Rodzice w szkole swoich dzieci
13.09.2002
Szkoła boi się rodziców. Ich rolę ogranicza do pilnowania dyskotek i szykowania kanapek na maturę. A rodzice? Są zbyt zapracowani, mają złe wspomnienia z własnej szkoły albo się boją. Dlatego nie włączają się w życie szkoły. Warto to zmienić
W książce "Prawa rodziców w szkole" wyczytałem: "Nauczyciele boją się rodziców, rodzice boją się nauczycieli". Naprawdę tak jest?
Generalnie tak. Przypomina mi się anegdota, kiedy ojciec mojej przyjaciółki, człowiek dzielny, jeden z działaczy "Solidarności", poszedł na wywiadówkę córki. Ewa uczyła się świetnie i on o tym dobrze wiedział. Wychowawczyni rozdała oceny na koniec semestru. Na kartce, którą on dostał, stopnie były fatalne. I co zrobił tata? Przestraszony wrócił do domu i powiedział: "Wiesz Ewuniu, chyba coś musisz z tymi ocenami zrobić". A potem się okazało, że nauczycielce pomyliły się kartki, dostał oceny innej uczennicy. Wystarczyło wyjaśnić to na wywiadówce. To przerysowany przykład, ale wiele mówiący.
To jednak były czasy, kiedy szkoła nie należała do instytucji obywatelskich.
Tak, ale zmiany polityczno-społeczne po 1989 roku nie wpłynęły szczególnie na stosunki rodziców ze szkołą.
Przecież już pod koniec lat 80., kiedy powstawało Społeczne Towarzystwo Oświatowe, mówiło się o uspołecznieniu szkoły. W ustaleniach podzespołu ds. oświaty Okrągłego Stołu też zapisano, że proces uspołecznienia szkoły należy rozumieć jako samorządność nauczycieli, rodziców i uczniów.
Ale nic się nie zmieniło, komunikacja między rodzicami i szkołą jest zaburzona. Rodzice traktują szkołę jak bastion, i to dobrze okopany. Szkoła rodziców - jako "dobro konieczne". Do tego rodzice są zapracowani, brakuje im czasu, nie mają więc chęci, by stworzyć ruch obywatelski rodziców w szkole...
To znaczy?
Proszę mi wierzyć, że można zebrać grupę rodziców, która będzie pomagała w kierowaniu szkołą jej dyrektorowi. W Kwidzynie, gdzie prowadzę badania osiągnięć szkolnych uczniów, kiedy dyrektor szkoły zaoszczędzi pieniądze - np. na ogrzewaniu, gdy jest lżejsza zima - to zbiera rodziców i nauczycieli, żeby spytać, co z nimi zrobić. I wie pan, bywa, że takie pieniądze idą w Kwidzynie na podwyżki dla nauczycieli. Takie postępowanie czyni szkołę bardziej przejrzystą, demokratyczną.
Przekazanie szkół samorządom, miało pomóc rodzicom w zdobyciu większego wpływu na szkołę. Dlaczego tak się nie dzieje?
W wielu gminach mamy radnych nauczycieli, którzy rozumieją duszę szkoły. Czują, że jeżeli rzeczywistość się zmienia, to marnie, gdy szkoła jest, jaka była. Są jednak samorządy, które pozostały w oświatowej epoce kamienia łupanego. Działają na zasadzie: "Mamy szkoły, jakie mamy, niech rodzice wybiorą z tej oferty najlepszą według swojego uznania". I sprawa załatwiona. Lekcje się odbywają, dach nie przecieka, a kaloryfery grzeją. Najgorsze, że również niektórzy dyrektorzy szkół działają na zasadzie: "Jeśli komuś się nie podoba moje gimnazjum, niech wybierze inne". I tak się często kończy.
To chyba normalne, że jak się rodzicom szkoła nie podoba, to szukają lepszej, prawda?
Dla konkretnego ucznia i dla jego rodziców - pewnie tak. Dla całej szkoły i ogółu rodziców - już niekoniecznie. Kiedy statystyczny rodzic pojawia się w szkole? Czasami na wywiadówce, a najczęściej, gdy dziecku grozi jedynka na koniec semestru. Wtedy opłaca korepetycje, w ostateczności przenosi dziecko do innej szkoły.
