209

Szlachtowanie generała Zagórskiego Artykuł ten, autorstwa zamordowanego polskiego historyka, dr-a Dariusza Ratajczaka, rzuca wiele światła na tajemnicę „zaginięcia” generała Zagórskiego. Zarazem będzie on pierwszym z całego szeregu artykułów, przypominających osobę dr-a Ratajczaka. – admin Motto: Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor. Józef Beck, Sejm RP, 5 maja 1939

Zdaję sobie sprawę, że wyrażanie negatywnych opinii o Józefie Piłsudskim w sierpniu ( rocznica Bitwy Warszawskiej) i listopadzie ( rocznica 1918 r.) uważane jest za wysoce niestosowne (już na pewno w kręgach miłościwie nam panującej neo-piłsudczyzny, czyli V Brygady). Postanowiłem przeto w tzw. międzyczasie przypomnieć, a nawet skomentować słynną – dzisiaj wstydliwie chowaną pod sukno – sprawę generała Włodzimierza Zagórskiego. Przed wybuchem I wojny światowej Zagórski był prominentnym oficerem II Oddziału Sztabu Generalnego w Wiedniu. Odpowiadał za kierunek rosyjski, to znaczy podlegały mu odpowiednie wysunięte ekspozytury wywiadowcze (Hauptkundschaftstellen) w Krakowie, Przemyślu oraz Lwowie, które z kolei zatrudniały sieć agentów, w tym samego Piłsudskiego. Ja wiem, nawet dzisiejsi apologeci marszałka (vide: dr Ryszard Świętek – „Lodowa ściana”) , idąc zresztą – bo inaczej nie można – śladem autorów PRL-owskich (Zbigniew Cieślikowski, Jerzy Rawicz) i emigracyjnych (Jędrzej Giertych), potwierdzają fakt współpracy tegoż z wywiadem wojskowym Austro-Węgier ( w tym branie pieniędzy), ale rozgrzeszają takie praktyki, gdyż służyć miały one walce o niepodległą Polskę. Zapominają wszelako, że jak napisał prof. Maciej Giertych: Wywiady płacą agentom, bo są im przydatne ich usługi. Gdyby nie były przydatne – nie płaciłyby (Opoka, nr 25, luty 1998). Co więcej, płacą, a czasami, w ramach handelku, wymieniają się informacjami z wywiadami nawet wrogich państw. Nie dałbym głowy, że Austriacy incydentalnie podrzucali Rosjanom jakieś papiery dotyczące np. warszawskich struktur PPS. Strasznie śmierdząca sprawa, ale kto raz z wywiadem zaczyna, ten w g**** wchodzi. Zagórski osobiście poznał Piłsudskiego dopiero po wybuchu wojny, gdy został z ramienia Austriaków szefem sztabu Komendy Legionów, czyli de facto przełożonym skromnego brygadiera. Panowie znienawidzili się. Uczucie to przeniosło się na I połowę lat dwudziestych z jednego podstawowego powodu: Zagórski nie wyzbył się pamięci, jak inni polscy oficerowie z dawnej armii austro-węgierskiej. Wiedział o Piłsudskim dużo, za dużo, a Marszałek – o czym milczą jego wielbiciele, chciał o niekoniecznie chlubnej przeszłości zapomnieć. Dlatego już jesienią 1925 r. mobilizuje przeciwko utalentowanemu organizatorowi polskiego lotnictwa opinię publiczną, wikłającą go w aferę Frankopolu (kompletna, ale nośna społecznie bzdura), czy oskarżającą o brak patriotyzmu w latach Wielkiej Wojny. W tym wypadku ogarem okazał się, podług celnego określenia Stanisława Cata-Mackiewicza, nieuk o psychologii łobuza, frazes pozbawiony wszelkiej treści, czyli Wojciech Stpiczyński – nie bez kozery twórca nic nie znaczącego hasła sanacja. Oczywiście nienawiść wzrośnie, gdy w maju 1926 r. Zagórski- szef Departamentu Lotnictwa – stanie po stronie prawowitych władz Rzeczypospolitej, broniąc Warszawy przed rebeliantami. Zagórski został aresztowany przez zwycięskich buntowników w Wilanowie w dniu 16 maja 1926 r. Po kilku dniach, wraz z innymi generałami (m.in. właściwym zwycięzcą Bitwy Warszawskiej- Tadeuszem Rozwadowskim) przewieziono go do więzienia na wileńskim przedmieściu Antokol. Siedział tam do sierpnia roku następnego. To wiemy na pewno.

Gdzie jest generał? (wersja reżimowa) Podług oficjalnej wersji Zagórskiego zwolniono z aresztu w Wilnie 6 sierpnia 1927 r. Generał w towarzystwie żandarmów przyjechał pociągiem do Warszawy i prosto z dworca kazał się zawieść autem do… Łaźni Fajansa na Krakowskim Przedmieściu. Pożegnał się z obstawą i … wyparował – najpewniej uciekł, czyli zdezerterował z wojska. Później uzupełniano ją o inne elementy, np. oświadczenie niejakiego Dawida Erdkracha (homoseksualisty, oszusta i podwójnego szpiega; już nie wiadomo od kogo dostał czapę podczas II wojny światowej), że ten widywał go dość często w wiedeńskich kawiarniach. Sanacyjna propaganda nie popisała się: wszystko to było prymitywne, naciągane i nielogiczne.

Gdzie jest generał? (wersja nieoficjalna) Przedstawiona poniżej wersja generalnie, przynajmniej w moim odczuciu, odpowiada prawdzie. Rzecz jasna pewnych szczegółów nie da się już jednoznacznie ustalić. Podaję ją w oparciu o źródło, które ujawnię każdemu, kto o to poprosi. A zatem, co się stało z nieszczęsnym generałem? Przede wszystkim powróćmy do antokolskiego więzienia. W przeciwieństwie do innych uwięzionych generałów przechodzących rodzaj załamania psychicznego lub też podupadających gwałtownie na zdrowiu (Rozwadowski), Zagórski jest w dobrej formie. Odgraża się, że ujawni kompromitujące papiery z przeszłości, że jego uwięzienie to skandal itd. Słowem – nie daje się zmiękczyć. W nocy z 5/6 sierpnia , na podstawie pisemnego rozkazu, zabierają go z kazamatów kapitanowie Miładowski i Myśliszewski (w asyście żandarmów). Wcześniej ubierają w cywilne ubranie, w tym umyślnie za duży kapelusz. Wszyscy podążają na dworzec. Zagórski podróżuje do Warszawy w szczelnie zasłoniętym przedziale pociągu. W stolicy na peronie dodatkowo czekają (w cywilu!) kapitanowie Płaskowski, były szef Oddziału II z D.O.K. Grodno, Włoskowicz oraz organizator ówczesnego „Strzelca”, słynny Łokietek. Dworzec pustoszeje, piłsudczycy prowadzą generała do czekających w pobliżu aut. Jedno z nich miało numer rejestracyjny W-6141. Zapisał go jakiś kolejarz. Początkowo uwolnionego więźnia zawieziono do Walerego Sławka na ulicę Chopina 1. Zagórski znał przyszłego prezesa BBWR z działalności szpiegowskiej na rzecz Austro-Węgier pod pseudonimem Stefan Pierwszy (Stefanem Drugim był sam Piłsudski: panowie brali pieniądze w HK-Stelle Krakau), miał odpowiednie raporty, kwity itd. Teraz Sławek zaklina go, by je wydał, a Piłsudski wszystko wybaczy. Generał w ostrych słowach odmawia. Wtedy Sławek przekazuje ofiarę osławionemu majorowi Zygmuntowi Wendzie (wtedy szefowi ochrony Piłsudskiego, po wybuchu wojny kierownikowi Obozu Zjednoczenia Narodowego) – dla zmiękczenia uporu. Ten przewozi nieszczęśnika do lokalu Strzelca przy ulicy Dobrej 2. Na Dobrej oprawcy związują Zagórskiemu ręce na plecach, obrzucają wyzwiskami, biją po twarzy, kopią i okładają szablami – zrazu płazem. Generał nie chce współpracować, zatem przypalają mu skórę papierosami, cygarami oraz kłują sztychem szabli. W torturowaniu Zagórskiego uczestniczyli (trudno ustalić, kto biernie, a kto czynnie): ppłk. Piątkowski i Józef Beck, major Wenda, kapitanowie Kowalski, Miładowski, Myśliszewski, Płaskowski oraz Łokietek. Na pewno, wbrew pogłoskom, wśród egzekutorów nie było Bolesława Wieniawy- Długoszowskiego. Można mu wierzyć na słowo – niekoniecznie trzeźwe. To był wprawdzie człowiek nie pozbawiony wad, ale niezdolny do takiego świństwa. Zagórskiego dręczono w ten sposób przez kilka dni. Podczas jednej z tych szczególnych sesji generałowi udało się uwolnić i zdzielić krzesłem dwóch oprawców (trafili do szpitala). Wersja, tym razem niepotwierdzona, głosi, że w wynikłym zamieszaniu ofiara podbiegła do samego Piłsudskiego (a dyktator dyskretnie nocą odwiedził lub odwiedzał lokal Strzelca), policzkując go. Wtedy miał paść rozkaz: skończyć z nim… niech zabierze swą tajemnicę do grobu. Jak było w tym konkretnym momencie – trudno powiedzieć, faktem natomiast jest, że śmierć Zagórskiego była straszna, rzeźnicza. Były dowódca lotnictwa został dosłownie rozsiekany szablami – do tego stopnia, iż ręce, którymi zasłaniał głowę wisiały na rękawach. Konającego dobił z pistoletu – strzał w tył głowy- major Wenda? Beck? Któryś z kapitanów? Zmasakrowane zwłoki najpierw przewieziono do Fortu Legionów przy szosie Grójeckiej, a następnej nocy do Wilanowa, gdzie zaszyte w worek obciążony kamieniami rzucono do Wisły. W ten nieskomplikowany sposób uratowano honor ludzi walczących o wyśnioną, niepodległą Ojczyznę Dariusz Ratajczak

