544

Neokonserwatyści jak Opus Dei Jeżeli kogoś dziwi, że po raz trzeci wracam do tematu „neokonserwatywnych judeochrześcijan” (i tak, niezamierzenie, zrobiła się „trylogia”), to spieszę wyjaśnić, że powodem tego są nękające mnie wyrzuty sumienia z powodu grzechu zaniechania. Wyznaję, więc, jak na spowiedzi świętej, że przez lata całe lekceważyłem zagrożenie płynące ze strony tegoż „neokonserwatyzmu”. Wiedziałem oczywiście, jakie spustoszenie poczynili neocons w Stanach Zjednoczonych, eliminując praktycznie zupełnie z polityki i głównego nurtu życia intelektualnego wszystko, co miało jakikolwiek związek z autentycznym konserwatyzmem, ale wydawało mi się, że ideologia tak całkowicie obca naszemu rodzimego doświadczeniu, zrodzona w środowisku tak dla nas egzotycznym, roznamiętniona kwestiami mającymi się nijak do naszych problemów, nie ma najmniejszych szans, aby zapuścić i u nas korzenie. Przemawiał za tym zwykły zdrowy rozsądek. Gdyby ćwierć wieku temu ktoś w Polsce rozprawiał o „judeochrześcijaństwie” (wyjąwszy oczywiście przypadek elitarnego seminarium czy konferencji naukowej, na której spotykają się i dyskutują specjaliści badający najstarsze dzieje Kościoła), to słuchacze najzwyczajniej pukaliby się w czoła. Usłyszawszy zaś o „wspólnej matrycy antropologicznej” judaizmu i chrześcijaństwa, słowo „matryca” kojarzyliby z podziemną drukarnią, nie wiedząc jednak jak dopasować do niego resztę, bo termin ów jeszcze nie przeszedł był wówczas do żargonu niby-naukowego. Sądziłem, przeto, że po krótkotrwałym zachłyśnięciu się kolejną nowinką z Zachodu, moda ta szybko się znudzi, i że jedynym wiernym sympatykiem neokonserwatyzmu pozostanie u nas p. Jacek Kwieciński – człowiek zacny skądinąd, tylko „zapeklowany” w realiach tamtego czasu; wydaje mu się, że neokoni wciąż dopingują Reagana do walki z sowieckim imperium zła, a tymczasem oni już dawno znaleźli sobie innego potwora, którego ścigają po całym świecie i ani im w głowie drażnić postowieckiej Rosji. Moją „czujność” uśpił nadto znakomity, 41 numer Frondy, w którym piórami autorów zarówno polskich, jak amerykańskich („paleokonserwatystów”), neokonserwatyzm został dosłownie zmiażdżony, a wszelka myśl o jego „kserokopiowaniu” – jak można było sądzić – skutecznie wyśmiana. Niestety, ekipa redakcyjna, która wydała jeszcze ten numer, została wymieciona, i jak teraz dochodzą mnie słuchy, właśnie z tego powodu. Wiele powinien też dać do myślenia fakt podjęcia przez to środowisko polskiej edycji amerykańskiego czasopisma First Things, a więc flagowego organu „neokonserwatystów religijnych”. First Things to środowisko religijnie synkretyczne: są tam katolicy, luteranie, prezbiterianie i rabini. Uchodzą za religijnych konserwatystów dokładnie z tego samego powodu, dla którego jako polityczni konserwatyści traktowani są „neokoni” laiccy: bo w mainstreamie nie ma dla nich alternatywy, a wszystko, co poza nimi, jest jeszcze bardziej progresistowskie, modernistyczne i zrewoltowane. Skoro zaś religijni neokonserwatyści przeciwstawiają się aborcji, eutanazji, homoseksualizmowi i innym wynaturzeniom współczesnej „cywilizacji śmierci”, to wystarczy, aby mogli cieszyć się reputacją „ultrareakcjonistów”. Nas szczególnie interesuje oczywiście rola tych z nich, którzy są katolikami (najbardziej znany, także w Polsce, jest oczywiście prof. Michael Novak). Krąży takie powiedzenie, że każdy antysemita ma swojego „alibi-Jude”, czyli zaprzyjaźnionego Żyda, którego może pokazać na dowód, że nie jest antysemitą. Nie wiem czy to prawda, ale pasuje jak ulał do relacji pomiędzy neocons głównego nurtu a neokonserwatywnymi katolikami, tylko na odwrót. Pomimo zdarzających się pomiędzy nimi nieporozumień, istnienie katolickich neokonserwatystów to prawdziwa gratka: pełnią oni właśnie rolę „alibi-katoli”, mogących zaświadczyć, że nie wszystkich neocons łączy (by przywołać sardoniczną uwagę Davida Brooksa) „oś obrzezania”. Nadto są oni bardzo pożyteczni z innych powodów. Oprócz pełnej aprobaty „posoborowia” (w duchu umiarkowanego modernizmu), katolickich neocons znamionuje zapał do wstrzykiwania w krwiobieg katolickiej myśli teologicznej, filozoficznej i społecznej potężnych zastrzyków z zawartością ideologii wywodzących się z anglosasko-protestanckiego oświecenia, na czele z liberalizmem. Można rzec, że do Dziesięciu Przykazań neocons katoliccy dodają jedenaste: „Będziesz czcił demokratyczny kapitalizm i wznosił akty strzeliste do demokracji liberalnej i wolnego rynku, (poza którymi nie ma zbawienia)”. Nadto, zawsze można na nich liczyć w priorytetowej dla „neokonów” kwestii bezwarunkowego poparcia dla wszystkich działań Izraela i „wojny z terroryzmem”: ileż to razy prof. Novak jeździł do Watykanu, aby przekonywać papieży, że podjęte właśnie inwazje czy bombardowania to „wojna sprawiedliwa”? Przypadek ten przywodzi na myśl inną historię: destrukcyjnej roli odegranej we frankistowskiej Hiszpanii, i nie tylko w niej, przez Opus Dei. Oczywiście, należy uwzględnić proporcje zjawisk: Neokonserwatyści katoliccy to niewielka grupa autorów dysponujących kwartalnikiem oraz posadami i grantami od wpływowych think tanków; Opus Dei to potężna kongregacja dysponująca tysiącami zdyscyplinowanych członków i dziesiątkami uniwersytetów, mająca ogromne wpływy w Kościele (i status prałatury personalnej) oraz w świecie polityki, biznesu i kultury. Niemniej, podobieństwa są liczne i uderzające. Skupiam się tu jednak tylko na zewnętrznych aspektach działalności Dzieła – tak w polityce, jak w Kościele – nie zamierzając bynajmniej kwestionować tego, że wielu jego członków prowadzi autentycznie uświęcone życie duchowe. Założyciel Opus Dei, ks. Josemaría Escrivá de Balaguer zręcznie omotał pobożnego Caudillo oraz szybko zdobył duże poparcie tak w Kościele hiszpańskim, jak w samym Watykanie. Mało, kto wówczas dostrzegał, że duchowość i etos promowane w Dziele mają nalot protestancki (kalwinistyczny). Gdy idzie o sprawy wewnątrz-hiszpańskie opusdeistas szybko postawili na „właściwą kartę”: widząc (uzasadnioną) niechęć Franco do hrabiego Barcelony, jako niepoprawnego liberała i demokraty, a ignorując karlistowski legitymizm, stali się gorącymi juancarlistas, podsycając nadzieję Franco, że odpowiednie wychowanie księcia Juana Carlosa zapewni sukcesję w osobie władcy prawdziwie katolickiego. Jaki był tego skutek, – gdy znamy już „dorobek” 35 lat panowania Jana Karola I Dzieciobójcy – nie trzeba wyjaśniać. Ich pozycję wzmocnił „cud gospodarczy”, którego autorami byli ministrowie „technokraci” z Opus Dei po 1957 roku: Mariano Navarro Rubio (finanse) i Alberto Ullatres Calvo (handel); Franco cieszył się jak dziecko, że Hiszpanie się bogacą. Trzeba przyznać, że opusdeistas zwiedli także na pewien czas tradycjonalistów (karlistów). Ich sympatię zyskał zwłaszcza czołowy intelektualista Opus Dei tego okresu – Rafael Calvo Serer (1916-1988), który w 1949 roku opublikował głośną książkę pt. Hiszpania bez problemu. Była ona znakomitą repliką na wydaną rok wcześniej książkę Hiszpania jako problem, której autorem był intelektualista falangistowski – jeszcze niedawno sympatyk hitleryzmu, który miał za złe Franco, że nie przeprowadził rewolucji faszystowskiej – Pedro Laín Entralgo. W książce tej Laín podniósł jedną z ulubionych idei falangistów, tj. przekroczenia podziału na „dwie Hiszpanie”: katolicką, tradycjonalistyczną i monarchistyczną oraz laicką, liberalną i republikańską, proponując – w ramach „polityki wyciągniętej ręki” – aby równouprawnić obie Hiszpanie, jako wspólne dziedzictwo narodowe. Calvo zdecydowanie odrzucił ten fałszywy irenizm, dowodząc, że niepodobna pogodzić „hiszpańskiej ortodoksji” z „hiszpańską heterodoksją” (przeciwstawienie zaczerpnięte od XIX-wiecznego polihistora Marcelina Menendeza Pelayo) i konieczna jest „restauracja” katolickiej Hiszpanii. Tę opcję, nazwaną przez niego „neotradycjonalizmem”, rozwijał jeszcze w kolejnych pracach, jak Teoria Restauracji (1952), Podchody liberałów i postawa tradycjonalistyczna (1956) i Monarchia ludowa (1957). Calvo Serer założył też miesięcznik Arbor [„Altana”] i wydawnictwo Rialp, w którym ukazały się najważniejsze dzieła karlistów: La Monarquía social y representativa (1953) Rafaela Gambry i La monarquía tradicional (1954) F. Eliasa de Tejady. Liberalne szydło wyszło z neotradycjonalistycznego worka w latach 60., podczas Soboru Watykańskiego II i po jego zakończeniu. Opus Dei dokonało zwrotu o 180º, przyjmując doktrynalne nowinkarstwo, na czele z nauką o wolności religijnej, oraz nowy ryt mszy, a ponieważ jego kapłani odprawiali ją „według rubryk” i bez dodatkowych ekstrawagancji, to zyskali reputację „konserwatystów”, – choć słuszniej należałoby ich określić mianem „posoborowego High Church”. Wykorzystując wielką zdradę jezuitów, którzy stali się jawną ekspozyturą czerwonej rewolucji, Dzieło zajęło ich dotychczasowe miejsce, jako „wojsko papieża”. Tę samą linię, co w Kościele, Opus Dei przyjęło w Hiszpanii, rozpoczynając demontaż autorytarnego państwa katolickiego – dokończony przez ich konkurentów, aparatczyków postfalangistowskiego Movimiento, na czele z Adolfo Suarezem Gonzalezem. Przyjęta z inicjatywy opusdeistas Ustawa o wolności religijnej (1967) była pierwszym wyłomem w ortodoksyjnym murze „jedności katolickiej” Hiszpanii. Intelektualiści i politycy związani z Dziełem poszli jeszcze dalej, przechodząc nawet do antyfrankistowskiej „opozycji demokratycznej”. Niedawny neotradycjonalista Calvo Serer i jego przyjaciel Antonio Fontán Pérez (1923-2010) założyli w 1966 roku domagający się demokracji dziennik Madrid, w którym popierali nawet goszystowską rewoltę studencką 1968 roku. Fontán organizował później Partię Demokratyczną, a Calvo Serer wszedł do antyfrankistowskiej koalicji pn. Junta Demokratyczna w towarzystwie i we współpracy z komunistycznym mordercą – głównym sprawcą „hiszpańskiego Katynia” (masakr w Paracuellos de Jarama) – Santiago Carrillo. Nie ma, przeto żadnej wątpliwości, że opusdeistas są jednymi z głównych aktorów „przejścia” (transición) do demokracji liberalnej, parlamentarnej, partiokratycznej i ostatecznie… ateistycznej – z monarchistyczną dekoracją. Już w tejże demokracji politycy związani z Dziełem za pełną aprobatą swoich duchowych kierowników zasilają wszystkie partie establishmentu: chadeckie, liberalne, socjaldemokratyczne. Działają, zatem dokładnie tak samo jak masoneria, „obstawiając” wszystkie opcje, aby umożliwić w razie tarć upragniony „konsens”. „Konserwatystami” są, więc jedynie w takim sensie, że konserwują i stabilizują system demoliberalny. Zauważmy, że po śmierci Fontana nie mogła się go dość nachwalić Gazeta Wyborcza: bardzo wymowny (i trafny) jest sam tytuł poświęconego mu artykułu Macieja Stasińskiego: Antonio Fontán, czyli jak być monarchistą i katolikiem, liberałem i demokratą („GW”, 29 I 2010). Faktycznie, all inclusive! Podsumujmy: „neokonserwatyści” – ci religijni, bo pozostałymi w ogóle nie ma sobie, co zawracać głowy – są kolejnym awatarem tej samej tendencji, którą w XIX wieku reprezentowali „katolicy liberalni”, w XX zaś chadecy, „personaliści”, wreszcie Opus Dei, czyli dążenia do pogodzenia Kościoła z Rewolucją, niemożliwej z gruntu syntezy Tradycji katolickiej z protestantyzmem, oświeceniem, liberalizmem i demokracją. Chcą ono, zatem dokładnie tego wszystkiego, co zostało uroczyście potępione w 80 tezie Syllabusa papieża Piusa IX. To modernizm w Kościele i demoliberalizm w polityce, panowanie „wolności religijnej” i „praw człowieka” zamiast Społecznego Królestwa Chrystusa. Wkładem własnym neokonów jest jeszcze, co najmniej ocierająca się o herezję, mętna koncepcja „tradycji judeochrześcijańskiej”. W obozie konserwatywno-katolickim są oni, więc, czy z tego zdają sobie sprawę, czy nie, „koniem trojańskim”. Trzeba im powiedzieć jasno, – ale spokojnie i bez niegodnych wyzwisk, którymi tak bardzo zaśmiecona jest przestrzeń wirtualna – nie mamy ze sobą wspólnej sprawy. Zresztą oni chyba już też to rozumieją. Jacek Bartyzel

Poznański indult

Dwie dekady w eklezjalnej krainie czarów, cz. I

«Na podstawie Motu Proprio Ecclesia Dei p. 6, c zezwalam grupie wnioskującej na posługiwanie się na przeciągu jednego roku w jedną niedzielę miesiąca mszałem rzymskim według wydania z roku 1962. (…) Zezwolenie dotyczy określonej grupy, która nie będzie się powiększać» (fragment indultu na celebrację Mszy św. w klasycznym rycie rzymskim wydanego 5 kwietnia 1994 r. przez abp. Jerzego Strobę). W czerwcu 2009 roku poznański biskup pomocniczy Grzegorz Balcerek celebrował w kościele pw. Świętego Antoniego Padewskiego na Wzgórzu Przemysła uroczystą Mszę św. z okazji 15 rocznicy wydania przez abp. Jerzego Strobę indultu, na mocy, którego w stolicy Wielkopolski rozpoczęto regularne sprawowanie Najświętszej Ofiary wg mszału promulgowanego przez Jana XXIII. Mimo wspaniałej oprawy, niczym nieustępującej podobnym celebracjom w katedrach i kościołach Zachodniej Europy, oraz udzielającego się uczestnikom podniosłego nastroju, trudno było oprzeć się wrażeniu, iż oto dokonują się uroczyste egzekwie nad umęczonym trupem najstarszego polskiego środowiska „indultowego”, którego członkowie przez lata, z uporem godnym lepszej sprawy, narażając dobro własnych dusz, starali się udowodnić, iż na warunkach określonych przez motu proprio Ecclesia Dei jest możliwe stworzenie czegoś więcej niż liturgicznych, „trydenckich” wsi potiomkinowskich. Z perspektywy dwóch kolejnych lat widać dobrze, że wrażenie uczestnictwa w panichidzie było najzupełniej słuszne, a wydanie przez Ojca Świętego Benedykta XVI motu proprio Summorum Pontificum i późniejszej instrukcji Universæ Ecclesiæ niewiele zmieniło w sytuacji poznańskich katolików wiernych Tradycji. Właśnie ta ich wierność sprawiła, że przez praktycznie wszystkie lata, które upłynęły od wydania dekretu abp. Stroby, byli programowo pozbawieni wszelkiej troski duszpasterskiej. Przy tej okazji same cisną się na usta słowa, że człowiek inteligentny uczy się na własnych błędach, a mądry na cudzych…

Początki Środowisko wiernych świeckich odwołujących się do łacińskiego dziedzictwa liturgicznego zaczęło kształtować się w Poznaniu na początku lat 90. XX wieku. W jego skład wchodzili głównie przedstawiciele katolickiej inteligencji, w przeważającej części ludzie młodzi, czynnie zaangażowani w działalność polityczną – przed rokiem 1990 przede wszystkim antykomunistyczną i niepodległościową (Ruch Młodej Polski, Wielkopolski Klub Polityczny Ład i Wolność, także Solidarność Rolników Indywidualnych), a później tworzący partie i stronnictwa odwołujące się do wartości chrześcijańskich i konserwatywnych (m.in. Zjednoczenie Chrześcijańsko­‑Narodowe). Wpływ na ich religijną świadomość – także w dziedzinie zagrożeń wynikających z reform posoborowych w Kościele, które w Polsce (nie licząc zmian w liturgii) były wówczas jeszcze mało zauważalne – wywierała publicystyka Jędrzeja Giertycha1, zamieszczającego w swej londyńskiej „Opoce” teksty dotyczące katolickiego tradycjonalizmu. Szczególne wrażenie na młodych katolikach nieodmiennie wywierał jego wciąż powielany tekst z 1969 r. zatytułowany W obliczu zamachu na Kościół, a także wydana w Anglii w 1983 r. książka ks. Michała Poradowskiego2 Kościół od wewnątrz zagrożony. Dużą rolę w budzeniu świadomości młodej poznańskiej katolickiej i konserwatywnej inteligencji wywarły także wydane w tzw. drugim obiegu książki W cieniu krzyża i Watykan w cieniu czerwonej gwiazdy, których autor, emigracyjny pisarz i publicysta Józef Mackiewicz3, krytycznie ustosunkowywał się do ugodowej polityki Watykanu względem władz państw bloku komunistycznego, a także innych działań progresistów, w tym również destrukcji liturgii rzymskiej. Pierwszoplanową postacią ruchu katolickiego tradycjonalizmu w Poznaniu był niewątpliwie Marek Jurek, historyk, na początku lat 80 XX w. działacz Niezależnego Zrzeszenia Studentów, współpracownik konspiracyjnego pisma „Polityka Polska” i emigracyjnych „Znaków czasu”, w niepodległej Polsce pełniący funkcje przewodniczącego Rady Naczelnej ZChN, członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, a w końcu, w latach 2005–2007, marszałka Sejmu Rzeczpospolitej Polskiej. To początkowo wokół niego skupiała się grupa katolików świeckich, w dużej mierze studentów, która w swych wyborach ideowych i życiu duchowym zaczęła odwoływać się do idei tradycyjnego katolicyzmu. To Marek Jurek w ramach spotkań duszpasterstwa akademickiego przy poznańskim kościele pw. Św. Stanisława Kostki opowiadał im o historii i bieżących wydarzeniach w ruchu Tradycji katolickiej w Europie, wyjaśniając genezę jego powstania i rolę, jaką odegrał w Kościele arcybiskup Marceli Lefebvre i inni duchowni przeciwstawiający się modernizmowi. Również w jego domu, a później przy ołtarzu św. Piusa X w poznańskim kościele farnym, odbywały się spotkania modlitewne, których uczestnicy rozważali tajemnice różańca świętego. To oni stali się z czasem zalążkiem późniejszej grupy wiernych, która wystąpiła do abp. Jerzego Stroby z prośbą o wydanie indultu na Msze św. sprawowane w rycie klasycznym. To również m.in. kontaktom Marka Jurka z tradycjonalistami z Europy Zachodniej poznańscy wierni zawdzięczali wizyty duchownych związanych z Bractwem Kapłańskim Św. Piusa X, takich jak ks. Jan Maria (Jean­‑Marie) Piotrowski czy ks. Paweł Crane SI, twórca miesięcznika „Christian Order”, a później księży Bractwa Św. Piotra – Franciszka Pozzetto, kapelana dorocznych pielgrzymek z Paryża do Chartres, Józefa Bisiga, ówczesnego przełożonego generalnego tego instytutu, czy Jana Emersona, wykładowcy historii Kościoła w seminarium w Wigratzbad. Podczas tych wizyt wielu poznańskich wiernych mogło po raz pierwszy uczestniczyć w „trydenckich” Mszach św., celebrowanych najpierw w mieszkaniach prywatnych, a później w poznańskich kościołach pw. Św. Stanisława Kostki na Winiarach oraz – przez dłuższy okres i za cichą zgodą ówczesnego rektora, ks. Adama Pawłowskiego – w kościele pw. Najświętszej Krwi Pana Jezusa na ul. Żydowskiej, gdzie w kwietniu 1993 r. odprawiono pierwsze tradycyjne rekolekcje wielkopostne4. Był to jeszcze czas, gdy poznańscy tradycyjni katolicy, wszyscy bez wyjątku, mówili o księżach, którzy otrzymali sakrę z rąk abp. Lefebvre’a: „nasi czterej młodzi biskupi”. Niebawem jednak miało się to zmienić.

Pierwsze kurialne potyczki Wiosną 1993 r. narzeczeni – pochodzący z diecezji kaliskiej studenci związani ze środowiskiem poznańskich tradycjonalistów – powołując się na zapisy motu proprio Ecclesia Dei wystąpili do kaliskiej kurii z prośbą o umożliwienie im zawarcia sakramentu małżeństwa według dawnego rytuału i wysłuchania Mszy św. dziękczynnej sprawowanej w klasycznym rycie rzymskim. Odmowa kanclerza, ks. kan. Jerzego Jeżowskiego, który w swym piśmie pytał „Czy Państwo Narzeczeni mogą powiedzieć, że «czują się związani z liturgiczną tradycją»?”, i zaraz sam sobie udzielił odpowiedzi, pisząc, iż „nawet, jeśli by mieli sposobność poznać teoretycznie «liturgiczną tradycję łacińską», to jeszcze nie upoważnia, aby «czuć się związanym z tą tradycją»”, była zaledwie przedsmakiem całego festiwalu absurdów, ignorancji i impertynencji, z którymi przez kolejne lata (patrząc z dzisiejszej perspektywy – niejako na własną prośbę…) musieli się zmagać tradycyjni katolicy w Poznaniu. 23 stycznia 1994 r. grupa 70 osób wystosowała do arcybiskupa metropolity poznańskiego prośbę o „umożliwienie stałego udziału we Mszy świętej odprawianej według tradycyjnego rytu rzymskiego”. Wierni napisali: „Waszą Ekscelencję będą zapewne interesować nasze intencje, więc chcemy oświadczyć, że pragnieniem naszym jest jak najlepiej świadczyć o naszej wierze katolickiej dla dobra naszych dusz, naszych rodzin i naszych bliźnich, dla zachowania katolickiej tożsamości naszej Ojczyzny. Swoją prośbę kierujemy do Waszej Ekscelencji zgodnie ze wskazaniami odpowiednich dokumentów wydanych przez Ojca Świętego, a szczególnie Motu Proprio «Ecclesia Dei»”. Sygnatariusze listu, nieposiadający jeszcze doświadczenia w kontaktach z urzędami kościelnymi i naiwnie nieświadomi, że kto pyta, ten otrzymuje odpowiedzi, – choć najczęściej nie po swej myśli – napisali dalej: „Pragniemy również prosić Waszą Ekscelencję o błogosławieństwo dla naszych kontaktów z Bractwem św. Piotra”… Arcybiskup Stroba wcale się nie śpieszył. Po upływie dwóch i pół miesiąca oznajmił: „Na podstawie Motu Proprio «Ecclesia Dei» p. 6, c zezwalam grupie wnioskującej na posługiwanie się na przeciąg jednego roku w jedną niedzielę miesiąca mszałem rzymskim według wydania z roku 1962. (…) Zezwolenie dotyczy określonej grupy, która nie będzie się powiększać. Nie udzielam błogosławieństwa na kontakt z Bractwem świętego Piotra, ani na odwiedzanie wspomnianej grupy przez księży z tegoż Bractwa, jak również odprawianie przez nich Mszy św. lub wygłaszania nauk”. Czy w ten sposób miał się wyrażać zapisany w przywoływanym w liście biskupa papieskim motu proprio „szacunek do nastawienia tych, którzy czują się związani z liturgiczną tradycją łacińską” oraz „szerokie i wielkoduszne zastosowanie wydanych już dawniej przez Stolicę Apostolską zaleceń co do posługiwania się Mszałem Rzymskim według wydania typicznego z roku 1962”? Oto miała się odprawiać jedna Msza św. w miesiącu i to wyłącznie w obecności sygnatariuszy petycji (!). Dodatkowo faktyczny zakaz kontaktów z petrystami i jednoczesna odmowa delegowania celebransa, którego „wierni mieli sobie znaleźć” wśród miejscowego kleru, opóźnił pierwszą celebrację o ponad osiem tygodni, gdy w końcu prośbom wiernych uległ ks. kan. Zygmunt Chwiłkowski. „Wielkoduszność” rządcy archidiecezji sprawiła również, że miejscem celebracji „indultowych” Mszy św. uczyniono wewnętrzną kaplicę prowadzonego przez siostry serafitki domu pomocy społecznej dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnej umysłowo – wiernym przemierzającym w drodze do kaplicy kolejne sale i korytarze ośrodka trudno było wyzbyć się wrażenia, iż są tam intruzami zakłócającymi domowy mir. Na dodatek wikariusz generalny, bp. Zdzisław Fortuniak, nie omieszkał przekazać celebransowi listy osób, które podpisały petycję i przez to były „uprawnione” do słuchania Mszy św. Ks. Chwiłkowski zachował jednak zdrowy rozsądek i nie sprawdzał owej „listy obecności”, apelując jedynie o to, by liczba obecnych wiernych znacząco nie przekroczyła liczby sygnatariuszy petycji. Pierwsza w Polsce „indultowa” Msza św. została odprawiona 12 czerwca 1994 r., w 2. niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego.

„Czyżby obawa?” W listopadzie tego samego roku Bractwo Kapłańskie Św. Piusa X rozpoczęło działalność duszpasterską w Poznaniu. W nr 3 czasopisma Zawsze wierni ks. Karol Stehlin napisał: „Sobota, 12 listopada. Wprowadzamy się do naszego domu w Poznaniu, który odtąd będzie nosił imię św. Piusa X. Jednak, jak dotychczas, tylko niewielu ze sporej liczby wiernych w Poznaniu, przywiązanych do Tradycji, zdecydowało się ujawnić. Czyżby obawa?”. Ponad pół roku później w kolejnym numerze czasopisma ks. Stehlin znów pisze: „Jak duża byłaby nasza poznańska wspólnota, gdyby tutejsi wierni rozumieli, że w dzisiejszym kryzysie Kościoła nie tylko chodzi o to, by móc co cztery tygodnie uczestniczyć w tradycyjnej Mszy św., lecz także, by bronić naszej katolickiej wiary przed coraz silniejszym wpływem ekumenizmu. Tego jednak nie jest w stanie przekazać ksiądz, który tradycyjną Mszę św. odprawia nie z przekonania”.

I rzeczywiście – na kolejną, wystosowaną w maju 1995 r. prośbę o przedłużenie ważności indultu z roku poprzedniego, zwiększenie częstotliwości i zmianę miejsca celebracji Mszy na kościół Najświętszej Krwi Pana Jezusa, abp Stroba odpowiedział pismem, w którym dał wyraz przekonaniu, że celebracja w rycie klasycznym „stwarza niebezpieczeństwo kruszenia jedności” i że intencją Ojca Świętego, gdy wydawał motu proprio Ecclesia Dei, było niedoprowadzenie do sytuacji, w której nagle zostałyby zerwane „emocjonalne powiązania” tych, którzy „w momencie wydawania Listu [motu proprio] czuli się żywo związani ze Mszą św. Piusa V”. „[Papież] nie zamierzał jednak – kontynuował metropolita poznański – stworzyć sytuacji, w której grono im podobnych ciągle by się poszerzało. (…) Jestem osobiście przekonany, iż motywy, dla których proszą Panowie5 o przedłużenie zezwolenia mają charakter akcydentalny, choć Panowie może widzą to inaczej”. Arcybiskup poinformował, że nie zgodzi się ani na zmianę miejsca celebracji na kościół lub boczną kaplicę w kościele, ani na odprawianie częstsze niż raz w miesiącu. Osoby pytające ks. Chwiłkowskiego o powody, dla których Msza nie może być sprawowana w dostępnym dla wiernych kościele w centrum miasta, usłyszeli, że „jeszcze mógłby wejść ktoś postronny i byłoby zgorszenie”… Sędziwy ksiądz z pewnością nie miał na myśli zgorszenia natury moralnej, ale jego słowa i tak stanowiły znakomitą ilustrację dla stanu umysłów polskiego kleru ćwierć wieku po zakończeniu II Soboru Watykańskiego. Na kolejny dekret wierni czekali przez dwa miesiące, podczas których Msza św. nie była odprawiana. Siódmego września abp Stroba celebransem mianował ks. dr. hab. Ludwika Wciórkę, a miejsce celebracji zmienił na znajdującą się na obrzeżach miasta kaplicę domu zakonnego sióstr pasterek. W liście skierowanym do wiernych napisał: „Serdecznie życzę, by zezwolenie to prowadziło stopniowo, lecz zdecydowanie do uczestniczenia jedynie we Mszy św. odprawianej we wszystkich kościołach archidiecezji i Kościoła Powszechnego”. W tym czasie z inicjatywy kilku wiernych – przede wszystkim Konrada Szymańskiego i Jana Filipa Libickiego – zaczęło ukazywać się w Poznaniu „Pismo poświęcone Tradycji Katolickiej – Nova et Vetera”. W spisie treści pierwszego numeru, który ukazał się na jesieni 1994 r., można znaleźć takie tytuły jak Źródłem kryzysu jest nowa liturgia, Trzecia rocznica śmierci Abpa M. Lefebvre czy Arcybiskup Lefebvre miał rację. Co więc sprawiało, że poznańscy tradycjonaliści, przyznając rację twórcy i duchowemu ojcu Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X, jednocześnie godzili się na najzupełniej nieuzasadnione szykany i brak dostępu do Mszy św., sakramentów i jakiejkolwiek formy duszpasterstwa? I to w sytuacji, gdy mogli skorzystać z posługi kapłana Bractwa Św. Piusa X! Powodów zapewne było kilka.

