O historii odszkodowań w lotnictwie słów kilka. "Próbują zakneblować usta rodzin pieniędzmi" Odszkodowanie w przypadku każdej katastrofy jest kwestią delikatną. Tego oczywiście nie rozumie Donald Tusk próbując zakneblować usta rodzin ofiar pieniędzmi. Warto jednak w sposób poważny i kompetentny opisać podstawy prawne związane z zasadami ustalania odszkodowań dla rodzin pasażerów linii lotniczych. W niniejszym tekście przedstawię idee leżące u podłoża „Konwencji Warszawskiej" i jej modyfikacji znanej jako „Konwencja Montrealska". Po I wojnie światowej nastąpił rozwój lotnictwa cywilnego. Z przewozów lotniczych korzystali tylko ludzie bogaci i ich śmierć pociągała za sobą wielkie odszkodowania wypłacane przez przewoźników. Odszkodowania musiały być uwzględniane w w cenach biletów, co jeszcze bardziej ograniczało krąg pasażerów - do grupy jeszcze bogatszej. Nie występował efekt skali w przewozach, koszty przewoźników były wysokie. Znaleziono rozwiązanie i w roku 1929 przyjęto w Warszawie międzynarodową konwencję obowiązującą właściwie do teraz, jedyną tak długo ważną! Jej podstawowa idea jest prosta - przewoźnik uważany jest zawsze za winnego śmierci pasażera i bez procesu - "z automatu" wypłaca zryczałtowane odszkodowanie. Wynosiło ono pewną ustaloną dla całego „ówczesnego świata", sumę wyrażoną we frankach Poincare - pamiętajmy o szalejącej wtedy inflacji. W zamian przewoźnik był wolny od dalszych roszczeń, spadkobiercom ofiar nie przysługiwały dalsze roszczenia. Skutkiem przyjęcia Konwencji Warszawskiej był znaczny rozwój lotnictwa cywilnego wyrażony wzrostem liczby pasażerów i spadkiem cen biletów. Co ciekawe wraz z postępem technicznym dotowano połączenia lotnicze - przykład bilet lotniczy z przedwojennego lotniska Katowice-Muchowiec do Skniłowa - Lwów, był dotowany przez państwo polskie na poziomie tysięcy przedwojennych złotych polskich! Ale lotnictwo cywilne traktowano jako zaplecze armii. Międzynarodowe rozwiązania prawne przyjęte przed II wojną światową w Warszawie utrzymywały się przez dziesiątki lat!
Dopiero w latach osiemdziesiątych XX wieku kiedy zamożność - zwłaszcza społeczeństw zachodnich - wzrosła (i siła prawników korzystających z odszkodowań!) minimalny limit odszkodowań wzrósł do sumy około 100 tysięcy dolarów (wartość wyrażano już nie we frankach Poincare, ale w podobnych co do wartości jednostkach pieniężnych, istniejących tylko "na papierze" w tzw. SDR-ach (Special Derivation Rules). Bogate państwa należące do ICAO chciały zwiększenia limitu, ubogie chciały pozostawienia stany dotychczasowego. Warto dzisiaj przypomnieć, iż proponowano wówczas, aby w rocznicę przyjęcia konwencji (z 1929r.) , w roku 1999 w Warszawie odbyła się konferencja na której przyjęto by „nową" Konwencję Warszawską. Niestety, Polska nie była już w stanie gościć taką wielką imprezę i negocjacje odbyły się w Montrealu, w wygodnej siedzibie ICAO . Po zmianach limit "bez procesu" pozostał ten sam, czyli ok. 100 tys. $ - tj. ok. 350 tys. zł. Ale dodano to co prawnicy lubią najbardziej - „zasadę", iż gdy zginie pasażer linii lotniczych, to spadkobiercy mogą żądać wyższego odszkodowania - ale muszą w postępowaniu sądowym udowodnić, że winny był przewoźnik. Odszkodowanie w tym „ryczałtowe, - należy się za pasażera, niezależnie od liczby spadkobierców. Czyli ewentualne przyjęcie nieco niższej sumy "na spadkobiercę" i mnożenie jej przez np. liczbę dzieci może dać bardziej "socjalny" efekt, przy ogólnej sumie odszkodowania podobnej do tej wynikającej z Konwencji Montrealskiej. Rygory systemu „warszawsko-montrealskiego" w przypadku katastrofy smoleńskiej nie mają pełnego zastosowania, ponieważ 36 SPLT nie jest przewoźnikiem (nie ma koncesji ani certyfikatu ), samolot nie był w rejestrze cywilnych statków powietrznych (jest w rejestrze polskiego ministra obrony) a „pasażerowie" na pokładzie nie byli "przewożeni", bo w myśl definicji zawartej w prawie lotniczym (naszym i międzynarodowym) przewóz występuje wyłącznie wtedy, gdy pasażerowie płacą. Delegacja państwowa z Prezydentem na czele udawała się z wizytą na uroczystości państwowe 70-tej rocznicy mordu katyńskiego. Można więc przyjąć, że zasady Konwencji Montrealskiej mogą być wskazówką dla ustalenia poziomu odszkodowania (zadośćuczynienia), ale nie wiążą zarówno organizatora przewozów (36 SPLT) jak i rodziny tragicznie poszkodowanych. To działa w dwie strony - spadkobiercy mogą procesować się o odszkodowania zgodnie z zasadami ogólnymi a organizator przewozu może odmówić jakiejkolwiek wypłaty bez wyroku sądu. Jerzy Polaczek
Co się komu jak kojarzy, czyli "PiS się uczy od Haidera". Na początek pomoc społeczna, ale przecież wiemy, dokąd to zmierza... Dziennikarz "Gazety Wyborczej" Bartosz Wieliński komentuje nowy pomysł Prawa i Sprawiedliwości, czyli postulat wprowadzenia tzw. dodatków drożyźnianych dla emerytów, rencistów i biednych rodzin. Mieliby dostawać z budżetu po kilkaset złotych rocznie. Dziennikarz "Gazety" ma wrażenie, że to już było, choć nie u nas: Przeglądam jego wyliczenia i mam wrażenie, że gdzieś już to słyszałem. No tak - w austriackiej Karyntii podobne zapomogi lata temu wprowadził jej premier, słynny populista Jörg Haider. To także miała być odpowiedź na wzrost cen, za którą odpowiadał oczywiście rząd we Wiedniu. Zdaniem Wielińskiego, teraz "podobną retorykę zaprezentowali politycy PiS". Było też jasne, że Haider za zasiłki kupuje dla siebie poparcie. Ludzie go zresztą uwielbiali i kochają do dzisiaj, choć szastanie pieniędzy doprowadziło Karyntię na skraj bankructwa. PiS, choć w grę wchodzą mniejsze pieniądze, chciałby tego samego. Haider, wiadomo, faszysta. Był czas, gdy cała Europa ogłosiła bojkot Austrii w proteście przeciwko wejściu szefa Austriackiej Partii Wolności do rządu w Wiedniu. A skoro PiS idzie w jego ślady... No, no, teraz to naprawdę brzydko zapachniało na Nowogrodzkiej. A pomysł budowy autostrad, ogłoszony przez rząd Tuska tuż po objęciu władzy (dziś nieaktualny, dziś rząd stawia na lotniska) to wam się z niczym nie kojarzy, redaktorze? Z żadnym doświadczeniem historycznym któregoś z państw niemieckojęzycznych? Nam się nie kojarzy, ale my nie mamy takiego talentu do kojarzenia faktów. Pat
Koniec historii rosyjskiej ropy Koniec historii sowieckiej nafty przypada na koniec 1991 roku, poczym niekomunistyczny rząd w Moskwie kontrolował rosyjskie pola naftowe i przemysł z nimi związany do stycznia 2011 roku. Wówczas nadszedł koniec historii rosyjskiej nafty według dyskusji w The Wall Street Journal z 24 stycznia 2011. W styczniu 2011 kontrolowana przez Kreml rosyjska firma naftowa Rosneft zawarła kontrakt z British Petroleum, wielką międzynarodową firmą, w celu prowadzenia wspólnych poszukiwań ropy naftowej i gazu ziemnego w rosyjskich wodach podbiegunowych. Korporacje zachodnie mają nadzieję, że układ ten jest początkiem nowej i międzynarodowej ery rosyjskiego przemysłu naftowego. Analitycy na giełdzie w Nowym Jorku uważają, że połowa państwowych dochodów Rosji pochodzi ze sprzedaży przemysłu naftowego. Cena 110 dolarów za baryłkę ropy naftowej dałaby rządowi w Rosji równowagę między wydatkami i dochodami. W zeszłym roku tylko 38% czasu Rosja mogła korzystać z takiej ceny. Pozostałe 58% czasu ceny ropy były niższe. W czasie rozkradania rosyjskiego majątku narodowego przez oligarchów, głównie Żydów za rządów Jelcyna, KGB interweniowało i oddało rząd w ręce oficerowi KGB, którego praca dyplomowa dotyczyła strategicznego używania zasobów naftowych i gazu ziemnego. W ten sposób Wladimir Putin został naprzód premierem, a po tym prezydentem rosyjskim na dwie kadencje, żeby objąć znowu rządy jako premier i móc ubiegać się o prezydenturę Rosji w następnych wyborach prezydenckich. W kwietniu 2009 oceniano, że proporcja dochodów Rosji z przemysłu naftowego wynosiła w 1998 roku 45% i powoli wzrosła do 80% w 2007 roku, głównie z powodu napadu USA na Irak. Dalszy wzrost tych dochodów uzależniony jest od wydajności nowych inwestycji, na które nie ma w Rosji kapitałów wystarczających na długą metę, co według opinii analityków daje okazję inwestorom zachodnim. Rosyjski przemysł naftowy inwestował 53% dochodów gotówkowych w nowe inwestycje w porównaniu z korporacjami zachodniego przemysłu naftowego, które inwestowały w latach 2004-2009 około 65% takich dochodów. Moskwie potrzebna jest modernizacja i rozbudowa rosyjskiego przemysłu naftowego, który wymaga inwestycji międzynarodowych. Chodzi o nadrobienie strat związanych ze starzeniem się instalacji, z których wiele zostało zbudowane jeszcze za sowieckich czasów. Rosji potrzeba nowych pól ropy naftowej i gazu ziemnego, żeby zaspokoić potrzeby równoważenia dochodów i wydatków rządu w Moskwie. Rosyjskie tereny pod wodami arktycznymi są bogate w ropę naftową i gaz ziemny, ale wymagają dużych inwestycji, na które nie ma pieniędzy w Rosji. Bank of America ocenia, że w Rosji na 22 okręgi produkcyjne tylko cztery korzystają ze zniżek podatkowych. Wielkie rosyjskie firmy naftowe są proporcjonalnie mniej wydajne niż takiej wielkości firmy na zachodzie i z tego powodu byłoby na ich korzyść mieć inwestycje firm zachodnich w miarę możliwości w ramach polityki międzynarodowej. Potrzeba im realistycznych planów rozwoju przekonywujących dla inwestorów zagranicznych. Rosyjskie firmy w posiadaniu legalnych uprawnień mogą zawierać kontrakty jako partnerzy firm-inwestorów zagranicznych, takich jak Royal Dutch Shell (RDS) posiadający nowoczesną technologię skraplania gazu ziemnego i firma Chevron, znana ze skutecznych metod powiększania produkcji ze starych pól ropy naftowej i gazu ziemnego. Gdy firma naftowa Rosneft zawarła kontrakt z British Petroleum (BP), kontrakt ten stał się kontraktem doświadczalnym dla potencjalnych inwestorów zachodnich, którzy obserwują czy i jak lukratywna będzie współpraca tych firm zachodnich z lokalnym przemysłem na terenie Rosji. Prawdopodobnie będzie w interesie rządu Wladimira Putina, żeby współpraca ta udała się i otworzyła drogę do podobnych dalszych kontraktów korzystnych dla wzrostu dochodów rządu w Moskwie. Katastrofa wycieku ropy naftowej z szybu BP osłabiło bardzo tę firmę, która już jest zależna w 20% od dostaw energii z Rosji, podczas gdy w Rosji firma Rosnef cierpi z powodu walk wewnętrznych wśród niekompetentnych biurokratów mianowanych według klucza partyjnego. Kontakt zawarty między Rosnef i BP jest „małżeństwem z konieczności” i ma niewielkie szanse powodzenia. Mimo tego, fakt stworzenia z terenów pól naftowych Rosji tereny atrakcyjne dla inwestorów zachodnich oznaczałoby umiędzynarodowienie rosyjskiego przemysłu naftowego, co byłoby końcem historii wyłącznie rosyjskiego przemysłu naftowego w Rosji, według opinii analityków zawiązanych z giełdą w Nowym Jorku. ICP
"Rząd Tuska robi błędy, relacje z Rosją dziwią cały świat" Na poniedziałkowej konferencji prasowej premier Tusk mówił o boiskach. Jarosław Kaczyński na swojej - o godności. Spoiwem PO są przede wszystkim interesy powiązane z partią władzy. A także - strach przed radykalizmem i nieprzewidywalnością PiS. Spoiwem zaś PiS (i dlatego działacze PO nazywają tę partię "sektą") jest próba (często patetyczna w swej bezradności) pozostania wiernymi wartościom. Gdyby jeszcze przebiły się złożone do laski marszałkowskiej konkretne projekty PiS w sprawie zdrowia, polityki energetycznej czy ostatnio - emerytur, szanse tej partii na przyszłą wygraną mogłyby radykalnie wzrosnąć. Ale słaba zdolność merytorycznego komunikowania się, połączona z blokadą medialną, bardzo taki przekaz utrudniają.
A przecież rząd premiera Tuska robi kardynalne błędy. Nie chcę tu wracać do tragedii smoleńskiej - też uważam, że trzeba poczekać na raport komisji ministra Millera. Mimo braku dostatecznego politycznego wsparcia ze strony premiera, polskie służby dokonują cudów, by wyjaśnić tę tragedię, mimo ewidentnego sabotażu w dostarczaniu dowodów przez stronę rosyjską.
"Grozi nam blokada portu w Świnoujściu" Są inne przejawy złego i krótkowzrocznego rządzenia. Najpierw - propozycje w kwestii emerytur. Jedynym usprawiedliwieniem, o którym rząd nie mówi, jest posiadanie wiedzy, że Europejski Trybunał podejmie wkrótce decyzję pozwalającą OFE na wywóz składek. A więc - chodzi o zapobieżenie drenażowi kapitału. Ten argument nie pada, a inne są bałamutne. M.in. zbyt optymistyczne oczekiwania wzrostu, choć moim zdaniem czeka nas załamanie technologiczne infrastruktury i takie zwiększenie luki strukturalnej wobec rozwiniętych gospodarek, że w nowym rozdaniu wir globalizacji nas ominie. Rząd (ZUS) nie będzie miał czym płacić po nowej zapaści. Na tym powinien skoncentrować się rząd, likwidując wszystkie przywileje, liberalizując gospodarkę, a równocześnie - prowadząc politykę przemysłową i radykalnie rozszerzając możliwości inwestycji, choćby wracając do starej wysokości składki rentowej. Bo nieuchronna fala emigracji - gdy nie będzie rozwoju - pogłębi zapaść demograficzną w przyszłości. Polityka zagraniczna: rząd Tuska - wbrew deklaracjom - nie załatwił żadnej ważnej sprawy. Dalej grozi nam blokada portu w Świnoujściu przez Rurociąg Północny. I wcale nie odnieśliśmy sukcesu w negocjacjach z KE co do darmowych praw emisji CO2 oraz w sprawie deficytu. Jesteśmy coraz bardziej izolowani w Europie Środkowej, a relacje z Rosją są tak asymetryczne, że to wszystkich - na świecie i u nas - zaczyna dziwić. To smutny bilans na 10-lecie PO! Prof. Jadwiga Staniszkis
Biedny Polak patrzy na Grossa Przeczytałem „Złote żniwa” i jestem zdumiony ilością anachronizmów, uproszczeń oraz lekceważeniem przez autora realiów niemieckiego terroru w okupowanej Polsce – pisze publicysta „Rzeczpospolitej” Dlaczego ostatnie publikacje Jana Tomasza Grossa budzą sprzeciw? Oto próba odpowiedzi na to pytanie. „Bywają książki, które zanim się ukażą, wzbudzają wielkie kontrowersje. Czy kontrowersje? Raczej strach przed treścią… Czy przed treścią? A może przed uświadomieniem sobie, iż w przeszłości część zachowań nie wyglądała tak jak powinna? Przed tym, iż wyidealizowany obraz runie w przepaść” – pisał jeden z blogerów portalu Salon24. Zwolennicy Grossa uważają, że jego najnowszą książkę „Złote żniwa” mogą odrzucać tylko ci, którzy mają coś niedobrego na sumieniu i nie są w stanie sobie z tym poradzić. Liberalni publicyści, w każdej innej kwestii zwolennicy rozumu, akurat w tej jednej uważają, że psychologia unieważnia potrzebę rzetelnego warsztatu nauki historycznej. Wmawiają nam, jak czyni to choćby Aleksander Kaczorowski z „Newsweeka”, że Polacy wciąż nie chcą się odciąć od bandytów, którzy za pieniądze wydawali Żydów lub mordowali ich skrycie po lasach. Naprawdę tylko to jest istotą problemu? A może kontrowersja dotyczy czegoś zupełnie innego – odmowy uznania dogmatu, że większość Polaków w czasie okupacji aktywnie kibicowała hitlerowskiej eksterminacji? Zebrane pracowicie przez autora „Złotych żniw” przykłady szmalcownictwa, działalności hien cmentarnych czy zabijania uciekających z transportów Żydów wydają się wiarygodne. Ale już wnioski, jakie Gross na ich podstawie wysnuwa, nie. Istotą sporu z autorem „Strachu” i „Złotych żniw” jest debata na temat tego, czy takie zachowania były normą czy marginesem. Gross twierdzi, że normą. Trudno oprzeć się wrażeniu, że lansując jego książkę, część publicystów tworzy obraz społeczeństwa niedojrzałego, które odrzuca prawdy oczywiste. A tymi prawdami są wnioski i insynuacje Grossa. Kto się z nimi nie zgadza, ten się kompromituje. Tak rzecz ujmując, to nie Gross musi udowadniać swoje ryzykowne teorie. To inni mają się tłumaczyć, dlaczego nie biją przed Grossem czołem.
Przywoływanie koszmarów Przeczytałem „Złote żniwa” i jestem zdumiony ilością anachronizmów, uproszczeń oraz lekceważeniem przez autora realiów niemieckiego terroru w okupowanej Polsce. Takie błędy zdarzały się Amerykanom nieznającym zbyt dobrze historii tego regionu. Ale u autora polskiego muszą budzić pytania o złą wolę. Zatem raz jeszcze – czy opisywanych przez Grossa łajdactw nie było? Były, ale – tam gdzie było to możliwe – spotykały się ze zdecydowaną reakcją. Od działań państwa podziemnego przeciw szmalcownikom po wystąpienia brygady „Łupaszki” przeciw hienom przekopującym groby w okolicach Treblinki. Tam, gdzie niemiecki terror paraliżował aktywność podziemia, łajdacy korzystali z bezkarności. Ale po wojnie zbrodnie przeciw Żydom ścigały sądy. Te procesy, choć naznaczone piętnem stalinizmu, przecież jednak się odbywały. Była też szara sfera – strachu, chciwości, podłości. Ale dowodzenie, że wszyscy w niej się znajdowaliśmy, jest kłamstwem. Tak, jakąś część zbrodni zepchnięto w niepamięć. Czy także ze wstydu? Zapewne. Z tego samego powodu Żydzi nie kwapili się, by drążyć temat swego marginesu – ludzi wysługujących się gestapo w gettach lub tych, którzy dowodząc leśnymi grupami, stawali się dla swoich podopiecznych panami życia i śmierci. Ale niechęć do przywoływania koszmarów z lat wojny nie zawsze musi wynikać z zakłamania. Czasem z chęci zapomnienia upokarzającego okresu, gdy wszyscy – i Żydzi, i Polacy – musieli tańczyć, jak im Niemcy zagrali. Na podobnej zasadzie partyzanci nie lubili wspominać, jak wymuszali na chłopach żywność, a kobiety – do czego może popychać głód i strach. Ta powojenna niepamięć nierzadko była warunkiem pozostania przy zdrowych zmysłach. Dziś Gross przedstawia to jako tchórzliwe zakłamanie „pobożnych katolików i ojców rodzin”, którzy w czasie wojny z racji złych instynktów gwałcili i mordowali żydowskie ofiary. Zdaje się bagatelizować, że to Niemcy stworzyli piramidę Holokaustu. Czy usprawiedliwia to tych, którzy ulegli zachętom do zła? Nie, ale skoro wtedy cały świat był światem nieludzkim, to dziś trzeba ostrożnie wydawać sądy. A Gross po tym delikatnym gruncie porusza się jak czołg. Rozdaje ciosy moralną maczugą na prawo i lewo i orzeka, że uratowano za mało Żydów. I może to robić z tą samą nonszalancją od ponad dekady, bo podąża za nim armia usprawiedliwiaczy głoszących, że jako publicysta ma prawo mówić wszystko, byle tylko poruszał polskie sumienia.
Myśmy wszystko zapomnieli Właściwie dlaczego dopiero 65 lat po wojnie Gross stawia tezę, że Polacy byli współuczestnikami Holokaustu? Obrońcy pisarza wskazują, że najpierw musieliśmy wyjść z zamrażarki komunizmu, aby można było rozpocząć uczciwe badania i naruszyć pewne tabu. Zapewne. Ciekawe tylko, że ten sam okres nie rozbudził jakoś debat skierowanych przeciw innym pomocnikom w czasie innej okupacji. Chodzi o sowiecki terror na ziemiach wschodnich II RP w latach 1939 – 1941 i 1944 – 1946. Jakoś nie słychać o próbach otwarcia dyskusji o tym, w jakim stopniu łapankom i deportacjom NKWD towarzyszyła gorliwa pomoc sąsiadów – Białorusinów, Ukraińców, Żydów i Polaków. Nie próbuje się wyliczyć, ilu polskich policjantów, leśników, osadników wojskowych wymordowano, zanim zjawili się Sowieci. Ile dworów splądrowano? Jaka była skala donosów na ukrywających się oficerów czy policjantów? Czy żydowscy lub białoruscy sąsiedzi mogli ich przechować? Co oznaczało w tamtych dniach mówienie ludziom prosto w oczy: „Chcieliście Polski bez Żydów, to macie Żydów bez Polski”? A co z kwestią wzbogacenia się na majątku Polaków z Kresów? Kto zamieszkał w domach ludzi wysiedlonych na Sybir? Im dalej od wojny, tym więcej bolesnych rozdziałów współżycia z sąsiadami staraliśmy się raczej zamykać, niż z hukiem otwierać. Bolesne są wciąż urazy po zbrodniach niemieckich i sowieckich oraz po rzezi wołyńskiej. Ale już bardzo rzadkie rozpamiętywanie białoruskiej, żydowskiej czy ukraińskiej „ludowej pomocy” w czasie sowieckiego terroru. Dziś nikt nie żąda od Białorusinów – jako narodu – jakichś przeprosin. Nie żąda ich też od Litwinów – nazwa Ponary (miejsce, gdzie obok Żydów niemieccy i litewscy mordercy rozstrzeliwali polską inteligencję z Wilna) nie stała się zawadą w relacjach z naszym północnym sąsiadem. Ale nawet gdy staramy się pamiętać o ofiarach najkrwawszych zbrodni – jak w przypadku mordów na Wołyniu – to zaraz jesteśmy napominani przez liberalnych publicystów, że powinniśmy szybko pozamykać stare rachunki i patrzeć w przyszłość. Gross natomiast rany żydowskie może rozdzierać bez umiaru.
Ile można wymagać od ludzi Gross stawia wojennemu pokoleniu Polaków maksymalnie wyśrubowane wymagania moralne. Wracają one w pytaniach typu: „Czy nie można było uratować więcej Żydów?” i „Dlaczego wszyscy milczeli?”. Jeszcze 30 lat temu takie ujęcie sprawy uznano by za absurd. Tylko że wtedy wielu Polaków pamiętało niemiecki terror. Dziś Gross ma poważne wątpliwości, czy na pewno za ukrywanie Żydów Niemcy karali śmiercią. Dziwi się niepomiernie, że Kościół katolicki w Generalnej Guberni nie wystosowywał oficjalnych protestów do władz przeciw prześladowaniu Żydów. Nie informuje przy tym czytelnika, że księża nie komentowali także deportacji kapłanów do Dachau, łapanek, katowania ludzi na Pawiaku i wywózek na roboty do Niemiec. Z książki Grossa amerykański czytelnik nie dowie się, że oprócz 3 milionów polskich Żydów w czasie II wojny zginęły blisko 3 miliony Polaków. Autor lubuje się za to w opisach, jak to Polacy wzbogacili się na Holokauście i ilu z nich mieszka dziś w pożydowskich domach. Zupełnie jakby opisywał Rotterdam czy Pragę, gdzie Niemcy i kolaboranci zdobywali za bezcen należące wcześniej do Żydów kolekcje malarstwa, imponujące kamienice i limuzyny. Tymczasem zarzut wzbogacenia się na wojnie nowojorski publicysta stawia narodowi, którego stolicę zamieniono w kupę gruzów, odebrano mu pół kraju, a mieszkańców przerzucono jak kopę ziemniaków znad Niemna i Dniestru nad Odrę i Bałtyk. Na ławie oskarżonych sadza Polaków, którzy w czasie wojny często tracili wszystko wskutek rabunku Sowietów i hitlerowców, a po wojnie wskutek dekretów komunistycznej władzy. Kreowanie ludzi, którzy z wojny wychodzili z jedną walizką w ręku, na sytych beneficjentów Holokaustu jest wyjątkowo niesmaczne.
Ci straszni chłopi Doszło już do tego, że dziś trzeba przypominać rzeczy najbardziej podstawowe. Na przykład takie, że Polska była głównym miejscem Zagłady – wszak to tu zbudowano najwięcej obozów, w których eksterminowano Żydów. Ale była też miejscem, w którym skala niesionej im pomocy była największa. Najbardziej wiarygodnym probierzem jest liczba nagrodzonych medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Odznaczono nim 6195 Polaków, 5009 Holendrów, 3158 Francuzów, 2272 Ukraińców, 1537 Belgów, 772 Litwinów i tak dalej poprzez 43 kolejne narodowości. Biorąc pod uwagę nieporównywalnie mniej brutalny charakter okupacji holenderskiej, francuskiej czy belgijskiej, polski wynik można porównywać tylko z ukraińskim. Warto uznać to za miarę tego, czy w czasie wojny zdaliśmy egzamin. Gross jednak drąży ukryte pokłady polskiej podłości i nie zastanawia się, czy ci straszni polscy chłopi choćby w jakimś procencie nie byli bardziej ludzcy niż mieszkańcy innych europejskich krajów w tamtym okresie. Gross nie widzi (nie chce widzieć), że liczba Żydów mieszkających w Polsce, a często ich obcość kulturowa i brak integracji z polską większością, nie dawała wielkich szans na masowy ratunek. Mimo to stosunkowo wielu Polaków decydowało się narażać życie swoje i bliskich, by iść Żydom z pomocą. Jak to porównać choćby z sytuacją Żydów mieszkających na terenie Protektoratu Czech i Moraw? Pamiętajmy, że czescy Żydzi byli o wiele bardziej zasymilowani. Ale i znacznie większy procent obywateli uznał, że skoro władze zabraniają im pomagać, to nic nie da się zrobić. Co było straszniejsze: wywózka z biednej polskiej wsi czy łowy na Żydów w sytym, nieźle się bawiącym mimo wojny Paryżu, gdzie aresztowania dokonuje znany od lat żandarm, a deportacji pilnuje zaaferowany prefekt? A może straszniej było w Chorwacji, gdzie mordów na Żydach dokonywali ustasze? A co ze Słowacją, gdzie na wsi Hlinkowy gwardzista wyłapywał Żydów, odstawiał na miejsca deportacji, a państwo Tisy inkasowało za każdą ofiarę odpowiednią sumę w Reichsmarkach? A może gorzej było w postsowieckiej części Białorusi i Ukrainy, gdzie wielkie czystki z lat 30. ludzie mieli już za sobą i nauczyli się zatykać uszy, gdy ścigana ofiara puka do drzwi? Tam nie było klasztorów, gdzie można by ukryć żydowskie dzieci – zamknięto je tuż po rewolucji. Gross ciska za to oskarżenia na Kościół katolicki, nie zastanawiając się, w jakim stopniu to chrześcijańskie sumienie motywowało ludzi do ratowania Żydów.
