875

Świat: Zmiana się zaczyna Mówimy dzisiaj o geopolityce i wolności dostępu do informacji. Lecz to, co działo się wczoraj (17 sierpnia 2012 – przypis red.) technicznie (czyli politycznie) zaczęło się 12 grudnia 2008 r., choć niektórzy mówią, że już we wrześniu tamtego roku, lecz zajęło 4 lata zanim fala szoku dotarła do Europy i Ameryki. Sprawa tyczy się Juliana Assange, Wikileaks oraz Republiki Ekwadoru. Wbrew temu, co sądzicie, że cały kontynent amerykański, Australia, Europa, nawet cały świat były takie same przez te dziesięć lat, okazuje się że jednak świat nie działał w ten sam sposób. We Włoszech nikomu nie powiedziano o zmaganiach między Brazylią a ONZ-tem, źle zarządzanym przez Christine Lagarde, która została szefową MFW, tymczasem Włochy zostały oficjalnie relegowane ze składu 8 największych gospodarek światowych, bowiem są na 9 miejscu w świecie. Ich miejsce zajęła Brazylia. A więc na następnym szczycie G8, Włochy nie powinny być zaproszone, a za to powinna zjawić się Brazylia. A skutkiem tego podjęto decyzję usunięcia ciała o nazwie G8, a w to miejsce nowym standardem stało się G10.

Europa, na czele z Anglią i Niemcami, po prostu nie może zaakceptować triumfu „keynes’izmu” w Ameryce Południowej. Kwintesencją głównych założeń zachodnich pozostaje: „Niech oni lepiej siedzą u siebie w domu i będą wdzięczni, że pozwalamy im przetrwać, jak Afrykanom. Bo inaczej jednego po drugim spotka to, co przytrafiło się Kaddafiemu”.

Zwięźle mówiąc jest to ostrzeżenie, lecz Ameryka Południowa wysłała w ciągu ostatnich 40 dni trzy potężne wiadomości; ostatnią i najważniejszą w dn. 3 sierpnia, i była ona transmitowana na żywo z Nowego Jorku, z siedziby MFW. A teraz parę faktów. 15 czerwca 2012, Julian Assange zrozumiał, że już po nim. Wiedział, że go aresztują w Sztokholmie, zabiorą z lotniska, i to nie policja Króla Szwecji, ale dwóch oficerów CIA oraz amerykański dyplomata, używających szczególnych porozumień zawartych między tymi dwoma państwami, z jakich wynika, że Assange „aktywnie zakłócił” przebieg operacji Nato w czasie konfliktu w Iraku, gdy wojna nadal trwała. Potem zostanie zabrany bezpośrednio do USA, do stanu Teksas i poddany śledztwu kryminalnemu za działalność terrorystyczną. W czasie procesu prokurator zażąda kary śmierci w oparciu o zapisy the Patriot Act. Więc Assange po konsultacjach w swej grupie o godz. 9 rano, 19 czerwca, wchodzi do ambasady Ekwadoru. Jego zespół rozpoczyna negocjacje z agentami brytyjskimi w Londynie, Szwedami w Sztokholmie oraz dyplomatami amerykańskimi w Rio de Janeiro. Zapada zgoda na to, aby Olimpiada przeszła w spokoju, po zakończeniu której może on po cichu polecieć do Ameryki Południowej na zasadzie „tylko o tym nie gadaj naokoło”, lecz on i jego grupa nie ufają anglo-amerykanom, i słusznie, i 3 oraz 4 sierpnia przeprowadzają dwa mistrzowskie posunięcia. 3 sierpnia 2012, na 16 miesięcy przed terminem, prezydent Argentyny, Cristina Kirchner, przybywa do siedziby MFW na Manhattanie w towarzystwie ministra finansów oraz ministra spraw zagranicznych Ekwadoru, Patino, reprezentujących organizację ‘Alba’ (Labour Alianza Bolivariana America), unię gospodarczą między Ameryką Łacińską a krajami Morza Karaibskiego. Przy okazji Kirchner oddaje tam czek na kwotę 12 mld $ (termin zwrotu pożyczki przypadał na 31 grudnia 2013 r.). Ogłasza ona, że poprzez tę spłatę, Argentyna pokazuje dowód na swą wypłacalność i odpowiedzialność, daje powód do zaufania tym, którzy zechcą zainwestować tam środki. Argentyna w 2003 r. popadła w zwłokę z płatnością 112 mld $, ale odrzuciła metodę zanegowania swego zadłużenia; ogłosiła bankructwo i potrzebowała 10 lat na zwrot długu wraz z odsetkami. Przez 10 lat Argentyna walczyła z usiłowaniami MFW narzucenia temu państwu restrykcyjnych środków oszczędności gospodarczych. Wybrano inną ścieżkę, zgodną z doktryną Keynesa i opartą na finansowaniu infrastruktury, rozwijania badań, innowacji, zamiast cięcia wydatków. Kraj podniósł się z upadku i spłacił ostatnią ratę pożyczki MFW z 16-miesięcznym wyprzedzeniem. To jeszcze raz dowodzi, że pomysły MFW i Banku Światowego są szkodliwe i błędnie ukierunkowane. TINA (“There is no alternative” – nie ma wyboru) jest kłamstwem forsowanym wśród większości krajów świata przez elitę oligarchów. Po 15 min. od dokonania tej płatności, Kirchner złożyła formalną skargę przeciw USA i UK skierowaną do WTO, na podstawie danych, jakie Argentyna otrzymała od Wikileaks/Assangea. Argentyna po spłaceniu długów, chce teraz naprawienia szkód wyrządzonych jej działaniem tych państw, wraz z należnymi odsetkami. To walka między Kirchner a Lagarde. Dzięki Assange’owi, jego zespół ma zapisy wielu rozmów rządów wielu krajów świata, w tym USA, Francji, UK, Włoch, Niemiec oraz Watykanu, gdzie rządzą pieniądze. Osama Bin Laden został odesłany do lamusa, a zastąpił do arcy-łotr John Maynard Keynes w myślach finansowych hegemonów. Assange stał się wrogiem publicznym wielkich mocarstw odkąd zebrał tajne zapisy długich rozmów o tym, jak zadać cios gospodarkom krajów Ameryki Południowej, jak odebrać im ich surowce energetyczne oraz nie dać im się podnieść z upadku; jak nie dopuścić, aby rządy przyjęły plany gospodarcze zgodne z  modelami teorii Keynesa zamiast przyjęcia zgody na dyktat MFW, którego jedynym celem jest forsowanie neokolonialnej polityki w głównej mierze służącej Hiszpanii, Włochom i Niemcom, przy użyciu kapitału brytyjskiego. Większość plików została już opublikowana w internecine. Ci oraz owi zostali oddani na tacy przez Assange w UK i poproszono ich o wizytę w ambasadzie Ekwadoru. 3 sierpnia w Nowym Jorku, Ekwador stał się pierwszym krajem w obu Amerykach i jedynym krajem na świecie od 1948 r., jaki zastosował koncepcję „niemoralnego długu” albo inaczej mówiąc politycznej czy technicznej odmowy zapłaty długów zagranicznych, ponieważ zostały one zaciągnięte przez poprzednie rządy w drodze korupcji, ze złamaniem prawa konstytucyjnego i innych prawem określonych wymagań.   12 grudnia 2008 r., Rafael Correa, nowy prezydent Ekwadoru (którego produkt narodowy brutto wynosi ok. 50 mld $ albo inaczej mówiąc jest 50 razy mniejszy niż Włoch) ogłosił w telewizji, że podjął decyzję unieważniającą narodowe długi uważając je za nielegalne, gdyż ich zaciągnięcie łamało konstytucję, aby uciskać naród. Obecnie Ekwador ma nową zasadę konstytucyjną, która mówi, że legitymowane przez prawo jest to, co służy społeczeństwu. Ilość długu: 11 mld euro. MFW dosłownie wymazał Ekwador z listy krajów cywilizowanych. „Ten kraj jest izolowany”, oświadczył Dominique Strauss-Kahn, ówczesny dyrektor generalny MFW. Następnego dnia, Hugo Chavez ogłosił, że Wenezuela będzie zaopatrywać Ekwador w ropę i gaz za darmo przez 10 lat. 4 godziny potem, prezydent Lula ogłosił, że Brazylia przekaże 100 ton dziennie pszenicy, ryżu, soi oraz owoców za darmo, aby wyżywić ludność dopóki kraj nie podniesie się z upadku. Jeszcze tego samego wieczora, Argentyna ogłosiła, że odda dla Ekwadoru 3 % swej produkcji wołowiny za darmo, aby zapewnić odpowiedni poziom protein dla ludności. Rankiem następnego dnia, w Boliwii, Evo Morales ogłosił legalizację kokainy domowej produkcji i domowego użytku, i nakazał przekazanie Ekwadorowi darmową dostawę liści koki oraz nieoprocentowaną pożyczkę w wysokości 5 mld, płatną w ciągu 10 lat w 120 ratach. 2 dni później, Ekwador ogłosił, że korporacje krajowe: the United Fruit Company oraz  Del Monte & Associates “za niewolnictwo i zbrodnie przeciwko ludzkości”, zostają znacjonalizowane, przez co cały przemysł bananowy znalazł się w rękach państwa (Ekwador jest największym w świecie eksporterem bananów). 10 dni później, Bavarian Green ze Schleswig Holstein, Conad we Włoszech i Danii oraz Haagen Daaz otrzymały do podpisu umowy z nowym podmiotem na bazie „uczciwego handlu”. 20 grudnia 2008 r., kierując się notą protestacyjną the United Fruit Company, prezydent George Bush (jeszcze rządził do 17 stycznia 2009) ogłosił, że Ekwador podjął „decyzję kryminalną” i wezwał do wykluczenia go z szeregów Narodów Zjednoczonych. Bush powiedział, że USA były nawet gotowe do „opcji militarnej, aby zabezpieczyć amerykańskie interesy”. Następnego dnia rano, wielka firma prawnicza Goldberg & Goldberg przedstawiła opinię, że dla działania Ekwadoru znajduje się prawniczy precedens. 6 godzin później USA dały za wygraną i wezwały społeczność międzynarodową do zakwestionowania prawomocności koncepcji „niemoralnego długu”. The United Fruit Company ma na sumieniu systematyczną polityczną korupcję; nakazano jej zapłacić 6 mld $ za wyrządzone szkody. Co ciekawe, precedens prawniczy datowany jest na 4 stycznia 2003 r. i podpisał go sam George Bush. Tak, miało to miejsce w Iraku, który w tym okresie był „technicznie” w amerykańskim posiadaniu odkąd został zajęty przez siły zbrojne USA, a rząd tymczasowy nie uzyskał jeszcze autoryzacji w ONZ. Saddam Hussein zostawił po sobie długi w wysokości 250 mld euro (40 mld euro wobec Włoch, dzięki transakcjom zawartym przez Tareq Aziza, zastępcy Husseina i sojusznika watykańskiego Opus Dei), jaki USA anulowało przez zastosowanie koncepcji „niemoralnego długu”, w ten sposób tworząc najnowszy historyczny precedens. Prawnicy nowojorscy rządu Ekwadoru zaproponowali Waszyngtonowi wybór: albo zaakceptuje ten fakt i będzie cicho albo zakwestionuje decyzję Ekwadoru, a tym samym również zdelegalizuje swoją własną w przypadku Iraku i sprawi, że skarb USA wypłaci bezzwłocznie 250 mld euro oraz należne odsetki za 4 lata. Obama, który był już wybrany, lecz jeszcze nie piastował stanowiska, poprosił Busha, aby ten dał sobie z tym spokój. Prawników z Nowego Jorku opłacił rząd brazylijski. Rafael Correa, ekwadorski prezydent-elekt, to nie przedstawiciel chłopski, jak Morales, ani unionista jak Lula, czy oficer jak Chavez; pochodzi z klasy wyższej i jest intelektualistą. Ukończył ekonomię i planowanie ekonomiczne na Harvardzie, i sam siebie określa jako „chrześcijańskiego socjalistę”. Jego pierwszym aktem władzy było zamrożenie wszystkich rachunków bankowych kościelnego Instytutu Dzieł Religijnych w bankach Quito i skierowanie funduszy na program zasiłków socjalnych dla ludzi znajdujących się w fatalnym położeniu ekonomicznym. Postawił przed sądem całą klasę polityczną poprzedniego rządu, z których większość poszła siedzieć, a przeciętny wyrok wyniósł 10 lat, skonfiskowano im majątki i znacjonalizowano je, a potem dokonano dystrybucji odebranych dóbr wśród ekologicznych spółdzielni rolniczych. Correa wysłał list do papieża Ratzingera, w jakim nazwał siebie “zawsze skromnym sługą Waszej Oświeconej Świątobliwości”, w nim także oficjalnie złożył prośbę, aby Watykan wysyłał do Ekwadoru tylko „duchownych obdarzonych darem głębokiej duchowości i gotowych służyć potrzebującym, i aby unikać spekulantów, którzy mogą spowodować naruszenie praw człowieka”. Dzisiaj, nowa Ameryka Południowa mówi “nie” kolonializmowi i niewolnictwu wielonarodowców z Europy i USA. Przez 400 lat odkąd Europejczycy odkryli, że banany są bogate w potas, Ekwadorczycy przeżyli ubóstwo, wyzysk i skrajną nędzę, gdy jednocześnie przez setki lat grupa brutalnych oligarchów bogaciła się ich kosztem; teraz już tego nie ma i nie będzie. Przykład Ekwadoru jest żywy i może powtórzyć się w każdym afrykańskim czy azjatyckim, a nawet europejskim kraju.

Lecz decydujący cios systemowi zadała sensacyjna wiadomość upubliczniona 4 sierpnia 2012 r., gdy Julian Assange wyznaczył hiszpańskiego sędziego Garzóna, wroga publicznego nr 1 zorganizowanej przestępczości, najbardziej zagorzałego przeciwnika Silvio Berlusconiego, a także absolutnie najgroźniejszego rywala globalnego systemu bankowego, na swojego obrońcę. Hiszpański sędzia ma 35 lat doświadczenia i był odpowiedzialny za śledztwa w najważniejszych sprawach w swoim kraju przez ostatnie 25 lat. Jest ekspertem w dziedzinie „mediów i finansów”, a uzyskał światową renomę w 1993 r. po tym, jak Interpol wydał nakaz aresztowania oparty na jego decyzji procesowej przeciwko Silvio Berlusconiemu i Fedele Confalonieri (prawa ręka Berlusconiego) w sprawie transakcji, w jakich uczestniczyły Telecinco, Pentafilm, Fininvest, Reteitalia i La Cinq. Okazało się, że Pentafilm (z udziałem Berlusconiego i Cecchi Gori, a także osobnicy o inicjałach PD i PDL razem wzięci) kupiła prawa do filmu za 100 $, jakie sprzedała dla Columbia Pictures za 500 $, potem kupiła je Telecinco i sprzedała za 1000 $ innej włoskiej sieci filmowej, która ostatecznie sprzedała je dla Rai za sumę 2000 $, i tak dalej aż 142 razy sprzedawano ten sam film. To znaczy, że Rai (czyli my) zapłaciliśmy za prawa do filmu 20 razy tyle, ile wart on jest na rynku i kupiliśmy go 3 razy, aby wszystkie 3 strony porozumienia były zadowolone. Przechodząc do sedna sprawy, Berlusconi był premierem, a Garzón został powstrzymany przez UE. Odniósł połowiczne zwycięstwo. Zamknął Telecinco i posłał za kraty hiszpańskich dyrektorów. W 2003 r. walka rozpoczęła sie na nowo, z nową przykrywką Berlusconiego, Mediaset. W 2006 r., rząd włoski (Prodi & spółka) pomógł Berlusconiemu uniknąć postawienia w stan oskarżenia. W 2004 r., Garzon zaczął gromadzić dossier przeciw papieżowi Wojtyle oraz przeciwko managementowi Instytutu Dzieł Religijnych w Hiszpanii i w Argentynie w związku z finansowaniem i wspieraniem przez Watykan junt wojskowych Pinocheta i Videla w Południowej Ameryce. W 2010 r., Garzón złożył rezygnację pod naciskiem hiszpańskiego rządu, lecz zanim przeszedł w stan spoczynku, otworzył firmę prawniczą przeznaczoną wyłącznie do reprezentowania spraw międzynarodowych z dziedziny „mediów i finansów” przed Trybunałem w Hadze. Teraz jako oficjalny orzeł Temidy Assange’a, sędzia Garzón ma dostęp do 145 tysięcy dokumentów, jakie są wciąż w posiadaniu Julian Assange’a, których dotąd nie upubliczniono. Już zdążył powiadomić, że jego biuro jest przygotowane do wezwania wielu przywódców państw zachodnich do stawienia się przed sądem praw człowieka w Hadze. Oskarżenie dotyczyć będzie „przestępstw przeciwko ludzkości, przestępstw przeciw godności człowieka”. Dlatego szykuje się bitwa. Będzie to decydujące dla przyszłości wolności w sieci. W USA nie robią z tego tajemnicy, że chcą widzieć go martwym, to samo Brytyjczycy, lecz teraz to oni mają problem, bowiem Assange podjął kroki, aby utworzyć globalną grupę, jaka zajmować się będzie działalnością anty-informacyjną. Jej członkowie są anonimowi. Nie mają zdefiniowanej domeny. Po prostu wprowadzają dane, newsy, informacje i opowiadania o zdarzeniach. Oprócz tego, kto chce wiedzieć, gdzie spojrzeć i kto chce zrozumieć? Gdy rośnie temperatura, wszystko zaczyna wychodzić na jaw. Imperium Brytyjskie straciło swój wystudiowany spokój i chce zatrzymać Assange’a, który z kolei ma dostęp do bezpośrednich źródeł informacyjnych. A zwyczajny fakt puszczenia tych danych w publiczny obieg może odebrać stołki tym, którzy rządzą i przypomnieć ludziom, że znaleźliśmy się w stanie niewidzialnej wojny. Rządzący nie wiedzą, jak powstrzymać rozpowszechnianie informacji o tym, co się dzieje na świecie. Są ludzie, którzy ryzykują życie przez zwykły akt zamieszczenia informacji z anonimowej lokacji internetowej w Canberrze, Bogocie czy Saint Tropez. Wikileaks nie powinno się czytać jak plotek. Jego anonimowy zespół zasługuje na szacunek. (Zespół ideowych współpracowników Assange’a może tak, bowiem ludzie ci mogą nie widzieć, co czynią, a zwłaszcza komu służą. Część z nich – większa?, mniejsza? – to szpiedzy i agenci wpływu, którzy tylko robią swoją robotę i służą żydowskiej mafii kryminalistów, która poprzez „przecieki” i „sensacje” stosuje brutalny szantaż na swoich gojskich pachołkach, aby ci nie zapomnieli, jakie role im wyznaczono w gry-planie p.t. pax judaica – przypis tłum.) Nie będziemy więcej mogli powiedzieć jutro, że “ale my nic nie wiedzieliśmy”. Ktokolwiek chce się dzisiaj czegoś dowiedzieć, będzie usatysfakcjonowany. Wystarczy spróbować. Gdy to przetłumaczymy, to oznacza: zanim wyślemy do domu splugawioną klasę polityczną, jaka ledwie nas reprezentuje, paplanina nie przyniesie żadnego skutku. Gdyż obecnie wiemy, jak się sprawy mają. W przeciwnym razie, nie możesz się skarżyć lub być zaskoczonym, że we Włoszech nikt nigdy nawet się nie zająknął o Ekwadorze, o Rafaelu Correa, czy o tym, co wydarzyło się w Ameryce Południowej, o wściekłej bitwie, jaka odbywa się między prezydentem Argentyny i Brazylii z jednej strony, a Christine Lagarde i Merkel z drugiej. Czemu się dziwić, że Brytyjczycy chcą atakować zagraniczne ambasady?To nie miało miejsca nawet w czasie gorących dni tzw. Zimnej Wojny. Jak to się mówi, gdy ktoś z Ameryki Południowej zapyta: „A co wy tam robicie w tej Europie, co tam się wyrabia?”, wtedy ty odpowiesz: „W Europie śpimy. Nie wiemy, że jest jeszcze jakieś życie poza nią”.

Nicola di Cora Modigliani

Czy kapitalizm nie działa? Ciągle aktualny esej Rona Paula napisany 9 lipca 2002 roku. Jest na porządku dziennym i w zgodzie z polityczną poprawnością, że za problemy gospodarcze przed którymi stoimy, winimy coś, co określamy jako wynaturzenie kapitalizmu. W szczególności tyczy się to oszustw na Wall Street, o których huczy w wiadomościach biznesowych. Politycy mają dziś całe pole do demagogii w tej kwestii, z tym że – co jasne – nie rozpatrują oszustw i nadużyć znalezionych w budżecie rządu federalnego, za które są przecież bezpośrednio odpowiedzialni. Zamiast tego, pozwalają tłumowi keynesistów przeprowadzać atak na wolne rynki i ignorować kwestię zdrowego pieniądza. I tak w kółko słyszymy znany śpiew: „Kapitalizm nie działa; potrzebujemy większej kontroli rządu nad całym rynkiem finansowym”. Nikt nie pyta, dlaczego miliardy, które zostały wydane i tysiące stron rozporządzeń, które zostały napisane, odkąd przeprowadzono gwałtowny atak na kapitalizm w latach 30., nie uchroniły nas przez nadużyciami i oszustwami Enronu, WorldCon, czy Global Crossing. Porażka te z pewnością nie mogła być wynikiem zbyt małej liczny regulacji. Charakterystyczny jest brak jakiejkolwiek wzmianki, że wszystkie bańki finansowe są ekscesami spowodowanymi przereklamowaniem, spekulacjami, długiem, chciwością, oszustwem, błędem w ocenie inwestycji brutto, błędem w ocenie analityków i inwestorów, ogromnymi profitami papierowymi, przekonaniem, że nadeszła nowa era ekonomii, a ponad wszystko -oczekiwaniem „manny z nieba”. Kiedy bańka jest pompowana, nie ma żadnych skarg. Kiedy eksploduje, rozpoczyna się szukanie winnych. Jest to szczególnie istotne w czasach represji i odbywa się na wielką skalę. Szybko staje się to problemem filozoficznym, partyzanckim, klasowym, pokoleniowym, a nawet rasowym. Zamykając oczy na prawdziwe przyczyny utrudnia się rozwiązanie kryzysu i dalej podważa zasady, na których opiera się wolność i dobrobyt. Nixon miał rację – raz – kiedy zadeklarował: „Wszyscy jesteśmy teraz keynesistami”. Wszyscy ludzie w Waszyngtonie wydają się być zsynchronizowani w swoich oświadczeniach, że za dużo kapitalizmu przywiodło nas do miejsca, w którym teraz jesteśmy. Jedyną decyzją, jaka stoi teraz przed centralnymi planistami w Waszyngtonie, to zawyrokowanie, które specjalne grupy interesu będą otrzymywać dalej dotacje, pod pretekstem przeprowadzenia reform. Będziemy mieli więc niesamowicie silny lobbing ze strony różnych grup interesów, takich jak inwestorzy z Wall Street, korporacje, przemysł wojskowy, banki, związki zawodowe, rolnicy, politycy i różni inni. Ale to co nie jest omawianie, to rzeczywista przyczyna i sposób rozwikłania owych ekscesów teraz, tak szybko jak to tylko możliwe. Taka sama reakcja miała miejsce w latach 20. w Stanach Zjednoczonych, kiedy nasi politycy odpowiadali za bardzo podobne wynaturzenia, które rozwinęły się i upadły w 1929. Ze względy na niezrozumienie problemu wtedy, kryzys trwał dalej. Te błędy mogą rozwijać nasze obecne problemy w znacznie większym stopniu. Rozważny niepowodzenie z próbą wyjaśnienia przyczyn bańki z lat 80., kiedy gospodarka Japonii ciągle utrzymywała się w stanie stagnacji, a rynek akcji stał na poziomie około jednej czwartej ze swojego szczytu 13 lat wcześniej. Jeśli nie będziemy ostrożni – a do tej pory nie byliśmy – popełnimy te same błędy, które uniemożliwią korektę niezbędną do tego, aby przywrócić wzrost gospodarczy. W latach 30. dosyć modne było potępianie chciwości kapitalizmu, standardu złota, braku regulacji, i braku rządowego zabezpieczenia depozytów bankowych na wypadek niewypłacalności. Kozłem ofiarnym stali się przedsiębiorcy. Zmiany były wprowadzone jako rezultat zinstytucjonalizowania państwa opiekuńczo-imperialnego. Świętym Graalem polityki pieniężnej stał się łatwy kredyt, zwłaszcza za władzy „ostateczny maestro” Alana Greenspana. Dzisiaj, pomimo domniemanej ochrony ze strony wbudowanych w system pakietów rządowych, mamy jeszcze większy bałagan niż kiedykolwiek wcześniej. Bańka jest większa, boom trwał dłużej, a cena złota została rozmyślnie podważona w swoje roli alarmu gospodarczego. Inflacja monetarna rośnie w tempie jak nigdy wcześniej, w szaleńczym wysiłku by utrzymać ceny akcji i kontynuować bańkę mieszkaniową, w celu uniknięcia konsekwencji, które nieuchronnie wynikają z łatwego kredytu. To wszystko jest robione, ponieważ nie chcemy przyznać, że obecna polityka jest tylko na etapie przygotowywania się na olbrzymi spadek wartości dolara. Każdy obawia się tego, ale nikt nie chce się z tym uporać. Ignorancja, jak i dezaprobata wobec naturalnych ograniczeń, które kapitalizm i zdrowe rynki nakładają na wynaturzenia rynku, powodują że nasi przywódcy odrzucają kapitalizm i winią go za wszystkie problemy przed którymi stoimy. Jeśli przesąd ten będzie podtrzymywany, i zdrowy kapitalizm zostanie jeszcze bardziej osłabiony, zniszczymy cały dobrobyt który generuje wolny rynek. Korupcja i oszustwa w praktykach księgowych wielu firm są na porządku dziennym. Są tacy, którzy chcieliby wierzyć, że jest to integralna część wolnorynkowego kapitalizmu. Gdybyśmy mieli wolnorynkowy kapitalizm, to wcale nie byłoby gwarancji, że niektóre oszustwa nie wystąpią. Ale wówczas, problemy takie byłyby rozpatrywane przez lokalne organy ścigania, a nie przez polityków w Kongresie, którzy mieli już okazję zapobiegnięcia takim problemom, ale wybrali zamiast tego upolitycznienie ich, korzystając z okazji do wypromowanie większe liczby keynesowskich, niepotrzebnych przepisów.Kapitalizm nie powinien być potępiany, ponieważ my nie mieliśmy kapitalizmu. W systemie kapitalistycznym powinien być zdrowy pieniądz, a nie „fiat money” (pieniądze kreowane, fałszywe, puste), manipulowane przez bank centralny. Kapitalizm pielęgnuje dobrowolne umowy oraz stopy procentowe, które są określane przez oszczędności, a nie przez kreowane kredyty przez bank centralny. Nie jest kapitalizmem system męczony przez masę niezrozumiałych przepisów dotyczących fuzji, przejęć i sprzedaży akcji, kontroli płac, kontroli cen, protekcjonizmu, subsydiów dla korporacji, ograniczeń międzynarodowego handlu, karania podatków korporacyjnych, uprzywilejowania zamówień rządowych dla wojskowego kompleksu przemysłowego; system zdominowany przez zagraniczną politykę, kontrolowaną przez korporacyjne interesy i zagraniczne inwestycje. Dodajmy do tego scentralizowane, federalne i nieefektywne rolnictwo, edukację, medycynę, ubezpieczenia, bankowość i opiekę społeczną. To nie jest kapitalizm! Potępianie wolnorynkowego kapitalizmu z powodu tego co się dzisiaj dzieje, nie ma żadnego sensu. Nie ma żadnych dowodów na to, że kapitalizm dziś istnieje. Jesteśmy głęboko zaangażowani w interwencjonizm gospodarki planowanej, który pozwala czerpać korzyści głównie osobom powiązanym z politycznym spektrum. Można potępiać oszustów i obecny system, ale musi być to nazwane po imieniu – keynesowski inflacjonizm, interwencjonizm i korporacjonizm. Rzeczą o której się nie mówi jest fakt, że obecne zmasowane bankructwa ujawniają rażące wypaczenie i oszustwa, które miały miejsce podczas lat spekulacyjnych orgii, i które można było przewidzieć.

Po pierwsze, Kongres powinien być dokładnie zbadany pod kątem nadużyć i oszustw rządu federalnego w zakresie rachunkowości, a zwłaszcza raportowania przeszłych zobowiązań, takich jak Social Security, oraz niszczenia skarbu przez system monetarny. Te problemy są poważniejsze niż cokolwiek innego w świecie korporacji i jest za nie odpowiedzialny Kongres. Poza tym, to działanie standardowego zestawu rząd-system monetarny powoduje większość z tego, co jest nie w porządku na Wall Street. Fakt istnienia lokalnych oszustw jest problemem stanowym, a nie federalnym, a władze stanowe mogą wymuszać przestrzeganie prawa bez pomocy Kongresu.

Po drugie, my dobrze wiemy, dlaczego występują bańki finansowe, i wiemy z historii, że są one stale związane ze spekulacją, nadmiernym zadłużeniem, naiwnymi obietnicami, chciwością, kłamstwem i oszustwami. Problemy te były opisywane przez sporą liczbę obserwatorów jako problemy rozwojowe w dekadzie lat 90., ale z jednego powodu ostrzeżenia zostały zignorowane. Każdy był zajęty spekulowanie i nikt się o to nie troszczył o przyszłość, a ci którzy pamiętali historię byli zapewniani przez prezesa FED, ze „tym razem” naprawdę nadchodzi nowa era gospodarki i nie ma się o co martwić. Wzrost produktywności – mówiono – może wyjaśnić wszystko.Ale teraz wiemy, że to nie działa w ten sposób. Bańki spekulacyjne, i wszystko czego byliśmy świadkami, są konsekwencja ogromnej liczby łatwych kredytów tworzonych z powietrza przez Rezerwy Federalne. Nie mieliście praktycznie żadnych oszczędności, a są one jedną z najistotniejszych sił napędowych kapitalizmu. Iluzja stworzone przez niskie stopy procentowe utrwalała bańkę i wszystkie negatywnego konsekwencje z nią związane. I nie jest to wina kapitalizmu. System z którym mamy do czynienia, to inflacjonizm i interwencjonizm, który zawsze wywołuje bańkę ekonomiczną, która zawsze źle się kończy.

Dotychczasowa ocena dokonana przez administrację, Kongres oraz FED, budzi obawy co do naszej przyszłości gospodarczej. Wszystko co oferują, to stosowanie ciągle tych samych rozwiązań, które nigdy się nie sprawdziły. Wszystko co mogą zrobić, to poprowadzić nas do narodowego bankructwa, gwałtownego spadku wartości dolara i obniżenie standardu życia większości Amerykanów, jak i zmniejszenia wolności dla nas wszystkich. Jest to zły scenariusz, który nie musi być zrealizowany. Ale zachowanie naszego systemu jest niemożliwe, jeśli krytycy będą w kółko winić kapitalizm i odrzucać politykę zdrowego pieniądza. Więcej wydatków, więcej długu, więcej łatwiejszych kredytów, więcej zniekształceń stóp procentowych i więcej regulacji wszystkiego, a także ciągłe zbrojne interwencje zagraniczne, wkrótce postawią nas w bardzo niewygodnej pozycji decydowania o losie całego naszego systemu politycznego. Gdybyśmy wybrali wolność i kapitalizm, przywróciliśmy naszemu dolarowi pokrycie w towarach lub standard złota. Wydatki federalne zostałyby zmniejszone, podatki dochodowe obniżone, oraz zastąpione oszczędnościami, dywidendami i zyskami kapitałowymi. Liczba przepisów by zmalała, zatrzymano by specjalnie niskooprocentowane subsydia, a wszelki protekcjonizm byłby zakazany. Nasza polityka zagraniczna by się zmieniła i sprowadzilibyśmy naszych żołnierzy z powrotem do domu.Nie możemy polegać na tym, że rząd przywróci zaufanie do rynków, gdyż tylko zaufani ludzie mogą to zrobić. Aktualny brak zaufania do kadry kierowniczej Wall Street jest jak najbardziej na miejscu, gdyż zasłużyła sobie na to i wzbudziła w ludziach czujność swoim postępowaniem. Taki sam brak zaufania do polityków, procedur budżetowych i systemu monetarnego mógłby służyć jako zdrowa zachęta do przeprowadzenia niezbędnych reform rządu. Rynki regulują się same lepiej, niż mogą to czynić rządzący. Zależność od regulacji rządowych, które mają nas chronić, przyczynia się w znacznym stopniu do mentalności bąbelkowej (bańkowej).Takie ruchy przyniosłyby klimat uwolnienia twórczej energii, niezbędnej do tego, aby po prostu służyć konsumentom, co jest wszystkim na czym opiera się kapitalizm. Naszą trwającą, niekończąca się katastrofę stworzył system rządowych protekcji, gdzie to cały czas rząd współpracuje na rzecz korporacji.To nie kapitalizm spowodował brak zaufania do istniejących na świecie korporacji. Zrobił to brak wolnego rynku i zdrowego pieniądza. Kongres ma do odegrania ważną rolę, ale nie jest ona czynna. Zadaniem Kongresu jest zejść ludziom z drogi. Ron Paul Tłumaczenie: Wojciech Mazurkiewicz

Maria Mirecka-Loryś (weteranka ruchu oporu): Powstanie Warszawskie to bolesna klęska całego naroduZ MARIĄ MIRECKĄ-LORYŚ rozmawia Dominika Sibiga (NCZ!). MARIA MIRECKA-LORYŚ ps. „Marta”, ur. 7 lutego 1916 roku w Ulanowie. Weteranka ruchu oporu podczas II wojny światowej, Komendantka Narodowej Organizacji Wojskowej Kobiet Okręgu Rzeszowskiego, Komendantka Główna Narodowego Zjednoczenia Wojskowego Kobiet, członkini ZG Związku Polek w Ameryce oraz Krajowego Zarządu Kongresu Polonii Amerykańskiej, wieloletnia redaktorka miesięcznika „Głos Polek” wydawanego przez Związek Polek w Ameryce, autorka książek „Odszukane w pamięci. Zapiski o rodzinie, pracy, przyjaźni” oraz „Historia Kongresu Polonii Amerykańskiej”. Od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku do chwili obecnej organizuje osobiście pomoc materialną dla Polaków na Kresach Wschodnich.

NCZAS: Pochodzi Pani ze znanej rodziny patriotycznej o tradycjach narodowych i konserwatywnych. Wraz z braćmi Leonem, Kazimierzem, Adamem i siostrą Heleną należała Pani do w Młodzieży Wszechpolskiej i Stronnictwa Narodowego. Natomiast całe ośmioro rodzeństwa aktywnie działało podczas II wojny światowej w Narodowej Organizacji Wojskowej. Jaka była ówczesna więź młodych ludzi z ojczyzną i nastawienie do patriotyzmu? MARIA MIRECKA-LORYŚ: Patriotyzm, ofiarność wszystkich ludzi były ogromne, czego obecnie już nie ma. Byliśmy młodzi, pełni entuzjazmu, nikt nie troszczył się o własne życie, tylko łatwo poświęcał je ojczyźnie. Moja koleżanka ze Lwowa, idąc na rozstrzelanie w Ravensbrück, została zapytana, czy nie żal jej młodego życia; odpowiedziała: czy może być piękniejsza śmierć niż śmierć za ojczyznę?

Czy była Pani w Warszawie w czasie trwania walk? Choć w powstaniu nie brałam udziału, to w połowie sierpnia wysłano mnie wraz ze Zbigniewem Nowosadem (profesorem gimnazjalnym, aktorem i reżyserem teatralnym) z Jarosławia do Warszawy, abyśmy zdobyli wiadomości o sytuacji i losach powstania. Nie zdawano sobie sprawy, że dotarcie tam jest praktycznie niemożliwe. Udało nam się przedostać się na Pragę. Szukaliśmy znajomych, kolegów, ale wszyscy walczyli. Ponieważ powstanie wybuchło o godzinie 17.00, wiele osób nie zdążyło wrócić z pracy do bliskich. Spotykaliśmy dzieci czekające na swoich rodziców, których rozpoczęte walki nieoczekiwanie zastały w centrum. Już nie wrócili. Kto o godzinie piątej urządza powstanie, kiedy na ulicach najwięcej jest ludności cywilnej?!

Widziała Pani płonącą Warszawę? Straszne były noce. Z okien drugiego piętra oglądaliśmy płonące miasto, słyszeliśmy przerażające ryki, były to tzw. krowy, niemieckie pociski, które z hukiem uderzały w budynki – gdzie z pewnością w środku ukrywali się ludzie – i zamieniały wszystko w gruzy. Nie da opisać się, co przeżyłam, patrząc na płonącą Warszawę. Widziałam, jak ginie ta wspaniała, bohaterska stolica z całym bogactwem kultury, nie płakałam w swoim bezsilnym bólu, ale w niebogłosy krzyczałam. Miasto zamieniło się w zgliszcza i groby. Ale to nie wszystko. Tydzień przed wybuchem widziałam, jak do Warszawy jechały wozy załadowane obrazami, meblami, dziełami sztuki z sąsiednich dworów i pałaców. Gromadzone setki lat przez właścicieli ziemskich, przekazywane z pokolenia na pokolenie, wszystkie spłonęły w gruzach Warszawy. Myślano, że właśnie tam się uratują, a tymczasem niezwykle drogocenne zabytki, pamiątki rodowe i historyczne po naszych przodkach, przepadły bezpowrotnie. Dlatego też wszystko, co zobaczyłam, zmobilizowało mnie przeciwko powstaniu. Jaka Warszawa przed wojną była ładna! A teraz nie lubię obecnej Warszawy, wolałam tamtą starą.

Komendanci wojskowi musieli przecież zdawać sobie sprawę z ogromnej pod każdym względem przewagi Niemców. Dlaczego mimo to zdecydowali się na powstanie? 31 lipca 1944 roku odbyło się posiedzenie Rady Jedności Narodowej, na którym był Delegat Rządu na Kraj Jan Stanisław Jankowski i Komendant Główny AK gen. Tadeusz Bór-Komorowski, który oświadczył, że zapasy amunicji wystarczą na trzy do pięciu dni i w takiej sytuacji powstanie nie ma szans powodzenia. W czasie dyskusji członkowie Rady Prezydium jednogłośnie orzekli, że powstania nie można zaczynać. Natomiast w godzinach popołudniowych odbyło się posiedzenie oficerów Komendy Głównej AK w składzie: gen. Tadeusz Bór-Komorowski, gen. Tadeusz Pełczyński, gen. Leopold Okulicki, płk Antoni Chruściel, płk Jan Rzepecki, płk Antoni Sanojca i inni. Posiedzenie było bardzo burzliwe, jak podają różne źródła, gen. Bór-Komorowski nie chciał wydać rozkazu wybuchu powstania. Na wniosek gen. Pełczyńskiego odbyło się kolejne zapytanie, kto jest za powstaniem – i większość oficerów opowiedziała się za. Głównym argumentem politycznym był fakt, iż Mikołajczyk udaje się do Moskwy i jego misję należy poprzeć czynem.

Czy uważa Pani, że na dowódców powstania mogły być jakieś naciski z zewnątrz? Z Londynu nie było zachęty, Anglicy i Amerykanie nie chcieli się angażować, gen. Kazimierz Sosnkowski określił myśl o zbrojnej interwencji jako „nieuzasadniony odruch pozbawiony sensu politycznego, mogący spowodować tragiczne, niepotrzebne ofiary”. Polacy za granicą wiedzieli, że alianci nie przyjdą z pomocą. Jak można było te biedne dzieci posyłać przeciwko takiej sile?! Nie liczono się zupełnie z wolą narodu, ze stratami, jakie poniesie. Bo zniszczenie Warszawy, żniwo ofiar tylu wartościowych ludzi – to naprawdę bolesna klęska całego narodu. Do dzisiejszego dnia nie wiadomo, jaką koniecznością dziejową, historyczną i dobrem Polski kierowali się oficerowie sztabowi, zmuszając gen. Bora-Komorowskiego do wydania rozkazu przeciw jego woli. Nie mając broni, amunicji, zapewnienia jakiejkolwiek pomocy ze strony aliantów, wysłali nieuzbrojonych, zapalonych młodych ludzi na niechybną śmierć.

