliwym kraju, to banda idiotów, którzy – podobnie jak Dajakowie na Borneo - nie potrafia uchwycić zwiazku przyczynowego miedzy spółkowaniem, a rodzeniem się dzieci. Stąd w tych środowiskach taka popularność zapładniania w szklance; skoro są pewni, że mleko robi się w fabryce, to pewnie myślą, że dzieci też. Wystarczy przypomnieć klangor podniesiony przed kilkunastu laty, kiedy na polecenie Gestapo, w naszym nieszczęśliwym kraju w prywatnych samochodach wprowadzano obowiazek zapinania pasów bezpiedczeństwa. Kiedy jedyny normalny człowiek wśród tworzącej tubylcze elity bandy idiotów, to znaczy – Janusz Korwin-Mikke przeciwko temu obowiazkowi protestował ostrzegając, że jeśli zgodzimy się na ingerencję biurokratycznej szajki w przestrzeń wolności, to za tym pierwszym krokiem pójdą następne i następne – aż skończy się na tym, że przez całą dobę albo będziemy poprzypinani kajdankami do najbliższego kaloryfera, albo w związku z ustanowieniem godziny policyjnej, będziemy musieli siedzieć w aresztach domowych – oczywiście dla własnego bezpieczeństwa – bo wiadomo, iluż nieszczęść można by uniknąć, gdyby ludzie nie wychodzili z domów! Żyją jeszcze ludzie pamiętający szyderstwa, jakich mu nie szczędzili „mądrzy i roztropni” mikrocefale – no a teraz właśnie nastała kolejna godzina prawdy. Czy nie można by wszystkich postępaków skoszarować gdzieś w Bieszczadach i ogrodzić teren? Mogliby tam rżnąć się wszyscy ze wszystkimi we wszystkie możliwe otwory ciała, zapładniać kopulantki w szklance, przestrzegać zasad partnerstwa no i oczywiście pilnować, żeby wszyscy ludzie byli braćmi, pamiętając, iż brat brata w d... harata – a resztę nieszczęśliwego kraju zostawić w spokoju? „Jak pięknie by mogło być” – „ale próżno marzyć o tem”. Więc szkoda, że Hitler tego nie dożył – zresztą nie tylko tego. Oto w „Najwyższym Czasie!” (dlaczego wartościowe koresponedencje z kraju i zza granicy w zasadzie można spotkać tylko w tzw. pismach „niszowych”, podczas gdy i pana red. Lisa, co to wraz z panią red. Lisową przez swoje przewody pokarmowe każdego miesiąca przepuszczają krocie – niestety również publiczne - czy u pana red. Baczyńskiego – tylko sam Scheiss, również w wykonaniu niedouków w rodzaju pana Wojewódzkiego?) czytam w korespondencji Katawa Zara z Tel Aviwu, że tamtejszy dygnitarz, były szef sztabu generalnego Mosze Jaalon oświadczył, że „Iran musi wybrać między przeżyciem, a pitraszeniem broni atomowej”. Kataw Zar z właściwą sobie przenikliwością spenetrował prawdę, że w tym oświadczeniu kryje się groźba użycia przeciwko Iranowi broni jądrowej, której Izrael, jak wiadomo, „nie ma” – bo jakże inaczej mały kraj chciałby postawic na krawędzi „przeżycia” „wielomilionowe, rozległe państwo” – jeśli nie przy pomocy głowic nuklearnych? Możemy sobie wyobrazić, jak ucieszyłby się Adolf Hitler, gdyby mógł usłyszeć tgę deklarację! Non omnis moriar – miałby prawo tak powiedzieć bez najmniejszej przesady – bo przecież Izrael, przyznający sobie prawo unicestwienia każdego, kto stanie na drodze urojeń wyznawanych przez kierujących tym państwem szowinistów w rodzaju „oszusta pokojowego” Szymona Peresa, jest ideologicznym, a może nawet – również politycznym spadkobiercą przywódcy III Rzeszy. W swoim czasie, to znaczy – za życia Adolfa Hitlera świat, a w kazdym razie – mieszkańcy naszego nieszczęsliwego kraju pocieszali się, że „nie dał Pan Bóg świni rogów, bo by ludzi bodła”. Wygląda jednak na to, że Pan Bóg, w swoich niepojętych zamiarach, postanowił przeprowadzić eksperyment z przyprawieniem świni rogów. Ma się rozumieć, że dla świata nic dobrego z tego wyniknąć nie może – ale nie można wykluczyć, że taki właśnie efekt jest w ramach tego eksperymentu wkalkulowany. Skoro na świecie namnożyło się tylu durniów, to może rzeczywiście coś z tym fantem trzeba zrobić? Kiedyś był potop, no to tym razem – zwłaszcza, że Pan Bóg obiecał potopu nie powtarzać - może nuklearny pożar? SM
Koszmarna pomyłka W sprawie tej para-olimpiady zaprosila mnie TVN. Do jaskini Różowej Pantery poszedłem z należytą obawą – tym bardziej, że miało to być nagranie. Ale nie oczekiwałem tego, co mnie spotka... Przed wyjściem ktoś zadzwonił do mnie, że WDost.Jan Filip Libicki, senator poruszający się na wózku inwalidzkim, nazwał mnie faszystą i to „najgorszego gatunku”. Zdziwiłem się – ale uznałem, że widać braterstwo wózka jest silniejsze od rozsądku i przyzwoitości. Uwierzyłem – bo zdążyłem objrzeć kawałek tego programu w PolSatNEWS – i był tam p. Senator. I proszę sobie wyobrazić: kogo zobaczyłem wychodząc z TVN? Senatora Libickiego, który radośnie do mnie macha i rękę wyciąga!! Na widok takiej obłudy zła krew mnie zalała: ręki nie podalem, rzuciłem brzydkim słowem – i poszedłem nie słuchając p. Libickiego, który mówił: „Ale co ja Panu zrobiłem?” Dodałem tylko: „Traktuję Pana jak pełnosprawnego; inwalidzie bym tak nie powiedział! ”Byłem ze siebie bardzo dumny, dopóki nie wróciłem do domu, i nie dowiedziałem się, że mój – hmmm: dezinformator? - pomylił sen.Libickiego z WCzc.Markiem Plurą (PO, Katowice)!!
W panice rzuciłem się przepraszać sen. Libickiego. Niestety: nie odbierał telefonów, sekretarka nie zapisywała, na SMSy nie odpowiadał. Zajrzałem na Jego blog – i z przerażeniem stwierdzilem, że p. Libicki – nie mając przecież pojęcia, o co mi poszło – wykoncypował (całkiem logicznie) że widocznie ż ywię jakąś tajemniczą nienawiść do niepełnosprawnych – zwłaszcza tych na wózkach!!! Bo jak inaczej miał wytłumaczyć sobie tę absurdalną napaść? No nic – będę dalej przepraszał, może mi się uda. Natomiast p. Posła z Katowic (i kilka innych osób, np. p. Monikę Olejnik), które zechciały z tej okazji nazwać mnie „faszystą” - pozwę do sądu. JKM
11 września 2012 Pewien Chińczyk pocił się na zielono - a ciekawe, w jakim kolorze poci się pan Lech Wałęsa.?? Szczególnie przy wypowiadaniu tych mas nonsensów, którym karmi nas poprzez media.? Niedawno na antenie RMF FM podzielił się swoim nowym pomysłem ze słuchaczami, podsuwając pomysł jak kontrolować działania polityków demokratycznych? I wiecie państwo jak to widzi pan były prezydent Lech Wałęsa? Powinni oni mieć wszczepione specjalne chipy. Po to, żeby było wiadomo „co robią, z kim śpią i ile pieniędzy mają” (???) I wtedy „krwawy skończy się trud, gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki trud”. To ode mnie.. Minęło już dwanaście lat, gdy w Gnieźnie 12 marca 2000 roku, pan prezydent niemiecki- Rau- proponował urządzać Europę na innych wartościach niż chrześcijańskie.(????) Nie wiem na jakich- ale podejrzewam, że na wolnomularskich - to znaczy na piramidach, kielniach i cyrklach- wszyscy poubierani w fartuszki.. Zwierzęta równiejsze będą w fartuszkach nie zaczipowane- a pozostałe będą zaczipowane- i niech żyją sobie na wartościach cyrkla, kielni czy piramidy.. Wszystko to wymurowane na wartościach praw człowieka obywatela i praw mniejszości.. Wszystko to nie ma nic wspólnego z wartościami Europy.. Bo Europa to indywidualizm, wolność jednostki, Prawa Boże.. Wartości kołchozowe nie są bliskie Europie- Są one Europie narzucane przez wrogów chrześcijaństwa.. Żeby chrześcijaństwo zburzyć aż do kości i żeby po nim nie pozostał żaden ślad.. Chipowanie człowieka - to traktowanie go jak bydlęcia.. Ten pomysł zbliża się nieuchronnie do wrót Europy- w Japonii już czipują noworodki, u nas na razie zwierzęta.. A to przecież też ludzie.. Nasi bracia bez wiary.. Też można je wcisnąć w „humanistyczną koncepcję człowieka..”.. Głosi ona, że człowiek jest kłębowiskiem różnych sił nad którymi nie potrafi zapanować- jest ślepym narzędziem przyrody, nie kieruje się świadomym wyborem.. Zupełnie inaczej niż w chrześcijaństwie., gdzie człowiek od Pana Boga otrzymał rozum i wolną wolę i sam podejmuje decyzje na własną odpowiedzialność.. Za które potem odpowiada na Sądzie Ostatecznym.. Człowiek- w chrześcijaństwie- nie jest narzędziem ślepych sił przyrody, nie jest przedmiotem - jest podmiotem.. Stworzony na podobieństwo Boga.. I nie musi być kontrolowany przez Boga przy pomocy czipów.. Wolność i odpowiedzialność.. Chipy są wymysłem człowieka przeciw innemu człowiekowi.. Żeby określony człowiek mógł kontrolować innego człowieka, którego de facto nienawidzi.. I człowiek nie jest” produktem wspólnoty”- jak twierdził szaleniec Marks.. Jeśli już to człowiek jest więźniem – własnego człowieczeństwa, kobieta swojej kobiecości, mężczyzna- swojej męskości, Murzyn- murzyńskości, Chińczyk-chińskości, chłop- swojego chłopstwa, dziecko- dziecięskości, a rybak- rybarskości.. Pan Lech Wałęsa nie przypadkowo wspomniał o czipach.. Chciał nam wszystkim powiedzieć, jaki nas wkrótce czeka los.. W końcu jest europejskim Mędrcem, a w tym gremium zasiada- nie byle kto. Najtęższe umysły europejskie.. Los zaczipowanych zwierząt traktowanych jak bydło.. 500 milionów zwierząt- w skórze człowieka- zaczipowanych jak bydło. Wszyscy w jednej kolektywnej oborze nadzorowanej przez biurokrację europejską.. Wielkiego Brata Biurokratycznego, swojego pana-który decyduje co komu dać jeść, i jak się nim zaopiekować.. Pan Prezydent Lech Wałęsa rżnie głupa.. Nie widzi, że likwidowana jest cywilizacja łacińska, a na to miejsce wprowadzana antycywlizacja przeciw człowiekowi europejskiemu charakteryzująca się zabieraniem mu wolności.. Za zaszczyty, sławę i pieniądze.. I do tego nosi w klapie Matkę Boską.. Sankcjonując antychrześcijaństwo.. Z całą sforą antychrześcijan walczył wczoraj w programie pana Tomasza Lisa, pan Janusz Korwin- Mikke.. Sprawa reportera dotyczyła ludzi niepełnosprawnych.. Temat, którego nie ruszy żaden demokratyczny polityk.. Zaraz go media wrobią, że nie lubi niepełnosprawnych.. Na szczęście pan Janusz nie jest demokratą- może więc mówić prawdę.. Demokrata- nie! I jest chrześcijaninem, który szanuje każde dzieło Boże- a człowiek jest dziełem Bożym. Demokrata musi się liczyć z tłumem, który oddaje na niego glos.. Sankcjonując każde kłamstwo.. Rasowy demokrata musi być kłamcą.. Oczywiście są wyjątki jak w każdej regule.. Czworo na jednego.. Taki był stosunek sił propagandowych, u człowieka o chytrym nazwisku- Lis. Tego samego, który w 1992 roku powiedział podczas wizyty nocnej pana Lecha Wałęsy w Sejmie” Panie prezydencie, niech nas pan ratuje”(????) A przed czym miał pan Wałęsa ratować takich „ dziennikarzy” jak pan Tomasz Lis? Chodziło wtedy o lustrację, uchwałę, którą zgłosił pan Janusz Korwin- Mikke jako poseł.. Unii Polityki Realnej.. I zakwestionował ją Trybunał Konstytucyjny- jako niezgodną Konstytucją. Chociaż nie miał do tego prawa- bo Trybunał zapisany w Konstytucji- jest od sprawdzania zgodności ustaw, a nie uchwał- z Konstytucją.. Ale jak to w demokratycznym państwie prawa urzeczywistniającym zasady niesprawiedliwości społecznej... Wszystko stoi na głowie! Pan Janusz dzielnie sobie radził z panią Karoliną Korwin- Piotrkowską, z Radia Z, TVN Style- i tym podobnych propagandowcych rozgłośni w ramach ładu medialnego zaprojektowanego przy Okrągłym Stole.. Pani Karolina głównie krzykiem chciała zdyskredytować pana Janusza.. Wyzwała go również od” faszystów” tak jak pan Tomasz Lis- człowiek o bardzo chytrym nazwisku.. Prawie płakał w obronie ”niepełnosprawnych” na plecach których niektórzy zupełnie nieźle żyją.. Przecież wcale nie chodzi o niepełnosprawnych- tylko chodzi wmówienie nam kolejnego fragmentu poprawności politycznej, żebyśmy, nałożenie nam kolejnego knebla na usta, żeby nie można było powiedzieć, że nie wolno uprawiać propagandy i wystawić kalekich ludzi na pośmiewisko publiczne, którego to spektaklu ludzie nie chcą oglądać, bo co może być ciekawego w piłce nożnej granej przez ludzi – każdy bez nogi? Pan redaktor Lis puszczał fragment takiego meczu.. Niech to ktoś spróbuje oglądać.. Nawet państwowa telewizja tego nie transmitowała.. Chodzi o to, żeby nie wciskać ludzi tam, gdzie nie jest ich miejsce. Niech wolność wyboru zadecyduje a nie państwowa czpa biurokratyczna, która udaja- jazk zwykle we wsztkich sprawach-, że bliska im jest dola osób niepełnosprawnych- wykluczając „okropne” słowa- inwalida.. Tylko patrzeć jak pana Janusza podadzą do sądu niezależnego za używanie słowa” inwalida” jako obraźliwego..Na razie pan Janusz podał do sądu panią Olejnik, za nazwanie go „ faszystą”.... A on jest przecież konserwatywnym- liberałem, nie tak ja pani Monika Olejnik- faszystką. Bo to ci wszyscy, którzy stoją po stronie wszechobecnego państwa gwałcącego wolność jednostki- to faszyści. Nieprawdaż? WJR
Ministerstwo Finansów: polski dług ma potencjał umacniania się MF przeprowadziło w poniedziałek emisję nowego benchmarku 10-letnich obligacji w dolarach amerykańskich, zapadających 17 marca 2023 r., o wartości 2 mld USD, przy popycie 8 mld USD i rentowności 3,175 proc. - poinformował wiceminister finansów Wojciech Kowalczyk. Dodał, że emisja pokazuje potencjał do dalszego umocnienia polskiego długu.
"Dokonana wycena była bardzo mocna - tylko 150 pb powyżej obligacji amerykańskich z krótszym o ponad pół roku terminem wykupu i 135 pb powyżej stawki swap. Nasze obligacje zostały więc wycenione nie tylko bez premii, której standardowo żądają inwestorzy przy nowych emisjach, ale wręcz lepiej niż na rynku wtórnym. Oznacza to, że inwestorzy widzą potencjał do dalszego umacniania się polskich obligacji. Świadczy o tym też wartość popytu, który sięgnął 8 mld USD" - poinformował w komunikacie Kowalczyk.
"Uzyskana rentowność - 3,175 proc., jest najniższą w historii rentownością, po jakiej Polska sprzedała 10-letnie obligacje na rynku amerykańskim" - dodał. Zgodnie z komunikatem resortu finansów wartość nominalna uplasowanych 10-letnich obligacji w USD, o terminie zapadalności 17 marca 2023 r., wyniosła 2 mld USD. Kupon ustalono na 3,00 proc. Wiceminister finansów zwraca również uwagę, że popyt na obligacje nominowane w dolarach amerykańskich pochodził z całego świata.
"Popyt na nasze obligacje pochodził praktycznie z całego świata - poza USA i wszystkich części Europy również z Azji i Bliskiego Wschodu, a nawet z Brazylii" - podkreśla Kowalczyk.
"Tradycyjnego już wsparcia dla dobrego ulokowania emisji dostarczyli również inwestorzy z Polski i banki centralne" - dodał. Z informacji przekazanych przez MF wynika, że nabywcami obligacji są głównie inwestorzy z USA (39 proc.), Wielkiej Brytanii (21 proc.), Polski (12 proc.), Niemiec i Austrii (9 proc.), pozostałych krajów europejskich (7 proc.), Azji (5 proc.) oraz Bliskiego Wschodu (4 proc.).