Ojczyzna macocha Rozprawa, o której pisałam ja i pisał MarkD w swoim blogu (Zwycięzca Odczucia, że z PRLem ma dzisiejsza RP wiele wspólnego mamy zapewne często. Jednak dowody „na papierze” rzadziej. Dziś taki dowód wpadł mi niespodziewanie do ręki i w najbliższej audycji Niepoprawnego RadiaPL będziecie go mogli usłyszeć. Władka zobaczyłem pierwszy raz dziś w sali B Sądu Najwyższego Izby Wojskowej. Sprawę przedstawiła Katarzyna, ale w dwóch zdaniach :

9.III.1984r. – Wojskowy Sąd Garnizonowy w Olsztynie – Władek został skazany na karę roku za popełnienie przestępstwa, że będąc powołanym do odbycia Zasadniczej Służby Wojskowej nie stawił się do jej odbycia.

21.IV 2008r. – Powołując się na ustawę z 23.II.1991 o uznaniu za nieważne orzeczeń wydanych wobec osób represjonowanych złożył wniosek o przyznanie zadośćuczynienia za doznane krzywdy w czasie aresztowania i osadzenia w zakładzie karnym w Barczewie w okresie stanu wojennego. Od dziś Władek jest dla mnie jednym z bohaterów. Mnie po prostu wzięto po studiach w 85 roku i nawet mi do głowy nie przyszło by się postawić. A jeśli przyszło (w końcu byłem gówniarzem) to tchórz był większy niż świadomość. Ale każdy z Polaków który ze względów politycznych i patriotycznych odmówił przyjęcia karty powołania (a właśnie odmówił a nie : nie stawił się) ma u mnie szacunek. Po 1985 roku powstał WiP który w swoim programie miał odmowę służalczości Sowietom (co oznaczało także odmowę służby w LWP) Ale Władek był przed WiN. Dla lepszego zrozumienia realiów tamtego czasu wystarczy wiedzieć że uchylanie się od służby to więzienie. Racjonalni szukali wymówek. Zmiana kategorii, sytuacje rodzinne itp. Nie dotyczyło to jednak zarejestrowanej przez SB opozycji. Tu każdy miał odpowiednie papiery dostępne wszelkim państwowym służbom i unikanie służby było szczególnie niepożądane. W tym każdy działacz „S”, a działacz który w papierach miał zapisy o tym że wydawał podziemne pismo (w przypadku Władka – „Rota”) i miał żonę „solidaruchę” w zasadzie nie mógł liczyć na odroczenie. Sytuacja Władka była szczególna. Żona po traumatycznych przejściach i w zagrożonej ciąży, także była działaczką „S”. Oboje mieli jasność sytuacji kraju którego niepodległość legła w gruzach wraz z wprowadzeniem Stanu Wojennego. Świadoma decyzja Władka : nie dla PRL i nie dla przysięgi okupantowi. Ta świadoma odmowa przyjęcia powołania do LWP to nieunikniona kara. Czyli świadoma decyzja o tym co dla nas ważne i co najważniejsze! I tą najważniejszą dla nich była Ojczyzna. Piszę dla nich, bo oboje walczyli z komuną i oboje tę decyzję podejmowali. No więc sędzia Marian Buliński wsadził, w 1984 roku, Władka do Barczewa na rok. Nie wiem czy kierowany rozkazem przełożonych, czy służalczym odczytaniem podkreślonych w opinii „wojskowej” słów „działacz solidarności” z dodaniem trzech wykrzykników. A dziś inny sędzia (nazwisko na zdjęciu listy składu orzekającego) stwierdził że Władek nie udowodnił winy systemu, winy PRLu!

Dziś sędzia Sądu Najwyższego Izby Wojskowej po raz ostatni i w sposób ostateczny zamknął sprawę Władka. Dziś ostatecznie okazało się że ludzie sprzeciwiający się w taki sposób PRLowi nie zasługują na szacunek wolnej Rzeczypospolitej. Władek był bohaterem bo w 84 już nikt z bronią z komuną nie walczył. A co byłoby gdyby był nieco straszy i chciał zbrojnie walczyć fizycznie z komuną? A co z Żołnierzami Wyklętymi? Czy ich sprzeciw walką w opinii dzisiejszego Sądu Najwyższego w związku z brakiem dowodu na ich intencje – no bo jak udowodnić miłość do Ojczyzny – byłby pozbawiony racji? Mam wrażenie, że wykonywane na rosyjskich pachołkach z PPR, MO i UB wyroki śmierci należałoby zdaniem Sądu Najwyższego „w końcu osądzić”. Ta nasza Rzeczpospolita nieodcięta od PRL osądzeniem komunizmu jest ciągle jedynie zmienionym PRLem. I dostałem, już po rozprawie, ale jeszcze przed „postanowieniem” albo mówiąc wyraźniej, przed „drugim wyrokiem” w sprawie Władka dowód. Sfotografowałem go bo to rzadki przypadek mieć w ręku dowód na Peerel BIS. Nazwisko i imię i inne dowody świadczą że w tej sali Sądu Najwyższego Izby Wojskowej orzekał dziś oraz był przewodniczącym składu sędziowskiego SSN (sędzia sądu najwyższego) Marian Buliński. Ten który skazał go na rok więzienia. Z niewiadomych (sic!) względów na sprawie Władka zastąpił go w składzie sędziowskim SSN Rychlicki. I dziś, dwóch facetów: jeden na ławie naprzeciw prokuratora wojskowego, bo Władek już dziś nie był oskarżonym (choć wcześniej, w 2009 roku, przez „przypadek” tak nazwała go niższa instancja!) i drugi za szklanymi drzwiami pokoju sędziowskiego (musiał tam być albo był w pobliżu) rozstrzygało prawdę o PRL i o RP. Z sądownictwem PRL Władek przegrał, w RP wygra, dla mnie jest Zwycięzcą. PS. Władek był bardem Solidarności. Możecie go posłuchać na radiopl.pl), nie nastraja mnie nadzieją. Nie dlatego nawet, że orzeczenie sądu było niekorzystne.

Przy odsłuchiwaniu nagrań z  procesu, zastanawiałam się czy kogoś w ogóle jeszcze ten temat interesuje, czy warto patrzącym w przyszłość cokolwiek jeszcze tłumaczyć, skoro oni tamten okres PRL uważają za zamknięty, a nas starych za zgorzkniałych kombatantów i nieudaczników? Jak wytłumaczyć młodemu lemingowi, że ta kombatancka przeszłość wcale nie jest przeszłością, że ona wciąż trwa, choć w zmienionej formie? Na razie nie trzeba jej zmieniać na ulicach i w więzieniach. Wystarczy determinacja w dochodzeniu sprawiedliwości i ludzka solidarność. W pojedynkę nie zmienia się świata, nie buduje się Ojczyzny, nie zbuduje się własnego domu.

Poczułam się gorzko, ale po raz pierwszy nie umiałam w żaden sposób nazwać tego, co czuję, o czym myślę i jak widzę Ojczyznę i siebie. Nie wiem, jaki będzie wynik wyborów. Nie wiem czy zmieni się coś w Polsce. Nie wiem, jak śpiewa bard: „gdzie już być sobą, a gdzie proponować złotych plik”. I, niestety, w tym zagubieniu nie jestem sama. Pod notką, o której wspominałam już („To boli” Weszłam na blog Aleksandry: bubus-malutki.blog.onet.pl. Jest tak piękny, tak pełen radości... Musiały wrócić wspomnienia, też przecież jestem mamą dwóch dorodnych, już dorosłych synów. Nie pisałabym o tym, jak wyglądało moje oczekiwanie na pierworodnego, gdyby nie przeczytany wpis: „Polska nas nie chce!” To ja Ci powiem, Droga Aleksandro, jak ja oczekiwałam na mojego synka, jeśli dam radę.

Jest 1983 r.

– Dzięki pomocy przyjaciół jestem w szpitalu kolejowym, ciąża zagrożona, najważniejsze pierwsze tygodnie

- Lekarz opiekujący się nami ma kłopoty, kręcą się po szpitalu esbecy

- Odwiedziny „kolegi” z pracy; powinnaś się zwolnić, bo jak wrócisz to i tak cię zwolnią (to w ramach pocieszenia

- Boże Narodzenie, jestem sama w szpitalu, rodzina daleko, mąż musi się ukrywać…

- Przyjaciele organizują dyżury, odwiedzają mnie, abym nie zwariowała

- 13 tydzień ciąży, słyszę przez aparat puls mego dziecka, rzucam się na szyję lekarzowi jak wariatka, to mój najszczęśliwszy dzień. Nic to, że z sąsiedniego łóżka kilkunastoosobowej sali słyszę: Z czego się pani tak cieszy, przecież to tylko kawałek mięsa!