Dwa obrazy Gdyby nowojorski publicysta rzeczywiście chciał stworzyć pełny obraz relacji panujących w czasie wojny między Niemcami, Żydami i Polakami, nie potraktowałby z taką nonszalancją Polaków, którzy ukrywali Żydów i ponieśli z tego tytułu śmierć. Gdyby poświęcił im choć krótki rozdział, inaczej czytałoby się jego rozliczanie z Polakami, którzy zachowywali się jak hieny. Przypomina to nieco inne zjawisko. Od pewnego czasu w Polsce próby czczenia pamięci o ludziach, którzy oddali życie za Żydów, otacza przedziwna aura dwuznaczności. Owszem, odznacza się kolejnych Sprawiedliwych. Owszem, czci się Irenę Sendlerową. Ale już inicjatywę zbudowania pomnika Polakom, którzy zginęli za ukrywanie Żydów (miał stanąć na placu Grzybowskim w Warszawie), środowiska lewicy i liberalnej inteligencji przyjęły chłodno. Równie kwaśno przyjęto film „Życie za życie” Macieja Pawlickiego. Na łamach „Gazety Wyborczej” Joanna Tokarska-Bakir zarzuciła filmowi, że miał być ripostą na wcześniejszą książkę Grossa „Sąsiedzi”. „Kluczowa scena filmu to obraz płonącego domu (Niemcy spalili w nim rodzinę za ukrywanie Żydów – przyp. aut.). Jak Katyń z Chatyniem w dyskursie polsko-rosyjskim, tak samo tu obraz walczy z obrazem. Widać to zresztą najlepiej w prostolinijnym tytule dzieła”. Niby dlaczego jeden obraz miałby walczyć z drugim? Może to oba mówią nam prawdę o różnych, choć współistniejących w czasie okupacji, zachowaniach? Trudno oprzeć się wrażeniu, że tego typu opinie oraz niewyjawiona w „Złotych żniwach” wprost sugestia chcą nam powiedzieć: „nie może być wspólnej pamięci”. 65 lat po zakończeniu wojny wielu liczb i faktów nie da się jednoznacznie ustalić. Tym bardziej godne krytyki jest wypełnianie białych plam pseudopsychologicznymi rozważaniami dotyczącymi złych skłonności polskich chłopów. Tym bardziej irytuje stawianie z drażniącą pewnością tezy, że mordy na Żydach były powszechnie akceptowane. Tak kreuje się nowe stereotypy w relacjach polsko-żydowskich, które godzą w Polaków. Czy solidarność potomków polskich i żydowskich ofiar nazizmu nie powinna być wspólną wartością?Książka Grossa do niej nie skłania. Dlatego budzi sprzeciw. Semka
KOMU BIJE DZWON? BIJE ON OFE Niesamowite! Bogusław Grabowski z którym jeszcze nie dawno spierałem się o OFE stwierdził, że „docelowo drugi filar emerytalny powinien być dobrowolny”. Najbardziej uderzyły mnie takie zdania: „Fakty są nieubłagane. Bilans tej reformy po 11 latach jest negatywny. Do OFE przekazaliśmy przez ten czas 156 mld zł. Deficyt sektora finansów publicznych bez transferów do OFE przekroczył 421 mld zł. Z prywatyzacji zebraliśmy zaledwie 103 mld zł. To oznacza, że od początku reformy nie tylko nic nie oszczędziliśmy, ale zwiększyliśmy zadłużenie o 473 mld zł”. „Dwa lata po reformie, powinna nam się zapalić czerwona lampka. A po czterech już wszystkie dzwony winny bić na alarm”.
(Grabowski: trzeba połączyć drugi filar emerytalny z trzecim Obniżki składki do OFE nie można traktować jako systemu docelowego. Musimy pójść za ciosem i stopniowo przekształcać obowiązkowy drugi filar emerytalny w dobrowolny - mówi w rozmowie z "Gazetą" Bogusław Grabowski, członek doradzającej premierowi Rady Gospodarczej
Marcin Bojanowski: Tniemy składkę do OFE i co dalej? Bogusław Grabowski*: Zaproponowana przez rząd obniżka składki przekazywanej do otwartych funduszy emerytalnych jest o wiele lepszym rozwiązaniem niż to, co mamy teraz: "pseudooszczędzanie" w OFE z długu zaciąganego przez państwo. Nie możemy jednak traktować tego jako systemu docelowego. Myślę, że w przyszłości czekają nas dalsze zmiany.
Jakie? - Musimy pójść za ciosem i stopniowo przekształcać obowiązkowy drugi filar emerytalny w dobrowolny filar trzeci. Czyli tak naprawdę połączyć go z trzecim - indywidualnymi kontami emerytalnymi i powszechnymi programami emerytalnymi. Innej drogi nie ma. Dopiero kiedy Polacy sami zaczną odkładać na emeryturę, będziemy mogli powiedzieć, że naprawdę jako społeczeństwo oszczędzamy na starość. Dzisiaj tego nie robimy, bo przez lata byliśmy karmieni zapewnieniami, że mamy najlepszy system emerytalny na świecie i nie musimy się martwić o przyszłość. Przez to nie było żadnej presji, abyśmy samodzielnie zaczęli się troszczyć o to, co będzie, kiedy przestaniemy pracować.
A nie mamy najlepszego systemu? - Ktoś, kto go dzisiaj broni, popełnia błąd. Wyczerpała się bowiem główna przesłanka, która legła u podstaw tego projektu. Twórcy reformy - zdając sobie sprawę, że Polsce przez najbliższe 40 lat nie grozi nadwyżka budżetowa, z której moglibyśmy finansować transfery do OFE - postanowili wykorzystać do tego przychody ze sprzedaży państwowych przedsiębiorstw. Inaczej niż np. w Chile, które były dla nas wzorem. Tam dzięki dużym dochodom z miedzi państwo ma przeważnie wyższe dochody od wydatków. I część tej nadwyżki można wykorzystać na finansowanie reformy emerytalnej. My na to nie mogliśmy liczyć, podobnie zresztą jak inne kraje środkowo-wschodniej Europy reformujące swoje systemy emerytalne.
Nie mieliśmy dużego wyboru, stary system się walił. - Wykorzystanie pieniędzy z prywatyzacji wydawało się wówczas logiczne. Tak jak w domowym budżecie: żeby oszczędzać nie możemy wydawać więcej, niż zarabiamy, bo wtedy oszczędności pochodzą z kredytu. Może się jednak zdarzyć, że choć wydajemy więcej, niż zarabiamy, to trafia się nam manna z nieba: spadek po bogatej babci. I przeznaczamy go na zabezpieczenie naszej starości. Tym właśnie miały być dla nas państwowe przedsiębiorstwa. To środki z prywatyzacji miały sfinansować nam transfery do OFE.
A także dalsze reformy: ukrócenie przywilejów emerytalnych, ograniczenie zbyt wczesnego przechodzenia na emeryturę i zmiana sposobu waloryzacji emerytur. - Także to, a więc mniejsze wydatki i bieżące deficyty. Problem w tym, że tego wszystkiego nie zrobiono od razu. Przecież wprowadzenie OFE musiało się odbywać przy jasno określonych z góry ograniczeniach budżetowych.
Co to oznaczało w naszej sytuacji? - To bardzo proste. Przecież nikt z nas, pracujących w dniu wprowadzenia reformy, nie zaczął płacić wyższych składek emerytalnych. Skąd więc miały pojawić się nagle oszczędności? Aby tak się stało przez następne 40 lat pieniądze z prywatyzacji musiały pokrywać nie tylko transfery do OFE, ale też zasypywać dziurę w budżecie. Jeśli ten warunek nie zostałby spełniony, oznaczałoby to, że w funduszach emerytalnych oszczędzamy na kredyt. A każdy zdrowo myślący - już nawet nie ekonomista - wie, że oszczędzanie, na które się zadłużamy, nie zabezpiecza nas na przyszłość. Zresztą trudno tu zakładać złą wolę twórców reformy emerytalnej. Może się im to wtedy nawet zgadzało ale, na Boga, musieli zdawać sobie sprawę z tego, że to będzie chodzenie po cieniutkiej linie, szczególnie jak się okazało, że do OFE przystąpiło znacznie więcej uczestników, niż zakładali. Przecież żeby to wszystko się dopięło, musielibyśmy nie tylko prywatyzować na potęgę, ale i ograniczać bieżące deficyty w finansach państwa.
Na początku nawet nieźle szło. - Ale tylko przez dwa lata. Już rząd Leszka Millera gwałtownie wstrzymał prywatyzację. Miał do tego zresztą mandat społeczny. Przecież SLD zdobyło w wyborach 40 proc. głosów. Wygrało, krytykując prywatyzację jako rozkradanie majątku narodowego i pokazując palcem: to źle sprzedano, tamto poszło za bezcen. Ludzie głosowali na nich, bo mieli dość reform i po części pewnie też zbyt szybkiego tempa prywatyzacji. I co miał Miller zrobić po wyborach? Powiedzieć, że wygraliśmy i teraz będziemy robić to samo? Już wtedy, dwa lata po reformie, powinna nam się zapalić czerwona lampka. A po czterech już wszystkie dzwony winny bić na alarm. Tymczasem kolejne rządy przez dekadę nie zrobiły przeglądu, czy założenia tkwiące u podstaw reformy emerytalnej się sprawdzają. Nie tylko nie prywatyzowały, ale tworzyły kolejne wyłomy w reformie - m.in. wyjmując górników i mundurowych z powszechnego systemu emerytalnego. Fakty są nieubłagane. Bilans tej reformy po 11 latach jest negatywny. Do OFE przekazaliśmy przez ten czas 156 mld zł. Deficyt sektora finansów publicznych bez transferów do OFE przekroczył 421 mld zł. Z prywatyzacji zebraliśmy zaledwie 103 mld zł. To oznacza, że od początku reformy nie tylko nic nie oszczędziliśmy, ale zwiększyliśmy zadłużenie o 473 mld zł [patrz tabela obok]. Dopiero gabinet Donalda Tuska odważył się powiedzieć "sprawdzam". Mało tego, jest to jedyna ekipa, która założenia reformy zaczęła wreszcie realizować, m.in. poprzez ograniczenie wcześniejszego przechodzenia na emeryturę. Tylko teraz jest już za późno, żeby to wszystko ratować.
Część ekonomistów jest innego zdania. - Ale czy to inne zdanie opiera się na wiedzy i faktach? Jak można mówić choćby o zerwaniu umowy społecznej przez ten rząd?! Reforma z 1999 r. nie była żadną umową ze społeczeństwem. Bo niby kto ją zawarł? Co było jej przedmiotem? Umowa społeczna w systemie emerytalnym dotyczy pierwszego filara i polega na tym, że pracujący płacą składki, z których wypłacane są świadczenia emerytom. Godzą się na to, bo mają pewność, że ich dzieci również będą tak robiły. OFE nie zostały utworzone w wyniku umowy między pokoleniami, ale w wyniku woli pokolenia pracujących, które, by nie obciążać nadmiernie przyszłego pokolenia, postanowiło dodatkowo oszczędzać. Tyle tylko że tego postanowienia jak dotąd nie zrealizowało. Przesunięcie składki do ZUS jest tego konsekwencją. Dlatego przestrzegam przed wywieraniem nacisku na rząd, aby zrezygnował z obniżki składek do OFE. To obniżenie to zaprzestanie naszego pseudooszczędzania z kredytu, które nie zabezpieczając nas jako przeszłych emerytów, szkodzi nam jako podatnikom, bo zagraża stabilności naszych finansów publicznych.
Jest jakaś alternatywa? - Drastyczne ograniczenie wydatków państwa: zmniejszenie waloryzacji rent i emerytur, rezygnacja z podwyżek dla nauczycieli, ograniczenie inwestycji unijnych oraz podnoszenie podatków.
Kiedy pan do tego wszystkiego doszedł? Wcześniej był pan przecież prezesem jednego z towarzystw emerytalnych. - W 1998 r. pomagałem twórcom reformy przekonywać do niej polityków. Jeszcze w styczniu ubiegłego roku podpisałem się pod listem otwartym dziesięciu ekonomistów, w którym apelowaliśmy do rządu o niezmniejszanie składki do OFE. Jednak w porównaniu z 1998 r. mamy teraz zasadniczo inną sytuację: przejedliśmy dochody z prywatyzacji, mamy znacznie większy deficyt i dług publiczny. W porównaniu z początkiem poprzedniego roku mamy zaś zasadniczo gorszą sytuację na europejskim rynku obligacji skarbowych. Do tego dogłębny przegląd reformy emerytalnej, jakiego na zlecenie pana premiera dokonaliśmy w Radzie Gospodarczej, pogłębił moje rozumienie stanu systemu emerytalnego. Moja opinia jest konsekwencją tego wszystkiego.
To się nie bilansuje
Dane w mld zł
Transfery do OFE | Przychody z prywatyzacji | Deficyt sektora finansów publicznych bez OFE | Bilans |
---|---|---|---|
1999 | 2,3 | 13,3 | 13,1 |
2000 | 7,6 | 27,1 | 15 |
2001 | 8,7 | 6,8 | 32,4 |
2002 | 9,5 | 2,9 | 30,8 |
2003 | 9,9 | 4,1 | 42,3 |
2004 | 10,6 | 10,3 | 39,2 |
2005 | 12,6 | 3,9 | 27,5 |
2006 | 14,9 | 0,6 | 23,6 |
2007 | 16,2 | 2 | 5,9 |
2008 | 19,9 | 2,4 | 27 |
2009 | 21,1 | 4,9 | 74,6 |
2010 | 22,5 | 25 | 89,9 |
Łącznie | 155,6 | 103,3 | 421,4 |
Źródło: Rada Gospodarcza
*dr Bogusław Grabowski - członek doradzającej premierowi Rady Gospodarczej, prezes TFI Skarbiec, były prezes PTE Skarbiec-Emerytura, były członek Rady Polityki Pieniężnej Rozmawiał Marcin Bojanowski).
Bił na alarm nie po dwóch latach, tylko od razu Pan Krzysztof Dzierżawski. Po nim ja starałem się ciągnąć tę linę, na której wisiał dzwon alarmowy. Słyszałem, że nie jestem „z rynku”, że się nie znam. Co prawda nikt nie powiedział tego wprost, zawsze za plecami, ale za to regularnie. Więc cieszę się, że w końcu Pan Bogusław nasz dzwon usłyszał.
I natychmiast spadła na niego infamia. W „Liście przyjaznym do Bogusława Grabowskiego”, który „przyjazny” to jest w tytule, Pan Janusz Jankowiak zwymyślał go od „kabareciarzy”. Co prawda znowu nie wprost, tylko tak w domyśle: „W makroekonomii jest miejsce na pastisz, ale chyba jednak nie na kabaret”, ale przytyk zrozumiały.
(List przyjazny do Bogusława Grabowskiego Do sztambucha zaciętym rządowym reformatorom Otwartych Funduszy Emerytalnych Bogusławie drogi, Twoje któreś już z rzędu publiczne wystąpienie w sprawie OFE skłania mnie wreszcie do zabrania głosu już nie tylko w prywatnych rozmowach, jakie na ten temat toczyliśmy. Jeszcze nie tak dawno byłeś jednym z najbardziej aktywnych uczestników naszej nieformalnej grupki ekonomistów, która stawiała sobie jedno zadanie: zmobilizować rząd, z którym w większości sympatyzowaliśmy, do podjęcia energicznych działań dla podniesienia konkurencyjności polskiej gospodarki, poprawy salda finansów publicznych, zredukowania nadmiernie obfitego jak na możliwości ubogiego państwa strumienia transferów i zastąpienia ich dochodami czerpanymi z pracy. Chodziło nam więc o pchnięcie naprzód tych zapyziałych spraw, które były już dawno rozpoznane, skatalogowane i po wielokroć do znudzenia przez nas opisywane. Bez ich wdrożenia każda zielona wyspa szybko żółknie i czernieje. Nigdy nie było tak, żebyśmy zgadzali się we wszystkim, ustalając listę koniecznych do podjęcia zadań. Zawsze też mieliśmy świadomość ograniczeń o charakterze politycznym, które limitowały pole manewru reformatorskiego - jak nam się wydawało - rządu. Różnice zdań między ekonomistami są czymś jak najbardziej normalnym. Stąd - o czym wiesz doskonale - uzgodnienie wspólnego stanowiska bywało nieraz prawdziwą drogą przez mękę. Uważaliśmy jednak, że warto przypominać o tym, co w polityce gospodarczej najważniejsze: o jasno wytyczonych priorytetach w dziedzinie reform strukturalnych; o wydłużeniu horyzontu działań; wreszcie o tym, żeby nie manipulować opinią publiczną w imię doraźnych celów. Podpisaliśmy wspólnie wiele podobnych dokumentów. Później zmieniłeś afiliację. Pozostając nadal w sektorze prywatnym, stałeś się jednym z wpływowych członków wąskiego grona doradców ekonomicznych pana premiera. Zmieniłeś zdanie na wiele kwestii, o których implementację latami się dobijaliśmy. Miałeś do tego prawo. Tylko krowa nie zmienia poglądów. Ekonomista tak utalentowany jak Ty musi zmieniać zdanie, kiedy poszerza się zasób jego informacji. Ale jednego zmieniać nie może za skarby świata: nie da się bez utraty twarzy nazywać rzeczywistością luźnego zbioru danych podporządkowanych z góry określonej tezie. Nie da się też w żadnym wypadku usprawiedliwić uczynienia z oktrojowania OFE głównego pola wiekopomnych zasług tego rządu. Czyniąc tak i wychwalając go pod niebiosa, posuwasz się do granic śmieszności. Grupka, która straciła wiele animuszu po Twoim od niej odpadnięciu, była otwarta na dialog w kwestii ograniczenia bieżących kosztów reformy emerytalnej. Zawsze mieliśmy dużo zrozumienia dla położenia ministra finansów, zmuszonego finansować zbyt duże potrzeby pożyczkowe na coraz trudniejszym rynku. Choć - o czym, mam nadzieję, jeszcze nie zapomniałeś - wskazywaliśmy też na wiele miejsc w systemie, w którym marnotrawstwo środków publicznych jest gigantyczne i jego likwidacja nie wymaga ani heroizmu, ani nawet przyjaznego rządowi prezydenta. Gotowi byliśmy pod pewnymi warunkami poważnie dyskutować o tempie ujawniania długu ukrytego. Choć co bardziej krewcy radykałowie reform mieli nam to za złe. Nigdy jednak nie mieliśmy zrozumienia dla takich zmian w systemie emerytalnym, których implikacje sprowadzają się do tego, że obecny rząd w imieniu pokolenia naszych dzieci i wnuków zobowiązuje się do finansowania naszych przyszłych "godziwych" emerytur, nie wspominając, że będzie to musiało dla nich oznaczać wyższe podatki. Na to naszej zgody nie było i nie będzie. Zmiany, jakie proponujesz Ty, Twoja Rada i nasz przyjaciel Michał Boni, nie są naprawą systemu emerytalnego. Są pierwszym etapem jego kompletnej dewastacji. Po was przyjdą inni, którzy to dzieło dokończą. Sam zresztą podpowiadasz im kierunek: likwidację obligatoryjności II filara. Tyle że sugerowana przez Ciebie dobrowolność, czego już nie dopowiadasz, oznacza jedną z dwóch rzeczy: • większe zobowiązania nakładane na państwo (czytaj: podatnika) w przyszłości, kiedy przyjdzie zbierać starych i chorych ludzi z ulic wielkich miast, • lub zgodę na to, by zostali sobie tam, gdzie wepchnęła ich własna niefrasobliwość wspierana działaniami rządu i parlamentu, którego już dawno nie będzie.
Zrobiliście wokół OFE prawdziwy cyrk, pełen błaznów, cudotwórców i iluzjonistów. Reforma emerytalna stała się dosłownie w ciągu niespełna roku głównym problemem polskich finansów publicznych. Drugim za chwilę - nie mam co do tego cienia wątpliwości - staną się niefrasobliwe, zadłużające się na potęgę samorządy. To gigantyczne manipulowanie opinią publiczną, zachwianie wszelkich proporcji w debacie na temat istotnych problemów polskiej gospodarki. Żałuję bardzo, że ze swoim doświadczeniem, wyczuciem makroekonomii i wielokrotnie akcentowanym dystansem wobec polityków bierzesz w tym zakłamywaniu rzeczywistości tak czynny udział. Jeśli zmniejszasz bieżący deficyt sektora finansów publicznych kosztem powiększania ukrytego długu publicznego, na który składają się coraz hojniejsze obietnice waloryzacji i dziedziczenia subkonta w ZUS, gdzie - jak doskonale wiesz - nie będzie żadnych pieniędzy, tylko zobowiązania - to nie jesteś reformatorem, tylko manipulantem. Jeśli mówisz, że oszczędności prywatne w OFE nie są w rozumieniu makroekonomicznym oszczędnościami, choć powstają ze składek odprowadzanych przez pracujących, ale są takim samym długiem jak zobowiązania zaciągane przez państwo wobec przyszłych emerytów - to mijasz się dość daleko z prawdą. Jeśli przy tym utrzymujesz, że makroekonomiczne następstwa odprowadzania składki do OFE lub na subkonto w ZUS są takie same - to znaczy, że kompletnie straciłeś umiejętność przeprowadzania rzetelnych rynkowych analiz. Rząd, któremu doradzasz, miał zająć się domykaniem deficytu w I filarze systemu emerytalnego. Tym bardziej że zamierzał działać w długim horyzoncie. Takie nadzieje towarzyszyły nam - Tobie, mnie i wielu naszym kolegom. Zamiast tego zajął się bardzo aktywnie likwidacją II filara, obiecując przy tym gruszki na wierzbie przyszłym emerytom i podatnikom. Chcesz to firmować własnym nazwiskiem - Twoja sprawa. Ale nie przyznawaj, proszę, rządowi medalu 12-lecia za odwagę wzięcia się za bary z problemem reformy emerytalnej. W makroekonomii jest miejsce na pastisz, ale chyba jednak nie na kabaret. Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu)
Co powiedział "Gazecie" Bogusław Grabowski
• Obniżki składki do OFE nie można traktować jako systemu docelowego. Musimy stopniowo przekształcać obowiązkowy drugi filar emerytalny w dobrowolny.
• Bilans tej reformy po 11 latach jest negatywny. Dopiero gabinet Donalda Tuska odważył się powiedzieć „sprawdzam” i zaczął wreszcie realizować założenia reformy, m.in. ograniczając wcześniejsze emerytury. Tylko teraz jest już za późno, żeby to wszystko ratować.
• Reforma z 1999 r. nie była żadną umową ze społeczeństwem. Bo niby kto ją zawarł? Co było jej przedmiotem?).
Jako że dotąd to ja uchodziłem w oczach przedstawicieli tak zwanych „rynków finansowych” za ekonomicznego „kabareciarza” poczułem się zazdrosny. Na szczęście Pan Janusz Jankowiak napisał o „makroekonomii”. Wiadomo, że jak coś jest „makro” to musi być doniosłe i poważne. Ale moim zdaniem to cała współczesna „makroekonomia”, oparta na popytowym paradygmacie, przypomina kabaret. Najlepszy makroekonomista to taki, który najlepiej potrafi wytłumaczyć dlaczego tydzień temu się pomylił. Ale pan Bogusław Grabowski zamiast się tłumaczyć przyznał, że się pomylił. To dla niektórych zdrada. Więc Pan Jankowiak strzela: „posuwasz się do granic śmieszności”, „nie jesteś reformatorem, tylko manipulantem”! Jedni mają „Katastrofę”, a drudzy mają OFE! To też katastrofa. Ale, znowu odwołując się do słynnych praw Murphy’ego, przypomnę, że „ludzie postępują rozsądnie dopiero wówczas, gdy wszystkie inne alternatywy zawiodą” . Tandem Pana Premiera „Donaldinio”, spece od PR którego coraz rzadziej zapraszają dziennikarzy na mecze piłkarskie i Prawie Najlepszego Ministra Finansów w Europie doprowadził do tego, że, nie licząc Grecji i Irlandii objętych już pomocą Europejskiego Funduszu Stabilizacyjnego, TYLKO portugalskie obligacje są bardziej „rentowne” (czytaj: oceniania na bardziej ryzykowne) od polskich! Więc mam nadzieję, że w obliczu takiej sytuacji nic już OFE nie uratuje. Gwiazdowski
ZAMACH – CZYLI SEKWENCJE WYBORCZE PUTINA „Ilekroć Putin ubiegał się o prezydenturę, tylekroć wszczynał wojnę. Wygląda na to, że będzie się ubiegał o ponowny wybór, więc czuję niepokój” – stwierdził 30 września 2010 prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili. To trafne spostrzeżenie przywódcy państwa otwarcie sprzeciwiającego się ekspansji „putinowskiej demokracji” warte jest głębszej refleksji. Spójrzmy zatem na fakty. W sierpniu 1999 roku płk Putin, dzięki poparciu Anatolija Czubajsa i Borysa Bieriezowskiego został powołany na stanowisko premiera Rosji. Już wówczas upatrywano w nim potencjalnego następcę Borysa Jelcyna. Zaledwie 3 lata wcześniej zakończyła się tzw. I wojna czeczeńska, w której zginęło 10 tys bojowników czeczeńskich i ponad 5 tys rosyjskich najeźdźców. Po objęciu przez Putina stanowiska premiera niemal natychmiast nastąpiła seria krwawych zamachów, o które oskarżono „terrorystów czeczeńskich”:
- 4 września 1999 nastąpił wybuch samochodu pułapki pod blokiem dla wojskowych i ich rodzin w Bujnaksku w Dagestanie, zginęły 64 osoby,
- 9 września 1999 wybuch zniszczył dziewięciopiętrowy blok w południowo-wschodniej części Moskwy, zabijając co najmniej 93 osoby,
- 13 września 1999 identyczna eksplozja zniszczyła dom w południowej części Moskwy. Zginęło kilkadziesiąt osób,
- 16 września 1999 wybuchła bomba podłożona po dziewięciokondygnacyjny budynek mieszkalny w Wołgodońsku na południu Rosji, zabijając 18 osób i raniąc kilkadziesiąt. Aleksander Litwinienko w książce „ FSB blows up Russia” twierdził, że zamachy terrorystyczne na budynki mieszkalne były przygotowane i przeprowadzone przez agentów FSB w celu zrzucenia odpowiedzialności na Czeczenów i uzyskania pretekstu do wznowienia wojny z Czeczenią oraz wzmocnienia szans płk Putina w wyborach prezydenckich 2000 roku. Te same zarzuty pojawiły się w filmie dokumentalnym Andrieja Niekrasowa z 2007 „Bunt. Sprawa Litwinienki”. Natomiast w wyemitowanym przez niezależną telewizję ORT filmie „Disbelief” znalazły się m.in. relacje świadków, którzy w piwnicy domu mieszkalnego w Riazaniu znaleźli worki z materiałem wybuchowym, podłożone przez trzech agentów FSB. Agenci zostali schwytani, a następnie wypuszczeni po tym jak ogłoszono, że worki zawierały rzekomo niegroźny materiał i były podkładane w ramach ćwiczeń. Zamachy bombowe dały premierowi Putionowi pretekst do rozpoczęcia we wrześniu 1999 roku zmasowanych nalotów lotnictwa rosyjskiego na Czeczenię, a 1 października oddziały armii rosyjskiej przekroczyły granicę czeczeńską, rozpoczynając bezprzykładne w najnowszych dziejach świata ludobójstwo, zakończone eksterminacją ponad 250 tysięcy Czeczenów. Obwołany „obrońcą narodu rosyjskiego” Putin został w marcu 2000 roku wybrany na stanowisko głowy państwa. Wojna w Czeczenii i ogłoszone w lutym 2000 roku wielkie „zwycięstwo Rosji” stanowiło podstawowy element kampanii wyborczej Putina. Tuż po jego wyborze, w kwietniu 2000 r. zakończono regularne działania bojowe, a wszystkie miasta i wsie czeczeńskie zostały obsadzone przez rosyjskich okupantów. Sekwencję „zamachów terrorystycznych” można ponownie dostrzec przed wyborami prezydenckimi w Rosji w roku 2004.
- 5 lipca 2003 dwie samobójczynie wysadziły się u wejścia do kas sprzedających bilety na koncert rockowy odbywający się na moskiewskim lotnisku Tuszyno. Oprócz zamachowczyń śmierć poniosło 15 osób, a 59 zostały ranne,
- 9 grudnia 2003 w centrum Moskwy wysadziła się kobieta-zamachowiec powodując śmierć sześciu osób i raniąc kilkadziesiąt,
- 6 lutego 2004 wybuch w pociągu moskiewskiego metra zabił 41 osób i ranił ponad sto. Również w tym przypadku aktu terrorystycznego dokonał zamachowiec-samobójca. Charakterystyczną cechą tych tragicznych zdarzeń był fakt, że stanowiły dzieła terrorystów- samobójców, po których nie pozostał żaden ślad pozwalający na ustalenie sprawców i inspiratorów. Podczas kampanii wyborczej z roku 2004 Putin nawiązywał do zagrożenia „terroryzmem czeczeńskim”, powołując się na w/w zamachy i zapowiadając działania służb specjalnych w celu ochrony obywateli rosyjskich.
- 14 marca 2004 roku już w I turze został ponownie wybrany prezydentem, osiągając poparcie ponad 71 % wyborców.
Wielokrotnie już zwracano uwagę, że dokonywany od 2000 roku rozrost ogromnych uprawnień FSB odbywa się w Rosji pod hasłami „walki z terroryzmem”. Każdy zamach stanowił dla rządzących Rosją „siłowników” doskonały pretekst, by przyznać największej służbie specjalnej kolejne przywileje. Zdarzenia te uzasadniały również centralizację służb, prowadząc do stworzenia „koncepcji kułaka” – czyli zaciśnięcia wszystkich rodzajów służb wokół jednej struktury wzorowanej na sowieckim KGB. Już przed trzema laty rozpoczęto w Rosji tworzenie ogromnej megabazy danych, nazywając ją "jednolitym systemem informacyjno-telekomunikacyjnym" (EITKS). Celem miała być walka z terroryzmem i zorganizowaną przestępczością. Program umożliwia natychmiastowy dostęp do wszelkiego rodzaju informacji o osobie (nagrania audio, video, zdjęcia, odciski palców, dane biometryczne, próbki tekstu) w dowolnym miejscu w kraju i określenie tożsamości na podstawie nawet cząstkowej informacji. Opozycja w Rosji alarmuje, że system ten, podobnie jak monitoring miejsc publicznych jest wykorzystywany do nadzoru nad społeczeństwem i walki z przeciwnikami politycznymi. Kolejnym krokiem było uzyskanie przez FSB pełnego dostępu do baz danych o klientach firm telekomunikacyjnych. Uchwalone w 2005 roku prawo zobowiązywało operatorów, aby na własny koszt zapewnili służbom specjalnym "na odległość" i przez całą dobę pełny dostęp do baz danych o klientach, bez potrzeby uzyskiwania sankcji sądowej. Pod lupą FSB znaleźli już wówczas rosyjscy dostawcy Internetu, a praktyka stosowania tej ustawy wskazuje, że służy ona do cenzurowania i nadzorowania przepływu informacji w Internecie. W ten sam zakres „walki z terroryzmem” wpisuje się jedno z najnowszych osiągnięć płk Putnia: nowelizacja ustawy, na podstawie której FSB może dziś wezwać każdego obywatela, którego działania „stwarzają warunki lub tworzą przyczyny do popełnienia przestępstwa”. Obywatele, którzy nie podporządkują się poleceniu lub ostrzeżeniu FSB, będą podlegać karom grzywny lub aresztu do 15 dni. Zdaniem rządu FR, nowa ustawa przyczyni się do „bardziej efektywnej pracy służb podczas operacji antyterrorystycznych”. Przeciwnicy Putina uważają, że nowe uprawnienia pozwolą FSB zatrzymywać działaczy opozycji i niezależnych dziennikarzy, udaremniać demonstracje i protesty oraz przetrzymywać ludzi w areszcie bez wyroku sądu. Na podstawie uchwalonych przez Dumę przepisów, FSB może przesłuchiwać dziennikarzy i żądać od wydawców usunięcia wskazanych przez służbę tekstów. Nieposłuszeństwo będzie karane grzywną, a nawet więzieniem. Prócz rozbudowy uprawnień FSB „utonięcie” generała –majora Jurija Iwanowa zastępcy szefa GRU, „samobójstwa” gen. Czerwizowa - byłego szefa Federalnej Służby Ochrony, gen Nikołaja Timoszenki - szefa Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych, śmierć głównego ekonomisty Gazpromu - Siergieja Kliuka, który miał zastrzelić się we własnym samochodzie czy prowokację zakończoną aresztowaniem pułkownika GRU Władimira Kwaczkowa. Zdarzenia te potwierdzają, że putinowskie FSB zdobywa kolejne obszary władzy i umacnia wpływy, a sam pułkownik sowieckich służb chce wrócić do roli prezydenta Federacji. Ich wspólnym mianownikiem – poza stałym już konfliktem GRU-FSB- jest również fakt, że dotyczą oficerów biorących udział w wojnach czeczeńskich i operacjach GRU, w czasie, gdy Putin był kolejno szefem FSB, premierem i prezydentem Rosji. Można jedynie przypuszczać, że niektórzy z „samobójców” posiadali rozległą wiedzę na temat tajnych operacji z okresu rządów Putina i podobnie jak Litwinienko zapłacili najwyższą cenę milczenia. Prowokacja, zamach bombowy czy mord polityczny – nadal stanowią w „demokracji putinowskiej” uznane narzędzia sprawowania i zachowania władzy i są wykorzystywane w interesie rządzących Rosją „siłowików”. Jeśli już dziś można przypuszczać, że w roku 2012 Putin będzie chciał ponownie objąć stanowisko głowy państwa, warto zwrócić uwagę na kolejną sekwencję „zamachów terrorystycznych”:
- 29 marca 2010 r. dwie samobójczynie wysadziły się w moskiewskim metrze, zabijając 39 i raniąc 102 osoby. Choć do zamachu przyznała się grupa czeczeńskiego przywódcy Doku Umarowa, nie ma pewności, że to on stał za zdarzeniem.