"Odnotowano bardzo duży udział w emisji podmiotów zarządzających aktywami (64 proc.). Udział funduszy emerytalnych i instytucji ubezpieczeniowych wyniósł 16 proc., banków 9 proc., zaś banków centralnych 4 proc." - głosi komunikat resortu.
„Agent Bolek znów nadaje” Na wstępie zaznaczam, iż nie twierdzę, że L. Wałęsa jest TW Bolkiem – tego robić nie wolno. Sądy ochraniające system żydo-władzy w RP srogo karzą za publiczne głoszenie takiego faktu. Czym innym jednak jest pośrednie przychylenie się przez sąd w RP do stwierdzenia, że L.Wałęsa nie ma prawa, do przyznawanego przez IPN, statusu pokrzywdzonego, ponieważ będąc działaczem związkowym podjął współpracę z SB w czasach PRL Innymi słowy, prawda jest, jaka jest, a jest powszechnie znana, ale głosić publicznie jej nie wolno, czego, w RP z gwiazdą Dawida w tle, pilnują sądy. Od mniej więcej dwóch tygodni na spotkaniach ze społeczeństwem, od spotkania z młodzieżą w Elblągu poczynając, oraz w mediach L.Wałęsa z naciskiem powtarza pewną przestrogę dla Polaków. A że orłem intelektu, ani wielkim oratorem nie jest swoje myśli wyraża w dość oczywistej formie i treści. Otóż, Polacy powinni wiedzieć, że obecnie rządzący w RP – Wałęsa nie różnicuje ich na obóz żydo-władzy (PO) i na koncesjonowaną żydo-opozycję (PiS) -, nie oddadzą władzy dobrowolnie ani łatwo. Są nawet przygotowani na ewentualność „wojny domowej” – termin użyty przez L.Wałęsę. Natomiast, kontynuował Wałęsa, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby Polacy korzystali z demokratycznych wolności, które on wywalczył obalając komunę, brali udział w wyborach parlamentarnych i dokonywali właściwych wyborów. Jak do tej pory wybierają źle i potem narzekają. Zatem, do urn Polacy! Tylko dobrze się zastanówcie, chcecie żydowskiego kapitalizmu z PO, czy z PiS-em? Innej alternatywy nie ma, głosy liczy sanhedryn, więc zawsze wygra słuszna opcja międzynarodowa. Jak można z wypowiedzi Wałęsy wywnioskować, cały obóz żydo-władzy, a więc przestępcza banda, która od 1980/1990 roku rozkradła i zniszczyła majątek narodowy Polaków zaczyna „trząść portkami” przed nieuchronną odpowiedzialnością przed polskim narodem. Strach wśród rządzących zbirów i złodziei potęguje pogarszająca się sytuacja ekonomiczna na całym Zachodzie, ponieważ wszędzie żydowski kapitalizm sięga kresu swoich dni. Stąd sanhedryn nakazał swojemu Bolkowi przestrzec i postraszyć Polaków. Nie wydaje się, żeby to były czcze pogróżki. Rządzący od 1980/1990 przestępcy nie mają zbyt wielkiego pola manewru. Wiedzą, że to może być walka o ich życie A jako obcoplemienna banda nie mają żadnych skrupułów, czego dowiedli w 1970r. obalając rządy W.Gomułki i wydając rozkaz strzelania do ludzi idących w Gdańsku do pracy – do dziś żaden bandyta nie poniósł za to odpowiedzialności. Od tego czasu datuje się współpraca L.Wałęsy z SB. Stowarzyszenie WPS przestrzega przed uleganiem propagandzie różnych środowisk, które chciałyby wyprowadzić Polaków na ulicę i doprowadzić w ten sposób do zmiany władzy. Byłby to niepotrzebny rozlew krwi, zwłaszcza po stronie bezbronnego polskiego społeczeństwa, bez najmniejszych politycznych efektów. Wymieniłyby się wyłącznie gęby w obozie żydo-władzy. Jedynym rozwiązaniem jest budowa silnego ruchu narodowego, zdolnego przejąć władzę w sprzyjającym momencie. Ten moment z każdym rokiem, nawet miesiącem, jest coraz bliższy. Żydowski kapitalizm dogorywa.
Dariusz Kosiur
"W KOŃCU KTOŚ ODKRYJE PRAWDĘ", CZYLI CO WIEMY PO 28 MIESIĄCACH Na stronach Zespołu Parlamentarnego do zbadania przyczyn katastrofy rządowego TU 154M w dniu 10 kwietnia 2010 r. został opublikowany raport podsumowujący 28 miesięcy prac tego gremium. Oczywiście nie jest to raport końcowy, gdyż prace nadal trwają, a ostateczne wyniki badań i analiz wykonywane przez naukowców z całego świata na rzecz zespołu, mają zostać opublikowane w najbliższych miesiącach. Jednak już dzisiaj, dysponując wiedzą na temat przebiegu wydarzeń w dniu 10 kwietnia, a także szeregu działań poprzedzających tę tragedię, jak również mających miejsce po niej, możemy z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, iż katastrofa smoleńska nie była dziełem przypadku. Wskazuje na to szereg zdumiewających zbiegów okoliczności, które połączone w logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy mogą sugerować, że mieliśmy do czynienia z celową, zaplanowaną operacją. Na taką ewentualność wskazują tytuły początkowych rozdziałów raportu, między innymi: Rząd premiera Donalda Tuska zawarł wątpliwą umowę na remont samolotu TU-154M; Rząd premiera Donalda Tuska nie zagwarantował ochrony kontrwywiadowczej w trakcie remontu samolotu; Premier Donald Tusk prowadził grę z Władimirem Putinem przeciwko Prezydentowi RP; MSWiA, Jerzy Miller i szef BOR gen. Marian Janicki narazili Prezydenta na niebezpieczeństwo. Dlaczego te zaniechania, czy też celowe działania mogły mieć wpływ na przebieg kwietniowej tragedii? By zrozumieć istotę problemu zachęcam wszystkich do zapoznania się z okolicznościami zamachu na J.F Kennedy’ego z 1963 r., a szczególnie polecam film „JFK”w reżyserii O. Stone’a oparty na wynikach pracy niezależnej komisji pod przewodnictwem prokuratora Jim’a Garrisona oraz na podstawie książki jego autorstwa ( On the Trail of the Assasins). Z ust agenta tajnych służb rozmawiającego z prokuratorem na temat szczegółów zamachu na prezydenta USA w pewnym momencie pada takie zdanie:
„Naruszono podstawowe zasady ochrony, a to najlepszy dowód na spisek – nic nie pozostawiono przypadkowi, nie mógł wyjść żywy. Ktoś odwołał ochronę, ktoś zmienił trasę, ktoś utrudniał sekcję”. Jak było w przypadku katastrofy smoleńskiej? Raport szczegółowo wylicza „grzechy” popełnione przez ludzi odpowiedzialnych za bezpieczeństwo Prezydenta i ludzi mu towarzyszących w pielgrzymce do Katynia. Już na samym początku zadziwiające były okoliczności i sam wybór firmy, mającej przeprowadzić remont TU 154 M, o czym można przeczytać w rozdziale 1.2 raportu. Nie bez znaczenia jest fakt, ze szefem firmy Awiakor, której zlecono remont polskich samolot jest Oleg Deripaska – oligarcha zaprzyjaźniony z W. Putinem i mający kontakty z rosyjskimi służbami specjalnymi. W czasie wielomiesięcznego pobytu w Samarze polski samolot nie miał zapewnionej ochrony ze strony polskich służb, o czym świadczy przywoływany przez autorów raportu reportaż rosyjskiej telewizji: niemal każdy bez problemu mógł dostać się do wnętrza remontowanego Tupolewa. Czy polski kontrwywiad w jakiś sposób kontrolował proces remontu? Czy wiedział, kto miał dostęp do samolotu? Co i w jakim celu montował? Można powątpiewać, zważywszy na fakt, że samolot po przylocie, mając szereg awarii, w których usuwaniu brali udział cudzoziemcy, nie był poddawany specjalnym czynnościom kontrolnym przez SKW. W związku z tym uzasadnione są podejrzenia, co do możliwości podłożenia ładunku wybuchowego, który przesądził, jak twierdzą eksperci, o tragicznym finale lotu. Kolejne fakty i analizy przedstawione w raporcie pokazują w istocie to, o czym mówił ów tajemniczy oficer w rozmowie z prokuratorem Garissonem: zaniedbano wszystkie możliwe zasady bezpieczeństwa, poczynając od blokady informacyjnej Kancelarii Prezydenta RP ze strony służb państwowych, co znacząco utrudniło orientację Prezydenta w tej arcytrudnej sytuacji, a kończąc na całkowitym zlekceważeniu kwestii bezpieczeństwa osobistego głowy państwa na terenie obcego kraju, w którym tylko w ostatnich tygodniach poprzedzających wizytę doszło do kilku zamachów terrorystycznych. Momentem szczególnym było całkowite zignorowanie przez rząd i służby mu podległe ostrzeżenia przez zamachem, które otrzymała w dniu 9 kwietnia 2010 r. Dyżurna Służba Operacyjna SZ. Każdy logicznie myślący człowiek, nawet nie pełniąc żadnych funkcji w aparacie państwowym , doceniłby wagę takiej informacji, zwłaszcza w sytuacji, kiedy w dniu następnym do Rosji miał lecieć prezydent Polski wraz delegacją. Tu jednak zabrakło nie tylko profesjonalizmu, ale przede wszystkim naturalnego odruchu, jakim powinno być ostrzeżenie prezydenta, wzmocnienie ochrony oraz zintensyfikowanie działań kontrwywiadowczych. Jak zatem wyglądał przebieg wydarzeń w dniu 10 kwietnia 2010 roku według ekspertów Zespołu Parlamentarnego? Odpowiedź została zawarta w rozdziale 4 – tym raportu, gdzie można przeczytać między innymi:
„Na podstawie danych zawartych w systemach nawigacyjnych TAWS (system ostrzegania o zbliżaniu się do ziemi) i FMS (system zarządzania lotem - komputer pokładowy) odczytanych przez zespoły ekspertów producenta Universal Avionics System w Redmont (USA) oraz na podstawie danych z wysokościomierza barycznego WBE-SWS zapisanych w skrzynce parametrów lotu a ujawnionych w załączniku 4.11 do raportu Millera, zespół prof. Kazimierza Nowaczyka - fizyka z University of Maryland z Baltimore (USA) ustalił trajektorię pionową Tu-154M nr 101 w ostatnich sekundach przed katastrofą. Z danych tych wynika, że przed katastrofą Tu-154M nr 101 nigdy nie zszedł poniżej 18 metrów nad poziomem ziemi a katastrofa rozpoczęła się, gdy samolot odchodził na drugi krąg i wzniósł się do wysokości ponad 30 m. Biorąc pod uwagę podaną przez komisję KBWLLP wysokość baryczną, na jakiej samolot przeleciał nad brzozą, nie mógł on uderzyć w jej pień na wysokości ok. 5 m. Z ustaleń Zespołu Parlamentarnego wynika też m.in., że bezpośrednią przyczyną katastrofy były „dwa silne wstrząsy” zarejestrowane przez czujniki przyspieszenia pionowego a zaprezentowane na wykresach skrzynki parametrów lotu w raportach MAK i Millera bez żadnego komentarza. Ze względu na charakter ich przebiegu musiały być wywołane zewnętrzną, w stosunku do układu samolotu, siłą. Na podstawie zarejestrowanych parametrów lotu zespół prof. K. Nowaczyka ustalił miejsce, w którym mogły te wstrząsy wystąpić. Z kolei fundamentalne badania dr inż. G. Szuladzińskiego, zweryfikowane przez pozostałych ekspertów, pozwoliły sformułować hipotezę, że zanotowane wstrząsy były skutkiem eksplozji – prawdziwej przyczyny katastrofy”. Kluczowym punktem, od którego wszystko się zaczęło nie była brzoza, ale miejsce, w którym komputer pokładowy zanotował ostatni sygnał TAWS #38, będący komunikatem „event landing”. To tutaj, w okolicach znanego już wszystkim autokomisu, między ulicą Gubienki i Kutuzowa doszło do pierwszego, silnego wybuchu w/na skrzydle, powodując między innymi duży skok przeciążenia, co zarejestrowały też skrzynki parametrów lotu oraz nagłą zmianę kierunku lotu. Na taki scenariusz wskazuje tez wiele innych faktów, jak choćby duża ilość odłamków, połamane drzewa w chwili ich opadania z dużej wysokości, wyrwane nity, czy niewielki pożar. Co ciekawe, właśnie w okolicach TAWS # 38 znaleziono kilka dość frapujących znalezisk (patrz: zdjęcie nr 1), o których milczał raport MAK, a które mogą stanowić kolejny dowód potwierdzający konkluzje ekspertów ZP. W kolejnych rozdziałach można znaleźć szczegółowe omówienie badań profesorów Biniendy i Nowaczyka, a także doktora Szuladzińskiego. Ponadto niezwykle cenne są opinie kolejnego eksperta współpracującego z zespołem, doktora Berczyńskiego, który prowadząc własne analizy i badania w pełni zgodził się z konkluzjami pozostałych naukowców. Czy zatem wszyscy mogą się mylić? Czy takiej klasy naukowcy, cenieni na świecie, a dodatkowo nieuwikłani w lokalne, polskie zależności, mogli w sposób tendencyjny formułować powyższe hipotezy? Czy poważni politycy, poważne służby, poważnego, szanującego się kraju nie powinny pójść ich śladem i sprawdzić, czy aby prezydent Rzeczypospolitej nie został zamordowany? „To może stać się sprawą pokoleń, ale w końcu ktoś odkryje prawdę”.J. Garrison
Maria Szonert - Binienda W Walce o Prawdę Katyńską 15 września ubiegłego roku byłem na konferencji pt. "Katyn: Unfinished Inquiry." zorganizowanej na Kapitolu w Waszyngtonie. Widziałem kto był obecny, widziałem kto był organizatorem konferencji. Dlatego oddaję głos pani Marii Szonert-Biniendzie, która napisała na pomniksmolensk.pl:
W związku z odtajnieniem dokumentów katyńskich przez Archiwa Narodowe Stanów Zjednoczonych warto przypomnieć wkład środowisk polonijnych w doprowadzenie do kolejnego kroku przybliżającego nas do prawdy o prawdziwym charakterze tej bezprecedensowej zbrodni. Jedną z organizacji, która pracowała nad odtajnieniem dokumentów katyńskich jest Instytut Libra z Ohio. Impulsem do podjęcia zdecydowanych działań w tym kierunku stała się konferencja katyńska jaka odbyła się w maju 2010 roku w Bibliotece Kongresu Stanów Zjednoczonych z okazji siedemdziesiątej rocznicy zbrodni katyńskiej. Inicjatywę organizacji tej konferencji podjęła Fundacja Kościuszkowska przy współpracy z Radą Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa na wiele miesięcy przed katastrofą smoleńską. Nikt z organizatorów nie mógł wówczas przypuszczać, że konferencja ta będzie się odbywać w bardzo szczególnym dla Polaków momencie, zaledwie kilka tygodni po katastrofie smoleńskiej. W konferencji tej wzięło udział wiele osobistości z życia publicznego Stanów Zjednoczonych oraz przedstawiciele Polski i Rosji. Na sali panowała atmosfera demonstracyjnej życzliwości w stosunku do Rosji. Ambasador Federacji Rosyjskiej był przyjmowany z wielkim szacunkiem i serdecznością. Trudno było się oprzeć wrażeniu, że to Polacy okazywali rosyjskiemu ambasadorowi współczucie a nie on nam, tak jak gdyby Smoleńsk był tragedią Rosji a nie Polski. Wysokiej klasy specjaliści międzynarodowego prawa karnego i stosunków międzynarodowych w swych wystąpieniach nie zdobyli się na żadną próbę określenia czym była zbrodnia katyńska w świetle dzisiejszej wiedzy na ten temat. Z widocznym wysiłkiem poszukiwali miękkich eufemizmów i uciekali się do oczywistych banałów. Było sprawą ewidentną, że kwalifikacja prawna zbrodni katyńskiej to temat tabu, którego nie należało poruszać. Uderzyła mnie ta sztuczność wypowiedzi tym bardziej, że jestem z wykształcenia prawnikiem ze specjalnością w dziedzinie prawa międzynarodowego. Postanowiłam więc problem ten zgłębić. W tym celu Instytut Libra zorganizował w lutym 2011 roku wspólnie z Instytutem Prawa Międzynarodowego Szkoły Prawa Uniwersytetu Case Western Reserve w Cleveland, Ohio, dwudniowe sympozjum naukowe poświęcone zagadnieniom prawnym zbrodni katyńskiej. W Polsce ukazało się niewiele informacji na temat sympozjum katyńskiego, które miało bardzo istotny wpływ na proces odtajniania dokumentów katyńskich. W sympozjum tym wzięli udział przedstawiciele Kongresu Stanów Zjednoczonych, w tym Pani Marcy Kaptur, która jest inicjatorem odtajnienia dokumentów katyńskich z ramienia Izby Reprezentantów Kongresu Stanów Zjednoczonych. Jest ona również reprezentantką okręgu wyborczego w stanie Ohio, w którym znajduje się siedziba Instytutu Libra. Ponadto na sympozjum katyńskim odbył się panel dyskusyjny z udziałem czołowych autorytetów prawa międzynarodowego karnego, na którym szczegółowo została omówiona kwalifikacja prawna zbrodni katyńskiej. Sprawozdanie z tego panelu dyskusyjnego można obejrzeć na internecie. Wreszcie, co jest chyba najważniejsze, w wyniku tego sympozjum został sporządzony raport ekspertów, który sformułował zalecenia co należy zrobić aby doprowadzić do zadośćuczynienia za tę bezprecedensową systemową zbrodnię tak aby zagoić ranę katyńską, gdyż jak powiedział Kongresmen Dennis Kuchinich Katyń stanowi po dziś dzień nierozwiązany problem moralny. W tym miejscu warto dodać, że polskie władze podejmowały różne działania w celu utrudnienia realizacji tego przedsięwzięcia a nawet zniechęcały Amerykanów do wzięcia udziału w sympozjum katyńskim. Dlatego też mało informacji na temat sympozjum katyńskiego przedostało się do prasy krajowej. Jednak mimo trudności udało się zrealizować plan w stu procentach. Raport Ekspertów, który powstał na badzie dyskusji okrągłego stołu jaka odbyła się drugiego dnia sympozjum, zawiera rekomendacje działań pojednawczych dla Polski, Rosji i Stanów Zjednoczonych, a więc krajów bezpośrednio zaangażowanych w politykę katyńską. W stosunku do Stanów Zjednoczonych raport ten sformułował między innymi zalecenie aktywnych poszukiwań i odtajnienia wszystkich ciągle jeszcze utajnionych dokumentów rządowych dotyczących szeroko pojętej zbrodni katyńskiej znajdujących się w różnych archiwach Rządu Stanów Zjednoczonych. W tym miejscu pragnę wyjaśnić, iż należy odróżnić dokumenty generowane przez Kongres Stanów Zjednoczonych od dokumentów pochodzących z różnych agencji Rządu Stanów Zjednoczonych. Dokumenty z Komisji Maddena, które są obecnie w tłumaczeniu Instytutu Pamięci Narodowej dotyczą dokumentów będących