Waldemar Łysiak w swoim felietonie napisał iż „Niemcy mistrzowsko się przygotowali do powstania w Warszawie, było im ono wręcz na rękę (…)” („Uważam Rze”, nr 37/2012). Czy wśród osób podejmujących decyzję o wybuchu tego narodowego zrywu mogli znajdować niemieccy lub rosyjscy agenci? Agenci wśród akowców? Nie, nie uważam, że byli agentami. Przemawiała do nich propaganda, oddziaływała ambicja oficerów zawodowych. To masonerii zależało, żeby Polska była jak najsłabsza, zresztą podobnie jak dzisiaj. A kto był masonem, to teraz nie wiadomo. Z pewnością zaliczał się do nich Józef Retinger – Polak pochodzenia żydowskiego, doradca Władysława Sikorskiego, który zawsze towarzyszył mu we wszystkich lotach, z wyjątkiem tego zakończonego katastrofą. Jako cichociemny przywiózł podobno 200 tysięcy dolarów, na potrzeby mającego się rozpocząć powstania. On widocznie miał instrukcje, aby rozbudzić w naszej ojczyźnie chęć do pozbawionej sensu walki. Przecież masonerii zależało na tym, aby wyeliminować z życia najwartościowszych Polaków.

Do powstania rwała się również pełna zapału i ofiarności młodzież. Tak, to prawda, ale oni nie zdawali sobie sprawy z położenia; z tą opinią nie należało się liczyć, tylko z konkretami: amunicji starczy na maksymalnie pięć dni. No to z czym zaczynać walkę? Pragnę również podkreślić, że w kontekście powstania mówi się tylko o Warszawie, a nie wspomina nic o prowincji. Na pomoc powstańcom ruszyły m.in. Lwów i Wilno, ale w czasie drogi polskie oddziały zostały rozbrojone przez wojska sowieckie.

Zwolennicy powstania mówią, że i tak musiało ono wybuchnąć i że nie można go było uniknąć. To jest propaganda, wtedy też rozpowszechniano takie informacje, sugerowano, że i tak wszystko zostanie zniszczone, żeby Polaków zachęcić do walki. Nam też mówiono na prowincji, że Przemyśl będzie zniszczony, że Jarosław będzie zniszczony. Rozgłaszano, że jest zaplanowane, iż w Jarosławiu 70 budynków zostanie zburzonych. Wszystkie ocalały. I Warszawa nie zostałaby zniszczona. Rozsiewanie takich fałszywych wiadomości działało na szkodę Polski. Co by to było, gdyby Kraków wzniecił powstanie?! Co byśmy stracili, a nic byśmy nie zyskali. Niemcy jak wycofywali się z miast, to nie szli przez centrum, tylko je omijali, dlatego żadne nie zostało zniszczone. Dużo wojsk niemieckich już opuszczało Warszawę, ale 1 sierpnia zawróciło na powstanie.

W czym można było upatrywać szansy ocalenia Warszawy i powstrzymania decyzji o wybuchu? Żyję w przekonaniu, że gdyby w 1942 roku nie było scalenia tych wszystkich jednostek wojskowych pod sztandarem AK, a specjalnie najliczniejszej grupy NOW, nie doszłoby do powstania i takiej tragedii narodu. Nie byłoby również wcześniejszych nieprzemyślanych akcji i decyzji, które pociągały za sobą wiele niepotrzebnych ofiar i wysiłku. Na przykład już po scaleniu przyszedł z AK z Warszawy rozkaz wysadzenia mostu kolejowego na Wisłoku koło Trynczy na Podkarpaciu. Do akcji tej użyto jednostek NOW, które nie wierzyły w skuteczność i celowość tego planu. „Wysadzony” most kilka godzin później został naprawiony, a w Rzeszowie w ramach odwetu rozstrzelano 100 zakładników, bardzo wartościowych działaczy z okręgu. Gdyby NOW nie podlegała odgórnym rozkazom AK, nie podjęłaby się tego karkołomnego zadania. Takich przykładów można by podać wiele, łącznie ze wznieceniem powstania w Warszawie.

W przygotowaniu powstania było wiele niedomówień i niejasności. W swoich wspomnieniach pisze Pani, że sztab organizacji kobiecej do ostatniej chwili nie wiedział, kiedy dokładnie powstanie ma wybuchnąć. Pierwszy przykład: moja siostra Helena (po mężu Matkowska) i brat Leon walczyli w powstaniu. Helena była łączniczką Rady Jedności Narodowej z ramienia „Kwadratu” – taki pseudonim miało Stronnictwo Narodowe. 1 sierpnia otrzymała informację, że powstania nie będzie. W czasie obiadu wraz z bratem i znajomymi usłyszeli strzały. Wszyscy mieli do niej pretensje, że była tak blisko władz i nie uprzedziła nikogo o wybuchu. Drugi: moja przełożona Maria Wittekówna ps. „Mira”, ówczesna komendantka Wojskowej Służby Kobiet, 1 sierpnia urządziła zebranie, informując, że termin wybuchu powstania został zmieniony. Nagle usłyszały strzały, wysłała dwie łączniczki, żeby zobaczyły, co się dzieje. O powstaniu więc nie wiedziały kobiety, które przecież miały pełnić służbę sanitarną, pomagać w łączności i zaopatrzeniu. Nie wiadomo, jak i czym to sobie tłumaczyć.

Czy zgadza się Pani ze stwierdzeniem „cześć i chwała bohaterom powstania, ale sąd dla jego dowódców”? Amerykanie, Anglicy za wszelką cenę starają się ratować żołnierzy, zapewniając im maksymalne bezpieczeństwo. A nasze dowództwo tak hojnie szafowało krwią swoich żołnierzy, nie myśląc o tym, że naród masowo wywożony ginie w obozach zagłady, znosi katusze w lochach gestapo, że w tej tragedii narodowej należy ratować każde życie, a nie wysyłać na pewną śmierć najdzielniejszych ludzi. Ale tym posłanym na pewną śmierć walczącym żołnierzom i mieszkańcom Warszawy należy się największa cześć i uznanie za bohaterstwo i poświęcenie.

Propaganda sowiecka przewrotnie tępiła wśród Polaków pamięć o powstaniu, choć niewątpliwie było ono dla niej korzystne. Od 1 sierpnia do 3 października 1944 roku, w ciągu 63 dni walk, zginęło wiele inteligencji i patriotów, dzięki czemu Sowieci dużo łatwiej przejęli po wojnie dominację nad Polską. To była zmowa między Niemcami a Sowietami. Sowieci nie wtrącali się, tylko stali, patrząc na te straszne zmagania, na tę nierówną walkę, z uśmiechem mówiąc: „Niech się pany wymordują”. Ponieważ PRL również z wiadomych względów odnosiła się z pogardą do pamięci Powstania Warszawskiego, stąd wielu patriotów obawiało się wypowiadać słowa krytyki pod adresem jego dowódców. Tak, więc naszym obowiązkiem – na przekór Sowietom – było bronić powstańców. Zwłaszcza że to nie dowódcy walczyli, tylko żołnierze. I tych żołnierzy należało bronić.

Dlaczego, Pani zdaniem, wiele środowisk patriotycznych i zwolenników wybuchu Powstania Warszawskiego (oraz wszystkich innych powstań, które miały miejsce w historii Polski) uważa, że najdobitniejszym dowodem oddania ojczyźnie jest za nią zginąć, a nie na przykład żyć i dbać o jej dobro. Przecież ojczyznę, naród, kulturę, język, tradycję tworzą ludzie. Jeśli umiera człowiek, umiera też wszystko, co było w nim dobre. Nie ma już komu kształcić następnych pokoleń, nie ma komu wychowywać dzieci. Kto ma tworzyć naród, kto ma być z niego dumny, skoro wszyscy muszą zginąć? Jeśli giną ludzie, patrioci – ginie także ojczyzna. W czasie Powstania Warszawskiego pod hasłem miłości do ojczyzny, honoru i patriotyzmu odbyło się niszczenie Polski, które było na rękę wrogom.Wszystkie powstania były potrzebne komuś innemu, nie Polakom. Pod koniec II wojny światowej naszym najważniejszym zadaniem było zachować Naród, tak bardzo zniszczony przez napad z dwóch stron, wywózkę na „nieludzką ziemię”, straty w obozach zagłady, więzieniach, straty w żołnierzach na frontach wojennych. Tymczasem doprowadzono do tego, że życie straciło ok. 200 tys. osób, a tych, którym udało się uciec z Warszawy, pozbawiono domu, rozbito, rozproszono, skazano na poniewierkę, nędzę i śmierć. Obecnie dużo ludzi myli dwie podstawowe sprawy: hołd i cześć dla bohaterów powstania oraz kwestionowanie sensu jego wybuchu. Zwolenników i przeciwników Powstania Warszawskiego dzieli się najczęściej na dwie grupy: patriotów oddanych ojczyźnie oraz tych antypolskich, którym na Polsce w ogóle nie zależy. Dlatego niewielu jest ludzi na prawicy, którzy jawnie i otwarcie mówią, że decyzja o powstaniu była błędem i przyniosła naszej ojczyźnie ogromne straty. Były marszałek Sejmu Marek Jurek skomentował działania krytyków powstania w ten sposób: „Nasilający się atak na tradycję Powstania Warszawskiego nie służy dziś debacie na temat okoliczności jego wybuchu, ale jest częścią ataku na polską tradycję i konieczność poświęcenia narodowego w sytuacjach niepewnych i trudnych” (www.fronda.pl, 8 sierpnia 2011).Nie podoba mi się to stwierdzenie. W powstaniu wyginął kwiat narodu polskiego, elity, czego skutki boleśnie odczuwało się w dalszej pracy konspiracyjnej i życiu społeczeństwa. Warszawiakom powierzono zadanie ponad ich siły i możliwości, a jednak przetrwali i walczyli przez tyle dni. W rezultacie ofiary te nic pozytywnego Polsce nie przyniosły.

Wozinski: Ja, polityk Jestem politykiem – zwykłym politykiem, dobrze znanym wszystkim ludziom oglądającym na co dzień telewizję. Występowanie w telewizji i życie z podatków to moja pasja. To wszystko, czym się zajmuję. Możesz być zdumiony, dlaczego chcę opisać swoją genealogię. Cóż, jest zwyczajnie ciekawa. Poza tym ludzie, którzy mnie znają, często nawet nie wiedzą, skąd się wziąłem. Wydaje im się, że jestem przypadkową osobą, która znalazła się we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Ale prawda o mnie jest zdecydowanie inna: do życia powołały mnie instytucje pieczołowicie przygotowane przez wiele pokoleń. Na swoją karierę tak naprawdę nie wyłożyłem ani złotówki i nie musiałem nigdy uczciwie pracować. Ja, polityk, choć jestem człowiekiem jak każdy inny, zasługuję na wyjątkowy podziw i zamierzam to udowodnić. Choć takich jak ja są na świecie miliony, ludzie nadal dają się nabierać na to, że w rzeczywistości im pomagam. Spójrz na mnie: czy już rozumiesz, kim jestem? Nieważne gdzie i w jakiej rodzinie się urodziłem – ważne, że chodziłem do państwowej szkoły. Tam nauczyłem się, że w społeczeństwie istnieje hierarchia. Nie liczą się twoje umiejętności ani uczciwość, tylko miejsce, jakie zdobędziesz sobie w grupie, która przebywa ze sobą w wyniku przymusu. Moja mama pracowała dla państwa i zaczynała od najniższej pozycji referentki w jakimś zapadłym urzędzie, ale przez lata budowała swoją pozycję intrygami i odpowiednio dobieranymi znajomościami, tak że po czterdziestce dostała już pracę w ministerstwie. Z kolei mój tata miał swoją firmę, która kilka razy była na granicy bankructwa, aż wreszcie dzięki znajomym w urzędzie miasta i dotacjom z budżetu państwa wyszła na prostą i dziś tata dokłada mi trochę do każdej kampanii. Ukończyłem studia z byle czego, ale dzięki nim poznałem mnóstwo ciekawych osób. Dziś są prawnikami, urzędnikami i politykami takimi jak ja, dlatego spotykamy się często przy wódce powspominać dawne czasy imprez w akademiku. Na trzecim roku wyjechałem na wymianę za granicę, dzięki której nauczyłem się, jak wypowiadać się na tematy, o których nie wiem kompletnie nic. Na studiach dostałem też swój pierwszy grant na jakiś gówniany projekt o byle czym. Ledwo wyrobiliśmy się na czas, ale za to było dużo śmiechu. Wtedy też poznałem obecnego sekretarza generalnego mojej partii, który namówił mnie do zapisania się do partyjnej młodzieżówki. Byłem wygadany, więc nie musiałem długo kserować dokumentów i robić korekty tekstów ówczesnego posła z mojego okręgu wyborczego (niedawno, gdy zostałem szefem lokalnych struktur, zdegradowałem go z listy wyborczej za tamte upokorzenia). Najpierw oddelegowali mnie na jakąś debatę, a potem zaczęli wysyłać do lokalnej telewizji. Mówiłem ponoć straszne brednie, ale szefowi podobał się zdecydowany i przekonujący ton głosu. Ufundowali mi więc cały szereg kursów i szkoleń z zakresu PR i autoprezentacji w Warszawie, która stała się odtąd moim miejscem zamieszkania. Moje pierwsze wybory poszły gładko, gdyż byłem wysoko na liście, a na wiecach mówiłem tylko wyuczone formułki. Poza tym dostałem od partii wiele tysięcy na bilbordy i reklamy w mediach, więc wszystko poszło łatwiej, niż mogłem się tego spodziewać. Do dziś najbardziej zdumiewa mnie to, że przeszedłem całą tę drogę, choć cały czas mam taką samą (nikłą) wiedzę z zakresu ekonomii i filozofii. Od lat głoszę te same frazesy, a ludzie wciąż chcą w nie wierzyć. Zaprzyjaźnione gazety i portale internetowe zawsze ubierają to, co robię, w odpowiednią ideologię, a ja świetnie nauczyłem się, jak dopasować się do ich publicystyki. Właściwie nawet nie wiem, dlaczego wybrałem tę stronę sceny politycznej, gdyż czuję, że równie dobrze mógłbym się wypowiadać z pozycji diametralnie przeciwnych. Na razie jednak liczę, że w obecnej formacji mam większe szanse na to, że zajdę naprawdę daleko. Może jak będę kiedyś rządzić, to naprawdę zacznę robić coś dobrego dla ludzi? Znajomy, który był kiedyś blisko premiera w kancelarii, twierdzi, że to niemożliwe. Lecz polityka to nie miejsce dla idealistów – obecny system i tak się nigdy nie zmieni, a na moje miejsce mogliby przyjść jeszcze gorsi. A teraz pomyśl o tych wszystkich ludziach i umiejętnościach, które są potrzebne do wyprodukowania mnie, polityka. Gdzieś w fabryce w Wietnamie składane są układy scalone do mojego iPhone’a, którym wysyłam do swych kumpli z partii SMS-y z głupimi żartami o naszych przeciwnikach politycznych. Mój garnitur szyją kobiety w Chinach, które pracują tam po kilkanaście godzin dziennie tylko dlatego, że tacy jak ja zafundowali jej rodakom komunizm, a teraz łaskawie pozwalają się dorobić. Moje auto zostało złożone we Francji w fabryce, którą tamtejszy rząd podtrzymuje przy życiu tylko po to, żeby miejsca pracy nie uciekły za granicę. A pieniądze na moje utrzymanie pochodzą z podatków płaconych przez moich współziomków – Polaków. Nigdy w życiu nie wyprodukowałem ani jednego użytecznego przedmiotu. Nie złożyłem ani jednego iPhone’a, nie uszyłem żadnego garnituru, nie przyłożyłem ręki do wyprodukowania ani jednego samochodu, a mimo to wciąż dostaję pieniądze zabierane przymusowo tym, którzy te rzeczy wytworzyli. Moja praca nie jest warta absolutnie nic. Jedyne, co robię, to wypowiadam się dla mediów, biorę udział w różnego rodzaju posiedzeniach, uczestniczę w rozmaitych spotkaniach i jeżdżę po kraju. Nawet wszystkie prace domowe wykonują za mnie zatrudnieni fachowcy, gdyż ja wiecznie nie mam na nie czasu. Do wytworzenia mnie, polityka, nie jest potrzebny żaden odgórny plan. Powstałem wskutek dążeń milionów, a może nawet miliardów ludzi, którzy przy pomocy państwa chcą się dorobić. Potrzebują kogoś takiego jak ja – kogoś, kto będzie uzasadniał konieczność wprowadzania wciąż nowych regulacji, które tworzą beneficjantów państwowych ustaw. Moim celem jest dorabianie do tej nędznej gry otoczki poważnej polityki i walki o rację stanu. Rzecz jasna, to nie ja zbieram całą śmietankę z tego interesu, ale za to płacą mi wielokrotność średniej krajowej, a na dodatek nie muszę pracować. Ponadto dzięki byciu politykiem mam sposobność powstawiania rodziny i znajomych na ciepłe posady, a na emeryturze mogę liczyć na członkostwo w radach nadzorczych i inne honory, które za nic mi się nie należą.

Lekcja, którą chcę Wam przekazać, jest taka: istnienie takich ludzi jak ja jest całkowicie zbędne. Gdyby nie było mnie i moich kolegów po fachu, ludzie nadal składaliby iPhone’y, szyli garnitury oraz produkowali samochody. Gdyby tylko nie musieli płacić podatków, moje zajęcie straciłoby jakiekolwiek znaczenie, a ja sam musiałbym poszukać jakiejś prawdziwej pracy. Jestem pasożytem, który będzie wiecznie Was okłamywał, bo na kłamstwie zbudowana jest instytucja, dzięki której żyję. Dopóki jednak wyrażacie zgodę na moje istnienie, zamierzam wykorzystać daną mi okazję do maksimum i nie cofnę się przed żadnym nieuczciwym krokiem ani żadną manipulacją, gdyż w mojej profesji na powierzchni utrzymuje się tylko ten, kto wie, jak topić pozostałych. Lektura pomocnicza: Leonard Read, „Ja, ołówek”. Jakub Wozinski

Szczygło: nie mogę już słuchać tych kłamstw Zaufaliśmy zapewnieniom przedstawicieli naszego państwa, którzy wówczas przekonywali nas, że wszystko zostanie dopełnione z największą starannością. Teraz za to płacimy - mówi w rozmowie z "ND" Ewa Szczygło, siostra Aleksandra Szczygły, ministra obrony narodowej, który zginął w katastrofie smoleńskiej.

- Boli mnie jeszcze bardziej, kiedy słyszę ostatnie wypowiedzi pana prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta i pani minister Ewy Kopacz. W mojej ocenie, są to tak kłamliwe wypowiedzi, wykręty, że wręcz nie mogę tego słuchać. Ten stek kłamstw utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że oddanie wszystkiego, co jest związane z dochodzeniem prawdy w sprawie katastrofy, w ręce Rosjan było olbrzymim błędem rządu - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Ewa Szczygło. Momentem wstrząsającym i przełomowym dla wielu rodzin było ujawnienie faktu zamiany ciał Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej. Wiele rodzin, które dotychczas nie myślało nawet o ekshumacji swoich bliskich, zaczyna to poważnie rozważać. Jest wśród nich także Ewa Szczygło, siostra byłego ministra obrony. Należy jej zdaniem rozważyć ekshumację kilku ciał, które spoczęły nieopodal siebie na Powązkach. Czeka więc na razie na ewentualne decyzje rodzin m.in. Błasików, Gągorów, Stasiaków.

- Na razie te rodziny nie decydują się na ekshumację ciał swoich bliskich, lecz jeżeli podjęliby taką decyzję, to moim zdaniem należałoby postąpić podobnie. Na pewno jednak decyzja o ekshumacji jest dla nas bardzo dramatycznym wyborem. Wszystkie ciężkie przeżycia związane z tragiczną śmiercią brata wracają na nowo - mówi. Ewa Szczygło była obecna w Moskwie tuż po katastrofie wraz ze swoim bratem Aleksandrem, który zidentyfikował ciało. Rozpoznał je także przyjaciel rodziny Sławomir Moćkun oraz wcześniej ks. Julian Żołnierkiewicz, który był w Smoleńsku jeszcze przed katastrofą wraz z częścią delegacji polskiej.

- Wszyscy oni mówili mi, że ciało Aleksandra było w dobrym stanie. Zanim jeszcze wylecieliśmy z lotniska w Warszawie, ksiądz dzwonił do Sławomira Moćkuna i przekazał mu informację, że rozpoznał ciało Aleksandra. On również mówił, że jest ono w dobrym stanie - mówi Ewa Szczygło, podkreślając że momentu składania ciała do trumny nie widziała.

- Nie pozwolono nikomu z rodzin być obecnym przy składaniu ciał do trumien, nie pozwolono również nam. A my, choć chcieliśmy być przy tym obecni, nie mieliśmy wówczas siły, żeby się tego stanowczo domagać. Byliśmy pogrążeni w głębokim cierpieniu po stracie ukochanego brata. Zaufaliśmy zapewnieniom przedstawicieli naszego państwa, którzy wówczas przekonywali nas, że wszystko zostanie dopełnione z największą starannością. Teraz za to płacimy. Myślę, że winni tej obecnej bolesnej sytuacji, w której zostały postawione wszystkie rodziny ofiar katastrofy, są tak Rosjanie, jak i przedstawiciele władz naszego państwa - podkreśla. Przypomina też, że do niedopatrzeń dochodziło już wcześniej.

- Po raz pierwszy ciało Aleksandra zostało pochowane na warszawskich Powązkach. Po miesiącu od tego pogrzebu Rosjanie przesłali fragment nogi mojego brata, który - jak twierdzą - dopiero wówczas odnaleźli. Ciało Aleksandra trzeba więc było wydobyć z grobu i odnalezioną część nogi, umieszczoną w małej trumience, złożono w trumnie. Po czym trumnę zakopano. Jeżeli teraz dojdzie do ekshumacji, znów trzeba będzie wydobyć ciało, to dla nas koszmar - dodaje. Nasz Dziennik

Na mapach zabrakło zaznaczenia rury z wodą.... Warszawa się zapada Przy pierwszym incydencie związanym z budową II linii metra w Warszawie usłyszeliśmy, że podziemnego jeziora nie było na mapach geologicznych. Być może tym razem na mapach zabrakło zaznaczenia rury z wodą. Zapadnięcie się jezdni ulicy Szkolnej i części chodnika przy ulicy Świętokrzyskiej towarzyszące budowie II linii metra w Warszawie spowodowało ewakuację z mieszkań około stu osób, które do czasu potwierdzenia, że nie została naruszona konstrukcja budynku, nie będą mogły wrócić do zajmowanych lokali. Nie poinformowano, czy bezpośrednią przyczyną osuwiska było działanie wody z uszkodzonego wodociągu wynikające z jego awarii, czy też z przerwania rury przez budowniczych w trakcie wykonywanych prac bądź uszkodzenia np. związanego z warunkami geologicznymi. Osunięcie się ziemi w samym centrum stolicy to już drugi poważny incydent towarzyszący budowie II linii metra, do którego doszło w ciągu ostatnich miesięcy. W sierpniu budowniczy natrafili na ciek wodny - budowana stacja Powiśle została zalana, a woda spowodowała wymycie gruntu pod tunelem Wisłostrady, który do dzisiaj jest zamknięty, przyczyniając się do pogłębienia komunikacyjnego paraliżu stolicy. Po tamtej katastrofie usłyszeliśmy, że podziemnego jeziora nie było na mapach geologicznych. Tym razem być może na mapach zabrakło zaznaczenia rury z wodą.

Noc w hotelu Woda wyciekająca z pękniętego wodociągu przyczyniła się do osunięcia się jezdni i chodnika w samym centrum Warszawy, który stanowił jedyne przejście ulicą Świętokrzyską wzdłuż budowanej nitki metra. Na szczęście nikt nie został ranny.

- Około godziny 4.00-5.00 znaleźliśmy przesączenia w okolicy kanalizacji, która przebiega pod ulicą Szkolną pomiędzy dwoma budynkami. Woda przesączająca się z przerwanego wodociągu zaczęła podmywać część ulicy, było niebezpieczeństwo, że może podmyć budynki, które stoją przy ulicy Szkolnej - mówił rzecznik konsorcjum budującego drugą linię metra Mateusz Witczyński. Budujące odcinek konsorcjum AGP Metro Polska poinformowało, że podczas wykonywania wykopu podstropowego pękł wodociąg w pobliżu budynku przy ul. Świętokrzyskiej 20, a wyciekająca woda dostała się także do wnętrza konstrukcji stacji C11 Świętokrzyska. Witczyński nie przesądzał o przyczynach przerwania wodociągu i ewentualnego wpływu na przyczyny awarii prac prowadzonych przez budowniczych metra.

- Na pewno zostanie przedstawiony szeroki raport w tej sprawie. Obecnie na temat przyczyn nic nie możemy jeszcze powiedzieć. Takie sytuacje nie powinny się zdarzać - mówił Witczyński, zapowiadając, że sprawę będzie wyjaśniała komisja także z udziałem służb wykonawcy. O powodach osunięcia się ziemi nie mówił również wiceprezydent Warszawy Jacek Wojciechowicz.

- Sprawą jest do wyjaśnienia, czy przyczyną była awaria wodociągowa, na skutek której duże ilości wody spenetrowały grunt, czy po prostu ta przyczyna jest w jakichś warunkach geologicznych, na skutek których doszło do osunięcia, a następnie do uszkodzenia samego wodociągu. To możemy dopiero zbadać w późniejszym okresie. (...) Na pewno wiemy, że doszło do osunięcia się ziemi, szacujemy, że jest to około 400 m sześciennych - powiedział Wojciechowicz. Jak zaznaczył, służby skoncentrowały się na pomocy "doraźnej i prewencyjnej". W okolicznych budynkach odcięto media, zamknięto ulicę Marszałkowską w okolicy ulicy Świętokrzyskiej i ulicę Szkolną. Z budynku, obok którego doszło do osuwiska, ewakuowano około 100 mieszkańców, którzy przynajmniej na jedną noc nie będą mogli wrócić do swoich mieszkań.

- Są przygotowane dla nich miejsca w hotelach i miejskich placówkach - powiedział Wojciechowicz.

- Podjęto również działania zabezpieczające sam plac budowy - uzupełnienie tego ubytku, który powstał w okolicach budynku i jego fundamentów mieszanką cementową. Działania te praktycznie się już zakończyły - dodał. Wiceprezydent Warszawy poinformował, że w wyniku osunięcia się ziemi jeden z budynków odchylił się o kilka milimetrów, "co nie przekracza norm projektowych dla tego budynku". Wojciechowicz stwierdził, że "zazwyczaj w budynkach, które są narażone i związane w jakiś sposób z budowani, pojawia się wiele mikroszczelin i uszkodzeń". Zapewnił, że jeżeli są uszkodzenia, które powstały w wyniku budowy metra, będą one usuwane na koszt wykonawcy. Artur Kowalski

Odczepcie się wreszcie od nas! Przestańcie nas pouczać, jak mamy się zachowywać w obliczu smoleńskiej tragedii. Weźcie w ręce czerwone znicze i zapalcie je na grobach czerwonoarmistów – wyzwolicieli. Waszych, nie naszych.

Nie będzie żadnego pojednania na waszych warunkach. Nie wmówicie nam, że mówienie o śmierci naszych Przyjaciół jest niemoralne, okrutne i złe. Jest inaczej i doskonale o tym wiecie. Dlatego to napawa was takim przerażeniem, że jesteście w stanie zrobić wszystko, by prawda nie wyszła na jaw. Teraz, po ponad dwóch latach smoleńskiej tragedii już wiadomo, że wam to się nie uda. Przez 13 lat, do afery Rywina to lewacki front prasowy wyznaczał, co jest słuszne, a co nie. Na „krótkich smyczach” prorządowi dziennikarze wiedzieli, kto jest panem i władcą. Jak Janina Paradowska, która kornie, na prośbę Adama Michnika, już po autoryzacji wycofała ze swojego wywiadu z premierem Leszkiem Millerem fragment dotyczący korupcyjnej propozycji Lwa Rywina. Paradowska została doceniona – do dziś ma swój program w radiu Tok FM. Na przeciwległym biegunie był – i jest do tej pory – tygodnik „Gazeta Polska”, który przez cały okres istnienia walczył o byt, ponieważ „Wyborcza” piętnowała każdego, kto odważył się dać ogłoszenia do „GP”.

Zajmijcie się sobą Po aferze Rywina wiele się zmieniło. Rozwinął się internet i przekonaliśmy się, że w sieci nie ma monopolu towarzyszy z Czerskiej. Upadł też mit potęgi „Gazety Wyborczej” na rynku prasowym, o czym świadczą spadające zyski Agory i sprzedaż „GW”. Nie powiodło się mamienie młodych ludzi „Metrem” – bezpłatną mutacją treści z „GW”. Wystarczy porównać dwa marsze z ostatniego 11 listopada – to wy ściągaliście z zagranicy faszystowskie, niemieckie bojówki, a i to nic nie pomogło. Wyrosło pokolenie wolne od wpływów Adama Michnika. To są właśnie ci młodzi ludzie, którzy przyszli w ostatnią sobotę września na marsz w obronie TV Trwam i wolnych mediów. Śledzicie ciągle nasze poczynania, wiem, to strach, bo wiecie dobrze, że jesteście na przegranej pozycji. Kłamstwo może trwać latami, ale w końcu jednak upada i pogrąża tych, którzy je propagowali. Wiecie, że waszym losem może być niesława Tumanowiczów, Falskich, Woźniaków. Ale odczepcie się od nas – zajmijcie się sobą, możecie mieć mnóstwo tematów do rozmów. Lubicie sięgać do przeszłości, o czym można było się przekonać na procesie Jarosława Marka Rymkiewicza. Zagłębcie się więc w szczegóły osobistej rozmowy Janusza Andermana z gen. Czesławem Kiszczakiem. To nic, że miała ona miejsce w maju 1983 r. – na pewno jej uczestnicy nie zapomnieli najważniejszych wątków. Wszak pan pisarz wyszedł dopiero co z internowania i zaraz po tej rozmowie dostał paszport. Sprawdźcie, kto usunął dokumenty z teczki Adama Michnika, który badał esbeckie archiwa jako poseł. Porozmawiajcie o KPP, która jest wam tak bliska, że odwołujecie się do luksemburgizmu i podobnych szaleńczych założeń.

Natarczywość w loży Zawsze możecie też sięgnąć do historii kariery Daniela Passenta, o którym śpiewał Jacek Kaczmarski w swoim „Marszu intelektualistów”. Dzielny wyznawca reżimu Jaruzelskiego, który figuruje w dokumentach IPN jako TW „John” lub TW „Daniel” może wam opowie o okolicznościach, w jakich miał przyjmować pieniądze za informacje, które przekazywał służbom komunistycznym. Bryluje on dziś w różnych komentatorskich „lożach” i tylko dziw bierze, że kilku przyzwoitych ludzi wciąż zgadza się z nim w tych programach występować. Zamiast, najprościej na świecie, odmawiać tego właśnie z powodu niegodnej w czasie PRL postawy Passenta. Ale wśród tematów nie powinno wam zabraknąć historii Janiny Paradowskiej. Jej kariery w „Kurierze Polskim” i kulis weryfikacji, którą pozytywnie przeszła w stanie wojennym, podczas gdy inni tracili pracę w mediach, ale zachowywali twarz. Można by was traktować z przymrużeniem oka, gdyby nie wasza natarczywość. Tak, jesteście natrętni. Dzieje się to przede wszystkim dlatego, że kontrolujecie – często wraz z mocodawcami rodem ze służb PRL-u – większość mediów. Wciskacie się więc dzięki nim do naszych domów ze swoim wypaczonym spojrzeniem na życie, przekonując nas do parad równości i podobnych im dziwactw. To wszystko – mimo całej obrzydliwości – może i byłoby do zniesienia. Co najwyżej kwitowalibyśmy milczeniem knajackie popisy Niesiołowskiego czy Lisa, które niczym nie różnią się od popisów Jerzego Urbana.

Kłamstwa smoleńskie Ale największym waszym grzechem jest to, że staliście się autorami kłamstwa smoleńskiego. Kłamaliście od pierwszych chwil i kłamiecie nadal. O alkoholu we krwi gen. Andrzeja Błasika, o obecności prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskiego w kokpicie Tu-154. Stosujecie technikę małych kroczków i kłamstw, używając np. pojęcia „prezydencki tupolew”, chociaż w rzeczywistości był to samolot rządowy. Waszym głównym celem stał się Jarosław Kaczyński. Nic dla was nie znaczy, że w katastrofie stracił brata, bratową, najbliższych przyjaciół. Wszystko potraficie zohydzić, odwrócić, wszystkiemu staracie się odebrać właściwie znaczenie. Nawet zabójstwu w łódzkim biurze PiS. Teraz znów mamy wysyp twórczości harcowników, którzy przekonują nas o niemożności prawidłowej identyfikacji ciał ofiar katastrofy, ponieważ mogło dojść do „przemieszania materiału genetycznego”. Pełne hipokryzji tłumaczenia samowolki ministrów rządu Tuska, który chciał jak najszybciej zakończyć okres żałoby narodowej. By w symbolicznym i w realnym wymiarze mieć to „z głowy”. Stąd te pospieszne pogrzeby, zakaz otwierania trumien, sprowadzenie blisko 200 kg niezidentyfikowanych szczątków, by jak najszybciej je skremować.

Nikt nie poda ręki Gdy ekspertyza nagrania czarnych skrzynek samolotu Tu-154 obaliła jeden z elementów smoleńskiego kłamstwa, czyli to, że z rzekomych rozmów pilotów w kokpicie miało wynikać, że ktoś na nich naciska, sięgacie po kolejne insynuacje. Macie też dyrygenta. Premier polskiego rządu podczas swojego pokrętnego wystąpienia mówił przecież: „Nie zadajemy pytań, kto był organizatorem tego lotu, kto kogo zapraszał do samolotu, kto nalegał na pośpiech w sprawie sprowadzenia zwłok do kraju”. Uskuteczniacie więc upiorny taniec na grobach – to wy walicie trumnami, gdzie popadnie. Wpuszczacie zniedołężniałych starców na wasze łamy i do waszych stacji, by pluli na waszą modłę. Waszym celem jest szerzenie kłamstwa smoleńskiego, ale wasza propaganda odnosi coraz mniejszy skutek.

Może opanowaliście sztukę fałszu, ale na szczęście nie macie rządu dusz. Dlatego z taką furią atakujecie nasz patriotyzm, Kościół, nasze dążenie do prawdy o Smoleńsku. Możecie sobie do woli pisać i publikować obrazoburcze teksty i zdjęcia – wasze pisma skończą niszową sprzedażą, jaką ma teraz „Nie” Urbana. Nie interesują nas wasze pobudki, bo i tak wszystkie sprowadzają się do pekuniarnego podejścia do rzeczywistości. Wasza postawa w obliczu katastrofy smoleńskiej przekreśliła jakąkolwiek możliwość porozumienia. Po tym, co zrobiliście, nikt z nas nie poda wam ręki.

