319

Gen. Petelicki apeluje: Premierze odwołaj Klicha Generałowi Sławomirowi Petelickiemu od dawna nie podobają się działania szefa MON Bogdana Klicha. Dziś dał temu wyraz w sposób bezprecedensowy. Napisał list do premiera, w którym proponuje... dymisję Klicha. Petelicki apeluje o "podjęcie radykalnych kroków mających na celu ratowanie polskich sił zbrojnych". Jednym z kroków ma być dymisja ministra obrony. MON nie chce komentować listu. List został Gen. Sławomira Petelickiego został opublikowany w dzienniku "Polska The Times" i przesłany premierowi i posłom. Generał apeluje w nim o "podjęcie radykalnych kroków mających na celu ratowanie polskich sił zbrojnych". Według niego, żeby to zrobić trzeba: rozwiązać wojskową prokuraturę, ustanowić pełnomocnika rządu ds. ratowania naszych sił zbrojnych i powołać na to stanowisko generała Waldemara Skrzypczaka, który odszedł z MON po konflikcie z ministrem Bogdanem Klichem, odwołać obecnego ministra obrony oraz przywrócić na stanowisko szefa Rządowego Centrum Antykryzysowego Przemysława Gułę. Petelicki w liście twierdzi, że Klich jest winien zaniedbań, które spowodowały szereg wypadków lotniczych. - Ponad rok temu przekazałem ministrowi Michałowi Boniemu notatkę na temat karygodnych zaniedbań w MON-ie. Zdecydowałem się na to, gdyż Bogdan Klich wysłuchiwał moich rad popartych ekspertyzami specjalistów polskich i amerykańskich, a następnie postępował wbrew logice. Wszyscy Polacy widzieli tragiczną katastrofę wojskowego samolotu CASA C-295M, w której zginęło dwudziestu znakomitych lotników. Tłumaczyłem ministrowi Klichowi, dlaczego tak się stało, prezentując mu procedury NATO. Minister zapewniał, że wyciągnie z tego wnioski. Nie wyciągnął! Nastąpiła katastrofa wojskowego samolotu Bryza, w której zginęła cała załoga. Była jeszcze katastrofa wojskowego śmigłowca Mi-24. Pytałem publicznie Bogdana Klicha, ilu jeszcze dzielnych żołnierzy musi zginąć, żeby zaczął konieczne reformy w wojsku? - zastanawia się Petelicki. Petelicki zarzuca Klichowi również, że zaniedbał sprawę obsługi logistycznej polskiej delegacji, która zginęła w katastrofie lotniczej w Smoleńsku. - Dlaczego minister obrony narodowej nie zdecydował się na leasing nowoczesnego samolotu dla tak ważnej delegacji państwowej, do składu której zatwierdził podsekretarza stanu w MON, szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i dowódców wszystkich rodzajów wojsk. Jak można było umieścić kluczowe dla bezpieczeństwa państwa osoby w jednym samolocie z poprzedniej epoki i wysłać ten samolot w czasie mgły na polowe lotnisko, bez wyznaczenia z góry zapasowego wariantu lądowania i scenariusza pozwalającego na przesunięcie terminu uroczystości - pyta Petelicki. Na końcu listu jeszcze raz zwraca się do premiera: - Jestem Panu bardzo wdzięczny, za uratowanie GROM, który przez trzy miesiące pozostawał bez dowódcy i miał być wdeptany w ziemię przez MON-owski beton. Proszę, aby postąpił Pan podobnie w obecnej tragicznej sytuacji lotnictwa wojskowego, marynarki wojennej i wojsk lądowych. Sugerowane na początku listu rozwiązania inicjujące niezbędne reformy konsultowałem z wybitnymi polskimi i amerykańskimi specjalistami od zarządzania ryzykiem i ochrony infrastruktury krytycznej państwa. Życzę, żeby nie zmarnował Pan Premier szansy zbudowania na wzór GROM nowoczesnego polskiego wojska i systemu antykryzysowego naszego kraju.
Rzecznik Ministerstwa Obrony Narodowej Janusz Sejmej powiedział portalowi Gazeta.pl, że resort nie komentuje tego apelu. - Nie komentujemy. Moim zdaniem list opiera się na nieprawdzie - powiedział. Gen. Petelicki wielokrotnie wcześniej krytykował działania ministra Klicha. - Minister Klich w dniu dzisiejszych całkowicie się skompromitował - mówił w sierpniu zeszłego roku po dymisji gen. Skrzypczaka. prot

Gen. Petelicki: Bogdan Klich nie ma honoru. To nieudacznik - W kwestii bezpieczeństwa państwa leżymy na łopatkach, bo rządzący patrzą na słupki sondażowe. A skoro słupki są wysokie to nie ma potrzeby by zmieniać cokolwiek – ostrzega w rozmowie z Wprost24 założyciel GROM-u gen. Sławomir Petelicki. Gen. Petelicki podkreśla, że w ostatnich miesiącach ponieśliśmy ogromne straty mimo że Polska nie stała się ofiarą ataku z zewnątrz. A gdybyśmy zostali zaatakowani? – Polska armia jest zorganizowana gorzej niż siły zbrojne Białorusi – nie ma wątpliwości gen. Petelicki. I ostro krytykuje rządzących: – Donald Tusk to dla mnie smarkacz, a minister Bogdan Klich to nieudacznik.

Artur Bartkiewicz, Jakub Czermiński, Wprost24: Na rynek wchodzi właśnie książka „GROM: Siła i honor". To zapis pańskiej rozmowy z Michałem Komarem. Dlaczego zdecydował się pan opowiedzieć o początkach GROM-u? Gen. Sławomir Petelicki: - To przede wszystkim książka o budowaniu struktury ważnej dla obrony infrastruktury krytycznej państwa. Chciałem pokazać jak powinny działać profesjonalne struktury i udowodnić, że można je stworzyć, jeśli dobiera się odpowiednich ludzi. Odpowiednich – czyli lepszych od siebie, a nie takich, którzy będą tylko przytakiwać. Nam się to udało – w ciągu 20 lat działalności GROM wykonał kilkaset operacji, wyeliminował ok. 500 terrorystów. Żaden żołnierz GROM-u nie zginął w czasie operacji bojowej.

Skąd w takim razie wzięły się ostatnie problemy GROM-u? CBA kontroluje właśnie czy w jednostce nie doszło do nieprawidłowości. - To efekt przyjścia do jednostki „betoniarzy" z MON, których umieszczono w GROM-ie bez selekcji, bez szkoleń. W efekcie z jednostki musiał odejść najlepszy jej dowódca od 20 lat – płk Dariusz Zawadka. Ale jestem spokojny o GROM. Ta jednostka była i jest najlepsza. Amerykanie już zajęli się tą sprawą. Na pewno nie dopuszczą do zniszczenia GROM-u.
Z perspektywy czasu - nie żałuje pan, że GROM, pierwotnie podległy MSWiA, przeszedł pod skrzydła „betoniarzy" z MON-u? Nie. To jest jednostka wojskowa. GROM nie mógł być tworzony w ramach MON, bo wtedy w wojsku było jeszcze za dużo generałów po akademiach radzieckich, którzy by do stworzenia takiej jednostki nie dopuścili. Ale to była od początku jednostka wojskowa.

W pańskiej książce można znaleźć zdanie: "Zachęcam do zmiany sposobu myślenia o sprawach żywotnych". Odpowiada pan w ten sposób na pytanie, czy przygotowuje rewolucję… Nie przygotowuję żadnej rewolucji. Jestem niezależnym ekspertem. Jeśli mówię, że jest źle, to nie znaczy, że wchodzę w politykę.

Nie kusi pana? Nie.
Minister Petelicki? W żadnym wypadku. Jestem za stary. Aby być ministrem trzeba mieć bardzo dużo siły. Jest młode pokolenie, które zaczęło swoją karierę po 1989 r. W dorosłość wchodzą już ludzie, którzy urodzili się po upadku PRL. Tych młodych jest 13 milionów. To zadanie dla nich.

Na razie jednak w liście otwartym do Donalda Tuska napisanym tuż po katastrofie smoleńskiej radził pan, by rozwiązać wojskową prokuraturę i zdymisjonować ministra Klicha. List trafił w próżnię. Może jako polityk miałby pan większą siłę oddziaływania? Nie. Ja wiem, że ci ludzie tego nie zmienią. Są ludzie, którzy potrafią coś zrobić i są nieudacznicy, którzy są niereformowalni.

Załóżmy jednak, że premier Donald Tusk postanawia coś zmienić – przychodzi do pana i mówi: chcę, by gen. Petelicki pokierował resortem obrony. Czy pan sobie wyobraża, że ja będę rozmawiał z premierem po tym, jak on nawet nie odpowiedział na mój list, w którym mając najlepsze intencje, chciałem podzielić się swoją wiedzą? To jest dla mnie smarkacz, który żyje z moich podatków. Gdy rządził PiS z przekonaniem popierałem Donalda Tuska co może poświadczyć ówczesny członek Rady Fundacji GROM Paweł Graś, obecnie zatrudniony na pół etatu jako minister i na pół etatu jako nocny dozorca w pałacyku niemieckiego biznesmena. Zawiodłem się i na Grasiu i na Tusku. Nawet Rosjanie w raporcie MAK wytknęli karygodne błędy ministra Klicha i ministra Tomasza Arabskiego, czyli de facto Tuska. Jaki pan taki kram!

Nie jest pan fanem ministra Bogdana Klicha… On jest zwykłym nieudacznikiem. To człowiek bez honoru. Na dobrą sprawę, po katastrofie w Smoleńsku, w której stracił wszystkich dowódców, powinien pojechać na miejsce tragedii i strzelić sobie w głowę.

Radykalna ocena. Może wystarczyłaby dymisja? To za mało. Klich powinien stanąć przed Trybunałem Stanu.
Za co? Po pierwsze, za sfałszowanie wyników kontroli po katastrofie samolotu CASA i nie wyciągnięcie z niej żadnych wniosków. Po drugie – za otaczanie się wojskowym betonem i odpychanie ludzi takich jak gen. Waldemar Skrzypczak. Minister Klich zapytany przeze mnie, dlaczego bierze pod uwagę bezsensowne – moim zdaniem – rady gen. Mieczysława Bieńka, który rekomenduje mu przeniesienie dowództwa wojsk lądowych do Wrocławia w trakcie operacji bojowej, odpowiedział mi, że… Bieniek to jego Wieniawa-Długoszewski. A jeszcze wtedy Klich był trzeźwy. Wreszcie po trzecie – Trybunał Stanu należy się ministrowi za to, że nie wiemy gdzie, w dniu katastrofy smoleńskiej, był kontrwywiad wojskowy. Przecież to kontrwywiad odpowiada za ochronę generałów. Czy oficerowie SKW sprawdzili wcześniej lotnisko na którym miał lądować Tu-154? Nie. Nie było ich też na żadnym lotnisku zapasowym. Dlaczego? Ponieważ minister nie postawił im takich zadań. Nic nie było przygotowane. Gdy zapytałem o to ministra Klicha ten odpowiedział mi, że on jako minister nie wtrąca się do prac Służby Kontrwywiadu Wojskowego i Służby Wywiadu Wojskowego, bo one podlegają ministrowi Jackowi Cichockiemu. 

Minister Bogdan Klich ma jednak na koncie sukces – przeprowadził błyskawiczną profesjonalizację armii. To była słuszna decyzja? Oczywiście. Przyszłością jest armia zawodowa. Ale tego nie załatwia się jednym rozkazem. Do takiej operacji trzeba się przygotowywać latami. Tymczasem u nas wszystko dzieje się bez planu – decyzje są podyktowane PR-em. Ktoś mówi, że coś tworzy – i zwyczajnie kłamie. Pod względem postępów profesjonalizacji pozostajemy w tyle chociażby za Rumunami.

Krytycy ekspresowej decyzji o wyprowadzeniu z koszar poborowych twierdzą, że na własne życzenie się rozbroiliśmy. Całkowicie. Dziś nie mamy poboru, ale nie mamy jednocześnie zawodowej armii wyszkolonych żołnierzy. Za to wszystko odpowiada Bogdan Klich.

Może jest tak, że skoro nasze granice są dziś bezpieczne, to mamy czas na transformację armii? W warunkach pokoju straciliśmy całe dowództwo. Co nam jeszcze może grozić, kogo jeszcze możemy stracić? Poza tym czy jesteśmy pewni, że sytuacja na Białorusi jest na tyle stabilna, abyśmy mogli spać spokojnie? A muszę z przykrością powiedzieć, że armia białoruska jest lepiej zorganizowana od naszej – mimo że to my od 10 lat jesteśmy w NATO. Gdybyśmy musieli zmierzyć się z Białorusią – byłoby ciężko. Należałoby wrócić do planu ministra Romualda Szeremietiewa i zacząć tworzyć obronę terytorialną. Młodzi ludzie powinni być szkoleni tak, by byli w stanie bronić swoich małych ojczyzn. Taki system chroniłby nas też w przypadku katastrof naturalnych. Tymczasem jednak z MON odchodzą dobrzy żołnierze, którzy chcą coś zrobić dla wojska i kraju. Szanuje się lizusów.

Al-Kaida zapowiedziała kolejne zamachy w Europie i USA. Czy Polska jest przygotowana na radzenie sobie z takimi wyzwaniami? Nikt nie przeprowadził ataku na nasz kraj -  a Polska i tak straciła najpierw dowództwo lotnictwa (w katastrofie samolotu CASA w 2008 roku), a potem całe dowództwo wojska. Dzięki umiejętnościom kolejowym ministra Cezarego Grabarczyka doszło do paraliżu kolei. Dzień po tym jak zaczęła się tegoroczna powódź centrum kryzysowe stwierdziło, że sytuacja jest pod kontrolą…

Czyli mała grupa terrorystów mogłaby wprowadzić chaos w Polsce? Absolutnie tak.

Jest źle, będzie gorzej? Nie. Jestem optymistą. Dziś Polacy biorą udział w operacjach bojowych poza granicami kraju. Dzięki temu w wojsku polskim powstaje silny trzon zawodowców. Oni mówią już innym językiem niż biurokraci w MON. Moim zdaniem ważne jest również to, że katastrofa smoleńska obnażyła przed opinią publiczną bałagan jaki panuje w naszym kraju. Potem jeszcze powódź – strażacy przez całą dobę wzmacniali wały – tymczasem wystarczyłoby wysłać na miejsce śmigłowiec, który zrzuciłby worek gruzu. To jest tak jak mówił prezydent Bronisław Komorowski – woda ma to do siebie, że spływa z gór do morza. A więc wiadomo gdzie budować zbiorniki retencyjne, gdzie wzmacniać wały. Katastrof można unikać – to zaczyna docierać do społeczeństwa.

Doczekamy się kiedyś porozumienia ponad politycznymi podziałami w sprawie bezpieczeństwa kraju? Kadencja Sejmu trwa cztery lata, a armię reformuje się już od dwóch dekad. Aby takie porozumienie miało sens niezbędna jest realizacja ustaleń POPiS-u – likwidacja Prokuratury Wojskowej. Aby oczyścić armię trzeba wyjaśnić sprawy kryminalne – aferę bakszyszową, aferę w GROM-ie…
Prokuratura Wojskowa w tym przeszkadza? Od lat zamiata sprawy pod dywan! Dlaczego do GROM-u musi wchodzić CBA? Prokuratorzy wojskowi noszą mundury, więc nie są niezależni. Kiedy wiceminister Czesław Piątas wszedł na posiedzenie sejmowej komisji obrony narodowej otoczony prokuratorami wojskowymi powiedział: to są moi ludzie. Przecież prokurator wojskowy, aby liczyć na awans, musi działać po myśli przełożonych.

Jest pan bardzo krytyczny wobec Platformy, a wszystko wskazuje na to, że to właśnie PO wygra kolejne wybory. Jednocześnie deklaruje pan, że jest pan optymistą co do przyszłości… Ja nie będę się bał rządów PO. Niech się boją młodzi. Ja przeżyłem kilka żyć. Jestem spełnionym, szczęśliwym człowiekiem. Mam emeryturę. Jak mówił marszałek Piłsudski: obowiązkiem żołnierza jest stworzyć dla ojczyzny piorun, który błyska, a w razie potrzeby uderzy. Mnie się to udało, dzięki ludziom dobrej woli, stworzyć.

Młodzi do których pan apeluje wybierają Platformę. Dotychczas nie mieli na kogo głosować. To było jak wybór między dżumą a cholerą. Mieli głosować na PiS? Wybierając Platformę nie głosowali w istocie na PO – tylko przeciw PiS. Teraz będą głosować na swój ruch. Dotychczas nie było opozycji. Platforma nie miała z kim przegrać. A teraz taki ktoś się pojawił – ruch, który ma już 17 posłów i własny klub parlamentarny. Średnia wieku wynosi tam 38 lat, a program współtworzy wybitny ekonomista prof. Krzysztof Rybiński…

Kibicuje pan ruchowi „Polska jest Najważniejsza"? Absolutnie. Dla mnie siła tego ruchu polega na tym, że na nich nikt nie ma „haków". Gdyby było inaczej Jarosław Kaczyński natychmiast by je ujawnił.

Zgodziłby się pan doradzać PJN w sprawach wojska? W Polsce powinien powstać zespół naprawdę niezależnych ekspertów, którzy nie powinni być związani z jednym ruchem czy partią. Powinien pilnować wszystkich. Taki think tank w sprawach bezpieczeństwa i ochrony infrastruktury państwa. Artur Bartkiewicz, Jakub Czermiński

Praska lekcja realizmu Niemiecki piątek Piotra Semki Trzeba było 21 lat od upadku komunizmu, aby premier Bawarii Horst Seehofer odwiedził demokratyczne Czechy. Wcześniej kolejni szefowie rządu bawarskiego – od 1957 roku bez wyjątku politycy chadeckiej CSU – ulegali wetu ziomkostwa sudeckiego. Głosiło ono dogmat, że póki Czechy nie uchylą i nie potępią dekretów Benesza, o żadnych normalnych relacjach na linii Monachium – Praga nie może być mowy. Dlaczego Niemcy sudeccy mieli tak silną pozycję wobec CSU? W odróżnieniu od polskich ziem zachodnich – skąd deportowani Niemcy trafiali do różnych części zachodnich stref okupacyjnych – w wypadku Niemców z terenów Czech w 70 proc. przeszli oni do Bawarii, czyli na drugą stronę granicy (pozostałe 30 proc. trafiło do Austrii). Bywało, że przez kolejne 40 lat mogli oni ze swych domów w bawarskim lesie oglądać ziemie za czechosłowackim kordonem.

Bawarczycy, którzy przyjęli i zintegrowali przesiedleńców, lubią głosić, że ich land zamieszkują dziś cztery plemiona: „właściwi” Bawarczycy, Frankończycy, Szwabi i właśnie Sudetendeutsche. Przybycie pełnych resentymentu byłych mieszkańców czeskich terenów przygranicznych, którzy rozpamiętywali świeże krzywdy, ale rzadziej pamiętali o roli swojej społeczności w likwidacji Czechosłowacji w 1938 roku, dało CSU zwarty, konserwatywny elektorat. Działało też jednak paraliżująco na dialog między sąsiednimi krainami. Czescy politycy zgodnie wskazywali, że nikt „odsunu” Niemców nie chce idealizować, czy usprawiedliwiać zbrodni, jakich w iluś wypadkach dokonano na wygnańcach. Ale też nie da się z dzisiejszej perspektywy oceniać powojennego poczucia elit czeskich i słowackich, że z Niemcami nie można dalej żyć pod jednym dachem. I że demonstracyjne odwoływanie teraz dekretów prezydenta Benesza z lat 1945-46 to upokarzanie Czechów, którzy byli ofiarą II wojny światowej. W odróżnieniu od Niemców sudeckich, którzy w większości zbiorowo poparli rozbiór Czechosłowacji w 1938 roku. Bawaria odwracała się plecami do Czech długie lata po podpisaniu wspólnej deklaracji Czech i RFN z 1997 roku. Pierwszym sygnałem, że twarda linia Bawarii nie znajdzie dłużej poparcia ze strony Berlina, było spotkanie Angeli Merkel z czeskim premierem Petrem Necasem 16 sierpnia br. w Berlinie. Obaj szefowie rządów oświadczyli, że relacje czesko-niemieckie muszą patrzeć w przyszłość, a nie przeszłość. Necas postawił wtedy „kropkę nad i” dodając, że „z wracania do przeszłości nie wyniknie nic pozytywnego dla stosunków czesko-niemieckich”. Taką postawę przyjął też konsekwentnie rząd Czech w czasie wizyty w tym tygodniu w Pradze bawarskiego premiera Horsta Seehofera. Przyjęto do wiadomości, że w składzie delegacji będzie deputowany CSU i działacz ziomkostwa sudeckiego Berndt Posselt, ale strona czeska nie zgodziła się, aby uczestniczył w rozmowach międzyrządowych. „Rozmawiamy o tym, co możemy wspólnie zdziałać, aby zbliżyć nasze kraje, co nie zmienia faktu, że przeszłość interpretujemy różnie” – dyplomatycznie zaznaczył premier Necas. Seehofer także unikał zderzeń: “Wiemy, że istnieją kwestie, w których stale mamy różne zdanie. W jednej na pewno się zgadzamy: chcielibyśmy wspólnie ruszyć do przodu, w przyszłość”. Podpisano umowy dotyczące handlu i transportu, a nawet wspólnych patroli policji obu państw w terenie przygranicznym. Seehofer zaprosił Necasa do Monachium – na początek stałych konsultacji. W czasie wspólnej konferencji nie padła nawet nazwa „dekrety Benesza”. Nikt nie bronił za to Seehoferowi i Posseltowi odwiedzić siedzibę organizacji praskich Niemców. Podsumujmy: Czesi uznali wspólną deklarację z 1997 r., podpisaną przez rządy Czech i Niemiec, w której wyrażono żal z powodu niewinnych ofiar, ale i konstatację, że nie ma sensu obciążać wzajemne relacje wydarzeniami wynikającymi ze złożonych procesów historycznych. I to zamyka dawne rozrachunki. Dodatkowo prezydent Vaclav Havel i szef dyplomacji czeskiej ks. Karol Schwarzenberg wyrazili parokrotnie ubolewanie z racji niewinnych ofiar powojennych deportacji. Uczynili tak, choć w wielu wypadkach do mordów doprowadzali komunistyczni partyzanci, chcący w ten zbrodniczy sposób uwiarygodnić się jako czescy patrioci. W paru miejscach powojennych egzekucji na Niemcach postawiono przy kooperacji Niemców sudeckich i miejscowych samorządów pamiątkowe tablice. Czy to dużo, czy mało? Czesi osądzili, że w sam raz i uznali, że na dalsze przypieranie do muru w sprawie delegalizacji dekretów Benesza sobie nie pozwolą. I można tylko podziwiać ich konsekwencję. Czy w wypadku Seehofera doszło do „kapitulacji nad Wełtawą”, jak melancholijnie, ale bez emocji ogłosił Berthold Koehler, komentator „Frankfurter Allegemeine Zeitung“? Nie, to raczej Bawarska CSU odkryła, że nie sposób dłużej dać się terroryzować potomkom sudeckich Niemców, nawet gdy jest to spora grupa wyborców. Może będzie to impuls do szerszej dyskusji o przecenianiu roli elektoratu ziomkostw w rachubach wyborczych chadecji. Sytuacja, w której między Pragą a Monachium – dwiema metropoliami w centrum Europy panowała dwie dekady Eiszeit, czyli „epoka lodowa”, była absurdem. Dobrze, że ten absurd tuż przed świętami odszedł do historii. Wszystkim czytelnikom Niemieckiego Piątku w Polsce, za Odrą i wszędzie na świecie składam serdeczne życzenia radosnego przeżycia Świąt Bożego Narodzenia i czerpania otuchy i wiary z cudu narodzin Zbawiciela. Semka

The Economist Dlaczego jeszcze nie ma zamieszek Polsce The Economist „Wschodnio Europejscy politycy, prawdopodobnie z powodu ich historii przywykli do bycia posłusznym twardym instrukcjom z zewnątrz, i budzącego uznanie wprowadzania ich brutalnie. Wyborcy nie wyrażają zbytnio sprzeciwów. O ile Zachodni Europejczycy rozpoczynają zamieszki, kiedy są dociśnięci, o tyle ich wschodni odpowiednicy biernie emigrują”…(źródło) Mój komentarz Służby podległe Tuskowi i jego rządowi poddały Polaków inwigilacji i kontroli na niespotykaną  w Europie skalę. Ilość podsłuchów za Tuska jest ponad stokrotnie większa na ilość mieszkańców niż w Niemczech. Świadczy to o postępującej putynizacji Polski. Tworząca się w Polsce oligarchia dokonuje wyniszczenia ekonomicznego społeczeństwa. Grecy, Francuzi, Włosi, Hiszpanie, Brytyjczycy buntują się, dokonują marszów, pochodów, manifestacji, a jak to nie pomaga to rozpoczynają zamieszki, rozruchy. W Europie Wschodniej, w tym w Polsce do czegoś takiego nie dochodzi. Wentylem bezpieczeństwa według The Economist jest emigracja. Nie bez pomocnik od medialnej brudnej roboty Tuska Halicki tak się cieszył, że setki tysięcy Polaków zostaną „wywiezieni” na roboty do Niemiec w przyszłym roku. Roku wyborczym dodajmy. Podstawowy elektorat Platformy i Tuska to środowiska przestępcze, Tusk, Platforma, a potem Komorowski uzyskali 92 procent poparcia wśród osadzonych w więzieniach oraz kleptokratyczna biurokracja, administracja centralna, samorządowa, i reszta budżetówki. Element ten socjalnie bliski Tuskowi i Platformie, żyjący z wyzysku klasy średniej i pracującej nie emigruje. Członkowie likwidowanej przez Tuska i Platformę klasy średniej oraz klasy pracującej aby przetrwać emigrują. Tusk i Platforma pozbywa się tym samym wrogich sobie wyborców, ale również zapobiega dzięki temu rozpoczęciu manifestacji i rozruchów przeciw swojej władzy. Marek Mojsiewicz

Sojusz egzotyczny Na szczycie NATO w Lizbonie (19-20 listopada 2010) przyjęto nową koncepcję strategiczną. Polskie czynniki rządowe z zadowoleniem podkreślały, że potwierdzono obowiązywanie art. 5 Traktatu Waszyngtońskiego gwarantującego Polsce pomoc w razie zagrożenia agresją. We wrześniu 1939 r. Polska musiała samotnie odpierać agresorów. Pomocy ze strony sojuszników nie otrzymała. Stanisław Cat-Mackiewicz twierdził, że Polska zawarła z Francją i Anglią bezwartościowe „sojusze egzotyczne”. Współczesna Polska także potrzebuje gwarancji bezpieczeństwa. Politycy zapewniają nas, że inaczej niż w 1939 r., jesteśmy dziś dzięki NATO bezpieczni. Min. ON Bogdan Klich zapewnia: „Czujemy się bezpieczni jako stabilny członek stabilnego Sojuszu, dysponujący też własnym potencjałem wojskowym". Wspomniany art. 5 mówi, że napaść na jednego z członków NATO będzie traktowana jak napaść na wszystkich. W takiej sytuacji państwo członkowskie NATO jest zobowiązane udzielić „pomocy Stronie lub Stronom napadniętym, podejmując niezwłocznie, samodzielnie jak i w porozumieniu z innymi Stronami działania, jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej”. Z treści artykułu wynika, że w przypadku zagrożenia bezpieczeństwa Polski wsparcie ewentualnej polskiej obrony wojskiem nie jest automatyczne. Państwa NATO będą bowiem podejmować działanie jakie uznają za konieczne. W lutym 1921 r. po wizycie Marszałka Józefa Piłsudskiego w Paryżu przedstawiciele rządów Polski i Francji podpisali umowę polityczną oraz powiązaną z nią konwencję wojskową. W umowie stwierdzano, że gdyby oba państwa lub jedno z nich zostało zaatakowane wówczas oba rządy porozumieją się celem obrony ich terytoriów i ochrony interesów. To ogólne stwierdzenie sprecyzowano w tajnej konwencji wojskowej. Wskazywano w niej jako przeciwnika Niemcy i zobowiązywano się do natychmiastowych wspólnych działań, gdyby „wystąpiło niebezpieczeństwo wojny przeciwko jednemu z zainteresowanych krajów”, tj. Francji lub Polski. Konwencja opisała dokładnie współpracę wojskową obu krajów, a Polska zobowiązała do utrzymywania dużej armii (30 dywizji piechoty, 9 brygad kawalerii), do stworzenia przemysłu obronnego i opracowania planów wspólnych działań w przypadku wojny. W oparciu o te zapisy w maju 1939 r. dowództwa wojskowe Polski i Francji uzgodniły harmonogram działań w razie wybuchu wojny z Niemcami. W protokole podpisanym przez szefa Sztabu Generalnego Francuskiej Obrony Narodowej gen. Gamelin i ministra spraw wojskowych gen. Kasprzyckiego, przedstawiciela Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych Polski ustalono:

w przypadku agresji Niemiec przeciwko Polsce lub niemieckiej próby zajęcia Gdańska „armia francuska rozpocznie automatycznie działania”;

natychmiast podejmie akcję bojowe lotnictwo francuskie; 

trzeciego dnia od rozpoczęcia mobilizacji wojska lądowe podejmą ograniczone działania zaczepne;