własnością Kongresu a nie Rządu Stanów Zjednoczonych. Są one znane badaczom od 1953 roku. Dokumenty odtajniane 10 września 2012 roku są dokumentami rządowymi, które do tej pory były utajnione. Sympozjum katyńskie zaowocowało wzmożonym zainteresowaniem problematyką katyńską, w wyniku czego Biuro Marcy Kaptur zwróciło się do Instytutu Libra z prośbą o przygotowanie projektu pisma do Prezydenta Baraka Obamy w sprawie odtajnienia dokumentów katyńskich. Po przeprowadzeniu dodatkowych konsultacji w tej sprawie, w sierpniu 2011 roku przedstawiciele Izby Reprezentantów Marcy Kaptur i Danniel Lipinski wystosowali list do Prezydenta Obamy wzywający go do odtajnienia dokumentów katyńskich. Aby podkreślić zainteresowanie i zaangażowanie środowisk polonijnych w sprawę odtajniania dokumentów katyńskich, 15 września 2011 roku została zorganizowana na Kapitolu w Waszyngtonie konferencja pt. "Katyn: Unfinished Inquiry." Instytut Libra był jednym z organizatorów tej konferencji, która uzyskała wsparcie niemalże wszystkich środowisk katyńsko-syberyjskich działających w Stanach Zjednoczonych. Przedstawiciele Rządu Polskiego nie brali udziału w tej konferencji. W miesiąc później, w październiku 2011 roku, Prezydent Obama wystosował list to Głównego Archiwisty Stanów Zjednoczonych z rekomendacją podjęcia poszukiwań dokumentów katyńskich i ich odtajnienia. Od listopada 2011 Instytut Libra wraz z zainteresowanymi środowiskami katyńsko-syberyjskimi ściśle współpracował z Narodowymi Archiwami Stanów Zjednoczonych w procesie identyfikacji, odtajniania i udostępnienia opinii publicznej dokumentów rządowych dotyczących szeroko pojętej zbrodni katyńskiej. Na prośbę Narodowych Archiwów, Instytut Libra opracował z okazji odtajnienia dokumentów katyńskich kolekcję esejów na temat zbrodni katyńskiej, które stanowią materiał pomocniczy przy zapoznawaniu się z nowo odtajnionymi dokumentami katyńskimi. Praca ta zawiera analizy historyczno-prawne ekspertów ze Stanów Zjednoczonych oraz z Polski. Niewątpliwie w stosunku do Stanów Zjednoczonych odtajnienie dokumentów katyńskich stanowi istotny progres. Niestety najistotniejsze dokumenty w tej sprawie pozostają nadal utajnione przez Federację Rosyjską oraz Białoruś. Ich utajnienie nadal uniemożliwia ujawnienie pełnej prawdy o rozmiarze i charakterze zbrodni katyńskiej. Na gruncie amerykańskim najważniejszą sprawą na dzień dzisiejszy jest dyseminacja informacji czym rzeczywiście była zbrodnia katyńska w świetle obecnej wiedzy gdyż w świadomości Amerykanów pojęcie to bądź w ogóle nie funkcjonuje bądź jest ograniczone jedynie do słynnego lasu katyńskiego. Dlatego też na obecnym etapie konieczne jest powołanie placówki naukowo-badawczej w celu kompleksowej i profesjonalnej analizy odtajnianych dokumentów w świetle zdobytej po 1989 roku wiedzy na temat rozmiaru i charakteru eksterminacji obywateli polskich symbolicznie nazywanej zbrodnią katyńską. Należy też podjąć zdecydowane działania propagujące prawdę katyńską aby zrównoważyć dziesiątki lat kłamstwa katyńskiego i zacierania prawdy ponieważ zagojenie rany katyńskiej jest możliwe wyłącznie wtedy gdy podstawowe poczucie sprawiedliwości zostanie zaspokojone. W tym celu konieczne jest ujawnienie pełnej prawdy jak również osądzenie tej zbrodni, należyte jej potępienie przez międzynarodową opinię publiczną, oraz zapewnienie reparacji. Biorąc pod uwagę upływ czasu, samo osądzenie wymaga innowacyjnego rozwiązania, podobnie jak kwestia reparacji. Są to jednak elementy uznawane przez wszystkie cywilizowane kraje jako niezbędne normy w procesie leczenia ran zadanych w wyniku ciężkich zbrodni międzynarodowych. Działania takie są również konieczne w celu długofalowej normalizacji stosunków z Rosją, gdyż stanowią niezbędną formę zadośćuczynienia za bezprecedensową systemową zbrodnię, która ze zbrodni w lesie katyńskim w rzeczywistości przerodziła się w hekatombę katyńską, która nadal odsłania nowe mogiły. Maria Szonert Binienda
Tragedia smoleńska - czy był to ostateczny zamach na Polskę? Minęło już 29 miesięcy od tragedii smoleńskiej, największej hekatomby polskich elit w historii. Na stronach Zespołu Parlamentarnego do zbadania przyczyn katastrofy rządowego TU 154M o numerze bocznym 101, która wydarzyła się w dniu 10 kwietnia 2010 roku został opublikowany raport podsumowujący 28 miesięcy prac tego gremium. Ten niepełny i nieostateczny zapewne raport datowany jest na sierpień 2012 roku... W jego wstępie czytamy podsumowanie, które stwierdza jednoznacznie: "...najbardziej prawdopodobną przyczyną tragedii były eksplozje, które zniszczyły samolot w powietrzu, a to oznacza, że bezpośrednią odpowiedzialność za tragedię ponoszą nie piloci i warunki atmosferyczne, ale wciąż nieustalone „osoby trzecie”". Zaś w jego zakończeniu możemy poznać sugestie twórców raportu wskazujące, aby odrzucić hipotezę błędu załogi statku powietrznego jako przyczynę katastrofy i koniecznie zająć się badaniem w pierwszej kolejności hipotezy „działania osób trzecich” jako przyczynę katastrofy. Długo musieliśmy czekać na ten raport, bardzo długo. Dobrze, że już jest, ale trzeba dalej wyjaśniać przyczyny i przebieg tragedii aż do momentu, gdy poznamy faktograficzną prawdę. Przez ten okres 29 miesięcy wiele razy pisałem o moim smutku, ale też o zmienności emocji: od rozpaczy poprzez złość, modlitwę, gniew i chęć zemsty. Emocje w końcu trochę opadły a dziś niemal pewna hipoteza zamachu tylko potwierdza moje pierwsze, tragiczne przypuszczenia powodu rozbicia się polskiego samolotu, czyli tak naprawdę chyba zamachu, zbrodni dokonanej na pasażerach. Dokonałem dziś retrospekcji moich notek na temat tej tragedii i ponownie odkryłem, że tak naprawdę od pierwszego dnia gdzieś w podświadomości czułem, że przystąpiono do ostatecznej bitwy z Narodem Polskim… w wojnie o pozbawienie Polaków Ojczyzny, tożsamości narodowej, wiary, majątku i zasobów naturalnych, poczucia wspólnoty a w końcu utratę przez Polskę suwerenności i niepodległości.
To, co się stało jest jakby ukoronowaniem chyba zdrady narodowej dokonanej przy "okrągłym stole", gdzie w imię „pojednania” do rozmów przystąpiły dwie strony: kaci i ofiary. Chociaż i to jest kłamstwo, bo tak naprawdę przy okrągłym stole ofiar nie było, tak naprawdę to też byli to tylko prawie kaci udający pokrzywdzonych ludzi opozycji Większość przecież tzw. strony opozycyjnej to byli socjaliści, trockiści, dla których internacjonalistyczne idee socjalistyczne były zawsze najważniejsze. Wielu z nich było przecież TW, a dla tych, którzy – o ile nie byli TW – raczej idea odrodzenia wolnej i suwerennej Polski była zupełnie obca, tym bardziej, że wielu z nich było i jest nam etnicznie obca. Kiedyś ktoś powiedział, że przy okrągłym stole spotkali się czerwoni i różowi, TW i ich prowadzący oraz, że chcieli tylko jednego: aby w spokoju przejść okres transformacji i znów być największymi beneficjentami Nowej Polski lub też po prostu ją choć w części zawłaszczyć dla siebie w imię wyimaginowanej w chorej wyobraźni europejskiej stolicy talmudyczno-rabinicznych syjonistycznych Żydów, tzw.: Judeopolonii. Teraz już wiemy, że "okrągły stół" był w sumie wymyślony przez sowieckie KGB i GRU ( w sensie dopuszczenia do współrządzenia tzw,: „konstruktywnej”- czyt. naszej – opozycji). Wiedzieli o tym "nasi" opozycjoniści z Bolkiem na czele, którzy wyeliminowali z obrad niemal wszystkich polskich patriotycznie nastawionych opozycjonistów. Wiedzieli o tym dobrze wstrętni prosowieccy komuniści w postaci Wolskiego czy Kiszczaka. Nieżyjący już profesor Wieczorkiewicz w wywiadzie opublikowanym po jego śmierci przez Rzeczpospolitą tak przedstawiał sytuację (wytłuszczenie - pytania dziennikarza):
„…Panie profesorze, czy w swoich analizach nie przecenia pan roli tajnych agentów i służb? Historyk, który mówi krytycznie o tak zwanej spiskowej teorii dziejów, jest historykiem niepoważnym, hołdującym historii dla idiotów lub prostaczków, którzy wierzą w to, co widzą w telewizji i czytają w gazetach. Jest bowiem historia prawdziwa i historia medialna, fasadowa. Ta prawdziwa w dużej mierze toczy się za kulisami. A za nimi działają przede wszystkim tajne służby. W Polsce także?Oczywiście. Weźmy choćby sprawę wyjazdu Michnika do Moskwy w 1989 roku... Nie sugeruje pan chyba, że Michnik był agentem? Agentem nie był. Był natomiast potężnym graczem, działającym właśnie za kulisami. W 1989 roku pojechał do Związku Sowieckiego, aby dogadać się z tamtejszymi towarzyszami ponad głową Jaruzelskiego. Był zbyt inteligentnym, zbyt ambitnym człowiekiem, żeby nie dojść do wniosku, że sam III RP nie zbuduje i nie zrealizuje swoich koncepcji. Dlatego próbował podjąć współpracę z Moskwą, ale podkreślam – nie była to współpraca natury agenturalnej, tylko rodzaj gry politycznej. Michnik tłumaczył to sobie zapewne mniej więcej tak, że idzie z tymi progresywnymi, liberalnymi towarzyszami spod znaku Gorbaczowa, żeby poprawić komunizm. Hasło Michnika i Gorbaczowa było przecież takie samo: socjalizm z ludzką twarzą. (…)
Rozumiem, że skłania się pan do tezy, że upadek komunizmu był operacją służb specjalnych? Tak. Wiele źródeł wskazuje, że była to gigantyczna, przemyślana i kontrolowana operacja. W szczegółach oczywiście mogła się wymknąć spod kontroli, bo każda taka akcja ma swoją dynamikę. Ale ostatecznie wszystko się udało. Celem służb było bowiem zachowanie kontroli nad finansami podczas transformacji ustrojowej. Następnie zaś dzięki tym pieniądzom oraz powiązaniom i doświadczeniu przejęcie kontroli nad państwami byłego imperium i nowo powstałą Rosją.
Dlaczego komunistyczne służby miałyby coś takiego zrobić? KGB doszło do wniosku, że należy położyć kres istnieniu pasożyta, za jaki uważało partię. Przecież organizacja ta stała się całkowicie zbędnym czynnikiem. Służby były tak potężne, że za pomocą zakulisowej gry mogły doskonale same kontrolować imperium. Mieć władze i zarabiać pieniądze. Aby to jednak osiągnąć, trzeba było usunąć komunistów. Już wcześniej ludzie, którzy kierowali bezpieką – Jeżow, Beria i inni – próbowali zrobić mniej więcej coś podobnego. Stalin, a później Chruszczow potrafili się jednak obronić (…)”. Czyż w takim ujęciu śmierć tylu Wybitnych Polaków, Patriotów z prezydentem na czele mogła być przypadkiem? Oczywiście nie, co udowadnia nam raport Sejmowej Komisji Parlamentarnej. Pytanie jest jedno (wraz z uzupełniającym): Kto był inicjatorem a kto bezpośrednim wykonawcą zamachu? I czy Oni działali wspólnie i w porozumieniu? Można postawić dodatkowe pytanie: Kto najbardziej - wewnętrznie i zewnętrznie wobec Polski - na tym zyskał? Nie znamy ostatecznych odpowiedzi na te pytania. Niemniej uważam, że beneficjenci III RP postawili wszystko na jedną kartę lub ten "wypadek" tylko przyspieszył bieg zdarzeń. Postawili wszystko "na powrót" do dawnych stref wpływów ustalonych po II Wojnie Światowej… teraz już nie bez przewodniej roli ideologii komunistycznej, ale liberalno-globalistycznej. Ich kierunek jest dla mnie jasny: ponowna wasalizacja Polski wobec Rosji i niemieckiej Unii Europejskiej z domieszką apriorycznie chorych celów judaizacji naszej Ojczyzny. I mam takie przeczucie, graniczące z pewnością, że ta śmierć była na rękę właśnie zarówno chyba Rosji, UE i polskich piewców III RP… ale także być może USA czy Izraela. Bo tak naprawdę obecnie w świecie liczą się własne interesy największych. O’Bama jest miałkim politykiem, figurantem realizującym cele gremium nadrzędnego. Europa stała się dla USA w sumie garbem i ciężarem. Tylko ten polski gaz łupkowy, tylko ta polska ropa łupkowa... UE jest zdominowana przez Niemcy, które są przychylne wobec Rosji i gotowe porozumieć się w sprawie „zasięgu wzajemnych wpływów”. Rosja próbuje odbudować swoją potęgę imperialną ponownie „skupiając” wokół siebie dawne republiki radzieckie i kraje postsocjalistyczne. To „skupianie” ma nieraz formę uzależnienia ekonomicznego, energetycznego (Polska i inne kraje z przewagą rosyjskich dostaw nośników energii), nieraz oficjalnej wojny (jak z Gruzją w 2008 roku), dokonywania przewrotów rękami swoich agentów (Kirgistan w kwietniu 2010), czy też poprzez „demokratyczne” wybory, które wygrywają prorosyjscy kandydaci (Janukowycz na Ukrainie). Organizacje żydowskich syjonistów natomiast cały czas żądają od nas zapłaty wyimaginowanych przez nich odszkodowań za minie utracone podczas II WS w wysokości niebotycznych 65-67 mld USD i prowadzą antypolską kampanię na całym świecie, która próbuje nas obarczyć o wojenny holocaust. W tym kontekście przede wszystkim polityka wschodnia L. Kaczyńskiego, który skupił wokół siebie takie kraje jak: Litwa, Łotwa, Estonia, Ukraina, Gruzja, częściowo Kazachstan i Azerbejdżan… była szczególnie dla Putina ciosem i musiała wzbudzać po prostu wściekłość. Mało tego L. Kaczyński potrafił powstrzymać Rosję przed zaanektowaniem Gruzji, uratował jej niepodległość i stał się Bohaterem Narodu Gruzińskiego. L. Kaczyński mając poparcie owych krajów i stając na ich czele zbudował bardzo silny geopolitycznie „podmiot międzynarodowy”, z którym zaczęli się liczyć już wszyscy: i z zaciśniętymi zębami oraz ze zdziwieniem Unia Europejska, i w sumie z podziwem, ale i irytacją USA oraz z nieskrywaną złością Rosja. Jakże symptomatycznie brzmią dzisiaj więc słowa Prezydenta Kazachstanu Nursułtana Nazarbajewa (z początku marca 2010 roku), który stwierdził: „…w czasie (…) spotkania z prezydentem Rumunii Traianem Basescu w Astanie wyraził przekonanie, że kazachska ropa mogłaby być dostarczana nowo zbudowanym rurociągiem przez Azerbejdżan i Gruzję do Morza Czarnego, skąd tankowcami byłaby przewożona do rumuńskiego portu Konstanca, a stamtąd rurociągiem docierałaby do Triestu nad Adriatykiem”. Według zaś Financial Times: „Nowy szlak eksportowy dopomógłby Kazachstanowi w zmniejszeniu zależności od rosyjskich rurociągów, przez które obecnie przepływa większość kazachskiej ropy eksportowanej na rynki zachodnie (…) W ocenie analityków Nazarbajew znów jest przekonany, że kaukaska ropa może być eksportowana na Zachód przez region płd. Kaukazu. W czasie krótkiej wojny rosyjsko-gruzińskiej w sierpniu 2008 roku miał co do tego wątpliwości”. Polska w osobie Głowy Państwa i jego współpracowników byłaby jednym z sygnatariuszy podpisania umowy o budowie takiego rurociągu, co było już całkiem realne po przedwstępnym podpisaniem przez L. Kaczyńskiego listu intencyjnego dotyczącego jego budowy. Dodatkowo rozpoczęcie intensywnej eksploatacji polskich: gazu łupkowego i ropy łupkowej uniezależniłoby Polskę od rosyjskich dostaw a rurociąg bałtycki stałby się nieefektywny ekonomicznie... Odnosząc się natomiast do ewentualnych wewnętrznych przyczyn dokonania zamachu nie pozostaje mi nic innego jak przytoczyć moje własne słowa z postu Dlaczego zginął Lech Kaczyński? (wciąż polecam analizę przedstawionej tam grafiki): "...W sumie nałożyło się na prawdopodobną konieczność zamachu wiele powodów, ale najważniejszym, który może dać odpowiedzieć na inne oraz przybliżyć moment odkrycia sprawców jest odkrycie kto w Polsce zyskiwał najbardziej na zgładzeniu polskich elit, a szczególnie na śmierci śp. Lecha Kaczyńskiego. Otóż - odnosząc się tylko do wewnętrznych powodów zgładzenia śp. Lecha Kaczyńskiego - skłaniam się do postawienia hipotezy, że osobą, która najbardziej - sensu stricto - zyskiwała na śmierci śp. Lecha Kaczyńskiego był B. Komorowski a - sensu largo - ludzie, którzy postanowili usadowić go na fotelu prezydenta Polski..." Pisząc o tym niczego oczywiście nie insynuuję, ale przedstawiam po prostu fakty zewnętrzne, które spowodowały m.in. brak na pogrzebie śp. Pary Prezydenckiej przywódców USA i UE… a przybycie np. Włodarza Rosji. Pamiętam też jak jeszcze przed wyborami prezydenckimi gen. M. Dukaczewski (ostatni szef WSI) już mroził szampana, którego zamierzał wypić za zwycięstwo wyborcze B. Komorowskiego. Jaka jest przecież sytuacja wewnętrzna w Polsce to wszyscy wiemy. Pisałem o tym wielokrotnie… niech kwintesencją będzie tylko stwierdzenie, że po 1989 roku (a tak naprawdę od czasów Wolskiego, czyli 1980) Polską nieformalnie prawdopodobnie rządzi środowisko związane z dawnymi służbami specjalnymi powiązane bardzo mocno z czarną i szarą strefą mafijno-biznesową. Byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, gdyby te moje tylko blogerskie przypuszczenia i hipotetyczne wnioski oraz tezy okazały się całkowicie nieprawdziwe i z gruntu fałszywe. Po prostu wtedy posypię sobie głowę popiołem i stwierdzę, żem jest faktycznie "oszołom" i muszę zmądrzeć... i stwierdzić, że tragedia smoleńska nie była ostatecznym zamachem na Polskę...