- Odwiedza mnie mąż. Następnego dnia mam mieć założone szwy

- Czekam na odwiedziny męża, nie przychodzi, późnym popołudniem otrzymuję wiadomość: został aresztowany

- Po kilku dniach odwiedziny panów w mundurach. Jestem przesłuchiwana przez 6 godzin  w dyżurce lekarskiej czy pielęgniarskiej, interweniuje lekarz, który boi się o skutki przesłuchania. Na korytarzu ślęczy siostra męża, już kilka godzin, nie mogę się z nią przywitać, póki nie pójdą „panowie”, bo jeśli dowiedzą się, że rodzina mnie odwiedza, nie będę mogła pomóc mężowi…(długo by tłumaczyć)

- Zabieg przełożony, grozi poronienie.

- Wypisują mnie na przepustkę ze szpitala (minęło 3 miesiące). Za bramą szpitalną czytam kartę, to nie przepustka, to wypis bez adnotacji, że powinnam być na zwolnieniu, lekarz ugiął się pod naciskami… Jeśli wrócę do domu mąż długo posiedzi jako wróg Polski Ludowej. Tamta Polska też mnie nie chciała; ani mnie, ani mego dziecka, ani jego ojca. Śni mi się po nocach ucieczka z kraju, tylko dokąd i za co, i za jaką cenę…

- Nocuję u koleżanki, rano symuluję skurcze, by mnie przyjęli do szpitala wojewódzkiego, byle jeszcze 2 tygodnie, po rozprawie mogę wrócić do domu.

 - Rozprawa w sądzie wojskowym, przywożą męża, widzę go w „kaniołce”, mdleję..

- na rozprawie tajniacy, adwokat, którego opłacił punkt pomocy represjonowanym przy kościele św. Józefa, mówi, że wszystko zależy od linii obrony. Mamy chyba za sobą sędziego, bo nie przeczytał z opinii środowiskowej (czytaj wystawionej przez MO): aktywny działacz „Solidarności”. Uzasadnienie wyroku na przynajmniej 5 lat, każą mi wyjść z sali, na szczęście dostaje tylko rok.

- Wracam do pustego i zimnego domu, nie mam węgla, pieniędzy… mogę tylko podnieść 2 kg, drzwi wygryzione przez psa, którym "opiekowała się" sąsiadka…

- Piszę o pozostawienie męża w Barczewie, bo jak go wywiozą… Nawet nie wiem, że tym sposobem załatwiam mu celę 30-to osobową z kryminalistami po wyrokach  15 -20 –  letnich.

- Kwiecień, mąż wychodzi na przerwę w karze ze względu na mnie.

- 4 lipca 1984 – nie mam jak dojechać do szpitala, jadę autobusem, bo nie można wezwać pogotowia, jedyny telefon we wsi nie działa.

- godz. 17 – jestem wreszcie w szpitalu, lekarz nie chce mnie przyjąć, bo do porodu jeszcze niby daleko. Położna, tknięta jakimś przeczuciem, zatrzymuje mnie, bada puls dziecka – zanika, natychmiastowa operacja.

- godz. 18 – jest nasz syn, niestety tylko 5 abgarów…

- leżę w klitce ze ścianą kominową od kuchni, upał nieznośny, mąż ogląda swego pierworodnego stojąc na kupie śmieci przed oknem.

- rana ropieje, ale po 8 dniach muszę wyjść, bo mąż wraca do więzienia 20 lipca, muszę się nauczyć pielęgnować mego synka…

- 19 lipca, telefon do sołtysa, biegnie mąż, dzwoni adwokat: nie musi wracać do więzienia, abolicja…

Dlaczego to wszystko przetrwaliśmy?

- Ufaliśmy Bogu,

- kochaliśmy się,

- wierzyliśmy w słuszność naszej walki,

- MIELIŚMY PRZYJACIÓŁ, BYŁA SOLIDARNOŚĆ! NIE OPUŚCILI NAS, POMAGALI JAK MOGLI!!! – TEGO SIĘ NIE ZAPOMINA! – ale rany pozostają i odżywają, gdy ktoś teraz pisze, że Polska go nie chce. Polska Was potrzebuje jeszcze bardziej niż wtedy, tylko czy Wy jej potrzebujecie? No nic to, trzeba żyć dalej. Katarzyna) - otrzymałam komentarz Emigranta z Irlandii. Można tę opinię zlekceważyć, można udać że się nie słyszy. To prawda, ale dzban przelewa się od kropelek wody. Czy koniecznie gorycz musi się przelać, czy koniecznie muszą być nieszczęścia potrzebne, by wybierać mądrze i wymagać od  swoich przedstawicieli odpowiedzialności za Ojczyznę i jej obywateli? Jak widzi Emigrant Polskę? „Ojczyzna, Polska a Państwo..... Państwo nas potrzebuje ... Ojczyzna, Polska a Państwo..... Państwo nas potrzebuje byśmy w imię tzw. "Wspólnoty" płacili haracze. To jest zrozumiale, tylko w jakiej skali, aby nie tylko WILK się nażarł, ale i  owcy jeszcze zostawić trochę sierści na grzbiecie!!!!!!!!!!! I nie przeganiać jej z "pastwiska". Kiedyś kilku mocniejszych i sprytniejszych zrobiło się wodzami plemienia - dziś te role odgrywają tzw. "Elity", które często okazują się być bandą cwaniaków wcale nie troszczących się o Polskę i Polaków, dla nich ważne jest by targać "Sukno Rzeczypospolitej". Ktoś za to musi płacić - oczywistą jest rzeczą, że kiedyś to był chłop pańszczyźniany a dziś to jest zwykły zjadacz chleba - zwłaszcza tacy, co są na etatach nie wywiną się fiskusowi. Tacy jak Palikmiotki, Kulczyki mają zaś na tyle, by cwanie przenieść mająteczek  np. na Kajmany  i wywinąć się. Robi to większość z prostej przyczyny -PANSTWO JEST PAZERNE i jednocześnie ROZRZUTNE. Po prostu nie ma porządnego GOSPODARZA w tym kraju nad Wisłą. Państwo ustami władających będzie mówić, że "nieznajomością prawa nie można się tłumaczyć" - zgodnie ze stara rzymska regułką, ale to samo Państwo zapomina o innej ZELAZNEJ REGULE RZYMSKIEJ, ze nie wolno dwa razy karać za ten sam uczynek. Tymczasem, co robi tzw. Państwo Polskie? ·Otóż każda zarobiona złotówka jest okładana kara WIELOKROTNIE tylko raz zwana jest podatkiem, drugi raz akcyza, trzeci raz podatkiem VAT i jeśli "szaraczek - Polaczek" cos wykona to fiskus tak obłoży kilkukrotnie te zarobiona złotówkę, ze temu szaraczkowi zostawi - no ile? ·Może 30%. To jest dopiero cwany sposób OKRADANIA OBYWATELA, tymczasem mami się go "dbaniem o dobro". Nawet bezrobotny żebrak jak dostanie jałmużnę to kupują sobie bułkę, mleko zapłaci Ok 13% podatku w sklepie. NIKT, ALE TO ABSOLUTNIE NAJBIEDNIEJSZY NIE WYWINIE SIE FISKUSOWI, no chyba, że jest cwany, sprytny i...ma możliwości. Jeśli :
- alkoholik wynosi i wyprzedaje dobytek z domu, to jest tzw. degeneratem
-jeśli zaś  w majestacie prawa od 20 lat robią tak kolejne nie Rządy RP działając w ramach "państwa i Polski" to to się nazywa "Prywatyzacja" Już nam tak rządzący "Rodacy -Polacy" zdegenerowali gospodarkę, ze jest 13 % bezrobocia, mimo iż, jak się szacuje, od wejścia Polski do EU wyjechało ok 2mln Polaków. Wiec Ojczyzna jest Macocha dla wielu setek tysięcy ile nie milionów Polaków!!!!!!!! Tego nie da się ukryć. To jest statystyka!!! Inżynier Kwiatkowski zbudował Centralny Okręg Przemysłowy, Gdynię - miasto i Port a ktoś likwiduje stocznie..., zbrojeniówkę. Czy my nie potrzebujemy juz karabinów i czołgów, bo na świecie zapanował odwieczny pokój??? Niemcy nam produkują auta, proszki do prania. Angole i Szwajcarzy robią nam nawet zupki w torebkach. Chińczyki robią nam rowery, ubrania, zabawki a "polacy" nie Rządzacy z tzw. "Państwa Polskiego"  eksportują "polskiego hydraulika".......... Ojczyzna? Czy ktoś z tych politykierów był w wojsku, walczył za Ojczyznę? No chyba tylko Radek Sikorski w Afganistanie strzelał podobno do ruskich.... Ojczyzna? - Prezydent jedzie i pokazuje się nad grobami tych, którzy o Polskę, Ojczyznę realnie  właśnie walczyli i zginęli - nachlany i zataczający się, a potem tłumaczy to niedyspozycją goleni? Takich sobie Polacy wybierają "reprezentantów”...... ·Zaś oni wola ja zaprzedać, wyprzedać, robić siuchty, afery twierdząc najczęściej, że robią to dla naszego dobra. Pieniądze z tzw. "Prywatyzacji" są często przeżerane lub znikają w tworzonych agencjach, doradztwach, spółkach rodzinnych
Ja rozumiem, że jeśli jest gangrena to lekarz ucina palec lub stopę, ale "polacy -nieRzadnicy"  poucinają nam wszystkie palce, dwie stopy, obie nogi do kolan, a potem zamkną jeszcze szpitale. Zostaniemy okrojonym kadłubem niezdolnym do działań i ruchu. Oczywiście, przed zamknięciem szpitali najpierw je się wyremontuje za panstwowe=Podatnika pieniądze, następnie wykaże, ze jest nierentowne i przynosi straty ( tak było np. z hutnictwem, które wystawiono na światowy dumping), po czym się szpitale sprzeda za bezcen i hulaj dusza- społeczeństwo się starzeje -to raz a dwa każdy jak zachoruje to woli się lepczyc niż umrzeć wiec i tak ludzie przyniosą w końcu kasiore do szpitala i juz będzie załatwione spraw dochodów dla właścicieli NOWE SLUZBY ZDROWIA.
Emigrant z IRL

Polska Żegluga Morska – gigant o zdrowych podstawach Państwowe gorsze, a prywatne lepsze? Generalnie tak, ale nie bądźmy doktrynerami. Polska Żegluga Morska jest jednym z nielicznych przedsiębiorstw państwowych i niech nadal zostanie “pp”.