natomiast piętnastego dnia mobilizacji nastąpi ofensywa siłami głównymi armii francuskiej. Polskie wojsko miało wytrwać w obronie do decydującej dla losów wojny ofensywy sojusznika. Władze RP miały więc prawo uważać, że dysponują wartościowym układem sojuszniczym, a polskie dowództwo przygotowało plany wspólnych działań z sojusznikami. Drugim potężnym sojusznikiem Polski w 1939 r. było ówczesne supermocarstwo imperium brytyjskie. W dwa dni po podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow, 25 sierpnia 1939, Polska zawarła układ o wzajemnej pomocy z Anglią.  Strony układu zobowiązywały się do udzielenia sobie natychmiastowej pomocy w razie agresji innego państwa.  W tajnym protokole do układu precyzowano, że agresorem mogą być Niemcy. Ustalono, że wspólne działania stron mają zagwarantować bezpieczeństwo także Belgii, Holandii, Litwie, Łotwie i Estonii. Określono też relacje z Rumunią, sojuszniczką Polski, której  Anglia udzieliła gwarancji bezpieczeństwa. W trakcie rozmów sztabowych wojskowi polscy i brytyjscy dokonali wymiany informacji, w tym o brytyjskiej pomocy dla Francji i ustalili formy współdziałania sił powietrznych obu państw. Porównując treść natowskiego art. 5 z zapisami sojuszniczymi polsko-francuskimi i polsko-brytyjskimi z 1939 r. można stwierdzić, że te drugie cechuje większa konkretność.  Trudno w nich dostrzec jakaś „egzotykę”. A mimo to zapowiedzianej ofensywy francuskiej nie było. W dniu 12 września 1939 odbyła się w Abbeville brytyjsko-francuska konferencja, na której zdecydowano o wstrzymaniu ofensywy na Niemcy. Historycy polscy na ogół jednoznacznie oceniają, że sojusznicy tym samym zdradzili Polskę. Po zapoznaniu się ze stenogramami konferencji można jednak wyciągnąć odmienne wnioski. Gen. Gamelin zaproponował, aby planowaną ofensywę wstrzymać na kilka dni. Nie było mowo o zaniechaniu działań. Francuski wojskowy wskazywał, że istnieje konieczność zgromadzenia większej ilości ciężkiej artylerii. Zapewnił, że siły francuskie będą gotowe do ofensywy 21 września. Zaakceptowano propozycje gen. Gamelina. Szef Sztabu Naczelnego Wodza gen. Wacław Stachiewicz wspomina: „W dn. 16 września szef francuskiej misji, gen. Faury oświadczył mi, że wysłał do swych władz raport, w którym stwierdził że sytuacja na froncie naszym ulega poprawie i że o ile będziemy mieli kilka dni czasu na przeprowadzenie wydanych zarządzeń to potrafimy się utrzymać w Małopolscy wschodniej i skupić tam znaczniejsze siły, co stworzy nam nowe możliwości działania. Równocześnie jednak podał mi do wiadomości, że otrzymał zawiadomienie, iż rozpoczęcie ofensywy na zachodzie ulegnie kilkudniowej zwłoce (na 20 dzień mobilizacji tj. 21 września) gdyż przygotowania nie zostały jeszcze zakończone.” (W. Stachiewicz, „Pisma. Tom II, Rok 1939”, Instytut Literacki Paryż 1979, s. 193.) W dniu 17 września 1939 sytuacja uległa radykalnej zmianie. Do Hitlera dołączył Stalin i wojska sowieckie zalały wschodnie tereny Polski uniemożliwiając Polakom walkę z Niemcami. Nie ustalimy, czy 21 września Polska doczekałby się ofensywy sojuszników na zachodzie. Można jednak zastanawiać się, co należało zrobić, aby wypadki potoczyły się inaczej. Stalin dążył do wybuchu wojny w Europie. Miała to jednak być wojna między „imperialistami”. Związek Sowiecki zamierzał wkroczyć do działań dopiero po wykrwawieniu się walczących stron, aby skomunizować jak największą część spustoszonego wojną kontynentu. Stalin był bardzo nieufny podejrzewając Zachód, że chce wciągnąć go do wojny i zniszczyć ZSRR. Ale chciał też likwidacji Polski i liczył na zdobycze terytorialne dzięki sojuszowi z Hitlerem. Obawiał się jednak, że w razie szybkiej przegranej Hitlera spadnie na Sowiety odwetowe uderzenie z zachodu. Obserwował uważnie bieg wypadków. Charakterystyczne, że nie zdecydował się na uruchomienie działań przeciwko Polsce w pierwszym ustalonym terminie, w nocy z 12 na 13 września 1939.  Nie był pewien, czy Hitler wygrywa. Gdyby więc polskie dowództwo przyjęło wariant obrony stacjonarny (tzw. obozy warowne), a nie manewrowy (oddawać teren zyskując czas), to być może efekt byłby lepszy. Taki wariant obrony wymagał jednak innej struktury armii. Powinien był w niej dominować komponent terytorialny (Obrona Narodowa), a nie uderzeniowe wojska operacyjne. W starciu z niemieckimi wojskami pancernymi i motorowymi można było bronić się skutecznie w rejonach zurbanizowanych i trudno dostępnych (lasy, wzniesienia, rzeki). Dobrze przygotowana obrona miast sprawiłaby, że Niemcy nie mogliby ich zająć przez wiele dni (Warszawa broniła się od 8 do 28 września). Tę obronę mogłyby wesprzeć zorganizowane wcześniej i podjęte na szeroką skalę działania nieregularne (partyzanckie) na terenach zajętych przez Niemców. Siły niemieckie ugrzęzłyby w walkach i nie miałyby spektakularnych sukcesów w zajmowaniu polskiego terytorium. A Stalin czekałby na oznaki wyraźnego niemieckiego zwycięstwa. To dawałoby Polsce szanse dotrwania do 21 września. W latach dwudziestych Paryż uważał, że utrzyma Niemcy w ryzach wojskami operacyjnymi. Dlatego oczekiwano od sojuszniczej Polski, że będzie miała przydatne Francji wojska operacyjne. Władze polskie zdając sobie sprawę z wagi sojuszu z Francją w razie konfliktu z Niemcami dały sobie narzucić potrzebny Francuzom model armii. Później Francja zmieniła politykę wobec Niemiec, a Polska pozostała z armią z dominującym komponentem operacyjnym. W efekcie dysponując takimi wojskami polskie dowództwo przygotowało plan działań manewrowych. Tymczasem manewr wykonywany nogami piechurów i koni musiał zawieść w starciu z przeciwnikiem dysponującym silnym lotnictwem i czołgami. To doświadczenie trzeba odnieść do współczesności. Ponownie w Polsce stworzono siły zbrojne pod oczekiwania sojuszników. Znowu uważa się, że sojusznicy zagwarantują Polsce bezpieczeństwo. Ponownie zakłada się, że w obronie Polski wezmą udział wojska sojusznicze. Zanim jednak one dotrą do Polski znowu trzeba będzie samotnie wytrwać w obronie. Na szczęście nie grozi dziś Polsce „nóż w plecy” - sąsiad na zachodzie jest członkiem NATO.  Biorąc jednak pod uwagę mizerny polski „potencjał własny” można założyć, że pierwszą linią obrony NATO od strony wschodniej może być rzeka Odra. Czy bezbronność Polski może sprawić, że natowskie gwarancje bezpieczeństwa będą równie egzotyczne jak sojusze z 1939? Romuald Szeremietiew

24 grudnia 2010 "Jedz, pij i popuszczaj pasa"- chciałoby się powiedzieć obserwując rządy pana premiera Donalda Tuska i jego ekipy” wolnorynkowej”, która całkowicie zawłaszczyła państwo. Marnuje nasze pieniądze w stopniu niesamowitym, wprowadza antyrynkowe rozwiązania do gospodarki,  szykuje festiwal podatków.. W sprawie przekrętów Platformy Obywatelskiej odsyłam, do artykułu zamieszczonego na przedwczorajszej stronie pana Janusza Korwin- Mikke,( tam jest odpowiedni link) gdzie autor zebrał w jednym miejscu wszystko , a może prawie wszystko co wyprawiła ekipa Platformy Obywatelskiej  w ciągu ostatnich trzech lat.. Takie informacje zebrane w jednym miejscu – robią wielkie wrażenie. .Nasz los w ich rękach  i państwo – jako dobro wspólne- wcale nie ma dla nich znaczenia.  Jest to banda rzezimieszków, która napadła na nasz kraj. I nie ma żadnych hamulców w realizacji planu rabunku.. W głównej tubie propagandowej, jaką obecnie posiadają, mam na myśli telewizję tzw. publiczną, ani słowa o tym co się naprawdę dzieje w Polsce... Sześcioletni Krzyś zatruty muchomorem wraca do zdrowia, zima atakuje Polskę, kolejny wypadek samochodowy komentowany przez przedstawiciela  policji…. Tak w telewizji państwowej  wygląda Polska…. Zapraszam do lektury.. Baaaaaardzo ciekawa… Tak jak ciekawe jest przedwczorajsze wydarzenie, no nie tego kalibru,  co rządy Platformy Obywatelskiej które miało miejsce wieczorem 22.12.10 roku.. W samochodzie powracającym z Wigilii jechał poseł Andrzej Celiński, z kobietą…. Może w tym nie byłoby nic ciekawego, ale samochód wyrżnął w barierkę i został pozostawiony samemu sobie bez pasażerów. Rano okazało się, że samochodem tym jechał, i poseł Celiński i  wspomniana kobieta.. Ona prowadziła samochód i spowodowała kraksę z barierką.. Tak powiedziała. Została ukarana mandatem… No tak! Ale mam dwa pytania: kto zapłaci za zniszczoną barierkę, no i dlaczego dopiero po kilku godzinach zjawił się poseł  Andrzej Celiński z panią, która prowadziła samochód, a rzeczona pani nie poczekała na przyjazd policji wraz z posłem Andrzejem Celińskim? Tak żeby sprawę wyjaśnić od razu i uniknąć wszelkiego rodzaju podejrzeń.. I chociażby po to, żeby sprawdzić ilość promili w wydychanym powietrzu, jak to ma w zwyczaju robić policja..

Dane pani nie ostały na razie ujawnione, tak jak dane pani, która uratowała się z katastrofy mercedesa pana profesora Bronisława Geremka, z którym jechała do Brukseli jako asystentka.. Siedziała obok profesora i jej głowa – po zderzeniu - pozostała na swoim miejscu, w przeciwieństwie do głowy pana profesora, która została ścięta.. Dlaczego głowa tej pani również nie została ścięta? Policja nie prowadziła nadal śledztwa.. Żeby wyjaśnić to i owo, i żeby wyborcy pana profesora Geremka mieli jasność, że wszystko jest w należytym porządku.. To samo było w przypadku  śmierci w willi Karoliny Wajdy, córki pana Andrzeja Wajdy, śmierci ojca pani Frykowskiej - jakoś nikt nie kwapi się do wyjaśnienia tej śmierci.. W każdym razie zbliża się Wigilia i jak zwykle przypomina mi się dialog z klasyki komunizmu wigilijnego, przytaczam go z pamięci, więc może być niedokładny.. - Panie pułkowniku, wpadnie pan do nas na Wigilię? - A kiedy wypada ( jest)? - 24 grudnia.. - Oooo.. To tuż przed świętami.. Oczywiście – wpadnę! No właśnie.. Wigilia i w tym roku wypada 24 grudnia i to tuż przed samymi Świętami Bożego Narodzenia. Ale kto by się przejmował samą datą? Dawni komuniści i obecni komuniści nie zwracają uwagi na datę.. Obchodzą Wigilię Bożego Narodzenia kiedy im pasuje, a nie kiedy pasuje ją obchodzić.. Czyli przed narodzinami Chrystusa. Bo Wigilia to czuwanie przed narodzinami.. Oczywiście można czuwać przez cały rok, a nawet wcześniej.. Przez lat pięć! Jak to w komuno- socjalizmie, gdzie wszystko jest poprzewracane do góry nogami.. Pan Andrzej Celiński obchodził ją na przykład 22 grudnia, w dniu kiedy noc jest najdłuższa - bo wtedy mu pasowało. 24 grudzień mu nie pasował, tym bardziej, że kiedyś przynależał do Socjaldemokracji Polskiej, a ta wywodząca się jeszcze z tradycji Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy - nie lubiła tradycji i przy okazji zwalczała niepodległość potencjalną Polski... Bezdomni w Krakowie obchodzili Wigilię tydzień temu i nawet jeden z nich powiedział, że takich Wigilii powinno być w Polsce więcej w ciągu roku (????). No  pewnie, że powinno być .. Co się nie robi dla ukochanego ludu?… Co robi Sejm? Dlaczego nie uchwala więcej Wigilii w ciągu roku? Przecież ludzie ą głodni, szczególnie bezdomni. A dlaczego jest tylu głodnych i bezdomnych, których narobił ustawami Sejm i rządami – rząd? Głodni bezdomni domagają się jedzenia bo są głodni i bezdomni.. Ale czy muszą się najeść do syta akurat w Wigilię Bożego Narodzenia? Co prawda nieżyjący już Rzecznik Praw Obywatelskich, pan Dr Janusz Kochanowski zorganizował Wigilię przy Placu Zamkowym w Warszawie w ubiegłym roku i powiedział,  że organizuje ją po to, żeby: „każdy mógł się najeść do syta”.. (????). Skoro sam pan rzecznik nie wiedział czemu służy Wigilia, - to co oczekiwać od bezdomnego, który tylko myśli o głodzie, żeby go zaspokoić, tak jak bohater powieści Knuta Hamsuna, pod tytułem „ Głód”.. Te kilkadziesiąt , czy kilkanaście  ton pierogów rozdanych na ulicy oczywiście zaspokoi głód tymczasem, ale za cztery godziny głodny wcześniej delikwent, będzie nadal głodny.. No i rzeczywiście przydałaby się kolejna Wigilia i jeszcze jedna.. Na śniadanie, na obiad i na kolację.. Bo nie może być tak, że człowiek zarobi sobie kilka groszy pracując uczciwie i za zarobione pieniądze kupi sobie kilka pierogów, nawet ruskich (że pierogi ruskie - to nie jest jeszcze temat polityczny, w kontekście wydarzeń na Białorusi!) a jak będzie Wigilia- to żona przygotuje mu pierogi z grzybami? I nie będzie musiał być poniżany i poniewierany na ulicy, kolektywnie i zbiorowo z zakodowanym zapisem w mózgu, że Wigilia jest po to, żeby się najeść tymczasem? Bo juto będzie potop i nie będzie” Wigilii”.. Tak wygląda proces degrengolady człowieka.. Przypominam: Wigilia jest zawsze 24 grudnia, rzeczywiście przed świętami Bożego Narodzenia.. A nie w innym terminie! I jest czuwaniem przed Narodzinami Chrystusa.. Co prawda z karpiem z roku na rok są coraz większe kłopoty, bo obrońcy zwierząt, bo walka z tradycją, bo nowoczesność w państwie i zagrodzie europejskiego kołchozu.. Policja już powoli straszy, że będzie egzekwowała artykuł 35 ustawy o ochronie zwierząt, na mocy którego, człowieka znęcającego się nad rybami będzie można skazać na jeden rok więzienia..(???). Będą siedzieć obok „pijanych” rowerzystów, których pozamykał do więzień minister Ziobro. Z Prawa i, że tak powiem – Sprawiedliwości.. A dodatkowo z nimi będą siedzieć ci wszyscy, którzy naruszyli jeszcze inny przepis, na mocy którego zabijać karpia może tylko człowiek, który ma co najmniej wykształcenie zasadnicze (???). Tak jest w przepisach.. Za którymi podejrzewam - głosował pan poseł, wcześniej senator - Andrzej Celiński.. Należałoby sprawdzić glosowania pana Andrzeja.. Ale jestem pewien, że tak było, bo pan Andrzej związany jest od dawna z lewicą wszelkiej maści: a to z Socjaldemokracją Polską, a to z Lewicą i Demokratami, a to z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, a to z Unią Wolności, a to Unią Demokratyczną, a to z NSZZ Solidarność, a to z Komitetem Obywatelskim przy Lechu Wałęsie, też przecież człowieku lewicy.. Tyle, że ozdobionej Matką Boską w klapie.. O „Czarnej Jedynce” i „Gromadzie włóczęgów’ oraz o KSS KOR - nie będę wspominał.. To lewica trockistowska.... To jest człowiek - z punktu widzenia prawicy konserwatywnej - bardzo niebezpieczny.. Bo ideowy. Jest, był i będzie – siostrzeńcem socjalisty i masona, (Loża Kopernik) pana Jana Józefa Lipskiego, nieżyjącego już senatora z Radomia.. Wroga cywilizacji i tradycji polskiej. Autora bałamutnej broszury: ”Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy”. Kolportowanej w czasach poprzedniej komuny... 21 września 2006 roku, z rąk pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, pan Andrzej Celiński odznaczony został Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski (???). Dla mnie pan Andrzej Celiński jest wrogiem Polski, tak jak jego koledzy z Socjaldemokracji i czegoś tam jeszcze.. To są internacjonaliści i dla nich Polska.. Polska Nie Jest Najważniejsza..! W 2007 roku pan Andrzej  Celiński Order zwrócił, w proteście – uwaga! - przeciwko doręczeniu przez Policję jego samotnie mieszkającej 88 letniej matce wezwania dla niego na przesłuchanie IPN w charakterze świadka (????). To akurat dobrze się stało. Krzyż  Komandorski Orderu Odrodzenia Polski dla pana Celińskiego.. To nie był dobry pomysł - pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego.. Ale ta jego słabość do KSS KOR, o którym to KORz-e, prymas Wyszyński, Prymas Tysiąclecia mówił; „Strzeżcie się KOR-u”..(!!!) Ja do tej pory się ich boję.. Bo są na szczytach władzy.. WJR

Coś optymistycznego Zastanawiając się nad tym, jaki był mijający rok, nie mam miłych myśli. Był po prostu fatalny. Nie dla mnie osobiście, ale dla mojego kraju. Nie chcę jednak nikogo dołować przykrymi myślami. Dzisiaj, a zwłaszcza jutro, jest radosny dzień. I całkiem niespodziewanie, przypadkiem, trafiłem na historię o pani Anecie z Tarnobrzega. Historia nie jest specjalnie wesoła, ale też nie jest smutna, bo przecież dziecko się urodziło, a jego matka ma wielką wolę życia. O tej pani, która zdecydowała się zaryzykować własne życie, ale urodzić, zamiast – jak Alicja Tysiąc – domagać się zabicia dziecka z powodu rzekomo jej grożącego pogorszenia wady wzroku, dużo się mówić nie będzie. I na pewno nie pomogą jej żadne feministki – nie mieści się w ich „narracji” i do niczego nie mogą jej wykorzystać. Lecz wynika z tej historii kilka optymistycznych refleksji. Po pierwsze – cieszy, że dziecko jest na świecie i ma się doskonale. Po drugie – okazuje się, że mimo zmasowanego ideologicznego ataku wciąż są ludzie, którzy potrafią się zachować właśnie jak ludzie, nawet w ekstremalnych sytuacjach, a nie jak egoistyczne, samoistne monady. Po trzecie – jest tam, na miejscu, spora grupa ludzi, która musi uważać decyzję pani Anety za słuszną, skoro jej pomagają i organizują dla niej koncert. Zamiast pisać o 10 kwietnia (temat wybitnie uwierający premiera Tuska, co stwierdzam po spotkaniu kolegium redakcyjnego „Faktu” z szefem rządu dwa dni temu), o prezydenckim wyborze Polaków, o ograniczaniu wolności w mediach i mnóstwie innych niemiłych spraw – wolę napisać o tej zwykłej, ludzkiej historii, która daje nadzieję. Trzymajmy kciuki za jej bohaterów, pomyślmy o nich w wigilijny wieczór. Wszystkim moim Czytelnikom – i tym ze mną sympatyzującym, i tym, którzy mnie nie znoszą, i tym, którzy czasem się zgadzają, a czasem nie – życzę spokojnych, rodzinnych, radosnych i jednak optymistycznych świąt Bożego Narodzenia. Warzecha

Szpieg w Watykanie. Dyplomata w RP Instytut Pamięci Narodowej skierował wniosek o lustrację ambasadora tytularnego w Moskwie. „Rz” ustaliła, co zataił. Tomasz Turowski to jedna z najbardziej tajemniczych postaci polskiej dyplomacji. Choć w polityce zagranicznej aktywny jest od lat, niewiele o nim wiadomo. Jako ambasador tytularny w Moskwie był obecny na płycie lotniska Siewiernyj 10 kwietnia, gdzie oczekiwano na przylot Tu-154 z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie. Po katastrofie udzielił wywiadu rosyjskim mediom. Jego zdjęcie z tego wywiadu to jedna z nielicznych publicznie dostępnych fotografii Turowskiego.

Lustracyjna wpadka IPN twierdzi, że Turowski złożył nieprawdziwe oświadczenie lustracyjne. „Oddziałowe Biuro Lustracyjne w Warszawie skierowało do Sądu Okręgowego w Warszawie XVIII Wydziału Karnego wniosek o wszczęcie postępowania lustracyjnego w związku z powstałymi wątpliwościami co do zgodności z prawdą oświadczenia lustracyjnego złożonego przez Tomasza Tadeusza Turowskiego” – poinformował wczoraj Instytut na swojej stronie internetowej. Do czego nie przyznał się dyplomata? Tego IPN ujawnić nie chce. – Istotnie skierowaliśmy taki wniosek. Nic więcej nie mogę powiedzieć. Wystąpimy z wnioskiem, by sprawa toczyła się z wyłączeniem jawności – mówi „Rz” naczelnik Oddziałowego Biura Lustracyjnego IPN w Warszawie prokurator Jarosław Skrok. Zgodnie z obowiązującym w Polsce prawem wyłączenie jawności procesu lustracyjnego w całości jest możliwe jedynie w przypadku, gdy materiał dowodowy zgromadzony w czasach komunistycznych nadal jest chroniony klauzulami tajności. To, że IPN skierował wniosek lustracyjny do sądu, jednoznacznie świadczy o tym, że Turowski do służby w wywiadzie PRL się nie przyznał. Teraz grozi mu zakaz zajmowania stanowisk publicznych oraz utrata biernego prawa wyborczego do parlamentu oraz samorządu na okres od trzech do dziesięciu lat.

Numer 9596 w elicie wywiadu Teczka Turowskiego nie jest dostępna w zbiorach jawnych IPN. Można jedynie przypuszczać, że PRL-owski wywiad zainteresował się nim ze względu na jego duże zdolności językowe. Turowski studiował rusycystykę na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz w Wyższej Szkole Pedagogicznej (dziś Uniwersytet Pedagogiczny). Zapisy rejestracyjne zachowane w archiwach IPN świadczą, że do współpracy ze służbami specjalnymi został pozyskany jeszcze jako student. Do pracy w wywiadzie wytypował go Wydział XIV Departamentu I – najbardziej elitarna struktura polskiego wywiadu. Osoby zwerbowane przez ten wydział i kierowane do pracy za granicą zwykle były ukadrawiane, czyli stawały się oficerami SB. Departament I był elitą Służby Bezpieczeństwa. A Wydział XIV – najbardziej zakonspirowaną strukturą w tajnych służbach PRL. Zajmował się wywiadem z pozycji „N”, czyli nielegalnych. Oficerowie i agentura tej struktury byli też nazywani trzecią linią. Pierwszą linią byli oficerowie pracujący pod przykryciem dyplomatycznym w ambasadach i konsulatach. Drugą linię stanowili agenci ulokowani w przedstawicielstwach polskich firm za granicą, np. w LOT, placówkach Polskiej Akademii Nauk czy centralach handlu zagranicznego. Trzecią linią byli właśnie oficerowie i agenci Wydziału XIV. O ich tożsamości, a nawet istnieniu nie wiedział sam szef rezydentury wywiadu ulokowany w ambasadzie PRL. Nielegałowie nie korzystali z dyplomatycznych kanałów łączności. Wiadomości do kraju były przekazywane przez własny system łączności radiowej lub przez kurierów. Prawie do końca lat 80. nie posługiwali się pseudonimami, lecz jedynie numerami rejestracyjnymi. Meldunki Tomasza Turowskiego prawie do końca były sygnowane numerem 9596. To ten numer z Samodzielnej Ewidencji Operacyjnej Departamentu I pozwolił jednoznacznie ustalić, że używał go właśnie Tomasz Turowski. Dopiero pod koniec rządów komunistycznych meldunki tego agenta zaczęły być sygnowane obok numeru rejestracyjnego również pseudonimem Orsom. Głęboka konspiracja wywiadu nielegalnego dotyczyła nie tylko działalności nielegałów za granicą, ale również koordynacji ich poczynań z pozycji centrali. Siedziba Wydziału XIV została ulokowana poza główną siedzibą wywiadu, w willi na warszawskim Służewie, znanej pod kryptonimem „Obiekt Piaski”. Oficerowie tego wydziału pracujący w centrali w dokumentach służbowych prawie nigdy nie występowali pod prawdziwymi danymi, lecz pod tzw. nazwiskami legalizacyjnymi. Ich tożsamość znali jedynie kolejni naczelnicy Wydziału XIV oraz szefowie Departamentu I. Dostęp do ich danych miało też sowieckie KGB.

Jezuicka tożsamość W 1975 r. Turowski już jako oficer wywiadu zgłosił się do zakonu jezuitów w Rzymie. Do nowicjatu przyjął go o. Antoni Mruk, który w zakonie był już od roku 1930 (święcenia kapłańskie przyjął w Rzymie w 1947 r.) i uchodził za jednego z najbardziej wpływowych Polaków w Watykanie. Przeżył pięć pontyfikatów. Był ostatnim spowiednikiem Jana Pawła II. Zmarł w ubiegłym roku w wieku 95 lat. Dla nowicjusza jezuickiego, jakim był wówczas Turowski, nie mogło być lepszej rekomendacji. Perfekcyjna znajomość rosyjskiego sprawiła, że mimo młodego wieku szybko zaczął być dopuszczany do największych tajemnic dotyczących polityki wschodniej Watykanu. O. Mruk, który w tym czasie był szefem Asystencji Słowiańskiej generała Jezuitów, powierzał Turowskiemu tłumaczenia najbardziej poufnych dokumentów. Ile z tajemnic Watykanu przekazało na Wschód źródło 9596, nie wiadomo. Jego raporty z tego czasu nie są dostępne w zasobie jawnym IPN. Jeszcze w okresie kleryckim, nie zrywając kontaktu z Rzymem, Turowski zaczął pogłębiać wiedzę o Związku Radzieckim w wyspecjalizowanych ośrodkach jezuickich we Francji. Najpierw w Paryżu, potem w Meudon. W tym czasie nawiązał kontakty ze środowiskiem paryskich „Spotkań”.

Żona zamiast sutanny W 1986 r., tuż przed zakończeniem dziesięcioletniego okresu poprzedzającego przyjęcie święceń, Turowski zrezygnował z kariery zakonnej. Zrzucił sutannę i się ożenił. Ponieważ nie przyjął święceń, rezygnacja w kręgach kościelnych traktowana była z wyrozumiałością. W tym czasie Wydział III wywiadu PRL, zajmujący się Watykanem z pozycji rezydentury, pozyskał już nowego agenta u jezuitów. Otrzymał pseudonim Russo. Turowski nadal utrzymywał świetne kontakty z ludźmi Kościoła. Właśnie z tego czasu pochodzą jego jedyne znane meldunki: donosy dotyczące środowiska „Spotkań”. Ich kopie ocalały, bo znalazły się w tzw. materiałach informacyjnych Departamentu I, gdzie gromadzono najważniejsze doniesienia od agentury z całego świata. Meldunki sygnowane jako 9596, a potem pseudonimem Orsom pozwalają ustalić jednoznacznie, że źródłem była osoba mająca świetne kontakty wśród jezuitów włoskich i francuskich, obracająca się w kręgu „Spotkań”.

Kariera w dyplomacji Z akt paszportowych Turowskiego przechowywanych w IPN wynika, że na przełomie lat 80. i 90. sporo podróżował do Związku Radzieckiego. W 1993 r. rozpoczął pracę w MSZ. W departamencie Europa II (zajmującym się Europą Wschodnią) najpierw był doradcą, potem wicedyrektorem. W 1996 r. wyjechał do ambasady w Moskwie. Tam najpierw pełnił funkcję radcy, potem ministra pełnomocnego. W 2001 r. został ambasadorem na Kubie. – Był wysoko oceniany przez naszych rosyjskich partnerów, o czym wiem drogą nieoficjalną – mówił ówczesny szef MSZ Władysław Bartoszewski, rekomendując Turowskiego na stanowisko ambasadora na Kubie 8 marca 2001 r. Po objęciu funkcji szefa MSZ przez Radosława Sikorskiego Turowski szybko staje się jedną z jego najbardziej zaufanych osób. Według naszych informacji ma zasadniczy wpływ na proces zbliżenia polsko-rosyjskiego. Jednym z ostatnich zadań Turowskiego był udział w przygotowaniach wizyt Donalda Tuska, a potem Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku. W ostatnim czasie zajmował się też projektem, który miał doprowadzić do powstania wspólnego dokumentu patriarchatu moskiewskiego oraz episkopatu Polski poświęconego polsko-rosyjskiemu pojednaniu. Ze względu na jego rzymską przeszłość jego nazwisko zarówno w centrali MSZ, jaki i w Rzymie zaczyna być wymieniane jako tego, który ma zastąpić Hannę Suchocką w roli ambasadora przy Stolicy Apostolskiej. Uchodzi za najpoważniejszego, obok polskiego ambasadora w Paryżu Tomasza Orłowskiego, kandydata na to stanowisko. Nie udało nam się uzyskać wypowiedzi Turowskiego. Osoba, która odebrała jego komórkę, stwierdziła, że to pomyłka. MSZ jest sprawą zaskoczone. – Nie chcemy wykonywać gwałtownych ruchów, pan Turowski i tak właśnie kończy misję w Moskwie – mówi „Rz” Marcin Bosacki, rzecznik resortu. Cezary Gmyz

Ślub z bezpieką Po trzyletniej przerwie, 14 lutego 2010 roku, Tomasz Turowski wrócił do pracy w MSZ. Dzień później został skierowany do Ambasady RP w Moskwie, na stanowisko kierownika wydziału politycznego. Zadanie: przygotowanie wizyty przedstawicieli polskich władz w Katyniu. Agenturalne uwikłanie Tomasza Turowskiego to w wielu środowiskach tajemnica poliszynela. Opozycjoniści z kręgu Editions Spotkania utwierdzili się w swoich przypuszczeniach w 1986 roku, gdy na jego ślubie rozpoznali wśród gości funkcjonariuszy bezpieki. Pierwotnie wybranką Turowskiego była jego francuska uczennica, jednak ostatecznie - ku ogólnemu zaskoczeniu - poślubił Hiszpankę. Z informacji, do których dotarł "Nasz Dziennik", wynika, że francuską narzeczoną Turowskiego była córka socjalistycznego premiera Francji Michela Rocarda, za rządów prezydenta Francisa Mitterranda. Wiele wskazuje na to, że szeroko reklamowany ślub nie doszedł do skutku w wyniku interwencji francuskiego kontrwywiadu. Tajemnicza kariera Turowskiego w dyplomacji III RP i bierność kontrwywiadu rodzi pytanie, czy jego współpraca ze służbami zakończyła się w PRL. Teczka Tomasza Turowskiego nie jest dostępna w zbiorach jawnych IPN. W Instytucie zachowały się tylko zapisy rejestracyjne i dane paszportowe. "Nasz Dziennik" dotarł do dwóch pisemnych notatek informacyjnych sporządzonych przez wywiad PRL na podstawie donosów "źródła nr 9596", datowanych na styczeń 1989 roku. Tydzień temu "Rzeczpospolita" ujawniła, że tym właśnie numerem, a potem pseudonimem "Orsom" swoje meldunki podpisywał oficer elitarnego Wydziału XIV Departamentu I Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (wywiad PRL), a obecnie ambasador tytularny w Moskwie, Tomasz Turowski. Z materiałów, do których dotarliśmy, wynika, że w swoich donosach wykorzystywał kontakty, które wyrobił sobie, kiedy już jako funkcjonariusz SB wstąpił do nowicjatu jezuitów w Rzymie. 7 stycznia 1989 roku zastępca naczelnika Wydziału XIV Departamentu I MSW mjr Zbigniew Nowak z informacji, które dostarczyło "źródło nr 9596", sporządził opracowanie "o napięciach między Kościołem a opozycją polską na emigracji", zwłaszcza tą paryską, oraz na temat przyszłego spotkania Michaiła Gorbaczowa z Janem Pawłem II.