P.S. Dziś też opublikowano tajne dokumenty USA na temat ludobójczego morderstwa Polaków w Katyniu i innych miejscach, dokonanego przez sowieckich zbrodniarzy w roku 1940. Mam nadzieję, że ich publikacja sprawi, iż odtajnione zostaną wszystkie inne tajne dokumenty aliantów nt. tej zbrodni, szczególnie brytyjskie... Krzysztofjaw
Zaskakujący rozwój afery Marcina P. Wiele wskazuje na to, że sprawa Amber Gold wymknęła się spod kontroli Donalda Tuska i jego najbliższego otoczenia. Co takiego się stało, że premierowi po raz pierwszy nie udało się zdusić sprawy w zarodku ani przeciąć jej jednym sztychem, jak to zrobił z aferą hazardową? W wypadku afery hazardowej następująca po dymisjach ministrów dogrywka z sejmową komisją do zbadania afery hazardowej była już w pełni „regulowana” przez obóz władzy. Sama komisja stała się szańcem, przez który wrogie Platformie siły nie miały szans się przebić. Tym razem afera Amber Gold nabrała takiego rozpędu, że mimo wysiłków premiera, aby odizolować ją od siebie i PO, zaczyna być poważnym kłopotem, jeśli nie wręcz zagrożeniem.
Premier w defensywie Można podejrzewać, że główną przyczyną tego, że Tuskowi nie udało się w tej sprawie zbudować silnego wału obronnego, jest to, iż w obozie szeroko rozumianej władzy istnieją rozgałęzienia, które mają interesy polityczne sprzeczne z interesem Tuska. Afera przypomina kulę śniegową, która każdego dnia przyrasta o nową warstwę, coraz bardziej kłopotliwą, a bywa że kompromitującą jej bohaterów. Kula zagarnia wciąż nowe postaci, których rola nie została do końca odkryta. Wśród nich jest prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, są prokuratorzy, kuratorzy sądowi, a za chwilę być może pod pręgierzem zostaną postawieni sędziowie. To ciągle jednak tylko figury drugorzędne. Najważniejszy pozostaje wyłącznie premier. Donald Tusk ma tego świadomość. Biorąc pod uwagę, że faktyczna opozycja w Sejmie nie ma odpowiedniej siły ognia oraz to, że pozycja Tuska w Platformie jest przygniatająca, szef rządu powinien już dawno uporać się ze zduszeniem afery. Co takiego się dzieje, że tej kuli premierowi Tuskowi nie udaje się powstrzymać, mimo wielu osobistych wysiłków i ministrów wysyłanych na bój z takim właśnie celem? Czy kula ta toczy się samoistnie, dzięki własnej dynamice, czy może jednak są tacy, którzy nie pozwalają jej się zatrzymać? Przy czym nie chodzi o opozycję, dla której to zadanie jest naturalne. Wpływ na wagę afery mają niewątpliwie olbrzymie kwoty, jakie zgarnął dzięki swojemu procederowi Marcin P., oraz idąca w tysiące liczba osób poszkodowanych. Jednakże o jej randze politycznej decyduje nieustalona jeszcze w pełni relacja łącząca Michała Tuska z Marcinem P. Nie wiadomo choćby, czy zakres współpracy Michała Tuska, zatrudnionego w firmie lotniczej OLT Marcina P., był zawsze zgodny z prawem i normami etycznymi. Od politycznego aspektu afery przez jeden prosty fakt zatrudnienia syna premiera w OLT, uciec się nie da. Mimo zaklęć obydwu Tusków, że polityki w zatrudnieniu Tuska juniora nie było za grosz.
Kto pcha kulę? Związki z polityką nabrały nagle przyspieszenia, kiedy Donald Tusk zaczął publicznie tłumaczyć, w jaki sposób i na podstawie, jakiej wiedzy ostrzegał syna przed Marcinem P. Miały to być wyłącznie doniesienia prasowe. Wyjaśnienia premiera brzmiały niewiarygodnie. Po kilku dniach okazało się, że premier po prostu okłamywał opinię publiczną. W rozmowie z synem wiedzę o podejrzanym biznesie Marcina P. miał już dzięki ostrzeżeniu, jakie dotarło do niego w postaci tajnego raportu ABW. Do jednego z owych rozgałęzień, które dbają o to, by kula śniegowa Amber Gold toczyła się dalej, z pewnością można zaliczyć PSL. Ludwik Dorn trafnie zauważył, że „peeselowcy nie wydają się zainteresowani zamknięciem sprawy. Zależy im, aby sprawa się tliła”. Zdaniem Dorna, świadczyć o tym może pomysł PSL, aby komisji do spraw służb specjalnych przyznać pewne uprawnienia komisji śledczych. Przypomnę tylko, że kluczowym uprawnieniem jest możliwość pociągnięcia zeznających przed komisją do odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznania. Ponadto PSL dał wolną rękę swoim posłom podczas głosowania o powołanie komisji śledczej w sprawie Amber Gold, podczas gdy w PO obowiązywała dyscyplina partyjna. Przy całym przywiązaniu do władzy PSL nie po raz pierwszy dystansuje się wobec spraw żywotnych dla Donalda Tuska. Zapewne z cichą akceptacją PSL przyjęłoby potknięcie się Tuska, do konieczności jego abdykacji ze stanowiska szefa rządu włącznie.
Były numer dwa Niekłamaną satysfakcję z takiego obrotu sprawy miałby Grzegorz Schetyna. Nie dość, że kilkakrotnie przez Tuska sponiewierany, to w dodatku pozbawiony tego, co kocha równie silnie jak premier, czyli władzy. I wewnątrz Platformy, ale także w administracji, policji, prokuraturze i służbach specjalnych Schetyna ma dość sojuszników, którzy są w stanie różnymi drogami próbować aferze Amber Gold nadać kierunek korzystny dla jego interesów.
Przypomnę tylko dwa epizody z bogatej listy obrazującej „twardą przyjaźń” w relacjach Tusk–Schetyna. Po wybuchu afery hazardowej w październiku 2009 r. o swojej dymisji ze stanowiska wicepremiera Schetyna dowiedział się z telewizji. Kilkanaście godzin po ostatnich wyborach podczas narady premiera z kilkoma najbliższymi współpracownikami, w tym Schetyny, Tusk niespodziewanie powiedział, że chce, aby marszałkiem Sejmu została kobieta. Nie podał wówczas jeszcze nazwiska, choć słyszący te słowa zakładali, że chodzi o Ewę Kopacz. Następnie przeszedł do kolejnej sprawy, dając do zrozumienia, że w tym towarzystwie to on podejmuje wszelkie decyzje i nie życzy sobie żadnej krytyki. Po zakończeniu spotkania Schetyna oraz jego nieodłączny druh Andrzej Halicki byli pierwszymi osobami, które opuściły gabinet premiera.
Pałac w akcji Do potencjalnych rozgałęzień, które mogą chcieć wykorzystać aferę Amber Gold w pożytecznych dla siebie celach, zaliczyć można Kancelarię Prezydenta. Zmiana premiera nie zmartwiłaby zapewne Bronisława Komorowskiego. Już w obecnym stanie rzeczy sprawa Amber Gold, jak się wydaje, utrąciła Donalda Tuska, jako ewentualnego konkurenta, który mógłby zagrozić obecnemu prezydentowi w reelekcji. Obecny interes Komorowskiego skupia się gdzie indziej. Na początku lipca tego roku Komorowski wyjawił w kręgach kierownictwa PO, że będzie walczył o drugą kadencję prezydentury. Podczas spotkania z Tuskiem miał usłyszeć od niego, że nie dostanie na kampanię wyborczą nawet złotówki. – Nowy premier, nowe szanse – ma prawo marzyć prezydent i jego zwolennicy. Mają też, o co walczyć inne rozgałęzienia, np. Krzysztof Bondaryk, obecny szef ABW, który czuje się zagrożony dymisją. Niemal zapowiedział ją już Tusk, mówiąc o zbyt opieszałym działaniu służb specjalnych w sprawie Marcina P. Również w rękach Donalda Tuska jest obecny los Andrzeja Seremeta, prokuratura generalnego. Do jego odwołania wystarczy, że premier odrzuci roczne sprawozdanie z działalności prokuratury. A powiedzmy prawdę, pewne przesłanki ku temu same się nasuwają. Ktoś mógłby powiedzieć: Chyba zwariowałeś. Taki kulturalny, porządny człowiek, były sędzia miałby się uciekać do wykorzystywania jakichś podejrzanych sposobów walki o zachowanie stanowiska? Jak wiemy jednak, życie lubi zaskakiwać. Jerzy Jachowicz
11. rocznica zamachu na WTC Dokładnie 11 lat temu dwa porwane przez terrorystów samoloty uderzyły w budynki World Trade Center, a trzeci w gmach Pentagonu. W wyniku ataków zginęło prawie trzy tysiące osób, wśród nich sześcioro Polaków. Serię czterech ataków terrorystycznych przeprowadzono 11 września 2001 roku przy użyciu uprowadzonych samolotów pasażerskich. Do odpowiedzialności za zamachy przyznała się Al-Kaida. 19 terrorystów powiązanych z Al-Kaidą kupiło bilety lotnicze na cztery loty krajowe amerykańskich linii lotniczych. Będąc już w powietrzu opanowali samoloty i po przejęciu nad nimi kontroli, skierowali je w kierunku ważnych obiektów na terytorium USA. Dwie maszyny uderzyły w wieże World Trade Center, a kolejny samolot uderzył w budynek Pentagonu. Terrorystom z czwartego samolotu nie udało się przeprowadzić ataku, ponieważ w chwili, gdy pasażerowie dowiedzieli się o losie pozostałych samolotów, zaatakowali porywaczy i doprowadzili do katastrofy samolotu na niezamieszkałym terenie. Oficjalną przyczyną zawalenia się wież WTC jest naruszenie stalowej konstrukcji nośnej budynków, częściowo wskutek uderzenia samolotów, a następnie w wyniku intensywnych pożarów zainicjowanych przez eksplodujące paliwo lotnicze. W wyniku serii zamachów z 11 września zginęły 2973 osoby, w tym sześciu Polaków, nie licząc 19 porywaczy i 26, które do tej pory oficjalnie uznawane są za zaginione.
Niezależna
Litwa ujawnia agentów KGB Centrum ds. Badania Ludobójstwa i Ruchu Oporu Mieszkańców Litwy (LGGRTC) opublikowało w internecie listę pracowników kadrowych KGB. Może to wywołać poważny polityczny skandal. Wcześniej z powodu ujawniania listy nazwisk rezerwistów sowieckich specsłużb karierę zakończyło kilku litewskich polityków. Na portalu internetowym „Działalność KGB na Litwie”, związanym z LGGRTC, od maja są etapowo publikowane materiały z archiwów KGB Litewskiej SRS. W pierwszych dniach września opublikowano 628 dokumentów – listy setek agentów bezpieki z lat 80. oraz notatki służbowe dotyczące pracy oddziałów KGB w pięciu dużych miastach i 44 rejonach Litwy. Ujawnienie nowych danych może skończyć się kolejnym skandalem w życiu politycznym Litwy. Udostępniona pod koniec lutego br. lista 238 oficerów rezerwy KGB kosztowała karierę kilku litewskich polityków. Po nagłośnieniu ich związków z sowiecką bezpieką przez portal informacyjny Delfi.lt, pod koniec sierpnia z mandatów musiało zrezygnować dwóch członków Partii Pracy (Darbo Partija) oraz dwóch polityków konserwatywnej koalicji Związek Ojczyzny – Litewscy Chrześcijańscy Demokraci (TS-LKD). Najwięcej, bo siedmiu rezerwistów, dziennikarze znaleźli w Litewskiej Partii Socjaldemokratycznej (LSDP). Jednym z nich jest były wiceminister komunikacji Valerijus Ponomariovas. Podobnie jak jego partyjni koledzy, Ponomariovas nie zrzekł się jednak jak na razie mandatu. W październiku na Litwie odbędą się wybory parlamentarne, a w sondażach prowadzi obecnie LSDP, tuż przed Partią Pracy. Zainteresowanie listą rezerwistów KGB było w każdym razie tak wielkie, że serwery się zawiesiły. Jednak zdaniem wielu Litwinów ujawnianie dokumentów KGB nie oczyści litewskiej sceny politycznej. – Temat wszystkich podnieca, bo zbliżają się wybory – twierdzi w rozmowie z „Gazetą Polską Codziennie” były właściciel litewskiego wydawnictwa „Kronika” Aleksiej Minin. – Jeszcze w 2006 r. ówczesny prezydent Litwy Valdas Adamkus otrzymał dokumenty, z których wynikało, że szef litewskich służb specjalnych Vytautas Pociūnas i szef MSZ Litwy Antanas Valionis byli oficerami rezerwy KGB w stopniu kapitana. Czyli mieli najwyższy stopień wojskowy, który mógł uzyskać rezerwista bezpieki. Prezydent przyjął to do wiadomości, jednak nie podjął w związku z tym żadnych działań. Myślę, że i tym razem po wyborach wszystko wróci do „normy” – uważa Minin. Według litewskich historyków z sowieckimi służbami specjalnymi współpracowało co najmniej 4 tys. Litwinów. Tylko 1,6 tys. osób przyznało się do tego przed komisją lustracyjną. W latach 1989–1990 zniszczono 105 tys. akt KGB, a 5 tys. wywieziono do Moskwy. Olga Alehno
Adamowicz – końcowe odliczanie Komitet Odwołania Prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza działa jeszcze nieformalnie, a już jego inicjatora Karola Guzikiewicza ścigała straż miejska. Grozi mu też kara ograniczenia wolności. Adamowicz ma się czego obawiać, bo gdańszczanie narzekają na drogie życie w stolicy Pomorza i chybione inwestycje, np. tęczowe muzeum. W poprzednim numerze „TS”, w artykule „Patrycjusz gdański” pokazaliśmy jak wzbogacił się włodarz miasta w ciągu ostatnich sześciu lat. Paweł Adamowicz jest dziś właścicielem siedmiu mieszkań, natomiast blokuje wielu gdańszczanom możliwość wykupu lokali komunalnych.