Dorota Kania

Koniec początku Subotnik Ziemkiewicza W małej humoresce-futuresce, jaką napisałem kiedyś dla „Faktu”, występowali premier, prezydent i niewidzialny piarowiec Iggo, który jawił się w postaci pustego garnituru i wiszących nad kołnierzem okularów. Kiedy okazuje się, że na rządowy gmach idą tłumy wkurzonych ludzi, Iggo zręcznie zrzuca z siebie ubranie, odrzuca okulary, i tyle go mocodawcy widzieli. Miło mi donieść, że kolejny mój fantastyczny kawałek stał się ciałem. Ostatnie wydarzenia sprawiły, że legendarne piarowskie sztaby PO na czele ze sławnym Igorem Ostachowiczem faktycznie wzięły i zniknęły. Zniknęły dokładnie w momencie, który w podręcznikach sztuki odwracania kota ogonem (po angielsku „spin”) nazywa się „sytuacją kryzysową” i wedle wszystkich zasad zawodu wymaga maksymalnej mobilizacji. Mówiąc ściślej, była to cała seria „sytuacji kryzysowych”. Pierwszą, trwającą od dawna, stanowi oczywiście niezdolność wyjaśnienia Polakom, dlatego instytucje państwowe chroniły Amber Gold. Sprawę próbował premier załatwić w typowy dla siebie sposób, „wrzutką”: zatrudnił mecenasa Giertycha, by powszechna uwaga zwekslowana została na wątek poboczny, by hasło „Amber Gold” nie kojarzyło się z bezkarnością oszusta i hodowaniem go przez prokuratury, sądy, nadzór lotniczy oraz ministerstwo, tylko z „atakami na najbliższą rodzinę” premiera. Może by się i udało, gdyby nagle nie rozsypała się spektakularnie narracja władzy w sprawie Smoleńska. Butne przemówienie Tuska, rozpoczęte od udawanych przeprosin, a pełne zniewag i insynuacji oraz równie bezczelne zapieranie się w żywe oczy przez marszałek Kopacz będzie mieć dla społecznej percepcji działań rządu po katastrofie podobne znaczenie, jak dla postrzegania afery Rywina zachowanie przed komisją sejmową Włodzimierza Czarzastego. Potem PiS ogłosił swą nominację dla profesora Glińskiego, i okazało się to, zwłaszcza po debacie ekonomistów, piarowskim strzałem w dziesiątkę. Władzy nagle wybito z ręki jej najsilniejszy argument, na którym jechała nieustannie: ten rząd jaki jest, taki jest, Tusk może i rozczarował, ale nie ma innej alternatywy, no bo jedyną alternatywą jest ten straszny Kaczyński, którego powrotu wszyscy się słusznie boicie. Tymczasem nagle okazuje się − jest alternatywa, popierany przez wszystkie partie „rząd fachowców”. Dla przeciętnego Polaka „rząd fachowców” brzmi bardzo atrakcyjnie, bo przecież nie marzy o niczym innym, niż żeby nim rządzili fachowcy, a nie politycy (sam premier przekonywał ich, że „robienie polityki” to coś złego, prawda?), zwłaszcza, kiedy idzie kryzys. A sam kandydat robi doskonałe wrażenie, bo profesor, bo po dwóch fakultetach, bo nie z PiS, tylko z Unii Wolności, a więc człowiek centrowy, umiarkowany, a Kaczyński okazuje nim otwartość. Władza nie znalazła innej odpowiedzi, niż argument, że to głupi pomysł. Dla wtajemniczonych w sejmową układankę − rzecz owszem nierealna, ale co to obchodzi społeczeństwo, które w sondażach do niedawna jeszcze deklarowało, że Polską rządzić powinna koalicja PO-PiS, a wcześniej przez dwa dziesięciolecia chciało „koalicji wszystkich istniejących partii”? Atakując Glińskiego tak samo, jak zwykła atakować PiS czy Ojca Rydzyka, w sposób prymitywny, językiem nienawiści i pogardy, strzeliła sobie władza w kolano. Język, który był skuteczny wobec Kaczyńskiego, bo ten odbierany jest przez masy jako człowiek fałszywy i zagrażający ich bezpieczeństwu, w odniesieniu do sympatycznego i merytorycznego profesora skompromitował tych, którzy go zastosowali. Dodajmy, że nałożyło się to w oczach wyborców na podobnie lekceważące i butne potraktowanie ekonomistów, którzy na zaproszenie PiS debatowali nad sposobami wyjścia z kryzysu. Chronologicznie zresztą deprecjonowanie w oficjalnym przekazie tej debaty gołosłownym orzekaniem, że śmieszna i niepoważna, było pierwszym z serii poważnych błędów, które doprowadziły do wizerunkowego tąpnięcia władzy. Zapewne obnażenie przez sejmową debatę o ekshumacjach bezmiaru cynizmu i braku jakichkolwiek zahamowań w kłamstwie tej ekipy, oraz samokompromitacja jaką było „darcie łacha” z budzącego sympatię kandydata na premiera, zamiast podjęcia poważnej dyskusji o nadchodzącym kryzysie, przyczyniły się do sukcesu opozycyjnego marszu. Szok nawet nie polegał na tym, że przyszło tak wielu ludzi, ale że zachowywali się tak spokojnie, z takim poczuciem własnej siły. Rządowe media państwowe i komercyjne starały się, by zgodnie z nieśmiertelną dyrektywą towarzysza Szczepańskiego z czasów pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II „pokazywać tylko staruszki i zakonnice”, ale takiego pochodu mimo wszelkich starań nie dało się już przedstawić jako garstki agresywnych starych wariatów z popsutymi zębami. No i na domiar złego dotychczasowy wierny sojusznik, TVN, wbił Tuskowi rdzawy nóż w siedzenie, publikując filmik ze stadionu, na którym „przybija piątkę” sędziemu na telefon, którego, jak zapewniał, absolutnie nie zna. Na dodatek w towarzystwie prokuratorów, w tym tego od Amber Gold, i jednego z „burłaków” ze sławnego zdjęcia. Obrazek, na którym Polacy zobaczyli dokładnie to, czego najbardziej widzieć nie lubią − zblatowane towarzystwo u koryta. Można by dodać do tego parę pomniejszych kompromitacji władzy, które nie odbiły się tak szerokim echem: upadek Centrum Zdrowia Dziecka, kolejna obsuwa na budowie warszawskiego metra, powrót przed rządowy gmach pielęgniarek… Odpowiedź władzy? No właśnie − władza nie ma odpowiedzi. Prominentni platformersi poznikali gdzieś, wystawiając do obrony ludzi z trzeciego szeregu, jak europoseł Protasiewicz czy poseł Żalek. Co gorsza, pozostawieni oni zostali najwyraźniej bez „przekazów dnia”, albo z przekazami kompletnie nieprzemyślanymi. W końcu nawet Monika Olejnik zmuszona była skonstatować, że wspomniany pan Protasiewicz, usiłując usprawiedliwić to, czego się usprawiedliwić nie da, to znaczy kłamstwa Ewy Kopacz, zaplątał się jak niegdyś poseł Chlebowski. Efekt bezradności wzmocniło, że także salonowe „autorytety” najwyraźniej nie były w stanie wyjść z wyuczonego schematu „www” − wypierać, wyśmiewać, wyszydza Szkoda miejsca na konkretne cytaty, które zlewają się w jeden spójny dyskurs nie tylko władzy, ale całej strony oficjalnej. W skrócie, cokolwiek by się stało, obóz władzy pozostaje przy upartym powtarzaniu, że nic się nie stało. Ewa Kopacz i Donald Tusk pokazali się z najlepszej strony i wszystkich przekonali, że w Smoleńsku wszystko było OK, profesor Gliński ośmieszył się i skompromitował przyjmując niepoważną propozycję niepoważnego Kaczyńskiego, na marszu było „zaledwie” 50 tysięcy ludzi, zwiezionych i opłaconych przez PiS oraz „Solidarność”, to żaden tam sukces, obecność sędziego i prokuratorów w sąsiedztwie premiera to przypadek, a nawet jeśli się znają, to nic w tym złego. Od wyparcia oczywistych faktów, nieodparcie kojarzącego się z propagandą PRL, gładko przechodzą pomagierzy i propagandyści Tuska do wyuczonych latami, standardowych ataków: PiS kłamie w sprawie Smoleńska, w której wszystko przecież zostało wyjaśnione, PiS kłamie że sytuacja Polski jest zła, przecież rząd sobie radzi doskonale, czego dowodem pochwały Europy − niezadowoleni po prostu wierzą w pisowskie kłamstwa, bo tak naprawdę żadnego powodu do niezadowolenia nie mają. Po publikacji sondażu TNS OBOP rząd, nawet gdyby miał wcześniej jakąś kontrolę nad swym wizerunkiem, stracił ją. Fachowcy wiedzą, że jeden sondaż to za mało, by stwierdzić trwałą zmianę, i mają rację. Ale złamanie psychologicznej bariery, zaburzenie poczucia bezpieczeństwa elit, że nigdy już nikt, a zwłaszcza Kaczyński, nie zagrozi ich stołkom i siedzeniom, daje nieuchronny efekt, mówiąc dosadnie, wrzucenia granatu do szamba. Od tego momentu wizerunek władzy kształtowany będzie co najmniej przez dłuższy czas przez histeryków, oblatujących wszystkie media z mądrościami podobnymi, jakimi popisał się w co najmniej trzech wywiadach w ciągu jednego tygodnia profesor Krzemiński. Z deklarowanego przez niego i jemu podobnych przerażenia sytuacją, z zapierania się w oczywistych sprawach, z miotanych na ślepo oskarżeń, usłyszy teraz wyborca − już słyszy − jedno: „aż jedna trzecie Polaków chce znów głosować na Kaczyńskiego, przecież to idioci! Powariowali! Zgłupieli! Trzeba ich leczyć! Można rzecz − gdy profesjonalny piar śpi, budzą się Wołek, Kuczyński czy Hartman. Gdy politycy PO ukrywają się mysich dziurach, to oni kształtują wizerunek władzy. Wizerunek prosty: kiedy społeczeństwo odważyło się wyrazić rozczarowanie władzą, to co władza na to? Władza na to kłamie w żywe oczy i ubliża. To po pierwsze. Ale na tym nie koniec: z rozpaczliwego „Tusku, k… , zrób coś!” wspomnianego profesora Hartmana wyziera też konstatacja, że Tusk się skończył całkowicie, skoro nie umie już nawet tego jedynego, co dotąd umiał doskonale, czyli picowania. Przerażonym elitom wydaje się zapewne, że ich lamenty „dlaczego Platforma śpi? Dlaczego nie udowadnia, że w Smoleńsku nie było żadnego zamachu ani profanowania zwłok, dlaczego nie udowadnia, że sytuacja kraju jest dobra, dlaczego nie pokazuje swoich sukcesów?!” zmobilizują ukochanego przywódcę do działania. Może zmobilizują − ale dla prostego Polaka odpowiedź na te głośno podnoszone „dlaczego” jest oczywista: skoro samo tak mówią, to potwierdzają, że władza nie może tego udowodnić, i nie ma żadnych sukcesów, którymi by się mogła pochwalić. Generalnie idzie to wszystko w złą dla Tuska, czyli dobrą dla Polski stronę. Niby jeden tylko sondaż, ale dzięki tej histerii salonów załamania wizerunkowego ostatnich dni nie zdoła już Tusk naprawić, nawet jeśli jego piarowskie sztaby znowu się zbiorą i nawet wymyślną najbardziej profesjonalną strategię zarządzania kryzysem, mleko się rozlało, uwodzicielski czar Tuska prysł. A ponieważ stawką jest dla niego nie tylko utrata władzy, ale i poniesienie osobistej odpowiedzialności za wielokrotne naruszanie konstytucji, nadużywanie władzy i horrendalne, fatalne dla państwa w skutkach zaniedbania, prawdopodobne jest sięgnięcie przez obecną ekipę po środki mogące do reszty zniweczyć zaufanie do niej. Ostrożnie zacytowałbym sławne zdanie Churchilla po rozgromieniu Afrika Korps: „panowie, to nie jest jeszcze koniec, to nie jest jeszcze nawet początek końca, ale wygląda, że to koniec początku.” RAZ

Jonasz Motto: Ilość Jonaszów w gospodarce to wyznacznik naszych kłopotów Chciałbym zwrócić uwagę na kilka okoliczności, które dzisiejszą dyskusję polityczną czynią bezprzedmiotową. Konstruktywne wotum nieufności to ruch zdany dzisiaj na niepowodzenie. Partia rządząca nabrała specyficznego doświadczenia w utrzymywaniu się przy władzy. Próba zmiany jest więc manewrem pustym, skazanym na niepowodzenie. Skoro tak, to w grę powinna wchodzić co najwyżej rekonstrukcja rządu w kierunku pozyskania ludzi sprawnych i skutecznych. Premier dla własnego dobra winien wymienić ministrów słabych, bez charyzmy i tych, którym nic nie wychodzi, nawet jeżeli się o to usilnie starali. W obyczajach morskich utarło się odnotowywanie na statkach obecności, tzw. Jonasza. Człowieka, który przynosi pecha lub nieszczęście. W każdym środowisku jest taki Jonasz. Jestem pewien, że Premier też kilku takich znajdzie. W Polsce świadczą o tym słabe wyniki gospodarcze naszego kraju, brak aktywnej polityki finansowej, katalizującej wytwarzanie i rozwój. Nie mam tu na myśli ulg podatkowych, które spełniałyby funkcje bierne, w miejsce dynamicznych instrumentów finansowych. Nasz system finansowy to raczej „wielki hamulcowy” gospodarki, a jego głównym celem jak się wydaje było bezpieczeństwo budżetu. To ważna, ale jednak pasywna taktyka. Istotnie, zabezpieczenie równoległe znacznych wpływów do budżetu i polityki katalizacji rozwoju gospodarczego, jest bardzo trudne.Wydaje się, że wyjściu z impasu sprzyja polityka Pana Jarosława Gowina, który usiłuje zmniejszyć ograniczenia koncesyjne w dużej ilości zawodów, co zmniejszy częściowo bezrobocie, ale także przydatne będzie dla swobody gospodarczej.Zamiary SLD i Pana Waldemara Pawlaka idące w kierunku częściowej reformy podatkowej i tworzenia stref ekonomicznych są bardzo archaiczne i w przeszłości nie sprawdziły się. Odwiecznym dylematem staje się sprawa wyboru, czy ulgi podatkowe, czy nowoczesne instrumenty finansowe. Jest ich dużo. Choćby różne ubezpieczenia, gwarancje bankowe, czy gwarancje rządowe dla „projektów wiodących”, ect. Dojrzewa także potrzeba zaktywizowania pracy naszych banków, w kierunku ułatwiania dostępu do pieniądza. To wzmocni także funkcje kontrolne banku i da częściowe bezpieczeństwo dla gospodarowania. Zmniejszenie ingerencji urzędów w gospodarkę jest potrzebne jak obecność tlenu w atmosferze.

Dowodem jest choćby dotychczasowa ustawa o procedurze przetargowej, która daje olbrzymie możliwości dla korupcji i protekcji. Pisałem już o tym, ale uważam, że nie byłoby upadłości gigantów budowlanych, gdyby przyznawanie zamówień odbywało się poprzez obyczaje rynkowe. Najważniejszym jednak postulatem jest uczynienie z Polski państwa sprawiedliwego. Jak to nastąpi, to pozbędziemy się większości afer i zwiększy się dyscyplina społeczna. Nie będą wówczas potrzebne hasła wypisywane na transparentach demonstrantów niedzielnej manifestacji Ojca Rydzyka i Solidarności, a wszystko z PiS-em w tle. Swoją drogą nasza władza zachowała się tak jakby prosiła się o demonstrację.

Nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że koncesja emisji na multipleksie należy się Telewizji „Trwam”. Tak, czy inaczej Ojciec Rydzyk ją otrzyma, nie wiem, czy ją wymodli, czy wymusi, ale ją otrzyma. Po jakiego zatem „czorta” utrudnia mu się działania. Za Ojcem Rydzykiem stoją tłumy starych ludzi, ale nie tylko. Ten niepolityczny opór władzy spowodował, że wszyscy dowiedzieli się z transparentów i przemówień, co opozycja myśli o władzy. Istotnie, to wszystko trochę przypominało judzenie Polaka przeciw Polakowi. Aktualnie to najgorszy moment na awantury. Pod hasłami ratowania Polski, opozycja usiłowała umocnić swoją pozycję.Może to wszystko byłoby sensowne, gdyby nie główny grzech większości polityków. Wszyscy oni udowodnili, że nie potrafią kierować państwem, że im nic nie wyszło. Co jakiś czas zmieniają tylko koszulki z „opozycji” na „rządzących” i odwrotnie. Ciągle ci sami ludzie, bez sukcesu. „Wzruszające” było poniedziałkowe wystąpienie u red. Justyny Pochanke dwóch byłych Panów Premierów: Marcinkiewicza i Oleksego. Pozwalali sobie na ocenę bieżącej sytuacji w Polsce. Ich argumenty to same „okrąglaki”. Ale uważam, że każdy z nich, podobnie jak ich koledzy mieli słabe moralne upoważnienie do zabierania głosu. Premier Polski, w dzisiejszej sytuacji, musi mieć osobowość reformatora i człowieka bardzo kategorycznego. Uważam także, że pora dać spokój wszelkiego rodzaju profesorom. Oni mają co robić u siebie. W naszym przypadku służą politykom za coś w rodzaju parawanu zakrywającego niedostatki lub nieuctwo samych polityków. Jest na kogo zrzucić winę. Konkluzję ostateczną pragnę sformułować jako apel o wyzbywanie się ze swoich środowisk wszystkich „Jonaszów”.

Aleksander Gudzowaty

NIKT NIGDY NIC A to się narobiło! Poseł PiS Tomasz Kaczmarek zawiadomił był niezależną prokuraturę, że bezpieka lokowała pieniądze w Amber Gold. Teraz niezależna prokuratura „sprawdza”, czy rzeczywiście tak było. Na początek – czy Agencja Wywiadu ulokowała w Amber Gold 2 miliony złotych. Jak przypuszczam, nigdy się ta pogłoska nie potwierdzi, bo policmajster z pewnością powinność swej służby zrozumie, a jeśli by jakimś cudem o niej zapomniał, to już tam oficer prowadzący przypomni mu, skąd wyrastają mu nogi. Tedy nie ulega wątpliwości („nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania; lepiej ciupciać bez miłości, niźli kochać bez ciupciania”), że Agencja Wywiadu nie zainwestowała w Amber Gold 2 milionów złotych. No dobrze, a pozostałe bezpieczniackie watahy? Czy, dajmy na to, Centralne Biuro Antykorupcyjne też nic tam nie zainwestowało? Jestem pewien, że nic, ani grosza. No a Centralne Biuro Śledcze? Oooo, Centralne Biuro Śledcze to już na pewno niczego nie zainwestowało, podobnie zresztą, jak Służba Wywiadu Wojskowego, czy Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Gdzieżby tam jedna, czy druga, czy trzecie – tzn. CBŚ – mogły zainwestować w Amber Gold! Mógłby ktoś powiedzieć, że jeśli tak, to może w Amber Gold zainwestowała Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego – ale jeśli nawet ktoś by tak powiedział, to powiedziałby nieprawdę, za którą mógłby zostać pociągnięty do odpowiedzialności przed niezawisłym sądem. Dlatego ani Agencja Wywiadu, ani CBA, ani CBS, ani Służba Wywiadu Wojskowego, ani Służba Kontrwywiadu Wojskowego, ani Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego nic nie zyskały na wyprowadzeniu, co najmniej 500, a może nawet 600 milionów złotych z Amber Gold w nieznanym kierunku. Gdyby, bowiem zyskały, to trzeba by powiedzieć, że zrobiły dobry interes. Zainwestować, dajmy na to, 2 miliony, a uzyskać sto, czy niechby nawet – 80 milionów, to niezły interes. No, ale skoro nie zainwestowały, to i nic nie zyskały, to chyba jasne. W Amber Gold mogłyby ewentualnie zainwestować Wojskowe Służby Informacyjne, ale na pewno nie zainwestowały, bo przecież już ich „nie ma”. Wygląda na to, że w Amber Gold nie zainwestował NIKT. Czy to jest ten sam NIKT, o którym mówił minister cyfryzacji w rządzie pana premiera Tuska – pan Michał Boni? Jak pamiętamy, pan minister Boni w ostatniej chwili, to znaczy – w chwili, kiedy każdy dygnitarz już na własną rękę próbował się ratować i wyjaśniać, że w aferze trumiennej on osobiście jest czysty, jak łza – pan minister Boni uratował sytuację odkryciem, że NIKT nie zabronił rodzinom otwierania trumien i rozpoznawania zwłok. W tej sytuacji niezależny pan prokurator Seremet już wiedział, z jakiego klucza wypada mu śpiewać. Skoro NIKT nie zabronił rodzinom otwierać i sprawdzać, to jeśli rodziny nie otworzyły i nie sprawdziły, to kto jest winien? Wiadomo – one! A skoro jest wina, to trudno i darmo; musi też być i kara, więc tylko patrzeć, jak wspomniane rodziny, którym najwyraźniej przewróciło się w głowach, zostaną postawione przed niezawisłe sądy, które już pokażą im mores! W przeciwnym razie prawo zostałoby nie tylko zlekceważone, ale i złamane, a jak wiadomo, nie ma nic gorszego, niż złamane prawo, chyba, że złamane serce, albo jakaś inna część ciała. No dobrze – ale skoro już wiemy, że NIKT nie zainwestował w Amber Gold, to jak to się stało, że zarówno niezależna prokuratura, jak i niezawisłe sądy wykazały tyle wyrozumiałości wobec Marcina P.? Gdyby Agencja Wywiadu, albo jakaś inna wataha inwestowała w Amber Gold, to wszystko byłoby jasne; wyrozumiałość była następstwem instrukcji, jakie zarówno niezależna prokuratura, jak i niezawisłe sądy otrzymały od oficerów prowadzących – że to niby, „wiecie, rozumiecie”. Skoro jednak żadna bezpieczniacka wataha w Amber Gold niczego nie zainwestowała, to i oficerowie prowadzący nie mieli żadnego interesu w udzielaniu instrukcji zarówno niezależnej prokuraturze, jak i niezawisłym sądom. Ach, co ja mówię takie rzeczy! Jacy znowu „oficerowie prowadzący”! Od kiedy to niezależna prokuratura, a zwłaszcza – niezawisłe sądy miałyby mieć oficerów prowadzących? Prawidłowa odpowiedź brzmi, jak wiadomo – od NIGDY. Nietrudno zauważyć, że słowo NIGDY wyjątkowo dobrze komponuje się ze słowem NIKT – i pewnie dlatego niezależny pan prokurator Seremet w końcu przeniósł śledztwo w sprawie Amber Gold z Gdańska do Łodzi. Z pewnością śledztwo prowadzone przez niezależną prokuraturę w Gdańsku zakończyłoby się tak samo pomyślnie, jak śledztwo prowadzone przez niezależną prokuraturę w Łodzi. Wszyscy bowiem pamiętamy, że i ta niezależna prokuratura może pochwalić się sukcesami – na przykład w sprawie zabójstwa generała Papały – kiedy okazało się, że zabili go złodzieje samochodów, którzy w dodatku przyznawali się do winy jeden przez drugiego, aż trzeba było ten wybuch umiłowania praworządności nieco hamować. Zatem nie pozostaje nam nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość, aż niezależna prokuratura wyjaśni posłu Tomaszu Kaczmarku, jak strasznie się pomylił sugerując jakoby Agencja Wywiadu zainwestowała w Amber Gold. Dzięki temu będziemy mieli urzędowe potwierdzenie, że NIKT NIGDY NIC, a z naszą młodą demokracją to wszystko naprawdę. SM

07 października 2012 "Ma wszystkie certyfikaty bezpieczeństwa"- powiedział w sklepie z zabawkami właściciel tegoż- zwracając się do księdza Mateusza, w propagandowym serialu „Ojciec Mateusz”. Chodzi o zabawki sprzedawane dzieciom. .Akurat scenariusz filmu dokładnie wpisuje się w walkę Lewicy europejskiej, a dotyczącą niebezpieczeństwa jakie niosą ze sobą zabawki dla dzieci.. Szczególnie chodzi o zabawki produkowane w Chinach, które są najbardziej niebezpiecznymi zabawkami dla dzieci na świecie. Bo Chińczycy umyślili sobie produkcję zabawek, żeby zaszkodzić polskim dzieciom i dzieciom europejskim. Oczywiście scenarzystka filmu, robionego na wzór dawnych produkcyjniaków- pani Joanna Hartwig- Sosnowska- nie wymienia jakiej produkcji są te wiszące zabawki. Ale tak pokazywane są kamerą, żeby wystraszyć dzieciaki.. Zbliżenie jakby z horroru i do tego mina głównego bohatera patrzącego na te zabawki, pana Artura Żmijewskiego. .Tak! Te zabawki to śmierć dla dzieci! Ja jeszcze nie umieram i dalej piszę to co widzę, to co czuję i mi się wydaje- obserwując nasze życie społeczno polityczne z punktu widzenia konserwatywnego- liberała i dostrzegam rzeczy, których zagoniony na co dzień człowiek nie dostrzega i dzielę się swoimi obserwacjami z Państwem, którym się chce jeszcze czytać to co ja piszę, tak jak mnie się chce pisać dla Państwa- czytających. Aż Pan Bóg mnie zabierze do siebie” bez mojej wiedzy i zgody”, tak jak tych wszystkich, którzy przewracają naszą kiedyś cywilizację do góry nogami , narzucając nam swój punkt widzenia- nawet w serialach nie wolnych od lewicowej propagandy.. Taki wymyślony świat nam fundują kształtując nam nową świadomość i zmieniając” stereotypy”, czyli to wszystko co było kiedyś dla nas dobre i się sprawdziło. Niebezpieczeństwo towarzyszące wolności człowieka zawsze było fundamentem naszej cywilizacji.. I dlatego się rozwijała i panowała nad światem, a nie jak dzisiaj jest w stanie rozkładu.. Dzisiaj szaleństwo bezpieczeństwa- ponad wolnością człowieka i prawami rodziców do dziecka. Nad wszystkim pieczę ma mieć państwo.. To jest dopiero model przyszłości dla tych wszystkich przychodzących po nas.. Świat Orwella i Haxleya – coraz bliżej..Jeszcze żyjący i kończący 58 lat - 15 października wysłałem do Gdańska swój akces w sprawie uczestnictwa w Forum Blogerów 2012, które ma odbyć się w Gdańsku w dniach 13.14 października na nowym stadionie,, ponieważ otrzymałem od organizatorów tego gremium propozycję uczestnictwa, inaczej bym się nie wpraszał.. Odpowiedziałem pozytywnie, bo lubię czasami wymienić poglądy i zdanie pośród ludzi , którzy też parają się pisaniem. I zabrać publicznie głos... Zawsze to ciekawe co w trawie piszczy, tym bardziej, że mam za sobą prawie 6 lat pisania codziennie i dzielenia się swoimi spostrzeżeniami na temat otaczającego mnie świata.. Każdy oczywiście ma prawo widzieć go inaczej.. Ja go akurat widzę tak, jak opisuję… No i tym bardziej, że byłem uczestnikiem Forum Blogerów w Gdańsku w roku 2010.. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że Forum organizuje urząd w Gdańsku, a w urzędzie rządzi Platforma Obywatelska Unii Europejskiej, z panem prezydentem Pawłem Adamowiczem na czele, a której ja jestem wrogiem, bo mam zupełnie inne poglądy.. Ale Platforma Obywatelska głosi wszem i wobec , że szanuje inne poglądy- w ramach demokracji, praw człowieka i wolności słowa.. I takich tam różnych gadżetów słownych, z których tak naprawdę niewiele wynika, oprócz zasłony mgielnej. Powiem wprost: nie jestem zaproszony i dostałem od organizatorów stosownego maila w tej sprawie. W tym roku jest za dużo chętnych, no i ktoś kto decydował o zakwalifikowaniu do uczestnictwa w Forum Blogerów- brał pod uwagę ilość wejść na blog..

Na pewno nie brał pod uwagę charakteru politycznego bloga- który akurat jest prawicowy i konserwatywny i nie mieści się w lewicowym punkcie widzenia, który reprezentuje Platforma Obywatelska Unii Europejskiej.. Nie ! To na pewno nie. W końcu mamy wolność słowa, demokrację i prawa człowieka oparte nie o Dekalog- ale o wymyślone przez człowieka- Prawa Człowieka. Skoro człowiek je wymyślił- to człowiek je może zabrać. Ja jestem człowiekiem wierzącym, więc wierzę w Prawa Dekalogu- a nie ulegam prawom człowieka. I muszę się pogodzić z faktem, że nie zostałem zaproszony.. To po co wysyłają do mnie informację o możliwości zaproszenia? Nie chcą blogerów prawicowych- to nie! Niech się kiszą we własnym sosie lewicowym, lub lewicowo podobnym.. A może poszło o to, że pisałem jak to pan prezydent Gdańska powraca do komunizmu poprzedniego zawieszając na Bramie Stoczni napis’ Im. Lenina”(??) Ale o co tu się obrażać. W końcu to jest prawda! Jak pan prezydent ma przekonania komunistyczne- to trudno. Każdy może mieć jakieś poglądy.. I nich je ma! Byle tylko nie narzucał ich innym, no bo wtedy dochodzi do konfliktu.. Moje poglądy są wolnościowe, więc nikomu nie zagrażają- oprócz biurokracji, która lubi wygodnie żyć z cudzej pracy.. Każdy powinien móc robić to co uważa, jeśli tylko nie zagraża to wolności innych. Władza natomiast-- to co innego. Jej decyzje oddziaływują na wszystkich- dotyczą wszystkich. I wszyscy muszą się tym decyzjom podporządkować. Dlatego tak ważny jest problem wolności człowieka. Zagwarantowanej wolności człowieka.. Której to wolności władza nie powinna tykać. Tym bardziej jak jest ludowa, pochodząca z ludu.. I podobno służy ludowi- podnosząc mu ma na przykład podatki. Albo pętając przepisami. Bo lud jest szczęśliwy jeśli jest spętany przepisami oraz obłożony podatkami- coraz większymi. Bo im większe- tym oczywiście lepiej! Tak że w tym roku nie opiszę Państwu co działo się na Forum Blogerów w Gdańsku, nie posiadając certyfikatu bezpieczeństwa, bo nie zostałem zaproszony, ale nie zostałem też wyproszony z ONET-u ze swoim blogiem, co nie znaczy ,że nie zostanę wyproszony- to na razie cieszmy się z obchodów Europejskich Dni Ptaków, które właśnie obchodzimy jako miłośnicy przyrody, gdzie coraz bardziej człowiek się nie liczy ,a liczą się ptaki i zwierzęta, którym człowiek dokucza- na przykład na nie polując.. Nie wiem, czy zapalony myśliwy- jakim jest pan prezydent Bronisław Komorowski- dalej poluje na zwierzęta i ptaki, ale wiem, że wszystkie działania związane z ekologią mają tylko jeden cel: wyrugować chrześcijaństwo z naszej przestrzeni publicznej propagując pogaństwo, czyli ubóstwianie przyrody, zamiast Pana Boga.. I socjaliści robią wszystko, ,żeby zadość uczynić tej nowej ideologii. I tylko patrzeć jak będą stawić pomniki ptakom, zwierzętom i rybom, Bo o ich prawa walczą zażarcie. W naszej cywilizacji ptak, zwierzę czy ryba- były ptakiem , zwierzęciem i rybą.. Teraz ślimak jest rybą. Teraz są podnoszone do wyższej godności.. Za jakiś czas będą ponad człowiekiem. I nich się człowiek odważy zjeść zwierzę, rybę czy ptaka! Ale to wszystko potem, na razie cieszmy się z Europejskich Dni Ptaków i popatrzmy jak wysoko latają, korzystając z przyrodzonej wolności, odebranej człowiekowi przez socjalistów różnej proweniencji.. Na razie socjaliści nie mają pomysłu jak ptakom odebrać wolność. I popatrzymy na orła- ten to dopiero lata!. Wysoko, swobodnie, dostojnie.. A wróbel? Też lata, ale jakoś szybko, nachalnie, jakby przed czymś uciekał.. Tamten – wysoko, a wróbel nisko. I nie można latać jak orzeł mając skrzydła wróbla.. To na pewno! Ale można się jeszcze poprzyglądać jak ptaki korzystają z wolności.. I orzeł i wróbel! Na razie wszystkim życzę smacznego, póki można te Boże stworzenia zjadać.. Bo Pan Bóg stworzył je dla człowieka, a nie odwrotnie- jak chcą tego socjaliści ekologiczni. Świat jest dla człowieka, a nie przeciw niemu... Może by zacząć regulować loty ptaków i przycinać im skrzydła? Na pewno byłoby im lepiej.. Tak jak nam ludziom! Regulują i podcinają skrzydła inni ludzie, gotując nam ten los.. To jak człowiek może się wznieść w powietrze? Ikar próbował, ale… No i przydałyby się certyfikaty dla latających ptaków… Jak najprędzej trzeba tę sprawę uregulować na najbliższym posiedzeniu Sejmu- Świątyni Rozumu.. Niech w końcu spadną na Ziemię.. Dzięki pomysłom człowieka socjalistycznego przeciw naturze. WJR

5 razy "tak" dla likwidacji PIT-u Co roku 25 milionów obywateli płaci podatek PIT. Jednak ta danina ma coraz mniejsze znaczenie dla fiskusa. Czy polski budżet i podatnicy wyobrażają sobie życie bez PIT-u? – Podatek PIT jest bohaterem mediów, ale nie budżetu państwa – mówił Robert Gwiazdowski podczas debaty ekonomicznej PiS-u. Ekspert Centrum Adama Smitha argumentował, że konstrukcja podatku dochodowego od osób fizycznych nie ma sensu. Co roku machina urzędnicza oraz obywatele mierzą się z daniną, która generuje trzykrotnie mniejsze wpływy od podatku VAT. Może zatem warto pomyśleć o likwidacji popularnego PIT-u?

1. Podatek od dochodów z budżetu Płacisz podatki i musisz przestrzegać urzędowych terminów? Sprawdź Kalendarium podatnika i przedsiębiorcy Prawie jedną trzecią wszystkich wpływów z PIT-u stanowią płatności podatku ze świadczeń społecznych. Jeśli do tego dodamy podatek dochodowy płacony przez całą sferę budżetową i administrację, to udział ten wrośnie do ponad 50 proc. – mówił Gwiazdowski podczas debaty w siedzibie PAN. Oznacza to, że ponad połowa wpływów z PIT-u pochodzi z dochodów uzyskiwanych z budżetu państwa. Czy płacenie takiego podatku ma jakikolwiek sens?

2. Mały udział PIT-u w dochodach państwaWedług ustawy budżetowej na 2011 rok dochody podatkowe państwa sięgnęły 247,5 mld zł. Wpływy z tytułu podatku PIT za ten sam okres wyniosły 38,7 mld zł, co stanowiło 15 proc. dochodów podatkowych. Budżet państwa więcej uzyskuje z podatku akcyzowego, z którego wpływy wyniosły 58,7 mld zł. Dla porównania kwota uzyskiwana z podatku od towarów i usług sięgnęła 123,7 mld zł, czyli 50 proc. dochodów podatkowych. Danina płacona przez osoby fizyczne jest więc na ostatnim miejscu podium pod względem udziału w dochodach państwa. Za podatkiem PIT jest tylko danina płacona przez przedsiębiorców rozliczających się na podstawie CIT-u.

3. Skomplikowany podatek O zawiłościach polskiego systemu podatkowego powiedziano już praktycznie wszystko. O jakości naszego prawa podatkowego świadczy dopiero 127. pozycja w ostatnim rankingu „Paying Taxes 2012", przygotowanym przez Bank Światowy. W zestawieniu prezentującym najbardziej przyjazne systemy dla podatników nasz kraj spadł o dwie pozycje. Skomplikowane i niejednoznaczne przepisy powodują stratę czasu obywateli oraz konieczność oddelegowania do ich obsługi nowych urzędników administracji skarbowej.

4. Koszty poboru PIT-u Kalkulator Aż 2 mld zł rocznie przeznaczamy na pensje urzędników zajmujących się rozliczaniem podatku PIT – wynika z szacunków Fundacji Republikańskiej. Poborem, kontrolą i całą obsługą podatku dochodowego od osób fizycznych zajmuje się blisko 80 proc. całego aparatu skarbowego - mówił niedawno Przemysław Wipler, twórca fundacji i poseł PiS-u. Armia pracowników skarbówki zajmuje się podatkiem, który jest jednym z mniej ważnych źródeł dochodów budżetu.

5. Stracony czas i pieniądze obywateli Przy analizie zysków i strat generowanych przez podatek PIT zbyt mało mówi się o czasie, który Polacy muszą wygospodarować na potyczki z fiskusem. Według Fundacji Republikańskiej Polacy na wypełnianie PIT-ów poświęcają rocznie czas równy 16 tys. etatów. Gdyby podatek dochodowy od osób fizycznych został zniesiony, w kieszeniach podatników zostałoby 40 mln zł tylko z tytułu wysyłki formularzy PIT pocztą. Zwolennicy likwidacji PIT-u postulują zastąpienie go podatkiem pogłównym, w którym przedmiotem opodatkowania jest osoba, a nie jej dochód. Innym pomysłem jest podatek od funduszu płac. Jednym ze sposobów zrównoważenia likwidacji jest wprowadzenie jednolitej stawki VAT-u na wszystkie produkty. Oby pomysł likwidacji PIT-u z etapu idei przeszedł wreszcie do fazy realizacji. Grzegorz Marynowicz

Wandal w Pałacu? W dobie zaciskania pasa przez znakomitą większość Polaków, braku środków na przedszkola, szkoły, na dokończenie dróg, na funkcjonowanie policji (vide: ostatni raport NIK) i wiele, wiele innych potrzeb Kancelaria Prezydenta postanowiła przeznaczyć wiele milionów na remont Pałacu Prezydenckiego, Belwederu i posiadłości na Helu. Kancelaria otrzymała na 2012 rok do dyspozycji 180 mln zł. Przeciętna pensja dla 410 pracowników to 9 384 zł brutto. Czy planowane remonty mieszczą się w budżecie, czy część z nich będzie pokrywana z dodatkowych środków budżetowych, tego nie wiadomo. Bronisław Komorowski cieszy się w sondażach najwyższym zaufaniem Polaków. Znaczy to wprost, że opinia publiczna nie przykłada większej wagi do imponderabiliów (przemówienia jak kazania, niedomogi gramatyczne, rubaszne dowcipy i zachowania podczas wyjazdów zagranicznych prezydenta oraz kiedy to on jest gospodarzem dla gości z zagranicy). Przychylność mediów na pewno ma w tym wyniku spory udział. Pomimo ogólnego sprzeciwu wielu środowisk w Polsce wobec ustawy ograniczającej swobodę demonstracji oraz niezwykle restrykcyjnych zapisów ustawy o stanie wyjątkowym autorstwa prezydenta, zaufanie do niego nie spadało. Być może przeciętny zjadacz chleba obie ustawy przypisał Sejmowi i koalicji rządzącej. Ciekawe, jak wpłynie na poziom zaufania do Komorowskiego ostatnia decyzja o wielkich nakładach remontowych na prezydenckie rezydencje w Wiśle, na Helu i w Warszawie. W dobie zaciskania pasa przez znakomitą większość Polaków, braku środków na przedszkola, szkoły, na dokończenie dróg, na funkcjonowanie policji (vide: ostatni raport NIK) i wiele, wiele innych potrzeb Kancelaria Prezydenta postanowiła przeznaczyć wiele milionów na remont Pałacu Prezydenckiego, Belwederu i posiadłości na Helu.

Kancelaria Prezydenta uzasadnia konieczność poniesienia wydatków pogarszającym się z roku na rok stanem zabytkowych budowli. To dość dziwna argumentacja, zważywszy na częstotliwość owych remontów i krótkie okresy między kolejnymi. Pałac Prezydencki był remontowany w 2005 roku, za kadencji Aleksandra Kwaśniewskiego. Wydano 6,7 mln zł na ten cel. W 2007 r. śp. Lech Kaczyński zlecił poprawę wizerunku zewnętrznego Pałacu i jego okolic (fontanna, płyty przed wejściem itp.) W 2010 roku przeprowadzono 4-miesieczny gruntowny remont Pałacu Prezydenckiego oraz części mieszkalnej Belwederu. Po niespełna dwóch latach Bronisław Komorowski zleca wymianę wszystkich drzwi, marmuru i posadzek drewnianych, żyrandoli, mebli i dywanów. Zakres prac kwalifikuje te czynności jako kolejny, po dwóch latach, remont generalny! Nie wspominając o fakcie kolejnego remontu Belwederu, do którego Bronisław Komorowski wprowadzał się z opóźnieniem z powodu… remontu. Z kolei pałacyk w Wiśle, w którym nader często bywa, praktycznie został zrekonstruowany według nowoczesnych standardów zaledwie 7 lat temu. Kancelaria Prezydenta otrzymała na 2012 rok do dyspozycji 180 mln zł. Przeciętna pensja dla 410 pracowników to 9 384 zł brutto. Czy planowane remonty mieszczą się w budżecie, czy część z nich będzie pokrywana z dodatkowych środków budżetowych, tego nie wiadomo. Dziwić musi jednak częstotliwość remontów rezydencji. Czyżby gośćmi prezydentów bywali wandale? Trudno bowiem podejrzewać, aby to rodziny prezydenckie doprowadzały w takim tempie do zniszczeń uzasadniających generalne remonty. A może po prostu trzeba nazwać to po imieniu w dobie kryzysu finansów: nieuzasadnioną fanaberią? Jak zwykle zaciskać pasa mają Polacy. Władzy to nie dotyczy. Małgorzata Puternicka

Polacy wolą surowego chirurga z PiS od miłego znachora z PO To rzeczywistość i prowadzona od lat poważna, choć nie zawsze przyjemna polityka, nałożone na kryzys, wywindowały PiS w sondażu. I będą nadal windowały. Będą, bo coraz większe obszary Polski pod rządami Tuska popadają w biedę. Biedę bardzo dotkliwą i upokarzającą na Podlasiu, Lubelszczyźnie, Warmii i Mazurach, w Świętokrzyskiem czy w Łodzi i okolicach. I biedę coraz bardziej widoczną tam, gdzie wydawało się, że ona już nie wróci – na dużych obszarach Górnego i Dolnego Śląska, w części Wielkopolski, na Pomorzu Zachodnim. Donald Tusk jako premier nie ma tym ludziom kompletnie nic do zaoferowania. Wręcz przeciwnie, z przerażeniem odkrywają, że w lepszych czasach radzili sobie sami, a w gorszych już sobie nie radzą, zaś rząd ich tylko zwodzi i oszukuje. Kryzys i bieda uświadomiły Polakom taką prawdę o PO i Donaldzie Tusku, której w lepszych czasach nie dostrzegali, bo rząd nie był im do niczego potrzebny. Teraz jest potrzebny, ale go nie ma.