- 31 marca 2010 - w dwóch wybuchach, do których doszło w mieście Kizlar w Dagestanie na rosyjskim Kaukazie Północnym, zginęło 12 osób, a ponad 20 zostało rannych,
- 9 września 2010 w samobójczym zamachu na największym targowisku Władykaukazu, stolicy Północnej Osetii zginęło 15 osób, prawie 150 zostało rannych,
- 22 stycznia br. w centrum handlowym "Europa" w Ufie w południowo-zachodniej Rosji doszło do potężnej eksplozji, w wyniku której zginęły co najmniej 2 osoby, a kilkanaście zostało rannych. Niewykluczone, że przyczyną był zamach terrorystyczny. O rosyjskiej metodzie „walki zamachami” niejedno mogą powiedzieć Gruzini. Na początku stycznia br. wydany został przez Interpol międzynarodowy nakaz zatrzymania majora GRU Jewgienija Borysowa, oskarżanego o przeprowadzenie kilku zamachów bombowych w Gruzji, od września do listopada 2010 roku. Organy ścigania Gruzji oskarżają Borysowa o planowanie i przeprowadzenie ataków terrorystycznych. Warto podkreślić, że tłem wielu zdarzeń w dzisiejszej Rosji jest zaostrzający się konflikt na linii Miedwiediew – Putin. Wskażę jeden z aspektów tego konfliktu. Na początku 2010 roku Instytut Rozwoju Współczesnego (INSOR), rosyjski think tank uważany za zaplecze Dmitrija Miedwiediewa, stworzył w ramach raportu „Wizerunek Rosji XXI wieku. Obraz jutra, którego sobie życzymy" mapę integracji Rosji z NATO, zawierającą listę możliwych wariantów: wejście Rosji do NATO lub sojusz i oparcie współpracy na tzw. radzie koordynacyjnej. Pierwszym krokiem na drodze do zbliżenia miałoby być zreformowanie i rozbudowanie rady NATO – Rosja, która zdaniem ekspertów INSOR utknęła w martwym punkcie, a także skupienie się na konkretnych zagadnieniach, jak na przykład poszukiwanie sposobów uregulowania sytuacji w rejonie granicy afgańsko-tadżyckiej czy walka z terroryzmem. Chociaż INSOR jest przedstawiany jako „mózg Miedwiediewa”, jego koncepcje są odbierane nie tyle jako stanowisko rosyjskiego prezydenta, ile jako próba zaprezentowania nowego spojrzenia na współpracę z Zachodem, które było nie do pomyślenia za prezydentury Władimira Putina. Raport INSOR zawierał szczegółowy plan modernizacji Rosji w najbliższych stu latach. Składały się na niego m.in. wolne wybory, rzeczywista konkurencja pomiędzy partiami, całkowity brak cenzury, modernizacja technologiczna gospodarki rosyjskiej, likwidacja MSW i FSB i budowa nowych, bardziej efektywnych służb. Nietrudno zrozumieć, że podsuwane Miedwiediewowi koncepcje, a szczególnie likwidacja FSB czy wstąpienie Rosji do NATO – nie mogły podobać się płk Putinowi i moskiewskim decydentom – „siłowikom”. Trzeba zatem zauważyć, że zamach na moskiewskim lotnisku poprzedziło ważne politycznie zdarzenie. Podczas spotkania z przedstawicielem Federacji Rosyjskiej przy NATO Dmitrijem Rogozinem Miedwiediew zaapelował do NATO o "otwartą i jednoznaczną odpowiedź" w sprawie roli Rosji w systemie europejskiej tarczy antyrakietowej. Prezydent Rosji postawił ultimatum: „Albo porozumiemy się z NATO na określonych zasadach i stworzymy wspólny system w celu realizacji zadań obrony przeciwrakietowej albo się nie porozumiemy i wtedy w przyszłości będziemy musieli podjąć cały szereg nieprzyjemnych decyzji dotyczących rozmieszczenia uderzeniowej grupy nuklearnych wojsk rakietowych”. Szantażowi towarzyszyło zapewnienie, że „Rosja tak czy owak albo wspólnie z NATO, albo osobno znajdzie należytą odpowiedź na istniejący obecnie problem". Jak już zwracałem uwagę, rosyjska koncepcja „tarczy antyrakietowej” nad Europą sprowadza się do ustanowienia „sektorów odpowiedzialności” i podziału państw europejskich na strefy wpływów w taki sposób, by państwa Bloku Sowieckiego znalazły się ponownie w orbicie rosyjskiego „parasola antyrakietowego”. Rosyjski projekt prowadzi de facto do rozbicia integralności sojuszu północnoatlantyckiego i powrotu do podziału Europy na strefy wpływów politycznych i militarnych.
Można się zastanawiać: czy ostra retoryka Miedwiediewa nie ma za cel wymuszenie na Sojuszu Północnoatlantyckim podjęcia decyzji pozwalających na wzmocnienie pozycji prezydenta Rosji w konfrontacji z zagrożeniem, jakie miałoby wynikać z prezydentury Putina? Tego rodzaju akcent można było odczytać już w niedawnym orędziu Miedwiediewa do Zgromadzenia Federalnego. Powiedział wówczas: „Chcę powiedzieć wprost, że w najbliższym dziesięcioleciu czeka nas następująca alternatywa: albo osiągniemy zgodę w kwestii obrony przeciwrakietowej i uruchomimy pełnowartościowy mechanizm współpracy, albo też dojdzie do kolejnego etapu wyścigu zbrojeń”. Ważnym skutkiem wczorajszego zamachu w Moskwie jest rezygnacja Miediwiewa z uczestnictwa w szczycie międzynarodowego forum gospodarczego w Davos, podczas którego miało dojść do spotkań z inwestorami i szefami spółek działających na rynku rosyjskim. Miediwiediew miał również omówić plany modernizacji gospodarki rosyjskiej, w tym najważniejszego projektu „Skołkowo” – „miasteczka innowacyjnego pod Moskwą”, w który wielomiliardowe inwestycje zapowiedziały już m.in. amerykańskie korporacje Cisco i Boeing, fińska Nokia, holenderska Philips, banki inwestycyjne Marill Lynch, Goldman & Sachs, czy niemiecki Deutsche Bank Nie można zatem wykluczyć, że prócz wywołania pożądanych zachowań społecznych (gniew, lęk, brak poczucia bezpieczeństwa) w zamachu na moskiewskim lotnisku należy dostrzegać akt skierowany przeciwko Miedwiediewowi i jego polityce „modernizacji” Rosji i „współpracy” z NATO. Nietrudno zrozumieć, że destabilizacja obecnej sytuacji doprowadzi do radykalizacji postaw społeczeństwa rosyjskiego i posłuży usprawiedliwieniu postulatów definitywnej rozprawy z „czarnymi” - „czeczeńskimi terrorystami”. To zaś wywoła potrzebę rządów silnej ręki i wykreuje „męża opatrznościowego” Putina, który już niejednokrotnie pokazał, że „w obronie bezpieczeństwa” nie cofnie się przed żadną wojną i zbrodnią. W ten scenariusz wpisują się niedawne wydarzenia w Moskwie, Petersburgu i Rostowie nad Donem, gdzie grupy nacjonalistów i pseudokibiców wszczynały zamieszki, domagając się „Rosji - dla Rosjan”, atakując przy tym „czarnych” – przybyszów z Kaukazu. Tak spektakularny akt terroru pozwoli również na przeforsowanie dalszych działań legislacyjnych służących rozbudowie uprawnień FSB i przekona Rosjan, że każde ograniczenie (i tak skromnych) praw obywatelskich ma służyć „walce z terroryzmem”. Niezależnie – czy miałoby dojść do kolejnej eksterminacji Czeczenów, czy też płk Putin zadowoli się tylko „dokręceniem śruby” opozycji i wszechwładzą rządów „siłowików” – zamach na lotnisku Domodiedowo jest zdarzeniem, którego skutki mogą się okazać korzystne dla obecnego premiera i pomogą mu w drodze do prezydentury. Aleksander Ścios
26 stycznia 2011 Jaka jest najlepsza droga do socjalizmu? - Najdłuższa. Twierdziło słynne Radio Erewan.. No i oczywiście poprzez demokrację, czyli wolę większości sejmowej, pod którego wolą większościową byliśmy wczoraj wraz trzystoma kolegami, którzy mieli wolę zaprotestowanie przeciwko rosnącym podatkom, zadłużaniu państwa, czyli nas , naszych dzieci i wnuków, i pozbawianiu młodych ludzi perspektywy normalnego życia. Ponieważ rządzi ekipa Platformy Obywatelskiej , podczas naszego protestu nieobecne były stacje TVN, POLSAT i Telewizji tzw. Publicznej, które akurat popierają rządzących.. Gdyby akurat rządziło Prawo i Sprawiedliwość- na pewno wszystkie te stacje by były. No i nagłośniłyby nasz protest.. Ot- demokratyczna wolność słowa. Nie dość, że w żadnej tzw. stacji głównego nurtu propagandowego nie ma nic ze zdrowego rozsądku, tylko propaganda, to jeszcze omijają ważne tematy.. Mają ważniejsze. Znowu komuś pękła rura, coś tam przecieka, i ktoś zaniedbał psa.. O losach małego Grzesia jakoś wczoraj nic nie było.. Było nas trzystu, tak jak trzystu było pod Termopilami.. Pod dowództwem króla Leonidasa.To jest tak jak z opinią.. Jaka jest definicja” wymiany opinii”?. Kiedy idziesz do szefa ze swoją opinią, a wychodzisz od niego- z jego.. W każdym razie siedzący przed telewizorami i oglądający polit- poprawną propagandę nie dowiedzą się, co działo się wczoraj pod demokratycznym Sejmem. Chyba, że poszukają w Internecie. .Sam udzieliłem wywiadu dla jakiejś stacji telewizyjnej, ale nazwy nie zapamiętałem.. Nigdy wcześniej o niej nie słyszałem.. Można sobie pogadać w małych, ale wara od dużych.. Chociaż pan Lech Wałęsa zawsze twierdził, że” małe jest piękne”. Ale ze swoim gadulstwem- jest w dużych.. A czy jest możliwe wprowadzenie socjalizmu na Sacharze? - Oczywiście, że jest, ale po pierwszej pięciolatce trzeba by tam importować piasek. Pan Janek Pietrzak twierdził, że i tak by piachu zabrakło wcześniej.. Bo zdrowego rozsądku brakuje zawsze w socjalizmie, w którym żyjemy i żyć będą nasze dzieci i wnuki , co jest perspektywą tyle przerażającą, bo niewidoczną dla oczu.. Niektórzy twierdzą, że ten socjal- bałagan- to kapitalizm. I do tego drapieżny i bardzo dziki, tak jak dziki może być „ kapitalizm” państwowy i biurokratyczny. Przypominam, że kapitalizm to wolny rynek plus prywatna własność .Dzikość jest symptomem anarchii- a nie państwa prawa, w którym najlepiej rozwija się kapitalizm oparty o wartości etyczne, a nie o relatywizm moralny.. O relatywizm moralny można co najwyżej oprzeć drewniany , spróchniały - płot.. Jeśli oczywiście wcześniej nie runie.. Miały runąć mury, a mury rosną. Szczególnie mur pomiędzy demokratyczną władzą, a demokratycznym plebsem służącym do legitymizacji demokratycznej władzy.. Władza sobie- a demokratyczny lud sobie, ale przy tym wybiera zawzięcie tych samych, nie wiem jak by go oszukiwali. Byleby był z bandy czworga... Im więcej banda czworga oszukuje- tym zawzięciej wybierają swoich ciemiężców ich nadzorujących Żeby demokratyczny nadzór nad sobą mieć.. Bo lud bez nadzoru nie potrafi żyć.. Bo lud musi być nadzorowany, stąd tak wielka sieć monitoringów, przepisów, biurokracji, policji polowej, pardon- drogowej, służb tajnych i jawnych, koncesji w gospodarce, których liczba przekroczyła sześćset.. I to jest kapitalizm? To jest orwellowski świat socjalizmu i nadzoru. I taki świat jest budowany przy pomocy narzędzia demokracji większościowej.. Pan Stanisław Michalkiewicz miał rację przemawiając wczoraj pod demokratycznym Sejmem., pod sercem dekoracji- pardon- oczywiście demokracji.. .To nie jest to miejsce pod które powinniśmy przyjść.. Prawdziwa władza jest gdzie indziej. Tu jest tylko atrapa władzy.. Powinniśmy pójść pod siedzibę generałów: Czempińskiego, Petelickiego, Jaruzelskiego i Dukaczewskiego.. No właśnie? Czy istnieje siedziba władzy pozakonstytucyjnej.?. Oprócz tych siedzib powinniśmy pójść pod siedzibę Fundacji Batorego- bo tam – moim skromnym zdaniem- bije prawdziwe serce demokracji.. Fundacji finansowanej przez wielkiego spekulanta międzynarodowego pana Gerogea Sorosa.. Miliardera- finansującego budowę tzw. społeczeństw otwartych.. Po co on to robi? Jaki ma cel wykładając trzy miliony dolarów rocznie na takie i podobne 60 fundacji na świecie? Przecież musi mieć jakiś cel.. Jest człowiekiem interesu.. No i jakiejś ideologii, bliżej nieokreślonej, ale której możemy się domyślać.. Na razie trwa budowa socjalizmu biurokratycznego i marnotrawnego. Właśnie demokratyczna i socjalistyczna władza Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego przymierza się do wzniesienia kolejnego pomnika socjalizmu.. Będzie się nazywało Centrum Zakupowe dla Administracji(???) Już Rada Gospodarcza kierowana przez pana Jana Krzysztofa Bieleckiego, byłego premiera, tego samego, który na początku budowy socjalizmu europejskiego w Polsce powiedział, że „ pierwszy milion trzeba ukraść”(???). Co przypomniał ksiądz pułkownik Żarski podczas uroczystości w dniu 11 listopada, i za co zrugał go pan prezydent Bronisław Komorowski. I pozbawił awansu.. Bo ksiądz pułkownik powiedział jeszcze publicznie, że” Polska oparta jest na antywartościach”. A co nie jest?- panie prezydencie A premier Bielecki tak nie powiedział.? Wygląda na to, że wkrótce sam pan prezydent będzie pisał sobie homilie. Pan Jan Krzysztof Bielecki został usunięty w 1982 roku z pracy, za działalność opozycyjną z Ministerstwa Przemysłu Maszynowego Socjalizmu Maszynowego . Pracował tam przy doskonaleniu Kadr Kierowniczych Przemysłu Maszynowego Socjalizmu.. Dzisiaj doskonali socjalizm współczesny, przychylając się w Radzie Gospodarczej Socjalizmu do budowy kolejnego gmachu socjalizmu pod nazwą Centrum Zakupowe dla Administracji.. Wobec czego- w takim razie- był w opozycji pan premier Jan Krzysztof Bielecki? Chyba do samego siebie, tak najprawdopodobniej….. W każdym razie będziemy mieli na utrzymaniu Centrum Zakupowe dla Administracji, w którym będzie musiała być określona liczba urzędników, i tych którzy decydują o zakupach, i tych którzy im podlegają w decydowaniu o zakupach za nasze pieniądze- wraz z sekretarkami. Sprawę sekretarek i asystentek trzeba będzie przedialogować z Europejskim Stowarzyszeniem Sekretarek i Asystentek.. Jest takie- i dostaje pieniądze z między innymi Stowarzyszenia Niemieckich Izb Przemysłu i Handlu(???). W grupie inicjatywnej w roku 1993 w Polsce znajdowało się Państwowe Studium Stenotypii i Języków Obcych, a także sekretarki z Ministerstwa Przekształceń Własnościowych. To tak na marginesie.. Będą oczywiście szkolenia , samochody służbowe, których w kraju mamy niedostatek, bo tylko około 55 000(!!!!) Będzie z pewnością prezes decydujący o zakupach, przydałoby się kilku zastępców , będzie jakaś kolejna rada, jakiś zarząd. To wszystko będzie oczywiście się rozbudowywało w miarę problemów wynikających z powołania Centrum Zakupów dla Administracji. Oficjalnie biurokracja twierdzi, że będzie oszczędności za 4 do 6 miliardów złotych(???) Może i będzie, z tym, że nie na pewno, bo scentralizowany system zakupów dla całej Polski będzie z pewnością kosztowniejszy niż zdecentralizowany.. Do tej pory łapówki za zakupy dla administracji brali pokątnie urzędnicy niższych szczebli. Teraz całość scentralizowana będzie wymagała łapówek centralnych.. Ale za to, rak korupcji zostanie zcentralizowany w jednym miejscu. Nie wiem- czy w związku z centralizacją- nie będzie protestów na niższych szczeblach administracji państwowej.. Bo każdy by przecież chciał coś uszczknąć z tego tortu zakupowego.. Pod hasłem: „Zakupy dla administracji, tu na miejscu, a nie w Warszawie” Tak było w PRL-u. .Scentralizowano zakupy, a potem po całej Polsce rozwożono to co centralnie kupiono.. Samochody gnały po całej Polsce , żeby zawieść proszek do czyszczenia z Warszawy do Jeleniej Góry, chociaż samo paliwo kosztowało więcej niż sam towar, który przewożono.. Bo nic się nie myśli o zmniejszeniu kosztów administracji poprzez zmniejszenie samej administracji, tylko kombinuje się jakby tu nas znowu oszukać, że administracja szuka oszczędności.. Administracja??? Oszczędności? To tak jakby skorpiona odzwyczaić od kąszenia. I po co te 55 000 samochodów służbowych z kierowcami.- też służbowymi.?.. Plus te kilka nowych, potrzebnych służbowo do obsługi Centrum Zakupowego dla Administracji.. Zmniejszyć liczbę samochodów na początek o 20 000 – to będą oszczędności.. Ale tego się zrobić nie da.. Bo to by uderzało w interesy biurokracji. A te nie mogą być zagrożone. .Interesy nasze , podatników, zawsze są sprzeczne z interesami biurokracji, która z tych pieniędzy żyje.. I permanentnie są zagrożone. To jest oczywista oczywistość.. A ONI na zawsze pozostaną naszymi wrogami! Bo żyją z pieniędzy odebranych nam pod przymusem ustawowym i rozporządzeniowym.. Czy to prawda, że poeta Majakowski popełnił samobójstwo? - Tak, to prawda. Nam nawet udało się zarejestrować jego ostatnie słowa: „Towarzysze! Nie strzelajcie!” Najlepszą drogą do socjalizmu jest rozbudowa biurokracji.. Dla swoich zaprzyjaźnionych.. I tak już pozostanie.. Aż do bankructwa socjalizmu. .Ale propaganda będzie nam wbijać do głowy, że zbankrutował „kapitalizm’. Kapitalizm nie może zbankrutować ze swej natury... Może zbankrutować jakiś prywatny podmiot w systemie kapitalistycznym, ale sam kapitalizm nie może.. Taka jest jego natura! WJR
Plan totalnej wyprzedaży Strategia prywatyzacyjna rządu Donalda Tuska prowadzi prostą drogą do katastrofy gospodarczej Największe polskie firmy, których akcje Skarb Państwa chce sprzedać w 2011 r. Banki, kopalnie, nieruchomości, sanatoria, a nawet udziały w firmach znajdujących się na… liście spółek strategicznych dla państwa, będących perłami polskiej gospodarki, jak Grupa Lotos, PGE czy Tauron – wszystko na sprzedaż. Oczywiście, najlepiej jak najszybciej i za jak najwyższą cenę. Komu – mniejsza o to. Cel jest jasny – wyciśnięcie 15 mld zł jeszcze w bieżącym roku. Ministerstwo Skarbu Państwa chce spieniężyć udziały w prawie 340 firmach z większościowym lub całkowitym udziałem państwa. – To nie jest plan prywatyzacji, tylko wyprzedaży majątku! Wszystko na łatanie dziury budżetowej, powstałej przede wszystkim dlatego, że rząd zatrudnił kilkadziesiąt tysięcy nowych urzędników bardzo dobrze opłacanych – mówi wprost poseł PiS Andrzej Jaworski, członek sejmowej Komisji Skarbu Państwa.
Strategiczna jest tylko cena Pod młotek mają pójść m.in. akcje Lotosu, Polskiej Grupy Energetycznej i Tauronu, choć znajdują się na liście spółek strategicznych dla państwa. Sprzedaż tych firm jest sprzeczna z oficjalnymi dokumentami rządu, z „Planem prywatyzacji na lata 2008-2011″, który zawiera zapis, że „nie jest planowana dalsza prywatyzacja PKN Orlen SA oraz Grupy Lotos SA”. Nagle jednak okazało się, że potrzeba zapełnienia dziury budżetowej jest ważniejsza nawet od bezpieczeństwa państwa. Czemu tak istotne jest utrzymanie Lotosu w rękach Skarbu Państwa? – Kontrola tej firmy oraz PERN Przyjaźń i OLPP [Operator Logistyczny Paliw Płynnych - red.] gwarantuje, że w Polsce, ale także w Europie Środkowej, zostanie utrzymany konkurencyjny rynek paliw, a Polacy nie będą na stacjach benzynowych przepłacać tak jak obecnie za gaz ziemny – mówi Przemysław Wipler, prezes Fundacji Republikańskiej, były szef Zespołu ds. Dywersyfikacji Dostaw Nośników Energii w Ministerstwie Gospodarki w rządzie Prawa i Sprawiedliwości. Zachowanie przez państwo kontroli nad Lotosem uznawane jest za najważniejsze zabezpieczenie przed wrogim przejęciem Polskiego Koncernu Naftowego Orlen. Prezes Fundacji Republikańskiej zwraca uwagę, że sprzedaż Lotosu byłaby tym bardziej groźna, że władze Orlenu rozważają sprzedaż rafinerii w Możejkach na Litwie. Jej kupnem, podobnie jak nabyciem Lotosu, zainteresowane są rosyjskie firmy naftowe. Wiele wskazuje na to, że obecne władze popierają takie plany. – To znamienne, że na kolację, którą dla prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa [podczas jego ostatniej wizyty w Polsce - red.] wydał prezydent Bronisław Komorowski, zaproszono także prezesa Lotosu. Widać, że odbyło się to na życzenie gości rosyjskich – zwraca uwagę Andrzej Jaworski. Przejęcie kontroli przez Rosjan nad Lotosem i rafinerią w Możejkach, a w perspektywie nad całym rynkiem naszego regionu, sprowadziłoby nasze bezpieczeństwo energetyczne niemal do poziomu Białorusi (Gazprom kontroluje 50 proc. akcji Biełtransgazu, białoruskiego monopolisty gazowego). W dodatku ostatecznie tę „prywatyzację” i tak sfinansowaliby… głównie Polacy. – Efektem tych działań będzie to, że benzyna na stacjach będzie kosztowała nie 5, ale nawet ok. 6 zł, i to przez wiele lat! – ostrzega Przemysław Wipler. Najwyższa Izba Kontroli powinna sprawdzić, czy minister Skarbu Państwa nie działa wbrew przepisom i na szkodę polskich obywateli, zgadzając się na sprzedaż akcji Lotosu.
MSP nas sprzeda? Na liście do sprzedaży są też firmy ważne dla szerzej rozumianego bezpieczeństwa kraju. Chodzi zwłaszcza o firmy elektroenergetyczne, takie jak: PGE, Tauron, Enea i Energa. Mimo sprzeciwu Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów rząd forsuje pomysł przejęcia przez PGE Energi, ale po pierwsze, nie jest jasne, czy ta transakcja dojdzie do skutku, a po drugie, Skarb Państwa chce sprzedać również część akcji samej PGE. Jednak już sama Enea może zostać w całości przejęta przez francuską państwową firmę EdF, której MSP przyznało wyłączność na negocjacje. Eksperci wskazują, że sprzedaż Enei jest nieuzasadniona ekonomicznie. – Energetyka nie poddaje się mechanizmom konkurencyjnym i dlatego jej sprzedaż powoduje wzrost cen, czego przykładem są Wielka Brytania i Węgry – ostrzega Paweł Szałamacha prezes Instytutu Sobieskiego, były wiceminister skarbu w rządzie PiS. W Europie trzy czwarte krajów utrzymuje kontrolę nad firmami energetycznymi, czego przykładem są takie firmy, jak niemiecki RWE, szwedzki Vattenfall oraz francuskie EdF czy GdF, które… przejmują albo zamierzają przejąć udziały w polskich firmach energetycznych. Paweł Szałamacha od dawna zwraca uwagę, że zamiast prywatyzować, państwu opłaca się stymulować rozwój firm energetycznych. Wskazuje, że np. rozpoczęty w okresie rządów PiS, w latach 2006-2007, Program Kompleksowego Rozwoju Technologicznego (obecnie nazywa się 10+) Lotosu pozwala na zwiększenie zarówno konkurencyjności firmy, jej wydajności, jak i przychodów ze sprzedaży, a co za tym idzie – także wpływów z tytułu podatków do budżetu państwa i samorządów. – Sprzedaż tej firmy co do zasady, a tym bardziej w obecnym momencie, to niekompetentne reprezentowanie interesów Skarbu Państwa – podsumowuje były wiceminister skarbu.
Wszystko to dzieje się na krótko przed uwolnieniem cen energii elektrycznej dla gospodarstw domowych. – Sprzedawanie firm energetycznych w takim momencie jest działaniem na niekorzyść sprzedającego, czyli Skarbu Państwa – mówi wprost Przemysław Wipler. Oddawanie firm, które w praktyce mają pozycję monopolisty, przed uwolnieniem cen energii oznacza rezygnację z pewnych i dużych zysków. Taki rodzaj prywatyzacji to w praktyce sprzedaż nie wyeksploatowanej infrastruktury tych firm, ale rynku, możliwości „wydojenia” większych pieniędzy od klientów. Wiadomo, że wzrost cen energii przełoży się również na podniesienie cen towarów i usług, ponieważ jest kosztem ich produkcji. To zaś może dodatkowo pogorszyć konkurencyjność naszego eksportu. Przykład funkcjonowania „sprywatyzowanej” Telekomunikacji Polskiej pokazuje dobitnie, że inwestorom kupującym monopolistów zależy na szybkim i maksymalnym realizowaniu zysków, a nie modernizacji infrastruktury. Trudno spodziewać się, by było inaczej w przypadku infrastruktury elektroenergetycznej, która wymaga w Polsce całkowitej przebudowy, a w wielu miejscach budowy od podstaw, tym bardziej że takie inwestycje są niezwykle kosztowne.
Przyczółki w sektorze finansowym niepotrzebne? MSP może również stracić resztki wpływów w sektorze finansowym w Polsce – zagraniczny sektor bankowy opanował w Polsce już ponad 86 proc. aktywów bankowych – poprzez sprzedaż kolejnych pakietów akcji Grupy PZU, PKO BP SA oraz banku BGŻ. To właśnie tam resort ministra Aleksandra Grada chce pozyskać najwięcej pieniędzy. Mimo to MSP liczy, że utrzyma wpływ na dwie pierwsze instytucje poprzez zachowanie władztwa korporacyjnego. Według nieoficjalnych informacji Skarb Państwa chce zachować pakiet 25 akcji obu firm, a resztę sprzedać na giełdzie. Władze liczą, że w ten sposób, dysponując największym – w porównaniu z innymi udziałowcami – pakietem akcji – zachowają kontrolę nad spółkami, a jednocześnie zasilą budżet pieniędzmi ze sprzedaży akcji. Eksperci sceptycznie oceniają te pomysły. – Pozostawienie 25 akcji firmy nie daje gwarancji zachowania wpływu Skarbu Państwa na działalność banku ani jakiejkolwiek innej instytucji – zauważa prof. Andrzej Kaźmierczak, członek Rady Polityki Pieniężnej, ekspert w dziedzinie ekonomii i bankowości oraz wykładowca w Szkole Głównej Handlowej. Poza tym podejście rządu jest naiwne, bo akcje obu firm obracane na giełdzie mogą kiedyś zostać skupione przez jeden podmiot. Ważne są także skutki finansowe forsowanej prywatyzacji, które pokazują, jak krótkowzroczne jest spojrzenie obecnego rządu. Bowiem właśnie spółki SP są sporym źródłem dochodów państwa. Nawet w tym roku MSP planuje pozyskać z tytułu dywidend z tych form 3,3 mld złotych. Tymczasem z tzw. prywatyzacji chce uzyskać 15 mld złotych. – W ten sposób rząd podcina gałąź, na której siedzi – podkreśla prof. Kaźmierczak.
