Skoro jej nie ma
"Sen nocy letniej" w reż. Mai Kleczewskiej w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Anna R. Burzyńska w Tygodniku Powszechnym.
«Premiera w Starym Teatrze tuż przed 14 lutego działa jak terapia wstrząsowa: spektakl Kleczewskiej może być interpretowany jako opowieść o śmierci miłości, ale również - o końcu samooszukiwania się ludzkości, jakoby kiedykolwiek to uczucie istniało.
To przedstawienie jest jak uderzenie w twarz - gdy ochłoniemy, próbujemy rozpaczliwie zdystansować się od obejrzanej historii. W obronnym odruchu rozpoczyna się poszukiwanie słabych punktów: za mało "Szekspira w Szekspirze", powierzchowne czytanie tekstu, wiele zbyt łatwych skojarzeń, nienaturalnie brzmiące fragmenty improwizowane, nie najlepsze literacko kwestie dopisane do dramatu, redukcja ról, co wielu aktorom każe pozostać na poziomie szkiców... Sporo.
Ale zaraz przychodzi refleksja: Kleczewska potrafi przecież przenikliwie i odkrywczo czytać dramat, prowadzić aktorów ku wielowymiarowym rolom, wydobywać maksimum treści nawet z tak niedobrych tekstów jak "Jordan" Moiry Buffini. Bolesne zabiegi na dramacie Szekspira muszą więc mieć głębsze uzasadnienie - zwłaszcza że konsekwencja, z jaką prowadzony jest spektakl, nie dopuszcza żadnej przypadkowości.
Dlaczego więc przedstawienie w Starym Teatrze uruchamia odruchy obronne? Wygląda na to, że działa tu mechanizm pułapki na myszy. Siła spektaklu tkwi bowiem w fakcie, że jest tak bardzo "o nas" -jakkolwiek enigmatycznie to brzmi - i, łącząc widzów w nie do końca oczyszczającym śmiechu, oddziałuje na każdego z osobna, dotykając najbardziej osobistych lęków, kompleksów, obsesji.
Najkrótsza noc czerwcowa przypomina tu długą i męczącą noc karnawałową - taką, jaką opisywała Anais Nin w swoich dziennikach. Zawarte w nich obserwacje obyczajowe bardzo zbliżone są do tego, co o naturze intymnych związków międzyludzkich mówi spektakl Kleczewskiej (i dramat Szekspira, gdzie tak przejmująco rozpisana została na poszczególne przypadki skomplikowana relacja pomiędzy naturą i kulturą). Nin opisywała swoje burzliwe dojrzewanie w słynnym ze swobód obyczajowych Paryżu lat 30.; ze zdumieniem odkrywała, że deklarowana absolutna bezpruderyjność, otwartość na eksperymenty erotyczne i wielokątne związki nie wyzwala z udręki pożądania i zazdrości, nie leczy z kompleksów i wstydu, nie broni przed kłamstwem i okrucieństwem.
Podobne doświadczenia stają się udziałem Heleny (świetna rola Sandry Korzeniak), która w spektaklu Kleczewskiej przechodzi drogę przez piekło nienawiści do własnego ciała, niezrozumienia, zazdrości względem rywalki, strachu przed seksualnością, rozbudzonych apetytów i żądz, w końcu masochistycznego samoudręczenia. To ona najsilniej z czwórki młodych bohaterów odczuwa niemożliwy do rozwiązania konflikt pomiędzy wyobrażeniami i prawdą (czy raczej brakiem obiektywnej prawdy) o miłości, konflikt między biologią a konwenansem. Wszystkie postaci "Snu nocy letniej" okazują się dziwacznymi centaurami w białych sukniach ślubnych i wyzywających perukach, z drapieżnymi łbami dzików i niedźwiedzi wieńczącymi słabe, nieodporne na ciosy ciała.