„Esbeckie metody” Pierwszy z nich z całą pewnością stanowiła niedostateczna świadomość wiernych, co do rozmiarów kryzysu w Kościele. Trzeba pamiętać, że nie istniała wówczas platforma wymiany informacji równie efektywna, jak dzisiejsza sieć internetowa, a dostęp do publikacji, omawiających to zagadnienie, szczególnie polskojęzycznych (znajomość języków obcych nie była wówczas tak powszechna jak dziś), był bardzo ograniczony. Z najbardziej gorszącymi i poruszającymi wyobraźnię skutkami kryzysu miały, więc do czynienia jedynie osoby wyjeżdżające za granicę, do krajów Europy Zachodniej, a tacy byli stosunkowo nieliczni. Drugim powodem była okoliczność, że duchownymi darzonymi przez poznańskich wiernych największym chyba zaufaniem byli założyciele Bractwa Kapłańskiego Św. Piotra, którzy odwiedzali stolicę Wielkopolski na długo przedtem, zanim próby zorganizowanej pracy duszpasterskiej podjęło tam Bractwo Św. Piusa X. Trudno było oczekiwać, że księża Bisig i Emerson zanegują swe życiowe wybory – obaj opuścili abp. Lefebvre’a w 1988 r. – i będą przekonywać wiernych do istnienia w Kościele sytuacji nadzwyczajnej uzasadniającej korzystanie z jurysdykcji zastępczej, zalecając oddanie się pod opiekę duszpasterską Bractwa Św. Piusa X (ostatecznie zakazano im zresztą kontaktów z poznańskimi wiernymi). Kolejnym powodem obaw przed takim krokiem było wyniesione z czasów komunizmu przeświadczenie, że „biskupi wiedzą, co robią”, a wszelka, nawet najbardziej uzasadniona krytyka ich działań osłabia Kościół i godzi w osobę papieża Jana Pawła II, co zaledwie kilka lat po upadku komunizmu nadal stanowiło niemal akt narodowej zdrady – w końcu to właśnie konserwatywni katolicy najbardziej krytykowali środowisko „Tygodnika Powszechnego” za publicystykę, której ostrze było wymierzone w prymasa Stefana kardynała Wyszyńskiego. Dość powiedzieć, że jeden z poznańskich urzędników kurialnych nie oszczędził wiernym składającym kolejne urzędowe pismo niezwykle gorzkich słów, zarzucając im, że „esbeckimi metodami rozbijają Kościół”. W czasach, w których duchowieństwo, w odróżnieniu od wiernych, nadal całkiem niezasłużenie cieszyło się opinią odpornego na zakusy komunistycznej bezpieki, było to oskarżenie szczególnie ciężkie. Nie mniej ważnym (o ile nie najważniejszym) powodem było również polityczne zaangażowanie osób nadających ton poznańskiemu środowisku wiernych Tradycji łacińskiej i związana z tym konieczność zapewnienia sobie poparcia lokalnego duchowieństwa – nie tyle samych biskupów, co dziekanów i proboszczów, którzy wówczas zachowywali o wiele większy wpływ na katolicką opinię publiczną, niż ma to miejsce dziś, po 20 latach niepodległości, i dla których odwoływanie się do „niepotrzebnych tutaj «niemieckich» księży” (niezależnie nawet od tego, czy związanych z Papieską Komisją Ecclesia Dei, czy z FSSPX), stanowiło kamień obrazy.

Drogi się rozchodzą Przytoczone powody mogą brzmieć jak rodzaj usprawiedliwienia wyborów czynionych przez ludzi pochodzących ze środowiska, do którego należał, (choć w czasach późniejszych niż wyżej opisywane) również autor tekstu, ale nie sposób nie zauważyć, że osobom związanym z ówczesną poznańską kaplicą FSSPX również nie starczyło determinacji, by dotrzeć do „indultowych” wiernych – nawet gdyby próby ich przekonania miały okazać się bezskuteczne. I nie jest to w żadnej mierze zarzut pod adresem księży Bractwa, którzy w Polsce początku lat 90. XX wieku znajdowali się w szczególnie trudnych warunkach wynikających z braku organizacyjnego zaplecza, bariery językowej czy przypinanej im łatki „schizmatyków”, ale właśnie pod adresem wiernych, którzy takie możliwości mieli, lecz z nich nie skorzystali. Być może to zaniechanie w jakiejś mierze przyczyniło się do tego, że dzisiejszy przeorat pw. Świętego Piusa X, kościół pw. Niepokalanego Poczęcia i szkoła Najświętszej Rodziny powstały nie w Poznaniu, ale w Warszawie. Ze wspomnień poznańskich wiernych, dziś związanych z FSSPX, a wywodzących się z dawnego „środowiska indultowego”, wynika, bowiem, że wówczas nie bardzo zdawali sobie nawet sprawę z tego, gdzie dokładnie w Grodzie Przemysła mieścił się dziś już nieistniejący dom Bractwa, nie docierały do nich informacje o wykładach ks. Stehlina, nie wspominając o osobistych kontaktach między członkami obu środowisk. Warto, więc zaznaczyć, że nie było wówczas, – bo być nie mogło! – żadnej specjalnej niechęci pomiędzy poznańskimi „indultowcami” a „lefebrystami”6. Olbrzymi szacunek, jakim był darzony abp Marceli Lefebvre przez członków poznańskiego środowiska indultowego, może i świadczył o niekonsekwencji jego członków, lecz pozostaje faktem, któremu nie sposób zaprzeczyć. Jest to szczególnie widoczne z dzisiejszej perspektywy, gdy Bractwo znów rozpoczyna działalność w Poznaniu, a wiernymi proszącymi o opiekę duszpasterską są przede wszystkim osoby, które przed 17 laty występowały do abp. Jerzego Stroby z prośbą o indult.

Nowy arcybiskup i kolejne korowody 27 kwietnia 1996 r. odbył się ingres nowego rządcy archidiecezji poznańskiej, którym papież Jan Paweł II uczynił bp. Juliusza Paetza, dotychczasowego ordynariusza łomżyńskiego, a wcześniej, w latach 1976–1982, prałata antykamery papieskiej. W październiku tego roku, po wygaśnięciu ostatniego indultu wydanego przez abp. Strobę, poznańscy jezuici w uzgodnieniu z zainteresowanymi wiernymi wystosowali do Kurii Metropolitalnej pismo z propozycją objęcia wiernych opieką duszpasterską i celebracji coniedzielnych Mszy św. Pismo zostało złożone na ręce wikariusza biskupiego, ks. Stefana Schudego. W odpowiedzi sekretarz abp. Paetza przekazał superiorowi ustną zgodę metropolity. Celebracje miały się rozpocząć 10 listopada 1996 r., co jezuici ogłosili w oficjalnych komunikatach. Wszystko to jednak było zbyt piękne, by mogło okazać się prawdziwe: 10 listopada, bez podania przyczyn, wycofano zgodę na coniedzielną celebrację Mszy św. w rycie klasycznym, a rozgoryczeni „organizatorzy Mszy” wydali komunikat adresowany do jej potencjalnych uczestników, w którym wyrazili smutek, poinformowali o zaistniałej sytuacji i poruszyli kwestię możliwości uczestnictwa we Mszach celebrowanych przez kapłana z Bractwa Św. Piusa X, apelując jednak o cierpliwość i wyrażając nadzieję na zmianę sytuacji – komunikat ten był jednocześnie pierwszym oficjalnie ogłoszonym stanowiskiem, w którym przedstawiciele poznańskiego środowiska wiernych Tradycji łacińskiej wprost odnieśli się do istnienia w Poznaniu apostolatu FSSPX. Cztery dni później grupa 86 wiernych wystosowała do abp. Paetza petycję, w której prosiła o pisemne potwierdzenie wydanej w październiku zgody na coniedzielną celebrację Mszy św., pytając jednocześnie, „czy naprawdę proszą o zbyt wiele; czy cotygodniowa Msza święta w dawnym obrządku zagraża jedności Kościoła?”. Po miesiącu oczekiwania wierni wystosowali następny list, w którym wyrazili zaniepokojenie faktem, że według dostępnych im informacji odpowiedź na ich prośbę i dekret w tej sprawie ma zostać przygotowany na podstawie listu Quattor abhinc annos z 1984 r., a nie na podstawie późniejszego i mniej restrykcyjnego motu proprio Ecclesia Dei. Również ten list pozostał bez odpowiedzi.

Wzruszenie abp. Paetza W końcu dekretem z 15 stycznia 1997 r. abp Paetz zezwolił na odprawianie dwóch Mszy św. w miesiącu, miejscem celebracji ustanawiając kościół pw. Najświętszej Krwi Pana Jezusa, a celebransem mianując ks. dr. Jerzego Szelmeczkę SI. W swym liście arcybiskup napisał: „Ufam, że prośba Państwa wynika z miłości do Boga i przywiązania do Kościoła, a jej spełnienie dopomoże do pełniejszego włączenia się w realizację nauki Kościoła zgodnie z Vaticanum II”. Prośba o audiencję została pominięta milczeniem. W październiku 1998 r. członkowie poznańskiego środowiska indultowego uczestniczyli w pielgrzymce do Rzymu na uroczystości dziesięciolecia wydania motu proprio Ecclesia Dei, podczas których wzięli udział w spotkaniu z papieżem Janem Pawłem II na placu Świętego Piotra i w konferencji z udziałem kard. Józefa Ratzingera. Zaproszono wówczas ks. Bisiga do ponownego odwiedzenia Polski, a wizyta ta doszła do skutku miesiąc później. Podczas swej wizyty w Poznaniu przełożony generalny Bractwa Kapłańskiego Św. Piotra wraz z przedstawicielami poznańskich wiernych został przyjęty przez biskupa pomocniczego Zdzisława Fortuniaka. Księdzu Bisigowi towarzyszyli również klerycy Tomasz Dawidowski i Wojciech Grygiel. W odprawionej przez generała Mszy św. – bez wcześniejszej zapowiedzi – wziął udział abp Juliusz Paetz, który po zakończeniu celebracji przemówił do wiernych zebranych przed świątynią. Metropolita wyraził wzruszenie powodowane wspomnieniem własnej prymicji i zapewnił, że jego obecność świadczy, iż „wierni liturgii tradycyjnej znajdują się w sercu Kościoła”. Niespodziewana wizyta i słowa arcypasterza dały wiernym pewność, że kolejny dekret będzie dla nich hojniejszy. Tymczasem w kwietniu 1999 r. arcybiskup przedłużył do końca 2000 r. ważność poprzedniego dekretu, nie zmieniając jego warunków. Mimo próśb nie udzielono zgody na celebracje częstsze niż dwa razy w miesiącu. Gesty i słowa z okazji wizyty ks. Bisiga okazały się pustą kurtuazją. Restrykcje obowiązywały przez kolejne dwa lata, gdy w wyniku zupełnie nieoczekiwanych i początkowo niezrozumiałych okoliczności doszło do „odwilży”. Ω

Jakub Pytel

Dokończenie w następnym numerze Zawsze wierni.

Przypisy:

Ważnym wydarzeniem w życiu poznańskich tradycjonalistów był pogrzeb Jędrzeja Giertycha, którego doczesne szczątki zostały złożone na cmentarzu parafialnym w Kórniku koło Poznania. Zgodnie z wolą zmarłego Msza­requiem i obrzędy pogrzebowe zostały odprawione według dawnych ksiąg liturgicznych.

Ks. Michał Poradowski (1913–2003) – katolicki kapłan, teolog, filozof, socjolog i pedagog. W czasie II wojny światowej pełnił posługę kapelana Narodowych Sił Zbrojnych. Po wojnie zagrożony aresztowaniem przez komunistów przedostał się na Zachód i przez krótki czas pełnił służbę duszpasterską w II Korpusie Polskim we Włoszech. W 1946 r. osiedlił się we Francji, gdzie studiował prawo na paryskiej Sorbonie oraz nauki społeczne na Katolickim Uniwersytecie Paryskim, a następnie nauki polityczne w Fondation Nationale des Sciences Politiques, FNSP. W 1950 r. zamieszkał w Chile, gdzie przez ponad 40 lat wykładał na katolickich uczelniach tego kraju. Zasłynął jako znawca i wróg marksizmu oraz modernizmu w Kościele katolickim. Był płodnym pisarzem i publicystą, zmarł we Wrocławiu.

Józef Mackiewicz (1902–1985), pisarz i publicysta. Brał udział w wojnie 1920 roku. W latach 1939–1941 współredagował wydawaną w Wilnie „Gazetę Codzienną”. W 1943 r. wziął udział w ekshumacji ciał polskich oficerów zamordowanych w Katyniu sporządzają relację zatytułowaną Zbrodnia w lesie katyńskim. Od 1945 r. na emigracji, początkowo we Włoszech, następnie w Wielkiej Brytanii, a od 1954 r. w Niemczech. Był zdecydowanym antykomunistą, a zagrożeniu sowietyzacją poświęcił dużą część swojej twórczości.

W sierpniu 1992 r. Msze św. były sprawowane również w kaplicy domu SS. Elżbietanek przy ul. Łąkowej i w kaplicy Matki Boskiej Szkaplerznej w kościele pw. Bożego Ciała.

Listy były zwykle sygnowane przez dwóch przedstawicieli grupy osób wnioskujących w 1994 r. o pierwsze zezwolenie na celebracje Mszy św. w rycie klasycznym.

Uczciwie trzeba jednak przyznać, że w reakcji na rozpoczęcie w Poznaniu apostolatu Bractwa w środowisku indultowym powstał projekt nieco kuriozalnego oświadczenia, w którym można było przeczytać: „Chcemy iść drogą, którą wskazuje nam Ewangelia. «Proście, a będzie wam dane; szukajcie a znajdziecie; pukajcie, a będzie wam otworzone». Nie łudzimy się, że będzie to droga łatwa, ale czy mielibyśmy prawo mówić o obronie wiary, gdybyśmy na nią nie weszli? Dziś, gdy napotykamy na niej Bractwo Św. Piusa X, musimy, nie bez przykrości, ale stanowczo oświadczyć, że nie możemy korzystać z jego posług religijnych, które sprawowane są bez należnego mandatu naszego Arcybiskupa, nadto w sytuacji, gdy w naszym mieście możliwość udziału w tradycyjnej Mszy już istnieje. Czynimy to przez posłuszeństwo katolickie, w niczym nie pomniejszając szacunku dla dzieła życia arcybiskupa Marcelego Lefebvra, od którego wywodzi się wiele z prowadzących dziś normalną pracę w Kościele wspólnot religijnych i zakonnych. Zachowujemy też w sercu nadzieję, popierając ją gorącą modlitwą, że pewnego dnia i ta rana na ciele Kościoła zostanie uleczona”. Wśród wiernych nie było jednak zgody co do treści tego oświadczenia i nigdy nie zostało ono opublikowane.

Za: Zawsze wierni nr 9/2011 (148)

Serum posłuszeństwa. Podczas gdy nasi Umiłowani Przywódcy przekomarzają się między sobą, czy debatować, gdzie debatować i o czym debatować, mamy chwilę czasu, by zainteresować się ważniejszymi sprawami. Pozornie wydawałoby się, że nie ma ważniejszych spraw, niż owe debaty miedzy naszymi Umiłowanymi Przywódcami - ale to oczywiście nieprawda. Nasi Umiłowani Przywódcy nie mają żadnej siły sprawczej. Weźmy takiego ministra Radosława Sikorskiego. Wprawdzie generał Sławomir Petelicki, ten sam, który wstąpił do SB żeby spełniać dobre uczynki, awansował go niedawno do rangi męża stanu o wymiarze światowym, ale to tylko takie makagigi, bo przecież żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak to po nominacji Radosława Sikorskiego na ministra spraw zagranicznych w żydowskiej gazecie dla Polaków ukazała się uspokajająca publikacja, że nie ma powodów do niepokoju, bo wszystko jest pod kontrolą za sprawą ekipy skompletowanej jeszcze przez „drogiego Bronisława”, czyli prof. Geremka, która w Ministerstwie Spraw Zagranicznych wykonuje zlecenia starszych i mądrzejszych bez względu na to, kogo tam akurat zrobią ministrem. Ministrowie, nie mówiąc już o dygnitarzach drobniejszego płazu, nie rządzą nawet swoimi sekretarkami, które mają przecież swoich własnych przełożonych, którym winne są lojalność i bezwzględne posłuszeństwo. Zatem, w tej sytuacji możemy śmiało na tych wszystkich Umiłowanych Przywódców i ich debaty położyć, jak to mówią - lachę - i zainteresować się naprawdę ważnymi sprawami. Już wiele razy wspominałem, że literatura wyprzedza tak zwane życie. Oczywiście nie każda; większość Scheissu produkowanego przez tak zwanych literatów głównego nurtu w najlepszym razie stara się raczej życie odzwierciedlać, z czego wychodzą arcynudne knoty w rodzaju „Domu nad rozlewiskiem”, w którym bohaterowie udają, że naprawdę żyją. Prawdziwa literatura życie wyprzedza, a jednym ze znakomitych tego przykładów są powieści fantastyczne Stanisława Lema. W odróżnieniu od wielu innych autorów powieści fantastycznych, Stanisław Lem naprawdę puszczał wodze fantazji, podczas gdy ci inni opisują, co widzą, albo, co im opowiedziano, ubierając tylko bohaterów w kostiumy Marsjan, czy człowiekowi przyszłości. Takimi usiłowaniem nieudolnym są na przykład „Gwiezdne wojny”, będące w gruncie rzeczy opowieścią o policjantach i złodziejach, przeniesioną na grunt galaktyczny, czy nawet wszechświatowy i okraszoną rasistowskim sosem z popłuczyn po „Protokołach mędrców Syjonu”. Wspomniałem o tym en passant we wstępie do pewnej książki, za co uwijający się wokół swojej kariery młody człowiek na łamach „Tygodnika Powszechnego” skrytykował mnie za „bezwstydny i jadowity antysemityzm”. Kiedyś takie rzeczy drukowała „Trybuna Ludu” i „Żołnierz Wolności”, ale teraz tych organów już nie ma, więc zadanie drukowania donosów przejął „Tygodnik Powszechny”. Ano, cóż poradzić; wraz z nadejściem nowych udziałowców kapitałowych, musiały pojawić się i nowe zadania. Co tu ukrywać; rację miał Tadeusz Boy-Żeleński zauważając, że „gdy się człowiek robi starszy, wszystko w nim po trochu parszy”. Człowiek - a cóż dopiero tygodnik? Wracając tedy do Stanisława Lema warto wspomnieć o pomyśle kryptochemokracji, jaki opisał w jednej ze swoich powieści. Ponieważ liczba ludzi już dawno przekroczyła wszelkie możliwości Ziemi, a zasoby surowcowe się wyczerpały, postanowiono ukrywać przed znękana ludzkością prawdziwy stan rzeczy dzięki rozpylaniu w atmosferze ziemskiej rozmaitych halucynogenów. Wdychający je ludzie mieli złudzenie, że jeżdżą komfortowymi samochodami, czy wznoszę się na osiemdziesiąte piętro wieżowca szybkobieżną windą, podczas gdy naprawdę galopowali ulicami na piechotę, a w wieżowcach - z małpią zręcznością wspinali się w górę korzystając ze strzępów lin zwisających w szybach nieczynnych od dawna wind. Wydawało im się, że w eleganckich restauracjach jedzą chrupiącego bażanta popijając pysznym burgundem, podczas gdy naprawdę gołymi rękami nabierali z obskurnych koryt bryję, którą obsługa w gumowych fartuchach tłoczyła tam ze szlauchów - i tak dalej. Jak możemy się domyślać, halucynogeny rozpylane były w atmosferze ze względów humanitarnych - żeby, chociaż w ten sposób uczynić ludzką egzystencję w miarę znośną. Ale przecież nawet tę bryję ktoś musiał przygotowywać naprawdę. Ona nie mogłaby złudzeniem, bo jeśli nawet można oszukać mózg człowieka, to żołądka - niestety nie. Dlatego też robotnicy, którym się wydawało, że podjeżdżają pod fabrykę własnymi samochodami, z chwilą przekroczenia progu fabrycznej hali dostawali z automatu porcję antyhalu, dzięki któremu natychmiast odzyskiwali poczucie rzeczywistości i pracowali z ogromnym samozaparciem, bo do antyhalu dodawany był również preparat pobudzający w ludziach altruizm. Kiedy jednak kończyła się szychta, przy wyjściu dostawali znowu porcję halucynogenów, zaprawioną preparatem powodującym całkowitą utratę pamięci. I tak to funkcjonowało nie budząc w zasadzie niczyich podejrzeń. Przypomniało mi się to wszystko, kiedy otrzymałem od korespondującego ze mną z emigracji pana doktora, który doniósł mi o szczepionkach powodujących u ludzi nagły wzrost gotowości do posłuszeństwa. Podobno takie preparaty są już gotowe i Umiłowani Przywódcy tylko czekają na okazję, by narzucić znękanej ludzkości obowiązek takich szczepień. Jak nietrudno się domyślić, taki obowiązek zostałby wprowadzony w celu zwiększenia bezpieczeństwa znękanej ludzkości, bo jużci - osobnik, któremu wszczepiono serum posłuszeństwa, nie będzie się buntował przeciwko Umiłowanym Przywódcom nawet wtedy, gdyby w debatach przedwyborczych już tylko udowadniali sobie nawzajem łajdactwo i głupotę. Czyż trzeba czegoś więcej? SM

Co z rejestracją? Odpowiadam: Oficjalne pisma skierowane do PKW są na moim portalu

http://korwin-mikke.pl

Gdy dostaniemy oficjalną odpowiedź - pewno jutro - podejmiemy stosowne kroki prawne. Na razie nasza linia rozumowania jest taka: Ustawodawca nie mógł uzależnić rejestracji od wykonania czynności, która nie zależy od zgłaszającej listę partii!! Tak, więc zapis: "Prawo mają partie, które do godziny... w dniu... zarejestrowały listy, w co najmniej 21 Okręgach" jest skrótem od myśli: "...zgłosiły w tym terminie i zostały zarejestrowane". Prezes PKW stoi twardo na literalnym rozumieniu tego przepisu - co wyglądało mi na niezrozumienie intencji Ustawodawcy. Po namyśle dochodzę jednak do wniosku, że może się mylę! Być może intencja Ustawodawcy była WŁAŚNIE TAKA: by OKW mogły, najzupełniej dowolnie, nie dopuszczać do wyborów dowolnych partyj! JKM

Refleksje wyborcze – po meczu Polska-Niemcy Mecz oglądałem z trybun – w towarzystwie kol. Macieja Kudryckiego i innych piłkarzy „Jagiellonii”. Z przyjemnością zauważyłem, że wszyscy chyba uważali mecz za dobrze zagrany, dobrze sędziowany i grany fair. Nawet, gdy raz wydawało mi się, że sędzia niesłusznie zaliczył faul Polakowi orzekli, że nie, – że zagranie było istotnie faul. Gdy Polska prowadziła już 2: 1, a grano już w czasie doliczonym - kol. Kudrycki powiedział spokojnym tonem: „Poczekajmy: Niemcy grają do końca!” I rzeczywiście. I my będziemy też grali do końca. Jeśli nawet werdykt PKW pójdzie po linii, jaką zapowiedział jej Przewodniczący; jeśli nawet przegramy sprawę w sądach –będziemy walczyć. Mamy czas w TVP, mamy InterNet, a przede wszystkim mamy Was: oddanych Sprawie Wolności ludzi; i damy sobie radę! Proszę jeszcze nie brać zaświadczeń o prawie głosowania w innym Okręgu, – ale, być może, taka wielka akcja będzie potrzebna. Odpowiednią instrukcję na pewno zamieścimy natychmiast, gdy okaże się to niezbędne. JKM

Polska będzie zabezpieczona na najbliższe 300 lat - Chcemy dostać kolejne koncesje na poszukiwania gazu łupkowego w Polsce - powiedział PAP podczas Forum Ekonomicznego w Krynicy wiceprezes PGNiG Marek Karabuła. W tym roku PGNiG zacznie szukać gazu na koncesji Tomaszów Lubelski. Energetyczna rewolucja w naszym kraju już za 5 lat? Będziemy występować o kolejne koncesje. Cały czas spływają do nas dane geologiczne i analizujemy je. Te najbardziej atrakcyjne obszary koncesyjne są już zajęte przez poszczególne firmy. Cały czas liczymy na to, że pozyskamy jeszcze kolejne koncesje, jeśli chodzi o złoża gazu z łupków - powiedział. Nie chciał jednak zdradzić, o ile koncesji stara się spółka. Dodał, że aktualnie PGNiG prowadzi aktywne prace poszukiwawcze na koncesji Wejherowo. - Będziemy już niebawem prowadzić aktywne działania na koncesji Tomaszów Lubelski. To jest odwiert, który nazywamy Lubyczą Królewską - powiedział i dodał, że ten odwiert rozpocznie się jeszcze w tym roku. PGNiG posiada 15 koncesji na poszukiwanie konwencjonalnych i niekonwencjonalnych złóż węglowodorów w Polsce. W Polsce - jak dotąd - wydano ponad 100 koncesji na poszukiwanie złóż gazu niekonwencjonalnego, m.in. dla polskich PGNiG, Orlen Upstream, Lotos, amerykańskiego ExxonMobil, Chevron, Maraton, ConocoPhillips i angielskiej Lane Energy. Pierwsze wiercenia w poszukiwaniu niekonwencjonalnego gazu wykonało PGNiG w Markowoli na Lubelszczyźnie. Planowane są prace w kolejnych miejscach - głównie w pasie od wybrzeża Bałtyku w kierunku południowo-wschodnim, do Lubelszczyzny. Drugi obszar potencjalnych poszukiwań, to zachodnia część Polski, głównie woj. wielkopolskie i dolnośląskie. W kwietniu amerykańska Agencja ds. Energii (EIA) poinformowała, że Polska ma 5,3 bln m sześc. możliwego do eksploatacji gazu łupkowego, czyli najwięcej ze wszystkich państw europejskich, w których przeprowadzono badania (raport EIA dotyczył 32 krajów). Ta ilość gazu - podkreśliła Agencja - powinna zaspokoić zapotrzebowanie Polski na gaz przez najbliższe 300 lat. W pozyskiwaniu gazu ze złóż niekonwencjonalnych przodują Stany Zjednoczone, gdzie ok. 10 proc. wydobycia gazu pochodzi właśnie z tego rodzaju złóż. Amerykanie zakładają zwiększanie wydobycia, bo udokumentowane zasoby gazu z takich złóż są znacznie większe od złóż konwencjonalnych. Kanadyjska produkcja gazu niekonwencjonalnego wynosi około jednej trzeciej produkcji USA. Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo jest zainteresowane budową połączenia gazowego między Polską w Niemcami. Chodzi o gazociąg między Policami, a miejscowością Boernicke w Niemczech. Ostatnio PGNiG poinformowało, że spółka InterTransGas GmbH - wspólne przedsięwzięcie Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa oraz niemieckiego Verbundnetz Gas Aktiengesellschaft - prowadzi badanie popytu na gaz, który mógłby być przesyłany potencjalnym nowym połączeniem między oboma krajami. Prezes PGNiG Michał Szubski powiedział, że połączenia transgraniczne są potrzebne, ale muszą być rentowne. Odpowiedź na to mają dać wyniki badania. Badanie potrwa do 23 września. Idea budowy nowego połączenia gazowego między Polską i Niemcami pojawia się od dawna. (IAR)

RPP do dzieła! – Ignacy Nowopolski W celu ratowania realnej gospodarki Szwajcarii, jej Centralny Bank (SNB) zamroził maksymalny kurs franka w stosunku do euro. Zadeklarował, że będzie skupywać każdą ilość walut by go utrzymać. Gwałtowny wzrost kursu franka w stosunku do euro i dolara spowodowany jest paniczną ucieczką inwestorów od pustych walut rezerwowych, których przyszłość, a nawet dalsze istnienie stoi pod znakiem zapytania. Spowodowane tą sytuacją przewartościowanie szwajcarskiej waluty odbiło się fatalnie na gospodarce tego bogatego kraju. Spadek eksportu i dochodów z turystyki przyczyniły się do drastycznego spowolnienia gospodarki w drugim kwartale.

Dokładnie rok temu pisałem o możliwości rozpoczęcia się „wojen walutowych” spowodowanych powyżej opisanym mechanizmem. Dziś stało się to już faktem. David Bloom, globalny szef rynku walut w HSBC, stwierdził ostatnio, co następuje:

Banki centralne zmieniły swą politykę kursową, tak by możliwie najbardziej osłabić swe waluty w stosunku do innych. Inni analitycy rynku walutowego są podobnego zdania. Prawie przez cały okres globalistycznej ekspansji bankierskiej międzynarodówki, tylko amerykańska Federal Reserve miała „prawo” do utrzymywania niskich stóp procentowych, (czyli taniej waluty). W ostatnich latach stopy procentowe dolara są praktycznie równe zero, a FD generuje go elektronicznie w tysiącach miliardów, które rozwłóczone są następnie przez banki po świecie, gdzie domaga się od „partnerów handlowych” traktowania tego bezwartościowego śmiecia jak cennej waluty. Każdy, kto chciałby się temu przeciwstawić, z reguły źle kończy (exemplum Irak czy Libia). Teraz, gdy również druga waluta rezerwowa jest zagrożona, każdy ratuje się jak może, nie zważając na niebezpieczeństwo ściągnięcia na siebie gniewu możnych tego świata. Jak na tym tle wygląda działalność NBP i RPP? Od czasów Balcerowicza, instytucje te prowadzą politykę zgubną dla polskiej realnej gospodarki. Nie wspominając już niesłychanych przekrętów okresu „transformacji ustrojowej”, cały okres dwudziestolecia III RP charakteryzuje się brutalną polityką nakierowaną na utrzymanie przewartościowanej złotówki. Rujnuje to eksport i dławi gospodarkę mogącą korzystać tylko ze złotówkowych kredytów na lichwiarskich warunkach. Ci, którzy z tych powodów uciekają do kredytów walutowych, wcześniej czy później wpadają w „pułapkę kursową”, jaką to dziś obserwujemy w przypadku franka szwajcarskiego. Najwyższy już czas by Narodowy Bank POLSKI i RPP, zaczęły działać w interesie POLSKI! Obawiam się jednak, że suto opłacani z kieszeni podatnika „wybitni finansiści” tych instytucji, będąc niezależnymi od tegoż podatnika, działać będą dalej na niekorzyść polskich interesów. Skończy się to zapewne dopiero wtedy, gdy zostaną wywiezieni na przysłowiowych taczkach przez zdesperowanych obywateli, tyle, że wtedy będzie już za późno na ratowanie gardeł. Ignacy Nowopolski

Czego Platforma Obywatelska dokonała w ciągu 4 lat Kilka dni temu przedstawiłem analizę spisu dokonań premiera Tuska, którego sporządzeniem zajął się… jego własny zespół w URM. Teraz przyszedł czas na wymienienie kilkudziesięciu „zasług” z punktu widzenia obywatela Rzeczypospolitej. Zaczynamy:

1) likwidacja stoczni Gdynia i Szczecin

2) rozmydlenie afery hazardowej

3) kontrowersyjne werdykty komisji do spraw śmierci Barbary Blidy i Naciskowej z udziałem PO i PSL

4) mimo dotacji UE nie będzie gotowej w całości żadnej drogi na Euro a ich koszt najwyższy w UE

5) podwyżka podatku VAT pociągająca znaczącą inflację

6) zamach na pieniądze OFE i rezerwę demograficzną ZUS

7) zakupienie samolotów Bryza bez przetargu

8) afera z kupowaniem głosów w Wałbrzychu

9) afera senatora Misiaka (ustawione przetargi)

10) afera ministra Grada (firma jego żony wygrywa przetargi dla ministerstwa, którym kieruje Grad)

11) afera ministra Grabarczyka (obsadza stanowiska w PKP kolegami i ich zonami)

12) kolejne przetargi na drogi zostały odwołane (S5 Wrocław – Poznań, S7 Gdańsk – Elbląg, S7 pod Radomiem, S8 pod Białymstokiem itd.), a inne nie rokują ukończenia A2

13) wyprzedaż firm przynoszących krociowe zyski jak PKO (4 mld zysku w 2010) KGHM (11 mld zysku w 2010), PZU, Bogdanka itd., oferta sprzedaży Lotosu po doinwestowaniu Rosjanom!