Zarządy nie dla pracowników Prywatyzacja przez giełdę to najprawdopodobniej również przykład rządowej strategii unikania zarzutu o totalną wyprzedaż resztek majątku narodowego, bo akcje państwowych firm mogą nabyć wszyscy. Tyle że nie oznacza to, iż Polacy, którzy zdecydowaliby się nabyć akcje spółek, będą mieli wpływ na podejmowane w nich decyzje oraz na ich wartość. – To takie „dawanie łapówki” obywatelom na pocieszenie, dokonywane od czasu do czasu przez władze przy okazji prywatyzacji niektórych przedsiębiorstw, aby także Polacy ucieszyli się, że mogli trochę na tym zarobić – kwituje krótko Przemysław Wipler. MSP w trakcie procesu tzw. prywatyzacji niechętnie traktuje też inne inicjatywy zwykłych obywateli, którzy chcieliby sami stać się właścicielami prywatyzowanych spółek. W ten sposób odrzuciło ofertę spółki pracowniczej Chemia Puławy kupna 50,67 proc. akcji Zakładów Azotowych Puławy. Z kolei ta firma złożyła ofertę na zakup akcji innej dużej polskiej firmy – Zakładów Chemicznych Police. Jednak MSP uznało, że wszystkie złożone oferty na zakup tych podmiotów były niekorzystne. Prywatyzacja pracownicza nie jest jakimś ewenementem w Polsce. Jak wynika z danych Najwyższej Izby Kontroli, w latach 2000-2007 prywatyzacja zakończyła się sprzedaniem 185 przedsiębiorstw spółkom pracowniczym. Pracownicy, a zwłaszcza NSZZ „Solidarność”, mają też zastrzeżenia co do części zapisów rządowego projektu ustawy o zasadach wykonywania niektórych uprawnień Skarbu Państwa. Rząd planuje bowiem pozbawić pracowników możliwości zasiadania w radach nadzorczych lub zarządach dużych firm i wpływu na podejmowane w swoich przedsiębiorstwach decyzje. – A przecież to jest norma w wielu krajach europejskich – przypomina poseł Andrzej Jaworski. To pokazuje, że rząd realizuje plan prywatyzacji na warunkach dyktowanych przez wielki kapitał.
Zostanie zbrojeniówka? W tym roku MSP chce też zakończyć sprzedaż resztek spółek i udziałów w firmach sektora zbrojeniowego, w tym Huty Stalowa Wola. Jej cywilna część ma zostać sprzedana chińskiej firmie z branży maszynowej Guangxi LiuGong Machinery. Według nieoficjalnych informacji część wojskową HSW rząd chce połączyć z państwową Grupą Bumar, konsolidując w ten sposób sektor zbrojeniowy. Grupa prawdopodobnie przejmie także mniejsze, należące do SP spółki tej branży. Przekazywanie akcji części firm innym skomercjalizowanym spółkom SP, które chcą rozwijać działalność w tej samej branży, to jeden ze sposobów, który pomógłby zachować w polskich rękach choć resztki naszego majątku. Jednak Skarb Państwa rzadko korzysta z takich rozwiązań. Większość firm jest sprzedawana inwestorom tzw. branżowym, a część ma być sprywatyzowana przez giełdę. MSP chce też dokończyć sprzedaż firm sektora komunikacyjnego (głównie PKS-y) oraz przetwórstwa rolno-spożywczego, sanatoriów i firm budownictwa drogowego. Skutkiem prywatyzacji będzie likwidacja holdingów: Nafty Polskiej SA, Holdingu Farmaceutycznego SA, Chemii Polskiej sp. z o.o. (46,38 proc. akcji SP) i Międzynarodowej Korporacji Gwarancyjnej sp. z o.o. (33,21 proc. akcji SP). Spółki wchodzące w ich skład zostały już sprzedane bądź przejęte przez większe firmy.
Nie Irlandia, ale Grecja Strategia prywatyzacyjna rządu pokazuje, że nie dość, że nie spełnił on swoich zapowiedzi utrzymania kontroli państwa nad sektorem elektroenergetycznym i paliwowym, to jeszcze prowadzi kraj prostą drogą do katastrofy gospodarczej. W efekcie zamiast być zieloną wyspą na europejskiej mapie kryzysu (obiecana Polakom Irlandia ma już podobne problemy), zmierzamy do sytuacji Grecji i Węgier. - Obecnie, w dobie światowego kryzysu, nikt nie dokonuje prywatyzacji, mówi się raczej o nacjonalizacji. W Grecji naciski w tej sprawie odbierane są wręcz jak szantaż i próba przejęcia majątku tego kraju za jego długi, które zresztą są oceniane jako zastawiona na nich pułapka – wskazuje prof. Artur Śliwiński, pracownik naukowy Wyższej Szkoły Handlu i Finansów Międzynarodowych im. Jana Pawła II w Zielonej Górze. Na podobieństwa sytuacji Polski do Węgier zwraca z kolei uwagę Przemysław Wipler. Blisko 10-letnie rządy socjalistów i liberałów przywiodły ten kraj na skraj bankructwa. Socjaliści sprzedali energetykę, co doprowadziło do wzrostu cen energii i przyczyniło się do kryzysu. Dopiero gdy Węgrzy odczuli to na własnej skórze, masowo poparli prawicową partię Fidesz i program reform jej szefa Viktora Orbana. Czy Polacy też będą czekać, aż obecny rząd doprowadzi nasz kraj do stanu Węgier i Grecji? Mariusz Bober
Oś Warszawa-Mińsk Niedawna elekcja głowy państwa na Białorusi (stanowiąca, jak się wydaje, li tylko czystą formalność) ponownie zwróciła uwagę Polaków na owo ościenne państwo. W naszej ojczyźnie brakuje niestety prób pogłębionej refleksji nad znaczeniem, jakie dla Polski ma, lub może mieć, jej wschodni sąsiad. Kilku polskich publicystów, związanych z różnymi środowiskami szeroko pojętej prawicy, podjęło wprawdzie takie próby namysłu wolnego od przytłumienia przez ideologiczny dyskurs demokracji i „praw człowieka”. Ich marginalne w gruncie rzeczy głosy, pozbawione przełożenia na masowo rozpowszechniane treści medialne, nie mogły jednak w żaden sposób zrównoważyć, przepełniającego gazety i telewizje głównego nurtu, zalewu seansów nienawiści do „ostatniej dyktatury Europy” oraz nakazów poparcia dla „demokratycznej opozycji”, animowanej tam bez większych sukcesów przez ośrodki zachodnie. A szkoda, bo utonął w nim szereg cennych obserwacji. Znaczenia Białorusi dla Polski oraz całej Europy Środkowej i Wschodniej nie powinna nam przesłaniać agresywna anty-białoruska propaganda płynąca z Zachodu ani buńczuczne wezwania jego przywódców politycznych do poddawania tego państwa ostracyzmowi lub innym dyplomatycznym szykanom z powodu jego „niedemokratyczności”. Nieuprzedzonemu obserwatorowi muszą się one wydać co najmniej podejrzane, skoro te same państwa zachodnie na wyprzódki zabiegają o dobre stosunki z równie „niedemokratyczną” Rosją. Polskie ośrodki dyspozycji mają obowiązek dostrzegać przede wszystkim strategiczną, geostrategiczną i geopolityczną ważność Białorusi. Wedle ocen polskich strategów i ekspertów wojskowych państwo białoruskie, choć w przybliżeniu czterokrotnie mniej ludne od polskiego, góruje nad tym ostatnim pod względem potencjału militarnego – jako jedyny nasz sąsiad oprócz Niemiec i Rosji. Ponadto Białoruś jako jedyne z państw sukcesyjnych dawnej Rzeczypospolitej (Białoruś, Litwa, Łotwa, Polska, Ukraina) nie ma bezpośredniego dostępu do morza, lecz zarazem jako jedyne wśród nich posiada sieć rzeczną należącą jednocześnie do zlewisk mórz Bałtyckiego (Narew, Dźwina, Wilia, Niemen) i Czarnego (Dniepr, Berezyna, Prypeć), która łączy ją ze wszystkimi pozostałymi tymi państwami (Narew z Polską, Niemen i Wilia z Litwą, Dźwina z Łotwą, Prypeć, Berezyna i Dniepr – z Ukrainą). Pod względem geostrategicznym terytorium Białorusi tworzy m.in. korytarz wiodący na Grzędę SmoleńskoMoskiewską, gdzie leży polityczny punkt ciężkości największego państwa na Ziemi. W samej Rosji nie brakuje ocen potwierdzających geostrategiczną doniosłość Białorusi. Podczas swej ubiegłorocznej wizyty w Polsce przychylił się do nich dr Modest Kolerow, w okresie prezydentury Włodzimierza Putina szef wydziału Administracji Prezydenta ds. kontaktów z zagranicą, obecnie kierujący rosyjską agencją informacyjną Regnum – który wystąpił jako gość specjalny III Zjazdu Geopolityków Polskich we Wrocławiu w październiku 2010 r. Zdaniem Kolerowa w wypadku, gdyby Aleksander Łukaszenka zdecydował się zrezygnować z goszczenia rosyjskiej stacji radiolokacyjnej „Węzeł Baranowicze” (ulokowanej w osadzie Gancewicze), droga w głąb Rosji od strony zachodniej stanęłaby otworem – i to jest przyczyną mocnej pozycji białoruskiego prezydenta w jego rozmowach z Moskwą. Zasadne wydaje się przeto bardziej krytyczne spojrzenie na serwowany nam przez media obraz państwa słabego i peryferyjnego, bo „w dzisiejszych czasach” wciąż „niedemokratycznego” i nie „wolnorynkowego”. Myśliciele geopolityczni tacy, jak dr Stanisław Bukowiecki (1867-1944) czy Juliusz Mieroszewski (1906-1976) zwracali uwagę na konieczność orientowania polskiej polityki wschodniej na osiągnięcie przez Białoruś (niezależnie od jej ustroju wewnętrznego) możliwie jak największej niezależności od ośrodka rosyjskiego. U początków krwawo wywalczonej niepodległości Polski jej elita polityczna zlekceważyła kwestię białoruską, co z czasem pociągnęło za sobą konkretną cenę. W toku rokowań pokojowych po wojnie polsko-bolszewickiej strona sowiecka zgadzała się na ustalenie granicy z Polską na linii Połock – Bobrujsk – Mozyrz – Równe, z pozostawieniem po stronie polskiej Mińska i większej części Białorusi. Polska delegacja, pod przewodnictwem ludowca Jana Dąbskiego i endeka prof. Stanisława Grabskiego, odrzuciła tę propozycję, co zaakceptował również Naczelnik Państwa Józef Piłsudski. W wydanej później (w 1943 r. w Londynie) w języku francuskim broszurze „Granica polsko-sowiecka” Grabski wyjaśniał tę odmowę faktem, iż w przeciwnym wypadku po polskiej stronie linii granicznej znalazłoby się dodatkowo około 120 000 km2 terytorium z ludnością w dużej części prawosławną, co zmusiłoby Polskę do odejścia od forsowanej przez endecję koncepcji „inkorporacyjnej” na rzecz koncepcji „federacyjnej” – zarzucenia projektów odgórnej „polonizacji” ziem byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, pozostawienia Białorusinom swobody rozwijania własnej kultury i nadania im pewnej autonomii w strukturze państwowej. Na podstawie jednego świadectwa trudno orzekać, czy dokładnie takie motywy przesądziły o rozstrzygnięciu rokowań, niemniej na żądanie polskich delegatów granica została przesunięta o około sto kilometrów na Zachód z korzyścią dla bolszewików. Decyzja ta stała w rażącej sprzeczności z wcześniejszym projektem przywódcy obozu narodowego znanym jako „linia Dmowskiego”, przewidującym pozostawienie po stronie polskiej m.in. Połocka, Mińska i Słucka. Gdyby Polska przyjęła pierwszy wariant, akceptowany wówczas także przez przeciwnika, istotnie mogłaby następnie objąć ziemie białoruskie autonomią, a z upływem lat może nawet zorganizować na nich zalążek oddzielnej państwowości, stopniowo przekształcany z tworu kadłubowego w sojuszniczy ośrodek państwowy. W ten sposób nie tylko ocaliłaby wiele tysięcy ludzkich istnień przed machiną bolszewickiego terroru (masowe groby jego ofiar na dzisiejszej Białorusi, pochodzące z okresu rządów Stalina, mieszczą w sobie szczątki szacunkowo kilkudziesięciu tysięcy osób) i podtrzymała dziedzictwo dawnej Rzeczypospolitej, ale powiększyłaby zasięg własnego panowania nad przestrzenią, a także obróciła państwowe i narodowe dążenia Białorusinów przeciw Związkowi Sowieckiemu, zyskując wysuniętą na Wschód placówkę, skąd dałoby się oddziaływać na ludność północno-zachodnich kresów ZSRS, prowadzić działalność wywiadowczą, propagandową, dywersyjną, destabilizacyjną i destrukcyjną. Ponieważ polska elita polityczna zmarginalizowała wówczas sprawę białoruską, zagospodarowała ją politycznie strona sowiecka (co przewidział wcześniej Stanisław Bukowiecki). To ona wystąpiła w charakterze organizatora białoruskiej państwowości i opiekuna rozwijającej się białoruskiej kultury narodowej. Sowiecka polityka na Białorusi prowadzona była na tyle przemyślnie, że w październiku 1925 r. białoruski rząd na wychodźstwie dokonał samorozwiązania, gdyż, jak ogłosili jego członkowie, Białoruska Socjalistyczna Republika Sowiecka nabrała cech rzeczywistego białoruskiego państwa narodowego (w latach trzydziestych sytuacja uległa całkowitej zmianie – komunistyczne władze rozpoczęły w BSRS intensywną rusyfikację). Bolszewicy stworzyli sobie tym samym bazę do prowadzenia we wschodnich województwach państwa polskiego działalności propagandowej, wywiadowczej, dywersyjnej, destabilizacyjnej, destrukcyjnej, a nawet partyzanckiej – co faktycznie miało miejsce. Osobno od zagadnień polityki, geopolityki, geostrategii warto zwrócić uwagę na znaczenie Białorusi na płaszczyźnie cywilizacyjnej. W państwie tym krzyżują się wpływy kulturowe bałtyckie, rusko-słowiańskie, łacińsko-romańskie i grecko-bizantyjskie. Graniczne położenie Białorusi na ich styku predestynuje ją do roli pomostu między Wschodem a Zachodem i zarazem Środka pomiędzy nimi. Dzięki niemu Białoruś stanowi potencjalne miejsce syntezy pierwiastków wschodnich i zachodnich, a w rezultacie – narodzin nowej cywilizacji pomiędzy Orientem a Okcydentem, osobnej względem nich obu. W tym sensie państwo białoruskie jawi się jako kontynuator Wielkiego Księstwa Litewskiego, które niegdyś miało szansę dokonać takiej syntezy i stać się kolebką nowej jednostki cywilizacyjnej. Ad rem. W naszej ocenie państwo polskie powinno dokonać całkowitego resetu (jak to się ostatnio modnie określa) swoich stosunków z Białorusią w takim ich kształcie, jak układały się one kolejno pod rządami SLD, PiS i PO co najmniej od 2004 r., tj. od chwili rzucenia przez polskie MSZ i pałac prezydencki hasła „powtórzenia pomarańczowej rewolucji” w Mińsku. Wskazane jest, aby Polska dążyła do jak najdalej idącej poprawy stosunków z państwem białoruskim, do nawiązania z nim jak najściślejszej i możliwie kompleksowej współpracy, włącznie z zainicjowaniem osi Warszawa-Mińsk, na podobieństwo niemiecko-francuskiej „osi elizejskiej” (nie chodzi, rzecz jasna, o podobieństwo w potędze podmiotów, ale w charakterze ich relacji). Leży to w dobrze pojętym interesie obu krajów, jak również liczącej czterysta tysięcy osób polskiej diaspory na Białorusi. Przeciwnicy takiego projektu w pierwszej kolejności podniosą zapewne obiekcje natury prawno-międzynarodowej. Białoruś w ramach ZBiR pozostaje związana z Rosją węzłami bliskiej współpracy politycznej, gospodarczej i militarnej; Polska należy do NATO i Unii Europejskiej. Członkostwo obu krajów w strukturach międzypaństwowych ogranicza samodzielność prowadzenia przez nie polityki zagranicznej, w szczególności swobodę podejmowania przez nie decyzji o wyborze sojuszników. Historyczne precedensy dowodzą wszelako, iż zacieśniać współpracę i podejmować różne formy integracji mogą nawet państwa przynależne do wzajemnie wrogich bloków międzynarodowych (a przy postępującym obecnie odprężeniu między Zachodem a Rosją o stanie wrogości trudno mówić, więc aktualna sytuacja okazuje się łatwiejsza). Na przykład, początek Inicjatywie Środkowoeuropejskiej (CEI) dała grupa Czworokąta (Quadragonale), utworzona w 1989 r. przez cztery państwa o skrajnie różnym statusie: Włochy – militarnie i politycznie przynależne do obozu zachodniego; Węgry – militarnie i politycznie przynależne do obozu sowieckiego, komunistyczną Jugosławię – państwo dysydenckie z obozu sowieckiego, a więc skonfliktowane z oboma blokami; Austrię – państwo neutralne. Decyzja owa zaowocowała ich efektywną współpracą przez szereg następnych lat, rozszerzaną sukcesywnie o inne państwa. Podobne zbliżenie Polski i Białorusi zależy wyłącznie od determinacji obu stron w tym kierunku, dobrej woli, zrozumienia wspólnoty interesów oraz poczucia własnej wartości (czyt. uwolnienia się od nawyku pytania „starszych braci” o zgodę). Kolejne, co zostałoby przeciwstawione projektowi zwrotu w stosunkach z państwem białoruskim, to twierdzenie „Zachód jest przeciw obecnej Białorusi i się za to na nas pogniewa”. Praktyka pokazuje tymczasem, że nad starczym zrzędzeniem Zachodu da się przejść do porządku dziennego. Zademonstrowała to Litwa, czyniąc w ubiegłym roku pewne kroki na rzecz normalizacji stosunków między państwami UE a Białorusią. Polskie władze, zamiast poprzeć Litwę i podjąć inicjatywę, skrytykowały ją ustami swych niektórych przedstawicieli. Niewielkie państwo odważnie próbuje wpłynąć na politykę wschodnią Unii Europejskiej, a wielekroć ludniejszą Polskę stać jedynie na bierność i potakiwanie. Państwo polskie po raz pierwszy od wielu lat dowiodłoby swej podmiotowej pozycji w polityce międzynarodowej, starając się zacieśnić więzi z Białorusią oraz wspierając wspomnianą akcję Litwy wszelkimi środkami. Otworzyłoby to, być może, drogę do budowy w przyszłości trójkąta Warszawa – Mińsk – Wilno, ten zaś wskrzeszałby w sporej części geopolityczną substancję dawnej Rzeczypospolitej. Już 13 stycznia bieżącego roku w sali konferencyjnej sejmowego gmachu w Warszawie odbył się, zorganizowany pod przykrywką fachowej „konferencji”, anty-białoruski wiec otwarty przez polskiego marszałka sejmu. Kilka dni później w mediach pojawiły się informacje, iż w przygotowaniu ostatnich wystąpień „opozycji demokratycznej” na Białorusi miały udział polskie służby specjalne. Racja stanu Polski nakazuje, aby nasze państwo jak najszybciej wycofało się ze wszelkich tego typu prowokacyjnych działań. Przed kilku laty stacja TVN wyemitowała (na żywo) znamiennym wywiad z ówczesnym białoruskim ambasadorem w Warszawie, Pawłem Łatuszką (obecnie – ministrem kultury w białoruskim rządzie). Przez cały czas trwania wywiadu znany telewizyjny dziennikarz Bogdan Rymanowski bez cienia poszanowania choćby dla urzędu swego gościa, najbezczelniej w świecie beształ go za bycie reprezentantem „niedemokratycznego reżimu” i wypowiadał się w obraźliwym tonie na temat białoruskiego państwa. Indagowany w ten sposób dyplomata nie dał się sprowokować i z właściwą swej profesji rezerwą zbijał ataki spokojnymi, merytorycznymi wypowiedziami, jednak w końcu musiał wyrazić oburzenie napastliwym zachowaniem dziennikarza. Trudno dać wiarę, by ów incydent odbył się bez odpowiedniej politycznej inspiracji. Epoka takich nieodpowiedzialnych zagrań powinna bezpowrotnie odejść w przeszłość. Jeden ze wspomnianych na początku publicystów rzucił pomysł utworzenia w Polsce „komitetu poparcia dla Białorusi”, atakowanej przez ośrodki zachodnie i służalcze wobec nich ugrupowania krajowe. Zgadzamy się, że komitet taki winien powstać, zawiązany przez środowiska rozumiejące polską rację stanu. I to szybko, zanim pomysł ten podchwycą i wykorzystają dla sprzecznych z nią celów aktywni w Polsce lobbyści interesów rosyjskich. Adam Danek
http://www.legitymizm.org/os-warszawa-minsk
Jak próbowano unijnie „zdemokratyzować’ Białoruś Znalezione w sieci – Poliszynel
Za kulisami pewnego spisku (ciąg dalszy – część trzecia) Niektóre materiały o wydarzeniach 19 grudnia
20 grudnia na konferencji prasowej Prezydent kazał służbom specjalnym odtajnić i przekazać do publikacji w mediach centralnych pewne materiały, rzucające światło na wydarzenia, poprzedzające szturm Domu Rządu. Część tych materiałów została opublikowana. Materiały służb specjalnych ujawniają taktykę i strategię zachodnich «centrów analitycznych», przede wszystkim niemieckich i polskich, w sprawie stworzenia na Białorusi pewnych struktur, celem których było obalenie prawowito obranej władzy. Organizacyjnie wyglądało to następującym czynem. Przedstawiciele politycznej opozycji przekazywali za granicę swoje plany, w razie ich aprobaty pod te plany przydzielano środki finansowe i organizacyjne. Kierownicy struktur i ich «działacze» przechodzili odpowiednie szkolenie, następnie oni byli przedstawiane kierownikom państwowym i przystępowali do realizacji planów. Zgodnie z ogólnym zamiarem struktur powstawało kilka. O jednej z nich, która nazywała się «Obywatelska kampania «Mów prawdę», akta służb specjalnych opowiedziały wyczerpująco. OK MP dublował projekt, który otrzymał nazwę Obywatelska inicjatywa «Europejska Białoruś». Kierowała tą organizacją rodzinna para A. Sannikow – I. Chalip. Plan, opracowany przez strukturę, nazywał się «Strategia zwycięstwa» i był wszechstronnie zaakceptowany przez zagranicznych dawców grantów. Fragment z planu «Strategia zwycięstwa», opracowanego przez Sannikowa – Chalip i przekazanego przez nich za granicę «…Opozycyjne pole polityczne na Białorusi na dzisiejszy moment znajduje się w stanie formowania centrów wpływu. Polityczna rada zjednoczonych sił demokratycznych, stworzona po kongresach sił demokratycznych, przekształciła się w klub polityczny. Obecnie odbywa się formowanie nowych opozycyjnych centrów siły wokół ewentualnych kandydatów na prezydenta.
Pierwsze centrum Lider – Andriej Sannikow, koordynator obywatelskiej kampanii «Europejska Białoruś», koordynator obywatelskiej inicjatywy «Karta 97». Potencjalnie Sannikow zdolny stworzyć najlepszy w kraju zespól specjalistów ds. marketingu, PR-menedżerów, reklamistów, kreatorów, grafików.
Drugie centrum Lider – Aleksander Milinkiewicz. Wielu nazywają Milinkiewicza głównym lobbystą Łukaszenki na arenie międzynarodowej. Zdaniem Milinkiewicza, główne zadanie – uratować reżim, ponieważ, jego zdaniem, Łukaszenko jest dzisiaj głównym gwarantem niepodległości Białorusi. Podobne oświadczenia rażąco zmniejszyły popularność Milinkiewicza w środowisku protestowym.
Inne centra Swoje centrum próbuje stworzyć eksrektor BUP (Białoruski Uniwersytet Państwowy) Aleksander Kozulin. Mimo braku u Kozulina własnego zespołu i wspierających go sił, pozostaje on graczem na białoruskim politycznym polu, ponieważ ma ambicje prezydenckie. Kozulin swobodnie włada jedynie językiem rosyjskim. Jeszcze jednym potencjalnym kandydatem na prezydenta jest lider opozycyjnej partii komunistów Siergiej Kalakin. Nieoficjalnie w ciągu wielu lat otoczenie Kalakina rozpowszechnia informację, że na prezydenckich wyborach na niego będzie stawiać rosyjskie kierownictwo – odbywa się to w ciągu ostatnich 10 lat. Przewodniczący Zjednoczonej Obywatelskiej Partii (ZOP) Anatolij Lebiedźko także jest rozpatrywany jako kandydat na wyborach. Mimo jego sporych ambicji, nawet jego koledzy z ZOP nie uważają Lebiedźko za poważnego kandydata. Najprawdopodobniej, podtrzyma on jakąś z silnych figur.
Lider BSDP «Partia Gramada» Nikołaj Statkiewicz. O formacie swojego udziału w wyborach Statkiewicz nieoficjalnie mówi jak o «technicznym kandydowaniu». Realnie od białoruskiej opozycji na wyborach możliwy udział dwóch realnych kandydatów – A.Sannikowa i A.Milinkiewicza».
Krótki komentarz do fragmentu planu Ta informacja została przekazana przez A.Sannikowa i I.Chalip do wiadomości sponsorów, którzy powinni byli sfinansować obywatelską inicjatywę «Europejska Białoruś». Zwraca na siebie uwagę cynizm autorów odnośnie cech wskazanych osób. Bez zbytecznej skromności rozsławiane są zalety Sannikowa i w kilku zjadliwych słowach są poniżane jego możliwi rywale. Wystarczy tylko przypomnieć stwierdzenie, że Kozulin «włada jedynie językiem rosyjskim…», lub charakterystyka kolegi Lebiedźko jak «niepoważnego kandydata». Jak się mówi, w walce o pieniądze wszystkie środki są dobre.
Fragment z planu «Strategia zwycięstwa» Widzenie strategii Usunięcie z władzy Aleksandra Łukaszenki i przyjście do kierowania krajem sił demokratycznych na czele z Andriejem Sannikowym przez zwycięstwo na prezydenckich wyborach w Republice Białoruś w połączeniu z długotrwałymi akcjami w stolicy i dużych miastach w obronie zwycięstwa demokratycznego kandydata lub w rezultacie społeczno-politycznych protestów, przez przeprowadzenie negocjacji z przedstawicielami władczych struktur.
CELE Zwycięstwo Andrieja Sannikowa na prezydenckich wyborach i obrona rezultatów tego zwycięstwa. Przekształcenie protestów społecznych w manifestacje polityczne i kampanię obywatelskiego nieposłuszeństwa w celu zmiany politycznego reżimu Białorusi (w razie, jeżeli eksplozja społeczna nastąpi przed wyborami prezydenta). Usunięcie z władzy Aleksandra Łukaszenki przed 25 marca 2011 roku i przyjście do władzy międzynarodowo uznanych demokratycznych sił Białorusi na czele z Andriejem Sannikowym.
ZADANIA Utworzenie masowego prodemokratycznego proeuropejskiego ogólnonarodowego ruchu “Europejska Białoruś” składającego się co najmniej ze 100 000 osób. Zapewnienie poparcia rankingu tego ruchu wśród co najmniej 50% ludności. Promowanie Andrieja Sannikowa jako lidera zmian na Białorusi, nowego prezydenta Republiki Białoruś, zapewnienie mu rankingu poparcia na poziomie co najmniej 60%. Przeprowadzenie negatywnej kampanii w celu obniżenia rankingu zaufania Aleksandrowi Łukaszence do poziomu minimalnego. Organizowanie oraz stanięcie na czele masowych akcji protestu (demonstracji, wieców, strajków) ze sloganami politycznymi i gospodarczymi w różnych miastach Białorusi z łączną ilością uczestniczących co najmniej 500 000 osób (w Mińsku – co najmniej 200 000 osób).
Zapewnienie długotrwałości akcji masowych w celu poparcia zwycięstwa kandydata demokratycznego na wyborach prezydenckich (od kilku dni do kilku miesięcy). Przeprowadzenie nieoficjalnych negocjacji z przedstawicielami wyższych osób urzędowych oraz kierownictwa struktur siłowych w celu zapewnienia pokojowego przekazania władzy.
Neutralizacja działań Rosji w kierunku ratowania reżimu Łukaszenki za pomocą społeczeństwa międzynarodowego.
Strategia marketingowa Dla osiągnięcia wyznaczonych celów przywiduje się wykorzystanie w znacznym stopniu podejść marketingowych.
Produkty:
1. Ruch (kampania obywatelska) „Europejska Białoruś”;
2. Andriej Sannikow, kandydat na prezydenta;
3. Długoterminowe masowe akcje protestu. Promowanie tych „produktów” będzie odbywało się równolegle.
Cena W odróżnieniu od biznes-produktów, cena na nasze produkty będzie wyrażała się nie w ekwiwalencie pieniężnym lecz w korzyściach emocjonalno-fizycznych oraz w wydatkach uczestników procesu politycznego. Jaskrawa ofensywna kampania informacyjna sił demokratycznych pozwoli na utrzymywanie ceny ruchu oraz jego lidera na przystępnym poziomie.
Kanały dystrybucyjne (miejsca sprzedaży) Kanałami dystrybucji będą: narodowa sieć wolontariuszy ruchu „Europejska Białoruś” co najmniej w 17 dużych miastach Białorusi z ilością mieszkańców 100 000 osób i więcej plus kanały promowania (ponieważ sprzedaje się nie tyle kandydat i ruch, ile ich wizerunek). Sieć powinna pozostawać funkcjonującą nawet w warunkach represji masowych.