16 czerwca Grupa PŻM opublikował skonsolidowany bilans za 2009 r. – 105 mln. zysków netto, 73 statki, w tym w 2009 r. 5 nowych, wzrost zatrudnienia o 300 osób. Moim zdaniem w gospodarce i nie tylko, należy odejść od wszelkiego doktrynerstwa. Pokazuje to przykład Polskiej Żeglugi Morskiej, która pomimo tego, że jest przedsiębiorstwem państwowym, jest firmą, która zarabia, zatrudnia, poszerza i odnawia flotę i z powodzeniem konkuruje na trudnym rynku międzynarodowych przewozów morskich. Jedną z tajemnic sukcesy PŻM-u jest stabilizacja co do kadry zarządzającej, ponieważ w PŻM nie funkcjonują rady nadzorcze i zarządy, ale dyrektor i rada pracownicza. Anachroniczne? Może, ale dzięki temu PŻM jest świetnie zarządzany, i nie poddaje się jakiejkolwiek presji politycznej. Cóż bowiem z tego, że taki KGHM, PKN Orlen, PGNiG, czy ostatni PZU to jedne z największych polskich spółek giełdowych, znajdujących się na WIG-u 20 jako tzw. blue chipy, skoro większościowym akcjonariuszem lub prawdziwym decydentem jest nadal Skarb Państwa, czyli politycy. To politycy wybierają tam zarządy i rady nadzorcze, oczywiście, lepsze lub gorsze, ale jednak z politycznego nadania. Konkursy między bajki można włożyć, choć wyjątki potwierdzają regułę. Najważniejsze jednak jest to, że zysk firmy te osiągają dzięki swej pozycji monopolistycznej, a i to nie zawsze, ponieważ często generują straty. Inaczej jest w PŻM, gdzie struktura organizacyjna, wydawać by się mogło, że jest z innej epoki, choć to tylko pozory, ponieważ PŻM jest przedsiębiorstwem państwowym, a wszystkie pozostałe firmy z Grupy PŻM-u są spółkami kapitałowymi. Dzięki buforowi w postaci PŻM – pp., Grupa PŻM-u może swobodnie się rozwijać, bez ingerencji politycznej, ale będąc w pełni własnością Skarbu Państwa. Było wiele prób komercjalizacji, i oczywiście w jej następstwie prywatyzacji, ale szczęśliwie PŻM-owi udało się wyjść do dnia dzisiejszego z tych prób zwycięstwo, co oczywiście nie podoba się kolejnym ekipom rządzącym, w tym obecnej. Sporządzanie bilansu skonsolidowanego od 2009 roku, jest obowiązkiem Grupy PŻM nakładanym przez ustawodawcę, ponieważ politycy uznali, iż brak jest transparentowości w funkcjonowaniu Grupy PŻM. Ten obowiązek jest tak naprawdę korzystny dla największego polskiego armatora, ponieważ  nikt nie może już zarzucić, że w Grupie PŻM-u są jakieś niejasności, czy też dziwne transakcje.   W dniu 16.06 br. Rada Pracownicza Polskiej Żeglugi Morskiej przyjęła bilans skonsolidowany Grupy PŻM za 2009 rok. Pomimo kryzysowej sytuacji na rynku żeglugowym Grupa PŻM osiągnęła w ubiegłym roku zysk netto w wysokości 104,9 mln zł. Sprawozdanie finansowe Grupy PŻM zbadane zostało przez znaną firmę audytorską KPMG, która wydała do sprawozdania opinię bez zastrzeżeń. Tak dobry wynik finansowy szczecińskiej grupy armatorskiej świadczy o jej zdrowych fundamentach i mocnej pozycji na międzynarodowym rynku. W rankingu 500 największych polskich przedsiębiorstw tygodnika „Polityka”, Grupa PŻM jest firmą, która osiągnęła w 2009 największy zysk netto wśród wszystkich krajowych przedsiębiorstw branży transportowej i logistycznej. W 2009 roku statki Polskiej Żeglugi Morskiej, przewiozły 21,2 mln ton ładunków. Pomimo bessy w światowych przewozach przedsiębiorstwu udało się utrzymać podobną ilość transportowanych ładunków, jaką przewieziono rok wcześniej (21,6 mln ton). Grupa PŻM jako jedna z niewielu dużych firm województwa zachodniopomorskiego aktywnie tworzy miejsca pracy. Dzięki wprowadzeniu do eksploatacji w 2009 roku 5 nowych statków zwiększono zatrudnienie na stanowiskach produkcyjnych armatora o 300 osób. To warto podkreślić, produkcyjnych, a nie administracyjnych, jak to dzieje się w wielu spółkach skarbu państwa, gdzie rozrastają się miejsca pracy w administracji, które zajmują osoby z klucza politycznego lub rodzinnego, bo przecież do ciężkiej pracy nie pójdą. Jednocześnie średni wiek floty PŻM obniżył się o 2 lata, z 16 do 14 lat, przy średniej światowej wieku statków około 19 lat. Aktualnie Polska Żegluga Morska (przedsiębiorstwo państwowe) posiada w swojej flocie 73 statki – głównie do przewozu ładunków masowych ale również chemikaliowce i promy zarządzane przez spółkę promową Unity Line, należącą do Grupy PŻM. W roku 2010 PŻM odbierze z chińskich stoczni kolejnych dziewięć nowych statków i planuje wystawić na sprzedaż nie więcej niż dwa stare statki. W chwili obecnej PŻM realizuje program odnowy tonażu, który zakłada wybudowanie do 2015 roku aż 34 nowych masowców. Polska Żegluga Morska to największy polski armator oraz jeden z największych w Europie. Podstawowym sektorem działalności PŻM jest przewóz ładunków masowych takich jak węgiel, zboża etc. w żegludze nieregularnej o zasięgu globalnym. Armator jest także światowym liderem na niszowym rynku przewozów płynnej siarki. Obok podstawowej formy działalności tj. przewozów masowych, przedsiębiorstwo z powodzeniem realizuje m.in. – poprzez swoją spółkę Unity Line – żeglugę promową na Bałtyku. Jest właścicielem najnowocześniejszego kompleksu biurowo-hotelowego w Szczecinie – „Pazim”, a także części reprezentacyjnych nabrzeży przy Wałach Chrobrego, skąd prowadzi żeglugę białą flotą. Jak widać to nie własność, ani jej forma decyduje o powiedzeniu firmy. Nie bądźmy zatem doktrynerami, ale wspierajmy to co się po prostu sprawdziło i jest dobry rozwiązaniem, zamiast majstrować, przy tym co dobrze prosperuje, wprowadzajmy programy naprawcze i restrukturyzacyjne, komercjalizujmy i prywatyzujmy to co jest nam kulą u nogi. Mec. Rafał Wiechecki

Krótka historia wyprawy polskich archeologów Jedna z największych tragedii narodowych jaką była katastrofa smoleńska nie cieszy się ostatnio dużym zainteresowaniem mediów. Tymczasem przybywa znaków zapytania. W przekazanych przez Rosjan w świetle jupiterów i przy obecności kamer „wiernych kopiach” z zapisu rozmów w kokpicie, jak twierdzą krakowscy specjaliści, brakuje 16 sekund. Minister Jerzy Miller nagle rusza w tajemniczą misję do Rosji by „przyjaciele” dograli brakujący czas.Nie wiadomo czy uzupełnią to Bułatem Okudżawą czy Dymitrem Szostakowiczem? Wygląda to tak, jakby prokurator udał się do podejrzanego z dowodem rzeczowym i poprosił, aby ten usunął odciski palców. Ja jednak dzisiaj chciałbym się zająć pewną głośną „wyprawą naukową”, która okazała się wielkim skandalem, bezczelnym kłamstwem i zwykłą nikczemną zasłoną dymną polskiego rządu. Propagandowym show rozgrywanym z zimna krwią nad ciałami ofiar katastrofy. Oto jak wyglądała ta gra na czas obliczona na przeczekanie i ostudzenie nastrojów. W w jednej z głównych ról wystąpił minister Michał Boni, TW o pseudonimie „Znak”.