14) podwyżka akcyzy na gaz i wieloletni kontrakt gazowy po najwyższych cenach w Europie

15) podwyżka akcyzy na piwo

16) Premier nie reaguje właściwie na kłamliwe ustalenia i oskarżenia Rosji (spolegliwy Raport Millera)

17) mimo obietnic “odpolitycznienia” TVP, PO obsadziło TVP swoim ludźmi natychmiast po tym jak Komorowski został Prezydentem.

18) posłanka PO Sawicka – przyznała się przed kamerami, – za co Tusk zniszczył CBA

19) koleje rozbite na 8 spółek, obsadzane koleżkami, puszczają pociągi po 4 wagony na święta …

20) Świnoujście zablokowane przez Nord Stream

21) katastrofa Smoleńska, do jakiej doszło być może w wyniku braku zabezpieczenia lotniska przez BOR (brak aparatury do lądowania i nadzoru w wieży kontroli, – co ciekawe jak 3 dni wcześniej lądował tam Tusk to aparatura tam była …), mając tę aparaturę na lotnisku, samolot mógłby wylądować nawet przy zerowej widoczności i bez rosyjskich kontrolerów. Jak wynika z nagrań rozmów z wieżą Rosjanie wprowadzali kilkakrotnie załogę w błąd, co do wysokości i kursu samolotu! Tusk wiedział o tym od 14 kwietnia, a mimo tego fałszywie informowano opinię publiczną przez 9 miesięcy, że to “pijany” gen. Błasik wpadł do kabiny i kazał lądować! Nie ukaranie winnych katastrofy po stronie polskiej (Klicha, Millera, Sikorskiego, Abramskiego, Janickiego oraz awanse i odznaczenia dla niektórych z nich!!!)

22) bezrobocie rośnie od 4 lat, – mimo że spada u naszych sąsiadów …w styczniu już prawie 13%. (Za PiS w 2007 było 8% …)

23) inwestor z Kataru dla stoczni, który pojawił się przed wyborami i znikł po wyborach…

24) Karnowski z zarzutami korupcyjnymi, popierany w wyborach na prezydenta Sopotu przez PO.

25) nieudana profesjonalizacja wojska – armia nie ma szeregowych – 3/4 to oficerowie i podoficerowie! Niszczenie lotnictwa, marynarki wojennej, i innych rodzajów wojsk

26) Minister Zdrowia Kopacz okłamała nas i sejm – podobno widziała na własne oczy jak ziemia w Smoleńsku była przekopana na 1 metr w głąb i jakoby uczestniczyła osobiście w sekcjach zwłok…. a potem okazuje się, że tam są szczątki ludzkie i fragmenty samolotu, a sekcji zwłok prawdopodobnie nie było…

27) deficyt finansów w 2010 – 8%! Za PIS w 2007 – była nadwyżka w budżecie!

28) oddanie koncesji na gaz łupkowy firmom zachodnim za 1/4 tego, co w Norwegii!!!!

29) Prezydent Komorowski i jego żenujące wpadki przynoszące Polakom tylko wielki wstyd.

30) kampania nienawiści przeciw opozycji w efekcie, czego doszło do mordu w Łodzi

31) zadłużenie skoczyło o 380 mld pln w 4 lata – NA CO POSZŁA TA KASA?

32) afera Komorowskiego z rzekomymi przeciekami aneksu do protokołu likwidacji WSI

33) przegrane rywalizacje o Instytut Technologiczny i EXPO

34) płatne autostrady – 20 gr/km – Najdroższe w EUROPIE!(w stosunku do naszych zarobków)

35) wykryli 3 afery PiS: Klapka laptopa Ziobry. Kanapa podgryziona przez psa Ludwika Dorna, Afera wykryta przez minister od korupcji Piterę “Dorsz za 8.50″.

36) za poparcie PO w wyborach w 2007 roku Gronkiewicz Waltz dofinansowała stadion piłkarski Legii należący do TVN za ok 400 mln PLN, sprzedaje elektrociepłownię wbrew woli mieszkańców.

37) Rzecznik Rządu otrzymuje dochody i darmowe mieszkanie od niemieckiego biznesmena

38) program modernizacji linii kolejowych nie udał się, prawdopodobnie kasa z UE przepadnie

39) skandaliczne szkolenie wojska – 4 katastrofy lotnicze (Bryza, CASA, Mi-24, Tu-154)

40) dzierżawa samolotu dla VIP na dwa lata za kasę pozwalającą kupić NOWY SAMOLOT!

41) gdyby nie weto prezydenta Kaczyńskiego, w 2008 roku PO wprowadziłoby nas do strefy sztywnego kursu euro i w czasie kryzysu padłby całkowicie nasz eksport

42) PiS obniżył podatki a podobno jest socjalistyczny, PO podnosi podatki a podobno jest liberalne

43) ZUS dla jednoosobowych firm rośnie, dławiona jest przedsiębiorczość Polaków, ale firmy zagraniczne dostają dopłaty, po czym likwidują produkcję a rząd PO nic nie robi (DELL, FIAT)

44) najbogatsi rolnicy dalej płacą KRUS tak jak reszta

45) tzw. jedno okienko (zakładanie firm) to niewypał (czas załatwiania wydłużył się)

46) Komisja “Przyjazne Państwo” (znoszenie barier w administracji) przez 4 lata nic nie zrobiła!

47) bezzasadne odwołanie szefa CBA przed końcem kadencji – bo ujawnił aferę hazardową

48) nieudolne negocjacje o limity CO2 sprawią, że prąd będzie droższy o kilkadziesiąt procent

49) Minister Klich niszczy GROM i Wojska Lotnicze – odchodzą fachowcy!

50) Po aferze Rywina, Miller miał honor podać się do dymisji. Po aferze hazardowej zaś, Tusk udaje, że nic się nie stało

51) otwarcie rynku pracy od 1 stycznia 2011 dla Rosjan, Ukraińców i Białorusinów i to mimo tego, że jest 13% bezrobocia i stale rośnie (od 3 lat!)

52) emigracja następnej fali młodych i wykształconych Polaków (~2 miliony).

53) skandaliczne wyroki sądowe podyktowane względami politycznymi

54) praktyczne wyeliminowanie nauki historii Polski ze szkół, okrojenie ilości i skandaliczny dobór lektur szkolnych, wprowadzenie wbrew interesom rodziców i dzieci nauki sześciolatków, lansowanie relatywizmu zachowań seksualnych i związków partnerskich oraz rozwiązłości płciowej, coraz droższe podręczniki szkolne i co roku inne, egzaminy testowe a nie ustne rozwijające myślenie

55) Agresja w stosunku do kościoła i Radia Maryja oraz telewizji Trwam (nie przyznanie koncesji telewizji naziemnej, tolerowanie ekscesów wobec wiernych)

56) od 4 lat brak nawet PROJEKTU poprawy stanu służby zdrowia, lansuje się zakamuflowaną prywatyzację, coraz droższe leki, nie dofinansowuje się wielu leków na choroby przewlekłe

57) Przerzuca się koszty utrzymania szpitali, szkół, przedszkoli i żłobków na samorządy bez przekazywania środków na te cele Marcinkowski

Małymi kroczkami, niezauważalnie do zdrady polskich interesów Pawlak zasugerował, że jego rząd powolutku, powolutku, małymi kroczkami, niezauważenie będzie dążył do "otwarcia Polski na GMO". Jeśli to nie jest zdrada polskich interesów, to, co nią jest?

1. Media cały boży dzień rozjeżdżają minister Fotygę na podstawie notatek z Wikileaks - choć nic kompromitującego dla Pani Minister z tych notatek nie wynika, wręcz przeciwnie - a Pawlak? A o Pawlaku cicho i niewyraźnie...

2. Od ujawnienia w Wikileaks notatek o tym, jak administracja amerykańska skutecznie lobbowała Pawlaka w sprawie GMO minęło kilka dni. Dementi nie było, znaczy, że to wszystko prawda. Wicepremier Rządu RP, prezes partii współrządzącej obiecuje Amerykanom wprowadzanie GMO powolutku, małymi kroczkami, niezauważalnie, tak żeby Polacy się nie zorientowali, że żyją już w kraju opanowanym przez GMO. Jeśli to nie jest zdrada polskich interesów, to, co nią jest? Przecież to jest zaprzedanie się cudzym interesom kosztem własnego państwa i narodu! I proszę mi nie mówić, że USA to nasz sojusznik. USA tak, ale działające w nim koncerny biotechnologiczne sojusznikami Polski nie są.

Zresztą i sojusznikowi własnego państwa ani narodu się nie sprzedaje.

3. Małymi kroczkami, niezauważalnie, podstępnie chce Pawlak sprowadzać do Polski GMO w czasie, gdy kolejne kraje, w tym Francja i Niemcy idą po rozum do głowy i wprowadzają u siebie zakazy upraw GMO. Gdy Europa zaczyna powstrzymywać ekspansję upraw GMO i ogólna powierzchnia tych upraw w Europie zaczyna się zmniejszać (ze 106 tysięcy do 86 tysięcy ha, gdy coraz więcej naukowców bije na alarm w sprawie zagrożenia GMO dla zdrowia ludzi, gdy bija na alarm również polscy uczeni (np. prof. Żarski, Narkiewicz-Jodko, Tomiałojć, Wiąckowski, Lisowska, Hałat i inni). Gdy koncernom biotechnologicznym nie udaje się zawojować Europy - Pawlak otwiera dla nich Polskę! Małymi kroczkami, niezauważalnie...

4. I były najpierw małe kroczki (przedłużenie dopuszczalności importu pasz GMO), a potem już całkiem spore kroki (dopuszczenie rejestracji nasion GMO w ustawie o nasiennictwie). Na szczęście są w Polsce czujni obywatele. Chwała organizacjom i ludziom dobrej woli sprzeciwiającym sie GMO, którzy wymogli na prezydencie zawetowanie niebezpiecznej ustawy. No i chwała posłom i senatorom Prawa i Sprawiedliwości, którzy sprzeciwiają się GMO z żelazną konsekwencją.

5. W PSL musiała wybuchnąć panika po ujawnieniu obciążających Pawlaka dokumentów świadczących o zdradzie w sprawie GMO. To, dlatego Sawicki, dotąd popierający GMO, na Jasnej Górze poprzysiągł walkę o Europę wolną od GMO! Hipokryzja uszami się wylewała, bo jakby chciał wolności od GMO, to po prostu by ją wprowadził. W Europie, kto nie chce upraw GMO, ten ich nie ma. Polski rząd, gdyby chciał, też dawno by taki zakaz wprowadził. Ale nie chce. Bo Pawlak obiecał koncernom GMO, że będzie działał małymi kroczkami, niezauważalnie... Nie wiem, dlaczego przychodzi mi na myśl scena z "Potopu", gdy Zagłoba rzuca szablę przed Radziwiłłem i krzyczy - zdrajca, po trzykroć zdrajca!

PS. O GMO wypowiadał się wczoraj Niesiołowski i ten biolog plótł takie brednie, że martwię się, czy ktoś z naukowców zajmujących się GMO zawału od słuchania ich nie dostał. Janusz Wojciechowski

Stany Zjednoczone Europy - nWo? Jak pisze Paul Joseph Watson w Infowars.com Alexa Jonesa , europejscy globaliści korzystają z kryzysu Euro i dokonują nowego aktu „ekonomicznego terroryzmu”, ogłaszając gotowość do utworzenia Stanów Zjednoczonych Europy, gdzie sam Herman van Rompuy poświęca się by im przewodniczyć. Te plany są niebezpiecznie zbieżne z tym, co mieli zamiar wcielić w życie nazistowscy zbrodniarze, z których jak wiadomo, wielu zakładało samą Unię Europejską. Liderzy UE straszą, że zaniechanie Euro przez kraje członkowskie poskutkuje kolapsem wspólnej waluty, a to w efekcie przyniesie stan wyjątkowy i może doprowadzić nawet do wojny domowej. Jest to taktyka bardzo podobna do tej, którą zastosował Sekretarz Skarbu USA, Hank Paulson, który szantażował Kongres USA wprowadzeniem stanu wyjątkowego w USA, jeśli ten nie zatwierdziłby bail-outu, czyli sfinansowania strat prywatnych banków i wielkich firm z kieszeni podatników. Podobieństwo wynika z tego, że te same siły sterują kryzysami w USA i w Europie. Hank Paulson był prezesem Goldman Sachs – międzynarodowego banku inwestycyjnego, natomiast ostrzeżenia w Europie są adresowane przez inną międzynarodową instytucję finansową z siedzibami w Szwajcarii (Bazylea i Zurych), UBS. Nie można, więc popełnić błędu mówiąc, że kryzysami i ich „rozwiązaniem” w sposób kryminalny steruje międzynarodowa sitwa bankierska (banksterzy). Rozwiązaniem kryzysu w Europie jest w mniemaniu polityków UE zaniechanie przez państwa członkowskie suwerenności i oddanie im całej władzy. Choć na razie mówi się o finansach, to nie można mieć wątpliwości, że chodzi o utworzenie supertotalitarnego państwa na wzór wielkiej IV Rzeszy planowanej przez Hitlera w 1940 roku, jako metody utrzymania faszyzmu po zakończeniu II wojny. Adam Lebor w artykule Revealed: The secret report that shows how the Nazis planned a Fourth Reich …in the EU (Tajny raport, który dowodzi, że IV Rzesza była planowana, jako Unia Europejska) wykazał, że prekursor Unii Europejskiej, Europejska Wspólnota Gospodarcza (EWG) w zachodniej Europie była kreacją nazistów, którzy wiedząc, że klęska jest już blisko, w 10 sierpnia 1944 roku spotkali się w hotelu Maison Rouge w Strasburgu. Podczas konferencji prowadzonej przez jednego z najwyższych rangą w SS, Obergruppenfuhrera Dr Scheida ustalono, że sponsorujący nazistów przemysłowcy po zakończeniu wojny będą zakładać firmy zagraniczne by osiągnąć penetrację i kontrolę ekonomiczną, a to z kolei miało posłużyć odnowie partii. Nazistowskie pieniądze miały być transferowane przez zaufane banki w Szwajcarii. Akceptowały one np. złoto zagrabione ze skarbców w okupowanych przez Niemcy krajach (pewnie też i polskie złoto) oraz zagrabione majątki także na terenie Niemiec, wliczając w to mienie żydowskie. W odpowiednim momencie naziści pod płaszczykami polityków i biznesmenów, mieli znów przejąć kontrolę nad Niemcami. Nowe imperium miało mieć charakter bardziej ekonomiczny niż militarny i w założeniu obejmowałoby inne ekonomie, nie tylko Niemiec. Podstawy nowej Unii Europejskiej zostały dopracowane podczas tajnego spotkania Bilderbergu w roku 1955, gdzie zaakceptowano pomysł wspólnego rynku gospodarczego i jednej waluty. Jak wiadomo, jednym z założycieli Bilderberga był holenderski książę Bernhard, były oficer SS. Plany nazistowskiej unii europejskiej sięgają jeszcze 1940 roku, gdy ekspansja hitlerowców się dopiero rozpoczynała. Zbrodniarz wojenny, Minister Ekonomii Hitlera, Walther Funk, pisał wtedy o potrzebie stworzenia „Centralnej Unii Europejskiej” i „Obszarze Ekonomii Europejskiej”. Wg. Funka, „żaden kraj nie jest w stanie osiągnąć sam najwyższego poziomu wolności ekonomicznej, który byłby kompatybilny z potrzebami społecznymi” i że „w pewnych sprawach jest konieczność podporządkowania podrzędnych państw rządowi centralnemu”. Przerażające jest podobieństwo tych słów do tego, co mówi Jose Manuel Barroso’s, że państwa członkowskie Unii Europejskiej powinny zostać zmuszone do „wprowadzenia reform strukturalnych pod groźbą sankcji finansowych”. Nowy plan ekonomiczny dla Europy jest, więc jakby realizacją argumentów nazistowskiego ekonomisty Heinricha Hunke’a – że „klasyczna ekonomia poszczególnych narodów już nie istnieje, że przyszłością jest ekonomia europejska, a kooperacja w Europie zależy od nowego planu zjednoczenia ekonomicznego”. „Nowy plan zjednoczenia ekonomicznego” jest dokładnie tym, co proponują Cameron i Van Rompuy – realizacja kontroli wszystkich krajów Europy z Brukseli. Goebbels też wierzył w to, że „za 50 lat ludzie już nie będą myśleć w kategorii krajów”. O dziwo, 53 lata po tych słowach powstała Unia Europejska… Tak, więc bankierzy i przemysłowcy pracujący dla Hitlera i partii nazistowskiej, dostali nowe zadanie: ekonomiczna i polityczna integracja Europy. Wśród osób i firm w to zaangażowanych znaleźli się m.in. Alfried Krupp, Friedrich Flick oraz takie sztandarowe firmy jak Messerschmitt, BMW, Siemens, Zeiss, Leica, Hamburg-America Line czy Volkswagen. Hermann Abs z IG Farben, który produkował gaz Cyklon B dla komór śmierci, stał się np. decydentem w sprawie dystrybucji pomocy z tzw. Planu Marshalla. W 1948 roku to on decydował o rekonstrukcji ekonomii w Niemczech. Był też członkiem European League for Economic Co-operation (Europejska Liga dla Współpracy Ekonomicznej), gdzie wprowadzono przepisy integracji europejskiej które były dokładnie takie same jak wcześniejsze plany nazistów. Te szokujące fakty znalazły się w tzw. „Red House Report”, odtajnionym 3-stronicowym dokumencie, do którego Adam Lebor dotarł pisząc fikcyjną książkę o odrodzeniu się nazistów w powojennej Europie. Fikcja okazała się być bardziej prawdziwa, niż to zamierzał autor. Niestety, integracja krajów Unii Europejskiej w jedną „IV Rzeszę” jest też faktem i wszystko wskazuje na to, że do tego jednak dojdzie. Van Rompuy oświadczył już, że „ekonomiczny rząd” w Brukseli jest już przygotowywany. Premier Wielkiej Brytanii David Cameron, dał znać, że jego kraj jest gotów na wciągnięcie krajów europejskich w Stany Zjednoczone Europy, którą kierować będzie wspólna polityka ekonomiczna. Nie ma jednak pewności czy wejdą w to Niemcy, choć plany nazistowskie powyżej przedstawione, świadczyłyby o tym, że Niemcy mają mieć w tym kluczową rolę. Potwierdza to zresztą niemiecki Minister Spraw Zagranicznych, Joschka Fischer, który żąda powstania „nadzorującego organu finansowego, które miałoby ostre narzędzia do kontroli finansów krajów członkowskich”. Tendencje, które obecnie widzimy w Unii Europejskiej nie mają nic wspólnego z hasłami demokracji i wolności, pod którymi ona powstawała. Wręcz przeciwnie, widzimy powstawanie nowego tworu o charakterze totalitarnym, dyktatorskim i autorytarnym, w którym przeciętny człowiek nie będzie miał nic do powiedzenia. Mimo, że większość polityków i osób wpływowych w Unii nie ma nic wspólnego z nazistami, to działają oni na niekorzyść demokracji i wolności, kierując się hasłami „większego dobra”, a to nie wróży nic dobrego. Powstaje system, w którym narody nie będą mieć własnych rządów, a władza będzie scentralizowana w rękach sił ponad narodowych, nieodpowiadających za swoje decyzje przed nikim i niczym. System taki nie będzie tolerował krytyki i opozycji, tak, więc można się spodziewać, że prawa człowieka nie będą szanowane. Można też zapomnieć o sprawiedliwym wymiarze sprawiedliwości, podobnie jak nie było takiego wymiaru w sowieckiej Rosji czy nazistowskich Niemczech. Stany Zjednoczone Europy to nie koniec realizacji planów globalnej finansjery. O tym się jeszcze niewiele pisze i mówi, ale jesteśmy blisko unifikacji USA z nowymi USE, a stąd już tylko krok do rządu globalnego. Wcale nie jestem pewien, czy za tym stoją siły „nazistowskie”, raczej skłaniałbym się do stwierdzenia, że plany nazistów zostały wykorzystane przez ponadnarodowe siły bankierów i religijnych maniaków rasistowskich, którzy mają na celu depopulację Ziemi. Świadczą o tym działania takich organizacji międzynarodowych jak ONZ, WHO, firm farmaceutycznych, agrokulturalnych i przemysłowych oraz mediów.

Źródło:

http://monitorpolski.wordpress.com/2011/09/08/plan-stanow-zjednocznych-europy-ma-pochodzenie-nazistowskie/

A oto jak dzisiaj politycy europejscy nawołują do powstania Stanów Zjednoczonych Europy Były kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder opowiedział się za utworzeniem Stanów Zjednoczonych Europy ze wspólnym rządem gospodarczym. W wywiadzie dla tygodnika "Der Spiegel" zarzucił też Wielkiej Brytanii, że sprawia najwięcej problemów w UE. W jego opinii propozycja kanclerz Angeli Merkel i prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy'ego, by utworzyć europejski rząd gospodarczy, to właściwa droga - pod warunkiem jednak, że rząd taki otrzymałby odpowiednie kompetencje, w tym europejskiego ministra finansów. "To słuszna droga i przesłanka do zastosowania słusznej metody - euroobligacji" - ocenił Schroeder. W zeszłym tygodniu także wiceprzewodnicząca rządzącej Niemcami chadeckiej CDU i minister pracy Ursula von der Leyen opowiedziała się za przekształceniem UE w "Stany Zjednoczone Europy". Jej wypowiedź dla tygodnika "Der Spiegel" wywołała sporo kontrowersji w niemieckiej chadecji, szczególnie w bawarskiej CSU, która stanowczo odrzuciła możliwość przekazania Brukseli daleko idących kompetencji narodowych w sferze polityki gospodarczej.

Źródło:

http://wiadomosci.onet.pl/swiat/to-oznacza-stany-zjednoczone-europy,1,4838863,wiadomosc.html

Byli szefowie rządów UE, w tym Niemiec - Gerhard Schroeder, Belgii – Guy Verhofstadt i Polski - Marek Belka, przyjęli dziś apel o głębszą integrację europejską w kierunku federalizmu, unię gospodarczo-fiskalną strefy euro, oraz euroobligacje. Oświadczenie pt. „Europa jest rozwiązaniem, a nie problemem” zostało przyjęte w Brukseli przez „Radę dla przyszłości Europy”, powołaną z inicjatywy Nicolas Berggruen Institute. Do Rady weszło kilkunastu znanych polityków, w tym kilku byłych szefów rządów w większości z rodziny socjaldemokracji. Oprócz Schroedera, Verhofstadta czy Belki także były premier Wielkiej Brytanii Tony Blair, Finlandii - Matti Vanhanen, Hiszpanii - Felipe Gonzalez, a także były szef Komisji Europejskiej Jacques Delors oraz ekonomiści jak Nouriel Roubini czy laureat nagrody Nobla Robert Mundell. Marek Belka, obecnie prezes Narodowego Banku Polskiego, też osobiście brał udział w Brukseli w posiedzeniu nowej grupy, ale nie uczestniczył w konferencji prasowej. Organizatorzy powiedzieli, że na razie jest on jedynym w „Radzie dla przyszłości Europy” przedstawicielem Europy środkowo-wschodniej, a także unijnego kraju spoza strefy euro. Plany członków „Rady dla przyszłości Europy” sięgają dalej niż tylko unia gospodarcza strefy euro. W przyjętym oświadczeniu mówią o federacji ze wspólną polityką bezpieczeństwa, energii, imigracji i polityką zagraniczną. „Te wyzwania dotyczą wszystkich 27 krajów UE” - zastrzega tekst. leslaw ma leszka

Sensacja! Unia właśnie pozbawiła nas dostępu do morza, a w mediach cisza Unijnych absurdów ciąg dalszy.

Po określeniu krzywizn bananów i ogórków, po zaliczeniu marchewki do owoców, a ślimaków do ryb śródlądowych unijni urzędnicy poszli dalej. Ci, którzy wieszczyli, że im w końcu zabraknie inwencji byli w błędzie, nie zabraknie. Oto właśnie obliczono, że jeśli od najdalszej granicy do morza jest więcej niż określona liczba kilometrów, to można zakwalifikować kraj, jako nieposiadający dostępu do morza. Tak nas zaszeregowano, bo odległość od polskich gór do Bałtyku jest zbyt duża, więc uznano Polskę za kraj, który... nie ma dostępu do morza. Z innych "kwiatków" wydano dyrektywę dotyczącą „produkcji jaj konsumpcyjnych na wolnym wybiegu", gdzie m.in. określono, że "kura ma mieć w klatce urządzenie do ścierania pazurów i ma stać pazurami do przodu klatki"( aż się chce sparafrazować cytat z Misia "czy kury nas słyszą?". Stosunkowo niedawno prowadzono również debatę "Jak przybliżyć przestrzeń kosmiczną do Ziemi", a także "Pomiar postępów w zmieniającym się świecie". Mało, kto o tym wie, bo w podręcznikach się o tym nie pisze, że przy KE powołano komitety robocze, zwane też grupami roboczymi. W ubiegłej kadencji było dokładnie 3094 komitety robocze, wszystkie miały własną linię budżetową, sekretariat, ekspertów. Wśród tych komitetów znalazły się m.in. komitet ds. nagięcia banana, osobne komitety odpowiadały za windy w UE, za etykietowanie tekstyliów, za dobre samopoczucie zwierząt. Wiadomo, więc teraz, dlaczego Unia i związane z nią członkostwo są takie drogie. Czy warto, aby ponad 700 posłów z 27 krajów przyjeżdżało do Brukseli, aby zajmować się takimi tematami? - W tle absurdalnego brzmienia tych przepisów, tak naprawdę kryją się poważne interesy, zarówno państw członkowskich, jak i organizacji biznesowych, czego jaskrawym przykładem jest dyrektywa nakazująca wymianę wszystkich tradycyjnych żarówek, na energooszczędne w ciągu kilku lat. Zdecydowało o tym kilka osób, choć przepis dotyczy 500 mln Europejczyków, którzy pozbawieni zostali prawa wyboru w sklepie. Nowe obowiązkowe unijne żarówki są o kilkanaście razy droższe niż tradycyjne. Oczywiście na tym zyskują firmy, które produkują żarówki energooszczędne. Dyskusyjną kwestią jest, czy jest to zmiana korzystna z punktu widzenia ochrony środowiska, ponieważ utylizacja tych żarówek jest problematyczna. UE chce przeznaczyć do 3 mln euro na program, który będzie promował jedzenie insektów. Biurokraci z Brukseli twierdzą, że owady mogą być dobrym źródłem pożywienia i że mieszkańcy Europy powinni przejść na taką dietę, to miałoby rozwiązać problem głodu na świecie i ocalić środowisko naturalne. No cóż, należy życzyć smacznego wierząc, że tą nową dietę europosłowie zaczną od siebie, a na razie jedzmy "schaboszczaki" póki jeszcze można.

Pisałem wczoraj notkę "Unia właśnie pozbawiła nas dostępu do morza, a w media cisza" http://post.salon24.pl/340817,unia-wlasnie-pozbawila-nas-dostepu-do-morza-a-w-media-cisza

o kolejnym dziwnym pomyśle Unii Europejskiej, która ustaliła nowe kryteria dostępu do morza. W myśl nowych przepisów, mimo, że ten dostęp praktycznie mamy zostaliśmy zakwalifikowani do grupy krajów, którzy takiego dostępu faktycznie są pozbawieni. Unia nie raz wymyślała różne dziwadła, jak chociażby określając ślimaka rybą śródlądową, lub marchewkę owocem i nigdy nie były to działania przypadkowe, chociaż często wyglądały na bezsensowne. Za każdym z nich krył się interes określonej grupy wnioskodawców. Można, więc zapytać, o co chodzi tym razem i kto zgłosił taki pomysł. Z czym konkretnie takie orzeczenie się wiąże, kto na nim straci, a kto skorzysta? I najważniejsze, czy czas debaty nad tym zagadnieniem i jego zbieżność z inicjatywą niemiecko-rosyjską dotyczącą położenia na dnie Bałtyku, (do którego właśnie nie mamy dostępu) z jawnym pogwałceniem naszych praw i ograniczeniem dostępu do polskich portów, rury z gazem jest całkowicie przypadkowa? Może warto abyśmy wspólnie głośno pytali, zmuszając zarówno unijnych "racjonalizatorów", jak i naszych rodzimych decydentów, (którzy chyba problem przespali), o co dokładnie chodzi z tym numerem i czy nie jest to numer ponad unijny? Czas na zadawanie takich pytań tuż przed wyborami wydaje się wyjątkowo odpowiedni, bo i politycy są wtedy skłonniejsi do "rozmów z narodem". Internaut

Wystąpić z Unii Europejskiej? Są w Unii obecnie dwie tendencje. Albo będzie totalitarnym, ateistycznym nowym Związkiem Sowieckim (tyle, że bogatszym), albo się rozpadnie. Jest niemal pewne, że nastąpi to drugie. Sejm PRL 10 lutego 1976 r. uchwalił poprawki do Konstytucji PRL. Odtąd nadrzędnym prawem stała się „nierozerwalna więź przyjaźni polsko-radzieckiej”. „Przewodnią siłą polityczną społeczeństwa w budowie socjalizmu” stała się PZPR. Front Jedności Narodu natomiast stał się „płaszczyzną działania organizacji społecznych ludu pracującego i patriotycznego zespolenia wszystkich obywateli”. Świeżo wynegocjowana prezydencko-poselska nowelizacja obecnej konstytucji głosi: „Rzeczpospolita Polska jest członkiem Unii Europejskiej, która szanuje suwerenność i tożsamość narodową państw członkowskich”. W noweli zabrakło na razie artykułu: „Platforma Obywatelska jest przewodnią siłą w demontażu Polski”. Jeżeli jednak opozycja sejmowa się nie ogarnie (by użyć ulubionego słowa moich dzieci), to Platforma na długo pozostanie PZPR-em, a raczej Frontem Jedności Narodu im. Donalda Tuska. „Reformatorski” rząd fachowców Michała Kleibera czy innego profesora pozostanie marzeniem „modernizatorów”. Przypomnijmy:

Michał Kleiber to ten niepoprawny optymista, który w tydzień po Fukushimie powiedział: „W Japonii nie ma katastrofy nuklearnej”. Dobrze, że zmiana w konstytucji przewiduje tryb wystąpienia z Unii. Decyzję taką podejmować ma prezydent na wniosek rządu za zgodą Sejmu i Senatu. „Ustawę (...) uchwala Sejm większością, co najmniej 2/3 głosów w obecności, co najmniej połowy ustawowej liczby posłów oraz Senat większością, co najmniej 2/3 głosów w obecności, co najmniej połowy ustawowej liczby senatorów”. Wystąpić z Unii Polska będzie musiała. Unia już nigdy nie będzie taka, jakiej chciał Jan Paweł II. Ażeby, bowiem stała się wehikułem odrodzenia Europy, obecne unijne elity musiałyby nagle ciupasem wyjechać na samotną wyspę. Szansa na odrodzenie nadejdzie, ale do tego czasu Unii już nie będzie.