Nr 9596 donosi... O czym donosił wówczas "Orsom"? "Jednym z symptomów narastających napięć pomiędzy Kościołem polskim, a kręgami opozycji polskiej w Paryżu było usunięcie S. Frankiewicza z redakcji 'Osservatore Romano' w Rzymie. Podobna decyzja miała być podjęta również w odniesieniu do ks. A. Bonieckiego, ale została ona na razie zawieszona, co oczywiście nie oznacza, że A. Boniecki zachowa swoje stanowisko w przyszłości" - czytamy donos "źródła nr 9596" w notatce informacyjnej sporządzonej przez Wydział XIV Departamentu I MSW. We wszystkich cytatach z donosów "Orsoma" zachowujemy pisownię oryginalną. Dalej nr 9596 interpretował podaną przez siebie wiadomość: "W/w posunięcie personalne miało swoje źródło w związkach A. Bonieckiego i S. Frankiewicza ze środowiskiem paryskiej 'Kultury' ostro atakującej ostatnio hierarchię kościelna w Polsce, a szczególnie prymasa Glempa". Źródło nr 9596 relacjonował też swoim przełożonym nastawienie Kościoła do PZPR. "W ocenie jezuitów warszawskich, PZPR wypierana jest z dotychczasowych pozycji i zaczyna dryfować w kierunku socjaldemokracji. Tezy na X plenum są niespójne i obiektywnie rozmiękczające" - czytamy w notatce informacyjnej wywiadu PRL. Znacznie ciekawszym fragmentem jest opis tego, co zdaniem agenta wynika z tych "rozmiękczających tez". "Jednym z ich ubocznych skutków są odnotowane w kościele Jezuickim przy ul. Rakowieckiej kościelne śluby: 1 pracownika kadry WP, 2 milicjantów, 1 ZOMO i 1 pracownika aparatu MSW od chwili ogłoszenia tez. Śluby te rejestrowane są w specjalnych utajnianych księgach, przesyłanych następnie do archiwów kurii biskupich, odpowiednich dla danego Kościoła" - precyzyjnie przedkładał zwierzchnikom nr 9596. "Orsom" wyrządził olbrzymią szkodę opozycyjnemu środowisku Spotkań. - Turowski podejmował ewidentne działania dezintegracyjne, próbując skłócać środowisko Spotkań francuskich ze Spotkaniami lubelskimi. Krótko mówiąc, ostro przeciwstawiał sobie Piotra Jeglińskiego i śp. Janusza Krupskiego - mówi nam osoba znająca donosy "Orsoma" z lat 80. I dodaje, że agent posługiwał się zwykłymi oszczerstwami, np. oskarżał Jeglińskiego o nieuczciwość w prowadzeniu wydawnictwa czy współpracę ze służbami francuskimi. Numer 9596 informował także o planowanym spotkaniu Michaiła Gorbaczowa z polskim Papieżem. "Wg informacji ks. prof. Krapca i dr. M. Radwana w ramach przewidzianej na pierwszą połowę br. wizyty M. Gorbaczowa w Rzymie dojdzie do jego spotkania z Janem Pawłem II. W pakiecie propozycji wobec Kościoła M. Gorbaczow ma m.in. do zaoferowania otwarcie seminarium dla alumnów pochodzenia polskiego na terenie ZSRR" - donosił. Mocodawcy oczekiwali też od niego oceny aktualnej sytuacji w kraju. "Po X Plenum Mazowiecki nie oczekuje większych rewelacji czy zmian personalnych. W opinii M. Jaruzelski jest ciągle 'języczkiem u wagi'. 'Liberałowie' są bez niego za słabi, by samodzielnie działać, a 'konserwatyści' jeszcze nie na tyle silni, by go otwarcie krytykować" - ocenia "Orsom" w notatce, do której dotarł "Nasz Dziennik". Próbowaliśmy zebrać informacje o Tomaszu Turowskim z okresu jego szerokich kontaktów z jezuitami zarówno włoskimi, jak i francuskimi. Wiadomo już, że do zakonu założonego przez św. Ignacego Loyolę wstąpił jako funkcjonariusz SB. Było to w 1975 roku. A do nowicjatu w Rzymie przyjmował go legendarny jezuita o. Antoni Mruk, ostatni spowiednik Jana Pawła II. I już ten początkowy fakt każe stawiać pytania. Dlaczego Turowski, student z Krakowa, wstąpił do nowicjatu Towarzystwa Jezusowego w Rzymie? - Pewną regułą jest u nas, że wstępuje się do nowicjatu na terenie, z którego się pochodzi. Ale oczywiście są od tej reguły pewne odstępstwa. Na przykład ktoś wstępuje do nowicjatu w kraju, w którym studiował - tłumaczy "Naszemu Dziennikowi" jeden z warszawskich jezuitów. W czasie pobytu w Rzymie dzisiejszy dyplomata nawiązał kontakt z jezuitami francuskimi. Zaczął wyjeżdżać do Paryża, a potem do Meudon. Tam przebywał w ośrodku, w którym jednocześnie udzielał lekcji języka rosyjskiego i sam poszerzał wiedzę o Związku Sowieckim. Osoba znająca ambasadora w tamtym okresie mówi nam, że Turowski posiadał bardzo dobre kontakty w Watykanie, zwłaszcza w Sekretariacie Stanu i tej części Kurii Rzymskiej, która odpowiada za relację z Kościołem na Wschodzie. - Sprawiał wrażenie, i dawał to odczuć, że spełnia jakąś misję dla Kościoła. Mocno sugerował, że przekłada encykliki Papieża na język rosyjski - mówi nam osoba, która w tamtym czasie spotykała Turowskiego. - Pamiętam go. Przychodził czasami do biura pielgrzymkowego, gdzie pracowałem. Narzekał na Włochy, mówił, że szuka swojego miejsca. Dziwiło mnie to. Po wyborze Jana Pawła II wszystko wyglądało bardzo ciekawie, zwłaszcza z polskiego punktu widzenia - mówi "Naszemu Dziennikowi" jezuita o. Kazimierz Przydatek, od lat pracujący w Rzymie, pierwszy dyrektor Ośrodka i Domu Pielgrzyma "Sursum Corda". Gdy zbliżał się termin święceń (10 lat od wstąpienia do nowicjatu), Turowski zrezygnował z zakonu. Wrócił do Polski i w roku 1986 wziął ślub. - Otrzymałem zaproszenie na ślub. Tomasz planował wstąpić w związek małżeński z Francuzką, którą w Meudon uczył języka rosyjskiego. Okazało się jednak, że Turowski poślubił swoją uczennicę, ale nie tę Francuzkę, tylko Hiszpankę De Dios De Dios - opowiada nam jego znajomy z tamtych czasów i dodaje, że nie potrafi powiedzieć, skąd nagła zmiana kandydatki na małżonkę. Z informacji, do których dotarł "Nasz Dziennik", wynika, że francuską narzeczoną Turowskiego była córka socjalistycznego premiera Francji Michela Rocarda, za rządów prezydenta Fran÷oisa Mitterranda. Wiele wskazuje na to, że szeroko reklamowany ślub nie doszedł do skutku w wyniku interwencji francuskiego kontrwywiadu. Działacz opozycji w PRL i założyciel paryskiego wydawnictwa Editions Spotkania Piotr Jegliński nie chce z nami rozmawiać o Tomaszu Turowskim. - Muszę zapoznać się bliżej z jego szkodliwą działalnością i wtedy wypowiem się na temat Turowskiego - mówi. Kiedy Jegliński zaczął podejrzewać, że dzisiejszy dyplomata jest uwikłany agenturalnie? - Po jego ślubie dostałem wiadomość, że widziano tam funkcjonariuszy bezpieki. Później słyszałem to jeszcze wielokrotnie - ucina rozmowę z "Naszym Dziennikiem". Po tym jak Turowski pojawił się w 1986 roku w PRL, do polskich jezuitów we Włoszech zaczynały docierać informacje o jego związkach ze służbami. - Trudno było cokolwiek stwierdzić, bo o ile w Warszawie krążyły pogłoski, że jest człowiekiem służb, to w Rzymie czy we Francji można było usłyszeć, że Turowskiego szykanuje KGB - mówi nam inna osoba działająca w tamtym czasie w opozycji na emigracji.
Bartoszewski - Oleksy - Turowski
Z informacji przekazanych przez Biuro Prasowe MSZ wiemy, iż pracę w tym resorcie podjął 3 maja 1993 roku. Najpierw pracował w Departamencie Europa II, odpowiedzialnym za Europę Wschodnią. W 1996 roku trafił do Moskwy, gdzie w ambasadzie pełnił funkcję radcy, a potem ministra pełnomocnego. Z kolei 5 lat później, jak to określił na posiedzeniu sejmowej komisji kultury lewicowy premier Józef Oleksy, dyplomata odbył "egzotyczną przeprowadzkę" i został ambasadorem RP na Kubie. Oto w jaki sposób ówczesny minister spraw zagranicznych Władysław Bartoszewski przedstawiał polską politykę wobec Kuby i samego Turowskiego: "Mieliśmy tradycyjnie znakomite stosunki z Kubą. Obecnie nie są one aż tak dobre. Trzeba jednak zauważyć, że prezydent Putin okazał zainteresowanie Kubą, zanim okazał zainteresowanie wieloma innymi krajami. Dla nas także coś znaczy" - czytamy w protokole z posiedzenia sejmowej komisji (8.03.2001). Dalej Bartoszewski przedstawia Turowskiego i znów posługuje się "wątkiem rosyjskim": "Chciałbym zaznaczyć, że moja decyzja jest przemyślana. Brałem pod uwagę, jakie będzie stanowisko administracji waszyngtońskiej i Watykanu. Zależało nam na tym, aby stanowisko ambasadora RP w Republice Kuby powierzyć człowiekowi, który może przyczynić się do nowego otwarcia, m.in. przez kontakty kościelne, które na Kubie zaczynają odgrywać istotną rolę dla Fidela Castro" - przekonywał Bartoszewski. I tłumaczył swoją decyzję: "Kandydat ma doświadczenie jeśli chodzi o proces transformacji na terenie postradzieckim. Był wysoko oceniany przez naszych partnerów rosyjskich, o czy wiem drogą nieoficjalną. Jest to nienajgorsza referencja dla Polaka udającego się na Kubę" - przekonywał Bartoszewski. Józef Oleksy określił wówczas kandydaturę Turowskiego na to stanowisko jako "tajemniczą": "Nie rozumiem wciąż egzotyki przeniesienia z Moskwy na Kubę. (...) Co dla pana będzie priorytetem (...). Nie jest to bez znaczenia w kontekście tajemniczości pańskiej kandydatury" - dopytywał się prominentny polityk lewicy.
Turowski odchodzi, przychodzi
Latem 2005 roku Turowski wrócił do Polski z placówki na Kubie i dalej pracował w MSZ jako radca-minister w dyspozycji Biura Kadr i Szkolenia oraz radca-minister w Departamencie Strategii i Planowania Polityki Zagranicznej. Od lutego do maja 2007 roku pełnił funkcję ambasadora tytularnego w Departamencie Strategii i Planowania Polityki Zagranicznej. Nadanie tego stopnia dyplomatycznego podpisała ówczesna szefowa resortu Anna Fotyga. - Musiało to być na wniosek któregoś z moich zastępców. Nie wiem, ja tego nie kojarzę - mówi minister spraw zagranicznych w rządzie Prawa i Sprawiedliwości. Trzy miesiące po awansie Turowskiego, jak wynika z informacji podanych przez resort spraw zagranicznych, nastąpiło "rozwiązanie stosunku pracy w MSZ". Nie wiadomo, czy sam się zwolnił, czy to ministerstwo "rozwiązało stosunek pracy". 14 lutego 2010 roku powrócił do pracy w resorcie. Zastanawia fakt, że już dzień później został skierowany do Ambasady RP w Moskwie, na stanowisko kierownika wydziału politycznego. Wykonując te zadania, brał udział w przygotowaniach wizyt premiera Donalda Tuska, a potem śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku. - Nie wiem, co się z nim działo, ale nie dziwi jego zniknięcie. Po prostu bał się lustracji. Gdyby w służbach cywilnych została przeprowadzona weryfikacja, to uniknęlibyśmy pewnie takiej sytuacji jak z Turowskim - mówi "Naszemu Dziennikowi" poseł Antoni Macierewicz, opozycjonista, były szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego. - Tuż przed orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego osobiście byłam atakowana za to, że doprowadziliśmy do złożenia większości oświadczeń lustracyjnych przez dyplomatów - mówi "Naszemu Dziennikowi" minister Fotyga. Turowski wrócił do MSZ w maju 2007 roku. Jak już informowaliśmy, wiele wskazuje, iż to właśnie Turowski domagał się od rosyjskich funkcjonariuszy zniszczenia nagrania polskiego operatora, który filmował miejsce katastrofy. Antoni Macierewicz zwraca też uwagę na status, jaki w wywiadzie PRL miał Turski. - Należał do tzw. nielegałów. Z tej służby się nie wychodzi. Nie mam wątpliwości, że ta sprawa powinna być przedmiotem najsilniejszego zainteresowania ze strony polskiego kontrwywiadu. Jeżeli tego nie zrobiono, to odpowiedzialny za to, co się stało, jest premier Donald Tusk jako człowiek, któremu bezpośrednio podlegają służby specjalne - uważa. Mariusz Majewski

Radosna gęba stabilizacji W czwartkowy poranek TVN24 postanowił zbliżyć się do obywateli i zająć ważkim przedświątecznym problemem podróży koleją. Z dziennikarskiego materiału, zaprezentowanego przez reporterkę, której nazwiska niestety nie zapamiętałem, nie wynikało, dlaczego niektórzy mają kłopoty z podróżą; można się było domyślić z kontekstu, że to po prostu dopust Boży, klęska żywiołowa - wiadomo, "klimat zawsze był raczej przeciwko nam". Ale reporterka TVN24 nie rozwodziła się na temat trudności, tylko, bardzo słusznie, zwróciła naszą uwagę na cenną inicjatywę na PKP, a konkretnie na Dworcu Centralnym. A mianowicie: w hali i na peronach pojawili się ludzie przebrani za świętych Mikołajów i aniołki, którzy wprowadzają dobry nastrój, składają podróżnym życzenia, i częstują ich herbatką. Jak zareagowali pasażerowie na wasze pojawienie się w hali dworcowej, zapytała śmiało reporterka Mikołaja i aniołka, a oni zgodnie zapewnili, że pasażerowie reagowali bardzo pozytywnie. Potem była rozmowa z dwoma starszymi paniami, pasażerkami, oczekującymi na pociąg (ale, zaznaczyła jedna z rozmówczyń, spóźnienie jest naprawdę niewielkie, ot, godzinka) jak podoba im się ta inicjatywa. Obie panie zgodnie stwierdziły, że inicjatywa podoba im się bardzo, że herbatka była pyszna. A gdyby panie mogły złożyć życzenia zarządowi PKP, to czego by panie im życzyły? - dociskała dziennikarka. Nie wiem, dlaczego zupełnie mnie nie zdziwiła odpowiedź pasażerki, że życzyłaby szefom PKP przede wszystkim zdrowia. Reporterka uśmiechnęła się szeroko i oddała głos do studia, gdzie redaktor Kuźniar opowiedział a propos jakiś dowcip o pisowcach - ale nie pomnę już dokładnie, bo zajęty byłem rozmyślaniem, dlaczego właściwie czuję jakiś niedosyt. Może brakowało mi w tle wystawy plakatu kolejowego, albo faceta z banjo śpiewającego "Jestem wesoły Romek"? A może to redaktor Kuźniar dla lepszego efektu powinien spełnić marzenie którejś z pań i zaśpiewać, na przykład, piosenkę pana Koracza o zdrowiu (co byłoby świetnym łącznikiem do jakiegoś materiału zachwalającego troskę o pacjentów, jaką pani Kopacz i jej resort odpowiadają na mącenie warchołów z tzw. porozumienia zielonogórskiego)? Czepiam się, a chciałem w tym szczególnym dniu docenić troskę, jaką TVN24 wykazuje się o nasze świąteczne humory, o należyty odpór malkontentom próbującym zatruć świąteczną atmosferę. Tym bardziej, że telewizji dotąd na tym polu niepokonanej wyrosła w ostatnich miesiącach poważna konkurencja - państwowe "Wiadomości TVP", odzyskane przez siły propaństwowe i demokratyczne, szybko zepchnęły konkurencyjne "Fakty" na pozycję dziennika, no, może nie antyrządowego, ale powściągliwie krytycznego wobec władzy. Na przykład, kilka dni temu. Dzień, w którym za litr benzyny bezołowiowej 95 żądano na warszawskich stacjach benzynowych 5 złotych i 19 groszy. Dzień, kiedy dyrekcja od autostrad ogłosiła (niezbyt hucznie, ale kto grzebie w necie, ten się dowiedział) odstąpienie od zapowiadanych na najbliższy rok przetargów na 45 odcinków nowych autostrad, wyjaśniając, że oczywiście zostaną one zbudowane - tylko nie na Euro, ale kiedyś. Nie wiem jak państwo, ale ja zbieram takie informacje, bo mnie bawią. Idąc do władzy Tusk i PO obiecywali, że wybudują 3000 kilometrów autostrad. Potem niepostrzeżenie zaczęto mówić "autostrad i dróg ekspresowych". Potem okazało się, że się przesłyszeliśmy, bo nie trzy tysiące, tylko tysiąc. I nie, że wybudują, tylko na tyle podpiszą umowy. Bo właściwie, jak zaraz ogłosił pewien lizus z "Gazety Wyborczej", właściwie podpisanie kontraktu na drogę jest równoznaczne z jej wybudowaniem - zgodnie z tym, sławny odcinek Pyrzowice-Stryków wybudowano właśnie po raz trzeci, bo dwa poprzednie kontrakty okazały się wskutek pośpiechu posiadać "wady prawne" i trzeba je było unieważnić; zapewne nie jest to zresztą jedyny taki odcinek... W każdym razie, żeby nie brnąć w dygresję - teraz jesteśmy na etapie, że już nie autostrad, tylko dróg i autostrad, nie trzy tysiące, ale tysiąc, i nie wybudujemy, ani nawet nie podpiszemy umowy, tylko ROZPISZEMY PRZETARGI. I, cholera, nawet to rozpisanie przetargów okazuje się przerastać siły ministra Grabarczyka. I zresztą zapewne zwisa mu to przysłowiową nacią, bo wszyscy wiedzą, że "czaruś", jak go nazywają partyjni koledzy, polecieć nie może, bo to by wzmocniło Schetynę; najwyżej znowu się rzuci publice na pożarcie jakiegoś wiceministra z PSL, a żeby PSL sobie nie krzywdował, da się mu kolejnych paręset baniek na dofinansowanie "eksportu rolnego na wschód" wybranych firm przetwórstwa rolno-spożywczego. (Przez kogo wybranych? A zgadnij kotku, jak pisał Kisiel).

W takim więc dniu oglądam "Wiadomości" - i co, może kto pomyśli, że nie było w nich nic o drogach i autostradach? Ależ było. Bardzo ważny, obszerny materiał, o tym, że jeszcze bardziej poprawi się bezpieczeństwo na drogach, albowiem policja drogowa pilnować będzie, czy kto nie przekracza dozwolonej szybkości, z helikoptera. Tak, specjalny helikopter z radarowymi kamerami do pomiaru prędkości, omalże tuskowy "predator", przypilnuje piratów drogowych! Bite cztery i pół minuty w najlepszym czasie. Wiadomo, że głównym problemem polskich dróg jest brak poczucia bezpieczeństwa. Sąsiad jechał niedawno z Niemiec przez Wiedeń i z nudów policzył fotoradary. Od Wiednia do granicznego Cieszyna widział aż dwa. A od Cieszyna do Warszawy - tylko nieco ponad sześćdziesiąt, ale nie jest pewien, sześćdziesiąt trzy czy sześć, bo zgubił rachunek. W takiej sytuacji "błękitny grom" z kamerami do namierzania tych, których nie zdołał namierzyć żaden z tych fotoradarów, jest nam po prostu niezbędny i słusznie skupiają się "Wiadomości" na takim temacie. Pewnie, kto zna realia wie, że po locie specjalnie dla telewizji helikopter pewnie się już ani razu nie wzniesie w powietrze, przecież godzina lotu czegoś takiego kosztuje krocie, nie będzie na benzynę, części zamienne i w ogóle. Ale dobrze, że pokazano w "Wiadomościach" nową cenną inicjatywę władzy, społeczeństwo tego potrzebuje. A potem jeszcze był swoisty follow-up, czyli o owym Euro, które miało być dniem, gdy cudownie powstaną wszystkie obiecane autostrady, aquaparki, stadiony etc. A mianowicie o kolejnej cennej inicjatywie, aby na Euro oddawać - nie pamiętam już, krew, szpik, wątroby, w każdym razie szło o jakąś bardzo szlachetną i godną poparcia inicjatywę. Chociaż dlaczego akurat na Euro, czegoś nie udało mi się z tego materiału wyrozumieć. Miałem tego dnia wrażenie, że nowa szefowa "Wiadomości" zdołała w śmiałym, bezkompromisowym afirmowaniu pozytywnych przemian w naszym kraju zmiażdżyć konkurencję. TVN zdobył się ledwie na to, aby w apogeum zimowego burdelu (pardon pour le mot) w stolicy pochwalić jej władze za to, że w przyszłym roku umieszczą na przystankach tramwajowych i autobusowych 40 elektronicznych tablic do wyświetlania rozkładu jazdy. To oczywiście ważki temat i dobrze, że reporterzy TVN go zauważyli, ale jednak jakby mało... I nawet nie zacytowali jakże ważkich słów pani Gronkiewicz Waltz, że "odśnieżanie ulic to wyrzucanie pieniędzy w błoto, dosłownie", i "w końcu ludzie się do śniegu przyzwyczają". No, ale materiałem o aniołkach i Mikołajach na Centralnym TVN znowu wyprzedził konkurencję. Nie mogę się doczekać, czym teraz odpowie publiczna? Centralny to wdzięczny temat, mogę potwierdzić, bo mieszkam obok i często przechodzę. Najbardziej lubię ten moment, kiedy głos z megafonu oznajmia: "opóźniony pociąg taki a taki wjedzie wyjątkowo na peron czwarty, podróżnych oczekujących na peronie pierwszym prosimy uprzejmie o przejście na właściwy peron, przy okazji przepraszając za studwudziestosiedmiominutowe opóźnienie powstałe z przyczyn niezależnych od kolei". Patrzeć na ten wymarznięty tłum z walizami, tobołami, jak wtedy ściska się na popsutych schodach, dusi w przejściu, miesza i gniecie z drugim tłumem tych, co zalegają łącznik przy peronach, nie wiedząc, na który peron się udać w  oczekiwaniu swoich pociągów, bo nie wiadomo nawet, czy one w ogóle dziś jadą, cóż dopiero, po którym torze - a gdy już spóźniony, wytęskniony pociąg jest tuż-tuż, już go słychać, nagle czoło tłumu nabija się na blaszany płot, albo wpada w wykop, bo, okazuje się, dzisiaj tędy przejścia nie ma! Remont! I cała gromada apiać, nazad, w drugi korytarz, dookoła, bez żadnej pewności, czy i tam nie ma akurat remontu, a pociąg teraz nagle zaczął się spieszyć... O, po takich igrzyskach, chroniących wszak podróżnych przed zamarznięciem, aniołki i Mikołaje z herbatką są tym właśnie, czego człowiek potrzebuje, a życzenie dyrekcji PKP przede wszystkim zdrowia - po prostu cisną się na usta... Żeby nie było tak słodko, są też w mediach akcenty krytyczne. Są jeszcze w Polsce źli ludzie, i to dotyczy nie tylko kierowców, o których od dawna wiadomo, że są najgorszymi wrogami rządu Tuska, podobnie jak pasażerowie kolei. Teściowa właśnie przyszła do mnie strapiona, że w TVP Info nakrzyczeli na nią rządowi eksperci wespół z komentatorami, że jest niemoralna. Bo niemoralni są, i podli są, powtarzali tam w programie, tacy emeryci, którzy pracują! Zamiast żyć z emerytury, którą im władza wypłaca - kombinują! Na koszt społeczeństwa! Nie może tak być! Nie mają sumienia!

I teściowa męczy mnie teraz, żebym wytłumaczył, co w tym niemoralnego, że ciężko pracuje mimo swoich lat, bo za tę emeryturkę (na przyznanie której czekać musiała prawie rok, bo tyle zajęło biurwom z ZUS podpisanie paru papierów - gdyby nie praca umarłaby przez ten czas z głodu, i pewnie dlatego właśnie jest niemoralna, że tego nie zrobiła) nie kupiłaby nawet leków, chyba że odpuściłaby płacenie czynszu. A przecież niedawno ci sami eksperci tłumaczyli jej, że emerytura to nie zasiłek socjalny, tylko wypłata z jej własnego, wypracowanego przez całe życie kapitału. Mówię teściowej, że jak byłem w Ameryce, to akurat obserwowałem między innymi akcję aktywizowania zawodowego emerytów. Władze amerykańskie łożyły na namawianie swoich emerytów, żeby właśnie mimo wieku i pobieranej kasy nie spoczywali na laurach, bo ich doświadczenie, praca, są cenne i potrzebne. Przekonywały ich na plakatach i w telewizyjnych klipach, że powinni być "tops", (talented older peoples coś tam), że są potrzebni swemu krajowi i jego gospodarce. A nasi opierniczają emerytów, że skoro nie mieli tyle uczciwości wobec władzy, żeby w porę umrzeć, to niech głodują, a nie im jeszcze praca w głowie. Dlaczego? Ja wiem, państwo wiedzą, ale jak to wyjaśnić teściowej? Albo jak wyjaśnić sąsiadowi (nie temu od radarów, drugiemu), który pod choinkę dostał właśnie pismo, że zamiast, jak dotąd, 200 złotych rocznie, ma za "wieczyste użytkowanie" gruntu pod swoim mieszkaniem zapłacić ponad 1800 złotych - że powinien się cieszyć? Tłumaczę, jak mogę - że na Ochocie znam blok, gdzie opłatę podnieśli jeszcze lepiej, bo 25 razy, a poza tym, że to i tak pikuś, bo będzie jeszcze podwyżek co niemiara, a przy wyższych cenach prądu i benzyny zdrożeje też wszystko inne, tak że o podwyżce czynszu szybko się zapomni. Sąsiad na wzmiankę o cenach benzyny uśmiecha się chytrze, bo myśli, że ja nie wiem, że jak większość okolicy kupuje białoruską wachę od takiego jednego, który regularnie przywozi ją w bakach tira i kanistrach - a ja powstrzymuję się od poinformowania go, że pewnie w ramach sankcji nałożonych na Łukaszenkę szybko mu się, i innym równie niemoralnym jak on ludziom, ta możliwość oszukiwania ludowej władzy na akcyzie i VAT skończy. Co mu będę psuć humor przed świętami, niech jak wszyscy myśli, że będą gnoić tylko innych, a on się jakoś wywinie. A ja już dziś wyobrażam sobie redaktora Kuźniara i redaktor Wyszyńską i wszystkich innych medialnych żołnierzy władzy, w całkiem już odzyskanych i oczyszczonych z malkontentów mediach (nie ma co żałować, właściwie wstydem byłoby programu nie stracić) jak będą teraz z każdym miesiącem mocniej sławić martyrologię naszego premiera kochanego, na którego zwala się tyle klęsk, tyle nieszczęść, i euro, i podwyżki, i katastrofa na kolei, i brak autostrad, i dług publiczny, a on tak dzielnie mimo to nie traci optymizmu, tak ciężko pracuje, wszystkiego dopilnuje, i jeszcze inni, niektórzy, wbijają mu szpilki - "to nie ludzie, to wilki"! Aha, miałem napisać o TVP Historia, którą ponoć też, w ramach ogólnego czyszczenia z treści godzących w zadowolenie żyjących tu i teraz zdecydowano rozwiązać. Miałem zachęcić, żeby, kto z racji wieku nie może pamiętać, zresztą kto pamięta, też warto sobie przypomnieć, oglądać ją co dzień o ósmej rano albo około jedenastej wieczorem, kiedy to przypomina stare "Dzienniki telewizyjne" ze stanu wojennego i późniejszych lat "prylu". To cudowna podróż w czasie, naprawdę - właściwie, poza siermiężną techniką i tym, że ówczesny gensek jest łysy, w pinglach i mundurze z  generalską żmijką, zupełnie jak dziś. Można by je wydać, skoro się zachowały, na DVD. Na pewno poszłyby jeszcze lepiej niż kroniki filmowe, bo dają się oglądać na okrągło, jak filmy Barei, i jeszcze przy okazji można zobaczyć, jacy młodzi byli wtedy specjaliści, którzy dziś szkolą i wdrażają w niezależne, odważne dziennikarstwo takie dziennikarskie orły, jak reporterka od mikołajów i aniołków czy dowcipkujący w studio prezenter. Ale, oczywiście, nie napisałbym tego felietonu, gdybym nie wiedział doskonale, dlaczego tych "dzienników" wydać na DVD nie można, i dlaczego TVP Historia, która poważyła się je przypominać, musi zostać zamknięta, tak samo jak programy, wedle kryteriów ogłoszonych przez przewodniczącego Dworaka, "nieobiektywne", i różne irytujące "młodych, wykształconych i z dużych miast" nudziarstwa w rodzaju Teatru Telewizji. I zostawiając Państwa z tym tematem do przemyśleń na święta, życzę na Boże Narodzenie naprawdę dobrego zdrowia i wielu łask Bożych. Bo będą naprawdę potrzebne. Na Nowy Rok jeszcze nic nie życzę, bo zamierzam jeszcze w starym, za tydzień, napisać kolejny felieton. Chyba, że wcześniej przy oglądaniu telewizji pęknę ze śmiechu. Rafał Ziemkiewicz

Krach strefy EURO opóźniony Niemiecka dyplomacja odnosi kolejne sukcesy. 16 i 17 grudnia, podczas „szczytu” 27 państw UE, niespodziewanie doszło do szybkiego porozumienia na rzecz powołania „trwałego mechanizmu ochrony waluty euro” i wprowadzenia odpowiednich uzupełnień do traktatu UE z Lizbony – zgodnie z życzeniami rządowego Berlina. A od 1 stycznia RFN stanie się pełnoprawnym, choć jeszcze nie stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ.