Promowanie: Osobista sprzedaż będzie odbywać się za równo podczas specjalnie zorganizowanych spotkań Sannikowa w stolicy oraz w dużych miastach, jak i w zwykłych miejscach masowego zgromadzenia ludzi (jarmarki, imprezy sportowe, święta, teatry itd.). Osobista sprzedaż „EB” oraz Komitetu strajkowego będzie realizowana podczas akcji, zorganizowanych przez ruch oraz w centralnym i regionalnych sztabach ruchu.
REALIZACJA STRATEGII BĘDZIE DOKONYWANA W CIĄGU CZTERECH ETAPÓW CZASOWYCH:
1. Sierpień – listopad 2009 (4 miesiące);
2. Grudzień 2009 – kwiecień 2010 (5 miesięcy);
3. Maj 2010 – wrzesień 2010 (5 miesięcy);
4. Październik 2010 – luty 2011 (5 miesięcy).
Etap 1 Ruch „Europejska Białoruś” jest promowana jako nowa masowa siła polityczna, która występuje za eurointegrację i ma poparcie UE. Na tym etapie powinno być zebrano 200 000 podpisów (z miliona podpisów, które mają być przekazane kierownictwu UE) za wstąpienie Białorusi do UE oraz przyciągnięto do pracy co najmniej 5 000 osób, które zbierają podpisy oraz rozpowszechniają materiały informacyjne o zaletach wstąpienia Białorusi do UE, o sytuacji społeczno-gospodarczej w kraju, o możliwym kandydacie na prezydenta Sannikowie, a także rozpowszechniają symbolikę europejską, przeprowadzają akcje lokalne, seminarium. Zbiór podpisów za wstąpienie do UE jest jednocześnie treningiem zbierania podpisów za kandydata na prezydenta, a również stworzeniem bazy danych zwolenników, rekrutacją wolontariuszy do ruchu oraz treningiem metody obchodzenia wyborców „od drzwi do drzwi”.
Kandydat Stworzenie zespołu kandydata, sztaba, negocjacje o zespole, dobór kadr dla pracy w centrali, napisanie programu kandydata oraz ruchu; wypróbowane są posłania kandydata, stwarza się służba bezpieczeństwa, idzie praca z partiami oraz organizacjami partnerskimi.
Akcje protestu Stwarza się organizacja (Komitet strajkowy), która organizuje i (lub) przewodniczy protestom społeczno-gospodarczym, ochrania prawa pracujących. W Mińsku oraz kluczowych miastach Białorusi, gdzie powstawanie protestów jest najbardziej prawdopodobne. Dołączą obecni i byli liderzy ruchu robotniczego Białorusi, ruchu przedsiębiorców, studentów. Planowane są organizacja, przeprowadzenie oraz zarządzanie akcjami protestu w Mińsku i innych miastach kraju z łączną ilością uczestników co najmniej 60 000 osób i jesienią jednej akcji protestu w Mińsku z ilością uczestników co najmniej 20 000 osób (demonstracja i wiec).
Etap 2 … Na drugim etapie zwiększa się ilość sztabów ruchu do 40, w tym w 10 nowych miastach (Lida, Bobrujsk, Orsza, Biełyniczy, Pińsk, Połock, Mołodieczno, żodino, Mozyr, Osipowiczy). Na tym etapie ilość członków ruchu sięga 20 000, oni zbierają 400 000 podpisów za eurointegrację Białorusi, rozpowszechniają materiały informacyjne o tematyce proeuropejskiej oraz symbolikę europejską. W tym okresie masowo przeprowadza się dwie tradycyjne akcje opozycji – Dzień Woli 25 marca i „Czarnobylski Szlach” 26 kwietnia z udziałem 25 tysięcy osób w każdej. W razie powstania protestów społecznych „Europejska Białoruś” aktywnie pomaga Komitetowi strajkowemu.
Kandydat Na początku okresu A. Sannikow ogłasza zamiar zostać kandydatem na Prezydenta Białorusi. Na tym etapie również odbywa się uroczystość poświęcona promowaniu A. Sannikowa jako kandydata na prezydenta: lub podczas Kongresu „Europejskiej Białorusi”, lub na jednej z masowych akcji protestu. Mniej więcej w tym samym czasie odbywa się prezentacja zespołu kandydata oraz programu gospodarczego, w tym popularnego. Na tym etapie realizuje się szereg wizyt międzynarodowych Kandydata na wyższym szczeblu. Aktywne promowanie Kandydata w mediach międzynarodowych metodą wydarzenia.
Akcje protestu Komitet strajkowy nadal monitoruje sytuację na przedsiębiorstwach problemowych oraz na uniwersytetach kraju, w miarę możliwości przewodniczy oraz koordynuje akcje protestu, przyciąga pracowników do aktywnego udziału, szkoli robotników oraz aktywistów związków zawodowych, rozpowszechnia ulotki w środowisku robotniczym oraz studenckim.
ETAP 3 Ruch Nadal odbywa się otwarcie sztabów w celu stworzenia do 80 jednostek. Wzrost ilości aktywistów ruchu do 50 000 osób. Zbiór jeszcze 400 000 podpisów za wejście Białorusi do UE. Kontynuacja szkolenia aktywistów w celu dalszego ich uczestnictwa w kampanii Kandydata. Ich aktywne uczestnictwo w kampanii Ruchu na tym etapie.
Kandydat Kandydat kieruje działalnością sztabów, spotyka się z aktywistami. Przeprowadza podróże zagraniczne oraz wyjazdy po Białorusi.
Akcje protestu Komitet strajkowy kontynuuje swoją działalność, są organizowane przygotowania kierowników oddziałów regionalnych do możliwych jesiennych spontanicznych akcji robotniczych oraz do działalności na korzyść Kandydata wśród robotników i studentów.
ETAP 4 Etap zaczyna się od momentu oficjalnego ogłoszenia daty wyborów prezydenckich, oznaczającego start kampanii wyborczej.
Ruch + Kandydat + Akcji protestu Działania «Europejskiej Białorusi», Kandydata i Komitetu strajkowego ustalane są według logiki kampanii wyborczej. Dynamiczne są stwarzane nowe sztaby. Na początek października powinno działać 100 sztabów Ruchu (sztabów Kandydata), w listopadzie – 200, w grudniu – 250, w styczniu – 300, na początek lutego – 450. Planuje się, że każdy sztab będzie „kuratorem” 10 terenowych komisji wyborczych. Było przewidywane, że ogółem sztaby „skontrolują” 4.500 terenowych komisji wyborczych z 6.500, co wynosi 70% od wszystkich terenowych komisji wyborczych. Liczba wolontariuszy ruchu osiąga 100.000 osób. Zbiera się 500.000 podpisów za Kandydata, z których zostają wybrane i oficjalnie przekazane 200.000 sprawdzonych podpisów.
Po rejestracji kandydata organizują się liczne spotkania kandydata i jego osób zaufania w różnych miastach Białorusi, odbywają się koncerty, pikiety i wiece poparcia dla Andrieja Sannikowa. Wysunięcie swoich przedstawicieli do komisji wyborczych wszystkich poziomów (jawnych i skrytych zwolenników kandydata), w tym – w CKW. Próba wysunięcia takich członków komisji na kierownicze stanowiska w komisjach. Intensyfikacja procesu negocjacji z przedstawicielami administracji rządowej. Przejście niektórych osób z wyższego szczeblu władzy na stronę opozycji. Rozpoczynają się masowe akcje w obronie zwycięstwa Sannikowa na wyborach prezydenckich. Odbywa się przekazanie władzy».
Krótki komentarz Fragment z planu przedstawionego Sannikowym – Chalip swoim sponsorom zagranicznym, razi nie tylko cynizmem, lecz również przezornością. Zwraca na siebie uwagę jawne mydlenie oczu i namiary okłamania zleceniodawców. To dotyczy jak ilości nieistniejących «wolontariuszy», «sztabów» i własnych nieograniczonych «zasobów», tak i fałszywych stwierdzeń o nadzwyczajnej popularności Sannikowa wśród wyborców. Obrzydzenie wywołuje i t. z. «marketing» przekonujący do tego, że para rodzinna uważa politykę wyłącznie za «promocję towaru» i otrzymanie łatwychpieniędzy. Plan «Strategia zwycięstwa» poświadcza jednoznacznie, że jego autorzy są gotowi na wszystko za walutę. Wysokie słowa o wartościach demokratycznych służą tylko parawanem dla otrzymania pieniędzy zza granicy. Lecz gdyby to były zwyczajne plany biznesowe dla otrzymania grantu, to w tym, być może, nie byłoby nic specjalnego. W danym przypadku chodzi o bezprawnym zamiarze – o przyciągnięciu finansowania zagranicznego dla osiągnięcia swoich celów politycznych na Białorusi. Fragment z planu «Strategia zwycięstwa» «Łączny budżet.
ETAP PIERWSZY. 1.630.000 dolarów.
ETAP DRUGI – 2.860.000 dolarów.
ETAP TRZECI – 4.970.000 dolarów.
ETAP CZWARTY – 9.760.000 dolarów.
Ruch i kandydat - 7.730.000 dolarów.
SZTABY – 4.800.000.
Służby - 500.000.
Materiały informacyjne i symbolika - 800.000.
Poparcie partnerów (organizacje, partie, media)- 300.000.
Akcje - 400.000.
Zbiór podpisów - 250.000.
Programy edukacyjne - 180.000.
Proces negocjacyjny - 200.000.
Fundusz represjonowanych - 300.000.
Protesty społeczne – Komitet strajkowy – 1.380.000.
Sztaby (20)- 180.000.
Materiały informacyjne - 100.000.
Akcje - 900.000.
Fundusz represjonowanych - 100.000.
«Nowe media» – 400.000.
Stworzenie i poparcie portali internetowych, rozsyłania - 300.000.
Produkcja materiałów - 100.000.
Kampania negatywna – 250.000.
Sieć - 60.000.
Materiały informacyjne - 190.000.
RAZEM: 19.220.000 dolarów».
Przypominamy, że przetaczane są materiały, przekazane przez służby specjalne na polecenie Prezydenta w celu publikacji w mediach republikańskich. (Ciąg dalszy nastąpi.)
Za: http://www.poland.belembassy.org/pl/news/~page__m12=1~news__m12=122758
http://wiernipolsce.wordpress.com/2011/01/24/jak-probowano-unijnie-zdemokratyzowacbialorus/
A oto link do pierwszych części dotyczących „demokratyzacji” Białorusi:
http://wiernipolsce.wordpress.com/2011/01/19/prawda-o-kampanii-mow-prawde-na-bialorusi/
Komentarz własny… Niedowiarkowie i tak nie uwierzą. Powiedzą, że to propaganda białoruskiego KGB. Ja osobiście mam wielokrotnie większe zaufanie do białoruskiego KGB, niż do zbrodniczej CIA. Porównywalną do 11/9 zbrodnią KGB – ani białoruskie, ani rosyjskie – „poszczycić” się nie może. Stopniem fałszowania rzeczywistości, zacieraniem śladów prawdziwych zbrodniarzy, szukaniem kozłów ofiarnych i fabrykowaniem „fałszywek” dających preteksty do agresji na Afganistan i Irak, CIA prześcignęła KGB już dawno. W sponsorowaniu terroryzmu (Czeczenia, Iran), nielegalnym handlu bronią (CIA dozbraja Talibów, aby wojna się przeciągała, bo inaczej wyproszono by już dawno „koalicję”) czy handlu narkotykami CIA jest nie do przelicytowania. Powyższy tekst pokazuje jednoznacznie, że tzw. „demokratyczna opozycja” na Białorusi to tylko siatka PŁATNYCH agentów żydo-Unii i żydo-USA. Popierana garstką oszołomów, naiwniaków i użytecznych idiotów. Tę agenturę wspierały i wspierają Biełsatem i medialną propagandą żydowskie agentury nadzorujące nasz baraczek – POPiS & reszta pejsiatej spółki. Od Michnika po Rydzyka. Rozłamowy i agenturalny odprysk Związku Polaków na Białorusi (ten od agentki Andżeliki Borys) jest tego samego chowu.
Poliszynel
http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com
Prawdziwa zbrodnia M. Chodorkowskiego The Real Crime of M. Khodorkovsky
http://www.voltairenet.org/article168007.html
F. William Engdahl , tłumaczenie Ola Gordon
Przed aresztowaniem w 2003 roku, Chodorkowski (na zdjęciu z rosyjskim prezydentem Borysem Jelcynem), założył kilka rosyjskich partii, łącznie z Partią Komunistyczną, większość których rywalizowała ze sobą. Ostateczna decyzja w rosyjskim procesie przeciwko byłemu oligarsze Michaiłowi Chodorowskiemu, wywołała w proteście dramatyczne oświadczenia amerykańskiego rządu Obamy i rządów na całym świecie, nazywając rosyjski wymiar sprawiedliwości despotycznym i gorzej. Jednak w historii Chodorkowskiego starannie pomija się prawdziwy powód tego, że Putin aresztował i osadził byłego szefa Jukosu, największego rosyjskiego prywatnego giganta w ropie naftowej. Rząd Obamy poprzez niezwykłą naganę publiczną, potępił moskiewski sąd za uznanie zarówno jego jak i jego byłego partnera winnymi sprzeniewierzenia, mówiąc, że wydaje się „nadużywać system prawny do niewłaściwych orzeczeń.” Prawdziwą zbrodnią Michaiła Chodorkowskiego nie była kradzież rosyjskich aktywów za grosze w czasach bandyckiej ery Jelcyna. Jego prawdziwą zbrodnią jest to, że był kluczowym elementem zachodniej operacji wywiadowczej, mającej na celu likwidację i zniszczenie tego, co pozostało z Rosji jako funkcjonującego państwa.
Kiedy poznano fakty, wymierzona mu sprawiedliwość jest łagodna w porównaniu ze standardowym traktowaniem osób skazanych za zdradę stanu w USA lub W. Brytanii. Torturowanie w więzieniu w Guantanamo to tylko jeden przykład podwójnych standardów w Waszyngtonie Obamy. Jak mówi politycznie poprawny, oczyszczony wpis w Wikipedii, „Jukos Oil Co. była przedsiębiorstwem naftowym w Rosji, które do 2003 roku, kontrolował rosyjski oligarcha Michaił Chodorowski… został skazany i wysłany do więzienia … Jukos był jednym z największych i jednym z najbardziej zyskownych rosyjskich firm w latach 2000-2003. W 2003 roku, po dokonaniu rozliczeń podatkowych, rosyjski rząd przedstawił Jukosowi serię długów podatkowych, sięgających $27 mld. Kiedy rząd zamroził aktywa Jukosu, przedsiębiorstwo nie było w stanie zapłacić tego podatku. W dniu 1 sierpnia 2006 r. rosyjski sąd ogłosił upadłość Jukosu. Większość aktywów Jukosu sprzedano po niskich cenach spółkom naftowym należącym do rosyjskiego rządu. Parlamentarna Rada Europy potępiła kampanię Rosji przeciwko Jukosowi i jego właścicielom, jako wyprodukowaną z powodów politycznych i z naruszeniem praw człowieka.” Jednak kopiąc głębiej znajdziemy zupełnie inną sprawę. Gdy wyszedł z prywatnego samolotu na Syberii w październiku 2003 roku, Chodorkowski został aresztowany. Aresztowany, jak słusznie pisze Wikipedia, za przestępstwa podatkowe. Ale czego nie powiedziano, to że w wieku 40 lat stał się najbogatszym człowiekiem w Rosji, wartym około $15 mld, poprzez fałszywe przejęcie majątku państwowego w czasie bezprawia za ery Jelcyna. W aukcji prowadzonej przez jego własny bank, Chodorkowski zapłacił za Jukos $309 mln. W roku 2003 ta sama firma została wyceniona na $ 45 mld, ale nie dzięki geniuszowi zarządzania Chodorkowskiego.
W 1998 roku Chodorkowski został uwolniony w procesie w USA, gdzie oskarżono go o pomoc w praniu brudnych pieniędzy – $10 mld we własnym banku, oraz Banku of New York. Okazało się, że w Stanach Zjednoczonych miał bardzo wpływowych przyjaciół. Ówczesny szef Republic National Bank of New York, Edmund Safra, został zamordowany kilka miesięcy później w jego mieszkaniu w Monako, podobno przez członków domniemanej ” rosyjskiej mafii,” którą miał oszukać w procesie prania pieniędzy z narkotyków. Ale to nie wszystko. Na zachodzie Chodorkowski zbudował imponujące więzi. Przy pomocy nowych miliardów, faktycznie skradzionych rosyjskiemu narodowi, poznał kilku potężnych przyjaciół. Założył fundację wzorującą się na modelu US Open Society [otwarte społeczeństwo] miliardera George’a Sorosa, nazywając ją Fundacją Otwarta Rosja. Do jej zarządu zaprosił dwóch potężnych przedstawicieli zachodnich, Henry Kissingera i Jakuba Lorda Rotszylda. Potem zabrał się do rozwijania więzi z niektórymi z najbardziej wpływowych kręgów w Waszyngtonie, gdzie został wybrany do Rady Doradczej tajemniczej firmy funduszy inwestycyjnych Carlyle Group, gdzie brał udział w spotkaniach zarządu z innymi doradcami, takimi jak George H W Bush i James Baker III. Jednak prawdziwą zbrodnią, która wsadziła Chodorkowskiego za rosyjskie kraty był fakt, że był uczestnikiem wspieranego przez USA zamachu stanu, aby zdobyć rosyjską prezydenturę w planowanych na 2004 r. wyborach do rosyjskiej Dumy. Chodorkowski był w trakcie wykorzystywania ogromnego bogactwa do zakupu tylu miejsc w nadchodzących wyborach do Dumy, by mógł zmienić rosyjskie przepisy dotyczące własności ropy w ziemi, oraz transportujących ją rurociągów. Ponadto planował bezpośrednio rzucić wyzwanie Putinowi i zostać rosyjskim prezydentem. W ramach przepychanek i negocjacji, przez które Putin wygrał milczące poparcie bogatych tzw oligarchów rosyjskich, Putin wynegocjował porozumienie, że wolno im utrzymać swój majątek pod warunkiem, że zwrócą udziały z powrotem do Rosji i nie będą ingerować w wewnętrzną politykę rosyjską, używając w tym celu swojego bogactwa. Większość oligarchów wyraziła wtedy zgodę, w tym Chodorkowski. Pozostają nadal rosyjskimi biznesmenami. Ale nie Chodorkowski. Ponadto, w chwili aresztowania, Chodorkowski był w trakcie negocjacji przez swojego przyjaciela z Carlyle, George’a H W Busha, ojca ówczesnego prezydenta George’a W. Busha, sprzedaży 40% spółki Jukosu, albo byłej firmie Condi Rice, Chevron, albo ExxonMobil, w taki sposób, by zadało to druzgocący cios w pozostawione Rosji i Putinowi aktywa do wykorzystania w odbudowie zniszczonej rosyjskiej gospodarki: ropa naftowa i jej eksport za dolary na zachód, poprzez państwowe rurociągi. Podczas wynikającego z tego dochodzenia ws. Jukosu przez prokuraturę, wyszło na jaw, że Chodorkowski miał również potajemnie zawrzeć umowę z londyńskim Lordem Rotszyldem, nie tylko w kwestii wspierania kultury rosyjskiej za pośrednictwem fundacji Chodorkowskiego Otwarta Rosja. W przypadku jego ewentualnego aresztowania (Chodorkowski widocznie wiedział, że podjął wysokie ryzyko starając się zorganizować zamach stanu na Putina) 40% udziałów w jego udziałach w Jukosie przejdzie w ręce Lorda Rotszylda. Krokodyle łzy Hillary Clinton i Baracka Obamy za łamanie praw człowieka w przypadku Chodorowskiego, ukrywają o wiele większy program, do którego się nie przyznają. Waszyngton wykorzystywał Rosjanina, aby spróbować osiągnąć swój cel, całkowitego zniszczenia jedynego mocarstwa na świecie, posiadającego wystarczającą militarną siłę uderzenia, by stawić wyzwanie strategii Pełnego Spectrum Dominacji Pentagonu – kontroli całej planety. Widziane w tym świetle słodko brzmiące słowa o „prawach człowieka,” nabierają zupełnie innego znaczenia. Na prośbę autora, Voltaire Network zamieszcza list korygujący wzmiankę zawartą w tym artykule: Piątek 14.01.2011 Drogi Panie Engdahl Pisze do Pana w imieniu Filantropijnej Fundacji Edmunda J Safra i pani Lily Safra w związku z artykułem…. Artykuł ten zawiera następującą fałszywą informację: „Ówczesny szef Republic National Bank of New York, Edmund Safra, został zamordowany kilka miesięcy później w jego mieszkaniu w Monako podobno przez członków domniemanej ” rosyjskiej mafii,” którą miał oszukać w procesie prania pieniędzy z narkotyków.” W rzeczywistości, zgon pana Safra został określony przez sąd z powodu podpalenia przez jedną osobę. Pan Ted Maher przyznał się do winy i został skazany przez Sąd Monako w 2002 roku. Został skazany na karę więzienia, którą odbył w całości. Nigdy nie było mowy o żadnej osobie lub grupie w to zaangażowanej.Będziemy wdzięczni za umieszczenie tej korekty na witrynie. Jeśli potrzebuje Pan dodatkowych informacji, prosimy o kontakt.
Najlepsze pozdrowienia Seth Goldschlager Safra S A
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com
Nie róbmy polityki, budujmy lotniska
1. Po klęsce związanej z brakiem reakcji na ogłoszenie raportu MAK co ponoć było związane z tym,że przy Premierze Tusku nie było jego PR-owskiego guru Igora Ostachowicza, wygląda na, że wspomniany doradca wrócił już z urlopu.
W ostatni poniedziałek mieliśmy już uroczystość 500 dni do rozpoczęcia mistrzostw Europy w 2012, którą Premier Tusk wykorzystał do wizyty na budowie stadionu w Gdańsku, jednej z 4 aren sportowych tej imprezy Były przemówienia, które do złudzenia przypominały te z gospodarskich wizyt Edwarda Gierka na różnego rodzaju budowach w latach 70-tych i właśnie podczas swojego wystąpienia Donald Tusk powiedział „że kluczowe dla Euro ale przecież także dla Polski po turnieju są lotniska. Zyskają one dużo większe możliwości które w przypadku Warszawy, Poznania, Wrocławia i Gdańska oznaczają prawie dwukrotnie większą ilość operacji na godzinę”.
2. Do niedawna jeszcze kluczowe dla bezkolizyjnego odbycia się Euro-2012 i rozwoju Polski były autostrady i drogi ekspresowe, a także zmodernizowane linie kolejowe po których miały mknąć szybkie pociągi. Po blamażu kolei związanych z nowym rozkładem jazdy, a następnie niemożnością dowiezienia tysięcy Polaków na Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok i koniecznością obrony przed odwołaniem Ministra Infrastruktury Cezarego Grabarczyka (zakończonej zresztą sukcesem i wręczeniem ministrowi bukietu róż ), trudno się chwalić modernizacją polskiej kolei.
Zresztą zaraz po tych wydarzeniach kolei odebrano część pieniędzy europejskich na inwestycje i przeznaczono na inne zadania. Podobnie jest z budową autostrad i dróg ekspresowych, które do tej pory były sztandarowymi inwestycjami tej ekipy rządowej. Od momentu kiedy dosłownie z dnia na dzień trzeba było zmniejszyć długość budowanych dróg o ponad 1000 km i zrezygnować z ponad z budowy ponad 40 obwodnic ważnych miejscowości na głównych połączeniach drogowych, także i ta dziedzina nie nadaje się do ogłaszania kolejnych sukcesów rządu Tuska. Zresztą opiniotwórcze środowiska i samorządowcy z różnych regionów kraju nie zamierzają tak łatwo zaakceptować gilotyny rządowej tnącej wydatki na drogi wręcz na oślep. Już rozpoczęły się liczne protesty w tej sprawie i będą one kontynuowane na wiosnę co dla takiego „budowniczego” jak Premier Tusk będzie niesłychaną porażką wizerunkową.
3. W tej sytuacji Premier Tusk jak się domyślam za radą wspomnianego PR-owca Igora Ostachowicza wciągnął na maszt sztandar z napisem „ nie róbmy polityki, budujmy lotniska”. Lotniska doskonale nadają się do poprawy nadszarpniętej reputacji Premiera. Nadają się tym bardziej, że podmiotami za te budowy odpowiedzialnymi są samorządy zarówno dużych miast jak samorządy województw, które rozwój lotnisk uczyniły ważnymi elementami strategii rozwoju regionalnego. Odbywa się to z pieniędzy pochodzących z budżetów samorządowych wspartych pieniędzmi z budżetu UE w ramach regionalnych programów operacyjnych. W tej sytuacji nie wykładając ani złotówki z budżetu państwa, a także nie pomagając w żaden inny sposób w rozwoju lotnisk wyjątkowo dobrze jest podwiązać poobijanemu Premierowi pod sukcesy w sprawie których nawet palcem nie kiwnął.