Są w Unii obecnie dwie tendencje. Albo będzie totalitarnym, ateistycznym nowym Związkiem Sowieckim (tyle, że bogatszym), albo się rozpadnie. Jest niemal pewne, że nastąpi to drugie. W chwili rozpadu Unii Polska może jeszcze posiadać resztki państwowości i majątku, ale może być już tylko niemieckim landem. Wobec nieuchronnego chaosu po europejskiej zapaści Polakom potrzebne będzie własne państwo. Nadwiślańska prowincja, pozbawiona państwowej infrastruktury, padnie łupem pierwszego lepszego szabrownika. Dlatego – zamiast rojeń o jakiejś lepszej Unii – przewidujący Polacy zapewne zorganizują się do politycznej pracy nad odtworzeniem polskiej państwowości poza Unią. Tego właśnie najpóźniej za kilka lat, a może za kilka miesięcy domagać się będzie większość narodu. Im prędzej wyprzęgniemy się z rydwanu pędzącego ku przepaści, tym lepiej. Budując racjonalny system, odbijemy się od dna, w tym czasie „stara Europa” zbankrutuje. „Stara Europa” wie, że taki scenariusz jest możliwy. Dlatego chce nas jeszcze mocniej uzależnić. Na razie – zgodnie z moimi zapowiedziami – Niemcy głosem szefa opozycji głośno apelują o niemiecko-francusko-polską armię. Pod czyją komendą? Trudno sobie wyobrazić, aby platformiany prezydent z platformianym rządem posłuchali nagle przebudzonych Polaków i wyprowadzili nas z upadającej Unii. Powstają, zatem naprawdę pilne pytania: Czy jest w Polsce wyrazisty lider, zdolny podjąć się tego zadania? Czy istnieje ośrodek, najlepiej ponadpartyjny, który zapewni te 2/3 głosów w Sejmie i Senacie? Chciałbym wierzyć, że odpowiedź na oba pytania jest twierdząca. Marcin Masny

Pytanie do eurosceptycznej prawicy: Co po Unii Europejskiej? Jestem właśnie po lekturze tekstu „Wystąpić z Unii Europejskiej?” (skrót tutaj – dop. red.) pióra Marcina Masnego („Niedziela”, nr 32 z 7 sierpnia 2011 r.), który uważa, że Polska powinna wystąpić z Unii Europejskiej – i to im szybciej, tym lepiej. Masny uzasadnia to przekonaniem, że UE „albo będzie totalitarnym, ateistycznym nowym Związkiem Radzieckim (tyle, że bogatszym), albo się rozpadnie. Jest niemal pewne, że nastąpi to drugie. W chwili rozpadu Unii Polska może jeszcze posiadać resztki państwowości i majątku, ale może być już tylko niemieckim landem. Wobec nieuchronnego chaosu po europejskiej zapaści Polakom potrzebne będzie własne państwo. (…) Dlatego – zamiast rojeń o jakiejś lepszej Unii – przewidujący Polacy zapewne zorganizują się do politycznej pracy nad odtworzeniem polskiej państwowości poza Unią. (…) Im prędzej wyprzęgniemy się z rydwanu pędzącego ku przepaści, tym lepiej. Budując racjonalny system, odbijemy się od dna, w tym czasie »stara Europa« zbankrutuje”. Na marginesie dodam, że z tym „niemieckim landem” to Masny mocno przesadza, choć oczywiście zgadzam się, że z eurokołchozu należy pospiesznie uciekać. Głosowałem na „NIE” w referendum akcesyjnym i swojego zdania nie zmieniłem. Agnostyczny socjalizm nigdy nie był moim marzeniem, a pytanie, „Co po Unii Europejskiej?” rzeczywiście zaczyna być coraz bardziej aktualne. Jest rzeczą ciekawą, że w naszych mediach niewiele mówi się o rozpadzie UE i strefy euro, najwyżej coś się napomyka na ten temat. A to akurat jest dziwne. Codziennie przed snem oglądam francuską stację informacyjną France 24, będącą rodzajem miejscowego odpowiednika TVN 24 – tak, co do nihilistycznego światopoglądu, jak i bezrozumnego kultu demoliberalizmu, tyle, że na jeszcze niższym poziomie intelektualnym niż TVN 24 (tak, to jest możliwe!). I w tejże lewicowej France 24 właściwie nie mówi się już o niczym innym jak o rozpadzie strefy euro, a być może i Unii Europejskiej! Ba! – zaczęto nawet wpuszczać do studia przeciwników euro i UE, choć oczywiście odpowiednio dobranych, krytykujących euro państwo z „właściwej” strony. Pisząc o bliskim rozpadzie Unii Europejskiej, Marcin Masny ma, więc rację. Mimo to mam do niego kilka pytań, których zabrakło mi w jego tekście. To nie są to oczywiście pytania tylko do niego (mógłbym mu je wtedy wysłać e-mailem), ale szerzej do polskiej eurosceptycznej prawicy – w sytuacji, gdy projekt unijnego superpaństwa autentycznie stanął pod wielkim znakiem zapytania.

Po pierwsze – Masny uważa, że „przewidujący Polacy zapewne zorganizują się do politycznej pracy”. Przyznam, że nie powstrzymałem się od parsknięcia śmiechem. Polskość stoi na antypodach wszelkiej organizacji. Radykalnie słowianożerczy niemiecki kronikarz Thietmar z przełomu X i XI wieku zapisał takie oto ważkie słowa o państwie Bolesława Chrobrego: „Lud jego, bowiem wymaga pilnowania na podobieństwo bydła i bata na podobieństwo upartego osła” („Kronika”, VIII, 2). Bardzo mi przykro, ale słowa te są prawdziwe, także po tysiącu lat. W stosunku do Niemców Polacy reprezentowali zawsze i reprezentują nadal znacząco niższą kulturę organizacji, co Szkoła Krakowska tak ładnie nazywała „młodszością cywilizacyjną”, a co mnie zdarzyło się kiedyś określić mianem „narodu idiotów”, (za co wiele osób ma do mnie straszne pretensje – za wyjawienie prawdy?). Jaki z tego morał? Ano taki, że mam poważne wątpliwości, czy po opuszczeniu tonącej UE Polacy zorganizują lepszą formę wspólnoty politycznej. Wystarczy zresztą porównać organizację państwa Angeli Merkel i rozgardiasz panujący za Donalda Tuska. Może być socjalizm o wysokiej kulturze organizacji i socjalizm barbarzyński. My reprezentujemy model drugi. Czy po opuszczeniu UE, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, to się zmieni?

Po drugie – wydaje się, że opuszczenie UE nie będzie wcale takie trudne, bowiem struktura ta rozpada się od środka. Była tworem „kawiorowej lewicy”, klubem bogatych i rozpasionych paniczyków, niezdolnym do przetrwania kryzysu gospodarczego. Zażarł go socjalizm, omnipotencja panteistycznego państwa boga i – przede wszystkim – narastający lawinowo dług publiczny. Żadna struktura nie jest na dłuższą metę zdolna wydawać więcej, niż zarabia. Nie może utrzymać się państwo, którego dług publiczny przyrasta szybciej niż PKB i suma zbieranych podatków. W związku z tym należy postawić pytanie: czy po opuszczeniu UE polskie elity polityczne będą zdolne zaproponować alternatywny wobec unijnego socjalizmu model gospodarczy? Czy po opuszczeniu Unii Donald Tusk wyjdzie na mównicę i powie: „Socjalizm umarł! Kasujemy etatyzm i radykalnie obniżamy podatki oraz deregulujemy rynek!”? Wszyscy wiemy, że tak się nie stanie. Czy więc dla rządu Tuska istnieje wolnorynkowa alternatywa – partia, która może przejąć władzę i przeprowadzić te konieczne reformy? Czy ktoś z Czytelników wierzy, że obniżenia podatków, deregulacji etatyzmu, kasaty socjalizmu i długu publicznego dokona opozycja? Kto? Jarosław Kaczyński i PiS? PSL? SLD? Marcin Masny pisze, że winniśmy wyjść jak najszybciej z Unii Europejskiej i zbudować „racjonalny system”. Tak, oczywiście się z nim zgadzam, o ile poprzez „racjonalny” rozumiemy sprawny, a nie racjonalistyczny w rozumieniu heglowskim, czyli etatystyczny socjalizm. Zgodzi się z tą tezą zapewne także elektorat konserwatywnej i liberalnej prawicy (3% ogółu wyborców), publicyści i Czytelnicy tygodnika „Najwyższy CZAS!” oraz mojego autorskiego portalu (konserwatyzm.pl). Problem w tym, że nie zgadza się z tak rozumianym „racjonalnym systemem” 97% wyborców, 460 posłów, prezydent RP i wszyscy ministrowie (może poza bezradnym ministrem Rostowskim). Nie zgadzają się z tym systemem praktycznie wszystkie media kształtujące opinię publiczną oraz plutokracja z banków i wielkich korporacji. Zadaję, więc pytanie Marcinowi Masnemu, moim Czytelnikom, ale także i samemu sobie: jak po dosyć prawdopodobnym rozpadzie UE doprowadzić w Polsce do stworzenia „racjonalnego systemu”? Adam Wielomski

Dług Polski wynosi już 3 BILIONY zł!!! Zdaniem prof. Janusza Jabłonowskiego z departamentu statystyki NBP polski dług wynosi 3 BIOLIONY złotych. Tak, tak 3 BILIONY!!. Daje to więcej niż 220 % PKB. Informację można nazwać szokiem. Nikt oficjalnie jej ani nie zanegował ani nikt nie podważa wyliczeń. Jeżeli te dane są rzeczywiście prawdziwe to Polska jest faktycznie bankrutem. Wynikałoby z tego, że nasze najwyższe władze takie jak rząd, NBP, MF czy GUS stosowały do czasów wyborów kreatywną księgowość gdyż taki był nadrzędny interes ludzi władzy. Oznacza to także, że te same instytucje dokonują licznych manipulacji w oficjalnych statystykach. Ta informacja oznacza, że nasz dług publiczny zwiększył się oficjalnie w 2010 roku aż trzykrotnie. Do tej pory oficjalne dane na temat długu zostały podane w kwietniu bieżącego roku i mówiły zaledwie o 644 mld zł. Zdaniem prof. Jabłonowskiego do jawnego długu powinniśmy doliczyć dług ukryty, który według jego obliczeń sięga aż 180 proc. PKB. Wynika z tego, że całkowity dług Polski przekracza 220 procent PKB. Zadłużenie takie w relacji do PKB jest 2 razy większe niż zadłużenie Grecji!!. Polskie finanse publiczne łatwo można, więc zdestabilizować. Eskalacja informacji potwierdzających informacje o długu może skutkować niekontrolowanymi ruchami na rynkach finansowych, w tym zwłaszcza na rynku walutowym. Gdybyśmy przyjęli za wiarygodną i potwierdzoną informację, że całkowity dług publiczny oscyluje wokół 3 bln zł, to wynika z tego, że statystyczny Polak jest zadłużony na około 80 tys. zł. Rząd przyjął projekt nowej ustawy budżetowej. Zakłada on deficyt budżetowy na poziomie 52,2 mld zł. Rynki finansowe jak na razie przyjęły tę informację bardzo spokojnie. Najlepszym wskaźnikiem określającym wielkość tzw. dziury budżetowej jest jej relacja do Produktu Krajowego Brutto. Gdyby deficyt rzeczywiście wyniósł planowane 52,2 mld zł, to przy szacowanym wzroście PKB na poziomie 1,2% deficyt oscylowałby w okolicy 3.8 % co nie jest jeszcze wersją bardzo tragiczną. Bywało już gorzej. Dla porównania deficyt budżetowy w USA na przyszły rok planowany jest w okolicy 14% PKB, a w Wielkiej Brytanii 12% PKB. Na tle najgorszych krajów nie wyglądamy, więc jeszcze tak katastroficznie. Do destabilizacji złotego nie potrzeba jednak dużo gotówki gdyż nasza waluta do najpłynniejszych nie należy a poza tym my nie możemy realizować swoich interesów tak jak to robią amerykanie. Żaden z dotychczasowych rządów w ostatnich 20 latach nie miał tak komfortowej sytuacji do przeprowadzenia niezbędnych reform.

Po pierwsze Polacy oddali wszystkie najważniejsze władze jednej partii. Świadczyć to może albo o niesamowitej wnikliwości, intuicji Polaków – albo o totalnej głupocie i braku elementarnej wiedzy na temat tego, na czym polega władza i demokracja. Istotą systemu władzy jest wzajemna kontrola różnych organów władzy. W tym przypadku z tej samej partii jest rząd, większościowy sejm, senat, prezydent, rzecznik, służby specjalne, KRRiT itd. O kontroli nie może być, więc jakiejkolwiek mowy.

Po drugie rząd uzyskał bardzo duży wyraz społecznego zaufania. Wydawało się, że po zwycięskich wyborach nic już nie stoi na przeszkodzie, aby rozpocząć tak konieczną i niezbędną wręcz dla trwałości struktur państwa reformę. Tymczasem państwo jest w stanie krytycznym, służby dyplomatyczne za rządów p. Sikorskiego uległy wręcz samounicestwieniu, wojsko jest w stanie agonalnym (za wyjątkiem Formozy i Grom), służby specjalne nie wiadomo, dla kogo pracują. Kropkę nad i postawiła powódź, która pokazała brak właściwych reakcji najwyższych władz. Sprawne były jedynie instytucje lokalne, nierzadko społeczne czy samorządowe, którym władze centralne nie dają jednak ani kompetencji prawnych ani finansowych do odpowiednich działań. Zamiast koniecznych i oczekiwanych wręcz reform rząd wypiął się na społeczeństwo a zwłaszcza na swoich wyborców pokazując centralnie i dosadnie miejsce gdzie ich ma. Także i tym razem ważniejsze okazało się koryto. Moim zdaniem już dzisiaj możemy uznać za pewnik, że przez najbliższą dekadę jedyną pewną rzeczą w polskich finansach będą kolejne podwyżki podatków. Przykre jest to, że z powodu świadomego zaniechania reform strukturalnych przez rząd coraz to większe obciążenia fiskalne przyczynią się jedynie do utrwalenia status quo obecnego systemu. A potencjał rozwoju Polski jest przeogromny i przez kolejne lata jest systematycznie niewykorzystywany.

Źródło: http://www.amerbroker.pl/?go=content&action=show&id=350

"Kreatywna księgowość" w bankowości już legalna!! Międzynarodowe instytucje regulacyjne zmieniły standardy rachunkowości, aby rozłożyć na raty ujawnianie gigantycznych strat banków i największych korporacji. Straty sektora finansowego na świecie szacowane są na około 700 bln dolarów, co stanowi około 10 % światowego PKB. Właściciele największych na świecie instytucji finansowych poszukują, więc wszelkich sposobów, aby znaleźć sponsorów-frajerów, którzy utrzymają przy życiu ich upadające banki i tym samym przedłużą aktualny system społecznej i ekonomicznej kontroli. Doskonałym narzędziem do takiej eksploatacji okazały się zmiany dokonane przez londyński Komitet Międzynarodowych Standardów Rachunkowości i Międzynarodowych Standardach Sprawozdawczości Finansowej. Zmiany takie pozwalają na tzw. reklasyfikację ryzykownych instrumentów finansowych w bilansach największych korporacji i przede wszystkim w podmiotach sektora bankowego. Zmiany te zostały zatwierdzone przez EU rozporządzeniem Komisji Europejskiej nr 1004. Dzięki zmianie międzynarodowych oraz krajowych zasad rachunkowości, największe przedsiębiorstwa i banki na całym świecie już legalnie mogą ukrywać w swoich sprawozdaniach finansowych straty spowodowane załamaniem na rynkach finansowych i ujawniać je na raty. Także w Polsce zezwala na to rozporządzanie podpisane przez ministra finansów Jacka Rostowskiego z 24 grudnia 2008 roku pozwalające na tzw. windows-dressing, czyli dotyczące zasad uznawania, metod wyceny, zakresu ujawniania i sposobu prezentacji instrumentów finansowych. Nowe przepisy zezwalają na dokonanie przeklasyfikowania instrumentów finansowych przeznaczonych do obrotu na inne kategorie instrumentów, co w myśl dotychczasowych przepisów o rachunkowości było ZAKAZANE. Żeby było jeszcze tragiczniej - rozporządzeniu nadano moc wsteczną:

"...nowe rozporządzenie ma zastosowanie po raz pierwszy do sprawozdań finansowych za rok obrotowy rozpoczynający się w 2008 r...." Skoro - jak zapewnia polski rząd jest dobrze - to, dlaczego jest jednak tak źle, że ustanowionemu prawu nadano MOC WSTECZNĄ??? Dzięki kreatywnej księgowości polegającej na przeklasyfikowaniu ryzykownych instrumentów, firmy będą mogły zaprezentować inwestorom w tegorocznych bilansach finansowych inny obraz rzeczywistości niż ten, który jest faktycznie. Pozwala to na inną od rzeczywistej wycenę ryzykownych instrumentów finansowych posiadanych przez banki. Niejednokrotnie prawdziwa wycena mogłaby zachwiać fundamentami takiej instytucji czy wręcz zagrozić jej bankructwem. Dzięki "genialnemu" posunięciu "genialnego" ministra od finansów także polskie banki oraz spółki giełdowe mogą przesunąć rozliczenie strat na bliżej nieokreśloną przyszłość. "Nasz" genialny minister nie spadł z księżyca i sam tego przecież nie wymyślił. Idzie z duchem czasu i staje w obronie interesów zagranicznych właścicieli polskich banków. Nasz geniusz od finansów robi to, co po prostu robić musi minister finansów kraju o ograniczonej suwerenności. Przykre, ale prawdziwe.

Błogosławiony niech będzie kryzys A można by było inaczej. Polski minister finansów, reprezentujący POLSKI interes narodowy powinien wykorzystać taką kryzysową sytuację na świecie i powinien pozwolić na bankructwo kilku "polskich" banków i okazyjnie je przejąć. Gdybyśmy byli w pełni suwerennym krajem to taki kryzys powinniśmy uznać za prawdziwy dar niebios, bo pozwoliłby nam naprawić błędy (nazwijmy to błędami, bo to de facto dywersja) popełnione przez wszystkie polskie rządy w ostatnich dwudziestu latach. Oczywiście wiem, że to mrzonka i moje pobożne życzenie, bo jestem przekonany, że to nie moje interesy "nasz" Pan minister finansów reprezentuje. Ale mam takie marzenie, może kiedyś - jeszcze za mojego życia - że polskie władze realizować będą polski interes narodowy. Wiem, wiem, to bardzo niepolityczne dzisiaj sformułowanie i świadczy o mojej zaściankowości. Nie jestem nowoczesnym Europejczykiem, ba nigdy nawet nie chciałbym nim być, bo to duża ujma dla mojego intelektu. Wolę być myślącym Polakiem. Niestety, zamiast pozwolić takim bankowym bankrutom upaść - polski minister finansów reanimuje je przy pomocy pieniędzy polskich podatników, z polskiego budżetu. Taka reanimacja pozwala de facto na utrzymywanie status quo, czyli zezwala na dalszą eksploatację polskiej gospodarki, która jest kontrolowana przez zagraniczny sektor finansowy. Tym, którzy uważają, że jestem zaściankowym ekonomicznym ignorantem skoro reprezentuje taki nie nowoczesny pogląd - zacytuję słowa amerykańskiego kongresmena, Paula E. Kanjorski-ego , który w jednym z wywiadów powiedział:

"...jeśli nie masz systemu bankowego, nie masz gospodarki".

(w jednym z wcześniejszych artykułów podałem źródło gdzie można sobie posłuchać tej wypowiedzi - http://www.amerbroker.pl/?go=content&action=show&id=162

Wolę się uczyć na realiach, które reprezentuje wielki amerykański biznes niż słuchać domorosłych ekonomistów zarabiających na życie głoszeniem jedynie słusznych poglądów w jedynie słusznych mediach.

Komisja Nadzoru Finansowego Powyższe zmiany prawne w Polsce potwierdziła Komisja Nadzoru Finansowego. Coś, co było do niedawna zakazane - stało się w świetle prawa już legalne. Mało tego jest już pierwszy "polski" bank, który skorzystał z tej furtki i dzięki nowym przepisom oparł się na legalnej już kreatywnej księgowości i jeszcze w 2008 roku przekwalifikował swoje aktywa o wartości blisko 3,5 mld zł korzystając z formuły "godziwej wartości" posiadanych instrumentów finansowych. Dowodzi tego nota nr 30 bieżących sprawozdań finansowych Banku Pekao SA. Pierwszym jest, więc bank Pekao SA Przypomnijmy, bank Pekao SA skupia rachunki około 1/3 polskich małych i średnich przedsiębiorstw. Ja czekam na kolejne odsłony kryzysu finansowego. Nie teraz - za kilka miesięcy. Z uporem maniaka sugeruję zorientować się, w jakim banku trzymamy swoje oszczędności i czy bank ten jest bezpieczny. Nie patrzmy na procenty, kiedy zagrożone mogą być depozyty będące dorobkiem całego życia. Czy jest jakiś bezpieczny bank? Moim zdaniem tak bank PKO BP, BOŚ i Bank Pocztowy. Kto jest osobą średnio inteligentną ten już od kilku miesięcy nie powinien trzymać ani złotówki w żadnym zagranicznym banku gdyż te są narażone na największe ryzyko?

Dzięki opisywanej zmianie prawnej także w Polsce instytucje finansowe, które nadmiernie ryzykowały swoje kapitały i poniosły straty mogą skorzystać z "zabiegów księgowych" pozwalających ukryć przed akcjonariuszami i społeczeństwem ich prawdziwą kondycję finansową. Ukrywanie rzeczywistej kondycji finansowej banków z całą pewnością przedłuży kryzys w tym sektorze, pogłębi nieufność klientów banków, którzy będą zastanawiać się, z jakiego banku wycofać swoje oszczędności, zablokuje akcję kredytową na długi czas i pogłębi nieufność inwestorów i akcjonariuszy, co finalnie będzie miało wpływ na giełdową koniunkturę w długim terminie. Godnym ubolewania jest fakt, że tak istotnej zmiany prawnej wprowadzającej daleko idące konsekwencje społeczno-ekonomiczne nie odnotowały "wolne" "polskie" media. Grzegorz Nowak Niezależny Doradca Finansowy

Co wolno Belce, to nie Tobie, Gilowska! Marek Belka wiele razy złamał zasadę apolityczności - teraz również. Dlatego, nie ma prawa nikogo strofować! Faktem jest, że nie, wprost, bo i nie ma takich uprawnień, ale mimo wszystko prezes NBP próbował zakazać Zycie Gilowskiej występowania w mediach publicznych. Jednocześnie sam, swoim wczorajszym wystąpieniem, określił się po jednej stronie sporu politycznego. Marek Belka - pupilek prezydenta i salonowych mediów już od lat - nie przez przypadek spokojnie siedzi sobie w polityce ... Dobrze wie, jak działa wspólny front zaszczuwania niewygodnych, choć uczciwych ludzi, próbujących naprawiać państwo polskie. Wcale się nie dziwię, że Pani Zyta Gilowska w końcu też musiała ulec ... Jednego za to mógłby prezes tak poważnej instytucji, jak Narodowy Bank Polski, się wreszcie nauczyć a mianowicie tego, że najpierw trzeba wymagać od siebie a dopiero później od innych - nie odwrotnie! Niech, więc pan Marek Belka najpierw wytłumaczy się ze swojej aktywności politycznej (tylko z tego roku!!!) polegającej:

- na współpracy z członkiem PO, Hanną Zdanowską, pełniąca funkcję prezydenta Łodzi

- na udziale w PR-owskim przedsięwzięciu PO, czyli w "Pakcie dla kultury"

- na występie w Akademii Sztuk Przepięknych podczas Przystanku Woodstock, imprezy organizowanej przez pupilka salonowych mediów i Platformy Obywatelskiej.

normalny.nowyekran.pl/post/25816,klamstwa-hanny-gronkiewicz-waltz

Czy choćby te trzy przypadki, nie świadczą dobitnie, gdzie ma Ustawę o NBP Pan Prezes? Z kolei analiza merytoryczna tego co, zgodnie z tą ustawą, wolno a czego nie wolno członkom RPP, niewątpliwie wykazałaby, że wręcz ich obowiązkiem jest dbałość o finanse państwa - a więc także o to, by na stanowiskach urzędniczych - tym bardziej na tych najważniejszych - nie zasiadali zwykli prestidigitatorzy, konfabulanci, zajmujący się głównie PR-em, zaklinaniem rzeczywistości i kreatywną księgowością... Wystąpienia, takiego fachowca, jak Zyta Gilowska, temu służą, służą obnażaniu prawdy o rządzących. Prezes NBP również nie ma prawa chować głowy w piasek i udawać, że nic się nie stało w naszych finansach przez te cztery lata! On powinien wprost delegować do mediów, zachęcać do udziału w merytorycznych dyskusjach członków RPP, by nie pozwolić - szczególnie w okresie kampanii wyborczej - na mydlenie oczu elektoratowi - A to właśnie robiła dotąd Zyta Gilowska! Czy ona uzasadnia swoje zdanie na temat stanu finansów państwa słowami:

"Kocham PiS a więc wszystko, co robi PO jest złe"??? Nie! Ona wykazuje merytorycznie, posługując się faktami, na czym polegają błędy polityki finansowej, prowadzonej przez premiera Donalda Tuska i ministra finansów Jacka Rostowskiego. Ludzie z Platformy Obywatelskiej uważają, że zamiatanie pod dywan błędów obecnej ekipy rządzącej, nie jest działaniem politycznym i każdy może to robić, w tym chwalić "Słońce Peru", pokazywać się razem na sympozjach, kongresach... Ale już mówienie prawdy o finansach i gospodarce, to według tych samych osób, działalność polityczna niezgodna z prawem... Co się dziwić, skoro nawet "polskie" "sądy" uważają, że krytyka salonowych autorytetów jest niezgodna z prawem i z zasadami współżycia społecznego?.. 1normalnyczlowiek

WikiLeaks ujawnia dokumenty o rządzie Tuska W kolejnych, ujawnionych przez WikiLeaks, dokumentach dotyczących Polski pracownicy ambasady USA w naszym kraju opisali aferę hazardową, uznając ją za „największy skandal” rządów Donalda Tuska. W kolejnych, ujawnionych przez WikiLeaks, dokumentach dotyczących Polski pracownicy ambasady USA w naszym kraju opisali aferę hazardową, uznając ją za „największy skandal” rządów Donalda Tuska. Radca ds. politycznych w ambasadzie USA w Polsce Daniel Sainz, autor depeszy zatytułowanej „Afera hazardowa pokazuje ograniczenia polityki antykorupcyjnej rządu”, zwraca uwagę, że Polska nie stworzyła systemu antykorupcyjnego, a po ujawnieniu afery dokonano „szybkich dymisji” bliskich współpracowników premiera Tyska, m.in. jego „prawej ręki” Grzegorza Schetyny. - Zdając sobie sprawę z braku zaufania Polaków do klasy politycznej, Tusk szybko rozpoczął przywracanie zaufania do swojego rządu. Oprócz zwolnień zaproponował ograniczenia w branży hazardowej, w tym zakaz hazardu internetowego, wideoloterii i automatów – napisał amerykański dyplomata. Daniel Sainz zwraca także uwagę, że pomimo posiadania przez Polskę dobrych narzędzi prawnych i administracyjnych do walki z korupcją, „nie są one wspierane przez klarowne przepisy i wytyczne, które zapobiegałyby konfliktowi interesów”. Zdaniem amerykańskiego dyplomaty taki stan rzeczy „blokuje skuteczne prowadzenie ekonomii”

Waszczykowski o depeszach WikiLeaks Witold Waszczykowski, dyplomata i były wiceminister spraw zagranicznych, komentuje amerykańskie depesze ujawnione w ostatnich dniach przez WikiLeaks. W swoim oświadczeniu wskazuje liczne błędy i przeinaczenia. „Ostatnio ujawniona depesza amerykańska z Warszawy zawiera wiele pół-prawd i konfabulacji prasowych. Nie jest to prawdziwy obraz MSZ z jesieni 2006 roku. Przypomnę, że w owym czasie walczyliśmy z rosyjskim embargiem na polską żywność i europejską skłonnością do sprzyjania Moskwie” – pisze w specjalnym oświadczeniu Witold Waszczykowski. „Depesza jest napisana przez średniej rangi dyplomatkę, która miała w MSZ pseudonim: Marysia Firanka. W tamtych czasach ambasadą amerykańską dowodził zastępca ambasadora Ken Hillas. Ten, którego Sikorski określił na notatce, jako bezczelnego jak zawsze. Ambasada USA nie miała wiarygodnych informacji o sytuacji w MSZ. Depesza potwierdza ten fakt, gdyż powołuje się na anonimowe źródła. W depeszy są ewidentne błędy faktograficzne. Na przykład śp. Stefan Meller podał się do dymisji w maju 2006 roku, nie został zdymisjonowany w lutym 2006. Każda ze spraw personalnych ma inną historię, niż podana w depeszy. Wspomniana wiceminister była zaprzyjaźniona z prezydentem i termin jej wyjazdu na placówkę zależał tylko od niej. Jeden ze wspomnianych dyrektorów został zwolniony już przez poprzednika minister Fotygi. Inny wyjechał na zagraniczne stypendium, aby zdobyć habilitację. Musiał, więc wybrać. Wybrał karierę naukową. I tak dalej. Nie wypada opisywać przypadków wspomnianych osób, które nie żyją”- wylicza były wiceminister spraw zagranicznych. „Zwracam też uwagę na fakt, iż mimo negatywnych komentarzy pojawia się na koniec stwierdzenie, że dymisje zostały zastąpione merytorycznymi zmianami i współpraca bilateralna nie ucierpiała. Ale tego już postępowe media nie raczyły dostrzec. Jak dotąd, postępowi dziennikarze potępiali działalność Wikileaks. Ale pokazała się depesza o przeciwniku politycznym. W takim przypadku okazało się, że zasady nie obowiązują wobec tego rywala politycznego” – zwraca uwagę W. Waszczykowski. Źródło: Niezależna.pl

Co Amerykanie sądzą o premierze i ministrze spraw zagranicznych, a także o polskiej dyplomacji? Portal Wikileaks opublikował serię depesz, wysłanych do Waszyngtonu przez byłego ambasadora USA. Jak Amerykanie oceniają polski rząd? Portal Wikileaks opublikował depesze, wysłane przez amerykańskiego ambasadora, w których ocenia kompetencje premiera i szefa polskiej dyplomacji. Część z dokumentów znajdujących się w zasobach Wikileaks, z którymi zapoznała się PAP jest jawna. Są jednak i takie, które noszą klauzulę poufności, a nawet tajne.Amerykańscy dyplomaci piszą m.in. o kwestiach negocjacji w sprawach wojskowych, w szczególności tarczy antyrakietowej. Spora część notatek i komentarzy do nich podpisane jest "Ashe". W tym czasie ambasadorem USA w Polsce był Victor Ashe.

W depeszy z lutego 2009 r. na temat systemu obrony przeciwrakietowej napisano m.in., że szef MSZ Radosław Sikorski "dał jaśniej niż kiedykolwiek do zrozumienia, że Polacy oczekują wdrożenia" Deklaracji o współpracy strategicznej między Polską, a USA. "Dla Polaków Deklaracja oznacza przede wszystkim rozmieszczenie baterii rakiet Patriot w Polsce, a także prowadzenie strategicznego dialogu na wyższym szczeblu niż w przeszłości" - napisali dyplomaci. W innej depeszy z czerwca 2009 r. czytamy o liście, który Sikorski wysłał do sekretarz stanu USA Hillary Clinton. Jak piszą Amerykanie szef MSZ wyrażał w nim zaniepokojenie planami dotyczącymi Patriotów. Minister poprosił też o potwierdzenie, że Deklaracja o Współpracy Strategicznej między Polską, a USA będzie honorowana, w szczególności odwołując się do polskich oczekiwań, że rotacja Patriotów będzie interoperacyjna (zgodna) z polskim systemem obrony powietrznej. Ambasada w Warszawie pisała też, że obawia się "silnej, negatywnej reakcji", jeśli liczba amerykańskich żołnierzy w Europie zostałaby zmniejszona. "Polacy mówią nam, że trudno byłoby uzasadnić dalsze poświęcenie takie, jaki ISAF, jeśli współpraca z Sojuszem jest jednostronna, a USA i inni sojusznicy nie biorą pod uwagę polskich obaw o bezpieczeństwo" - napisał Ashe w depeszy z 28 sierpnia 2009 r. "Polacy są zdania, że istnieje domniemane porozumienie z USA i Sojuszem", polegające na tym, że Polacy będą odgrywali aktywną rolę w zagranicznych misjach, głównie w Afganistanie, pod warunkiem, że Sojusz odpowiednio zabezpieczy polskie granice - napisał ambasador, przypominając, że polski kontyngent w Afganistanie jest siódmym, co do wielkości, a Polacy walczą na południu kraju "bez zastrzeżeń". Sikorski - według relacji zamieszczonej w depeszy - powiedział amerykańskim dyplomatom, iż wywiera presję na premiera Tuska, by zatwierdził kolejne powiększenie polskiego kontyngentu w Afganistanie z 2 tys. do 3 tys. żołnierzy. "Niektórzy analitycy powiedzieli nam, że największym zagrożeniem dla polskich decyzji dotyczących Afganistanu nie byłyby wzrost ofiar wśród polskich żołnierzy, lecz brak odpowiedzi Sojuszu na obawy Polski dotyczące terytorialnej obrony Europy" - napisał Ashe. W zasobach opublikowanych przez Wikileaks można również znaleźć opis naszej polityki w stosunku do Rosji widziany oczami Amerykanów. We wrześniu 2009 r. Ashe oceniał, że Tusk i Sikorski "ograniczyli retorykę antyrosyjską, podejmując zamiast tego pragmatyczny dialog dwustronny". "Rząd podjął ponadto wysiłki, by drażliwe kwestie historyczne, takie jak masakra polskich żołnierzy w Katyniu, nie utrudniały postępów w takich obszarach jak handel dwustronny" - zauważa amerykański dyplomata. Jego zdaniem, chociaż polscy urzędnicy nie spodziewają się istotnych przełomów w stosunkach z Rosją w najbliższej przyszłości, "ich pragmatyczna polityka już przyniosła korzyści". Jako przykład podane jest porozumienie dotyczące żeglugi w Zalewie Wiślanym, które - jak podkreślają - pozwoliło po raz pierwszy od rozpadu Związku Radzieckiego ponownie uruchomić żeglugę handlową między polskim portem Elbląg a rosyjskim obwodem kaliningradzkim. "Po przeciwnej szali tego pragmatycznego podejścia leżą obawy przed wpływami Rosji w regionie, zwłaszcza po konflikcie z Gruzją w sierpniu 2008 r." - zastrzega jednak autor depeszy. Ambasador ocenia, że w przeciwieństwie do poprzednich władz, rząd Donalda Tuska nie jest "odruchowo rusofobiczny", jednak polskie władze nadal obawiają się "odradzającej się Rosji". Dyplomata przypomina, że polski rząd kierował reakcją UE na rosyjską inwazję w Gruzji i zarzucał m.in. USA, że robiło "za mało i za późno". Według Ashe'a, "Polska uważałaby znaczne zmniejszenie liczby amerykańskich żołnierzy w Europie za najnowsze z serii rozczarowań Stanami Zjednoczonymi". "Zdaniem Polaków, USA nie zapewniły obiecanych irackich kontraktów, nie przyłączyły lojalnego sojusznika do programu zwalniania z obowiązku wizowego (Visa Waiver Program), a ostatnio nie wysłały na obchody 70. rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej do Gdańska delegacji prezydenckiej odpowiednio wysokiego szczebla" - napisał ambasador. Według wielu Polaków jest to "część szerszych regionalnych tendencji, polegających na zmniejszeniu amerykańskiego zainteresowania Europą Środkową i Wschodnią" - napisał dyplomata.

Z kolei w dokumencie, który dotoczy reakcji naszych władz na zabicie przez Talibów w Pakistanie polskiego inżyniera Piotra Stańczaka napisano, że Sikorski obiecywał dalszą walkę z terroryzmem wszelkimi możliwymi sposobami, aby uczcić honor zamordowanego. "Zdaniem naszego kontaktu, był to klasyczny Sikorski, w emocjonalny sposób przybierający ryzykowny kurs z powodu swego długotrwałego osobistego zaangażowania w Afganistanie" - pisze ambasada amerykańska o słowach, które wypowiedział szef polskiego MSZ. W komentarzu do innej z depesz napisano o ministrze:

„Jako główny ekspert polskiego rządu ds. USA Sikorski jest pod ogromną presją, by zapewnić następujące dobra: dostęp do najwyższych rangą urzędników amerykańskich oraz reagowanie przez USA na polskie obawy i prośby". Jedna z tajnych depesz dotyczy naszego ustawodawstwa w sprawie restytucji mienia. Amerykanie stwierdzają, że utknęło ono w martwym punkcie. "Polska jest jednym z ostatnich państw w Europie Środkowej, które nie zagwarantowały ustawowo szybkich mechanizmów administracyjnych (nie zaś prawnych) rozwiązywania roszczeń restytucyjnych dotyczących własności prywatnej, która to kwestia jest bacznie obserwowana przez amerykańską społeczność żydowską" - zauważają dyplomaci. Podkreślają, że idea przekazania właścicielom i ich spadkobiercom - w tym osobom, które przeżyły Holokaust - rekompensaty za własność prywatną jest w Polsce nadal niepopularna politycznie, chociaż ogromną część odbiorców rekompensaty stanowiliby Polacy mieszkający w Polsce. Grzegorz Kołodziejczyk

Kim jest Janusz Korwin Mikke? Jeszcze nie umilkły echa skandalicznych i antypolskich insynuacji JKM nt. Powstania Warszawskiego a mamy kolejny jego antypolski gest. Pisownia oryginalna: „Wczoraj 4-go września prezes Nowej Prawicy Janusz Korwin Mikke w asyście Joe Chala - kandydata na Senatora RP okręgu 12-tego z Grudziądza odwiedził grudziądzką cytadele. JKM bardzo chciał zobaczyć ten warowny obiekt i złożyć kwiaty na grobie Wilhelma René Baron de l'Homme, Seigneur de Courbière - gubernatora Grudziadza”

http://polska.nowyekran.pl/post/25788,janusz-korwin-mikke-w-grudziadzkiej-cytadeli

Dla przypomnienia, Courbiére był gubernatorem generalnym Prus Zachodnich i gubernatorem Grudziądza, szefem 58. Pułku Piechoty i rycerzem wszelkich pruskich zakonów. Wsławił się obroną grudziądzkiej Cytadeli przed wojskami Napoleona. Czytając te rewelacje nt. fascynacji JKM Prusakami stojącymi na drodze do niepodległej Polski zaczynam coraz bardziej rozumieć, antypolskie wystąpienia nt. Powstania Warszawskiego, jego promowanie Genetycznie Modyfikowanej Żywności dla polskich pól i Polaków oraz podawanie ręki chamowi z Biłgoraja i twierdzenie, że katastrofa smoleńska, mimo iż nie mamy dalej wraku i czarnych skrzynek została już w 100% wyjaśniona! W artykule o Nowej Prawicy, sugerowałem JKM-owi, że jest bolszewickim agentem, czyżby JKM wziął sobie to do serca i dla równowagi zaczął sławić germańców? Zastanawiam się, kiedy polscy patrioci zrozumieją, kim właściwie jest Korwin Mikke i odwrócą się wreszcie od tego pozoranta przebierańca? Ktoś kiedyś powiedział, że z JKM-em jest jak ze świętym Mikołajem – z czasem się z niego wyrasta, jednak patrząc na stan umysłowy i umiejętność krytycznego myślenia sporej grupy Polaków, mam duże wątpliwości czy po przekroczeniu pierwszego progu (ze św. Mikołajem) będą wstanie wysilić się i na ten krok? Patrząc na coraz mniej ukryte poczynania JKM-a i jego fascynacje tudzież antypatie przypomina mi się takie sformułowanie jak "pełzająca germanizacja". O czym mowa? Dla przykładu, we Wrocławiu Hala Ludowa została przez pro germańskie władze miasta przemianowana na Halę Stulecia - czyli nazwę, jaką jej przed wojną nadali Niemcy dla uczczenia setnej rocznicy klęski wojsk Napoleońskich i Polaków pod Lipskiem w walce z siłami germańskimi Wilhelma II. Niby nic wielkiego wszak to nie pomnik dla Hitlera a jednak. Coraz głośniejsze wybryki RAŚ na Górnym Śląsku, ciche acz skuteczne działania Powiernictwa Pruskiego i rosnąca pozycja Eryki Steinbach w Niemczech plus dziesiątki niezliczonych i przemilczanych pro germańskich akcji indoktrynujących na ziemiach polskich i wychwalania książąt germańskich i germańskich zarządców przy pomniejszaniu zasług królów polskich przy obscenicznie biernej POstawie obecnych władz - to wszystko razem przeraża każdego polskiego patriotę, jednak JKM zamiast się przeciwstawić niestety aktywnie popiera ten kierunek składając kwiaty na grobie Prusaka. Gdy ktoś, choć częściowo widzi, co się dzieje, to włosy stają mu germańskiego dęba - jak Korwin Mikke może z jednej strony mówić i robić to, co robi a z drugiej nazywać swoją formację Nową Prawicą? Nowe jak dla mnie to może jest tam ewentualnie "logo" a z prawicą i polskim interesem ma to tyle wspólnego, co miał z nią wspólnego marionetkowy PKWN. Tym bardziej mnie nie dziwi, że Marek Jurek nie wszedł w układ z Nowym Ekranem i jego listami skoro musiałoby to oznaczać współpracę z JKM-em. Tak, więc plus dla Jurka że pęd do władzy nie przysłonił mu rzeczy takich jak honor i ojczyzna, brawo dla niego a reszta niech się nad tym wszystkim dobrze zastanowi bo ile jeszcze możecie udawać, że tego nie widzicie?

Ewidentny Oszust

Katastrofa TU-154M - Prezentacja ekspertów przed zespołem parlamentarnym Katastrofa TU-154M - Prezentacja ekspertów prof. Kazimierza Nowaczyka oraz Prof. Wiesław K. Biniendy przed Zespołem Parlamentarnym ds. zbadania przyczyn katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010. Materiały źródłowe z prezentacji 8 września 2011 prof. Kazimierza Nowaczyka (University of Maryland) oraz prof. Wiesława Biniendy (University of Akron, członka Grupy Ekspertów ds Wypadków Lotniczych FAA / NASA) przed Zespołem Parlamentarnym ds. zbadania przyczyn katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010.

Prof. Kazimierz Nowaczyk:

„Wiarygodność raportów MAK i KBWL LP”

Prof. Władysław K. Binienda:

„Wirtualny eksperyment: uderzenie skrzydła Tu-154M w brzozę (program obliczeniowy LS-DYNA 3D, metoda elementów skończonych)”.

Wniosek: skrzydło Tu-154M przecina brzozę. Uszkodzenie skrzydła nie zmniejsza jego powierzchni nośnej ani stabilności samolotu. Obliczenia i wnioski prof. Władysława K. Biniendy zostały zweryfikowane przez specjalistów z FAA i NASA. Prof. Binienda (wbinienda@uakron.edu) prosi o komentarze (kulturalne) i dyskusję na poziomie matematyczno-fizycznym. Materiał filmowy zostanie udostępniony w miarę możliwości technicznych.

Marek Dąbrowski

09 września 2011 Dezorganizacja spływu wody deszczowej.. Alcybiades kazał psu obciąć ogon, żeby tym sposobem odwrócić uwagę Ateńczyków od spraw ważnych, które pragnął ukryć przed nimi.. Pan Stefan Kisielewski, jeden z założycieli Unii Polityki Realnej, lubił mawiać, że ”wiele hałasu o nic zawsze opłaca się robić, żeby sprawy ważne załatwiać w ciszy”. Rządzący Polską w nadmiarze korzystają z rady odwracania uwagi.. Wszystko- byleby nie sprawy ważne.. Wczoraj wszystkie ugrupowania okrągłostołowe robiły zgiełk wokół ustawy o przedszkolach, którą to ustawę sami uchwalili.. I za nią głosowali.. Łącznie z panami: Kaczyńskim, Napieralskim, Pawlakiem i panem Tuskiem.. Powymyślali jakieś bzdury o niepłatności za przedszkola do godziny 13.00 - a płatności po 13.00.. Ludzie gremialnie zabierali dzieci z przedszkoli przed 13ºº. Można było zrobić niepłatność, pomiędzy godziną 8.00 - a 9.00.. Reszta godzin byłaby płatna…. Acha… Można byłoby uchwalić, że pomiędzy 9.00 a 10.00 przetrzymywanie dzieci w przedszkolach, też jest bezpłatne, ale od 10.00 - już płatne.. No i „bezpłatne” pomiędzy 12.00 a 13.00.. Płatne natomiast po godzinie 13ºº- aż do 14.00- a potem już tylko bezpłatne.. A pomiędzy 15.00- 16.oo, gminy decydowałyby czy będą płatne, czy też ”bezpłatne”.. Płatne, czy też ”bezpłatne”: - zawsze oczywiście będą płatne.. Tylko w inny sposób.. Można byłoby zrobić ”bezpłatną przerwę” w przetrzymywaniu dzieci w przedszkolach, pomiędzy 12.15 a 12.30.. Także gmina mogłaby robić bezpłatne przerwy w przetrzymywaniu dzieci.. W zależności od humoru wójta lub burmistrza.. Czy to nie jest ”kupa wariatów”?? Jak pisał w swojej książce pan Janusz Korwin-Mikke, książce zatytułowanej: ”Nerwy puszczają - czyli kupa wariatów”.. Jak można tak dezorganizować spływ wody deszczowej, pardon- finansowania państwowych przedszkoli, uchwalać jakieś wyjątki w ustawie, które już od początku dezorganizują życie ludziom.. Albo robić płatne bezpośrednio z kieszeni, albo robić „bezpłatne”, czyli finansowane przy pomocy podatków pobranych „ obywatelom” z kieszeni przymusowo. Bo jak ukradną po cichu - to wtedy jest ”bezpłatne”.. „Obywatele” lubią jak jest ”bezpłatne”, bo wtedy nie płacą bezpośrednio z kieszeni, a płacą za przedszkola wszyscy, którzy dzieci do przedszkoli państwowych nie posyłają.. „Obywatelom” jest przyjemniej, jak za pobyt w przedszkolach ich dzieci- płacą inni.. Całość opłat rozkłada się na innych.. Tak jak za wspólne płacenie za obiad.. Jak płaci się za obiad kolektywnie - wszyscy jedzą ile się tylko da.. Gdyby płacili indywidualnie - zjadaliby racjonalnie.. A ja znalazłem w „Najwyższym Czasie”, podczas gdy okrągłostołowe ugrupowania prowadziły pozorowany spór o płacenie za przedszkola, ciekawostkę zaczerpniętą z blogu Starego Wiarusa ”Staryw.blogspot. com” „18 kwietnia 2003 roku Polska podpisała kontrakt z firmą Lockheed Martin na dostawę 48 myśliwców F-16 za około 3,5 miliarda dolarów (….) Wkrótce po dostarczeniu do Polski w 2006 roku pierwszych F-16 rozeszła się dziwna wiadomość, że nowiutkie jak z igły myśliwce rozbiera się w Polsce na części, by je następnie z powrotem składać. Siły Powietrzne z godnością objaśniły, a media powtórzyły, że fabrycznie nowe myśliwce, owszem rozbiera się, w celu odprawy celnej, ponieważ import do krajów Unii Europejskiej broni produkcji krajów poza unijnych jest obciążony unijnym cłem, płatnym do Brukseli. Samoloty, zatem rozbiera się, by sprawdzić, czy dostawa jest zgodna z fakturą, w celu określenia wysokości należnego cła, jakie należy odprowadzić, ale nie bój żaby, najlepsi polscy mechanicy złożą je z powrotem.. Istotnie, Unia ma takie cło na poza unijne samoloty wojskowe, wynosi ono 2,7% ceny zakupu. Tyle, że to cło się od polskich F-16 nie należało (….) A nie należało się, ponieważ 21 stycznia 2003 roku Komisja Europejska zawiesiła bezterminowo, z mocą wsteczną od 1 stycznia 2003 roku, opłaty celne za niektóre rodzaje broni produkcji poza unijnej (….). Czy to znaczy, że Polska zapłaciła 2,7% cła od 3,5 miliarda dolarów, czyli 94,5 miliona dolarów, pomimo tego, że żadne cło się ani w chwili podpisania kontraktu, ani w chwili dostawy zamówionego sprzętu nie należało? Komu w takim razie zapłaciła, jaką drogą i do jakiej kasy? Że Polska żadnego cła nie zapłaciła, ponieważ się nie należało, a nowiutkie samoloty bojowe rozbierała z powodu…. No właśnie, z jakiego powodu?.. Zaś bajka o cle stanowiła przykrycie” (???)Tak to się robiło w Chicago - a tak to się robi w Polsce.. Dlaczego służby specjalne nie reagują na tego typu przewałkę? Gdzie się podziało 94,5 miliona dolarów, jeśli zapłaciła, a jeśli nie zapłaciła - to, o co chodzi z tym rozbieraniem? Dlaczego nigdy w sprawach poważnych nie można dowiedzieć się prawdy?. Wszystko pokrętne, zakamuflowane, tajemnicze.. Trzeba się nieźle nagłowić, o co w tym wszystkim chodzi.. Jeśli oczywiście nie wiadomo, o co chodzi - chodzi o pieniądze.. Tak jak nie wiadomo, z jaką prędkością jechał pan Jarosław Wałęsa motorem i czy miał zawartość alkoholu we krwi.. Policja jakoś nie informuje.. Ma ważniejsze sprawy na głowie.. Codziennie rzeczniczki wypowiadają się w wypadkowych kwestiach.. Naprawdę urodziwe! Muszą je dobierać na zamkniętych castingach.. Feminizacja policji postępuje, żeby nam to tylko wszystkim wyszło na zdrowie.. Ta zamiana ról.. Seks planeta leży niedaleko od Seksmisji...W każdym razie epoka saska trwała w Polsce 66 lat od Augusta II Mocnego...

(1697- 1706), poprzez Stanisława Leszczyńskiego (1704-1709), potem znowu August II Mocny, potem znowu na trzy lata Stanisław Leszczyński, a potem August III Sas, …aż do roku 1763. A potem już tylko siedzący w kieszeni i Katarzyny II, król Stanisław August Poniatowski, za którego czasów odbyły się trzy rozbiory Polski, aż do zniknięcia z mapy Europy.. W roku 1795.. I nie został pochowany na Wawelu.. Ale powoli, systematycznie, będzie rehabilitowany.. Wszak powiązany z masonerią.. A więc nasz.. Podczas zdobycia przez powstańców kościuszkowskich ambasady rosyjskiej, wyszło na jaw jak to najwyżsi urzędnicy państwowi pozostawali na żołdzie carskim, wśród nich król Stanisław August Poniatowski i jego brat - prymas Michał Jerzy Poniatowski.. To było to słynne Archiwum Ingelstroma.. A co z ambasadą pruską? Kto był na żołdzie króla pruskiego? Faktem jest, że przy trzecim rozbiorze nie znalazł się żaden poseł I Rzeczpospolitej, który protestował przeciw likwidacji swojej ojczyzny.. W przeciwieństwie do rozbioru pierwszego.. Gdzie było ich trzech: Tadeusz Rejtan, Samuel Korsak i Stanisław Bohuszewicz.. Dlaczego o tym przypominam? Bo jestem ciekawy, co kryje się dzisiaj w ambasadach niemieckiej i rosyjskiej.. Bo sytuacja jest bardzo podobna do czasów saskich.. „ Jedz, pij i popuszczaj pasa..” I wielki rozrywkowy hałas.. Z jakiegoś powodu ten hałas? I co jest w ambasadach amerykańskiej i izraelskiej.. Może kiedyś dowiedzą się nasze wnuki.. My na pewno - nie! W każdym razie trwa dezorganizacja spływu wody deszczowej.. WJR

Niezbadane są nie tylko boskie, ale i sądowe wyroki

1. 29 sierpnia br. minister Sawicki z PSL zamieścił na swoim blogu taki oto mądry, refleksyjny wpis:

Zgodnie z tradycją, im bliżej wyborów, tym wśród polityków widzimy coraz większe utożsamianie się z rolnictwem i polską wsią. W niedzielę Prezesowi Prawa i Sprawiedliwości przypomniało się, że wśród wyborców są również rolnicy. Zapomniał chyba, jakie „sukcesy” odniósł, gdy sam był u władzy. Dla przypomnienia przedstawiam 3 sukcesy fałszywego obrońcy rolników:

1) próba likwidacji płatności bezpośrednich na rzecz zbrojenia armii,

2) szybkie zmiany ministrów rolnictwa (w ciągu 2 lat sześć zmian na tym stanowisku, w tym dwa razy piastowane przez samego wodza),

3) wyprodukowanie w rolnictwie afery gruntowej

Internauci nie docenili intelektualnej głębi tego wpisu nie zostawili na Sawickim suchej nitki. Pod wpisem były niemal wyłącznie negatywne komentarze.

2. Przyznaję - namawiałem Jarosława Kaczyńskiego, żeby trybie wyborczym pozwał Sawickiego za ten wpis. Niech Sawicki stanie przed sądem i udowodni te "próbę likwidacji dopłat bezpośrednich", niech wyciągnie choćby ćwierć dokumentu rządowego - projektu ustawy, zapisu protokolarnego, jakiejś dyspozycji premiera - który byłby dowodem takiej próby. Niech też Sawicki udowodni, jak Kaczyński "produkował" aferę gruntową" i co złego uczynił w sprawie tej afery. Że nie nakazał pozamiatać ją pod dywan, jak PO aferę hazardową?

3. Przepraszam... Przecież afery hazardowej nie było, wyraźnie to stwierdził poseł śledczy Sekuła, w obecności pustych krzeseł. Amerykańscy dyplomaci w notatkach o tej aferze, ujawnionych przez WikiLeaks, też się mylą - żadnej afery hazardowej nie było, nie było ani Rycha, ani Zbycha, ani rozmów na cmentarzu. Była tylko afera gruntowa, którą według Sawickiego "wyprodukował" Jarosław Kaczyński.

4. Zarzut wyprodukowania afery to najcięższy zarzut, jaki można postawić politykowi, byłemu premierowi. Na taki zarzut trzeba mieć naprawdę mocne, żelazne papiery. Nie ma takich papierów Sawicki i nie ma ich nikt, bo w tej sprawie Jarosław Kaczyński nie uczynił niczego złego. Wręcz przeciwnie dając zielone światło dla ścigania tej afery dał dowód swojej uczciwości i determinacji do rzeczywistej i prawdziwej walki z korupcją.

5. Sugerowałem Kaczyńskiemu, żeby poszedł do sądu w trybie wyborczym i zamknął Sawickiemu buzię z tą likwidacją dopłat i produkcja afery gruntowej. Wygrana jest pewna sto procent - przekonywałem. Jarosław Kaczyński jednak odmówił. - Nie będziemy tej kampanii prowadzić w sądach - odpowiedział.

6. Z początku żałowałem, że Kaczyński nie zgodził się na ten proces. Ale po wyroku w sprawie wytoczonej Kaczyńskiemu przez PSL, przyznaję Kaczyńskiemu rację. Być może moja wiara w sądową sprawiedliwość wciąż jest zbyt naiwna. Niezbadane są, bowiem nie tylko boskie, ale też i sądowe wyroki. Janusz Wojciechowski

W SIECI Stosowanie podsłuchów wobec prezydenta Lecha Kaczyńskiego oraz wprowadzenie jego danych do bazy wiedzy operacyjnej Centrum Antyterrorystycznego ABW (CAT) nie było jednostkowym incydentem, lecz stanowiło element szeroko zakrojonej akcji inwigilacji głowy państwa przez rząd Donalda Tuska. Oceniając zdarzenia z lat 2008-2009, można dojść do wniosku, że już wówczas wokół prezydenta stosowano rozliczne działania operacyjne, a służby podległe premierowi otoczyły głowę państwa siecią obserwacji i podsłuchów. Jako pretekst do rozpoczęcia działań wykorzystano śledztwo dotyczące przecieku z raportu CAT na temat wyjazdu Lecha Kaczyńskiego do Gruzji. ABW domagała się, by prokuratura ustaliła źródło przecieku do prasy poufnego dokumentu złożonego w większości z ogólnodostępnych informacji prasowych.

Wytaczanie armat W toku śledztwa prokuratura przesłuchała dziesiątki świadków, m.in. premiera, marszałków Sejmu i Senatu oraz sprawdzała billingi urzędników z Kancelarii Prezydenta. Sięgnięto również do zapisów połączeń Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki.. Na podstawie billingów i danych z BTS-ów przeprowadzano eksperymenty, mające wykazać gdzie poruszali się prezydenccy ministrowie, gdzie poruszał się prezydent, z kim się kontaktował i jak długo trwały rozmowy. Trudno przypuszczać, by waga ewentualnego przestępstwa - ujawnienia zaledwie poufnego(niższa kategoria klauzuli tajności) dokumentu, usprawiedliwiała zakres podjętych wówczas czynności. Dzięki informacjom ujawnionym przez Gazetę Polską wiemy dziś, że 25 października 2008 dane Lecha Kaczyńskiego wprowadzono do Bazy Wiedzy Operacyjnej CAT, co oznaczało, że od tej chwili wobec głowy państwa można było stosować wszelkie rodzaje inwigilacji, w tym podsłuch telefoniczny. Ponieważ w III RP obowiązuje pereelowska zasada rozdzielenia czynności operacyjnych od procesowych, istnieje możliwość nieograniczonego gromadzenia danych na temat każdej osoby, bez żadnej weryfikacji sądowej, a informacje operacyjne o obywatelu można zbierać bez planu ich wykorzystania w sądzie. Stosowanie podsłuchu zwykłych telefonów nie nastręcza służbom żadnych problemów. ABW mogła podać jedynie sam numer prezydenckiego telefonu, nie informując nawet, w jakiej sprawie prowadzona jest kontrola operacyjna, ani do kogo należy aparat. Gorzej, gdy trzeba podsłuchać rozmowy prowadzone przez specjalne aparaty.

Warto przypomnieć, że niemal w tym samym czasie, gdy CAT zainteresowało się Lechem Kaczyńskim, prezydent otrzymał od ABW specjalny telefon komórkowy z możliwością szyfrowania. Dotychczas posługiwał się prywatnym telefonem oraz ośmioletnim służbowym aparatem komórkowym. Te jednak miały zbyt niski poziom bezpieczeństwa: można przez nie wymieniać jedynie informacje zastrzeżone na bardzo ogólny poziomie. Nowy aparat miał zapewnić poufność prezydenckich rozmów.

Rozmowy niekontrolowane Pod koniec 2008 roku ABW przeprowadzała testy sześciu różnych modeli szyfrujących komórek. Bezpieczne telefony miał otrzymać prezydent oraz kilkadziesiąt najważniejszych osób w państwie. Pozwalały one na prowadzenie rozmów poufnych – obecnie na trzecim poziomie klauzuli tajności. Nie wiadomo, jakie telefony trafiły wówczas do Kancelarii Prezydenta. W MON i MSZ (dzięki decyzjom Radosława Sikorskiego) stosowany jest komercyjny system BlackBerry autorstwa kanadyjskiej firmy Research in Motion (RIM), wobec którego istnieje szereg poważnych zastrzeżeń dotyczących bezpieczeństwa rozmów. BlackBerry jest systemem niegwarantującym żadnego poziomu ochrony. Dlatego w wielu krajach UE odchodzi się od tych telefonów, zakazując ich używania w administracji państwowej i poszukuje rozwiązań opartych na własnych systemach kryptograficznych. W Polsce jednak zagraniczny (a zatem niepewny z punktu widzenia bezpieczeństwa) dostawca zmonopolizował kluczowe dla bezpieczeństwa obszary funkcjonowania państwa. Jest to tym dziwniejsze, że mamy w Polsce firmy i rozwiązania spełniające najwyższe normy bezpieczeństwa. Na tyle wysokie, że metod szyfrowania opartych na tym systemie zakazano m.in. w Rosji, na Białorusi i w Chinach, nie mogąc sprostać algorytmom szyfrującym polskiej produkcji. Chodzi o spółkę TechLab2000 i opracowany przez nią system Sylan (System Łączności Niejawnej), oferujący rozwiązania dla analogowych, cyfrowych i bezprzewodowych sieci telefonicznych. W listopadzie 2008 MON zawarło z TechLab 2000 umowę na dostawę urządzeń szyfrujących systemu Sylan, a konkretnie telefonów szyfrujących ISDN Cygnus Titanium (+) Plus. Jak wynikało z opinii wydanej przez Służbę Kontrwywiadu Wojskowego potwierdzono techniczną przydatność tych urządzeń i uzyskano formalną akceptację możliwości ich wykorzystania w Wojsku Polskim. Jednocześnie stwierdzono, że „poszukiwanie innych wykonawców bez uwzględnienia powyższych treści prowadzić będzie do zwiększenia ryzyka realizacji dostawy na wymaganym poziomie bądź niewykonaniem dostaw dla Sił Zbrojnych RP w latach 2008-2009”.

ABW eliminuje Sylan Tej pozytywnej opinii służb wojskowych nie podzielała jednak ABW, a spółka TechLab2000 i jej produkty stały się w latach 2008- 2009 przedmiotem zadziwiających działań Agencji. W listopadzie 2009 ujawniono, że producent Sylana z powodu problemów finansowych był zmuszony zastawić dokumentację dotyczącą systemu w spółce Biatel. Ponieważ TechLab nie wywiązał się ze spłaty zadłużenia w terminie, dokumentacja (zdaniem Biatela) przeszła na własność tej firmy. W tej sprawie ABW złożyła doniesienie do prokuratury, sugerując, iż mogło dojść do utraty kontroli nad systemem szyfrującym, używanym przez kancelarie premiera i prezydenta. Do dziś nie wiemy:, kto podejmował wówczas próby dotarcia do dokumentacji systemu Sylan i dlaczego ABW, sprawująca nadzór kontrwywiadowczy nad tego rodzaju firmami nie zrobiła nic, by zapobiec zagrożeniom? Okazało się, bowiem, że ABW, jako instytucja certyfikująca urządzenia kryptograficzne od 2 lat odmawiała certyfikowania wyrobów TechLab. Doprowadziło to firmę do poważnych problemów finansowych i wymusiło zawarcie umowy o współpracy ze spółką Biatel S.A

W wydanym przez zarząd TechLab2000 oświadczeniu można było przeczytać, że „działania ABW dążą do wyeliminowania systemu SYLAN z rynku w sposób całkowicie bezprawny”. Jako przykład wskazywano, że „w styczniu 2008 roku TechLab zgłosił do certyfikacji oczekiwany przez administrację publiczną szyfrujący telefon komórkowy Krypton. Odpowiednie badania nie zostały rozpoczęte do dzisiaj. Liczne interwencje zarządu TechLab 2000 w tej sprawie nie przyniosły oczekiwanego efektu a pismo z wnioskiem certyfikacyjnym wystosowane do ABW przez zarząd TechLab 2000 pozostało bez odpowiedzi”.

Gdzie jest telefon prezydenta? Wiemy, że Sylan był stosowany w Kancelarii Prezydenta i Kancelarii Premiera. Według nieoficjalnych informacji, szef Sztabu Generalnego, gen. Franciszek Gągor, oraz gen Andrzej Błasik używali natomiast telefonów BlackBerry . Po tragedii smoleńskiej Rosjanie nie zwrócili żadnych terminali używanych przez najważniejsze osoby w państwie. Prawdopodobnie trafiły one w ręce rosyjskich służb specjalnych, które, zależnie od poziomu zastosowanych zabezpieczeń – mogły znaleźć w nich wiele interesujących informacji. O takim zagrożeniu informował już 13 maja 2010 r. Washington Times” w artykule Billa Gertza. Jeśli podczas tragicznego lotu prowadzono rozmowy telefoniczne korzystając z terminali BlackBerry istnieje niemal pewność, że były one podsłuchiwane przez służby innych państw. Amerykańska NSA prowadzi, bowiem stały nasłuch państw UE przy pomocy systemu Echelon, a rozmowy prowadzone przez telefony RIM są możliwe do przechwycenia. Gdyby jednak w rozmowach VIP-ów korzystano z aparatów działających w systemie Sylan, rozmowy prowadzone przez prezydenta byłby nieczytelne dla obcych służb, a sam aparat znaleziony na miejscu katastrofy okazałby się nieprzydatny. Chyba, że ktoś dysponowałby pełną dokumentacją systemu Sylan. W lutym 2008 roku w samolocie Tu-154M, którym podróżował prezydent zainstalowano również nowy telefon satelitarny. W doniesieniach o tym zdarzeniu twierdzono, że zapewnia on łączność szyfrowaną. Tymczasem po 10 kwietnia 2010 r. szefostwo Służby Kontrwywiadu Wojskowego przekonywało, że „na pokładzie Tu-154M, który rozbił się pod Smoleńskiem, był zwykły telefon satelitarny; nie było tam „tajnych kodów”, urządzeń ani materiałów kryptograficznych”. Nadal otwarte pozostaje pytanie:, dlaczego Rosjanie nie wydali dotychczas prezydenckiego „zwykłego” telefonu, i z jakich powodów służby specjalne wykazują zainteresowanie niekodowanym aparatem?

Do długiej listy pytań związanych z bezpieczeństwem Lecha Kaczyńskiego i rolą służb specjalnych w okresie poprzedzającym katastrofę smoleńską, należałoby dodać również pytania o tajną łączność Kancelarii Prezydenta. Na podstawie dzisiejszej wiedzy działania ABW wobec spółki TechLab, można ocenić w kontekście stosowania podsłuchów wobec głowy państwa.

W oświadczeniu zarządu spółki TechLab2000 z 19 listopada 2009 r. postawiono niezwykle ważne pytanie:, „Jakie są powody, dla których ABW nie uznało za stosowne wykorzystać gotowego od 2 lat telefonu komórkowego Krypton? Na podstawie, jakich przesłanek ABW zdecydowała się wdrażać mobilny system komunikacji niejawnej niewspółpracujący z wdrażanym od 2003 roku systemem łączności niejawnej na bazie SYLAN? Skoro ABW dostrzega oczekiwania administracji państwowej, to, dlaczego przez ostatnie dwa lata dokonał zaniechania oraz kiedy w istocie planuje wdrożenie zapowiadanego systemu?” System Sylan skutecznie uniemożliwiał śledzenie rozmów prowadzonych przy użyciu aparatów firmy TechLab. Jak podaje producent, szybkie rozszyfrowanie rozmowy z telefonu Krypton wymagałoby tak wielkiej mocy obliczeniowej, że w całym wszechświecie nie starczyłoby krzemu na komputery. Prezydencka rozmowa z takiego aparatu, byłyby nieczytelna dla podsłuchujących. W czyim interesie leżało, zatem wyeliminowanie tego systemu i pozbawienie głowy państwa bezpieczeństwa tajnych rozmów? Aleksander Ścios

Czy zbrodnie PRL trafią do Strasburga Ofiary Grudnia ’70 i pacyfikacji kopalni Wujek w 1981 roku chcą szukać sprawiedliwości poza Polską. – Mamy już dość czekania – tłumaczą. W 1970 roku Waldemar Brygman miał 16 lat. Został postrzelony przed komendą MO w Szczecinie. Chodzi o kulach. Dziś należy do Stowarzyszenia Grudzień ’70 – Styczeń ’71. – Jesteśmy zainteresowani wniesieniem skargi do Strasburga – mówi „Rz”. – Tyle lat czekamy na wyrok. Proces Wojciecha Jaruzelskiego został w lipcu zawieszony z powodu jego choroby. Ofiary, które przeżyły, też są chore, ale to sądu nie interesuje. Generał (odpowiada za tzw. sprawstwo kierownicze zabójstwa robotników Wybrzeża) nie może według sądu uczestniczyć w rozprawach przez rok. Proces trwał od 2001 r., ale zaczął się ponownie, bo zmarł ławnik. Także proces autorów stanu wojennego trwający od 2008 r. odbywa się bez Jaruzelskiego. Powód: stan zdrowia. Procesy byłego szefa MSW Czesława Kiszczaka, który w stanie wojennym wysłał do jednostek milicji mających m.in. pacyfikować strajkujące zakłady szyfrogram o użyciu broni, ciągną się od 17 lat. W kopalni Wujek 16 grudnia 1981 r. ZOMO zabiło dziewięciu górników. Sądy nie oceniły jednoznacznie, czy szyfrogram się do tego przyczynił. W kwietniu 2011 r. generała uniewinniono. To już czwarty wyrok w jego sprawie. I tym razem będzie apelacja. Górnik z Wujka: Państwo bardziej dba o Kiszczaka niż o poszkodowanych – Bierzemy pod uwagę skargę do Strasburga – mówi „Rz” Stanisław Płatek, w 1981 r. szef komitetu strajkowego w Wujku, ranny podczas pacyfikacji. – Państwo bardziej dba o oskarżonego niż o poszkodowanych. – Procesy dotyczące odpowiedzialności za śmierć górników trwają już tyle lat, że mamy do czynienia z przewlekłością postępowania sądowego – uważa dr Ireneusz Kamiński z Instytutu Nauk Prawnych PAN. – Trybunał uznaje to nawet za naruszenie prawa do życia, czyli artykułu 2 europejskiej konwencji praw człowieka. Jeśli Trybunał zdecyduje się rozpatrywać sprawę, może uznać, że Polska złamała przepisy konwencji, bo skarżący nie doczekali się wyroku w rozsądnym terminie. Nie jest wykluczone, że wiązałoby się to z przyznaniem zadośćuczynienia. Trybunał może też nakazać Polsce przeprowadzenie skutecznego postępowania sądowego, które podlegałoby kontroli Komitetu Ministrów Rady Europy. Ewentualna decyzja Trybunału nie zapadnie prędko. Zwykle skarżący czekają kilka lat. – Nierozstrzygnięte sprawy Grudnia ’70 i autorów stanu wojennego to niezwykły wyrzut sumienia i niedobre świadectwo dla naszych sądów – przyznaje minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski.

Ewa Łosińska

Rządzą nami ludzie służb specjalnych PRL Często zastanawiałem się, kim są ludzie, którzy z taką pasja bronią Tuska i jego ludzi. Kim są ci, co nie widzą, lub nie chcą widzieć tego zła, które od 2007 roku jak rak zaczęło w sposób widoczny toczyć Polskę i Polaków? Wcześniej robiło to po cichu. Są to Ci, którzy w 1989 roku zostali zmuszeni do zejścia do podziemia i stamtąd prowadzili swoją działalność. Coraz więcej swoich ludzi umieszczali w strukturach władzy, w partiach politycznych. Pierwszy raz pokazali swoje zęby, kiedy odwoływali rząd Olszewskiego, pokazali też swoje twarze. Jeżeli ktoś jeszcze nie wie to niech obejrzy film „Nocna zmiana”.

Kiedy w 2005 roku PiS objął władze poczuli się tak zagrożeni, że przypuścili zmasowany atak medialny. Po dwóch latach wrzawy i chaosu medialnego a prawdopodobnie i oszustw wyborczych objęli władzę i doprowadzają Polskę do bankructwa politycznego, finansowego i gospodarczego. Bogacą się ci, co rządzą. Fałszowaniem wyborów wygrywają kolejne batalie polityczne. Nie kryją się zresztą z tym, co robią mając do dyspozycji skorumpowany wymiar sprawiedliwości i PKW. Siły te maja do stoczenia jeszcze jedna walkę. Na drodze stoi im jeszcze Kościół Katolicki, wprawdzie podzielony, ale silny. Rozpoczęli walkę o dusze Polaków. Chcą zmienić Polskę Chrześcijańską na Polskę bez ducha i wiary. Mam wielka nadzieję, że Polacy w tych wyborach potrafią usunąć tych ludzi ze struktur władzy i doprowadzą do postawienia ich przed sądem. Oczywistym dowodem na to , że rządzą nami te same struktury władzy co przed 1989r jest artykuł w Rzepie pt. Czy zbrodnie PRL trafią do Strasburga? W Polsce po prostu nie dopuszcza sie do finalizowania tych spraw.

http://www.rp.pl/artykul/182403,714383-Ofiary-PRL-zaskarza-polskie-sady-do-Strasburga-.html

bialogwardzista

Po wyborach w PO dojdzie do dużych przetasowań. Tusk boi się, że Schetyna z Grabarczykiem zakończą spór i staną przeciwko niemu Konflikty są nużące. Ale nie w polityce. Spór między Grzegorzem Schetyną a Cezarym Grabarczykiem w Platformie podzielił członków na dwie grupy, te sprzyjające marszałkowi i spółdzielnię ministra infrastruktury. Tylko, że wśród polityków Platformy coraz głośniej o tym, iż w strukturach partii po wyborach szykują się zmiany. Nie będą one jednak dotyczyły zaostrzenia się walk frakcyjnych, wprost przeciwnie. Może stać się to, czego Donald Tusk obawia się najbardziej. Oba obozy mogą się dogadać i stanąć przeciwko szefowi partii. A z kuluarowych rozmów z politykami wynika, że takie porozumienie między Grabarczykiem a Schetyną jest coraz bardziej realne. Co ciekawe może mu patronować prezydent Bronisław Komorowski. Ten triumwirat mógłby zmieść Donalda Tuska z szefowania partią. Mam sygnały, że coraz bardziej się tego obawia – mówi nam jeden z czołowych komentatorów zaprzyjaźnionych z Platformą. Szczególnie, że premierowi od momentu wybuchy afery hazardowej, jak przekonują nas politycy z frakcji Grabarczyka na podsycaniu sporu między ministrem infrastruktury a Schetyną ma szczególnie zależeć. Bo dzięki temu żaden z nich nie ma całkowitej władzy w regionach. Były polityk Platformy Janusz Palikot wczoraj w TVN 24 analizował:

Największym problemem Platformy Obywatelskiej jest to, że Donald Tusk "stał się zakładnikiem" tzw. spółdzielni Grzegorza Schetyny i Cezarego Grabarczyka. W przypadku wysokiego wyniku Platformy w wyborach, Donald Tusk zrezygnuje z obu polityków. - Marszałek nie będzie już marszałkiem, a minister ministrem. Jak znam Tuska to doprowadzi do takiej sytuacji, że obu skasuje - stwierdził. No cóż, najlepszą obroną jest atak. Trzeba jednak mieć na względzie również to, że jeśli Platforma nie zdobędzie wysokiego wyniku w wyborach, to wtedy może nie Tusk będzie kasował, a Schetyna z Grabarczykiem i Komorowskim. Joanna Miziołek

Znamy już kolejność list wyborczych. PKW wylosowała Państwowa Komisja wyborcza wylosowała numery komitetów wyborczych. Do jednolitych pojemników włożono listy siedmiu komitetów wyborczych o charakterze ogólnopolskim, czyli tych, które zarejestrowały listy kandydatów w całym kraju: PO, PJN, Polska Partia Pracy Sierpień'80, PSL, PiS, Ruch Palikota i SLD.

Lista nr 1 - Prawo i Sprawiedliwość

Lista nr 2 - Polska Jest Najważniejsza

Lista nr 3 - Sojusz Lewicy Demokratycznej

Lista nr 4 - Ruch Palikota

Lista nr 5 - Polskie Stronnictwo Ludowe

Lista nr 6 - Polska Partia Pracy Sierpień'80

Lista nr 7 - Platforma Obywatelska

Lista nr 8 - Nasz Dom Polska - Samoobrona Andrzeja Leppera

Lista nr 9 - Nowa Prawica Janusza Korwin- Mikkego

Lista nr 10 - Prawica Rzeczypospolitej

PKW poinformowała, że sześciu komitetom wyborczym odmówiono przyjęcia list do rejestracji. W sumie zarejestrowano 337 list kandydatów na posłów. Do sejmu na jeden mandat przypada 15 posłów. 500 osób ubiega się o mandat senatora, tzn., że na jeden mandat przypada 5 kandydatów. Liczba obwodów w wyborach będzie taka sama, jak w przednich - 24182. Wobec wszystkich komitetów wyborczych do sejmu i senatu stosowaliśmy jednolite przepisy weryfikacji podpisów - stwierdził przewodniczący Państwowej Komisji Wyborczej Stefan Jaworski. Losowanie odbyło się w obecności pełnomocników ogólnopolskich komitetów wyborczych. Wyborcze numery są ważne chociażby w kontekście samego dnia głosowania. Kandydaci komitetu, który otrzyma pierwszy numer, pojawią się na pierwszej stronie karty do głosowania do sejmu. Na kolejnych pojawią się następne komitety według kolejności wylosowanych numerów.

Wybory parlamentarne odbędą się 9 października. jm/PAP

Joanna znów urzeka. PJN by się udał, gdyby... to ona samodzielnie podejmowała decyzje. A ponieważ decydowano "w szóstkę", to nie wyszło... W Kontrwywiadzie RMF gościła dziś Joanna Kluzik-Rostkowska. Konrad Piasecki pytał m. in. o "lamparci skok" - pojęcie chyba najlepiej oddające całą zabawność nowego nabytku PO:

Joanna Kluzik-Rostkowska: O polityce społecznej rozmawiałam z Michałem Bonim i Jackiem Rostowskim. Wszyscy zgadzamy się co do tego, że to sito, które dzisiaj jest bardzo dziurawe, trzeba zatkać, bo pieniędzy na politykę społeczną jest całkiem dużo - to jest kilkanaście miliardów złotych rocznie. Co do tego jesteśmy zgodni.

Konrad Piasecki: I wykonać "lamparci skok"? Jestem za tym, żeby to był właśnie taki "lamparci skok".

Ale na razie "lamparci skok" jest na kasę przedszkolaków. Wstyd. Pani też głosowała za tą ustawą. Wszyscy głosowaliśmy za tą ustawą. Kiedy pracuje się nad szczegółowymi rozwiązaniami ustawy, to trzeba przyglądać się każdemu artykułowi również od tej strony, czy może wywołać jakieś negatywne głosy.

Ale nowelizacji w tej kadencji nie będzie, bo zabrakło czasu. Ma być po wyborach. Drugi wątek rozmowy to PJN. Joanna Kluzik-Rostkowska przekonuje, że do końca dbała o kolegów - których ostatecznie porzuciła:

Konrad Piasecki: Donald Tusk składał PJN propozycję - pójdźcie na naszych listach pod własnym szyldem do wyborów? Joanna Kluzik-Rostkowska: Była możliwość pójścia pod własnym szyldem zarówno na listach Platformy, jak i na listach PSL. Nie dokończyłam szczegółowych negocjacji, ponieważ moje zaplecze - klub parlamentarny - powiedział nie, my chcemy iść sami. Ponieważ orędownikiem tej opcji był Paweł Kowal, to na zjeździe partii 4 czerwca oddałam partię Pawłowi Kowalowi zdejmując z siebie odpowiedzialność za losy, na które nie miałam wpływu. W związku z tym Paweł Kowal jest szefem od 4 czerwca i ponosi całą odpowiedzialność za wszystko to, co się dzieje.

Tylko, że jednocześnie zapewne były takie osoby, które odeszły z PIS do PJN w geście solidarności z panią i dzisiaj one mają jeden procent czy dwa procent w sondażach. Już wiedzą, że do Sejmu się nie dostaną. Zastanawiam się, czy pani nie ma wobec tych osób wyrzutów sumienia, o ile w polityce jest coś takiego, jak wyrzuty sumienia. Panie redaktorze, ja proponując pójście pod własnym szyldem na listach PO miałam na myśli odpowiedzialność za wszystkie osoby, które wyszły ze mną z PiS. Mną kierowała właśnie odpowiedzialność. Uważałam, że ponieważ dzisiaj nie ma polityki... Tylko, że dzisiaj... Ale to one zdecydowały... Tylko, że one widzą dzisiaj panią w bardzo wygodnym miejscu, na "jedynce" w Rybniku z Platformy Obywatelskiej. Pani się do Sejmu na pewno dostanie, a one zostaną zapewne na lodzie. Panie redaktorze, może pan zaprosić wszystkich posłów PJN do tego studia. Moja propozycja była taka: optymalnie mamy większe szanse zaistnienia po wyborach październikowych w parlamencie, jeżeli skorzystamy z którejś z dwóch propozycji. Moje zaplecze, ci posłowie powiedzieli "nie".

A myśli pani dzisiaj, że w ogóle nie warto było bawić się w ten PJN, że to nie był dobry projekt? Ja popełniłam na pewno jeden podstawowy błąd w listopadzie, kiedy decydowaliśmy się na to, to znaczy przyjęłam odpowiedzialność szefa. Natomiast ja od swojego najbliższego otoczenia, wtedy to było sześć osób, nie dostałam żadnego realnego instrumentu szefa. Myśmy zdecydowali wtedy, że główne decyzje będziemy podejmowali w szóstkę i to był mój błąd. Ja wtedy powinnam powiedzieć, że albo dostaję realne instrumenty, albo bawcie się sami. Czyli JK-R uważa, że partia powinna mieć wodza (konkretnie JK-R). A przecież wychodząc z PiS wychodziła w geście dramatycznego sprzeciwu wobec wodzostwa...

www.rmf24.pl

Oświadczam, że jestem gotów osobiście poinformować premiera Tuska o konkretnych próbach nacisku i zastraszania Oświadczam, że jestem gotów osobiście poinformować premiera Tuska o konkretnych próbach nacisku i zastraszania, które dzisiaj zostały nagłośnione, a o których mówiłem już dawno temu w wywiadzie dla portalnu interentowego, ale wtedy pozostały niezauważone. Te sprawy dotyczą najbliższego otoczenia premiera. Dzisiaj zadzwonił do mnie poseł PJN Paweł Poncyliusz i poinformował mnie, że PJN wie o wielu przypadkach podobnych gróźb, które padały ze strony urzędników publicznych wobec tych osób i ich rodzin, które miały startować z list PJN w wyborach. Celem tych nacisków było zniechęcenie do startu w wyborach z list PJN. Przykład idzie z góry, jak widać takie praktyki stały się powszechne w ostatnich latach. Zwracam się z prośbą do wszystkich osób, które mają wiedzę o takich przypadkach o pozostawienie wpisu na blogu z opisem sytuacji. Jeżeli obawiają się Państwo swoją pracę, proszę o przesłanie informacji bezpośrednio do mnie. Musimy bronić demokracji. Dziennik Krzysztofa Rybińskiego

Przy kawie o kawie Czynniki genetyczne mogą tłumaczyć, dlaczego niektórzy ludzie piją duże ilości kawy - wynika z badań, które publikuje czasopismo "PLoS Genetics". Do takich wniosków doszli naukowcy z Cancer Institute w Bethesda i pięciu innych ośrodków naukowych w USA, którzy przeszukiwali genomy ponad 43 tys. Amerykanów. Okazało się, że warianty dwóch fragmentów DNA mają związek z większym dziennym spożyciem napojów i pokarmów z kofeiną. Jeden z tych odcinków DNA jest zlokalizowany w pobliżu genu CYP1A2, kodującego białko o nazwie cytochrom 450, które odpowiada za metabolizowanie kofeiny w organizmie. Drugi fragment leży w sąsiedztwie genu AHR, który kontroluje aktywność CYP1A2. Zidentyfikowane fragmenty DNA najprawdopodobniej regulują aktywność obu tych genów. Jak podkreślają badacze, spożycie kofeiny powiązano z różnorakimi efektami fizjologicznymi i zdrowotnymi (zarówno szkodliwymi, jak i korzystnymi). Wiedza na temat genetycznych uwarunkowań spożycia tej substancji może, zatem pomóc w bardziej wszechstronny sposób badać jej wpływ na zdrowie ludzi. Kofeina jest najbardziej popularną substancją psychoaktywną na świecie, np. USA około 90% dorosłych osób przyznaje się do regularnego spożywania kawy oraz innych napojów i pokarmów zawierających ten związek. Jednak ludzie bardzo różnią się pod względem konsumpcji produktów z kofeiną. Dotyczy to zwłaszcza bogatej w nią kawy - niektórzy nie wyobrażają sobie bez niej życia, podczas gdy inni w ogóle nie rozumieją, jak można być od niej uzależnionym. Jak przypomina współautorka pracy dr Marylin Cornelis z Harvard University w Bostonie, z badań na bliźniętach wynikało, że różnice w spożyciu kofeiny zależą w dużym stopniu - od 43% do 58% - od genów. Aby sprecyzować, jakie czynniki genetyczne mogą odgrywać tu rolę, dr Cornelis razem z kolegami przeanalizowała dane zebrane w pięciu dużych badaniach wśród ponad 47 tys. Amerykanów o europejskich korzeniach. W każdym z nich spożycie kofeiny oceniano przy pomocy ankiet, dotyczących konsumpcji napojów, które ją zawierają: kawy z kofeiną, herbaty, napojów gazowanych z kofeiną, a w dwóch badaniach uwzględniono również czekoladę. W analizie uwzględniono m.in. wiek, płeć oraz historię palenia papierosów, które często idzie w parze z piciem kawy. Okazało się, że osoby posiadające dwie kopie specyficznego wariantu fragmentu DNA leżącego w pobliżu AHR spożywały dziennie ok. 44 mg kofeiny więcej niż osoby pozbawione w ogóle tego wariantu. Jak wyjaśnia współautor badań, genetyk dr Neil Caporaso, odpowiada to ilości kofeiny zawartej w puszce coli lub filiżance herbaty, albo ok. jednej trzeciej filiżanki kawy. W przypadku drugiego fragmentu DNA, posiadacze dwóch kopii specyficznego wariantu spożywali dziennie o 38 mg kofeiny więcej. Nałóg palenia nie miał wpływu na zaobserwowany związek. Jak spekulują naukowcy, warianty genetyczne, które znaleziono u miłośników kofeiny prawdopodobnie nasilają metabolizm tego związku w ich organizmie, zatem - aby utrzymać poziom, który daje te same efekty - osoby te muszą spożywać go w większych ilościach. Żeby jednak zrozumieć te różnice na poziomie fizjologicznym, potrzebne będą eksperymenty, a nie tylko analiza statystyczna - zaznaczają autorzy badań. Według badaczy, dwa zidentyfikowane warianty genetyczne są odpowiedzialne za mniej niż 1% różnic w spożyciu kofeiny. Wskazuje to, że muszą istnieć jeszcze inne warianty, które mają na to wpływ. W najnowszej pracy zaobserwowano też wyraźny związek między wariantami genu CYP2C9 oraz ADORA2A a spożyciem kofeiny. Naukowcy podkreślają, że poszukiwanie genów warunkujących podatność na uzależnienia jest trudne. Nigdy, bowiem nie wiadomo, czy należy szukać wśród genów, które odpowiadają za metabolizm danej substancji czy wśród tych, które regulują to, jak mózg na nią reaguje. Jak komentuje dr Caporaso, w przypadku kofeiny odpowiedź udało się znaleźć na poziomie wątroby, a nie mózgu. ZeZeM

Zamach na Nelli Rokitę? Czy ktoś zwariował? Stołeczna policja szuka osoby, która strzelała do biura poselskiego posłanki PiS. - Może ktoś próbuje mnie przestraszyć - zastanawia się Rokita... Chwile grozy przeżyła posłanka PiS Nelli Rokita. Kiedy w środę rano pojawiła się w swoim warszawskim biurze przy al. Waszyngtona, okazało się, że jedna z szyb jest pęknięta. Początkowo przypuszczała, że ktoś nieudolnie próbował włamać się do jej lokalu. Jednak po chwili ciarki przeszły jej po plecach. Pęknięcie okazało się śladem po pocisku - czytamy w "Super Expressie". O całej sprawie Nelli Rokita dowiedziała się od pracownic swojego biura. Policja wezwana na miejsce potwierdziła, że sprawa jest poważna. Teraz trwa dochodzenie, kto strzelał. Co mogło być przyczyną niby - ataku? Może głupota? Otwartą pozostaje kwestia czyja... ZeZeM

Europejski Kongres Chałtury Ile we wrocławskim kongresie jest takich elementów jak koncert Pendereckiego? A ile wysilonych realizacji zamówienia na sztukę jedynie słuszną, która przy użyciu medialnej maszyny ma zostać wbita do głów konsumentów, jako wzorzec nowoczesności? – pyta publicysta „Rzeczpospolitej". Na oficjalnej stronie Europejskiego Kongresu Kultury wielki baner w centralnym miejscu przypomina o stalinowskim Kongresie Intelektualistów w Obronie Pokoju, który odbył się w tym samym mieście w roku 1948. W polskiej wersji językowej można znaleźć coś jakby dyskretny wyraz zdystansowania się wobec tej tradycji, do której postanowili odwołać się, od samego początku prac nad imprezą, organizatorzy EKK. W materiałach obcojęzycznych jednak budowanie skojarzenia pomiędzy tamtym kongresem a obecnym odbywa się w taki sposób, jakby stalinowska tradycja imprezy przynosiła jej zaszczyt. Pobieżny rzut oka na listę zaproszonych gości i prelegentów, tych zwłaszcza, których umieszczono w głównych punktach programu, nie pozostawia wątpliwości, że przez nich zapewne jest tak odbierana.

Przedsięwzięcie na poważnie Bliższe przyjrzenie się programowi tej bizantyjskiej imprezy, urządzonej ogromnym kosztem dla wsparcia propagandowej tezy o naszym poczesnym miejscu w Europie, sprawia jednak, że za tamtym, stalinowskim kongresem można wręcz zatęsknić. Jak to ujął, parafrazując Hegla, duchowy patron obu imprez: historia się powtarza, ale jako farsa. Kongres z roku 1948 był przedsięwzięciem podłym, ale niewątpliwie poważnym. Związek Sowiecki, główny inspirator i organizator, miał poważny problem: Amerykanie o kilka lat prześcignęli go w pracach nad bronią jądrową, mieli śmiercionośną bombę gotową do użycia, podczas gdy uczeni sowieccy dopiero się nad nią biedzili, a tamtejszy przemysł ledwie zaczynał poznawać niezbędne dla jej produkcji technologie. Dlatego komuniści, od zarania głoszący pochwałę i potrzebę wielkiej wojny, która wyzwoli uciskany proletariat spod jarzma, nagle stali się, na czas niezbędny do dogonienia Ameryki, największymi na świecie pacyfistami. Ponieważ wychodziło to naprzeciw nastrojom wymęczonych wojną społeczeństw zachodnich, aż prosiło się pozyskać dla "sprawy pokoju" zachodnich "pożytecznych idiotów" z salonów i uniwersytetów. Nie wszyscy z nich okazali się takimi idiotami, jak zakładano – część zdała sobie sprawę, w co została wciągnięta, i demonstracyjnie Wrocław opuściła. Miejscowi organizatorzy, pod batutą towarzysza Jerzego Borejszy, mieli cel skromniejszy, i ten się ugrać udało. Kongres pełen osób w rodzaju Picassa, Sartre'a i Eluarda stanowił część Wystawy Ziem Odzyskanych i miał symbolicznie przyklepać pojałtański porządek. Jakkolwiek na sprawę patrzeć, ideologia, której służył Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju (do tradycji, którego, powtórzę, świadomie i konsekwentnie odwołują się organizatorzy obecnie odbywającej się we Wrocławiu kosztownej farsy – inaczej bym o nim nie pisał) była na poważnie, była w natarciu. Wielu niemarksistów wzorem Sartre'a kapitulowało przed "koniecznością dziejową", przed młotem dialektyki postępu i wizją nieuchronnego upadku kapitalizmu.

