Po śmierć na motocyklu
„Merlinie, oby nie było zbyt późno. Daj, by nie było zbyt późno. Pozwól mi zdążyć!” - myślał gorączkowo, wyciskając z motocykla tyle, ile się dało. Pochylił się niżej nad kierownicą. Lodowate powietrze jesiennego wieczoru ostro smagało mu twarz, wichrzyło związane włosy, rozchełstało koszulę. Syriusz czuł, że przejmujący wiatr przenika go na wskroś, jak setki sztyletów wpadających piersią i wypadających plecami. Przynajmniej studziło to pot, który mimo listopadowego już mrozu skraplał mu się wzdłuż kręgosłupa. Wskazówka na liczniku wskazywała 180 km/h. Maszyna wyła, jakby w każdej chwili miała rozpaść się na części, ale jego niewiele to obchodziło. Wbił dłonie w kierownicę, próbując własnymi siłami dodać motorowi prędkości.
„Merlinie, pozwól mi zdążyć. Nie pozwól, by było zbyt późno” - powtarzał. Chciał się modlić, ale nie mógł przypomnieć sobie słów żadnej modlitwy. W chwili, gdy wszystko zawiodło, gdy zawiodła nawet magia, gdy zawiódł ten, któremu ufał, pozostała mu wyłącznie modlitwa. I wiara, że zło nie zwycięży. Tak, zwyciężało już tyle razy, ale teraz chodziło przecież o życie dwojga dobrych ludzi i ich małego synka. Przecież u góry musiał być ktoś, kto nad nimi czuwał...
Tego dnia po czarnych korytarzach krążyło wyjątkowo wiele dementorów. Ich świszczące oddechy... I to przenikliwe uczucie smutku... Jakby miał za chwilę wybuchnąć płaczem. Oczy go piekły i bolało w okolicach serca (może to była wątroba, może już nie miał serca). A jednak brakowało łez. Dementorzy nad nim czuwali. Otoczyli go staranną opieką. Czasem miał wrażenie, że wyssają go przez kraty. Dziś nawet nie drgnął, nie chciał, by za bardzo wyczuwali jego obecność. Nie chciał już myśleć o złych rzeczach. Był przecież niewinny. Niewinny...
Syriusz nie widział nic, pędził w ciemność. Niebo było zachmurzone. Widział tylko swoje blade ręce z napiętymi mięśniami, licznik niezmiennie wskazujący 180 km/h i żółtą smugę przedniego reflektora. Kiedy dowiedział się, ze Peter… Zacisnął szczęki tak mocno, że rozbolała go głowa. Nie chciał w to uwierzyć. Peter był mały, brzydki i nieporadny, ale nie zdradziłby przyjaciół. To musiała być tylko podła, wyssana z palca plotka. Ale jeśli nie… Jeśli nie…
- Merlinie, muszę zdążyć! - desperacko wykrzyknął w ciemność. Emocje szarpały nim tak, jakby w całym ciele miał tysiące małych bomb, które kolejno eksplodowały.
Co jakiś czas nerwowo zerkał w dół, wypatrując na ziemi znajomych świateł Doliny Godryka. Mijał różne osady, mniejsze i większe, ale to nie ich szukał. Wreszcie rozpoznał niewielkie miasteczko. Szarpnął kierownicą w dół, ani trochę nie zwalniając, co mogło łatwo skończyć się skręceniem karku. Włączył dopalacz niewidzialności. Zwykle uwielbiał to uczucie - jazdę na niewidzialnym motocyklu z niewidzialnym ciałem. Czuł się wtedy jak zjawa, jak wiatr, jak bóstwo. Teraz o tym nie myślał. Sympatyczne, spokojne miasteczko zbliżało się z zawrotną prędkością, jakby samobójczo pragnął się rozbić o ziemię. Wyraźnie widział już spiczastą wieżyczkę kościoła, widział domki z oknami błyszczącymi od elektryczności, widział grupki dzieciaków przebranych za halloweenowe straszydła, widział kałuże na oświetlonych uliczkach. Ostro skręcił w jedną z takich uliczek i gwałtownie zaczął hamować w powietrzu. Doskonale wiedział, że nie zobaczy domu Jamesa i Lily, dopóki nie wypowie zaklęcia. Jeszcze nie wyhamował do końca, ale już zeskoczył z motoru, ryzykując połamanie nóg. Nie zwrócił uwagi na to, że jego ukochane cudeńko przewróciło się z rumorem i z trzaskaniem blach na twardą ulicę. W głowie mu dudniło. Pędząc jak wariat, uniósł różdżkę i kilkakrotnie się przejęzyczając, zdołał wreszcie powiedzieć zaklęcie. Ukazał się wiejski, przytulny domek… z najwyższym piętrem prawie całym w ruinie…
Oddałby życie za jedno zaklęcie. Za jednego Patronusa. Za błysk srebrnego światła. Cela była taka ciemna. Kiedy po raz ostatni widział słońce? Jedynie mdłe światło z latarni strażników, którzy dwa razy dziennie patrolowali korytarze, rzucało brudne błyski na okropną rzeczywistość. Strażnicy rzadko ze sobą rozmawiali, jeszcze rzadziej odzywali się do więźniów. Ci natomiast próbowali sprowokować ich wrzaskami, przekleństwami i wyzwiskami. „To podła praca” - mruknął kiedyś jeden ze strażników do swojego towarzysza. Podła praca. Ale oni wracali do swoich domów, do rodzin, do żon i dzieci.