– Wielu mieszkańców nie może wykupić mieszkań komunalnych „ze względów społecznych”, jak określa to uchwała rady miasta. Jest ok. 600 takich przypadków – podaje Kazimierz Koralewski, radny Gdańska (PiS). – To widzimisię prezydenta. Dla kogo mają być te mieszkania? Mówi się o ożywieniu centrum miasta, ale tak naprawdę życie turystyczne kwitnie dwa miesiące w roku. Miasto chce pozbyć się z centrum osób o niskich dochodach, np. rodzin robotników. Jeśli ktoś nie płaci w terminie czynszu za mieszkanie komunalne, mówi się mu wprost: do widzenia. Przed urzędem miasta wyrosło już miasteczko namiotowe, które utworzyły osoby eksmitowane z lokali komunalnych za długi. – 27 sierpnia po godz. 22, tzw. nieznani sprawcy trzykrotnie obrzucali kamieniami głodujących pod urzędem, krzycząc jednocześnie, że do rana „zrobią porządek z moherowymi beretami” – relacjonuje Karol Guzikiewicz, wiceszef „S” w Stoczni Gdańskiej i inicjator Komitetu Odwołania Prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. – O zdarzeniu poinformowaliśmy policję, wnioskując o ściganie sprawców, bo protestujący czują się zagrożeni.
Pościg za Karolem Guzikiewiczem Formalnie komitet zostanie zarejestrowany w połowie września, ale Karol Guzikiewicz już przekonał się, że nadepnął na odcisk słoniowi. 10 lipca wraz z kolegą w centrum Gdańska rozwiesił 10 plakatów z hasłem „Nie chcemy Ilicza i Adamowicza” i wizerunkami Włodzimierza Lenina i Pawła Adamowicza. Natychmiast pojawiła się straż miejska i rozpoczęła pościg za związkowcami.
– Wszystko rozegrało się niedaleko budynku Komisji Krajowej „S”. Strażnicy chcieli mnie wciągnąć do radiowozu. Widząc ich agresywne zachowanie, ruszyłem w kierunku budynku Krajówki. Chciałem poprosić o pomoc prawnika Regionu Gdańskiego. Wtedy strażnik wykręcił mi ręce i powalił na ziemię – opowiada Guzikiewicz. Interwencja skończyła się przesłuchaniem i skierowaniem wniosku do sądu grodzkiego o ukaranie. Guzikiewiczowi postawiono zarzuty popełnienia czynów wymienionych w art. 51, 63, 65 i 141 kodeksu wykroczeń, w tym rozklejania plakatów w niedozwolonych miejscach oraz „umieszczenia nieprzyzwoitych ogłoszeń w miejscu publicznym”. Grozi za to kara nie tylko grzywny do 1500 zł, ale nawet ograniczenia wolności. – Normalnie właściciel nośników reklamowych nakazuje usunąć plakaty rozklejone bez zgody i na tym sprawa się kończy. Jeszcze tego samego dnia, 10 lipca, poinformowałem Zarząd Dróg i Zieleni w Gdańsku, że usunąłem plakaty i zgodziłem się dobrowolnie poddać karze grzywny. Ale wyraźnie komuś zależy na tym, by doszło do procesu przed sądem – mówi „TS” Guzikiewicz. Jak cały incydent komentuje rzecznik prezydenta Gdańska Antoni Pawlak? – W plakatach tych nie ma nic nieprzyzwoitego. Widziałem je wszystkie. Jest tam i demagogia, są ewidentne kłamstwa, ale nieprzyzwoitość? Chociaż może strażnik miał rację, kłamstwo jest nieprzyzwoitością – ocenia. – Straż Miejska interweniowała tylko dlatego, że swoje plakaty pan Guzikiewicz wywieszał w miejscach niedozwolonych. Straż podjęłaby interwencję i wówczas, gdyby plakaty reklamowały nie poglądy pana Guzikiewicza, a proszek do prania. Zarząd Dróg i Zieleni w Gdańsku, mimo pisemnego wniosku, przez 1,5 miesiąca nie wskazał komitetowi miejsc, gdzie legalnie można rozklejać plakaty.
Szef rady nadzorczej, co nic nie może W zbieranie podpisów pod wnioskiem o zorganizowanie referendum ws. odwołania prezydenta Adamowicza gotowi są zaangażować się nie tylko radni i sympatycy PiS, ale także lewicy.
– Życie w mieście stało się bardzo drogie. Gdańsk mógł utrzymać ceny za energię i wodę w ryzach, ale prezydent nigdy nie zwracał na to uwagi. Sprzedając Gdańskie Przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej niemieckiej firmie Stadtwerke Leipzig, nie przejmował się tym, że ceny będą rosły w zastraszającym tempie – mówi radny Koralewski.
Prezydent Gdańska jest szefem rady nadzorczej GPEC, ale podobno nic nie może.
– Taryfa dla ciepła zatwierdzana jest przez Urząd Regulacji Energetyki, co oznacza, że przedsiębiorstwa ciepłownicze nie mogą samodzielnie kształtować cen. Urząd Regulacji Energetyki dokonuje szczegółowej weryfikacji wniosku firmy i bierze pod uwagę jedynie uzasadnione wzrosty wydatków na przesył, dystrybucję, produkcję ciepła oraz niezbędne inwestycje modernizacyjno-rozwojowe – utrzymuje Antoni Pawlak. Jednak w innych miastach jest dużo taniej. W 2011 roku Gdańsk zwyciężył w niechlubnym rankingu „Rzeczpospolitej” na najdroższe miasto powyżej 300 tys. mieszkańców. W ubiegłym roku za ogrzewanie trzeba tu było średnio zapłacić 68,25 zł/GJ (w Krakowie 39,84 zł/GJ). Według danych portalu
Gdańsk plasuje się obecnie na 7 miejscu (spośród dawnych 49 miast wojewódzkich), jeśli chodzi o ceny wody i odprowadzania ścieków. Opłata za metr sześc. wody wynosi w Gdańsku 4,16 zł brutto, a za ścieki – 6,18 zł brutto (łącznie 10,33 zł/m sześc.). Stolica Pomorza ustępuje Warszawie (4 miejsce w rankingu, stawki odpowiednio: 4,54 zł i 6,93 zł/m sześc.), ale daleko jej np. do Białegostoku, który jest pod tym względem jednym z najtańszych miast (45 miejsce, 3,23 zł i 3,18 zł za m sześc.). Prezydent niewiele też zdziałał w sprawie planowanych w GPEC zwolnień grupowych. – Polityka personalna firmy nie leży w gestii rady nadzorczej, a zarządu. Prezydent prowadził w tej kwestii rozmowy z zarządem oraz spotykał się ze związkami zawodowymi GPEC – informuje Pawlak. Jak widać bez rezultatu.
Spalarnia przy dzielnicy mieszkaniowej Gdańsk jest też potężnie zadłużony. – W mieście zamiast planowego zarządzania jest wielka improwizacja. Prezydent zgłosił Gdańsk, jako organizatora Euro, przez co z kasy miasta wypłynęło na dziś ok. 700 mln zł, które powinny być przeznaczone na bardziej potrzebne inwestycje. Zadłużenie miasta, biorąc pod uwagę stan finansów w spółkach komunalnych, wynosi ok. 2 mld zł – podaje radny Koralewski.
– Jeżeli miasto ogłasza ankietę w prasie jak zdaniem gdańszczan ma być wykorzystany stadion Arena, to znaczy, że nie ma żadnej koncepcji. A roczne utrzymanie stadionu będzie kosztowało co najmniej 12 mln zł. Protesty mieszkańców Nowego Portu budzi pomysł zlokalizowania nowej spalarni w miejscu obecnej, czyli przy ul. Sucharskiego, nieopodal tej dzielnicy mieszkalnej.
– W Nowym Porcie działa spółka Port Service, która ma licencję na spalanie odpadów szkodliwych. Nowy Port znajduje się blisko centrum miasta i nadmorskich dzielnic. Mówiło się, że większość wiatrów wywiewa trujące spaliny w morze, a mamy w Gdańsku jedną z największych zachorowalności na raka. Złożyliśmy w tej sprawie wiele doniesień. Aktualny obiekt jest przestarzały i właściwie do likwidacji – uważa radny Koralewski.
– Nowa spalarnia odpadów szkodliwych w sercu miasta to nieporozumienie. W tej chwili są tam spalane odpady z Ukrainy. Przyjechały w workach z ziemią.Chodzi o ziemię skażoną rakotwórczym heksachlorobenzenem (HCB). O sprawie poinformowała w maju TVN „Uwaga”. Odpady mają być spalane, co najmniej do lutego 2013.
Lenin i tęczowe muzeum Paweł Adamowicz podpadł gdańszczanom, angażując się w bulwersujące projekty. I nie chodzi tylko o głośną sprawę przywrócenia Lenina na bramę Stoczni Gdańskiej. Polem konfliktu między „S” a prezydentem stało się Europejskie Centrum Solidarności.
– Adamowicz zawłaszcza ECS dla Gdańska, a przecież Solidarność rodziła się w całej Polsce. Prezydentowi Solidarność potrzebna jest tylko w takim stopniu, w jakim służy promowaniu jego osoby. Jeszcze, jako szef związku oceniałem, że prezydent traktuje Solidarność czysto instrumentalnie, dla własnych celów. Jeśli kłóciło się to z prawdą historyczną, tym gorzej dla prawdy – podkreśla Janusz Śniadek, były przewodniczący związku, dziś poseł PiS. – Świetnie czuje się on w mariażu z Wałęsą. Relacje między nimi oparte są na wzajemnym świadczeniu usług. Wałęsa jest na zawołanie, gdy jakieś przedsięwzięcie organizuje miasto, Adamowicz nie pozostaje dłużny. Kontrowersje wywołuje też pomysł powołania w Katowni Muzeum Praw Człowieka, które gdańszczanie ochrzcili szybko mianem „tęczowego muzeum”. Przestrzeń wystawienniczą mają tam uzyskać m.in. przedstawiciele środowisk homoseksualnych, których symbolem jest tęcza.
– My w Gdańsku wiemy co znaczy Solidarność i walka o wolność. Czy my w Gdańsku kiedykolwiek gnębiliśmy ludzi o innej orientacji seksualnej? – pyta radny Koralewski.
– Przyznawanie środowiskom homoseksualnym w tym muzeum przestrzeni wystawienniczej byłoby ewidentnym propagowaniem takiego sposobu życia.
– Muzeum tęczowe poświęcone ludziom, którzy mają odmienne upodobania seksualne, może powstać, tylko nie za pieniądze miasta – protestuje też Karol Guzikiewicz.
– Te pieniądze powinny pójść na rozwiązywanie realnych ludzkich problemów, których jest bardzo dużo, choćby brak tysiąca miejsc w przedszkolach dla dzieci. Zamknięto już siedem szkół, a w nich można było zorganizować przejściowe przedszkola, bo za kilka lat znowu będzie brakować szkół, o czym już się mówi.
Referendum Inicjatorem Komitetu Odwołania Prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza jest „S” Stoczni Gdańskiej. Aby doprowadzić do rozpisania referendum gminnego, trzeba zebrać 10 proc. podpisów mieszkańców uprawnionych do głosowania. W przypadku Gdańska – ponad 30 tys.
– Wiele osób boi się narazić władzy, zwłaszcza pracujący w tzw. małym handlu. Wiedzą, że dużo jest do stracenia, bo władze mogą podnieść czynsze albo nie dać ponownie zezwolenia. Ale mamy poparcie np. taksówkarzy, którzy sprzeciwiają się ustawie o uwolnieniu zawodów. Uwolnienie nie może polegać na tym, że w końcu nikt nie zarobi – mówi Karol Guzikiewicz. Aby referendum okazało się ważne, musi w nim wziąć udział co najmniej 3/5 osób, które uczestniczyły w ostatnich wyborach samorządowych w Gdańsku w 2010 roku.
– Dziś nas jest garstka w Stoczni Gdańskiej w porównaniu z rokiem ’80 – około 1,5 tys., wtedy było 17 tysięcy. Ale wierzę, że damy radę. Coraz otwarciej mówi się, że czas na zmiany w Gdańsku – deklaruje Karol Guzikiewicz. – Nie wierzę, że w prawie półmilionowym mieście nie ma ekonomisty, prawnika lub profesora akademickiego, który zdobędzie zaufanie społeczne. Krzysztof Świątek
W obronie własnej Wracam na łamy okrzyknięty „ojcem gdańskiego układu”, nazywany bezdusznym, bo walczę o dobre imię i poszanowanie wyroków sądowych. Wracam w końcu, jako „zdrajca” idei związkowych i w ogóle „wróg” ludzi pracy. Ciężkie to brzemię. I choć wszyscy mówią, żebym na oszczerców nie zwracał uwagi, to nie wytrzymuję, bo nie znoszę łgarstwa ani obłudy. Nikogo nie zaczepiam, ale jak ktoś mi na odcisk nadepnie, muszę się bronić. Pouczający jest przypadek dawnego kolegi, który od lat żyje ze szkalowania mnie, a gdy pojawia się publicznie, to tylko aby napluć na Wałęsę. Nie zwykłem grzebać w życiorysach i na pewno jeśli ktoś ma jakieś zasługi z czasów walki, nie mnie go osądzać. Niemniej warto zachęcić, aby kiedyś pochwalił się swoim życiorysem, zamiast grzebać wyłącznie w moim. Do czasu dawałem mu wiele możliwości pracy i pomagałem, choć nigdy nie był dla nas w Gdańsku postacią sztandarową – bo przez swoje harce mógł nas tylko pogrążyć. Dziś, po wygranym z nim procesie, po roku czekania, chcę tylko wykonania prawomocnego wyroku sądu, który mówi prosto: przeproś za kłamstwa, które bez dowodów od lat powtarzasz. Bez skutku. On prawa nie szanuje, sądy i wyroki wyśmiewa. Przyszedł więc czas rozliczenia, nie ma świętych krów. I jakiż tu lament powstał, że go Wałęsa do grobu wpędzi, na bruk pośle. Litują się wszyscy, a ja tylko chcę prawdy i poszanowania prawa. Jak każdy człowiek dbam o dobre imię, bo na koniec to tylko pozostaje. Dziś ten dawny kolega już wyciągać chce ubecję na pomoc, żeby świadczyła o moich rzekomych winach. Wtedy mnie nie zwyciężyli, to teraz po latach prawdziwy patriota chce ich użyć, byle walczyć z Wałęsą do końca. Paranoja. Ja z tym panem skończyłem. Drugi przykład, już nie tak żałosny, ale irytujący. Pewien etnograf, specjalista od pozyskiwania dla siebie wysokopłatnych synekur z partyjnego nadania, zajął się tropieniem układu w moim mieście. Nie wiem, jak mu wyszło, że to ja mam największy wpływ na politykę ratusza czy władz województwa, ale mu wyszło i to ogłosił. I tu pytam: kim pan jesteś, żeby okłamywać ludzi? Czy mandat posła w naszym kraju daje prawo do oczerniania? Gdańsk kocham, wybrałem go jako swoje miejsce na ziemi i Gdańsk mnie za moją walkę i służbę publiczną też uhonorował. Nie pozwolę bezkarnie mnie obrażać. Zachęcam dziennikarzy śledczych – napiszcie o układach, głównie finansowych, polityków związanych z PiS. Jak mierni, ale wierni, dostawali dobrze płatne prezesury i rady nadzorcze. Jak oplatali układem zależności i finansowego wyzysku państwowe i samorządowe spółki. Że już nie sięgnę do uwłaszczenia się na majątku w początkach lat 90. Nie ma zgody na to, żeby dziś tacy ludzie próbowali oczernić tych, którzy im się nie kłaniają. Nie mogę zrozumieć, jakim cudem biedni ludzie idą za tymi, którzy od lat żyją w kłamstwie i pokątnie budują fortuny z twarzami świętoszków.I na koniec nie ucieknę od bolesnego przykładu związkowca. „Solidarność” kochałem i kochać będę jako piękny przykład tego, że nam się udało. Nawet dziś z bólem kocham ten związek, tak jak ojciec nie odwraca się od zbuntowanego dziecka. Ale hola, są jakieś granice! Działacz ów zaczyna niszczyć interesy Polski. Pisałem już ostro, co myślę o aresztowaniu Sejmu, ale dziś te złe zachowania wylewane są za granicę. Przeczytałem ostatnio, że zaczyna „Solidarność” słać listy do braci związkowych w USA, tłumacząc, jak to Wałęsa zdradził ludzi pracy, jak to się wysługuje kapitalistom. Jak już pan chcesz brudzić, to na własnym podwórku. Pierzmy te brudy u siebie. Na zewnątrz jesteśmy jedną Polską i jedną „Solidarnością”! Nie podcinaj pan gałęzi, na której siedzisz! Nie jest moją winą, że mój amerykański gość nie chciał się z panem spotkać, panie przewodniczący. Nie pisz pan bzdur, zwłaszcza za granicę, że do czegoś nie dopuściłeś, bo ja jako były prezydent zrobiłem coś dla Polski i gdzie się miałem spotkać, tam się spotkałem. Nie przelewaj pan frustracji na papier, bo się pan ośmieszasz! Powagi! BOLEK
Po hołdzie berlińskim jest propozycja nagrody dla Tuska
1. Niemiecki tygodnik Der Spiegel ujawnił, że premier Tusk, może być kandydatem Angeli Merkel na stanowisko przyszłego przewodniczącego Komisji Europejskiej. Wprawdzie wybór nowego przewodniczącego KE odbędzie się dopiero późną jesienią 2014 roku, po czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego, ale Niemcy już ujawniają swoje preferencje. O Tusku, jako kandydacie na szefa KE mówiło się już raz w marcu tego roku, szef polskiego rządu był wtedy ponoć kandydatem tandemu niemiecko - francuskiego Merkel
- Sarkozy ale prezydentem Francji został socjalista i ta umowa już Francuzów nie obowiązuje. Tuska ma ponoć forsować dalej sama kanclerz Angela Merkel, bo Niemcy ciągle jeszcze ostentacyjnie nie chcą stawać na czele wszystkich instytucji unijnych, wystarczy im kierowanie Unią z tylnego siedzenia.