W ten sposób szkoła nigdy nie dostrzeże potrzeby poprawienia swej pracy. Znam gimnazja, gdzie na trzydzieści osób w klasie korepetycje bierze dziesięć. Rodzice są zadowoleni, bo pomagają dziecku, szkoła - bo rodzice załatwiają sprawę za swoje pieniądze. Polscy rodzice prawie wcale nie działają razem. No, chyba że samorząd chce szkołę zlikwidować.
Dlaczego tak jest? Mamy złe prawo oświatowe, rodzice nie czują takiej potrzeby czy natrafiają na twardy opór szkoły?
Jak zwykle przyczyna leży gdzieś pomiędzy. Jeśli chodzi o rodziców, po prostu łatwiej wziąć korepetycje i walczyć samemu o swoje: "Moje dziecko będzie lepsze i będzie miało większe szanse na dostanie się do lepszego gimnazjum czy liceum".
To jednak nie zmienia edukacji jako całości, za którą rodzice też powinni wziąć odpowiedzialność.
Rodzice nie wiedzą, że mogą być w szkole, dyskutować o niej, zmieniać ją. W Polsce nie mamy złych zapisów oświatowych, przecież istnieją rady rodziców, są też rady szkoły, w których zasiadają przedstawiciele rodziców. W "Prawach rodziców w szkole" opisano, jak takie rady zakładać, jak korzystać z ich kompetencji.
Kiedy ostatnio rozmawialiśmy w redakcji z nauczycielami, mówili, że często ciężko zainteresować rodziców nauką dziecka, nawet jeśli dzwoni się do domu. Więc co pomoże zebranie ich w jakąś radę?
Gdy działa sprawna rada rodziców, to może wyglądać inaczej. Widziałam takie spotkania w Anglii, gdzie rada spotyka się w szkole i rodzice, pijąc herbatę, mówią: "Wydaje się, że odkąd zwróciliśmy dyrektorowi uwagę, poprawiło się w sprawie nauczania pisania wypracowań. Dyrektor wysłał panią od literatury na kursy".
Europa Zachodnia to inny świat. W Luksemburgu nauczyciel co tydzień przeprowadza konsultacje z rodzicami. W Anglii i Walii rodzice mają prawo otrzymania raportu z inspekcji szkoły. W Austrii jest obowiązek zorganizowania spotkania na wniosek jednej trzeciej rodziców. Mają oni też wpływ na mianowanie nauczycieli i dyrektora szkoły...
Chodzi o to, by rodzice mieli wpływ na to, jak się uczy, by zwracali uwagę, gdzie powinno być lepiej. To nie jest problem wyrzucania nauczyciela, ale oceny, czy pani Kowalska uczy chemii dobrze, czy źle. Bo jeżeli dzieci płaczą i nie mają ochoty chodzić na lekcje chemii, to coś w tym musi być. Można to załatwiać korepetycjami. Ale można też razem pomóc dzieciom i... pani Kowalskiej od chemii.
Znam takie przykłady. W Katowicach jest prężne Krajowe Porozumienie Rodziców i Rad Rodziców, które wyznaje zasadę, że skoro szkoły są publiczne, to rodzic ma prawo do nich zajrzeć. I z determinacją o to walczy.
Znam przykład z Katowic i inne także. Tak jest w Sejnach, Szczecinie, Podkowie Leśnej, w warszawskiej gminie Bielany. Bielańskie rady szkoły i rady rodziców sprawiły, że reaktywowano w szkołach gabinety dentystyczne, rodzice uczestniczą w posiedzeniach gminnej komisji oświaty. Kiedy gmina chciała zwiększyć liczbę uczniów w klasach, zareagowali i wygrali. Kiedy jeden z dyrektorów chciał rozwiązać u siebie radę rodziców, też wygrali. Podobnie jest w Kwidzynie, gdzie zrodziło się silne lobby rodzicielskie, które ostro walczy o większe bezpieczeństwo w szkołach.