PAP, 5 czerwca 2010r.Tusk powiedział, że chce, aby na tym obszarze mogli pracować polscy archeolodzy. “Po to, aby rzeczywiście już w sposób tak skrajnie profesjonalny przeszukać każdy fragment terenu, gdzie mogłyby się znaleźć fragmenty samolotu lub przedmioty, które pozostały po ofiarach” – tłumaczył premier. Dodał, że nie wyobraża sobie, aby Rosjanie się na to nie zgodzili. Zapowiedział jednak, że jeśli zasygnalizowane zostaną mu jakiekolwiek problemy, będzie interweniował.

IAR, 05 maja 2010 r. „Minister w Kancelarii Premiera Michał Boni poinformował, że do Smoleńska pojedzie grupa kilku archeologów z Polski, by przeprowadzić prace na miejscu katastrofy. Naukowcy mają za zadanie zabezpieczyć przedmioty pozostałe po rozbitym samolocie. Michał Boni tłumaczył, że z podmokłego terenu pod Smoleńskiem cały czas na wierzch wychodzą przedmioty, zatopione tam w chwili katastrofy. Minister dodał, że grupa archeologów będzie gotowa do wyjazdu w przyszłym tygodniu, a prośba o zgodę na ich prace została już przekazana Rosjanom. W pierwszym etapie archeolodzy spędzą około 10 dni pod Smoleńskiem, lecz najpewniej nie będzie to ich jedyny wyjazd.” - „Profesjonalnie, fachowo, z użyciem odpowiednich narzędzi cały ten teren można przebadać szukając wszystkich pozostałości – zaznaczył minister oceniając projekt archeologów z Instytutu Archeologii i Etnologii PAN i Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.”

Polska Kurier Lubelski, 6 maja 2010 rok „Szef kancelarii premiera Michał Boni informował, że do Smoleńska wybierają się archeolodzy z Lublina w celu zbadania szczątków w miejscu katastrofy prezydenckiego samolotu. Jednak naukowcy nic o tym nie wiedzą. Katarzyna Mieczkowska-Czerniak, rzecznik prasowy UMCS zaprzecza, aby do Smoleńska wybierała się ekspedycja archeologów z UMCS. – Archeolodzy nigdzie się nie wybierają. Nic o tym nie wiem – poinformowała rzeczniczka.

O sprawie nic nie wie także prof. Andrzej Kokowski, dyrektor Instytutu Archeologii UMCS. Trudno w to uwierzyć, aby szef lubelskich archeologów nie wiedział nic o takiej ekspedycji.”

PAP, 10 maja 2010 r. „W drugiej połowie tygodnia do Smoleńska wyjedzie grupa archeologów, która ma zbadać teren na miejscu katastrofy – poinformował minister w kancelarii premiera Michał Boni. Jest zapowiedź, że Rosjanie wyrażą na to zgodę. Boni powiedział w TVN24, że archeolodzy mają wyjechać “po uzyskaniu zgody strony rosyjskiej”. – Była nota dyplomatyczna w tej sprawie i rozmawiał minister (spraw wewnętrznych i administracji) Miller. Jest zapowiedź strony rosyjskiej, że zostanie to rozpatrzone pozytywnie – powiedział Boni. - Jest poniedziałek, mam nadzieję, że w ciągu dzisiejszego, jutrzejszego dnia będziemy wiedzieli i w drugiej połowie tygodnia ekipa będzie gotowa – dodał.”

Wprost, 14 maja 2010r. „Najpewniej jeszcze w piątek dojdzie do rozmowy telefonicznej Donalda Tuska z Władimirem Putinem – poinformował minister SZ Radosław Sikorski, który tego dnia rozmawiał przez telefon ze swoim rosyjskim odpowiednikiem Siergiejem Ławrowem. “To była rozmowa przygotowawcza do rozmowy premierów, do której być może dojdzie jeszcze w dniu dzisiejszym” – powiedział Sikorski. Minister mówił, że z szefem rosyjskiej dyplomacji rozmawiał m.in. o przekazaniu Polsce zapisów z czarnych skrzynek z katastrofy samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem, co określił jako najpilniejszą sprawę, oraz o wyjeździe polskich archeologów na miejsce tragedii.”

Polskie Radio, piątek 28 maja 2010 r. „Opóźnia się wyjazd polskich archeologów na miejsce katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. MSZ twierdzi, że powodem są kwestie prawne. Kancelaria premiera: naukowcy teraz mają sesję egzaminacyjną.”

Radio zet, 1 czerwca 2010r. „Jest zgoda Rosjan na wyjazd polskich archeologów do Smoleńska – dowiaduje się Radio ZET. Polscy naukowcy mają przeszukać miejsce katastrofy prezydenckiego tupolewa. Wyjazd może dojść do skutku w drugiej połowie czerwca.

O tym, że archeolodzy planują taki wyjazd Radio ZET mówiło jako pierwsze. Teraz już wiemy, że mogą oni wyjechać w drugiej połowie czerwca. Grupie archeologów będą towarzyszyć polski konsul i polski prokurator wojskowy. I to do nich będzie należała decyzja, co będzie należało zrobić z materiałami i szczątkami, które mogą być odnaleziona na miejscu katastrofy.”

Super Expres, 11 czerwca 2010r. „Jest szansa, że już 15 czerwca grupa polskich archeologów pojedzie badać miejsce katastrofy w Smoleńsku. Wyjazdu nie opóźni nawet niespodziewana tragedia – w minioną niedzielę w wypadku samochodowym zginął szef wyprawy prof. Marek Dulinicz (+43 l.).”

Radio Zet, PAP, 15 czerwca 2010 r. „Polscy archeolodzy jak na razie nie wyjadą do Smoleńska, aby zbadać teren po katastrofie prezydenckiego samolotu – poinformowało Radio ZET. Polski rząd jeszcze nie podpisał umowy z naukowcami w tej sprawie. Naukowcy byli gotowi do wyjazdu już dwa miesiące temu, ale blokuje ich brak umowy, która miała być podstawą ich działań. W tej chwili przeszukanie miejsca katastrofy jest już niemożliwe z powodu bujnej roślinności, która wyrosła na tym terenie i utrudnia poszukiwania. Badania będą możliwe dopiero jesienią.” P.S. Słabi ci polscy archeolodzy. Dwumiesięczna roślinność uniemożliwia im badania. To jak oni sobie radzą cofając się całe wieki wstecz? Mirosław Kokoszkiewicz