Polacy wolą surowego chirurga z PiS od miłego znachora z PO To nie PR, sprawny marketing, prof. Piotr Gliński i problemowe debaty wywindowały PiS w sondażu dla programu „Forum” TVP Info, choć miały pewne znaczenie. Notowania PiS wzrosły o 8 proc. wskutek wzrostu zaufania do tej partii. A ten przyrost zaufania dla PiS jest skorelowany z rosnącą nieufnością dla PO. Ale wcale nie chodzi o psychologiczne rozumienie zaufania, bo to jest trudno przeliczalne na poparcie, choć jest łatwe w interpretacjach politologów czy psychologów społecznych. Ale te dwie grupy tzw. badaczy od dawna mało rozumieją z polskiej rzeczywistości, więc to drobiazg bez znaczenia. Niech się puszą i obnoszą z rzekomą przenikliwością i inteligencją swoich wypracowań, bo to i tak niczego nie wnosi i mało wyjaśnia. Wzrost zaufania do PiS oznacza, że coraz większa liczba Polaków wiąże realne pogorszenia warunków i jakości i życia z Platformą. I jednocześnie coraz większa liczba Polaków łączy z PiS realność wyjścia z kryzysu utożsamianego z rządami PO, a nie z ogólnoeuropejskimi problemami. Mówiąc obrazowo, PO jest traktowana jak lekarz pierwszego kontaktu albo wręcz znachor czy uzdrowiciel, do których idziemy, gdy jesteśmy względnie zdrowi i mało ryzykujemy. PiS jest natomiast coraz częściej traktowane jak specjalista (kardiolog, onkolog, chirurg), który jest jedynym wyjściem, gdy choroby nie da się przechodzić czy załatwić jakąś homeopatyczną terapią. Na co dzień chirurga czy onkologa się boimy, bo nie raczy nas uspokajającymi komunikatami. Bywa nawet brutalny, ale przynajmniej mówi nam prawdę. Dlatego go niekoniecznie lubimy. Uzdrowiciel raczy nas miłymi dla ucha bajkami, które na chorych działają kojąco. I tego typu terapia wydaje się lekka, łatwa i przyjemna. Do czasu, aż choroby nie da się już nie zauważać. Wtedy pokornie idziemy do chirurga czy onkologa, jakkolwiek by nas nie przerażali. To jest inna wersja starego powiedzenia „Jak trwoga, to do Boga”. Nadszedł kryzys, w wielu regionach Polski naprawdę panuje bieda, ludzie nie tylko nie wiedzą jak żyć, ale po prostu nie mają za co żyć. W tej sytuacji miły i pogodny uzdrowiciel jest postrzegany jako zwyczajny oszust czy wydrwigrosz. Dlaczego właśnie teraz Polacy widzą, że Platforma to uzdrowiciel-oszust? Pierwsze dwa lata rządów PO (2008-2009) były konsumowaniem dobrobytu wypracowanego za rządów Marka Belki i dwóch gabinetów PIS. Co oznacza, że ludziom żyło się naprawdę dobrze i relatywnie dostatnio. Następne dwa lata (2020-2011) były życiem na kredyt i to na niebywałą skalę, bo zadłużenie rosło znacznie szybciej niż za czasów Gierka i było nieporównanie większej skali (300 mld zł). Dzięki tym pieniądzom, czyli wskutek kradzieży dobrej przyszłości obecnie pracujących i ich dzieci, nadal żyło się nieźle, choć już nie tak jak w latach 2008-2009. Część Polaków już wtedy musiała ograniczyć swoje potrzeby i konsumpcję, bo pod koniec tego okresu zaczęło się redukowanie deficytu wymuszone przez Brukselę, czyli gospodarka zaczęła się dusić, a wysoka inflacja z nawiązką zjadała podwyżki płac. Nic dziwnego, że w tym okresie gwałtownie zaczęło rosnąć bezrobocie. W 2011 r. i na początku 2012 r. korzystnie działał jeszcze popyt wytwarzany przez inwestycje związane z Euro. Procentowały też pieniądze z Unii, których jeszcze wtedy było całkiem sporo. Ale po Euro objawiła się gorzka prawda. Rządy PO nie mogły już się zadłużać, przejadły wszystko co było do przejedzenia, a przez cztery lata nie zrobiły nic, co zapewniałoby gospodarce wzrost na przynajmniej takim poziomie jak w fazie szybkiego i wielkiego zadłużania się. Po Euro już nawet wielcy miłośnicy PO zrozumieli, że ta partia kompletnie nie potrafi rządzić i zapewnić Polsce wzrostu, jeśli nie może się zadłużać czy przejadać zapasów zostawionych przez poprzedników. A jeśli tylko to potrafiła, to znaczy, że właściwie nie potrafiła niczego. I coraz więcej ludzi w Polsce to dostrzega. Na tle Platformy, która odkryła się jako partia nieodpowiedzialna, utracjuszowska i picerska, PiS jawi się jako ugrupowanie odpowiedzialne, poważne i rozważne. A sam Jarosław Kaczyński jest przez coraz większą grupę Polaków postrzegany jako jedyna realna alternatywa. Dla wielu nadal jest surowy i wymagający, ale wolą to niż niebezpieczną lekkomyślność Tuska. Innymi słowy, wolą może nawet nieprzyjemną wizytę u specjalisty (onkologa, chirurga, kardiologa) niż uspokajające ple ple uzdrowiciela, bo ono nijak się ma do postępów choroby. To rzeczywistość i prowadzona od lat poważna, choć nie zawsze przyjemna polityka, nałożone na kryzys, wywindowały PiS w sondażu. I mimo spodziewanych jeszcze wahnięć będą nadal windowały. Będą, bo coraz większe obszary Polski pod rządami Tuska popadają w biedę. Biedę bardzo dotkliwą i upokarzającą na Podlasiu, Lubelszczyźnie, Warmii i Mazurach, w Świętokrzyskiem czy w Łodzi i okolicach. I biedę coraz bardziej widoczną tam, gdzie wydawało się, że ona już nie wróci – na dużych obszarach Górnego i Dolnego Śląska, w części Wielkopolski, na Pomorzu Zachodnim. Donald Tusk jako premier nie ma tym ludziom kompletnie nic do zaoferowania. Wręcz przeciwnie, z przerażeniem odkrywają, że w lepszych czasach radzili sobie sami, a w gorszych już sobie nie radzą, zaś rząd ich tylko zwodzi i oszukuje. PiS i Jarosław Kaczyński będą więc rośli w sondażach, bo kryzys i bieda uświadomiły im taką prawdę o PO i Donaldzie Tusku, której w lepszych czasach nie chcieli zauważać bądź po prostu nie dostrzegali, bo rząd nie był im do niczego potrzebny. Teraz jest potrzebny, ale go nie ma. I to jest cała tajemnica sondażowego sukcesu PiS. Stanisław Janecki

Wystarczył jeden sondaż, by w Lemingradzie zapanowała panika i zdumienie, że PR już nie działa Bankrutujące firmy, masowe zwolnienia, bezrobocie, widmo biedy, a nawet głodu. Zwijana infrastruktura, brak dostępu do podstawowych usług medycznych bardziej dziś mówią do ludzi, niż starannie modulowane głosy polityków i najdroższych w branży dziennikarzy. W ciągu minionych pięciu lat sojusz robotniczo-chłopski tych dwóch grup doprowadził do kompletnej alienacji władzy, o czym świadczy ćwierk na Twitterze Adama Szejnfelda (z 6 października), że coś złego się dzieje. To było do przewidzenia. Po latach życia na kredyt ktoś powiedział „sprawdzam”. Kredyt był podwójny: walutowy i zaufania. Teraz oba są na wyczerpaniu, na polskie obligacje coraz mniej chętnych, podobnie jak na obietnice władzy. Coraz mniej ludzi ogląda telewizję. Według badań Nielsena, udział w rynku głównych anten TVP i stacji prywatnych wynosi nieco ponad 50 proc. Nic dziwnego, że mimo lejącej się z ekranów propagandy sondaż ogłoszony 5 października pokazał wzrost notowań partii, którą pasowani na autorytety straszyli społeczeństwo przez ostanie siedem lat. Rozziew między oficjalną wersją wydarzeń, zwaną czasami narracją, a skrzeczącą rzeczywistością działa przeciwskutecznie, gdy coraz trudniej zapełnić nawet talerz od Rosenthala. Wiosną 2012 roku, co może zabrzmieć jak żart, jednego dnia wyłączono prąd w dwudziestu konstancińskich rezydencjach. Z powodu niezapłaconych rachunków. Bankrutujące firmy, masowe zwolnienia, bezrobocie, widmo biedy, a nawet głodu. Zwijana infrastruktura, brak dostępu do podstawowych usług medycznych bardziej dziś mówią do ludzi, niż starannie modulowane głosy polityków i najdroższych w branży dziennikarzy. W ciągu minionych pięciu lat sojusz robotniczo-chłopski tych dwóch grup doprowadził do kompletnej alienacji władzy, o czym świadczy ćwierk na Twitterze Adama Szejnfelda (z 6 października), że coś złego się dzieje. Niestrudzony producent wazeliny, red. Lis zwany Lizem, wzywa premiera, by przemówił do narodu, gdyż ten, cytuję, „poczuł się jak porzucona kobieta”. Do czego zdolna jest porzucona kobieta, pan redaktor wie poniekąd z autopsji. Jeśli na dodatek ta kobieta, idąc dalej śladami doświadczeń dziennikarza, była przez ostanie lata bita i poniewierana, to jest się, czego bać. Trzy dekady temu największy przełom PRL został spowodowany ceną kotleta w zakładowym bufecie WSK Świdnik. Pewnego lipcowego dnia 1980 roku dziesięciotysięczna załoga zeszła na „posiłek regeneracyjny”, a w bufecie znów nie było nic prócz kotleta po kolejnej korekcie cenowej. Robotnicy policzyli, ile godzin muszą na ów rarytas pracować i wyszło im, że coraz więcej. Poruszenie szybko przerodziło się w bunt.

Wezwany z nieodległego Lublina ówczesny wicewojewoda nazwiskiem Garbiec próbował uspokoić słuszny gniew ludu i przemówił do gniewnego tłumu według najlepszych kanonów ówczesnego PR: „Niniejszym zawieszam cenę kotleta w zakładowym bufecie”. Wtedy dopiero się zaczęło. Irena Szafrańska

Tusk – podły kłamca bez honoru i zasad Ten podniosły, spokojny i piękny sobotni marsz uzmysłowił mi pewną smutną prawdę. Siły okupujące od 1989 roku nasz kraj już nigdy nie będą w stanie pojąć tych wartości, jakie nieśli na transparentach i sztandarach polscy patrioci. Wiemy także po sposobie relacjonowania marszu i po wypowiedziach tak zwanych autorytetów, że duch polskości unoszący się 29 września nad Warszawą jest dla nich nie tylko czymś całkowicie obcym i niezrozumiałym, ale i traktowanym, jako śmiertelne zagrożenie. Oni nie są już nawet w stanie wykrzesać z siebie kolejnych kłamliwych haseł w stylu „Zielona wyspa”, czy „Druga Irlandia” by porwać nimi swoich zwolenników. Po to by przetrwać muszą ten swój strach o własne tyłki zaszczepić innym i przedstawić Konfederację Otwartych Serc, zawiązaną 29 września, jako zagrożenie. Po jednej stronie mamy, więc świadomą część narodu połączoną hasłem Bóg Honor Ojczyzna, a po drugiej wynarodowionych renegatów, dla których spoiwem jest strach przed odpowiedzialnością i odstawieniem od konfitur.Tylko czy ta piękna manifestacja Wolnych Polków mogła kogokolwiek przerazić? Kogo tak naprawdę powinni się bać zwolennicy Tuska i ferajny? Czy ludzi domagających się wolności słowa, godnej pracy, prawdy i uczciwości? Myślę, że oni zaczną wkrótce się bać swojego dotychczasowego idola Tuska, cynicznego zimnego drania i manipulatora oraz jego pomagierów i tej całej medialnej sprzedajnej klaki służącej establishmentowi III RP. Oto „Król Kłamstwa” nagi:

Donald Tusk z trybuny sejmowej 2012-09-27:

„Chcę także powiedzieć, że od pierwszych dni i dziś też mamy z tym do czynienia: polityka brutalnie wdarła się w tę tragedię. Dziś też słyszymy słowa z ust polityków PiS, których celem nie jest pomoc rodzinom, ale utwierdzenie pewnej tezy w kontekście katastrofy. Groźnym, z punktu widzenia nie tylko osób zaangażowanych w ten dramat, jest założenie pewnej tezy, a ona pojawiła się już w pierwszych godzinach po katastrofie – o zamachu, zabójstwie i spisku.”

Oto treść sms-a rozesłanego tuż po tragedii do polityków PO z „założoną pewną tezą”:

"Katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił"

Donald Tusk z trybuny sejmowej 27-09-2012:

„Być może jest tak, że część polityków prawicy używa tej katastrofy, bo nie chciało postawić sobie prawdziwych pytań na temat katastrofy. Przez te dwa lata byłem osobą najostrzej atakowaną w tej kwestii. Każdego dnia powtarzałem sobie i swoim współpracownikom: jest cierpienie, ktoś ma poczucie większej straty, musimy to wytrzymać. Musimy uszanować emocje.” Oto jak owe cierpienie i emocje uszanowali zgodnie z poleceniem, wierni współpracownicy Tuska:

Niesiołowski - Były trzy ekshumacje, myślę, że te rodziny zapłacą za to, Gosiewskiego, Kurtyki i Wassermanna. Niepotrzebnie, jak się okazuje. Mam nadzieję, że te rodziny zapłacą za to, bo nie może być tak, że będą obciążały skarb państwa tego rodzaju żądania rodzin

Palikot: „Kaczyński to największy wilk polskiej polityki i trzeba go zastrzelić i wypatroszyć”

„Bronisław Komorowski pójdzie na polowanie na wilki, zastrzelimy Jarosława Kaczyńskiego, wypatroszymy i skórę wystawimy na sprzedaż”„Borsuk wylazł z nory i nie zawiódł; już sam zapach przyprawiał o mdłości, a do tego mlaskanie, chrząkanie, syczenie i popierdywanie czyniło odpowiednią, dziką i pełną nieoczekiwanej przyszłości atmosferę”

„Gosiewski żyje. Widziano go na peronie we Włoszczowej”

"Przyjdzie taki dzień, że Jarosław będzie już rozmawiał z siłami ostateczności. Być może jeszcze w tym roku. I wówczas uznamy, że to był naprawdę dobry rok. Tego się trzymam, w to wierzę"

Dzisiaj, kiedy rodziny smoleńskie nie wiedzą, kto tak naprawdę leży w grobach, na których składają kwiaty i palą znicze. Kiedy już niemal trzy lata nie mamy wraku, kamizelek kuloodpornych i broni zabitych borowców. Kiedy do dziś nie wrócił z Rosji telefon satelitarny prezydenta, a wiadomo, że z telefonów ofiar ktoś korzystał jeszcze długo po katastrofie, a z telefonu śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego korzystano kilkakrotnie, ostatni raz aż 24 godziny po tragedii smoleńskiej, przypomnijmy jak wyglądała, ta zdaniem Tuska „wzorowa współpraca ze strona rosyjską?:

15-11-2010r., Donald Tusk:

"Nie było w historii dużych katastrof lotniczych postępowania tak transparentnego. A biorąc pod uwagę niedyskrecję niektórych urzędników i pełnomocników rodzin, jest to procedura wyjątkowo wręcz transparentna."

Krzysztof Parulski trzy doby od tragedii:

„Panie premierze, chciałbym wyrazić swoją opinię i opinię swoich kolegów - znajdujemy się pod wrażeniem dobrej organizacji i doświadczenia specjalistów, profesjonalizmu rosyjskich prokuratorów, którzy prowadzą to śledztwo, jak również służb, które z nimi współdziałają. Dobrze rozumiemy, że to bogate doświadczenie rosyjska strona nabyła w procesie rozpatrywania przyczyn i okoliczności innych katastrof, które kiedyś miały miejsce. (...) Pan, panie premierze, pytał, czy są jakieś trudności przy prowadzeniu śledztwa. Muszę powiedzieć, że nie mamy żadnych trudności. Ta współpraca, która nas łączy, daleko przekracza ustalony porządek konwencji o wzajemnej pomocy prawnej. Jest ona związana z głębokim udziałem strony rosyjskiej. Chciałbym jeszcze raz podziękować za to, że nas tak gościnnie przyjęto, za to, że okazuje się nam wszelką pomoc w śledztwie. Jestem przekonany, że bez takiej aktywnej współpracy nigdy nie moglibyśmy ustalić wszystkich przyczyn".

16 marca 2012 roku Tusk cynicznie o ekshumacji ciała śp. Przemysława Gosiewskiego:

„To bardzo delikatny temat, nie powinienem komentować determinacji niektórych rodzin na rzecz ekshumacji zwłok, nawet, jeśli nie rozumiem tej determinacji, bo nie rozumiem. Ale widocznie jest jakaś potrzeba, która tkwi w zranionych uczuciach rodzin ofiar”Czy dzisiaj panie Tusk, po odnalezieniu ciała Anny Walentynowicz przeszło 300 kilometrów od grobu, w którym rzekomo miała spoczywać, zrozumiał pan tę „determinację niektórych rodzin” i dotarło do pana, kto jest winny „zranionym uczuciom rodzin ofiar”?

Paweł Graś:

- „Rosyjscy i polscy prokuratorzy wraz z przedstawicielami ABW i SKW zabezpieczyli sprzęt elektroniczny, m.in. telefony, znalezione na miejscu smoleńskiej katastrofy. Po identyfikacji został on natychmiast przekazany do Polski”

Donald Tusk podczas konferencji prasowej 28 kwietnia 2010 roku powiedział:

- „Muszę też uspokoić opinię publiczną, bo spotykałem się z pytaniami, czy nie przedostały się w niepowołane ręce ewentualne tajemnice z nośników elektronicznych, jakie były na pokładzie samolotu. Chcę wszystkich uspokoić, że laptopy, telefony ofiar, w tym komórkę prezydenta, oraz inne tego typu urządzenia zostały zabezpieczone przez polskie służby specjalne i wszystkie przekazano do polski drogą dyplomatyczną. Są teraz w dyspozycji polskiej prokuratury.”

29 kwietnia 2010 roku Jacek Cichocki zapewniał:

- „Służby ochrony państwa przeprowadziły również stosowne działania w celu zablokowania terminali BlackBerry, jeżeli chodzi o wojskowych, czy też kart SIM, zwracając się do operatorów kart SIM używanych w telefonach, żeby one nie mogły być w żaden sposób wykorzystane. To się działo w pierwszych godzinach po katastrofie”, zapewniając również, że „nie ma podstaw, by stwierdzić, że strona rosyjska podjęła jakiekolwiek działania, aby mieć samodzielny dostęp do tych materiałów”

To tylko garstka naprędce zebranych kłamliwych wypowiedzi zimnego drania Tuska i jego pomagierów. Oto na czele polskiego rządu już od pięciu lat stoi cyniczny kłamca pozbawiony honoru i zasad. W ten oto sposób polskie państwo Tuska „zdało egzamin”, a pomylone ciała, okradanie zwłok na miejscu tragedii, znajdowane tam już po „przekopaniu i przesianiu ziemi na metr w głąb”, szczątki ludzkie, dokumenty należące do ofiar i fragmenty samolotu to tylko „drobne błędy”, podobnie jak zaszywane w zwłokach śmieci ze stołów sekcyjnych w postaci kawałków drewna, szmat, gumowych rękawic i grud ziemi. Sądzę, że kiedyś prawdziwie polskie państwo zda naprawdę egzamin, a to oznaczało będzie, że nie wywiniecie się od odpowiedzialności za to bezprzykładne łajdactwo i narodową zdradę. Premierze Tusk, ci, którzy do tej pory widzieli w panu szanowanego Dr Jekylla dostrzegają w nim dzisiaj coraz częściej Mr Hyda, czyli ucieleśnienie zła i jako ucieleśnienie zła zagości pan w podręcznikach historii. To już przesądzone. Kokos26

Komorowski, będzie teraz budował wspólnotę

1. W sobotniej Rzeczpospolitej ukazał się wywiad z prezydentem Bronisławem Komorowskim, w którym zapowiada, że przez 3 najbliższe lata, będzie budował w Polsce wspólnotę. „Musimy dziś umacniać, a nie osłabiać wspólnotę narodową i państwową”, mówi prezydent i dodaje „wydawało mi się, że mam w ręku wszystkie atuty, związane z dorobkiem, życiorysem, tradycją rodzinną, które pozwolą budować tę wspólnotę, nie ukrywam jednak, że okazało się to bardzo trudne”. Prezydent Komorowski wprawdzie niezmiennie prowadzi w rankingu zaufania do polityków, choć we wrześniu odnotował aż 4 punkowy spadek (67% zaufania) ale nie wynika to z jego specjalnych osiągnięć na jakimkolwiek polu, tylko raczej z nie angażowania się w kontrowersyjne decyzje i ze specjalnej ochrony jaką ma zapewnioną w mediach. Nawet jego inicjatywa legislacyjna polegająca na wprowadzeniu poważnych ograniczeń w ustawie o zgromadzeniach, godząca w podstawowe wolności obywatelskie, była w mediach przedstawiona tak, jakby było to przedsięwzięcie rządowe albo poselskie, które prezydent tylko podpisuje wręcz jako „notariusz”.

2. Mimo tej wysokiej pozycji w rankingu zaufania do polityków i ogłoszonej w wywiadzie dla Rzeczpospolitej chęci budowania wspólnoty narodowej i państwowej, prezydent Komorowski nie jest niestety tym człowiekiem, który może ją budować i to co najmniej zastanawiające, że tego nie rozumie. Po pierwsze, nie może tego robić ze względu na jego zachowania w stosunku do poprzedniego ś.p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wielokrotnie w mediach wręcz w skrajny sposób, wyrażał mówiąc najoględniej brak szacunku do swego poprzednika. Ba po jego śmierci, tak spieszył się do przejęcia jego obowiązków, że jeden z posłów SLD, opisał jego zachowanie na posiedzeniu Konwentu Seniorów w dniu 10 kwietnia 2010 roku, jako skrajnie wręcz cyniczne i bezwzględne.

3. Później były jego bezwzględne zachowania w sprawie krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Zaczął swoje urzędowanie jako pełniącego obowiązki prezydenta, od udzielenia wywiadu dla Gazety Wyborczej, w którym stwierdził, że krzyż ustawiony przez harcerzy po katastrofie smoleńskiej, trzeba stamtąd usunąć. Gdy w tej sprawie rozpoczęły się mocne protesty harcerze i Kuria Warszawska zostały „zachęcone”do podpisania porozumienia z Kancelarią Prezydenta, w którym harcerze zgodzili się na przeniesienie krzyża do pobliskiego kościoła na Krakowskim Przedmieściu, a służby prezydenta zobowiązały się do upamiętnienia ofiar katastrofy smoleńskiej i żałoby po niej, odpowiednim monumentem na Krakowskim Przedmieściu. Krzyż został przeniesiony ale z drugiej części porozumienia już nikt od prezydenta Komorowskiego nie chciał się wywiązać, bo chyba trudno potraktować jako jego realizację, umieszczenie malutkiej tablicy na budynku przy Krakowskim Przedmieściu i to w sposób urągający powadze nawet tak skromnego przedsięwzięcia.

4. Prezydent Komorowski nie bronił również honoru polskiej armii i jednego z jej dowódców ś.p. generała Błasika, kiedy ukazał się oszczerczy atak na niego w tzw. raporcie Anodiny, nie bronił dobrego imienia wojskowych pilotów, choć doskonale już wiedział, że to nie oni byli winni tej katastrofy. Nie zrobił tego choć jest zwierzchnikiem sił zbrojnych. Ba do tej pory, utrzymuje, że „państwo się sprawdziło” mimo tego, że ostatnie wydarzenia związane z zamianą zwłok, dobitnie pokazują, że to państwo nie zorganizowało w sposób odpowiedzialny, nawet pogrzebów ofiar katastrofy. Nawet w tym wywiadzie odpowiadając na pytanie czy państwo zdało egzamin po katastrofie, czy rząd i jego ministrowie w tej sprawie nie zawinili, odpowiada w niezwykle arogancki i urągający inteligencji Polaków, sposób. Mówi bowiem tak „jak coś zawali wójt czy jakiś urzędnik, to od razu mówimy,że zawaliło państwo”.

5. Prezydent Komorowski ma także i inne fragmenty swojego życiorysu, które są co najmniej zastanawiające. Okazuje, że wtedy kiedy był wiceministrem i ministrem obrony, miał wyjątkową słabość do ludzi z Wojskowych Służb Informacyjnych szkolonych jeszcze w związku Radzieckim (o czym pisze wprost opierając to istniejących dokumentach, Sławomir Cenckiewicz w swojej książce „Długie ramię Moskwy”). Wyrazem tego było także głosowanie Komorowskiego nad ustawą rozwiązującą WSI. Jako jedyny z klubu Platformy Obywatelskiej, głosował przeciwko tej ustawie, razem zresztą z posłami z klubu SLD.

6.To są najważniejsze powody dla których budowanie wspólnoty narodowej i państwowej, prezydentowi Komorowskiemu nie wychodzi od 2 lat i nie wyjdzie także w ciągu najbliższych lat jego kadencji. A już pójście na czele marszu w Dniu Niepodległości 11 listopada tego roku, co zapowiedział w tym wywiadzie, po wprowadzeniu poważnych ograniczeń dla zgromadzeń publicznych w ustawie o zgromadzeniach, jest wręcz swoistą „prowokacją” wobec środowisk, które takie marsze organizują od kilkunastu lat. Kuźmiuk

Dymy nad Warszawą i kotlet z sondaży zmielonych z żółcią Po korzystnym dla PiS sondażu na Twitterze odezwał się przerażony Waldemar Kuczyński - aktem strzelistym: „PO alarm! Naród zaczyna tęsknić za paranoją”, oraz: „Platformo! Nie masz pomysłu na prace z wyborcą. Większość posłów PO posługuje się w mediach drętwą mową”. Kuczyński wpadł w tak wielką desperację, że po kilku godzinach zaapelował do ministra Sikorskiego: „Kaczyński jeździ po Polsce i PiS ma już 39%. Larum Wam grają!. Jak należało się spodziewać, wezwania aktywisty Kuczyńskiego pozostały bez odpowiedzi ze strony platformersów. Zagotowało się w głowach dziennikarzy, publicystów, internautów i blogerów po publikacji sondażu, w którym PiS wyprzedziło PO aż o 6 punktów. W komentarzach królowało codzienne zacietrzewienie, bo tylko tak reagują polscy publicyści na tzw. zły news. Najszybciej zareagował na Twitterze wicedyrektor TVP1 Andrzej Godlewski, który natychmiast po publikacji sondażu w TVP INFO „ćwierknął” do dziennikarza „Wyborczej” Romana Imielińskiego, że to tylko telefoniczna próba na grupie 500 osób. Czyżby odruchowo chciał podtrzymać kolegę na duchu? Znacznie później sprawdził, że próba jest jednak wiarygodna, 1000-osobowa. A potem ruszyli już wszyscy. Porzucono wałkowany od rana wątek dziury-osuwiska na budowie metra. W kąt poszły rozważania, czy to zwykła awaria, czy oczywiste partactwo. Na portalu wPolityce.pl Jacek Karnowski ogłosił: „Piątkowy sondaż kończy ostatecznie operację prowadzoną od mniej więcej roku 2005-go, której jawnym celem było całkowite zniszczenie i wyeliminowanie Prawa i Sprawiedliwości ze sceny politycznej”. Karnowski jest zdania, że spadek popularności PO to m.in. skutek ostatniego sejmowego wystąpienia Tuska, w którym premier, jak zwykle, ostro zwymyślał PiS i prowokował Kaczyńskiego. Ale Tusk ma na swym koncie brutalniejsze ataki, jak choćby ten z pierwszej sejmowej debaty smoleńskiej. Karnowski zakończył ostrzeżeniem przed odwetem ze strony Platformy, która choć „skaleczona” kąsać będzie coraz bardziej, posługując się chwytami poniżej pasa. Ten tekst to komunikat: „oni” przestaną „nas” wreszcie kopać, teraz „oni” będą się „nas” bać. Na Twitterze odezwał się przerażony Waldemar Kuczyński, aktem strzelistym: „PO alarm! Naród zaczyna tęsknić za paranoją”, oraz: „Platformo! Nie masz pomysłu na prace z wyborcą. Większość posłów PO posługuje się w mediach drętwą mową”. Kuczyński wpadł w tak wielką desperację, że po kilku godzinach zaapelował do ministra Sikorskiego: „Kaczyński jeździ po Polsce i PiS ma już 39%. Larum Wam grają!. Jak należało się spodziewać, wezwania aktywisty Kuczyńskiego pozostały bez odpowiedzi ze strony platformersów, dlatego pewnie sam Kuczyński nie odpowiedział na pytanie Leminga Alfa: „Jak teraz żyć dziadku Waldku, gdy pisowska horda szczerzy kły na Twitterze po publikacji sondażu”?.

Jarosław Kuźniar (nadaje na śniadanie w TVN24) dorzucił swoje trzy grosze, by rozkręcić zabawę w stylu macierzystej stacji: „Zamiast Tuska expose wygłosi prof. Gliński ale napisze je Jarosław Kaczyński”. W tym tonie nadawał salon, przypominając wszystkie zdefiniowane przez siebie twarze Kaczyńskiego. Ale byli i tacy, którzy nie mogli się otrząsnąć z przerażenia - jak Jan Osiecki (pseudoekspert od katastrofy smoleńskiej) „23.09 OBOP dawał PiS 24%. Dzisiejszy wynik to błąd metodologiczny. W żaden inny sposób nie da się uzasadnić zmiany o 15 pkt”. Zafrasował się także Konrad Piasecki z RMF FM i TVN24: „Jeśli expose nie zdoła przełamać trendu, to PO będzie w solidnym kłopocie”.

Nie zmilczał też Tomasz Lis, który na swoim portalu napisał hymn pochwalny ku czci Platformy, ale nie zapomniał zgromić premiera Tuska za zaniedbanie odcinka PR, co sprawiło, że elektorat mniej boi się PiS. Pouczając Tuska naczelny „Newsweeka” użył niezwykłego porównania: „Wyborca, jak zaniedbana kobieta, najwyraźniej wysyła sygnał, że bez pasji, wysiłku, starań, energi, aktywności, ze związku partii z elektoratem nic nie będzie”. To by wskazywało, że Lis jest dziś bardziej (vide: rozmowa z Katarzyną Figurą w TVP2) specem od babskich rozterek, niż od analizy wydarzeń politycznych.

Dorota Kania (GPC) zaapelowała: „Odczepcie się od nas !”. Mainstream powinien zrozumieć, że powietrze jest dla każdego. Zareagował na to natychmiast i w swoim stylu niejaki Azrael, i na Twitterze obwieścił, że przeczytał „…żółć zmieszaną z nienawiścią wyrzyganą przez Dorotę Kanię”. Jego też zirytował sondaż, w którym „ciemnogród” PiS-owski wygrywa z oświeconym lewactwem. I ostrzegł: „Cieszą się misie pysie z wyników sondaży, nie biorą pod uwagę jednej zmiennej wyborczej- roli, siły i stanowiska prezydenta Komorowskiego”. Sądząc po wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, prezydent Bronisław Komorowski włączy się do gry 11 listopada, by zamienić Marsz Niepodległości w kryterium uliczne. Do tego czasu „niezależni” dziennikarze będą okładać maczugami „oszołomy z prawicowych portali”, a głupota będzie się lała z telewizorów, radia, portali i gazet. A co może się dziać później, przytomnie zauważyła Kataryna: „Obawiam się, że jeszcze ze dwa takie sondaże i Platforma będzie się modlić o megazadymy na 11 lisytopada. Już się modli”. Bo zadymy to idealny prezent dla Towarzystwa Przyjaźni Platformersko-Dziennikarskiej. Ciekawe, czy europoseł PO Jacek Protasiewicz, który z niezmąconym spokojem poinformował Twitter, że „Berlińscy filharmonicy znakomicie u siebie grają Wagnera i Beethovena”, też włączy się do dymienia. AMI

Lekarz wyrzygał się na smoleńskie ofiary, a dziennikarka te wymiociny skosztowała Dr Książek nie po to pojechał do Moskwy, żeby pod pozorem troski i opowiedzenia o wielkiej traumie (a przy okazji wielkim zaangażowaniu), we „Wprost” dosłownie wyrzygać się na to wszystko, co z tragedią smoleńską się wiąże. I zrobił to z ekscytacją zboczeńca, który nie umie się powstrzymać od babrania się w czymś, co jest absolutnym tabu. Dlatego powinny się nim zająć wszelkie lekarskie komisje etyczne oraz te zajmujące się sztuką lekarską. Lekarz to jest zawód wielkiego społecznego zaufania, a niepodniecająca się zwłokami plotkara z magla. Sobotniej nocy (6 października) na Twitterze zrobiła się wielka awantura. Z powodu nekrofilskiego wyskoku. Oto o 22.01 „Wprost” ćwierknął zapowiedź wywiadu z lekarzem Lotniczego Pogotowia Ratunkowego Dymitrem Książkiem. Opowiadał on Magdalenie Rigamonti jak to w Moskwie identyfikował ofiary katastrofy smoleńskiej. A clou programu były nekrofilskie i bezdennie głupie fragmenty dotyczące identyfikacji Marii Kaczyńskiej. I specyficznego udziału w tym rosyjskiego lekarza. Po fali oburzenia na Twitterze, redakcja usunęła te fragmenty z zapowiedzi rozmowy na portalu, zamieniając je innymi. Po rozstaniu z „Wprost” nigdy nie zabierałem głosu na temat tygodnika. I nie będę tego robił w przyszłości. To jest wyjątek. I nie chodzi o „Wprost”, lecz o zasady. Po pierwsze, lekarz odpytywany przez Rigamoni złamał wszelkie zasady etyki, nie tylko lekarskiej, z przysięgą Hipokratesa na czele. Dr Książek nie po to pojechał do Moskwy, żeby pod pozorem troski i opowiedzenia o wielkiej traumie (a przy okazji wielkim zaangażowaniu), dosłownie wyrzygać się na to wszystko, co z tragedią smoleńską się wiąże. I zrobił to z ekscytacją zboczeńca, który nie umie się powstrzymać od babrania się w czymś, co jest absolutnym tabu. Dr Książek jako lekarz ma dochowywać zawodowych tajemnic, nie wolno mu natomiast zachowywać się jak paparazzi, podglądacz czy ktoś mający ponadstandardowe upodobania, żeby ująć to najbardziej eufemistycznie. Opowiadając to, co opowiadał o zwłokach ofiar katastrofy, dyskwalifikuje się jako lekarz i człowiek. Dlatego powinny się nim zająć wszelkie lekarskie komisje etyczne oraz te zajmujące się sztuką lekarską. Lekarz to jest zawód wielkiego społecznego zaufania, a nie podniecająca się zwłokami plotkara z magla. Dr Książek przekroczył granice, których przekraczać nie wolno. Przekroczył je ponadto w sferze, która powinna być święta. Absurdalne i naiwne są na tym tle opowieści o traumie, która jego i innych obecnych w Moskwie lekarzy opanowała i obezwładniała przez ponad dwa lata, więc musiał jakoś to rozładować. Traumy nie rozładowuje się rzygając na zwłoki i łamiąc tabu oraz zasady. I robiąc to publicznie, bo wobec dziennikarza, a potem na łamach. Po drugie, dziennikarz nie musi pytać lekarza o coś, co na odległość źle pachnie. Nawet jeśli lekarz się zapomni i ujawni coś, co powinno być objęte tajemnicą lekarską, dziennikarz nie musi tego wykorzystać. Bo z interesem czytelników czy szerzej interesem społecznym nie ma to nic wspólnego. Jak interes ma bowiem opinia publiczna w nekrofilskim ekscytowaniu się oględzinami zwłok? To jest przekroczenie granic etycznych także przez dziennikarza. Trzeba być albo bezdennie głupim, albo kompletnie wyzutym z uczuć wyższych, żeby brnąć w wyciąganie szczegółów o stopniu zmasakrowania ciał.

Po trzecie, dziennikarz może nie być za mądry i może nie mieć empatii czy wyższych uczuć, ale powinni je mieć jego przełożeni. I powinni wiedzieć, że publikowanie pewnych rzeczy jest po prostu niestosowne. Dla dobra wspólnoty, dla zasad, dla zwykłej przyzwoitości. Nie ma takiej korzyści dla konkretnego medium, która usprawiedliwiałaby czy rekompensowała złamanie nie tylko tabu, ale i zasad, które – mówiąc górnolotnie – stworzyły cywilizację Zachodu i mimo wszystko są z grubsza respektowane dla dobra wszystkich. A już medialna nekrofilia jest drastycznym złamaniem tych zasad. Mamy wolność słowa i każdy może głosić to co chce, ale powinien za to odpowiadać. Unikanie łamania elementarnych zasad etycznych nie jest obowiązkowe, ale powinno się za to ponosić pełną odpowiedzialność, głownie moralną. Powstrzymanie się od uprawiania w mediach nekrofilii nie jest żadną cenzurą, jak sugeruje np. Monika Olejnik, lecz jest elementarnym aktem przyzwoitości. Po prostu nie rzyga się na zwłoki i dobrą pamięć o ludziach.

Stanisław Janecki

Po co oddawać żydom majątek? Tak się robi gieszeft! Związek Gmin Wyznaniowych Żydowskich w RP najpierw przejął z rąk publicznych gmach Nowej Synagogi w Poznaniu, a teraz przeznacza go pod luksusowy hotel. Pretekstem do oddania Synagogi miała być chęć przywrócenia jej funkcji modlitewnych, stąd też z aktem nie wiązały się żadne odpłatności dla związku religijnego. Kwestie te regulują zresztą przepisy ustawy o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich – a także praktyka od lat stosowana przez broniącą swej quasi-monopolistycznej pozycji Gminę w Warszawie. W przypadku Poznania – jak szybko się okazało – oczywiście cel przejęcia budynku nie był bynajmniej religijny (no chyba, że mamy na myśli kult mamony). W Nowej Synagodze zamiast „Centrum Dialogu Międzyreligijnego” (które szumnie zapowiadali żydzi) powstanie czterogwiazdkowy hotel i restauracja. I choć musi cieszyć, że w ten sposób w Polsce nie przybędzie kolejnego przybytku służącego ekumenizmowi i kształtowaniu ethosu „judeochrześcijaństwa”, to jednak trudno też oprzeć się refleksji, że jak żydzi bezczeszczą własny kult – to widocznie im wolno. Kiedy bowiem przed kilku laty ówczesny europoseł Marcin Libicki zaproponował, by obiekt stracił swój komercyjny charakter (od czasów wojny mieści się w nim pływalnia) – został oskarżony o... antysemityzm. Tancbuda zatwierdzona przez rabina już jednak antysemicka w żaden sposób być nie może.(karo)

Seremet kręci po naszej publikacji Przeniesione śledztwo, przesłuchanie posła i pokrętne tłumaczenia prokuratora generalnego. Wczorajszy dzień przyniósł kolejne znaki zapytania w aferze Amber Gold. – To kolejne argumenty za powołaniem komisji śledczej – twierdzi opozycja. „Codzienna” ustaliła, że kilka tygodni temu stołeczni śledczy otrzymali zawiadomienie Tomasza Kaczmarka, posła PiS-u, w sprawie popełnienia przestępstwa ulokowania pieniędzy z funduszu operacyjnego Agencji Wywiadu w Amber Gold. Sprawa jest pokłosiem informacji o zdefraudowaniu 2 mln zł z AW, o czym również „Codzienna” pisała w sierpniu. Defraudacja wyszła na jaw przy okazji sprawdzania przez księgowego wydatków z funduszu operacyjnego. W sejfie AW zamiast pieniędzy miały się znajdować pocięte papiery. W piatek głos w tej sprawie zabrał prokurator generalny Andrzej Seremet. W Radiu ZET twierdził, że nie ma takiego postępowania. – Mogę potwierdzić tylko, że jest prowadzone śledztwo w sprawie defraudacji funduszy w Agencji Wywiadu, ale to śledztwo nie ma żadnego związku ze sprawą Amber Gold. To są niezależne śledztwa – powiedział Andrzej Seremet. Sprawa wywołała do odpowiedzi również MSW. – Nie jest prawdą, jakoby którakolwiek polska służba specjalna, w tym Agencja Wywiadu, lokowała środki z funduszu operacyjnego w piramidzie finansowej Amber Gold – podała rzecznik tego ministerstwa Małgorzata Woźniak. Tymczasem poseł Kaczmarek ujawnił portalowi Niezależna.pl, że otrzymał już wezwanie w tej sprawie. – Przesłuchanie ma się odbyć we wtorek o godz. 11 – mówi „Codziennej” poseł Kaczmarek. – Jeśli prokurator Seremet nie wie, co się dzieje w podległych mu prokuraturach, to nie za dobrze to świadczy o prokuratorze generalnym – dodaje. Jednocześnie Seremet zadecydował, że główne śledztwo w sprawie Amber Gold zostanie przeniesione z Gdańska do Łodzi. Poinformował o tym rzecznik prokuratora generalnego Mateusz Martyniuk. Według niego decyzja zapadła po spotkaniu Seremeta z gdańskimi prokuratorami. – Prokuratorzy, kierując się dobrem śledztwa, uważają, że atmosfera, która narosła wokół postępowania i osób je prowadzących, stała się do tego stopnia nieznośna, że czynności tego śledztwa mogłyby być sabotowane przez niektórych uczestników tego postępowania, podważana wiarygodność prokuratorów, a to nie jest atmosfera, która sprzyja dobru śledztwa – tłumaczył w piątek Seremet. Ta decyzja nie dziwi prof. Krzysztofa Szczerskiego, autora raportu o aferze Amber Gold. – Układ polityczno-towarzyski, który zawiązał się w Gdańsku, sprawia, że sprawa absolutnie nie może być tam prowadzona. Tamtejsza prokuratura zwyczajnie nie ma społecznego zaufania – komentuje poseł PiS-u. To wszystko potwierdza, że w tej sprawie potrzebna jest komisja śledcza i na najbliższym Konwencie Seniorów poruszę tę kwestię – mówi „Codziennej” przewodniczący klubu parlamentarnego PiS-u Mariusz Błaszczak. Wojciech Mucha

Spokój morderców Starszy mężczyzna zaczepiony na ulicy przez dziennikarza nie chce rozmawiać o egzekucji szefa Kedywu AK, generała Augusta Emila Fieldorfa "Nila" - tej, którą osobiście nadzorował. A przecież bolszewicki prokurator Witold Gatner doskonale pamięta dzień 24 lutego 1953 r., gdy stojąc po południu obok naczelnika więzienia, lekarza, strażnika i kata, odczytywał "Nilowi" wyrok. Przesłuchiwany w 1992 r., zeznał: "Czułem, że trzęsą mi się nogi - powiedział. - Skazany patrzył mi cały czas w oczy. Stał wyprostowany. Nikt go nie podtrzymywał. (.) Wówczas powiedziałem: "Zarządzam wykonanie wyroku". Kat i jeden ze strażników zbliżyli się. Postawę skazanego określiłbym jako godną" - dodał Gatner, choć jest ostatnią osobą mającą prawo oceniać "Nila". Do niedawna Gatner był - jak podaje historyk Tadeusz Płużański - szefem zespołu radców prawnych dużej firmy Agros, producenta dżemów, soków i zup. Wiemy, że takich jak Gatner żyło po 1989 r. wielu - nieosądzonych zbrodniarzy: śledczych, prokuratorów i sędziów, którzy w latach 40. i 50. wysyłali na śmierć żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego, również tych najsłynniejszych: generała Augusta Emila Fieldorfa i rotmistrza Witolda Pileckiego.