2. Angela Merkel zresztą ma ogromne zaufanie do premiera Tuska i to, co najmniej z dwóch powodów. Pierwszy to słynny „hołd berliński”złożony Niemcom przez ministra Sikorskiego w listopadzie 2011 roku. Wtedy właśnie minister Spraw Zagranicznych Radosław Sikorski na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej w Berlinie, zaprezentował koncepcję federacyjnej Unii Europejskiej, a więc związku państw o mocno ograniczonej suwerenności z silnym politycznym centrum, które tylko przejściowo chciał umieścić w Brukseli, a docelowo przenieść do Berlina.
Dzisiaj już wiemy, że jego wystąpienie było konsultowane zarówno z Premierem Tuskiem (i to nie jest zaskoczeniem jak się jak się obserwowało jego zachowania „na odcinku niemieckim”), ale także z Kancelarią Prezydenta Komorowskiego. Same Niemcy zapewne z taką koncepcją przynajmniej na razie, wyjść nie chciały. Ciągle jeszcze mitygują się jak ktoś je wskazuje, jako politycznego lidera Europy, choć coraz słabiej ukrywają swoje dążenia. Duet Tusk-Sikorski zdecydował się być adwokatem ich kompletnej dominacji w Europie chyba z nadzieją, że o takich sprzymierzeńcach przy dzieleniu unijnych stanowisk w przyszłości nie zapomną. I proszę, potwierdza się, nie zapomnieli.
3. Drugi powód to przyjęcie przez premiera Tuska bez żadnych zahamowań, niemieckiej nagrody im. Waltera Rathenau za zasługi na rzecz pogłębienia integracji europejskiej podczas polskiego przewodnictwa w Radzie UE w II połowie 2011 roku. Zresztą w ciągu 5 ostatnich lat była to już trzecia niemiecka nagroda dla Tuska. Rok wcześniej został wyróżniony „Złotą Wiktorią dla Europejczyka Roku”, a dwa lata temu uhonorowano go także niemiecką nagrodą im. Karola Wielkiego. Przy tej ostatniej nagrodzie, laudację na cześć Tuska wygłosiła sama kanclerz Angela Merkel, co jeszcze mocniej podkreśliło jak zasługi naszego premiera, są doceniane w sąsiednich Niemczech. Ba wygłaszając laudację, bez żadnej żenady podkreśliła, że Tusk musi być odważnym człowiekiem, skoro przyjmuje nagrodę im. Rathenau, bo ten, jako minister spraw zagranicznych Niemiec, był głównym architektem sowiecko - niemieckiego układu z Rapallo, który zresztą podpisał osobiście 16 kwietnia 1922 roku. Ówczesne Niemcy zresztą od początku naszej państwowości po I wojnie światowej traktowały nasz kraj z wyraźną niechęcią, czego najdobitniejszym dowodem był nazywanie Polski „państwem sezonowym”.
4. Czy objęcie tego stanowiska przez Tuska jest realne? Tylko pod warunkiem, że Angela Merkel wygra w swoim kraju wybory parlamentarne w 2013 roku i ponownie zostanie kanclerzem Niemiec, a także Europejska Partia Ludowa, (do której należy także Platforma), wygra wybory do Parlamentu Europejskiego w roku 2014. Tyle tylko, że obydwa zwycięstwa nie są wcale takie pewne. Szczególnie to drugie w sytuacji wygrania wyborów prezydenckich i parlamentarnych we Francji przez socjalistę Hollanda i jego ugrupowanie, co znacznie poprawiło także notowania podobnych ugrupowań w innych krajach Europy Zachodniej. Zresztą niezależnie od tego jak ta sprawa ostatecznie zostanie rozstrzygnięta, można się bardzo poważnie obwiać, decyzji, jakie będzie podejmował przez najbliższe 2 lata rząd Tuska w sprawach europejskich. Zgoda bez żadnego szemrania na pakt fiskalny, Europejski Mechanizm Stabilizacyjny, pożyczenie bankrutom ponad 6 mld euro z naszych rezerw walutowych, a teraz zapowiedzi, że także unia bankowa i unijny nadzór bankowy są dla Polski korzystne, dobitnie pokazują, że to interesy niemieckie są główną busolą tego rządu.
Oby się nie okazało, że za cenę brukselskiego stołka dla premiera Tuska, zgodzimy się także na proponowane przez Niemcy „wciągniecie za uszy” do strefy euro (a więc bez spełnienia kryteriów), bo to dopiero byłaby katastrofa.
Kuźmiuk
Kukiz. Rokita popiera JOW i system prezydencki Rokita podobnie jak Kukiz i profesor Przystawa jest zwolennikiem jednomandatowych okręgów wyborczych i systemu prezydenckiego Rokita „Owszem, plan uporządkowania stanu polskiej egzekutywy jest nadal jednym z kluczowych celów potrzebnej reformy konstytucyjnej. Tyle tylko, że – po pierwsze – lepszą odtrutką na dzisiejszą ciężką chorobę wielkich partii politycznych jest konsolidacja władzy w państwie wokół nowo wybranego prezydenta i skorelowany z nią większościowy system wyborczy (jeszcze niedawno coś podobnego sugerował odsunięty dziś Schetyna „...(więcej)
Ponad 52 tysiące podpisów na stronie Kukiza Zmieleni.pl za wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych. Powstają komitety lokalne . Wieloletnia , żmudna , syzyfowa praca profesora Przystawy dzięki Kukizowi przynosi owoce . Demokracja bezpośrednia . Referendum. Pokolenie internetu buduje nową rzeczywistość społeczną . Nowy typ politycznego społeczeństwa. Wszystkie partie polityczne i ich liderzy muszą muszą pogodzić się z tym,że system wodzowsko oligarchiczny jaki według Śpiewaka panuje w Polsce musi zostać zlikwidowany . Wola Polaków wyrażona w referendum musi być najwyższym prawem w Polsce. To Polacy powinni być władni w swoim kraju do wyboru i kreacji ustroju politycznego I nie jest to nic nowego . Republikański ustrój Potęgi jaką była federacja polsko litewska , Rzecspospolita Obojga Narodów był oparty na zbliżonej formule . Jeśli Polacy chcą referendum to psim obowiązkiem posłów jest jego przeprowadzenie. Jeśli Polacy chcą JOW to psim obowiązkiem Sejmu jest zmiana konstytucji . Bardzo wiele osób nie nabrało się na oszustwo wyborcze Tuska i Platformy jakim było zebranie 750 tysięcy podpisów pod referendum w sprawie JOW , a później wyd..manie przez Tuska Polaków. Ruch Kukiza jest podobny do inicjatywy Tea Party w USA . I na pewno namiesza w polityce . Co zrobiła Tea Party. Ruch ten poparła w prawyborach kandydatów republikańskich tych , którzy głosili poglądy z nimi zgodne . Silny, być może wkrótce już miliony ruch społeczny Kukiza i Przystawy może zrobić to samo. Wezwać zwolenników Platformy , aby ci wycieli wszystkich przeciwników JOW na listach wyborczych Tuska , a zwolenników PiS , aby ci wybierali tylko takich kandydatów z listy Kaczyńskiego , którzy popierają JOW. Należy sterroryzować tych jak ich pięknie nazwał Warzecha” figurantów i miernoty , tą partyjną trzodę „...(więcej
Wróćmy do Rokity i jego marzeniom . Rokita mówiąc o Wiośnie Arabskiej jawnie tęskni za taka wiosną w Polsce. Ruch Zmieleni.pl może być zapalnikiem Rokita „A pan jest tą „niestabilnością” zafascynowany. To rzeczywiście zmiana na lepsze? Jestem absolutnie zafascynowany! Od momentu, gdy zobaczyłem 1 lutego milion młodych ludzi na placu Tahrir. W ich twarzach, gestach, żądaniach zobaczyłem przecież siebie samego sprzed 30 lat, przeniesionego w inny świat. Przypomniała mi się prawda, tak przez nas zbanalizowana, że wolność jest uniwersalnym pragnieniem każdego człowieka. W Kairze to dziś nie jest banał. A potem zobaczyłem, jak to wielkie zgromadzenie młodych ludzi, nie wykrzykujące bynajmniej ani antyizraelskich, ani antyzachodnich frazesów, na głos muezina pochyli się zgodnie przed Bogiem. Przypomniała mi się kolejna klisza: gdańscy stoczniowcy w sierpniu 1980 roku klęczący jak jeden mąż przed Najświętszym Sakramentem w rękach księdza Jankowskiego. Tamto zdjęcie obiegło świat i świat się przestraszył polskiej religijności. „....(więcej) Marek Mojsiewicz
Para-olimpiada i para-banki My tu o olimpiadzie dla inwalidów a warto byłoby wiedzieć ilu ich właściwie jest, skoro kraj nasz odniósł w tej imprezie tak znakomite sukcesy że herosów z Londynu powitała na Okęciu sama ministra Mucha… Zgodnie więc z obietnicą tym razem wpis zupełnie neutralny, oparty na danych statystycznych. Danych tych udzieliła właśnie niedawna ankieta PZU do spółki z Fundacją Młodzieżowej Przedsiębiorczości na temat wiedzy i postaw ekonomicznych uczniów szkół ponadgimnazjalnych. Wzięło w nich udział ponad 3 tys. uczniów, a więc grupa statystycznie znacząca. Z grupy tej co trzeci uczestnik przyznał się, że nie poradziłby sobie z otwarciem lokaty oszczędnościowej. Nie wiemy zresztą czy należy się temu dziwić skoro Fundacja Młodzieżowej Przedsiębiorczości wspierać ma, jak można przypuszczać, otwieranie młodzieżowych przedsiębiorstw, a nie otwieranie lokat. Nie da się oczywiście wykluczyć że otwarcie lokaty oszczędnościowej w Polsce wymaga z jakichś względów doktoratu z mechaniki kwantowej. Nie jest to jednak zbyt prawdopodobne. Bardziej więc wierzymy współczesnej medycynie która osobę nie potrafiącą sobie poradzić z otwarciem takiej lokaty klasyfikuje jako inwalidę umysłowego. Wynika z tego że co trzeci młody Polak jest takim inwalidą. Co zarazem może wyjaśniać zainteresowanie we wszystkim „para”. Mamy więc paraolimpiadę dla inwalidów i sukcesy na niej dużo większe i bardziej nagłaśniane niż na normalnych igrzyskach, których „herosów” nikt na Okęciu nie witał. Mamy też para-banki dla inwali, a, mniejsza o to… Wyłamując się jakoś z chóru mediów cieszących się z sukcesów inwalidów w Londynie Rzepa nad znaczną liczbą inwalidów umysłowych w Polsce załamuje ręce. Co trzeci młody Polak nie ma podstawowej wiedzy z ekonomii – biadoli w niej redaktor. Jako dorośli będą łatwym celem oszustów. Afera Amber Gold obnażyła nie tylko słabość instytucji państwa, ale też luki w wykształceniu ekonomicznym Polaków. Z hipokryzji Rzepy w tej materii śmialiśmy się już we wpisie Szerzenie świadomości ekonomicznej wśród dinozaurów. Tak jak inne media przez dwa tygodnie nic tylko o sukcesach inwalidów polskich w Londynie tak Rzepa przez dwa ostatnie lata pełna była laurek na temat świetnych wyników inwestowania w Amber Gold, zachęcając masy do spróbowania. Trochę głupio teraz bić na alarm na temat niskiej wiedzy ekonomicznej społeczeństwa skoro ma się w tym całkiem niebagatelny udział. Tym razem jednak świta promyk nadziei bo zamiast Rzepy za edukację ekonomiczną społeczeństwa wzięli się ostatnio eksperci (para)bankowi. Apele do instytucji rządowych o działania w tej sprawie przynoszą minimalny odzew – skarży się prezes Związku Banków Polskich Krzysztof Pietraszkiewicz. I słusznie. Nie od dziś wiadomo że jak już banki się za coś wezmą to zrobią to na fest. Bez udziału banków nie byłoby wielu rzeczy, w tym na przykład kryzysu w Europie i całej reszty… Zadanie edukowania mas stojące przed bankami proste jednak nie będzie. Przewidujemy znaczny opór materii. Analizy Fundacji Kronenberga wskazują na przykład na heroiczny opór społeczeństwa przed dalszym zasilaniem szeregów inwalidów umysłowych. Nie mniej niż 75% badanych przyznało że podejmując decyzje inwestycyjne nie kieruje się opiniami ekspertów. Jak śmią! Choć pewnie dlatego właśnie wiążą koniec z końcem… Z jakichś powodów niepokoi to Rzepę choć przecież powinno raczej cieszyć, tym bardziej że połowa z tej grupy stwierdziła, że nie ufa nikomu. Czyż nie jest to postawa dużo bardziej racjonalna niż przesadne zaufanie, zwłaszcza do banków i para-banków? DwaGrosze
Spotkanie ludzi wyzbytych empatii. Janusz Korwin-Mikke w programie Tomasza Lisa. "Panowie mogliby sobie podać ręce" Zarówno świat byłego szefa UPR, jak i brzydzącego się go prezentera TVP to świat przyszłości - nacechowanej barbarzyństwem. Historia blogowego wpisu Janusza Korwina-Mikke na temat paraolimpiady nie ma oczywiście politycznego znaczenia. Niemniej zarówno sam ten wpis, jak i późniejszy występ jego autora w programie Tomasza Lisa jest przyczynkiem do różnych obserwacji na temat fenomenów naszej cywilizacji.
Łukasz Adamski, którego opinie czytam zawsze bardzo uważnie, sprowadził tekst dawnego lidera UPR do szukania poklasku. Jest to prawda, ale chyba jednak niecała. Ten poklask, bowiem do niczego tego niegdyś polityka, a dziś komentatora, nie przybliża. Raczej pozbawia go resztek powagi i niweczy nawet wątłe nadzieje na jakiś powrót do rzeczywistej polityki. Trudno tu, więc mówić o pragmatycznej akcji. Mamy do czynienia z brakiem panowania nad własnym usposobieniem. Korwina-Mikke dobrze scharakteryzował pewien bloger, pisząc o połączeniu wysokiej inteligencji ze śladową empatią. Autor tej opinii opatrzył tę obserwację psychiatrycznymi kwalifikacjami, których znając upodobanie bohatera tej opinii do procesowania się nie powtórzę. Naturalnie ten rys dziwaczności czyni z Korwina jeszcze atrakcyjniejszego bohatera spektaklu. I choć on sam wypowiada wojnę wielu współczesnym dogmatom, show jest całkowicie w nowym duchu. Gdy wsłuchać się w to, co mówi Korwin-Mikke na temat paraolimpiad, nie jest to takie straszne, można się w tym nawet dopatrywać logiki. On nie kwestionuje sensu zajmowania się przez inwalidów pokonywaniem własnych ułomności. Kwestionuje sens ich sportowych zawodów, jako widowiska. Czy należy takie widowisko finansować? Czy należy je transmitować w telewizjach. Rzecz warta jest przynajmniej namysłu. Niestety jak w wielu innych przypadkach Korwin-Mikke pogrąża swoje racje okrutnym, pozbawionym elementarnej wrażliwości językiem. Wymienianie inwalidów jednym tchem ze zboczeńcami i idiotami to nie tylko wyraz kompletnej niewrażliwości na ich potrzeby, na ich wysiłek. To po prostu niepotrzebne obrażanie tych, wobec których powinno się okazywać szczególną delikatność. Nie z powodu nakazów politycznej poprawności, jak próbuje się nas przekonać. Po prostu, dlatego, że taką delikatność będzie okazywał każdy przyzwoity człowiek. Ale dla kogoś wyzbytego empatii to puste słowo. Co z tym z kolei robi Tomasz Lis i inni poprawni politycznie dziennikarze? Organizuje nagonkę, polegającą na zakrzykiwaniu antypatycznego skądinąd Korwina, przeciwstawianiu jego wielosłowiu drażniących homilii wspieranych takimi formułkami jak „faszyzm”. Ponieważ tą samą metodę stosuje się wobec wielu innych postaci i poglądów, często całkiem na wyrost, sporo kontestatorów obecnej rzeczywistości bierze Korwina za kolejną ofiarę. I zachowanie, które powinno brzydzić, staje się nagle przejawem cywilnej odwagi, nonkonformizmu. Na takich starciach zyskuje i Lis, i – w ograniczonych rozmiarach swojej niszy – sam Korwin-Mikke. Traci tylko naturalny ład moralny, który powinien się opierać na zwykłej ludzkiej dobroci, współczuciu, empatii właśnie. Łukasz Adamski ma rację: określający się mianem „konserwatywnego liberała” Korwin jest darwinistą, z najszerzej rozumianą cywilizacją chrześcijańską nie ma nic wspólnego. Ale przecież z kolei optowanie za ludzką empatią Lisa, znanego z brutalności – publicznej wobec grup, którymi gardzi, a prywatnej choćby wobec swoich podwładnych czy ludzi skrzywdzonych przez „Newsweeka”– to pożałowania godne widowisko. Nawet, jeśli Lis posadzi naprzeciw Korwina nie trójkę, a dwudziestkę niepełnosprawnych, sam nie stanie się wrażliwszy. Panowie mogliby sobie podać ręce, tyle, że każdy z nich gra inna rolę. Dobrą pointą tego widowiska była druga część programu Tomasza Lisa. Zaprosił do niej Stefana Niesiołowskiego. Ten jest zaś podobny do Korwina: to typ komentatora rzeczywistości, którego z łatwością moglibyśmy sobie wyobrazić, jak obrywa muszkom skrzydełka. Ma w sobie niewrażliwość okrutnego dziecka. Tyle że on uderza w tych, w których uderzać wolno – poprawność polityczna pozwala, czasem nawet do tego zachęca. W sumie jest to więc świat barbarzyńców. Świat, w którym nie liczy się ani dobre wychowanie, ani przyzwoitość.