Przekomarzanie z sodomitami Najnowsze doniesienia z terenów dotkniętych powodzią informują o pladze komarów. Jej przyczyną mają być rozlewiska gnijącej wody, w której komary mają znakomite warunki rozwoju. Wszystko to być może, ale czy plagi komarów nie wywołała przypadkiem kampania prezydencka? Z pozoru kampania prezydencka z komarami nie ma nic wspólnego, ale kiedy przyjrzymy się sprawie bliżej, związek ten od razu rzuca się w oczy. Cóż takiego bowiem robią podczas kampanii kandydaci, zwłaszcza ci „poważni”? Kandydaci przekomarzają się ze sobą, no a jak się tak przez dłuższy czas przekomarzają, to plaga komarów gwarantowana, zwłaszcza podczas powodzi. Jak pamiętamy, kandydaci, zwłaszcza ci „poważni”, przekomarzali się ze sobą na tle przerwanych wałów i rozległych rozlewisk, więc nie jest wykluczone, że to właśnie oni nie tylko się do pojawienia plagi komarów przyczynili, ale – że ją sprowadzili! Okazuje się, że demokracja polityczna ze swoimi kampaniami jest bardziej szkodliwa, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Zresztą w literaturze światowej opisane są podobne przypadki. Pismo Święte Starego Testamentu przedstawia opis przekomarzań jakie Mojżesz prowadził z egipskim faraonem. Mojżesz chciał wyprowadzić Żydów z Egiptu w pole, to znaczy – na pustynię, a faraon się nie zgadzał. W miarę tych przekomarzań na Egipt spadały rozmaite plagi, między innymi – plaga żab. Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było, ale jakkolwiek by nie było, to wydaje się oczywiste, że przyczyna pojawienia się żab była par excelence polityczna. Skoro zatem polityczne przekomarzania Mojżesza z egipskim faraonem mogły doprowadzić do pojawienia się w Egipcie plagi żab, to dlaczego przekomarzania między panem marszałkiem Bronisławem Komorowskim, a panem prezesem Jarosławem Kaczyńskim nie mogą doprowadzić do pojawienia się w Polsce plagi komarów? Nie tylko mogą, ale nawet powinny – no i doprowadziły. Słychać, że teraz samorządy proszą wojewodów, by im pomogły w walce z inwazją komarów. Ale co taki jeden z drugim wojewoda może komarom zrobić? Każe strzelać do komarów z armat? To by nic nie dało, zresztą przecież nie ma żadnych armat, a tych, których nasza zwycięska armia używa podczas świąt i pogrzebów, nie przestraszyłby się nawet najbardziej lękliwy komar, z gatunku tych, co to żałośliwie bzykają przez siatki pajęcze. W tej sytuacji jedynym sposobem położenia kresu pladze komarów wydaje się rozpędzenie tych wszystkich prezydentów na cztery wiatry i zaprzestanie zabawy z wyborami. Teraz nie ma prezydenta, a czy jest jakaś istotna różnica w funkcjonowaniu naszego państwa? Żadnej istotnej różnicy nie ma; państwo nasze jak wyglądało, tak i nadal wygląda nie tyle na „państwo” ale raczej na dziadostwo – do którego doprowadziły je rządy mafii tajniaków, agentów chowających się za plecami tych wszystkich prezydentów, premierów, ministrów, posłów, senatorów i dygnitarzy drobniejszego płazu. Chcą agenci rządzić, to niech rządzą jawnie i nie mydlą nam oczu jakimiś wyborczymi przekomarzaniami, z których tylko komary się lęgną i potem tną bez litości kobiety, dzieci i starców. Na przykład niech namiestnikiem strategicznych partnerów, to znaczy – Naszej Złotej Pani Anieli i zimnego rosyjskiego czekisty Putina ogłosi się, dajmy na to, pan generał Marek Dukaczewski i nie będziemy zawracali sobie głowy żadnymi kampaniami, w ramach których kandydaci, kto wie, czy nie będący agentami razwiedki, próbują robić nam wodę z mózgu swoimi przekomarzaniami. Pierwszym warunkiem położenia kresu pladze komarów jest zaprzestanie przekomarzań – to chyba jasne - więc jakże wojewodowie czy samorządy mają z tą plagą walczyć, gdy z drugiej strony obydwaj faworyci mogą swoje przekomarzania przeciągać również po 20 czerwca aż do 4 lipca? Ale ja właściwie nie o komarach, ani demokracji politycznej, tylko o wystawie „sztuki gejowskiej”, jaką właśnie urządza Muzeum Narodowe w Warszawie. Już tam dyrekcja Muzeum musiała wywąchać, że pod pretekstem kulturalnego nadymania sodomitów można z Eurokołchozu wyciągnąć forsę. Dlaczego władcom Eurokołchozu tak zależy na propagowaniu sodomii – Bóg jeden wie. Bardzo możliwe, że przy pomocy traktowanego instrumentalnie proletariatu zastępczego w postaci sodomitów obojga płci, kobiet, a nawet dzieci, chcą przeprowadzić socjalistyczną rewolucję, tym razem już „prawdziwą”, a podczas rewolucji, wiadomo – „przeszłości ślad dłoń nasza zmiata”. Każdy ślad, a więc również wszelkie ślady rozsądku. Wygląda na to, że Europa znowu dostała się pod władzę wariatów, którzy prędzej czy później doprowadzą ją do straszliwych paroksyzmów, przy których Hitler i Stalin będą wydawać się wzorem umiarkowania i taktu. W każdym razie to „jajo węża” w postaci Nowej Lewicy już się pojawiło i strach pomyśleć, co za potwór się z niego wylęgnie. Zwróćmy uwagę na osobliwość sformułowania „sztuka gejowska”. Dotychczas sztuka była klasyfikowana według stylu, na przykład grecka, romańska, gotycka, renesansowa, barokowa, rokokowa i tak dalej – bez względu na to, w jaki sposób autor obrazu lub posągu rozładowywał sobie popęd seksualny. Nawet nie przyszłoby mi do głowy dociekać, w jaki sposób i z kim spółkował asyryjski twórca gigantycznego granitowego posągu ryczącego lwa, jaki widziałem niedawno w British Muzeum w Londynie. Tymczasem propagatorzy sztuki sodomickiej siłą rzeczy dają nam do zrozumienia, że sposób zaspokajania popędu przez autora determinuje całą jego twórczość, która na skutek tego staje się również osobliwym gatunkiem. Krótko mówiąc, propagatorzy sodomizmu zaczynają dzielić nie tylko ludzi, ale również ich dzieła w zależności od tego, w jaki sposób i z kim spółkują. No dobrze, ale skoro te różnice okazują się aż takie ważne, to nie tylko można, ale nawet należy zacząć wyciągać z nich wnioski. Na przykład – czy sztuka gejowska jest lepsza, czy może gorsza od innych gatunków sztuki. Bo jeśli jest gorsza, jeśli to jest zwyczajny Scheiss, knot obliczony tylko na wyciąganie publicznych pieniędzy od zwariowanych, albo trzęsących się o swoją posadę urzędników, to należałoby ją raczej z muzeów powyrzucać, żeby nie wypaczać publiczności gustu. Ja oczywiście nie wiem, czym różni się „sztuka gejowska” od innych rodzajów sztuki i skłonny byłbym w związku z tym uznawać, że nie różni się niczym i że jako odrębny rodzaj nie istnieje, ale skoro sodomici twierdzą, że jest inaczej, to po pierwsze – niech tę różnicę wskażą, a po drugie – niech wykażą, że jest to propozycja wartościowa. Bo jeśli nie – to dlaczego mielibyśmy te knoty obdarzać szlachetnym mianem sztuki? Dlaczego, jako podatnicy, mielibyśmy ponosić koszty propagowania ideału sprowadzającego się do kopulowania od tyłu? SM

Nowe braterstwo broni? Pan marszałek Bronisław Komorowski brzytwy się chwyta. Lateksowa tajna broń, i błazeństwa posła Palikota na nikim nie robią już wrażenia, toteż dla rozmaitości sztab postawił na wątek sensacyjny. Okazało się, że straszliwe niebezpieczeństwo zawisło nad strasznym dziaduniem, czyli panem Władysławem Bartoszewskim. Podobnież dostał listy z pogróżkami, toteż premier Tusk, sam wrażliwy po bliskim spotkaniu III stopnia z powodzianami w Sandomierzu, przydzielił mu ochronę funkcjonariuszy BOR. Ajajajajajajaj! W sukurs pospieszyła tedy niezawodna „Gazeta Wyborcza” z czego nieomylny znak, że i lobby żydowskie z wyborczym zwycięstwem pana marszałka Komorowskiego wiąże wielkie nadzieje. Czyżby liczyło na to, że pan marszałek, już jako tubylczy prezydent, wypuści z turmy izraelskiego razwiedczyka Uri Brodskiego i nawet nie ośmieli się postawić warunku rezygnacji Izraela ze wszystkich tzw. roszczeń rewindykacyjnych wobec Polski? Mobilizacja musiała objąć nawet jeszcze głębsze rezerwy, na co wskazują wyrazy solidarności, jakie „profesoru” Bartoszewskiemu złożył były przewodniczący sławnej w swoim czasie partii zagranicy, czyli Unii Demokratycznej, pan Mirosław Czech, działacz infiltrowanego przez banderowców Związku Ukraińców w Polsce. Czekamy zatem, kiedy oprócz BOR-u warty przed rezydencją Władysława Bartoszewskiego wystawi Mosad i UPA. Takiego braterstwa broni chyba jeszcze nie było. SM

OFICER CIA: TO NIE BYŁ WYPADEK W katastrofie samolotu zginęli najwyżsi urzędnicy, zmierzający do ujawnienia dokumentów tajnej policji oraz byłych i obecnych jej współpracowników, zarówno polskiej, jak i sowiecko-rosyjskiej bezpieki. Dziś brakuje w Polsce najwyższej politycznej osłony dla kontynuowania tego dzieła. To dokładnie po myśli Putina. Czasy się zmieniają, sposoby, w jakie państwa ukrywają swoje niekwestionowane zbrodnie, pozostają niezmienione. Wszelkie próby wymuszenia przyznania się lub choćby upamiętnienia zbrodni wywołują desperackie, czasem niezrozumiałe akty odwetu lub wypierania.Turcja, wykorzystując swoje bieżące strategiczne położenie, wymusza na USA ślepotę na zagładę Ormian z lat 1915–1923, podczas której Imperium Otomańskie, poprzednik dzisiejszej Turcji, wymordowało milion etnicznych Ormian. Japonia odmawia przyznania się do okrutnych zbrodni na setkach tysięcy chińskich kobiet, dzieci i mężczyzn w masakrze Nanking z 1937 r. Ruandyjskie ludobójstwa z 1994 r., które pochłonęły milion Tutsi stanowiących 20 proc. całej populacji, zostały zanegowane, następnie wyparte i ostatecznie formalnie skazane na zapomnienie w trosce o pospieszne i połowiczne pojednanie. Trwające w latach 1992–1995 zbrodnie serbskich nacjonalistów na Bośniakach zamknęły się w liczbie 200 tys. zabitych, milionie wygnanych, a zakończyły się całkowitym, oficjalnym wyparciem się odpowiedzialności. Somalijscy muzułmanie mordowali somalijskich rolników, aby odebrać im ziemię, zwierzęta i zbiory, podczas gdy ONZ bezczynnie ględziło o zapewnieniach muzułmańskiego rządu, że jedyne, co się dzieje, to nieistotne i niegroźne lokalne potyczki. Negowanie prawdy nie ustaje. Rzeź trwa w Darfurze (Sudan). Nawet USA bagatelizuje swoje własne zbrodnie sprzed 200 lat, kiedy trwały rzezie tubylczych Indian potrzebne po to, by przejąć zajmowane przez nich ziemie. Dekady później nawet porozumienia zawarte z Indianami zostały złamane przez białych osadników. Po tym ponurym wstępie dochodzimy do mordu 22 tys. polskich oficerów z 1940 r., którego historia zakończyła się nieudaną próbą uczczenia przez Polaków ofiar w 70. rocznicę zbrodni w lasach katyńskich (niedaleko Smoleńska w Rosji). Zbrodni na Polakach dokonała sowiecka bezpieka – fakt, któremu w Sowieckiej Rosji i w Rosji obecnej zaprzeczano długie lata, ostatnio za sprawą inspirowanych przez Putina “historyków”. Rzezi dokonano z rozkazu Ławrientiego Berii, szefa NKWD, rozkazu zaaprobowanego przez Stalina i Politbiuro. Beria to poprzednik kagiebowca Władimira Putina. Na listę ofiar z katyńskiego lasu złożyło się 8 tys. polskich oficerów, pozostali to lekarze, profesorowie, ustawodawcy, policjanci, urzędnicy, właściciele ziemscy, fabrykanci, prawnicy, księża i wszyscy ci, których można było uznać za polską inteligencję. Prezydent Lech Kaczyński, jego żona i brat-bliźniak wraz z najwyższymi przedstawicielami państwa, najwyższymi dowódcami, szefem Banku Narodowego, zastępcą ministra SZ, przedstawicielami polskich kościołów oraz krewnymi ofiar katyńskiej zbrodni zebrali się na Warszawskim lotnisku przed odlotem rządowym samolotem do Smoleńska. W ostatniej chwili z wejścia na pokład samolotu zrezygnował Jarosław, który zdecydował się pozostać przy będącej w podeszłym wieku i złym stanie zdrowia matce [Jarosław Kaczyński zrezygnował z wylotu dzień wcześniej - przyp. Niezależna.pl].