Staruszkowie z krwią na rękach Żaden z morderców Fieldorfa "Nila" nie poniósł odpowiedzialności karnej. Do niedawna żył i mieszkał w Warszawie śledczy Kazimierz Górski, który przez pół roku przesłuchiwał aresztowanego Fieldorfa "Nila", a następnie przygotował akt oskarżenia. Nigdy nie usłyszał zarzutów. W grudniu 2005 r. zmarła prokurator Alicja Graff. Złożyła swój podpis pod pismem do naczelnika więzienia na Rakowieckiej z nakazem wykonania wyroku na "Nilu" z terminem 24 lutego 1953 roku. Nadzorowała także sprawę aresztowanego przez bezpiekę przedwojennego piłsudczyka, pułkownika Wacława Kostka-Biernackiego, skazanego na śmierć. Dożyła swoich dni w spokoju na warszawskim Mokotowie. Jej mąż, Kazimierz Graff, oskarżał m.in. dowódcę Konspiracyjnego Wojska Polskiego kapitana Stanisława Sojczyńskiego "Warszyca" rozstrzelanego 19 lutego 1947 roku oraz dwunastu żołnierzy AK skazanych na śmierć w ciągu trzydniowego procesu przez sąd w Siedlcach. Ta zbrodnia pozostała bezkarna. Ostatecznie Graffa udało się oskarżyć w 2007 r. o błąd proceduralny: sprzeczne z prawem PRL aresztowanie Stanisława Figurskiego, działacza podziemia niepodległościowego, ale po roku Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie umorzył postępowanie ze względu na "brak znamion czynu zabronionego". Decyzja została podtrzymana przez Sąd Najwyższy. Graff zmarł w kwietniu tego roku. Wyrok śmierci na generała Fieldorfa wydała sędzia sądu wojewódzkiego Maria Gurowska vel Górowska. Przedwojenna komunistka napisała w 1952 r., gdy rodzina "Nila" poprosiła Bieruta o ułaskawienie: "Skazany Fieldorf na łaskę nie zasługuje. (.) Zdaniem sądu nie istnieje możliwość resocjalizacji skazanego". Kiedy na nią przyszła pora i stanęła w grudniu 1997 r. przed sądem w Warszawie, nadal twierdziła, że Fieldorf zasługiwał na powieszenie, insynuowała, że jako komendant Kedywu podpisywał rozkazy mordowania bezbronnych ludzi. Pojawiła się na pierwszej rozprawie, kolejne wezwania ignorowała przez dziewięć miesięcy, do śmierci w sierpniu 1998 roku.

Beniamin Wajsblech, wiceprokurator Generalnej Prokuratury PRL, po agresji Sowietów na Polskę został prokuratorem bolszewickim we Lwowie. Po wojnie oskarżał w procesach politycznych, żądał kary śmierci m.in. dla "Nila". Zwolniony z prokuratury po październikowej odwilży, pracował jako radca prawny. Zmarł przez nikogo nie niepokojony w 1991 roku. "Grupę szpiegowską" rotmistrza Witolda Pileckiego oskarżał prokurator Czesław Łapiński, domagając się kary śmierci dla "ochotnika do Auschwitz". Pilecki został stracony 25 maja 1948 r. w więzieniu mokotowskim w Warszawie, a Łapiński przeszedł za rządów Gomułki do adwokatury. W 2004 r., gdy zeznawał jako oskarżony o mord sądowy, swoją energię skupił na atakowaniu IPN i żądaniu likwidacji tej instytucji. Nie dożył wyroku.

Honory i ordery Kaci odchodzili z tego świata w spokoju, niektórzy nawet doczekali nagród. Prezydent Aleksander Kwaśniewski musiał znać historię Stanisława Supruniuka, kiedy odznaczał byłego szefa Urzędów Bezpieczeństwa w Nisku, Krośnie i Gdyni w 1999 r. Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Supruniuk nieludzko znęcał się nad przesłuchiwanymi; w 1944 r. aresztował i wydał NKWD zamordowanego później przez Sowietów szefa Kedywu Okręgu AK Nisko-Stalowa Wola Tadeusza Sochę. Gdy kilkanaście miesięcy później z jego rozkazu ubecy zamordowali ciężarną Janinę Oleszkiewicz, żonę dowódcy zgrupowania NZW Franciszka Przysiężniaka, podziemie niepodległościowe wydało na niego wyrok śmierci - dwa razy uszedł z życiem. Wprost z resortu trafił do komunistycznej dyplomacji: przez 32 lata pracował na placówkach PRL w Berlinie, Pradze oraz Sztokholmie. Proces przeciwko niemu został umorzony w 2011 r., z chwilą śmierci zbrodniarza, który zdążył jeszcze odebrać od Stowarzyszenia Żydów Kombatantów i Poszkodowanych w II Wojnie Światowej izraelski Honorowy Medal Pamiątkowy. Szczególnie bulwersowały opinię publiczną dwie sprawy - obie ze względu na rodzinne powiązania zbrodniarzy oraz ochronę, jaką uzyskali od władz brytyjskich i szwedzkich. Wokół Heleny Wolińskiej-Brus i Stefana Michnika rozpętały się skandale.

Europejczycy pod ochroną Wolińska, żona ekonomisty Włodzimierza Brusa, w latach 40. i 50. chwalcy Bieruta i Minca, po 1956 r. rewizjonisty, a wreszcie profesora Oxfordu, należała jako prokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej w latach 1945-1955 do komunistycznej elity. Podpisała nakaz aresztowania "Nila" i nadzorowała całe śledztwo, fabrykując dowody, które posłużyły do wydania wyroku śmierci. Na początku lat 70. wyjechała z mężem do Anglii. Wniosek polskich władz o jej ekstradycję został przez Brytyjczyków odrzucony w 2006 r., ponieważ w Polsce - jak stwierdzono w uzasadnieniu - padła ofiarą prześladowań antysemickich, a w chwili wyjazdu władze PRL wydały jej tzw. dokument podróżny, stwierdzający, że nie jest obywatelką polską. Sama Wolińska oskarżona stwierdziła, że przedstawione jej zarzuty mają charakter polityczny i antysemicki, zaś w Polsce nie może oczekiwać sprawiedliwego sądu. Zmarła w 2008 r. w Oxfordzie. Historia Stefana Michnika, jednego z najbardziej znanych żyjących zbrodniarzy stalinowskich i tajnego współpracownika Informacji Wojskowej, stała się głośna także i z tego powodu, że jest przyrodnim bratem Adama Michnika. W latach 1951-1953 jako sędzia Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie wydawał wyroki w procesach oficerów Wojska Polskiego i skazywał na śmierć żołnierzy podziemia: m.in. majorów Zefiryna Machallę oraz Karola Sęka, oficera Narodowych Sił Zbrojnych, a także cichociemnego rotmistrza Andrzeja Czaykowskiego, w którego egzekucji uczestniczył. W 1969 r. wyjechał do Szwecji, gdzie mieszka do dziś. Prawie trzy lata temu Wojskowy Sąd Garnizonowy w Warszawie wydał na wniosek pionu śledczego IPN nakaz aresztowania, na podstawie którego w październiku wystawiono europejski nakaz aresztowania. 18 listopada 2010 r. sąd w Uppsali odmówił wydania Stefana Michnika do Polski, bo czyny umieszczone w ENA uległy, w świetle szwedzkiego prawa, przedawnieniu. Najdotkliwszą przykrością, jaka go spotkała, była głośna pikieta polonijnych demonstrantów pod domem. Michnik nie boi się kary. "Jestem Szwedem" - powiada.

Nietykalni, bo współwinni Kto gwarantował katom bezpieczeństwo i dostatnią starość? Z wielu opublikowanych w ostatnich latach dokumentów wynika, że "okrągłe stoły´´, do których komuniści bloku wschodniego zaprosili na przełomie lat 80. i 90. starannie wybranych przedstawicieli "konstruktywnej" opozycji, zwołano na polecenie Sowietów - tych bardziej "liberalnych", bo rozumiejących, że system nie wytrzyma kolejnego kryzysu. W rozmowach rządzący oddali niektóre sfery życia pod kontrolę swoich niedawnych przeciwników, otrzymując w zamian wszystko, czego chcieli, w tym również gwarancje nietykalności. Nie tylko dla siebie, ale i dla bardzo szerokiego kręgu ludzi współtworzących w Polsce komunizm od 1944 roku. Nie postawiono przecież przed sądem ani Kiszczaka, ani Jaruzelskiego, chociaż obaj byli agentami Moskwy w PRL i obaj mieli swój udział w zbrodniach komunistycznych - dlaczego zatem sprawiedliwość miałaby dosięgnąć ludzi niższej rangi? Prezydentem III RP został agent Informacji Wojskowej "Wolski", a ministrem spraw wewnętrznych funkcjonariusz tej samej formacji, będącej peerelowską kontynuacją sowieckiego wywiadu wojskowego Smiersz. Kiszczak tuż po wojnie zajmował się na placówce w Londynie rozpracowywaniem polskich oficerów, którzy walczyli w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Podpisał m.in. w 1950 r. dokument zawierający opis przygotowań do akcji antysystemowych, zaplanowanych przez grupę 220 oficerów, którzy zamierzali wrócić po wojnie z zagranicy. "Szkolono ich w akcji sabotażowej, minerstwie, pirotechnice i niszczeniu urządzeń kolejowych" - napisał. Dla przyjeżdżających z Zachodu oficerów zarzut szpiegostwa oznaczał w komunistycznej Polsce lata więzienia, a bardzo często karę śmierci. U władzy w resortach spraw wewnętrznych i obrony narodowej pozostali po 1989 r. ludzie z bardzo długą przeszłością. Dogadujący się z opozycją komuniści zadbali o bezpieczeństwo wciąż żyjących, chociaż odsuniętych od władzy czerwonych zbrodniarzy - posłużono się starą zasadą: współwinni stają się nietykalni. Rosyjska "krugowaja poruka" (system nieformalnych powiązań) zapewniła cichą amnestię mordercom sądowym.

Na ekshumację ofiar komunistycznego terroru na powązkowskiej Łączce musieliśmy czekać prawie ćwierć wieku w rzekomo wolnej i niepodległej Polsce, jasne bowiem było, że wydobyte tam szczątki wołać będą o nazwiska swoich katów - ludzi, których III Rzeczpospolita w założycielskim prezencie obdarzyła nietykalnością.Anna Zechenter

Jesienny wysyp premierów Masowy charakter i brak jakichkolwiek ekscesów sobotniego marszu pod hasłem „Obudź się Polsko” najwyraźniej zrobił wrażenie nie tylko na bezpieczniakach, ale również na basującym im S®alonie. Okazało się bowiem, że przeciwnicy nie tyle może rządu Donalda Tuska, o którym coraz więcej ludzi każdego kolejnego dnia przekonuje się, że jest tylko wystruganym z banana figurantem, co przede wszystkim - okupujących nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackich watah, całkiem spore środowisko i co najważniejsze - zdolne do mobilizacji. Więc po początkowym zaskoczeniu, zarówno poprzebierani za dziennikarzy funkcjonariusze niezależnych mediów głównego nurtu, jak i występująca w charakterze rzecznika S®alonu żydowska gazeta dla Polaków pod redakcją pana red. Michnika, rozpoczęli wydziwianie, że „większość Polaków” na manifestacji się nie pojawiła, że nawet 200 tysięcy nie wystarczy, bo do obalenia rządu trzeba 5 milionów - i tak dalej. Ale uczucie niepokoju jednak się zalęgło, bo przecież do zmiany dekoracji na politycznej scenie może dojść nie dlatego, że 200 tysięcy ludzi stratuje Donalda Tuska, tylko dlatego że bezpieczniacy, kierując się instynktem samozachowawczym, rzucą go na pożarcie. A w takiej sytuacji pożarty będzie nie tyle Donald Tusk, któremu Nasza Złota Pani już pewnie obmyśliła jakieś miękkie lądowanie z Brukseli, co Umiłowani Przywódcy drobniejszego płazu - na przykład majestatyczna pani Małgorzata Kidawa-Błońska, która wkrótce może zaśpiewać z tego samego klucza, co znana z imponującego biustu aktorka Katarzyna Figura, co to wojując z mężem o dzieci i alimenty, przyszła wyżalić się i wypłakać do samego red. Tomasza Lisa, który musiał osobiście ją utulać i uspokoić. W pewnym sensie sytuację ułatwił im sam prezes Jarosław Kaczyński, wyciągając z cylindra pana profesora Piotra Glińskiego, w charakterze kandydata PiS na premiera „rządu pozaparlamentarnego”. Lansowanie przez prezesa Kaczyńskiego („a potem lansował mnie przez dwie godziny...”) koncepcji „rządu pozaparlamentarnego” pokazuje, że utracił on chyba nadzieję na powrót na fotel prezesa Rady Ministrów w rezultacie wyborów i liczy raczej na udział w jakiejś koalicji. Stąd brak jakiejkolwiek wzmianki o „IV Rzeczypospolitej” i wysadzaniu w powietrze „układu” w zaprezentowanym programie gospodarczym, powściągliwość podczas sejmowej debaty na temat „afery trumiennej”, to znaczy - ujawnionej zamiany zwłok Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej - kiedy to prezes Kaczyński tylko przesłuchiwał się i przyglądał występom klubowych harcowników, ale sam nie odezwał się ani słowem i wreszcie - profesor Gliński, jako premier „rządu pozaparlamentarnego”. Taki rząd już w naszym nieszczęśliwym kraju powstał w roku 2004 pod przewodnictwem szczęśliwego posiadacza aż dwóch pseudonimów operacyjnych, pana prof. Marka Belki. Do tego rządu nie przyznawało się ani jedno ugrupowanie parlamentarne, a przecież rządził on jak gdyby nigdy nic przez 2004 i część 2005 roku, do pojawienia się rządu premiera Kazimierza Marcinkiewicza. No ale w 2004 roku, na skutek nieporozumień na tle podziału łupów, gdzie jako wierzchołek góry lodowej wystąpiła afera Rywina, cała „demokratyczna” dekoracja runęła w gruzy i razwiedka musiała przejść na ręczne sterowanie państwem - i to był właśnie „rząd pozaparlamentarny”. Nawiasem mówiąc, pan Marcinkiewicz jest jednym z szyderców, wyśmiewających zarówno pomysł takiego rządu, jak i kandydaturę profesora Glińskiego. Najwyraźniej pamięć ma może i dobrą, ale krótką, bo sprawia wrażenie, jakby zapomniał, iż jego kandydatura, a zwłaszcza obecność na stanowisku premiera rządu była jeszcze bardziej groteskowa. Tymczasem nie w profesorze Glińskim problem - bo właśnie Kazimierz Marcinkiewicz jest żywym dowodem, że w naszym nieszczęśliwym kraju premierem rządu może zostać dosłownie każdy; obecnie, jakby na potwierdzenie, Solidarna Polska wysunęła kandydaturę Tadeusza Cymańskiego - tylko w tym, dlaczego bezpieka, a zwłaszcza - będąca aktualnie politycznym hegemonem soldateska - miałaby ustanawiać rząd z premierem wysuniętym przez Jarosława Kaczyńskiego? To już prędzej (do kamienicy wchodzi przechodzień, a dozorca pyta: pan do kogo - na co tamten: czy tu mieszka pan Górkiewicz? - a dozorca: nie. Na co tamten: to może mieszka tu pan Piórkiewicz? - na co dozorca: to już prędzej by mieszkał Górkiewicz!) powierzyliby misję tworzenia „rządu pozaparlamentarnego” Leszkowi Millerowi, albo komuś takiemu. Prawdopodobieństwo wysunięcia prof. Glińskiego na premiera jest tym mniejsze, że właśnie w niemieckiej prasie pojawiły się publikacje ostrzegające przed Jarosławem Kaczyńskim, że jego celem jest „zemsta”. Dlaczego akurat Niemcy obawiają się „zemsty” Jarosława Kaczyńskiego - to doprawdy trudno zgadnąć i bardziej prawdopodobnie można wyjaśnić ten fenomen, że to tylko taka delikatna przestroga ze strony Naszej Złotej Pani.Ale czy profesor Gliński, czy nie - zmiana politycznych dekoracji najwyraźniej nabiera rumieńców, bo oto wicepremier Waldemar Pawlak nie tylko rozpoczął rozmowy z premierem Tuskiem i ministrem finansów Jackiem Rostowskim, żeby przedsiębiorcy nie musieli płacić podatku VAT jak tylko otrzymają fakturę, ale dopiero, gdy otrzymają pieniądze - ale również powysyłał listy do ugrupowań opozycyjnych z zaproszeniami do „rozmów indywidualnych”. O czym? A o czymże by, jeśli nie o utworzeniu „rządu pozaparlamentarnego”? Zresztą może nawet i „parlamentarnego”; w końcu to przecież wszystko jedno, bo i tak i tak o wszystkim zdecyduje bezpieka przez swoich konfidentów, tak samo, jak w 1992 roku, kiedy to podczas „nocnej zmiany” młodszy o 20 lat Waldemar Pawlak usłyszał po raz pierwszy: „panie Waldku, pan się nie boi!”Akurat w listopadzie ma się odbyć kongres PSL, na którym prezes Pawlak będzie jedynym kandydatem na prezesa, podobnie jak w swoim czasie bywał prezes Gucwa, więc może on nawet i lepszy od Leszka Millera, bo i ostentacja mniejsza, a poza tym ten cały Miller jednak jeździł do CIA do Langley i rehabilitował Kuklińskiego, podczas gdy Waldemar Pawlak zawsze jeździł tylko tam, gdzie trzeba. Zwiastunem zbliżającej się podmianki jest też inicjatywa posła Palikota, który na razie nałożył surdynę na poślęcie Grodzkie, jego genitalia, sodmitów i bezbożniaków ze swojej dziwnie osobliwej trzódki - bo też chce podlizać się przedsiębiorcom, zwołując na 13 października „kongres małych i średnich przedsiębiorstw”, na którym ma zaprezentować makagigi w postaci projektów ustaw, które maja przychylić przedsiębiorcom nieba. Na mieście mówią, że te projekty robi im na obstalunek pan Witold Modzelewski. Jeśli to prawda, to sprawdzałoby się porzekadło, że najlepiej potrafi naprawić zegarek ten, kto go popsuł - bo wiadomo, że przy tworzeniu istniejącego systemu podatkowego w naszym nieszczęśliwym kraju właśnie pan prof. Witold Modzelewski magna fuit. Ale jeśli nawet, to i tak będzie tylko makagigi, bo jeśli z uwagi na sytuacje finansową nie ma pewności, czy suplika Waldemara Pawlaka, próbującego wykreować się na Wielką Nadzieję Przedsiębiorczości, zostanie wysłuchana, to cóż dopiero mówić o całym „pakiecie” posła Palikota? Pieniędzy, jak wiadomo, brakuje na wszystko, więc rekompensujemy sobie te braki jesiennym wysypem premierów. Tylko patrzeć, jak jakiegoś osobliwca wystruga z banana i poseł Palikot, a przecież na nim świat się nie kończy, bo życie przecież jest i poza Sejmem. SM

Bufetowa burzy Warszawę „Nie ma przypadków, są tylko znaki” - twierdził przewielebny ksiądz Bronisław Bozowski, kaznodzieja w kościele Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Nawiasem mówiąc, trwają starania o wszczęcie procesu beatyfikacyjnego tego wybitnego kapłana Jezusa Chrystusa, a stosowną petycję podpisał m.in. Jerzy Zelnik, nie mówiąc nawet, że i ja. Wielokrotnie powtarzam to spostrzeżenie księdza Bozowskiego, ale jakże nie powtarzać, skoro, co i rusz mamy takie spektakularne potwierdzenia jego trafności? Oto ledwie tylko przeprowadzono sondaż wskazujący na wysoką przewagę Prawa i Sprawiedliwości nad Platformą Obywatelską, a przy ulicy Świętokrzyskiej w Warszawie zapadła się ziemia do tego stopnia, że trzeba było ewakuować okolicznych mieszkańców. Czyż to nie nieomylny znak, że razwiedka, powinna zwinąć parasol ochronny nad tą całą Platformą Obywatelską, bo w przeciwnym razie Bufetowa doszczętnie zrujnuje Warszawę? Jak dotąd woda wypłukała dziurę pod słynnym tunelem „Przekręt”, przeprowadzonym wzdłuż Wisły, no a teraz znowu ta nieszczęsna ulica Świętokrzyska. Naprawdę, pora kończyć ten eksperyment z Tuskiem i przeprowadzić podmiankę, niechby nawet w postaci „rządu pozaparlamentarnego”. W końcu czy nie lepiej, jak będą otwarcie rządzili bezpieczniacy, a nie jacyś osobnicy w rodzaju pana Tomasza Arabskiego? SM

NORMALNY KRAJ Już ładne parę lat temu złodziej wyciągnął mi w autobusie komórkę z kieszeni. Zdążyłem za nim wyskoczyć i (z pomocą przemiłej blondynki) dogoniłem go i oddałem w ręce policji. Nie byłoby, o czym pisać – gdyby nie to, że po tym incydencie dziennikarzepytali mnie: „I nie bał się Pan gonić tego złodzieja?” Zdębiałem. Dlaczego ja miałbym się bać? To on miał się bać! To pytanie było dla mnie szokiem. Ale właśnie Córka powiedziała mi, że widziała, jak złodziej wyrwał wychodzącej z banku kobiecie torebkę z całą sumą podjętą na wykup mieszkania. Kobieta krzyczała: „Łapcie złodzieja!”. „I co?” – spytałem. „I nic. Nikt się nie ruszył. Ludzie otoczyli tylko kobietę i pocieszali ją. A ona straciła wszystkie pieniądze na mieszkanie i mówiła, że będzie musiała pójść na bruk!”. Bo dzisiaj ludzie mają „empatię”. Są trenowani, by współczuć innym. Tylko nikt się nie ruszy w pogoń za bandytą. Bo ludzie są trenowani, że od tego jest policja. A przestępcy nie wolno rozdrażnić – bo jeszcze może komuś krzywdę zrobić. Ja nie mam w sobie za grosz „empatii”. Odruchowo rzuciłbym się w pogoń. A gdybym złodzieja nie dogonił, to nie szedłbym pocieszać tej kobiety – tylko bym machnął ręką i poszedł. Wstydząc się, że mi się nie udało. Dziś Europą nie rządzą już ludzie. To są jakieś kukły. Jakieś kaleki duchowe. Ja po prostu nie mam z takimi „ludźmi” wiele wspólnego. Dziś dzieci uczy się w szkołach, że agresja to coś złego. To coś strasznego. To skąd mają wziąć się chłopaki, którzypogonią za złodziejem? I spuszczą mu takie manto... akurat! Wiedzą, że jak pobiją złodzieja, to oni pójdą siedzieć. I jeszcze odszkodowanie będą musieli mu zapłacić. Unia Europejska narzuca nam takie wychowanie. Dzięki temu ludzie są cisi i pokorni. Normalni ludzie, tak bezczelnie okradani i robieni w konia przez klikę Kaczyński-Tusk-Miller-Pawlak-Ziobro-Palikot już dawno by się zbuntowali. A dziś ludzie siedzą cicho – i jeszcze na tę bandę głosują!!! Śp. Danuta Rinn śpiewała: „Gdzie ci mężczyźni? Prawdziwi tacy...?”. A skąd! Cichym szeptem przy kolacji narzekają, narzekają – a potem na NICH głosują. Ludzie pokorni. Wytresowani. Niepokorni wyjechali za granicę. To jest świadoma tresura. ONI tylko patrzą, co można jeszcze wmówić ludziom? Globalne Ocieplenie? Paraolimpiadę? Naukę homoseksualizmu w przedszkolach? I nie wierzcie Państwo, że ONI się od siebie różnią. To znaczy: różnią się tym, że jedni są zachwyceni tym, co IM każą robić z Brukseli – a drudzy UDAJĄ, że tego nie lubią. Ale PiS głosował za Anschlußem do UE, WCzc. Jarosław Kaczyński Traktat negocjował, śp. Lech Kaczyński Traktat podpisał. I p. Beata Kempa, i p. Zbigniew Ziobro – też

za tym głosowali. To wszystko jedna szajka sprzedawczyków. Tylko bawią się z nami w „dobrego i złego gliniarza”. Ja nie poszedłem z PiSem 29 IX. I nie pójdę z narodowcami 11 XI – bo to smutna data: przekazanie władzy w Polsce w ręce późniejszej „sanacji”. Kto czytał „Nikodema Dyzmę”, ten wie, że sanacja to kubek-w-kubek III Rzeczpospolita. Tyle, że wtedy nie kradli aż tak bezczelnie. Ja ruszam w marszu ludzi normalnych – w niedzielę, 7 października, w rocznicę ogłoszenia niepodległości Polski. Zapraszam – wyruszymy ok. 12.15 po mszy w kościele św. Aleksandra na pl. Trzech Krzyży w Warszawie. Zobaczymy, ilu jeszcze jest ludzi normalnych. Ludzi, którzy wierzą, że złodzieja trzeba łapać, a nie czekać na policję! Sam jestem ciekaw... JKM

Polska jesień. Odrodzenie Polski po okresie "zaborów" W roku 1795 państwo polskie zniknęło z map. Polskie ziemie zostały podzielone pomiędzy Rosję, Prusy i Austrię. Potem pojawiało się zależne od Napoleona Księstwo Warszawskie, a potem Królestwo Polskie pod berłem Romanowów. Po powstaniu styczniowym na nowo zniknęło z map. Nadzieje na odbudowanie państwa polskiego Polacy odzyskali niedługo przez I wojną światową. Wtedy to ważniejsze ugrupowania polityczne zaczęły upatrywań w poszczególnych zaborcach oparcie w odbudowie państwa polskiego. Endecja z Dmowskim na czele chciała odbudować Polskę w oparciu o Rosję (w 1918r. Dmowski skierował swoją uwagę na zachodnie państwa Ententy). PPS z Piłsudskim na czele w oparciu o Austro-Węgry. SDKPiL oraz PPS-lewica (później połączyły się w KPRP – późniejsza KPP) stanowiły tak zwaną orientację prorewolucyjną i dążyły do rewolucji, poprzez którą miała by powstać Polska Republika Radziecka (komunistyczna). W 1914 rozpoczęła się Wielka Wojna, a w 1915 ziemie polskie znalazły się pod okupacją państw centralnych (Niemcy i Austro-Węgry). W 1916 roku państwa centralne umocniły swoją administrację na ziemiach Królestwa Polskiego i Ziem Zabranych. By zapobiec powstaniu, (do którego szykowała się Polska Organizacja Wojskowa) dwaj gubernatorzy państw centralnych (niemiecki JE gen. płk. Hans Hartwig von Beseler i austro-węgierski JE gen. Karol Kuk) wydali odezwę – tzw. Akt 5 listopada. Dokument został podpisany przez cesarzy: Wilhelma II Hohenzollerna, jak i Franciszka Józefa Habsburga. Na jego mocy zostało proklamowane Królestwo Polskie, jako monarchia dziedziczna (jednak jeszcze bez króla, ani konstytucji, ani jasno określonych granic). Endecja w osobie Romana Dmowskiego i Erazma Piltza odniosła sie nieufnie do tego dokumentu, a także SDKPiL chcąca rewolucji. Akt 5 listopada, mimo że Ententa go nie uznała, przywracał Królestwo Polskie na mapy Europy. Jako organ władzy w Królestwie Polskim, państwa centralne powołały Tymczasową Radę Stanu (pierwsza instytucja państwowa w odrodzonej Polsce przygotowująca urzędników i prawo). Rozpoczęła ona prace 15 stycznia 1917 r. Tymczasowa Rada Stanu składała się z 25 nominatów (15 niemieckich, 10 austriackich – wśród nich był Józef Piłsudski). 22 stycznia 1917 roku JE prez. USA Tomasz Woodrow Wilson wygłosił orędzie do Kongresu, w którym okreslił utworzenie niepodległej i zjednoczonej Polski, jako jeden z celów przystąpienia USA do wojny. Orędzie to w rzeczywistości nie zapowiadało nowego stanu rzeczy, gdyż państwo polskie de facto juz zostało utworzone poprzez Akt 5 listopada przez państwa centralne, (choć nadal zależne). Nie mały wpływ na prezydenta USA miał bez wątpienia Ignacy Paderewski. Polacy zareagowali entuzjastycznie na wystąpienie prezydenta USA, dzięki czemu ten mógł liczyć na głosy Polonii w przyszłych wyborach. W Rosji po rewolucji lutowej Piotrogrodzka Rada Delegatów Robotniczych i Żołnierskich (w skład, w której wchodziła lewica antybolszewicka – mienszewicy i socjaliści rewolucyjni) przyznali 27 marca 1917 r. prawo Polakom do odbudowy swojego państwa. Ten manifest również nie wprowadzał nowego stanu rzeczy, ani nie miał bezpośredniego wpływu na sytuację w Polsce. Był, zatem jedynie aktem, w którym Rosja zrzekła się pretensji do Polski. Gdy Beseler zaczął tworzyć Polskie Siły Zbrojne (Polnische Wermacht) okazało się, że cieszą się one słabą popularnością u Polaków. Dlatego też zdecydował się na wcielenie piłsudczykowskich Legionów do Polskich Sił Zbrojnych. 3 lipca zarządano od legionistów przysięgi na wierność cesarzowi niemieckiemu. Przysięgi odmówił Piłsudski razem z większością legionistów. Nie chciał on, bowiem dalej stać po stronie państw centralnych w obliczu rewolucji w Rosji. Rozważał on nawet, by swą szablę zaoferować rewolucyjnej Rosji – którą uważał za wroga gdy ta była jeszcze rządzona przez carów. Większość II Brygady złożyła przysięgę wierności. W nocy z 21 na 22 lipca Piłsudski został oskarżony za bunt, aresztowany i osadzony w twierdzy magdeburskiej. W sierpniu w Magdeburgu został uwięziony również Kazimierz Sosnkowski. Reakcją na "kryzys przysięgowy" było podanie się do dymisji przez członków Tymczasowej Rady Stanu. Gdy sympatie proniemieckie zaczęły słabnąć wśród Polaków, władze niemiecko-austriackie zaczęły rozważać osadzenie na polskim tronie króla. Nie mogły one jednak dojść do porozumienia w tejże materii. Wśród kandydatów warto wymienić dwóch najważniejszych: Jan Henryk XV von Pless z Pszczyny (polonofil, znał język polski, ze względu na koligacje z Piastami śląskimi proponował go cesarz Wilhelm II Hohenzollern), Karol Stefan Habsburg z Żywca (również polonofil, prywatnie używał języka polskiego – w domu; swoje dwie córki wydał za Polaków – jedną za ks. Hieronima Radziwiłła, drugą za ks. Olgierda Czartoryskiego). Ostatecznie jednak 12 listopada 1917 r. generał-gubernatorzy ogłosili "Patent w sprawie władzy państwowej w Królestwie Polskim". Na jego mocy, w czasie bezkrólewie, w Królestwie Polskim władzę miała sprawować Rada Regencyjna. Należeli do niej: JE ks. Zdzisław Lubomirski, JE abp Aleksander Kakowski i JE Józef Ostrowski – ziemianin, prawnik i jeden z liderów Stronnictwa Polityki Realnej. Rada Regencyjna prowadziła politykę wewnętrzną w Królestwie Polskim, nie miała jednak kompetencji sprawowania polityki zagranicznej. Jej siedzibą był Zamek Warszawski. Rada Regencyjna 7 grudnia 1917r. Mianowała prezydenta Rady Ministrów – JE Jana Kucharzewskiego. W jej skład wchodziło osiem resortów. W tym okresie sądy nosiły nazwę królewskopolskich i wydawały wyroki w imieniu Korony Polskiej (!). 8 stycznia 1918r. JE prez. USA Tomasz Woodrow Wilson wygłosił w czternastu punktach orędzie do Kongresu. Trzynasty punkt odnosił się do utworzenia niepodległego państwa polskiego. To orędzie, podobnie jak jego wcześniejsze, nic nowego nie wnosiło. Państwo polskie już istniało, choć nie do końca niepodległe. Jednak ze względu na rangę Stanów Zjednoczonych, sprawa polska nabrała wagi międzynarodowej. Dlatego też 3 czerwca w Wersalu wspomniano o konieczności odbudowania niepodległego państwa polskiego z dostępem do morza jako warunek rzekomo trwałego pokoju. Reakcją były rokowania Beselera z Radą Regencyjną. 4 kwietnia Rada Regencyjna powołała nowy rząd z JE Janem Kantym Steczkowskim na czele, który 29 kwietnia wystosował notę do władz państw centralnych o przyznanie Królestwu Polskiemu pełnej niepodległości i wolnej żeglugi na Wiśle. Władze niemiecko-habsburskie nie odniosły się pozytywnie. Jedynie wyraziły zgodę na powołanie organu legislacyjnego – Rady Stanu. Był to naczelny organ państwowy, który nie pochodził z nominacji okupantów. Połowę jej członków miały wyłonić rady miejskie i sejmiki powiatowe, dwunastu miało w niej zasiąść z racji sprawowanych już funkcji, a resztę mieli stanowić członkowie mianowani przez Radę Regencyjną. W 1918 roku państwa centralne były już na pozycji przegranej. Na Bałkanach klęskę ponieśli Bułgarzy, a Austro-Węgry zaczęły się rozpadać. Berlin 4 października zaakceptował 14 punktów JE prez. Wilsona. W tej sytuacji Rada Regencyjna ogłosiła niepodległość Królestwa Polskiego 7 października 1918 roku. Jednocześnie 7 i 12 października 1918 roku wydała akty prawne, które znosiły administrację okupacyjną i pozbawiały Beselera władzy nad wojskiem. Tym samym Królestwo Polskie stało się prawnie i faktycznie niepodległe. 25 października został powołany rząd JE Józefa Świerzyńskiego, w którym resort wojskowy objął Piłsudski (de facto jeszcze, jako więzień magdeburski). Sam Piłsudski przybył do Warszawy 10 listopada 1918 r. witany na dworcu przez Radę Regencyjną, która z kolei przekazała temu socjaliście dzień później władzę nad wojskiem. Ten dzień piłsudczycy wskazali później, jako dzień odzyskania niepodległości. 12 listopada powierzono "bandycie spod Bezdan" utworzenie rządu. 14 listopada Rada Regencyjna się rozwiązała, powierzając Piłsudskiemu władzę zwierzchnią. Z tego przebiegu rzeczy jasno wynika, że właściwa niepodległość Polski nastąpiła 7 października, a nie 11 listopada 1918 r. jak to wmówiła narodowi polskiemu propaganda piłsudczykowska. To akty prawne i sytuacja polityczna decydują o istnieniu albo nieistnieniu danego stanu rzeczy (jak w tym wypadku niepodległości), a nie przekazanie władzy nad wojskiem jakiemuś socjaliście. Obecny stan świadomości przeciętnego Polaka na temat odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918 roku dowodzi temu, jak bardzo historia XX wieku została przekłamana, między innymi przez propagandę (w tym sanacyjną, ale nie tylko). Być może obchodzilibyśmy powszechnie dzień niepodległości 7 października, gdyby Rada Regencyjna nie przekazała władzy Piłsudskiemu lub gdyby zamach majowy z 1926 roku nie odniósł sukcesu. Rafał Korzeniec

Tusk autonomista Na władzę posypał się grad klęsk i wprawione nimi w przerażenie salony po raz kolejny błagają premiera o ocalenie przed żądną wymiany elit prawicą („Tusku, k… , wymyśl coś!”, jak w rozpaczliwym twicie po ostatnim sondażu TNS OBOP sformułował na nowostare hasło pewien profesor[!] z lewicy). Gdzie jest premier, czemu nie kładzie kresu „kłamstwom” opozycji, nie pokazuje swych sukcesów, nie wyjaśnia, że państwo dobrze działa i jest w znakomitej sytuacji gospodarczej?! − krzyczą salony. Niesłusznie. Premier bynajmniej nie pozostawia ich bez swego światłego przywództwa. Tyle że pomijając mało istotne wydarzenia bieżące, sięgnął do pryncypiów, do zasadniczych, ideowych podstaw. I pewnie dlatego jego ważka wypowiedź nie zabrzmiała odpowiednio donośnie. Otóż mianowicie, inaugurując wykładem rok akademicki na Uniwersytecie Jagiellońskim, wygłosił Donald Tusk pochwałę „władzy ograniczającej się w omnipotencji” i „szanującej autonomię niezależnych instytucji” oraz zdecydowanie zaprotestował przeciw żądaniom, aby władzę wzmacniać, skupiać i zmuszać, by to ona, a nie autonomiczne instytucje, podejmowała decyzje. Tylko władza silnie zdecentralizowana pozwala odnieść sukces polegający na „zapewnieniu bezpieczeństwa, rozwoju i wolności”, dowodził premier. Natomiast żądanie „władzy skupionej” sprzeczne jest z duchem naszej cywilizacji. W tym z pozoru mocno teoretycznym wywodzie potwierdził Donald Tusk swą zasadniczą „filozofię rządzenia”, którą od pięciu lat wciela w praktykę: rząd, który rządzi, ponosi odpowiedzialność, może więc stracić popularność. Natomiast „delegując” problemy na dół, zyskuje rząd prawo, by rozkładać ręce i odsyłać niezadowolonych ze stanu edukacji, opieki zdrowotnej, infrastruktury etc. do samorządów albo „właściwych procedur”, którym premier pozwala działać, zamiast cokolwiek podległym sobie instytucjom narzucać. Wszystko to ładnie brzmi i wszystko się zgadza… oprócz kasy, niestety. Bo podczas gdy zadania deleguje rząd „w teren”, pieniądze na nie pozostawia w swojej centralnej kasie. Dziwnie też koliduje deklarowane „oddawanie” władzy z monstrualnym rozrostem aparatu służącego jej sprawowaniu. Choć teoretycznie ma on coraz mniej do roboty, z trzystu tysięcy urzędników odziedziczonych po poprzednim rządzie zrobił Tusk w ciągu pięciu lat już ponad milion. I choćby w świetle tego ostatniego faktu trudno deklarowany przez niego szacunek dla „autonomicznych instytucji” uznać za cokolwiek więcej niż kolejny wykręt. RAZ