W tych stowarzyszeniach są rodzice różnych zawodów, różnych poziomów wykształcenia.
Tylko, niestety, tych przykładów jest tyle, że można je było zebrać i opisać w jednej książce.
Dziś, generalizując, w radzie rodziców, w radzie szkoły są rodzice, "wygodni dla szkoły". To także wina rodziców, którzy wcale nie palą się do takiej pracy. Są różne powody: jedni źle wspominają swoją szkołę, nie wierzą w szkołę, więc "wolą się do niej nie mieszać". Inni wolą walczyć o swoje dziecko poza szkołą, np. załatwiając mu korepetycje. Trochę jest w tym lenistwa, a trochę przepracowania. Dlatego kończy się często na wskazaniu rodziców, na przykład takich, których dzieci są dobrymi uczniami, więc raczej nie będą mieli czego szkole wypominać. Jeśli rada rodziców nie będzie się składać z samych lekarzy czy naukowców, będzie w niej rzetelna reprezentacja, to zrodzi się rodzicielski solidaryzm, a szkoła będzie miała szansę stać się otwarta.
Wróćmy do drugiej strony dialogu, czyli szkoły.
Ta druga strona nie jest bez winy, a może jej wina jest większa. Polską szkołę wciąż trudno przekonać, że na rozmowie z rodzicami nic nie straci. Szkoła, jak każda taka instytucja, boi się. Nie jest przyzwyczajona do tego, by ktoś zaglądał jej w to, co ona - w swoim przekonaniu - robi profesjonalnie. Rolę rodziców widzi w pilnowaniu dyskoteki, opiece na wycieczce klasowej, zrobieniu kanapek na maturę.
Czy to nie generalizacja? Do naszej akcji "Szkoła z klasą" zgłasza się wiele wspaniałych szkół, w których rodzice czują się podmiotem, a nie stróżami dyskotek.
Oczywiście, że nie cała oświata jest zamknięta na rodziców. Z socjologiem dr Martą Zahorską zrobiłyśmy w 1999 roku badania, co nauczyciele sądzą o reformie. Ci, którzy uważali się za jej zwolenników, dopuszczali zwiększenie praw rodziców, opowiadali się za otwarciem szkoły! Za wpuszczeniem rodziców w sferę oceny pracy nauczyciela, dyskusji nad programami, nad sposobem oceniania dziecka.
Z drugiej strony mamy bardzo wiele szkół, które źle pracują i przydałoby się, żeby rodzice o tym wiedzieli. Właśnie dlatego mówię o konieczności przezroczystości szkoły, która pokazuje swoje osiągnięcia, ale także braki. Bo to nie jest instytucja dana nam przez Boga, na którą mamy patrzeć przez palce. Dlatego warto zacząć dyskusję o istnieniu rodziców w szkole - oni mogą się stać jej "reformatorami". Świetnym przykładem są tzw. Małe Szkoły, które rodzice na wsiach zaczęli prowadzić sami, bo gmina chciała je likwidować. Zakładają stowarzyszenia, które prowadzą niewielkie wiejskie szkółki, sami w nich sprzątają, czasami nawet uczą. W Koszarawie na Żywiecczyźnie w takiej Małej Szkole rodzice wraz z dyrektorem i nauczycielami szukają pieniędzy w różny sposób, np. założyli kafejkę internetową. To wspaniały przykład ruchów obywatelskich rodziców, przed którymi - co niezwykle ciekawe - pojawia się teraz trudne pytanie. Czy oni dalej mają działać wokół szkoły, czy kandydować w wyborach samorządowych. Sprawdzili się, mieszkańcy widzieli ich zaangażowanie i skuteczność. Teraz chcieliby ich widzieć jako radnych.
To zaledwie kilkadziesiąt jaskółek na niebie rodzicielskiej apatii.
Rodzicom trzeba pomóc. W Europie to państwa wspierają ruchy rodzicielskie. Dla nas to brzmi egzotycznie, ale tam za kursy dla stowarzyszeń rodzicielskich płacą rządy. Opłaca się im, jeśli rodzice dogadują się ze szkołą. A rodzicom chce się przychodzić na sobotnio-niedzielne szkolenia, odrywają się od codzienności, gadają sobie z innymi.