Nadbudowa bez bazy Próba reanimacji tego klimatu poprzez spędzenie do Wrocławia pogrobowców marksizmu (o dowodach starannej selekcji zaproszonych pod kątem "poprawności" poglądów pisaliśmy już na tych łamach) dla wspólnej obrony "idei europejskiej" i postępu przypada zaś na moment, gdy wszyscy widzą, że Unia Europejska jest wspólnotą egoizmów Niemiec i Francji, które dyktują warunki innym państwom, mniej lub bardziej stanowczo w zależności od tego, jaki jest stopień ich gospodarczego uzależnienia. W istocie, mówiąc językiem patrona obu kongresów, nadymanie kulturalnej "nadbudowy" jest próbą ukrycia faktu, że z "bazy" praktycznie nic już nie pozostało. Ktokolwiek widział, na przykład, pomniejszą siedzibę Parlamentu Europejskiego w Strasburgu, utrzymywaną kosztem setek milionów euro tylko dla absurdalnego przyzwyczajenia, bądź inne przykłady europejskiej rozrzutności, tego wrocławska feta ani nie zmrozi, ani nie rozgrzeje. Szkoda oczywiście, że do jej sfinansowania przykładają się polscy podatnicy, i śmiech bierze, iż w podobny sposób manifestuje się europejską gospodarność w czasie, gdy w nieodległej od Wrocławia Krynicy wszyscy mówią o nieuchronnie nadchodzącym kryzysie i konieczności wyrzeczeń.

Frankenstein się rusza Ale też, nie ukrywanym, w obecnej sytuacji bodaj głównym celem kongresu jest wymuszenie gwarancji, iż wydatki na utrzymywanie najwierniejszych promotorów "idei europejskiej" nie zostaną uszczuplone, a nawet wzrosną. Europejski Kongres Kultury jest, bowiem monumentalnym wykwitem swoistej unijnej – przypadkowa zbieżność nazw – kultury biurokratycznej, ujmowanej w formule "subwencja za sprawozdawczość". U nas najsprawniejszym jej przedstawicielem wydaje się lewicowy koncern wydawniczo-impresaryjno-gastronomiczny "Krytyka Polityczna", która też nie przypadkiem na kongresie czuje się jak przysłowiowa ryba w wodzie. Owa kultura biurokratyczna wpasowała się w oczekiwania zarządzających "niczyimi" pieniędzmi biurokratów premiuje dziesiątkami książek, których więcej egzemplarzy rozdaje się niż sprzedaje, i które więcej niż nabywców mają recenzji w "prestiżowych" mediach, utrzymywanych z innych grantów; spektaklami i "performance'ami", na których więcej jest rejestrujących kamer niż spontanicznie przybyłych widzów – a wszystko to przy spełnieniu warunku "słuszności", czyli promowania idei europejskiej, tolerancji, postępu, multikulturalizmu i zakazu używania innych żarówek czy sprzętu AGD niż wyprodukowane przez koncerny, które akurat załatwiły sobie "proekologiczne" regulacje w stosownym unijnym organie. Sponsorujące instytucje dostają liczne "podkładki" zaświadczające, że wydały fundusze zgodnie z przeznaczeniem, a media liczne dowody "prężności" działania sponsorowanych i sponsorujących. Europejska kultura, jak pozszywane z trupich kawałków monstrum Frankensteina, rusza się i daje dowody życia. Ale to nie jest życie. To ruchy tego samego rodzaju, co trzepotanie zdechłej żaby, traktowanej prądem w sławnym doświadczeniu doktora Galvaniego; na oko żaba sprawia wrażenie żywej, ale wystarczy, że butla lejdejska zostanie odłączona albo zwyczajnie się wyczerpie, i pozory życia znikną. Naturalnie, dysponując ogromnym funduszem, można zorganizować także imprezy, które przyciągają publiczność. Na koncert Krzysztofa Pendereckiego zapewne sprzedałoby się dość biletów, aby się opłacił. Tylko taki koncert można ściągnąć do miasta bez opakowywania go w pseudouczone dyskusje o "kulturze prekariatu" czy "przezwyciężaniu patriarchalnych reliktów" we współczesnym seksualizmie. Ile jednak jest takich elementów w programie kongresu? A ile wysilonych realizacji zamówienia na sztukę jedynie słuszną, która przy użyciu kosztownej medialnej maszyny ma zostać wbita do głów konsumentów, jako wzorzec nowoczesności?

Na szczęście groteska60 lat temu, gdy zachodni intelektualiści ciągnęli do Wrocławia dać głos za pokojem i socjalizmem, polscy ochoczo korzystali z okazji, by spotkać się z ludźmi stamtąd, nawiązać kontakty, zdobyć jakieś zaproszenie, możliwość wyjazdu. Podobnie i dziś, w unijną maszynę do produkowania pozorów chętnie wkręcają się twórcy poszukujący hojnego, europejskiego sponsora. Pokazać się z jakimś "dziełem" albo "instalacją", która może spodobać się możnemu lobby homoseksualnemu, wykazać się gorliwością w antyklerykalizmie, w potępieniu dla "faszyzmu" i "wstecznictwa" – załapać na podtrzymywany niczyimi pieniędzmi ruch, wziąć w nim udział. Europejski Kongres Kultury? Ta kultura, której pozory potęgi usiłuje się stworzyć za ciężkie pieniądze i w atmosferze nieznośnego propagandowego zadęcia dziś we Wrocławiu, już wydała owoce. To rozwydrzona gówniarzeria na ulicach Berlina, podpalająca samochody, bo sama by chciała mieć takie, ale jej nie stać. To pijany motłoch w Hiszpanii atakujący pielgrzymów i plądrujący w Londynie sklepy, to protesty bezrobotnej młodzieży, która sama nie wie, czego chce, ale domaga się, żeby starczyło i dla niej, żeby miała tak samo, jak starsze pokolenie, które zabalowało na jej koszt, i żeby długów nie trzeba było oddawać. Nic nie wskazuje, by była w stanie dać cokolwiek lepszego. Towarzysz Fadiejew, gdy gromił z kongresowej trybuny amerykański imperializm i zmuszał przybyłych obywateli państw zachodnich do odcięcia się od zgniłej, burżuazyjnej demokracji i potępienia własnych, wolnych państw, był przynajmniej groźny, bo przysłali go tam prawdziwi macherzy ustawiający światowy porządek. Profesor Baumann, gdy usiłuje ratować wiarę tamtych czasów przemyśleniami o "płynnej rzeczywistości", czy inni prorocy ponowoczesnej dekadencji i antywartości sprawiają, na szczęście, wrażenie groteskowe. Bardziej od nich groteskowe jest chyba tylko jeszcze wplątanie w to przedsięwzięcie kolorowych strzałeczek mających promować "polską prezydencję" i zapewnień, że organizując i finansując gromadzie euroartystów taką fajną imprezę, podnieśliśmy swój cywilizacyjny status. RAZ

Kaczyński na wierzchu Kto by to pomyślał - różnica poglądów jest w demokracji wartością! Co prawda, dopiero od jakichś dwóch tygodni. Jak tylko okazało się, że PiS nie ma ochoty debatować z PO na warunkach Tuska, a PO z PiS na warunkach Kaczyńskiego, chór telewizyjnych i radiowych mędrków, wsparty chórem intelektualistów i autorytetów moralnych, zaintonował pieśń o tym, że tylko debata, tylko starcie poglądów, konfrontowanie różnych punktów widzenia i systemów wartości, ma sens i czyni demokrację demokracją. Bez tego ani rusz, leżymy - lufa, zero i za burtę, jak to ujmuje gwiazda twittera. Mówiąc krótko, wszyscy medialni pajace są zgodni, bo zawsze są zgodni, że trzeba się różnić. A gdyby tak, poćwiczmy wyobraźnię, panujący powiedział, że do żadnej debaty PiS-u nie zaprasza, bo on nie będzie gadać, on buduje, z gadaniny nic nie wynika, tak samo jak z bilbordów czy wyborczych reklamówek, gadaniną nie utrwalimy wzrostu gospodarczego, rząd jest zajęty tym, by nie wpuścić za próg kryzysu i nie ma czasu na pyskówki z opozycją... No, przecież mogłoby tak być, wystarczyłoby, że któremuś z wynajętych socjometrów omsknąłby się przecinek, ale że Igor Ostachowicz wstałby akurat rano drugą nogą i doradził Donaldowi odmienną strategię. Gotów bym się założyć o wszystkie pieniądze, że uśredniony ton mediów, docierających do przeciętnego Polaka, byłby wtedy diametralnie odmienny. Z kim tu debatować, szydziliby mędrcy z Tusk Vision Network i Agory, po co nam pusta gadanina, przecież z góry wiadomo, że nikt nic mądrego w takich wyborczych debatach nie powie! A biurowa klasa średnia tak jak teraz przeżuwa bezmyślnie, że Kaczyński zły, bo nie chce debatować, tak samo przeżuwałaby, że Kaczyński zły, bo chce debatować. A przecież dość już tych kłótni, trzeba pracować, a nie się kłócić, zgoda buduje, i w ogóle, przecież z takim Kaczorem czy Macierewiczem to szkoda gadać, nasz kochany premier jak zwykle ma rację... Aż się już nie chce. Całe to towarzystwo, które tak uniosło się pochwałą debat, jako istoty demokracji i które tak podkreśla, jak fundamentalny i ożywczy jest dla zdrowia społecznego spór różnych racji, na co dzień akurat robi wszystko, aby nie konfrontować swych racji z cudzymi. Ucieka przed uczciwą polemiką na równych prawach, jak diabeł przed święconą wodą. Ich telewizyjne dyskusje polegają na wzajemnym przytakiwaniu sobie przez ludzi kibicujących władzy i chwalących ją z różnych pozycji. Swe poglądy i punkty widzenia konfrontują Lis z Żakowskim, Wołek z Kuczyńskim, Władyka z Janickim czy Jastrun z Michalskim. Skrajną prawicę reprezentuje Dominika Wielowieyska, umiarkowane centrum Kolenda Zalewska, Durczok i przygarść pozbawionych nazwisk i twarzy wicemichników. Fundamentalny spór dotyczy tylko tego, czy PiS jest partią populistyczną, czy stricte już faszystowską, czy Kaczyński jest tylko bardzo groźny i szkodliwy, czy bardzo, bardzo groźny i szkodliwy, i czy "małżeństwa" homoseksualne, oczywiście z pełnią praw majątkowych i rodzicielskich, powinny być tylko dla chętnych, czy również przymusowo, jeśli akurat wpadnie gejowi w oko jakiś przystojny heteryk. Od tych głębokich sporów, jak bardzo zielona jest nasza wyspa sukcesu, jak bardzo wszyscy szanujemy dziadzia Bartoszewskiego i Henię-tramwajarkę, jak wielkim historycznym sukcesem jest mądry kompromis dupy z batem leżący u podstaw III RP, i jak wiele się buduje, aż po prostu człowieka mdli i skręca. Nadrzędną zasadą mediów III RP od jej zarania, choć bywały chwile, gdy ten porządek ulegał zachwianiu, jest pokazywanie rzeczywistości postulowanej, poprawnej, jako jedynego istniejącego świata. Tak, żeby człowiek mniej kumaty, zerkając mimochodem na ekran czy wpuszczając radiową paplaninę jednym uchem i wypuszczając drugim, nabierał przekonania, że inaczej po prostu nie można, że nic innego, niż Monika Olejnik i Janina Paradowska nie mieści się w normalności. Owszem, do telewizyjnego świata można na zasadzie okienka wpuścić czasem jakiegoś "pisowca", aby pokazać osobliwość - o, a to jest pisowiec od Kaczyńskiego, żywy autentyczny w skali jeden do jeden, ale nie bójcie się państwo, nie pogryzie, chcieliśmy wam tylko pokazać, co się na marginesach naszej rzeczywistości czai, i już wracamy do naszej debaty redaktor Pochanke z redaktorem Wróblem. Opozycja ten pomysł władzy kupiła, bo zresztą nie miała wyjścia, i zamierza rozegrać na swoją korzyść. Jak tak, to tak - jest rzeczywistość i antyrzeczywistość; któraś musi być fałszywa, ale tego się nie ustali drodze debaty. Po prostu, jak za peerelu, który zresztą także pod wieloma innymi względami III RP przypomina coraz bardziej, albo przyjmujesz telewizyjny przekaz w całości, z bezgraniczną wiarą - albo w całości odrzucasz, po prostu bierzesz to całe towarzystwo w dwa palce i wyłączasz. Tak poważnie mówiąc, przedwyborczych debat nie ma, co żałować. Politycy przerzucają się okrągłymi zdaniami, i jeśli któryś nie popełni rażącego błędu wizerunkowego, nie ma potu na łysinie i nie da się wyprowadzić z równowagi, zwolennicy każdego pozostają w przekonaniu, że ich faworyt miażdżąco wygrał, a rywal się skompromitował. Nic specjalnego od tego nie zależy, i przecież obaj prezesi doskonale to wiedzą. W całej ich grze, nazwaną przez kogoś "debatą o debatach", chodziło, o co innemu. Jednemu o stworzenie wrażenia, że to ja jestem gotów do rozmowy, a on się uchyla, czyli się boi. Drugiemu zaś o pokazanie, że jesteśmy tylko my dwaj, że dla przyklejonych do stołków cwaniaczków z partii Arłukowicza i Kluzik-Rostkowskiej jedyną opozycją i alternatywą, czy to się komuś podoba czy nie, jest partia posłusznych wyznawców aktualnej linii Jarosława Kaczyńskiego. I to akurat wyszło doskonale. Kiedy w jednej telewizji udziela wywiadu prezes PiS, w drugiej występuje cała reszta - sygnał jest jasny, symetria mordercza. Jest tylko Partia i Opozycja, a te tam różne stronnictwa sojusznicze, przystawki, się nie liczą. Jak można się było spodziewać, wszyscy wirtualni mędrcy, zajęci zgadzaniem się ze sobą, że nie ma demokracji bez debaty i starcia różnych racji, ten drobiazg zupełnie prześlepili. Rafał Ziemkiewicz

Sąd Najwyższy uznał działania PKW za niekonstytucyjne Już dzisiaj można powiedzieć, że wybory z powodów nadużyć i przestępstw Państwowej Komisji Wyborczej są nieważne. Nowy Ekran otrzymał uzasadnienie Sądu Najwyższego. Wynika z niego, co następuje: Dalej Sąd Najwyższy pisze, UWAGA:

"konstytucyjne prawa obywatela nie mogą być ograniczane przez nadmiernie restrykcyjną metodę oceny prawidłowości wpisów w wykazie osób popierających - tu: utworzenie komitetu wyborczego wyborców, a w innych przypadkach - kandydatów do stanowisk, które na mocy Konstytucji obsadzane są w wyborach bezpośrednich" W tej sytuacji, wezwiemy PKW do konwalidacji w trybie nadzoru administracyjnego wszystkich zgłoszeń wszystkich Komitetów Wyborczych przez ponowne przeliczenie podpisów poparcia pod Listami Wyborczymi i Kandydatami, i wystąpienie (przez PKW) do Prezydenta RP o przywrócenie terminów w trybie Konstytucyjnym, ponieważ zostało rażąco naruszone prawo. Jednocześnie zawiadomimy prokuraturę o próbie dokonania manipulacji wyborami przez urzędników OKW i PKW celem bezprawnego wykluczenia z wyborów innych kandydatów niż z partii parlamentarnych. Uzasadnienie SN już jest przekazywane (za pokwitowaniem) największym graczom politycznym w stosunku, do których komisje wyborcze złamały prawo i którzy chcą skorzystać z tej armaty prawnej. Pobrał je między innymi Janusz Korwin Mikke, który równolegle próbuje walczyć o rejestrację Listy Ogólnopolskiej przed Wojewódzkim Sądem Administracyjnym. Mamy nadzieję, że Prawo i Sprawiedliwość włączy się w proces doprowadzenia do praworządnych i sprawiedliwych wyborów, udowadniając, że ważniejsze dla tej partii jest dobro Polski, a nie udział w szopce "Bandy Czworga". ŁŁ

PS. Aha, w uzasadnieniu ani słowem nie ma o prawie PKW do łamania kalendarza wyborczego. PKW uchwalając nowy termin dla KWW OLW Nowego Ekranu popisało sie całkowitym woluntaryzmem. PKW powinno już wtedy zwrócić się do Prezydenta RP o przywrócenie czynności wyborczych poprzez ustalenie nowego terminu wyborów.

Piątek: posiedzenie PKW - NE przyniósł swoją niespodziankę O godz. 11.00 w piątek 9.09.11 rozpoczęło się posiedzenie PKW i losowanie numerów list. Nowy Ekran przyniósł na nie wezwanie do ponownego przeliczenia podpisów poparcia wszystkich odrzuconych kandydatów zgodnie z orzeczeniem Sądu Najwyższego. Warszawa, dnia 9 września 2011 r. Paweł Pietkun Komitet Wyborczy Wyborców Obywatelskich List Wyborczych Nowego Ekranu Ul. Nowy Świat 54/56 00-363 Warszawa Tel. 791901301 Przewodniczący Państwowej Komisji Wyborczej

Wezwanie w trybie skargowym W związku z uznaniem przez Sąd Najwyższy działań Państwowej Komisji Wyborczej i Okręgowych Komisji Wyborczych za niekonstytucyjne, wzywamy Państwową Komisję Wyborczą do konwalidacji w trybie nadzoru administracyjnego wszystkich decyzji odmownych (w formie uchwał) dotyczących rejestracji wszystkich komitetów wyborczych, które dokonały zgłoszeń zarejestrowania komitetu, zarejestrowania List Wyborczych do Sejmu bądź zarejestrowania kandydatów do Senatu, poprzez ponowne, prawidłowe tym razem przeliczenie podpisów znajdujących się w wykazów obywateli popierających zarejestrowanie komitetów wyborczych bądź popierających zgłoszone Listy Wyborcze do Sejmu i zgłoszonych kandydatów do Senatu, oraz wzywamy Państwową Komisję Wyborczą do podjęcia wymaganych kroków prawnych celem przywrócenie czynności wyborczych w stosunku do komitetów wyborczych, List wyborczych do Sejmu i kandydatów do Senatu pokrzywdzonych w wyniku rażącego naruszenia prawa przez PKW lub OKW poprzez wystąpienie do Prezydenta RP o wyznaczenie nowego terminu wyborów.

Uzasadnienie W załączonym uzasadnieniu Sądu Najwyższego do postanowienia z dnia 31 sierpnia 2011 r. sygn.. akt III SW 10/11 Sąd Najwyższy orzekł, iż "konstytucyjne prawa obywatela nie mogą być ograniczane przez nadmiernie restrykcyjną metodę oceny prawidłowości wpisów w wykazie osób popierających - tu: utworzenie komitetu wyborczego wyborców, a w innych przypadkach - kandydatów do stanowisk, które na mocy Konstytucji obsadzane są w wyborach bezpośrednich". Uznając tym samym działania PKW i OKW za niekonstytucyjne. Orzekając, co do istoty sprawy, w kwestii weryfikacji przez PKW podpisów poparcia obywateli Sąd Najwyższy zauważył także, co następuje:

„Nie jest wiec konieczne wpisanie danych osobowych do wykazu na tyle czytelnie, aby bez znajomości danych wynikających z rejestru wyborców można jednoznacznie ustalić imię, nazwisko i adres osoby udzielającej poparcia. Sytuacja jest, bowiem odmienna niż w przypadku odczytywania danych osobowych wyłącznie na podstawie tekstu ręcznie napisanego przez wyborcę. Nie chodzi o to, aby osoba odczytująca odręcznie wpisy w wykazie poznała wyłącznie na ich podstawie imię, nazwisko i adres wyborcy udzielającego poparcia, lecz oto, aby ta osoba mogła sprawdzić, czy nie ma istotnych sprzeczności między danymi wynikającymi z rejestru wyborców a danymi wskazanymi we wpisie do wykazu poparcia. Zasadniczym celem tego sprawdzenia danych jest, bowiem ustalenie, czy ten, kto wpisał się do wykazu poparcia jest w rzeczywistości uprawnionym wyborcą, na którego wskazuje numer PESEL zamieszczony w rejestrze wyborców i w ten sposób ograniczenie możliwości popełnienia oszustw. Dla osiągnięcia tego celu zbędne jest wymaganie pełnej czytelności danych osobowych podanych przez wyborcę w wykazie poparcia, może ono natomiast ograniczyć konstytucyjne prawa wyborcze obywatela niemającego czytelnego pisma ręcznego. Dlatego Sąd Najwyższy uważa, że przy ocenie prawidłowości wpisania danych osobowych do wykazu poparcia należy stosować metodę przeciwną tej, która jest stosowana przez PKW”. Mając na uwadze powyższe, żądamy by zostały podjęte czynności przez PKW sprawdzające czy przy weryfikacji wszystkich przedłożonych do tej pory wykazów poparcia przez wszystkie Komitety Wyborczej nie naruszono konstytucyjnych praw obywateli, przez zastosowanie rażąco naruszającej prawo metody, którą kwestionuje Sąd Najwyższy. Mamy, bowiem poważne podejrzenia, że w głośnych sprawach zakwestionowania podpisów na wykazach poparcia dotyczących Komitetów Wyborczych: KW Porozumienia Prawicy, KW Nowej Prawicy czy KW Prezydentów Miast – Obywatele do Senatu (m.in. sprawa Marka Króla i Anny Kalaty) a także innych dotyczących rejestracji Komitetów Wyborczych Wyborców i ich kandydatów, odmawiano rejestracji rażąco nadużywając prawo i łamiąc konstytucyjne prawa obywateli. Mamy, więc poważne podejrzenie, że niekonstytucyjne działania PKW i podległych mu jednostek OKW ma charakter powszechny, istotny dla przebiegu głosowania i wyników wyborów. PKW po naszym wezwaniu, uczynionym w trybie skargowym i po stwierdzeniu nieprawidłowości, ma wynikający z KPA, Kodeksu Wyborczego i Konstytucji RP obowiązek podjąć działania w celu unieważnienia bezprawnych decyzji, a nie dysponując możliwością zmiany kalendarza wyborczego ma obowiązek dopełnić wszelkich czynności, zmierzających do zaprzestania naruszania prawa i przywrócenia praw oraz czynności wyborczych odebranych w sposób nieprawidłowy.

W tym celu po ponownym przeliczeniu podpisów na wykazach poparcia i stwierdzeniu nieprawidłowości skutkujących pozbawieniem praw konstytucyjnych i wyborczych (czynnych i biernych) PKW ma obowiązek zwrócenia się do Prezydenta RP o rozpisanie nowych wyborów, co jest jedyną dopuszczalną konstytucyjnie i ustawowo formą przywrócenia terminów zawartych w Kodeksie Wyborczym podmiotom bezprawnie wykluczonym z wyborów. Inne działanie PKW będzie przestępstwem niedopełniania obowiązku i bezprawnego wpływania na wynik wyborów. Nasz komitet wyborczy ma interes prawny w przedmiotowej sprawie, ponieważ realizując bierne i czynne prawo wyborcze jesteśmy żywotnie zainteresowani by Wybory do Sejmu i Senatu były przeprowadzone w sposób praworządny, sprawiedliwy i równy, a na listach wyborczych znaleźli się wszyscy uprawnieni kandydaci. Mając na uwadze powyższe, powagę wyborów do parlamentu RP oraz państwową wagę powyższej sprawy, wnosimy jak na wstępie. Paweł Pietkun

Załącznik: Postanowienie Sądu Najwyższego Sygn. Akt III SW 10/11 wraz z uzasadnieniem.

Oprócz złożonego dokumentu, o którym poinformujemy PKW w obliczu dziennikarzy, rozdajemy też na miejscu cytowane uzasadnienie postanowienia Sąd Najwyższego. Jeżeli PKW nie podejmie koniecznych czynności w tej sprawie będziemy wnosić sprawę do Prokuratora Generalnego. Niezależnie od powyższych działań przymierzamy się do zakwestionowania konstytucyjności Kodeksu Wyborczego. Ale o tym w jakiejś następnej notce. Łażący Łazarz

Program NASA: skrzydło Tu-154 nie mogło odpaść Samolot Tu-154M nie mógł utracić skrzydła po zderzeniu z brzozą – twierdzą eksperci pracujący przy parlamentarnym zespole badającym przyczyny katastrofy smoleńskiej. Przedstawili oni wyliczenia i analizy dotyczące kluczowego momentu katastrofy z 10 kwietnia 2010 r. Prof. Wiesław Binienda, dziekan wydziału inżynierii z Ohio, za pomocą telemostu zaprezentował podczas posiedzenia zespołu animacje oraz modele matematyczne wykonane za pomocą programu, z którego korzysta NASA. Dodał, że bardzo chciałby przyjrzeć się szczegółowym badaniom komisji szefa MSWiA Jerzego Millera dotyczącym zderzenia samolotu z brzozą. Według naukowca analiza masy samolotu, jego prędkości i średnicy brzozy pokazują, że maszyna mogła utracić jedynie niewielką krawędź skrzydła, co nie wpłynęłoby na jej stabilność.

Prezentację prof. Biniendy można obejrzeć TUTAJ.

Z kolei fizyk dr Kazimierz Nowaczyk zwrócił uwagę m.in. na animację zaprezentowaną przez komisję Millera. Jak podkreślił, Tu154M nie mógł po zderzeniu z drzewem lecieć odwrócony o 180 st. przez tak długi czas jak na animacji.

Prezentację dr. Nowaczyka można obejrzeć TUTAJ.

- Nie ma wątpliwości, że skrzydło samolotu Tu-154M nie zostało złamane przez uderzenie w brzozę. Badania, których dokonał zespół prof. Biniendy w Ohio, kierowanego przez ekspertów NASA, jednoznacznie tego dowodzą -powiedział Antoni Macierewicz (PiS) dziennikarzom po posiedzeniu zespołu. - Byliśmy świadkami ponadgodzinnej prezentacji, gdzie z dokładnością do jednego centymetra przedstawiano nam przebieg wydarzenia polegającego na tym, że zrekonstruowane skrzydło tego samolotu na tej samej wysokości, pod tym samym kątem i z tą samą prędkością uderza w zrekonstruowaną matematycznie brzozę. Brzoza zostaje przecięta, skrzydło ma lekki uszczerbek, w żaden sposób nieznoszący potencjału jego siły nośnej - dodał poseł PiS. Według niego, te ustalenia otwierają pytania: „dlaczego tak długo nas okłamywano?”, „dlaczego eksperci komisji Jerzego Millera podpisali się pod fałszywym raportem?”. - I co rzeczywiście stało się nad Smoleńskiem? - dodał. Macierewicz podkreślił, że nadal trwają badania i analizy rzeczywistego przebiegu ostatnich minut lotu Tu-154 M.

Brzoza nie mogła złamać skrzydła TU-154 Według naukowca analiza masy samolotu, jego prędkości i średnicy brzozy pokazują, że maszyna mogła utracić jedynie niewielką krawędź skrzydła, co nie wpłynęłoby na jej stabilność.

Prof. Wiesław Binienda, dziekan wydziału inżynierii z Ohio, za pomocą telemostu zaprezentował podczas posiedzenia zespołu Antoniego Macierewicza animacje oraz modele matematyczne wykonane za pomocą programu, z którego korzysta NASA. Dodał, że bardzo chciałby przyjrzeć się szczegółowym badaniom komisji szefa MSWiA Jerzego Millera dotyczącym zderzenia samolotu z brzozą. Według naukowca analiza masy samolotu, jego prędkości i średnicy brzozy pokazują, że maszyna mogła utracić jedynie niewielką krawędź skrzydła, co nie wpłynęłoby na jej stabilność. Z kolei fizyk prof. Kazimierz Nowaczyk zwrócił uwagę m.in. na animację zaprezentowaną przez komisję Millera. Jak podkreślił, Tu154M nie mógł po zderzeniu z drzewem lecieć odwrócony o 180 st. przez tak długi czas jak na animacji. - Nie ma wątpliwości, że skrzydło samolotu Tu-154M nie zostało złamane przez uderzenie w brzozę. Badania, których dokonał zespół prof. Biniendy w Ohio, kierowanego przez ekspertów NASA, jednoznacznie tego dowodzą -powiedział Antoni Macierewicz (PiS) dziennikarzom po posiedzeniu zespołu. - Byliśmy świadkami ponadgodzinnej prezentacji, gdzie z dokładnością do jednego centymetra przedstawiano nam przebieg wydarzenia polegającego na tym, że zrekonstruowane skrzydło tego samolotu na tej samej wysokości, pod tym samym kątem i z tą samą prędkością uderza w zrekonstruowaną matematycznie brzozę. Brzoza zostaje przecięta, skrzydło ma lekki uszczerbek, w żaden sposób nieznoszący potencjału jego siły nośnej. Według A. Macierewicza, te ustalenia otwierają pytania: „dlaczego tak długo nas okłamywano?”, „dlaczego eksperci komisji Jerzego Millera podpisali się pod fałszywym raportem?”. - I co rzeczywiście stało się nad Smoleńskiem? - dodał. za: niezależna.pl

Czyżby Monika Olejnik już nie wierzyła w zwycięstwo PO? Choć Olejnik powtórzyła bardzo słabe wyniki tej partii w notowaniach, to Staniszkis przyznała, że ma nadzieję, iż PJN wejdzie do parlamentu. Wczoraj wieczorem w TVN Monika Olejnik rozmawiała z prof. Jadwigą Staniszkis. Praktycznie przez te kilkanaście minut pytała panią prof. o możliwych koalicjantów PiS. Stąd moje tytułowe pytanie. Wg Staniszkis koalicja z PSL jest ciągle możliwa, mimo wypowiedzi posła Adama Hofmana, która była niedobra i stwarzająca trudności w ewentualnym porozumieniu, a Jarosław Kaczyński powinien był go zaraz usunąć z funkcji rzecznika partii i z pola widzenia kamer. Dalej prof. uznała, że sojusz z PJN byłby zupełnie naturalny. Choć Olejnik powtórzyła bardzo słabe wyniki tej partii w notowaniach, to Staniszkis przyznała, że ma nadzieję, iż PJN wejdzie do parlamentu. Przyznam, że taką wiarą pani prof. mnie bardzo negatywnie zaskoczyła. Swej, mam nadzieję płonnej, opinii niczym nie uzasadniła, choć i tak nie miałoby to dla mnie żadnego znaczenia. Ze zdrajcami się po prostu nie rozmawia, a tym bardziej w nich wierzy. Koalicję z SLD jednak wykluczyła, zaznaczając jednak możliwość stworzenia parlamentarnej, nie rządowej, z częścią tej partii, tą bardziej konserwatywną. Podała tu przykład posła Zemle, wychwalając jego intelekt i umiejętności kompromisu. Rozumiem, że w polityce nie ma rzeczy niemożliwych, ale jednak nawet potencjalny sojusz PiS tylko z jakąś częścią SLD byłby jak policzek dla elektoratu partii JK. A może potwierdzeniem mimo wszystko możliwości każdego sojuszu, byle tylko wśród „bandy czworga”? W innej części rozmowy, dot. polityki zagranicznej, godne uwagi wydają mi się opinie prof. Staniszkis dot. polskich ministrów spraw zagranicznych. Jeszcze w 2008 r. uważała R. Sikorskiego za najlepszego ministra po 1989 r., ale teraz tak nie uważa, bo okazał się mniej rzutki, niż myślała. Przy okazji niezbyt pochlebnie oceniła b. minister SZ w gabinecie JK panią Annę Fotygę. Zarzuciła jej brak lekkości i swobody ogólnie. Raczej wykluczyła możliwość, że zostanie pani Fotyga ponownie ministrem SZ w gabinecie JK. Prędzej widziałaby tu pana Naimskiego lub Waszczykowskiego. W ocenie pani Fotygi niestety trudno tu się nie zgodzić z panią profesor. Zawsze mi się kojarzy Fotyga z kimś ciamajdowatym, ślamazarnym, z wymuszonym uśmiechem, potrzebującym mnóstwo czasu na zrobienie czegokolwiek. Odniosłem wrażenie, że cała rozmowa Olejnik była prowadzona wokół ewentualnego zwycięstwa PiS w nadchodzących wyborach i jego koalicjanta. Czyżby wiara w cuda PełO opuściła już jej najwierniejszych wyznawców?