Najbardziej zagadkowąpostaciąjest Puk/Filostrates (Sebastian Pawlak, rewelacyjny Woyzeck w kaliskim spektaklu Kleczewskiej) - zarazem mężczyzna, kobieta i dziecko; to wyzywający i demoniczny, to znów tragiczny, gdy śpiewa "Nie ronię łez, nie gniewam się (choć serce mi pęka)" Schumanna i, skazany na nieprzekraczalną inność, usiłuje wziąć ślub z samym sobą - choć najlepiej ze wszystkich bohaterów wie, ile warte są zapewnienia o miłości i wierności. W jego niejasnej tożsamości przeglądają się znudzony bogacz Oberon/Tezeusz (Roman Gancarczyk) i starzejąca się frygida Tytania/Hipolita (poruszająca Małgorzata Hajewska-Krzysztofik). Jej losy potoczą się podobnym torem co losy młodych kochanków - sięgnie dna upokorzenia, zakochując się w opłaconym przez męża striptizerze (Piotr Głowacki jako Mikołaj Tkacz, osioł-chippendale).
W spektaklu zatarte zostały granice pomiędzy światem miasta i lasu, dniem i nocą. To niekończąca się, rozświetlanajedynie jaskrawym światłem stroboskopów Love Paradę w dżungli wielkomiejskich klubów i knajp. Elitarność i piebcjskość równocześnie noszą w sobie zarówno "para królewska", młodzi, jak i "rzemieślnicy". Wątek teatru w teatrze (inaczej niż wywołujące nieco zbyt łatwy śmiech popkulturowe cytaty, takie jak - skądinąd znakomita choreograficznie parodia teledysku Madonny) zaskakuje subtelnym, ciepłym humorem. Świetnie podpatrzone typy żałosnych prowincjuszy z ambicjami bawią do łez w scenach prób (zwłaszcza doskonały Jacek Romanowski jako lirycznie rozśpiewany Księżyc, Zygmunt Józefczak jako obcokrajowiec obsadzony w roli Lwa, ponieważ znajomość polskiej mowy pozwala mu jedynie na porykiwanie, i Bogdan Brzyski - Tyzbe w koszmarnym sweterku w gołąbki). Finalny spektakl, "Najżałośniejsza komedia i najokrutniejsza śmierć Pyrama i Tyzbe", okazuje się rozdzierająco smutny.
Ceremoniał wesela, w którym biorą udział trzy pary, a który prowadzi Puk, to właściwie ceremoniał bluźnierczy - ponieważ nikt nie wierzy w jego świętość. Nie jest możliwe, by ślub "grad zdrad i strat starł w proch", skoro niewierność, okrucieństwo i pogarda - nakazujące traktować drugą osobę jak zwierzę, sługę, lub - w najlepszym wypadku - konsumować ją w każdym tego słowa znaczeniu (modliszkowata żarłoczność jest cechą dominującą w realności przedstawienia), były obecne we wszystkich pseudozwiązkach od początku. Puk jako częstujący kolorowymi drinkami didżej wcale nie musiał nikogo zaczarowywać ani narkotyzować - młode pary od początku odrzuciły staroświecki gorset uczuć, miłosną retorykę, arsenał gestów i zachowań. Ale i miłość jako taką.
Pozbawieni jaskrawych peruk i makijaży, w białych strojach, bohaterowie wydają się przeraźliwie nadzy - znacznie bardziej, niż gdy paradowali po scenie w dezabilu. Spoglądają na aktorów z dezaprobatą, strachem, niesmakiem. Komedianci odgrywający swoją sztukę z groteskowym zaangażowaniem opowiadają bowiem historię całkiem inną niż ta, która była ich udziałem - szczęśliwy ten, kto w imię miłości umiera. Żadnej z zebranych par to nie grozi, a jednak gdy Puk wygłasza sakramentalne "Ja biorę sobie ciebie za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską, i że nie opuszczę cię aż do śmierci" - zapada przerażająca cisza. Spektakl urywa się po zaledwie dwóch godzinach, pozostawiając widzów z pytaniem o to, która historia - cyniczna i brutalna kochanków ateńskich czy naiwna i ckliwa Pyrama i Tyzbe - mówi prawdę.»
"Skoro jej nie ma"
Anna R. Burzyńska
Tygodnik Powszechny nr 9/26.02
23-02-2006