W końcu roku 2013 ten „mechanizm” (tzw. EMS) ma zastąpić obecny „fundusz stabilizacji euro” – powołany w maju br. dla ratowania finansów Grecji i innych krajów, gdzie panuje polityczna waluta UE, Niemiec i Francji. O konkretnym kształcie tego „mechanizmu”, o wielkości eurofunduszu ochronno-ratunkowego i udziale w nim również banków i funduszy inwestycyjnych, a nie tylko rządów, mają zdecydować ministrowie finansów państw strefy euro – do początku marca. Na okoliczność powołania owego „mechanizmu” Niemcy wymyślili nawet specjalne nowe hasło: „Parasol dla euro”. A niektórzy niemieccy komentatorzy prasowi zaraz uznali, że to hasło, a przede wszystkim kluczowe postanowienia „szczytu”, to osobisty sukces kanclerz Merkel. Tym bardziej że szefowa rządu RFN po raz kolejny zablokowała pomysły niektórych eurokratów i funkcjonariuszy UE (przede wszystkim tych z Belgii, Luksemburga czy Włoch) dotyczące dokonania emisji „wspólnych” euroobligacji. Celem tych euroobligacji miało być „zmniejszenia presji” tzw. rynków finansowych (czyli międzynarodowych lichwiarzy) na Portugalię, Irlandię i inne „peryferyjne” kraje strefy euro. Niemcy najwyraźniej nadal nie mają jakiejkolwiek ochoty, aby ryzykować dość dużą stabilność swoich finansów i korzystny dla nich, bo od lat najniższy w UE poziom oprocentowania obligacji RFN – znacznie niższy od oprocentowania obligacji np. hiszpańskich czy włoskich, nie mówiąc już o portugalskich, irlandzkich czy greckich. Postulowane euroobligacje pozwoliłyby bowiem każdemu z państw waluty euro pozyskiwać na międzynarodowych rynkach nowe środki finansowe o tym samym oprocentowaniu dla każdego państwa. Rządowy Berlin odrzuca więc skutecznie, już od kilku miesięcy, wszelkie pomysły euroobligacji – dzięki poparciu władz Francji, Szwecji, Holandii i Austrii. Bowiem rządy tych państw również obawiają się wzrostu oprocentowania ich obligacji. Na razie nie zanosi się więc na realizację pomysłów premiera Junckera z Luksemburga i innych eurokratów w tej kwestii. Jean-Claude Juncker, przewodniczący konferencji rządów państw strefy euro, opowiada się jednak nadal za emisją euroobligacji. I choć spór wokół tej kwestii (z Junckerem i innymi) kanclerz Merkel uznała tuż przed rozpoczęciem wspomnianego „szczytu UE” za już zakończony, to jednak znaczne różnice zdań pozostały. I zapewne kiedyś ten spór rozgorzeje ponownie. Ten nowy „parasol” dla polityczno-socjalistycznej waluty UE (swoistego neosowieckiego eurorubla) ma w każdym razie określać udział poszczególnych państw w nowym funduszu ochronno-ratunkowym. A także udział banków i różnych funduszy inwestycyjno-finansowych ze wszystkich krajów strefy euro, a w dalszych latach również z pozostałych krajów UE, w tym z Polski, w planowanej „konwersji” długów Grecji, Irlandii czy też następnych „finansowych grzeszników”. A więc udział krajowych budżetów i instytucji finansowych w planowanej powszechnej w UE zrzutce na bankrutów. Nic więc dziwnego, że kanclerz Merkel i inni przedstawiciele rządowego Berlina bardzo chwalili wyniki szczytu. – Jesteśmy znowu o krok bliżej do powołania gospodarczego rządu Wspólnoty – powiedziała p. Merkel dziennikarzom już po obradach.

Jednak w Niemczech słychać również głosy krytyczne i sceptyczne wobec tego sukcesu Berlina. Np. brukselski korespondent „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, Werner Mussler, stwierdził w swoim komentarzu m.in.: „Teraz już wiadomo, że jakiś nadmiernie zadłużony kraj może liczyć na poręczenie Wspólnoty za swoje wielkie długi – chociaż tylko za wysoką cenę i na ściśle zdefiniowanych warunkach. Państwa waluty euro będą więc zwolnione ze swej dotychczasowej wyłącznej odpowiedzialności za swoją politykę finansowo-budżetową. Teraz mają przyrzeczenie innych państw, że w razie krachu zostanie im okazana solidarność. Jednak państwem najbardziej odpowiedzialnym za tę finansową solidarność staną się przede wszystkim Niemcy – najsilniejsza, najbardziej wydajna gospodarka strefy euro. Jeszcze w maju br. byłoby jednak bardzo trudno wyobrazić sobie, że jakikolwiek rząd RFN zgodzi się na to” – napisał Mussler.

Mysłek

KS. Małkowski: Dramat ewangeliczny trwa! Z księdzem STANISŁAWEM MAŁKOWSKIM rozmawiają Tomasz Sommer i Rafał Pazio. Rozmawiamy z Księdzem także w kontekście Bożego Narodzenia. Czy Ksiądz rozpatruje obecną sytuację polityczną w Polsce w odniesieniu do wydarzeń związanych z historią Zbawienia? Ksiądz Jerzy Popiełuszko mawiał, że dramat ewangeliczny trwa, tylko zmieniają się twarze i nazwiska. W roli Heroda widziałbym prezydenta Bronisława Komorowskiego. Wiązałbym to ze współczesną rzezią niewiniątek. Dziś taką rzezią jest in vitro czy zamach smoleński.

Trudno określać niewiniątkami tych, którzy zginęli w Smoleńsku. W tym wypadku były to niewiniątka.

Bardzo mocne słowa związane ze Smoleńskiem. W kilku wypowiedziach Ksiądz mówi o zamachu, o drugim Katyniu. Skąd u Księdza taka pewność i przekonanie? Jestem przekonany, że był to zamach przygotowywany przez kilka miesięcy, zaplanowany i precyzyjnie przeprowadzony przy współudziale trzech czynników: wewnętrznego i zewnętrznych – wschodniego i zachodniego. Zamach, z którego korzyści wyprowadzono w sposób błyskawiczny, w taki, który wskazuje, że działanie Platformy Obywatelskiej było zaplanowane, przygotowane i przewidywane.

A jaki argument Księdza ostatecznie przekonuje? Bardzo wiele faktów świadczy o matactwie obu czynników – rosyjskiego i polskiego – oraz o braku zainteresowania ważnych czynników zachodnich. Jeżeli zastosujemy taką prostą łacińską zasadę, że „ten uczynił, komu przyniosło korzyść”, w oczywisty sposób zniszczenie tych ludzi przynosi korzyść sojuszowi rosyjsko-niemieckiemu oraz międzynarodowej masonerii, która dąży do zniszczenia Polski katolickiej. Ci, którzy zginęli, w jakiejś mierze byli rzecznikami Polski suwerennej. Ich pragnienie, aby zaznaczyć swoją obecność w Katyniu i upomnieć się o pamięć i prawdę, nadaje szczególną rangę ich ofierze.

Według Księdza, znajdujemy się w dramatycznej sytuacji. Przed 1989 rokiem mieliśmy przyjaciół na Zachodzie, przeciw ZSRS. Dziś zostaliśmy sami. Motywacje tych przyjaciół były różne. Wydaje mi się, że ci wszyscy przywódcy zachodni, łącznie z czołówką europejskiej masonerii, traktowali Polskę albo życzliwie i przyjaźnie, albo instrumentalnie po to, żeby dokonać transformacji systemu komunistycznego. Chodziło o rozkład Związku Sowieckiego. W tej chwili Polska nie jest im do niczego potrzebna. Wręcz przeciwnie – jest przeszkodą na drodze do budowania systemu globalistycznego, superpaństwa światowego i systemu socjalistycznej Unii Europejskiej.

Ksiądz przewodniczył modlitwom pod krzyżem stojącym przy Pałacu Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu. Pojawiło się takie zdanie, że gdyby żył ks. Jerzy Popiełuszko, też by tam stał z ludźmi.

Chyba ksiądz Tadeusz Zaleski coś takiego napisał.

Czy to oznacza, że dobry patriota to martwy patriota? W dalszym ciągu zbiera się tam grupa kilkudziesięciu osób. Modlitwy prowadzi ks. Jacek Bałemba, salezjanin, który przyjeżdża z Łomianek. Zwykle też koncelebruję Mszę świętą w katedrze, odprawianą 10. dnia każdego miesiąca.

A dlaczego Ksiądz w ogóle włączył się w ten ruch, który oceniany jest dwuznacznie? Dla mnie ta sprawa jest jednoznaczna. Sprawa obrony krzyża w miejscu publicznym, w tym właśnie miejscu, postawionego po to, żeby uczcić pamięć tych, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. A przecież krzyż to znak wiary w zwycięstwo dobra nad złem mocą ofiary Chrystusa. Krzyż to znak obrony Polski. Ksiądz Jerzy Popiełuszko trzymał krzyż w ręku na zakończenie każdej Mszy świętej za Ojczyznę. Widział w krzyżu znak ocalenia Polski. Robił tak również ks. Ignacy Skorupka. Z krzyżem w ręku szedł przeciwko bolszewikom i zginął. Tu znów mamy znak obrony obecności i królowania Chrystusa w życiu społecznym. Krzyż w miejscach publicznych jest znakiem obecności Chrystusa w życiu społecznym. Mnie bardzo zależy na tym, żeby przez intronizację Jezusa na króla Polski potwierdzić obecność Chrystusa w życiu społecznym w naszej Ojczyźnie. Dlatego tak ważny jest krzyż w miejscu publicznym, upamiętniający zamach na przedstawicieli polskiej elity patriotycznej. Siły polityczne, które mogłyby bronić Polski, są niewystarczające, żeby obalić władzę Platformy, która dąży do systemu totalitarnego w naszej Ojczyźnie. Opozycja polityczna jest zbyt słaba, żeby można było w niej pokładać całą nadzieje. Dlatego trzeba się odwołać do władzy najwyższej, a jest nią Chrystus Król.

Kto ma dokonać intronizacji? Zgodnie z informacją przekazaną Rozalii Celakównie intronizacji ma dokonać władza kościelna i państwowa. Jedna i druga tego nie chce. Poza tym w przypadku Platformy byłby to znak obłudy.

Więc kto? PiS? Przecież to Lech Kaczyński podpisał traktat lizboński, a Jarosław Kaczyński głosował „za”. To był akt przeciw suwerenności. Lech Kaczyński podpisał, ale sądząc po następujących wydarzeniach, w ocenie przeciwników Polski jego ustępstwa były niewystarczające.

Gdyby nie podpisał traktatu, można by powiedzieć, że bronił Polski. Václav Klaus też podpisał, chociaż w trochę lepszym stylu.

Czyli cała ta klasa polityczna podobnie postępuje. Tak, ale trzeba rozróżnić ludzi o postawie agenturalnej, antypaństwowej, antynarodowej i ludzi, którzy pewnej słabości w ważnych kwestiach ulegli, ale troski o dobro Polski, narodu i państwa odmówić im nie można. Gotowi są w pewnej mierze Polski bronić. Zdaję sobie sprawę, że wielu polityków opozycyjnych formacji budzi kontrowersje. Często ufamy ludziom, którym ufać nie należało. Często otaczamy się ludźmi, wobec których nie mamy rozeznania. Każdemu może się zdarzyć, że się poparzy. Dziś nie ma innej alternatywy jak PiS i PO. Dlatego zerkam na PiS. Są pewni ludzie, z którymi wiążę nadzieję co do ich postawy.

A jak Ksiądz podchodzi do postawy hierarchów Kościoła wobec takich wypowiedzi? Podnoszona była kwestia, że Ksiądz nie powinien formułować wypowiedzi politycznych. Postawy polskich biskupów są zróżnicowane. Są biskupi, którzy chcą bronić krzyża, także tego krzyża przed Pałacem Prezydenckim. Są biskupi, którzy z przyczyn politycznych, gdyż są politycznie związani z władzami, nie chcą zaogniać stosunków z państwem takim, jakie jest, rządzonym przez Platformę. Przy czym Platforma może dać Kościołowi pewne doraźne korzyści w zamian za spokój w sprawach zasadniczych.

Jakie korzyści? Nawet towarzyskie. Są biskupi, którzy lubią kontakty przyjacielskie i towarzyskie z przedstawicielami władzy. A przy tym przedstawiciele władzy w sensie materialnym czy politycznym mogą Kościołowi okazać swoją przychylność. Ale do czasu. Kiedy zniszczą opozycję, władza weźmie się za Kościół.

Ksiądz ma od początku lat 80 XX. wieku problemy z hierarchią… Nawet bardziej dotkliwe teraz niż wtedy. Miałem większe możliwości głoszenia kazań, homilii, rekolekcji w latach 80. niż teraz.

Z czego to wynika? Z tego, że byli wtedy księża, którzy nie akceptowali systemu komunistycznego, którzy wspierali takiego pionka jak ja, zapraszali mnie, umożliwiali głoszenie kazań czy rekolekcji. Mówili „ksiądz ryzykuje, ja ryzykuję, ale tak trzeba”. Tu chodziło o Polskę i prawdę. Tych księży nie było wielu, ale byli – i to znaczący. Miałem w nich oparcie, tak jak ksiądz Jerzy Popiełuszko miał oparcie w prałacie Teofilu Boguckim. Po 1989 roku było jednak coraz gorzej. Ze strony Kościoła pojawiła się zgoda na demokrację. Pojawił się także szantaż, że Kościół nie powinien się mieszać do polityki. Wielu duchownych ten szantaż potraktowało poważnie. Pozostawiono ludziom dowolność wyboru takich czy innych władz, a gdy ludzie źle wybrali, wzruszano ramionami. Kościół uznał, że z wybranymi przez Polaków politykami trzeba się jakoś układać. Uznano, że na walce Kościół straci. Kiedyś komunę traktowano jako pewną całość, którą trzeba pokonać. Gdy przyszła tzw. demokracja, wtedy wielu duchownych uznało, że nowy ustrój ma swoje reguły, którym trzeba się podporządkować.

Ale Księdza poglądy również powinny pasować do tego modelu demokracji. Tu mamy pewną niekonsekwencję. Moje poglądy są uważane za antydemokratyczne. Niektórzy przedstawiciele Kościoła ulegają demokratycznemu dogmatowi, który jest dyktaturą relatywizmu. A Kościół potępia dyktaturę relatywizmu. Nie dostrzega się, że ludzie wybierają w demokratycznym głosowaniu rzeczników kłamstwa. Motywy decyzji demokratycznych bywają żenujące.

Ostatnio biskup Sławomir Żarski powiedział, że III RP została zbudowana na antywartościach, i musiał pożegnać się z funkcją ordynariusza polowego. Można było powiedzieć o III Rzeczpospolitej jeszcze mocniej.

Ale jak się okazuje, nawet taka zdawkowa wypowiedź zaszkodziła biskupowi. Właśnie.

A jak Ksiądz zareagował na obecność Wojciecha Jaruzelskiego u prezydenta Bronisława Komorowskiego? Jeden wart drugiego. Komorowski to nowy Jaruzelski.

Ale Komorowski był opozycjonistą. Może kiedyś był. Dobry człowiek może się zepsuć, a zły człowiek może się nawrócić. Trzeba się przyjrzeć tej przeszłości. Wielu ją miało. Zdarza się, że ktoś miał chlubną przeszłość, a dziś zachowuje się w sposób niechlubny. Bywa też odwrotnie. Bronisław Komorowski popiera in vitro, popiera aborcję w pewnych przypadkach, popiera WSI, które należy określić, jako organizację przestępczą. Chcę podkreślić także jego udział w zamachu smoleńskim.

W jaki sposób? Szczucie, głoszenie pogardy i nienawiści wobec ludzi, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. Były takie powiedzenia, które mogły zostać uznane za zapowiedź tego działania. Przygotowanie przemówienia, które miało być wygłoszone po katastrofie, przed katastrofą.

Teraz trudno to sprawdzić. Ale chciałem jeszcze zwrócić uwagę na tę skwapliwość. Natychmiastowe skorzystanie z okazji do zajmowania stanowisk tych, którzy zginęli, rozpoczynając od samego siebie. To musiało być przygotowane, to nie było spontaniczne.

Gdyby szybko nie przejmował stanowisk, pojawiłyby się inne głosy krytyczne. Nie jest to człowiek bystry i błyskotliwy. A w tym przypadku okazał się bardzo prędki.

Jakoś został prezydentem. Ma umiejętność zagarniania władzy, którą wykorzystuje wiadomo w jaki sposób. Pierwszą decyzją było usunięcie krzyża.

Z drugiej strony jest człowiekiem o poglądach tradycyjnych. Z całą rodziną pojawia się na niedzielnych Mszach świętych. To nie ma dla mnie żadnego znaczenia. W czasach, kiedy Pan Jezus chodził po ziemi, najpobożniejszymi ludźmi byli faryzeusze i uczeni w piśmie. I co z tej ich pobożności wyniknęło? Zabili pana Jezusa.

Pojawiła się informacja, że Księdza dotyczy zakaz głoszenia kazań jeszcze z okresu stanu wojennego.

Nigdy takiego zakazu nie było. Zakaz dotyczył księży rektorów i proboszczów, żeby po zamachu na ks. Jerzego Popiełuszkę nie umożliwiali mi głoszenia słowa w kościołach i kaplicach. Ja takiego dokumentu nie otrzymałem.

Dziś przedstawiciele hierarchów tłumaczą, że Ksiądz wypowiada się tak, jakby stan wojenny trwał. Uważam, że stan wojenny trwa, tylko w innej formie. Jednocześnie uważam, że nie przekonam hierarchów.

Czy nie jest tak, że Ksiądz, jak to się mówi współcześnie, stanowi wizerunkowy problem Kościoła w Polsce? Wytworzyła się taka atmosfera, że nikt mnie nie chciał i groziło mi bezrobocie. Pojawiło się przekonanie, że mam zakaz, co nie ma poparcia w dokumentach ani w konkretnych decyzjach.

Czy Ksiądz nie czuje się osamotniony w swojej walce? Mamy wyraźną polityczną poprawność w Kościele. A dla polityki Platformy Obywatelskiej tacy księża jak ja są przeszkodą. Moje nadzieje zwracają się ku Panu Jezusowi. Obecni politycy opozycji, na przykład politycy PiS, mogą być tylko narzędziem, żeby zrealizować intronizację Chrystusa na króla Polski. Chyba że dojdzie do całkowitej zmiany w polskiej polityce. Ale takie przewidywanie nie do mnie należy i przekracza moje możliwości.

Czy jakieś święta Bożego Narodzenia szczególnie Ksiądz zapamiętał? Dla mnie wszystkie są podobne. Uczestniczę w liturgii, sakramencie spowiedzi, raduję się z nawróceń. Są tacy, którzy chcą z pasterzami i królami złożyć hołd Chrystusowi, ale są też tacy, którzy naśladują Heroda.

Powiedział Ksiądz, że w Polsce, w przestrzeni duchowej, toczy się bój z szatanem. Czy dojdzie do jakiegoś przełomu? Mam taką nadzieję. Znaki czasu odbieram jako światło nadziei. Czas przyspiesza i znaków jest coraz więcej. Jeśli zostaną właściwie zrozumiane, jeśli ludzkie sumienia się obudzą, to sprawy Polski nabiorą właściwego sensu i pójdą w dobrą stronę. Dziękujemy za rozmowę. Sommer

Fałszerze w Płocku? W Mińsku? P. Janusz Wojciechowski (CEP) zauważył, że niezgodny z wszelkimi sondażami wynik wyborczy PSL może mieć coś wspólnego ze sposobem liczenia głosów po wsiach. Tam bowiem panują stosunki sielsko-rodzinne, ludzie wrzucają głosy za swoją rodzinę i sąsiadów – w czym niby nie ma nic nagannego, ale w takiej atmosferze wyjątkowo łatwo o oszustwa wyborcze. I o takie oszustwa oskarżył komisję w płockim – gdzie wynik dla PSL był niesłychanie wysoki – co „dziwnym trafem” szło w parze z niewiarygodnie wysoką liczbą głosów „nieważnych”.

Głos robi się nieważny w wyniku prostej operacji:  jeden z kilku wtajemniczonych członków komisji przy pomocy przemyconego kawałka grafitu pod paznokciem dostawia na karcie drugi krzyżyk, w dowolnej innej kratce. Proste jak budowa cepa! Nie tylko zresztą na wsi tak się postępuje. Przy „Okrągłym Stole” (a właściwie w Magdalence) postanowiło (jak mawiał p. Jacek Fedorowicz), że partie Prawicy nigdy w Polsce nie zostaną dopuszczone do władzy. Tak więc czy startuję jako UPR, jako PJK-M czy WiP – za każdym razem docierają do mnie sygnały typu: „Wraz z cała rodziną głosowaliśmy na Pana partię – a w wynikach: 0 (zero) głosów”. Proszę zauważyć, że takie coś może wyjść na jaw tylko wtedy, gdy w komisji jest zero głosów. Jeśli jest choć jeden, każdy ze stu ludzi, którzy na mnie głosowali, myśli, że to on był tym samotnym żaglem... W Mińsku (białoruskim) fałszerstwa wyborcze są czymś oczywistym i akceptowanym. JE Aleksander Łukaszenka przyznał się po poprzednich wyborach, że polecił je sfałszować. Uzyskał bowiem ponad 80% i obawiał się, że zostanie to na Zachodzie uznane za wynik niewiarygodny; wobec tego kazał podać wynik niższy!!! Tym razem fałszerstwa będą utrudnione, bo pozwolono na zrobienie exit-polls, wedle których p. Łukaszenka otrzymał 76% głosów. I nic na to nie można poradzić! Panom D***kratom do głowy bowiem nie przychodzi, że mieszkańcy Białej Rusi umieją myśleć. Co więcej: słuchają radia, czytają gazety (o telewizji nie wspominam, bo białoruska kłamie tak samo, jak „nasze”). I widzą, co jest np. w Polsce: korupcja, złodziejstwa, tajne afery, publiczne połajanki – i (tak!) fałszerstwa wyborcze. Chcą mieć poziom życia jak w Polsce – ale nie chcą mieć systemu politycznego, gdzie po wyborach 45% „obywateli”  nienawidzi urzędującego prezydenta – a gdyby wygrał WCzc. Jarosław Kaczyński, to inne 45% - pod dyktando TVN - obrzucałoby Go błotem i pluło. JE Bronisław Komorowski nie jest najlepszym prezydentem na nadchodzące ciężkie lata – ale jest dobrym prezydentem; na pewno znacznie, ZNACZNIE lepszym od np. JE Baraka Husseina Obamy. Nawiasem pisząc: już nie 45%, a 70% Amerykanów ma obecnie ochotę zrobić z tym Czerwonym Mulatem to samo, co Ku-Klux-Klan robił przed stu laty z Murzynem, który zgwałcił białą kobietę – z tym, że ten Mulat z pomocą innych d***kratów zgwałcił całą Amerykę, narzucając jej państwową służbę zdrowia – i, jeśli tego nie zmienią, za 20 lat przychodnia w Nowym Jorku będzie wyglądała jak przychodnia w Warszawie w 1970 roku.

Więc Białorusini nie chcą iść drogą amerykańską czy polską. Chcą żyć nie w d***kracji, lecz w normalnym państwie.

I trudno im się dziwić. Ja natomiast mam nadzieję, że w Polsce uda się zniszczyć d***krację – a raczej: sama ona się załamie pod ciężarem własnej głupoty – i dzięki temu za 20 lat przychodnia w Tarnowie będzie wyglądała jak przychodnia w Chicago w roku 1970. Ścisłej pisząc: będzie to prywatny gabinet lekarski, dostępny dla każdego tak samo, jak dla każdego dostępne są dziś restauracje: będą luksusowe, drogie, średnie, tanie i bardzo tanie – do wyboru do koloru. Natomiast „służba zdrowia” będzie sobie grzecznie leżała w trumnie, przebita na wszelki wypadek osikowym kołkiem. Żeby jakiś polski Mulat, np. p. Andrzej Lepper, nie chciał jej wskrzesić! I tak nawiasem: na Białej Rusi otwarcie działalności gospodarczej trwa krócej, niż 24 godziny. A podatek dochodowy wynosi 12%... „Banda Czworga” jakoś nie przyjmuje do wiadomości, że jest to możliwe...  Ech, ta PRL! Oraz dość istotna – i dłuższa - uwaga o wartości pieniądza PS. [Do poprzednich wpisów!] Spotkałem dzisiaj młodego czytelnika portalu, który nadal bronił prawa decydenta do subiektywnej oceny wartości pieniądza – z klasycznym argumentem, że zarobienie pierwszego miliona jest dla człowieka warte więcej niż np. szansa 10% zarobienia dziesięciu milionów – czy też (to nieco inny problem) niż zarobienie dziesiątego miliona gdy ma się ich już dziewięć. Odpowiedziałem, że oczywiście TAK. Każdy ma prawo do subiektywnej oceny tej wartości. Podobnie każdy ma prawo do subiektywnej oceny odległości: jeśli patrzę na drogę, to mogę uznać, zgodnie z perspektywą, że pierwszy kilometr jest znacznie dłuższy od drugiego – a przejście dziesiątego znacznie mniej ważne, niż tego pierwszego. Tyle, że nie radziłbym na tej zasadzie planować ani z'użycia paliwa podczas podróży, ani np. ostrzału artyleryjskiego... Dokładnie tak samo nie należy się takimi zasadami kierować przy podejmowaniu decyzyj gospodarczych. I tu ważna uwaga praktyczna: ludzie się nimi powszechnie kierują. Dlatego właśnie społeczeństwa bogate nie walczą tak drapieżnie o każdy następny procent wzrostu dochodu narodowego, jak te biedne... i właśnie dlatego – choć obiektywnie mając dziesięć milionów łatwiej dorobić się następnych dziesięciu niż mając milion dorobić się drugiego miliona – społeczeństwa bogate są doganiane i prześcigane przez biedne. Może więc i dobrze, że działa taki mechanizm? W przeciwnym razie społeczeństwa bogate stawałyby się coraz bogatsze szybciej, niż biedne stawałyby się bogate – i powstawałaby przepaść. A tak wszystko się samo wyrównuje. Tak więc, proszę socjalistów, nie ma potrzeby wzmacniać tego mechanizmu podatkiem dochodowym, w szczególności progresywnym. Przez 40 wieków historii ludzkości podatku dochodowego nie było - a jakoś zawsze biedni w ten czy inny sposób doganiali tych bogatych... Już ([jest 21.35]  jest pierwszy komentarz; {p4wel} napisał: "Z tego, co mi wiadomo, pieniądza również dotyczy prawo użyteczności krańcowej: przy pozostałych warunkach niezmienionych każda kolejna zdobywana jednostka pieniądza ma coraz mniejszą użyteczność dla właściciela. I odwrotnie: łatwiej wydać jedną jednostkę pieniądza, gdy ma się ich tysiąc, niż gdy ma się dwie". Otóż: skąd "wiadomo"? Innymi słowy: jaki status ma zdanie: "łatwiej wydać jedną jednostkę pieniądza, gdy ma się ich tysiąc, niż gdy ma się dwie" - czyli: co znaczy słowo: "łatwiej"? Czy pytano o to ludzi? To byłoby bardzo trudne badanie: trzeba by przebadać kilkudziesięciu ludzi dysponujących 2000 zł, zaproponować im zaryzykowanie w jakimś zakładzie tysiąca - a potem poczekać parędziesiąt lat - i tym z nich, którzy dorobili się miliona, znów zaproponować im zaryzykowanie tysiąca w takim samym zakładzie - a potem pytać, kiedy było im "łatwiej"?  Proszę nie mówić, że jest "oczywiste", że „łatwiej” w drugim przypadku; np. powszechnie uważa się, że bogatym trudniej jest podzielić się swoimi pieniędzmi z innymi, niż biednym! Ponadto: jak człowiek w roku 2010 może porównywać swoje odczucia z tymi z roku 1990? Wreszcie: połowa badanych to powinni być ci, co sie wzbogacili - ale połowa to ci, co byli milionerami w 1910, a teraz zbankrutowali i mają tylko 2000... Badanie niewiarygodnie trudne do przeprowadzenia! Moim zdaniem słowo "łatwiej" może mieć tylko jeden sens: ludzie mający 1.000.000 częściej ryzykują 1000zł, niż posiadacze 2000. Tu jednak znowu jest problem: w jakim zakładzie? Obiektywnie opłacalnym - czy obiektywnie nieopłacalnym? Być może aż 90% posiadaczy miliona postawi 1000 z szansą 55% na ich stratę lub  wygranie 2000 (a zrobi to tylko 60% posiadaczy 2000 zł...) - natomiast tylko 5% posiadaczy miliona postawi 1000 zł w takim samym zakładzie przy szansie wygrania 45% - podczas gdy zrobi to aż 15% posiadaczy 2000 zł? Co by świadczyło, że milionerzy są milionerami, dlatego, że częściej podejmują właściwe decyzje!  Tak więc zdanie: "każda kolejna zdobywana jednostka pieniądza ma coraz mniejszą użyteczność dla właściciela" nie mówi o tym, ze istnieje jakaś "użyteczność", która przybiera mniejszą lub większą wartość; ono mówi tylko, że ludzie częściej postępują tak, a nie inaczej. Co może oznaczać, że po prostu częściej robią błąd!! Napisałem: "może oznaczać" - bo tu nie istnieje "błąd obiektywny". Wszystko zależy, jaki jest cel człowieka. W każdym jednak razie tak samo, jak mówimy, że człowiek, któremu zmarło jedyne dziecko, podejmuje czasem dziwne decyzje - tak samo człowiek, który ma mało (albo bardzo dużo!) pieniędzy podejmuje decyzje dziwne; chce się powiedzieć: nieracjonalne... Reasumując: opłaca się postawić 1000 zł (z perspektywą podwojenia tej sumy - lub jej utraty) jeśli szansa wygranej przekracza 50%.  Niektórzy, bojąc się utraty połowy swych zasobów, popełniają błąd nie grając w tej loterii przy szansie sukcesu 55% - a niektórzy, lubiący hazard (nie koniecznie tak zamożni, że im wszystko jedno!) postawią ten tysiąc nawet przy szansie 45% (nieopłacalna jest zarówno gra w ruletkę, jak i w Toto-Lotka - przy czym Toto-Lotek jest 18 razy mniej opłacalny od ruletki; grają weń masowo biedni - co dowodzi, że są biedni, bo... nie umieją liczyć). Z tym, że są to błędy, jeśli naszym celem jest maksymalizacja wygranej. Ale ludzie mogą mieć inne cele w życiu - np. bezpieczeństwo. Jeśli jednak celem Kowalskiego jest bezpieczeństwo, to niech się nie skarży, że Wiśniewski, startujący z takim samym kapitałem jak on, ma teraz 100 milionów – a on tylko milion... ale za to Kowalski cały czas czuł się szczęśliwy, bo był w miarę bezpieczny! A Wiśniewski żył w nerwach, bo w każdej chwili mógł zbankrutować! Suum bonum cuique... JKM