Syriusz zatoczył się jak pijany, nieomal wpadając w równiutko przystrzyżony żywopłot. Przez chwilę, przez jeden krótki moment zapomniał, po co właściwie tutaj przyjechał. Było mu niedobrze, dławił się własnym sercem podchodzącym pod samą krtań, przed oczami miał ciemne plamy. Szybko jednak oprzytomniał. Jak burza wpadł do środka. Drzwi były otwarte. W mdłym świetle latarni ulicznej wpadającej przez okna dostrzegł leżące w holu martwe ciało Jamesa. Przypadł do niego. Nie myślał. Czuł tylko rozdzierający ból w klatce piersiowej. James, z rozwichrzonymi czarnymi włosami, z przekrzywionymi okularami na nosie i z wykrzywionymi ustami wyglądał jak woskowa kukła. Syriusz patrzał w znajome, tak często roześmiane, a teraz nieruchome, jakby szklane oczy przyjaciela i czuł, że za moment oszaleje z rozpaczy. W jasnobrązowych tęczówkach Jamesa błyszczało przerażenie - ale mógł się tylko domyślać, co czuł w ostatnich chwilach przed ujrzeniem błysku Kedavry. Zacisnął powieki. Widział odważnego mężczyznę, jak próbuje zagrodzić drogę Sam - Wiesz - Komu, jak boi się, lecz boi nie o siebie, a o swoją rodzinę, jak pada martwy na podłogę wśród szyderczego śmiechu mordercy.
- To moja wina. To przeze mnie. Wybacz, James - wydusił z siebie. Pogrążył się we własnym cierpieniu i nawet nie próbował się otrząsnąć. Nie chciał się otrząsnąć, był współwinny śmierci przyjaciół i ich synka, chciał umrzeć. Nagle wydało mu się, że usłyszał gdzieś niewyraźny, stłumiony płacz.
Śmierć byłaby wybawieniem. Od ciemności i od wilgoci. Od karaluchów i szczurów. Od zimnych nocy, gdy nie miał niczego, czym mógłby się okryć. Niczego, co mógłby objąć wychudzonymi ramionami. Ani skrawka pościeli. Od nędznego, spleśniałego jedzenia, które jadł z miski palcami, jak zwierzę. Od wrzasków i jęków współwięźniów. Od dementorów. Od własnych myśli. Od przeklętych wspomnień.
Uniósł głowę. Czy to dziecko czy jakieś zwierzę? Kot czy… Harry?! Poderwał się i biegiem rzucił po schodach na górę, pokonując po dwa stopnie na raz. Potykając się o gruz, wbiegł do sypialni. Pierwsze, co zobaczył, to Lily nieruchomo leżąca na podłodze. Serce znów podskoczyło mu do gardła. Lily miała rozkrzyżowane ramiona, a na stężałej twarzy malowała się determinacja. Syriusz rozejrzał się nerwowo po pokoju.
- Harry! - zawołał na widok czarnowłosego chłopczyka w błękitnych śpioszkach. Malec stał na chwiejnych nóżkach w łóżeczku i dla równowagi podtrzymywał się szczebelek. Był żywy! Harry przeżył! Co więcej, swoją żywotność udowodnił, zaczynając przeraźliwie płakać, choć przecież znał swojego ojca chrzestnego. Syriusz poczuł jednocześnie ulgę i radość, i litość, i ból, a wszystkie emocje graniczyły z szaleństwem. Nagle wybuchła w nim nienawiść do Petera. Postanowił, że odnajdzie go choćby na końcu świata. Za wszelką cenę. Peter musiał zostać ukarany za to, co zrobił. Za tę śmierć. Za to, że Harry stał się sierotą.
I wtedy zauważył coś, co wstrząsnęło nim jak Drętwota. Na główce Harry'ego... Na czole pod czarnymi włoskami... Miał ciemnoczerwone znamię. Bliznę. Syriusz zagryzł wargi. A co jeśli Sam - Wiesz - Kto wniknął w Harry'ego?
Nie!
Porwał chłopca w objęcia i przytulił. Mimo to Harry nie przestawał płakać, momentami po prostu wył, jakby próbował przekazać ojcu chrzestnemu coś bardzo ważnego. Z maluszkiem w ramionach pochylił się nad Lily. Nawet po śmierci była piękna, czuł wyraźnie brzoskwiniowy zapach szamponu na jej kasztanowych, rozsypanych na podłodze włosach. Chciał wyć, tak jak wył Harry, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Ból i wyrzuty sumienia były tak potężne, że doprowadzały go do obłędu.