9/11 obalił tezę Fukuyamy o końcu historii i ukształtował światową geopolitykę początku XXI wieku
Mija 11 lat od największego ataku terrorystycznego w historii. Mija 11 lat od daty, która wyrwała cały świat z bezpiecznego letargu błogich lat 90-tych. Przypominam swój tekst sprzed roku na temat osobistych wspomnień z 11 września 2011 roku. W 2001 roku mieszkałem już w Polsce jednak tęsknota za USA wciąż była we mnie silna. Rok przed czarnym wtorkiem dotykałem wież WTC i spacerowałem koło Pentagonu. Tamtego wrześniowego poranka, Ameryka jaką znałem skończyła się. "Czarny wtorek" zmienił nie tylko świat, ale również moją percepcję świata. Trudno jest porównywać zamach terrorystyczny z 11/09 z tym co wydarzyło się 10 kwietnia pod Smoleńskiem. Nie chodzi oczywiście o liczbę ofiar, bowiem nawet „śmierć jednego człowieka to koniec świata”, jednak oba wydarzenia mają zupełnie inny wymiar. 10 kwietnia mieliśmy do czynienia z katastrofą, która obnażyła jak żenująco słabym krajem jesteśmy. Straciliśmy w tej katastrofie elitę narodu, będącą na służbie. Nie mam żadnych wątpliwości, że ich śmierć nie była bezsensowna i wierzę, że miała głębszą przyczynę, którą kiedyś może dojrzymy. Jednak była ona następstwem makabrycznego wypadku, który nie miał zasadniczego wpływu na losy świata. 9/11 był natomiast atakiem na podstawy naszej cywilizacji i wypowiedzeniem wojny wartościom, w które wierzymy. Pamiętam, że tuż po atakach, mój kolega ( a chciałbym podkreślić, że w tamtym okresie byłem lekko lewicującym ateistą, który otaczał się ludźmi, którzy pewnie dziś głosują na SLD i Palikota), zapytał mnie dlaczego ubolewam nad tym atakiem skoro o wiele więcej ludzi umiera w Afryce czy w innych wojnach. Odpowiedź była prosta: bo tym razem tragedia dotknęła judeochrześcijańską cywilizację. Na dodatek zburzony został symbol potęgi kapitalistycznego zachodu. Byłem niezwykle dumny, że Polska, pod rządami postkomunistów, stanęła po stronie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej i zdecydowanie sprzeciwiła się terroryzmowi. Czułem to nawet wtedy gdy bardzo daleko mi było do jakiejkolwiek prawicy, fascynowałem się programami Howarda Sterna, kochałem teorie spiskowe a la J.F.K Stone’a zaś Georg .W. Bush był dla mnie typowym zacofańcem, „redneckiem” i idiotą. Mimo swojego lewicowego infantylizmu zawsze jednak kochałem Amerykę. 11 września miał wielki wpływ na kształtowanie się mojej osobowości i światopoglądu. Mój rozwój intelektualny i wybory ideowe jakie dokonywałem później były naznaczone piętnem świata po ataku na Amerykę. Przed 2001 rokiem byłem wesołym „amerykańskim dzieciakiem” z typowego jankeskiego liceum, które można oglądać w setkach amerykańskich seriali telewizyjnych. „American Pie”- to był mój świat. 11/09 uświadomił mi jak kruchy jest spokój lat 90-tych i jakim mitem jest „koniec historii”.
„Kto śmiał nas zaatakować”- pomyślał tego dnia prezydent USA, George W. Bush. Ja czułem dokładnie to samo. Wiedziałem, że cywilizowany świat będzie musiał odpowiedzieć na ten tchórzliwy i nikczemny atak. Ameryka nie mogła paść na kolana przed ludźmi, którzy posługują się pasażerami by zamordować zwykłych obywateli USA ( również muzułmanów) pracujących na Manhattanie. „Musieliśmy ich zmiażdżyć”- mówi dziś neokonserwatysta Joshua Muravchik i dodaje, że może właśnie brak neokonserwatywnych ideologów w administracji Busha Seniora doprowadził do rezygnacji ze zduszenia terroryzmu w zarodku. Podobnego zdania jest prof. Richard Pipes, który zauważał rok temu "Rz", że:
„Jesteśmy świadkami ofensywy świata islamskiego przeciwko Zachodowi. To muzułmańscy terroryści wypowiedzieli wojnę naszej kulturze, kulturze chrześcijańskiej i żydowskiej”. Nawet Barack Obama przyznaje dziś, że „sprawcy zamachów chcieli nas sterroryzować, ale nie złamali naszego oporu. Dziś nasz kraj jest bezpieczniejszy, a nasi wrogowie słabsi.” Można zawsze postawić pytanie: za jaką cenę? Myślę jednak ,że nie dało się uniknąć pewnego ograniczenia wolności za cenę ratowania życia. W końcu nie da się zaprzeczyć temu, że od 10 lat nie było w USA żadnego zamachu terrorystycznego na dużą skalę. 9/11 na zawsze odmienił oblicze Ameryki, co najlepiej widać podróżując samolotami. Dla mnie wielkim szokiem była kontrola na lotnisku Heathrow, która w niczym nie przypominała tego jak wyglądała praca służb, gdy lądowałem 4 lata wcześniej w Bostonie czy w Nowym Jorku. Przez ostatnią dekadę, która obaliła absurdalną tezę Fukuyamy o końcu historii, praktycznie cała geopolityka została ukształtowana przez ten zamach. Czy Barack Obama byłby dziś prezydentem USA, gdyby nie wątpliwa, nawet z punktu widzenia bezpieczeństwa Izraela, wojna z Irakiem, która odbija się znacząco na budżecie amerykańskim ( co zresztą przeczy, że ta wojna była wywołana dla pieniędzy)? Czy sukces Chin nie jest w pewnym stopniu pochodną tego, że Amerykanie skupili się na wojnie z terroryzmem i zaniedbali inne ważne problemy światowe? Czy Władimir Putin, dzięki wojnie z terrorem nie wkupił się w łaski zachodu, zaślepiając mu oczy? Z drugiej strony można zadać sobie pytanie, jakby wyglądały dzisiejsze „demokratyczne rewolucje” w krajach Afryki Północnej, gdyby Saddam Husain nadal rządził w Iraku? Czy terroryści przez ostatnią dekadę nie uzbroiliby się na tyle mocno, że Ameryka dziś musiałby stawić czoła potędze z bronią nuklearną? Takich pytań można zadawać setki. Tyle samo pada na nie odpowiedzi.
„Dekada strachu”. To hasło idealnie oddaje sukces jaki odnieśli terroryści dokonując tego zamachu. „New York Times” wyliczył, że wojna z terroryzmem i wprowadzanie specjalnych środków bezpieczeństwa pochłonie 3,3 bln dolarów. To niemal tyle ile wynosi roczny budżet rządu USA. Bin Laden kilkakrotnie straszył , że doprowadzi USA do bankructwa. Wielu krytyków polityki Busha przekonywało, że prezydent przesadził z reakcją na ataki ( które Al Kaida zorganizowała za 500 tyś. dolarów) i przez to doprowadził kraj na skraj bankructwa. Z taką tezą jednak polemizuje Anne Applebaum, która uważa, że kryzys finansowy bardziej zaszkodził USA niż Al Kaida. Po zamachach Ameryka jednak wybudziła się z letargu, w który wepchnął ją upadek komunizmu i dekada niepodzielnej władzy na świecie. Po 11 września, Ameryka znów zobaczyła sens przewodzenia światu.
„Każdy naród musi aktywnie zapobiegać uzyskiwaniu broni masowego rażenia przez państwa sponsorujące terroryzm lub przez grupy terrorystyczne.[…] Oznacza to silne, międzynarodowe potępienie państw, które dają schronienie- a w niektórych przypadkach bezpośrednie wsparcie terrorystom . Oznacza to też ujawnianie wszelkich ich działań, które mogą być sprzeczne z międzynarodowymi traktatami. Oznacza to też otwarty dialog z resztą świata, dialog uświadamiający wszystkim o co toczy się gra”- pisał John. R Bolton, ambasador USA przy ONZ w latach 2005-06. Oczywiście kwestia walki z krajami posiadającymi „broń masowego rażenia” skompromitowała się po tym jak odkryto, że takiej nie było w Iraku. Jednak nie oznacza to, że takie reżimy jak Iran przestały być zagrożeniem dla świata( notabene największym błędem Busha, w moim przekonaniu był atak na Saddama a nie na Iran). Jest tego świadom również Barack Obama, który mimo retoryki pięknoducha, realizuje wiele celów politycznych Georga W. Busha i kontynuuje jego politykę wobec terroryzmu. Lepiej ją jednak opakował pijarowo. Rok temu można było obejrzeć było wiele filmów dokumentalnych i reportaży opowiadających o tym feralnym dniu. Najlepszy cykl filmów prezentuje National Geographic, który wyemitował znakomity wywiad z George W. Bushem, gdzie prezydent pierwszy raz opowiadał o swoich odczuciach tamtego dnia i dokument o bohaterskiej postawie burmistrza Nowego Jorku Rudolpha Gulianiego. Na mnie jednak największe wrażenie zrobił reportaż o przemianie studentów amerykańskich i europejskich uczelni, którzy z konsumentów zachodniej cywilizacji stali się fanatycznymi pilotami maszyn 11 września 2001 roku oraz opowieść o zwykłych Amerykanach i imigrantach, którzy pragnęli „amerykańskiego snu” a dostali w zamian terrorystyczny koszmar. Atak na WTC i Pentagon zniszczył w dużym stopniu poczucie bezpieczeństwa Amerykanów. Administracja Busha bardzo bała się, że po tym makabrycznym dniu, nastąpią błyskawicznie kolejne ataki komórek ukrytych w USA, które będą miały na celu zniszczenie ducha narodu. Na szczęście nic takie się nie stało. Amerykanie zaś pokazali niezwykłą siłę po 11 września, która przytłumiona przez ciężką drugą kadencje administracji Busha, kryzys finansowy i antywojenną propagandę, znów się pojawiła po zabiciu Osamy bin Ladena. Jednak najwspanialszych rzeczy Amerykanie dokonywali w momencie ataku. Nawet tak nienawidzący Ameryki reżyser Oliver Stone dostrzegł nieprawdopodobne bohaterstwo zwykłych ludzi i duch pojednania jaki zapanował nad tym krajem i pokazał go w filmie „World Trade Center”. Powszechnie wiadomo jakim bohaterstwem wykazali się strażacy tego jesiennego dnia. Ich poświęcenie i fanatyczna próba uratowania jak największej liczby ludzi nigdy nie zostanie zapomniana w Nowym Jorku. To samo dotyczy policjantów. Jednak prawdziwym bohaterstwem wykazali się zwykli Amerykanie, którzy znaleźli się w niezwykłych okolicznościach. Widzieliśmy to w filmie „Lot 93”, który był niemal dokumentalnym odwzorowaniem tego co stało się na pokładzie samolotu, który tylko dzięki działaniom pasażerów, świadomych zamachów, nie uderzył w Biały Dom. Ci, którzy zdążyli uciec z wież przed ich zawaleniem, dają dziś świadectwo niesamowitego amerykańskiego ducha walki, który ujawnił się w zwykłych pracownikach biurowca, którzy poświęcili własne życie by uratować zupełnie nieznajomych sobie ludzi. Nie jest to hollywoodzki, wyidealizowany obraz Ameryki. Mieszkałem w tym kraju. Kończyłem tam szkołę. Żyłem w prawdziwym amerykańskim miasteczku z ludźmi, którzy potrafili w ciągu kilkunastu minut zorganizować grupę, która rozwiązywała problem dręczący w danej chwili ich „local community”. Słuchając ludzi, którzy relacjonowali co się działo wewnątrz tej dosłownej „szklanej pułapki” i w trakcie odgruzowywania późniejszej „strefy zero” , można się przekonać, że wokół nas żyje wielu bohaterów. Po atakach w Internecie pojawiły się plakaty filmu „Die Hard” ze zdjęciem Brusa Willisa z napisem „Bruce, gdzie byłeś?” Tamtego dnia był w każdym z tych Amerykanów, którzy pomagali bliźnim. Wielu z nich na zawsze stopiło się z metalowymi elementami budynków. Siła tego narodu i wartości, na których zbudowane są USA pokazały, że terroryści przegrywają wojnę, którą dekadę lat temu rozpoczęli.