08 października 2012 Cała ta demokratyczna dekoracja W kręgach prokuratorsko- sądowych modny jest temat przenoszenia spraw do innych prokuratur i sądów- dodajmy niezależnych prokuratur i niezależnych sądów. W związku z tym ciśnie się podstawowe pytanie: skoro sądy i prokuratury są niezawisłe to po co przenosić sprawy z jednej do drugiej, i z sądu do sądu? Tam gdzie zdarzenie miało miejsce tam powinno być prokurowane i sądzone, żeby nie było bałaganu.. Skoro na razie nie ma instytucji sędziego śledczego, bo rząd z Sejmem nie mają czasu na prawdziwą reformę sądownictwa. Tylko przenosi lub likwiduje.. A co, sędziowie okręgowi się nie znają, skoro są w jednej korporacji? Sędziego okręgowego z Gdańska mianował na to stanowisko pan minister- obecnie poseł Platformy Obywatelskiej- pan Kwiatkowski, wielce wygadany i kompetentny, mistrz w zamulaniu i oddalaniu sedna sprawy, o której akurat rozmawia. Skoro sędziowie się znają, bo spotykają się ze sobą w różnych okolicznościach Krajowej Rady Sądowniczej, nie tylko na polowaniach, znają się prokuratorzy z prokuratorami, sędziwie z prokuratorami i innymi sędziami- to łatwo o porozumienie między nimi.. Tym bardziej w takim mętnym prawie w jakim funkcjonuje para -sprawiedliwość. A im więcej praw- tym mniej sprawiedliwości, żeby była jasność. A prawa mamy nadprodukcję, w końcu mamy całą fabrykę prawa- Sejm, gdzie systematycznie produkowane są buble prawne - pardon ,ustawy, które wprowadzają wielki zamęt w dziedzinie sprawiedliwości. I mamy chore państwo, bo żyjemy pośród stert przepisów realizujących prawa człowieka i obywatela.. Im więcej praw człowieka- tym większy bałagan prawny. Przenoszenie spraw z Gdańska do Łodzi nic nie daje, tak jak przenoszenie spraw z Łodzi do Gdańska, z Gdańska do Olsztyna, z Olsztyna do Warszawy, z Warszawy do Wrocławia, z Wrocławia do Krakowa, potem do Poznania, a stamtąd do Białegostoku. A z Białegostoku do Szczecina, a stamtąd do Rzeszowa- i jak najprędzej do Lublina. Z Lublina do Radomia, potem do Kielc, z Kielc do Częstochowy na Jasną Górę, a potem znowu do Poznania, żeby stamtąd przekazać sprawy do Wrocławia. Krążenie spraw w systemie chaosu prawnego i podlegania prokuratury i sądów pod ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego , minister sprawiedliwości jest członkiem rządu- organu wykonawczego, a sądy mają być organami sądowniczymi niezależnymi- jest fikcją. Tak jak pomieszanie ciała ustawodawczego z ciałem wykonawczym, bo ministrowie są posłami, a posłowie – ministrami. Oddzielenie władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej- jest po prostu fikcją. I dlatego trudno o sprawiedliwość.. To znaczy – jak mawiał towarzysz Stalin- sprawiedliwość jest, ale na cmentarzu.. I w takim kraju żyjemy i żyć będziemy- dopóki się naprawdę nie zmieni ustrój, nie tylko w sądach- ale także ustrój ekonomiczny państwa; z socjalistycznego, redystrybucyjnego-- na wolnorynkowy, bezbiurokratyczny. Inaczej – ani rusz! Będzie rosło bezrobocie, bo będą rosły podatki, będzie rosła biurokracja- bo padają firmy i nie ma pracy na reszcie rynku, a przepisów będzie coraz więcej bo przynależymy do Unii Europejskiej, socjalistycznej Unii, gdzie podstawą gospodarowania jest redystrybucja centralna i wielkie marnotrawstwo wytworzonego dobra. Ale na pewno się poprawi w najbliższym czasie, bo pani Ginter Oettinger, eurokomisarz do spraw energii, uważa, że cena gazu z Rosji powinna być jednakowa dla wszystkich państw Unii Europejskiej. Na samo słowo komisarz dostaję gęsiej skórki.. Kojarzy mi się z komisarzem Dzierżyńskim , Trockim, towarzyszem komisarzem.. Już nie wspominając o tym, że na wolnym rynku- w tym energii- nie potrzeba żadnego komisarza, ani czerwonego, ani czarnego. Komisarze są zbędni w krajach kapitalistycznych, a bardzo potrzebni w krajach socjalistycznych, takich jak landy Unii Europejskiej jako państwa.. Pani komisarz ds. energii- na razie nie ma jeszcze komisarza do spraw soli- białej śmierci, tak jak nie ma komisarza ds. cukru – też białej śmierci, ale mamy komisarza ds. energii, i ona twierdzi, że Polska płaci o 30% więcej za gaz od Gazpromu niż inne kraje zachodnie Unii Europejskiej. I co zrobiła pani komisarz? Wszczęła postępowanie antymonopolowe wobec Gazpromu, podejrzewając koncern o windowanie cen w Europie Środkowo- Wschodniej. Śledztwo może objąć także praktyki Gazpromu w innych państwach Unii. Komisja Europejska może ukarać Gazprom grzywną, której wysokość „ eksperci” szacują na 4-7 miliardów euro. Bruksela może również zażądać od Gazpromu, by usunął z kontraktów zapisy łamiące zasady wolnej konkurencji(???) Zawsze mi się wydawało, że wolna konkurencja polega na swobodnym ustalaniu przez różne firmy funkcjonujące na rynku swoich zasad sprzedaży, tak jak inne firmy, które też chcą świadczyć usługi w danej branży na rynku. A tu pani komisarz koncentruje się na wymuszaniu na jednej firmie zmian dotyczących cen. Gaz z USA jest cztero i pięciokrotnie tańszy- niż ten rosyjski. Należy dopuścić do udziału w rynku europejskim gazu ze wszystkich stron świata- ze Bliskiego Wschodu, z USA z Ameryki Południowej. Żeby cena ustaliła się jako rynkowa i była możliwie jak najniższa w wyniku konkurencji, a nie administracyjnego ustalania ceny. U nas kontrakt z Gazpromem podpisał pan Waldemar Pawlak z Polskiego- a jakże- Stronnictwa Ludowego, na wiele lat do przodu, widocznie wie, co może się zdarzyć w roku 2040.. A może ceny gazu spadną jak 1:10 na korzyść USA? W odpowiedzi na śledztwo Komisji Europejskiej, prezydent Rosji wydał dekret, w którym zakazał Gazpromowi i innym strategicznym rosyjskim spółkom udzielać informacji i zmieniać kontrakty na żądanie zagranicznych rządów i organów regulacyjnych, jeśli wcześniej nie dostaną zgody władz Rosji. Komisja Europejska nieoficjalnie przyznaje, że dekret może utrudnić antymonopolową kontrolę Gazpromu, ale jej nie zablokuje(???) To wszystko to oczywiście działania pozorowane: coś stoi na przeszkodzie, żeby w Unii Europejskiej zrobić wolny rynek. Wygląda na to, że wysokie ceny gazu są na rękę Komisji Europejskiej- ale tylko tak się przekomarza z Gazpromem. Wystarczy przecież otworzyć Unię Europejską na inne podmioty świadczące usługi w zakresie dostarczania gazu? A może w Polsce zrobić wolny rynek z sądami- prywatyzując je przy okazji.. Ale przed tym należy uprościć prawo, żeby nareszcie zapanowała sprawiedliwość.. Ale co by robiły te tysiące adwokatów, radców prawnych i pan profesor Modzelewski, gdyby ktoś to wszyto poupraszczał? I dlatego musi być taki bałagan. WJR

W KOTLE TRANSFORMACJI Sondaże pokazują prawdopodobnie odwrócenie trendu popularności ugrupowań w polskiej polityce. "Przełamanie" w rankingu popularności, dodatkowo aż tak spektakularne, oznacza jedno: Kowalski jest tak maksymalnie zeźlony na rządy miłości, ze zagłosuje na "podpalających Polskę, gotowych do wojenki za całym światem, ultrasów, na których nie głosuje młody, inteligentny mieszkaniec metropolii" właśnie dlatego, że mainstream przyprawia opozycji taka gębę, i właśnie dlatego, że ma już w nosie, co się mainstreamowi na jego temat wydaje; chce żeby Warszawa się do reszty nie zapadła, chce dróg, a nie tymczasowych przepustów otoczonych ekranami, i chce znów mieć szansę na kredyt hipoteczny. Trend może mieć charakterystykę kuli śnieżnej, bo dla wielu Polaków przyznanie się do rozczarowania Tuskiem było bolesnym przyznaniem się do bycia nieodpornym na manipulacje, skoro jednak nie wstydzi się tego aż tak duża grupa, przyznać się będzie łatwiej. Potencjalne strategie Jarosława Kaczyńskiego mogą być następujące:

1. Pojawiające się plotki o możliwym wsparciu wotum nieufności dla Tuska ze strony części parlamentarzystów PO mogą świadczyć o tym, że w rządowych szafach jest więcej trupów niż możemy przypuszczać, i ze wiedza o tych trupach jest tajemnica poliszynela w środowisku tzw. „Warszawki”. Do mediów docierają już nie tylko pogłoski o aferach, ale całe worki z aferami; informacje na temat radosnych inwestycji środków operacyjnych wywiadu w piramidy finansowe, którymi podzielił się z nami red. Gadowski, zdają się potwierdzać; pęka zmowa milczenia w korpusie dyplomatycznym na temat wydarzeń 10 kwietnia 2010 roku, i "odprawy dyplomatów" w Ambasadzie w Moskwie. To wszystko może powodować, że cześć posłów PO, tych nieumoczonych w afery, a więc raczej posłów z parlamentarnych dalszych ław, woli rozejrzeć się za szansą politycznego przeżycia niż czekać na zatopienie niezatapialnego, jak obiecywano w kolorowych folderach, Titanica. Ta sama przypadłość może "dotknąć" posłów PJN i Solidarnej Polski, bo będą wybierali pomiędzy upokorzeniem powrotu marnotrawnych synów i córek, a niebytem. O Waldemarze Pawlaku już pisałem; jego wybór to wybór pomiędzy Scyllą a Charybdą, to jest losem Leppera albo losem Tymoszenko. Frapujące jest, jak w sytuacji głosowania nad losem coraz bardziej niepopularnego rządu zachowa się SLD. Słabe wyniki w sondażach, obawa przed zostaniem wepchniętym do tego samego worka co Palikot i "Aferalowie" może skłonić Leszka Millera do poparcia wotum nieufności. Byłaby to dla Millera idealna sytuacja na pokazanie swojemu elektoratowi pro-państwowego podejścia. Przy tej okazji Miller mógłby pozbyć się ze swojej partii frakcji pornografów i propagatorów dewiacji stając się na powrót tym, co stanowiło o sile SLD - wyrazicielem poglądów sierot po PRL-u w ich, powiedzmy, bardziej "moczarowskiej" odmianie. Ustawienie Palikota z Aferałami w jednym szeregu przeciw wszystkim "odpowiedzialnym siłom politycznym" pozwoliłoby dołączyć Millerowi do dalszych, politycznych rozdań, a pamiętajmy, że SLD "ma prawo" dołączyć do żądań rozliczeń 10 kwietnia 2010, bo straciła w tym dniu kilkoro swoich pierwszoplanowych postaci. Jakie korzyści przyniosłoby obalenie rządu Tuska? Podejrzewam, ze przetrzepanie szaf Bondaryka i Noska przyniosłoby trzęsienie ziemi o niewyobrażalnej wręcz skali (mamy falę rezygnacji w kierownictwie ABW, co zdaje się takie tezy potwierdzać). Jeśli dodamy do tego możliwość podjęcia na nowo prokuratorskich śledztw w sprawie korupcji w wymiarze sprawiedliwości, całego szeregu afer od zapomnianej już hazardowej przez katarską, po Amber Gold, a to wszystko w perspektywie powołania już chyba nie komisji parlamentarnej, ale jakiegoś ustawowo powołanego ciała śledczego w sprawie tragedii z dnia 10 kwietnia, to oznaczałoby to rzeczywisty przewrót kopernikański w polskiej polityce. Podkreślmy ten moment: gra może nie toczyć się o to, kto zajmie jakie pozycje w "nowym rozdaniu", ale o to, kto je przeżyje. Skala nieprawości ma zdolność wywracania nie figur na szachownicy, ale całej szachownicy.

2. Alternatywą dla strategii obalenia rządu może być trwanie w opozycji, tworzenie "gabinetu cieni" i punktowanie rządzących przy każdym kolejnym potknięcie, a te, zdaje się, weszły rządzącym w nawyk. Byłoby to korzystne o tyle, że gabinet fachowców nie zderzyłby się z nadchodzącą, najpotężniejszą falą kryzysu, ale najprawdopodobniej powstałby dopiero po niej, uniemożliwiając Tuskowi przerzucenie części odpowiedzialności za załamanie gospodarcze. Dynamika procesów ekonomicznych uniemożliwia precyzyjne przewidzenia momentu odczuwalnego tąpnięcia, i tym chyba należy tłumaczyć czasowe niedookreślenie momentu zgłoszenia wotum nieufności; być może za pasem czai się jakaś kolejna potężna afera bądź przełomowe wydarzenie związane z ekshumacjami ciał ofiar 10 kwietnia, o czym politycy już wiedzą, a my jeszcze nie. W ramach rozważań należy też podjąć analizę potencjalnej kontrakcji ze strony obozu władzy. Wydaje się, że stronie rządowej nie zostało już wiele możliwości manewru. Świadczyć o tym może włączenie się w próbę przyciągnięcie części sympatii patriotycznie zorientowanej części opinii publicznej do jakiegoś nowo tworzonego obozu. Wydaje się, że skala „wahnięcia” zaskoczyła środowiska sromoty, korupcji i nieudolności, bo „inicjatywa” wyszła z dość nieoczekiwanej strony; tak jak ją niedawno określiłem: „trzeciej strony”. Prezydent Komorowski zgłosił akces do poprowadzenia „Marszu Niepodległości”. Z wielu stron dochodzą mnie słuchy o próbach zorganizowania „patriotycznego obozu o charakterze prorosyjskim”; wydaję się więc, że na naszych oczach trwa budowanie „patriotycznej, antykomunistycznej, a pro-rosyjskiej” opcji w oparciu o środowiska, które dotychczas nie miały swojej reprezentacji, pomijając czasy politycznej kariery mecenasa Giertycha, ale tego chyba jego byli zwolennicy nie wspominają najlepiej. Obóz prezydencki wykonał ostatnio jeszcze jeden znaczący gest „środowiskowy”; to co wydawało nam się kolejnym lapsusem językowym, przybrało postać pisaną w formię prezydenckiego projektu (ustawy?) zakładającego budowę „polskiej tarczy antyrakietowej”. Ten gest oznacza:

1.likwidację polskiej armii, ze względu na to, że na nic innego oprócz „tarczy” nie starczy pieniędzy.

2. Obietnicę skierowania potężnego strumienia pieniędzy do bardzo wąskiego kręgu beneficjentów w mundurach.

(na marginesie „nowa ofensywa” oznacza likwidację palikociarni, bo nie pasuje do wizerunku „patriotów” i do „mundurów”)

3. Inicjatywa „polskiej tarczy” jest kolejnym aktem anty-amerykańskim, de facto – odrzuceniem amerykańskiego planu ochrony anty-rakietowej, a więc przy jego realizacji nie będzie można liczyć na zachodnie technologie.

4. Ergo (chociaż po czwarte, bo to wniosek dalszy): jeśli nie zachodnie, to wschodnie, bo nie sądzę, żebyśmy mieli dogadywać się w sprawie technologii z Iranem albo Koreą Północną. Plan jest „genialny”, bo (w założeniach” będziemy się bronić rosyjskimi technologiami zakupionymi za pieniądze polskiego podatnika przed rakietami z Kaliningradu.

Tutaj muszę wyjść ze skóry analityka i skomentować: jeszcze nigdy w ostatnim dwudziestoleciu nie spotkaliśmy się z tak oczywistą (czytelną) próbą wykreowania siły politycznej działającej w oczywisty sposób WBREW podstawowym interesom politycznym, społecznym, i gospodarczym Polaków. Mam nadzieję, że liczne organizacje o charakterze niepodległościowym, narodowym, narodowo-katolickim wykażą się w tej sytuacji rozwagą, której nigdy im w historii nie brakowało. Oby. ROLEX

Afera Talisman Energy Straszna awantura wybuchła w Luksemburgu przed dzisiejszą konferencją, na której MSZ Sikorskiego będzie promować kanadyjski Talisman Energy. Eurodeputowany luksemburskich zielonych zaprotestował w liście otwartym i sprawa weszła na czołówki gazet. Bartosz Jałowiecki jest człowiekiem Sikorskiego i byłym pracownikiem Prokom Investments SA (co idzie w parze). Od półtora roku Bartosz Jałowiecki siedzi w Pałacu Labudy w Luksemburgu i piastuje funkcję ambasadora RP. Pisaliśmy już obszernie o tej specyficznej dyplomacji:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/26496,nie-lada-gratka-dla-kolegi-radka

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/27026,nudy-w-palacu-labudy

Ostatnio ambasador Jałowiecki i koledzy wpadli na pomysł wypromowania w Unii Europejskiej kanadyjskiego koncernu Talisman Energy. Talisman zainkasował 1,5 miliarda PLN od gdańskiego Lotosu za 20% koncesji Yme na norweskim morzu. Problem w tym że koncesja pada (a platforma wiertnicza się rozpada), ropy raczej nie będzie a Lotos utopił 1,5 miliarda PLN naszej kasy. Oszołomy podejrzewają że cześć kasy Lotosu (czyli naszej kasy) została wpłacona na konta bankowe offshore, które mogą służyć rożnym celom, także prywatnym. W takim to kontekście finansowym MSZ Sikorskiego wyszło z inicjatywą zorganizowania w Luksemburgu konferencji o łupkach, na której wystąpi szef Talisman Energy Polska:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/74914,kosztowny-talizman

Afera wywołała protest luksemburskich zielonych, którzy podejrzewają akcję lobbyingu na rzecz polskiego lobby gazu łupkowego:

http://www.claudeturmes.lu/actualites/schiefergas-uni-luxemburg-spielball-der-gaslobby

Ale chyba luksemburscy zieloni nie mają wszystkich informacji w ręku. A jeżeli konferencja z inicjatywy Ambasady RP jest akcją lobbyingu na rzecz kanadyjskiego koncernu Talisman Energy? Jedno jest pewne, afera w Luksemburgu nabierze kolorów i rozgłosu. Znowu zainstnielismy w Unii Europejskiej Balcerac

Grupiński ujawnia expose Tuska . Praca do 75 roku życia O wieku emerytalnym będą rozmawiać od środy w Sztokholmie przywódcy państw Europy Północnej. Według premiera …..będą musieli w przyszłości pracować do 75 roku życia,O wieku emerytalnym będą rozmawiać od środy w Sztokholmie przywódcy państw Europy Północnej. Według premiera …..będą musieli w przyszłości pracować do 75 roku życia, zmieniając częściej zawód, nawet w późniejszym wieku „....”Wiek emerytalny będzie jednym z głównych tematów rozpoczynającego się w środę w Sztokholmie Northern Future Forum, dwudniowego spotkania 9 premierów państw Europy Północnej. Przyjazd zapowiedzieli przywódcy państw nordyckich, bałtyckich oraz Wielkiej Brytanii. Politycy mają dyskutować o "aktywnym starzeniu się" oraz "elastycznych warunkach pracy". …..(źródło)

Ciężka praca aż do śmierci. Absurd ? Wcale nie .Kiedy Kukiz mówił „ chłopów pańszczyźnianych z nas zrobili ” ...(więcej)

niektórzy mogli potraktować to jako żart . Ale tak nie jest . Centrum Adam Smitha obliczyło ,że nomenklatura II Komuny zabiera Polakowi 83 procent wartości jego pracy , w zasadzie trudno w sytuacji takiej eksplatacji ekonomicznej mówić, o Polaku , o wolnym człowieku . Powinniśmy zacząć używać precyzyjniejszego języka. Oligarchia II Komuny okrada polskiego neo chłopa pańszczyźnianego. Przejdę teraz do tez przyszłego expose Tuska . Jedno słowo ciśnie się na usta. Hochsztapler ( oszust, zwłaszcza oszust finansowy na dużą skalę, który wprowadza ludzi w błąd swą zręczną wymową i udawaniem ważnej osób ….źródło)

Dlaczego uważam Tuska za socjalistycznego hochsztaplera. Ponieważ jedyne co proponuje w swoim expose polskiemu chłopstwu pańszczyźnianemu to 1.okradzenie rolników poprzez dodatkowe opodatkowanie i zwiększenie kwoty przymusowych niemieckich ubezpieczeń . 2. okradzenie nauczycieli poprzez zmuszenie ich do cięższej pracy za mniejsze pieniądze. 3. okradzenie górników poprzez ograniczenie ich praw do wcześniejszej emerytury. 4 Doprowadzenie do nędzy i bankructwa milionów Polaków poprzez pozbawianie ich pieniędzy poprzez podnoszenie podatków , czym zmusza ich do zaciągania długów. .Tusk ma zając się w expose ułatwianiem i propagowaniem zadłużania się Polaków. Proszę zwrócić uwagę na skrajny cynizm Tuska . Najpierw II Komuna bandyckimi podatkami doprowadza Polaków i ich rodz do nędzy , po czym ta sama II Komuna namawia ich do zaciągania długów , aby potem komornik mógł zabrać im resztki majątku. 5. Zmuszanie Polek , matek do ciężkiej pracy na rzecz oligarchii i nomenklatury II Komuny. Temu celowi ma służyć propagowanie przemysłowego chowu dzieci w tak zwanych żłobkach. W tym czasie matki zamiast opiekować się dziećmi będą harować , a II Komuna zabierze im 83 procent ich pracy. Socjalistyczna poprawność poprawność będąca religia polityczną Tuska to nie tylko okradanie polskich rodzin , depopulacja , czyli zmuszanie ich do wyrzeczenia się posiadania dzieci . Socjalistyczna polityczna poprawność to również płacz dzieci w przemysłowych ośrodkach chowu , zniszczenie ich poczuci bezpieczeństwa i pozbawieni ciepła matki , bo do tego sprowadza się chciwość II Komuny okradającej podatkami ojca i matkę Praca aż do śmierci , mordowanie spracowanych , chorych , niezdolnych do pracy eutanazją to nie jakieś majaczenia pisarza SF . Tusk i nomenklatura II Komuny jeszcze nie ma odwagi mówić o pracy do 75 roku życia . Ale premier Szwecji już tą odwagę ma . Złowróżebne oryginalne słowa premiera brzmią „Premier Szwecji Fredrik Reinfeldt powiedział we wtorek w wywiadzie dla szwedzkiej gazety "Dagens Nyheter", że Szwedzi powinni pracować do 75. roku życia „....(źródło)

A teraz plany dalszego okradania Polaków zawarte w przyszłym expose Tuska „powiedział PAP szef klubu PO Rafał Grupiński. „...."Myśmy jako klub przedstawili projekt dotyczący przeciwdziałania zatorom płatniczym, jest kwestia VAT-u, o której mówi wicepremier Waldemar Pawlak mając nieco inną, ale bliską naszej koncepcję. Niezwykle istotna jest kwestia pewnej liberalizacji polityki kredytowej, tak, żeby firmom łatwiej było sięgać po kredyty, a szczególnie obywatelom, aby wrócili z parabanków, do instytucji stabilnych i uczciwych"...... Przewodniczący sejmowej komisji finansów Dariusz Rosati (PO) powiedział, że w "expose" spodziewa się np. propozycji dotyczącej reformowania systemu emerytur górniczych i przywilejów nauczycielskich w Karcie Nauczyciela.”.....”"Jeśli chodzi o pierwszą sprawę, to chodzi o uszczelnienie tego systemu tak, aby wcześniejsze emerytury były przyznawane przede wszystkim górnikom dołowym, a nie innym pracownikom, ale także, aby w coraz większym stopniu koszty tych emerytur były przejmowane przez kompanie węglowe- naprawdę nie ma żadnego powodu, żeby to budżet płacił wcześniejsze emerytury pracowników firm w istocie rzeczy komercyjnych" - przekonywał Rosati.”....”Odnosząc się do przywilejów nauczycielskich, Rosati argumentował, że są one ograniczane ze względu na trudną sytuację finansów publicznych. "Bardzo paląca jest kwestia finansów samorządów, które nie radzą sobie z wydatkami na oświatę w związku z niżem demograficznym.Subwencja oświatowa jest przyznawana w zależności od liczby uczniów - w związku z tym ta subwencja maleje, a wydatki na kadrę nauczycielską rosną ze względu na podwyżki, jakie przyznano nauczycielom" -ązauważył Rosati. Rosati liczy, że premier zapowie też zmiany dotyczące KRUS. "W pierwszej kolejności będzie to objęcie rolników powszechnym systemem podatkowym. Bardzo bym się cieszył, gdyby premier zarysował kalendarz prac nad reformą KRUS, stopniowym włączaniem rolników do powszechnych ubezpieczeń społecznych"- powiedział polityk PO. Według Rosatiego, premier zapowie działania, które mają zwiększyć środki na wsparcie przede wszystkim oświaty na poziomie przedszkolnym. "Finansowanie żłobków to jest dość duża kwota, na poziomie 300 milionów złotych.”......(źródło)

Uważam ,że zamiast okradać Polaków przymusowym , przestarzałym niemieckim systemem ubezpieczeń , vatam i , akcyzami , podatkami dochodowymi należy wyrzucić większość z miliona urzędników , zlikwidować urząd premiera , oddać Polakom edukację dzieci , prawo do swobodnego , zapewniającego godną opiekę ubezpieczenia, możliwość świadomego planowania czasu przejścia na emeryturę i związanego z tym gromadzenia środków i aktywów .

Marek Mojsiewicz

Niemcy i Francja przesądziły, UE będzie miała 2 budżety Tak niestety wygląda nasza polityka prowadzona na unijnym forum już od paru lat, popieramy wszystko to czego chcą Niemcy, niezależnie od tego czy jest to korzystne dla naszych narodowych interesów, czy też nie.

1. Rząd Donalda Tuska ponosi klęskę za klęską nie tylko w wymiarze krajowym ale także w polityce zagranicznej. Przez blisko 5 lat rządzenia Tuska przed każdym szczytem w Brukseli byliśmy zapewniani o jego wyjątkowych staraniach, które miały zapobiegać powstawaniu rozwiązań, potwierdzających istnienie Unii 2 prędkości. Ba nad tym mieli stale pracować „nasi” ludzie w Brukseli, piastujący ważne funkcje unijne, przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek i komisarz ds. budżetowych Janusz Lewandowski. Tusk zdecydował się nawet „zostawić” kraje Europy Środkowo-Wschodniej i zwrócił w stronę Niemiec, które miały nam zapewnić odpowiednią pozycję w instytucjach unijnych w zamian za popieranie wszystkich rozwiązań na jakich temu krajowi będzie zależeć. Stąd właśnie te słynne już „hołdy” na rzecz Niemiec, ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, ogłaszane w Berlinie za przyzwoleniem zarówno premiera Tuska jak i prezydenta Komorowskiego, sugerujące zdecydowane przywództwo tego kraju nie tylko w instytucjach unijnych ale przede wszystkim w nadawaniu strategicznych kierunków działania UE. Niestety w zamian za poświęcenie na rzecz interesów Niemiec, nie czeka nas poważne traktowanie przez ten kraj, a wręcz przeciwnie forsowanie rozwiązań, które godzą w nasze żywotne interesy.

2. Takim właśnie rozwiązaniem jest niemiecko - francuska propozycja powołania drugiego niejako dodatkowego budżetu tylko dla krajów należących do strefy euro. Mimo, że rozwiązanie to ma być przesądzone na szczycie UE w dniu 18 października w Brukseli, w Polsce nic na ten temat nie wiemy. Rząd mimo, że dostał propozycje konkluzji tego szczytu już w połowie września, nie poinformował o nich nawet sejmowej komisji ds. Unii Europejskiej i wszystko wskazuje na to, że tę propozycję zaakceptuje. Z prasy zagranicznej (Financial Times Deutschland) dowiadujemy się, że ten dodatkowy budżet dla krajów strefy euro będzie opiewał na kwotę około 20 mld euro rocznie, w sytuacji kiedy ten dotychczasowy budżet dla wszystkich 27 krajów wynosi rocznie około 130 mld euro. Niezależnie od tego czy ten nowy budżet zostanie wydzielony z tego dotychczasowego, czy też kraje strefy euro złożą się na niego dodatkowo, to przyjęcie tego rozwiązania, nie tylko pogłębia podział UE na Unię 2 prędkości ale będzie godziło w interesy takich krajów jak Polska.

3. Ten nowy budżet oprócz tego, że ma być instrumentem wsparcia dla krajów strefy euro przeżywających kryzys, ma być podstawą powstania nowego unijnego instrumentu finansowego- euroobligacji. Polska do pewnego momentu była euroobligacjom przeciwna, uważaliśmy je za rozwiązanie godzące w nasze żywotne interesy. Sam Tusk w lutym 2009 roku, mówił o euroobligacjach w Sejmie w sposób wręcz dramatyczny. „Będę o tym rozmawiał 1 marca, zarówno na Radzie Europejskiej, jak i na spotkaniu z liderami państw najbardziej zagrożonych. Chcemy bardzo rzetelnie przygotować Polskę i całą nową Europę do tego, aby nie została wyrzucona przez silnych i bogatych, poza burtę. To jest dla nas sprawa o fundamentalnym znaczeniu”. Grozą wręcz powiało po tym jak ówczesny szef gabinetu politycznego premiera Tuska, Sławomir Nowak, także w lutym 2009 roku w radiu RMF FM stwierdził „jeżeli stworzy się euroobligacje, to takie kraje jak Polska, nie będą miały fizycznej możliwości pożyczyć tych pieniędzy, a to musi oznaczać, że możemy nie sfinansować swoich długów, a to oznacza bankructwo”. Wtedy euroobligacji wprowadzić się nie udało wcale nie dlatego, że tak gorąco protestował przeciwko nim Donald Tusk, tylko dlatego, że nie chciała tego kanclerz Niemiec Angela Merkel. Teraz euroobligacji emitowanych pod środki z nowego budżetu UE, Niemcy już chcą, więc zapewne i Tuskowi, nie będą one już przeszkadzać, choć ich szkodliwość dla finansowania naszego długu publicznego, wcale się nie zmieniła. Tak niestety wygląda nasza polityka prowadzona na unijnym forum już od paru lat, popieramy wszystko to czego chcą Niemcy, niezależnie od tego czy jest to korzystne dla naszych narodowych interesów, czy też nie. Kuźmiuk

Służby specjalne do kapitalnego remontu? Taki wniosek można wysunąć, biorąc chociażby pod uwagę pokłosie afery Amber Gold. Dlaczego? Ponieważ obywatele zostali oszukani, a państwo okazało się (po raz kolejny) słabe i bezbronne. I to mimo że każdego roku gros środków publicznych przeznaczanych jest na ten fragment administracji państwa, którego zadaniem jest rozpoznawanie przestępstw natury gospodarczej i finansowej, czyli takim właśnie sytuacjom jak afera Amber Gold, i przeciwdziałanie im.

Nie jest to przy tym mały fragment administracji. Wszakże zwalczaniem przestępczości ekonomicznej w Polsce, nie licząc policji i CBŚ, zajmują się służby specjalne. A mianowicie: ABW, CBA i wywiad skarbowy. Wszystkie one wyposażone są w środki techniki operacyjnej i wszystkie prowadzą pracę operacyjną. Co więcej, mogą one w walce z przestępcami stosować takie środki specjalne jak: zakup i łapówkę kontrolowaną oraz kontrolę operacyjną (podsłuch pozaprocesowy). I jak wynika ze statystyk, co roku podawanych w sprawozdaniach z działalności służb do Sejmu z powodzeniem środki te stosują. Co zatem szwankuje w służbach, że nie są w stanie zapobiegać zjawiskom aferalnym w życiu gospodarczym kraju? Okazuje się, że wcale nie prawo, na podstawie którego działają. Prawo to daje służbom możliwość sprawnego i skutecznego realizowania zadań. Zarówno w obszarze zwalczania afer gospodarczych, jak i korupcji. Problem polega na czym innym. Chodzi o pasywny styl zarządzania i programowania służb specjalnych. Styl, który jest pochodną obawy o to, jak zareagują na aktywność służb specjalnych ich przełożeni, czyli politycy.

Cywilna kontrola służb jest ich słabością W demokracji politycy są nadzorcami służb specjalnych. To normalna konsekwencja tego, co nazywane jest kontrolą cywilną. Przybiera ona postać "twardej normy" stanowiącej fundament tzw. demokratycznego zarządzania służbami specjalnymi. W ramach tej normy rząd wyznacza kierunki działalności służb specjalnych i sprawuje nad nimi bieżący nadzór. Parlament zajmuje się kontrolą działalności takich służb poprzez: wprowadzanie praw, ustalanie budżetu, żądanie informacji i przesłuchiwanie osób odpowiedzialnych za kierowanie służbami, natomiast władza sądownicza kontroluje stosowanie uprawnień specjalnych oraz sądzi nadużycia służb. Tak skonstruowany system działa jednak tylko pod jednym warunkiem. Mianowicie wtedy, kiedy na szczeblu wykonawczym służby specjalne są w stanie robić swoje bez oglądania się na tło polityczne (partyjne) spraw, którymi się zajmują. I w tym kontekście kontrola cywilna służb może w konkretnych przypadkach okazywać się ich słabością. Może, ale wcale nie musi. Wszystko zależy od zarządzających służbami i tego, czy są oni wolni od pokusy, aby pewnych spraw nie ruszać. W imię świętego spokoju i utrzymania się na stołku mimo zmian gabinetów rządowych. To pokusa, której bardzo ciężko jest się oprzeć. Trudno jest bowiem zrezygnować z niezłych apanaży, dostępu do ekskluzywnej wiedzy i władzy. Tej ostatniej nawet wtedy, gdy wykorzystuje się ją tylko w pewnym zakresie. Zgodnie z zasadą, że lepiej się nie wychylać i nie narażać... zwłaszcza politykom.

Kierunki możliwych zmian Zmiana powyższego stanu rzeczy jest najważniejsza w aktualnej sytuacji. I tutaj, jak się wydaje, możliwe są dwa warianty rozwiązań. Pierwszy to (paradoksalnie) "upolitycznienie" stanowisk szefów służb specjalnych, drugi zaś to wprowadzenie na tych stanowiskach kadencyjności. W pierwszym wariancie stanowiska szefów służb specjalnych zostałyby zaliczone do katalogu stanowisk rządowych, o których mowa w art. 38 ustawy z 8 sierpnia 1996 r. o Radzie Ministrów. Przy takim rozwiązaniu szefowie służb specjalnych nie wchodziliby wprawdzie w skład rządu i nie ponosili odpowiedzialności politycznej na zasadach, jak pozostali członkowie Rady Ministrów, ale w sposób formalny zostaliby zaliczeni w poczet stanowisk rządowych o charakterze politycznym. Tym samym cezurą czasową funkcjonowania określonych osób na stanowiskach szefów służb specjalnych byłaby zmiana rządu. Tego rodzaju zmiana z jednej strony wyjaśniałaby wszelkie wątpliwości dotyczące natury ustrojowej stanowisk szefów służb specjalnych, z drugiej zaś przecięłaby ostatecznie wszelkie dyskusje dotyczące upolitycznienia służb specjalnych w drodze obsadzania w roli kierujących tymi służbami "ludzi zaufanych politycznie".

Kadencyjność szefów służb specjalnych Zupełnie innym wariantem zmian jest wprowadzenie, wzorem rozwiązań przyjętych w ustawie o Centralnym Biurze Antykorupcyjnym, kadencyjności stanowisk szefów służb specjalnych. Odwrotnie zatem niż w pierwszym wariancie stanowiska szefów służb specjalnych uzyskałyby charakter stanowisk niepodlegających obsadzie w wyniku zmiany ekipy rządzącej. Wprawdzie byłyby one nadal częścią składową centralnej administracji rządowej, ale zmiany personalne na tych stanowiskach zostałyby ograniczone do przypadków enumeratywnie wskazanych w przepisach prawa. Co więcej, w ten oto sposób stanowiska szefów służb specjalnych zaliczono by ostatecznie do apolitycznej sfery urzędniczej. W ich przypadku nie tylko że nie działałby mechanizm zmian politycznych na stanowiskach rządowych, o jakim można mówić na gruncie art. 38 ustawy o Radzie Ministrów, ale jeszcze aktualny szef rządu nie mógłby przed upływem kadencji dokonać zmian na stanowiskach szefów służb specjalnych inaczej niż w związku z zaistnieniem jednej z sytuacji opisanej w przepisach prawa. Wprowadzenie kadencyjności szefów służb specjalnych gwarantowałaby ponadto ich niezależność od bieżących nacisków politycznych, które zdarzają się także w demokracjach parlamentarnych, a w pewnym stopniu są nawet pochodną takiego systemu sprawowania władzy. Jak można się także spodziewać, ograniczenie w drodze kadencyjności swoistej karuzeli personalnej na stanowiskach szefów służb specjalnych, obserwowanej na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat, wpłynęłoby również pozytywnie na sytuację wewnątrz tych służb oraz pomogło w budowaniu ich pozytywnego obrazu w oczach opinii publicznej. Nade wszystko umożliwiło służbom specjalnym wykonywanie zadań bez oglądania się na ewentualne polityczne lub personalne skutki ich działań. Dr Martin Bożek

Nowe wnioski o ekshumacje Wnioski o kolejne ekshumacje i dopuszczenie do sekcji specjalistów z zagranicy zapowiada część rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej. Parlamentarny zespół smoleński ocenił w sobotę stanowisko Andrzeja Seremeta, prokuratora generalnego, który podczas debaty sejmowej 27 września obarczył odpowiedzialnością za złe rozpoznanie ciał Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej ich bliskich. Rodziny relacjonowały kulisy rozpoznania ciał zarówno w Moskwie po katastrofie smoleńskiej, jak i po ekshumacjach w Polsce.

Janusz Walentynowicz, syn Anny Walentynowicz, który był obecny w trakcie badań ciała matki, wskazał, że pomimo upływu 2,5 roku od chwili śmierci jej szczątki - według opinii lekarzy - "były relatywnie w bardzo dobrym stanie". Zaznaczył, że "w tym ciele sporo rzeczy się zgadzało".

- Czyli postura, wygląd, część blizn. Natomiast co rozpoznałem - nie miała twarzy. Cóż się stało? Nie wiem co - mówił łamiącym się głosem. Piotr Walentynowicz (wnuk) relacjonował, że to właśnie po twarzy dokonano bezbłędnej identyfikacji ciała babci w Moskwie.

- Natomiast ciało podczas sekcji, jaka odbyła się we Wrocławiu po ekshumacji w Warszawie, absolutnie nie miało nawet czaszki. Zgadzały się blizny, były w tych miejscach, w których być powinny. To oraz gabaryty ciała sprawiły, że wzięliśmy pod uwagę, iż może jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności bądź celowym działaniem głowa babci została uszkodzona po rozpoznaniu. Tylko i wyłącznie dlatego czekaliśmy na potwierdzenie wyników badań DNA - powiedział Piotr Walentynowicz. Janusz Walentynowicz dodał natomiast, że braku pomyłki popełnionej przez rodzinę dowodzi równie bezbłędne rozpoznanie w Moskwie ciała Anny Walentynowicz przez osoby, które jej nie znały. Potwierdzili to krewni Walewskiej-Przyjałkowskiej - Antoni Wolański i Jerzy Wojtczak.

- Stwierdziliśmy, że była to pani Walentynowicz, a nie Teresa - zaznaczył ten ostatni.

- Głowa była dobrze widoczna, grymas na twarzy - dodał Wolański. Janusz Walentynowicz podkreślił, że wielokrotnie próbował z Piotrem dementować to, co "mówił bądź sugerował Seremet".

- Nie bardzo można było się przebić przez jego słowa. Zupełnie niezrozumiałe jest dla nas, że prokurator generalny traktowany jest jak guru, a dokumentacja medyczna przysłana z Rosji jak krynica mądrości. To jest dla mnie niepojęte - mówił syn zmarłej.

Blady Arabski Na niechęć polskich władz do wzięcia odpowiedzialności za śledztwo i pomocy rodzinom w Moskwie zwrócił uwagę m.in. do tej pory niewidywany na posiedzeniach zespołu Sebastian Putra, syn wicemarszałka Sejmu śp. Krzysztofa Putry.