Mroźnie, groźnie i funeralnie Wygląda na to, że demokratyczne państwa prawne, urzeczywistniające zasady sprawiedliwości społecznej, nie radzą sobie zbyt dobrze z zimą. Można nawet zauważyć tutaj pewną prawidłowość, że im bardziej demokratyczne, im bardziej prawne państwo, a zwłaszcza - im bardziej urzeczywistnia zasady sprawiedliwości społecznej - tym gorzej radzi sobie z zimą. Nietrudno zresztą domyślić się dlaczego. Im bardziej demokratyczne jest państwo, im bardziej prawne, a zwłaszcza - im bardziej urzeczywistnia wspomniane zasady - tym mocniej angażuje się w walkę z globalnym ociepleniem. Taka zacięta i uporczywa walka musi wreszcie zacząć przynosić rezultaty. No a jaki rezultat może przynieść walka z globalnym ociepleniem? Oczywiście, że globalne oziębienie, a jeśli nawet nie od razu globalne, to przynajmniej lokalne - w miejscach, gdzie walka z globalnym ociepleniem jest najbardziej intensywna, to chyba jasne? Toteż lepiej rozumiemy przyczyny, dla których zarówno Stany Zjednoczone, jak i znaczna część demokratycznej Europy została sparaliżowana w okowach zimy, niczym Syberia, na której w swoim czasie okropny car potrząsał strasznym knutem. Wśród demokratycznych państw prawnych unieruchomionej Europy nie może oczywiście zabraknąć naszego demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej. Efekty tego zaangażowania dały się zauważyć, a także odczuć zwłaszcza na kolei, gdzie sprawiedliwość społeczna nie od dziś święci triumfy. Państwowa kolej bowiem została podzielona między mnóstwo spółek, sprywatyzowanych częściowo, to znaczy w tym sensie, że zyski już są prywatne, natomiast straty - jeszcze państwowe. Już samo to mogłoby wywołać niezły chaos, a cóż dopiero, kiedy na ten bałagan nałożą się jeszcze śniegi i mrozy, których w związku z walką z globalnym ociepleniem rzeczywiście w grudniu nie brakowało? Sodomia i Gomoria, której  rozwścieczeni pasażerowie akompaniowali okrzykami "psiakrew!" i "psiadusza!" - o których tak pięknie pisali jeszcze za carskich czasów "maleńcy uczeni" z "Syzyfowych prac" Stefana Żeromskiego. Te utyskiwania doszły wreszcie do uszu rządu, między innymi dzięki opozycji, która złożyła w Sejmie wniosek o wotum nieufności dla ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka. Ale minister Grabarczyk wie, że to strachy na lachy, bo dopóki posłowie PSL głosują przeciw takim wnioskom, nikomu z rządu włos z głowy spaść nie może. Żeby jednak zademonstrować ze swej strony wrażliwość społeczną, zapowiedział straszliwe czystki we wszystkich kolejowych spółkach. Lud pracujący miast i wsi szalenie się z tych obietnic ucieszył, zwłaszcza że i mrozy nieco zelżały, więc pociągi zaczęły kursować jakby punktualniej, bo jużci - nigdy nic nie wiadomo. Na razie w charakterze murzyńskiego chłopca wystąpił wiceminister Juliusz Engelhardt, odpowiadający za kolej, który właśnie został zdymisjonowany przez samego premiera Tuska, zapowiadającego "porządek" na kolei. "Król srogie głosi kary", ale z drugiej strony wiemy, że jak partia mówi, że będzie porządek, to mówi, zwłaszcza że porządek jest bardzo trudno pogodzić z urzeczywistnianiem zasad sprawiedliwości społecznej, nad którym czuwa - no kto? A któż by, jak nie żołnierz - "by nie przeszkodził wróg" - oczywiście wróg klasowy. Żołnierz, zwłaszcza ten z Wojskowych Służb Informacyjnych, których, jak wiadomo, już "nie ma", pilnuje porządku konstytucyjnego, to znaczy fundamentalnej zasady: "my nie ruszamy waszych - wy nie ruszacie naszych" oraz ustanowionego jeszcze w 1989 roku przez samego generała Kiszczaka ze swymi konfidentami i w asyście pożytecznych idiotów, modelu kapitalizmu kompradorskiego, w ramach którego kolej została objęta wspomnianą częściową prywatyzacją. Zresztą nie tylko ona jedna, dzięki czemu razwiedka może kontrolować kluczowe segmenty gospodarki z sektorem finansowym na czele. Dlatego premier Tusk może dymisjonować tylko kandydatów przedstawionych mu do dymisji - o czym mogliśmy przekonać się przy okazji zamieszania wokół prywatyzacji stoczni, kiedy to pan premier dopuścił sobie do głowy możliwość zdymisjonowania ministra Grada, którą jednak Siły Wyższe natychmiast mu wyperswadowały. Tymczasem niewdzięczna "prasa międzynarodowa" skrytykowała polskich askarisów w Afganistanie, że nie walczą z wyraźnym ociąganiem. I chociaż zdymisjonowany generał Skrzypczak twierdził, że krytyka ta w zasadzie jest słuszna, bo rządząca resortem obrony cywilbanda z psychiatrą doktorem Klichem na czele, podjęła się zadań przekraczających możliwości polskiego kontyngentu, to minister Klich się obraził i w związku z tym rozpoczęły się podobno twarde negocjacje, których celem jest ustalenie, jaka wersja wydarzeń nikogo nie urazi. Podobnie w sprawach personalnych na ministra Klicha można zawsze liczyć, o czym najlepiej świadczy dymisja księdza pułkownika Sławomira Żarskiego za kazanie, które nie spodobało się prezydentowi Komorowskiemu. Tajni współpracownicy raportują, że w kołach wojskowych panuje opinia, iż tylko patrzeć, jak teksty kazań będą przedstawiane do zatwierdzenia oficerom politycznym. Te fałszywe pogłoski świadczą co najwyżej o tęsknotach przodowników wyszkolenia bojowego i politycznego, co to jeszcze samego znali Stalina, chociaż z drugiej strony wszystko jest możliwe, zwłaszcza po liście przewielebnego ojca Ludwika Wiśniewskiego do nuncjusza apostolskiego. List ten, jak wiadomo, w zagadkowych okolicznościach dotarł do "Gazety Wyborczej", dzięki czemu rozpętała się ogólnonarodowa dyskusja nad demoralizacją duchowieństwa, które co najmniej w połowie pogrąża się w sprośnych błędach Niebu obrzydłych w postaci nacjonalizmu, ksenofobii, a zwłaszcza - "wstydliwie skrywanego antysemityzmu". Cenzurowanie kazań przez pierwszorzędnych fachowców z dawnego IV Departamentu MSW niewątpliwie przywróciłoby Kościołowi polskiemu właściwy pion moralny. Wszystko zatem przed nami, zwłaszcza, że ksiądz prymas, JE abp Józef Kowalczyk w związku z listem zadeklarował "Gazecie Wyborczej", że trzeba "raz na zawsze" skończyć z politycznymi homiliami, więc przynajmniej na początku, zanim oporne duchowieństwo zostanie stosownie wytresowane, jakaś forma nadzoru zewnętrznego wydaje się niezastąpiona - oczywiście obok właściwej polityki kadrowej, polegającej na tym, aby na czele stawiać duchownych zaufanych, na których można polegać w trudnym momencie przekształcania polskiego Kościoła w Żywą Cerkiew. A skoro już mowa o Żywej Cerkwi, to właśnie na Białorusi odbyły się wybory prezydenckie, które wygrał oczywiście Aleksander Łukaszenka, mimo iż przeciwko niemu stanęło do wyborów aż 9 konkurentów. Zanim jeszcze ogłoszono wyniki, kandydaci ci wezwali obywateli do protestów przeciwko sfałszowaniu wyborów, zaś obywatele próbowali sforsować wejścia do budynków rządowych. Tamtejsza milicja oczywiście im przeszkodziła, co umożliwiło ministrowi Radosławowi Sikorskiemu, ostatnio sprawiającemu wrażenie zapoznanego geniusza dyplomacji, do przypomnienia o swoim istnieniu poprzez energiczne żądanie wyjaśnień od Aleksandra Łukaszenki. Jak wiadomo, jest on na Białorusi niemal powszechnie znienawidzony, niemniej jednak wybory wygrywa chyba naprawdę, bo - jak sam przyznał - wynik poprzedniego głosowania kazał skorygować - ale w dół, w nadziei, że szermierze demokracji z Unii Europejskiej nie będą go molestowali tak intensywnie. Nawiasem mówiąc, ciekawe, jak tam radzą sobie z pociągami - bo na Białorusi śnieg pada tak samo jak u nas, a mróz ściska jeszcze mocniej, chociaż Aleksander Łukaszenka w walkę z globalnym ociepleniem angażuje się umiarkowanie. To wprawdzie zagadkowa sprawa, ale nie wytrzymuje porównania z rewelacją przekazaną przez prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Oświadczył on mianowicie, że wprawdzie na miejscu katastrofy rozpoznał brata, ale po przywiezieniu zwłok do Warszawy - już nie. Zięć śp. prezydenta, pan Dubieniecki, twierdzi, że po przewiezieniu do Warszawy w trumnie nadal znajdowało się ciało Lecha Kaczyńskiego, ale świadectwo prezesa PiS, byłego premiera i przede wszystkim - brata, ma z pewnością większy ciężar gatunkowy. Na razie Jarosław Kaczyński nie wyjaśnił, dlaczego swoimi wątpliwościami nie podzielił się jeszcze przed uroczystym pochówkiem na Wawelu, ale nietrudno się tej przyczyny domyślić. Gdyby bowiem pojawiły się wątpliwości, trzeba by pogrzeb odłożyć do wyjaśnienia sprawy, tymczasem względy polityczne, a zwłaszcza - potrzeby kultu prezydenta Lecha Kaczyńskiego wymagały kucia żelaza póki gorące. Zwracam na to uwagę, bo trochę już dzisiaj zapomniany poseł Palikot odgraża się, że zażąda zbadania poczytalności prezesa PiS. Ten pomysł przemawiałby jednak raczej za zbadaniem poczytalności posła Palikota, bo - jak widzimy - dozowanie przez Jarosława Kaczyńskiego informacji na temat tożsamości zwłok spoczywających w wawelskiej krypcie niewątpliwie sprzyja podtrzymaniu nie tylko zainteresowania opinii publicznej katastrofą smoleńską, ale nawet - eskalowania wokół niej napięcia, jakże niezbędnego w okresie nirwany, w którą Polska co roku pogrąża się od Wigilii aż do Nowego Roku, a teraz - pewnie aż do Trzech Króli, którzy znowu mają dzień świąteczny. SM

Zwolennicy NRD przeciwko Królowi W przedostatnią niedzielę listopada, akurat w dniu rozpoczęcia wyborów samorządowych, w Świebodzinie odbyła się uroczystość poświęcenia największego na świecie posągu Chrystusa – Króla Wszechświata. Dla chrześcijan nie ma najmniejszej wątpliwości, że Chrystus jest Królem Wszechświata – bo sam o tym powiedział, mówiąc: „dana Mi jest wszelka władza na niebie i na ziemi” – a więc – we Wszechświecie. Wszelką władzę – czyli nie ograniczoną ani żadną konstytucją, ani paktami konwentami ma monarcha, czyli suweren. I Jezus Chrystus, w odróżnieniu od dzisiejszych królików, którzy podlizują się demosowi pasowanemu na demokratycznego suwerena, nikomu podlizywać się nie musi. Można co do tego być pewnym również dlatego, że nie podlizywał się nawet podczas swojej działalności publicznej. Nie zabiegał o uznanie uczniów i kiedy część opuściła Go z powodu „twardej mowy”, tylko zapytał pozostałych, czy i oni też zamierzają odejść. Ale nawet w stosunku do nich, do tych najwierniejszych, potrafił zachować dystans, przypominając im, że to „nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem”. Od razu widać było prawdziwego Pana i nie mogę powstrzymać się od uwagi, że podobną zaletą charakteryzował się Prymas Stefan Wyszyński. Każdy, kto się z nim zetknął, miał świadomość, że obcuje z prawdziwym Księciem Kościoła – chyba, że był bardzo mało spostrzegawczy. I to wcale nie dlatego, by Prymas Wyszyński przyjmował jakieś faraońskie pozy. Przeciwnie – był bardzo bezpośredni, ale jednocześnie – z dystansem i przypominam sobie scenę, kiedy to delegacja wpływowej przecież i jakże hojnej dla Kościoła w Polsce Polonii Amerykańskiej przedstawiała mu liczne racje, przemawiające za tym, by duszpasterzem Polonii był jakiś konkretny biskup. Prymas wysłuchał wszystkich argumentów, po czym wyrzekł dwa słowa: „inaczej będzie” – i tym delegację pożegnał. Nic więc dziwnego, że przypominanie i w dodatku w tak spektakularnej i robiącej wrażenie swoim ogromem formie, o prawdziwym charakterze władzy Chrystusa i w ogóle – o samym istnieniu takiej władzy – rodzi potężny dysonans poznawczy wśród zwolenników tak zwanego Kościoła otwartego, którego pepinierą stało się środowisko skupione wokół żydowskiej gazety dla tubylczych Polaków, czyli „Gazety Wyborczej”. W tym, że żydowscy szowiniści, nadający temu środowisku ton, nie lubią Chrystusa, nie ma niczego zaskakującego. Szydło z worka wyszło już w początkach chrześcijaństwa, kiedy to ówcześni Żydzi nie tylko nie chcieli słuchać apostoła Pawła, ale nawet grozili mu śmiercią i to – rzecz ciekawa – nie z jakichś powodów teologicznych, tylko ze względu czysto politycznego – że mianowicie występuje „przeciwko narodowi”. Zarzut ten był trafny o tyle, że głoszony przez św. Pawła, też przecież rodowitego Żyda, chrześcijański uniwersalizm, wywracał do góry nogami i wprost pozbawiał wszelkiego znaczenia żydowskie, trybalistyczne uroszczenia do wyjątkowości w całym Wszechświecie. Mimo upływu 2 tysięcy lat, w publicystyce, jaka pojawiła się w żydowskiej gazecie dla tubylczych Polaków, pobrzmiewa ten sam ton. Jaki tam Król, jakiego tam znowu Wszechświata, kiedy – po pierwsze – jeśli nawet ktoś tam kiedyś o tym wspomniał, to królestwo Jego nie jest z tego świata, a po drugie – że przecież „pula się cała nam należy”? To są te najgłębsze przyczyny, dla których nie tylko znak Krzyża, ale również świebodziński posąg tak Żydów kole w oczy. Jeśli nawet nie da się chrześcijaństwa zlikwidować, przynajmniej na razie, to po cóż właściwie przypominać o tym Królestwie, zwłaszcza w postaci takiego gigantycznego posągu? Ale żydowski szowinizm nie wyczerpuje oczywiście wszystkich zastrzeżeń wobec świebodzińskiej figury. Nosami kręcą też postępowi katolicy, przy czym w ich przypadku, sami nie bardzo właściwie wiedzą – dlaczego. O tej bezradności, wynikającej po prostu z bezmyślnego powtarzania za Żydami, świadczy pomysł, że środki przeznaczone na zbudowanie tego posągu można było przecież „rozdać ubogim”. Przypomina to ewangeliczną scenę, kiedy to kobieta natarła stopy Chrystusa drogocennym olejkiem, co oburzyło uczniów, a zwłaszcza Judasza, który też wolał by alabastrowy flakonik sprzedać, a pieniądze „rozdać ubogim”. Warto przypomnieć odpowiedź Pana Jezusa, który poinformował uczniów, że ubogich zawsze będą mieli między sobą. Niezależnie od kontekstu sytuacyjnego, można te słowa odczytać również jako przestrogę przez uleganiem pokusie budowania raju na ziemi przy pomocy różnych demokracji i innych socjotechnik, jako przestrogę przed pokusą budowania przez Kościół ustroju, jakiego świat nie widział. Z faktu, iż królestwo Chrystusa nie jest z tego świata wynika logicznie to, że jest ze świata „tamtego”. A co wiemy o „tamtym” świecie? Niewiele, ale jedno wiemy na pewno: że nigdy nie było tam, nie ma i nie będzie żadnych reform. Jeśli zatem ten świat ma upodabniać się do „tamtego” świata, to nie za pomocą chytrych socjotechnik, którymi nowocześni księża zbajerują rzesze wiernych, tylko dzięki dostarczaniu ludziom PEWNOŚCI. Jeśli bowiem Kościół wzgardziłby Królestwem Niebieskim na rzecz Niebieskiej Republiki Demokratycznej (NRD) i zacząłby się umizgiwać do każdorazowej większości, to zamiast Prawdy dostarczałby ludziom rozterek. A ludzie mają dość rozterek i bez Kościoła, więc po cóż mieliby jeszcze przejmować się rozterkami trapiącymi duchowieństwo – czy na przykład nie zrezygnować z celibatu, albo czy może zacząć kobiety wyświęcać na „księżyny” – i tak dalej. Bóg jeden wie, jakie intencje towarzyszyły pomysłowi wzniesienia w Świebodzinie największego na świecie posągu Chrystusa Króla. Ale niezależnie od tego, co tam kto sobie przy tym myślał i czego oczekiwał, to ten ogromny posąg sprzyja przypominaniu każdemu, kto na niego spojrzy, że jest przynajmniej jeden stały Punkt we Wszechświecie: Alfa i Omega, Początek i Koniec. Nic dziwnego, że w obliczu takiej możliwości przeciwnicy Królestwa Chrystusowego tak kręcą nosami. SM

Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej! Minister infrastruktury, pan mecenas Cezary Grabarczyk „srogie głosi kary” dla zarządów spółek kolejowych, które „wprowadziły go w błąd”, przekazując fałszywe informacje, że nowy rozkład jazdy został między nimi skoordynowany. W rzeczywistości zaś spółki zlikwidowały „setki połączeń”. Pan minister nie posiada się z oburzenia, a przy okazji zbawiennie poucza złe zarządy, że kolej nie istnieje sama dla siebie, tylko dla pasażerów. Oczywiście, jak zwykle się myli, bo przecież parcelacja PKP między spółki i częściowa ich prywatyzacja według formuły: zyski już prywatne, ale straty – nadal państwowe – została przeprowadzona właśnie w interesie spółek, a nie żadnych tam pasażerów. I zarządy spółek, podobnie zresztą jak i pan minister Cezary Grabarczyk, doskonale to wiedzą. Dlaczego więc pan minister Cezary Grabarczyk udaje, że tego nie wie i wygłasza pod adresem zarządów spółek kolejowych zbawienne pouczenia? Bo jest dobrym ministrem. A skąd to wiemy? Z najlepszego źródła, to znaczy – od samej pani minister Julii Pitery, absolwentki polonistyki, która, jak tylko w Ministerstwie Infrastruktury „przeprowadziła audyt”, doszła do jedynie słusznego wniosku, że inaczej być nie może. Najwyraźniej nikt nie jadł tam dorsza. Czekamy tedy na podobnie pochwalną recenzję działalności pani minister Julii Pitery ze strony pana ministra Cezarego Grabarczyka. Zgoda wszak buduje, więc dlaczego ministrowie nie mieliby robić sobie na rękę? SM

O trzech królach, gwieździe i dacie narodzin Chrystusa Wielu z nas podziela przekonanie, że Chrystus urodził się zimą, 25 grudnia, że towarzyszyła temu Gwiazda Betlejemska i że dzień Jego narodzin rozpoczyna w kalendarzu „nową erę”. Tymczasem ustalenie dokładnej daty narodzin Chrystusa oraz rozwiązanie zagadki Gwiazdy jest przedmiotem wielowiekowych wysiłków uczonych, w tym astronomów.

"Gdy zaś Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali: »Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon«" (Mt 2, 1–2, Biblia Tysiąclecia). Gwiazda Betlejemska i Trzej Mędrcy to najbardziej znane symbole związane z Bożym Narodzeniem. Ewangelista poświęca im ledwie kilka zdań, jednak jeśli mielibyśmy mierzyć wartość dzieł literackich ich popularnością, perykopę z Ewangelii Mateusza przyjdzie uznać za jedną z najbardziej udanych konstrukcji literackich w dziejach. Wystarczy wpisać w internetowej wyszukiwarce hasła „Gwiazda Betlejemska”, „Trzej Królowie” czy „magowie ze Wschodu” (taka wersja pojawia się w Biblii Poznańskiej), by przekonać się, że nie mogą się z nimi równać nie tylko najbardziej znane dzieła literatury światowej, ale i słynne postacie historyczne. Co ciekawe, nawet znacznie bardziej wstrząsające wskrzeszenie Łazarza też nie wzbudza aż takiego zainteresowania, jak Gwiazda Betlejemska i Mędrcy. Oszczędny przekaz, zawarty tylko w jednej Ewangelii, obrósł w Średniowieczu w bogatą literaturę apokryficzną, która rozbudowała tajemniczą historię o fantastyczne szczegóły. Mędrcy stali się królami, zyskali imiona, a ich podróż do Betlejem zmieniła się w wieloletnią wędrówkę. Pojawiły się nawet ich relikwie. W 325 roku św. Helena (ok. 248 – ok. 329) przewiozła je z Jerozolimy do Konstantynopola, gdzie spoczęły w kościele Mądrości Bożej (Hagia Sofia). Stamtąd trafiły do Mediolanu, a następnie do Kolonii, wywiezione w 1164 roku jako jedna ze zdobyczy cesarza Fryderyka Barbarossy. Kolonia cieszy się relikwiami Trzech Króli po dzień dzisiejszy. Trzej Królowie są patronami miasta (symbolizujące ich trzy korony możemy zobaczyć w herbie Kolonii). Co ciekawe, peregrynacje relikwii nie przeszkodziły Marcowi Polo (1254–1324) w zanotowaniu informacji, że groby Trzech Króli znajdują się w miejscowości Saveh w Persji. Według relacji podróżnika, ich ciała miały być świetnie zachowane, włącznie z włosami i brodami. Tymczasem w Ewangelii nigdzie nie jest powiedziane, że składający hołd byli monarchami, jakie były ich imiona ani nawet ilu ich było. Choć Mateusz pisze o magach, już w II wieku Tertulian (ok. 160 – ok. 220) nazwał ich królami, a tradycja na dobre zaczęła się przyjmować w VI wieku. We wschodnich kościołach Mędrcom są przypisywane różne imiona i bywa ich 12 (co symbolizuje 12 apostołów i 12 plemion Izraela), a nawet 60. Na Zachodzie od III wieku przyjęto, że było ich trzech (Orygenes powiązał ich liczbę z liczbą złożonych Dzieciątku darów). Dary mają znaczenie symboliczne: złoto odnosi się do władzy królewskiej, kadzidło to symbol kapłaństwa, a mirra oznacza zapowiedź śmierci (wszak namaszczano nią ciała zmarłych). Imiona Królów (Kacper, Melchior i Baltazar) były z całą pewnością ogólnie przyjęte już na początku VI wieku. Nawiasem mówiąc, pisane święconą kredą na drzwiach litery C+M+B, nie są inicjałami imion królewskich. Pochodzą z łacińskiej inskrypcji: Christus Mansionem Benedicat (Niech Chrystus błogosławi temu domowi).

Gwiazdy i komety Próba ustalenia daty narodzin Chrystusa doprowadziła do ustanowienia nowej rachuby czasu – Anno Domini – roku Pańskiego (po narodzeniu Chrystusa). Było to związane z wyznaczaniem dat Świąt Wielkanocy, które mają wypadać po pierwszej wiosennej pełni Księżyca. Chrystus zmarł na krzyżu w piątek, przed świętem Paschy. Problem w tym, że rok w kalendarzu żydowskim, opartym na cyklu księżycowym, składał się z 12 miesięcy po 29 lub 30 dni. Opóźniał się więc stale o 11 dni w stosunku do pór roku. Co jakiś czas dołączano miesiąc dodatkowy. Decydował o tym Sanhedryn. Metody uzgadniania faz Księżyca z latami słonecznymi były znane w starożytności. Stosując te obliczenia i przyjmując arbitralne założenia co do czasu, jaki minął od stworzenia świata, oraz że poczęcie Chrystusa nastąpiło 25 marca 1 roku p.n.e. (w równonoc wiosenną, mającą znaczenie symboliczne), Mnich Dionizy Mniejszy ustalił na początku VI wieku, że Zbawiciel narodził się 25 grudnia 1 roku p.n.e. (rok został z całą pewnością określony błędnie, ale to już całkiem inna kwestia). Według tej rachuby, 1 stycznia 1 roku n.e. miało zapewne miejsce obrzezanie Jezusa (ósmego dnia po narodzeniu). I od tego zdarzenia tak naprawdę liczymy początek nowej ery, a nie od narodzin Chrystusa. Podobnie jest z kalendarzem żydowskim, w którym rachuba czasu jest prowadzona nie „od stworzenia świata”, ale od stworzenia Adama – Wszechświat liczył już wtedy sześć dni! Dla ustalenia chronologii życia Chrystusa kluczowe znaczenie ma wyjaśnienie, czym była Gwiazda Betlejemska. Rozpowszechnione przekonanie o komecie to zapewne zasługa m.in. Giotta (ok. 1266–1337), który na słynnym fresku w Padwie przedstawił Gwiazdę właśnie w ten sposób. Jeśli kometa, to która? Giotto widział najsłynniejszą z komet, kometę Halleya, która pojawiła się na niebie w 1301 roku. Jest to kometa powrotna, przylatująca w nasze okolice w Układzie Słonecznym co ok. 75 lat. Jednak w 1304 roku na niebie pojawiła się jeszcze bardziej efektowna kometa i fresk Giotta mógł powstać pod wpływem tego widoku. Kometa Halleya była widoczna na niebie w 12 roku p.n.e. Zbyt wcześnie, by mogła być Gwiazdą Betlejemską. Problem z interpretacją polega na tym, że wiele komet pokazuje się na niebie tylko raz i nigdy więcej. Jeśli Gwiazda nie była kometą powrotną, to ustalenie daty jej pojawienia się jest trudne i wymaga badania zachowanych tekstów. Historycy astronomii odkryli, że w kronikach chińskich zanotowano pojawienie się komety w 5 roku p.n.e. Chrystus musiał urodzić się przed śmiercią Heroda w 4 roku p.n.e. Hipoteza, że obserwowana w Chinach kometa była Gwiazdą Betlejemską, jest już dużo bardziej prawdopodobna. Nie mamy jednak pewności. Przeciwko kometarnej interpretacji przemawia to, że w powszechnym przekonaniu komety miały zwiastować nieszczęścia. „Gdy kona żebrak, nie ujrzysz komety; Tym znakiem niebo obwieszcza śmierć władcy” – pisze William Shakespeare w Juliuszu Cezarze. Chodzi mu o kometę widoczną w Rzymie w 44 roku p.n.e., o której sądzono, że jest duszą Cezara wędrującą do nieba. W tamtych czasach komety były też uważane za zjawiska atmosferyczne, bardziej przynależne do Ziemi niż do nieba.

Planety, metafory Jeśli nie kometa to co? Jednym z astronomicznych wyjaśnień mogłaby być gwiazda zmienna. Niektóre gwiazdy okresowo zmieniają jasność w znacznym stopniu. Przykładem jest Mira w gwiazdozbiorze Wieloryba. Z powodu pulsacji gwiazda ta co jakiś czas jaśnieje na tyle, że staje się widoczna gołym okiem, tyle że przez krótki czas. Dlatego odkryto ją dopiero w XVI wieku. Nie jest jednak dobrym kandydatem na Gwiazdę Betlejemską, ze względu na zbyt krótki czas widoczności i na to, że nie bardzo pasuje do opisu gwiazdy, która zmieniała swoje położenie na niebie. Innym, możliwym wyjaśnieniem mogłaby być gwiazda supernowa. Jest to zjawisko polegające na wybuchu masywnej gwiazdy (kilka razy większej od Słońca). W bardzo krótkim czasie (od kilku godzin do kilku dni) jej jasność rośnie setki milionów czy miliardy razy. Taka wybuchająca gwiazda staje się na jakiś czas tak jasna, jak cała galaktyka. Gwiazdy supernowe w pobliżu nas, w Drodze Mlecznej wybuchają rzadko – raz na kilkaset lat. W antycznych tekstach w Europie zachował się tylko jeden opis, który mógłby być związany z takim wybuchem. Dotyczy on zjawiska na niebie z 185 roku, a więc zbyt późnego dla naszych rozważań. W tekstach chińskich i koreańskich zachowały się zapiski dotyczące podobnego zjawiska, które zaszło w 4 lub 5 roku p.n.e. (nie jest jasne, czy wspomniana wcześniej „kometa” z 5 roku p.n.e. nie była raczej takim wybuchem). Popularnym astronomicznym wyjaśnieniem Gwiazdy Betlejemskiej jest koniunkcja planet. Wędrując po niebie na tle firmamentu, co jakiś czas planety zbliżają się do siebie, czasem na bardzo niewielką odległość. Od zawsze próbowano tym zjawiskom przypisać szczególne znaczenie, a także używać ich do datowania ważnych zdarzeń. Sądzono, że koniunkcja może wywołać niecodzienne zjawiska zarówno na niebie, jak i na Ziemi. Szczególne znaczenie miały mieć koniunkcje królewskiej planety – największej w Układzie Słonecznym – Jowisza z Saturnem. Do takich koniunkcji dochodzi co 20 lat. W grudniu 1603 roku doszło do niej w gwiazdozbiorze Strzelca. We wrześniu 1604 roku do Jowisza i Saturna przybliżył się Mars. W październiku 1604 roku na niebie rozbłysła supernowa. Wielki astronom, odkrywca praw ruchu planet, Johannes Kepler (1571–1630), uznał, że to koniunkcja planet spowodowała pojawienie się nowej gwiazdy. Na tej podstawie, potrafiąc obliczyć, kiedy w przeszłości miały miejsce podobne koniunkcje, próbował ustalić datę narodzin Chrystusa. Koniunkcja Jowisza i Saturna miała miejsce w 7 roku p.n.e. Nie była to jedyna koniunkcja w tamtych czasach. W 2 roku p.n.e. Jowisz zbliżył się do Wenus tak bardzo, że blask obu planet zlał się w pozornie jeden obiekt. Ten rok jest jednak zbyt późny na narodziny Chrystusa – to dwa lata po śmierci Heroda w 4 roku p.n.e., której data jest zgodna z ustaloną przez astronomów datą zaćmienia Księżyca (noc z 12 na 13 marca 4 roku p.n.e.). Jak mówią przekazy, towarzyszyło ono śmierci króla. Rozważania historyków nauki i astronomów, w niektórych przypadkach wykorzystujących do obliczania dat zjawisk sprzed 2 tys. lat najnowszą wiedzę o mechanice nieba i najnowsze programy komputerowe, prowadzą do wniosku, że Chrystus narodził się w 6 lub 5 roku „przed narodzeniem Chrystusa”. Analiza kulturowa (pasterze czuwający przy rodzących jagnięta owcach, rozkład świąt żydowskich itd.) prowadzi do wniosku, że wcale nie było to w grudniu, ale na wiosnę, zapewne w kwietniu. Wizyta Trzech Mędrców wypadłaby zatem w maju. Historycy nauki dochodzą jednak ostatnio do wniosku, że planety mogły mieć zupełnie inny związek z Gwiazdą Betlejemską. W 6 roku p.n.e. układ planet na niebie umożliwiał postawienie tzw. horoskopu królewskiego, związanego z narodzinami władcy. Mędrcy ze Wschodu byli zapewne astrologami. Do stajenki w Betlejem mogła ich przywieść zatem nie gwiazda, ale przepowiednia „z gwiazd” (planet) wywróżona, a działoby się to pomiędzy 6 a 5 rokiem p.n.e. W tym sensie Gwiazda Betlejemska byłaby więc… metaforą. DR STANISŁAW BAJTLIK