Kto przeprosi za Roosevelta W poniedziałek Amerykanie odtajnią dokumenty dotyczące – jak wynika z zapowiedzi – szeroko traktowanej kwestii zbrodni katyńskiej. Nie spodziewam się rewelacji. W aspekcie odnoszącym się do polityki Stanów Zjednoczonych w schyłkowym okresie II wojny światowej zapewne potwierdzi się to, co już i tak wiemy: dobre rozeznanie prezydenta Franklina Delano Roosevelta co do rzeczywistych sprawców zbrodni, a zarazem dążenie do całkowitego wyciszenia tej kwestii. Według prognoz ekspertów z Departamentu Obrony, wojna z Japonią mogła przeciągnąć się nawet do lat 50. i kosztować Stany Zjednoczone ponad milion ofiar. W tym kontekście kwestią kluczową było wejście do niej Związku Sowieckiego, przejęcie części wysiłku wojennego na frontach dalekowschodnich przez Armię Czerwoną. Podnoszenie sprawy katyńskiej, wskazywanie na ZSRS jako jej sprawcę mogło to zaangażowanie Sowietów przeciw Japonii utrudnić, a nawet uniemożliwić. Dlatego zarówno po linii dyplomatycznej, jak i wywiadu wojskowego wydane zostało rozporządzenie o bezwzględnym ucinaniu w zarodku wszelkich prób podniesienia kwestii odpowiedzialności ZSRS za zbrodnię katyńską. Pułkownikowi armii Stanów Zjednoczonych Johnowi van Vlietowi, który znalazł się w Lesie Katyńskim w gronie grupy jeńców anglosaskich, po powrocie do kraju zakazano dzielić się swoimi spostrzeżeniami, jednoznacznie wskazującymi na prawdziwych sprawców masakry. Z kolei pułkownik Henry Szymański, oficer łącznikowy armii amerykańskiej przy 2. Korpusie Polskim we Włoszech, otrzymał naganę za przekazywanie informacji o mordzie katyńskim. Na osobiste polecenie prezydenta Roosevelta specjalny przedstawiciel Stanów Zjednoczonych na Bałkanach Julius Earl Schaefer musiał zrezygnować z publikacji zebranych przez siebie istotnych materiałów dotyczących dokonanego w Lesie Katyńskim ludobójstwa. Liczyło się nade wszystko szybkie zwycięstwo w wojnie, oszczędzenie krwi amerykańskich żołnierzy; moralne koszty takiej postawy zdawały się bez znaczenia. Czy i na ile udostępniana po dziesięcioleciach dokumentacja uściśli i uszczegółowi te ustalenia? Z pewnością co najmniej je potwierdzi. Wiemy, iż w trakcie procesu przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze, na polecenie Waszyngtonu przedstawiciel Stanów Zjednoczonych w Trybunale spowodował, że wątek katyński został po cichu wycofany. Zgłosił go do porządku obrad jako “ludobójstwo niemieckie” Związek Sowiecki, ale na etapie wstępnych przesłuchań wykazano wadliwość (kłamliwość) wniosku. Byłoby interesujące, jak tym razem administracja prezydenta Harry´ego Trumana sama przed sobą uzasadniała takie postępowanie. Stany Zjednoczone odstąpiły od taktyki przemilczania zbrodni katyńskiej w 1951 r. (Wielka Brytania w 2003!). Wówczas to Izba Reprezentantów Kongresu powołała specjalną komisję “w celu przeprowadzenia pełnych i całkowitych badań zbrodni katyńskiej”, zwaną od nazwiska jej przewodniczącego komisją Raya Maddena. Istnieje domniemanie, że miało to związek z pogłoskami, iż jeńcy amerykańscy są w Korei rozstrzeliwani, a nawet że Koreańczycy korzystają przy tym z jakiegoś filmu instruktażowego nakręconego przez NKWD w 1940 r. w Lesie Katyńskim. Zapewne uzyskamy wreszcie możliwość zweryfikowania tej hipotezy. Pozostaje jeszcze inny aspekt problemu. Czy i kiedy administracja amerykańska choćby li tylko rozpatrywała kwestię przeproszenia Narodu Polskiego, ewentualnie rządu RP na wychodźstwie w Londynie, za postawę zajętą przez Roosevelta w kwestii zbrodni katyńskiej. Czy któryś z prezydentów, np. kierujący się nie tylko interesem politycznym, ale i zasadami moralnymi Ronald Reagan, widział taki problem? Prof. Wojciech Materski
Skandal. Prokuratura znów odmówiła dr. Badenowi Po raz kolejny światowej sławy patologowi odmówiono udziału w ekshumacji i sekcji zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej. Z ustaleń portalu Niezależna.pl i „Gazety Polskiej Codziennie” wynika, że Prokuratura Wojskowa odmówiła powołania dr. Michaela Badena w charakterze biegłego i dopuszczenia go do udziału w ekshumacji i sekcji zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej. Prokuratura Wojskowa uznała, że ani teraz, ani w najbliższej przyszłości nie przewiduje konieczności poszerzania składu biegłych. Wniosek o powołanie dr. Badena w charakterze biegłego złożył w Prokuraturze Wojskowej mec. Stefan Hambura, który zwracał uwagę, praca dr. Badena może pomóc skutecznie i ostatecznie podważyć ustalenia dokumentów sporządzonych na terenie Federacji Rosyjskiej, a stanowiących dowód w postępowaniu dotyczącym katastrofy smoleńskiej. Dr. Michael Baden to amerykański naukowiec, który brał udział m.in. w badaniach zwłok prezydenta Johna F. Kennedy’ego oraz szczątków cara Mikołaja II. Światowej sławy patolog już wcześniej wyraził gotowość wzięcia udziału w badaniach ciał ofiar smoleńskiej katastrofy, ale nie wyrażono na to zgody. Niezależna
Zastępczy temat, czyli jak Korwin-Mikke został faszystą Z poglądami Janusza Korwina-Mikke można się nie zgadzać, ale sugerowanie, że opowiada się za eksterminacją niepełnosprawnych lub iż jest faszystą, są dowodem wyjątkowej głupoty lub przejawem skrajnego cynizmu. Obóz Korwina-Mikke ilekroć zaczyna być traktowany jako poważna siła polityczna, tylekróć jej szef staje się obiektem niewybrednego taku. Chociaż trzeba przyznać, że sam daje amunicje, której druga strona nie waha się użyć. Tak było w 2007 r. gdy "Dziennik" zarzucił mu na pierwszej stronie, że "szydził" z niepełnosprawnej dziewczynki. Notowania Ligi Prawicy RP, z której kandydował wówczas JKM poleciały z 7-8 procent na poziom błędu statystycznego. Oczywiście JKM nie szydził z dziecka, tylko wypowiedział się negatywnie na temat tzw. szkół integracyjnych. Tamten sukces akcji "Dziennika" został wykorzystany do powtórzenia "wbicia" JKM w ziemię przy okazji niepełnosprawnych sportowców. Media sprowadziły jego wypowiedź do porównania zawodów niepełnosprawnych sportowców z zawodami szachowymi dla debili. Pomijając fakt iż mówił także o podziwie dla ich wysiłku. Dla mnie jako człowieka mediów jest jasne, że JKM zaliczył "wtopę" medialną, bo większość ludzi otrzymała zakłamany przekaz jego wypowiedzi albo go nie zrozumiała. Podobnie było w 1995 r. gdy pojawiły się sondaże dające JKM ponad 5 proc. poparcia w wyborach prezydenckich pokazano go w telewizji gdy mówił o konieczności wprowadzenia drobnych opłat dla starszych osób chodzących do lekarza "aby nie przychodzili tam pokwękać", na koniec pokazano również, bezrobotnemu, który nie ma pracy JKM doradził umycie jego samochodu za 5 zł. Niezależnie od tego, że obie wypowiedzi były słuszne i prawdziwe, to przyczyniły się do spadku drastycznego notowań w JKM. Równie niedelikatnie JKM wyraża się o ludziach, którzy w tragedii smoleńskiej widzą coś więcej niż katastrofę i splot niekorzystnych wypadków. Chciaż jest to duża część elektoratu NP. Niestety jeżeli ktoś chce wygrywać w "demokracji" (takiej jak obecna będąca oligarchią różnych układów i grup interesu) , lub być przynajmniej opozycją parlamentarną, to może głosić radykalnych poglądów na wszystkich płaszczyznach. Radykalizm może pozwolić zdobyć kilka punktów procentowych, ale to jest elektrat chwiejny. Dziś wielbi JKM, a jutro może zagłosować na Palikota. Glanowanie JKM jest prewencyjną grą grup interesu, które obawiają się wzrostu znacznia Nowej Prawicy. Niestety dawanie im pretekstu do takich ataków zaszkodzi wynikowi wyborczemu NP. Piński
Z Lisiej nory W programie u p.Tomasza Lisa zaskoczyło mnie tylko to, że jeden z niepełnosprawnych powiedział coś w stylu: „Teraz jako niepełnosprawny funkcjonuję lepiej, niż kiedy byłem zdrowy!” To jest żywa ilustracja mojej tezy, że jeśli będziemy pokazywali inwalidztwo w różowym świetle, to coraz więcej mlodych ludzi będzie skakało główką w dół w nieznane wody – bo w razie czego będzie miało los lepszy, niż przedtem! I medal olimpijski łatwo zdobyć. Mnie los inwalidów kompletnie nie interesuje. Jeśli ja będę rządził, to za siedem lat Polak stanie na Marsie. Jeśli ja będę rządził – to Polacy będą się bogacić – i większość będzie bogata, as część: bardzo bogata. I wtedy to będzie ich sprawa, czy swoich pieniędzy użyją na organizowanie para-olimpiad. Czy olimpiad. Czy na cokolwiek. To w ogóle nie ma prawa interesować władz państwa!
Ufff! Bezpośrednio po programie u p.Tomasza Lisa napisałem: „Nie wiem, co o tym myśleć. Nikt nie jest sędzią we własnej sprawie. Więc nie wiem”. Dowiadywałem się, ze najgorzej jest... wewnątrz KNP. Jest podział. I to nie tylko, dlatego, ze jedni wkładają czas, pieniądze i wysiłek dla Idei – a drudzy też wkładają czas, pieniądze i wysiłek... ale chcieliby po drodze wejść do jakiegoś sejmiku wojewódzkiego, na przykład. W czym nie ma nic zdrożnego. Dochodziły mnie takie sygnały. Ale i optymistyczne:
„Nie odezwałem się, bo sam nie wiem, co o tym myśleć - w każdym razie po raz pierwszy mój Ojciec stanął po Pana stronie... Może właśnie przez tę nagonkę...” Ale potem przyszedł sygnał powalający:
„Adam Pieczyński, redaktor naczelny TVN24 potwierdził nam, że stacja wstrzymała emisję z udziałem obu polityków (JKM i JFL), ale przedstawia swoją wersję:
- Redakcja zrezygnowała z emisji, gdyż uznała, że cytowanie wyrażanych przez Janusza Korwin-Mikkego niedopuszczalnych w cywilizowanym świecie opinii służy tylko jego źle pojętej popularności. Uznaliśmy, że najlepszym sposobem polemiki z nim jest pokazywanie naszych fantastycznych sportowców”. Pominmy to, że obłudnicy z TVN parasportowców NIE pokazywali. Mój komentarz był taki:
I TO JEST WIELKIE ZWYCIĘSTWO!!! Widocznie widzą, że efekt jest takim, jaki przewidziałem: 80% wyje z oburzenia - ale 20% budzi się ze snu. Widzi, że można powiedzieć to, co wszyscy myślą - i nie paść trupem na miejscu... Mówić politycznie niepoprawnie - i nic nie grzmi... I te 20% odważnie stanie u naszego boku.
„Od kiedy to wiara prawdziwa lęka się prześmiewek pogan i heretyków?” Część Partii jest przestraszona – bo 80% ludzi mniej lub bardziej ostro mnie potępia. Ale przecież nam chodzi o te 20%... Uczniowie Chrystusa też byli przerazeni - że użyje takiego porównania - gdy większość Żydów żądała wydania Chrystusa na śmierć. Nie miejmy złudzeń: ONI wstrzymali tę emisję – bo dostrzegli - to znaczy: zrobili badania - że ten występ był dla nas korzystny. Oczywiście, że można było starać się roznieść ten zespół Obrońców Inwalidów (à propos: powinienem był zaproponować zmianę nazwę placu Inwalidów w Warszawie na „plac Niepełnosprawnych”!) w strzepy – ale w'obec działań p.Lisa było naprawdę trudno... Przepraszam: mogło być znacznie lepiej... Ale skoro wstrzymali tę emisję – to znaczy, że tym programem uczyniliśmy krok do przodu. Jak wielki? Się zobaczy! JKM
Koszerna świnia z rogami Ach, jaka szkoda, że Hitler tego nie dożył! A ściślej mówiąc - nie tylko on, bo jestem pewien, że i Józef Stalin nie posiadałby się z radości na wieść, że rząd niemiecki „opowiada się” za wprowadzeniem obowiązku instalowania w prywatnych samochodach kamer pozwalających na obserwowanie w czasie rzeczywistym zarówno kierowców, jak i pasażerów. No i słuszna jego racja - bo czyż w IV Reichu, budowanym właśnie przez Naszą Złotą Panią można sobie wyobrazić sytuację, w której przestrzeń w prywatnych samochodach wymyka się kontroli Gestapo? Tego nie można wyobrazić sobie nawet w gorączce, zwłaszcza, gdy zwrócimy uwagę, że powierzchnia prywatnych samochodów w dzisiejszych czasach jest porównywalna z powierzchnia niewielkiego państwa. A czyż w IV Reichu można pozostawić taką dużą powierzchnię poza zasięgiem Gestapo? Jasne, że nie można, toteż tylko patrzeć, jak obowiązek instalowania kamer podglądających kierowców i pasażerów prywatnych samochodów zostanie wprowadzony nie tylko w Niemczech, ale całej IV Rzeszy, a zatem - również w naszym nieszczęśliwym kraju. Wprawdzie banda konfidentów poprzebieranych za dziennikarzy tych wszystkich - ach, chciałem już wymienić nazwy tych wszystkich ubeckich stacji telewizyjnych, a nawet nazwiska konfidentów poprzebieranych za dziennikarzy - ale skoro kolega Ziemkiewicz został zmuszony do dobrowolnego rewokowania w procesie z panem redaktorem Durczokiem, to znaczy, że niezawisłe sądy musiały już otrzymać stosowne instrukcje. Ha! W takim razie mój proces z TVN-em dobrze nie wygląda i tylko patrzeć, jak pełnomocnikujący tej stacji pan profesor Kruszewski, u którego boku w procederze zaprawia się również córka, (niedaleko pada jabłko od jabłoni!) za sprawą niezawisłego sądu przytroczy sobie do pasa również i mój skalp. Niech mu tam będzie na zdrowie; w państwie takim, jak nasz nieszczęśliwy kraj, miejsce ludzi normalnych jest w więzieniu, natomiast kryminalistów i łajdaków - w rządzie, a w najgorszym razie - w opozycji. Nie widzę jednak powodu, by ułatwiać mu sytuacji. W końcu nawet w Piśmie Świętym jest powiedziane, że każdy będzie zdobywał swój kawałek chleba w pocie czoła. Tedy - chociaż jestem pewien, że i on wie i ja wiem - to milcz serce!
Zatem wprawdzie banda konfidentów... - i tak dalej - kręci nosem na te regulacje, bredząc coś o „przestrzeni wolności” - ale nie zwracajmy najmniejszej uwagi na tę perfumowaną kupę gówna. To tylko z powodu niedzieli, kiedy to oficerowie prowadzący grillują na daczach i zaprawiają się bimbrami - ale kiedy w poniedziałek przyjadą do swoich biur, to niezależne media dostaną stosowne iskrówki („i skoczyła iskrówka, zawrzały redakcje”), a poprzebierani za dziennikarzy konfidenci zaczną śpiewać z innego klucza. Zresztą nie tylko konfidenci - bo przecież zdecydowana większość dziennikarzy w naszym nieszczęśliwym kraju, to banda idiotów, którzy - podobnie jak Dajakowie na Borneo - nie potrafią uchwycić związku przyczynowego miedzy spółkowaniem, a rodzeniem się dzieci. Stąd w tych środowiskach taka popularność zapładniania w szklance; skoro są pewni, że mleko robi się w fabryce, to pewnie myślą, że dzieci też. Wystarczy przypomnieć klangor podniesiony przed kilkunastu laty, kiedy na polecenie Gestapo, w naszym nieszczęśliwym kraju w prywatnych samochodach wprowadzano obowiązek zapinania pasów bezpieczeństwa. Kiedy jedyny normalny człowiek wśród tworzącej tubylcze elity bandy idiotów, to znaczy - Janusz Korwin-Mikke przeciwko temu obowiązkowi protestował ostrzegając, że jeśli zgodzimy się na ingerencję biurokratycznej szajki w przestrzeń wolności, to za tym pierwszym krokiem pójdą następne i następne - aż skończy się na tym, że przez całą dobę albo będziemy poprzypinani kajdankami do najbliższego kaloryfera, albo w związku z ustanowieniem godziny policyjnej, będziemy musieli siedzieć w aresztach domowych - oczywiście dla własnego bezpieczeństwa - bo wiadomo, iluż nieszczęść można by uniknąć, gdyby ludzie nie wychodzili z domów! Żyją jeszcze ludzie pamiętający szyderstwa, jakich mu nie szczędzili „mądrzy i roztropni” mikrocefale - no a teraz właśnie nastała kolejna godzina prawdy. Czy nie można by wszystkich postępaków skoszarować gdzieś w Bieszczadach i ogrodzić teren? Mogliby tam rżnąć się wszyscy ze wszystkimi we wszystkie możliwe otwory ciała, zapładniać kopulantki w szklance, przestrzegać zasad partnerstwa no i oczywiście pilnować, żeby wszyscy ludzie byli braćmi, pamiętając, iż brat brata w d... harata - a resztę nieszczęśliwego kraju zostawić w spokoju? „Jak pięknie by mogło być” - „ale próżno marzyć o tem”. Więc szkoda, że Hitler tego nie dożył - zresztą nie tylko tego. Oto w „Najwyższym Czasie!” (dlaczego wartościowe korespondencje z kraju i zza granicy w zasadzie można spotkać tylko w tzw. pismach „niszowych”, podczas gdy i pana red. Lisa, co to wraz z panią red. Lisową przez swoje przewody pokarmowe każdego miesiąca przepuszczają krocie - niestety również publiczne - czy u pana red. Baczyńskiego - tylko sam Scheiss, również w wykonaniu niedouków w rodzaju pana Wojewódzkiego?) czytam w korespondencji Katawa Zara z Tel Aviwu, że tamtejszy dygnitarz, były szef sztabu generalnego Mosze Jaalon oświadczył, że „Iran musi wybrać między przeżyciem, a pitraszeniem broni atomowej”. Kataw Zar z właściwą sobie przenikliwością spenetrował prawdę, że w tym oświadczeniu kryje się groźba użycia przeciwko Iranowi broni jądrowej, której Izrael, jak wiadomo, „nie ma” - bo jakże inaczej mały kraj chciałby postawić na krawędzi „przeżycia” „wielomilionowe, rozległe państwo” - jeśli nie przy pomocy głowic nuklearnych? Możemy sobie wyobrazić, jak ucieszyłby się Adolf Hitler, gdyby mógł usłyszeć tę deklarację! Non omnis moriar - miałby prawo tak powiedzieć bez najmniejszej przesady - bo przecież Izrael, przyznający sobie prawo unicestwienia każdego, kto stanie na drodze urojeń wyznawanych przez kierujących tym państwem szowinistów w rodzaju „oszusta pokojowego” Szymona Peresa, jest ideologicznym, a może nawet - również politycznym spadkobiercą przywódcy III Rzeszy. W swoim czasie, to znaczy - za życia Adolfa Hitlera świat, a w każdym razie - mieszkańcy naszego nieszczęśliwego kraju pocieszali się, że „nie dał Pan Bóg świni rogów, bo by ludzi bodła”. Wygląda jednak na to, że Pan Bóg, w swoich niepojętych zamiarach, postanowił przeprowadzić eksperyment z przyprawieniem świni rogów. Ma się rozumieć, że dla świata nic dobrego z tego wyniknąć nie może - ale nie można wykluczyć, że taki właśnie efekt jest w ramach tego eksperymentu wkalkulowany. Skoro na świecie namnożyło się tylu durniów, to może rzeczywiście coś z tym fantem trzeba zrobić? Kiedyś był potop, no to tym razem - zwłaszcza, że Pan Bóg obiecał potopu nie powtarzać - może nuklearny pożar? SM