- To oni powinni wykazać się fachowością i tym opanowaniem psychicznym, którego nam brakowało. Widziałem na przykład momenty, kiedy blady pan Arabski [Tomasz Arabski, szef kancelarii premiera - przyp. red.] stał w korytarzu oparty o ścianę i nie wiedział, co robić. On nie wiedział, co się dzieje. Widziałem psychologów, którzy mdleli w trakcie okazania ciał - wspominał Putra. Według niego to, co się działo po katastrofie w Moskwie, "można określić kolokwialnie: to był bajzel". Potwierdził również, że na własne uszy słyszał na spotkaniu z rodzinami 11 kwietnia informację, że w Polsce nie będzie można otwierać trumien.

- Był minister Arabski i Ewa Kopacz. Był taki wstęp, który był potrzebny, bo rodziny nie wiedziały, czego się spodziewać. I na koniec padło sformułowanie: Po przekroczeniu granicy trumien nie będzie można otwierać. Będą ocynkowane. Potwierdził to potem urzędnik ambasady - relacjonował Putra. Mając na uwadze skandal z zamianą ciał, obecni na spotkaniu członkowie rodzin ofiar katastrofy doszli do wniosku, że nie mają pewności, czy w grobach leżą ich bliscy. Odrębny problem to fatalnie przeprowadzone sekcje zwłok przez Rosjan.

- Ja po ekshumacji mojego męża już wiem, że jedną funkcję ona spełniła: są zdjęcia, oraz rolę identyfikacji. Opisano ponadto całe barbarzyństwo związane z sekcją rosyjską. Tego inaczej nie da się nazwać - oświadczyła senator Beata Gosiewska, wdowa po wicepremierze Przemysławie Gosiewskim. Według niej, w takich skandalicznych sprawach powinno być wszczęte śledztwo, a tymczasem polska prokuratura oskarża rodziny.

- Po przeczytaniu opinii z ekshumacji mojego męża stwierdzam, że spełniła ona rolę identyfikacji, natomiast te badania zupełnie nie przybliżają nas do przyczyny śmierci. Dla mnie ta ekspertyza polska ma się tak, jak raport Millera do raportu MAK. Przyznaje się, że były tam rzeczywiście skandaliczne zaniedbania czy fałszerstwa. Natomiast zupełnie bezpodstawnie, opierając się na jakichś drobnych poszlakach, stwierdza, że przyczyna śmierci mogła być ta sama - zaznaczyła Gosiewska. W jej ocenie, jeśli w powtórnych badaniach nie będą brali udziału niezależni eksperci międzynarodowi, to "nigdy nie będziemy mieli po tylu kłamstwach i oszustwach przekonania, że zrobiono wszystko, co można było zrobić".

Prawo czy obowiązek Potwierdził to Dariusz Fedorowicz, brat Aleksandra Fedorowicza, tłumacza śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Przyznał, że jako lekarz ma poważne zastrzeżenia do rosyjskich dokumentów sekcyjnych. Jego zdaniem, miały one "epatować rozległością i drastycznością opisów urazów, niemniej jednak nie były to opisy sensu stricto bardzo fachowe". Odniósł się też do sytuacji nieotwierania przez polskich śledczych trumien ofiar po przywiezieniu do Polski.

- Rodziny prawa do otwierania trumien w żadnym wypadku nie mają. Natomiast pytanie brzmi inaczej: Dlaczego państwo polskie wyzbyło się nie prawa, ale obowiązku do zbadania tych zwłok po przywiezieniu ich do kraju? Kto prokuratorom zabronił otworzyć te trumny? - pytał Fedorowicz. W obradach zespołu uczestniczyli m.in. Andrzej Melak, brat śp. Stefana Melaka, przewodniczącego Komitetu Katyńskiego, Ewa Kochanowska, wdowa po śp. Januszu Kochanowskim, rzeczniku praw obywatelskich, oraz osoby wcześniej niewidywane na posiedzeniach: Lucyna Gągor, wdowa po śp. gen. Franciszku Gągorze, szefie Sztabu Generalnego WP, Joanna Racewicz, wdowa po śp. Pawle Janeczku, oficerze Biura Ochrony Rządu, Beata Lubińska, wdowa po lekarzu prezydenta śp. Wojciechu Lubińskim, i Grzegorz Januszko, ojciec stewardesy śp. Natalii Januszko. Jacek Dytkowski

KIEDY ZMARLI PRZEMÓWILI Po ponad dwóch latach od kwietniowej tragedii rodziny ofiar zaczynają coraz głośniej mówić o barbarzyńskim potraktowaniu ciał bliskich im osób, o barbarzyństwie celowym, niewynikającym w żadnym stopniu z chaosu, czy zaniedbania. O ile, bowiem można było dotychczas mówić o kolejnych niezgodnościach, czy pomyłkach w kategoriach przypadkowego, niecelowego działania, to po wczorajszym wysłuchaniu rodzin ofiar na posiedzeniu Zespołu Parlamentarnego nie można mieć już żadnych wątpliwości, co do charakteru tamtych działań.

Syn Anny Walentynowicz opowiedział o swojej tragedii w sposób szczególnie poruszający, odsłaniając zarazem kulisy działań ludzi, których zadaniem było przygotowanie ciał do identyfikacji, sekcji i transportu. Okazuje się, że Rosjanie mając zapewnienie ze strony polskich władz, które ten fakt w ich obecności ogłosiły rodzinom, że trumny Polaków nie będą otwierane po powrocie do kraju, dopuścili się zbeszczeszczenia zwłok naszych rodaków, a szczególnie drastycznie postąpiono z ciałem legendy Solidarności. Rodzina Anny Walentynowicz rozpoznała ją bez trudu w Moskwie, a jedynym widocznym obrażeniem na jej twarzy był urwany pieprzyk i powstała w wyniku tego niewielka rana. Trafność tej identyfikacji potwierdziła tez inna rodzina, znająca panią Anię z telewizji. Oni również wskazali, że to jest ciało Anny Walentynowicz. Tymczasem, jak powiedział Janusz Walentynowicz, ciało wyjęte z grobu należącego do równolegle ekshumowanej Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej, mające być ciałem jego matki, miało zmasakrowaną twarz, a mówiąc brutalnie - było pozbawione twarzy. Syn zabitej stwierdził, że nie zidentyfikowali osoby z warszawskiego grobu, jako Anny Walentynowicz, a jedynie zgodził się z wynikami badań DNA, które - ma nadzieję – były przeprowadzone uczciwie, gdyż widział mamę po śmierci i wyglądała całkiem inaczej, twarz miała nietkniętą. A zatem, jeżeli badania DNA były wykonywane z należytą starannością, nie na zamówienie przez rozgrzany telefon, można powiedzieć, że ciało Anny Walentynowicz zostało zmasakrowane po śmierci, już po identyfikacji przez rodzinę. Dlaczego ktoś się tego dopuścił? Kto i z jakich pobudek mógł dokonać aktu barbarzyństwa, nieznanego w historii cywilizowanych państw? Dlaczego akurat Anna Walentynowicz? Odpowiedź wydaje się nie nastręczać trudności – zrobili to ci sami ludzie, z tych samych pobudek, z których ich dziadowie strzelali w tył głowy polskim oficerom w 1940 roku. Czy pan Seremet, albo pan Tusk wyjaśni z trybuny sejmowej, dlaczego ich przyjaciele zza Buga odważyli się na taki czyn w chwili, kiedy polsko-rosyjska współpraca kwitła, bo przecież katastrofę spowodowali piloci, schodząc za nisko we mgle, co zostało wspólnie i w porozumieniu napiętnowane przez obie strony? Jak postąpiono z innymi ofiarami już wiemy z wcześniejszych ekshumacji – brudni, zabłoceni zostali wrzuceni do foliowych worków, ze śmieciami z moskiewskiego prosektorium, jako wiecznymi towarzyszami, bo różańce im ukradziono. Oto jest barbarzyństwo współczesnych bolszewików w pełnej odsłonie, bez retuszu. Zmienił się tylko rok w kalendarzu, ale mentalność pozostała ta sama. I ta sama ślepa nienawiść do „polskiego pana”. Tak pohańbieni zmarli postanowili przemówić, a najmocniej przemówiła ta, którą jakiś czekista w napadzie szału, czy bestialskiej drwiny pozbawił twarzy. Anna Solidarność całe życie zabiegała o niepodległą Polskę, gardząc zdrajcami, nie godząc się na kompromisy z niedawnymi wrogami i sowieckimi pachołkami. I tym razem, już po śmierci pokazała nam, że zdrada i strach przed ludźmi pozbawionymi sumienia, nie może znaleźć usprawiedliwienia, że wina nie może pozostać bez kary, bo wtedy zło rośnie w siłę. W czasie ekshumacji dzielny mecenas Hambura natrafił na nit z samolotu, który z niewiadomych przyczyn znalazł się w ciele ofiary. Nit, który ma za zadanie spajać elementy samolotu, wytrzymywać ogromne przeciążenia, turbulencje i zmiany ciśnień, pod wpływem nieznanego mechanizmu zachował się jak pocisk i wstrzelił się w ciało ofiary, by dopiero po dwóch latach wypaść na stole sekcyjnym. Jednak nie tylko ten element stał się powodem narastającej paniki u wielu, stojących "po ciemniej stronie mocy", ale także tajemnicze ciemnoniebieskie przebarwienia, które odkryto na czaszce jednej z ekshumowanych ofiar. Biegli z zakresu medycyny sądowej byli zaskoczeni tym faktem, nie byli w stanie, mimo wieloletniego doświadczenia, wskazać przyczyny ich powstania. Najprawdopodobniej nigdy nie badali ofiar pochodzących z katastrof spowodowanych eksplozją, a być może właśnie z takim przypadkiem mamy tutaj do czynienia? Zapytany o zdanie dr Andrzej Ossowski ze szczecińskiego Zakładu Medycyny Sądowej wyraził zdumienie faktem powstania na kości ciemnoniebieskich przebarwień:

„Przebarwienia kości się zdarzają, ale nie mam pojęcia, skąd ten ciemnogranatowy odcień, nie spotkałem się z czymś podobnym”.

Pod wpływem, jakich czynników, czy substancji doszło do tak zaskakującej specjalistów reakcji chemicznej? Miejmy nadzieję, że wkrótce nauka dostarczy nam odpowiedzi. Według informatora z otoczenia MSZ, do którego dotarli dziennikarze GPC identyfikacje i sekcje były mitem:

„Jak mi opowiadali konsulowie, identyfikacja ciał była mitem. Mówili, że tylko „klepali” pieczątki na zalutowanych trumnach, nie wiedząc, kto naprawdę znajduje się wewnątrz. Wyglądało to tak, jakby celowo odizolowano ich od wykonania tych czynności, by zbyt dużo nie widzieli”.

Czy właśnie z obawy przed baczniejszym przyglądaniem się ciałom przeprowadzano, wyglądające na niechlujne i chaotyczne, identyfikacje i sekcje? Czy dlatego utrudniano wykonywanie obowiązków konsulom RP w Moskwie? Czy dlatego opisy w dokumentacji medycznej nie zgadzają się ani ze stanem ofiary za życia, ani po śmierci? Czy było to robione w celu ukrycia czegoś, czego nigdy nasze oczy miały już nie oglądać? Prawda miała być zakopana i przykryta na wieki nie tylko grubą warstwą ziemi, ale przede wszystkim betonową warstwą kłamstwa. Jednak „oni” zapomnieli o starej, zawsze sprawdzającej się maksymie: „nie ma zbrodni doskonałej”.

http://niezalezna.pl/33548-czy-msz-z-prokuratura-zastraszali-swiadkow

http://www.pomniksmolensk.pl/news.php?readmore=2543

Martynka

Rosyjska prokuratura: do katastrofy doszło 20 kwietnia „Codzienna” dotarła do dokumentu Głównego Urzędu Śledczego przy Prokuraturze Federacji Rosyjskiej. Wynika z niego, że do katastrofy doszło… 20 kwietnia. Na ten materiał powoływał się Andrzej Seremet podczas swojego wystąpienia w Sejmie, obwiniając rodziny o pomylenie ciał.

„Z postanowienia śledczego do szczególnie ważnych spraw Głównego Zarządu Śledczego Komitetu Śledczego przy Prokuraturze Federacji Rosyjskiej starszego radcy wymiaru sprawiedliwości S.W. Gołkina wynika, że w dniu 20.04.2010 r. o godzinie 11 minut 00 nastąpiła katastrofa lotnicza samolotu Tu-154M, na którego pokładzie znajdowało się 88 pasażerów i 8 członków załogi” – czytamy w oficjalnym dokumencie rosyjskiej prokuratury z 29 kwietnia 2010 r. w rozdziale „Okoliczności sprawy”. To ekspertyza zawierająca wyniki badań genetycznych szczątków ofiar katastrofy smoleńskiej. Na kilkudziesięciu stronach pojawia się szczegółowa analiza metodologiczna dokonywania badań DNA ciał i szczątków 96 ofiar katastrofy. To na ten właśnie dokument w swoim sejmowym wystąpieniu powoływał się prokurator generalny Andrzej Seremet, mówiąc, że to rodziny pomyliły się przy identyfikacji. Ponadto w ekspertyzie nie ma żadnej analizy pomylenia zwłok śp. Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej, choć już wówczas – co przyznała polska prokuratura – Rosjanie wiedzieli, że niewłaściwie pochowano ciała.

– Przeniesienie o 10 dni i kilkadziesiąt minut czasu tak ogromnej tragedii, w tak ważnym dokumencie Prokuratury Federacji Rosyjskiej jest niezrozumiałym błędem – komentuje Antoni Macierewicz. Pyta, czy dokument z błędami w tak istotnej kwestii, jak ramy czasowe, może być uznany za oficjalny i wiarygodny.

– Powoływał się na te materiały polski prokurator generalny. Rosyjski dokument był dla niego bardziej wiarygodny niż zeznania dwóch rodzin, które dokonywały identyfikacji i wykluczają swoją pomyłkę – dodaje polityk.

– Będziemy masowo występowali z wnioskami o kolejne ekshumacje i badania sekcyjne – zapowiedział w sobotę w Sejmie lekarz wojskowy Dariusz Fedorowicz po kilkugodzinnym, w części zamkniętym posiedzeniu zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Pojawili się na nim m.in. Sebastian Putra, Lucyna Gągor, Joanna Racewicz, Dorota Skrzypek, Beata Lubińska i Grzegorz Januszko. Rodziny będą uprawomocniały swoich przedstawicieli prawnych do reprezentowania przed prokuraturą i sądami. Chcą, aby do badań ciał ofiar dopuszczani byli międzynarodowi eksperci.

– Wcześniej byłem nawet pełen podziwu dla pani Ewy Kopacz. Dziś wiem, że kłamała – mówił w bardzo wzruszającym wystąpieniu syn śp. Krzysztofa Putry, Sebastian. Przyznał, że w Moskwie przy identyfikacjach panował chaos i bałagan.

– Psycholodzy mdleli przy okazywaniu ciał, a Tomasz Arabski stał blady pod ścianą i nie wiedział, co robić. To my mieliśmy ich poklepywać po plecach? To my byliśmy w traumie. Od nich oczekiwaliśmy fachowości – mówił.

Katarzyna Pawlak

Szewczak: Służba zdrowia czy wykańczalnia Przed nami kolejna debata, tym razem o polskiej służbie zdrowia. Chciałoby się rzec – nareszcie. Skoro naród się częściowo obudził najwyższy czas, żeby zaczął też myśleć i liczyć. Znowu tak ważną debatę publiczną inicjuje opozycja i to w sprawie życia i śmierci. Polska służba zdrowia to dla bardzo wielu Polaków istna wykańczalnia i prawdziwa gehenna, w której o losie wielu milionów polskich pacjentów, o ich prawie do leczenia, zdrowia, a nawet życia decydują urzędnicy NFZ-u, którzy na dodatek za swoje często nieludzkie, absurdalne decyzje nie ponoszą żadnej odpowiedzialności. Polska służba zdrowia jest dziś jedną z najgorszych w Europie i to nie tylko w ocenie polskich pacjentów. Olbrzymia część środków finansowych – budżet zdrowia to dziś blisko 60 mld zł – jest marnotrawiona. Sam zaś urzędniczy moloch kosztuje nas corocznie 500-600 mln zł. Państwo polskie praktycznie wycofało się ze swych konstytucyjnych obowiązków ochrony zdrowia, obowiązki szpitalne przerzucono na samorządy, a koszty leczenia w dużej mierze na pacjentów. Powiaty komercjalizują zadłużone szpitale, często długi powiatowych szpitali 4-5 krotnie przekraczają budżety tychże powiatów. Jeszcze w kampanii wyborczej sądy skazywały w trybie wyborczym tych, którzy oskarżali obecną koalicję o chęci prywatyzacji szpitali – dziś to już ewidentny, widoczny fakt. Skala zadłużenia służby zdrowia, szpitali, ZOZ-ów nadal oscyluje w okolicach 10 mld zł. Szpitale mają olbrzymie roszczenia i należące się im kwoty za tzw. nadwykonania - czyli za usługi i zabiegi wykonane ponad kontrakt - często ratujące życie. W skali kraju ta niedopłata ze strony budżetu państwa to już blisko 2 mld zł. i problem się powiększa. To jest jedna z metod ukrywania polskich długów przez MF. Szpitale w Gdańsku nie chcą leczyć pacjentów ze Śląska, te na Śląsku tych z Warszawy, nie chcą leczyć starszych, ciężko chorych z powikłaniami, potrzebujących skomplikowanych, drogich procedur medycznych. Dodatkowo już w tym roku NFZ-owi może zabraknąć z tytułu niższych wpływów ze składek nawet ok. 2 mld zł., a będzie jeszcze gorzej w 2013r. Bankrutujące lawinowo firmy przestają odprowadzać składki zdrowotne. Nie ma kontraktów, nie ma leczenia, czyli władza proponuje samorządom w sferze lecznictwa – róbta co chceta. Służbę zdrowia w Polsce czeka kolejny zawał i to nie tylko z powodu kryzysu, zwolnień pielęgniarek, kompromitacji z listą leków refundowanych czy bezradnością i błędami popełnionymi przez kolejnego Ministra Zdrowia. Komercjalizacja w biednym kraju zwłaszcza w dobie kryzysu i w ubożejącym społeczeństwie niewiele da. Już dziś prywatne szpitale w Polsce chcą leczyć głównie młodych, zdrowych i bogatych i to najlepiej za pieniądze NFZ-u. W polskich szpitalach na operacje zaćmy czeka się nawet 2-3 lata, na wszczepienie endoprotezy, nawet od 3-8 lat, a na poradę kardiologiczną ok. 1 roku. Wizyta u specjalisty w ciągu pół roku to marzenie. Zamykane są przychodnie i oddziały onkologiczne, nawet całe oddziały i szpitale dziecięce. Szpitale wytaczają masowo już sprawy sądowe NFZ-owi i mimo wygranych, z wyrokami w ręku nie są w stanie wyegzekwować należnych im pieniędzy. Nie wszyscy jeszcze zapomnieli słowa posłanki PO J. Muchy dziś Minister Sportu o leczeniu, a raczej nieleczeniu starych pacjentów w kwestii wszczepiania endoprotezy stawu biodrowego, którzy podobno i tak nie są w stanie się zrehabilitować. Czyżby były to prorocze słowa obecnej władzy, co do całej koncepcji leczenia pacjentów w naszym kraju? Systematycznie i całkowicie bezkarnie łamany jest art. 68 par. 2 Konstytucji RP „obywatelom niezależnie od ich sytuacji materialnej władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych”. Jak to się ma do naszej rzeczywistości? Absolutnie nijak. Polska służba zdrowia to dziś w przeważającej mierze marnotrawstwo, bałagan, upodlenie człowieka chorego, powszechna znieczulica, błędne diagnozy i niekończące się czekanie na cud. Już dziś blisko 30 proc. Polaków odkłada lub odwołuje swoją wizytę u lekarza z powodów finansowych. Zawieszono projekt e-zdrowie, bo w tle pojawiły się zjawiska korupcyjne, a przecież i tak wszystkie te zaniedbania i brak właściwej opieki medycznej skutkuje kolejnymi gigantycznymi wydatkami z naszej kieszeni. Tylko z tytułu zwolnień chorobowych ZUS wypłaca corocznie blisko 10 mld zł. Dodatkowo ponosimy olbrzymie koszty z tytułu rehabilitacji i inwalidztwa, a to kolejne miliardy złotych. Łączne wydatki Polaków za leczenie i leki to już dziś blisko 100 mld zł., z tego ok. 25 mld zł. przeznaczamy na leczenie i leki z własnej kieszeni. To blisko 10 mld zł. więcej niż 10 lat wcześniej. Koszty leczenia zarówno publiczne jak i prywatne lawinowo rosną. Problem staje się palący. Do ceny leków Polacy dopłacają ok. 40 proc. całej ceny leku, to jeden z najwyższych poziomów w Europie - niemiecki pacjent dopłaca zaledwie 7 proc. Ustawa refundacyjna już w tym roku da oszczędności tyle, że z naszej kieszeni, rzędu ok. 1 mld zł. Jest więc o czym dyskutować, nie tylko w gronie ekspertów. Sprawa zdrowia i lecznictwa tak zaniedbana przez ostatnie 20 lat będzie jednym z największych wyzwań dla przyszłego rządu. Czas by Polska zmieniła lekarza.

Janusz Szewczak

Fedorowicz: Kolejnych policzków nie będziemy znosić O ostatnich wydarzeniach związanych ze śledztwem smoleńskim, działaniu władz oraz reakcji rodzin smoleńskich na słowa Andrzeja Seremeta portal Stefczyk.info rozmawia z Dariuszem Fedorowiczem, bratem śp. Aleksandra Fedorowicza tłumacza śp. Lecha Kaczyńskiego. Stefczyk.info: Brał Pan udział w posiedzeniu parlamentarnego zespołu badającego przyczyn katastrofy smoleńskiej. Jako przedstawiciel rodzin zabrał Pan głos w czasie konferencji prasowej. Mówił Pan, że po zamianie ciał śp. Anny Walentynowicz nic już nie jest takie samo. Jak Pan ocenia ostatnie wydarzenia związane ze śledztwem? Jaki dziś obraz wyłania się z działań państwa? Dariusz Fedorowicz: W najlepszym przypadku obraz działań państwa jawi się jako przykład przynajmniej wielkiej indolencji organów państwa, odpowiedzialnych za prawidłowe prowadzenie śledztwa oraz za identyfikację ciał czy wydanie właściwych zwłok rodzinie. Wiemy już, że rodzina Pani Anny Walentynowicz oraz osoby postronne - w tym rodzina śp. Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej - rozpoznały Panią Annę. Nie mieli z tym najmniejszych problemów. Ona była osobą powszechnie znaną, a jej ciało nie było zdeformowane. Identyfikacja dla obu rodzin była oczywista. Ze względów niezrozumiały ciała zostały zamienione, choć dokonano jeszcze ponoć badań DNA.
Prokurator Seremet obarczał winą rodziny. Stwierdzenie prokuratora generalnego jest kuriozalne. To jest niegodziwe. Tego się nie da inaczej określić. To było oświadczenie wypowiedziane na potrzeby polityczne. To jest zupełnie niebywałe. Rodziny obecne na posiedzeniu zespołu parlamentarnego, a była to znacząca część rodzin, są oburzone. Myśmy ustalili, że już czas zacząć jednoczyć siły. Kolejnych policzków nie będziemy znosić. Działania pseudoprofesjonalne zakrawają na kpinę. Będziemy, więc domagać się wykonania pozostałych sekcji.
Dlaczego? Obecnie nikt nie może być pewien, kogo naprawdę pochował. Oczywiście poza tymi, których bliscy zostali już ekshumowani. Jednak to nawet nie to jest najważniejsze. Identyfikacja dla rodzin jest niezwykle ważna. Jednak dla wszystkich, dla całego społeczeństwa jest ważniejsze, aby rzetelnie i wszechstronnie zbadać te ciała pod kątem mechaniki powstania urazów oraz przebiegu katastrofy smoleńskiej. Badania rosyjskie, o ile zostały wykonane, nie były rzetelne. Dowodzą tego wykonane już w Polsce sekcje. Państwa polskiego nie stać na to, by tej tragedii nie wyjaśnić. Ta sprawa jest miarą suwerenności Polski. Rodziny mają tego świadomość. Mamy świadomość, że to jest jedyny wiarygodny i dostępny materiał dowodowy. On bowiem spoczywa w polskiej ziemi. Wszelkie inne materiały, które otrzymujemy z Moskwy, na razie są bardzo enigmatyczne, mgliste lub wręcz niewiarygodne.
Jak zwiększyć wiarygodność działań? My domagamy się udziału niezależnych, międzynarodowych ekspertów w kolejnych sekcjach. Straciliśmy już zaufanie do państwa polskiego w tym względzie. Myślę, że dostatecznie dużo bulwersujących rzeczy się zdarzyło, abyśmy mogli się godzić na to, by dopuścić do kolejnych. Koniec i basta! Rodziny są zjednoczone i zdeterminowane. Sądzę, że dotyczy to większości rodzin.
Małgorzata Wassermann mówiła, że dokumenty śledztwa są nic nie warte, że nie ma w nich nic na temat przyczyn katastrofy, że to wszystko jest na pozór. Podzielam te opinie. Podpisuję się pod nimi oburącz. Syn Pani Anny Walentynowicz oglądał ciało działaczki "Solidarności" i nie widział na nim śladów sekcji zwłok. To było 13 kwietnia. Tymczasem w dokumentach rosyjskich znajduje się adnotacja, że sekcja została przeprowadzona 11 kwietnia. To jest więc oczywiste fałszerstwo. W przypadku mojego brata. Ja zapoznałem się z dokumentacją po wielu miesiącach. Nie mogę mówić o szczegółach, ale niezgodności ze stanem faktycznym, jakie znalazłem w tych materiałach są zupełnie podstawowe. Opis sekcji nie dotyczył ciała mojego brata. Niestety jednak moje wysiłki, by w tej sprawie skontaktować się z prokuratorem i złożyć stosowne oświadczenie czy zeznanie w tej sprawie spełzło na niczym. Ja się mogłem jedynie z tymi dokumentami zapoznać. Nie miałem możliwości wydać oświadczenia, że te dokumenty nie są zgodne ze stanem faktycznym. Rozmawiał TK

Nie mieliśmy zbiorowej halucynacji! Ciało babci zostało rozpoznane przez mojego tatę od razu - mówi Piotr Walentynowicz, wnuk śp. Anny Walentynowicz, komentując ordynarne zarzuty prokuratora generalnego, w rozmowie z Katarzyną Pawlak, "Gazeta Polska Codzienna". Prokurator Andrzej Seremet wciąż powtarza, że część twarzy śp. Anny Walentynowicz była od początku uszkodzona w wyniku katastrofy. Czy w Moskwie mogło jednak dojść do pomyłki podczas identyfikacji z powodu ogromnej traumy rodzin? Absolutnie nie. Zwłaszcza, że babcię rozpoznał nie tylko mój tata, ale także m.in. rodzina pani Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej. Powiedzieli: to nie jest nasza krewna, ale rozpoznajemy bez problemu, że to pani Anna Walentynowicz. To byli dla nas kompletnie obcy ludzie, którzy nie znali babci osobiście, a jedynie widzieli ją w telewizji. Poznali ją bez chwili namysłu. Trudno mówić o zbiorowej halucynacji. Dlatego kilka razy próbowaliśmy dementować to, co mówił prokurator Seremet. Zupełnie niezrozumiałe jest dla nas, dlaczego jest traktowany jak guru, a rosyjska dokumentacja medyczna niczym krynica mądrości. To niepojęte. Zwłaszcza, że przecież to właśnie nieścisłości w dokumentacji rosyjskiej zmusiły nas do złożenia wniosku o ekshumację, więc wydaje mi się, że owa dokumentacja nie może być materiałem udowadniającym cokolwiek.
Jak wyglądała śp. Anna Walentynowicz po katastrofie smoleńskiej? Ciało babci zostało rozpoznane przez mojego tatę od razu, kiedy mu je okazano, wcześniej widział dwa inne ciała, które wykluczył. Mówił, że nie miało żadnych uszkodzeń, ran ani siniaków. Tata opowiadał, że babcia wyglądała, jakby po prostu spała.
Tymczasem Pana ojciec podczas sobotniego posiedzenia zespołu parlamentarnego ds. zbadania przyczyn katastrofy powiedział, że po ekshumacji ciała wyjętego z grobu pani Teresy WalewskiejPrzyjałkowskiej nie rozpoznał swojej mamy, ponieważ nie miała twarzy. Kiedy obaj zobaczyliśmy ciało podczas sekcji, nie wiedzieliśmy, na kogo patrzymy. Babcia nie tylko nie miała twarzy, ale poważnie uszkodzona była także czaszka, z której zostały jedynie fragmenty. Byliśmy zaskoczeni, ponieważ nie było w tym żadnej logiki, związku z tym, co tata widział w Moskwie. Zgadzały się natomiast blizny pooperacyjne, obaj rozpoznaliśmy stopy, gabaryty, długość włosów, jak i ślady ingerencji chirurgicznych w kręgosłup oraz zwyrodnienia – wszystko to pasowało do babci. Jednak brak części głowy sprawił, że czekaliśmy na DNA.
Czy przyczyną problemu z identyfikacją mógł być czas, który upłynął od pochówku? Ciała były zachowane w zaskakująco dobrym stanie i jest to opinia lekarzy, nie nasza, ponieważ nie mamy w tej kwestii żadnego doświadczenia. Uważamy, że uszkodzenie głowy musiało nastąpić po okazaniu ciała w Moskwie do identyfikacji, ale czy to zrobiono w czasie sekcji zwłok, czy też podczas chowania ciał do trumien – już nie wiemy. Natomiast z całą pewnością nie mógł być to wynik działania czasu. Zresztą czaszka przecież powinna zostać nienaruszona.
Prokuratura twierdzi, że sekcje zwłok zakończyły się 11 kwietnia 2010 roku dlatego polscy śledczy nie mogli w nich uczestniczyć. Tłumaczą, że nie było ich jeszcze w Rosji. Kiedy Pana tata dokonał identyfikacji? 13 kwietnia...
Czy wówczas na ciele Pana babci były ślady nacięć sekcyjnych? Nie, nie było żadnych śladów sekcyjnych.
Katarzyna Pawlak

Niejednolita ocena sposobu kwotowania stawki WIBOR w środowisku finansowym Wiceprzewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego wezwał Związek Banków Polskich do wypracowania środowiskowych dobrych praktyk funkcjonowania rynku międzybankowego. Niestety ZBP nie dostrzega problemu związanego z kształtowaniem stawki WIBOR, podobnie jak stowarzyszenie, które określa zasady obowiązujące przy określaniu tej stawki i to, pomimo, że jeden bank już się wycofał z jej kwotowania.Osoby spłacające kredyty dobrze znają stawkę WIBOR. Stanowi ona bazę oprocentowania ich pożyczki. Ustalana jest na podstawie transakcji zawieranych na rynku międzybankowym. Co jednak gdy nie są zawierane takie transakcje? Stawki WIBOR ustalane są na 6 okresów dłuższych niż jednodniowy - 1W (tygodniowy),1M (miesięczny),3M,6M,9M,12M. Dla kredytobiorców najistotniejsza jest stawka trzymiesięczna (3M). Jednak jak wynika z danych podanych przez przewodniczącego KNF w roku 2011 na rynku międzybankowym zawarto jedynie około 440 transakcji dla okresów dłuższych niż jednodniowy (O/N). Oznacza to maksymalnie około 70 transakcji na daną stawkę rocznie (przy założeniu ich równego rozłożenia między poszczególnymi okresami kwotowań). Przy około 250 dni roboczych w roku oznaczałoby to, że średnio jedynie 28% kwotowań stawek WIBOR na okresy dłuższe niż O/N wiąże się choć z jedną transakcją na rynku międzybankowym, a więc, w praktyce wszystkie stawki, poza stawką O/N w ogóle nie mają charakteru rynkowego.

- W związku z utrzymującą się ograniczoną płynnością rynku międzybankowego, przewodniczący Wojciech Kwaśniak zwrócił się 18 maja br. do Związku Banków Polskich (ZBP), aby banki wypracowały środowiskowe dobre praktyki funkcjonowania rynku międzybankowego – poinformował Gazetę Bankową Łukasz Dajnowicz, rzecznik KNF. Niestety w Związku Banków Polskich problem z kształtowaniem stawki WIBOR nie jest dostrzegany.

- Nie mogę się zgodzić z podaną przez pana redaktora informacją, że na polskim rynku ‘brakuje’ transakcji trzymiesięcznych – stwierdził Norbert Jeziolowicz, dyrektor Zespołu Bankowości Detalicznej i Rynków Finansowych ZBP. - Z dostępnych nam informacji wynika, że transakcje na taki okres są przez cały czas zawierane przez banki, tak więc nie występują raczej problemy z określeniem tej stawki. (…) Kształt, wielkość i aktywność rynku międzybankowego zależeć mogą wyłącznie od potrzeb oraz inwencji jego uczestników i trudno te kwestie kreować w sposób sztuczny (czyli nierynkowy). Problemu z WIBORem nie dostrzega także ACI Polska, stowarzyszenie które określa zasady obowiązujące przy określaniu tej stawki.

- Przede wszystkim należy odróżnić od siebie dwie rzeczy. Transakcyjność WIBORu oraz ilość transakcji na rynku – informuje Marta Kępa, prezes Stowarzyszenia. - Niestety jest to powszechnie mylone. Od czasów upadku Lemahn Brothers zmniejszyła się ilość transakcji depozytowych zawieranych na rynku szczególnie długich powyżej 3 m-cy. Takie są fakty i o tym mówił w lutym wiceprezes NBP, prof. Witold Koziński. Powodów jest wiele i są powszechnie znane i przez prasę cytowane. Fakt ten nie ma jednak wpływu na sposób fixowania stawek referencyjnych WIBOR i WIBID. Banki do godziny 11:00 każdego dnia przekazują do Reutersa ceny po jakiej gotowe są przyjąć i udzielić depozyt w terminach w przedziale od o/n – 1Y. Dwie najniższe i dwie najwyższe ceny są odrzucane i z pozostałych wyliczana jest średnia arytmetyczna, stawka WIBID i WIBOR. Zgodnie z regulaminem w przeciągu 15 minut wszystkie banki uczestnicy fixingu są zobowiązane do tego aby w przypadku zapytania od innego banku panelisty podać nie gorsze (niż podane do WIBORU) kwotowanie do transakcji. Inaczej rzecz ujmując, jest obowiązek kwotowania, który jest właśnie transakcyjnością. Co odróżnia nas od LIBORU, bo cena może być zweryfikowana przez inny bank przez 15 minut. W przypadku, kiedy jest konsensus na rynku, co do poziomu stóp procentowych, takie transakcji nie są zawierane. Kiedy banki mają inne view dotyczące poziomu stóp w najbliższym czasie, dochodzi do transakcji, banki „sprawdzają” swoje ceny. Taką sytuację właśnie mieliśmy po publikacji PKB za II kw. Słaby wynik zmienił zupełnie ocenę niektórych banków, co do skali i tempa obniżek stóp procentowych przez RPP. Stąd też spadek stawek WIBOR. Pragniemy podkreślić, że zmiana ta miała charakter transakcyjny, a więc za zmianą całej krzywej WIBOR stały konkretne transakcje depozytowe zawierane przez banki. Z powyższych względów Stowarzyszenie nie zamierza niczego zmieniać w sposobie obliczania stawki WIBOR.

- Rynek międzybankowy w Polsce funkcjonuje już dość długo i w naszej ocenie banki już dawno wypracowały środowiskowe dobre praktyki funkcjonowania rynku międzybankowego – stwierdza Marta Kępa. - Sama stawka, której jesteśmy właścicielem ma prawie 20 lat. Ale oczywiście jesteśmy otwarci na współpracę z regulatorem, W tej chwili ściśle współpracujemy z NBP. Nie byliśmy adresatem pisma KNF. Jednak podzielamy stanowisko ZBP w tej sprawie.

Innego zdania wydaje się być zarząd Deutsche Bank Polska, który zrezygnował z udziału w kwotowaniu WIBOR i WIBID.

- Decyzja o wycofaniu się Deutsche Bank Polska z kwotowania WIBORu była naszą lokalną decyzją, ponieważ uważamy, że obowiązujący dla fixingu stawek referencyjnych regulamin powstał w zupełnie innej rzeczywistości gospodarczej, prawnej i rynkowej i wymaga dostosowania do obecnego otoczenia rynkowego – powiedział Gazecie Bankowej dr. Krzysztof Kalicki, prezes Deutsche Bank Polska. - W warunkach, nazwijmy to postLehman’owych, nie byliśmy w stanie wszystkich zapisów tego regulaminu spełnić. Uznaliśmy wiec, że uwzględniając naszą politykę compliance, powinniśmy wycofać się. Pewnie do momentu, aż warunki rynkowe, oraz warunki formalno-prawne nie ulegną zmianie. Warto dodać, że mimo decyzji o rezygnacji z uczestnictwa w fixingu zgłosiliśmy do Stowarzyszenia Rynków Finansowych ACI Polska gotowość pełnej współpracy w celu stworzenia nowych zapisów regulaminu, które dostosowane byłyby do aktualnych warunków rynkowych.

- Prowadzimy w chwili obecnej prace nad nowym regulaminem, zmiany nie dotyczą jednak samej konstrukcji. Modyfikujemy niektóre zapisy – potwierdza prezes Stowarzyszenia. Jak więc widać różne instytucje różnie oceniają sposób określania podstawowego składnika oprocentowania kredytów na polskim rynku. Senator Grzegorz Bierecki zwrócił się do prezesa Najwyższej Izby Kontroli Jacka Jezierskiego o zbadanie tej sprawy - (artykuł na ten temat).

Maciej Goniszewski

Mit inflacji Od kilku miesięcy panuje w Stanach Zjednoczonych susza. Niższe od przeciętnych będą tegoroczne zbiory zbóż. Wzrosną ich ceny, już wzrosły. Będzie inflacja – zapowiada zatroskany reporter CNBC. W górę poszła właśnie cena ropy naftowej – informuje w ślad za CBNC prezenter wiadomości TVP. Obaj wprowadzają widzów w błąd.

Wzrost cen, to nie inflacja Inflacja, to ogólny wzrost cen Inflacja to nie wzrost cen, a jeśli już, to nie wzrost ceny wybranego dobra, czy kilku dóbr. Inflacja, to ogólny wzrost cen. Wszystkie ceny pieniężne rosną równocześnie, często w takim samym tempie. Już samo to powinno dać nam (a właściwie ekonomistom i politykom) do myślenia. Dlaczego nagle wszystkie ceny zaczynają rosnąć mniej więcej w tym samym tempie? Czyżby przedsiębiorcy się umówili i podnieśli zgodnie wszystkie ceny? To jest zbyt łatwe, żeby nie powiedzieć naiwne wyjaśnienie. Tym bardziej, że nie każda podwyżka cen świadczy o inflacji, i nie każdej inflacji towarzyszy podwyżka cen. Rosnące ceny kolorowych brylantów tylko w niewielkiej części wywołane są inflacją, w głównej zaś ogromna przewagą popytu nad podążą. Spadające ceny niektórych urządzeń elektronicznych, takim jak iphon czy kindle mogą mimo wszystko świadczyć o inflacji. Gdyby nie ogólny wzrost ceny te spadłyby znacznie niżej. Istnieją też sytuacje, kiedy mimo wzrostu poziomu inflacji, ceny nie rosną. Tak się może dziać wówczas, gdy równocześnie z inflacją rośnie podaż dóbr, wydajność produkcji, albo spada popyt na nie.