25 grudnia 2010 Kolejny szczebel zuchwalstwa. My tu sobie pielęgnujemy Boże Narodzenie, okazujemy radość z Narodzin Chrystusa, cieszymy się, że Pan Bóg się rodzi, łamiemy opłatkiem i dzielimy radością wśród  ludzi, a nie obywateli rodzinnych - a tu niestrudzona Komisja Europejska, nasz nadrzędny rząd nad rządem tubylczym - bo jeszcze wyżej mamy Organizację Narodów Zjednoczonych - rząd globalny - rzuciła właśnie na rynek europejski - uwaga! - 3 miliony egzemplarzy edukacyjnych kalendarzy dla gimnazjalistów. Nie byłoby w tym może nic dziwnego. Ale.. Ministerstwo Edukacji pod światłym kierownictwem pani Katarzyny Hall z Platformy Obywatelskiej objęło naszą, polską edycję honorowym patronatem. Czy polską? Kartki kalendarza na stronie 24, 25 i 28 w grudniu są czyste (????). Na dole strony z Bożym Narodzeniem umieszczono sentencję: ”Prawdziwy przyjaciel to ktoś, kto podzieli twoje troski i podwoi twoje radości” (!!!!). Znaczy się Pan Bóg nie jest niczyim przyjacielem.. A najmniej tych co to ten kalendarz wydrukowali.. Słowo wstępne do kalendarza napisał pan Janusz Lewandowski, komisarz ds. budżetu, Unii Europejskiej który za swoją funkcje pobiera 18 000 euro miesięcznie (!!!!) i był euro deputowanym z ramienia  Platformy Obywatelskiej, a we wstępie napisał ”Ten oto kalendarz pokazuje, że Europa jest tuż za rogiem”(???). Kto jest zwolennikiem nowego państwa - Unii Europejskiej, ten nie może ze swej natury być zwolennikiem suwerennego państwa polskiego.. Albo Polska - albo Unia Europejska, bo te dwie możliwości się wzajemnie wykluczają z prostego powodu.. Polska jest częścią Unii Europejskiej jako superpaństwa o osobowości prawnej międzynarodowej.. Jak coś jest częścią - to nie może być bytem samodzielnym.. I suwerennym.. A „Europa” nie jest za rogiem, tylko tam gdzie zawsze.. I mam nadzieję, że według nowych wzorów nie uda się jej skonstruować, nawet panu Januszowi Lewandowskiemu, wrogowi Polski suwerennej jak i chrześcijańskiej.. Za wielkie pieniądze.. Nie ma też w „kalendarzu” postępowca europejskiego- Wielkanocy (????). To nie jest oczywiście przypadek, tak jak nie jest przypadkiem, że w katechizmie do bierzmowania wśród pytań o największe święta chrześcijańskie - nie ma Wielkanocy..(????). To jest działanie z premedytacją i tak musi być traktowane. Jest za o Nowy Rok muzułmanów i żydowski Nowy Rok.. Jest też święto sikków (!!!). Można byłoby zamieścić w nim ponad czterysta różnego rodzaju ”świąt”, które każdego roku drukuje „Najwyższy Czas”- pismo konserwatywno –liberalne.. Każdego roku tych libertyńsko - laickich „świąt” jest coraz więcej.. Już wkrótce kolegom - nie starczy stron , żeby je zamieszczać.. Tak wygląda werbalna - na razie - walka z chrześcijaństwem.. Frontalne tarcia już były.. W czasie Rewolucji Francuskiej, czy podczas wojny domowej w Hiszpanii, czy wojny domowej w Rosji.. Teraz rewolucjoniści stosują inne sposoby, bardziej podstępne, a mniej frontalne.. Poprzez usypianie narodów.. I narzucanie powoli nowej świeckiej tradycji.. Jak twierdził Honore de Mirabeau: ”Nie jest sztuką wzniecić rewolucję, sztuką jest kontrolowanie jej przebiegu”(!!!). I tak właśnie robią.. Dwa kroki do przodu - jeden krok w tył.. To postulował Lenin. Po interwencji dziennikarzy, euro urzędniczka odpowiedzialna za kalendarz zapowiedziała, w następnej edycji ”lepszą równowagę między religiami” (???). To znaczy? Więcej ”religii” i związków wyznaniowych, żeby stworzyć większy melanż i większą różnorodność, żeby nie można się było połapać o co w tym wszystkich chodzi.. To dlaczego w tej edycji nie umieścili Wielkanocy i Bożego Narodzenia? Przecież była okazja.. Na szczęście Kościół Powszechny ma swój kalendarz i jego się trzyma przez wieki.. Rewolucjoniści francuscy próbowali narzucić swój, bolszewicy swój.. Ci w Hiszpanii nie zdążyli - bo ponieśli klęskę.. Chwała wielkiemu generałowi Franco.. Którego pomniki są burzone obecnie w Hiszpanii.. Żeby zatrzeć ślady zwycięstwa.. Teraz rewolucjoniści robią to samo, ale innym sposobami.. I też się biorą za kalendarz. Międzynarodówka socjalistyczna nie śpi.. Robi swoje.. Czasami przeprosi i się ukorzy, ale robi swoje. nadal.. Żeby ich nie posądzić, że nie daj Boże walczą z chrześcijaństwem...Tak jak ojciec Ludwik Wiśniewski.. Który twierdzi, że ”Wg moich ocen ponad 50 % duchowieństwa jest zarażone ksenofobią, nacjonalizmem i wstydliwie skrywanym antysemityzmem” (???). To samo od lat twierdzi Gazeta Wyborcza i to jest jakaś dziwna zbieżność.. Sędziwy dominikanin, napisał list do nowego nuncjusza apostolskiego w Polsce, abp Celestyna Migliore.. List przedstawia ”winy mojego kościoła” - jak to ujęła w czołówce Gazeta Wyborcza. Winy ”jego Kościoła”(???). A jest to Kościół Powszechny, który ma określone zasady, którym podlegamy wszyscy  jako wierni.. Bardzo nie podoba się ojcu dominikaninowi, że biskupi nie potrafią rozwiązać ”Problemu Radia Maryja” (???). Achaaa… Radio Maryja - to jest problem.. Nic innego w kraju głupoty i nonsensu nie jest problemem, tylko Radio Maryja... Bo przeszkadza i ma dość wielkie wpływy.. I przeszkadza ojcu dominikaninowi, tak jak przeszkadzało ojcu Maciejowi Ziębie, którego od czasu  organizacji trzydziestolecia Solidarność, gdzie pozapraszał różnych magów i wróżbitów - nazywam panem Maciejem Ziębą. Nawet Gazeta Wyborcza się go pozbyła... Zrobił swoje - może odejść.. Ojciec dominikanin Ludwik Wiśniewski  twierdzi, że Radio Maryja jest miejscem gdzie: ”ludzie uczą się fanatyzmu i niechęci, nawet nienawiści do inaczej myślących” (???). Każdą wypowiedź słuchacza można określić jako pełną nienawiści, skoro nie zgadza się z ogólnie obowiązującą linią, linią wyznaczaną przez Gazetę Wyborczą, albo - jak to określił pan Waldemar Łysiak- „Salonu”. Zakonnik twierdzi, że ”bardzo wielu księży zatraciło granicę między Ewangelią a polityką”(???). No tak.. Ale ojciec Ludwik Wiśniewski nie zatracił granicy pomiędzy Ewangelią a polityką. Bo bardzo nie podoba mu się angażowanie duchowieństwa w politykę.. Duchowny prawo demokratycznego głosu ma, ale nie wolno mu się wypowiadać.. Bardzo ciekawe. To albo dać mu prawo głosu i prawo wypowiadania się, albo zabrać mu prawo głosu - i buzia w kubeł.. To miałoby jakiś sens. A tak? Tym bardziej, że ojciec dominikanin Ludwik Wiśniewski przez kilka dziesięcioleci zajmował się głównie działalnością polityczną, jako opiekun opozycyjnej młodzieży na KUL-u, między innymi Bogdana Borusewicza, autora słów ”Papież popełnia błąd za błędem”, a także Aleksandra Halla, lidera Ruchu Młodej Polski, którego żona pani Katarzyna Hall, zajmuje się  praniem mózgów polskiej młodzieży i realizowaniem europejskich wytycznych w sprawie likwidacji państw narodowych.. Był uczestnikiem Ruchu Praw Człowieka i Obywatela, który to ruch, był przede wszystkim wymierzony przeciw Panu Bogu.. Bo Prawa Człowieka są wymierzone przeciw Panu Bogu, który  dał ludzkości Prawa Boże, a nie Prawa Człowieka.. Był przyjacielem ludzi KOR-u, Adama Michnika, Jacka Kuronia i Jana Józefa Lipskiego.. I wtedy polityka mu nie przeszkadzała.. W latach osiemdziesiątych potrafił stać w ruchliwym miejscu Wrocławia z transparentem ”Uwolnić Władka Frasyniuka”. Był człowiekiem odważnym.. Wtedy mógł pewnych rzeczy nie widzieć, ale dzisiaj po 30 latach nie widzieć kim byli i są ci ludzie??? Dlatego mimo pierwszego Dnia Świąt oznajmiam. Nie będę ojca Ludwika Wiśniewskiego nazywał ojcem. Od dzisiaj jest dla mnie pan Ludwik Wiśniewski, tak jak pan Maciej Zięba.. Czy wszyscy Dominikanie są podobni? Mam nadzieję, że nie.. Nie ma końca historii, jak twierdził niejaki Fukuyama.. Mając na myśli wszechpanującą wszędzie demokrację.. Historia się toczy nadal... I nie jest tak, że spełniło się to o co walczyli różni ludzie z komuną.. O co walczyli? O ten bałagan  i wielkie długi pogrążające nasz kraj w niebycie..? O miliony pokrzywdzonych  opuszczających swoją ojczyzną i poniewierających  się po świecie.. I o likwidację państwa polskiego?.. Nie ma na to mojej zgody i mam nadzieję wielu ludzi, którzy myślą podobnie. Zakon Kaznodziejski przez wieki był prawdziwą elitą Kościoła i jego mieczem w walce z wrogami.. Dlatego Dominikanów określano jako „Domini canes” - psy Pana Boga.. Ale niektóre psy znalazły sobie nowego pana.. A co z Panem Bogiem ? Bo nie można być sługą dwóch panów… Mimo wszystko, Wesołych Świąt Bożego Narodzenia. WJR

Wywiad z ks. prof. Waldemarem Chrostowskim Z ks. prof. Waldemarem Chrostowskim, biblistą z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, rozmawia Bogusław Rąpała.

Co wydarzyło się ponad 2000 lat temu w Betlejem? - To, co się wtedy wydarzyło w Betlejem, ma decydujące znaczenie dla całej ludzkości i każdego człowieka z osobna, nawet jeżeli liczba wyznawców Chrystusa wciąż nie dorównuje liczbie mieszkańców Ziemi. Znaczenie tego niezwykłego wydarzenia nie zmieniło się ani trochę w ciągu dziejów i można je najkrócej streścić tak: Bóg w osobie Jezusa z Nazaretu, urodzonego przez Maryję w Betlejem, wszedł w ludzką historię i stał się człowiekiem. Od najdawniejszej starożytności ludzie chcieli dorównać bogom i podejmowali rozmaite wysiłki, by tak się stało. W Betlejem te kategorie zostały zupełnie odwrócone: Bóg przychodzi na świat jako człowiek, dokonuje się więc Jego przedziwne zstąpienie, którego potwierdzenie i owoc stanowi ludzka natura Jezusa.

Ludzie od zawsze byli przekonani, że Bóg istnieje. - Prawdziwy ateizm jest zjawiskiem stosunkowo rzadkim także dlatego, że wymaga równie wielkiej odwagi jak wiara, a stawia człowieka przed przepaścią bez wyjścia. Wiara wymaga rozumu i się nim posługuje, dając ponadto pole dla emocji i wyobraźni. Stąd wynika wielość oraz rozmaitość religii, w których wyczuwano i przedstawiano mniej albo bardziej prawdziwy obraz Boga. Istniało jednak coś więcej, a mianowicie tęsknota za tym, aby Bóg był blisko, czyli aby był obecny w dziejach świata i w losach ludzi. Tę nadzieję, która wraz z wybraniem Izraela przerodziła się w pewność, podtrzymywali i rozwijali wielcy biblijni bohaterowie wiary, zwłaszcza prorocy. Nazywano Boga Ojcem Izraela, którego wybrał sobie spośród innych ludów i narodów, oraz Ojcem całej ludzkości, którą stworzył i powierzył jej potencjał przekazywania daru życia. Na rozmaite sposoby wyczekiwano szczególnej interwencji Boga, co znalazło wyraz w nadziejach mesjańskich biblijnego Izraela. Ale to, co się wydarzyło w Betlejem, a dziewięć miesięcy wcześniej w Nazarecie, wychodzi poza ramy wszelkich ludzkich wyobrażeń o Bogu oraz Jego relacji wobec człowieka i świata.

Na czym polega ta zasadnicza nowość Bożego działania? - Bóg nie tylko ukazał nam swoje oblicze, nie tylko odpowiedział na wielkie wołanie ludzkości, by potwierdzić nam swoje istnienie i obecność, ale stał się jednym z nas. Doniosłość i waga tajemnicy Betlejem polegają na tym, że o ile przez akt stworzenia jesteśmy dziećmi Bożymi, o tyle przez wcielenie Syna Bożego staliśmy się braćmi Jezusa Chrystusa, a więc w pewien sposób braćmi samego Boga. To niezwykle piękna i wzniosła perspektywa, która pozwala nam lepiej zrozumieć, kim naprawdę jest człowiek i skuteczniej uszanować jego wielkość i godność. Ludzie zawsze wyobrażali sobie Boga w Jego majestacie i chwale. Zarówno w religiach pogańskich, jak i w religii biblijnego Izraela oddawaniu czci Bogu towarzyszyły wystawność i splendor. Tymczasem Syn Boży przyszedł na świat jako najbiedniejszy z biednych. W taki sposób znalazła wyraz pokora Boga i Jego bezgraniczna solidarność z każdym człowiekiem. Wobec ubóstwa Betlejem nikt nie może się czuć pominięty, niezauważony, zepchnięty na margines albo niepotrzebny. W Jezusie najlepiej widać również to, co w życiu naprawdę najważniejsze. Jezus i Jego Rodzice nie mieli prawie nic z rzeczy materialnych, ale Maryja i Józef ofiarowali Dziecięciu wszystko, czego potrzebowało, to jest miłość.

Nie wszyscy jednak radośnie witali Mesjasza… - Od samego początku temu, co wydarzyło się w Betlejem, towarzyszyła niewiara i sprzeciwy. Kiedy Jezus przychodził na świat, w sąsiedniej Jerozolimie rosło już drzewo na Jego krzyż. Ten krzyż był wpisany w całe Jego życie. Wraz z narodzinami w Betlejem stał się On znakiem sprzeciwu i również w tym względzie widać trwałą aktualność betlejemskiej nocy. Nie było dla nich miejsca w gospodzie, ale gdy się znalazło, Święta Rodzina doświadczyła znacznie poważniejszych zagrożeń. Przyszły ze strony ówczesnych władz, których przedstawicielem był król Herod. Ewangelista Mateusz napisał, że „nastawał na życie Dziecięcia, aby je zgładzić”. Również dzisiaj nie jest tak, że Bóg ma w świecie samych przyjaciół. Wprawdzie nie brakuje ludzi, którzy Go wyznają i są Mu wierni, ale nie brakuje również innych, którzy albo nie wierzą w Boga, albo się Bogu i Jego obecności w świecie mniej czy bardziej otwarcie sprzeciwiają. Jeżeli chodzi o przyczyny niewiary, wynikają one przede wszystkim stąd, że niektórzy ludzie nie dopuszczają do siebie możliwości, iż Bóg mógł tak głęboko wejść w dzieje świata, że dla nas i naszego zbawienia stał się człowiekiem. Odrzucają zatem możliwość, że Bóg stał się tak bardzo ludzki. Pod tym względem Boże Narodzenie wciąż pozostaje ogromnym wyzwaniem, którego sedno polega na tym, by przyjąć Boga nie takim, jakim Go sobie wyobrażamy, ale takim, jakim On jest naprawdę, czyli z Jego bezgraniczną miłością do człowieka.

Dlaczego Pan Jezus przyszedł na świat właśnie w tamtym momencie historycznym? - Zapewne nigdy nie będziemy znali pełnej odpowiedzi na to pytanie. Gdyby się narodził gdzie indziej i w innym czasie, także byśmy je zadawali. Jesteśmy więc zdani na zgadywanie, ale mamy pewne cenne drogowskazy. Właśnie wtedy życie Izraela jako ludu Bożego wybrania zatoczyło wielkie koło. Z jednej strony istniały wytężone i silne oczekiwania oraz nadzieje mesjańskie. Przybierały one różne kształty, co sprawiało, że religia biblijnego Izraela i jego pobożność były wielopostaciowe i wielokierunkowe. Dotyczy to Palestyny oraz coraz bardziej wówczas prężnej i coraz bardziej wpływowej diaspory żydowskiej. Odnosi się wrażenie, że wołanie o wyraźne znaki Bożej obecności w świecie było pod koniec czasów Starego Testamentu bardziej natarczywe niż kiedykolwiek przedtem. Z drugiej strony Bóg, będąc Panem historii znającym wszystkie wymiary czasu, a więc nie tylko przeszłość i teraźniejszość, lecz i przyszłość, wpisał życie Syna w tamten czas dlatego, że niedługo po Jego śmierci ustało sprawowanie kultu w świątyni jerozolimskiej, a więc ustało także składanie ofiar. Nie jest zapewne przypadkiem, że około 40 lat przed zburzeniem świątyni i całkowitym zanikiem starotestamentowych obrzędów ofiarnych Jezus na Kalwarii własną krwią sprawił, że ofiary Starego Testamentu stały się niepotrzebne. W tej zbieżności możemy dopatrywać się wskazówek do właściwego zrozumienia, dlaczego Bóg wybrał tamten, a nie inny czas. Spełnienie obietnic mesjańskich oznaczało nastanie „pełni czasu”, to jest definitywną obecność Boga w świecie. Potwierdzeniem tej świadomości ze strony człowieka jest m.in. rachuba czasu i kalendarz z określeniami „przed Chrystusem” i „po Chrystusie”. Rzeczywiście, dzieje świata zostały jakby przełamane na dwie połowy. Pierwszą stanowiło żmudne i cierpliwe oczekiwanie, a drugą spełnienie się obietnic Bożych.

Wielu katolików zastanawia się, jak przyjęlibyśmy Jezusa, gdyby narodził się we współczesnym świecie.
- Dla Boga nie ma nic niemożliwego. Gdyby Jezus dzisiaj przyszedł na świat, mielibyśmy do czynienia z tymi samymi paradoksami co wtedy, tyle tylko, że bylibyśmy informowani o niezwykłym wydarzeniu w nowoczesnej oprawie medialnej. Zapewne byłoby tak, że wiele stacji telewizyjnych urządziłoby transmisję, abyśmy mogli obejrzeć to, co uznano za ważne i modne. Na pewno wielu ludzi wykazałoby zainteresowanie podawanymi informacjami, otwierając się na działanie Boga. Nie zabrakłoby współczesnych „pasterzy” i „mędrców”, jak ci trzej ze Wschodu, którzy odpowiedzieliby z wiarą i entuzjazmem, ofiarując Nowonarodzonemu to, co najlepsze i najcenniejsze, czyli swoją miłość.

Nie zabrakłoby z pewnością również kontestujących to doniosłe wydarzenie. - Z drugiej strony natychmiast pojawiliby się komentatorzy, specjaliści i politycy, a każdy z nich przedstawiałby inny punkt widzenia na temat narodzin Mesjasza. Jeden uznałby, że to niemożliwe, drugi, że nie ma większego znaczenia, a trzeci, że być może ma jakieś znaczenie, ale nie teraz i nie dla nas. Uczestnictwo w dyskusji na ten temat uznaliby za dobrą okazję do promowania własnej osoby. Dyskusja byłaby przerywana reklamami, a prowadzący spointowałby ją stwierdzeniem, że „do tematu jeszcze będziemy wracać”. Z całą pewnością mielibyśmy zatem do czynienia z taką samą niewiarą i takimi samymi oporami i sprzeciwem, które doszły do głosu wówczas, gdy Herod zadrżał na wieść o tym, że narodził się „król żydowski”. Także dzisiaj niejeden „Herod” miałby poważne obawy, iż Nowonarodzony, o którym tyle się mówi, może zagrozić jego władzy, a w każdym razie chwilowo lepiej wypada w rankingach i sondażach opinii publicznej.

Mijają wieki, a gotowość ludzi na przyjęcie Nowonarodzonego się nie zmienia… - Ludzkość jest więc przygotowana, a zarazem nieprzygotowana na przyjęcie Jezusa Chrystusa tak samo, jak była przygotowana i nieprzygotowana ponad dwa tysiące lat temu. Najważniejsze pytanie dotyczy tego, po której stronie ja bym się znalazł, a także moje otoczenie i ci, których znam. Okazałoby się, że wiele dokonanych wyborów by nas zaskoczyło, bo granica między dobrem i złem nie przebiega między ludźmi, lecz w sercu każdego człowieka.

Dlaczego ludziom tak ciężko jest przyjąć i zrozumieć istotę Bożego Narodzenia? Wszyscy przecież pragniemy dobra, miłości, ciepła. - To pragnienie jest w nas wpisane. Ale wielu nie wierzy, że prawdziwa miłość, dobro i ciepło są możliwe, ponieważ ich nie doświadcza bądź nie odwzajemnia. Warto być dobrym, bo dobro samo w sobie jest wartością, która stanowi nagrodę; warto kochać, bo miłość sama w sobie jest wartością, której nic nie zastąpi. Kto nie zna tych wartości ani ich nie ceni, na ogół nie potrafi otworzyć się na Boga.

W nasze pełne trosk i niedoskonałości życie wkracza sam Bóg. Na czym polega właściwe przeżywanie świąt Bożego Narodzenia? - Na tym, żeby w swojej rodzinie, miejscu pracy i wszędzie tam, gdzie jesteśmy, wytworzyć taki klimat i taką duchową atmosferę, w której pojawią się i rozwiną wartości będące podstawą dobrego i głębokiego przeżywania tego, co stanowi prawdziwą i radosną treść świąt Bożego Narodzenia. Stając się człowiekiem, Bóg „zstąpił” do nas, abyśmy „wstąpili” do Niego, czyli dojrzewali do życia wiecznego w Jego obecności. Im więcej innym będziemy okazywać miłości, lojalności i wierności, tym bardziej będą oni w stanie przyjąć Boga, który jest Miłością. A jeżeli człowiek raz Go doświadczy, będzie to miało ogromny wpływ na całe życie. Dokonaliśmy ogromnych postępów w zakresie techniki, technologii i wynalazków, które ułatwiają nam życie, ale uczyniliśmy bardzo niewiele, by nasze życie nabrało sensu i znaczenia oraz takiego blasku, jaki mieć powinno. W święta Bożego Narodzenia powinniśmy sobie głębiej uświadomić, że Bóg nam niczego nie zabiera, lecz wszystko daje. Nie powinniśmy mylić wolności ze swobodą ani swawolą, bo te nas zubożają i niszczą. Bóg w Jezusie Chrystusie powołuje nas do życia w wolności, a wolność polega nie tyle na wybieraniu między dobrem a złem, bo to zaledwie minimum, ile na wybieraniu coraz większego dobra. Dziękuję za rozmowę.

Chciałem coś z okazji tych Świąt napisać – ale w międzyczasie przeczytałem wywiad p. Aleksandry Klich z p. prof. Zbigniewem Mikołejką n/t „W jakiego Boga wierzą Polacy?”. W kilku miejscach p. Profesor odlatuje w przestworza – ale generalnie ma rację. (Bóg z instrukcją obsługi "Użyj i wyrzuć" Rozmawia Aleksandra Klich

Aleksandra Klich: W jakiego Boga wierzą Polacy? Prof. Zbigniew Mikołejko: Wierzą w boskie awatary, nie w boskość.

Awatary? - Boskie ikony, zmysłowe przejawy, które łatwo sobie wyobrazić, zobaczyć na obrazku. Wierzą w Maryję i Jezusa, ale już nie bardzo w Ducha Świętego czy Boga Ojca. Nawet studenci humanistyki myślą, że Trójca Święta to Maryja, Dzieciątko i Józef. To wynika z jednej strony z charakterystycznego dla Polaków zmysłowego poznawania świata - jak nie doświadczą, to nie uwierzą, a z drugiej - z teologicznej infantylizacji. Większość z nas zatrzymała się w poznaniu Boga na poziomie dziecinnego katechizmu.

W Boże Narodzenie przychodzi aniołek, rodzi się Jezusik, który leży w żłóbku Aniołowie śpiewają, pasterze przybywają? - Z jednej, strony to nasza dziecinna świadomość religijna, z drugiej - polska potrzeba czułości. Nasz Bóg jest Bogiem czułym, który się o nas troszczy, jest bliski, rodzinny. Polskie Boże Narodzenie to wspaniałe święto bliskości, uwielbiam je, bronię jego tradycyjnych form, ale nie ma tu miejsca na żadną metafizykę ani transcendencję. Jeśli otwieramy się podczas wieczerzy wigilijnej na jakieś obszary poza realne, to są to przestwory łączności ze zmarłymi, z naszymi przodkami. Gdybyśmy naprawdę potrzebowali metafizyki, to świętowalibyśmy Wielki Piątek. Ale wtedy musielibyśmy myśleć o grzechu i piekle. A my o grzechach nie myślimy, a piekła się boimy.
Jakiego Boga potrzebujemy? - Polacy są pragmatyczni, szukają Boga opiekuńczego, który coś im załatwi. Dlatego Maryja ma być dobrą panienką ze szlacheckiego dworku, która obłaskawi kanty świata, złagodzi rany i cierpienia, da nadzieję i otuchę, otuli swoim błękitnym płaszczem. Jezus też jest opiekunem. Cierpi jak my, więc jest w stanie zrozumieć Polaka i mu pomóc. Boże Narodzenie jest takim momentem, w którym Bóg dla Polaków jest szczególnie łaskawy. Jest Bogiem nadziei. Najmocniej wtedy widać, jak bardzo chcemy, żeby Bóg stał się Bogiem naszego domowego ogniska. Jego duchem opiekuńczym. Bóg nie jest nam potrzebny do zbawienia, ale do codziennego użytku, żeby się zajmował naszymi większymi lub mniejszymi dramatami. Żeby rozwiązał nasze problemy albo przynajmniej nas wsparł. To jest Bóg z instrukcją obsługi "Użyj i wyrzuć".
Wierzymy w Boga sprawiedliwego czy miłosiernego? - Miłosiernego. Szukamy w Kościele bezpieczeństwa i pewności, które nam daje dotknięcie dziecinnego albo ojcowsko-macierzyńskiego Boga. Polacy chcą wiary oswojonej, mocno udomowionej. Sprawiedliwości się boimy. Nie znamy i nie pragniemy zatem Boga, który się sroży, gniewa się, cierpi. Ani Boga ukrytego, tego, który jest tajemnicą, który jest niepoznawalny. Boga kary i łaski. Polski Bóg nie jest ani Bogiem teologów, ani filozofów, to abstrakcyjny nie poruszyciel świata. A już na pewno nie chcemy Boga, który by czegoś od nas wymagał. Nie jest dla nas przy tym ważne, że ewangeliczny Jezus Chrystus jest również nauczycielem życia moralnego, że uczy miłości bliźniego, powtarzając: "Miłuj Boga i bliźniego". W Polsce miłuje się więc Boga, a z bliźnim jest znacznie gorzej. Polska wiara nie przekłada się na życie etyczne, zgodne z przykazaniami. Kiedyś ksiądz profesor Władysław Piwowarski przeprowadził badania deklaracji religijności w różnych regionach Polski - i uprzemysłowionych, i rolniczych - i stwierdził, że w Polsce żadne z dziesięciu przykazań nie jest przestrzegane w stu procentach. Stopień akceptacji dla Dekalogu wynosił, w zależności od przykazania, od 30 do 60 procent.
Nawet "nie zabijaj"? - Oczywiście. Przecież, jak pokazują badania, większość Polaków opowiada się za karą śmierci. Więcej, akceptuje zabijanie w emocjach, np. dla zemsty. Wystarczy przypomnieć historię sprzed kilku laty, spod Dobrego Miasta, kiedy to kilku mężczyzn zabiło sąsiada. Właściwie cała, a jakże, katolicka społeczność była przekonana, że zabójstwo było słuszne. Rozumiem desperację spowodowaną zagrożeniem ze strony bandyty, ale jest pewna granica. I tą granicą powinno być ludzkie życie. A już na pewno jest ono tą granicą dla katolika, któremu Bóg nakazuje: "Miłuj bliźniego". Ale w Polsce to się nie sprawdza, bo Polacy prowadzą niechlujne życie moralne. Nie widzą Boga w drugim człowieku. Nie chcę idealizować społeczeństw zachodnich, ale proszę spojrzeć na Niemcy czy Holandię. Tam, gdzie panuje surowy duch protestantyzmu, tam niejednokrotnie częściej niż w Polsce istnieje moralny rygoryzm. Pilnuje się Dekalogu.
Ale to nam udało się przejść suchą stopą przez ocean komunistycznego ateizmu i nadal polskie kościoły są pełne, a w protestanckich społecznościach wierzących jest znacznie mniej. - Proszę pani, muszę zaprotestować. Po pierwsze - człowiek Zachodu, który przestał chodzić do kościoła, wcale nie przestał być religijny. Tyle że jego religijność stała się prywatna, osobista, wewnętrzna i buduje się ją bez autoryzacji instytucji kościelnej. Religia to intymna sprawa, a nie kwestia publiczna. I to polskim biskupom się nie podoba, bo nie pozwala na mariaż ołtarza z tronem, do którego tak bardzo się przywiązali. Po drugie - religijności pustych kościołów na Zachodzie odpowiada w Polsce religijność pustych form. Co przeciętny Polak wie o doświadczeniu nocy św. Jana od Krzyża? O świętym Tomaszu? Augustynie? Nie wiedzą ani ci, co chodzą do kościoła, ani ci, którzy Kościół atakują. Polakom ta wiedza nie jest potrzebna, bo są przekonani, że wiara to łaska, i już. A jak jej nie ma, to nie ma. I to przekonanie zwalnia z wysiłku umysłowego, rozleniwia, a to błąd.
Święty Tomasz z Akwinu lenistwo, acedię, zaliczył do grzechów głównych. Prowadzi do duchowej pustki. Dlaczego Polacy na nią cierpią? - To ma swoje korzenie w naszej historii. Nie spieraliśmy się o wiarę, nie umieraliśmy za nią w okresie kontrreformacji jak Francuzi czy Niemcy. Na zachodzie Europy wyrzynano się w imię Boga, ale - jakkolwiek strasznie by to zabrzmiało - dzięki rzeziom tamtejsze wspólnoty wyrosły na krzepkie, mądre społeczeństwa. W tym samym czasie nasza średnio zamożna szlachta zamknęła się w białych ścianach polskich dworków, zasiadła pod lipami i zastygła intelektualnie. Słynna polska tolerancja polegała właściwie na obojętności. I za ten polski brak ostrego religijnego sporu, wojen, za brak nocy świętego Bartłomieja i wojny trzydziestoletniej przyszło nam zapłacić słabym państwem. I słabą wiarą. Proszę zauważyć, że Polska - mimo iż chlubi się tysiącletnim chrześcijaństwem - to aż do Karola Wojtyły nie wydała żadnego wielkiego człowieka Kościoła. Bo dziecinne formy polskiej wiary są puste. Nie jesteśmy przejęci wiarą. I na pewno nie oddalibyśmy za nią życia.