Adamus

Przekręt III RP na parę miliardów. US straszy Polaków pracujących za granicą, że zabierze im emeryturę, chyba że się zwolnią .Poza tym ZUS żąda przedstawienia świadectwa pracy od pracodawcy, a np. w USA nikt takich dokumentów nie wystawia III RP jest to byt, struktura, której głównym i zasadniczym celem jest eksploatacja ekonomiczna Polaków. Nie rozwój kraju, nie dobrobyt jego obywateli, ale ich okradanie i rabowanie. Pod spodem mamy świetną ilustracje tego faktu. „US straszy Polaków pracujących za granicą, że zabierze im emeryturę, chyba, że się zwolnią – informuje „Gazeta Wyborcza”. Zakład wysłał do Polaków pracujących za granicą 25 tys. pism ostrzegających, że jak się nie zwolnią, to ZUS wstrzyma im emerytury, które wypracowali w Polsce Chodzi o to, że emeryci, którzy się nie zwolnili, muszą do końca września odejść z pracy. Jeżeli nie odejdą, to od 1 października ZUS zawiesi im emeryturę. Nowe prawo objęło też Polaków, którzy po przepracowaniu wielu lat w kraju wyjechali za granicę i tam pracują. Poza tym ZUS żąda przedstawienia świadectwa pracy od pracodawcy, a np. w USA nikt takich dokumentów nie wystawia.”...( źródło)

Przywykliśmy do totalitarnych łamiących praw człowieka praktyk IIII RP, przywykliśmy do praktyk okradania społeczeństwa polskiego przez okupanta ekonomicznego. W Wielkiej Brytanii wyszło prawo, że wiek nie może powodem do zwolnienia z pracy, lub jej odmówienia. Oznacza to, że nie można dyskryminować. Że państwo popiera aktywność zawodową osób starszych, a dodatkowo ani myśli okradać ich z praw nabytych. Ale Polsce daleko do cywilizacyjnych standardów. Zresztą po rządami Platformy daleko jej do jakichkolwiek standardów. Gdyby państwo polskie pod rządami Tuska dążyło do rozwoju Polski, pomnażania jej bogactw i dobrobytu jej obywateli robiłoby dokładnie odwrotnie. Zachęcałoby osoby starsze do pracy, szanowało ich prawa nabyte. Zacznijmy od prawa Polaków do emerytury. W państwie prawa, w państwie demokratycznym obywatel jest podmiotem. Państwo nie może działać na jego niekorzyść. A tym bardziej okradać go jakimiś sztuczkami, hochsztaplerstwami prawnymi. Społeczeństwo jest tym bogatszy im więcej jego członków aktywnie pracuje, tworzy. Praca osób starszych pomnaża bogactwo Polski, daje im poczucie spełnienia, zadowolenia, służy następnym pokoleniom, bo niejednokrotnie ich pieniądze, które zapracowali pozostają w postaci majątku, który służy ich dzieciom, wnukom. Który służy Polsce. Emerytur a, którą sobie Polak wypracował należałaby mu się w państwie prawa bez żadnych dodatkowych warunków. I to jest chyba bezsprzeczne. Bo jeśli przyjmiemy inną wersję to to państwo, jego aparat ma prawo do całkowicie uznaniowego wypłacania pieniędzy, które się należą obywatelom. Za chwilę opresyjne państwo uzna, że na przykład, kto ma dzieci, albo pracującego, młodszego małżonka ten nie dostanie emerytury. III RP jest po prostu państwem bezprawia, które łamie prawa człowieka, z których jednym z podstawowych jest prawo do pracy. Rząd III RP jest tym bardziej niegodziwy, że łamie prawa człowieka osób słabszych, starszych. Tusk i Platforma akceptują sytuacje , że państwo polskie w majestacie prawa ,a raczej bezprawia każą finansowo za to że Polak...pracuje. Ustrój III RP jest ustrojem wyjątkowo barbarzyńskim i ohydnym. Totalitarna, wykorzystująca ekonomicznie swoich słabszych obywateli, jako powód zakazu pracy dla emerytów pod groźba kary pozbawienia ich należnych emerytur podała w iście goebbelsowskiej logice, że należy poszczuć na osoby starsze aparat państwa, ponieważ ich miejsca pracy są potrzebne młodym. Nie wdając się w analizę tej lewackiej argumentacji, sprowadzającej Polaków do roli inwentarza na „Folwarku Zwierzęcym” Platformy zwrócimy uwagę, że Polacy starszy wiekiem pracujący za granicą w niczym nie stanowią wyimaginowanego zresztą zagrożenia dla polskiego rynku pracy. O co w takim razie chodzi Tuskowi i Platformie. Bo to w końcu oni są „nierządem” Polski. Jeśli nie wiadomo, o co chodzi to chodzi o pieniądze. Pismo US u ma na celu okradzenie 25 tysięcy Polaków z ich pieniędzy. Bandycka III RP wyciąga swoje brudne łapy w stronę osób starszych. Większość z tych starszych osób, które pomimo swego wieku pracują, zarabia za granicą więcej niż wynoszą kiepskie polskie emerytury. Wybiorą pracę, a wtedy znowu parę groszy będzie do rozkradzenia przez kumpli z Układu. I nie będą to znowu takie grosze. Policzmy sobie skale rabunku. Dwadzieścia piec tysięcy razy dla przybliżenia tysiąc złotych miesięcznie to jest 300 milionów rocznie, 3 miliardy w ciągu 10 lat. A przecież jak ten szwindel wypali to III RP zacznie szukać dalej Polaków, aby ich w świetle prawa okraść. I znowu pobuduje się jakiś najdroższy stadion na świecie, jakaś lipna autostrada, służące pobieraniu łapówek i transferowi pieniędzy w ręce oligarchii, a w najgorszym razie zatrudni się kolejne kilkadziesiąt tysięcy kumpli na stanowiskach urzędniczych. Jeszcze raz chciałbym powtórzyć. Oligarchiczna III RP nie ma na celu służeniu rozwojowi kraju, wzrostowi dobrobytu jego obywateli. Pierwszoplanowym jej celem jest eksploatacja ekonomiczna społeczeństwa polskiego. Nawet, jeśli ta rabunkowa eksploatacja miałby się skończyć upadkiem Polski. Marek Mojsiewicz

Wyrok na tajemnicę dziennikarską Sąd w Warszawie grzywną ukarał publicystkę Anitę Gargas, która korzystając z ochrony prawa prasowego i powołując się ma tajemnicę dziennikarską, odmówiła podania swoich źródeł informacji.

W wydziale XXIV cywilnym Sądu Okręgowego w Warszawie toczy się proces, który Telewizji Polskiej SA i profesorowi Piotrowi Kruszyńskiemu wytoczyła bohaterka programu interwencyjnego „Celownik”. Jednym ze świadków była Anita Gargas, wówczas szefowa publicystyki w TVP1. Podczas przesłuchania dziennikarki zaczęły padać pytania niezwiązane z tematem sporu - zadawane zarówno przez pełnomocnika powódki, jak i sędzię Monikę Dominiak. Przede wszystkim o profesora Kruszyńskiego, znanego karnistę, z którego pomocy korzystają reporterzy wielu redakcji. - Padło pytanie, czy profesor udzielał mi informacji w innych sprawach niż ten, którego dotyczył proces. Odmówiłam odpowiedzi, powołując się na tajemnicę dziennikarską, która pozwala ukryć źródła informacji. Sędzia kilka razy powtórzyła pytania, zapowiadając, że mogę zostać ukarana, ale za każdym razem odmawiałam – relacjonuje Anita Gargas portalowi Niezależna.pl wydarzenia z sali rozpraw. W końcu sąd zarządził przerwę, podczas której podjął decyzję ogłoszoną kilka minut później. Dziennikarka została ukarana grzywną w wysokości 500 zł. - Nie chodzi o kwotę, ale zasadę. Oczywiście, zażądam pisemnego uzasadnienia, ale już teraz można stwierdzić, że sąd domagał się ode mnie złamania jednej z fundamentalnych zasad dziennikarstwa. I przecież nie chodziło o zamach terrorystyczny, zdradę stanu czy zabójstwo – oburza się Anita Gargas. – Chciano mi złamać kręgosłup, jako dziennikarce. Sędzia Wojciech Małek, rzecznik Sądu Okręgowego w Warszawie, potwierdził, że takie orzeczenie zapadło, ale odmówił komentarza. - Nie ma jeszcze pisemnego uzasadnienia stanowiska sądu, a z treści protokołu rozprawy wynika, że sąd nie podzielił stanowiska pani Gargas, jakoby pytanie wkraczało w zakres tajemnicy dziennikarskiej – stwierdził i powtórzył kilka razy, że od orzeczenia przysługuje odwołanie. – Być może Sąd Apelacyjny nie podzieli tego stanowiska. Sprawa jest otwarta – dodał sędzia Małek przyznając, że podobne kary wobec dziennikarzy zapadają bardzo rzadko. Ukaraniem Anity Gargas zaskoczone jest środowisko dziennikarskie. - Nie będę komentowała tej konkretnej sprawy, bo zbyt mało o niej wiem. Natomiast dziennikarz ma prawo do zachowanie tajemnicy źródeł informacji i taka jest generalna zasada – mówi Krystyna Mokrosińska, prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

Art. 15 ust. 2. ustawy z dnia 26 stycznia 1984 r. Prawo prasowe

Dziennikarz ma obowiązek zachowania w tajemnicy:

1) danych umożliwiających identyfikację autora materiału prasowego, listu do redakcji lub innego materiału o tym charakterze, jak również innych osób udzielających informacji opublikowanych albo przekazanych do opublikowania, jeżeli osoby te zastrzegły nieujawnianie powyższych danych,

2) wszelkich informacji, których ujawnienie mogłoby naruszać chronione prawem interesy osób trzecich.

Grzegorz Broński

Obyś żył w ciekawych czasach Chińskie przekleństwo brzmi: „Obyś żył w ciekawych czasach”. Żyjemy w wyjątkowo ciekawych czasach! Prezydent ogłosił termin wyborów w ostatnim możliwym momencie, jakby się bał, że partie nieposiadające dofinansowania z kieszeni podatników mogą zagrozić POpularnej partii. Ostateczna wersja Kodeksu wyborczego pojawiła się na stronie PKW 3 dni po ogłoszeniu wyborów. Podobnie było ze wzorem list do zbierania podpisów. Bodajże 11-go sierpnia nastąpiły zmiany we wzorze druku, a więc 6 dni po ogłoszeniu wyborów. Niestety Żółtek z Burchertem wymusili na PKW oświadczenie, że i stare druki są ważne, a więc odpadł taki powód odrzucania list z podpisami od partii „spoza rodziny”. Co zrobić, żeby zachować Status Quo? Ano na każdym kolejnym szczeblu zrobić wszystko, żeby „4-osobowa rodzinka” liczyła się w wyborach. Kolejnym etapem wyborów jest liczenie głosów popierających komitety, a więc... zaostrzamy kryteria ich uznawania. Już dawno przestałem być naukowcem, więc liczę na Waszą pomoc. Kto pomoże opracować statystycznie ilości odrzuconych głosów w kolejnych wyborach? Mam swoje lata, a więc i doświadczenie w wyborach. Osobiście uczestniczyłem w liczeniu podpisów przez PKW w Wyborach Prezydenckich i Samorządowych ubiegłego roku i w obu tych wyborach PKW zakwestionowała średnio 4,5% podpisów. W tegorocznych wyborach parlamentarnych Okręgowe Komisje Wyborcze odrzuciły nawet 30% podpisów. Nagle nasze komitety zgłupiały? Czy też zmieniły się kryteria? Ale nawet to nie wystarczyło najPOpularniejszym POlitykom. „Nasi” tzw. POlitycy uznali, ze przegrali, więc podjęli decyzje, że dopuszczalne jest każde działanie umożliwiające zachowanie koryta. Do tej pory walczyli w miarę fair naginając do swoich potrzeb Kodeks Wyborczy, jak naginają inne Komitety Wyborcze. I tu zaczyna się dramat. W tegorocznych wyborach do walki politycznej włączono samo PKW, a to niedopuszczalne. PKW wyjaśniło nam, że terminem rejestracji list, a więc terminem wystąpienia Komitetu do PKW o rejestracje list ogólnopolskich nie jest moment złożenia list przez Komitet, a moment ich zaakceptowania ich przez Okręgową Komisję Wyborczą. To zapewne przypadek, że po zarejestrowaniu 20-tu list, 21-sza lista czekała na rejestrację aż 7 dni? Nawet nie chcę sobie wyobrazić następnych wyborów, jeśli w tegorocznych pozwolimy na takie manipulacje. Ja tam w cuda nie wierzę, a jak zacznę wierzyć w cuda, to złożę vota w kościele, ale na pewno nie zagłosuję na POPiSujacych się cwaniaków. Mieczysław Burchert II Wiceprezes KNP

Korwin-Mikke nie wystartuje w wyborach

PKW odrzuciła w czwartek w nocy wniosek o wydanie zaświadczenia potrzebnego do rejestracji list kandydatów Nowej Prawicy w pozostałych okręgach. - To jest dla mnie szokujące. To jest dla nas bardzo duży cios. Jeśli decyzja PKW utrzyma się, to nie wystartuję w wyborach, bo miałem kandydować z 19. okręgu wyborczego - z Warszawy - powiedział Korwin-Mikke. Zapowiedział, że Nowa Prawica odwoła się w tej sprawie do Sądu Najwyższego oraz do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. W środę Nowa Prawica zwróciła się z apelem do PKW o jak najszybsze wydanie zaświadczenia potrzebnego do rejestracji list kandydatów Nowej Prawicy we wszystkich okręgach. Przedstawiciele Nowej Prawicy tłumaczyli, że dopiero w środę jedna z okręgowych komisji wyborczych wydała zaświadczenie komitetowi wyborczemu o rejestracji ostatniej listy kandydatów do Sejmu, przez co partia ta przez ostatnie siedem dni nie może prowadzić kampanii wyborczej i jest pomijana w debacie publicznej.

PKW oddala odwołania PKW rozpatrzyła 10 odwołań w sprawie rejestracji komitetów wyborczych, z czego 9 oddaliła - poinformował sekretarz komisji sędzia Andrzej Mączyński. Dodał, że do PKW wpłynęło łącznie 14 odwołań związanych z odmową rejestracji komitetu wyborczego. Według Mączyńskiego 9 odwołań dotyczyło rejestracji list kandydatów na posłów, a 5 - rejestracji kandydata na senatora. Do tej pory komisja rozpatrzyła 10 odwołań i tylko jedno z nich zostało uznane za zasadne. - Chodzi o odwołanie komitetu wyborczego partii Polska Partia Pracy-Sierpień 80. Komitet ten został wezwany do uzupełnienia podpisów w ustawowym terminie - powiedział Mączyński. PKW oddaliła natomiast odwołania, podtrzymując decyzję o odmowie rejestracji list wyborczych komitetu Nowej Prawicy m.in. w Białej Podlaskiej, Warszawie, Gdańsku i Gdyni. Powodem takiej decyzji był, według Mączyńskiego, brak dołączenia do zgłoszenia wykazu podpisów lub brak ich wymaganej liczby. PKW oddaliła także odwołanie Komitetu Wyborczego Wyborców "Ojcowizna" od uchwały okręgowej komisji wyborczej w Katowicach. Jak tłumaczył Mączyński odmowa rejestracji tej listy jest związana z tym, że było na niej mniej nazwisk niż jest kandydatów wybieranych w danym okręgu. Sędzia zaznaczył, że do rozpatrzenia przez PKW pozostały dwa jeszcze odwołania komitetu Nowej Prawicy od decyzji o odmowie rejestracji list w Radomiu oraz w okręgu podwarszawskim.

"Nie" dla Kalaty i Króla PKW oddaliła także odwołania ws. rejestracji kandydatów do Senatu b. minister pracy w rządzie PiS-LPR-Samoobrona Anny Kalaty i b. redaktora naczelnego "Wprost" Marka Króla, którzy mieli startować z list komitetu Unia Prezydentów-Obywatele do Senatu. Komisja podtrzymała także swoją decyzję o niezarejestrowaniu komitetu wyborczego wyborców Janusza Krzekotowskiego w Warszawie. Według Mączyńskiego PKW pozostało do rozpatrzenia 2 odwołania kandydatów do Senatu - komitetu LPR w Sosnowcu i Nowej Prawicy w Radomiu.

INTERIA

CZY ZASŁUGUJEMY NA WIĘCEJ? „Bywało, że traciliśmy wolność, ale nie traciliśmy godności. Pod kierownictwem premiera Donalda Tuska idzie ku temu, że stracimy godność, a wolność też będzie zagrożona” - powiedział w Sejmie Jarosław Kaczyński podczas styczniowej debaty nad informacją rządu ws. katastrofy smoleńskiej. Warto, by sztab wyborczy partii opozycyjnej pamiętał o tym oświadczeniu, gdy rozważa obecnie propozycję debaty Tusk-Kaczyński. Jeśli do niej dojdzie – rozmówca Tuska ryzykuje nie tylko oddanie pola, na którym rozgrywa się walka o znaczenie słów, ale również utratę podstawowego atrybutu odróżniającego opozycję od grupy rządzącej. Przed rokiem Jarosław Kaczyński w liście otwartym dotyczącym spraw polityki zagranicznej przypomniał fundamentalną zasadę: "by polityka była skuteczna musi być najpierw moralnie słuszna". Z tej zasady słuszności powinna wynikać odrębność programu PiS i ona decyduje o sile argumentów partii opozycyjnej. Niezależnie od wartości poszczególnych propozycji gospodarczych bądź politycznych, o ich doniosłości rozstrzygają przede wszystkim standardy moralne reprezentowane przez głoszących je polityków. Bez tych norm – projekty PiS-u nie będą się różniły od pustych obietnic wyborczych PO.

W ciągu ostatniego roku, Jarosław Kaczyński wielokrotnie pokazywał, że jego stosunek do ludzi z grupy rządzącej znajduje źródło w nakazie respektowania praw i zasad moralnych, bez których polityka staje się zaledwie prymitywną walką o władzę. Słowa prezesa PiS: „Nie będę współpracował z nikim, kto był nie w porządku wobec mojego brata i innych poległych. Bo zachowania wobec nich były haniebne, one politycznie i moralnie wykluczają współpracę.” - wyrażały nie tylko sprzeciw wobec postaw przeciwników politycznych, ale ustalały nieprzekraczalne granice moralnego konsensusu. „Absolutnie wykluczam mój udział we współpracy do czasu daleko posuniętej ekspiacji z ich strony” – dodał wówczas Kaczyński, wyraźnie określając warunki, na jakich współpraca byłaby dopuszczalna. Po 10 kwietnia 2010 roku te warunki nigdy nie zostały spełnione. W niedawnym wywiadzie dla „Naszego Dziennika” Kaczyński przypomniał, że nie chciał się spotkać z premierami Tuskiem i Putinem w Smoleńsku, by przyjąć ich kondolencje, mimo specjalnego zaproszenia z ich strony. Padły słowa: „Nie chciałem odbierać kondolencji od ludzi, którzy w takim czy innym sensie są za to, co się stało, odpowiedzialni. Nie chciałem stwarzać wrażenia, że w kwestii tej tragedii traktuję ich, jako niewinnych.” Partia opozycyjna wielokrotnie podkreślała osobistą odpowiedzialność Donalda Tuska za rozpętanie kampanii nienawiści i pogardy, której konsekwencją była tragedia smoleńska. „Winą obciążającą Tuska jest generalnie ten tragiczny finał wojny z Prezydentem, a więc rozdzielenie wizyt w Katyniu na dwie. Finałem rozdzielenia była katastrofa i śmierć Prezydenta wraz z towarzyszącymi mu osobami. Tak widziałem to wtedy i tak widzę to do dziś” –stwierdził niedawno Jarosław Kaczyński, a w Białej Księdze parlamentarnego zespołu PiS znalazły się mocne słowa, w których wskazano, że rząd Tuska ponosi bezpośrednią odpowiedzialność za sytuację, która doprowadziła do tragedii smoleńskiej. Przemawiając podczas styczniowego posiedzenia Rady Politycznej szef partii opozycyjnej nie miał wątpliwości, że zachowania grupy rządzącej po 10 kwietnia wynikają z kontynuacji programu nienawiści. "Przez wiele miesięcy” – uznał Kaczyński - „trwała fatalna, żeby nie powiedzieć haniebna, zniesławiająca wielu ludzi, w tym świętej pamięci prezydenta RP kampania wokół nacisków, wokół rzekomych win tych, którzy polegli. Sam pomysł, żeby obciążyć za katastrofę tych, którzy zginęli już pokazuje poziom moralny osób, które się w to angażowały”. Gdy były członek Platformy Obywatelskiej dokonał w Łodzi okrutnego mordu politycznego, politycy PiS zaproponowali rządzącym podpisanie wspólnej deklaracji przeciw przemocy w życiu publicznym. Spotkali się z cynicznym rechotem i usłyszeli oświadczenie wiceszefa PO Rafała Grupińskiego: „Jednostronne deklaracje i ustawianie się w roli pokrzywdzonego niewiele dają. Więcej refleksji nad sobą i mniej apeli do innych. To będzie lepsze dla całości sprawy”. Kaczyńskiemu zarzucono, że nie chce się spotkać z Bronisławem Komorowskim, a swoimi wypowiedziami „pokazuje niestety, że ciągle jest rozemocjonowany i ta agresja ciągle jest obecna w życiu publicznym”. Po morderstwie w Łodzi, prezes PiS przemawiając w Sejmie przypomniał, że kampania przeciwko niemu i jego partii rozpoczęła się 5 lat temu od przemówienia Donalda Tuska i jest dziś prowadzona w ramach „przemysłu nienawiści”. Podkreślił również, że „to nie jest tylko atak na PiS, ale na wielką część społeczeństwa”. „Polacy mają prawo do wolności, suwerenności i godności” – przypomniał polityk podczas niedawnej konwencji wyborczej we Wrocławiu – „Nie wolno nas oszukiwać ani nami manipulować.” Jeśli przyjmiemy, że w cytowanych wyżej słowach Kaczyńskiego zawarty jest autentyczny wyznacznik zasad, którymi chce kierować się partia opozycyjna, trzeba postawić pytania: czy wolno wówczas prowadzić partnerską debatę z człowiekiem oskarżanym o wzniecenie kampanii nienawiści, człowiekiem odpowiedzialnym moralnie i politycznie za tragedię smoleńską? A skoro w wystąpieniach Jarosława Kaczyńskiego pojawia się zapowiedź wyjaśnienia prawdziwych okoliczności tragedii smoleńskiej i osądzenia winnych śmierci polskiej elity, trzeba pytać: czy prezes PiS ma prawo siadać do rozmów z człowiekiem, którego odpowiedzialność wydaje się bezsporna i który za lata swoich rządów może ponieść konsekwencje karne? Za odpowiedzią na te pytania kryje się niemniej ważny dylemat:, jakiej treści przekaz otrzyma elektorat PiS, gdy po werbalnych deklaracjach szefa opozycji, Donald Tusk zostanie potraktowany, jako partner i uznany godnym rozmówcą Jarosława Kaczyńskiego? Juliusz Mieroszewski, na którego słowa "by polityka była skuteczna musi być najpierw moralnie słuszna" powoływał się Kaczyński, napisał kiedyś w emigracyjnej „Kulturze”: „Polscy politycy nie doceniają słowa, jako instrumentu oddziaływania politycznego. Domorośli "realiści" pouczają nas ustawicznie, że w polityce liczą się tylko fakty. Zapominają natomiast, że w polityce początkiem, z którego kiełkuje i wyrasta fakt, jest zawsze słowo. ” Powinniśmy mieć pewność, że politycy opozycji traktują serio własne słowa i oświadczenia. Taka gwarancja jest nam potrzebna, by miarą zasad moralnych odróżnić skuteczną politykę od populistycznego politykierstwa. Jeśli hasłem wyborczym PiS mają być słowa: „Polacy zasługują na więcej" – niech tym „więcej” będzie zgodna z elementarną etyką korelacja słów i czynów. Aleksander Ścios

Panie Ministrze Sikorski, czy to nie jest druzgocące? – Zbigniew Kuźmiuk Jeszcze do niedawna mainstreamowe media uważały doniesienia słynnego portalu Wilileaks za mało wiarygodne i wymagające potępienia. Okazuje się jednak, że w sytuacji, kiedy kolejna publikacja informacji tego portalu dotyczy Prawa i Sprawiedliwości, to nie można tego przepuścić. Stąd od 2 dni „w zaprzyjaźnionych mediach”, obfite cytaty dotyczące krytycznych ocen funkcjonowania resortu Spraw Zagranicznych pod kierownictwem minister Anny Fotygi. Wprawdzie były wiceszef BBN minister Witold Waszczykowski we wczorajszym wpisie na portalu wPolityce, rozprawił się merytorycznie z tymi ocenami i wykazał, że konkluzja jednej z nich brzmiała, „że zdymisjonowani urzędnicy zostali zastąpieni osobami merytorycznymi i w związku z tym współpraca bilateralna nie ucierpiała”, ale z oczywistych względów nie znalazła się ona w żadnym komentarzu. Do mainstreamowego grona dołączył jak zwykle czujny w takich wypadkach w owym czasie szef resortu obrony w rządzie PiS-u, a obecnie fachowiec „od dożynania PiS-owskich watah”, minister Radosław Sikorski, komentując dla mediów publikację WikiLeaks, jako „szczególnie druzgocącą dla PiS”. Tak się dziwnie jednak składa, że w tym samym czasie słynny portal publikuje także oceny urzędników amerykańskiej ambasady dotyczące działalności rządu Donalda Tuska i są one niezwykle „smakowite”. Na jesieni 2009 roku w apogeum tzw. afery hazardowej dyplomaci amerykańscy oceniali ją w depeszach wysyłanych z Warszawy, „jako największy skandal dotyczący dotychczasowych rządów Donalda Tuska”. Ba, pisali więcej, że rząd Tuska poważnie osłabił walkę z korupcją i stąd pojawiają się coraz większe problemy z szybką realizacją zamówień publicznych i inwestycji finansowanych z pieniędzy publicznych.

Parę dni wcześniej ten sam portal doniósł o skutecznym przekonywaniu wicepremiera Waldemara Pawlaka przez amerykańskie firmy zajmujące się uprawa roślin genetycznie modyfikowanych (GMO). Wicepremier Pawlak miał obiecać Amerykanom (firmy amerykańskie są wiodącymi na świecie w dziedzinie GMO), że polski rząd małymi kroczkami będzie wyrażał zgodę na wprowadzenie GMO. Potwierdzają to późniejsze projekty ustaw kierowane przez rząd do Sejmu, a także zachowanie posłów PSL w Parlamencie, choćby w takich sprawach, jak: zgoda na przedłużenie okresu sprowadzani do Polski pasz GMO, możliwość rejestrowania nasion GMO w naszym kraju, wprowadzonej ustawą o nasiennictwie (zawetowaną na szczęście przez Prezydenta, a także niechęć ministra Sawickiego do ogłoszenia Polski krajem wolnym od GMO, co zrobiło już kilka wiodących krajów UE (np. Niemcy, Francja). Tą ostatnią sprawę opisał wczoraj wszechstronnie na swoim blogu w Salonie 24 europoseł Janusz Wojciechowski. Tekst ma znamienny i mocny tytuł „Niezauważalnie, małymi kroczkami do zdrady polskich interesów”. Obydwoma tych sprawami, choć są bombami wielkiego kalibru, poza maleńkimi wzmiankami, mainstreamowe media się jednak nie zainteresowały. Bo kogo w Polsce interesuje, że ambasada USA w Polsce ocenia to, co się stało w spawie hazardu, „jako największy dotychczasowy skandal rządu Donalda Tuska” skoro sejmowa komisja śledcza pod światłym kierownictwem „żołnierza” Premiera Tuska posła Sekuły (słynne pytania do pustych krzeseł), ustaliła, że żadnej afery hazardowej przecież nie było. Podobnie ustalenia zresztą uczyniła „niezależna” od jakiegoś czasu polska prokuratura. Winnym w tej sprawie okazał się tylko „zależny” jak najbardziej szef CBA Mariusz Kamiński i to on zapłacił utratą stanowiska, a po jego odejściu nowe szefostwo tej nowej antykorupcyjnej służby „przetrąciło” jej kręgosłup. Kogo interesuje również, jakie zobowiązania wobec wielkich zagranicznych korporacji podejmuje niejawnie wicepremier polskiego rządu i dlaczego ten przedstawiciel partii uchodzącej za reprezentanta wsi, godzi się faktycznie na likwidację rodzinnych gospodarstw chłopskich (takie są, bowiem dalekosiężne skutki wprowadzenia upraw GMO). Panie Ministrze Sikorski najwyższy czas aby skomentował Pan te dwie sprawy na Twitterze. Wyznawcy nie mogą się doczekać. Czy to wszystko nie jest dla Pana i obydwu koalicyjnych partii „druzgocące”? Zbigniew Kuźmiuk


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
544 instrukcja g 3
544
544
544
544
5 000 21 1 FEA 209 544 122 A
544
544
544
C 544
544
544
544
544
544 instrukcja g 3
Palmer Diana Gorący Romans 544 Buntowniczka
API STD 544
AD542,544,547

więcej podobnych podstron