Słyszał szaleńcze okrzyki i pełne pasji przyzywanie „Czarnego Pana” dobiegające z sąsiedniej celi. Crouch Junior zaczynał wariować. Syriusz ukrył twarz w brudnych dłoniach. Pod palcami wyczuwał, jak bardzo zmieniły mu się rysy. Kiedyś... w tamtym życiu... był przystojny. Miał przyjaciół. A teraz wszyscy, łącznie z Dumbledorem, łącznie z Remusem, myśleli o nim jak o zdrajcy. Brzydzili się nim. Nienawidzili go. Czy Harry już wiedział? Czy syn Jamesa i Lily także go nienawidził?
Usłyszał trzaski i szuranie na parterze. Ktoś wchodził do mieszkania, robiąc przy tym sporo hałasu. Czyżby Sam - Wiesz - Kto powrócił? Syriusz wyprostował się, przytulając Harry'ego mocniej do siebie. Jeśli miałby stoczyć walkę z Sam - Wiesz - Kim, musiałby najpierw znaleźć dla chrześniaka bezpieczną kryjówkę. Ale gdzie? Harry niespodziewanie przestał płakać. Być może wyczuwał napiętą atmosferę, a może po prostu uspokoiło go ciepło bijące od ciała ojca chrzestnego.
- NIE!!! - Usłyszał krzyk na dole, tak niski i potężny, że zadudniły ściany. - JAMES! LILY! HARRY!!!
Syriusz natychmiast rozpoznał ten głos - należał do Hagrida, gajowego w Hogwarcie. Sięgnął do łóżeczka po kocyk i otrzepał go z kurzu i okruchów gruzu. Będzie potrzebny, gdy wyjdą z Harrym w jesienną noc, a przecież muszą opuścić ten dom. Ostatni raz spojrzał na Lily. Była martwa. Była martwa jak... jak przedmiot. Po roześmianej, pogodnej Lily została tylko skorupa. Nie mógł znieść tego widoku. Ze ściśniętym sercem zszedł na dół, na tyle szybko, na ile pozwalały mu spięte mięśnie. Czuł się nierealnie, jakby znajdował się we śnie, w najgorszym koszmarze, jaki mógł zafundować mu jego własny mózg.
- Hagridzie - odezwał się na widok olbrzyma, ledwie mieszczącego się w holu. Zdziwił się, że jego głos brzmi tak spokojnie, choć powinien łamać się z rozpaczy. - Harry żyje.
Hagrid obrócił ku niemu swoją wielką, zarośniętą twarz, całą mokrą od płaczu. Z zaczerwienionych oczu wciąż spływały łzy wielkości ziaren fasoli.
- Harry! - zawył, patrząc z niedowierzaniem i z radością na malca, którego Syriusz trzymał opiekuńczo w ramionach. - To cud! Trza go zanieść do Dumbledore'a! - Jego donośny głos nieustannie przerywał nieopanowany szloch lub hałaśliwe pociąganie nosem.
- Wiem. Weź mój motocykl i jedź.
- A ty?
- Muszę jeszcze załatwić coś bardzo ważnego. - Zamyślił się. - Potem do was dołączę.
W domu panowała martwa cisza - enigmatyczna i głucha. Taka, jaka rozprzestrzenia się zawsze w miejscu wielkich tragedii. Trudno było uwierzyć w to, że jeszcze przed godziną był to dom pełen życia, radosny, bezpieczny. Dom, w którym mieszkało szczęśliwe, kochające się małżeństwo z rozpieszczanym synkiem. Syriusz otulił Harry'ego kocykiem. Złożył zawiniątko na wielkich jak pokrywy od koszy na śmieci dłoniach Hagrida. Ten przytulił malca tak ostrożnie, jakby słusznie obawiał się, że może go zmiażdżyć.
Syriusz pochylił się i spojrzał w zielone oczy chłopca. Oczy Lily. Zamierzał zostać jego prawnym opiekunem, dlatego nie przypuszczał, by mieli rozstać się na długo.
- Do zobaczenia, Harry - wyszeptał, dotykając malutkiej piąstki. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale cierpiał tak bardzo, że zabrakło mu słów. Przecież to przez niego Harry stracił rodziców. W przyszłości będzie musiał zrobić wszystko, by mu to wynagrodzić. Westchnął.
Musiał wyglądać tragicznie, bo Hagrid odezwał się dobrodusznie, choć z bólem:
- Nie zadręczaj się, cholibka. To nie twoja wina. Nie mogliśmy ich uratować.
Syriusz tylko pokiwał głową. Z ogromnym trudem opuszczał dom, w którym zostawiał swoich martwych przyjaciół. Uścisnął ramię Hagrida i bez pożegnania ruszył w stronę wyjścia.
- Uważaj na siebie, stary. - Usłyszał za sobą przerwane szlochem mruknięcie.
- Nie bój się. Do Azkabanu nie trafię.
„A śmierci się nie boję” - dodał w myślach. Wyszedł na cichą uliczkę.