Polska wiara jest powierzchowna - ta diagnoza pokrywa się z wynikami badań CBOS-u, które pokazują, że co prawda chodzimy do kościoła, przywiązujemy wagę do obrzędów typu pogrzeby i chrzciny, ale nad wiarę przekładamy w życiu zdrowie, rodzinę, pracę, a nawet szacunek drugiego człowieka. Dlaczego? - Chrystianizacja Polski była krótka i gwałtowna. Nie polegała na osmozie, jak w krajach romańskich i celtyckich, ale na brutalnym narzuceniu przez władzę. Często dochodziło przy tym do brutalnej przemocy, do wyrżnięcia całych społeczności i zniszczenia miejsc dotąd świętych. Gwałtem wprowadzone chrześcijaństwo nie sięgnęło podglebia wiary i mentalności Polaków. Ono pozostało pogańskie. I jest takie nadal. Dlatego nasz chrystianizm też jest po trosze pogański. A wiara jest czymś zewnętrznym, także wobec archaicznego, przedchrześcijańskiego rdzenia, który dźwiga we własnym ciele. Łatwo nam zatem przychodzi oddzielenie życia od wiary. To widać nawet w architekturze i organizacji przestrzeni. W większości polskich wsi, w odróżnieniu od miast, kościoły budowano poza centrum, na obrzeżach. To samo dotyczy cmentarzy i krzyży. Na wiejskie wesela nie zapraszało się księży. Bo tam, podczas erotycznego, płodnościowego obrzędu, rządzi drużba. Nie ma miejsca na wiarę.
To dlatego tak łatwo godzimy niedzielne chodzenie do kościoła z łamaniem kościelnych zakazów, np. stosunków przedślubnych czy antykoncepcji? - Tak. Życie codzienne Polaków jest wyjęte z porządku wiary. Proszę sobie przypomnieć rabację chłopską z 1846 roku. Jakby było mało - wiem to z badań pana Michała Montowskiego przygotowującego doprawdy fascynującą książkę - że chłopi galicyjscy byli wściekli z powodu okrucieństwa swoich panów, a tu jeszcze Kościół wymyślił akcję antyalkoholową. Nie dość, że panowie zabrali im wolność, to jeszcze pańscy "agenci", księża - wódkę. Więc poduszczeni przez lokalnych starostów uznali, że cesarz z Wiednia pozwolił im rozprawić się z panami i że zawiesił on czasowo moc Dekalogu. W tym pogańskim karnawale przemocy można było rżnąć panów i obcinać im głowy. Polskiemu chłopu łatwo przyszło zawieszenie na kołku swojej wiary, bo ona była czymś zewnętrznym. Zresztą bardzo często Kościół i księża stoją obok życia Polaka, nie reagują na widome zło. Jak w "Chłopach" Reymonta, gdy mściwa wieś wywozi Jagnę, a proboszcz stoi w furcie i patrzy. Nic nie robi. Podobnie, według świadectw zebranych przez Grossa, było w Jedwabnem. Ksiądz też stoi w bramie i też patrzy, jak odbywa się karnawał śmierci. To są zachowania nietknięte chrześcijaństwem, u ich fundamentów tkwi nasza pogańskość. W naszym kraju na dobrą sprawę nie ma pojęcia grzechu, bo moralność i wiara zostały zepchnięte do kościoła, w wąską i zamkniętą przestrzeń świątyni. Tam trzeba być dobrym, porządnym, czystym. Po wyjściu z kościoła można natomiast wszystko. Wiarę zawiesza się na kołku. Boga nie ma zatem w sferze społecznej, moralnej, intelektualnej. Człowiek w Polsce nie musi się z nim targać. Skoro siedzi w kościele, a nie w moim codziennym życiu, to "hulaj dusza, piekła nie ma!". I nie ma Boga, gdy oszukujesz przy podatkach, poniżasz pracowników, nie płacisz im pensji albo po prostu kradniesz w supermarkecie. My ponadto nie debatujemy, nie targamy się ze sobą w sprawach nieba, piekła, Boga, diabła, nie odważamy się na refleksję metafizyczną - to sprawa kapłanów i "uczonych w Piśmie". Nie ma mowy o zmierzeniu się z fundamentalnym złem, absolutną bezbożnością. I autentycznej tradycji ateistycznej, tylko - na ogół - tani antyklerykalizm i powtarzanie kilku mantr za Dawkinsem. Nie ma mowy, by stanąć poza zwyczajową moralnością - po to, by znaleźć Boga albo go dramatycznie utracić. Polak boi się takich doznań. Dlatego tak łatwo godzimy codzienność z religią. Po odbębnieniu mszy łatwo wracamy do zwykłych naszych rytuałów. Bóg służy nam bowiem ku pokrzepieniu serc. I podobnie krzepią nasze serca towary, które kupujemy w sklepie. To nowe relikwie w kolorowym papierku, błyszczące. Wielokrotnie obserwowałem, jak tłumy ludzi ciągnęły z okolicznego kościoła po sumie do położonego nieopodal supermarketu. Polak bardzo łatwo zresztą przechodzi od sfery sacrum do sfery profanum. Bo i w jednym, i drugim miejscu ważna jest dla niego zmysłowość doznań. I jakieś proste olśnienie. Bez trudności i oporów przechodzimy od fetyszyzmu religijnego do towarowego. Więc nie gorszy nas ta łatwość przekraczania granicy między sacrum i profanum. A zakupy w Polsce stały się rodzajem świętości. To nowy, fantastyczny kult, któremu Polak oddaje się z lubością.
Dla pana granica między sacrum i profanum powinna istnieć? - Oczywiście. Gdy widzę, jak zaciera się różnica między Bogiem a mamoną, mam poczucie jakiejś niestosowności. Pamięta pani, co Chrystus zrobił z tymi, którzy handlowali w świątyni?
Przegonił ich. - No właśnie. I czy teraz nie przegoniłby tych, którzy biegną z kościoła do supermarketu?

Katolicyzm w polskim wydaniu mocno wiąże się z narodem. Polak to katolik? - Oczywiście, że już nie, choć pewne ślady zostały. Polacy sięgnęli po symbol krzyża, gdy byli zagrożeni jako naród. Bo wisiał na nim Chrystus cierpiący jak oni. W kolegiacie w Czerwińsku odsłonięto fresk namalowany po potopie szwedzkim, największej apokalipsie w dziejach Polski. Szwedzcy żołdacy koronują cierniem Jezusa. Naszego, polskiego Boga. To wtedy bowiem na polski katolicyzm zaczął nakładać się nacjonalizm i rodził się mesjanizm podporządkowany polskiemu lękowi przed obcym. Używanie dziś, w czasach wolności i demokracji, tego symbolicznego zespolenia jako znaku tożsamości dziwi. Jednak nawet obecnie, gdy przenosimy się do Irlandii czy Wielkiej Brytanii, przenosimy się tam ze wszystkim, co znane, oswojone - ze zwyczajami, obrzędami. Tworzymy polskie parafie, żądamy polskich księży. Nie chcemy chodzić na msze odprawiane przez Francuza czy Niemca. Bo to przebierańcy. Prawdziwy ksiądz katolicki musi być Polakiem. Bo my mamy Boga od świąt i narodu. Nie mamy Boga od człowieka. Nie ma nawet Boga pewnych węższych środowisk zawodowych: kupców, żeglarzy czy rzemieślników. Albo Boga takiego jak protestancki, który uczy pracy i odpowiedzialności. Polski Bóg jest Bogiem wielkiej wspólnoty, nie moim osobistym, wyjątkowym. I przymuszającym do pewnych postaw etycznych.
Czy Bóg starszych Polaków jest inny od Boga młodszych? - Bóg młodszego pokolenia jest słodszy od Boga starszych. - Jezus mnie kocha - mówi do mnie studentka, osoba wierząca, tłumacząc tym marną pracę, którą napisała. - Słuchaj, ale Jezus wymaga też, żebyś użyła rozumu - mówię. Ale ona nie rozumie, o co chodzi. Fajnie się więc zebrać we wspólnocie na Polach Lednickich i dać upust swemu zbiorowemu zachwyceniu. Pośpiewać, wzruszyć się. Ale Bóg to przecież nie tylko zachwycenie, ale i groza. U młodych już nie ma grozy. Została wymyta z ich doświadczenia.

Socjolodzy twierdzą, że coraz więcej młodych ludzi uważa, że religijność to nie kościelność, i szuka dróg do Boga poza Kościołem. - Sergio Quinzio pisze w "Bezradności Boga", że cechą charakterystyczną współczesnej religijności jest splatanie się wiary z niewiarą. Dlatego to, co przeżywam sam, w sobie, jest ważniejsze od tego, czy należę do tego czy innego Kościoła. Mogę spotkać się z Bogiem w sobie. Albo w sobie utracić w niego wiarę. Ale w takim spotkaniu nie będzie żadnej instrumentalizacji, żadnego podporządkowania zewnętrznym rytuałom, wymaganiom jakiejś kościelnej wspólnoty. Jedna z moich doktorantek opowiadała, jak po wyjściu z kina po projekcji "Pasji" Gibsona, usłyszała, że jakaś szesnastolatka mówi do swojej koleżanki: - No, kurna, nie wiedziałam, ze gościu tak strasznie cierpiał. Abstrahując od języka, ta dziewczyna wyraziła w taki sposób swoje przeżycie. Dotknęło ją coś ważnego. Ale jest jeszcze coś. Ona do tej pory nie wiedziała, ze Chrystus cierpiał. Uczono jej religii bez bólu i cierpienia. Bez Boga, który cierpi i uczy nas wrażliwości na nie. Nie mówiono, że w głębokiej wierze jest doświadczenie śmierci i gniewu. Że Chrystus się sroży, gdy nie akceptuje różnych rzeczy, np. łamania przykazania miłości bliźniego albo właśnie nierozumności.

Jest coś bliskiego panu w polskiej wierze w Boga? - Bardzo mi się podoba polska święta - Faustyna. Ona, prosta zakonnica, z jednej strony wyrasta ze zgrzebnego katolicyzmu z jego dewocją, z drugiej - wpisuje się w odwieczny spór między pelagianizmem a augustianizmem, stając w jakiejś mierze po stronie mnicha Pelagiusza, a przeciwko Augustynowi. To zresztą także strona Jana Pawła II, a nie Benedykta XVI. Bo Pelagiusz głosił, że miłosierdzie Boże jest nieskończone i piekło będzie puste. Polski katolicyzm miłosierdzia jest piękny: zakłada, że nawet jeśli piekło nie jest puste, to miłosierdzie Boże je kiedyś opróżni. Jan Paweł II, wiele na to wskazuje, też tak sądził. Benedykt XVI idzie natomiast drogą św. Augustyna. W sposób twardy i radykalny podkreśla winę i grzech, surowy mechanizm łaski i predestynacji, który jednych z góry, bez żadnych uczynków, kieruje ku zbawieniu, innych zaś ku zatraceniu. I nie docenia siły Bożego miłosierdzia, które pracuje cały czas i, jak mówi ks. Wacław Hryniewicz, daje szansę niektórym na nawrócenie nawet po śmierci. Szkoda, że Polak, który modli się do świętej Faustyny, nie wie, że uczestniczy w wielkim sporze teologicznym. I że ten miłosierny polski katolicyzm nie wyczerpuje całej prawdy o wierze. Że powinno się go uzupełnić teologią gniewu, bólu, kary, cierpienia, rozpaczy. Ale przeciętny Polak nie chce o tym myśleć, bo to mogłoby narazić go na niepokój duchowy. A Polacy lubią spokój. W jakiego Boga wierzymy? Gazeta Wyborcza). Jedno jest pewne: Polacy wierzą w zupełnie innego Boga, niż ja. Z czego wypływają głębokie wnioski: jako polityk nie powinienem w ogóle mówić o Bogu – a w szczególności radzę zwrócić uwagę na fragment: „Wierzymy w Boga sprawiedliwego czy miłosiernego? - Miłosiernego. Szukamy w Kościele bezpieczeństwa i pewności, które nam daje dotknięcie dziecinnego albo ojcowsko-macierzyńskiego Boga. Polacy chcą wiary oswojonej, mocno udomowionej. Sprawiedliwości się boimy (…)”. A my tu o jakiejś sprawiedliwości... Tolerancji więcej, tolerancji... Jutro – nie uwierzycie Państwo – jest Dzień św. Szczepana-Męczennika. Boję się o tym przypominać – bo przecież wszyscy „wiedzą”, że jest to „II Dzień Świąt Bożego Narodzenia” - czyli Święto Dojadania i Dopijania tego zostało w spiżarniach po wieczerzy wigilijnej i I Dniu... Ciekawe, w ilu kościołach wspomną o męczeństwie św. Szczepana? Życzę wszystkim spokoju ducha... O polityce pogadamy z okazji Nowego Roku! JKM

“Pasywność rządu w wyjaśnianiu tragedii 10/04 pokazuje, że państwo jest w stanie rozkładu”. To był fatalny rok – Łukasz Warzecha Aktualizując listę adresów, na które chciałem wysłać swoją osobistą mejlową kartkę świąteczną, przypomniałem sobie 10 kwietnia. Wśród mejli miałem bowiem adresy śp. Janusza Kochanowskiego, Władysława Stasiaka czy Mariusza Handzlika. Zresztą na takie ślady po ludziach, których dziś już nie ma, natykam się właściwie cały czas. W telefonie wciąż nie skasowałem ich numerów i pewnie nigdy tego nie zrobię. Numer mieszkania na Saskiej Kępie wciąż mam wpisany pod nazwiskiem dr. Kochanowskiego. Wśród dokumentów trafiam co jakiś czas na listy, podpisane przez ministra Stasiaka. Za moimi plecami wisi zdjęcie, na którym prezydent Kaczyński, przyklękając, całuje polski wojskowy sztandar. Nie wspominając o mojej książce, z okładki której spogląda na mnie Lech Kaczyński. To był dla Polski fatalny rok. Jeden z najgorszych, jeśli nie najgorszy, od 1989 r. Przedstawiciele salonu mogą dowolną liczbę razy przekonywać mnie, że jest inaczej, że wszystko jest znakomicie, że „nikt na naszą polską wolność nie czyha”. Cóż z tego, kiedy to tylko powtarzane rytualnie frazy i zaklinanie rzeczywistości, która jest całkiem inna?

Gdyby podsumować, co fatalnego przytrafiło się w tym roku Polsce oraz jakie niekorzystne zmiany zaszły wokół nas, lista byłaby bardzo długa. Ja ograniczę się tylko do najważniejszych punktów.

1. 10 kwietnia – narodowa tragedia bez precedensu. I to bez precedensu w całej historii Polski – nie było bowiem innej sytuacji w czasach pokoju, a może i w czasie wojny, kiedy w jednym momencie z życia publicznego zniknęłaby tak wielka liczba tak ważnych ludzi. Gdyby oni wszyscy byli dzisiaj z nami – mam na myśli nie tylko polityków Prawa i Sprawiedliwości, ale także lewicy, także ważnych urzędników państwa polskiego – polska polityka wyglądałaby zapewne całkiem inaczej. O ile już przed 10 kwietnia trwała w stanie daleko posuniętej patologii, o tyle po tej dacie, a szczególnie po wyborach prezydenckich, pogrążyła się w nich całkowicie. Tak źle nie było jeszcze chyba nigdy. Muszę tu powtórzyć twierdzenie, które zawarłem już w jednym z tekstów, opublikowanych na wPolityce.pl: jestem głęboko przekonany, że atmosfera śmiertelnego konfliktu, podtrzymywana ochoczo przez obie jego strony, jest w interesie sił Polsce nieprzychylnych i daje im wymarzone warunki do działania.

2. Czas po 10 kwietnia jako świadectwo porażającej, szokującej wręcz słabości państwa polskiego. To, co Rafał Ziemkiewicz nazwał „tragedią posmoleńską”. Nie ma sensu zagłębiać się w detale, każdy doskonale wie, co mam na myśli. W połączeniu ze wspomnianym wyżej konfliktem, nieudolność, bierność, dyletanctwo, pasywność Polski i polskiego rządu w wyjaśnianiu katastrofy są aż nadto wyrazistym sygnałem dla nieżyczących nam dobrze, że państwo znajduje się w stanie rozkładu i że można je traktować jak trzeciorzędnego gracza, jak byle pionek, który da się całkiem dowolnie przesuwać.

3. Wynik wyborów prezydenckich. Kilka miesięcy po nich widać, że Platforma Obywatelska uczyniła swoim kandydatem, wyborcy zaś wybrali głową państwa człowieka, który do tego stanowiska kompletnie nie dorósł. Bronisław Komorowski zaczął prezydenturę fatalnie, od podsycenia kryzysu wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu, a potem było coraz gorzej. Nieustające wpadki, żenujące swoją pustotą wystąpienia, całkowicie nieudana wizyta w USA (w dodatku potwierdzająca tezę, że Polska daje się dowolnie rozgrywać – prezydent poleciał bowiem na nagłe wezwanie, żeby wspomóc Obamę w jego wewnętrznych problemach), a do tego infantylne gawędy o tym, jak to jest z Polską dobrze i nie ma żadnych zagrożeń – oto obraz pierwszych miesięcy nowej prezydentury. Jak dotąd Bronisław Komorowski nie dał mi najmniejszego powodu, abym mógł oceniać go jako głowę państwa więcej niż słaby mierny. A gdy pomyśleć, że to wybór na kolejne pięć lat…

4. Fatalny kurs opozycji. W sytuacji, gdy Polsce szczególnie potrzebna jest konkretna, rzeczowa, trzeźwa opozycja, Jarosław Kaczyński skierował swoją partię w całkiem inną stronę i uczynił z niej opozycję moralną. PiS obraca się gdzieś w sferach, które swoim pięknym językiem opisuje natchniony Jarosław Marek Rymkiewicz, ale które nie mają zgoła nic wspólnego z realną polityką. PiS usilnie pracuje nad przekonaniem jak największej liczby ludzi, że dla PO nie ma alternatywy.

5. Zdecydowanie najgorsza od 1989 roku koniunktura międzynarodowa. Barack Obama przestawił amerykańską politykę zagraniczną na tory wybitnie dla Polski niekorzystne – ograniczenie zainteresowania Europą, zbliżenie z Rosją – i nic nie wskazuje, aby miał ten kurs skorygować. W Unii, zwłaszcza wobec kryzysu strefy euro, nasila się nacjonalizacja polityk przy jednoczesnych pozorach ich uwspólnotowienia, tworzonych przez instytucje, które powołał do życia traktat lizboński. Politycy mają więc usta wyjątkowo pełne frazesów o wspólnej polityce, podczas gdy prawdziwa polityka objawia się w takich ruchach, jak choćby francusko-niemiecko-brytyjskie niejawne porozumienie o zamrożeniu unijnego budżetu. Do tego dorzućmy Rosję, jak zawsze dążącą pragmatycznymi metodami do odbudowania swojej imperialnej pozycji i sprytnie wykorzystującą do tego także naszą wewnętrzną sytuację. W tym układzie rząd Tuska i Komorowski jako prezydent są dla naszych rywali – zwanych też czasem partnerami – idealnymi sprzymierzeńcami. Niewiele rozumiejący z prawdziwych mechanizmów międzynarodowej polityki, ogarnięci obsesją wizerunku, słabi psychicznie, używający polityki międzynarodowej jako narzędzia do uprawiania polityki wewnętrznej i pozbawieni właściwie bata opozycji nad sobą – dają sobą manipulować i ustawiać się w sposób dowolny.

6. Tragiczny stan finansów państwa. Wbrew urzędowo optymistycznym deklaracjom rządu, oceny właściwie wszystkich ekonomistów, także tych z głównego nurtu, nie pozostawiają wątpliwości: z polskimi finansami jest bardzo źle. Prawdopodobnie wystarczyłby jeden niekorzystny zewnętrzny czynnik, aby doprowadzić do ich całkowitego krachu. A przecież już teraz jesteśmy właściwie na granicy pierwszego progu ostrożnościowego, gdy idzie o dług publiczny. Niektórzy twierdzą nawet, że w zależności od metody liczenia – już go przekroczyliśmy.

7. Drastyczne ograniczenie wolności mediów. Odbywa się ono oczywiście przy zachowaniu pozorów medialnego pluralizmu, ale fakty mówią same za siebie. „Niesłuszni” dziennikarze tracą swoje programy, rząd stara się spacyfikować „Rzeczpospolitą” pod wyjątkowo idiotycznym pretekstem krytycznego stosunku wobec rządzących, z publicznych mediów znikają kolejne pozycje, takie jak „Antysalon” czy „Warto rozmawiać”. Medialna kontrola nad poczynaniami rządzących staje się fikcją. Nie wiem, czy był w historii III Rzeczypospolitej inny rok, w którym nagromadziłaby się podobna liczba niekorzystnych dla nas zdarzeń, czynników, problemów. Moglibyśmy się pocieszać, że w kolejnym roku musi przecież być lepiej. Tyle że wszystkie wymienione wyżej kwestie mają skutki sięgające daleko poza horyzont kilkunastu miesięcy. Nawet zatem, jeśli nie spotkają nas w roku 2011 kolejne nieszczęścia, te, których właśnie doświadczyliśmy, będą oddziaływać jeszcze długo. A przecież trudno też spodziewać się, aby w nadchodzących miesiącach zdarzyło się coś wyjątkowo dla Polski korzystnego. Przykro mi, ale nie mam do powiedzenia nic optymistycznego. Mogę jedynie życzyć Czytelnikom swoim i portalu wPolityce.pl (który, moim zdaniem, ma przed sobą świetną przyszłość i może to jest jakiś optymistyczny akcent) jak najlepszych świąt Bożego Narodzenia i lepszego niż mijający nowego roku. Łukasz Warzecha

“Sławek, opisz to, bo ja się boję” – wywiad z dr. Sławomirem Cenckiewiczem Dr Sławomir Cenckiewicz ujawnia, jak w III RP niszczy się nieprawomyślnych historyków. Rozmowa z dr. SŁAWOMIREM CENCKIEWICZEM, historykiem, laureatem tegorocznej nagrody Czytelników w konkursie „Książka Historyczna Roku” za publikację „Anna Solidarność.” Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929-2010), współautorem książki „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” - „Prawo równi pochyłej jest jednakie dla wszystkich. Kto na nią raz wkroczy, toczy się dalej”. Ten aforyzm Józefa Mackiewicza wybrał pan za motto swojej strony internetowej. Trochę mnie pan rozczarował. Spodziewałam się innej „złotej myśli” Mackiewicza: „Tylko prawda jest ciekawa”. – To oczywiście jest ważna maksyma, ale nieco wyświechtana. Teraz każdy się do niej odwołuje. Natomiast sytuacja, w której znalazłem się po roku 2008 bardziej odpowiada wybranemu przeze mnie mottu.

- Dlaczego? – Ze względu na to, że część kolegów i przyjaciół, którzy mają prywatnie identyczne poglądy jak ja, nie miała odwagi stanąć na wysokości zadania – nie miała odwagi bronić mnie, a tak naprawdę bronić sprawy. Można powiedzieć, że prawo równi pochyłej w jakimś sensie ich dosięgło. Oni są – że tak powiem, tu gdzie dzisiaj są. Nic z tego, co obiecali, że zrobią – nie uczynili. Więc jest to jak najbardziej zasadna maksyma.

- W imię prawdy zaryzykował pan. Ale liczył się z tym, że to może się tak skończyć? – Oczywiście. Jednak nie przypuszczałem, że tak wielu kolegów „ucieknie z pola bitwy”. Że zostanę sam z tematem, który zrealizowałem.

- Za publikację ujawniającą i dokumentującą współpracę Lecha Wałesy ze Służbą Bezpieczeństwa stracił pan pracę w IPN. Nie miał pan żalu do prezesa Janusza Kurtyki, że „poświęcił” pana na ołtarzu wielkiej sprawy, bo chciał ratować Instytut. – Zbyt mało czasu minęło od tamtych wydarzeń i od 10 kwietnia (Janusz Kurtyka zginął w katastrofie smoleńskiej – przyp. red.). Wciąż nie ma spokojnej dyskusji wokół IPN. To nie jest odpowiedni czas, by o tym mówić, ale przyjdzie taki moment. Pani pierwszej to powiem – pisałem w tamtym czasie dziennik. Kiedyś go opublikuję. Będzie w nim m.in. o politykach, którzy wtedy różne rzeczy mówili, naciskali, spotykali się z prezesem, a prezes mi to relacjonował.

- Podczas promocji książki „Anna Solidarność” w Bydgoszczy ujawnił pan kulisy związane ze znalezieniem w archiwach IPN akt dotyczących TW „Bolek” – mówił m.in. o powołaniu super tajnego zespołu, który miał zdecydować, co z nimi zrobić. Czy gdyby w 2005 r. prof. Leon Kieres ponownie został szefem IPN tej publikacji by nie było? – To jest oczywiste. Książka „SB a Lech Wałęsa” mogła powstać dzięki odwadze Janusza Kurtyki. To był zupełnie inny człowiek, zupełnie inny prezes. Kieres uosabiał w IPN wszystkie najgorsze cechy polskiego dyskursu i życia intelektualnego III RP. Był niewolnikiem pewnych konwenansów i układów salonowych. Nie miał osobistej odwagi, żeby zmierzyć się z jakimkolwiek trudnym tematem. Przykładem sprawa o. Hejmy, którego prezes IPN, na konferencji prasowej, w skandaliczny sposób ogłosił agentem. To sytuacja bez precedensu. Nigdy nic takiego już się nie powtórzyło. Przez tę sprawę Kieres stracił szanse na bycie prezesem drugą kadencję.

- Krytycznie ocenia pan swego pierwszego szefa. Przypomnę, że za kadencji prof. Kieresa kierowana przez niego instytucja musiała zmierzyć się ze zbrodnią w Jedwabnem. – Sprawę Jedwabnego wywołała książka Tomasza Grossa. To, co robił IPN było reakcją na tę publikację. Wydane przez Instytut dwa tomy studiów i dokumentów nie wzbudziły większych kontrowersji, poza skrajnymi stanowiskami. Największa burza była wówczas, gdy Gross głosił efekty – w cudzysłowiu – swoich badań naukowych i IPN został tym zaskoczony.

- Paweł Zyzak, autor kolejnej „nieprawomyślnej” książki o Wałęsie, w której znalazły się nieznane wątki z prywatnego życia przywódcy „S” też został wyrzucony z pracy. W jednym z wywiadów mówił, że aby utrzymać rodzinę wykładał towar w hipermarkecie. Pan ponoć nie jest całkiem prywatnym historykiem z Trójmiasta. Ktoś pana zatrudnił? Ma pan etat, może pół? – Nie, żyję z tego, co napiszę. Przyznam, że to całkiem ciekawe doświadczenie. Podejmuję trudne tematy.Moje książki nie są finezyjnie skonstruowane, a zważywszy na ich objętość nie docierają do dużej liczby czytelników, chociaż sprzedaję po kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy. To jest pewien fenomen, że można z wydawania książek naukowych utrzymywać się na powierzchni… Nie ma takiej siły, która sprawi, że nie będę tego robił. Historia jest moim życiem.

- Za to „określenie się” dostał pan od publiczności zgromadzonej w bydgoskim „Węgliszku” gromkie brawa. Szczególnie za deklarację, że nie ma takiego polityka, który by pana do czegoś zmusił. – Bo nie ma. Politycy mają to do siebie, że chcą mieć władzę nad przeszłością. Aczkolwiek muszę powiedzieć, że to, co się wydarzyło w ostatnich dwóch latach jest czymś, co nie ma precedensu. Całe zastępy polityków wypowiadały się na temat książki, której nie czytali. Pamiętam taką sytuacja – siedzę w studio telewizyjnym, a dziennikarz łączy się z premierem Tuskiem, który komentuje książkę o Wałęsie, mimo że do niej nie zajrzał, do czego się przyznał. Inny przykład – ukazuje się poza IPN-em praca magisterska…

- …Zyzaka, – …. a minister nauki Barbara Kudrycka organizuje konferencję, na której ogłasza, że powstanie rządowa komisja dla sprawdzenia tej publikacji. Wszystko to dzieje się w kraju, w którym tysiące prac magisterskich i dyplomowych to plagiaty! W kraju, w którym nie ma żadnych instrumentów prawnych, żeby z tym walczyć. Tymczasem państwo polskie, poprzez swoich ministrów, zajmuje się konkretnymi książkami tylko dlatego, że dotyczą one ich obozu politycznego i ludzi, którzy ich wspierają. To bardzo psuje debatę. Również naukową. Od czasu książki o Wałęsie bywają konferencje naukowe, na które część historyków nie jedzie, bo są tam zaproszeni inni historycy, i na odwrót. To jest sytuacja, w której nie podajemy sobie rąk. Tak było między innymi na uroczystości wręczenia nagród w konkursie Książka Historyczna Roku. Proszę mi wierzyć, przed 2008 rokiem tego nie było.

- Reakcje niektórych historyków były zadziwiające. Wytknięto panu np. brak analizy jakiegoś ważnego dokumentu, choć de facto w książce był. – Zarzuty sformułowane przez Andrzeja Friszke i Pawła Machcewicz były kuriozalne. Zastanawiali się między innymi, w jaki sposób dotarliśmy do niektórych źródeł. Powini cieszyć się, że jako badacze znaleźliśmy te dokumenty

- Dwa lata, które minęły od paskudnej nagonki udowodniły, że jest zapis na tych, którzy „szargają narodowe świętości”. Ktoś jednak pana zaprasza. Kto? – Bardzo różne środowiska – od naukowych, studenckich, po sieć klubów „Gazety Polskiej”, samorządowcy, domy kultury.

- Niektórzy zapraszali, a potem odwoływali spotkania. – Tak było w trakcie promocji książki o Wałęsie. Prezydent Opola mnie zaprosił, ale w wyniku nacisku kierownictwa Platformy Obywatelskiej odwołał spotkanie. Smutne jest to, że ataki personalne – na mnie, Gontarczyka, Pawła Zyzaka, Henryka Głębockiego, autora tekst o Kuroniu – mają służyć zastraszeniu i w jakimś sensie skrępowaniu polskiej nauki. Idzie o to, by młodzi badacze, zanim podejmą się jakiegoś zadania, parę razy zastanowili się nad tym. Powiem pani, że to działa. Niektórzy mówią: – Sławek, popieram cię, ale opisz to, bo ja się boję. Nie chcę być na pierwszej stronie gazety „wiadomej”. Nie będę tego robił ze względu na swoją sytuację życiową. Mam rodzinę, wziąłem kredyt. To jest zwycięstwo sił przeciwnych. Przejrzałem monumentalną historię „Solidarności”. Chciałem zobaczyć, czy „zakazane książki” są tam cytowane.