4. Ta uroczystość na budowie stadionu w Gdańsku (realizowanej przecież także przesz samorząd) pokazuje dramatyczną słabość tej ekipy rządowej. Nie ma żadnego konkretnego planu działań, a kolejne pomysły są przygotowywane pod konferencje prasowe Premiera Donalda Tuska. Tą kompletną bezradność pokazuje dobitnie cytat zawarty w artykule Mariusza Cieślika w Newsweeku pt „ Prawie jak Gierek”. Premier Tusk miał pytać się swojego zaufanego doradcę „Jak myślisz co mam robić,żeby ratować sytuację ekonomiczną?”. „Zrób cokolwiek byle szybko” miał powiedzieć doradca. „Do wyborów nie da rady” zareagował na to Premier. Jeżeli te cytaty z Premiera Tuska są prawdziwe to należy się cieszyć, że w sklepach jest ciągle chleb (to prawda ,że droższy już o 30%), a do naszych mieszkań mimo wszystko są dostarczane prąd i woda. Zbigniew Kuźmiuk
Polskie reakcje na przejęcie władzy przez Hitlera 30 stycznia 1933 roku Adolf Hitler został mianowany kanclerzem Niemiec. Objęcie władzy przez Hitlera spotkało się z ogromnym zainteresowaniem prasy polskiej i światowej, która nie traktowała tego faktu jako momentu przełomowego w historii powojennych Niemiec. „Popularność” Hitlera w kręgach dziennikarskich rosła wraz ze wzrostem popularności jego partii w Niemczech. Publicyści żydowskiego „Naszego Przeglądu” w 1932 roku uważali wodza narodowych socjalistów za „czystej wody awanturnika”, który był zręcznym i bezwzględnym demagogiem, który przemawiał do wyobraźni i „nie gardząc najwstrętniejszą demagogią antysemicką rzuca na Żydów winę za wszystkie nieszczęścia, które spotkały Niemców po przegranej wojnie”. Dzięki temu zdołał uzyskać poparcie młodych ludzi, pozbawionych partyjnych tradycji, którzy ulegli „krzykliwej agitacji hitleryzmu, szukając wprost upustu dla nagromadzonego w duszy niezadowolenia”. Bernard Singer ostro oceniał zdolności oratorskie Hitlera, tak opisując swoje wrażenia z obserwacji wiecu NSDAP: „Ręka podniesiona do góry. Ochrypły głos i … przykro referować. Słowa bez polotu, myśl dziwnie przeciętna. Mniej efektywne zwroty w duchu Goebbelsa”. Jednocześnie dziennikarze żydowscy uważali, iż z powodu braku poparcia wyższych warstw społeczeństwa niemieckiego, dla których był on „ulubionym bohaterem cyrkowym”, nie miał szans zostać dyktatorem Niemiec. Przywódca musiał bowiem, zdaniem „Naszego Przeglądu”, uosabiać kompromis polityczny i ekonomiczny, a Hitler – „homo novus”, nie posiadał kwalifikacji na współczesnego dyktatora będąc tylko „bladą miniaturą włoskiego Duce”, „niefortunnym ‘amatorem’ nadaremnie usiłującym odegrać rolę ‘wodza narodu’”. Także Stanisław Mackiewicz – redaktor naczelny wileńskiego „Słowa”, jeszcze w 1930 roku traktował Hitlera z lekceważeniem, przypominając operetkowy zamach z 1923 roku i określając wodza NSDAP jako „ex-dezertera austriackiego, ‘der Staatlose’ Hitler”. Jednak już w 1932 roku Władysław Suadnicki stwierdził, że „Nie ulega wątpliwości, że człowiek posiadający taki olbrzymi wpływ w Niemczech i wywołujący takie zaniepokojenie we Francji, w Polsce i innych krajach, jest czymś wyjątkowym, przeciętną normę ludzką znacznie przerastającemu”. W tym samym czasie, kiedy konserwatyści wileńscy dostrzegli w Hitlerze polityka, socjaliści z „Robotnika” nadal traktowali go nie jako przywódcę politycznego, ale jak herszta bandy i nadal wypominali mu przeszłość, nazywając go malarzem pokojowym, który nie posiada odrobiny wyobraźni. Marek Kriger podzielał zdanie „Naszego Przeglądu”, iż wódz narodowych socjalistów był w stanie pozyskać poparcie tylko takich ludzi, którym nie powiodło się w życiu lub takich, którzy „próbowali szczęścia we wszystkich partiach i poszli na lep każdego szarlatana politycznego”. Wtórował mu Adam Pragier, który zapominając o radykalny programie społecznym NSDAP, uważał, iż Hitler to „parweniusz lichego gatunku, przywykły od paru lat do wystawnego życia i tanich hołdów wiecowych”, spełniający rolę „funkcjonariusza wyznaczonego do obrony interesów banków, wielkiego przemysłu i ziemiaństwa”. Z kolei inny publicysta „Robotnika” Jan Borski uważał, iż koncentracja całego ruchu narodowosocjalistycznego w jednej osobie była jego podstawową słabością, „gdzie bowiem jest program? i co się stanie po śmierci ‘Mesjasza’”. Socjaliści podzielali też opinię amerykańskiej dziennikarski Doroty Thompson, która po przeprowadzeniu z Hitlerem wywiadu, określiła go jako człowieka „bez kształtu, prawie bez twarzy, którego postać jest karykaturą”, w którego „rysach nie ma ani śladu jakiegoś wewnętrznego konfliktu. Tylko jego oczy są godne uwagi. Ciemnoszare i może zbyt wypukłe mają ów szczególny blask, który często wyróżnia geniuszów, alkoholików i histeryków”. Publicyści ONR doceniali w Hitlerze właściwie jedynie talent demagogiczny, określając go jako człowieka umiejącego „zapalić i porwać masy”, posiadającego „wielką dozę sprytu”, potrafiącego posługiwać się mistyfikacją i zwyczajnym kłamstwem, będącego, dzięki swym oczom i głosowi, wręcz hipnotyzerem tłumów. „Wymowa jego – napisano w piśmie ABC – jest tak czysta i wyraźna, że słychać każde słowo w najdalszym zakątku Sali. Gestem ręki podkreśla wyrazy, zdania, rzuca je przed siebie, jak ręczne granaty. I słowa jego zapalają tłum, bo Hitler umie oddziaływać na psyche tłumu”. Natomiast sam Hitler oglądany z pewnej odległości, przywodził na myśl sylwetkę Charlie Chaplin’a „nie tego z laseczką, lecz z grubą pałką”. Poza tym talentem oratorskim – zdaniem ABC – wódz narodowych socjalistów „nie jest zgoła bezwzględnym, pewnym swojej siły tyranem i despotą. W głębi swego charakteru jest typowym Austriakiem, miękkim, wahającym się, pewnym wątpliwości”. Analogiczne opinie o Hitlerze formułowali publicyści piłsudczykowskiej „Gazety Polskiej”, widząc w nim znakomitego agitatora „działającego na wyobraźnię tłumów efektami natury emocjonalnej”, zdającego sobie doskonale sprawę, że tylko prostymi hasłami można zjednać sobie tłumy. Jednocześnie twierdzili, że Hitler nie był w stanie dokonać wyboru drogi postępowania: „zaczął od głoszenia przewrotu, dochodzi do głoszenia legalności. Wczoraj wołał do zmierzenia sił – dziś gotów jest liczyć głosy. Onegdaj otwarcie głosił przewrót – jutro spodziewa się objąć władzę poprzez wybory”. W rzeczywistości zamiast proroka okazał się zwykłym politykiem, a „zwykły polityk udający proroka – zazwyczaj bywa kiepskim prorokiem i kiepskim politykiem”. Z powodu hamletyzmu wodza narodowych socjalistów, dziennikarze „Gazety Polskiej” uważali, iż dopóki prawicę niemiecką symbolizuje postać Hitlera, dopóty z tej strony przestała Rzesza niemiecka zagrażać. Na to bowiem, aby pomaszerować na Berlin „niemiecki ‘Duce’ okazał się zbyt mały. Miał wszystko oprócz odrobiny charakteru i przekonania. Pozostał tem czem był w 1919 r. – płatnym ajentem. Władza go upoiła, nie stał się rewolucjonistą, nie stał się też politykiem ani mężem stanu. Demagogia, którą się sam posługiwał i w którą uwierzył, uczyniła zeń jak gdyby kapłana jakiejś nowej religii. Władza w politycznym tego słowa znaczeniu przestała dla niego istnieć”. Publicyści związani z obozem narodowym również nie traktowali Hitlera poważnie, choć w 1932 roku Jerzy Drobnik jako pierwszy uznał, iż dał on dowody, iż „niepowodzenie nie łamie go tak łatwo. W przeciwnym razie hitleryzm skończyłby się po nieudanym swego czasu ‘puczu’ w Monachium”. Uznał także, iż mimo, że jego twarzy „trudno by dać miano oblicza rozważnego męża stanu” okazał się politykiem trzeźwym, dążącym mimo trudności, do „legalnego wyciągnięcia wniosków z sytuacji, póki to tylko będzie możliwe”. Roman Dmowski uważał, iż przywódca nazistów potrafił wchłaniać „z niesłychaną łatwością wszystkie myśli i uczucia, któremi żyje dzisiejszy naród niemiecki, w różnych warstwach i odłamach. (…) Tym sposobem wszystkie myśli i odczucia dzisiejszego narodu niemieckiego znajdują swe odbicie w hitleryzmie i Hitler jest uznany za wcielenie ducha niemieckiego”. Dmowski uznawał, iż dopiero przyszłość pokaże, czy Hitler „jest czem więcej” i czy, tak jak Mussolini, okaże się nie tylko hipnotyzerem. Po przejęciu władzy przez Hitlera najbardziej emocjonalne komentarze pojawiły się w prasie socjalistycznej, która nowy gabinet określiła mianem rządu najskrajniejszej reakcji obszarniczo-kapitalistycznej, niosącym za sobą wszystko co najgorsze „o jakim najśmielsza fantazja reakcji niemieckiej marzyć nawet nie śmiała”. Jego celem miało być odbudowanie na gruzach ruchu robotniczego wszechwładzy kapitału i junkrów. Zdaniem Jana Borskiego korespondenta „Robotnika” w Niemczech, „Hitler jest w nim raczej chorągiewką, markującą ‘współczesność’, kiepskim mesjaszem, mającym wodzić za nos masy. Hitler będzie tym pajacem, który za cenę władzy będzie spełniać ‘czarną robotę’ reakcji, będzie katem ruchu robotniczego. Hitler, reklamujący się jako ‘narodowy socjalista’, jako śmiertelny wróg międzynarodowego kapitału i banków, zasiadł w jednym rządzie z przedstawicielami swych rzekomych wrogów i będzie posłusznem ich narzędziem”. Jednocześnie Borski przewidywał, iż rząd ten będzie bardzo słaby i „wprawdzie nie przeżyje 4 lat, o które ‘modli się’ jego szef, ale może wytrzymać dość długo, by zapędzić kraj w odmęt wojny domowej i anarchii”. Podobną opinię na temat miejsca zajmowanego przez Hitlera w rządzie wyraził korespondent piłsudczykowskiej „Gazety Polskiej” , który nie uważał żeby objęcie urzędy kanclerza przez wodza narodowych socjalistów było pierwszym krokiem do urzeczywistnienia Trzeciej Rzeszy. Wręcz przeciwnie, jego zdaniem, moment ten został odsunięty w daleką przyszłość, gdyż Hitler został zmuszony złożyć prezydentowi „nie byle jakie wiążące przyrzeczenia” chroniące prawa jego „ulubionych pupilów”, czyli zrzec się wszelkich narodowosocjalistycznych planów. Ponadto Hugenberg i Papen będą pilnować „aby ani na jotę nie ruszać interesów junkrów i kapitalistów”. W tej sytuacji pozycja Hitlera została mocno osłabiona, tym bardziej, iż fotel kanclerza nie został wywalczony, ale „wygadany i wyintrygowany”. „Kto walczył i ryzykował, – twierdziła „Gazeta Polska” – może wskazywać naprzód i prowadzić, jak Mojżesz wiódł lud swój do Ziemi Obiecanej. Ale kto kupuje i sprzedaje – ten musi dawać gotowy towar”. Jednocześnie uważano, iż jeżeli rząd Hitlera, z braku większości parlamentarnej, nie rozpadnie się po kilku dniach, nastąpi ogromny wzrost napięcia wewnętrznego w Niemczech, mogący wywołać nieobliczalne skutki. To przekonanie podzielał także Natan Szwalbe z „Naszego Przeglądu” który uważał, iż Hitler wchodząc do rządu musiał zrezygnować z „buńczucznej zapowiedzi wprowadzenia Rzeszy do wyśnionego raju ‘trzeciego cesarstwa” , gdyż pogodzenie się z Papenem wymagało od niego podporządkowania się środowisku wielkiego kapitału i przemysłu. Zdaniem żydowskiego posła na sejm F. Rotenstreicha, Hitler „poświęci jeszcze niejeden punkt swego programu byle się utrzymać przy władzy, byle mieć za sobą większość narodu”. Wedle Ksawerego Pruszyńskiego, dziennikarza konserwatywnego „Słowa”, rząd Hitlera był faktycznie rządem Hitlera i von Papena. Był więc z jednej strony gabinetem ludzi zaufania części mas, a z drugiej – gabinetem ludzi zaufania prezydenta Hindenburga. I mimo, iż trudno było przewidywać jego przyszłość, Pruszyński uważał, iż górą w tym związku będzie środowisko z którym związany był Papen. Inny publicysta tego dziennika, Mieczysław Pruszyński zastanawiając się jak długo Hitler będzie mógł pozostać kanclerze z zaufania prezydenta, stwierdził, iż najlepszą odpowiedź dawała stara dewiza junkrów: „Niech król rządz absolutnie, ale wypełniając naszą wolę”. Tak więc wszyscy cytowani publicyści uważali właściwie zgodnie, że Hitler podporządkował się woli junkrów i kapitalistów, co miało odłożyć na przyszłość realizację „Trzeciej Rzeszy”. Jedynie Jerzy Drobik z „Kuriera Poznańskiego” wątpił, by Hitler porzucił swój radykalny program społeczno-gospodarczy, gdyż w ten sposób utraciłby poparcie szerokich mas społeczeństwa niemieckiego. To zaś oznaczałoby upadek rządu, gdyż ani Papen ani żaden z jego towarzyszy nie był w stanie odziedziczyć tych jego wpływów. W ten sposób – zdaniem publicysty – Hitler zyskał znakomitą kartę przetargową i jego pozycja w gabinecie była bardzo silna. Jak widać z tego zestawienia większość publicystów polskich na początku rządów Hitlera, nie doceniała jego woli zdobycia absolutnej władzy i ustanowienia Trzeciej Rzeszy. Dopiero po kilku miesiącach zaczęto doceniać wagę tego wydarzenia.
Wybrana literatura:
J. Fest – Hitler
I. Kershaw – Hitler 1889-1936
E. Król - Propaganda i indoktrynacja narodowego socjalizmu w Niemczech 1919-1945
E. Król - Polska i Polacy w propagandzie narodowego socjalizmu w Niemczech 1919-1945 Godziemba's blog
SIEDEM PRAWD PREZESA PIS W „Gazecie Wyborczej” ukazał się artykuł pt. „Siedem prawd Prezesa PiS a fakty”, odnoszący się do wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego na temat katastrofy smoleńskiej. Poniżej prezentujemy wywiad z prezesem PiS dla serwisów pis.org.pl, kppis.pl, mypis.pl, komentujący „analizę” dokonaną przez gazetę. „Gazeta Wyborcza” twierdzi, że załoga rządowego TU 154, 10 kwietnia 2010 roku nie podejmowała decyzji samodzielnych, że była wywierana na nią presja? Jarosław Kaczyński: Na pewno nie było żadnych nacisków. „Gazeta Wyborcza” przeczy sama sobie, pisząc, że załoga czekała na decyzję prezydenta Lecha Kaczyńskiego, co robić, gdy nie będzie można wylądować. A w dalszej części tekstu: A zatem załoga nie podejmuje decyzji samodzielnie. Trudno odpowiedzieć, co tu bardziej zaskakuje: brak logiki, czy brak zasad w chęci dowodzenia za wszelką cenę winy śp. Prezydenta. Decyzja, jak przyznaje sama gazeta, odnosiła się do wyboru celu podróży po ewentualnym odejściu z nad lotniska. Nie ma najmniejszych dowodów na to, że śp. Lech Kaczyński wymuszał zejście do wysokości decyzyjnej. W tej sprawie załoga otrzymała dwa sygnały: od Rosjan: posadka dopołnitielno, przy czym wiemy też, że była to w istocie decyzja Moskwy, choć nie wiemy dokładnie kogo, i od Polaków z Jaka-40. Manewr tego rodzaju przy sprawnym samolocie i właściwie funkcjonującej wieży nie łączy się z żadnym ryzykiem, choć oczywiście w istniejących warunkach meteorologicznych Rosjanie powinni zamknąć lotnisko i odesłać samolot. Nie uczynili tego. Na naciski nie było i nie ma żadnych dowodów i nie jest na to dowodem powoływanie się przez Gazetę na obecność śp. gen Andrzeja Błasika, ani zaglądnie tam szefa protokołu dyplomatycznego śp. Mariusza Kazany, co jest praktyką w trakcie takich lotów, można powiedzieć, stałą. Piszę to jako były premier, który dziesiątki, jeśli nie przeszło sto razy w ten sposób podróżował. Jest chyba oczywiste, że prezydent czy premier nie jest pakunkiem na pokładzie samolotu i gdy trzeba decydować, na które lotnisko lecieć, kiedy nie można lądować na lotnisku zaplanowanym, decyzja należy do Niego lub osoby przez niego wskazanej.
A jak odniesie się Pan do przywoływania we wspomnianej publikacji podróży do Gruzji, co sugeruje, że załoga mogła działać pod presją? J.K.: Samo jego zamieszczenie jest już dowodem bezradności. Sytuacja, o której mowa po pierwsze: rozegrała się na lotnisku, a nie w powietrzu. Po drugie: w momencie, w którym to miało miejsce działania wojenne wokół Tbilisi ustały. Lądował tam już Prezydent Francji Nicolas Sarkozy. Co najważniejsze co najmniej stratowały już, jeśli nie lądowały rejsowe samoloty z Ukrainy. Trzeba pamiętać, że Donald Tusk w ogóle nie chciał dać samolotu na ten lot. Dopiero rozmowa prezydentów Kaczyński-Bush uniemożliwiła mu taką decyzję. Śp. Lech Kaczyński nie miał żadnej wątpliwości, że nie chodzi o żadne bezpieczeństwo, tylko o utrudnienie Jego misji, w której brali udział także prezydenci Estonii, Litwy, Ukrainy oraz premier Łotwy, o zmniejszenie jej wagi poprzez opóźnienie przybycia do Tbilisi. To po pierwsze. Po drugie pilota, który nie zgodził się na bezpośredni lot do Tbilisi, nie spotkały żadne kary, ale wręcz przeciwnie został nagrodzony. Nie ma w Polsce samolotu prezydenckiego i nie przypominam sobie, żeby pisano coś o samolocie prezydenckim, kiedy rząd odmawiał śp. Lechowi Kaczyńskiemu prawa lotu do Brukseli. 36 Specjalny Pułk podlega wyłącznie rządowi. Prezydent nie ma żadnych realnych możliwości wywarcia presji, czego wypadki w Tbilisi są najlepszym dowodem. Jeśli więc „Gazeta Wyborcza” odwołuje się do tego przypadku, to jedynie w ramach swoistej logiki, w której po prostu wiadomo, że winien jest Prezydent Kaczyński nawet po śmierci, Jarosław Kaczyński i PiS. Skądinąd ten zarzut zakwestionowała komisja Jerzego Millera w polskich uwagach do raportu MAK.
Gazeta twierdzi, że podczas tego tragicznego w skutkach lotu nie była przestrzegana instrukcja HEAD?
J.K.: „Gazeta Wyborcza” próbuje wykorzystywać instrukcję, którą pewnie należy stosować, ale która w polskich warunkach, czego jestem świadkiem, nie jest stosowana. Do kabiny pilotów wchodził szef protokołu dyplomatycznego lub jego zastępca, a także wysocy rangą wojskowi, jeśli byli na pokładzie. Skądinąd niewykluczone, że instrukcja HEAD dotyczyć może w praktyce tylko samolotów znacznie lepiej wyposażonych (a ten rząd takich samolotów nie kupił) gdyż w TU-154 bez takiego wchodzenia nie można by się zorientować w różnych ważnych sprawach np. czy jest spóźnienie, czy lot przebiega właściwie, czy lotnisko jest przygotowane, a w skrajnym wypadku, który mi się przydarzył nawet o tym, że samolot został zawrócony z trasy (nad Irakiem). Według instrukcji HEAD, może nie tyle HEAD co „Gazety Wyborczej” miałem nie wiedzieć, dokąd w istocie lecimy i dlaczego zawracamy.
W kolejnym punkcie odnoszącym się do Pańskiej sobotniej wypowiedzi „Gazeta Wyborcza” twierdzi, że żadna z czarnych skrzynek nie zarejestrowała usterek samolotu. J.K.: Jeśli, jak zapewnia "Gazeta", był sprawny, to dlaczego nie odleciał? Przecież jest w stanie podnieść się nawet z niewielkiej wysokości.
W wystąpieniu podczas sobotniej Rady Politycznej PiS odniósł się pan także do pytania dlaczego pomimo wydania komendy odchodzimy, załodze nie udało się poderwać samolotu. Powiedział pan, że tajemnica jest we wraku, ten jednak został zniszczony. J.K.: „Gazeta Wyborcza” już wie, jakie były przyczyny nieodejścia samolotu i tu najwyraźniej europejskie czy euro-amerykańskie reguły postępowania w sprawach lotnictwa i katastrof lotniczych przestają na Czerskiej obowiązywać. Polska nie ma oryginalnych czarnych skrzynek i nie ma nagrań z ostatniej części lotu. Wrak został zniszczony, co w świetle praktyk stosowanych na zachodzie, gdzie odtwarzano samolot z miliona części, na które się rozpadł, jest absolutnie niedopuszczalne. W przeciwieństwie do załogi z Czerskiej, nie żyje naraz w dwóch rzeczywistościach: to jest europejskiej i sowieckiej. Wedle reguł europejskich o ostatniej fazie lotu samolotu i przyczynach nieodejścia nic nie wiemy. Można snuć co najwyżej domysły. Ja w sprawie największej tragedii polskiej po II Wojnie światowej i nie ukrywam osobistej - śmierci mojego brata bliźniaka, bratowej i wielu przyjaciół chcę mieć pewność. W ramach reguł cywilizowanego świata mam prawo do takiej pewności.
Kolejnym stwierdzeniem, który wzbudził reakcję „Gazety Wyborczej” są Pana słowa o bezpośredniej winie Rosjan. „Gazeta Wyborcza” sporo miejsca poświęciła, by usprawiedliwiać zachowanie rosyjskich kontrolerów. Redakcja nie ustrzegła się niekonsekwencji, pisząc w tym samym akapicie: winą kontrolerów było to, że nawet jeśli - jak twierdzą - nie mogli zamknąć lotniska - to kategorycznie nie zabronili Tupolewowi lądować. Tym bardziej, że wcześniej Jak-40 lądował na granicy ryzyka, a lądujący po nim rosyjski Ił-62 omal się nie rozbił. J.K.: Wina Rosjan jest bezpośrednia. Znów sprzeczność w samym wyjaśnieniu. Ostatni akapit tego punktu mówi jednak o winie Rosjan i to właśnie bezpośredniej. Decyzję o niezamykaniu lotniska i sprowadzaniu do 100 m, które teraz zamieniło się na 120 m, podjęto w Moskwie. Nie wiem, jakie były przyczyny wprowadzania samolotu w błąd co do bycia na kursie i ścieżce, ale nie ma najmniejszej wątpliwości, że to właśnie spowodowało katastrofę. Usprawiedliwienia odwołujące się do marnej jakości radaru, są najłagodniej mówiąc niepoważne. Jeśli Rosjanie nie mieli odpowiedniego radaru, to dlaczego dopuścili do schodzenia samolotu w dół? Mogli tego zabronić, co więcej, mieli taki obowiązek. Dlaczego informowali pilotów, że są na ścieżce i na kursie, zamiast powiedzieć nie wiemy gdzie jesteście, co oznaczałoby odlatujcie. Twierdzenia o zmianie wysokościomierza przez nawigatora zostały zdezawuowane w polskich uwagach do raportu jako niemożliwe do przeprowadzenia. Naprawdę zaciekłość w obronie interesu Rosji zdumiewa.
Wiele razy, także podczas sobotniego wystąpienia podkreślał Pan, że pośrednią, bo polityczną i moralną odpowiedzialność za katastrofę ponosi polski rząd bo dopuścił do rozdzielenia wizyty prezydenta i premiera, do dwóch uroczystości upamiętniających 70. rocznicę zbrodni Katyńskiej. Według publikacji na przeszkodzie w zorganizowaniu jednej wspólnej wizyty prezydenta i premiera stały względy protokolarne. Przyjęcie przez Donalda Tuska zaproszenia od premiera Putina, obecność premiera Rosji wykluczała udział polskiego prezydenta? J.K.: Według „Gazety Wyborczej” wspólne obchodzenie 70. rocznicy zbrodni katyńskiej, a więc okoliczności szczególnej, było niemożliwe. Dlaczego? Bo Rosjanie chcieli inaczej. Ta wola Rosjan zwalnia Donalda Tuska z odpowiedzialności. Cóż, tu mamy do czynienia z zasadniczą różnicą politycznej postawy, na którą trudno coś poradzić. Są po prostu różne polityczne, tradycje relacji z Rosją. Gazeta Wyborcza najwyraźniej tkwi po uszy w tej, którą uważam za fatalną. Donald Tusk mówił w expose: możemy różnić się w wielu sprawach, powinniśmy tu, w parlamencie, spierać się i dyskutować, ale, na miłość Boga, reprezentując Polskę za granicą, walcząc o nasz narodowy polski interes, powinniśmy być razem. Obchody rocznicy zbrodni katyńskiej zapewne należą do takich sytuacji, kiedy „powinniśmy być razem”. Była też świetna okazja do sprawdzenia intencji Rosjan, czy chcą prawdziwej poprawy stosunków czy rozgrywania polskich sporów. Postawa ambasadora Federacji Rosyjskiej Grinina daleko wychodząca po za to, co dopuszczalne jeśli chodzi o ambasadorów, chyba, że jest się Repninem, nie pozostawia wątpliwości. Tusk podjął tę grę. Gdy będzie oceniany zarówno za życia, jak i później przez historię ta odpowiedzialność będzie na nim ciążyła. I żadne wysiłki załogi z Czerskiej nic na to nie poradzą. Portal Niezależna.pl
Nie tylko mgła, lecz także dym Wypalanie łąk i torfowisk ograniczyło widoczność w okolicach Siewiernego w dniu katastrofy polskiego rządowego Tu-154M. W swoim raporcie Międzypaństwowy Komitet Lotniczy całkowicie pominął nie tylko izochroniczny opis wystąpienia mgieł, ale również nie uwzględnił tego, jaki udział w pogorszeniu widoczności nad lotniskiem Smoleńsk Siewiernyj miał fakt wypalania w tym rejonie łąk i torfowisk – podnoszą autorzy polskich uwag. W lotnictwie informacje o takich zjawiskach są standardowo przekazywane załogom w formie ostrzeżeń. Trudne warunki pogodowe, które panowały 10 kwietnia nad lotniskiem Siewiernyj, Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) w swoim raporcie opisuje dość lakonicznie. Sygnalizowane w komunikatach informacje o występującym zadymieniu zostały natomiast całkowicie pominięte. Ten fakt przykuwa uwagę, ponieważ to właśnie mgła – a właściwie słaba widoczność – była jedną z wymienianych przez Rosjan przyczyn katastrofy samolotu Tu-154M. Tymczasem w raporcie MAK w rozdziale poświęconym analizie danych meteorologicznych znalazł się jedynie chronologiczny opis czynności, jakie wykonywał kierownik stacji meteorologicznej lotniska Smoleńsk Siewiernyj. Na podstawie jego notatek MAK przyjął, że o godz. 2.00 czasu warszawskiego (godz. 4.00 czasu moskiewskiego) do wysokości 400-500 m zanotowano inwersję temperaturową, która przyczyniała się do “dodatkowego gromadzenia jąder kondensacji i tworzenia się niskich chmur warstwowych, gęstych zamgleń i mgieł w przyziemnej warstwie powietrza”. Strefa mgieł przemieszczała się stopniowo z południowego wschodu na północny zachód. Jednak faktycznie obserwacje pogody na stacji meteorologicznej lotniska Smoleńsk Siewiernyj zaczęły się o godz. 4.00 i były prowadzone przez kierownika stacji meteorologicznej. Widzialność wynosiła wówczas 6 km i już wtedy sygnalizowane było zamglenie i dymy. Kiedy warunki pogodowe na lotnisku zaczęły się zmieniać, a zamglenie wzrosło, meteorolog wykonał dodatkową obserwację pogody (o godz. 4.36). Odnotował widzialność 4 km, zamglenie, dymy i zachmurzenie 2 stopnie, górne, średnie. Kolejne obserwacje pogody prowadzone były co godzinę (o 5.00, 6.00 i 7.00), a wartości widzialności i zachmurzenia się nie zmieniały. O godz. 7.06 meteorolog odnotował pogorszenie widzialność do 2 km, zamglenie i dymy. Następnie obserwował dalsze pogorszenie warunków pogodowych. O 7.26 widzialność wynosiła 1 kilometr. Dyżurny meteorolog odnotował ponownie zamglenie, dymy oraz zachmurzenie 10 stopni warstwowe na 100 metrów. O godz. 7.40 widzialność wynosiła 800 m, panowała mgła i zachmurzenie 10 stopni warstwowe na 80 metrów. O godz. 8.23 kierownik stacji meteorologicznej na prośbę kierownika lotów zapytał telefonicznie o pogodę na lotnisku Smoleńsk Południowy. Wówczas widzialność została określona na 500 m, a pięć minut później na 600 metrów. Według zebranych przez MAK danych, była to ostatnia prognoza przed katastrofą.
Smoleńsk przykryło O tym, w jaki sposób informacje o pogodzie były przekazywane do wieży kontrolnej na lotnisku Siewiernyj i jak były one odbierane, świadczą zapisy rozmów rosyjskich kontrolerów. Wynika z nich, że już o godz. 6.51 lokalna stacja meteo podała ppłk. Pawłowi Plusninowi, kierownikowi lotów z “Korsarza”, iż widoczność w Smoleńsku wynosi 4 kilometry. Jednak już o godz. 7.19 płk Nikołaj Krasnokutski, zastępca dowódcy jednostki z Tweru, informował, że mimo iż wcześniej nikt mgły nie przewidywał “i rano było w porządku”, to mgła “ teraz o 7.00 rano zaciągnęła się; widoczność ok. 1200 m”. O godz. 7.39 Krasnokutski informował niejakiego mjr. Kurtińca, że “Smoleńsk przykryło”, a wszystko to stało się w zaledwie 20 minut. W tym czasie rosyjski Ił-76 został już odesłany do Tweru, a widoczność szacowana przez kontrolerów wynosiła ok. 300 metrów. Jednak o godz. 8.05 stacja meteo, pytana przez Plusnina, podaje, że widoczność wynosi 800 m, “pogoda sztormowa”. Po nawiązaniu kontaktu wieży z Tu-154M o godz. 8.23 Plusnin zadzwonił na nieczynne lotnisko Smoleńsk Jużnyj, sugerując, że “im trzeba jakoś przekazać, że mamy mgłę; widoczność poniżej 400 m; po co go do nas prowadzić”. O godz. 8.33 lokalna stacja meteo wciąż podaje, że widzialność wynosi 800 metrów. Krasnokutski kwituje ten komunikat jednoznacznie: “Słuchaj, ten meteo jest jakiś niepoczytalny czy co?”, i dodaje: “O teraz 800 metrów, a tu w ogóle, spójrz… choćby tam, metrów 200-300, na pewno jest, a tam metrów 200 maksimum”. O godz. 8.36 Krasnokutski otrzymał informację, że pogoda zaczęła się poprawiać. Jak usłyszał od służb meteo, “zaczęły się przejaśnienia, 600, było 200, zrobiło się 600″. Tu-154M był wtedy na czwartym zakręcie, a Krasnokutski raportował Olegowi Nikołajewiczowi, iż mgła “siadła w ogóle, 200 metrów widoczność, nawet mniej, z tym kursem”. Zaraz potem rzuca: “150 całkowicie osiadła i pogarsza się coraz bardziej”. O godz. 8.38 melduje: “Waleriju Iwanowiczu, odległość 12… nie, nie, metrów 200 widać, dokąd ma podchodzić”. Po chwili polski samolot znajdował się już w odległości 10 km od pasa startowego, a kierownik strefy lądowania poinformował załogę o wejściu na ścieżkę.
Zabrakło ostrzeżenia Wyłaniające się ze stenogramów niezgodności nie znalazły jednak odzwierciedlenia w raporcie MAK. Strona polska – która posiadała zapisy rozmów z wieży w Smoleńsku – w swoich uwagach oceniła jedynie, że informacje pogodowe przedstawione przez MAK zawierają “chronologiczny opis czynności, jakie wykonywał kierownik stacji meteorologicznej lotniska Smoleńsk ‘Północny’, wartości mierzonych i obserwowanych parametrów meteorologicznych, opracowanych prognoz pogody i udzielonych informacji meteorologicznych. Opisane są także posiadane przez załogę Tu-154M dane i biuletyny meteorologiczne”. Polscy eksperci zasugerowali jedynie, że Rosjanie w raporcie zawarli ogólne spostrzeżenia na temat procesu powstania mgły w rejonie Smoleńska. Jak zaznaczyli, “nie została zawarta informacja o pogorszeniu się widzialności także na skutek dymów z wypalanych łąk i torfowisk oraz brak jest izolinii (izochron) czasu wystąpienia mgieł – co wyraźnie pokazuje nasuwanie się tej strefy od południowego wschodu”. Jak podkreślił w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” gen. bryg. rez. Jan Baraniecki, były zastępca dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej, w okolicach lotnisk nie wolno wypalać łąk, ale w praktyce tego rodzaju przypadki były notowane. Wówczas informacje o takich zdarzeniach wysyłane są w formie ostrzeżenia. Jak zaznaczył, w lotnictwie bojowym załogi latające obowiązkowo zgłaszają wszelkie zaobserwowane zagrożenia, również o występujących zadymieniach, bez względu na to, czy mają one charakter wypalania czy też pożaru. Te informacje, po weryfikacji, trafiają do służb dyżurnych w całym kraju. – Na terenie Federacji Rosyjskiej muszą obowiązywać podobne zasady, bo zostały one w naszym lotnictwie wprowadzone jeszcze w czasach PRL – dodał gen. Baraniecki. Właśnie ze względu na bezpieczeństwo tereny zielone okalające polskie lotniska nie są wypalane, ale regularnie koszone, co dodatkowo zapobiega zagnieżdżaniu się ptaków w pobliżu pasów startowych. Zdaniem pilotów, załoga Tu-154M oprócz dokładnej prognozy pogody panującej na lotnisku Siewiernyj powinna otrzymać ostrzeżenie o potencjalnym utrudnieniu podczas lądowania w postaci dymów z wypalanych łąk i torfowisk. Jak usłyszeliśmy, palenie się torfowisk jest zjawiskiem długotrwałym (potrafią one płonąć nawet kilka lat, a ich ugaszenie jest bardzo trudne), a ich wpływ na widoczność nie powinien być zaskoczeniem dla służb meteo, szczególnie że w kolejnych meldunkach takie informacje były publikowane. Marcin Austyn
Szczepionka na wirusa „Smoleńsk II”... MAK, zirytowana absurdalną antyrosyjską histerią, opublikowała protokoły wszystkich rozmów. Mam nadzieję, że teraz już tylko zupełni szaleńcy będą twierdzić, że to "Ruskich robota". Swoją drogą: szkoda, że zapisów wszystkich taśm nie upubliczniono natychmiast. Bo niektórzy będą nadal twierdzić, że "Ruskie zdążyły je sfałszować". Zobaczymy... Ale w jednym przyznaję rację Jarosławowi Kaczyńskiemu: na
spotkanie z p. Włodzimierzem Putinem w Smoleńsku należało iść sztywno. I sztywno przyjąć kondolencje. Obejmować to może przyjaciółka nieutuloną w żalu wdowę. Nie uwierzę, że twardy czekista oraz premier niezbyt lubiący Prezydenta rozczulili się i zaczęli pocieszać się w strapieniu. Nie znoszę tych szopek pod publikę... ale cóż: rządzi L*d - a L**owi potrzeba chleba i igrzysk. Więc odstawiają szopki. Mam jednak nadzieję, że Jarosław Kaczyński przynajmniej rękę by p. Putinowi podał i oficjalne kondolencje przyjął? Bo p. Lech Wałęsa to zaproponowałby na pewno podanie Mu nogi... Tak napisałem w "Dzienniku Polskim" - ale w duszy mam ziarno niepewności, czy prezes Kaczyński podałby rękę premierowi Federacji. Powodując głęboki konflikt z Moskwą.
III Rzeczpospolita Policyjna W Republice Południowej Afryki Murzyni, którzy „wywalczyli wolność”, wpadli na genialny pomysł. Więzienia - w których, nota bene, siedzi obecnie trzy razy tyle ludzi, co za szczęśliwych czasów apartheidu – postanowili nazywać imionami „bojowników o wolność”. Czyli komunistów, takich samych Czarnych Czerwonych jak JE Barak Hussein Obama – tyle, że Afrykanerzy trzymali ich słusznie w więzieniach, a nie jak Amerykanie: w Senacie. No i teraz Jankesi mają komunistyczną ustawę o „służbie zdrowia”, której nie potrafią do dziś odwołać. Gdyby p. Obama pracował do dziś, jak Pan Bóg przykazał, przy zbiorze bawełny – to by tego nieszczęścia nie było. Być może – bo Białych Czerwonych też jest tam od groma. W wolnej (tzn.: w okupowanej przez III Rzeczpospolitą Policyjną) Polsce, gdzie agentów bezpieki jest więcej niż w PRL u, a kamer, podsłuchów i monitorów dwadzieścia razy więcej - też moglibyśmy więzienia ponazywać: Zakład Karny im. Henryka Wujca, Więzienie im. Janusza Korwin-Mikkego, Ośrodek Detencyjny im. Jacka Kuronia... Przyjemniej by się ludziom siedziało – a niektórzy siedzą bez sądu i bez wyroku po trzy lata i więcej! W III Rzeczypospolitej naruszono już kilka podstaw Praw. Nie działa zasada „Chcącemu nie dzieje się krzywda”, prawo działa często wstecz, zasada „Prawo następne anuluje poprzednie” jest zepsuta przez idiotyczną zasadę: „Prawo szczegółowe wypiera ogólne” - co powoduje sytuacje jak z „Folwarku zwierząt” śp. Eryka Blaira (ps. Jerzy Orwell) gdzie zasada „Zwierzętom nie wolno spać na łóżkach” została zlikwidowana przez dodanie: „...pod kołdrami”, a „Wszystkie Zwierzęta są równe” anulowana przez dodanie szczegółowego przepisu: „...ale niektóre są równiejsze”. Tak to – dokładnie – działa w Unii!!! Np. osławiona „Karta Praw Podstawowych” (w artykule 23: „Równość mężczyzn i kobiet”) stanowi, cytuję: „Należy zapewnić równość mężczyzn i kobiet we wszystkich dziedzinach, w tym w sprawach zatrudnienia, pracy i wynagrodzenia. Zasada równości nie stanowi przeszkody w utrzymywaniu lub przyjmowaniu środków zapewniających specyficzne korzyści dla osób płci niedostatecznie reprezentowanej”. I ONI tę rozbiórkę Prawa Rzymskiego kontynuują. Przed tygodniem przypomniałem w całym Internecie, że to nie WCzc. Jarosław Kaczyński, lecz właśnie JE Donald Tusk wszczął (jeszcze przed świętami!) antyrosyjską ofensywę ogłaszając uwagi do „Raportu MAK” - i kontynuuje ją stwierdzeniami typu: „ Projekt raportu MAK w wersji rosyjskiej jest nie do przyjęcia”. Gdyby – podobnie jak ja i inni trzeźwo myślący – idiosynkrazję PiS po prostu wyśmiał, nikt by się nimi nie zajmował – poza 15-20% „konfederatów barskich”. Teraz ta liczba urasta do 25% - i będzie rosnąć; bo skoro sam p. Premier mówi, że nie do przyjęcia – to znaczy, że p. Prezes miał rację!! Dlaczego p. Donald zrobił taką piramidalną głupotę? Czemu (jak pisałem) „antypisowska TVN całe godziny poświęcała na idiotyczne wypowiedzi rozmaitych PiS-menów? Skąd ta nagła - sztuczna przecież – zaciekłość dyskusji?” Twierdziłem, że „gdy nie wiadomo, o co chodzi – to wiadomo, że chodzi o pieniądze”. Chodzi o to, by ludzie zajmowali się „Smoleńskiem” czy czymkolwiek – byle nie patrzyli, co dzieje się z pieniędzmi, które kradnie – i, co grosza, marnuje - „klasa polityczna”. Zwrócono mi jednak uwagę na daty. „150 stron uwag” p. Premier ogłosił 16 grudnia. A 1 stycznia weszła w życie – całkowicie niezauważona – ustawa o „niedyskryminacji”. Potworna ustawa, sprzeczna z prawem europejskim (nie z „unijnym”, oczywiście: z „rzymskim”!!). Ustawa likwidująca podstawową zasadę: domniemania niewinności!!! Od tej pory każdy, kto pójdzie na dwie godziny zdrzemnąć się w samotności, może zostać przez dowolną cwaną kobitkę (albo i przez homosia!!) oskarżony, że „molestował” i próbował zgwałcić – i to on będzie musiał udowodnić, że tego nie robił!
Dawniej mówiono: „Kto śpi – nie grzeszy”. Jak to teraz udowadniać! Być może IM o to chodziło? JKM
Zaostrzanie w granicach ostrożności Im bliżej do okrągłej rocznicy katastrofy smoleńskiej, tym bardziej zaostrza się ton polemiki między Platformą Obywatelską a Prawem i Sprawiedliwością, w czym można by nawet dopatrzeć się analogii z walką klasową, która też miała się zaostrzać w miarę postępów socjalizmu. Tak w każdym razie uważał Ojciec Narodów, który w związku z tym, na wszelki wypadek, zaostrzył represje wobec klasowych wrogów – co Januszowi Szpotańskiemu dało sposobność do zamieszczenia w poemacie „Caryca i zwierciadło” uwagi na temat polarnej zorzy, „którą wynalazł Łomonosow, by oświetlała carski tron i w której blasku wielki Soso milionom podejrzanych osób zgotował zasłużony zgon”. W tym przypadku, tzn. w przypadku katastrofy smoleńskiej, nie chodzi o żaden „zasłużony zgon” – chociaż rosyjski myśliciel i ideolog Aleksander Dugin jest odmiennego zdania i uważa, że prezydent Lech Kaczyński i towarzyszące mu osoby podjęły zuchwałą próbę zbezczeszczenia prastarej ziemi smoleńskiej konkurencyjnymi uroczystościami w Katyniu – wobec czego dotknięta do żywego prastara ziemia smoleńska, ni z tego ni z owego, nagle wzdęła się ku górze, wskutek czego polski samolot zderzył się z nią i uległ kompletnemu zniszczeniu, a zuchwalcy – zginęli bez ratunku. Ciekawe, czy hipoteza wysunięta przez Aleksandra Dugina będzie wzięta pod uwagę przez komisję ministra Millera, no i oczywiście – przez polską prokuraturę, która – jak się okazuje – prowadzi zupełnie niezależne śledztwo. Co prawda póki co, musi uzupełniać swoją wiedzę wróżeniem z fusów, jako że minister Miller podpisał był ruskim szachistom cyrograf, że do czasu zakończenia rosyjskiego postępowania sądowego (!) wszystkie dowody rzeczowe pozostaną w posiadaniu strony rosyjskiej – bo że premier Tusk wziął za to „pełną odpowiedzialność” – to właśnie dowiedzieliśmy się z jego własnej wypowiedzi w Sejmie. Oczywiście taka deklaracja w ustach premiera Tuska nie musi niczego znaczyć, jako że jest on – jako poseł - osobistością nieodpowiedzialną z racji posiadania immunitetu. Pewnie dlatego tak łatwo przychodzą mu takie deklaracje, w odróżnieniu od ministra Jerzego Millera, który nie będąc posłem odpowiadałby naprawdę i to nie przed jakąś tam „Historią”, na co liczył i pewnie nadal liczy generał Jaruzelski - tylko zwyczajnie – przed niezawisłym sądem. Ale mniejsza z tym, bo jeśli o tym wszystkim wspominam, to w intencji pokazania objawów zaostrzania się walki klasowej w miarę postępów socjalizmu w naszym nieszczęśliwym kraju. Ma to oczywiście swoje złe, ale ma również i dobre strony, zwłaszcza z punktu widzenia naszych Umiłowanych Przywódców, którym takie zaostrzenie znakomicie upraszcza, a przez to – również ułatwia publiczne funkcjonowanie. Gwoli szczerości muszę się przyznać, że i ja korzystam niekiedy z takiego ułatwienia – bo przecież trudno jest wyrabiać sobie samodzielnie pogląd na wszystkie sprawy jednocześnie. Zatem, kiedy nie wiem, co o jakiejś sprawie sądzić, zaglądam do żydowskiej gazety dla Polaków pod redakcją Adama Michnika i jeśli ma ona w tej sprawie opinią pozytywną, to ja, na wszelki wypadek, od razu nabieram do niej dystansu. Muszę powiedzieć, że rzadko kiedy się na tej metodzie zawiodłem, zwłaszcza, że staram się nie uciekać się do niej zbyt często. Poza tym nietrudno się domyślić, że interesy lobby żydowskiego w Polsce kolidują z polskim interesem narodowym i państwowym w sposób coraz bardziej oczywisty, co siłą rzeczy musi rzutować na publicystykę wyrażającą żydowski i polski punkt widzenia. Jeśli chodzi o naszych Umiłowanych Przywódców, to zaostrzanie się walki klasowej sprawia, iż bez specjalnego zastanowienia prezentują oni poglądy odmienne od poglądów przeciwnika politycznego. Nie jest to wynalazek ostatnich lat; tak bywało w Polsce i dawniej, a nawet znalazło swój ślad w literaturze. Antoni Słonimski pisał: „Poglądy, charakter, postawa / Zjawiskiem są dosyć rzadkim. / Więcej się da wytłumaczyć / Zwyczajnym losu przypadkiem. (...) Grosz jest dziś w MSZ-ecie / A Rubel jest u Andersa, / Bo tak się właśnie złożyło, / A mogło być vice versa. / Gdyby Bielecki był w Polsce / Borejsza by chodził z Bieleckim / A gdyby tu był Piasecki, / Grydzewski by chodził z Piaseckim...” – i tak dalej. Toteż i przed kilkoma laty wszyscy bez najmniejszego zdziwienia przyjęli deklarację posła Antoniego Mężydły, który przechodząc z PiS do Platformy Obywatelskiej stwierdził, że wcale nie musiał zmieniać poglądów. Jestem przekonany, że to prawda – bo po co w dzisiejszych czasach mieć w ogóle jakieś poglądy? To znaczy – trzeba je oczywiście mieć – ale nie żadne własne, a tylko takie, jakie akurat dyktuje mądrość etapu. Wśród naszych Umiłowanych Przywódców są oczywiście i tacy, którzy do tego minimum dodają jeszcze emploi – na przykład – pobożny poseł Gowin, który z tego powodu zażywa reputacji autorytetu moralnego. To też już było i żeby nie szukać daleko, warto sięgnąć do wspomnień Antoniego Słonimskiego, jak to przed wojną, kiedy w Warszawie rozpoczynał się sezon teatralny, do kawiarni Bliklego, czy może do Loursa schodzili się aktorzy i czekali na zaangażowanie. Każdy z nich starał się wyrażać swoje aktualne emploi; amant w czarnej pelerynie nerwowo palił papierosa, komik w kraciastej marynarce przymilnie się uśmiechał, amantki sączyły przez słomkę mazagran i siadając odsłaniały rąbek koronkowej halki – i tylko pierwsze naiwne musiały w kolejnym sezonie akomodować się do czegoś nowego. Po wojnie to się zmieniło; do dzisiaj w roli pierwszych naiwnych występują aktorki płci obojga, co to samego jeszcze znały Stalina – a jedna z nich właśnie przemówiła w Sejmie w imieniu koła, bodajże Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy, czy jak tam się ono nazywa. Więc w związku z zaostrzeniem walki klasowej, nasi Umiłowani Przywódcy idą po linii najmniejszego oporu, prezentując opinie i pomysły odmienne od opinii i pomysłów przeciwnika politycznego. Oto w momencie, kiedy premieru Tusku, któremu najwyraźniej zabrakło w sakwie pieniędzy, strzelił do głowy pomysł zmniejszenia części zrabowanej podatnikom forsy, jaką ZUS do tej pory dzielił się z Otwartymi Funduszami Emerytalnymi, Prawo i Sprawiedliwość wystąpiło z rewolucyjnym pomysłem obdarzenia obywateli możliwością wyboru między dotychczasowym sposobem rabowania przez ZUS, który następnie dzieliłby się częścią zrabowanej forsy z OFE – a wyłącznym rabunkiem przez ZUS. Co tu ukrywać; prawdziwi z nas szczęściarze! Taki wybór to – jak powiadają wymowni Francuzi – embarras de richesse, co się wykłada, jako kłopot z nadmiaru. Z nadmiaru tej rozkoszy nikt już nawet nie pyta, dlaczego żadnemu z naszych Umiłowanych Przywódców nie przyszedł do głowy pomysł zlikwidowania rabunku w ogóle, to znaczy - zniesienia przymusu ubezpieczeń społecznych. Ale bo też takie pytanie musiałoby być szalenie kłopotliwe, podobnie jak dla niejakiego „Esika” gra w ruletkę: „Lecz Esik nie gra / Bo jeśli przegra / Dałaby świekra / Ruletkę mu!” Wiadomo, że nasi Umiłowani Przywódcy dlatego mogą sobie buzie umoczyć w melasie, że gwarantują interesy prawdziwych władców naszego nieszczęśliwego kraju. Wyjaśniał to w swoim czasie sejmowej komisji „hazardowej” w krótkich żołnierskich słowach pan Ryszard Sobiesiak, więc ani nie wypada zaprzeczać, ani – tym bardziej – dyskutować. Tymczasem zniesienie przymusu ubezpieczeń społecznych pozbawiłoby okupujące nasz nieszczęśliwy kraj Siły Wyższe niezwykle atrakcyjnych alimentów i tym właśnie tłumaczę sobie fakt, że ugrupowanie, które postulat likwidacji przymusu ubezpieczeń społecznych w swoim czasie wysunęło, od lat nie może wyjść poza margines politycznej sceny, podczas gdy ugrupowania naszych Umiłowanych Przywódców, którzy wiedzą, co im wolno, a czego nie i żadnych niekorzystnych dla Sił Wyższych postulatów nie wysuwają – nie tylko cieszą się niezmiennym społecznym poparciem, ale dla rozmaitości nawet zaostrzają sobie walkę klasową. Ale właśnie dlatego walka klasowa – chociaż oczywiście szalenie się zaostrza – przecież zaostrza się w ściśle określonych granicach, których nikt pod żadnym pozorem nie odważa się przekraczać. SM
Telewizyjny humor sytuacyjny Ileż radości w tych ciężkich czasach może dostarczyć człowiekowi telewizja, a szczególnie – program „Tomasz Lis na żywo”! Już sam widok pana red. Tomasza Lisa na żywo jest dowodem kontynuacji PRL w III Rzeczypospolitej, zwłaszcza, gdy stwarza on panu ministru Bogdanu Klichu szansę udzielenia odporu nikczemnym oskarżycielom, z którymi pan minister polemizuje w ich nieobecności. Tym razem nie będę nawet próbował budzić z letargu pana red. Macieja Iłowieckiego, ani pani red. Magdaleny Bajer ze sławnej Rady Etyki Mediów, bo widocznie mają zakazane wierzganie przeciwko ościeniowi. Zresztą – nie takie rzeczy widywaliśmy w telewizji, która przecież nie powiedziała ostatniego słowa, zwłaszcza, że ostatnio zlikwidowano w niej wolność słowa. Jeśli zatem w ogóle o tym wspominam to tylko dlatego, że telewizja w intencji dostarczenia masom ludowym rozrywki na poziomie, w programie pana red. Lisa najwyraźniej postawiła na humor sytuacyjny, który objawił się w dwóch postaciach. Po pierwsze – w doborze osób dyskutujących nad polska polityką wobec Rosji. Polityka ta powinna być samodzielna. Największy nacisk położył na to pan Józef Oleksy, 15 lat temu, jako premier rządu, oskarżony z sejmowej trybuny przez własnego ministra spraw wewnętrznych o szpiegostwo – akurat na rzecz Rosji. Pikanterii sprawie dodaje okoliczność, że do dnia dzisiejszego nikt nie został w tej sprawie pociągnięty do odpowiedzialności. Przeciwnie – zarówno oskarżony, jak i oskarżyciel są pełni wigoru i zapewne - planów na przyszłość. Pan Paweł Kowal z PJN z kolei apelował by „skończyć z dziecinadą w relacjach Polski z Rosją”. Wprawdzie ujawniono, iż był on współpracownikiem Wojskowych Służb Informacyjnych, ale – po pierwsze – śp. prezydent Lech Kaczyński obdarzał go swoim zaufaniem, a poza tym pan prof. Andrzej Zybertowicz nie stwierdził by WSI wykorzystywały pana Pawła Kowala „niezgodnie z ustawowymi uprawnieniami”. Znaczy – również w tym przypadku prawo nie zostało złamane, a to jest przecież najważniejsze. Wreszcie pan prof. Tomasz Nałęcz oburzył się na porównanie premiera Donalda Tuska do generała Jaruzelskiego, bo generał Jaruzelski „był komunistycznym dyktatorem zależnym od Moskwy”. Mimowolny efekt komiczny polega nawet nie na tym, że prezydent Bronisław Komorowski, któremu pan prof. Tomasz Nałęcz „doradza”, uczynił z generała Jaruzelskiego swojego konsyliarza, ale przede wszystkim na tym, że sam prof. Nałęcz aż do 1990 roku był członkiem PZPR, której przywódcą był ów „komunistyczny dyktator zależny od Moskwy”. Ponieważ Polska żadnej polityki wobec Rosji prowadzić już nie może, wiec tyle naszego, co się pośmiejemy. Najwyraźniej kierownictwo państwowej telewizji to rozumie, a kto wie – może nawet i stręczy panu redaktoru Tomaszu Lisu zapraszanie odpowiednich gości?
SM
DLACZEGO ZAMILKŁ KOMPUTER POKŁADOWY Według raportu MAK, zanik zasilania i zamrożenie pamięci komputera pokładowego FMS samolotu Tu-154 nastąpiły 15 m nad poziomem lotniska. Komputer przestał działać o godz. 10.41.05. Dokładnie w tym samym czasie miało dojść do zniszczenia samolotu wskutek rozbicia o powierzchnię ziemi.
Z raportu MAK wynika, że moment zderzenia Tupolewa z ziemią, który miał być bezpośrednią przyczyną zniszczenia maszyny, pokrywa się z chwilą „zamrożenia pamięci” komputera. Problem w tym, że samolot nie mógł być 15 m nad poziomem lotniska i jednocześnie rozbijać się o ziemię na wysokości pasa startowego lub tuż nad nim (Tu-154 uderzył w ziemię w miejscu znajdującym się między 0 a 5 m nad poziomem lotniska). Co jest więc powodem tych sprzeczności i która wersja gen. Tatiany Anodiny jest zgodna z prawdą? Na stronie 119 polskiego tłumaczenia raportu MAK jest napisane: „Zanik zasilania FMS („zamrożenie” pamięci) nastąpiło o 10.41.05, na wysokości barometrycznej skorygowanej do poziomu lotniska na wysokości około 15 metrów, prędkości podróżnej 145 węzłów (~270 km/h), w punkcie o współrzędnych 54°49,483” szerokości północnej, i 032°03,161 długości wschodniej”. Uderzył w ziemię, a potem w drzewa… – Gdy nastąpił zanik zasilania FMS, polski Tu-154 M znajdował się około 80 m przed miejscem pierwszego zderzenia z drzewami, 600 m od progu pasa. Tak wynika z obliczeń po zniwelowaniu błędu odchylenia i przedłużenia prostej linii podanych przez MAK błędnych współrzędnych – mówi „GP” K.M. (nazwisko i imię do wiadomości redakcji), mieszkający dziś za granicą wojskowy związany z kontrolą radiolokacyjną przestrzeni powietrznej, ekspert sejmowego zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej Antoniego Macierewicza. Te obliczenia jeszcze bardziej podważają wersję MAK, według której w czasie, gdy „wysiadł” komputer, samolot roztrzaskał się o ziemię. Skoro zanik zasilania FMS nastąpił 80 m przed pierwszym zderzeniem Tupolewa z drzewami, należałoby – trzymając się wersji Rosjan – przyjąć, że samolot najpierw uległ zniszczeniu, a dopiero potem... zderzył się z drzewami. – Co więcej, podane przez MAK współrzędne miejsca, w którym rozbił się samolot, i współrzędne zatrzymania się komputera pokładowego FMS dzieli różnica ok. 800 m, choć powinno to być to samo miejsce – dodaje K.M. Współrzędne miejsca, w którym rozbił się samolot (dokładnie: współrzędne środka tej strefy), to według MAK 54ľ49.450'N i 32ľ03.041'E (str. 88 tłumaczenia polskiego raportu MAK). Natomiast współrzędne miejsca zatrzymania się komputera pokładowego FMS – 54°49,483” N i 032°03,161” E (str. 117 polskiego tłumaczenia raportu MAK). Informacje te odczytali Amerykanie, bo w rządowym Tupolewie zainstalowany był FMS produkcji USA. Co uszkodziło komputer? Najprostszym wyjaśnieniem, na które wskazuje ten sam czas „zamrożenia pamięci” komputera i zniszczenia samolotu (10.41.05), jest hipoteza przerwania pracy FMS w wyniku katastrofy. Jak wyjaśnialiśmy – katastrofa ta musiałaby jednak nastąpić 15 m nad poziomem lotniska i w sporej odległości od miejsca rozbicia się maszyny, co wymagałoby założenia „teorii spiskowej”, czyli np. wybuchu bomby na pokładzie. Czy są inne wytłumaczenia? – Komputer pokładowy przestaje działać wtedy, gdy „siada” energetyka. Być może rozpadł się środkowy silnik, wówczas odpadła prądnica, co spowodowało brak zasilania. Jednak bez poznania zapisów oryginałów czarnych skrzynek nie sposób rozstrzygnąć, co mogło być tego przyczyną – mówi „GP Janusz Więckowski, wieloletni pilot Tu-154. Czy awaria komputera mogła spowodować zablokowanie systemu sterowania samolotem lub wpłynąć na pracę silników bądź też uniemożliwić wykonanie manewru odejścia na drugi krąg, który rozpoczął kpt. Protasiuk? – Awaria komputera pokładowego nie wpływa bezpośrednio na możliwość zapanowania pilotów nad maszyną ani na zachowanie się samolotu. Komputer nie steruje samolotem, jest jednak bardzo ważnym urządzeniem pomocniczym. Nowoczesny amerykański system komputerowy umożliwia bezpieczne i dokładne ustawienie podejścia – mówi kpt. Więckowski. Przypomnijmy, że do komputera Tu-154 wprowadzono na podstawie błędnych kart podejścia dostarczonych przez Rosjan nieprecyzyjne współrzędne lotniska, niewskazujące środka drogi startowej. Jak powiedział „GP” Krzysztof Zalewski z miesięcznika „Lotnictwo”, „pilot, planując lot, wprowadził do GPS dane z otrzymanych od Rosjan kart podejścia. Komputer wyprowadził go idealnie w punkt, w którym nie było lotniska”. Co jednak stało się potem? – Trudno powiedzieć, bo informacja, że FMS przestał działać w momencie zniszczenia samolotu, choć przerwanie pracy komputera nastąpiło na wysokości 15 m nad poziomem lotniska, jest faktycznie dziwna – mówi Krzysztof Zalewski. – Może dano do badania w USA urządzenia z innego samolotu? – zastanawia się Marek Strassenburg Kleciak, pracujący w Niemczech ekspert ds. nawigacji satelitarnej. Maciej Lasek, członek Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, której przewodniczy minister spraw wewnętrznych i administracji Jerzy Miller, mówi „GP”, że komisja zajmuje się tym problemem. – Niedługo przedstawimy nasze stanowisko w raporcie komisji. Wcześniej nie chcę tego komentować – stwierdza w wypowiedzi dla „GP” Maciej Lasek. Poprosiliśmy, by ekspert komisji powiedział, czy jest sprzeczność w raporcie MAK w tej kwestii. – Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, bo zająłbym wówczas stanowisko dotyczące tego problemu, a nie chcę teraz tego robić – odpowiada Maciej Lasek. Wystąpienie nagłego braku zasilania i „zamrożenia” pamięci komputera pokładowego FMS 15 m nad poziomem lotniska to kolejna niewiadoma i kolejny niejasny punkt w rosyjskiej wersji tłumaczącej przyczyny katastrofy. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Życie Komorowskiego i Kaczyńskiego zagrożone??? „Przecież sytuacja w Polsce w każdej chwili może się zdestabilizować. Ktoś może zabić Jarosława Kaczyńskiego, może nawet jakiś czeczeński snajper, by sprowokować część ludzi w Polsce do rozruchów. No ale za niego to walczyć Rosjanie nie będą. No ale gdyby ktoś przez przypadek zastrzelił Prezydenta Komorowskiego który jest wielkim rosyjskim przyjacielem, to Rosjanie będą musieli wjechać z bratnią pomocą…” Fiatowiec rozmawia z Alefem Sternem. Fiatowiec: Jak skomentujesz zamach na moskiewskim lotnisku Domodiedowo? Parę dni temu, mówiłeś że czekają nas jeszcze kolejne zamachy. I co, wykrakałeś? Alef Stern: Nie wykrakałem tylko obserwuję wnikliwie to, co się dzieje. Od lat obserwuję to, co się dzieje nie tylko na naszej scenie politycznej, ale również na międzynarodowej, szczególnie Rosyjskiej, bo to nasz sąsiad. Rzeczywiście, od tygodnia miałem przeczucie, że znów wydarzy się jakaś katastrofa związana z Rosją i Polską. Szczególnie, że opisałem możliwy rozwój wypadków w kolejnej mojej książce.
No i jeśli chodzi o Rosję – potwierdziło się. Gdzie tam widzisz wątek polski, bo nie do końca rozumiem?
- Tu odwołam się do mojej ostatniej książki, czyli Ostatni Lot Operacja K. W książce tej opisałem wszelkie możliwe przyczyny zamachu oraz scenariusz, jak do zamachu mogło dojść. Jako jeden z wątków zamachu na Polskiego Prezydenta opisałem operację przygotowana przez służby specjalne pod tzw. obcą flagą, czyli operację mającą wprowadzić wszystkich w błąd. Operacja ta wskazuje, że mocodawcami jak i wykonawcami zamachu byli terroryści.
Dlaczego ten wątek opisałem? Otóż prawdziwi zamachowcy założyli, że jeśli nie uda się przekonać opinii publicznej, że 10 kwietnia to był wypadek, że jeśli znajdą się jakiekolwiek dowody na zamach, to wtedy trzeba tych zamachowców wskazać. A kto ich wskaże? Wskaże ich Rosja. Z uwagi na fakt, że po moim wywiadzie, w którym nazwaliśmy sprawy po imieniu – że to był zamach – od paru dni żony ofiar tej katastrofy, politycy i niektóre media zaczęli mówić, że to był jednak zamach – wiadome jest, że mocodawcy przejdą do kontrataku, uprawdopodobnienia tezy o tym, ze wskazaniem ewentualnych zamachowców.
To znaczy? O czym mówisz? - Mówię o zamachu na lotnisku. Od razu pojawiły się informacje, że zrobili to terroryści – i to terroryści z Kaukazu – czyli albo Gruzini , albo Czeczeńcy. Już są zdjęcia. Oczywiście jeśli nawet pojawią się informacje, że o tym zamachu już wiadomo było wcześniej, to nic to nie zmieni, tylko tezę wzmocni. Służby rosyjskie często wcześniej mają cynk o planowanych zamachach. Tak było w przypadku ataku na teatr na Dubrowce. A potem okazuje się, że sami to robią, a wskazanych winnych służby specjalne lub wojsko – likwidują. Rosjanie mają na rękach krew swoich obywateli. Faktem jest, że wysadzają u siebie ludzi. Wystarczy tylko przypomnieć to, co poprzedzało wybór W. Putina na Prezydenta, czyli dwa zamachy na budynki mieszkalne w Moskwie i w Wołgodońsku w 1999roku – o czym dziś na przykład Wyborcza łaskawie zapomniała wspomnieć w artykule, w którym wylistowała wszystkie zamachy w Rosji w ostatnich latach, oprócz tych dwóch pierwszych na bloki mieszkalne. A kogo o nie oskarżono? Oczywiście separatystów czeczeńskich! A kilka dni później Putin wydał rozkaz najechania Dagestanu. O tym, że była to prowokacja, inspiracja, a może nawet i robota FSB, którą kierował Putin, napisał w swojej książce „Wysadzić Rosję” Aleksander Litwinienko. Jak skończył Litwinienko, wszyscy wiemy. Jak skończyła Anna Politkowska, która też wskazywała na putinowskie inspiracje tych zamachów, też wiemy. Ale mając taką wiedzę, ze strachu czy z głupoty nie możemy godzić się na największe polityczne kurestwo, jakim jest ludobójstwo, do którego milcząc przykładamy rękę.
W tym sensie trzeba powiedzieć jasno – Premier Tusk ściskał się z ludobójcą. Był w uścisku Rekina – Putina Ludojada.
Nie boisz się, że za te słowa spotka Cię to, co spotkało Litwinienkę czy Politkowską? - Boję się, bo cenię swoje życie. Dlatego wszyscy powinniśmy o tym mówić. Nie może być tak, że krwią niewinnych ludzi ma być naznaczona droga nie do pokoju, tylko do gospodarczych interesów, na których zarabia garstka możnych tego świata, ograbiając ludzi z ich ciężko zarobionych pieniędzy. Wiec jeśli strach jest doradca Polskich władz, to bardzo mocno nad tym ubolewam, bo strach jest najgorszym doradcą. Trzeba albo umieć powiedzieć, że mamy lufę pistoletu przystawioną do potylicy i powiadomić o tym świat, bo są instytucje od tego. Jest ONZ jest NATO. Jest Transparency International. Są media. A skoro się nie mówi, to jedynym wyjściem honorowym jest wanna z ciepłą woda i to co robili kiedyś Rzymianie.
Myślisz, że wszyscy się boją? - Tak. I nie dziwi mnie, że zapanował strach i wszyscy z podkulonym ogonem czekają, kto teraz może być następny. Kogo raczy swoim placem wskazać Putin lub jego koledzy z FSB. Nie dziwi mnie nawet to, że Michnik i jego gazeta i portal, zapomniały o tych dwóch zamachach, skoro Litwinienko zapłacił życiem i Politkowska też – to i Michnik może. Więc siedzi cicho. Takie mamy wolne media, wolną politykę i wolne państwo Trzeba powiedzieć wprost i jasno: Polska jest od 10 kwietnia krajem sterroryzowanym przez swojego wschodniego sąsiada – Rosję.
Ale to przecież w nich dzisiaj uderzyli terroryści? - Fakt. I jak zwykle chwilę po zamachu służby rosyjskie wskazały, że to kaukascy terroryści, czyli czeczeńscy albo gruzińscy bojownicy. Ale zauważ, że nieprzypadkowo wcześniej Miedwiediew zagroził NATO bombkami atomowymi, jeśli ich nie przyłączą do tarczy antyrakietowej. Mały szantaż. Od kiedy to państwa demokratyczne szantażują? Jak wiemy z mediów, szantażują terroryści. To terroryści porywają ludzi w samolotach, biorą zakładników i żądają okupu lub załatwienia innych politycznych postulatów. A tu Rosja nam mówi, że przecież też walczy z terrorystami, i to od lat. Cały czas to Ci źli Czeczeńcy ich nękają. A jakby ktoś naiwny jeszcze tego nie zauważył i nie słyszał o tym, to jakby pytał gdzie walczą i jakie mają zagrożenia atakami terrorystycznymi, to akurat dziś już nikt nie ma wątpliwości gdzie i jak, bo zobaczył obrazek w telewizorze czy w internecie. Ci źli terroryści z Kaukazu zabijają bezbronnych ludzi. I nie zdziwi mnie, jeśli za parę dni, tygodni, pojawią się informacje, że to Ci źli terroryści zorganizowali zamach na naszego Prezydenta A czemu zorganizowali? Zadam naiwne pytanie. By oczywiście skompromitować Rosje w oczach świata, by Rosję o ten zamach oskarżyć. A Rosja to jest przecież najbardziej demokratyczny i najbardziej pokojowo nastawiony kraj w tym rejonie. Oni tacy dobrzy są, że nawet muchy nie skrzywdzą, jak za bardzo brzęczy. Są tacy cywilizowani. A tu – ta właśnie gruzińsko – czeczeńska mafia – chce nas poróżnić, i to w momencie, kiedy od lat chcemy się dogadać, bo zbliżenie między naszymi narodami jest konieczne tak, jak zbliżenie Rosji z UE. O taki efekt może chodzić. Mniej więcej o to im chodzi. A przekaz medialny dostatecznie już przetestowali na kłamstwach smoleńskich, na całej dezinformacji od 10 kwietnia, czy na raporcie MAK i przekonaniu do jego tez światowej opinii publicznej.
No bo przecież w Rosji wszystko działa wedle nich doskonale. - O tak, działa jak w rosyjskim zegarku – tyle, że ten zegarek tylko na cyferblacie jest rosyjski, a werk skradziony w Szwajcarii. W Rosji działają służby, i te działają bardzo dobrze i precyzyjnie. To jedyne co u nich działa i wystarczy by ten moloch funkcjonował. Reszta jest w stanie rozpadu. Bo jakie lotniska są, doskonale to widzieliśmy już w na przykładzie Smoleńska. A że nawet wojskowe lotniska są doskonałe, i jak świetnie wyposażone też mogliśmy się w dniu 10 kwietnia od rosyjskich komentatorów w TVN24 dowiedzieć. A teraz wypływają informacje, które opisałem w swojej książce – że przypadkowo jacyś handlarze bronią na nich lądują. Że jakieś czarterowane samoloty nawet z Polski tam lądowały. Ale to przecież prawda, każdy może sobie wyczarterować samolot. A Pan Wiktor But – najsłynniejszy handlarz bronią – czarterował nawet samoloty z polskiego LOTu, a lotnisko w Smoleńsku też można wynająć do lądowania. Dobrze o tym wiemy. Więc o co nam chodzi?
Chodzi o gigantyczne pieniądze, wpływy z handlu ropą, gazem i bronią. I pieniądze na rozbudowę infrastruktury, które ma w Rosji zainwestować UE. O to chodzi. A później te pieniądze będzie można wyprowadzać choćby przez Białoruś.
Czyli konflikt Rosyjsko Białoruski to mit? - To mit ! To bajka, w którą – jeśli ktoś wierzy – jest po prostu głupcem. Stworzono ten mit, że Białoruś – ten niedobry wrogi kraj autorytarny ze złym Łukaszenko – zagraża wszystkim i jest tak niebezpieczny, że nawet wielka, demokratyczna Rosja nie może sobie poradzić. Och, jakie z nim mamy problemy – mówią Rosjanie. Ale tak naprawdę trzymamy go po to, gdyż robimy razem z nim świetne interesy. Sprzedajemy mu broń, a on w naszym imieniu sprzedaje broń do Afryki, do krajów arabskich i terrorystom. Oszukuje nas i nie wiemy co zrobić A tak naprawdę, kto za tym stoi? Wicepremier wielkiej Rosji Sieczin z byłego KGB, o którym w Polskiej Wikipedii nie ma nawet informacji. Zresztą jakby były, to o ludziach z KGB wiadomo jedynie, że ich życiorysy to po prostu stworzona legenda. Ale wracając do tematu – Rosja dalej mówi: przecież my jesteśmy demokratyczni, my mu sprzedajemy i nic o tym nie wiemy. My umywamy ręce jak Piłat, a pecunia non olet. A tak naprawdę ta Białoruś Rosji się doskonale przydaje. A jak będzie im trzeba wjechać do Polski, to właśnie przez Białoruś wjadą.
Chyba żartujesz? Myślisz, że istnieje realne zagrożenie ze wschodu? - Daleko mi do żartów. Przecież sytuacja w Polsce w każdej chwili może się zdestabilizować. Ktoś może zabić Jarosława Kaczyńskiego, może nawet jakiś czeczeński snajper, by sprowokować część ludzi w Polsce do rozruchów. No, ale za niego to walczyć Rosjanie nie będą. A gdyby ktoś przez przypadek zastrzelił Prezydenta Komorowskiego, który jest wielkim rosyjskim przyjacielem, to Rosjanie będą musieli wjechać z bratnią pomocą, by zacieśnić stosunki sąsiedzkie i pomóc w porządkowaniu tego, co się może dalej wydarzyć, bo polski rząd i polskie wojsko mogą być już za słabe i zbyt przerażone, by sobie poradzić z ratowaniem sytuacji, która wymknie się spod kontroli. Argumentacja będzie wtedy taka: Rosjanie muszą wjechać, by ratować Europę przed tymi faszystami z PiSu. Bo ten faszystowski odłam, kierowany przez Kaczyńskiego, w chorej nienawiści i paranoidalnej, niczym nie uzasadnionej zemście, postanowił skumać się z Czeczeńcami – zresztą zawsze tych terrorystów Kaczyńscy wspierali, bo pozwalali im strony internetowe na polskich serwerach trzymać. To teraz wspierają terrorystów, którzy maja powiązania z Al-Kaidą – a to już jest bardzo niebezpieczne – i to oni, by zdestabilizować sytuację w regionie, urządzili zamach na Komorowskiego. I takiego rozwoju scenariusza najbardziej się boję.
To brzmi jak political fiction. Myślisz, że Rosjanie wjadą do Polski przez Białoruś. Kiedy? - By to zrobić, Rosja potrzebuje najpierw związać czymś ręce USA, Europie i NATO. Więc teraz należy obserwować dużą szachownicę. Tam pojawi się niedługo jakiś duży i ważny ruch. W ostatnich tygodniach nieprzypadkowo wybuchają rozruchy w Tunezji, Egipcie, Jordanii, Algierii i Maroku. Nieprzypadkowo też podobne sprawy dzieją się w Albanii. Nam tego media nie pokazują, ale wystarczy spytać ludzi, którzy właśnie stamtąd wrócili. A teraz czas jeszcze na Bałkany. No i Europa ma swoje problemy. We Włoszech już kipi. A pieniądze na rozruchy już idą. We Francji podobnie. Służby rosyjskie od lat nie były tak aktywne, jak są teraz. Odpowiadając na drugą część Twojego pytania – Rosja może uderzyć przez Białoruś z kilku powodów. Po pierwsze – maja przećwiczony ten manewr na manewrach wojskowych – wjazd przez Brześć. Po drugie – Polska nie przewiduje w swej doktrynie obronnej takiego ruchu. Wszyscy myślą, że zagrożenie rosyjskie jeśli nastąpi, to ze strony obwodu Kalingradzkiego. I po trzecie – Białoruś jest rosyjską kolonią, autorytarnym satelitą, dzięki któremu załatwiają swe czarne interesy, piorą brudne pieniądze i zamydlają światu oczy. Nam też już je zamydlili.
Myślisz ze istnieje realne zagrożenie życia Prezydenta Komorowskiego lub Prezesa Kaczyńskiego? - Mam nadzieję, że od dzisiaj służby za to odpowiedzialne zaczną dbać o ich bezpieczeństwo z należytą uwagą. Bo nie chciałbym realizacji scenariusza, który został dawno napisany. Mam dość realizacji napisanych scenariuszy. Czas wreszcie je przerwać. A przerwać to kurestwo mogą jedynie zwykli ludzie, tacy jak Ty i ja. Dziękuję za rozmowę.
Alef Stern jest autorem książki Pola Laska która ukazała się w 2009 roku opisywała zamach na Prezydenta i delegację oraz książki Ostatni Lot Operacja K., która opisuje przyczyny zamachu.
Źródło: www.redakcja.newsweek.pl
Leki bez recepty jako kolejny temat zastępczy? Uwaga! Szykuje się kolejny temat zastępczy – do takiego wniosku dochodzimy po kilku, na razie skromnych objętościowo doniesieniach prasowych dotyczących leków dostępnych bez recepty. Bohaterska walka rządu z „zabójczymi dopalaczami” (czy jak proponowali pijarowcy: „trucicielami naszych dzieci”) to z punktu widzenia politycznego marketingu już zamierzchła przeszłość. Ponieważ jednak „używki z fun-shopów” sprawdziły się jako zasłona dymna rozpostarta nad przeforsowaną przez gabinet Donalda Tuska podwyżką VAT, nie zdziwimy się, jeśli malejące poparcie dla rządzącej koalicji skłoni spin doktorów PO do sięgnięcia po kolejną wariację tematu „walki o zdrowie obywateli”. Póki co Gazeta Wyborcza opublikowała przestrogę przed masowymi zatruciami dzieci wywoływanymi przez tabletki na kaszel. Zdaniem cytowanych przez gazetę lekarzy łódzkiego szpitala na ul. Spornej pigułki są dla młodzieży substytutem dopalaczy. Wszystkich 10 pacjentów szpitala miało „świadomie przedawkować preparaty dostępne w aptekach bez recepty”. Młodzież „nie brała ich, by się leczyć, tylko żeby się naćpać”. Kosztujące 5 zł opakowanie może przy przedawkowaniu wywoływać „pobudzenie psychoruchowe z halucynacjami słuchowymi i wzrokowymi” przez wzgląd na zawartość bromowodorku dekstrometorfanu (pochodnej morfiny). Cytowani przez „Wyborczą” lekarze nie dziwią się, że skoro z rynku znikły dopalacze nastolatki szukają zamienników. – Leki z apteki są (…) najlepszym rozwiązaniem; tanie, łatwo dostępne, nie trzeba szukać kontaktu z półświatkiem – stwierdził Marek Grondas (terapeuta prowadzący poradnię odwykową Monaru). Czy narkotyczne działanie przedawkowanego leku jest wystarczającym powodem do penalizacji swobodnej sprzedaży leków bez recepty? TAK – przynajmniej zdaniem cytowanego przez Gazetę Wyborczą dr Krzysztofa Truszkowskiego. – Jeśli nic się nie zmieni, w naszym szpitalu będziemy przyjmować dziesiątki, a może nawet setkę zatrutych dzieci rocznie – ostrzegł na łamach wydawanego przez Agorę dziennika zastępca kierownika szpitalnego oddziału ratunkowego. W tym kontekście głos rozsądku można nieoczekiwanie usłyszeć z Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych. Związany z instytucją dr Wojciecha Łuszczyna przytomnie zauważył, że „po każdym leku mogą występować (…) działania niepożądane” a „każda prohibicja wywołuje próby jej przełamania” (zwykle skuteczne…) Co więcej ewentualne, kolejne, zadekretowane zakazy powiększyłyby tylko rozmiary legislacyjnej biegunki, która jest domeną polskiej władzy ustawodawczej. Na problem inflacji prawa zwróciła uwagę Rzeczpospolita. Zdaniem gazety oprócz złej jakości prawa poważną bolączką polskiej legislacji jest właśnie mnożenie przez posłów kolejnych tomów z przepisami. W Dzienniku Ustaw z 2010 roku znajdziemy aż 18.000 stron aktów prawnych (ustaw, rozporządzeń, umów międzynarodowych). Rok wcześniej portfolio polskiego prawa było o 100 stron grubsze. Jak wyliczyła Rzeczpospolita „sejm uchwalił w 2010 roku 232 ustawy, w tym zdecydowana większość, czyli 179, to nowelizacje, a tylko 53 całkiem nowe. Z tym że wśród tych ostatnich było ok. 20 ratyfikacji umów międzynarodowych i aktów ustanawiających nowe nazwy wyższych uczelni”. Piotr Żak
Spiski rosyjskie i nie tylko! Polscy szpiedzy nagrali odtwarzane przez Rosjan głosy z pomieszczenia kontrolerów ze Smoleńska zarejestrowane 10 kwietnia podczas katastrofy Tu-154. Polski minister, ujawniając te nagrania, przyznał, że uzyskano je metodami „chałupniczymi” (ciekawe zresztą, czy wziął pod uwagę możliwość dekonspiracji osoby dokonującej tego nagrania poprzez jego upublicznienie – znając rząd Tuska, możliwe, że nie). Z kolei nieoceniony portal WikiLeaks wykrył, a podały to rosyjskie gazety, że „awarię” ropociągu do Możejek (tam znajduje się zakupiona przez Polskę rafineria, która wskutek tej „awarii” straciła możliwość sensownego funkcjonowania) zlecił rosyjski wicepremier. Oczywiście „wszyscy wiedzieli”, że awarię wywołali Rosjanie, ale teraz pojawiły się na to bardzo twarde dowody (ciekawe z kolei, czy zażądamy jakiegoś odszkodowania – znając rząd Tuska, pewnie nie). I jak by jeszcze tego było mało, francuski tygodnik „Le Point”, uznawany za „poważny” – czytaj: lewacki – dał na czołówkę opis poważnego problemu, jakim jest przeżarcie francuskiej klasy politycznej przez masonerię… Tomasz Sommer
27 stycznia 2011 Ciągnący z tego ustroju pożytki.. -od dwudziestu lat wymyślają, co by tu jeszcze skonstruować, żeby skonstruowana konstrukcja umożliwiła im jak największy wpływ na losy jednostki i jej życie.. Demokratyczny socjalizm biurokratyczny- to najlepszy ustrój wymyślony przeciw człowiekowi przez człowieka. .Nie ma w nim Boga, nie ma w nim rozumu, nie ma w nim wolnej woli. Boga -eliminują, rozum- przegłosowują, wolną wolę- gwałcą..
Stirlitz poszedł na koncert. Na scenie zobaczył skrzypka, wiolonczelistkę, pianistę i trębacza. Po chwili zauważył, że słychać tylko trzy instrumenty. - Coś tu nie gra - pomyślał Stirlitz. No właśnie! A co u nas , tak naprawdę gra? Celebryci? Ustawiczna propaganda ? Bajki na resorach „sprawiedliwości”? Ciągłe mieszanie wszystkiego ze wszystkim? Wielki demokratyczny bałagan i nieporządek? Tam gdzie palce wkłada państwo- nie gra nic. .Państwo się rozpada na naszych oczach. I wygląda na to, że jest to proces nieuchronny. .Co nie znaczy, że na zawsze.. Właśnie aktor, pan Marek Barbasiewicz ogłosił, że jest gejem (????). To znaczy mówił o tym, jeszcze w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Ale- widocznie uznał- że już wszyscy zapomnieli- postanowił więc tę sprawę przypomnieć. Tylko po co to komu informacja, w jaki sposób pan Marek Barbasiewicz zaspokaja swój popęd seksualny? Może nawet poprzez wolną dziurę w płocie.. Po co światu ta wiadomość? W tylu filmach zagrał, w tylu sztukach teatralnych? No i w produkcyjniaku polit-poprawnym:” Na dobre i na złe”, w którym” istnieje” państwowy szpital w Leśnej Górze, i w którym wszystko gra, nie ma kolejek, nie ma łapówek, pacjenci są zadowoleni, a lekarze zajmują się leczeniem z wielkim zaangażowaniem.. No i państwowy- niczyi szpital- nie ma długów. Prawie jak w czeskim serialu ‘ Szpital na peryferiach.”. Tyle, że jest to scence-fiction.. Scenariusz pisze do niego pani Ilona Łepkowska, partnerka pana Czesława Bieleckiego po czterech mężach, też jej partnera- kandydata na fotel prezydenta Warszawy z ramienia „prawicowej” partii o nazwie „ Prawo i Sprawiedliwość”., i który wymyślił swojego czasu pojęcie” prawicy laickiej”(???). Coś takiego jak kwadratowe koło.. Obecnie jest zamieszana w produkcję „ Och! Karol2”, z tytułową piosenką” Wierność jest nudna”, w wykonaniu Natalii Kukulskiej. I część osób myśli zapewne, że to wszystko przypadek? To jest znak naszych czasów! Rozsadzanie resztek świadomości ludzkiej i gmeranie w nadbudowie, celem zmiany świadomości na inną- lepszą. Bo nie tradycyjną.. I stało się coś, że pan Marek Barbasiewicz, urodzony w Przeworsku- jest gejem? Nikt go za jego orientację nie prześladuje, tak jak w poprzedniej komunie. Zagrał i w „ Czterech pancernych i psie”, i to nie psa, zagrał i w „Stawce większej niż życie”.. Tylko dlaczego chce wszystkim o tej sprawie właśnie powiedzieć na pierwszej stronie gazety? Bo wpisuje się w lewicowy trend przyzwyczajania nas do wszystkiego, co kiedyś uważaliśmy za coś wstydliwego. Ale żeby się z tym obnosić przed światem.? Tak jak Elton John, też homoseksualista ogłosił w Wigilię Bożego Narodzenia, że urodził mu się syn(???) Czy to jest przypadek? Że akurat wtedy , gdy miliard chrześcijan czeka na narodzenie Chrystusa homoseksualiście Eltonowi Johnowi urodził się syn? Żeby tą informacją zdominować chrześcijańską Wigilię? Ktoś przygotowuje tego typu informacje w określonym celu. I nie jest to żadna teoria spiskowa. To jest prawda. Tak jak prawdą jest, że pan prezydent Bronisław Komorowski podpisał nowelę kodeksu karnego, ze wskazania Trybunału Konstytucyjnego, trzeciej izby parlamentu, ale nie wybieranego w demokratycznych wyborach ludowych, tylko wybieranego spośród siebie, ludzi prezydenta , Sejmu i Senatu, którego orzeczenia są ostateczne i niepodważalne.. To po co w takim razie Sejm i Senat? No, żeby była atrapa, i żeby wszyscy myśleli, że to wszystko naprawdę, a nie naumyślnie.. Na mocy podpisanej przez pana prezydenta Bronisława Komorowskiego noweli, obecne niezależne sądy nie będą miały obowiązku ( podkreślam słowo” obowiązek”)orzekania wobec pijanego rowerzysty zakazu prowadzenia samochodu(????) Popatrzcie państwo co za nonsens został wcześniej przegłosowany demokratycznie, zresztą obecna nowela również mieści się w grupie nonsensów demokratycznych .- podpisanych przez pana prezydenta. Jak można było w ogóle wymyślić coś tak paranoidalnego, żeby komuś jadącemu na rowerze po kilku piwach zakazywać jazdy samochodem.? A skąd wiadomo, że jak będzie jechał samochodem, to będzie po kilku piwach? Co ma piernik do wiatraka.?. Można mu też zabronić jazdy kolejką górską. Jak ktoś upije się na weselu – według tego rozumowania – należałoby nie tylko zakazywać napitemu wejścia na następne wesela, ale także do kina, teatru, do opery, do urzędu.. Nie, nie- do urzędu nie! Do urzędu muszą mieć prawo wejścia wszyscy. I trzeźwi i pijani.. Bo urzędy są dla „obywateli” państwa demokratycznego i prawnego- w jednym. Co jest takim samym kuriozum jak zabieranie pijanym rowerzystom – prawa jazdy na tiry.. Bo można im też zabierać karty pływackie, złote karty, karty do gry w wojnę.. No i żony .Nawet bez jakichkolwiek kart. Albo państwo demokratyczne- albo państwo prawne.. Demokracja tworzy” prawny” chaos więc nie może być utożsamiana z państwem prawa, gdzie prawo jest sztywne, a nie zmienialne- w wyniku roztargnionej większości, której akurat wydaje się, że ma rację.. Tak jak posłowi Platformy Obywatelskiej, panu Krzysztofowi Grzegorkowi, znalezionemu przed pokojem sejmowym w stanie- no mniejsza o stan- który powiedział po tym „incydencie”, że „podali mi pigułkę gwałtu”(???). Ciekawym jest, czy w dniu w którym znaleziono ( zwracam uwagę na słowo” znaleziono”) posła Krzysztofa Grzegorka po drzwiami pokoju sejmowego, pan poseł Grzegorek brał udział w demokratycznym głosowaniu, na przykład w sprawie odbierania nietrzeźwym kierowcom, nie prawa jazdy- bo to już demokratyczna władza robi,( prawem demokratycznego Kaduka!)- ale na przykład domów.(!!!) Przydałoby się kilka groszy do budżetu tzw. państwa, z licytacji, które głównie zajmuje się rabowaniem własnych poddanych, poddanych demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego zasady niesprawiedliwości, zwanych zasadami sprawiedliwości społecznej.. Ale zostawmy posła Grzegorka i wróćmy do tej noweli, którą podpisał, mam nadzieję , że nie w stanie wskazującym- pan prezydent Bronisław Komorowski.. Nowela nie zmienia istoty rzeczy, żeby pijanemu rowerzyście- powodującemu wypadki- zakazywać prowadzenia samochodu. Ten nonsens pozostaje! Tylko wprowadza zapis, że decyzję , czy pijanemu rowerzyście zakazać jazdy samochodem, czy tylko rowerem- o tym będzie decydował niezawisły sąd. No i się zacznie kolejny bałagan.. Jednemu zakaże- a drugiemu nie zakaże. Sprawiedliwości demokratyczna i społeczna zatriumfuje.. Ale są tacy rowerzyści, którzy prawa jazdy nie posiadają i nie jeżdżą samochodami, ale są również tacy, którzy prawa jazdy nie posiadają, ale samochodami jeżdżą. I też powodują wypadki. A co z tymi którzy powodują wypadki po trzeźwemu? Czego im w takim przypadku zakazać?.. Tym co jeżdżą samochodami bez prawa jazdy państwowego ponownie zakazać jeżdżenia, a tym co mają prawa jazdy na samochód, a jeżdżą rowerem, zabierać prawo do emerytury.. Jak jeżdżą hulajnogami- zakazać jeżdżenia na łyżwach, tym co jeżdżą sankami- zakazać jeżdżenia na nartach, a tym co lepią bałwana- zakazać- wyśmiewania się z władz demokratycznych Czy my już żyjemy w domu wariatów, demokratycznym domu wariatów? Czy może to dopiero początek wariactwa..? Najdłuższy marsz, zaczyna się zawsze od małego kroku.. Także w demokracji! Wielki bałaganiarski masz przed nami. Ale nie wszyscy dotrzemy do celu. A cel jest chwalebny. TOTALNA DEMOKRACJA! Wielki dom demokratycznej niewoli, w postaci domu wariatów. WJR
„Skończy jak brat” Tak o prezesie PiS, Jarosławie Kaczyńskim opowiadają politycy lewicy i publicyści w ankiecie „NIE”. Impotent, samobójca, radykał znajdujący się między śmiesznością a szaleństwem – tak przyszłość Jarosława Kaczyńskiego widzą politycy lewicy i znani lewicowo-liberalni dziennikarze. Należący do Jerzego Urbana tygodnik „NIE” poprosił ich o odpowiedź na pytanie: „Jak skończy Jarosław Kaczyński?”. Odpowiedzi ponad 20 osób pismo publikuje na swojej pierwszej stronie. Niektóre są bulwersujące. Byli posłowie Platformy Obywatelskiej Janusz Palikot i Kazimierz Kutz zgodnie twierdzą, że Jarosław Kaczyński „popełni samobójstwo”. „Skończy w jakimś obłąkaniu” – przewiduje były premier Józef Oleksy. Wtóruje mu poseł Jan Widacki (Demokratyczne Koło Poselskie SD): „Są dwie możliwości. Pierwsza to ta, że przejmie władzę. Druga, że nie wytrzyma napięcia i trafi jako pacjent tam, gdzie już od dawna będzie Macierewicz. Pierwsza też będzie końcem, bo również trafi do szpitala, ale niestety później”. Nie brakuje też odwołań do katastrofy smoleńskiej i Lecha Kaczyńskiego. „Skończy tak jak jego brat na Wawelu. Będzie leżał ze szwagierką, bratem i nogą w generalskim mundurze, o której wspomniał niedawno” – mówi lewicowy publicysta Piotr Gadzinowski, były poseł SLD. Publicysta „Krytyki Politycznej” Jaś Kapela przewiduje, że Kaczyński na krótko dojdzie do władzy i zginie, lecąc na miejsce katastrofy smoleńskiej, by złożyć tam wieńce. Robert Biedroń z Kampanii przeciw Homofobii odpowiada: „Kaczyński nie kończy. Podobno jest już seksualnym impotentem”.
Nie widzą nic złego W tekście wypowiadają się także inni politycy lewicy: Bartosz Arłukowicz, Joanna Senyszyn i Jerzy Wenderlich oraz znani dziennikarze: Piotr Najsztub, Cezary Łasiczka i Jacek Żakowski. – Nie widzę nic złego w takich komentarzach – mówi „Rz” Kutz. – To był rodzaj zabawy. Jego zdaniem nie ma nic niestosownego w przewidywaniu czyjegoś samobójstwa. – Samobójstwo jest elementem życia codziennego. Wiele osób je popełnia – dodaje.
– Świetnie się bawiłem, udzielając komentarza. Myślę, że ta ankieta to był bardzo dobry pomysł – mówi „Rz” Wenderlich (SLD). Zaznacza jednak, że może odpowiadać tylko za swoje słowa. Nieco zaskoczony kontekstem, w jakim została umieszczona jego wypowiedź, jest poseł Arłukowicz. Podkreśla, że poproszono go o skomentowanie politycznej przyszłości PiS i jej lidera i starał się to zrobić w wyważony sposób. – Uważam, że innym politykom należy się szacunek niezależnie od tego, jak bardzo oni nie szanują nas – twierdzi Arłukowicz. Oburzony jest poseł PiS Jan Dziedziczak. – To, co zrobiło „NIE”, jest ohydne. Ale to mnie akurat nie dziwi. Gorzej, że w tak skandaliczny sposób wypowiadają się posłowie i znani publicyści. To pokazuje niebywałą brutalizację polskiego życia publicznego – uważa. Jego zdaniem publikacją tygodnika powinna zająć się Rada Etyki Mediów, a wypowiedziami posłów Sejmowa Komisja Etyki.
– Mam nadzieję, że konsekwencje wobec polityków swojego ugrupowania wyciągnie też Grzegorz Napieralski. W końcu to on nieustannie apeluje ostatnio o zmianę języka w polityce i nienakręcanie spirali nienawiści. No, chyba że lewicy to nie dotyczy – mówi Dziedziczak.
Mówili, co chcieli – W wielu mediach toczą się dyskusje o przyszłości PO, PiS, Tuska i Kaczyńskiego. Dlaczego miałoby jej zabraknąć u nas – tłumaczy sekretarz redakcji Anna Hawrylecka. Podkreśla, że ich rozmówcy „mówili, co chcieli”: – Nikomu nic nie cenzurowaliśmy i nie dopisywaliśmy. Pytana, czy podobny materiał przygotują o przyszłości Donalda Tuska, odpowiada: – Nie planujemy niczego takiego. Jarosław Stróżyk