Wróćmy do cen Dlaczego ceny nagle rosną? Musi być jakiś powód. Zgódźmy się i pomijając wspomniane powyżej przypadki wyjątkowe przyznajmy, że powodem rosnących cen jest jednak inflacja. Nie znaczy to jednak, że inflacja to synonim wzrostu cen. Czym w takim razie jest inflacja? Jest to spadek siły nabywczej pieniądza; za tę samą jednostkę monetarną możemy kupić mniej, albo ten sam towar kosztuje więcej jednostek monetarnych. Wzrost cen jest, zatem skutkiem inflacji, czyli spadku siły nabywczej jednostki pieniądza. Najczęstszym powodem wystąpienia inflacji, jest wzrost podaży pieniądza powyżej popytu na niego. Znaczy to, że w obiegu znajduje się więcej pieniędzy niż towarów i usług, które można za nie kupić. Należy zwrócić uwagę, że żyjemy w świecie dóbr rzadkich, co oznacza, że wszystkiego nam brakuje. Nie możemy, ot tak sobie, zwiększyć produkcji, żeby ją posiadaczom tego nadmiaru pieniądza odsprzedać. W sytuacji wyższej podaży pieniądza przy stałym popycie na niego, jego wartość jednostkowa spadnie. 1 „nowy” dolar nie będzie już wart 1 „staremu” dolarowi, lecz mniej. Ceny wyrażone dotychczas w „starych” dolarach w „nowych” dolarach wzrosną.

Spadek siły nabywczej Pieniądz jest takim samym towarem, jak wszystkie inne. Jeśli jest go więcej, tanieje. I tu zaczyna się różnica w stosunku do innych dóbr, bo co to znaczy tańszy pieniądz? Jeśli iphon jest tańszy, klienci się cieszą. Tańszy pieniądz, to martwienie. Znaczy, bowiem, że jest on mniej wart. Pieniądz nie jest dobrem finalnym, konsumpcyjnym, lecz środkiem wymiany. Możemy go wymienić w zamian za dobra konsumpcyjne (i produkcyjne również). Za tę samą jednostkę pieniężną (złoty, forint czy funt) kupimy mniej dóbr/usług. Ich ceny rosną, bo trzeba ten spadek wartości (siły nabywczej) zrekompensować. I to jest kwintesencja inflacji: spadek siły nabywczej pieniądza. Nie żaden wzrost cen, lecz spadek wartości pieniądza wywołany jego nadmiarem. Skąd się nagle bierze nadmiar pieniądza? I co to znaczy nadmiar/ w stosunku do czego? Innymi słowy, zadajmy sobie pytanie, jak to się dzieje, że nagle podaż pieniądza rośnie? Aby to wyjaśnić trzeba się cofnąć mniej więcej do osiemnastowiecznej Francji. Jest 1815 rok, profesorem prestiżowej Conservatoire ds. Arts et Metriers zostaje mało znany (tak wtedy, jak i dzisiaj) ekonomista, Jean Baptiste Say. Jego zdaniem to nie konsumpcja stymuluje podaż czyli produkcję, lecz jest odwrotnie. Konsumenci nie zaczną wydawać pieniędzy – mówi Say – dopóki robotnicy nie pójdą do pracy, a producenci nie zaczną osiągać zysków. To spostrzeżenie doprowadziło go do bardzo ważnego – chociaż wciąż bagatelizowanego – odkrycia, mianowicie:

- Produkcja jest przyczyną konsumpcji albo, innymi słowy, rosnąca produkcja prowadzi do wyższych wydatków konsumpcyjnych. Gdy tylko produkt jest wytworzony, w tej samej chwili uruchamia on rynek innych produktów do wysokości swej wartości. Kiedy producent wytwarza i sprzedaje produkt, natychmiast staje się kupującym, który posiada dochód do wydania. Aby kupić, najpierw trzeba sprzedać”. Prawidłowo sformułowane prawo Saya brzmi następująco:

Podaż produktu X stwarza popyt na produkt Y.

„Im większe zbiory płodów rolnych, tym większe zakupy rolników. Złe zbiory, przeciwnie, uderzają w sprzedaż wszelkiego rodzaju towarów” . Przyrost pieniędzy w obiegu, czyli wzrost podaży pieniądza ma być proporcjonalny do ilości wytworzonej podaży. Jeśli będzie większy niż podaż, siła nabywcza pieniądza spadnie. Jeśli mniejszy, siła nabywcza wzrośnie.

Cena pieniądza Od chwili ustanowienia bankowości centralnej, doktryna wolnego rynku, a więc zasada głosząca, że ceny ustalane są w warunkach wolnej gry popytu i podaży, w odniesieniu do pieniądza została generalnie zawieszona. Pieniądz nie jest traktowany, jako dobro wolnorynkowe. Jego ceny nie ustala rynek, lecz prezesi banków centralnych, jak w przypadku centralnego banku USA (Fed) czy Europejskiego Banku Centralnego (ECB), bądź gremia, zespoły doradcze jak np. w przypadku NBP i polskiej Rady Polityki Pieniężnej. W oparciu o wyszukane algorytmy i magiczne formuły, bankierzy centralny decydują (a dokładniej: zgadują) jakie ma być aktualnie oprocentowanie pieniądza, czyli wysokość podstawowej stopy procentowej. Jeśli bankierzy ustalą, że stopa ta ma pójść w górę, czyli gdy bank (np. w celu zahamowania inflacji) chce powstrzymać ludzi od wydawania pieniędzy, zmniejszają podaż pieniądza i mówimy wtedy, że pieniądz (kredyt) staje się droższy. Jeśli zaś chcą zwiększyć akcję kredytową, wówczas obniżają stopy, zwiększając tym samym podaż pieniądza. Formalnie chodzi o kontrolę cen, czyli utrzymywanie inflacji na założonym w tzw. celu inflacyjnym poziomie, de facto jednak są to decyzje polityczne umożliwiające manipulację pieniądzem. Ponieważ przyjmuje się, iż niższe stopy są dla gospodarki dobre, a wyższe nie dobre, ignoruje się rynek na rzecz decyzji politycznej. Jak każda kontrola (regulacja) cen, także i ta ma swoje negatywne konsekwencje. Primo, wynikają one z fundamentalnych zasad ekonomii, mianowicie, że tylko rynek wie, jaki jest prawdziwy koszt kredytu. Secundo, bankier podlega pokusie zaniżania stóp, czyli zwiększania podaży. Nie wchodząc w detale teorii cyklu koniunkturalnego, która procesy te opisuje, właśnie owo zwiększenie akcji kredytowej, czy to poprzez obniżenie stóp, albo (gdy, tak jak ostatnio w USA czy Japonii, dalsze obniżenie jest niemożliwe) poprzez modne ostatnio QE z numerkiem, co jest zwyczajnym drukowaniem pieniędzy bez względu na to, czy ich podaży towarzyszy produkcja, czy nie, wywołuje inflację czyli spadek siły nabywczej pieniądza.

Pieniądz z powietrza Zdrowy kredyt ma swoje źródło w oszczędnościach będących pochodnymi produkcji i pracy, a nie w papierze, który bank centralny lub rząd zadrukował bez względu na to, czy podaży tej towarzyszyła, czy nie towarzyszyła produkcja. Taki zadekretowany pieniądz nie powstaje z wysiłku, z pracy, lecz z powietrza. Nie kryją się za nim dobra i usługi. Pretekstem do tej podaży z powietrza jest konieczność stymulowania konsumpcji, będącej rzekomo źródłem wzrostu gospodarczego, ale jest to złudne przekonanie, którego autorem jest największy szkodnik gospodarczy w dziejach, brytyjski ekonomista John M. Keynes. Widzieliśmy przecież, że (prawo Saya) źródłem wzrostu jest podaż dóbr, a nie podaż pieniądza. Taka sztuczna podaż doprowadzi do spadku siły nabywczej pieniądza, czyli do inflacji, a ta z kolei do wzrostu cen. Po co ta cała skomplikowana konstrukcja? Czy nie lepiej zmobilizować ludzi do oszczędzania, a tym samym tworzyć podaż kredytu? Pewnie, że lepiej. Problem w tym, że oszczędzanie wiąże się – zdaniem polityków i bankierów centralnych – z rezygnacją z konsumpcji, a ściślej, z odłożeniem jej na jakiś czas. Każdy człowiek woli skonsumować za swoje 100 złotych dzisiaj niż za rok, chyba że za tę powściągliwość zostanie nagrodzony i zamiast 100 złotych, dostanie za rok, przykładowo, 106 zł. Wtedy może sobie odmówić. A czy odmówiłby sobie za 104 złote? Być może. A za 101 złotych? O, to już może być za mało. Widzimy więc, że wektor oszczędzania skierowany jest przeciwnie do wektora pożyczania. Im wyższe oprocentowanie, tym ludzie chętniej oszczędzają, ale mniej chętnie pożyczają. Stymulując oszczędności hamujemy kredyt, czyli wzrost gospodarczy. Co prawda, w miarę wzrostu oszczędności (podaży kredytu) oprocentowanie pieniądza (jego cena) zacznie spadać i ustali się realna równowaga podaży pieniądza i popytu nań, ale po co czekać, denerwować się, ryzykować. A nuż ustali się ona na zbyt wysokim poziomie – myśli sobie zatroskany premier kraju. Wzywa więc prezesa banku centralnego i mówi mu z bólem w głosie: rośnie nam bezrobocie, spada produkcja, zróbcie prezesie coś. I prezio robi. Obniża stopy procentowe, a kiedy już są tak niskie, że nikt nie chce oszczędzać i pieniędzy na kredyty brak, to uruchamia drukarnie, pardon, on uruchamia mechanizm QE3, albo QE4, a jeśli mało będzie papieru, to może nawet dojść do QE100, i drukuje dzień i noc. Dzięki temu społeczeństwo, chcąc nie chcąc, składa się na kampanię wyborczą premiera, który z wdzięczności zatrzyma na fotelu obecnego prezesa banku centralnego, który tylko marzy, by jak najdłużej wykonywać tę dobrze płatną, niewymagającą ryzyka, a właściwie i wysiłku posadę.

Wszyscy się cieszą? Inflacja to właściwie kradzież Inflacja to właściwie kradzież, to oszustwo tym groźniejsze, że dokonywane w majestacie prawa. Z pozoru korzystają na nim wszyscy, z wyjątkiem większości obywateli. Łańcuch korzyści zaczyna się od rządu, który za pieniądz wydrukowane z powietrza opłaca swe zobowiązania personelowi urzędów państwowych, wojsku, policji, nauczycielom, budowniczym szkół, dróg, listonoszom, lekarzom etc. Im wcześniej ktoś te pieniądze dostaje, tym bardziej na inflacji korzysta, gdyż kupuje za nie towary i usługi po cenie jeszcze sprzed inflacji. Z czasem jednak, gdy środki te rozleją się po gospodarce, ceny będą rosły, bo przecież (papierowego) pieniądza przybyło, a produktów/usług niekoniecznie. Następny w kolejce zadowolonych jest bank centralny, który ma dzięki temu władzę nad pieniądzem. Kontrola nad najważniejszym dobrem ekonomicznym, pieniądzem, to bardzo łakomy kąsek. Po bankierach centralnych przychodzi kolej na zwykłe banki komercyjne, które dostają tani pieniądz, mogą go pomnożyć dzięki niewysokiej rezerwie obowiązkowej, więc mają co pożyczać. Na inflacji mogą też skorzystać biznesmeni, którzy tani kredyt zainwestują w swoje fabryki, biura i salony sprzedaży. Inflacja, a konkretnie ekspansja kredytowa wywołana zaniżeniem stóp procentowych może również zaowocować wzrostem konsumpcji. Niskie oprocentowanie zniechęca przecież do oszczędzania, więc ludzie zamiast ciułać, konsumują. Z czasem, wzrosty cen wywołają presję na wzrost zarobków. Cieszą się związki zawodowe. Żony aktywistów związkowych kupują sobie futra, mężowie łodzie motorowe. Wzrost płac podnosi jednak ceny. Rośnie presja na płace. Karuzela kręci się aż do momentu, gdy okaże się, że cały ten wzrost produkcji był równie sztuczny, jak pochodzenie pieniędzy, z których został sfinansowany. Gospodarka hamuje, ustaje, zaczyn a się najpierw spowolnienie, potem recesja, następnie spada zatrudnienie (czyli rośnie bezrobocie), nasila się niewypłacalność dłużników, którzy tracą na rzecz banków swoje domy, samochody, łodzie. Tracą też biznesmeni, którzy wzięli kredyt na budowę hali fabrycznej, czy salonu sprzedaży których nikt nie potrzebował, ale pieniądz był taki tani, że byłoby grzechem nie skorzystać. Przegrani są nawet politycy, którzy namawiali bankierów do uruchomienie tej karuzeli. W obliczu kryzysu wybory wygrywa….opozycj Co prawda w sytuacji trudnej znajdują się również bankierzy, ale oni mają w razie czego zakładnika w postaci podatników, którzy złożą się fundusz ratunkowy, nie mówiąc o przejętych za długi domach, samochodach i łodziach, a co ważniejsze o możliwości tworzenia pieniędzy z powietrza. W razie czego jest też nowy rząd złożony z byłej opozycji, który niedługo zwróci się do bankierów z propozycją uruchomienia karuzeli inflacyjnej. Bankierzy odzyskają wtedy swój wigor i zaczną kusić tanim kredytem z powietrza. Tylko ciężko pracujący Polacy zastanawiać się będą, gdzie podziały się owoce ich ciężkiej pracy w minionych okresach prosperity. Zachęceni tanim kredytem zaczną odbudowywać swoje zasoby…Niedouczony naród winą za istniejący stan rzeczy obciąży banki biznes i kapitalizm. Od wyborów do wyborów, da capo al fine.

Czy można to zmienić? Z powyższego widać, że przyczyną inflacji nie jest kryzys w Grecji czy susza w USA, lecz błędne decyzje monetarne rządu/banku centralnego. Dlatego właśnie tam należy szukać lekarstwa na obłędne koło inflacyjne. Co prawda, przyzwyczajenie jest drugą naturą bankiera, jednakże w ostatnich latach doszło do tak gigantycznego zadłużenia rządów i innych instytucji publicznych, że jeśli nie chcemy aby sytuacja nie wymknęła się spod kontroli, konieczne będą zmiany. Jakie to zmiany? Na pewno musi dojść do decentralizacja podaży pieniądza, odpolitycznienia decyzji monetarnych, do likwidacji systemu rezerw cząstkowych oraz powrotu do skutecznego, odpolitycznionego systemu kontroli podaży pieniądza, czyli do standardu złota. Bez tego z kryzysu nie wyjdziemy, a jeśli już, to z roku na rok będziemy wychodzić na coraz krócej. Jeśli nie zmienimy obecnego systemu produkcji pieniądza, nie odbierzemy władzy bankowi centralnemu, nasza cywilizacja może upaść. System bankowy nie może mieć więcej praw niż inne branże czy biznesy. Jeśli tworzenie pieniądza z powietrza (czy papieru) jest fałszerstwem, nie wolno tego robić także bankom czy rządom. Wszystkie te zmiany są trudne, ale możliwe, tym bardziej, że takie zasady funkcjonowały z powodzeniem jeszcze 100 lat temu. Jan Fijor

Dlaczego banki Włoch i Hiszpanii nie wyprzedają swoich portfeli Niesłychana hojność EBC spowodowała nadzwyczajną opłacalność carry trade na obligacjach rządowych, odsuwa ryzyko bankructwa instytucji bankowych, kosztem przejęcia ryzyka przez EBC w przypadku rozpadu strefy euro. Zeszły rok w bankowości to ciągły płacz i straszenie konsekwencjami procesu delewarowania instytucji finansowych jakie wymuszają nowe przepisy zawarte w regulacjach z Bazylei. Po roku okazało się że płacz zaniknął, a według artykułu Anne-Sylvaine Chassny „Europe Banks Fail to Cut as Draghi Loans Defer Deleverage” zamieszczonej w Bloombergu można odczuć proces samozadowolenia panujący w branży. Wprawdzie zacieśnienie reguł kapitałowych które finalnie ma nastąpić w roku 2019 będzie wymagało zasilenia w wysokości €400 mld kapitału akcyjnego banków, lecz przy obecnym poziomie zyskowności branży może nie wymagać sprzedaży aktywów, ani emisji akcji na które nie ma popytu, lecz przeznaczenie na ten cen nadzwyczajnych zysków wystarczy. Rok temu wydawało się że nie wyjścia i jak szacował Alberto Gallo z Royal Bank of Scotland wymogi regulacyjne zmuszą banki do redukcji aktywów na kwotę €5 bln w ciągu pięciu lat. W swoim raporcie MFW przewidywał spadek aktywów o $3,8 bln, a w konsekwencji tego kroku spowolnienie PKB eurostrefy o 1,4%. Same banki wyliczały skalę delewarowania na €950 mld, a więc 3% aktywów w ciągu dwóch lat. Oddziaływanie na gospodarkę tego procesu musiało być znaczące w sytuacji kiedy aktywa bankowe eurostrefy przekraczają trzykrotność jej PKB. W tym kontekście ewentualna zgoda Niemiec na przejęcie ryzyka Unii Bankowej musi okazać się problematyczna, w sytuacji niechęci tego kraju do wsparcia finansowego przecież znacznie mniej zlewarowanych gospodarek krajów peryferyjnych, w sytuacji kiedy mają one poważniejszy wpływ polityczny na działanie państw niż na operacje europejskich instytucji finansowych. Groźba gospodarcza polega na długim okresie sanowania bilansów bankowych jak to już obserwowaliśmy w Japonii, w której banki posiadały przewartościowane aktywa w nieruchomościach i akcjach, i konsekwencjach gospodarczych straconej dekady dla kraju. Mimo tych kasandrycznych przepowiedni okazało się że zamiast spodziewanego spadku aktywów nastąpił wg EBC ich wzrost o 6,8% z poziomu €32,2 bln do €34,4 bln w ciągu roku końca lipca 2012 r. Przy czym oddziaływanie gospodarcze nie było już takie jednoznaczne, gdyż wprawdzie wartość kredytów w całej eurostrefie wzrosła zaledwie o ok. €100 mld do €18,6 bln to jednak był to wzrost nierównomierny, gdyż w Hiszpanii wystąpił ich spadek o €100 mld do poziomu €1,6 bln. Cudów w finansach nie ma, a tym co się wydarzyło w międzyczasie to niespodziewana interwencja EBC na skalę ponad €1 bln, który w grudniu udzielił €489 mld jednoprocentowych pożyczek sektorowi, a w lutym tego roku dodatkowo €500 mld ośmiuset bankom europejskim. W sytuacji zwłaszcza kiedy obligacje hiszpańskie jak i włoskie mają rentowności dziesięciolatek na poziomie 5,86% i 5% to okazało się to niebywałym wsparciem dla sektora i to zarówno z punktu widzenia płynnościowego jak i dochodowego. Korzystając z funduszy LTRO banki mogą tylko za pomocą carry trade (pożyczania od EBC i lokowania w papiery skarbowe, które wg regulacji są bez ryzyka) wygenerować dodatkowo €12 mld zysku, co stanowi aż 10% ich zysku rocznego. W decydującej mierze stało się również przyczyną wzrostu aktywów bankowych, gdyż jak szacuje Nikolas Panigirtzoglou z JPMorgan Chase pozwoliło to na sfinansowanie dodatkowego €0,5 bln obligacji rządowych, jak i €0,5 bln opcji zabezpieczających. Pozwoliło to na dokapitalizowanie banków jak i stopniowe ujawnianie strat w portfelu kredytowym, nie mówiąc o tym że doprowadziło w tym roku do wzrostu wartości akcji banków o 17% (Bloomberg Europe Banks and Financial Services Index) podczas gdy Euro Stoxx 50 Index wzrósł o 12%. Gdy się jednak spojrzy na strategię banków w różnych krajach eurolandu to następuje charakterystyczny proces dywergencji krajów eurolandu, na kraje peryferyjne, oraz przejściową pozycję instytucji francuskich. W Hiszpanii i Włoszech wykorzystano środki EBC na polepszenie sytuacji finansowej rezygnując ze znaczącego czyszczenia bilansów, co w efekcie skutkowało znaczącym wzrostem sumy bilansowej banków. Tak więc pomoc EBC tak naprawdę polega w tym przypadku na przejęciu ryzyka tych państw i zgodzie na dokapitalizowanie hiszpańskich i włoskich instytucji bankowych z zysków jakie ta instytucja im zapewnia. Oczywiście wbrew formalnym wskaźnikom ryzyka operacja ta może okazać się bardzo ryzykowną zarówno dla instytucji bankowych jak i EBC w przypadku bankructwa tych krajów, bądź wystąpienia ich z euro.

Niemniej możliwości jakie zostały stworzone spowodowały że aktywa Intesa Sanpaolo drugiego co do wielkości banku Włoch wzrosły w ciągu roku o 3% do poziomu €666 mld na koniec czerwca, a to za sprawą wzrostu w tym czasie zakupów obligacji rządowych do poziomu €80 mld z €64 mld przed rokiem. Największy bank włoski UniCredit to przykład wyjątkowej destrukcji wartości dla akcjonariuszy, którzy stracili w ciągu 5 lat ponad 90% swoich kapitałów inwestując w tym podmiocie. Mimo tak znaczących strat na kapitale zwiększył on swoje aktywa jeszcze bardziej bo o 4% do poziomu €955 mld. Przy czym wytłumaczenie tej strategii przez jego szefa Federico Ghizzoni jest również wyjątkowo charakterystyczne – delewerowanie jest groźne wewnętrznie dla instytucji, ponieważ nie skłania bankierów do robienia biznesu. W tym samym czasie Santander Bank zwiększył swoje aktywa o jeszcze więcej bo 5% do poziomu €1,29 bln, przy jednoczesnym spadku aktywów ważonych ryzykiem o 3,3%. Przy czym częściowo było to wywołane wzrostem kredytowania na rynku w Ameryce Pd i Pn. Obiecane dokapitalizowanie na skalę €100 mld ze środków UE jak i plany utworzenia „złego banku” przejmującego złe długi niewątpliwie nie sprzyjało sprzedaży wątpliwych aktywów w Hiszpanii. Gdyż rynek na kredyty bankowe jest wyjątkowo niesprzyjający w całej Europie gdyż jak podaje Andrew Jenke z KPMG, który w Londynie zajmuje się tymi operacjami zarówno fundusze hegingowe jak i private-equity kupują je ze znacznym dyskontem sięgającym połowy ceny. Powoduje to niechęć do redukcji aktywów w ten sposób, gdyż ujawnienie strat powoduje konieczność dokapitalizowania banku w celu zachowania dotychczasowych wskaźników wypłacalności. Podsumowując niesłychana hojność EBC spowodowała nadzwyczajną opłacalność carry trade na obligacjach rządowych, odsuwając ryzyko bankructwa instytucji bankowych, kosztem przejęcia ryzyka przez EBC i bilionowych strat w przypadku rozpadu strefy euro. Cezary Mech

Dekolty wyżerka i Adam czyli czym żyje elita sparaliżowana strachem przed nadciągającym PiSem

Rządzący Polską od pięciu lat magicy z PO, nie są w stanie wymyślić nowej strategii. Niczym prezydent Komorowski, który na każde pytanie odpowiada mantrą „więcej Europy”, na kryzys władzy aplikują „więcej Stefana”. Stefan jest w tym wypadku pojęciem umownym i występuje pod różnymi postaciami : kalekiego posła z własną protezą w dłoni, posła Szejnfelda czy byłego prezydenta wszystkich zaprzyjaźnionych z nim Polaków. Ten ostatni w wywiadzie dla gazety , której nie jest wszystko jedno w przeciwieństwie do jej czytelników, deklaruje że jest gotów. Gotowość pana byłego prezydenta widzieliśmy już kilkakrotnie, a potem okazywało się, że to groźny filipiński wirus, co nawet nieźle pasuje do toczącej się właśnie debaty o stanie ochrony zdrowia zorganizowanej przez PiS z udziałem trzydziestu ekspertów. Poniedziałkowe wydania tygodników nie przynoszą większych niespodzianek. Wydawca Wprost jak zwykle nie zawiódł i nie usunął z papierowego wydania skandalicznego wywiadu pani Rigamonti, z lekarzem, któremu pobyt w Moskwie z woluntariuszką Kopacz odebrał resztki przyzwoitości. W zamian za to, chyba w ramach walki w kisielu z byłym naczelnym, tygodnik przynosi ranking najbardziej ogłupiających programów telewizyjnych zdominowany przez nazwiska gwiazd salonu: Wojewódzkiego, Gessler i Lisa, co niewyrobionemu czytelnikowi może sugerować, że układali go Marek Król ze Stanisławem Janeckim. Sam gwiazdor niechlubnego rankingu pochyla się nad niedolą pana premiera, który żyje na podsłuchu i niczym Maria Peszek w Bangkoku, ważniejsze rozmowy odbywa przy włączonym prysznicu. Gdyby nie to, że pan premier sam nadzoruje służby, które go zaszczuwają, można by już dziś zorganizować akcję „Cała Polska wysyła Donalda Tuska do Tajlandii”, może nawet z „ukochaną”. Sytuacja w kraju jest tak złożona, że nawet Agora zamknęła miesięcznik „Happy”, a poczucie błogostanu elit wraca już tylko na szczególne okazje jak uroczysta feta wręczenia nagród literackich przemysłu obuwniczego „Nike”. Co prawda jegomość tytułujący się profesorem Hartmanem każe tłuszczy zazdrościć: wyżerki, dekoltów i Adama. Nie jest jasne czy do kogo należy dekolt. Jeśli do Adama, to krąg zazdrośników kurczy się do wyborców posła kaleki. Naczelny SE pisze, że prezes spółki giełdowej, lubelskiej kopalni Bogdanka, stracił stanowisko, bo nie chciał ustawiać przetargów. I słusznie, jak nie umie pracować w zespole, to do do roboty się nie nadaje. Zawsze w to miejsce można wstawić, jakiego Staszka, który się zechce sprawdzić w biznesie. By żyło się lepiej, mordo ty moja! Irena Szafrańska

Co przerosło Donalda Tuska i Ewę Kopacz? - pytania do premiera i b. minister zdrowia Polskie państwo wysłało do Moskwy małą i dziwacznie skompletowaną ekipę lekarzy, której nie zagwarantowano udziału w sekcjach zwłok polskich obywateli. Dlatego trzeba żądać wyjaśnień od ówczesnej minister zdrowia oraz premiera Donalda Tuska, na których ciąży odpowiedzialność za decyzje podejmowane przez polskie państwo w pierwszych godzinach po katastrofie. Wywiad z lekarzem Lotniczego Pogotowia Ratunkowego w tygodniku „Wprost”, poza bezsensownymi fragmentami epatującymi szczegółami zmasakrowania zwłok, ujawnia fatalną organizację pracy przy identyfikacji ciał. Ujawnia idiotyczne traktowanie rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej przez przesłuchujących je rosyjskich prokuratorów. Przede wszystkim jednak ujawnia, że polskie państwo wysłało do Moskwy żenująco małą ekipę specjalistów, których Rosjanie i tak nie dopuścili do prac sekcyjnych. Według. relacji Dymitra Książka na polecenie ówczesnej minister zdrowia Ewy Kopacz do Moskwy poleciało dwóch lekarzy, dwóch pielęgniarzy i dyrektor Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Książek twierdzi, że ekipa polskich patomorfologów liczyła 5 osób. Pracownicy LPR mieli zajmować się rodzinami ofiar – czyli około dwustu osobami. Dymitr Książek sygnalizuje, że przed wylotem nie było mowy o tym, że ratownicy będą pracowali przy identyfikacjach. A tak było. Są to informacje wstrząsające, bo świadczą o tym, że polskie państwo wysłało do Moskwy małą i dziwacznie skompletowaną ekipę, której nie zagwarantowano udziału w sekcjach zwłok polskich obywateli. Dlatego trzeba żądać wyjaśnień od ówczesnej minister zdrowia oraz premiera Donalda Tuska, na których ciąży odpowiedzialność za decyzje podejmowane przez państwo w pierwszych godzinach po katastrofie. Donald Tusk i Ewa Kopacz powinni odpowiedzieć na następujące pytania:

- Dlaczego zaraz po katastrofie do Rosji poleciało tylko pięciu polskich patomorfologów i kto to był?

- Dlaczego premier Tusk w rozmowach z premierem Putinem nie wyegzekwował prawa polskich lekarzy do udziału w sekcjach?

- Czy i gdzie interweniowała Ewa Kopacz w sprawie udziału polskich lekarzy w sekcjach?

- Czy premier Tusk został poinformowany, że sekcje zwłok w pośpiechu robią sami Rosjanie bez obecności polskich lekarzy i jak na to zareagował?

Ze statutu Lotniczego Pogotowia Ratunkowego wynika jednoznacznie, że zajmuje się ono wykonywaniem lotów ratowniczych celem udzielenia pomocy medycznej ofiarom wypadków i nagłych zachorowań. LPR zajmuje się też transportem krwi i narządów do transplantacji. A skoro tak, to rodzą się pytania:

- Czy lekarze Lotniczego Pogotowia Ratunkowego są specjalistami medycyny sądowej albo patomorfologii, czy mają specjalizację z zakresu psychiatrii albo licencje psychoterapeutów?

- W oparciu o jakie przepisy lekarze LPR zostali skierowani do działań dotyczących wsparcia psychologicznego i udziału w identyfikacji zwłok?

- W jakiej roli do Moskwy poleciał dyrektor Lotniczego Pogotowia Ratunkowego skoro nie jest lekarzem? Czy wykonywał obowiązki ratownika, czy też zarządzał ekipą polskich medyków? Według Dymitra Książka, Ewa Kopacz chciała pomóc, ale wszystko to, co działo się w Moskwie „złamało ją, przerosło, jak wszystkich”. Trudno się zgodzić z tymi słowami, bo sam Książek przekonuje w innym, miejscu, że rosyjskich urzędników nic nie przerosło. Obserwator

Expose premiera Tuska, czyli nowa „Ferdydurke” bez Gombrowicza Wszystkie propozycje premiera Tuska w najnowszej wersji expose będą ratunkowe, a nie dalekosiężne, a źródłem kłopotów, które mają rozwiązywać jest jego własny rząd. Nie jest to więc bohaterska walka z kryzysem zalewającym Europę, lecz cena idiotycznej polityki z poprzednich lat, czyli polityki unikania problemów. Ale zasada mañana nic nie rozwiązuje, a tylko odsuwa kłopoty, żeby je w końcu zwalić na głowę. Bohaterska narracja premiera Tuska będzie więc czymś w rodzaju opowieści dzielnego wojaka Szwejka, który każdy idiotyzm potrafił przedstawić jako sukces tego, z kim akurat rozmawiał. Treść kolejnego już expose premiera jest równie łatwa do przewidzenia jak wyniki polskiej reprezentacji piłkarskiej. Będzie to następny odcinek, jeszcze dramatyczniejszy niż poprzednie, heroicznej walki Donalda Tuska i jego ekipy z problemami, których w ogóle by nie było, gdyby serio potraktował choćby swoje poprzednie expose. Donald Tusk jest bowiem najlepszym wcieleniem nowej wersji słynnego powiedzonka Stefana Kisielewskiego o socjalizmie, który bohatersko rozwiązuje problemy nieznane w żadnym innym ustroju. W expose będzie hitchcockowski klimat grozy w postaci tsunami rujnującego inne kraje, ale dzielny Mr Tusk na swojej placówce osłania Polskę własną piersią, dlatego nam się udaje, choć lekko nie jest. Te bajki oczywiście nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, bo jest wiele krajów w Europie, które żadnego dramatu nie przeżywają – od Szwecji przez Finlandię, Wielką Brytanię czy Czechy po małe państwa bałtyckie. Nie ma więc żadnej wspólnej, europejskiej platformy (nomen omen) kryzysowej, lecz są kraje dobrze i źle i rządzone. I Polska wcale nie należy do tych rządzonych dobrze. Donald Tusk kupował sobie jaki taki spokój zadłużaniem się państwa na ogromną skalę. No ale zadłużać się nie można bez końca, więc gdy już wszystko co pożyczone zostało zżarte i przetrawione (plus środki europejskie) przyszedł czas spłacania rachunków. Ale premier będzie szedł w zaparte i twierdził, że to, co zaproponuje w sferze emerytur, KRUS czy opodatkowania rolników to jakieś genialne posunięcia przyszłościowe, bez związku z zadłużeniem, podczas gdy to tylko dramatyczne ratowanie systemu ubezpieczeń społecznych. A ten system jest pierwszą ofiarą nieodpowiedzialnej polityki rządu tegoż Donalda Tuska, który dotychczas wszystkie zobowiązania odsuwał w przyszłość. Ale ta przyszłość już się tak skurczyła, że system stracił płynność i trzeba go na gwałt ratować. Wszystkie propozycje premiera Tuska w najnowszej wersji expose będą ratunkowe, a nie dalekosiężne, a źródłem kłopotów, które mają rozwiązywać jest jego własny rząd. Nie jest to więc bohaterska walka z kryzysem zalewającym Europę, lecz cena idiotycznej polityki z poprzednich lat, czyli polityki unikania problemów. Ale zasada mañana nic nie rozwiązuje, a tylko odsuwa kłopoty, żeby je w końcu zwalić na głowę. Bohaterska narracja premiera Tuska będzie więc czymś w rodzaju opowieści dzielnego wojaka Szwejka, który każdy idiotyzm potrafił przedstawić jako sukces tego, z kim akurat rozmawiał. Poza heroiczną narracją, która powinna śmieszyć samego wygłaszającego te tezy, premier Tusk nie może zapowiedzieć nic przełomowego, bo nie dysponuje żadnymi atutami. Nie ma pieniędzy na kupienie sobie przychylności opinii publicznej, bo te pieniądze zostały dawno zżarte, a Bruksela może zaakceptować deficyt na poziomie 3,2-3,3 proc. PKB, ale nie na poziomie 5 proc. A tylko co najmniej 5 proc. dawałoby jakąś szansę kupowania poparcia. To, czym dysponuje Rostowski zapowiada tylko kolejne cięcia i pogłębiającą się biedę. Zamiast rozwiązań, które mogłyby poprawić sytuację, a na które nie ma pieniędzy, premier ogłosi kilka błyskotek, które nie będą miały żadnego znaczenia poza propagandowym. Będzie coś w rodzaju orlików na mniejszą skalę, czyli kompletne bzdety, poprawiające samopoczucie władzy, że jednak coś robi, ale nic nie dające ludziom. Expose Donalda Tuska zapowiada się więc jako niezła groteska, bo będzie nadęta forma dramatyczna i heroiczna, która urodzi mysz w sferze realnej. Ale przynajmniej sobie posłuchamy, jak dzielny jest rząd i premier. Dzielny jeszcze dlatego, że nie tylko zmaga się z rzeczywistością, ale jeszcze z tą wredną i niewdzięczną opozycją, która za cholerę nie chce się zachować patriotycznie i włączyć do rządowego Frontu Jedności Narodu, a tylko ryje, knuje, przeszkadza i niweczy część heroicznych wysiłków rządu. Zatem każdy, kto będzie się chciał pośmiać koniecznie powinien posłuchać kolejnego expose premiera. Groteskowej rozrywki dostarczy on w nadmiarze. Ale zdaje się, że w rządzeniu nie chodzi o to, by robić konkurencję Witoldowi Gombrowiczowi i jego „Ferdydurke”. Bo jak żyć tylko z „Ferdydurke”, panie premierze?

Stanisław Janecki

1Maud: Drugi cios Jarosława Kaczyńskiego Dzisiejsza debata jest próbą szukania rozwiązań fatalnej sytuacji w służbie zdrowia. Bo o tym, że jest fatalna wiedzą wszyscy Polacy. Zaproszono do dyskusji szerokie spectrum fachowców ze wszystkich dziedzin, które wiążą się z funkcjonowaniem opieki medycznej w Polsce. Zarówno od strony medycznej, czyli wykonawcy usług, jak i konsumenta, czyli pacjenta poprzez środowiska pielęgniarskie i aptekarskie. Debatę podzielono na tematy z czterech obszarów- pierwszy to likwidacja NFZ i finansowanie wydatków bezpośrednio z budżetu. Drugi – funkcjonowanie szpitali - tu PiS proponuje powrót do propozycji śp. profesora Religi, który optował za stworzeniem systemu sieci szpitali oferujących wysoko wyspecjalizowane procedury medyczne oraz szpitale pełniące funkcję pomocniczą w przypadkach chorób standardowych. Kolejny to zagadnienia związane z refundacją leków, a czwarty - powrót medycyny szkolnej do szkół. Nie sposób zrelacjonować wszystkich uwag które padały z ust specjalistów z różnych dziedzin ochrony zdrowia. Ważne jest co innego: kolejny raz (po debacie ekonomicznej z inicjatywy PiS) mieliśmy okazję wysłuchać konkretów na temat błędów funkcjonującego systemu oraz padały równie konkretne propozycje jego naprawy. Obecny system nie funkcjonuje prawidłowo już od ponad 20 lat. Każda ekipa podejmowała jakieś próby cząstkowego reformowania, zwykle pod potrzeby polityczne ekipy rządzącej. I ta diagnoza winna być memento mori przy formułowaniu kolejnych propozycji. Wydaje się, że propozycje PiS mają taki charakter. Być może nie są idealne, ale od tego jest właśnie debata pomiędzy różnymi środowiskami zaangażowanymi w proces leczenia, aby przygotować głęboką reformę zmieniając pogarszające się stale trendy dostępności Polaków do usług zdrowotnych. Rozmawiałam z wieloma lekarzami na temat wyceny procedur medycznych dokonanej przez Ewę Kopacz, a kontynuowaną przez Arłukowicza. Wszyscy twierdza, że jest zły. Niektóre z procedur zostały wycenione ponad wartość, ale większość skomplikowanych procedur jest mocno niedofinansowana. Pozorne sukcesy prywatnych klinik medycznych na które powoływał się dr Bukiel podczas debaty mają źródło w tym, że do tychże szpitali kieruje się strumień pieniędzy publicznych ze składki zdrowotnej, kosztem obniżenia finansowania dla szpitali publicznych. Prywatne kliniki wykonują dobrze wykonaną procedurę, ale w razie komplikacji, często po wykonaniu samego zabiegu wysyłają pacjenta na doleczenie i obserwacje do szpitala publicznego. Debata osadzona była na projekcie reformy przygotowanej przez PiS z podobnym, zastrzeżeniem jak w debacie ekonomistów: projekt jest podstawą w oparciu o którą ma powstać kompleksowy plan naprawy sytuacji w polskiej służbie zdrowia. Mając różne poglądy na sposób podejścia do sposobu traktowania tematu usług medycznych (rynkowy czy podmiotowy), spierając się i przekonując uczestnicy debaty zgodni byli z jednym: ta debata jest bardzo potrzebna, bo sytuacja od 5 lat nie tylko się nie poprawia, ale pogarsza z roku na rok. Z dyskusji – bez względu na wybór sposobu podejścia do pacjenta wyłonił się faktyczny obraz służby zdrowia wprowadzonej reformami Kopacz: NFZ autorytatywnie decyduje o wszystkim; rząd Tuska jak w wielu innych przypadkach przeniósł odpowiedzialność na tych, którzy nie kreują polityki zdrowotnej, a działają jak Ochotnicza Straż Pożarna gasząca co i rusz powstające pożary. Z tej ponad trzyipółgodzinnej debaty wynika jeszcze jeden wniosek: władza dyskutuję ze środowiskiem medycznym tylko w warunkach protestów. Nie słucha zupełnie tych, którzy mają pojęcie daleko większe o konsekwencjach pewnych działań, niż marni decydenci. Rząd Tuska kompletnie oderwał się od realiów. Czy to drugie, celne pchniecie nożem w obrazek Zielonej Wyspy i kompetencji Ewy Kopacz oraz jej następcy Arłukowicza powali Tuska? Pewnie nie. Ale na pewno go poważnie kolejny raz osłabi.

Małgorzata Puternicka


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
875
875
13 sub 875 1140773511 anatomia, Prywatne, Materiały - Rok II, anatomia
13 sub 875 1140773307 anatomia prawidLowa, Prywatne, Anatomia od Olgi
arkusz Jezyk polski poziom p rok 2004 875 MODEL
20030831185840id#875 Nieznany
875
13 sub 875 1140775365 06c chirurgia urazowa(2)
875
13 sub 875 1140775365 06c chirurgia urazowa(2)
875 Rola i zanaczenie kobiet w roznych kulturach, kulturoznawstwo
874 875
13 sub 875 1140775365 09 medycyna ratunkowa medycyna katastrof (2)
875
13 sub 875 1140773511 podstawy informatyki, Prywatne, informatyka, informatyka
MaxCom KXT 875

więcej podobnych podstron