- I są? – Dotychczas wyszły cztery tomy, a tylko jeden autor zacytował Pawła Zyzaka. Tak działa klasyczna autocenzura. Autor myśli, że nie wypada cytować zakazanych pozycji…

- Przerabialiśmy to w PRL. – Prof. Andrzej Zybertowicz nazywa to strategią unieważniania prawdy. Polega ona na tym, że nie dyskutuje się merytorycznie o treści publikacji, tylko mówi o autorze – o tym, jak wygląda, drwi z nazwiska, jak było w przypadku Gontarczyka i Zyzaka, przykleja epitet „wnuczek ubeka”. Do dyskursu publicznego wprowadza się elementy, które odwracają uwagę od książek, a ich autorów czyni się osobami niewiarygodnymi. Ludzie odrzucają ich publikacje, bo nasłuchali się lub naczytali o nich tak wiele złych rzeczy. Przez niewiarygodność autora nie sięgamy po jego prace.

- To jest bardzo groźne i bardzo niebezpieczne, kiedy z powodów politycznych i koniunkturalnych próbuje się zamykać usta tym, którzy ujawniają prawdę. Chciałoby się powiedzieć, że to chichot historii. – Dotarłem do protokołów z posiedzeń Wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego w sprawie zmarłego przed rokiem prof. Pawła Wieczorkiewicza. Konał na raka, o czym wszyscy wiedzieli, a mimo to panowie profesorowie i doktorzy habilitowani dywagowali nad tym, że mają do czynienia z neonazistą i że należy coś z tym zrobić. Jak umarł to w protokole znalazły się dopiski: „Usunąć”. Cóż, głupio by było pokazać dokument, w którym jest mowa, jak wykończyć faceta, gdy on już umarł. Dodam, że podstawą zajęcia się jego osobą był materiał wyemitowany przez TVN24. Napisałem o tym artykuł.

- Lech Wałęsa zapowiadał w 2008 roku, że poda panów do sądu. I co? Mają panowie proces z byłym prezydentem? – Nigdy z nikim nie miałem żadnego procesu. Słyszałem nawet o milionie euro, które mam zapłacić. Nic takiego nie było. Żadna z gróźb, nie tylko z jego strony, nie znalazła finału w sądzie.

Rozmawiała Hanka Sowińska

Błędy, których można było uniknąć Rezygnacja z prowadzenia wspólnego śledztwa, oddanie Rosjanom czarnych skrzynek z pokładu Tu-154M, tolerowanie niszczenia dowodów czy brak rzetelniej informacji na temat faktycznie przekazywanych przez Rosjan dokumentów dotyczących np. badań sekcyjnych ofiar katastrofy smoleńskiej – to tylko niektóre sprawy, jakie po 10 kwietnia rodzą wątpliwości w kwestii, czy polska prokuratura w pełni wykorzystała ponad 8 miesięcy od katastrofy smoleńskiej. Dziwić mogą też przedłużające się badania rejestratorów pokładowych oraz surowe konsekwencje wyciągnięte wobec poszkodowanych, po wycieku akt śledztwa, bez wyraźnego określenia źródła tego przecieku. – Minęło 8 miesięcy i wobec nikogo nie postawiono żadnego zarzutu w sytuacji, w której materiał dowodowy, pozwalający uczynić to w sposób oczywisty, istnieje – ocenił poseł Antoni Macierewicz, szef zespołu parlamentarnego ds. zbadania katastrofy smoleńskiej. Wątpliwości dotyczące trafności podejmowanych przez polską prokuraturę decyzji sięgają okresu tuż po katastrofie samolotu Tu-154M w Smoleńsku. – Niesłychanie negatywną rolę odegrała prokuratura, próbując tłumaczyć, że nie ma uprawnień do prowadzenia wspólnego śledztwa wraz z prokuraturą Federacji Rosyjskiej w sytuacji, w której takie wspólne postępowanie prowadziła przynajmniej przez pierwsze 24 godziny, jeżeli nie dłużej – zaznaczył Antoni Macierewicz, poseł PiS, szef parlamentarnego zespołu ds. zbadania katastrofy smoleńskiej. Jak zauważył, później prokuratura nie potrafiła wyegzekwować kontynuacji tej procedury, a w zamian zgodziła się, by czarne skrzynki z tupolewa znalazły się w rosyjskich rękach, oraz przystała na to, iż w postępowaniu nie będzie brana pod uwagę kwestia zamachu. – Cena została poniesiona, a zysków nie było. Później próbowano nam tłumaczyć, że nie ma możliwości prowadzenia wspólnego postępowania. Tymczasem to robiono i ukrywano ten fakt, aż do czasu opublikowania przez nasz zespół protokołu – dodał poseł. Dokument ten mówił m.in. o przydzieleniu zadań polskim prokuratorom. - Wydaje się więc, że na samym początku było współdziałanie prokuratury polskiej i rosyjskiej, mimo iż twierdzi się, że prawo nie zezwalało na prowadzenie takich wspólnych działań – dodał. W ocenie posła Macierewicza, podjęte w nocy z 10 na 11 kwietnia decyzje miały wielkie znaczenie, a dokonany podział kompetencji pomiędzy polskich i rosyjskich śledczych był nierówny. - Z jednej strony polscy prokuratorzy otrzymali obietnicę, że będą mogli w pełni uczestniczyć w działaniach: przesłuchiwać świadków, zapoznawać się z dowodami, ale były to obietnice, które zostały cofnięte po kilku dniach. Z kolei polscy prokuratorzy milcząco wyrazili zgodę na przejęcie przez rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) czarnych skrzynek. Przyjęli też, że nie będzie rozpatrywana wersja zamachu terrorystycznego – dodał poseł. W efekcie, mimo wielokrotnych wystąpień strony polskiej, do chwili obecnej nie otrzymaliśmy oryginałów czarnych skrzynek, co więcej – nie mamy nawet ich wiarygodnych kopii. – Widać zatem, że ów podział był bardzo nierówny. Jedna strona dostawała coś od razu, a druga otrzymała puste obietnice. Puste do tego stopnia, że prokuratura rosyjska zmienia zeznania, a prokuratura polska akceptuje ten fakt. Dopiero po miesiącu prokurator generalny Andrzej Seremet napisał pismo, prosząc o to, by prokuratura FR rozważyła, czy takie działania są zgodne z prawem – zauważył poseł Macierewicz. W ocenie prof. Krystyny Pawłowicz z Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, wprawdzie organy państwa mogą funkcjonować tylko na podstawie prawa i jeśli konkretny przepis czegoś nie przewiduje, to w zasadzie nie mogą one podejmować działań, to są sytuacje wyjątkowe, w których obowiązuje ustna umowa. Taką była katastrofa w Smoleńsku. Zdaniem prof. Pawłowicz, deklaracja prezydenta Federacji Rosyjskiej Dmitrija Miedwiediewa o możliwości wspólnego prowadzenia śledztwa była wiążąca i początkowo polska prokuratura korzystała z tej formuły. Niestety, z niewyjaśnionych przyczyn zrezygnowano z niej. Kwestia nie jest jednak zamknięta. W ocenie prof. Pawłowicz, obecnie kiedy do projektu raportu MAK krytycznie odniósł się premier Donald Tusk, a równocześnie nie było żadnych powodów, dla których rosyjska propozycja wspólnej formuły śledztwa straciłaby na ważności, należałoby do niej wrócić i podjąć śledztwo na nowo, angażując do niego osoby niezwiązane z dotychczasowym postępowaniem. - Jest to obecnie wyłącznie kwestia woli politycznej – oceniła prof. Pawłowicz.

Dokumenty sekcyjne czy dokumentacja z sekcji Innym elementem prowadzonego śledztwa budzącym wątpliwości jest kwestia związana z sekcjami zwłok ofiar katastrofy. Prokuratura nie poinformowała opinii społecznej, że przekaz, który funkcjonował przez pierwsze miesiące, jakoby sekcje się odbyły i uczestniczyli w nich polscy patomorfolodzy, był nieprawdą. Także kwestia przekazywanych przez Rosjan dokumentów medycznych była niejasna. Mówiono o “dokumentach sekcyjnych”, ale nie była to dokumentacja z sekcji zwłok. W ocenie posła Macierewicza, polscy śledczy tolerowali też fakt niszczenia dowodów (wraku samolotu) i niezabezpieczenie miejsca tragedii (po katastrofie osoby postronne miały dostęp do miejsca wypadku i odnajdowały tam m.in. szczątki samolotu). - W polskim ustawodawstwie, w Kodeksie Postępowania Karnego, jasno jest stwierdzone, że to na prokuraturę spada obowiązek zabezpieczenia dowodów. Chciałbym się mylić, ale w sprawie zabezpieczenia wraku samolotu najpierw w czerwcu wystąpiły rodziny, a prokuratura uczyniła to dopiero w sierpniu. Zatem przez blisko cztery miesiące prokuratura spokojnie patrzyła na niszczenie dowodów – ocenił poseł. Kolejne pytania dotyczą powodów przedłużających się badań rejestratorów z pokładu Tu-154M. W Instytucie Ekspertyz Sądowych w Krakowie od początku czerwca eksperci nie mogą poradzić sobie z analizą rejestratora rozmów z kokpitu, a wedle zapewnień Naczelnej Prokuratury Wojskowej, dane z rejestratora szybkiego dostępu są na etapie deszyfracji. - Wydruk ze skrzynki ATM jest dostępny najdalej w ciągu 24 godzin. Są dwie nazwy opisujące funkcje tej skrzynki, a jedna z nich to “rejestrator szybkiego dostępu”. On pozwala prawie natychmiast zapoznać się ze wszystkimi ewentualnymi ułomnościami czy problemami mechanizmu samolotu. Wydaje się więc, że trudność polega na niechęci pokazania tych danych opinii publicznej, bo tam jest zawarta prawda o tym, co się wydarzyło. Tymczasem ów “szybki dostęp” trwa już 8 miesięcy i można spodziewać się, że wszystkie dane będą dostępne do analiz dopiero, kiedy MAK opublikuje swój raport – ocenił poseł. Zdziwienie i protesty wywołała także decyzja prokuratury, która po wycieku akt śledztwa (do ich posiadania przyznał się tygodnik “Wprost”) ograniczyła dostęp do materiałów pełnomocnikom poszkodowanych. – Materiały z przecieku najpierw zostały wykorzystane do ataku na rodziny, które następnie zostały ukarane przez prokuraturę ograniczeniem dostępu do akt. Odbyło się to w sytuacji, w której nie było żadnej przesłanki, że przeciek wyszedł od rodzin lub ich pełnomocników. Równie dobrze owe dokumenty mogły wyjść z prokuratury czy aparatu pomocniczego – zauważył poseł Macierewicz. Jak dodał, w myśl zapisów KPK, pełnomocnicy poszkodowanych mają prawo dostępu do akt śledztwa wraz z prawem do robienia notatek. - To jest zawarte w przepisach. Nie ma żadnej podstawy prawnej, by ograniczyć to prawo komuś, komu nie udowodniono złamania prawa – dodał. Zdaniem posła, takie działanie prokuratury nie miało nic wspólnego z deklaracjami składanymi przez prokuratora generalnego, iż w sprawie katastrofy Tu-154M nie będzie żadnych tajemnic, poza tymi niezbędnymi ze względu na bezpieczeństwo państwa. Z drugiej strony, prokuratura nie wykazała większego zainteresowania podpisanym 31 maja br. w Moskwie przez ministra Jerzego Millera memorandum. W tej sprawie poseł Macierewicz złożył do prokuratury zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa (działaniu na szkodę śledztwa i poświadczeniu nieprawdy). Jak zauważył Macierewicz, minister Miller poświadczył nieprawdę, stwierdzając, iż to, co odebrał w siedzibie MAK, jest wierną kopią czarnej skrzynki z pokładu Tu-154M w sytuacji, gdy tak nie było. Do dziś prokuratura milczy w tej sprawie. – Nie wyciąga się wniosków, nie stawia zarzutów. Minęło osiem miesięcy i wobec nikogo nie postawiono zarzutu w sytuacji, w której materiał dowodowy, pozwalający uczynić to w sposób oczywisty, istnieje – dodał poseł. Marcin Austyn

Czy modernizacja Rosji ma szanse? Dzisiaj modne jest w Rosji pojęcie „modernizacja”. Jednym z czołowych ośrodków intelektualnych, uzasadniających konieczność modernizacji dla Federacji Rosyjskiej jest Instytut Rozwoju Współczesnego. Naszym rozmówcą jest dzisiaj Prezes Zarządu IRW Igor Jurjewicz Jurgens. - Panie Igorze, dużo teraz mówi się na temat modernizacji. Pan uważa, że  modernizacja jest dla Rosji konieczna. Kto stanie się jej bazą społeczną? Mówią, że są trzy filary procesu modernizacyjnego w Rosji: klasa średnia, elita i wiodąca część inteligencji. Czym jednak dzisiaj jest klasa średnia? Jak oceniają eksperci, na razie stanowi ona, w najlepszym przypadku, mniej niż jedną piąta ludności kraju.  Czy elita potrzebuje modernizacji? Przecież modernizacja, wnosząc z wypowiedzi jej inicjatorów, powinna stworzyć pełnowartościową klasę średnią, z którą elita będzie musiała poważnie podzielić się swoimi wpływami. - Prawdę mówiąc, po raz pierwszy słyszę o takiej triadzie. Chociaż, oczywiście, wśród głównych sił napędowych procesu modernizacyjnego są zarówno kształtująca się klasa średnia, inteligencja, zarówno ”postępowa” jak i „reakcyjna” – bo przecież ona sama szybko adaptuje się do dowolnego rodzaju innowacji i jest organizatorem tej adaptacji w innych warstwach społeczeństwa. Z elitą jest sprawa trudniejsza – jeśli ma Pan na uwadze obecną elitę polityczną i ekonomiczną. Pomyślność i stabilność tej elity nierzadko opiera się na istniejącym rzeczy porządku, na gospodarce surowcowej, na ograniczeniach w życiu społecznym. Sądzę jednak, że nie należy wpadać tutaj w wulgarny socjologizm. Niczyje interesy nie mogą ograniczać się do własnego, krótkoterminowego dobrobytu. W przeważającej większości składają się na tę elitę ludzie rozumni, patrioci, zdolni do posiadania szerszej perspektywy i do pracy na rzecz wspólnej przyszłości. Odeszliśmy daleko od czasów Puszkina, w których rząd widziany był jako „jedyny Europejczyk w Rosji”. Ale i teraz jest on niewątpliwie „Europejczykiem”, nawet jeżeli nie jedynym. Niemniej jednak te zaplanowane na wielką skalę zadania modernizacyjne, które dzisiaj stoją przed nami, nie mogą być rozwiązane siłami jakichkolwiek  elit dla jakichkolwiek elit. Są to zadania dla całego społeczeństwa i całe społeczeństwo trzeba „stymulować” do ich realizacji – tworząc bodźce wystarczające, konkretyzując wizję przyszłości, modernizując środowisko społeczne, instytucje polityczne i ekonomiczne.

- Łatwiej jest rozwijać przemysł wydobywczy, niż produkcję naukochłonną. I efekt jest od razu, np. „petrodolary”. Do nich elita już się przyzwyczaiła. Potrzebny jest zwrot w świadomości. Czy on jest możliwy? - Zwrot ten już dawno się odbywa: w ciągu ostatnich dziesięciu lat prawie wszystkie materiały koncepcyjne, programowe, poświęcone ogólnemu rozwojowi ekonomicznemu Rosji, niezależnie od zabarwienia ideologicznego, miały jedną i tę samą inwokację – gospodarkę eksportowo-surowcową zastąpić powinna gospodarka innowacyjna. Kroki praktyczne korygowane były jednak przez jeszcze jeden czynnik, który zachował moc na przestrzeni tego dziesięciolecia: podczas, gdy przyszłość to technologie innowacyjne, wysokie, koniunktura bieżąca ciągnie kraj do tyłu, w kierunku umocnienia orientacji surowcowej. Kryzys światowy otrzeźwił nas nieco w tej mierze, ale nie na długo. Inercję tę, obecną już nie tyle na poziomie świadomości, ile podświadomości, będziemy musieli nieuchronnie przezwyciężać w trakcie konkretnych działań związanych z odnową gospodarczą.

- Gdy brać pod uwagę problem tworzenia ośrodków innowacyjnych, to przede wszystkim mamy na myśli Skołkowo. Czy wierzy Pan, że projekt ten rzeczywiście się uda? - Skołkowo jest w stanie stać się bardzo dobrą platformą doświadczalną dla rosyjskiej gospodarki innowacyjnej. Nadzieję budzi energia, z jaką wzięli się za tę sprawę ci, którym ją zlecono, nadzieję budzi  zainteresowanie tym i opieka prezydenta,  nadzieję budzą też wyniki, które już dzisiaj możemy obserwować. Sądzę, że gdyby przed kilkoma laty stworzono takie warunki dla programu rozwoju parków technologicznych, to realizacja tego programu odbywałaby się z dużo większym powodzeniem. Ale, rozumie się, Skołkowo nie może i nie powinno przekształcić się w państwo przyszłości wewnątrz państwa przeszłości. Tutaj będzie kumulowane doświadczenie, które trzeba będzie realizować w całej Rosji.

- Jest taka opinia, że w rozwoju technologii innowacyjnych pomoże nam zagranica. Ja mam pewne wątpliwości. Czy przyjadą do nas najbardziej utalentowani uczeni z całego świata i przerwany zostanie wypływ mózgów z Rosji? - „Kapitał ludzki” zasadniczo różni się jednak od finansowego tym, że ma wolną wolę i samodzielnie stara się wybrać miejsce własnej realizacji. Jeśli nie stworzymy tutaj warunków do pełnowartościowej pracy naukowej, dającej nie tylko dostatek lecz i rzeczywisty wynik naukowy, to „zagranicy”, aby nam pomóc, pozostanie chyba tylko zaprzestanie wydawania wiz obywatelom Rosji z wyższym wykształceniem. Tutaj wszystko jest w naszych rękach. Mamy dość sił, aby zorganizować wymianę technologii, zapraszać, gdy to konieczne – specjalistów zagranicznych, pracować nad polepszeniem klimatu inwestycyjnego po to, aby rozwój gospodarki innowacyjnej stymulowany był również przez inwestycje zewnętrzne.

A dlaczego nie mielibyśmy skorzystać z doświadczeń modernizacji w innych państwach? Wielu uważnie patrzy teraz na Wschód, zwłaszcza na doświadczenia chińskie. Niedawno pojawiły się w Internecie oceny eksperckie potencjału rozwojowego Chin, mówiące o tym, że do r. 2020 jeśli chodzi o PKB i wszystkie wskaźniki ekonomiczne  Chiny przegonią USA. - Nie sądzę, że powinniśmy korzystać z czyjegoś modelu i nie powinniśmy też przeceniać doświadczeń chińskich. Tego typu zryw realizował w latach 20-tych – 30- tych wieku ubiegłego ZSRR; tempo wzrostu było w każdym razie porównywalne z obecnym chińskim. Następnie rozwój ekonomiczny zderzył się z założonym od początku wąskim horyzontem podejmowania politycznych i narodowych decyzji na dużą skalę. Bardzo możliwe, że i ChRL to czeka. „Model chiński” ma swoją cenę: 500-700 milionów Chińczyków mieszka, wg naszych miar, w nędzy, i nie widzieli oni na oczy żadnej modernizacji. Czy my mamy takie zasoby socjalne? Sądzę, że nie. Modernizacja tego typu nie tylko wyglądała by dziko w obecnych warunkach – jest zupełnie nie do pojęcia, czyim kosztem miałaby się ona odbywać.

- No dobrze, a co można powiedzieć o współdziałaniu z Unią Europejską i USA? - Nasz Instytut Rozwoju Nowoczesnego przeprowadził nie tak dawno specjalne badanie, poświęcone możliwościom osiągnięcia nowej jakości stosunków na linii Rosja-Unia Europejska. Nasi eksperci  sądzą, że podstawowymi punktami wspólnymi na drodze do autentycznego partnerstwa strategicznego z krajami europejskimi, opartego na obiektywnym zainteresowaniu Rosji i UE modernizacją gospodarki, zmniejszeniem jej zależności od ryzyka zewnętrznego, stają się obiektywnie:

po pierwsze – kształtowanie wspólnej przestrzeni energetycznej o stabilnych wewnętrznych więzach, z gwarancjami bezpieczeństwa energetycznego, wysokim poziomem wydajności energetycznej i bezpieczeństwa ekologicznego, wzajemnym przenikaniem kapitałów i możliwościami rozszerzania działalności na kraje trzecie;

po drugie – utworzenie wspólnego rynku usług transportowych, zintegrowanego z globalnym systemem transportowym;

w końcu – wspólne wypracowanie i zapewnienie sprzedaży technologii, wyrobów i usług w wiodących sektorach gospodarki (lotnictwo, kosmos, energetyka atomowa, informatyczno-komunikacyjny, nanotechnologie i in.) w skali globalnej.

Przy takim podejściu do celów partnerstwa istnieje możliwość stosunkowo szybkiego przezwyciężenia sprzeczności, jakie nagromadziły się w ramach stosunków Rosja-UE. Wnioski te zostały sformułowane zanim jeszcze zaczęło układać się rosyjsko- europejskie „partnerstwo dla modernizacji”. Lista perspektywicznych sfer współdziałania i obopólna gotowość do współpracy w naszych stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi również wykazują wyraźną tendencję wzrostową. Szczególnie aktualne na wokandzie stosunków Rosja-USA jest zadanie większego zaakcentowania rozwoju więzów handlowo- ekonomicznych i biznesowych oraz zwiększenia efektywności odpowiednich mechanizmów. Należy mieć na uwadze, że kształtują się wpływowe grupy interesów ekonomicznych w obu krajach, dla których korzystne byłoby łagodzenie konfliktów politycznych między Rosją i USA.

- Współpraca – to nie tylko czysta gospodarka, ale też jeszcze współdziałanie polityczne. Załóżmy, że teraz kraje NATO samodzielnie rozwiązują problemy bezpieczeństwa międzynarodowego. Rosja jest dla nich czynnikiem zewnętrznym. Na ile gotowi jesteśmy wyjść sobie naprzeciw? Właśnie razem. - Historia naszych stosunków wzajemnych z NATO liczy już ponad sześć dziesięcioleci. I nawet będąc, powiedzmy tak – oponentami na „szachownicy świata”, prawie niezmiennie dążyliśmy do ich poprawy. Z tego po prostu powodu, że umiłowanie pokoju jest cechą naturalną zdrowej polityki zagranicznej, a agresywność, dążenie do konfrontacji jest patologią. Mimo iż NATO jest oczywiście partnerem złożonym, to i my nigdy nie byliśmy tak bardzo prości w tym sensie. Ale dzisiaj mamy zbyt wiele wspólnych interesów, wspólnych zadań i wspólnych wyzwań, aby nie próbować tych złożoności przezwyciężać. Gdy zaczyna się mówić o możliwości wstąpienia Rosji do NATO, o integracji, to rozumieć trzeba, że jest to rozmowa o bardzo odległej perspektywie. Perspektywie, zakładającej również gruntowną zmianę, odnowienie samego Sojuszu Północnoatlantyckiego. Z NATO w dzisiejszej jego postaci, kraj nasz oczywiście nie mógłby się „zlać”. A nawet w przypadku transformacji Sojuszu Rosja, mając status wielkiego mocarstwa, mogłaby przyłączyć się do NATO tylko na szczególnych warunkach. Dla rozwoju naszych stosunków jednak sam temat integracji jest nadzwyczaj ważny. Przypomnę, że temat ten po raz pierwszy podnieśliśmy jeszcze w roku 1954; temat ten dyskutowało nasze kierownictwo w listopadzie roku 2001 z ówczesnym Sekretarzem Generalny NATO Robertsonem w trakcie jego wizyty moskiewskiej. Przypuszczam, że dzisiaj jego aktualność wcale nie zmalała. Pozwolę sobie przypomnieć słowa, powiedziane przez Władimira Władimirowicza Putina, wówczas p.o. prezydenta, do dziennikarza BBC w roku 2000 w odpowiedzi na propozycję określenia czy: „NATO- to potencjalny partner, konkurent, czy wróg?” „Rosja, – powiedział on, – to część kultury europejskiej, i nie wyobrażam sobie swojego własnego kraju w oderwaniu od Europy…Dlatego z trudem wyobrażam sobie NATO jako wroga. Wydaje mi się, że sam fakt postawienia w ten sposób pytania nie tylko nie przyniesie nic dobrego ani dla pozostałego świata ani dla Rosji, ale sam w sobie niesie określone szkody”. I dalej, o perspektywach dla Rosji przyłączenia się kiedyś-tam do NATO: „ Ja nie wykluczam takiej możliwości… W takim przypadku, gdy będą się liczyć z interesami Rosji, jeśli będzie ona partnerem pełnoprawnym”. Przyznać trzeba, że od tej pory miały miejsce również próby „zajmowania się izolacjonizmem” (stymulowane  z reguły przez politykę kierownictwa NATO). Są to jednak historie dnia wczorajszego. Dzisiaj wzajemne zrozumienie i horyzonty współpracy są wystarczająco szerokie. Logika budowania „szczególnych stosunków” pomiędzy Rosją i NATO w ostatecznym rozrachunku powinna być zorientowana na ich strategiczne partnerstwo a w perspektywie długookresowej nawet na sojusz Rosji i NATO. Rozpracowanie szczegółów tego procesu może być rozpoczęte już teraz, w tym również w ramach tworzonej wspólnej grupy roboczej. Bez naszego udziału niemożliwy jest pełnowartościowy system bezpieczeństwa euroatlantyckiego ani zdolność Sojuszu do utrzymania stabilności w tej przestrzeni i w Eurazji.

- A jak podchodzą do problemu po drugiej stronie? -  W samym NATO nie określili jeszcze jak wyraźnie rozumieją własną identyfikację w zmieniającym się świecie, mimo, iż oczywiste stały się wysiłki Brukseli w kierunku transformacji Sojuszu odpowiednio do nowych realiów. Równocześnie, nawet gdy jest pełna świadomość istniejących zagrożeń i wyzwań, przeformatowanie funkcji Sojuszu zderza się i będzie się zderzać z trudnościami w osiągnięciu konsensusu wśród krajów członkowskich.

Jest teraz wiele dyskusji o nowych i nietradycyjnych zagrożeniach dla bezpieczeństwa globalnego, nawiasem mówiąc zdolnych i nam stworzyć problemy również na drodze naszej modernizacji. Co Pan o tym sądzi? - Charakter zagrożeń w świecie współczesnym bardzo szybko się zmienia. Obok starych problemów o charakterze militarno-politycznym pojawiają się  nowe zagrożenia i nowe problemy. Do bezpieczeństwa zaliczyć należy również takie pojęcia, jak czynnik technogenny, klimatyczny, ekologiczny, demograficzny, agroinflacja… Coraz więcej pytań w sferze bezpieczeństwa rodzi się również w związku z pojawieniem się instytucji społeczeństwa informacyjnego z czynnikiem, na przykład sieci społecznych. Mówiąc o bezpieczeństwie w sensie jeszcze bardziej zestrukturyzowanym, mówić trzeba o strumieniach informacyjnych, strumieniach inwestycyjnych i strumieniach finansowych. W celu rozwiązania problemów bezpieczeństwa globalnego,  ważne jest stworzenie potężnego impulsu po temu, aby państwa europejskie, amerykańskie i azjatyckie zajęły się wspólnie rozwiązywaniem tych problemów. Mogą być tutaj nowe formy, stare formy, połączenie starych i nowych, to znaczy, że jest tutaj ogromne pole do działalności konstruktywnej.

- I jako wojskowy zadam Panu pytanie wojskowe. Jaką wyznaczacie rolę armii we współczesnych warunkach a zwłaszcza w procesie modernizacyjnym? - Nie aspiruje do roli najpoważniejszego eksperta w tej właśnie dziedzinie, sądzę jednak, że można z przekonaniem twierdzić, iż tutaj robi się wyraźnie więcej niż średnio w Rosji. Modernizacja Sił Zbrojnych jest jedną z najważniejszych części składowych modernizacji ogólnej. Jej cele zostały dość dokładnie opisane w niedawno opublikowanym referacie Instytutu Rozwoju Nowoczesnego „Rosja w wieku XXI. Obraz jutra pożądanego”. Jest to referat jawny, mogą się z nim zapoznać wszyscy zainteresowani. Powiem jedynie, że chciałbym widzieć armię swojego kraju profesjonalną we wszystkich aspektach – nie tylko ze względu na sposób  jej formowania, ale również ze względu na wyposażenie, poziom kompetencji składu osobowego. Kadra oficerska jest też jedną z potencjalnych podstawowych warstw klasy średniej. Również ze względu na zabezpieczenie materialne i na to, co dotyczy edukacji, potrzeb kulturalnych i społecznych. Odrębna kwestia to utworzenie instytucji kontroli obywatelskiej. Konieczne jest określenie dopuszczalnych granic, ich pełnomocnictw i sprzyjanie na wszelkie sposoby ich organizacji. Tak czy inaczej, silna i nowoczesna Rosja bez silnej i nowoczesnej armii jest niemożliwa. Nagromadziło się u nas oczywiście wystarczająco dużo negatywnych doświadczeń związanych z przekształceniami w armii i to gasi nieco zapał reformatorski. Cóż, pozostaje tylko przypomnieć sceptykom słowa generała Brusiłowa, który z własnych doświadczeń wyciągnął wniosek, że „gdy się wytęży wszystkie siły i gdy jest mocne pragnienie to niemożliwe okazuje się możliwym”. Sądzę, że to odnosi się w pełni również do spraw czasu pokoju.

Rozmawiał Alieksandr Frołow, „Krasnaja Zwiezda”

http://www.redstar.ru/2010/12/08_12/4_02.html

tłum. Bogdan H. Tymiński dla mp.info


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
MPLP 318;319 17.07.;29.07.2011
Kom Luks C 319.06[1], PODYPLOMOWE z europejskiego
319
plik (319)
Księga 1. Proces, ART 319 KPC, II CSK 525/07 - wyrok z dnia 14 lutego 2008 r
319 326 Skorowidz id 35124 Nieznany (2)
Liberator LIB 319 arkusz programowania
319
319
318 i 319, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
319
319
Kom Luks 319.06 OPINIA RZECZNIKA GENERALNEGO, delegowani
Kom Luks C 319.06, delegowani
319
SHSBC 319 COMM CYCLES IN AUDITING 0763
20030902193956id$319 Nieznany
1 (319)

więcej podobnych podstron