Polacy zapomnieli o jednym, o rosyjskim motcie: "Zaprzeczamy wszystkiemu". Wizyta w Smoleńsku miała podkreślać ostateczne przyznanie się Rosji jako sprawcy zbrodni, po latach obciążania odpowiedzialnością Niemców. Przyznanie się do zbrodni, którą tak bardzo starali się ukrywać przez 70 lat. Komitet powitalny miał jednak inny pomysł. Putin nie oczekiwał z niecierpliwością na taką uroczystość. Częścią jej przekazu był znany powszechnie krytycyzm prezydenta Kaczyńskiego, tak pod adresem Moskwy, jak i Putina – coś, co wielu ludzi w Rosji i poza jej granicami kosztowało życie. Wcześniejsze, obliczone na zniechęcenie, wymagania Rosji, aby wizyta nie miała statusu oficjalnego, nie zniechęciła Polaków. Kaczyński pojechałby tak czy inaczej – w charakterze nieoficjalnym czy prywatnym. Dla Rosjan taka różnica to żadna różnica. Echo, jakim uroczystość odbiłaby się na świecie, nie musiałoby być słabsze bez względu na charakter wizyty.

Problem, na który nowoczesna Rosja ma właściwe rozwiązanie: “tragiczny wypadek”. Tak. Samolot rozbił się o 10:41 czasu moskiewskiego 10 kwietnia na podejściu do lądowania na smoleńskim lotnisku, przy złej pogodzie. Zginęło 96 osób. Praktycznie wszyscy w Polsce i wielu na całym świecie podejrzewali, że Rosja, a w szczególności Putin, musieli przyłożyć do katastrofy rękę. Przekonanie niespecjalnie niezrozumiałe, skoro te same przypuszczenia towarzyszyły zatruciom czy tajemniczym “naturalnym” zgonom krytyków Putina: Annie Politkowskiej, Aleksandrowi Litwinience czy wielu innym.

Samolot Dwudziestoletni rosyjski TU-154M był cztery miesiące wcześniej wyremontowany i doposażony (zapewne i w pluskwy) w Rosji. TU-154 to samolot trzysilnikowy, podobny do Boeinga 727. Samolot wyposażony był we wszelkie konieczne urządzenia nawigacyjne w tym takie, które pozwalają na bezpieczne lądowanie nawet przy złej pogodzie. Oprzyrządowanie było nowoczesne i najwyższej klasy, zamontowany był m.in. odbiornik systemu ILS, który doprowadziłby samolot do progu pasa – gdyby tylko odpowiedni odbiornik i nadajniki systemu ILS funkcjonowały bez problemów na lotnisku. TU-154M był wyposażony w amerykański TAWS w najnowocześniejszej wersji nazywanej GPWS. Podczas remontu zainstalowano również system telefonii satelitarnej. Ponieważ telefony satelitarne mogą zakłócać funkcjonowanie innych pokładowych urządzeń, podczas instalacji wyeliminowano ten problem. Prezydent Kaczyński rozmawiał z bratem podczas lotu do Smoleńska. Samolot miał na pokładzie również dwie rosyjskie “czarne skrzynki” rejestrujące krytyczne parametry lotu, jedną polską “czarną skrzynkę” oraz rejestrator audio – urządzenia, które w razie katastrofy pozwalają na ustalenie jej przyczyn. (...) Smoleńskie lotnisko było zamglone, ale jego obsługa nie podała komunikatu o zamknięciu pasa. Gdy TU-154 zbliżał się do lotniska, wieża zasugerowała pilotowi lot do Moskwy. Pilot odpowiedział, że podejdzie na próbę i jeśli lądowanie się nie uda, odleci na lotnisko zapasowe. Na dalszym markerze samolot znajdował się na właściwym kursie podejścia. Na bliższym, kilometr od pasa, okazuje się, że samolot zszedł z osi 40 do 60 m na lewo, jego wysokość nad ziemią wynosi 2,5 m, tj. poniżej ścieżki zejścia, leci z prędkością ok. 280 km/h, z przepustnicami otworzonymi do odejścia i w tym właśnie momencie uderza w ziemię. Podana prędkość samolotu musi jednak być błędna. To jest dwukrotnie wyższa prędkość niż przewidziana do normalnego lądowania. Dodatkowo w tym momencie pilot zaaplikował zwiększenie ciągu silników jak do rezygnacji z lądowania – ale było za późno. Samolot uderzył w drzewa, przekręcił się podwoziem do góry i uderzył w ziemię daleko od progu pasa.

Następstwa, Zatajanie, Zaprzeczanie i Dezinformacja Prezydent Rosji Miedwiediew zadeklarował, że Rosja wspólnie z Polską będzie dochodzić przyczyn katastrofy – piękne słowa, miłe uszom zachodnich obserwatorów. Natychmiast po katastrofie i jeszcze zanim rozpoczęło się jakiekolwiek śledztwo, rosyjski “minister ds. bezpieczeństwa” oznajmił, iż przyczyną katastrofy był błąd pilota (dobrze, że zaczekali do momentu po katastrofie), który nie znał rosyjskich komend w rozmowach z wieżą. Edmund Klich, szef polskiego KBWL, oznajmił niedługo potem, że kontroler prowadzący rozmowy z prezydenckim samolotem zniknął. Rosjanie stwierdzili, że przeszedł na emeryturę. Jak się okazało, polski pilot znał płynnie język rosyjski, ale dla tego śledztwa był to mało istotny szczegół. Rosjanie błyskawicznie przejęli kontrolę nad terenem katastrofy, odnaleźli “czarne skrzynki” oraz – takich okazji wywiad nigdy nie przepuści – ogołocili zwłoki wszystkich 96 martwych pasażerów z rzeczy osobistych, takich jak bagaże, laptopy, nośniki pamięci flash, telefony, dokumenty, wszelkie dane z nazwiskami, numerami telefonów i korespondencją, tajne dyplomatyczne i wojskowe kody – łup dla rosyjskiego wywiadu. Z powodu wagi sprawy w wywiadowczym sensie oraz z potrzeby omamienia opinii publicznej kuglarskimi sztuczkami w nadchodzącej grze w zaprzeczenia, Putin osobiście mianował się szefem dochodzenia. Mistrz, który zna swe rzemiosło. Rosjanie tygodniami odwlekali zwrot mniej istotnych dowodów, jednakże te o wywiadowczej wartości zatrzymali u siebie. Ciała odesłano do Moskwy na “autopsje”, w których nie mógł uczestniczyć żaden polski personel medyczny. Po raptem sześciu dniach zwrócono telefon Prezydenta Kaczyńskiego. Funkcjonariusze rosyjskich służb bezpieczeństwa przesłuchiwali członków rodzin ofiar, którzy po ciała musieli polecieć do Moskwy. Przesłuchania trwały nierzadko godzinami, a warunkiem odzyskania ciał było zakończenie przesłuchań. Nie ma najmniejszych dowodów na to, że ciała wróciły w komplecie. Odesłano je w zapieczętowanych trumnach, których nie pozwolono otworzyć rodzinom. Według polskiego prawa zgodę na ekshumację wydaje prokuratura, wszelkie prośby ze strony rodzin są odrzucane, zapewne w trosce o nieranienie uczuć Rosjan. Jeśli chodzi o samo dochodzenie, Rosjanie zatrzymali “czarne skrzynki” i odmawiają ujawniania jakichkolwiek ustaleń poza stwierdzeniem, iż może upłynąć nawet rok, zanim cokolwiek będzie wiadomo. To w istocie może zająć dużo czasu. Putinowska “komisja” prowadząca śledztwo potrzebuje go dużo – aby zatarła się pamięć i aby wszystko poukładało się zgodnie z rosyjskimi potrzebami odnośnie przyczyny katastrofy. Może się zdarzyć, że dochodzenie będzie trwać tak długo, jak długo trwało przyjęcie odpowiedzialności za Katyń. Choć rosyjskie dochodzenie łamie kilka umów – Konwencję Chicagowską, która zarządza prowadzeniem dochodzeń międzynarodowych czy dwustronne porozumienie z 1993 r. – łamanie umów jest standardową rosyjską procedurą działania. Polski przedstawiciel mający kontakt z rosyjskim dochodzeniem powiedział: “Wiemy, co się stało, ale Rosjanie zabraniają o tym mówić”. Wszyscy, nawet średnio rozgarnięci to wiedzą.