U nas budżet raczej nie wysupła nic na rodziców.
Chodzi o to, żeby mama Jasia i mama Małgosi przestały narzekać, że dzieci uczą się w zbyt licznej klasie, ale żeby wywiesiły w szkole ogłoszenie: "Rodzice zainteresowani dyskusją o liczbie dzieci w klasie spotykają się w sobotę w szkole o 17. Składka 3 zł, stawiamy kawę i ciasto".
Rodzice, którzy chodzą do szkoły rzadko, ogłoszenia nawet nie zobaczą.
Jak wszyscy będziemy tak myśleć, to nic nie zrobimy. Zmiany w programach kształcenia na początku lat 90. rozpoczęły się od ogłoszenia w "Gazecie Wyborczej". Grono ludzi, którzy chcieli coś zmienić w nauczaniu matematyki ogłosiło, że na Podwalu będzie spotkanie dla tych, którzy są zainteresowani zmianą sposobu uczenia matematyki. Dlaczego nie miałoby się pojawić podobne ogłoszenie w jakiejś gazecie ursynowskiej, gazecie na łódzkim Widzewie?
Szkoła, jak powiedziała kiedyś twórczyni warszawskiego liceum przy ul. Bednarskiej Krystyna Starczewska, jest szkołą trzech stanów: uczniów, nauczycieli i rodziców. Jest wiele pól, na których może się odbywać dialog między nimi. Choćby dyskusji nad nowymi programami szkolnymi czy podręcznikami. Trzeba je rodzicom pokazać, traktować ich jak osoby świadome potrzeb swoich dzieci.
Tylko czy rodzice mogą być w takich sprawach merytorycznie równorzędnym partnerem w dyskusji?
Rok temu na konferencji o kształceniu nauczycieli, która odbywała się w Sztokholmie, kolega z Norwegii zadziwił wszystkich pewną diagnozą. Okazuje się, że Norwegia jest bliska momentu, w którym wykształcenie rodziców zbliży się do poziomu wykształcenia nauczycieli. To znaczy, że średni tatuś czy mamusia są wykształceni tak samo wysoko jak przeciętny nauczyciel. U nas jeszcze do tego daleko, ale nie możemy tolerować sytuacji, w której "nauczyciel zawsze wie lepiej". Rodzice też dużo wiedzą, mają choćby wiedzę potoczną, znają dziecko z innej strony. To nie jest postulat o zgodę na to, żeby rodzice mówili, jak szkoła ma uczyć, nie chodzi o utratę autonomii nauczycieli. Chodzi o możliwość wyrażenia rodzicielskiej opinii i wzięcia jej pod uwagę.
Nauczyciele ostatnio czują się osaczeni, ciągle ktoś chce od nich - a to doszkalania się, przekwalifikowania,
wyboru dobrego podręcznika, sprawiedliwszego oceniania itd. A teraz jeszcze Pani chce, żeby wsłuchiwali się w głos rodziców?
Szkole trudno przejść z pozycji instytucji wszechwiedzącej do roli instytucji, jaką proponujecie w akcji "Szkoła z klasą" - samodoskonalącej się, odpowiadającej na zapotrzebowanie środowiska, sugestie uczniów i rodziców. To jest trudne, bo gdy się planuje tak ogromną zmianę, trzeba poddać się ocenie.
Ale odzew na waszą akcję, ogromna ilość szkół, to ewidentne dowody, że może się poprawić. Wystarczy zrobić trochę oddolnego ruchu, jaki uczyniła "Gazeta". Rodzice powinni tę chwilę wykorzystać, bo taka okazja może się znowu nie prędko pojawić. W poprawianiu szkoły, w czynieniu z niej "Szkoły z klasą" muszą być rodzice. Rodzice są jednym z trzech szkolnych stanów. To powinny być stany równe.
Autor Korzystał z książki W. Starzyńskiego, E. Wieczorka, W. Kołodziejczyka, M. Kunickiego-Goldfingera, "Prawa rodziców w szkole" wydanej przez Społeczne Towarzystwo Oświatowe przy wsparciu Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych