571

Patriotyzm zakupowy – zakazane hasło? Ostatnie wyniki badań dotyczących preferencji zakupowych Polaków, jakie przeprowadziła firma IQS, powinny zepsuć dobry nastrój decydentom odpowiedzialnym za naszą gospodarkę. Wynika z nich, że zaledwie dla 7 proc. Polaków kraj pochodzenia towaru jest ważnym argumentem przy decyzji zakupowej. Tłumacząc z polskiego na nasze: zgodnie z tymi deklaracjami niemal nikt, mając do wyboru podobnej, jakości produkt wytworzony za granicą i wyprodukowany w Polsce, nie zamierza się kierować narodowym interesem. Po 20 latach wolnego rynku świadomość korzyści, jakie niesie wspieranie rodzimej przedsiębiorczości, jest wśród Polaków na opłakanym poziomie. [Decydentom odpowiedzialnym za naszą gospodarkę humoru nic nie zepsuje, za to ucieszy liberalnych wolnorynkowców - admin] U progu lat 90. za szczyt dobrego smaku uchodziło epatowanie zachodnimi metkami, a zagraniczna tandeta szerokim strumieniem zalała polski rynek. Takie podejście społeczeństwa było na rękę tym, którzy dowodzili, że polskie zakłady trzeba jak najszybciej sprzedać i zamknąć – przecież nikt nie będzie kupował chłamu znad Wisły… Taka argumentacja, poparta życzliwością decydentów i kilku wpływowych mediów, pozwoliła pewnej grupie osób na zgromadzenie niezłych fortun. Kiedy okazało się, że polskie produkty nie tylko wytrzymują konkurencję z zachodnimi, ale nawet mogą stać się przebojem na obcych rynkach, ogromna część przedsiębiorstw albo przeszła w obce ręce (charakterystyczny jest tu przykład Wedla), albo została zlikwidowana, a pozostały po nich majątek – „zagospodarowany”. Wbrew opiniom pesymistów polscy przedsiębiorcy wchodzili do Unii wcale nie, jako ubodzy krewni. Dla wielu rodzimych firm wspólny rynek stał się rzeczywiście szansą, ale jednocześnie dla słabszych podmiotów niósł określone zagrożenia. Polscy wytwórcy mieli prawo oczekiwać, że znajdą się pod parasolem ochronnym rządu zapewniającym rozwój. Jednym z ważniejszych elementów takiego kompleksowego programu powinna być promocja zakupowego patriotyzmu.

Pojęcie niemodne? Dla Tuska i jego kompanów z pewnością tak. Patriotyzm zakupowy niejednemu lojalnemu towarzyszowi partyjnemu pachnie na kilometr szowinizmem i pogromami. W państwach starej Unii nie mają takich obaw. Dla Polski dobrym przykładem może być – tak chętnie przywoływana przez Platformę – Irlandia. Tam już w 1975 r. ruszył program „Guaranteed Irish”, promujący irlandzkie produkty, których wysoka, jakość nie budzi wątpliwości. Przez niemal cztery dekady znaczek GI stał się dla Irlandczyków najlepszym poświadczeniem, jakości rodzimych wyrobów. Obecnie, jak wynika z badań, każda rodzina na Zielonej Wyspie wydaje tygodniowo średnio 16 funtów na produkty z tym logo. Nie dziwi to, zważywszy na rezultaty innych badań pokazujące świadomość Irlandczyków w zakresie korzyści ze wspierania własnych firm. Aż 8 na 10 kupujących wybiera irlandzkie produkty właśnie ze względu na ich pochodzenie. 83 proc. respondentów jest zdania, że w czasach kryzysu kupowanie rodzimych produktów ma o wiele większe znaczenie niż wcześniej. 86 proc. Irlandczyków uważa, że firmy powinny podkreślać, iż oferują irlandzkie produkty i usługi, a trzy czwarte ankietowanych ma poczucie, że kupując takie wyroby, pomaga krajowi i współobywatelom.

Liczy się każda złotówka Podobne programy od lat z powodzeniem funkcjonują m.in. we Francji i w USA, ciesząc się czynnym poparciem decydentów. U nas na próżno szukać podobnego programu. Co ciekawe, bardziej przewidujące od rządu okazały się… sieci handlowe. Dla przykładu sieć Tesco chwali się, że wspiera polskie produkty, a na sklepowych półkach można znaleźć wyroby opatrzone znaczkiem: „Jestem z Polski”. Niemiecka sieć Lidl już drugi rok z rzędu ubiegała się z powodzeniem o znak „Teraz Polska” dla swoich produktów spożywczych. Największa sieć detaliczna w Polsce – Biedronka, ze współpracy z polskimi producentami uczyniła jeden z filarów swojej kampanii promocyjnej. W specjalnie przygotowanych folderach Biedronka przedstawia swoich dostawców – polskie firmy – i podkreśla, że ponad 90 proc. jej asortymentu spożywczego jest wyprodukowane nad Wisłą. Jeżeli chodzi o wyczucie rynku, to bardziej wierzę przedsiębiorcom niż politykom PO i PSL. Tym bardziej trudno zrozumieć, dlaczego promocja polskiej żywności skierowana do Polaków leży odłogiem. Jeszcze raz odwołam się do Irlandii: z analiz instytutu Amarach Research wynika, że każde dodatkowe 4 funty tygodniowo, przeznaczane przez jedną rodzinę na zakup irlandzkich produktów, przyczyniłoby się do stworzenia dodatkowych 6 tys. miejsc pracy. Mimo że, zdaniem Tuska i jego świty, życie w Polsce, jak mawiał Josif Wissarionowicz, „stało się lepsze i weselsze”, to bezrobocie udało się Platformie wywindować na poziom o wiele wyższy niż w czasach rządów PiS. Zatem każde miejsce pracy, szczególnie poza metropoliami, jest na wagę złota. Niezależnie od wyniku nieodległych już wyborów w przyszłym Sejmie należy przypilnować, by powstał i został zrealizowany odpowiedni program wsparcia polskich producentów. Oddanie wszystkiego w ręce urzędników gwarantuje raczej klęskę i zmarnowane pieniądze, dlatego projekt musi mieć szerokie zaplecze w postaci instytucji pozarządowych, producentów, samorządowców. Na pewno warto wykorzystać doświadczenie sieci handlowych, z przytoczoną już Biedronką na czele. Warto przyjrzeć się temu, co zbudowała Fundacja Polskiego Godła Promocyjnego „Teraz Polska”. Polacy muszą wiedzieć, że kupując polskie produkty, inwestują w przyszłość swoją i swoich dzieci – każda złotówka wydana na rodzimy wyrób naprawdę ma wielkie znaczenie.

Jakub Opara

Czechy: Przeciwko cygańskim kryminalistom W sobotę w czeskiej stolicy doszło do słownej konfrontacji grup „antyfaszystów” oraz mieszkańców Warnsdorfu, miasta w północnych Czechach dotkniętego problemem cygańskiej przestępczości. Około 60-ciu „antyfaszystów” demonstrowało przeciwko rasizmowi wyrażając swoje poparcie dla społeczności cygańskiej w Czechach. Obie demonstracje oddzielały kordony policji, w trakcie ich trwania zatrzymano dwie osoby. Jednej z nich, 23-latkowi mają zostać postawione zarzuty „nawoływania do nienawiści na tle rasowym”. Demonstracja „antyfaszystów” została zarejestrowana w odpowiedzi na zgłoszony protest grupy mieszkańców Warnsdorfu, którzy protestowali przeciwko dyskryminacji etnicznych Czechów i politycznej poprawności, która zabrania krytyki przestępczych poczynań społeczności cygańskiej. W słownej konfrontacji z „antyfaszystami” mieszkańcy Warnsdorfu zachęcali ich, aby przyjęli Cyganów do swoich domów. Do protestujących dołączyli także mieszkańcy Pragi, którzy nie kryli swojego zdegustowania transparentami przyniesionymi przez ich oponentów, które porównywały ich do nazistów. Organizatorzy protestu zadeklarowali, że nie mają nic wspólnego z neonazistami, ani nie są członkami partii określanych w mediach mianem „skrajnie prawicowych”. Podczas protestu głos zabrał jednak przedstawiciel Partii Robotniczej – Społecznej Sprawiedliwości (DSSS). Lukas Kohout, organizator protestu powiedział mediom, że ludzie ci chcą wyrazić swoje niezadowolenie z sytuacji, jaka ma miejsce w regionie graniczącego z Niemcami cypla szluknowskiego, oraz zwrócić uwagę rządzących na pomijany przez nich problem. Chodzi o skalę cygańskiej przestępczości, z którą borykają się jego mieszkańcy. Uczestnicy protestu mieli okazję podpisać petycję przeciwko obniżeniu kary dla cygańskiego bandyty, który w zeszłym roku pobił, okradł i zgwałcił 12-letniego chłopca z domu dziecka w mieście Krupka. W odpowiedzi na wyzwiska „antyfaszystów” mieszkańcy Warnsdorfu odpowiadali, że nie są żadnymi nazistami, a wszystko, czego żądają to rządy prawa. Obie grupy zgodziły się w jednym punkcie skandując „Praca dla Romów”. Napiętą sytuacja pomiędzy społecznością czeską i cygańską w mieście Warnsdorf i okolicznych miastach graniczących z Niemcami i Polską obrazują demonstracje przeciwko cygańskiej przestępczości i bezkarności, jakie odbywały się w ostatnim czasie w tych regionach. Kilkukrotnie podczas nich dochodziło do starć z policją. Sytuacja w regionie szluknowskim pogorszyła się w połowie sierpnia, gdy ponad dwudziestu cygańskich bandytów pobiło sześciu mieszkańców miasta Rumburk. Dwa tygodnie wcześniej uzbrojeni w maczety Cyganie zaatakowali bawiących się w barze ludzi w pobliskim Nowym Borze. Problem mniejszości cygańskiej w Czechach był powodem wielu głośnych manifestacji i starć. W obronie czeskiej ludności, wobec bierności władz, występowali nacjonaliści i sami mieszkańcy terroryzowanych miast.

http://autonom.pl

Iran: Koniec konferencji nt. Intifady Prezydent Iranu Mahmud Ahmadinedżad powiedział, że Izrael został stworzony przez Zachód w celu kontrolowania Bliskiego Wschodu. Potępił również wsparcie, jakiego udzielają kraje zachodnie zbrodniom popełnianym przez syjonistyczny reżim. Przemowa prezydenta Iranu zakończyła trwającą do niedzieli dwudniową, piątą Międzynarodową Konferencję nt. Palestyńskiej Intifady w Teheranie. Opisując powstanie Izraela, jako najbardziej haniebne historyczne przestępstwo, Ahmadinejdżad powiedział, że okupacja Palestyny jest zbrodnią przeciwko całej ludzkości. Irański prezydent skrytykował Zachód za niedopuszczanie do krytyki izraelskiego reżimu i traktowanie tejże krytyki na równi z terroryzmem. „- Jedyną świętą dla Europy rzeczą jest istnienie syjonistycznego reżimu” – powiedział Ahmadinedżad. Dodał, że syjoniści przywłaszczyli sobie palestyńskie ziemie w zmowie z Brytyjczykami i z pomocą ich broni. Nie oszczędził również krytyki Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, która, jego zdaniem, jest na usługach Stanów Zjednoczonych i publikuje nazwiska irańskich naukowców, którzy mogą stać się celem izraelskich zamachów. Opisując Izrael, jako zagrożenie dla wszystkich narodów świata dodał, że syjonizm symbolizuje esencję zachodniej, materialistycznej szkoły humanizmu i liberalizmu. Powiedział również, że sprawa Palestyny była kryterium, które mogło oddzielić agresywne potęgi od narodów szukających pokoju i sprawiedliwości.

Delegaci z 70 krajów brali udział w konferencji pod hasłem „Palestyna, ojczyzna Palestyńczyków”. Celem konferencji było przywrócenie praw Palestyńczyków, wliczając w to prawo powrotu do ojczyzny, a także działanie na rzecz wyzwolenia Palestyny spod izraelskiej okupacji.

http://autonom.pl

La Mamma della Famiglia La Mamma Bochniarz zaplakala na ramach Wyborczej, ze wysoko postawiony czlonek La Famiglia Lewiatan, Jarzy Starak, nie dostal prezydenckiego orderu z okazji transformacji. Czy Krzyze Odrodzenia Polski daja immunitet sądowy? Prezydent Komorowski wreczyl w czerwcu Krzyze Odrodzenia Polski. Prezydent popelnil jednak powazna gafe pomijajac Jerzego Staraka, ktory troche wczesniej (18 maja) zostal namaszczony przez La Famiglia Lawiatan na wizjonera:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/14975,jerzy-starak-wizjoner-007

To sa sprawy bardzo honorowe. Brak respektu okazany tak waznemu czlonkowi La Famiglia Lewiatan, moze drogo kosztowac prezydenta Komorowskiego. Do tej pory Mamma Bochniarz miala bardzo dobre i intratne stosunki z polskimi wladzami (ponizej), ale oczywiscie obrona honoru La Famiglia jest wazniejsza:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/24866,kapital-ludzki-henryki-bochniarz

Dziennikarze Wyborczej rozmawiali z Mamma Bochniarz 20 wrzesnia na temat polskiej gospodarki, w wywiadzie pod tytulem "Przedsiebiorcy nie chca rewolucji". Zaczelo sie dobrze, Mamma Bochniarz pochwalila sie ze przed 20 laty zalozyla swoja spolke w godzine czasu. Niestety nie pochwalila sie swoimi dokonaniami w radzie nadzorczej ITI Holdings SA Luxembourg, byc moze przez skromnosc:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/14311,2-000-000-pln-dla-niedoszlego-prezydenta

Kiedy jednak odwazni dziennikarze przypomnieli Mamma Bochniarz ze La Famiglia Lewiatan walczy o swoje interesy, wsciekla Bochniarz odparowala atakujac prezydenta (cytat) "Ostatnio rozdawane były prezydenckie ordery z okazji transformacji. Kto je dostał?", odpowiedz dziennikarzy (cytat): "Ludzie, którzy do tej transformacji się przyczynili", kontratak Bochniarz (fragment): "A był wśród jakiś przedstawiciel gospodarki? Przedsiębiorca? Nie!", dalsze pytanie dziennikarzy "To kto miałby pani zdaniem taki medal dostać?, odpowiedz Bochniarz "Mnóstwo osób!", pytanie dziennikarzy: "Na przykład?". I tu pojawja sie nareszcie wyznanie prosto od serca (fragment): "Działający w przemyśle farmaceutycznym Jerzy Starak". Rozumiemy oburzenie i wscieklosc Mamma Bochniarz, broniacej rodzinnego honoru. Mamma Bochniarz jednak sie myli - prezydent Komorowski odznaczyl Krzyzem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski znanego polskiego polityka-biznesmena, Krzysztofa Kiliana. Krzysztof Kilian pracuje w zarzadzie Polkomtela, wczesniej byl doradca prezesa Banku Handlowego. Krzysztof Kilian zasiada tez w radzie nadzorczej spolki Lux-Med, dowodzonej przez weterana Banku Handlowego, Przemyslawa Krycha. A Przemyslaw Krych to wspolnik w biznesach libanskiego handlarza bronia Abdula Rahmana el-Assira (spolka Level Seven sarl Luxembourg). El-Assir byl parterem w negocjacjach z ministrem Aleksandrem Gradem i niedoszlym inwestorem w Stoczni Gdynia, poprzez tajemnicza spolke Stiching Particulier Fonds Greenrights. Numer z el-Assirem pozwolil Gradowi na pare dni triumfu medialnego. Byc moze Abdul Rahman el-Assir i Aleksander Grad wyprzedza Jerzego Staraka w kolejce po medale w przyszlym roku. Za dokonania w dziedzinie tranformacji polskiego przemyslu stoczniowego. Stanislas Balcerac

Moskwa i straż Zacznijmy od relacji J. Sasina wygłoszonej przed Zespołem smoleńskim:

„W pewnym momencie podszedł do mnie jeden z moich pracowników p. Adam Kwiatkowski (…) i poinformował mnie, że dostał właśnie taką informację przed chwilą, że może zajść okoliczność następująca, iż samolot nie wyląduje na lotnisku w Smoleńsku z powodu trudnych warunków atmosferycznych. (...) Było pochmurno, ale te warunki były całkiem znośne. (…) Nie spodziewałem się jakichś kataklizmów pogodowych. (…) Jeszcze bardziej zdziwiła mnie informacja, że... którą też dostałem od mojego pracownika, że to lądowanie może nastąpić w Moskwie. No, wydawało mi się to jednak dużą odległością od tego miejsca, gdzie się znajdowaliśmy. Zapytałem p. Kwiatkowskiego, skąd posiadł tego typu informację. On wskazał na p. Tadeusza Stachelskiego (…) zastanawiałem się, jak zagospodarować te kilka godzin pewnie, (…) w trakcie których Prezydent będzie mógł dotrzeć na cmentarz”

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/witebsk-i-inne-lotniska-zapasowe.html

Teraz zestawmy ją z relacją A. Kwiatkowskiego zamieszczoną w książce „Mgła” (proszę uważnie czytać, zatrzymując w pamięci to, co cytowałem wyżej):

„W alejce, przy ścianie z tabliczkami z nazwiskami pomordowanych oficerów zrobiłem kilka zdjęć. Pamiętam, że zaczęło rosnąć napięcie, zrobiła się nerwowa atmosfera, czekaliśmy na informacje z lotniska, czy już wylądowali, ile mamy czasu? (swoją drogą czekali i nie mogli zadzwonić na lotnisko? - przyp. F.Y.M.) W pewnym momencie zaobserwowałem dziwne zachowanie pracownika protokołu dyplomatycznego Tadeusza Stachelskiego, który, rozmawiając przez telefon, wykonywał jakieś dziwne gesty, mówił jakieś niezrozumiałe słowa, wyraźnie był zdenerwowany. To był pierwszy sygnał, że coś jest nie tak. Wydawało się nam, że pogoda, która podobno się psuła – czego w samym lesie katyńskim nie było widać – mogła pokrzyżować plany. Myślałem – być może samolot nie mógł wylądować lub leciał na jakieś inne lotnisko? W pewnym momencie odebraliśmy telefon od Marcina Wierzchowskiego, który był na lotnisku. Mówił, że coś jest nie tak, że była jakaś awaria. Pamiętam swoją pierwszą myśl, że samolot nie zmieścił się w pasie, nie wyhamował, zjechał z niego – tak sobie tę „awarię” wyobraziłem” (s. 80). Czy Kwiatkowski faktycznie rozmawia ze Stachelskim i faktycznie mówi potem coś Sasinowi o prawdopodobnym lądowaniu w Moskwie? Czy Sasin zaś mówi coś o telefonie Wierzchowskiego o awarii? Ba, panie dzieju, sam Wierzchowski o tym telefonie w swych relacjach sejmowych nigdzie nie wspomina. Z kolei o towarzystwie Wierzchowskiego w swoim aucie nie wspomina akurat Bahr, który zdawałoby się, zauważyłby niecodziennego (w niecodziennej sytuacji) gościa wskakującego do jego dyplomatycznego auta, ale niewykluczone, że wrabia on Wierzchowskiego, bo nie pała specjalną sympatią ani do śp. Prezydenta L. Kaczyńskiego, ani do pracowników prezydenckiej kancelarii. Ambasador, jak wiemy, twierdzi ponadto, że ruszyli za wozem strażackim

http://wyborcza.pl/1,99218,8941828,Startujemy.html?as=3&startsz=x

zaś Wierzchowski (który wg swoich słów miał jechać z Bahrem) utrzymuje, że jechali za wozami ruskiej ochrony http://freeyourmind.salon24.pl/313603,wokol-zeznan-wierzchowskiego

Zgodni obaj są jednak, co do tego, że nie słyszeli żadnej katastrofy, że nie widzieli ani nie słyszeli lądowania, jaka-40 oraz podejść iła-76 na Siewiernym – oraz co do tego, że czekali na Siewiernym na przylot polskiej delegacji, a nie np. na Jużnym (BTW, czy ktoś wie, czy w okolicach Jużnego nie ma jakiegoś pomnika miga? - sprawa jest pilna). Trzymajmy się jednak nadal tytułowej Moskwy, z ambasady polskiej w ruskiej stolicy przybywa wszak do Katynia L. Putka, konsul, która od samego W. Batera, a więc tego, kto dowiedział się o katastrofie, zanim do niej doszło (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/swiadek-bater.html

dostaje niezwykły telefon: „Zadzwonił Wiktor Bater z Polsatu. Byłam na cmentarzu. Powiedział: - Samolot prezydencki się rozbił. - A co to za głupie żarty! - krzyknęłam. Zauważył mnie, też był na cmentarzu. Podszedł, stałam niedaleko. - To nie są żarty - rzekł - zadzwonili do mnie z lotniska, jadę.”

http://wyborcza.pl/1,99218,9362074,Prosze_spokojnie__pani_konsul.html

Co Putka mówi o Sasinie i Stachelskim (a propos cytatów z początku posta)? „Pana Sasina widziałam tylko przez chwilę. Na mszy i potem na lotnisku.Podeszłam do pana Tadeusza Stachelskiego, naczelnika protokołu dyplomatycznego MSZ, stał z pułkownikiem Andrzejem Śmietaną, dowódcą Kompanii Honorowej. Po ich minach poznałam, że wiedzą.Ludziom nic nie mówimy - zdecydowaliśmy - i musimy zapanować nad sytuacją(to się nazywa trzymanie nerwów na postronkach; właściwi ludzie na właściwych miejscach – przyp. F.Y.M.).- Proszę - powiedział do mnie naczelnik - porozmawiać z księdzem, żeby przygotował się do mszy żałobnej. Podeszłam do ojca Ptolemeusza, proboszcza parafii rzymskokatolickiej w Smoleńsku. Stał w gronie kilku osób. Przeprosiłam na bok, przekazałam, prosząc o dyskrecję. Zawiadomiłam konsula Roberta Ambroziaka, on musiał wiedzieć. Podeszłam do Polonii smoleńskiej. Chwilę z nimi spokojnie porozmawiałam. Znałam ich. Przez kilka lat zajmowałam się współpracą z Polonią. Wiedziałam, że mogę na nich polegać. Po kilkunastu minutach rozdzwoniły się komórki. Dzwoniły rodziny z Polski. Usłyszały w telewizji.” Znowu dziwna wiadomość. W telewizji polskiej „oficjalnie” zaczęto mówić o „katastrofie” gdzieś koło 9.20, jak więc mogło to być kilkanaście minut od telefonu Batera? No ale mniejsza z tym, bo Putka potwierdza podejrzenia blogerów dotyczące dwóch mszy w Katyniu: „Rosjanie byli w szoku. Podszedł do mnie pracownik urzędu gubernatora obwodu smoleńskiego. - Bardzo prosimy - powiedział - żeby przed polską mszą odbyła się msza prawosławna w rosyjskiej części cmentarza i żeby Polacy na nią przyszli. (…) Umówiłam się z naczelnikiem z MSZ i pułkownikiem Śmietaną, że we trójkę będziemy reprezentować stronę polską. Odbyła się msza prawosławna. Staliśmy z przodu. Kiedy zaczął śpiewać chór, obejrzałam się. Za nami stała duża grupa Polonii i Polaków. Po mszy prawosławnej rozpoczęła się msza katolicka, w polskiej części cmentarza. (…)” (Natomiast po obiedzie i wsadzeniu do pociągu ludzi – przyp. F.Y.M.) Wsiadłam w samochód i pojechałam na lotnisko. Była 16.30 miejscowego czasu, czyli 14.30 polskiego. Świeciło słońce, był piękny jasny dzień. Michał Greczyło stał z ministrem Sasinem. Pan Sasin odlatywał do Polski. Putka udaje się do Witebska, którego nie zna: „(…)Taksówkarką była ładna młoda blondynka. Poprosiłam, żeby nas poprowadziła, że jedziemy po polską delegację rządową, zapłacę za kurs, ale niestety, mam tylko euro. Zawsze jadąc w delegację, mam większą kwotę w euro, bo nie wiadomo, co się zdarzy. Nie, jej nie chodzi o pieniądze, nie może. Wytłumaczyła, jak jechać. Skierowała nas na lotnisko wojskowe za miastem. Źle. Prawdopodobnie zmyliła ją nasza informacja o przyjeździe delegacji rządowej, a my nie wiedzieliśmy, że w Witebsku są dwa lotniska. Zadzwoniliśmy do Smoleńska. Nasze samoloty - usłyszeliśmy - wylądują na cywilnym. Więc pędem z powrotem do miasta.” Putka jedzie z delegacją J. Kaczyńskiego: „(…) Przechodząc do tyłu autokaru, wspomniałam panu Kowalowi, że w Smoleńsku będzie czekać ambasador Bahr. Wykrzyknął: - To Jurek żyje? Bo dziennikarze mówili, że nie, że był w samolocie. - To nieprawda – powiedziałam.” I teraz najciekawszy w całej tej opowieści (z punktu widzenia śledztwa smoleńskiego) opis „miejsca katastrofy” (proszę zwrócić uwagę na porę i na okoliczności): „Wjechaliśmy. Do miejsca, gdzie zatrzymał się autokar, był, co najmniej kilometr, może półtora. Przejechaliśmy obok oświetlonych lampami namiotów, wokół nich stało wielu mężczyzn. Było około godziny 22 czasu lokalnego, czyli 20 w Polsce. Dopiero wtedy się zorientowałam, że na lotnisku jest także premier Tusk. (...) Za panem ambasadorem i panem Kaczyńskim przeszliśmy na miejsce katastrofy. Oświetlony rozbity wrak, koła wystające do góry, na drzewach wiszące ubrania. Dookoła było grzęzawisko. Rosjanie wyjęli kilka płyt z ogrodzenia lotniska, nasypali piasku, a na piasek położyli słomę. Szybko przemiękła. Nasze buty także. Po lewej stronie zobaczyłam rzędy trumien, bardzo dużo trumien. Pomiędzy nimi leżało... coś na foliach, przykrytych foliami. To były, umownie mówiąc, ciała lub szczątki ciał, powiem brutalnie. Niektóre były bardzo wysokie, jakby kryły siedzących ludzi nagle zastygłych w fotelach. A niektóre wyglądały jak sprasowane pakunki, miały po dwa, trzy centymetry wysokości. Metalowe części samolotu cięły ludzi jak kosa.” No to zaraz, pomijając już te „wiszące ubrania”, których wcześniej nie było widać ani na filmiku Wiśniewskiego, Sępa czy Fomina, ani nawet na zdjęciach z Siewiernego (może to były ubrania zmęczonych robotą ruskich ratowników?) ale może goście słabo szukali obiektywami „po drzewach” - wedle oficjalnej narracji wywożono zwłoki z lotniska już od godz. 15-tej, a o godz. 22-giej („czasu lokalnego”) nadal było „dużo trumien i ciał”? To ileż tych ofiar było, że przez pół dnia nie sposób było ich zebrać, (kiedy tam tylu chłopa pracowało przy „odgruzowywaniu”?), przecież smoleńskie pracownice pogotowia w ciągu kilkunastu minut doliczyły się 90-ciu ciał

(http://freeyourmind.salon24.pl/234632,film-swiadkowie

Co to za trumny, zatem wynoszono z lotniska na ciężarówki i układano po kilka rzędów naraz? Wydaje się, bowiem, że kilka takich gruzawików biorących na pakę po kilkadziesiąt trumien starczyłoby na wywiezienie wszystkich ciał z pobojowiska

http://freeyourmind.salon24.pl/313603,wokol-zeznan-wierzchowskiego

Przestańmy jednak, jak ci smoleńscy paranoicy, co w kółko piszą o zamachu, czepiać się szczegółów i wróćmy teraz do relacji Bahra i słynnej jazdy za wozem strażackim: „zobaczyłem wyskakujący od lewej strony samochód straży pożarnej. Wcześniej go nie widziałem, widocznie był schowany na zapleczu, (na jakim, do cholery, zapleczu? Zwykle wozy strażackie dyżurują w pobliżu płyty lotniska - przyp. F.Y.M.). Minął nas z dużą prędkością i gnał w poprzek lotniska. W ułamku sekundy skojarzyłem te dwa fakty i: Coś się stało! - krzyknąłem do swego kierowcy. Żaden pojazd nie będzie przecież jechał przez lotnisko, jeśli za chwilę ma na nim lądować samolot, (za jaką chwilę, skoro już dawno minęła godzina przylotu? - przyp. F.Y.M.). Wskoczyliśmy do samochodu. I za nim!” (Por. też relację Bahra dot. straży tu:

http://freeyourmind.salon24.pl/278778,syrena-ruska

Pozostaje pytanie: za którym „nim”? Jak przecież pamiętamy z polskich „Uwag” do raportu komisji Burdenki 2, sprawa bynajmniej nie jest prosta, gdyż na wieść o „wypadku” zaalarmowano (z pewnym opóźnieniem, ale cóż to jest chwila wobec ruskiej wieczności?) co najmniej dwa „wozy strażackie” – jeden na Jużnym (niejaki GAZ-4795), a drugi na Siewiernym (PCz-3); trzeci zaś (Kamaz-43108) jechał, jechał, lecz jakoś akurat nie dojechał, mimo że go zawiadomiono w pierwszej kolejności, no ale należy się cieszyć, że chociaż dwa inne się ruszyły i zdążyły ugasić za pomocą „podanych strumieni piany” niewielki pożar po upadku blisko stutonowego samolotu z ponad 10 tonami paliwa http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/09/uwagi-do-uwag.html

O ile ten z Jużnego poinformowano dość szybko, jak na ruskie warunki (godz. 10.48 rus. czasu), o tyle dotarł on (wedle raportu komisji Burdenki 2, s. 101-102) dopiero po 44 minutach na pobojowisko. Nic to dziwnego, bo mogły być w sobotę korki, a „smolanie” zapewne robili zakupy w hipermarketach. Ten drugi wóz (PCzS-3) spisał się o wiele lepiej, bo dotarł jakieś 15 minut po „zdarzeniu”, mimo że remiza strażacka mieściła się paręset metrów od „miejsca lotniczego wypadku”. No i teraz zagadka, jakiż to wóz był ścigany przez polskiego inspektora Clouseau, mistrza formuły 1 w Smoleńsku, G. Kwaśniewskiego? „Pan Kwaśniewski jest wspaniałym kierowcą. Jeździ jak rajdowiec.” http://wyborcza.pl/1,99218,8941828,Startujemy.html?as=3&startsz=x

Oczywiście zagadką nie jest to, że na filmie „polskiego montażysty” (oraz I. Fomina) widać dwa wozy strażackie, których jeszcze wedle raportu komisji Burdenki 2 na „miejscu katastrofy prezydenckiego tupolewa” nie ma przed godz. 10.55, jeśli bowiem film S. Wiśniewskiego oraz Fomina są z innej pory, a może i innego dnia, to wsio w pariadkie http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/07/top-secret.html

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/08/boskie-oko-kamery.html

Interesuje nas teraz to, za którym wozem strażackim mógł jechać rajdowiec Kwaśniewski z ambasadorem Bahrem: Kamazem, Gazem czy PCz-3?

P.S.

http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/msz-myslal-ze-tupolewem-z-lechem-kaczynskim-wyladu_155615.html

http://www.rp.pl/artykul/544614.html relacja D. Górczyńskiego:

„Poza tym Górczyński był przekonany, że piloci wiedzą, jak zła pogoda jest w Smoleńsku. – Przecież swoimi kanałami mają kontakt z ziemią i bezpośredni kontakt ze swoim pułkiem – zaznacza. Jak jednak wynika z ujawnionych zapisów rozmów załogi Tu-154, piloci po raz pierwszy o fatalnej pogodzie dowiedzieli się dopiero o godz. 8.17 czasu polskiego. Byli już wtedy nad terytorium Rosji. 15 minut przed katastrofą pierwszy pilot stwierdził: – W tej chwili, w tych warunkach, jakie są obecnie, nie damy rady usiąść. Tymczasem polskie MSZ było przekonane, że samolot poleci do Mińska. Czekało tylko na potwierdzenie tego przez załogę. Na informację o zmianie lotniska czekał też ambasador RP w stolicy Białorusi. Górczyński: – Kiedy usłyszałem huk, byłem przekonany, że samolot przeleci nad nami i odleci gdzieś dalej.”

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/07/wyczekiwanie.html

http://arturb.salon24.pl/263822,dlaczego-prezydent-mial-ladowac-na-siewiernym

http://wyborcza.pl/1,99218,8941828,Startujemy.html

http://www.smolensk-auto.ru/forum/index.php?showtopic=16192

P.P.S

Bahr: „Pojechaliśmy z kierowcą na lotnisko Siewiernyj. (…) Lotnisko znajduje się na obrzeżach Smoleńska. Niecałe 20 kilometrów od Katynia i kilka zaledwie kilometrów od hotelu Centralny, obecnie Smoleńsk, gdzie zawsze się zatrzymujemy. Obyczaj dyplomatyczny nakazuje, by być na miejscu, co najmniej pół godziny przed przylotem samolotu. My z kierowcą przyjechaliśmy około 40 minut wcześniej.” „(...)Na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku są dwie bramy. Wjechaliśmy główną. Po prawej stronie, ze 200 metrów od płyty lotniska, znajdowało się miejsce do postawienia samochodu. Wysiadłem. Na lotnisku byli już pracownicy naszej ambasady oraz gubernator i kilku wyższych urzędników smoleńskiej obłasti. Razem ze 30-40 osób. (…)” „Wizyty prezydenta Kaczyńskiego 17 września 2007 i 10 kwietnia 2010 były, więc nieoficjalne. I zorganizowane z pominięciem stosowanych w takich przypadkach norm protokolarnych. (…) Stałem, więc na lotnisku Siewiernyj i jak zwykle przyglądałem się ludziom. Jestem socjologiem i interesują mnie ich zachowania. Minęła zaplanowana godzina przylotu. Zawsze trzeba się liczyć z jakimś opóźnieniem, ale ono się wydłużało. Zacząłem się denerwować. Każda minuta się liczy, bo zapisana jest w protokole. Mgły zrobiło się okropnie dużo. Była straszna. Staliśmy coraz bardziej zdezorientowani.” Wierzchowski: „(...) oczekując na lotnisku w pewnym momencie (…) usłyszałem świst silników tupolewa. Poznałem, bo leciałem nim wiele razy przy okazji różnych wizyt... Zapamiętałem, że potem była cisza. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to; „kurczę, wylądowali”. Powiedziałem do ambasadora Bahra: „Panie ambasadorze, jedziemy, chyba wylądowali”. Pamiętam tylko ciąg silników, bo dzieliła nas spora odległość, mogło być około ośmiuset metrów. Oczekiwaliśmy na tak zwanym miejscu postojowym. (…) Wsiedliśmy do samochodu ambasadora Bahra, zobaczyliśmy, jak ochrona rosyjska, która stałą jakieś piętnaście metrów od nas, ruszyła przez płytę lotniska w stronę miejsca, gdzie – teraz już wiemy – była katastrofa. My pojechaliśmy za nimi” („Mgła”,s. 129-130). FYM

Aby Sasin wyjaśnił potrzebna jest komisja natowska Tak wyjaśnił europoseł Jacek Kurski w odpowiedzi na moje pytanie dotyczące tego, aby skomentował fakt, iż Jacek Sasin pół roku po „katastrofie” nie wiedział, kto odprowadzał pana prezydenta na lotnisko i czy wylot był jakoś filmowany. Nie wiedział, ale przez pół roku nie miał zamiaru rozwiać tej swojej niewiedzy. Oczywiście zinterpetowanie odpowiedzi posła Kurskiego to moja złośliwość, bo on zapewne nie chciałby, aby ją tak interpetować. Ale jak zrobić inaczej, gdy w odpowiedzi na moją prośbę by skomentować ten fakt poseł zaczął mówić, że wiele jest rzeczy niewyjaśnionych i jak oni zdobędą władzę no to będziemy w lesie. Powiedziałem na to, że do wyjaśnienia postępowania i niewiedzy Sasina nie jest potrzebna komisja natowska mogą to zrobić i to teraz. Podobnie wyglądała odpowiedź na moje inne pytania:

- Zapytałem, dlaczego na 80-osobową delegację (bez załogi, borowców, stewardes) czekało 40 krzesełek? Poprosiłem o skomentowanie.

- Zapytałem, dlaczego aktor Zakrzeński musiał wyjechać z domu podstawionym, służbowym samochodem o godzinie czwartej, gdzie biorąc pod uwagę jego miejsce zamieszkania w Warszawie i to, że o tej porze ruch jest znikomy powinien być o wpół do piątej na Okęciu. I dlaczego się tym nie zajmują.

- Zapytałem, dlaczego PiS ukrył fakt, iż Marta Kaczyńska walczyła o sekcję zwłok ojca po przyjeździe ciała prezydenta do Polski i stało się to wiadome patriotycznej opinii publicznej dopiero 3 miesiace po tragedii.

Na wszystkie te pytania była odpowiedź, że wiele jest spraw niewyjaśnionych, że jak wygrają i że Rosjanie i rządząca PO nie pozwala. Drugi poseł, który z nim był, spuścił głowę i nie próbował nawet nic dodawać. Potem zaczęli robić znany numer typu szanujmy czas europosła, bo zaraz musi jechać, itd, zadawajmy pytania ( w kontekście nie takie) tylko abyśmy byli silni, zwarci gotowi). PO, więc nie pozwala zapytać się PiSowi o to, dlaczego Zakrzeński wyjeżdżał o czwartej, dlaczego w Katyniu na Delegację czekało 40 krzesełek, dlaczego PiS, gdy kwitła przyjaźń polsko –rosyjska po katastrofie nie odważył sie jej naruszyć informując o udaremnianym pragnieniu córki prezydenta i o tym, że sam nie pomagał. Rozumiem, że jak będzie komisja natowska to wyjaśni, dlaczego PiS nie pyta o Sasina i ukrył starania Marty Kaczyńskiej o sekcję zwłok ojca. To też będzie pewne nowum w stosunkach międzynarodowych. Polska jednak bywa od czasu do czasu pionierska. No i tyle panie i panowie

CyprianPolak

Telewizja służbowa Telewizja TVN jak w soczewce skupia poglądy III RP, żywcem przeniesione z PRL. Nie ma w tym nic dziwnego – stworzyli ją przecież ludzie, którzy Polsce Ludowej zawdzięczają karierę i ogromne pieniądze. Mariusz Walter, jeden z twórców koncernu ITI, zawsze był związany z PZPR – zarówno formalnie, jak i mentalnie. Świadczą o tym nie tylko znajdujące się w Instytucie Pamięci Narodowej dokumenty, lecz także jego telewizja i pracujący w niej ludzie, bardzo często powiązani rodzinnie z osobami bliskimi szefom koncernu, jak np. Justyna Pochanke. Jej matką jest Renata Pochanke, bliska współpracownica Janiny Chim, głównej księgowej Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego (FOZZ). Renata Pochanke należała do ważniejszych świadków w procesie w sprawie FOZZ. Z kolei ojczym Justyny Pochanke, płk Stefan Gruszczyk, były członek PZPR, często gości w TVN 24 w programach pasierbicy. Zabiera głos w związku z tragedią smoleńską, jako „niezależny” ekspert. Warto przypomnieć, że mówił m.in. o naciskach na pilotów.

Nagroda od ministra W 1979 r. Mariusz Walter był na Woronicza gwiazdą, a kierowane przez niego Studio 2 biło rekordy popularności w siermiężnej telewizji publicznej. Nie tylko zdobył wówczas uznanie przełożonych, ale także został zauważony przez służby. Kiedy w listopadzie 1979 r. ówczesny minister spraw wewnętrznych gen. dyw. Stanisław Kowalczyk zatwierdził wniosek komisji nagród MSW, wśród nominowanych do nagrody II stopnia był zespół dziennikarzy, w którym znaleźli się m.in. Mariusz Walter (nagroda 12 tys. zł) i Edward Mikołajczyk (10 tys. zł) – obydwaj członkowie PZPR. „Poszczególne redakcje zespołu Studia 2 systematycznie uwzględniają w swoich programach tematykę umacniania ładu i porządku publicznego. Szereg audycji jest bezpośrednio poświęconych działalności resortu spraw wewnętrznych, eksponując osiągnięcia MO i SB w walce z przestępczością i prezentując sylwetki funkcjonariuszy” – napisał w merytorycznym uzasadnieniu do wniosku dyrektor gabinetu ministra spraw wewnętrznych płk Józef Chomętowski. W dokumentach IPN dotyczących nagród MSW, o które wnioskowano m.in. dla Mariusza Waltera, znalazł się także tekst wystąpienia skierowany do laureatów: „Zdecydowana i aktywna polityka Związku Radzieckiego, Polski i pozostałych państw socjalistycznych przyczyniła się do powszechnego uznania zasad pokojowego współistnienia. Należy pamiętać, że mimo osiągnięcia postępu w umacnianiu bezpieczeństwa i współpracy w Europie imperialistyczne siły zimnowojenne nie ustają w podejmowaniu prób zmierzających do zahamowania procesu odprężenia. Zachodnie ośrodki dywersyjno-szpiegowskie kontynuują wrogie działania wymierzone przeciwko interesom pokoju i socjalizmu. Jesteśmy świadomi obowiązków. Charakter ich wynika z roli, jaką powierzyła nam partia. We wzbogacaniu naszych osiągnięć wy, laureaci, odgrywacie czołową rolę. Cieszę się serdecznie, że oprócz funkcjonariuszy, pracowników i żołnierzy naszego resortu są naukowcy, inżynierowie i technicy, publicyści i wydawcy, którzy swoją twórczą pracą i działalnością przyczyniają się do umacniania bezpieczeństwa, porządku i socjalistycznych zasad współżycia” – czytamy w przemówieniu ministra. Obok Mariusza Waltera i Edwarda Mikołajczyka wśród nagrodzonych znaleźli się m.in. gen. Konrad Straszewski (15 tys. zł) i gen. Zenon Płatek (14 tys. zł), szef IV Departamentu MSW. Obaj w ramach swoich obowiązków służbowych zajmowali się zwalczaniem Kościoła katolickiego. Płatek był później oskarżony o sprawstwo kierownicze zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki. W uzasadnieniu przyznania nagrody napisano, że laureaci otrzymują ją „w uznaniu za systematyczne doskonalenie form i metod pracy operacyjnej”. Nagrodzony został także Tadeusz Walichnowski, były funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, rektor esbeckiej kuźni kadr, czyli Akademii Spraw Wewnętrznych, założyciel Instytutu Żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego.

Uznanie w oczach Urbana W 1983 r. rzecznik rządu Jerzy Urban proponował utworzenie nowego pionu w TVP, który zajmowałby się czarną propagandą. Czołową rolę miał w nim odegrać Mariusz Walter, który wówczas już nie pracował w publicznej telewizji, lecz w firmie polonijnej Konsuprod. Mimo że panował stan wojenny, Mariusz Walter nie miał żadnego problemu z wyjazdem na Zachód, o czym świadczą jego akta paszportowe. Jerzy Urban w poufnym liście do ówczesnego szefa MSW gen. Czesława Kiszczaka stwierdzał, że decydujące znaczenie w nowym pionie propagandy będzie miała obsada kadrowa. List w całości przytoczył historyk Krzysztof Majchrzak w „Biuletynie IPN” (nr 11–12 z 2006 r.): „Mariusz Walter nadaje się na głównego konsultanta, jakiegoś szefa programowego i TV – jednym słowem nie kierownika pionu propagandy, lecz główną siłę koncepcyjno-fachową”. Zdaniem rzecznika rządu PRL „Walter to najzdolniejszy w ogóle redaktor telewizyjny w Polsce, który przedstawia tow. Mieczysławowi Rakowskiemu i mnie sporo interesujących koncepcji ogólnopolitycznych i propagandowych”. Urban przypominał, że Mariusz Walter został pozytywnie zweryfikowany w stanie wojennym w 1982 r., ale „sam usunął się z TV, mając dość nękania go”. Według Urbana „sprawę zna gen. Wojciech Jaruzelski; dwukrotnie polecał przyjąć go na powrót do TV. Popiera ten zamysł także Rakowski”, ale „Walter zwleka z decyzją powrotu, żądając satysfakcji i pognębienia jego wrogów”. Urban w liście pisał, że Walter „na razie pracuje w firmie polonijnej, gdzie robią wideokasety, nie jest tą pracą usatysfakcjonowany”. Gdy w 2002 r. Jerzy Urban został oskarżony o znieważenie Jana Pawła II w artykule „Obwoźne sado-maso”, wydawało się, że zostało mu jedynie niszowe, antyklerykalne dziennikarstwo. Do ponownego życia powołała go telewizja TVN. W 2005 r., zaledwie miesiąc po wyroku skazującym Urbana za obrazę papieża Polaka, w programie TVN „Uwaga!” wyemitowano o nim materiał. Od tego czasu Jerzy Urban stał się częstym gościem w stacji Mariusza Waltera. W różnorakich programach wypowiada się głównie o Jarosławie Kaczyńskim i PiS. Negatywnie. A jego obecny zastępca, Andrzej Rozenek, startuje z pierwszego miejsca katowickiej listy Palikota, którego nieoficjalnym promotorem jest TVN. Wydawcą „Nie” jest Hipolit Starszak, jedna z najważniejszych i najgroźniejszych postaci peerelowskiej bezpieki. Dorota Kania, Maciej Marosz

Wielbłądy na szczycie Reżymowe media usilną pracą wykreowały na Dwóch Wielkich Przywódców naszego wesołego kraju JE Donalda Tuska – i WCzc.Jarosława Kaczyńskiego. Kiedyś, istotnie: byli to bardzo mądrzy ludzie i wybitni politycy. Wybitni politycy z Nich pozostali – jednak przez ostatnie 10 lat obydwaj ci politycy rozmawiali niemal wyłącznie z politykami. Jeśli rozmawiali z normalnymi ludźmi – to tylko w formie przemawiania do „elektoratu” - a w d***kracji głos bałwana liczy się tak samo, jak głos człowieka mądrego. Co więcej: głupich jest znacznie, znacznie więcej, niż mądrych – a ponadto każdy mądry jest mądry po swojemu i do każdego trzeba dobierać osobne argumenty? Głupiemu wystarczy powiedzieć: „Polska jest najważniejsza” albo „Jutro bez obaw” (oczywiście bez dodawania: a pojutrze – katastrofa...) albo „Polacy zasługują na więcej” (bez dodawania: … więzień”) - i już głupi cieszy się jak głupi i głosuje. A ponieważ, z kim przestajesz takim się stajesz – obydwaj ci Panowie... Zgłupieli doszczętnie. Jarosław Kaczyński na przykład „nie zgadza się na prywatyzację firm strategicznych”. Co to oznacza? Skoro nie neguje prywatyzacji w ogóle, to znaczy, że uważa, iż firmy sprywatyzowane działają lepiej. Tym samym teza Prezesa PiSu jest tak: „Firmy mało ważne powinny funkcjonować dobrze – a firmy najważniejsze niech nadal funkcjonują źle!”!! Dokładnie tak. Jest to, oczywiście, kompletna głupota, – ale tzw. „elektorat” odbiera to tak: „PiS troszczy się o nasze państwo, by to nasze państwo w naszym imieniu kontrolowało najważniejsze dziedziny życia”. Oczywiście można zwracać uwagę, że np. USArmy jest uzbrojona w broń wyprodukowaną wyłącznie przez przemysł prywatny – i jako-tako to wszystko tam wygląda. Taki argument nikogo nie przekona. Polacy mają wbite w głowę przez Piłsudskiego, Hitlera, Gomułkę, Gierka z Kaczyńskim na koniec, że państwowe to państwowe – i już. Dla odmiany p.Premier uważa, że tylko nieodpowiedzialny polityk chce obniżki podatkowej w kryzysie. Jest to dokładnie taki sam błąd logiczny. Jeśli obniżka podatków jest dobra – to im większy kryzys, tym bardziej trzeba je jak najszybciej poobniżać; jeśli jest niedobra dla gospodarki – to, po co mielibyśmy w ogóle obniżać podatki??? Nieszczęście polega na tym, że żyjemy w Najgłupszym Ustroju Świata. W ustroju, w którym głupota nagradzana jest brawami i miejscami w Parlamentach – a nie na kursach logiki dla tępaków z recyklingu. W d***kracji politycy mogą wygadywać największe głupoty – i z pomocą usłużnych mediów biegać za Mężów Opatrznościowych. Za takie to dziecka nie przepuściliby do gimnazjum. W gimnazjum na takie błędy mawia się: „Wielbłądy”. W przedwojennym gimnazjum – ma się rozumieć. JKM

Bunt niewolników Słuszne jest, że dziecko niewolnika uczy się tego, co chce jego Pan - bo to dziecko będzie pracować na swojego Pana. Pan może też zabronić niewolnikowi dawać klapsy dziecku - bo nie będzie jakiś tam niewolnik naruszał tyłka pańskiej własności! Kradzież kradzieży nierówna. Jeśli ktoś wkradnie się do mojego domu, ... Gdy mojej suce rodzą się szczeniaki, to ja, jej Pan, decyduję, czy je szczepić i na co. I to ja decyduję, jak te szczeniaki tresować. Zdumiewające jest, że dziś ludzie pozwalają traktować się jak psy albo jak niewolnicy. Stale słyszę, że "chcemy żyć godnie". Godne życie to życie za swoje pieniądze. Godny człowiek, gdy mu ktoś proponuje zasiłek, odpowiada: "Nie, dziękuję". A jeśli ktoś mu mówi: "Masz uczyć swoje dziecko tego, co JA ci każę!" - to człowiek chcący żyć godnie nie zgodzi się na taki dyktat. Tymczasem dziś słyszę, że "rodzice w Hiszpanii cieszą się, że rząd weźmie się za problem otyłości ich dzieci"! Dziś ludzie wcale nie chcą żyć godnie. Taka PO otwarcie apeluje do żebraków: my wyciągniemy od naszego Pana, UE, 300 mld. I wam też coś z tego damy. A PiS wcale PO nie wyśmiewa - mówi, że wycygani od UE więcej pieniędzy. Trzeba doprawdy kompletnego upadku, by oferować ludziom żebractwo, jako sposób na wyjście z kryzysu. Wszystkie państwa UE są praktycznie bankrutami i nie wiedzą, jak wyskrobać 100 miliardów na uratowanie Grecji przed bankructwem - a my marzymy, że nam DADZĄ. Oczywiście nie dadzą - o czym powiedzą nam zaraz po wyborach. Co ciekawe: podobno jesteśmy krajem, który najlepiej sobie radzi z tym "kryzysem?. I co - i chcemy, by to nam dawano?! Przecież to wstyd! Tak - wiemy, że są ludzie, którzy zajeżdżają BMW pod MOPS i odbierają zasiłek - bo przy tych cenach benzyny każdy grosz się liczy... I teraz widzę, to takie łapserdaki nami rządzą! Kto ICH wybrał? Jest mi po prostu wstyd. Tymczasem wystarczy zlikwidować podatki dochodowe i od kupna-sprzedaży, a ludzie rzucą się jak głupi do produkowania - no, bo jak zyski i praca nie będą opodatkowane... Samo to wystarczy, by Polska wzbogaciła się w pierwszym roku o 25-300 miliardów - a w latach następnych rosłoby to w tempie, co najmniej 15 proc. rocznie. To jest naprawdę bardzo proste. Wystarczy, by politycy i urzędnicy przestali nam przeszkadzać w pracy. Wystarczy, by przestali nagradzać zasiłkami tych, co nie pracują - a karać podatkami tych, co pracują - i zaraz się okaże, że Polacy to naród tak samo pracowity jak Chińczycy. A tych polityków i urzędników - tych durnych pasożytów i szkodników oferujących nam żebraninę - trzeba przykładnie ukarać. I nie posłaniem do luksusowych więzień, które sobie przezornie pobudowali - lecz do kamieniołomów! Jakaś sprawiedliwość musi, do cholery, być! JKM

Umiera zaufanie Kiedy don Ciccio Tumeo, organista z Donnafugaty nie ukrywając rozgoryczenia opowiadał księciu Salinie o fałszerstwie wyborczym w tej sycylijskiej gminie, gdzie podano, iż „wszyscy” opowiedzieli się za republiką, podczas gdy on, don Ciccio Tumeo głosował za monarchią - książę doznawał nieprzyjemnego wrażenia, jakby ktoś umarł. Nie miał pojęcia, skąd ma takie wrażenie, aż wreszcie odgadł, kto, a właściwie - co umarło. Że umarło zaufanie. Podobnego wrażenia doznaję rozmawiając z wieloma Polakami - obywatelami amerykańskimi, którzy w tamtejszym społeczeństwie niekiedy uzyskali nawet wysoką pozycję - że oto obumiera zaufanie znacznej części amerykańskiego społeczeństwa do swojego rządu, do instytucji państwa i w ogóle - do rzeczywistości, którą coraz więcej ludzi przestaje uważać za autentyczną, tylko podejrzewa, że jest sztucznie zaaranżowana, to znaczy - podstawiona. Nie mają zaufania do polityków, których uważają za marionetki w rękach „banksterów”, wśród których dominują i rej wodzą starsi i mądrzejsi. Sprzyja temu niewątpliwie kryzys finansowy, który właśnie wchodzi w kolejną fazę, wzbudzając w wielu ludziach obawę utraty domu, stanowiącego dorobek życia. Ta obawa sprawia, że mało, kto, a tak naprawdę - nikt nie ośmiela się stawiać szefowi w pracy, bo jeśli ją utraci, to nie będzie mógł spłacać rat, no a wtedy... Inni z kolei nie mają zaufania do sprzedawanej w sklepach żywności, podejrzewając, iż przetwarzające ją przedsiębiorstwa bez ceregieli ja fałszują, karmiąc konsumentów nafaszerowanym chemikaliami Scheissem, od czego ci nie tylko gwałtownie tyją, ale przy okazji nabawiają się różnych skomplikowanych schorzeń spowodowanych systematycznym spożywaniem trucizn zawartych w produktach spożywczych. Na tym oczywiście nie koniec, bo jeszcze inni nie ufają lekarzom, podejrzewając ich o zmowę z koncernami farmaceutycznymi, na skutek, czego faszerują oni swoich pacjentów prochami bez żadnej potrzeby ani umiaru - a nawet - o zimne morderstwa z chęci zysku, kiedy na przykład bez potrzeby kierują pacjenta na operację, po której ten niemal natychmiast umiera - ale szpital inkasuje zapłatę za zabieg i w kolejce ustawia następnego nieszczęśnika, wmawiając mu, że bez natychmiastowej operacji umrze. Jeszcze inni wreszcie nie mają zaufania nawet do... pogody, wypatrując na niebie smug chemtrailsów, to znaczy - jakichściś chemikaliów rozpylanych przez samoloty. Na ile te podejrzenia są uzasadnione, a na ile nie - to jedna sprawa - ale nawet gdyby uzasadnione nie były, to ich narastanie jest faktem politycznym. Naturalnie nasi „młodzi, wykształceni”, co to wierzą we wszystko, w co wierzyć człowiekowi postępowemu wypada, w najlepszym razie wzruszą na te wszystkie wątpliwości ramionami, jeśli w ogóle nie wyśmieją ich, jako przykładów paranoi spowodowanej wiarą w teorie spiskowe, ale z drugiej strony inżynier, wybitny specjalista w dziedzinie akustyki opowiada mi, jak to zrezygnował ze znakomitej oferty pracy, ponieważ zorientował się, że jej rezultaty doprowadziłyby do udoskonalenia urządzeń do porażania ludzi ultradźwiękami, co może prowadzić do trwałego uszkodzenia słuchu a nawet wzroku, na skutek zmian w gałce ocznej, a przy okazji wyjaśnia, że zagadkowe samobójstwa wielorybów są następstwem oddziaływania na te ssaki potężnych sonarów, służących do wykrywania łodzi podwodnych. No a przecież całkiem niedawno policja w Polsce urządzenia do porażania ludzi dźwiękami właśnie sobie kupiła nie przejmując się nawet, że prawo nie przewidywało oddziaływania takimi urządzeniami na obywateli będących przecież suwerenami naszego demokratycznego państwa prawnego, którzy wybierają nie tylko Umiłowanych Przywódców drobniejszego płazu, ale nawet samego prezydenta, który później poucza ich, że muszą się przyzwyczaić do tego, iż są narodem zbrodniarzy wojennych. Jak możemy się domyślać, prawo zostało natychmiast dostosowane do policyjnych zakupów, co z kolei również w nas może wzbudzić podejrzenia, iż żyjemy w demokracji aranżowanej jak nie przez bezpieczniaków cywilnych, to przez bezpieczniaków wojskowych, albo nawet - przez policjantów, którzy - tylko patrzeć - jak zaczną nas pacyfikować, kiedy tylko przybędzie trochę więcej kryzysu. Wprawdzie maleńcy uczeni z „Gazety Wyborczej” przekonują nas, że żadnych spisków nie ma, że to wszystko naprawdę - ale przecież pamiętamy, że niech no tylko Rywin przyjdzie do Michnika, to zaraz pojawia się dyspensa na teorie spiskowe i nie tylko wolno, ale nawet trzeba wierzyć, że grupa trzymająca władzę zawiązała straszliwy spisek przeciwko spółce „Agora”. Słuchając tedy opowieści świadczących o galopującej erozji zaufania, zastanawiam się, jaka też przyszłość czeka demokrację, skoro coraz większy odsetek ludu przestaje ufać nie tylko Umiłowanym Przywódcom, ale w ogóle - wszystkim dookoła? Jakie oparcie, jaką legitymizację przypiszą sobie rządy? Czy będą brnęły w podtrzymywanie rzeczywistości podstawionej przy pomocy monopolu edukacyjnego, agentury wpływu w mediach głównego nurtu i przemysłu rozrywkowego, produkującego coraz gorsze knoty z udziałem skorumpowanych beztalenci, czy też porzuci te wszystkie pozory, te wszystkie wybory Umiłowanych Przywódców i będą próbowali zmusić wszystkich, by ugięli się przed najbardziej prymitywnym narzędziem siły - przed pięścią i kijem? Oczywiście na razie nic niepokojącego się nie dzieje; słońce nad Los Angeles świeci jak gdyby nigdy nic, samochody uwijają się po czteropasmowych autostradach w jedną i drugą stronę - ale co z tego, skoro za zasłoną tego uspokajającego obrazu powoli umiera zaufanie? SM

Prezes TVP z szacunkiem o “Nergalu” “Nasza Polska” jest w posiadaniu szokującej odpowiedzi prezesa TVP Juliusza Brauna do przewodniczącego KRRiT Jana Dworaka w sprawie “Nergala”. Zdaniem Juliusza Brauna, satanista Adam “Nergal” Darski w programie “The Voice of Poland” “nie narusza chrześcijańskiego systemu wartości”, a ponadto jest znanym i cenionym na świecie artystą, symbolem kojarzonym “z walką o życie”. Według prezesa Brauna, obecność “Nergala” w TVP wpisuje się w ustawową powinność mediów publicznych, których zadaniem jest sprzyjanie “swobodnemu kształtowaniu się poglądów obywateli oraz formowaniu się opinii publicznej, a także umożliwianie obywatelom i ich organizacjom uczestniczenie w życiu publicznym poprzez prezentowanie zróżnicowanych poglądów i stanowisk”. Takie stanowisko prezesa TVP znajduje się w piśmie do przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Jana Dworaka z 16 września br. Treść tego pisma została wysłana także osobnym pismem do ks. dr. Bolesława Karcza, prezesa Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy, które nagłośniło sprawę promocji satanisty przez Telewizję Polską.

O co poszło Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy, które ogłosiło swój protest przeciwko zaangażowaniu “Nergala” w programie telewizyjnej Dwójki, opisało dotychczasową działalność lidera blackmetalowej grupy “Behemoth”. Pod petycją KSD w ciągu dwóch tygodni podpisało się przeszło 40 tysięcy internautów. Adam Darski zasłynął podarciem Biblii na jednym ze swoich koncertów, gdzie krzyczał do publiczności: “Żryjcie to gówno!”. Zakładał różaniec z odwróconym krzyżem. Teksty śpiewanych przez niego piosenek pełne były satanistycznych inwokacji, nawoływania do mordów, gwałtu, przemocy, z wszechobecnymi wulgaryzmami najcięższego gatunku. Po uniewinnieniu przez sąd, który stwierdził, że satanista nie obraża uczuć chrześcijan, “Nergal” oficjalnie ogłosił kolejne zwycięstwo szatana i sparafrazował neonazistowskie pozdrowienie, pisząc “Heil Satan!”. Notabene Darski znany jest także pod wiele mówiącym pseudonimem “Holocausto”. KSD wystąpiło w sprawie lidera grupy “Behemoth” do przewodniczącego KRRiT, a ten wysłał swoje pismo (bez stanowiska) do prezesa TVP. Odpowiedź Janusza Brauna nie pozostawia złudzeń: “Nergal” jest i będzie promowany w mediach publicznych. Apel katolickich dziennikarzy poparło wielu polskich biskupów, część mediów, polityków, ludzi sztuki. Sprawa “Nergala” stała się papierkiem lakmusowym tego, czy żyjemy w państwie z silnymi wpływami chrześcijańskiej większości, czy też otaczająca nas rzeczywistość przypomina bardziej czasy Nerona.

Braun o Darskim Odpowiedź Juliusza Brauna skierowana do Jana Dworaka, w której posiadaniu jest nasza redakcja, to właściwie pean na cześć “Nergala”. Prezes TVP ustosunkowuje się do zarzutów ze KSD, zaczynając od prezentacji Darskiego: “Jest on kompozytorem, producentem muzycznym, multiinstrumentalistą i wokalistą. Płyta jego zespołu jako pierwsza w historii polskiej muzyki znalazła się na światowej liście sprzedaży magazynu »Billboard«. Adam Darski w rankingu »Decibel Magazine« został uznany za 17. najlepszego gitarzystę dethmetalowego na świecie. W Polsce był czterokrotnie nominowany do muzycznej prestiżowej nagrody Fryderyka, został laureatem Fryderyka 2010 za album roku w kategorii metal”. Trudno polemizować z gustami muzycznymi, ale prezes Braun zapomniał, że teksty Darskiego są pełne nienawiści, satanizmu i agresji. Braun sięgnął też po inne argumenty: “Po wielokrotnie opisywanej w prasie i przedstawianej w mediach elektronicznych walce Adama Darskiego z białaczką, stał się dla wielu Polaków osobą kojarzoną z walką o życie i promowaniem idei przeszczepu szpiku. Udzielił wywiadów wszystkim ważniejszym pismom (“Wprost”, “Newsweek”, “Przekrój”, “Pani”), był także gościem wielu programów w różnych stacjach telewizyjnych m.in. wiosną brał udział w programie »Tomasz Lis na żywo«. Wystąpił też w spocie społecznym Fundacji TVN »Nie jesteś sam«. Jest tzw. celebrytą, obecnym w życiu publicznym. Między innymi również z tego powodu został zaproszony do programu”. Innymi słowy to, że Darski ciężko chorował i jest osobą znaną, było dla prezesa TVP wystarczającym argumentem, aby promować satanistę. Zdaniem Brauna, “Rola pana Adama Darskiego w programie »The Voice of Poland. Najlepszy głos« sprowadza się wyłącznie do roli eksperta muzycznego. Pan Darski, jako jeden z nielicznych polskich artystów robiących karierę za granicą, ma za zadanie oceniać i trenować wokalistów. W programie wypowiada się wyłącznie na tematy muzyczne, a nie obyczajowe czy religijne. Swoim zachowaniem, wypowiedziami oraz postawą nie narusza chrześcijańskiego systemu wartości i norm społecznych oraz nie obraża niczyich uczuć religijnych. Dla telewizji publicznej nie bez znaczenia jest też uniewinniający wyrok Sądu Rejonowego w Gdyni w sprawie A. Darskiego, choć oczywiście wyrok ten może podlegać krytycznej ocenie”. I w tym przypadku Braun mija się z prawdą, bowiem w trakcie sesji fotograficznej “The Voice of Poland” Darski pozował ze znanym satanistycznym “gestem rogów”, a podczas realizacji programu zdążył już wyszydzić uczestnika show, który przyjechał na eliminacje z pielgrzymki. Na zarzuty o łamanie prawa, które wyraźnie obliguje TVP do poszanowania wartości chrześcijańskich, Braun odpowiada, że “Telewizja Polska stara się jak najrzetelniej wykonywać postawione przez ustawodawcę zadania w zakresie kształtowania programu. Także i w tej sprawie wyważeniu podlega ustawowa zasada, która nakazuje »respektować chrześcijański system wartości, za podstawę przyjmując uniwersalne zasady etyki«, z obowiązkiem ukazywania życia społecznego w całej jego różnorodności. (…) Realizując te obowiązki, zapewnimy w naszych programach miejsce dla poważnej debaty o sprawach, które podniesione zostały przez Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy”. A zatem prezes TVP chce respektować wartości chrześcijańskie, otwierając telewizję na promocję osoby o jawnie antychrześcijańskiej działalności, który nie tylko z powodów religijnych, ale zwykłego poszanowania dla kultury, obyczajowości i zwykłej przyzwoitości nigdy nie powinien znaleźć się w TVP jako osoba promowana.

“Katolickie” wsparcie Udział “Nergala” w programie telewizyjnej Dwójki cieszy się poparciem nie tylko ze strony takich ludzi, jak Piotr Gadzinowski z SLD czy prof. Magdalena Środa, ale też niektórych katolików, którzy za cenę fikcyjnej debaty będą tolerować nawet profanację krzyża i Biblii. Rada Etyki Mediów, założona w dużej mierze przez osoby o katolickim rodowodzie, stwierdziła, że nie widzi nic złego w zatrudnieniu Darskiego w telewizji publicznej. Ks. Adama Bonieckiego gryzie w oczy protest przeciwko sataniście, na co dosadnie odpowiedział mu biskup Wiesław Mering: “Nergal sobie poradzi bez Księdza parasola!”. Przewodniczący Jan Dworak, oczywiście także katolik, na dodatek w latach 80. związany z “Przeglądem Katolickim”, mówi, że “chrześcijański system wartości (zapisany ustawowo – przyp.red.), jakkolwiek bardzo szeroki i pod którym ja się podpisuję, wyklucza inne systemy wartości”. To kłóci się Dworakowi z pluralizmem w mediach, a “sprawa Nergala pozwoli się do tej sprzeczności ustosunkować”. W to “katolickie” wsparcie dla promocji satanizmu wpisuje się wreszcie sam prezes Braun, który w latach 80. był dziennikarzem tygodnika “Niedziela” oraz przewodniczącym komisji ds. środków społecznego przekazu synodu diecezji kieleckiej (jest zresztą bratankiem znanego filozofa i działacza katolickiego Jerzego Brauna).

Twarde argumenty KSD Ks. dr Bolesław Karcz w odpowiedzi na przytoczone wyżej pismo prezesa TVP pisze: “W Polsce pierwszym oficjalnym dokumentem informacyjnym na temat grup destrukcyjnych był rozdział VII Raportu o stanie bezpieczeństwa państwa opublikowany w grudniu 1995 r. przez Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, w którym wymieniono m.in. grupy pseudosatanistyczne, jako zagrażające bezpieczeństwu i pokojowi społecznemu. Na podstawie tego raportu nie pozwolono na zarejestrowanie struktury satanistycznej w Polsce, choć takie działania już wówczas były podejmowane. Raport o niektórych zjawiskach związanych z działalnością sekt w Polsce dokonany przez MSWiA w 2000 r., opisuje morderstwa mające bezpośredni związek z satanizmem, wskazując na zagrożenia wypływające z tej ideologii, co więcej, raport ten ostrzega, iż szczególne zaniepokojenie budzi uaktywnienie się środowisk satanistycznych. Tylko w 1999 r. odnotowano 9 przypadków rytuałów satanistycznych, z którymi związane były takie czyny, jak: dewastacje cmentarzy, kościołów, kradzieże krzyży i ozdób z grobów, zabijanie zwierząt, handel narkotykami. Ideologia niektórych sekt doprowadza też ich członków lub sympatyków do prób samobójczych i dokonywania morderstw. W latach 1995-1999 zakwalifikowano 8 samobójstw jako mających związek przyczynowy z wyznawaną doktryną, przede wszystkim satanistyczną”. Prezes KSD zwrócił też Braunowi uwagę, że nie dostrzega przykładu, który dają nam w tym kontekście inne zachodnie państwa, które z kolei trudno posądzać o faworyzowanie Kościoła katolickiego: “Chciałbym również zaznaczyć, że np. w Niemczech czy Francji osoba należąca do grupy zagrożenia społecznego (np. zadeklarowany scjentolog lub satanista) nie mogłaby uczyć w szkole państwowej, gdyż państwo dba o pokój społeczny i unika choćby pozorów promocji zagrożeń społecznych. Tymczasem, jak można zauważyć, w Polsce można reklamować osobę o ideologii satanistycznej o pseudonimie Nergal, a wcześniej Holocausto, bez żadnej konsekwencji, nie widząc ze strony władz TVP w tym nic niewłaściwego”. Jeśli powyższe argumenty nie wywołają stosownej reakcji, Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy wezwie do obywatelskiego nieposłuszeństwa pod hasłem: “Stop satanizmowi – stop abonamentowi”. Zwróci się również do reklamodawców o wycofanie się z TVP oraz podejmie “wszelkie możliwe kroki w ramach prawa, gdyż widząc niepokój społeczny, mając na ten temat konkretne raporty i dokumenty, świadomie i zaparcie zarząd TVP podtrzymuje decyzję o promocji ideologii satanistycznej zagrażającej społeczeństwu polskiemu”. Robert Wit Wyrostkiewicz

KRRiT broni “Nergala” 28 września Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji wypowiedziała się w sprawie udziału “Nergala” w programie “The Voice of Poland”, stwierdzając, że zatrudnienie Adama Darskiego w roli jurora nie narusza obowiązującego prawa, a analiza dotychczas wyemitowanych odcinków programu nie daje podstaw do interwencji. “W Polsce nie funkcjonuje tzw. zapis na osobę, znany z przeszłości jako jeden z instrumentów działań cenzorskich, niemający prawa istnieć w systemie demokratycznym” – podkreślono w stanowisku KRRiT. Czyli – według Jana Dworaka i jego kolegów – powstrzymanie promocji człowieka profanującego symbole wiary katolickiej jest niezgodne z ideałami wolności słowa wywalczonymi przez “Solidarność”. Ciekawe, czy takie ideały mieli w głowach stoczniowcy, kiedy strzelała do nich milicja? Przewidując taką odpowiedź ze strony KRRiT, Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy już 8 września wysłało do przewodniczącego Dworaka kolejne pismo z argumentacją wykazującą niewłaściwe zachowania Darskiego już w trakcie realizacji programu w TVP2. Katoliccy dziennikarze do dzisiaj nie otrzymali odpowiedzi. Za to komentując decyzję Rady, jej członek (z rekomendacji prezydenta) Krzysztof Luft dodał nawet, że w kontekście walki z białaczką, która dotknęła Darskiego, za tę działalność “Nergalowi” należy się szacunek, a nie “batożenie różańcem po plecach”. A propos różańca: Darski różaniec zakłada na siebie podczas koncertów, owszem, tylko wówczas Pan Jezus wisi na krzyżu do góry nogami… I takich ludzi broni i promuje Krajowa Rada oraz władze TVP – zdominowane przez polityków PO, PSL i SLD. Tak wygląda ich wolność słowa! Robert Wit Wyrostkiewicz

Pismo prezesa TVP TELEWIZJA POLSKA dr Juliusz Braun Prezes Zarządu Warszawa, dn. 19. 09. 2011 r.

Dot. TVP/JB-1732/2011 /TVP/JB-1673/11/

Szanowny Ks. Dr Bolesław Karcz Prezes ZG Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy

Szanowny Księże, Pozwalam sobie przesłać w załączeniu kopię listu, jaki skierowałem do p. Jana Dworaka Przewodniczącego KRRiT, w sprawie obecności pana Adama Darskiego „Nergala” w audycji „The Voice of Poland. Najlepszy głos”. Z poważaniem Juliusz Braun

TELEWIZJA POLSKA dr Juliusz Braun Prezes Zarządu Warszawa, dnia 16 września 2011 r.

Szanowny Panie Przewodniczący, W odpowiedzi pismo Pana Przewodniczącego z dnia 7 września br. Nr WSW-051-1205/2011/3, przedstawiam stanowisko w sprawie zarzutów zawartych w wystąpieniu prezesa Zarządu Głównego Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy ks. dr Bolesława Karcza. Pragnę na początek przedstawić osobę Adama Darskiego, posługującego się artystycznym pseudonimem „Nergal”. Jest on kompozytorem, producentem muzycznym, multiinstrumentalistą i wokalistą. Płyta jego zespołu, jako pierwsza w historii polskiej muzyki znalazła się na światowej liście sprzedaży magazynu Billboard. Adam Darski w rankingu Decibel Magazine został uznany za 17. Najlepszego gitarzystę dethmetalowego na świecie. W Polsce był czterokrotnie nominowany do muzycznej prestiżowej nagrody Fryderyka, został laureatem Fryderyka 2010 za album roku w kategorii metal. Po wielokrotnie opisywanej w prasie i przedstawianej w mediach elektronicznych walce Adama Darskiego z białaczką, stał się dla wielu Polaków osobą kojarzoną z walką o życie i promowaniem idei przeszczepu szpiku. Udzielił wywiadów wszystkim ważniejszym pismom (Wprost, Newsweek, Przekrój, Pani), był także gościem wielu programów w różnych stacjach telewizyjnych m.in. wiosną brał udział w programie „Tomasz Lis na żywo”. Wystąpił tez w spocie społecznym Fundacji TVN „Nie jesteś sam”. Jest tzw. celebrytą, obecnym w życiu publicznym. Między innymi również z tego powodu został zaproszony do programu. Rola pana Adama Darskiego w programie „The Voice of Poland. Najlepszy głos” sprowadza się wyłącznie do roli eksperta muzycznego. Pan Darski, jako jeden z nielicznych polskich artystów, robiących karierę za granicą, ma za zadanie oceniać i trenować wokalistów. W programie wypowiada się wyłącznie na tematy muzyczne, a nie obyczajowe czy religijne. Swoim zachowaniem, wypowiedziami oraz postawą nie narusza chrześcijańskiego systemu wartości i norm społecznych oraz nie obraża niczyich uczuć religijnych. Dla telewizji publicznej nie bez znaczenia jest tez uniewinniający wyrok Sądy Rejonowego w Gdyni w sprawie A. Darskiego, choć oczywiście wyrok ten może on podlegać krytycznej ocenie.Telewizja Polska stara się jak najrzetelniej wykonywać postawione przez ustawodawcę zadania w zakresie kształtowania programu. Także i w tej sprawie wyważeniu podlega ustawowa zasada, która nakazuje „respektować chrześcijański system wartości za podstawę przyjmując uniwersalne zasady etyki”, z obowiązkiem ukazywania życia społecznego w całej jego różnorodności. Ustawową powinnością mediów publicznych jest również sprzyjanie swobodnemu kształtowaniu się poglądów obywateli oraz formowaniu się opinii publicznej, a także umożliwianie obywatelom i ich organizacjom uczestniczenie w zyciu publicznym poprzez prezentowanie zróżnicowanych poglądów i stanowisk. Realizując te obowiązki zapewnimy w naszych programach miejsce dla poważnej debaty o sprawach, które podniesione zostały przez Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy. Nie oznacza to jednak, ze akceptuję niektóre zachowania Adama Darskiego, które jednak mają miejsce poza programami Telewizji Polskiej, w szczególności zaś publiczne niszczenie Biblii. Mam jednak nadzieję, że prezentowane na antenach TVP cykliczne audycje religijne i transmisje z uroczystości kościelnych świadczą o naszych intencjach. Z wyrazami szacunku Juliusz Braun

Odrodzona tradycja "syndromu wroga" W październiku 1930 r. wybitny pisarz sowiecki Maksym Gorki, "radziecki autorytet moralny", zaprzyjaźniony z wieloma "postępowymi" intelektualistami Zachodu Europy, opublikował w dwóch moskiewskich gazetach: "Izwiestia" i "Prawda", artykuł pod tytułem: "Jeśli wróg nie poddaje się, trzeba go zniszczyć". Przedstawił w nim zasadę tzw. syndromu wroga, głoszącą, że każdy, kto nie jest z nami, jest przeciw nam, jest więc wrogiem, którego należy zniszczyć. Gorki pisał jednak nie o zniszczeniu fizycznym, ale o zniszczeniu - nazwijmy je - intelektualno-moralnym, wykazaniu nicości i podłości kogoś o odmiennym zdaniu. Metoda "syndromu wroga" była szeroko stosowana w propagandzie sowieckiej i naśladującej ją polskiej epoce PRL. Jej specyficzną formą była zorganizowana w latach 50. krytyka działalności wybitnych polskich uczonych - socjologów i filozofów, jak np. małżeństwa Stanisława i Marii Ossowskich, profesorów: Kazimierza Ajdukiewicza, Romana Ingardena, Władysława Tatarkiewicza, Tadeusza Kotarbińskiego. Upowszechniła się również w polemice prasowej.

Można określić następujące negatywne formy tej "krytyki":

- Świadome złudzenie perspektywiczne, postrzeganie rzeczywistości tylko z jednego, doktrynalnie ustalonego punktu widzenia, swoista akceptacja paralaksy w odniesieniu do zjawisk społeczno-ekonomicznych.

- Dostosowanie analizowanej treści do założonego stereotypu wrogiej postawy.

- Kumulacja negatywów, jednostronne ich zmasowanie z zapoznaniem elementów pozytywnych.

- Ogólnikowość formułowanych zarzutów, brak precyzji w ich sformułowaniu.

- Pochopna generalizacja, jeden negatywny przykład uzasadnia generalną negatywną ocenę.

- Świadomie błędna ocena związków przyczynowych.

- Powoływanie się na autorytety z innej dziedziny, np. opinie o problemach ekonomicznych czy problemach zarządzania przedstawiane np. przez wybitnego biologa.

Najczęściej jednak stosowana metoda tej krytyki to szeroko rozbudowana argumentacja personalna (argumentum ad personam), w obrębie której spotykamy elementy wymienionych kategorii syndromu wroga, służące do poniżenia adwersarza, zarówno w kategoriach sprawności intelektualnej, jak i postawy moralnej i obywatelskiej. Można tu wymienić następujące elementy strategii:

- Określenie poglądów "wroga" jako całkowicie błędnych, oczywiście w stosunku do jednej jedynej słusznej idei, przy czym z reguły poglądy "wroga" są przeinaczane i przedstawiane niezgodnie z prawdą lub z intencją autora. Typową metodą tego matactwa jest analiza fragmentów wyrwanych z kontekstu.

- Dyskwalifikacja intelektualnej sprawności adwersarza i zakresu posiadanej wiedzy, bo błędne poglądy dyskwalifikują go.

- Dyskwalifikacja moralna, zazwyczaj łączona z obelżywą formą określenia "wroga" (niskie pobudki moralne, ukryte niecne zamiary, niskiego rzędu motywy, świadoma chęć "mieszania", świadoma dezinformacja).

- Dyskwalifikacja genetyczna (pochodzenie społeczne, co robił poprzednio, jakie są jego powiązania i kontakty).

- Przypisywanie głoszonych przez wroga poglądów określonej opcji politycznej (nie chodzi "wrogowi" o meritum sprawy, tylko o poparcie wrogiej idei politycznej).

- Upowszechnienie skrótowych, obraźliwych określeń w stosunku do swych adwersarzy. Jest to pochodna komunistycznej praktyki skrótowego, obelżywego dyskryminowania swoich przeciwników politycznych.

Klasycznym przykładem tej częstej formy "syndromu wroga" był afisz "AK zapluty karzeł reakcji" i historia marszałka Tity. Był on bohaterem światowej komuny, jako zwycięzca w walce partyzanckiej Jugosławii. Pamiętam, jak w czasie moich studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim przyjechała delegacja młodzieży jugosłowiańskiej. Zgromadzona komunistyczna młodzież z Akademickiego Związku Walki Młodych (AZWM) przywitała ich okrzykami: "Bierut - Tito, Bierut - Tito". Jednego dnia sytuacja się zmieniła. Tito podpisał porozumienie z USA. Natychmiast pojawiły się wszędzie plakaty: "Tito zdrajca", "Tito krwawy kat imperializmu". Na niektórych plakatach Tito miał nawet nóż w zębach. Tymczasem nowy sekretarz Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego Nikita Chruszczow złożył wizytę w Belgradzie. Rozkaz: natychmiast zniszczyć plakaty "Tito zdrajca", bo Tito to znowu bohater socjalizmu.

Lata 90. Pracuję w Montrealu, zbliżają się wybory. Kim Campbell, pierwsza kobieta premier Kanady, szef Partii Postępowo-Konserwatywnej, przystojna, 46-letnia pani, cieszy się wielką popularnością. Moi studenci są jednomyślni: tylko Kim. Wszystkie rankingi wskazują na jej wysokie zwycięstwo w wyborach. Jej przeciwnik Jean Chretien jest szefem Partii Liberalnej, ma miejscowy paraliż twarzy i mówiąc, nieco skrzywia lewą wargę. Parę dni przed wyborami Kim Campbell pokazuje się w telewizji na tle zdjęcia przemawiającego rywala. W pewnym momencie odwraca się i pokazując na skrzywioną wargę Chretiena, pyta: "Czy on może reprezentować na świecie Kanadę?". Następnego dnia na uniwersytecie poruszenie, moi studenci mówią: "Nigdy Kim, a szkoda, taka miła, ale skompromitowała się". Jej partia przegrała, sama, Kim nie weszła do parlamentu. Jean Chretien mianował ją konsulem generalnym Kanady w Los Angeles, sam był świetnym premierem równo przez 10 lat. Nie zapomniano braku kultury, Kim Campbell. W internecie można przeczytać, że jej gest został źle przyjęty w Kanadzie. Okazało się, że tradycja ostracyzmu społecznego w stosunku do niekulturalnych zachowań jest w Kanadzie stale żywa. Od 1989 r. Polska jest znowu nowoczesną, tolerancyjną demokracją, oddaloną od brutalności i prymitywu kulturalnego sowieckich przywódców politycznych i "moralnych autorytetów", intelektualistów typu Maksyma Gorkiego i jego "syndromu wroga". Tymczasem polski minister domaga się zniszczenia opozycji parlamentarnej, nazywając ją "watahą". Wybitny poseł rządzącej partii proponuje zastrzelenie prezesa opozycyjnej partii i wypatroszenie jego wnętrzności. Urzędującego prezydenta RP, uosabiającego majestat Rzeczypospolitej, nazywa się chamem i kpi z jego niskiego wzrostu, publicznie drze się świętą księgę judaizmu i chrześcijaństwa i nazywa się ją g... Polska malarka umieszcza na krzyżu, symbolu chrześcijaństwa, męskie genitalia. Mało tego, morduje się z nienawiści politycznej działacza partyjnego, a po wielu miesiącach nie ma informacji o jego procesie. To wszystko nie są zachowania niedojrzałej chuliganerii malującej swastyki na pomnikach pamięci, ale postawy elity politycznej i artystycznej, w dodatku w wielu periodykach broniącej tych pozbawionych elementarnej kultury osobników. Nie ma ostracyzmu społecznego wobec braku kultury osobistej u elity politycznej i artystycznej w Polsce. Niestety, "syndrom wroga" nie został pogrzebany razem ze zmianą ustroju. Prof. Witold Kieżun

Jak i czemu uniknął procesu Ryszard Krauze Posłowie PO i PSL błyskawicznie zmienili prawo. Dzięki temu uniknął procesu Ryszard Krauze. 21 lipca 2011 roku Sąd Rejonowy dla Warszawy-Śródmieścia umorzył postępowanie, w którym oskarżony był jeden z najbardziej znanych polskich biznesmenów Ryszard Krauze. Sąd nie miał wyjścia – tydzień wcześniej weszła w życie nowelizacja kodeksu karnego, na skutek, której z kodeksu spółek handlowych zniknął art. 585. A właśnie ten przepis – mówiący o działaniu na szkodę spółki – posłużył prokuratorom do oskarżenia trójmiejskiego biznesmena. W październiku 2010 r. prokuratura apelacyjna postawiła Krauzemu zarzut działania na szkodę jego spółki Prokom Investments. Chodziło o pożyczkę w wysokości 3 mln zł, jakiej udzieliła firmie K&K. Według prokuratury pieniądze zostały pożyczone na warunkach korzystnych dla K&K i bez zabezpieczenia, choć firma ta była winna spółkom Krauzego już 28 mln zł. Biznesmen tłumaczył, że na transakcji nie stracił, lecz zarobił, bo sprzedał wierzytelność z zyskiem. Prokuratorzy ustalili jednak, że została ona sprzedana, kiedy było już jasne, że transakcją interesują się śledczy i funkcjonariusze ABW, którzy przesłuchiwali pracowników firmy Krauzego. Na dodatek odkryli oni, że wierzytelność kupiła firma pośrednio powiązana kapitałowo z firmami biznesmena. Akt oskarżenia trafi do sądu 30 grudnia 2010 r. Wtedy wydarzenia nabrały gwałtownego przyspieszenia. W Sejmie od końca listopada 2010 r. czekał na rozpatrzenie rządowy projekt ułatwień dla przedsiębiorców zakładający m.in. nowelizację k.s.h. Nie było w nim jednak propozycji zmiany artykułu 585. Zgłosił ją w lutym poseł PSL Krzysztof Borkowski. Według niej prokuratura nie mogłaby ścigać z urzędu działania na szkodę spółki. Pod koniec marca zmiana k.s.h. została uchwalona głosami PSL i PiS. Okazało się jednak, że już po zmianach prokuratura znalazła w przepisach furtkę pozwalającą nadal ścigać takie przestępstwo z urzędu. Ale to nie był koniec sprawy. Równolegle pracowano, bowiem w Sejmie nad projektem zgłoszonym przez Naczelną Radę Adwokacką. Na jej czele stoi mec. Andrzej Zwara, współwłaściciel znanej kancelarii, która w przeszłości obsługiwała spółki Krauzego. 14 stycznia 2011 r. Zwara na noworocznym spotkaniu adwokatury, na którym był m.in. Krauze, wręczył projekt zmiany art. 585 ministrowi sprawiedliwości Krzysztofowi Kwiatkowskiemu. Trafił on jednocześnie do Sejmu. W czerwcu głosami PO i PSL Sejm w ogóle usunął z k.s.h. art. 585. Ostatecznie pozbawiło to prokuraturę możliwości ścigania Krauzego. Cezary Gmyz

Podatek Tobina w UE? Po latach oporów i niechęci Komisja Europejska proponuje wprowadzenie słynnego podatku Tobina. Czy słusznie? Pogrążająca się w kryzysie Unia Europejska desperacko szuka nowych źródeł finansowania swego przepastnego i coraz bardziej dziurawego budżetu. 28 września Komisja Europejska formalnie zaproponowała wprowadzenie pomysłu, którego przez długie lata nawet nazwy wzdragano się wspominać i który budzi grozę wśród finansowych spekulantów na całym świecie. Chodzi o podatek od transakcji finansowych (Financial Transactions Tax, FTT) znanego wśród tych, którzy chcieliby użyć przychodów z tego źródła na pomoc społeczną jako „podatek Robin Hooda” (w Polsce powiedzielibyśmy raczej „janosikowe”), od dawna bardzo popularnego zwłaszcza w kręgach lewicy jako podatek Tobina. Jego nazwa pochodzi od nazwiska amerykańskiego ekonomisty Jamesa Tobina z Princeton, który opracował i zaproponował tę koncepcję dla rynków finansowych (sugerował 0,5% od transakcji) zaraz po Bretton Woods w 1971 roku, kiedy to zarzucono zasadę utrzymywania pokrycia dla walut w złocie. Powodem pomysłu Tobina była troska o stabilność rynków finansowych i chęć ograniczenia łatwej do przewidzenia tendencji do spekulacyjnego przeskakiwania z jednej waluty w drugą. Wprawdzie w rok później (1972) Tobin dostał Nobla z ekonomii, ale o jego podatku kazano zapomnieć. Nie po to wielcy spekulanci wywalczyli sobie swobodę manipulacji walutą, aby dać sobie nałożyć taki kaganiec. Jeżeli pomysł zostanie przyjęty, wejdzie w życie w UE od 1 stycznia 2014 roku. Wszystkie transakcje na papierach wartościowych zdenominowanych w Unii Europejskiej (nie tylko w euro) będą obciążone podatkiem 0,1%, a wszystkie obroty instrumentami pochodnymi w wysokości 0,01% według sumy nominalnej, na której się opierają. Będą oczywiście wyjątki, jak np. pierwsze emisje akcji i obligacji, prosta umiejscowiona wymiana walut, oraz transakcje z udziałem centralnych instytucji rozliczeniowych. Wyłączone będą również bankowe produkty detaliczne, jak np. pożyczki mieszkaniowe i hipoteczne. Ogółem jednak Komisja liczy, że podatek obejmie ok. 85% wszystkich transakcji między dealerami w Europie i przyniesie w sumie ok. 55 miliardów euro do kas państw członkowskich a zatem i Unii jako całości. Największym zarzutem jaki wysuwają przeciwnicy tego podatku jest to, że bezpośrednim jego efektem będzie masowa i bardzo łatwa ucieczka większości łatwych do opodatkowania kapitałów i transakcji poza Unię. Wprawdzie Komisja EU przedstawia swą inicjatywę jako początek globalnej reformy, którą podchwycą inni i głosi, że wszyscy pójdą jej śladem, ale raczej trudno będzie o międzynarodowy entuzjazm w tej sprawie. Bardziej prawdopodobne jest, że znajdzie się wielu chętnych na to, aby przywabić do siebie tych, którzy z Unii będą uciekać i można nawet już dziś pokazać paru kandydatów na „kraje taniej bandery finansowej”. Nawet obliczenia samej Komisji przewidują, na podstawie nieudanego eksperymentu, jaki z podatkiem Tobina przećwiczyła Szwecja w latach 1984-95, że 90% obrotów derywatywami (tj. instrumentami pochodnymi) zostanie przeniesione do stref pozapodatkowych, których przecież nikt zakazać nie może. Wątpliwe jest jednak, czy sam pomysł przejdzie. W szczególności Londyn, który jest największym centrum finansowym Europy, nie będzie miał powodów, aby go poprzeć. A wprowadzenie podatku Tobina wymagać będzie jednomyślności. Ministrowie finansów strefy euro, która najbardziej rozpaczliwie szuka nowych źródeł dochodu i którzy najgorliwiej popierają ideę FTT, już zapowiedzieli, że w razie brytyjskiego veta wprowadzą ten podatek po prostu u siebie. Oznacza to jednak tylko tyle, że w praktyce Londyn umocni swą pozycję jako światowe centrum spekulacji finansowych i przechwyci dużą część obrotów np. z giełd Paryża i Frankfurtu. Mimo, że w tej perspektywie cały pomysł zaczyna wyglądać zgoła groteskowo, jego zwolennicy nie dają za wygraną. Jednym z ich argumentów jest ten, że FTT będzie sprawiedliwym sposobem odzyskania przynajmniej części kosztów ratowania skóry bankierom i instytucjom finansowym przez finanse publiczne w czasie spazmów kryzysu przez ostatnie trzy lata. Wierzą oni również, że ucieczka najbardziej gorącego pieniądza spekulacyjnego, a zwłaszcza ultraszybkich transakcji zautomatyzowanych da się jakoś przeboleć, ponieważ z definicji i tak są to transakcje z bardzo znikomą marżą do opodatkowania. Sama Komisja zakłada, że wprowadzenie tego podatku na dłuższą metę obniży PKB w Europie o 0,5 do 1,8%. Jak na inicjatywę, która ma być nowym źródłem przychodów budżetowych w czasach rosnącego kryzysu, wprowadzenie podatku Tobina zakrawa w tej sytuacji na perwersję. Chyba, że pomysłodawcy z Brukseli uważają, że spadkiem PKB nie warto się przejmować, bo przecież i tak jest to sztuczne i fałszywe kryterium wzrostu gospodarczego. Bogusław Jeznach

Ciemnogrodzianie! Kołtun się szerzy! Rzecz o cudach i... cudakach. Nie polecam PIS -owcom i katolikom, zaraz, znajoma mówiła mi, że to jedno i to samo. Każdy PIS-owiec jest katolikiem i odwrotnie. Poważnie? Od zawsze pasjonowała mnie odmienność ludzi z całym bagażem ich zasad, wierzeń, zachowań i charakterów. Utwierdziłem się w przekonaniu, że ludzie szukają pewnej odskoczni od szarej codzienności, a skłonność do legend, ma poczesne miejsce w folklorze większości z nich. Bywałem w różnych miejscach, gdzie dopatrywano się cudów, zapraszano mnie po to, abym utwierdził niedowiarków, że pewne zjawiska są dalekie od nauki i można przypisać im charakter cudów. Kręgi zbożowe, rzekome wytwory obcej cywilizacji, okazały się dziełem stóp żartownisiów, którzy rośliny traktowali jak malarz płótno, tuż przed stworzeniem dzieła. Płaczące krwią figurki Matki Bożej okazywały się wydzieliną beztlenowców. Obrazy świętych w szybach wiejskich domostw, były zanieczyszczeniami szkła substancjami ropopochodnymi, a cudowne źródła pospolitymi ściekami. Z uśmiechem wspominam także pomnik Naszego Papieża w pewnej miejscowości, pod którym trysnęło źródełko, oczywiście cudowne. Ludzie twierdzili, że leczy wzrok, cóż woda była, to fakt, jednak jej pochodzenie było zupełnie banalne. Pochodziła z pękniętej rury wodociągowej, na której jakiś osioł ustawił wielotonowy postument. Rura nie wytrzymała masy i…cud gotowy. Gdybym chciał wymienić wszystkie odwiedzone miejsca, tekst składałby się wyłącznie ze wskazań i wyjaśnień. Wyobraźnia ludzi zdaje się nie mieć granic, głupota zaś bywa szkodliwą. Wojciech Cejrowski, prawie mój sąsiad, wsławił się WC- kwadransem, a główną rolę w jego programach grali Ciemnogrodzianie i nie jest ważne to, że okazał się ortodoksyjnym „katolem”, istotne było to, że walczył z polskim kołtunem wierząc. Być może zawdzięcza to swoim dziadkom, których filozofię życia przelał na grunt swojego, czy dobrze? Pewnie tak, warto czerpać ze źródeł, które oparto na doświadczeniu życiowym, ale żeby od razu dopatrywać się we wszystkim cudów? Zostawmy Cejrowskiego w spokoju, niech drepcze boso po kolejnym kontynencie, skoro nie stać go na buty. Jeżeli zdarzają się cuda, mechanizm jest prosty, tłumy ludzi, krzyże, nawiedzeni idioci, którzy szerzą kult licho wie, czego. Kościół jest w tych sprawach bardziej, niż sceptyczny, jednak ostatnio potrzebuje cudów, aby wyjść na swoje. Świątynie coraz częściej świecą pustymi ławami, a wierni zdecydowanie chętniej wybierają spacery po supermarketach. Cóż, ślad naszych czasów. – W Sokółce cud wiary został umocniony cudem empirycznym – powiedział metropolita białostocki arcybiskup Edward Ozorowski podczas uroczystości adoracji Najświętszego Sakramentu połączonej z prezentacją tkanki mięśnia sercowego, która ma być "cząstką Ciała Pańskiego". Trzy lata temu w parafii św. Antoniego Padewskiego w Sokółce (województwo podlaskie) jednemu z księży upadł komunikant. Według białostockiej kurii, która powoływała się m.in. na ustalenia specjalnej komisji kościelnej i nieformalne badania patomorfologiczne, podczas próby rozpuszczenia w wodzie hostia przemieniła się w ludzką tkankę mięśnia sercowego w agonii. Po wydarzeniach, które przez rok utrzymywane były w ścisłej tajemnicy, rozpoczęła się dyskusja, czy w Sokółce doszło do cudu eucharystycznego, czyli nadprzyrodzonej przemiany chleba w ciało Jezusa Chrystusa. Wielu wiernych nie miało, co do tego wątpliwości i sokólska parafia niemal z dnia na dzień stała się celem wielu pielgrzymek. Na razie jednak Stolica Apostolska nie potwierdziła cudu oficjalnie. Według ks. dr. Andrzeja Dębskiego, rzecznika białostockiej kurii, nie należy się spodziewać szybkich decyzji Watykanu w tej sprawie. – Kościół będzie obserwować, czy będzie się rozwijał kult w tym miejscu, czy będą miały miejsce niewytłumaczalne zjawiska takie jak uzdrowienia czy nawrócenia – wyjaśnił ks. Dębski. Do niedzieli biała tkanina z ciemną plamką umieszczona w specjalnym relikwiarzu była przechowywana w sejfie w kaplicy na plebanii. Podczas niedawnej, uroczystej procesji została po raz pierwszy zaprezentowana kilku tysiącom wiernych, którzy przybyli do Sokółki z całej Polski. Relikwiarz trafił do Kaplicy Matki Bożej Różańcowej w sokólskiej świątyni, gdzie został umieszczony za pancerną szybą. – To, co się wydarzyło w Sokółce, wiążemy z wiarą. Ma ona być tak mocna, by to, co niemożliwe, stawało się możliwe – mówił abp Edward Ozorowski. – Dla Boga, bowiem nie ma nic niemożliwego. A dla patomorfologów? Cóż, stwierdzili, że to fragment jakiegoś mięśnia, być może serca, może wątroby, zaraz, a wątroba jest mięśniem? Dobre. Nie wiem, kim byli lekarze, którzy dokonali oględzin znaleziska, wiem jednak, że niemiałbym większych problemów z aranżacją podobnego zdarzenia. To trochę jak z Nowakiem (tym od rąk, które leczą, być może nawet z głupoty), czy Jackowskim, któremu wielokrotnie udowodniłem, że był, jest i pozostanie zwyczajnym ślusarzem, który wpadł na pomysł zarabiania pieniędzy w najprostszy z możliwych sposób – na tragedii ludzkiej. Niech żyje Człuchów i Straż Miejska tego stukniętego miasteczka, gdzie w wolnych chwilach ściga się czarownice na pobliskich bagnach. Wielu nawet nie podejrzewa, że „polska ezoteryka”, to nie kwestia wiary, a nielegalnej organizacji, która skupia tych cudaków w swoich strukturach w oparciu o spis zasad właściwych sektom. Nie dajmy się zwariować, inaczej dołączymy do Ciemnogrodzian, a stąd już łatwa droga do jaskiń i kultu Słońca, NWO, chemitrails, wody i innych głupot. Ta przedostatnia może mieć różne oblicza, i to dalekie od święconej, czy destylowanej. Co pozostaje? Tylko wynalazek Indian i szatana – ognista, a ta zawsze łączy poglądy zwolenników i przeciwników bzdur. ZeZeM_

Ks. Gwidon Pozzo o Bractwie św. Piusa X i Mszy świętej „po staremu”

Tłumaczenie na kolanie – specjalnie dla moich P.T. Czytelników [Dextimus]

Uczestniczył Ksiądz prałat w rozmowach z Bractwem Świętego Piusa X. Jakie wrażenia odnosi ksiądz z tych spotkań? Gdzie jesteśmy obecnie? Czy jest szansa na rychłe pojednanie? Moje wrażenia są zasadniczo pozytywne, jeśli chodzi o serdeczność rozmów i muszę powiedzieć, że zawsze były one prowadzone w klimacie szczerości, nierzadko bardzo żywiołowe dialogi, co jest zrozumiałe biorąc pod uwagę problematykę poruszanych zagadnień i tematów dyskusji. Choć z pewnością nie rozstrzygnęliśmy wszystkiego, myślę, że doszliśmy do punktu podjęcia decyzji na tej drodze, która w ogromnej mierze ułatwiła szczegółowe sprecyzowanie stanowisk Bractwa Piusa X oraz ekspertów z Kongregacji Nauki Wiary, co jest właśnie teraz niezbędne, aby przejść do etapu rozszerzenia dyskusji już na poziomie konkretnych problematycznych punktów w celu znalezienia możliwości przezwyciężenia trudności doktrynalnych, które zostały zasygnalizowane

Czy istnieje modus procedendi, sposób kontynuowania prac w przypadku gdyby preambuła doktrynalna nie została zaakceptowana przez Bractwo? Tekst preambuły doktrynalnej został przekazany biskupowi Fellay i przełożonym Bractwa w celu omówienia i udzielenia odpowiedzi, która mamy nadzieję, będzie pozytywna i twierdząca. Bractwo w razie trudności nadal ma prawo wnioskowania o do nas o wyjaśnienia niezrozumiałych treści, na które to zapytania z całą pewnością odpowiemy w rozsądnym czasie. Stawianie w obecnej chwili pytania o to co się stanie, jeśli takie trudności miałyby być uznane za poważne i nie do przezwyciężenia jest bezpodstawne. W tej chwili nie ma takiego zagrożenia.

Bractwo nie powstało, jako bezpodstawny kaprys, ale w odpowiedzi na bardzo poważny kryzys Kościoła, zwłaszcza w krajach takich jak Niemcy, Francja i Szwajcaria. Ten kryzys trwa. Czy uważa ksiądz, że po zawarciu porozumienia w Rzymie, placówki Bractwa będą mogły współistnieć w tych krajach, pod kuratelą Kościoła instytucjonalnego? Cóż, powiedziałbym po prostu, że ci, którzy są prawdziwie i w pełni katolikami mogą żyć w pełni i prawidłowo w Kościele katolickim, tam gdzie Kościół katolicki istnieje i rozwija się. To nie jest tylko kwestia katechizmowej regułki, to jest egzystencjalne stwierdzenie, które odpowiada rzeczywistości Kościoła katolickiego. To oczywiście nie oznacza, że ​​nie ma żadnych trudności, a także z uwagi na krytyczną sytuację, w której znajduje się wielu katolików w tych i innych krajach, ale w historii nie brakowało podobnych przypadków, a więc odpowiedź jest bardzo prosta: ci, którzy są prawdziwie i w pełni katolikami nie tylko mają prawo, ale faktycznie są uradowani z bycia w Kościele katolickim.

Jakie są powody do wrogości w wielu kręgach Kościoła wobec liturgii celebrowanej przez Kościół i tak wielu świętych, która walnie przyczyniła się do spektakularnego rozwoju Kościoła? Jest to złożony problem, gdyż myślę, że istnieje wiele czynników wpływających na zrozumienie powszechnie istniejących nadal uprzedzeń w stosunku do nadzwyczajnej formy liturgii. Trzeba pamiętać, że od wielu lat w Kościele katolickim brakuje naprawdę odpowiedniej i wszechstronnej formacji liturgicznej. Niektórzy próbowali wprowadzić zasadę pęknięcia, dystansu, radykalnego zerwania między reformą liturgiczną zaproponowaną, ustaloną i ogłoszoną przez papieża Pawła VI i liturgią tradycyjną. W rzeczywistości jest inaczej, bo jest oczywiste, że istnieje znaczna ciągłość w liturgii i w historii liturgii, co można określić mianem rozwoju, postępu, odnowy, ale nie jest zerwaniem lub brakiem ciągłości, a więc te uprzedzenia zdecydowanie wpływają na myślenie różnych ludzi, w tym duchowieństwa i wiernych. Musimy przezwyciężyć uprzedzenia, musimy zapewnić pełną i autentyczną formację liturgiczną i zauważyć, jak w rzeczywistości księgi liturgiczne reformy liturgicznej pożądanej przez papieża Pawła VI to jest jedno, a zupełnie czymś innym są formy realizacji , które miały miejsce w praktyce w wielu częściach świata katolickiego, które są w rzeczywistości nadużyciami reformy liturgicznej Pawła VI, a także zawierają błędy doktrynalne, które muszą być poprawione i odrzucone. To, co Ojciec Święty Benedykt XVI, w swoim niedawnym przemówieniu na Anselmianum późną wiosną tego roku, starał się potwierdzić. Zreformowane księgi liturgiczne to jedno, a czym innym są jednak konkretne formy realizacji, które, niestety, rozprzestrzeniły się w wielu miejscach i nie są zgodne z zasadami ustanowionymi wyraźnie w konstytucji Soboru Watykańskiego II na temat kultu Bożego, Sacrosanctum Concilium.

Bp Fellay otrzymał 14 września poufną preambułę. Dzień później, Andrea Tornielli już znał jej treść. Jak to możliwe, że informacje poufne z Watykanu tak szybko przedostają się do prasy? Dziennikarze mają zadziwiającą zdolność do przechwytywania wiadomości, co jest raczej godne podziwu pod pewnym względem, ale chciałbym powiedzieć, że w tym przypadku dziennikarze, nie tylko Tornielli, ale także inni ujawnili następnego dnia elementy, których nie nazwałbym istotnymi, istotne treści preambuły w jej szczegółach nie są nadal znane publicznie, a przynajmniej nie zostały upublicznione do tej pory. W tym sensie uważam, że nadal zachowana zostaje poufność w tej sprawie. Mam nadzieję, że będzie tak samo w przyszłości.

Czy ma ksiądz jakieś osobiste doświadczenia z Mszą łacińską przed rozpoczęciem pracy w komisji Ecclesia Dei? W jaki sposób wspomina Ksiądz swoje doświadczenia liturgicznych zmian w latach sześćdziesiątych? To są pytania. Na pierwsze odpowiem, że przed motu proprio Summorum Pontificum z 2007 roku, nie miałem w ogóle kontaktu z celebracją Mszy w starym rycie, zacząłem odprawiać Mszę w nadzwyczajnej formie rytu dopiero po Motu Proprio Summorum Pontificum, które pozwoliło na te celebracje. Jak przeżyłem zmiany w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych? Muszę powiedzieć, że, zgodnie ze zwyczajami, w jakich zostałem nauczony i uformowany przez moich nauczycieli w seminarium, a zwłaszcza moich profesorów teologii na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim, zawsze starałem się zrozumieć, czego naucza Magisterium poprzez lekturę jego tekstów, a nie przez to, co proponowali niektórzy katoliccy teologowie lub czyjeś publikacje na temat tegoż Magisterium. Więc nigdy nie miałem żadnych problemów z zaakceptowaniem zreformowanej Mszy Pawła VI, ale szybko zorientowałem się, że ze względu na wielki bałagan wprowadzony do Kościoła po 1968 r., bardzo często Msza Pawła VI była całkowicie zdeformowana i była sprawowana w sposób całkowicie sprzeczny z głębokimi intencjami ustawodawcy, to jest Ojca Świętego, więc mam również całkiem bezpośrednie doświadczenie tej choroby, tego upadku liturgii, o którym kardynał Ratzinger pisał w niektórych z jego książek i publikacji na temat liturgii, i zawsze starał się utrzymać dwie rzeczy odrębne: Co innego obrzędy, teksty mszału, a co innego sposób celebracji liturgii w wielu miejscach i okolicznościach, w szczególności na zasadzie kreatywności, dzikiej kreatywności nie mający nic wspólnego z Duchem Świętym a zamiast tego, powiedziałbym, będący dokładnie przeciwieństwem tego, co Duch Święty chce.

Dlaczego warto promować dawną Mszę? Ponieważ dawny ryt Mszy wyraźnie podkreśla pewne wartości i pewne podstawowe aspekty liturgii, które zasługują na zachowanie, i nie mówię tylko o języku łacińskim lub chorale gregoriański, mówię o sensie tajemnicy, sacrum, traktowaniu Mszy jako ofiary, rzeczywistej i substancjalnej obecności Chrystusa w Eucharystii oraz fakt, że istnieją wielkie chwile wewnętrznego skupienia, wewnętrznego uczestnictwa w Boskiej liturgii. Wszystkie te podstawowe elementy, które są szczególnie istotne w starożytnym rycie Mszy – nie mówię, że elementy te nie istnieją w Mszy posoborowej Pawła VI – ale mówię, że są one znacznie bardziej uwydatnione w dawnej Mszy i to może ubogacić nawet tych, którzy celebrują lub uczestniczą w Mszach w zwykłej formie. Nie jest wykluczone, że w przyszłości będziemy również w stanie osiągnąć jakieś zjednoczenie dwóch form, z elementami, które pasują do siebie i wzajemnie się uzupełniają, ale to nie jest cel do osiągnięcia w krótkim czasie, a zwłaszcza nie może on wynikać z decyzji podjętych przy biurku, ale decyzja która wymaga dojrzewania całego ludu chrześcijańskiego, który jest wezwany do zrozumienia wartości obu form liturgicznych tego samego rytu rzymskiego. Dextimus

http://breviarium.blogspot.com

Gajowego ciarki przeszły na myśl o „zjednoczeniu dwóch form, z elementami, które pasują do siebie i wzajemnie się uzupełniają”. Przypomina to pasztet końsko-zajęczy: pół konia, pół zająca. Miejmy nadzieję, iż Bractwo nie pójdzie drogą brania jakiejś średniej arytmetycznej z Mszy katolickiej i protestanckiego nabożeństwa, „nowusa”.

Kulisy soborowego milczenia o komunizmie “Komunizm był niewątpliwie najokazalszym, najtrwalszym i najbardziej brzemiennym w skutki zjawiskiem dwudziestego wieku, a Sobór, który przecież wydał konstytucję o Kościele w świecie współczesnym Gaudium et spes, w ogóle o nim nie wspomina. Komunizm narzucił podbitym ludom ateizm jako oficjalną filozofię czy wręcz religię państwową, a Sobór, choć rozwodził się nad ateizmem, ani słowem o tym nie wspomniał. Kiedy odbywały się obrady soborowe, więzienia komunistyczne pozostawały jeszcze miejscami niewysłowionych cierpień i upokorzeń wielu ‘świadków wiary’, a Sobór o tym nie wspomina. Czym jest wobec tego milczenia, rzekome milczenie w obliczu zbrodni nazizmu, które niektórzy katolicy, w tym również uczestnicy Soboru, zarzucają Piusowi XII” – pisał 4 lata temu w swych wspomnieniach nestor włoskiego Kościoła kard. Giacomo Biffi. Dziś przypomniano we Włoszech zarzuty sędziwego już purpurata w związku z prezentacją książki Jeana Madirana „Układ z Metzu”. Opisuje ona tajną i niepisaną umowę Watykanu i Moskwy zawartą właśnie w Metzu w północnej Francji. O co w niej chodziło? Jan XXIII poprosił Kościół prawosławny, aby przysłał swych obserwatorów na Sobór. Patriarchat moskiewski odmówił udziału w obradach. Z drugiej strony Kreml dobrze wiedział, że w ramach oficjalnych przedsoborowych konsultacji dotyczących zagadnień, które mają być podjęte na Soborze, większość biskupów zaapelowała o oficjalne potępienie komunizmu. Janowi XXIII tak bardzo zależało na obecności przedstawicieli rosyjskiego prawosławia, że za ich przyjazd zaoferował Moskwie milczenie na temat komunizmu. Tego właśnie dotyczyło spotkanie w Metzu, w którym z ramienia Stolicy Apostolskiej uczestniczył kard. Eugène Tisserant, ówczesny dziekan kolegium kardynalskiego, a ze strony rosyjskiej Nikodem, wówczas metropolita jarosławski. Rekonstruując umowę z Metzu, Jean Madiran powołuje się na wspomnienia biskupa tego francuskiego miasta, który wyznał publicznie: „To właśnie w naszym regionie miało miejsce spotkanie incognito kard. Tisseranta z Nikodemem. Metropolita Nikodem zgodził się wówczas, by wystosowano oficjalne zaproszenie do Moskwy z zapewnieniem o apolitycznym charakterze Soboru” – oświadczył bp Paul Joseph Schmitt, gospodarz spotkania. Francuski pisarz i dziennikarz przytacza też wspomnienia niemieckiego teologa Bernarda Häringa, sekretarza i koordynatora komitetu redakcyjnego soborowej konstytucji o Kościele w świecie współczesnym: „Wiedziałem z całą pewnością – pisze Häring – że Papież Jan obiecał władzom rządowym w Moskwie, że Sobór nie wyda jakiegokolwiek potępienia komunizmu, aby dzięki temu mogli w nim uczestniczyć obserwatorzy Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej”. Istnienie porozumienia między Moskwą i Watykanem potwierdził też w 1963 r. biuletyn Francuskiej Partii Komunistycznej France Nouvelle. Czytamy w nim: Kościół katolicki „nie może już się zadowolić prostackim antykomunizmem. On sam, przy okazji dialogu z Rosyjską Cerkwią Prawosławną, zobowiązał się zresztą, że w czasie Soboru nie będzie żadnego bezpośredniego ataku na reżim komunistyczny”. O gwarancjach danych Moskwie przez Jana XXIII wspominał też w 1963 r. katolicki dziennik La Croix. Zarówno Jan XXIII, jak i Paweł VI dotrzymali umowy z Metzu. Kiedy w 1965 r. ponad 400 ojców soborowych złożyło petycję z wnioskiem o zajęcie się komunizmem w Gaudium et Spes, ich petycja została odrzucona bez wyjaśnień i jakiejkolwiek dyskusji w czasie obrad. Co więcej, kiedy 15 listopada 1965 r. Paweł VI wyliczał w swych zapiskach zobowiązania Soboru, wymienił wśród nich: „nie wspominać o komunizmie”, dodając w nawiasie: r. 1962, co bezpośrednio zdaje się odsyłać do tajnego spotkania w Metzu. kb/ il tempo, vatican insider

Fragment opracowania “FATIMA – aktualność Przesłania i konsekwencje niesubordynacji” [..] Umowa Watykan-Moskwa W sierpniu 1962 roku w klasztorze na przedmieściach francuskiej miejscowości Metz, spotkali się przedstawiciele Kościoła katolickiego i schizmatycznego ‘kościoła’ prawosławnego celem przedyskutowania możliwości uczestnictwa strony wschodniej w mającym rozpocząć się za dwa miesiące soborze. Rozmowy, zainicjowane na specjalne polecenie Jana XXIII, którego wyraźnie inspirował doradca papieża, kardynał Montini, prowadzone były przez kardynała Eugene Tisserant i Metropolitę ‘kościoła’ prawosławnego Nikodema, zresztą agenta KGB. Podczas spotkania, znanego w historii pod nazwą “Umowy Watykan-Moskwa” lub “Paktu w Metz”[47], ustalono, że aby na Soborze mogli uczestniczyć wysłannicy ‘kościoła’ prawosławnego, Kościół będzie musiał spełnić jeden warunek: Sobór zajmie neutralne stanowisko odnośnie komunizmu. I tak rzeczywiście się stało. Umowa Jana XXIII była skrupulatnie dotrzymywana podczas wszystkich obrad soborowych i zadbano, by podczas nich nie skrytykowano komunizmu. Ba, sama nazwa “komunizm” nie pojawiła się w jakimkolwiek dokumencie soborowym. Przyzwolenie na zapomnienie o komuniźmie, zapomnienie o jego zbrodniach i ofiarach, a także o cały czas aktualnych niebezpieczeństwach, które stwarzał, było bulwersujące. Jak można było odrzucić zdroworozsądkowe potępienie diabelskiego systemu, jak można było odrzucić przekreślenie kwintesencji poprzednich soborów, które w historii zbierały się właśnie po to, by zajmować się bieżącymi zagrożeniami dla Kościoła i człowieka potępiając je jednoznacznie, wreszcie jak można było odrzucić ostrzeżenia Matki Bożej wyrażone w Fatimie? Wyjaśnienia można szukać tylko w antyfatimskiej i szatańskiej inspiracji. Już podczas obrad soborowych, odkładając na bok ostrzeżenia poprzednich papieży i zapatrując się w utopijne ‘braterstwo pomiędzy ludźmi’, Jan XXIII wydaje 11 kwietnia 1963 roku przełomową encyklikę Pacem in Terris (‘Pokój na ziemi’)[48]. Szybko przetłumaczona przez Watykan na język rosyjski, dotarła do Chruszczowa, który poprzez tekst w Izwiestii dał do zrozumienia, iż czuje intencje Watykanu, bowiem “Papież daje dowód pewnej tolerancji w kierunku ateistycznych komunistów.” Dowody tej ‘tolerancji’ przekroczyły wszelkie granice tolerancji. Oczywiście nie tylko słowo “komunizm” nie padło ani razu w Encyklice – wszak nie można było rozjuszać przyszłych partnerów dialogu – ale posunięto się dalej i zastosowano swoiste rozróżnienie pomiędzy jakimiś nieokreślonymi z nazwy i gatunku błędnymi teoriami, a praktyką i poczynaniami, w których przecież istnieje cząstka “słusznych dążeń ludzkich”, i w których z pewnością tkwią dobre i godne uznania elementy (por. punkt 159 Encykliki). Cały czas ciśnie się pytanie: jak można było po dwóch wojnach światowych, po horrorze komunistycznych rewolucji, po dziesiątkach, a może i setkach milionów (wliczając komunistyczne Chiny i resztę świata) krwawych i niewinnych ofiar, mówić o systemie, w którym mogą występować “godne uznania elementy”? Zaiste, niepojęte. Jeszcze nie tak dawno, zaledwie 26 lat wcześniej papież Pius XI w w swej encyklice Divini Redemptoris użył potępiających słów wobec głównego zła współczesnego świata i bez wahania użył słów: komunizm, socjalizm i bolszewizm 74 razy, a tutaj, w czasie gdy księża i biskupi dogorywali w łagrach ‘Kraju Rad’, w Europie Wschodniej brutalnie przekuwano Człowieka w ‘Nową Jakość’, w Chinach mordowano miliony ludzi, w Azji, Afryce i Ameryce Południowej instalowano prosowieckie reżimy – Jan XXIII nie tylko nie wymienia z imienia diabelskiej ideologii, ale znajduje w niej godne uznania elementy. Niepojęte. [...]

Za: Radio Watykańskie (03/10/2011)

http://www.bibula.com/

Kryształowy Barak Platformy Obywatelskiej Matrycą ideologiczną Platformy Obywatelskiej jest liberalizm. Jak wiadomo, jest to ideologia o długiej już tradycji, toteż wielonurtowa i mieszcząca w sobie tendencje często wzajemnie się w wielu punktach wykluczające, nadto zaś posiadająca swoje przedmiotowe odniesienia do wielu różnych sfer życia: nie tylko politycznej, ale również ekonomicznej, obyczajowej i ogólnie rzecz biorąc – duchowej. W tej analizie pominę większość z tych odniesień, koncentrując się na kwestii zasadniczej podjętego tu tematu, tj. stosunku liberałów do religii i Kościoła. Jeśli chodzi o wewnętrzne zróżnicowanie liberalizmu, to nieustającą wartość zachowuje klasyfikacja dokonana przez Papieża Leona XIII w encyklice “Libertas” z 1888 roku, gdzie zidentyfikowane zostały trzy stopnie liberalizmu: pierwszy, skrajny, neguje istnienie porządku nadprzyrodzonego; drugi, umiarkowany, go ignoruje; trzeci zaś, najbardziej umiarkowany, separuje oba porządki, co jednak sprawia, że w praktyce prowadzą one do tego samego rezultatu. Podział ów pokrywa się z ustaleniami historyków idei, którzy pierwszy typ liberalizmu nazywają lewicowo-liberalnym radykalizmem (ze względu na jego najbardziej wyrazistą historycznie postać – również jakobinizmem); drugi – prawicowym liberalizmem klasycznym (albo konserwatywnym), trzecią natomiast odmianę wiążą z tzw. liberalizmem katolickim, usiłującym dostosować Kościół do warunków określanych przez triumfujący świat laicko-liberalny.

Od “neutralizmu” do antychrześcijańskiego radykalizmu W którym z powyższych stopni (lub odmian) liberalizmu należałoby usytuować Platformę Obywatelską? Jeżeli weźmiemy pod uwagę sferę deklaratywną oraz prehistorię “nuklearnego jądra” tej partii (czyli grupę skupioną jeszcze w podziemiu wokół gdańskiego “Przeglądu Politycznego”, z której w latach 90. wyłonił się Kongres Liberałów), to w odmianie drugiej, czyli liberalizmu umiarkowanego. Sam Donald Tusk i jego koledzy podkreślają, iż uformowali się na lekturze dzieł klasycznych myślicieli liberalnych, takich jak Friedrich August von Hayek, Milton Friedman czy Raymond Aron. Nie ma podstaw zaprzeczać temu, wszelako należy zauważyć, że myślicieli tego nurtu łączy bez wyjątku całkowicie zsekularyzowany i zlaicyzowany ogląd wszystkich rzeczy. Nie byli oni wrodzy religii – bynajmniej. Zdarzało im się wypowiadać opinie przychylne religijności, a zwłaszcza wynikającej z niej moralności, która (między innymi) uczy tak cenionych przez nich cnót uczciwości, rzetelności, dotrzymywania słowa, powściągliwości czy oszczędności, słowem – tych wszystkich, które fundują idealizowane przez nich “społeczeństwo kupieckie” w klasycznym modelu kapitalizmu. Jest to jednak rodzaj uznania z pobudek czysto utylitarnych, które z tak charakterystycznym dla siebie sarkazmem wyraził Winston Churchill, powiadając, że religia to rzecz bardzo pożyteczna, bo dzięki niej kobiety trochę mniej się puszczają, a służba trochę mniej kradnie. Oczywiste jest, że tego rodzaju podejście, pomimo swej nieagresywności – odróżniającej liberałów umiarkowanych od jakobinów – jest zupełnie nie do przyjęcia, jako przejaw ignorancji względem rzeczywistego powołania i celu religii. Do tego dochodzi jeszcze czynnik związany z kulturowo-polityczną genezą tego (klasycznego) liberalizmu, zrodzonego w świecie anglosasko-protestanckim. Wielość śmiertelnie zantagonizowanych sekt protestanckich doprowadziła, jak wiadomo, już prekursorów i promotorów liberalizmu, od Thomasa Hobbesa i Johna Locke´a począwszy, do idei “neutralizacji” religii przez jej “prywatyzację”, jako głównego źródła i zaczynu waśni politycznych, wtrącających społeczeństwo w stan wojny domowej. Warunkująca przetrwanie wspólnoty elementarna jedność polityczna jawi się tutaj jako cel możliwy do osiągnięcia tylko pod warunkiem wypchnięcia religii ze sfery publicznej. Przeniesienie tej ideologii do kraju tak odmiennego, o silnej tożsamości katolickiej, jak Polska, musiało jednak pociągnąć za sobą pewne modyfikacje. Zauważmy przy okazji, że Platforma Obywatelska może poczytywać sobie za spory sukces osiągniętą przez siebie pozycję, ponieważ nigdy dotąd w historii Polski nie zdarzyło się jeszcze, aby pierwszą (i rządzącą) siłą polityczną kraju stał się obóz ufundowany oficjalnie na doktrynie liberalnej. Niemniej, ten sukces nie byłby możliwy, gdyby stratedzy PO obrali od początku analogiczną metodę “neutralizacji”. Platforma musiała spróbować jakoś wtopić się w ten katolicki pejzaż Polski, aby wytworzyć złudzenie co najmniej “swojskiej” bliskości z nim. Wymagało to rzecz jasna niemałej dozy makiawelizmu, zwłaszcza zaś przyswojenia sobie tej rady Machiavellego, iż powinien Książę uchodzić za religijnego, i tym, którzy go widzą i słyszą, winien wydawać się “cały religijnością”. Sławne rekolekcje w “kościele łagiewnickim” czy “nieco spóźniony” kościelny ślub Donalda Tuska tuż przed wyborami dowiodły, że “platformersi” byli pojętnymi uczniami florentczyka. Oczywiście, w PO zawsze zdarzały się indywidualne wyskoki “antyklerykałów”, jak – na samym początku – pamiętna wypowiedź byłego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego wyrażającego radość z powodu tworzenia się formacji, która nie będzie słuchać Kościoła, czy całokształt działalności skandalisty Janusza Palikota. Liderom partii udawało się jednak długi czas neutralizować możliwe niekorzystne skutki tych wystąpień – także dzięki życzliwym im mediom, które starały się, aby Polacy ich nie zapamiętali, zaś Palikot – jak wiadomo – ostatecznie opuścił jej szeregi. Gdyby zatem nie zaszły nieprzewidziane nowe okoliczności, zapewne PO udawałoby się bez większych przeszkód realizować scenariusz “neutralizacji” religii cichej, niemal niedostrzegalnej i niekonfrontacyjnej; scenariusz, którego stanem docelowym byłoby sprowadzenie polskiego katolicyzmu do obyczajowo-regionalnej osobliwości w ramach “zjednoczonej Europy”, niemal tego samego rzędu, co oscypek i bigos, bez żadnych konsekwencji w życiu publicznym. Wszakże, jak to wyjaśniła minister Ewa Kopacz, swoje religijne credo urzędnik państwowy zostawia w przedpokoju gabinetu. To wszystko jest już jednak dziś tylko historią. Każdy kolejny rok rządów PO oznacza przesuwanie się po równi pochyłej w stronę antychrześcijańskiego radykalizmu lewicowo-liberalnego. Najnowszym tego przykładem są ostentacyjne wyrazy solidarności ministra Sławomira Nowaka z jego “ziomalem” – satanistą “Nergalem”, a długofalowo i instytucjonalnie groźniejszym – zapowiedzi spełnienia życzeń lewicy odnośnie do in vitro i związków jednopłciowych po wyborach. Jak się wydaje, zasadniczy powód tej ewolucji jest następujący. Ludzie Platformy, jako typowo marketingowego produktu, skonstruowanego do wygrywania wyborów, czułego, zatem jak sejsmograf na panujące “trendy”, nie mogli nie dostrzec wzbierającej na sile odgórnie sterowanej fali chrystianofobii w całej Europie, co wymaga od partii tak “proeuropejskiej” dostosowania się do obranego kursu, przede wszystkim w zakresie tworzenia systemu prawnego, opartego na normach jawnie sprzecznych z ładem naturalnym.

Oddech Palikota Główna w Polsce ekspozytura “standardów europejskich”, czyli tzw. salon i “klasa medialna”, tylko warunkowo udzielają poparcia Platformie Obywatelskiej (zajmującej w ich głębokim przekonaniu miejsce należne “z natury” nieboszczce Unii Wolności), jako jedynej sile powstrzymującej dziś “kaczyzm” i inne “demony”. Gdyby Platforma próbowała dalej lawirować, uchylając się – jak to liberałowie – od dokonania wyboru “między Jezusem a Barabaszem”, to poparcie to mogłoby zostać przerzucone na chrystofobicznych ekstremistów z lewicy, których przecież nie brakuje: medialne “napompowywanie” Ruchu Palikota jest przecież dostatecznie wymownym ostrzeżeniem. Z drugiej strony, systematyczne prowokowanie antyreligijnych ekscesów, począwszy od pamiętnego najazdu “hordy Nogajów” na Krakowskie Przedmieście w ubiegłym roku, ma zademonstrować, że bez stosunkowo większego sprzeciwu padają kolejne bariery zachowań jeszcze niedawno nie do pomyślenia, bo społeczna wrażliwość moralna ulega coraz większemu stępieniu. Jeżeli w jednym tylko tygodniu aż trzy “tygodniki opinii” zamieszczają na okładkach bluźniercze wizerunki, to trudno nie dostrzec w tym wyraźnej zachęty dla wahających się jeszcze decydentów, którzy otrzymują jednoznaczny sygnał: każde tabu może być przełamane, wolno bezkarnie bezcześcić każdą świętość. I Platforma dobrze rozumie zarówno te ostrzeżenia, jak i zachęty: aby nie stracić mandatu od możnych tego świata na korzyść radykałów, musi “uciec do przodu”, przejmując hasła i dążenia lewicy. Jednocześnie, mając na uwadze tę część wyborców, którzy trwają w złudzeniu, iż Platforma Obywatelska jest “partią porządku”, zabieg transformacji musi być wykonany w “białych rękawiczkach” i nieomal niepostrzeżenie. Jak zatem wykonuje się tego rodzaju “Następny krok”, możemy przekonać się, czytając deklarację złożoną przez premiera Tuska w słowie wstępnym do Programu wyborczego 2011: “Nie jesteśmy ani z prawicy, ani z lewicy”. Na pierwszy rzut oka oświadczenie to niekoniecznie musi być odpychające. Dobrze wiadomo, że czysto horyzontalna diada: prawica – lewica, nazbyt uwikłana jest w kontekst porewolucyjnej “schizmy bytu”, i w praktyce nazbyt często oznacza po prostu rodzinną kłótnię liberałów i socjalistów o ekonomiczne głównie detale. Przychylamy się do opinii autentycznego reakcjonisty, Nicolasa Gomeza Davili, iż “nawet prawica jakiejkolwiek prawicy wydaje mi się zawsze nadmiernie lewicowa”.

Przestronne gniazdko “Nowego Centrum” Ale bez żartów: było niedorzecznością zakładać podobne zniesmaczenie “platformersów” trywialnością tego czysto materialistycznego przeciwstawienia i pragnienie wzniesienia się na bardziej “wertykalny” poziom samoidentyfikacji. Jaki jest sens rzekomego stanięcia ponad antynomią “prawica – lewica”, premier wyjaśnia zresztą bez niedomówień: “staliśmy się “Nowym Centrum”". A cóż to jest “centrum”? Geometria mówi nam, że to odcinek na osi poziomej, w którym “prawe” przechodzi w “lewe” i na odwrót, aż do wyzerowania; w chromatyce to strefa szarości, w której rozmazuje się czerń i traci swą alabastrowość biel; historia wreszcie dostarcza nam dosadnego określenia, które narodziło się dokładnie wraz z kontrrewolucyjną prawicą i rewolucyjną lewicą: tych, którzy starali się pozostać pośrodku, nie opowiadając się za żadną ze stron, nazwano po prostu “bagnem” (le marais). Lecz polityczne konsekwencje centryzmu, wiele lat temu, w przypływie szczerości, ujawnił francuski polityk chadecki Georges Bidault, mówiąc: “Być w centrum znaczy rządzić metodami prawicy, aby osiągnąć cele lewicy”. Otóż to: cele lewicy. Ale premier Tusk mówi przecież, że to Centrum jest “nowe”! Chyba tak, jak przeterminowany produkt żywnościowy na ladzie w hipermarkecie przepakowany w nową folię. W przestronnym gniazdku tego “Nowego Centrum” mieszczą się zgodnie, wedle deklaracji premiera, “konserwatywni liberałowie i chrześcijańscy demokraci, tradycjonaliści i socjaldemokraci”. To są już, mówiąc bez ogródek, kpiny z przyzwoitości i zdrowego rozsądku. Owszem, w pewnych wyjątkowych momentach w życiu jakiegoś narodu, na przykład zbrojnego najazdu wroga, może i nawet powinna zaistnieć “unia święta” przeciwstawnych sił politycznych, jak na przykład we Francji w 1914 czy w Polsce w 1920 roku. Lecz kiedy śmiertelne zagrożenie mija, naturalną jest rzeczą, że takie koalicje się rozpadają. Jeśli stronnictwo polityczne jest zespołem ludzi mających określone przekonania, z których wynika pewien projekt polityczny, to jaka wspólna sprawa może łączyć tradycjonalistów z socjaldemokratami? To czysty absurd, który ma tylko jedno wytłumaczenie: oportunizm i pragnienie osobistej korzyści. Pamiętajmy, że w językach romańskich Sejm nazywa się Dieta. Te wizytówki i szyldziki o pustych desygnatach służą tylko jednemu: przyciągnięciu konsumentów na rynku politycznym, kwalifikujących się jako “target” dla handlarzy starzyzną w “nowych” opakowaniach, ale przecież przywołujących miłe skojarzenia z “pasztetem babuni”. W całości ta oferta, jaką widzimy w programie “2011″, świadomie skonstruowana jest tak, jak model do składania dla jakiegokolwiek odbiorcy, bez żadnej tożsamości, niezakorzenionego w niczym i gdziekolwiek; można by ją przedstawić w dowolnym kraju na ziemi, zastępując tylko innymi słowa “Polska” i “Polacy”, i nic innego nie trzeba byłoby zmieniać. Pijarowskim mamidłem jest tu w szczególności wielokrotne użycie modnego słówka “kreatywność”, które w kilku wariantach leksykalnych wybijane jest w tym programie z monotonią klekotu tybetańskiego młynka aż 28 razy. Jak wiadomo, łacińskie creatio można w języku polskim tłumaczyć zarówno jako “stwarzanie”, czyli powoływanie czegokolwiek do istnienia z niczego (ex nihilo) – co wszelako jest wyłącznym atrybutem Boga – Stwórcy, jak i jako “tworzenie” czegoś, czyli formowanie z jakiegoś tworzywa według wzoru rzeczy w umyśle – co dostępne jest człowiekowi. Ale szarlatanom takie zwykłe “tworzenie” czy bycie “twórczym” wydaje się zbyt pospolite, żeby dało się to dobrze sprzedać: omamić i otumanić elektorat można tylko brzmieniem słowa bardziej ekscytującego, bo niezupełnie zrozumiałego, ale za to sugerującego coś szalenie “nowoczesnego” i “trendy”.

Świetliki i orliki, czyli symulakr W gruncie rzeczy o wiele bardziej adekwatnym narzędziem opisu tej niby-rzeczywistości, którą epatują autorzy programu “2011″ przy pomocy “kreatywności” i bardziej infantylnych (to też znak czasu) świetlików czy orlików, tudzież wielu wykresów i słupków, byłoby inne modne słówko: “symulakr” (łac. simulacrum), wprowadzone przez Jeana Baudrillarda na oznaczenie “ponowoczesnej” emancypacji znaku od świata rzeczywistego. Niegdyś znaki, mniej czy bardziej złożone, pełniły przede wszystkim funkcję referencyjną względem skrywanej przez nie, lecz faktycznie istniejącej, rzeczywistości. Symulakry natomiast skrywają, iż rzeczywistość nie istnieje; symulują tylko rzeczywiste istnienie, tak aby niemożliwe stało się rozróżnienie i odgraniczenie porządku bytowego od natłoku znaków. Skutek jest taki, że człowiek współczesny żyje w “hiperrealności”, zatracając zdolność do oparcia się o to, co naprawdę realne i skazany na egzystencję “ikonolatry” oddającego cześć symulowanym obrazom, produkowanym w systemie pozorowania przez matryce i moduły pamięci, a powielanym w nieskończoność przez systemy operacyjne. Tajemnicą dotychczasowego powodzenia Platformy Obywatelskiej (czy może raczej ukrytych sterowników tego porządku pozorowania) jest zastosowanie po raz pierwszy w Polsce tego “symulakrycznego” narzędzia uprawiania ponowoczesnej “postpolityki” do budowania urzeczywistnionego już na Zachodzie “Kryształowego Pałacu”. Tą metaforą, nawiązującą do słynnej, gigantycznej i klimatyzowanej budowli ze szkła i żelaza, zbudowanej w 1851 roku w londyńskim South Kensington na potrzeby Wielkiej Wystawy Powszechnej, a po jej zamknięciu rozebranej, posłużył się Peter Sloterdijk dla opisania świata konsumeryzmu, wypranego z wszelkich wyższych uczuć, wartości i odniesień; świata, w którym panuje sztucznie wytworzony klimat wyłącznie letnich temperatur. Postpolitycznym wykładnikiem tej tendencji “zrównywania temperatur” jest właśnie przymus zmierzania wszystkich sił politycznych ku nijakiemu “centrum” – jak się okazuje jednak, dodajmy, owo centrum faktycznie realizuje środkami “miękkimi” wszystko to, co czego pragnęła, ale wskutek swej budzącej opór gwałtowności (“tymotyczności”, jak mówi z grecka Sloterdijk) nie była ostatecznie w stanie osiągnąć, “stara”, komunistyczno-totalitarna lewica. Taki właśnie jest punkt docelowy “kreatywności”, którą kusi Platforma Obywatelska, acz może raczej stosowniejszą jego nazwą – z uwagi na stan “Polski w budowie” – byłby “Kryształowy Barak”. Świat bez Boga, bez respektu dla prawa naturalnego, bez tradycji, bez tożsamości, bez pamięci historycznej, bez autentycznej kultury, ale za to nieskończenie pełen “symulakrycznych” iluzji dobrobytu, beztroski, przyjemności i wygody. Prof. Jacek Bartyzel

Bartoszewski łamie prawo, a Grad kupuje księży Władysław Bartoszewski, za pieniądze z Ministerstwa Skarbu Państwa i pod honorowym patronatem ministra Aleksandra Grada edukuje księży o zaletach prywatyzacji. Należąca do Konferencji Episkopatu Polski fundacja, w zarządzie, której zasiada minister Władysław Bartoszewski, za pieniądze z Ministerstwa Skarbu Państwa i pod honorowym patronatem ministra Aleksandra Grada edukuje księży o zaletach prywatyzacji. Bartoszewski zataił swoją działalność w komercyjnej fundacji, łamiąc ustawę antykorupcyjną, za co grozi mu nawet 5 lat więzienia. Nikt by się nie dowiedział o pozarządowej działalności pełnomocnika premiera ds. dialogu międzynarodowego sekretarza stanu Władysława Bartoszewskiego, gdyby nie minister skarbu Aleksander Grad, który z wielką pompą zainicjował program prywatyzacyjny obejmujący 740 spółek skarbu państwa. Aby przekonać społeczeństwo do prywatyzacji, Grad ogłosił program edukacyjny „Własność to odpowiedzialność” skierowany m.in. do księży Kościoła kat., którzy na specjalnych szkoleniach, konferencjach i seminariach mają posiąść wiedzę o zaletach prywatyzacji, by później uświadamiać wiernych o zbawiennych właściwościach przechodzenia na kapitalizm. Edukację kleru minister Grad objął honorowym patronatem. Partnerem ministerstwa w tym programie edukacyjnym jest Katolicka Agencja Informacyjna (KAI), której prezesują zawodowi katoliccy redaktorzy Marcin Przeciszewski i Tomasz Królak. Jednym z dwóch organizatorów szkoleń dotowanych przez państwo jest Fundacja na rzecz Wymiany Informacji Katolickiej, której założycielem jest Konferencja Episkopatu Polski. W zarządzie fundacji są Przeciszewski, Królak i minister Bartoszewski. W radzie fundacji zasiada ekstraklasa polskiej hierarchii: Stanisław Gądecki, Tadeusz Pieronek. Jak wynika z akt sądowych, własnością fundacji jest KAI. Trochę to pokręcone. Połapać się w tym nie może nawet ministerstwo skarbu, które raz twierdzi, że szkolenia księży przeprowadza KAI, a raz, że fundacja. Ale to nieistotne, skoro tu i tam są ci sami ludzie, za którymi stoi episkopat. Minister Bartoszewski zaprzeczył w oświadczeniu majątkowym, że jest członkiem zarządu fundacji prowadzącej działalność gospodarczą, przez co minął się z prawdą i złamał ustawę antykorupcyjną, chociaż działa bez wynagrodzenia. Kościelna fundacja bynajmniej nie jest organizacją charytatywną wspierającą ubogich czy pomagającą zagubionym. Oprócz tego, że jest właścicielem KAI oraz firmy PPU Port (wszystkie mieszczą się w siedzibie episkopatu) zajmującej się ubezpieczaniem majątku Kościoła kat. i handlem sprzętem gospodarstwa domowego, to w statucie ma zapisane prowadzenie działalności gospodarczej w Polsce i za granicą, m.in. w zakresie handlu artykułami konsumpcyjnymi, w tym importem i eksportem, organizacją imprez kulturalnych, konferencji, szkoleń, a nawet produkcji pomocy naukowych i przyborów szkolnych, sprzętu specjalistycznego do badań naukowych, tworzenia systemów i urządzeń przetwarzania danych. Udział we władzach firmy powszechnie znanego i szanowanego ministra niewątpliwie ułatwia interesy. Walterowicz

Aksamitny totalitaryzm – Sprawy Polski idą w tak złym kierunku, rządy Platformy są tak nieporadne w wielu dziedzinach – i polityki wewnętrznej, i zagranicznej, i gospodarczej – że nawet ludzie, którzy trzymają się z dala od polityki, powinni w tym momencie się zaangażować – ocenia prof. Wojciech Polak, kandydat do senatu w rozmowie z Krzysztofem Świątkiem.

– Po co historykowi z dorobkiem przygoda z polityką? – Polakom próbuje się narzucić wizję, w której polityka jest czymś złym, brudnym. Natomiast wedle klasycznej definicji Arystotelesa polityka to roztropna troska o dobro wspólne. I w tym rozumieniu zajmować się nią powinien każdy – tak samo naukowiec, jak robotnik. Niektórzy są predestynowani do większej aktywności. Ja właściwie całe życie miałem inklinacje do polityki. Czy to wtedy, gdy działałem w NZS, czy w podziemnej „S”, czy na początku lat 90., gdy byłem członkiem założycielem Porozumienia Centrum. Angażowanie się w politykę nie jest dla mnie niczym nowym.

– Kandyduje Pan do senatu w Toruniu z listy PiS, z poparciem „S”. Co stanowiło impuls do takiej decyzji? – Potrzeba chwili. Sprawy Polski idą w tak złym kierunku, rządy Platformy są tak nieporadne w wielu dziedzinach – i polityki wewnętrznej, i zagranicznej, i gospodarczej – że nawet ludzie, którzy trzymają się z dala od polityki, powinni w tym momencie się zaangażować. By przewrócić tę kartę i odsunąć Platformę od władzy. Bo za cztery lata na wiele zmian może być już za późno.

– Niekorzystna dla Polski umowa gazowa z Rosją, plany sprzedaży Rosjanom Lotosu, znamienne milczenie Donalda Tuska w sprawie Nord Streamu. Czy w polityce zagranicznej doszło do zmiany optyki na promoskiewską? – Niestety, można odnieść takie wrażenie. Nie tylko promoskiewską, ale i bardziej proniemiecką. Obecny rząd wychodzi najwyraźniej z założenia, że daleko posunięty serwilizm wobec obu naszych potężnych sąsiadów jest dla Polski korzystny. Tymczasem Polska musi bronić swoich interesów. Weźmy sprawę zakopania rury Gazociągu Północnego poniżej dna morza w sposób umożliwiający perspektywiczne rozbudowanie portu w Świnoujściu. Jeżeli kanclerz Angela Merkel oświadcza, że jak trzeba będzie to zakopią, po czym tego nie robią i zagazowują rurociąg, to wiadomo, że co najwyżej powie nam później: zakopcie sobie sami za własne pieniądze. Polska po takim oświadczeniu nie robi nic, a premier Tusk spotyka się z panią Merkel i wraz z prezydentem Komorowskim biesiaduje z nią na Helu. W tej sytuacji trzeba uderzyć pięścią w stół! Jesteśmy w UE i możemy sprawę nagłośnić, skierować do trybunału w Hadze. Takich działań rząd nie podejmuje i tego zupełnie nie rozumiem.

– Jak ocenia Pan sytuację geopolityczną Polski? Szef MSZ Radosław Sikorski uważa, że Polska jest tak bezpieczna jak nigdy w historii. – Minister wykazuje się nadmiernym optymizmem. Sytuacja geopolityczna Polski jest bardzo skomplikowana. Sama sprawa rurociągu i mariażu niemiecko-rosyjskiego komplikuje nam sytuację. Przez kilka lat cieszyliśmy się, że przynależność do NATO daje nam gwarancje bezpieczeństwa. Teraz okazuje się, że te gwarancje nie są tak mocne i nie mamy do końca pewności, czy w razie incydentów zbrojnych NATO poprze nas w sposób jednoznaczny, szybki i skuteczny. To zaczyna być wątpliwe. Z drugiej strony Rosja się zbroi, rozmieszcza rakiety w okręgu kaliningradzkim. Tarczy antyrakietowej w Polsce nie zbudowano, a patrioty, które nam przekazano, przedstawiają niewielką wartość. Zaś dwa sąsiadujące z Polską mocarstwa dają nam do zrozumienia, że gra nie jest jeszcze skończona. Rurociąg pod dnem Bałtyku zbudowano po to, by Polskę szantażować. W tym celu Niemcy wydali kilka miliardów dolarów dodatkowo na ten projekt.

– Dziś okazuje się, że jesteśmy członkiem NATO drugiej kategorii. Słyszymy o gwarancjach, jakie od Amerykanów mieli dostać Rosjanie, że na terytorium Polski nie będzie elementów militarnych sojuszu. – I faktycznie nie ma żadnych porządnych amerykańskich baz wojskowych, więc w razie jakiegoś uderzenia rosyjskiego może się powtórzyć sytuacja z ’39 roku – będziemy czekać na pomoc Zachodu i jej się nie doczekamy.

– Co chciałby Pan zmienić w polskim systemie prawnym jako senator? – Całe polskie prawo wymaga przepracowania. Właściwie to przejęliśmy prawo komunistyczne i tylko trochę je pozmienialiśmy w sposób dość chaotyczny. Kolejne parlamenty prowadziły radosną twórczość. W rezultacie mamy okrutny chaos prawny. W prawie gospodarczym pozakładano miny. Niezależnie od tego, jaką decyzję podejmie przedsiębiorca, to urzędnik może uznać, że łamie prawo. Przedsiębiorcy trudno nieraz podjąć decyzję, która byłaby w 100 proc. zgodna z przepisami, bo ich mnogość powoduje, że są wzajemnie sprzeczne. Urzędnik może właściciela firmy zniszczyć, zgnoić kiedy chce. Jeżeli nie tym paragrafem, to przeciwnym. Tu potrzeba chyba opcji zerowej i napisania ustawy (lub szeregu ustaw) – Prawo gospodarcze – od początku, bo z tego bagna już nie wyjdziemy. Ponadto trzeba wprowadzić ustawowe uregulowania dotyczące niezależności sądów. To, co dzieje się ostatnio z sądami – te sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem wyroki – budzi przerażenie. Należy kontynuować działania rozpoczęte przez ministra Ziobrę, czyli otwierać adwokaturę. Adwokatów powinno być w Polsce kilkanaście razy więcej niż obecnie. Oni powinni ze sobą konkurować. Wtedy stawki spadną i z usług adwokata będzie mógł skorzystać przeciętny obywatel. Poza tym, szerokie otwarcie adwokatury czyniłoby atrakcyjnym zawód sędziego. Adwokaci już by tyle nie zarabiali, w związku z tym ci z dużym doświadczeniem, np. po 20 latach, mogliby zostać sędziami i mieliby wyższe zarobki. Nie byłoby tak jak dziś, że sędzią zostaje 25-latek, którego doświadczenie prawne i życiowe jest żadne, co skutkuje bulwersującymi wyrokami. Sędzią powinien być człowiek np. z 20-letnią praktyką adwokacką.

– Jest Pan nauczycielem akademickim. W październiku zaczyna obowiązywać ustawa o szkolnictwie wyższym, która ogranicza pracownikom naukowym możliwość zatrudnienia na kilku etatach. – Oczywiście, najlepiej byłoby, gdyby naukowiec pracował na jednym etacie. Ale nie przy takich wynagrodzeniach w nauce! Dlatego ograniczanie możliwości zatrudnienia bez podnoszenia zarobków jest nie do przyjęcia. Dziś profesor zarabia często niewiele więcej niż wykwalifikowany robotnik. Sprzeciw budzi także uniemożliwienie większości studentów kształcenia na dwóch kierunkach. Rynek zatrudnienia się zawęża, bezrobocie wśród młodych jest największe i jeszcze wprowadza się rozwiązania, które zmniejszają szanse absolwentów na rynku pracy. Na Zachodzie występuje tendencja, by studenci kończyli podwójne studia, kierunki łączone. W Polsce robi się na odwrót. Do tego dochodzi faktyczna likwidacja stypendiów naukowych. Horrendalne są uregulowania dotyczące stopni i tytułów naukowych. Przedstawicielom nauk humanistycznych maksymalnie utrudniono możliwość ich zdobywania. Wymogi punktowe określono w taki sposób, że na ich wypełnienie może życia nie starczyć.

– W wyborach sześć lat temu ścierały się dwie wizje: Polski solidarnej i liberalnej. Czy ten opis rzeczywistości ma znaczenie w październiku 2011 roku? – Ten opis jest w ogóle niezwykle uproszczony. Trudno PO nazwać partią liberalną, bo co to za liberałowie, którzy podwyższają podatki i nie potrafią uregulować prawa gospodarczego. Z kolei PiS jest partią prawicową o dużej wrażliwości społecznej. To ugrupowanie zakłada, że prywatna przedsiębiorczość stanowi podstawę gospodarki państwa, ale z drugiej strony trzeba dbać o interesy robotników, pracowników najemnych i właścicieli małych firm. W rezultacie to PiS jest bardziej przyjazny dla przedsiębiorców.

– Czy jako historyk nie uważa Pan, że rewolucja solidarnościowa, której zwieńczenie nastąpiło w ’89 roku, pożarła swoje dzieci? Bo przecież nie one stały się beneficjentami przemian. – Można to w ten sposób ująć. Solidarność poniosła największe ofiary. Związek doprowadził do przemian w Polsce w ’89 roku, ale zapłacił za to ogromną cenę. Działacze „S”, którzy się w tamtych latach poświęcali, dziś żyją w ubóstwie. Wiele idei Solidarności też zostało zatraconych. Trzeba dążyć do ich wskrzeszania. Ludzie, którzy poświęcali swoje życie i zdrowie powinni być dziś honorowani w odpowiedni sposób. Konieczne jest przyjęcie ustawy o kombatantach „S”.

– Niektórzy, także w „S”, mówią tak: przy „okrągłym stole” zagwarantowano Jaruzelskiemu, Kiszczakowi i innym aparatczykom nietykalność. Dlatego ukręcono łeb lustracji i farsą okazują się kolejne procesy w sprawie masakry w Grudniu ’70 czy w kopalni Wujek. Podziela Pan to przypuszczenie? – Choć żadnego takiego porozumienia na piśmie nie zawarto, to duch umowy był właśnie taki. I większość rządów po ’89 r. się tego trzymała. W praktyce np. Kiszczaka traktowano jak nietykalnego, bo był jednym z sygnatariuszy umowy „okrągłego stołu”. W tym duchu orzekały także sądy.

– Wspomniał Pan, że za cztery lata na wiele zmian może być za późno. Co mogą dla Polski oznaczać dalsze rządy PO? – Katastrofę w dziedzinie polityki zagranicznej. Może się okazać, że pola gazu łupkowego przejmą Rosjanie, podobnie Lotos, że staniemy się krajem wasalnym pod względem gospodarczym. Poza tym, od katastrofy smoleńskiej zachodzi proces aksamitnej totalitaryzacji systemu – jedna partia rządząca, jej ludzie na wszystkich stanowiskach publicznych i prawie we wszystkich głównych mediach. Z tym wiąże się także określona wizja społeczeństwa. Tej partii nie zależy na wychowaniu młodych Polaków, którzy znaliby świetnie swoją historię, skoro jej systematyczna nauka tak naprawdę kończy się w I klasie liceum. W ogóle nauka w szkołach staje się coraz bardziej uproszczona, coraz mniejszy nacisk kładzie się na wychowanie młodzieży, planuje się likwidację placówek, zwolnienia nauczycieli. Te szkodliwe tendencje mogą owocować wychowaniem pokolenia obojętnego na wartości narodowe. Totalitaryzacja systemu polega także na mieszaniu ludziom w głowach – zamydlaniu tego, co jest prawdą, a co fałszem. Pokazuje się, że styl myślenia poprawnego politycznie, płynący z UE jest właściwy, a nasza tradycja narodowa to coś gorszego. Lansowanie takich poglądów spowoduje, że społeczeństwo ulegnie przemianom, które później będzie niezwykle ciężko odwrócić.

O ANALFABETYZMIE POLITYCZNYM Refleksje przedwyborcze ...zazwyczaj „wybieramy kłamców i sprzedawców marzeń”. Jeśli to prawda, świadczy ona źle nie tylko o naszej znajomości „alfabetu politycznego”, lecz również o naszej kondycji moralnej. Marcin Król, kojarzący się zazwyczaj z kręgiem tzw. autorytetów moralnych, a w rzeczywistości nie-wirtualnej – publicysta, redaktor naczelny kolejno Res Publiki i Res Publiki Nowej, historyk idei (to idee, a nie ich recepcja, mają historię?), filozof polityczny, profesor UW, etc., etc., nazwał onegdaj tych, którzy nie biorą udziału w wyborach, analfabetami politycznymi. Czy miał rację? Za moich szkolnych czasów analfabetę rozpoznawało się po tym, że zamiast podpisu stawiał krzyżyk. Tak przynajmniej mówili o nim nauczyciele, i taki był jego obraz w ówczesnych mediach. Zatem, zgodnie z logiką tamtych przekazów, analfabetami należałoby nazwać nie, kogo innego, jak głosujących. Nie wyłączając oczywiście dzisiejszego profesora. No tak, powie ktoś, ale to tylko złośliwy żart, będący mocno spóźnioną reakcją na impertynencję ówczesnego redaktora naczelnego; żart, oparty na zewnętrznym podobieństwie sytuacji analfabety i wyborcy. Zanim, bowiem postawi się krzyżyk przy odpowiednim nazwisku, trzeba najpierw to nazwisko odczytać. Zaś analfabeta czytać nie potrafi. Przedtem należy też własnoręcznie pokwitować odbiór kart do głosowania. A to wymaga umiejętności pisania. To prawda, ale nie do końca. Czytanie i pisanie stanowią podstawowe dla umysłu ludzkiego umiejętności, lecz są one zaledwie umiejętnościami technicznymi. Gdyby było inaczej, nie istniałoby zjawisko tzw. analfabetyzmu wtórnego. Wtórny analfabeta potrafi wprawdzie składać literki, lecz już zrozumienie sensu tego, co złożył, sprawia mu nieprzezwyciężalne trudności. To z kolei zamiast zachęcać, zniechęca go do czytania czy pisania. Dziś zresztą wtórny analfabeta ma łatwiej; tamte mozolne umiejętności zastępowane są coraz częściej przez tzw. cywilizację obrazkową. Można by powiedzieć, że historia zatoczyła koło: wyszliśmy od obrazków i do nich wracamy. W podobnej, co analfabeta – ten pierwotny i ten wtórny – sytuacji znajduje się wyborca. Jest on analfabetą politycznym, ponieważ tylko stosunkowo niewielka liczba głosujących zna coś, co można by nazwać „alfabetem politycznym”. Przytłaczająca większość nie ma o nim zielonego pojęcia, a to, co wydaje jej się, że zna, jest najzwyczajniejszą w świecie – by użyć młodzieżowego slangu – „ściemą”. Politycy wiedzą o tym i notorycznie „ściemniają”. Ilustracją niech będzie zdarzenie z przeszłości, którego byłem mimowolnym uczestnikiem. Jakieś pół roku po reelekcji Aleksandra Kwaśniewskiego na prezydenta Polski czekałem na peronie Dworca Głównego w Opolu na pociąg w kierunku Wrocławia. Na ławce obok mnie przysiadł się jakiś podpity jegomość, który, jak to osoby „w stanie, wskazującym na spożycie”, musiał z kimś pogadać, albo się komuś wyżalić. – Popatrz pan – zaczął, – jaki z tego Kwaśniewskiego ciul (w gwarze śląskiej słowo to oznacza męski narząd płciowy). Głosowali my na niego wszyscy: ja, moja żona, mój syn – drugi raz w życiu, i córka – pierwszy raz, szwagier, szwagrówka... (tu jął wyliczać wszystkich bliższych i dalszych krewnych, a także sąsiadów), bo obiecał, że jak on zostanie prezydentem, to wszyscy młodzi w Polsce dostaną własne mieszkania. I popatrz pan – dodał zawiedzionym i jednocześnie oburzonym głosem – już pół roku jest prezydentem, a moje dzieci jak nie miały własnych mieszkań, tak nadal nie mają. No i powiedz pan, czy to nie ciul? Niewątpliwie mój ówczesny rozmówca to modelowy przykład analfabety politycznego, choć nie wedle kryterium, przyjętego przez Marcina Króla. Był nim, ponieważ nie wiedział, co należy, a co nie należy do prerogatyw prezydenta kraju. Można też domniemywać, że nie wiedział, co mogą, a czego nie mogą ministrowie, posłowie, urzędnicy państwowi i samorządowi rozmaitych szczebli, itd., itp. Z powodu swego analfabetyzmu nie rozpoznał też nieuczciwej, cynicznej i hochsztaplerskiej zagrywki ówczesnego reelekta. Jak wiadomo, nie on jeden. Mechanizm tricku, jakim posłużył się Aleksander Kwaśniewski, jest dziecinnie prosty. Dlatego tak często się go wykorzystuje. Opiera się on na tym, że każda celowa działalność człowieka potrzebuje środków, nie tylko finansowych i materialnych. Inaczej cele stają się pobożnymi życzeniami. Ci, którzy pragną zdobyć władzę polityczną w sposób demokratyczny, takich środków na ogół nie mają. Nie mają armii, by dokonać przewrotu, ani wystarczającej ilości pieniędzy, by wszystkich przekupić. Nie będą też w przyszłości dysponować dostateczną pulą intratnych stanowisk czy koncesji, by obdzielić wszystkich chętnych. Stanowiska i koncesje nie należą, bowiem do dóbr podstawowych. Są to, jeśli można tak powiedzieć, dobra rzadkie. Co innego własne mieszkanie. Jest to jedno z podstawowych dóbr każdego człowieka, każdej ludzkiej rodziny, choć nie zawsze osiągalne.Ale zaspakajanie potrzeb mieszkaniowych społeczeństwa nie należy do celów politycznych prezydenta kraju. Może on polityce mieszkaniowej państwa sprzyjać, może ją stymulować, ale nie może jej realizować. A już z pewnością nie może wyborcom mieszkań obiecywać, ani tym bardziej ich nimi obdarowywać. Może natomiast, i tak uczynił Aleksander Kwaśniewski, posłużyć się potencjalnym celem polityki mieszkaniowej państwa, jako środkiem do realizacji własnego celu. To nic nie kosztuje, a nabrani frajerzy nie pociągną go na ławę oskarżonych za niespełnione obietnice. Już choćby, dlatego, pomijając brak ku temu możliwości prawnych, że okazali się takimi ciulami. Praktyka zamiany jednych celów na środki do realizacji innych celów jest w polityce polskiej, zwłaszcza rządzącej obecnie formacji, nagminna. Nie oznacza to, że inne partie się nią nie posługują. Przeanalizowanie wszystkich przypadków i opisanie ich w krótkim tekście publicystycznym byłoby niemożliwe. Zajmę się, więc jedynie kilkoma przykładami z obecnej kampanii wyborczej w Opolu. Tadeusz Jarmuziewicz, kandydat PO, to stary sejmowy wyjadacz. W obecnej kampanii występuje z hasłem „Nowoczesna Opolszczyzna”, które dokładnie nic nie znaczy. Już sam przymiotnik „nowoczesna” jest znaczeniowo nieostry i stanowi worek, do którego każdy może wpakować, co mu się żywnie podoba. Nie wiadomo też, czy kandydat Jarmuziewicz chce dopiero budować „nowoczesną Opolszczyznę”, czy już ją zbudował i jedynie zamierza utrzymać istniejący status quo. Ale zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku, musiałby w Sejmie zorganizować koalicję wokół idei „nowoczesnej Opolszczyzny”. Wątpię, by mu się to udało. Posłowie z innych województw chcieliby zapewne „nowoczesności” dla swoich regionów. A postaw sukna jest zbyt mały, by starczyło go dla wszystkich. Hasło Jarmuziewicza mogłoby od biedy stać się celem i tytułem programu sejmiku wojewódzkiego. Może, więc kandydat pomylił adresy i sam już nie wie, do jakiego ciała przedstawicielskiego chciałby kandydować. Innym trickiem Jarmuziewicza jest „bycie sędzią we własnej sprawie”. Chwaląc się, czego to nie dokonał w ciągu 14 lat posłowania (poseł Tadeusz Jarmuziewicz jest niechlubnym rekordzistą, drugim po Waldemarze Pawlaku, jeśli idzie o nieusprawiedliwione nieobecności na posiedzeniach Sejmu), dwukrotnie kończy wyliczankę sakramentalnym zwrotem: „dotrzymałem słowa!!!”. To, czy dotrzymał słowa, czy nie, i w jakiej sprawie, może ocenić ten, komu to słowo dawał, lecz nie on sam. Kolejny jego trick, to epatowanie wielkimi liczbami. Blisko 1 mld zł to dla przeciętnego gospodarstwa domowego suma niewyobrażalna. Ale nie w inwestycjach drogowych, tym bardziej, że należałoby ją rozłożyć na 4 lata, czyli po blisko (jak blisko?) 250 mln na każdy rok. Jarmuziewicz powinien był podać tę kwotę na tle innych, porównywalnych kwot. Wydatki gospodarstwa domowego nie są dla niej nie tylko dobrym, ale też żadnym tłem. Kandydat PO prezentuje się w swej ulotce, jako wiceminister w obecnym rządzie. Wstydliwie przemilcza jednak, w jakim resorcie. A jest się, czego wstydzić, bo ministerstwo Cezarego Grabarczyka to jedno z najgorszych ministerstw. Przypomnę tylko horrendalny bałagan na kolei, który nie jest jedynym bałaganem w tym resorcie. Wiceminister Jarmuziewicz wcześniej wiedział o skandalicznych szkoleniach kierowców ciężarówek („wal pan w osobówkę!” – to instrukcja dla kierowców TIR-ów, jak wymusić pierwszeństwo na jezdni) i nic nie zrobił, by temu przeciwdziałać. Obudził się dopiero wówczas, gdy wybuchła afera. I jak tu wierzyć jego zapewnieniom z ulotki, że jego resort spowodował zmniejszenie liczby ofiar na drogach w 2010 r. o ponad 1,5 mln ofiar. Tak jest, nie pomyliłem się. Jarmuziewicz podaje, że w 2007 r. było 5.583 tys. ofiar, czyli 5 mln 583 tys., a w r. 2010 już tylko 3.907 tys.(3 mln 907 tys.). Jeszcze kilka takich ulotek, a Polacy w kraju przestaną istnieć. Pozostanie już tylko emigracja. Skromniejszy niż u Jarmuziewicza zasięg terytorialny ma hasło Tomasza Garbowskiego, kandydata SLD – „Dla Opola”. Garbowski nie wie jednak, czego chciałby dla naszego miasta. Chyba, że zawarte jest to w jego tajnej broni, czyli drugim haśle: „Dla lepszego jutra”. Kandydat SLD okazał się tu jednak nieodrodnym synem lewicy. Wszyscy komuniści świata nigdy nie chcieli lepszego dnia dzisiejszego, ale zawsze lepszego jutra. A to oznaczało „ad calendas Graecas”, czyli nigdy, jako że greckie kalendy nie istniały. Kandydat na senatora, Stanisław S. Nicieja, już raz był senatorem, jako reprezentant SLD. Obecnie również startuje w tych barwach, choć z rozsyłanej po domach ulotki w formie pocztówki można się tego domyśleć dopiero po przeczytaniu nadruku (drobniutką czcionką, zbliżoną do nonparelu): „Wydawnictwo finansowane ze środków Komitetu Wyborczego SLD”. Tak jakby kandydat zamierzał to ukryć. Albo, mówiąc inaczej, jednocześnie powiedzieć i nie powiedzieć. Jako senator chciałby Nicieja wspierać inicjatywy gospodarcze. Lecz to, że świetnie sobie radzi we własnych interesach (z tego powodu nazwałem go niegdyś „człowiekiem obrotnym i obrotowym”), nie oznacza wcale, że ogarnia umysłem problemy gospodarcze w makroskali. To nie ten rodzaj umysłu. Niczego tu jednak wykluczyć nie można. Nicieja może zająć się tą sferą, jako zadaniem partyjnym lub jakimś innym, sobie tylko wiadomym. Wydawałoby się, że naturalną dziedziną jego działalności parlamentarnej byłaby polityka historyczna. Jest profesorem historii, od lat wydaje książki, częściej – albumy, których tematyka dotyczy utraconych przez Polskę terenów wschodnich. Ale czy się nią zajmie? Wątpię. Od Cmentarza Łyczakowskiego znajduje się, bowiem w permanentnym rozkroku. Z jednej strony kokietuje Polaków drogimi ich sercom tematami (zaczął, by się uwiarygodnić, od naiwnej emigracji londyńskiej), z drugiej – na łamach opolskiej prasy deklaruje, że jego ideologiczne serce znajduje się po lewej stronie. Jest jak stevensonowski Dr Jekyll i Mr Hayde. Czy Stanisław Nicieja nie zdaje sobie sprawy z tego, że nie można reprezentować lewicy, mającej swe korzenie ideowe w PRL-u, a zatem w Związku Sowieckim, czyli sprawcy utraty przez Polskę ziem na północ, wschód i południe od Bugu, i jednocześnie grać na sentymentach Polaków do tych ziem? Że jest w tym jakiś fałsz, jakiś rozdźwięk, by nie powiedzieć – jakaś schizofrenia? Że najpierw polska lewica, czy jak ją tam nazwać, akceptowała utratę województw wschodnich, a teraz chce stać się depozytariuszem pamięci o nich? Nie sądzę, by nie zdawał sobie z tego sprawy. I jak tu mówić o jego wiarygodności, jako polskiego polityka.

Jeśli idzie o kandydatów PSL, wygląda na to, że są najmniej zindywidualizowani wśród ogółu opolskich kandydatów. Dwaj z nich powtarzają, że „człowiek jest najważniejszy”, a skoro tak, to pewnie pozostali też. Ma to jednak i dobrą stronę. Nie porzucili, widać, rolnictwa, a dokładnie jego integralnej części, jaką jest hodowla baranów... Przepraszam, miałem oczywiście na myśli hodowlę owiec. Na koniec tego krótkiego przeglądu kilka słów o kandydacie PiS-u – Patryku, Jakim. Jest to ciekawy przypadek klientelizmu politycznego w samej polityce. Ten młodzieniec nie wykonywał prawie żadnej pracy, która by nie miała z nią związku. Wygląda to tak, jakby cały czas na polityce żerował. Dotąd na szczeblu samorządowym. Teraz zamarzył mu się Sejm. Wprawdzie w „telegraficznym” skrócie biogramu podał, że kierował dużą instytucją finansową, ale nie napisał, jaką. Dlatego taka informacja jest mało wiarygodna. W ulotce Patryk, Jaki przytoczył dwie pochlebne opinie o sobie. Jedna pochodzi od Zbigniewa Ziobry, druga – od Eugeniusza Mroza. Były minister Sprawiedliwości nie miał powodu, by źle mówić o swym młodszym koledze partyjnym. Po pierwsze – Patryk, Jaki w niczym mu nie zagraża; po drugie – negatywna opinia byłaby niekorzystna dla samej partii. W tym miejscu natrafiamy na istotny dylemat, czy to, co dobre dla polityka i jego partii, jest jednocześnie dobre dla Polski. Politycy, bowiem mają skłonność do utożsamiania obu interesów. Dlatego też opinia b. ministra nie jest dla wyborcy wiążąca. W przypadku Eugeniusza Mroza zastanawiający jest fakt dużej różnicy wieku (ok. 60 lat) między nim a Patrykiem, Jakim, by obaj mogli ze sobą współpracować. Prawdopodobnie, więc opinia ta powstała na gruncie prywatnej, towarzyskiej znajomości. Z tego punktu widzenia jest również mało znacząca, choć dla Patryka, Jakiego może mieć znaczenie ze względu na środowiskowy autorytet starszego pana – w młodości szkolnego kolegi Karola Wojtyły, późniejszego papieża Jana Pawła II. Eugeniusz Mróz był też żołnierzem AK. Każdy, kto choć trochę otarł się o argumentację, opartą na rozumowaniu logicznym, wie, że na autorytety powołują się ci, którzy nie mają argumentów rzeczowych. Patryk, Jaki takich rzeczowych argumentów w swej ulotce nie przedstawił. Pascal de Sutter, profesor psychologii na uniwersytecie w Leuven, a także ekspert w zakresie psychologii politycznej, w książce Ces fous qui nous gouvernent (Ci szaleńcy, którzy nami rządzą) twierdzi, że zazwyczaj „wybieramy kłamców i sprzedawców marzeń”. Jeśli to prawda, świadczy ona źle nie tylko o naszej znajomości „alfabetu politycznego”, lecz również o naszej kondycji moralnej. Tadeusz Kasprowicz

Kryska na Tuska? Mówi się coraz głośniej, iż aktualny supergwiazdor Salonu, lansowany przez „mainstreamowe” tygodniki („Wprost” tudzież „Newsweek”) na okładkach, a przez TVP na estradzie – kieszonkowy (formatem umysłowym i etycznym) szatan Nergal – nie podarłby publicznie (krzycząc, jak wówczas, gdy darł Biblię: „-Żryjcie to gówno!„) tylko trzech druków: „Koranu” (na sugestię, by okazał się takim mężczyzną, robi biegunkowo w skórzane portki), „Talmudu” (brak inteligencji nie musi oznaczać braku sprytu), wreszcie „Programu wyborczego PO” (opcja Nergala, i vice versa). Dokument programowy PO nie nadaje się do spożycia, bo jest niestrawny, jak każda papka mielona z nieświeżych komponentów. Składniki tej POtrawy mają równo cztery lata. A.D. 2007 „Partia miłości" obiecywała społeczeństwu mnóstwo miłosnych cudów, m.in. podatek liniowy 15%, likwidację „podatku Belki", autostrady, świetną służbę zdrowia, zmniejszenie bezrobocia, zmniejszenie biurokracji (administracji), „jedno okienko" dla firm, etc. etc. etc. Wszystko to ślicznie brzmiało, np. obietnica, że do Konstytucji wprowadzony zostanie zapis: „Wszelka władza w Rzeczypospolitej jest służbą publiczną i nie może być źródłem jakichkolwiek przywilejów". Zapisu nie wprowadzili, a przywileje dygnitarskie szerokim gestem sobie POwiększyli. Miast zmniejszenia podatków – horrendalnie wzrosły POdatki VAT. Zamiast ograniczenia biurokracji – nastąpił gigantyczny rozrost administracji (tylko w ciągu pierwszych trzech kwartałów w roku 2010 przybyło w administracji państwowej 26,3 tysiąca urzędników; w warszawskim ratuszu POdczas rządów Hanny Gronkiewicz – Waltz zatrudnienie wzrosło z 5,7 do 7,5 tysiąca biurokratów!). Szpitale i koleje – ruina. Autostrady – glina. POlityka zagraniczna – kpina (wśród 25 ambasadorów UE oraz ich zastępców nie ma ani jednego Polaka, chociaż nie brakuje Węgrów, Pepików, Rumunów czy Bułgarów!). Lawinowemu wzrostowi biurokracji towarzyszy silny wzrost bezrobocia, ale że Platforma niczego w tej materii nie POprawi, ino spaskudzi, to było oczywiste już dawno temu dla Marianna Hemara. Jakby słyszał zapewnienia wybitnego męża stanu, który POlecając program wyborczy partii rządzącej użył lansującego kosmos zwrotu „skok cywilizacyjny".

„Powiedział mi wczoraj wybitny Polityk, działacz, mąż stanu: Kraj urządzimy wzorowo Według nowego planu. Bezrobocia – nie będzie. To stwierdzamy solennie. każdy będzie miał pracę Po dwie do trzech godzin dziennie.

Waldemar Łysiak

Jak posłowie PO i PSL uratowali Krauzego Biznesmen Ryszard Krauze miał stanąć przed sądem za złamanie artykułu 585 kodeksu spółek handlowych. Posłowie PO i PSL szybko zmienili prawo, usuwając ten artykuł – ujawnia „Rzeczpospolita”. W październiku 2010 r. Krauze usłyszał zarzut działania na szkodę spółki Prokom Investments. Chodziło o pożyczkę w wysokości 3 mln zł udzielonej firmie K&K. Wierzytelność została wprawdzie sprzedana, ale dopiero wtedy, gdy transakcją zainteresowała się prokuratura i ABW. Pod koniec 2010 r. do sądu trafił akt oskarżenia, ale Krauze nigdy nie usłyszy wyroku. Jak pisze „Rzeczpospolita”, poseł PSL Krzysztof Borkowski najpierw zgłosił poprawkę zmieniającą art. 585 kodeksu spółek handlowych, z którego był ścigany trójmiejski biznesmen. Pod koniec marca zmiana k.s.h. została uchwalona głosami PSL i PO. Równolegle w Sejmie pracowano nad projektem zgłoszonym przez Naczelną Radę Adwokacką, którą kieruje mec. Andrzej Zwara, współwłaściciel znanej kancelarii w przeszłości obsługującej spółki Krauzego. W czerwcu głosami PO i PSL Sejm całkowicie usunął z k.s.h. art. 585. Ostatecznie pozbawiło to prokuraturę możliwości ścigania Krauzego. Źródło: Rzeczpospolita

Obywatelu, Wielki Brat wie co robisz – koszmar cywilizacji Całkiem niedawno polski rząd próbował wprowadzić ustawę, która de facto prowadziła do cenzurowania internetu. W grudniu polska policja zakupiła nowe urządzenie zwane LRAD (Long Range Acoustic Device - urządzenie dźwiękowe dalekiego zasięgu) służące do tłumienia zamieszek. Urządzenia te emitują fale dźwiękowe o bardzo wysokiej głośności, słyszalnej na duże odległości (500-700m), będące w stanie ogłuszyć osoby znajdujące się w jego najbliższym otoczeniu. Jak zauważyli autorzy z fundacji PANOPTIKON, w Ustawie regulującej działalność służb porządkowych szczegółowo wymienione są środki przymusu bezpośredniego, jakich wolno jest użyć policji, jednak "ani Ustawa o policji, ani żaden inny akt prawny nie wymieniają pośród środków przymusu bezpośredniego tego rodzaju urządzeń". O inwestycjach MSWiA zrobiło się głośno dopiero w lipcu, kiedy ujawniono, że w posiadaniu ministerstwa znajduje się ok. 6 tysięcy urządzeń ogłuszających dźwiękiem. Według oficjalnych oświadczeń ministerstwa urządzenia LRAD mają być wykorzystane podczas Mistrzostw Europy w piłce nożnej w 2012 roku, w razie gdyby doszło do poważniejszych starć grup kibiców. 18 września Gazeta Krakowska poinformowała o zatrzymaniu pracownika lotniska Balice, który wysłał znajomemu wiadomość MMS, w której żartował, że "zepsuje casę, a w powietrzu będzie bum". Wkrótce go zatrzymano i skierowano na badania psychiatryczne. Skąd służby bezpieczeństwa wiedziały o tej wiadomości? Nie dziwią niestety kolejne doniesienia na temat tego, że władze chińskie wymusiły na koncernie Google uniemożliwienie wyszukiwania słowa "demokracja" w lokalnej wersji ich wyszukiwarki. Podobnie po zdobyciu Trypolisu Wall Street Journal opublikował fotografie przedstawiające specjalne pomieszczenie, w którym urzędnicy służb wywiadowczych Muamara Kaddafiego śledzili korzystających z internetu obywateli. Kuriozalną inicjatywą wykazał się niedawno bank Rezerwy Federalnej z Nowego Jorku, który ogłosił niedawno ofertę na przygotowanie systemu monitorującego informacje o nim w tak zwanych social media. System taki, nazwany roboczo „Sentiment Analysis And Social Media Monitoring Solution”, wyszukiwałby informacje o Fedzie między innymi na Facebooku, Twitterze, YouTubie i w blogosferze. Miałby on jednak nie tylko gromadzić suche informacje, ale też odgadywać kontekst rozmowy wskazując, czy o Rezerwie Federalnej mówi się źle czy dobrze. Docelowo zaś „identyfikować i docierać do kluczowych blogerów i osób wywierających wpływy”. Pomysł zaiste ambitny, ale przede wszystkim budzący obawy zważywszy na ogromne zasoby pieniężne jakimi dysponuje Fed, ale też bezmiar krytyki kierowanym w stronę tej instytucji ze strony internautów. Skoro zaś Rezerwa uzyska taką wiedzę, to co powstrzyma ją przed próbą pozbycia się najbardziej wpływowych krytyków? Prawo? Dla tak wpływowych ludzi nie jest wielką sztuką przygotować odpowiednią ustawę, która umożliwi im legalne uciszenie krytykujących ich osób. Wobec koncernu Google pojawiają się oskarżenia o śledzenie swoich użytkowników. Wiele kontrowersji wzbudził zwłaszcza fakt przygotowywania przez tą firmę Google Street Map, jednego z wielu projektów, który tym razem polegał na filmowaniu całych ulic danego miasta i umieszczania ich w sieci. Kamera była w stanie uchwycić wszystko, nie tylko same ulice, ale też ludzi, którzy po niej chodzili, którym to nieszczególnie musi odpowiadać fakt, że ich twarz bez ich zgody stanie się częścią wielkiej bazy danych. Nie można też zbyt wiele oczekiwać od prywatnych korporacji. Je jak widać łatwo przekonać, o czym doskonale wiedział prezydent Francji, Nicolas Sarkozy, który podczas szczytu e-G8 (poprzedzającego "prawdziwy" szczyt grupy G8) spotkał się z przedstawicielami największych koncernów branży internetowej takich jak wspomniany Facebook czy Gogle, by pod hasłem walki z piractwem omówić możliwe ścieżki kontrolowania umieszczanych w internecie treści.

Pomocna technologia Jak się okazało prywatne firmy stały się niezbędnym sojusznikiem w opracowywaniu nowych technologii kontroli obywateli. 27 września Dziennik Internautów opublikował artykuł autorstwa Sławomira Wilka opisujący zjawisko, które w branży IT ma charakter tajemnicy polisznela. Chodzi o tworzenie przez firmy komputerowe aplikacji, które pozwalają na bieżąco śledzić toczące się w sieci dyskusje na temat danej marki i w razie czego zaangażować do niej pracownika danej firmy. W ten sposób za kilkadziesiąt tysięcy złotych i wysoki miesięczny abonament firmy utrudniają internautom dostęp do rzetelnej wymiany informacji i wzajemnych ostrzeżeń przed nieuczciwymi przedsiębiorstwami. Co więcej nawet Skype, który ze względu na zaawansowaną technologię szyfrowania połączeń jest często wykorzystywany przez różnego rodzaju rewolucjonistów, nie jest już bezpieczną aplikacją. Kod można złamać i zarobić na tym duże pieniądze. Tak też się stało w przypadku Skype'a, którego można podsłuchiwać między innymi dzięki aplikacji FinSpy. To i inne rozwiązania techniczne sprawiły, że w nieustannym wyścigu pomiędzy tworzącymi szyfry a hackerami, głównymi kibicami są różne autorytarne reżimy szczególnie zainteresowane zakupem programów i urządzeń podsłuchowych. To nie jedyne próby kontrolowania obywateli. Chociaż irytujące, skrupulatne kontrole na lotniskach zdają się powszednieć i większość ludzi zdążyła się już do nich przyzwyczaić. Nie trzeba będzie długo czekać, aż w powszechnym użytku znajdą się takie urządzenia skanujące fale mózgu i tym samym rozpoznające, o czym myśli pasażer wsiadający na pokład samolotu. Nie jest to wcale odległa perspektywa, skoro już teraz dostępne są urządzenia, które podłączone do smart phone'a "dla zabawy" monitorują nasze fale mózgowe i wyświetlają je jako prezentacje 3D. Dzięki wykorzystaniu tego typu aplikacji po pewnym czasie zgromadzone zostaną ogromne ilości danych dotyczących funkcjonowania naszych mózgów oraz naszych reakcji na określone bodźce. Prawdziwym poligonem doświadczalnym dla różnego rodzaju technologii umożliwiających śledzenie obywateli staje się coraz bardziej Wielka Brytania. Tamtejsze władze pod pozorem zabezpieczeń przed zbliżającymi się igrzyskami olimpijskimi w Londynie testują ogromną ilość nowych technologii. Wykorzystane zostaną między innymi specjalne podskórne czipy, na które wgrywana będzie informacja o posiadanym stanie konta i za ich pośrednictwem możliwe będzie kupienie biletów na olimpiadę. Jeszcze ciekawsze pomysły ma MI5, która ogłosiła niedawno rekrutację wśród osób znających języki używane na Bliskich Wschodzie i w Północnej Afryce. Rekrutacja będzie przebiegać za pośrednictwem internetu, zaś działania szpiegowskie (podsłuchiwanie rozmów telefonicznych) będą przypominać grę komputerową.

Wielki Brat patrzy Powyższe typy kontroli obywateli to nie wszystko. Bardzo zaawansowana jest już technologia satelitarnego monitoringu pozwalająca na tak dokładną obserwację z kosmosu, że możliwym jest śledzenie treści czytanej przez nas książki z kosmosu. Równocześnie potężna Visual Recognition Technology umożliwia dzięki wciąż rosnącym bazom danych zawierającym nasze zdjęcia i zeskanowane rysy twarzy rozpoznawanie wybranych osób w anonimowym tłumie. Od czasu, gdy użyto jej po raz pierwszy podczas zawodów Super Bowl w Tampa na Florydzie, metody rozpoznawania twarzy rozbudowano w znacznym stopniu i dziś stosuje się je między innymi na lotniskach. Jednak także ulice nie są już gwarantem anonimowości. Już teraz pod pretekstem bezpieczeństwa policja w Stanach Zjednoczonych i w Wielkiej Brytanii eksperymentuje z zastosowaniem dronów szpiegowskich do monitorowania ulic. W tym przypadku ma nie chodzić jednak o tropienie talibów, lecz o skuteczniejszą walkę z przestępczością. W styczniu 2010 roku brytyjski Guardian poinformował o nawiązaniu współpracy między zbrojeniowym potentatem BAE Systems a policją z hrabstwa Kent, mającą na celu wdrożenie dronów szpiegowskich w działaniach cywilnych. Poligonem doświadczalnym mają być przyszłoroczne igrzyska olimpijskie w Londynie, gdzie drony mają monitorować rejony szczególnie zagrożone wybuchem protestów i zamieszek. Zresztą pierwsze prototypy są już w użyciu, doszło nawet do pierwszego aresztowania dokonanego przy pomocy policyjnego drona, według gazety Dailymail miało to miejsce w sierpniu 2009 roku po protestach zorganizowanych przez British National Party. Ojczyzna twórców najsłynniejszych antyutopii XX wieku - George'a Orwella i Aldousa Huxleya najwyraźniej przoduje we wdrażaniu nowych technik inwigilacji, jednak również po drugiej stronie oceanu trwają pilotażowe prace nad wprowadzeniem cywilnych dronów. Do tej pory Amerykanie na swoim terenie używali ich, co najwyżej do monitorowania granicy z Meksykiem. Wszystko wskazuje jednak na to, że pierwszym miastem, w którym także policja zacznie korzystać z pomocy dronów będzie Miami. Co ciekawe, jej przedstawiciele oficjalnie przyznali w telewizji, że urządzenia te będą w stanie nawet „zajrzeć” przez okno do domu amerykańskiego obywatela. Nie jest to oczywiście jedyne miasto, w którym rozważa się podobne projekty, choć w niektórych miejscach władze wyraźnie starają się je ukryć. O planach policji z Houston, która potajemnie testowała nowe drony, dowiedziała się lokalna stacja telewizyjna i jedynie dzięki ich interwencji informacja przedostała się do szerszej grupy obywateli. Pozostaje nam jedynie dać na mszę w intencji Georga Orwella, który to wszystko przewidział i modlić się by świat nie oszalał. Alternatywą jest globalna rewolucja. Orwellsky

05 października 2011"PKW ma rację, odmawiając rejestracji NOwej Prawicy, ponieważ PKW w ogóle nie powinna rejestrować małych i niepoważnych partii”- powiedział pan Stefan Niesiołowski, wicemarszałek Sejmu, jakiś czas temu. Acha..! Pan Stefan wie, kogo wolno rejestrować a kogo nie. To znaczy zna kryterium na podstawie, którego wolno rejestrować. To kryterium to: małość i niepoważność.. A co to znaczy, że partia jest” mała”- i kto będzie określał, że” niepoważna”- tak niepoważny człowiek jak Pan Niesiołowski? A czy czasami prawo zawarte w Kodeksie Wyborczym nie powinno określać, kto zostanie zarejestrowany - a kto nie? Ale widocznie Pan Stefan Niesiołowski - jako aktualny członek Platformy Obywatelskiej - znany najemnik polityczny - prawo, które zresztą sam uchwalał - ma w głębokim poważaniu. Tak jak Lenin, który prawo uważał za ”przesąd burżuazyjny”. No to zlikwidujmy prawo i wprowadźmy trybunały, które większością głosów będą orzekały, która partia jest małą, a która dużą - i która jest poważna, a która niepoważna.. I pomyśleć, że pan Stefan się chwalił, że brał udział w wysadzaniu pomnika Lenina w Poroninie.. Wysadzanie pomnika - to, co innego - a stosowanie zaleceń tow. Lenina - co innego. Zresztą w umysłach rządzących – Lenin jest wiecznie żywy.. I jeszcze pan Stefan stwierdził, że ”Korwin- Mikke jest niepotrzebny w Sejmie” (????). Co nie przeszkadza mu powtarzać, co jakiś czas w figurze, koła, że demokracja, tylko demokracja, nareszcie demokracja, Polacy walczyli o demokrację, w komunie nie było demokracji, teraz jest i to, jaka? Zabetonowana – w gruncie rzeczy - wokół partii okrągłostołowych, pełnych agentów i starych i nowych. Wyposażonych w media i wielkie pieniądze, ukradzione podatnikom demokratycznie i trwonionych na propagandę.Jadąc przez jakiekolwiek miasto nie można uciec wzrokiem od uśmiechniętych osobników rujnujących nasz kraj, którzy chcą dorwać się do sejmowego koryta, żeby uchwalać, uchwalać i uchwalać.. Żeby nam te ustawy uchwalone demokratycznie i większościowo uszami wyszły, zapętliły nasze życie jeszcze bardziej, uwikłały go w kilkaset dodatkowych ustaw, spowolniły gospodarkę.. Żebyśmy żyli w jeszcze większym piekle niż żyjemy..CI sprawcy naszego nieszczęścia, których pełno na plakatach i bilbordach, ględzących w TV i radiu, jak to dobrze nam zrobią, jak tylko ogłupiony lud ich wybierze.. I – co ciekawe- ogłupiony lud - od wielu demokratycznych lat nie może się zorientować, że jest robiony w trąbę i ich wybiera. Co prawda demokratyczną - ale jednak w trąbę. Ni w ząb nie może się zorientować, że trąba dmie głośno po to, żeby zagłuszyć prawdę i zdrowy rozsądek.. Im głośniej - tym mury Jerycha, pardon - prawdy drżą i giną pod gruzami..Bo trąba powietrzna też może być przyczynkiem do rozważań politycznych, bo trąba powietrzna też jest polityczna, tak jak wszystko w demokracji politycznej - poprzez większość. Niedaleko Potworowa, trzydzieści kilometrów od Radomia przeszła trąba powietrzna, która tamtejszym przedsiębiorcom zniszczyła uprawy papryki, pozrywała folie i narobiła szkód. Pan premier Donald Tusk, pan Jarosław Kaczyński zmienił mu nazwisko na ”Donald - Nic Nie Mogę- Tusk”, zaraz udał się na miejsce nieszczęścia, żeby pokazać, jaki to jest gospodarski - niczym znienanawidzony przez czerwonych komisarzy z Unii - Łukaszenka.Jaki troskliwy i ojcowski, z jakim wielkim uszanowaniem człowieka pochyla się nad losem pokrzywdzonych, jaki familijny i jaki przystępny. I nawet pozwolił tamtejszemu rolnikowi powiedzieć: ”Panie premierze, jak mamy teraz żyć”(???) No właśnie! Jak tu żyć bez pana premiera, jak tu żyć bez rządu, jak tu żyć bez Sejmu.. Wręcz – Wprost - Przeciwnie się nie da!W czasie, gdy pan premier Donald - Nic Nie Mogę - Tusk naobiecywał wszystkim wokół pomoc z budżetu państwa, czyli od nas wszystkich bez naszej zgody, pan były premier- Jarosław Kaczyński - o czym dowiedziałem się wczoraj w Potworowie- kazał nazwozić poszkodowanemu przedsiębiorcy paprykowemu folii, takiej samej, lub podobnej - jaką zerwała mu trąba powietrzna. Folii dostał pełny samochód i ma jej dostatek! Ciekawe, czy ten wydatek zaliczony został w wydatki wyborcze, bo zgodnie z prawem wyborczym, nie wolno wydawać pieniędzy na kampanię na boku, tylko poprzez konto komitetu wyborczego.. Chyba, że zerwana folia nie jest częścią kampanii wyborczej. Tak jak trąba powietrzna. Trąbę powietrzną też należałoby wpisać w koszty kampanii wyborczej i demokratycznej.Przedsiębiorca został zaproszony na obiad przez pana premiera, zaproszony na zjazd banialuk politycznych w Krakowie i dostał na chwilę mównicę, żeby mógł powiedzieć retorycznie jak ma dalej żyć.. Oczywiście w kierunku pana premiera Donalda Tuska. Bo to Donald- Nic Nie Mogę – Tusk- jest winien trąbie powietrznej, która przeszła nad Potworowem, jak nie przymierzając Henryka Krzywonos- nad Wybrzeżem. Że ona zatrzymała ten tramwaj, akurat wtedy, gdy ludowa władza wyłączyła akurat prąd. To co - bez folii nie da się żyć? Ludzie nie takie mają nieszczęścia i jakoś żyją.. Nie mają nóg, nerek, oczu, rozumu- i jakoś żyją.. Tym bardziej nie mając folii nad papryką.. To jest przedmiot sporu obu premierów czterdziestomilionowego państwa..(????) Trąba powietrzna niedaleko Potworowa.. jako element kampanii politycznej. To wielka sztuka ze wszystkiego zrobić politykę.. Zaproszony przedsiębiorca oczywiście będzie głosował na Prawo i Sprawiedliwość..Załużmy na chwile, że pan Jarosław Kaczyński jest premierem ogłupionego czterdziestomilionowego narodu.. Ogłupionego - między innymi przez pana Jarosława KAczyńskiego. I niedaleko Potworowa przechodzi trąba powietrzna, i temu samemu przedsiębiorcy zrywa folię znad papryki.. Co się w tedy dzieje w demokratycznym państwie prawnym?Do poszkodowanego przedsiębiorcy przyjeżdża oczywiście pan premier Jarosław Kaczyński, obiecuje mu pomoc, a przedsiębiorca mówi: „Panie premierze, jak mamy żyć”? Tak naprawdę, żadnego premiera to nie obchodzi, i mówiąc szczerze obchodzić nie powinno, ale pan były premier Donald - Nic Nie Mogę - Tusk, oczywiście w ramach pomocy poszkodowanemu przedsiębiorcy, przywozi mu na jego podwórko - folię. Pełny samochód folii. I zaprasza go na konwencję Platformy Obywatelskiej i ustawia obok Henryki Krzywonos, która opowiada mu jak to zatrzymała tramwaj i wywołała strajk...I przedsiębiorca krzyczy z platformiarskiej mównicy, do pana Jarosława Kaczyńskiego” Panie premierze, jak mamy żyć”? I głosuje oczywiście na Platformę Obywatelską..Można oczywiście umrzeć ze śmiechu, jak to celebryci nazywający się premierami, robią sobie z 40 milionów ludzi- zwykłe potworowskie jaja.. Można się też ze śmiechu ze…..ć! Ale w takiej Wielkiej Brytanii już firma z Leicestershire podwoiła sprzedaż wielkich sedesów, które wytrzymują obciążenie 380 kg (!!!) Rośnie otyłość Brytyjczyków, ale nie ze śmiechu.. Oni mają rząd poważniejszy od naszego. Wkrótce firma wprowadzi na rynek krzesła- sedesy na kółkach. Będzie można się załatwiać od razu..A może by zacząć produkować jakieś beczki śmiechu na kółkach?… i wtedy zarejestrować w całej Polsce kandydatów Nowej Prawicy..A wyrejestrować ze spisu wyborców pana Stefana Niesiołowskiego.. Jako małego i niepoważnego! WJR

Zobaczyć strach w oczach Tuska – bezcenne Lęk ten jest źródłem agresji PO i jej zwolenników, procentuje mało mądrymi, za to nienawistnymi artykułami i spotami wyborczymi, jakich nie powstydziliby się propagandziści stalinowscy w walce z zaplutymi karłami reakcji. Ale wszystko to jest bardziej żałosne niż skuteczne. Bez względu na to, czy PiS wygra wybory, czy nie, PO wyjdzie z nich mocno osłabiona. Nadchodzące wybory mogą się zakończyć wymiernym sukcesem PiS – zależy to oczywiście od wielu czynników, między innymi od zdyscyplinowania wyborców partii Jarosława Kaczyńskiego. Warto sobie jednak uświadomić, że nigdy dotąd PiS nie stało tak blisko przed perspektywą zdobycia większości pozwalającej na stworzenie samodzielnego rządu. Nie twierdzę, że wynik wyborów dający PiS ponad 50 proc. mandatów w Sejmie jest bardzo prawdopodobny. Myślę jednak, że nie jest niemożliwy. Wydaje się, że panika, która w ostatnich dniach zapanowała w obozie władzy, wynika właśnie z tego samego przeświadczenia – Kaczyński może zdobyć większość pozwalającą mu na stworzenie stabilnego i samodzielnego rządu. I może w tym zwycięstwie oprzeć się na tych Polakach, którzy są całkowicie odporni na przekaz elit i opiniotwórczych mediów. Tych, nad którymi nie mają władzy różnej maści „autorytety”. Lęk, który obserwujemy, może być wywołany zarówno perspektywą Jarosława Kaczyńskiego w fotelu premiera, jak i siłą części społeczeństwa, która może obecne elity zdelegitymizować.

Larum grają! Sztab PO żmudnie pracuje nad nastraszeniem wyborców PiS-em i czyni to doprawdy z uporem godnym lepszej sprawy. Sytuację utrudnia znacznie to, że wszyscy doskonale wiedzą, iż PO musi straszyć. Nie ma zatem niezbędnego dla uzyskania efektu momentu zaskoczenia – po prostu powszechnie wiadomo, że platformersi wyskakują zza rogu, wrzeszcząc okropnie, a przestrach kogokolwiek w tej zabawie wywołuje już najczęściej śmiech, że ktoś następny dał się na te zabiegi złapać. Pompatyczne dyrdymały, które snują z coraz mniejszym przekonaniem bywalcy studiów telewizyjnych, także nie dają efektu. Idę o zakład, że i oni wiedzą, iż ich demonstrowany przestrach dawno został odarty z wiarygodności i traktowany jest jak gra podwórkowa w straszenie PiS-em. Elektorat, który udało się Platformie owym strachem zgromadzić przy urnach w 2007 r., jest, bowiem o cztery lata mądrzejszy. Teraz albo jak Kazik Staszewski nie pójdzie do wyborów, (jeśli ktoś nie chce głosować na Kaczyńskiego, to pewnie najlepsze wyjście, bo ile razy można – parafrazując Staszewskiego – dawać się nabrać i robić z siebie głupka?), albo wręcz w wielu przypadkach zagłosuje na PiS. Z rozczarowania, z poczucia bycia oszukanym, ze złości. Wtedy, w 2007 r., wyborcy byli przekonani, że zmieniają Polskę na lepsze, odsuwając od władzy koalicjantów Leppera i Giertycha. Że oddają władzę racjonalnym politykom, którzy poważnie myślą o Polsce. Po czterech latach rządów PO po tamtych uczuciach nie ma śladu – ci sami wyborcy, którzy byli posłuszni hasłu „Zmień kraj, idź na wybory”, dziś mogą, co najwyżej opowiadać o wyborze mniejszego zła. Doprawdy, znaczna część z nich wybierać zła nie będzie chciała w żadnej postaci.

Ziomale Nergala idą po władzę Zwłaszcza, że Platformie udało się – zapewne w sposób niezamierzony – wprowadzić do kampanii zupełnie podstawową kategorię wyboru między dobrem a złem, zrozumiałą nawet dla osób, które kompletnie polityką się nie interesują. Chodzi oczywiście o promowanie satanizmu w zarządzanej przez PO telewizji publicznej. Oświadczenie posła PO Sławomira Nowaka, że znany satanista to jego „ziomal”, odbiło się szerokim echem i zwróciło uwagę na to, co PO ma do powiedzenia w sferze wartości. A to, ku utrapieniu Jarosława Gowina, który ma być liderem skrzydła konserwatywnego PO, przedstawia się dość kompromitująco. Od „ziomala” Nowaka nikt w PO się nie odciął. Przeciwnie, coraz to inne znane postaci związane z Platformą ogłaszają swoje zauroczenie Holocausto. Doprawdy, w kampanii prowadzonej w konserwatywnym ciągle jednak społeczeństwie trudno postąpić głupiej.

Joanna Lichocka

Hodowla nowych ludzi Wychowanie dzieci i młodzieży było nieodłącznym elementem polityki prowadzonej przez komunistów po II wojnie światowej. Na jesieni 1948 roku postanowiono o konieczności zasadniczej reformy programów szkolnych. Równocześnie poddano krytyce dotychczasową politykę oświatową, zarzucając jej opóźnienie przebudowy ideologicznej i organizacyjnej szkół w stosunku do przemian, które zaszły w Polsce po 1944 roku, pobłażliwość wobec fałszywych i reakcyjnych teorii naukowych i wychowawczych oraz uginanie się pod „presją ideologii drobnomieszczańskiej.” W podjętej przez aktyw oświatowy PPR rezolucji stwierdzono, iż droga do socjalizmu prowadzi przez zaostrzoną walkę klasową, która w oświacie powinna oznaczać wypieranie z treści nauczania i wychowania elementów obcych ideologicznie i klasowo oraz, że należy udostępnić młodzieży robotniczej i chłopskiej dostęp do szkół wszystkich szczebli. Wprowadzone w 1949 roku nowe programy nauczania oparte były ma marksizmie i materializmie i miały na celu ukazanie zagadnień walki klasowej, rozwoju sił wytwórczych kraju, rozkwitu sił społecznych i gospodarczych wsi oraz zagadnień spółdzielczości i planowania. Szczególny nacisk w programach nauczania geografii, historii, języka rosyjskiego, języka polskiego, biologii, chemii położono na tematykę związaną ze Związkiem Sowieckim. Edukacja szkolna jednocześnie miała na celu ukazanie złowrogiego oblicza imperializmu i jego destruktywnej roli w każdej dziedzinie życia. Szczególnie duże znaczenie w szkolnej edukacji zarezerwowano dla nauki historii, która stała się istotnym narzędziem manipulacji w rękach komunistów. Zdecydowanie podkreślano, aby w podręcznikach do historii Polski nie pomijać „tej podstawowej prawdy, że odbudowę naszej niepodległości dwukrotnie zawdzięczamy Związkowi Radzieckiemu”. W wytycznych z 1950 roku wskazano, iż „nauczanie historii ma na celu możliwe pełne i naukowe poznanie przez uczniów przeszłości świata i Polski, przede wszystkim od strony poznania rozwoju pracy ludzkiej, życia mas ludowych, klas pracujących i ich walki o postęp i sprawiedliwość społeczną w oparciu o metodę materializmu historycznego i dialektycznego”. Cele te miały zostać osiągnięte przez doprowadzenie młodzieży do znajomości i pamięciowego opanowania materiału historycznego – faktów i procesów historycznych, do zrozumienia rzeczywistości współczesnej, jako jednego z etapów w procesie dziejowym oraz rewolucyjnych perspektyw jego rozwoju. Przeszłość stanowiła – wedle komunistycznych ideologów – kolejny etap rozwoju, prowadzący do teraźniejszości. Podkreślano dobitnie, iż „uczymy historii nie dla przeszłości, lecz dla zrozumienia teraźniejszości”. W komunistycznej koncepcji wychowania dzieci i młodzieży ważną rolę odegrała propaganda ateistyczna oraz walka z Kościołem i religią. Zlikwidowano do 1955 roku lekcje religii w szkołach, usunięto krzyże ze ścian klas szkolnych oraz wyeliminowano modlitwy przed lekcjami, zastępując je apelem porannym. Zamiast pójścia na mszę niedzielną organizowano różne imprezy z bogatym programem zajęć m.in. gry i zabawy na świeżym powietrzu, poranki filmowe, zajęcia świetlicowe i inne atrakcyjne zajęcia odrywające dzieci od wiary katolickiej. Od najmłodszych lat dzieci miały obcować z czarno-białym obrazem świata, obrazem ukazywanym w duchu walki klas, nienawiści do poglądów „reakcyjnych” i „idealistycznych”, z „ostatecznie” wyjaśnioną przez materialistów biologią i fizyką, a także sprowadzoną do walki z „postępem” i „wstecznictwa” historią, w której dzieje powszechne opisywane z sowieckiej perspektywy. Przekazywane treści, skierowane do najmłodszego pokolenia miały zapewnić jego ścisłe podporządkowanie i oddanie Polsce Ludowej. Nieodłącznymi elementami procesu wychowawczego były kolektywizm oraz utożsamianie życia jednostki z życiem politycznym. Kolektywizm z jednej strony traktowany był jako cel, z drugiej zaś jako metoda prowadząca do celu. Młody człowiek miał się realizować poprzez ideę uczestnictwa w zespołowym działaniu i odczuwaniu. Eksponowanie wyższości grupy nad jednostką było jednym z naczelnych haseł wychowawczych. Wychowanie polityczne sprowadzało się do takich zagadnień jak walka klasowa, walka o pokój, kolektywizacja rolnictwa, realizacja planu 6-letniego, itp. Te elementy miały na celu ukształtowanie „świadomego” obywatela Polski Ludowej, który miał być aktywny, świadomy swych obowiązków, oddany pracy, dumny z osiągnięć komunistycznego ustroju, kochający kraj, znający jego postępową tradycję, otaczający czcią bohaterów ruchu rewolucyjnego, solidaryzujący się z całym obozem postępu walczącym o pokój pod przewodnictwem Związku Sowieckiego. W kształtowaniu wzorowego obywatela Polski Ludowej nie pominięto szczególnej roli nauczycieli. W latach 1949-1955 Ministerstwo Oświaty oraz Związek Nauczycielstwa Polskiego przeprowadziły szeroką akcję samokształcenia ideologicznego czynnych nauczycieli wszystkich typów szkół. Jej celem było zapoznanie ich z podstawami marksizmu i leninizmu. Osoby uczestniczące w tych kursach musiały przestudiować podstawowe podręczniki sowieckiej pedagogiki i psychologii z „Pedagogiką” Iwana Kairowa oraz „Psychologią” Borysa Tiepłowa na czele. Wedle wytycznych komunistycznych władz oświatowych nauczyciele mieli rozwijać poczucie solidarności z obozem postępu i socjalizmu walczących pod przewodnictwem ZSRS, wyrabiać miłość i szacunek do Związku Sowieckiego, przekonywać o wyższości gospodarki uspołecznionej krajów socjalistycznych nad gospodarkami kapitalistycznymi. Stworzono także – wzorem sowieckich domów kultury i pałaców pioniera – system placówek wychowania pozaszkolnego, złożony z domów harcerza, domu kultury i pałaców młodzieży. Ich celem było pobudzanie dzieci i młodzieży do aktywności społecznej, która w ostateczności podporządkowana miała być interesom socjalistycznego państwa. Domy kultury stanowiące część składową jednolitego systemu wychowania socjalistycznego, miał, bowiem przygotowywać młodzież do życia w socjalistycznym społeczeństwie. Czas wolny był, bowiem tak zorganizowany, aby przynosił korzyści uczestnikom, ale przede wszystkim był zgodny z zasadami socjalistycznego wychowania. Podobną rolę odgrywały kolonie dla dzieci i młodzieży, które – wedle władz oświatowych – to „nie tylko spędzanie wakacji na świeżym powietrzu, to świadome i planowane działanie zmierzające do podniesienia zdrowia, tężyzny fizycznej milionowej rzeszy dzieci, to oddziaływanie wychowawcze zgodne z ideologią Polski Ludowej budującej fundamenty socjalizmu, to wyzwolenie rąk kobiecych do pracy w czasie robót polnych, to realny wkład dzieci i młodzieży w odbudowę kraju, to podnoszenie poziomu kulturalnego uczestników.” Istotną rolę odgrywała także literatura dla dzieci i młodzieży. Nawet najmłodsi czytelnicy poznawali życiorysy przywódców sowieckich, m.in. w powieści Bobińskiej „Soso”, poświęconej młodzieńczym latom Stalina, oraz Krzemińskiej „O wielkim Stalinie” oraz „Lenin wśród dzieci”. Literatura dla młodzieży miała „uodpornić ją na wpływy wroga klasowego, uczulić na jego działanie, nauczyć rozpoznawać go, mobilizować nienawiść młodzieży przeciw wszelkim wrogom socjalizmu”. W spisie zalecanych lektur znalazły się m.in. „Piątka z ulicy Barskiej” Koźniewskiego, „Dzieciństwo i lata młodzieńcze Lenina” Ulianowej, „Opowiadania o Feliksie Dzierżyńskim” Germana oraz „Chłopiec z Salskich Stepów” Newerlego. Postulowano także, aby młodzież dokładnie przestudiowała „Krótki kurs WKP(b)”. Władze komunistyczne uruchomiły ogromny aparat organizacyjny, którego celem było wychowanie młodzieży na lojalnych obywateli „socjalistycznej Ojczyzny”. W przemówieniu z listopada 1955 roku, Bolesław Bierut uznał, iż nowe socjalistyczne społeczeństwo „winno składać się z ludzi o wysokiej postawie ideowej, ludzi nie tylko światłych, wykształconych, kulturalnych, ale i szlachetnych, tzn. wyróżniających się swym poziomem moralnym, ludzi wysoce uspołecznionych, posiadających poczucie najgłębszej więzi uczuciowej i twórczej ze swym narodem i poprzez swój naród z postępem ogólnoludzkim”. W komunistycznej polityce nie było miejsca na spontaniczność, indywidualizm, samokształcenie, czas wolny postrzegany z dzisiejszej perspektywy. Wszelkie działania, gesty musiały być jednoznaczne, zgodne z założeniami komunistycznej koncepcji życia, podporządkowanemu partii i państwu.

Wybrana literatura:

D. Jarosz – „Masy pracujące przede wszystkim”. Organizacja wypoczynku w Polsce 1945-1956

K. Kosiński – Władza-szkoła-dom, życie oficjalne i prywatne w czasach PRL

A. Radziwiłł – Ideologia wychowania w Polsce w latach 1948-1956; próba modelu

W. Roszkowski – Historia Polski 1914-1997

Godziemba

Kto podtopił Platformę? Pytanie, co konkretnie przez te cztery lata zrobił rząd, w czasach "grillowania" niezadawane, dziś okazuje się dla Donalda Tuska dużo trudniejsze od osławionego "jak żyć" – zauważa publicysta "Rzeczpospolitej" Donald Tusk zapewne długo będzie żałował nieostrożnego wyznania, że "nie ma, z kim przegrać", choć jeszcze kilka miesięcy temu nie tylko jemu tak się wydawało. Sam sukces wyborczy uznała PO za tak pewny, iż cel kampanii wyznaczyła sobie o szczebel bardziej ambitnie: nadać zwycięstwu takie rozmiary, aby po wyborach rządzić bez koalicjanta. Na ostatniej prostej kampanii trudno oczywiście przesądzać ostateczny wynik głosowania, ale musi się zdarzyć cud, aby nie przyniosło ono partii rządzącej upokorzenia. W najlepszym wypadku uda się Platformie wymęczyć niewielką przewagę nad głównym rywalem, ale bardzo prawdopodobne jest zwycięstwo opozycji. Zapewne nie tak wielkie, aby Platforma straciła władzę, ale na pewno zostanie ona zmuszona do koalicji bardziej niewygodnej niż obecna.

Przekupywanie stanowiskiem Można w każdym razie już teraz się zastanawiać nad przyczynami słabego wyniku. Osobiście radziłbym trzymać się przy tym starej amerykańskiej zasady mówiącej, że opozycja nigdy nie wygrywa wyborów – to władza je przegrywa. Chociaż PiS zrobiło dobrą kampanię, nie wystarczyłoby to, gdyby nie fakt, że PO i jej lider zaplątali się w swojej. Brzemiennym w skutki błędem była obliczona na zdobycie większości absolutnej akcja kaperowania działaczy lewicy, której symbolem stał się Bartosz Arłukowicz. Owszem, popularny w Szczecinie poseł-lekarz być może doda tam Platformie parę tysięcy głosów, ale cała akcja skutecznie odebrała partii rządzącej wiarygodność. Chwyt przekupywania ludzi ministerialnym – jawnie fikcyjnym przecież – stanowiskiem lub miejscem na liście oceniony został przez wyborców, jako niegodny. Poza tym przynajmniej niektórzy Polacy pamiętają jeszcze, jakie gromy rzucał Tusk na "korupcję polityczną", wymachując "taśmami prawdy" posłanki Beger. Ta, delikatnie mówiąc, niekonsekwencja w połączeniu z nagłym wejściem w lewicową retorykę (obietnica "nieklękania przed księdzem" etc.) umocniła negatywny stereotyp PO, jako bezideowych karierowiczów ciągnących do przysłowiowego koryta. Zwłaszcza po wysunięciu na propagandowy front Joanny Kluzik-Rostkowskiej, której dwukrotna partyjna przesiadka w ciągu zaledwie pół roku i przemiana z osoby zachwalającej Kaczyńskiego w najzajadlej nim straszącą przerosła tolerancję przeciętnego wyborcy. W powyższym kontekście oskarżanie (żeby było śmieszniej, powtarzane także i przez nią) Jarosława Kaczyńskiego, że "udaje" i zmienia swój wizerunek na wybory, brzmi mało wiarygodnie.

Kwiaty dla Grabarczyka Drugim strzałem, nawet nie w stopę, ale w tętnicę udową, były kwiaty dla Cezarego Grabarczyka. Podobnie jak to było z podbródkiem Mariana Krzaklewskiego, z pozoru nieistotny drobiazg stał się wizerunkową katastrofą. Polegała ona nie na tym, że Grabarczyk rozłożył powierzony mu resort – nie on jeden przecież – ale na tym, iż społeczeństwu dano mocny przekaz, że dla premiera ważniejsze od rządzenia państwem są wewnętrzne, frakcyjne układy w partii. Mało, że skompromitowany bałaganem na kolei minister dostaje kwiaty, jeszcze działaczka, która mu się w ten sposób przypochlebia, w nagrodę zostaje wyborczą jedynką, przeskakując popularną Joannę Muchę. Z kolejami wiąże się też inna poważna wpadka PO, jaką była urządzona w Gdańsku konwencja. A ściślej, zwożenie na nią delegatów specjalnymi pociągami, które na tę jedyną okazję okazały się punktualne, czyste i nowoczesne. Była to wizerunkowa strata, której sama konwencja nie wyrównała w stopniu najmniejszym. Amerykańska w formie i gierkowska w treści stanowiła początek całego łańcucha fatalnych pomysłów tej kampanii. Wynikły one z chybionego założenia, które mianowany szefem kampanii (potem jakoś o tym zapomniano) minister Radosław Sikorski wyłożył w wywiadzie dla zaprzyjaźnionej gazety: PO odwoła się do optymizmu Polaków. Zgodnie z przekonaniem, iż w Polsce dominuje optymizm i zadowolenie, kampania miała być krótkim i radosnym marszem po władzę i przy pozbawieniu opozycji głosu (kodeks zakazujący reklam wyborczych i przejęcie mediów elektronicznych) dokonać się miała niejako sama z siebie, mocą przypadającej nam rotacyjnie prezydencji Rady Unii Europejskiej. Mało, kto pamięta, że PO namawiana była do przyspieszenia wyborów, by uniknąć głosowania i ewentualnej zmiany rządu w trakcie sprawowania przez Polskę prezydencji, i odrzuciła tę możliwość właśnie w przekonaniu, że chwaląc się kierowaniem Europą i ściągając zachodnich przywódców, powiększy swój wynik. Z perspektywy czasu wydaje się to podobną pomyłką jak w 2004 decyzja SLD, by dać sobie czas na odrobienie strat spowodowanych aferą Rywina mniejszościowym rządem Belki.

Dęte zbrodnie Na liście osób, które zatopiły Platformę, nie można pominąć Andrzeja Czumy. Mało błyskotliwy bohater antykomunistycznej opozycji jednym uczciwym zdaniem przypieczętował kompromitację istotnej części dotychczasowego przekazu obozu władzy – mitu rzekomych nadużyć IV Rzeczypospolitej. Posłanka Sawicka nie została uwiedziona, mitycznych nacisków nie było, a jeśli były, to tylko polityczne, żadnego naruszenia prawa przez Kaczyńskiego i Ziobrę nie udało się mimo czteroletnich starań odkryć. Mimo starań prorządowych mediów, aby ustalenia komisji pomniejszyć, mimo przemilczania wyroków sądów dezawuujących oskarżenia Ryszarda Kalisza, gołosłowne w świetle jego własnego raportu, i mimo niechęci do informowania, co właściwie konkretnie raport ów zawiera, mit państwa podsłuchów, zaszczucia Blidy i dusznej atmosfery zaczął się kruszyć. Dobitnym tego znakiem stały się wypowiedzi kolejnych rockmanów – Muńka Staszczyka, Kazika Staszewskiego i Pawła Kukiza. Żaden z nich nie zadeklarował poparcia dla PiS, ale wystarczyło, iż przyznali, że przed czterema laty ulegli bezpodstawnej, nakręconej przez propagandę antypisowskiej histerii. Do wyborców dotarł kolejny przekaz: zbrodnie IV RP były dęte. A wyborcy nie lubią świadomości, że ich okłamano.

"Tusku, już nie musisz" W ten sposób straszenie PiS-em, najskuteczniejsza dotąd broń Tuska, przestało działać. Akurat w chwili, gdy PO, widząc, iż traktowany wcześniej, jako pewnik optymizm się nie sprawdza, zapragnęła wrócić do tej wielokrotnie wypróbowanej strategii. Co samo w sobie stworzyło kolejny dysonans kampanii, bo na etapie optymizmu istotne było przekonywanie, że przewaga PO jest miażdżąca i wszyscy wiedzą, iż dla tej władzy nie ma alternatywy – a oto z dnia na dzień zaczęto przekonywać, że "sondaże wcale nie mówią prawdy", "tak naprawdę przewaga jest minimalna" i "wszystko się jeszcze może zdarzyć". Erozja lęku przed powrotem IV RP umożliwiła także wyrośnięcie na lewo od PO Palikota, którego potencjalnych wyborców dotąd trzymała władza w ryzach argumentem, iż nie wolno rozdzielać antypisowskich głosów, bo to posłuży Kaczyńskiemu. Janusz Palikot ponad progiem wyborczym zachwiał zaś wiernością oddanego dotąd Tuskowi salonu. Okazało się, że "Tusku, już nie musisz" – mamy wreszcie bliższego nam faworyta, z którym będziesz musiał wejść w koalicję i się liczyć. Wyborczy przekaz PO nagle się rozjechał. Skoro podsłuchy i naciski okazały się mitem, to jedynym, nowym motywem straszenia PiS-em stało się oskarżenie, że Kaczyński nie poradzi sobie z rządzeniem w kryzysie. To koliduje jednak z całym dotychczasowym wizerunkiem Tuska, który – zgodnie z zasadą odwoływania się do optymizmu Polaków – wykreowany został na premiera czasów "grillowania". Trudno nagle przerobić polityka od zadowolenia tu i teraz na przywódcę zdolnego podejmować śmiałe decyzje, na jakiego konsekwentnie i od dawna kreuje się akurat jego rywal. Tym bardziej wtedy, gdy dla podtrzymania optymizmu jeszcze niedawno przekonywał Tusk wyborców, że kryzys nas omija, że nasza gospodarka ma mocne podstawy i jest zupełnie odporna na zewnętrzne wstrząsy.

Popękane szwy Bardzo niespodziewanie spadła na Platformę świadomość, że kruszą się oba filary jej dotychczasowej niezatapialności. Ani PiS nie budzi już takiego strachu – zwłaszcza, że w swej kampanii zdołało konsekwentnie odbudować, a nawet nieco oczyścić przegięty wówczas wizerunek Kaczyńskiego z wyborów prezydenckich – ani Polacy nie są już wcale takimi optymistami jak dotąd, gotowymi, w poczuciu osobistego bezpieczeństwa, machnąć ręką na wady władzy. Szwy na propagandowym wizerunku zaczęły pękać, ujawniając nicość ukrytego pod atrakcyjnym opakowaniem politycznego kontentu. Pytanie, co konkretnie przez te cztery lata rząd zrobił, w czasach "grillowania" niezadawane, dziś okazuje się dla Tuska dużo trudniejsze od osławionego "jak żyć". Rozpoczęła się improwizacja, coraz bardziej chaotyczna po tym, gdy fokusy pokazywały nieskuteczność kolejnych pomysłów. Hasło "Polska w budowie" i strategia: nie wszystko nam się udało, ale pozwólcie dokończyć, same w sobie byłyby dobre, gdyby rzucono je od razu, ale w zderzeniu z wcześniejszą tromtadracją zabrzmiały fałszywie. Jeszcze bardziej fałszywie zabrzmiało obiecywanie miliardów z Unii. W chwili, gdy każdy wie, że Unia ma kłopoty i jest coraz mniej chętna do rozdawania pieniędzy, dziwaczne hasło "mniej czy więcej?" ewokuje odpowiedź zupełnie dla Platformy niekorzystną. Łatwe do zdyskredytowania są też zapewnienia, że tylko PO może sobie poradzić z kryzysem, przecież nie umiała niczego konkretnego naprawić ani nawet zacząć naprawiać w czasach kończącej się prosperity, mając znacznie silniejsze poparcie i swojego prezydenta. Ostatni etap kampanii to działania tak ryzykowne, że można je już nazwać rozpaczliwymi. „Tuskobus”, jako sposób wykorzystania ostatniego atutu – osobistej atrakcyjności premiera – to wysiłek skierowany w próżnię. Tusk nie musi naprawiać swego wizerunku, jako sympatycznego faceta, bo tu akurat jest silny. Jego problemem jest druga strona tego wizerunku: „owszem, fajny, ale dużo gada, a mało robi". A tu premier, zamiast pokazać, że coś robi, że pracuje, jeździ właśnie pogadać, pościskać ręce i poocierać łzy. Trudno wierzyć, że w sztabie PO nie znano powszechnie dyskutowanego niegdyś badania, więc skoro mimo wszystko puszczono się na tę jazdę, widocznie nie było już żadnego innego pomysłu. Za fatalny błąd premiera uważam też złożenie w ostatnim tygodniu kampanii deklaracji, iż po wygranych wyborach zostawi w swym rządzie najwyżej pięciu ministrów. Oczywiście, niektórych jego ministrów wyborcy mają powyżej uszu i właśnie z ich powodu nie chcą na PO zagłosować, ale taka zapowiedź wymuszona sondażami dopiero w ostatniej chwili, po czterech latach upierania się, że to znakomici fachowcy, raczej premiera kompromituje. Zwłaszcza, gdy składana jest wśród zapewnień, że ministrowie się sprawdzili, a zmienić ich trzeba, bo zmienią się zadania. Brzmi to równie wiarygodnie jak niegdyś oficjalne komunikaty, że jedyną przyczyną rezygnacji towarzysza pierwszego sekretarza jest zły stan zdrowia. Zamiast myśleć o czterech latach samodzielnych rządów, muszą się dziś premier i jego partia nieźle uwijać, żeby w ogóle pozostać u władzy. Cóż, po takiej kampanii przegraliby nawet z koniem. Biorąc zresztą pod uwagę ugruntowany wizerunek publiczny PiS i jego prezesa, rozmiary ich negatywnego elektoratu i skalę złych emocji, ta metafora nie wydaje się odległa od rzeczywistości. RAZ

RENTOWNOŚCI

http://mf.gov.pl/wyszukiwarka/index.php?const=5&ileNaPodstronie=20&nrPodstrony=128&serwis=5&krok=normal&dokument=cmVudG93bm/Fm8SHIG9ibGlnYWNqaQ

jako ostatni widnieje komunikat numer 2579 z dnia 2011.07.20 z godz. 11.59 „w sprawie wysokości stopy procentowej obligacji serii WZ0115, WZ0118, WZ0121. Information on interest rate for WZ0115, WZ0118, WZ0121 T-bonds series”:

http://mf.gov.pl/_files_/dlug_publiczny/obligacje_hurtowe/kupony/wz0115_wz0118_wz0121_stopa_procentowa.pdf

Najwidoczniej Prawie Najlepszy Minister Finansów w Europie nie chce psuć podniosłej atmosfery zbliżającego się Święta Demokracji, – czyli tak zwanych wyborów parlamentarnych nieco nowszymi informacjami na temat rentowności emitowanych przez się obligacji, która w QIII załapała się na pudło: wyższa była tylko rentowność obligacji greckich i węgierskich. Aż dziw, że specjaliści od PR, którzy zasłynęli z tego, że im się pomyliło Euro z euro i chcieli euro wprowadzić w roku 2012, nie wykorzystali niebywałej szansy wmówienia rodakom, że jesteśmy „trzeci w Europie”. W dolarach polskie obligacje straciły prawie 16% – ponad 2 razy więcej niż hiszpańskie, które straciły prawie 5,5%. A to przecież Hiszpania jest jednym z bardziej zadłużonych państw. To jest chyba ocena, jaką rynki finansowe wystawiają rządowi. Gorzej od polskich sprawowały się tylko obligacje Węgier, które staniały prawie 17% i Grecji – ponad 30%.

A co się będzie działo w przyszłym roku? Oj, będzie się działo! Potrzeby pożyczkowe „brutto” wyniosą około 175 mld zł i to pod warunkiem, że się złotówka nie za bardzo „zwali”. „Netto”, – czyli na wydatki bieżące – potrzeba będzie „jedynie” około 47 mld zł. Reszta – 127 mld zł(!!!) – będzie przeznaczona na spłatę zadłużenia, które Prawie Najlepszy Minister Finansów w Europie zaciągnął w latach 2009-2010 dla swojego Premiera, żeby ten nic nie robiąc miał, za co przekupywać wyborców. Ja tam się nie znam na polityce, ale może być śmiesznie za tydzień, bo nie będzie chętnych do złapania tego gorącego kartofla, gdyż polityczna „rentowność” stanowiska kolejnego premiera może być gorsza niż polskich obligacji, a „wymienialność” znacznie pewniejsza niż złotówek na euro. Gwiazdowski

Teraz żebrzemy u Rosjan o obniżkę cen gazu

1. Pod koniec poprzedniego roku Wicepremier Pawlak z Wicepremierem Rosji Sieczinem podpisali porozumienie o dodatkowych dostawach rosyjskiego gazu do Polski. Rząd Tuska uznał to porozumienie za swój wielki sukces będący ponoć dowodem bardzo dobrych stosunków z Rosją. Przypomnijmy tylko, na czym ten „sukces” polegał. Umowę podpisano do roku, 2022 ale nastąpiło to dopiero po burzliwej debacie w Sejmie, zarządzonej zresztą na wniosek PiS, bo wcześniej rząd Donalda Tuska forsował umowę aż do roku 2037. Poza tym w kontrakcie zawarte są: formuła cenowa kupowanego gazu oparta na cenach ropy naftowej i ceny prawie 2 krotnie wyższe niż te, po jakich Rosja chciała ostatnio sprzedawać gaz Chinom i znacznie wyższe niż dla innych odbiorców w Europie Zachodniej, zakaz reeksportu przez Polskę gazu kupionego w Rosji, opcja bierz i płać (a więc płać także wtedy, kiedy nie jesteś w stanie gazu zużyć). Ponadto nastąpiło oddanie władzy Gazpromowi w spółce EuRoPol Gaz i doprowadzenie tej firmy na skraj bankructwa, bo ceny za przesył gazu do Niemiec są niższe niż te, które Gazprom płaci Białorusi i Ukrainie, darowanie Rosjanom kilkudziesięciu milionów dolarów kar, jakie powinni zapłacić EuRoPol Gazowi, to tylko te najważniejsze ustępstwa wobec strony rosyjskiej.

2.To zadziwiające, że mająca ponoć bardzo dobre stosunki z Rosją - Polska, musiała dokonać tych wszystkich ustępstw, żeby kupić od Rosjan 2 mld m3 brakującego nam gazu, który to wcześniej dostarczała nam spółka rosyjsko -ukraińska RosUkrEnergo. Przestała nam ten gaz dostarczać tylko, dlatego Rosjanie zdecydowali się ją rozwiązać, ale jej zobowiązania w dostawach oficjalnie przejęli. Wtedy już przynajmniej część ekspertów zastanawiała się, dlaczego zamiast podpisania porozumienia pomiędzy dyrektorem ds. zbytu w Gazpromie i dyrektorem ds. zakupów w PGNiG na zakup w ciągu 4 najbliższych lat po 2 mld m3 gazu rocznie (a więc do czasu oddania do użytku Gazoportu w Świnoujściu), polski rząd zdecydował się na wielomiesięczne negocjacje w wyniku, których kupuje te dodatkowe 2 mld m3 gazu w ciągu 11 najbliższych lat i jednocześnie oddaje wszystkie dotychczasowe pożytki z kontraktu gazowego Rosjanom. Mimo upływu prawie roku od momentu podpisania umowy z Gazpromem, opinia publiczna w Polsce nic nowego na temat tego kontraktu się nie dowiedziała. Wiemy tylko, że kupujemy przecież gaz nie na kredyt, ale za gotówkę płacimy bez zbędnej zwłoki, ceny gazu są niezwykle korzystne dla sprzedającego, czyli Gazpromu, a jeszcze żeby ten kontrakt realizować, musimy dokonać całego szeregu ustępstw na rzecz rosyjskiej firmy.

3. Po prawie roku od momentu podpisania tej umowy, dowiadujemy się, że od wiosny wręcz błagamy Gazprom o obniżkę ceny kupowanego w Rosji gazu. Bezskutecznie. W tych dniach na rozmowy ostatniej szansy do Moskwy udali się przedstawiciele PGNiG, ale wszystko wskazuje na to, że i one nie zakończą się sukcesem. PGNiG twierdzi, że w takiej sytuacji zdecyduje się na arbitraż międzynarodowy, ale Rosjanie doskonale wiedzą, że taki spór mogą toczyć bez końca. A chodzi tylko o obniżki rzędu 300 mln USD rocznie, czyli po obecnym kursie dolara przynajmniej 1 mld zł rocznie, co mogłoby oznaczać obniżki cen gazu zarówno dla przedsiębiorstw jak i gospodarstw domowych. Nieustępliwość Rosjan wobec Polski jest zastanawiająca w sytuacji, kiedy zarówno Premier Tusk jak i szef MSZ Sikorski przez wszystkie przypadki odmieniają dobre stosunki z Rosją. Ponadto odbiorcy gazu w krajach Europy Zachodniej w większości przypadków uzyskali nie tylko upusty cenowe, ale także możliwość płacenia za 20-30% dostaw z Rosji po cenach kontraktów spotowych, które obecnie wynoszą zaledwie 50% cen gazu ustalanych w oparciu o ceny ropy naftowej. Tak to kontrakt gazowy z Rosją podpisany przez przedstawicieli rządu Tuska doprowadził do tego, że kupujemy gaz z tego kraju po najwyższych cenach w Europie, a trwające już pół roku żebranie w Gazpromie o obniżkę cen gazu, nie przyniosło żadnego rezultatu, podczas gdy takie obniżek wręcz ostentacyjnie Rosjanie udzielili w ostatnich miesiącach firmom niemieckim, francuskim i włoskim. Zbigniew Kuźmiuk

Kłamstwa o śmierci kibica z Zielonej Góry W radiowozie, który jako pierwszy przyjechał na miejsce, gdzie zginął kibic z Zielonej Góry, policjanci odczepili tylne tablice rejestracyjne. Obok trwały próby reanimowania chłopaka. Widziało to wielu świadków – mówi Kajetan Hozakowski, szef stowarzyszenia „Tylko Falubaz”. 23-letni Krzysztof, kibic Falubazu, został uderzony przez nieoznakowany policyjny radiowóz, gdy świętował zdobycie żużlowego mistrzostwa Polski. Osierocił 5-letnie dziecko. Na miejscu tragedii mieszkańcy zapalili znicze. Do zdarzenia doszło w nocy, po zakończeniu oficjalnej mistrzowskiej fety. Do tego czasu kibice Falubazu wesoło i bez awantur świętowali sukces swojego klubu i całej Zielonej Góry. Święto ochraniała policja. – Ta ulica była wcześniej zamknięta, jechali nią zawodnicy na mistrzowską fetę. Szło nią bardzo wielu ludzi, bo właśnie skończyła się impreza – opowiada Hozakowski.

„Oni go po prostu zabili” Marek, kibic Promienia Żary, który przyjechał na mecz Falubazu, był świadkiem śmierci Krzysztofa. – Wiele samochodów pojawiało się na tej ulicy, ale wszyscy zatrzymywali się albo zwalniali. Jedynie ten radiowóz zap…ł dalej. Oni go po prostu zabili – mówi wstrząśnięty nocnymi przeżyciami. – Ze wstępnych ustaleń wynika, że pieszy z nieustalonej w tej chwili przyczyny znalazł się na środku ulicy. Przebiegając przez pas zieleni, prawdopodobnie chciał się przedostać na drugą stronę jezdni – tak o wydarzeniu mówił dziennikarzom rzecznik lubuskiej policji Sławomir Konieczny. Marcin, kibic Falubazu, stanowczo temu zaprzecza. – Ten chłopak szedł razem ze swoją dziewczyną, zachowywał się spokojnie. A nieoznakowany radiowóz, który go potrącił, pędził z prędkością około 80 km/h, czego w żadnym razie nie powinien robić. Dziewczynie udało się odskoczyć, natomiast chłopak uderzony lusterkiem radiowozu zmarł – opowiada.

Odczepione tablice Kibica potrącił nieoznakowany fiat ducato, którym jechało dziewięciu policjantów. – Zgadzam się ze stwierdzeniem, że to był nieszczęśliwy wypadek, ale z winy policjanta. Niestety, później na temat przebiegu zdarzenia kibice usłyszeli totalne brednie i kłamstwa. To prowokowanie wydarzeń, nad którymi trudno zapanować – mówi „Gazecie Polskiej” Kajetan Hozakowski. – W radiowozie, który jako pierwszy przyjechał na miejsce, policjanci odczepili tylne tablice rejestracyjne. Obok trwały próby reanimowania chłopaka. Widziało to wielu świadków – stwierdza Mariusz Sokołowski, rzecznik komendanta głównego policji, plotki o odczepianiu tablic uznał w wypowiedzi dla Polskiego Radia za nieprawdziwe. Odczepienie tablic należało do przyczyn, które sprowokowały kibiców do zamieszek. Protestują oni także przeciwko upowszechnianiu nieprawdziwych informacji na temat prób reanimacji zabitego. – Próbował go reanimować kibic, który miał uprawnienia ratownika medycznego. Potem przybył na miejsce lekarz i stwierdził zgon. Dopiero po tym, jak pojawiła się informacja, że kibic nie żyje, doszło do starć.

Ślad długi, ale niepewny Kibice nie rozumieją, po co nieoznakowany fiat ducato znalazł się w tym miejscu. – Po co on się tam pakował? To wyglądało jak szukanie konfrontacji. Przecież do momentu tego zdarzenia wszyscy spokojnie świętowali – opowiadają. W relacjach w mediach pojawiły się od razu informacje, że świętujący kibice byli pod wpływem alkoholu. – To oczywiste, że takie osoby były. Przecież to było święto – mówią. Prokurator okręgowy Alfred Staszak tłumaczył mediom, że mężczyzna został potrącony, gdy przebiegał w niedozwolonym miejscu przez ulicę. Radiowozem kierował policjant z sześcioletnim stażem w prewencji. Zdaniem prokuratora radiowóz jechał nie szybciej niż 50 km/h. – Ślad hamowania jest stosunkowo długi, ale nie ma pewności, że jest to ślad hamowania tego pojazdu – wyjaśniał niezbyt jasno „Rzeczpospolitej”. Andrzej, kibic Falubazu, dziwi się, że policja szybko ogłosiła, że ślady wypadku zostały zatarte przez kibiców. – Czyli nie należy spodziewać się, że ktokolwiek zostanie ukarany. Wkurza mnie, że telewizje mówią tylko o zadymie, a ja w nocy przez ponad godzinę patrzyłem na zakrwawione zwłoki leżące na ulicy. Nie znałem tego Krzyśka, ale to o nim powinniśmy rozmawiać, a nie o rannych policjantach. Bo to policja spowodowała całe zajście.

Do kogo strzelali policjanci? Po śmierci kibica niektórzy jego koledzy zaatakowali policjantów. Doszło do zamieszek. Według policji dwie funkcjonariuszki zostały ranne. Zniszczono też radiowozy na policyjnym parkingu i wybito szyby na komisariacie. Kibice protestują przeciw kuriozalnej wypowiedzi prokuratora Alfreda Staszaka dla TVN 24. Na portalu tym czytamy: „6 policjantów oddało 155 strzałów z broni gładkolufowej – poinformował Staszak. Podkreślił, że strzały oddano w powietrze. – Nie mamy informacji, by ktokolwiek (z kibiców) został pokrzywdzony w wyniku strzałów – dodał”. – Nasi koledzy mają ślady po strzałach m.in. w brzuch i w ucho – stwierdza Hozakowski. Potwierdzają to zgodnie inni kibice wracający z mistrzowskiej fety. – Kłamstwem jest, że policja z broni gładkolufowej strzelała tylko w powietrze, bo wiele moich koleżanek i kolegów ma siniaki od kul – potwierdza Andrzej, inny kibic Falubazu. – Najważniejsze to wyrazić solidarność z rodziną zmarłego. Składam wyrazy współczucia od siebie i od rządu. Równocześnie chcę wyrazić pełną solidarność z policjantką, która została ciężko ranna – powiedział o wydarzeniach w Zielonej Górze premier Donald Tusk.

Kibice z Zielonej Góry – spokojni i patriotyczni Wydarzenia w Zielonej Górze były zupełnie zaskakujące, bo kibice z tego miasta mają opinię bardzo spokojnych. Nawet sztandarowy wróg kiboli, zielonogórzanin Tomasz Lis, stawiał ich niedawno za przykład, że na żużlu z kibicowaniem nie ma problemu. To samo mówił „Gazecie Polskiej” Robert Dowhan, prezes Falubazu, radny PO. Mimo to na ich stadionie doszło do represji. Ochroniarze z firmy Zubrzycki skonfiskowali przyjezdnym kibicom Unii Leszno transparent „Tola ma Donalda, Donald MA TOLE” oraz podarli płótno z napisem „Żaden hiPOkryta głosu kibiców nie zdusi. Nie damy zrobić z Polski drugiej Białorusi!”. W rozmowie z „GP” firma Zubrzycki nie potrafiła wskazać podstawy prawnej swoich działań. Bo jej nie było. Ryszard Kowalski, prezes Speedway Ekstraligi, nie chciał w rozmowie z nami ustosunkować się do sytuacji w Zielonej Górze. – Nie znam szczegółów. Jedyne przepisy, jakie dotyczą treści transparentów w czasie rozgrywek, zawarte są w regulaminie dyscyplinarnym Polskiego Związku Motorowego. Dotyczą one treści, których wyrażania zabrania prawo – stwierdził. Jak sprawdziliśmy w regulaminie PZM, nie zabrania on kibicom wyrażania opinii o życiu społecznym czy politycznym. Zakazuje wyłącznie okrzyków i napisów „o treści rasistowskiej, faszystowskiej, antysemickiej, nacjonalistycznej, satanistycznej, obraźliwej, wulgarnej, rażąco nieetycznej, pochwalającej terroryzm, nawołujących do waśni i nienawiści”. Po raz kolejny zielonogórscy fani narazili się wyśmiewaniem tamtejszego Festiwalu Piosenki Rosyjskiej. „Prezes naszego stowarzyszenia Kajetan Hozakowski otrzymał telefon z komendy miejskiej policji. Okazało się, że chcą się z nim spotkać panowie z CBŚ. Poszedł na to spotkanie z prawnikiem, co zdziwiło policjantów. Powiedzieli, że przecież to nie przesłuchanie, lecz zwykła rozmowa. Poinformowaliśmy ich jednak, że formuła spotkania z udziałem prawnika bardziej nam odpowiada. Policjanci mówili, że obawiają się skandalu dyplomatycznego. Myślę, że miał to być pokaz siły i demonstracja, że kontrolują to, co robimy” – opowiadał o podjętych wobec nich działaniach na naszych łamach Piotr Toporek, rzecznik stowarzyszenia „Tylko Falubaz”. Wcześniej kibice doprowadzili do odejścia z klubu trenera Piotra Żyto, gdy okazało się, że był on funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa. Gdy w październiku 2010 r. fakt ten wyszedł na jaw, kibice Falubazu wydali oświadczenie, w którym napisali: „Wstrząśnięci informacjami sprzed kilku dni, mówiącymi o dobrowolnej pracy trenera Falubazu w komunistycznym aparacie przemocy, chcemy się odnieść do zaistniałej sytuacji. W latach 80, również w Zielonej Górze, stadion był jednym z miejsc wolności i wyrażania sprzeciwu, we wspólnocie kibiców, razem. Okazją do spotkań ludzi niepokornych i dzielnych, chcących coś zmienić na lepsze, a prześladowanych przez ówczesnych bossów Piotra Żyto”. Swoje postulaty sformułowali następująco: „Zażenowani samym faktem zaistnienia takiej sytuacji zwracamy się z prośbą o jego rezygnację z funkcji trenera naszej drużyny i zakończenie farsy, która może wpłynąć niekorzystnie na wizerunek Falubazu oraz spadek jego atrakcyjności dla wszystkich uczestników zabawy, która jest dla wielu z nich pasją”. Wyrazili też nadzieję: „Nie chcąc być świadkami smutnej kompromitacji tego, co dla nas radosne i ważne, wierzymy, że żenujący sam w sobie fakt kandydowania na radnego naszego miasta oraz związane z tym nieprzyjemności rozwiązane zostaną przez szybkie usunięcie się Piotra Żyto z życia naszego Falubazu i naszego miasta”. Ich postulat został spełniony w grudniu 2010 r., gdy klub zwolnił trenera Żyto. Piotr Lisiewicz, Grzegorz Broński

Pekao SA ratuje TVN 30 wrzesnia bank Pekao SA zwiekszyl swoje zaangazowanie gwarancyjne w TVN o dodatkowe 200.000.000 PLN. Bank ktory bez skrupulow wymusil upadlosc na polskiej spolce Malma (1), podpiera panamska ITI gotowoscia gwarancyjna na prawie pol miliarda PLN. Wczorajsze obnizenie ratingu Wloch nie niepokoi bynajmniej banku Pekao SA. W zeszlym tygodniu Pekao SA zwiekszyl swoje zaangazowanie gwarancyjne w TVN o 100%: z 200.000.000 PLN do 400.000.000 PLN. Pierwsza umowa zostala podpisana 17 grudnia 2010, na 200.000.000 PLN. 17 maja 2011 dokonano modyfikacji umowy, zmniejszono wysokosc zastawu pienieznego TVN. 30 wrzesnia podwojono zaangazowanie gwarancyjne do 400.000.000 PLN. Linia gwarancyjna Pekao SA może zostać wykorzystana w wysokości do 400.000.000 PLN do udzielania gwarancji i akredytyw z terminem ważności nie przekraczającym odpowiednio 36 i 13 miesięcy, oraz wymaga zabezpieczenia gotówką przez TVN 50% wartości gwarancji z terminem ważności powyżej 18 miesięcy. Pekao SA wystawia wiec na ryzyko potencjalnie od 200.000.000 do 400.000.000 PLN (w zaleznosci od terminu i zastawu TVN). To piekny gest w czasach kryzysu bankowego, kryzysu greckiego i nadchodzacego kryzysu wloskiego. Gdyby tylko udzialowcy polskiej spolki Malma - postawieni przez Pekao SA w stan upadlosci w wyniku natychmiastowego wymogu splaty kredytow inwestycyjnych o wysokosci 130 mln PLN - mogli miec takich ziomali w Pekao SA, jakich ma ITI.

(1) Historia Malmy i Pekao SA byla obszernie opisywana, takze na NE, wystarczy wpisac nazwy w wyszukiwarce.

Stanislas Balcerac

DO OBROŃCÓW CZCI NIEMIECKIEGO DWORU Z zażenowaniem obserwuję wygibasy mediów, które uczepiły się jak pijany płotu, słów Jarosława Kaczyńskiego o Angeli Merkel, ciesząc się, jak dzieci z podarowanego lizaka. Słowa, które w żaden sposób niczego nie ujmują pani Merkel, ani tym bardziej nie obrażają jej, jak chcą niektórzy, stały się właśnie owym symbolicznym płotem, a raczej jedną deseczką, którą zdołano wyrwać w bandyckim ataku, by się podeprzeć na ostatniej prostej. Cóż, bowiem dziwnego w tym, że polityk napisał w swojej książce, będącej jego osobistą refleksją, że wybór kanclerza to nie przypadek? Przypadkiem można wejść pod tramwaj, potknąć się na drodze, ale nie zostać wybranym na kanclerza jednego z największych państw UE. Tyle i aż tyle. Jednak ludzie pragnący uchodzić za dziennikarzy polskich mediów usiłują z tych słów ukręcić bicz na opozycję, jak widać każdy sposób jest dobry, by uratować przed klęską swoją formację. Dzięki obronie czci kanclerz Angeli czują się nobilitowani do roli nauczycieli europejskości polskiego ciemnogrodu, licząc na jakieś bonusy w postaci klepnięcia po plecach. Są bardziej niemieccy niż Niemcy, bardziej francuscy niż Francuzi i bardziej rosyjscy niż Rosjanie. A mnie nachodzą refleksje i pytania o rażący brak symetrii w dziennikarstwie w kraju nad Wisłą. Dlaczego państwo dziennikarze nie zajęliście stanowiska, kiedy w czasie zeszłorocznej wizyty A. Macierewicza i A. Fotygi w USA, minister polskiego rządu publicznie obraził naszego sojusznika, nazywając kontakty z nim zdradą? Gdzie byli ci pełni oburzenia dziennikarze w dniach, kiedy Rosjanie lżyli naszego zabitego Prezydenta, pilotów i generała Błasika? Czy zdobyli się na odrobinę odwagi, by stanąć w obronie naszych oficerów?? Dlaczego wówczas nie protestowali? Gdzie byli ci obrońcy czci niemieckiego dworu, kiedy naszych obywateli wywożono, jak śmieci na brudnych, ruskich ciężarówkach, by potem fałszować sekcje zwłok? Gdzie byli dziennikarze polscy, kiedy rodzinom pokazywano zakrwawione, ubrudzone ciała, by spotęgować ich szok? Gdzie się pochowali ci dzielni dziennikarze, kiedy rosyjscy funkcjonariusze z pełną pogardą potraktowali wrak polskiego samolotu, nie kryjąc radości z dokończenia dzieła zniszczenia? Wreszcie gdzie byli owi ludzie mediów, tak dzielnie stający w obronie wspólniczki Władimira Putina w dziele budowy sojuszu polityczno-gospodarczego (Nord Steam), kiedy Rosjanie w osobie generał Anodiny zrobili z Polski państwo czwartego świata, upokarzając nasze wojsko w najbardziej perfidny sposób? A to żałosne skamlenie rzecznika rządu, kajającego się po rosyjsku, że pomylił formacje, z których pochodziły hieny cmentarne? Nie przeszkadzało to paniom i panom dziennikarzom? Jak to jest, że polskim dziennikarzom nie przeszkadza obrażanie Polski, lżenie jej obywateli, obniżanie jej rangi w oczach świata, a z taką uwagą, godną najlepszych śledczych podchodzą do wszelkich słów, niebędących peanami pod adresem państw ościennych? Jak to jest z wami dziennikarzami?

PS. A co do pani Merkel: chciałabym wiedzieć, może dziennikarze wyjaśnią, jaka była jej rola w podjęciu decyzji przez D. Tuska o rezygnacji z kandydowania?O tej roli mówił kiedyś profesor Krasnodębski. Liczę, ze dziennikarze węszący wszędzie spiski, odpowiedzą na to pytanie.

PS.2 A może to było tak: „…sieć osobowych źródeł informacji WSI ulokowanych w urzędach centralnych i administracji publicznej, organizacjach społeczno-politycznych, na uczelniach, w mediach, bankach, firmach prywatnych, spółkach i przedsiębiorstwach państwowych liczyła w 1990 r. prawie 2500 osób. […] WSI koncentrował się na zagadnieniach politycznych, biznesowych i medialnych. […} Również werbowanie do współpracy dziennikarzy mediów publicznych i komercyjnych, w tym osób odpowiedzialnych za politykę kadrową”.

Źródło:

S. Cenckiewicz: Długie ramię Moskwy. Wywiad wojskowy Polski Ludowej 1943-1991, str. 397.

Martenka

Kiedy dowiemy się, kto był odpowiedzialny za katastrofę smoleńską Wywiad z prof. Wiesławem Biniendą. Panie profesorze, na czym polegały pańskie badania przyczyn katastrofy smoleńskiej i co nowego wniósł pan do tych badań? W ciągu ostatnich dziesięciu lat nauka zrobiła duży postęp w dziedzinie przewidywania zachowań materiałów i struktur pod wpływem sił dynamicznych. Powstały specjalistyczne programy do analiz zderzeń o dużej energii, które zastępują eksperymenty rzeczywiste dzięki uzyskaniu wiernej reprezentacji rzeczywistości przy użyciu praw fizyki, praw zachowania materiałów, zaawansowanego aparatu matematycznego i szybkich komputerów. Jednym z takich programów jest LsDyna3D. Program ten oryginalnie był stosowany do badania zderzeń samochodów, a następnie został rozbudowany do badania uderzeń o dużej energii w przemyśle lotniczym. Przykładowo program LsDyna3D został niedawno zastosowany do symulacji komputerowej samolotu uderzającego w wieżowiec World Trade Center, a wcześniej do symulacji uderzenia materiału izolacyjnego w skrzydło wahadłowca Columbia. Takie eksperymenty wirtualne precyzyjnie odzwierciedlają rzeczywistość tak jak w eksperymentach realnych, co zostało szeroko udokumentowane w literaturze naukowej. W laboratoriach, którymi kieruję, prowadzimy badania zachowań struktur zbudowanych z materiałów złożonych w wyniku szybkich uderzeń. Na podstawie swojej wiedzy i doświadczenia przeprowadziłem badania uderzenia skrzydła samolotu, który rozbił się pod Smoleńskiem, szukając odpowiedzi na następujące pytanie: czy jedna trzecia 19-metrowego skrzydła samolotu Tu-154M, ważącego blisko 80 ton, mogła odpaść w wyniku uderzenia z prędkością 80 m/s w brzozę o średnicy 40 cm? Przeprowadziłem wiele symulacji przy różnych założeniach prędkości, wysokości, kąta uderzenia etc. i we wszystkich przypadkach komputer wyliczył, że skrzydło z łatwością przecina brzozę wychodząc z tej konfrontacji bez zniszczenia powierzchni nośnej, a jedynie z małym uszczerbkiem na krawędzi skrzydła. Wyniki tych symulacji, wszystkie warunki brzegowe i początkowe oraz parametry materiałowe, jakich użyłem, podałem do publicznej wiadomości 8 września 2011 roku. Zaprosiłem każdego, kto miałby inne wyniki symulacji opartej na prawach fizyki, do zgłoszenia swoich badań na międzynarodową konferencję Earth and Space, którą współorganizujemy z kolegami z NASA w Pasadenie (Kalifornia) w połowie kwietnia 2012 roku. Mimo że po swoim wystąpieniu dostałem lawinę krytycznych komentarzy od rodaków, ku mojemu zdziwieniu, nie otrzymałem ani jednego zgłoszenia na konferencję. Jeden z polskich ekspertów wyjaśnił mi anonimowo, że jest “nieroztropnie” zajmować się obecnie tym tematem w Polsce.

Czy mógłby pan przedstawić się naszym czytelnikom i powiedzieć, jakie ma pan kwalifikacje do przeprowadzenia takich badań? Moje obszerne CV, wszystkie publikacje i projekty fundowane są dostępne na mojej stronie internetowej (link). Od 1983 roku zajmuję się problematyką odkształcania i pękania materiałów i struktur. Mam doktorat w dziedzinie pękania materiałów złożonych uzyskany na Drexel University pod kierunkiem profesora Alberta Wanga. Za swoją pracę naukową zostałem wielokrotnie wyróżniony. Na przykład w 2004 roku otrzymałem nagrodę NASA Turning Goals into Reality za badania naukowe w dziedzinie zderzeń dużych energii. Więcej informacji na ten temat można znaleźć w artykule zamieszczonym pod linkiem. Za całokształt pracy zawodowej zostałem też wyróżniony, jako “Fellow” przez profesjonalną organizację American Society of Civil Engineers (ASCE). Tytułem tym mogą się poszczycić tylko nieliczni członkowie tej organizacji, która jest największym stowarzyszeniem profesjonalistów w USA. Niedawno w uznaniu za osiągnięcia zawodowe zostałem wybrany na redaktora naczelnego kwartalnika naukowego “Journal of Aerospace Engineering” zajmującego się tematyką lotniczą. Od 2000 roku kieruję Wydziałem Inżynierii Cywilnej na Uniwersytecie Akron w Ohio oraz pełnię funkcję dyrektora laboratoriów do badań zachowania materiałów i struktur pod wpływem zderzeń wysokiej energii. Doktoryzowałem dużą grupę naukowców, którzy obecnie pracują w laboratoriach NASA Glenn i NASA Langley oraz w firmach silników odrzutowych, takich jak GE czy Williams. Technologia materiałów złożonych plecionych (composite materials), nad którą pracuję dzięki wieloletnim grantom naukowym z NASA, została wykorzystana w najnowszych silnikach odrzutowych, takich firm jak GE, Honeywell czy Williams. Najnowszy model silnika GE z technologią, nad którą pracowałem, został wybrany przez firmę Boeing do ich najnowszego modelu samolotu o nazwie Dreamliner. Pierwszy egzemplarz tego lekkiego samolotu zbudowanego z materiałów złożonych został oddany do użytku kilka dni temu – 26 września 2011 roku. Przez ostatnie 10 lat jestem też członkiem specjalistycznego konsorcjum lotniczego rozwijającego technologie wirtualnych eksperymentów w celu zwiększenia bezpieczeństwa w przemyśle lotniczym. Konsorcjum to zrzesza takie firmy, jak NASA, FAA, Boeing, oraz większość światowych firm silników odrzutowych.

Jeden z krytyków pańskich ustaleń – twierdzący, że jest inżynierem mechanikiem – kwestionuje pańskie wnioski na temat ścięcia brzozy skrzydłem i zarzuca m.in. brak informacji o tym, w jaki sposób określił pan wytrzymałość strukturalną skrzydła. Czy mógłby pan to wyjaśnić? Jest rzeczą oczywistą, że każdy, kto zamierza dyskredytować i podważać moje wyniki badań, będzie mnie atakował za to, że przyjąłem takie, a nie inne dane wyjściowe do swojej analizy. Wielu rodaków wykazało się ogromnym polotem i inwencją w dyskredytowaniu moich wyników badań wskazując na przykład, że przyjąłem niewłaściwe dane konstrukcji skrzydła, grubości materiałów, niewłaściwe parametry mechaniczne i wytrzymałościowe. Ostatnio dowiedziałem się nawet, że brzoza, której użyłem w symulacji, była w środku pusta. Drugą wygodną metodą podważania moich wyników jest argumentacja, że moje badania nie były należycie szczegółowe, czyli że użyłem zbyt małej liczby elementów skończonych. Argument taki można zawsze podnosić w celu podważenia całej tej metody badawczej. Wszystkim powyższym sceptykom mogę odpowiedzieć jedno. Dobierałem parametry oraz szczegółowość badań na podstawie swojego wieloletniego doświadczenia w tej dziedzinie, tak, aby zbadać przypadki, które dawały największe prawdopodobieństwo zniszczenia skrzydła. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego ani komisja ministra Millera, ani wszyscy moi krytycy do tej pory nie zrobili sami takiej symulacji. Nie rozumiem też, dlaczego moi krytycy przyjęli bez zastrzeżeń, wyłącznie na wiarę, oficjalną wersję zdarzenia opartą na kombinacji spekulacji i intuicji, natomiast tyle energii wkładają w dyskredytowanie analizy opartej na zasadach matematyczno-fizycznych. Wszystkim krytykom mogę wyjaśnić, że zastosowałem materiały i modele zgodnie ze standardami przemysłu lotniczego. Natomiast należałoby oczekiwać, że każdy, kto uważa, że posiada lepsze dane wyjściowe uderzenia skrzydła prezydenckiego Tu-154M w smoleńską brzozę, powinien jak najszybciej przedstawić wyniki swoich badań Polakom oraz poddać je weryfikacji opinii ekspertów światowych.

Czy ktoś z amerykańskich uznanych ekspertów podziela rezultaty pańskich badań? Dostaję wiele e-maili z całego świata od osób, które podzielają wyniki moich symulacji, za co tą drogą pragnę im serdecznie podziękować. Niektórzy eksperci upoważnili mnie, abym powołał się publicznie na ich poparcie. Przykładowo dr Wacław Berczyński podziękował mi za pracę na rzecz wykazania prawdy i podkreślił, że dla niego nie ulega wątpliwości, iż wersja oficjalna jest nieprawdziwa. Dr Berczyński od 1982 roku był inżynierem lotniczym najpierw w Canadair, pracując, jako senior staff engineer, a następnie w Boeingu – pracując, jako research and structural engineer. Ukończył karierę w firmie Boeing w najwyższej kategorii E6. Obecnie jest konsultantem dla DoD, NASA i ICAO. Wielu moich amerykańskich kolegów, którzy są ekspertami w dziedzinie katastrof lotniczych, w prywatnych rozmowach zupełnie nie może zrozumieć, dlaczego śledztwo katastrofy smoleńskiej zostało tak niestarannie i nieprofesjonalnie przeprowadzone. Jest dla nich oczywiste, że gdyby amerykański Air Force One uległ wypadkowi, to znaleziono by każdą najmniejszą cząstkę tego samolotu, aby ustalić przyczynę katastrofy w sposób przejrzysty i jednoznaczny.

Czy rezultatami pańskich badań zainteresowały się władze USA, a jeśli nie, to, dlaczego? Ja nie jestem politykiem, tylko naukowcem. Mam nadzieję, że moje badania posłużą dotarciu do prawdy, co było przyczyną katastrofy smoleńskiej, i to mnie przede wszystkim interesuje. Zastanawiam się jednak, czy my, Polacy, mamy prawo oczekiwać, żeby katastrofa samolotu prezydenckiego polskiego Air Force One była badana profesjonalnie i zgodnie ze standardami obowiązującymi w cywilizowanym świecie. Czy mamy prawo żądać, aby wszystkie fragmenty tego samolotu oraz czarne skrzynki znalazły się w Polsce, żeby były strzeżone w zabezpieczonej hali, żeby teren w Smoleńsku był dokładnie przeszukany, żeby wszystko, co należało do tego samolotu, zostało znalezione, należycie oznaczone i zwrócone Polsce? Czy mamy prawo oczekiwać, żeby eksperci odpowiedzialni za to śledztwo byli niezależni, żeby nie było podejrzenia konfliktu interesu i aby śledczy nie byli poddawani naciskom politycznym? Czy mamy prawo, aby wrak tego samolotu był przebadany za pomocą najnowszych urządzeń analitycznych, aby różne wersje były sprawdzone numerycznie za pomocą symulacji na bazie praw zachowania materiałów i reguł fizyki? Czy mamy takie prawo, czy zostaliśmy tego prawa pozbawieni?

Wyniki śledztwa w sprawie katastrofy wciąż wzbudzają wiele kontrowersji. Czy myśli pan, że jest to tylko kwestia zrozumiałych emocji, czy też są inne ważne przyczyny, a jeśli tak, to, jakie? Gdyby śledztwo zostało przeprowadzone przez uznanych ekspertów międzynarodowych w sposób profesjonalny, gdyby nie rozkradano i nie niszczono wraku samolotu na oczach nas wszystkich, gdyby zamiast nagradzać ludzi odpowiedzialnych za ten lot odsunięto ich od władzy i pozbawiono stanowisk, to nie byłoby takich kontrowersji, bo prawda miałaby szanse zaistnieć. Zarówno komisja MAK, jak i komisja Millera oraz władze rosyjskie i polskie są odpowiedzialne za nienależyte przeprowadzenie śledztwa i ukrywanie prawdy, co budzi zrozumiałe emocje oraz rozdziera wewnętrznie polskie społeczeństwo ze szkodą dla nas wszystkich.

Jak ocenia pan raport komisji Millera? Raport ten został sporządzony pod kierunkiem osoby, która była współodpowiedzialna za bezpieczeństwo tego lotu. Pierwsza, najobszerniejsza, część tego raportu zawiera biogramy i inne personalia pilotów, co wyraźnie wskazuje, że priorytetem osób sporządzających ten dokument było udowodnienie winy polskich pilotów przez wykazanie braków w ich kwalifikacjach. Natomiast z punktu widzenia merytorycznej analizy technicznej raport ten nie ma żadnej wartości.

Czy komisja Millera mogła solidnie przedstawić rezultaty badań przyczyny katastrofy bez sprowadzenia wraku samolotu do Polski? Z pewnością komisja Millera powinna przeprowadzić tego typu symulacje matematyczne, jakie ja zaprezentowałem. Nie rozumiem, dlaczego tego nie zrobiono. Dlaczego w tak ważnej sprawie zaprezentowano jedynie propagandową animację, która przypomina lot UFO, wbrew prawom fizyki i aerodynamiki, a nie lot samolotu w ziemskiej atmosferze? Obecnie jest rzeczą najważniejszą, aby jak najszybciej sprowadzić do kraju wszystkie części tego samolotu oraz czarne skrzynki, aby wreszcie móc rozpocząć poważne badanie tej katastrofy. Jest to sprawa najwyższej wagi dla godności każdego Polaka, niezależnie od tego gdzie mieszka i jakie ma poglądy polityczne.

Czy w pańskiej opinii tajemnica katastrofy smoleńskiej w ogóle może jeszcze być rozwiązana? Skoro zajęło nam pięćdziesiąt lat, żeby dowiedzieć się, kto był odpowiedzialny za mord katyński, to z pewnością kiedyś dowiemy się, kto był odpowiedzialny za katastrofę smoleńską. Ja ze swojej strony będę się starał naświetlić prawdę tak, jak to obiektywnie pokazują najnowsze modele matematyczne, uwzględniające prawa fizyki i uznane standardy światowe.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
571
Czynniki rakotwˇrcze 96 121 571
571 627
571 204
570 571
I Lektury do egzaminuid 571
571-577, materiały ŚUM, IV rok, Patomorfologia, egzamin, opracowanie 700 pytan na ustny
FHB1 Package OFR 97 571
571
571
571
571
str 571-578, RÓŻNICE INDYWIDUALNE
Kolorowankiid 571

więcej podobnych podstron