To tylko spiskowa teoria? Spiskowych teorii jest pod dostatkiem. Patrząc na Katyń, zachowanie innych krajów mających na koncie podobne zbrodnie, KGB-owska historia zamachów, zabójstw, ludobójstw, których celem była eliminacja przeciwników, krytyków czy kogokolwiek, kto stał się niewygodny – to wszystko sprawia, że trudno się dziwić, iż Polacy (i nie tylko Polacy) widzą w tym wydarzeniu ciężką rosyjską rękę. W latach 30. XX wieku [Sowieci] zagłodzili prawie 20 milionów Ukraińców, dalsze miliony ich własnych obywateli przypłaciły życiem byt ZSRS. Czymże zatem jest zabicie pod Smoleńskiem niespełna setki niewygodnych Polaków, którzy tak zuchwale dążyli do ujawnienia prawdy o wojennej zbrodni Rosji? To była również premia za alians Polski z NATO. Środowiska ludzi związanych z wywiadem dobrze pamiętają sowieckie sztuczki polegające na manipulowaniu sygnałami nawigacyjnymi, które umożliwiały ściąganie amerykańskich samolotów wojskowych w przestrzeń powietrzną ZSRS, po to, by je następnie zestrzelić za “naruszenie świętego Sowieckiego terytorium”. Nie było problemem zestrzelenie koreańskiego samolotu pasażerskiego Boeing 747 i zabicie kilkuset cywili. Rosyjskim działaniem w tej chwili będzie kierować chęć jak najszybszego zakończenia sprawy, aby równie szybko zapomniano o tej tragicznej uroczystości. W katastrofie samolotu zginęli najwyżsi urzędnicy, którzy stali za działaniami zmierzającymi do ujawnienia dokumentów tajnej policji oraz byłych i obecnych jej współpracowników, zarówno polskiej, jak i sowiecko-rosyjskiej bezpieki. Po śmierci tych ludzi brakuje w Polsce najwyższej politycznej osłony dla kontynuowania tego dzieła. To jest dokładnie po myśli Putina. Premier Tusk to słaby i podatny manipulacji człowiek, który nienawidził zmarłego Prezydenta. Teraz Rosja ma już swojego człowieka na miejscu, bez opozycji ze strony silnie antykomunistycznego prezydenta. W sensie politycznym Rosjanie przewidzieli, że płaszczenie się przed nimi (sławny “reset”, rezygnacja z tarczy antyrakietowej obiecanej Polakom i Czechom, nasze przyzwolenie na napaść na Gruzję i aktywność na Ukrainie, błagania o “pomoc” w sprawie Iranu) będzie zielonym światłem do tego, co się dzieje wokół katastrofy. Doszli do wniosku, że nie piśniemy ani słowa – nie mylili się. A co, jeżeli w ogóle, może zrobić Ameryka? Nic. Mamy w bród własnych problemów – wojny w Iraku i Afganistanie, katastrofa ekologiczna w Zatoce Meksykańskiej, Korea Północna szykująca się do nowej wojny, a w kraju – niepokoje spowodowane latynoską inwazją błędnie nazywaną “imigracją”, upadająca gospodarka i inne polityczne tsunami. Ponadto argument strategiczny nie jest zarezerwowany wyłącznie dla Turcji. Czyż Rosja nie pomaga w wojnie z terroryzmem? To oznacza, że amerykańska wściekłość z powodu polskiej katastrofy będzie równie pusta i bezzębna jak rosyjskie śledztwo. Polacy jednak postrzegają to wszystko jako Jałtę II, to znaczy jako kolejny akt zdrady. Polska wrze; obamiści mogą myśleć, że to się poukłada, ale Polacy i reszta Europy Wschodniej wiedzą lepiej. Dla nich jest to akt monumentalnej zdrady. Życie – tak jak i historia – jest niesprawiedliwe. Polacy są w tej samej sytuacji co Ormianie, Somalijczycy, Indianie, Inkowie, Eskimosi i inni. Bieżące strategiczne sojusze wypierają wcześniejsze tragedie. Ja ignoruję wasze zbrodnie, wy moje. Wina to przepustka. Jak telewizyjnym sitcomowym slangu – "Nobody Talks, Everybody Walks" ("Nikt nic nie mówi, każdy idzie dalej"). I jak w starym kagiebowskim powiedzonku – “to nie wypadek, towarzyszu”. Gene Poteat emerytowany oficer CIA

Peryskop Komorowskiego Przed kilkoma laty prof. Andrzej Zybertowicz w audycji „Cienie PRL-u” trafnie zauważył, że Wojskowe Służby Informacyjne były „peryskopem, za którego pomocą Rosjanie pozyskiwali wiedzę o mechanizmach funkcjonowania naszego państwa”. Taka teza znalazła potwierdzenie podczas prac komisji likwidacyjnej WSI, gdy okazało się, że największym problemem tej służby była – zdaniem Piotra Woyciechowskiego – „pełna transparentność wobec byłych służb specjalnych Związku Radzieckiego i potem służb rosyjskich” Mechanizm ten jednoznacznie wskazywał, że wyszkolone w Moskwie kierownictwo WSI nadal traktowało służby wojskowe III RP jako integralną część megasłużb sowieckich i funkcjonowało według wzorców z lat PRL, gdy tzw. wywiad i kontrwywiad wojskowy stanowiły ekspozyturę służb sowieckich na Polskę. Strukturalna likwidacja tego „peryskopu” i powołanie nowych służb wojskowych tylko na krótko przywróciły normalną sytuację. Od chwili objęcia władzy przez obecną grupę rządzącą za priorytet uznano zablokowanie procesu likwidacji WSI, przywrócenie wpływów ludzi z tego środowiska oraz pełną rehabilitację „ofiar” kaczystowskiego terroru.

Musi być komisja Niewykluczone, że prace przyszłej komisji śledczej i organów wolnego państwa, badających okoliczności, w jakich doszło do zastawienia „pułapki smoleńskiej”, będą musiały obejmować wyjaśnienie zadziwiającej koincydencji zachodzącej między odzyskaniem wpływów przez środowisko „wojskówki” a działaniami, które doprowadziły do narodowej tragedii. Rozgrywanie nienawiści do Lecha Kaczyńskiego i wzmacnianie konfliktu premier–prezydent leżało z całą pewnością w interesie putinowskiej Rosji. Z tej samej perspektywy można patrzeć na nagłą woltę polityczną Donalda Tuska i wystawienie prezydenckiej kandydatury Bronisława Komorowskiego – zdecydowanego faworyta Rosjan i ludzi WSI. Powołanie w roku 2009 stowarzyszenia SOWA i jego rejestracja na początku 2010 r. wpisywały się w scenariusz reaktywacji wpływów i były efektem sprzyjającej atmosfery politycznej wytworzonej przez grupę rządzącą. Struktura organizacyjna SOWY, zbudowana według dwóch reguł: podległości służbowej obowiązującej w byłych WSI oraz kryterium użyteczności (szczególnie w obszarze finansowym i operacyjnym), pozwalały przypuszczać, że chodzi o jawną reprezentację interesów, a poprzez aktywność medialną i gospodarczą – o oddziaływanie środowiska na życie publiczne. Stało się to możliwe, gdy przez okres ostatnich lat przy współudziale dyspozycyjnych mediów sukcesywnie zakłamywano prawdę o działalności WSI i karmiono Polaków opowieściami na temat procesu likwidacji tych służb oraz rzekomych skutków sporządzenia Raportu z weryfikacji. Wiedzę na ten temat odbiorcy mieli czerpać od gen. Marka Dukaczewskiego, brylującego w przekazach medialnych. Dość przypomnieć o rewelacjach na tematy: zatrzymania za granicą „kilku znajomych jednej z osób wymienionych w raporcie”, „nielegalnego kopiowania ściśle tajnych dokumentów ewidencji operacyjnej”, „wygaszaniu” Służby Kontrwywiadu Wojskowego, „bo straciła kontrolę nad listą współpracowników”, „zagrożeniu życia dwóch agentów zdekonspirowanych w Raporcie” czy najnowszych – o „hakach skrywanych w lochach Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego” i straszeniu publikacją Aneksu jako bronią wyborczą. Choć żadne z dywagacji szefa stowarzyszenia SOWA nie znalazły potwierdzenia w faktach, nie przeszkadza to mediom nadal traktować generała jako wiarygodne źródło wiedzy.

Dukaczewski ufa Rosjanom Na wieść o rejestracji stowarzyszenia w lutym 2010 r. poseł Platformy Obywatelskiej Marek Biernacki słusznie stwierdził, że „w interesie gen. Dukaczewskiego powinno być zachowanie milczenia”. Szczęśliwie, tę zasadę gen. Dukaczewski praktykował przez blisko dwa miesiące po tragedii smoleńskiej, trafnie przypuszczając, że po śmierci Lecha Kaczyńskiego i towarzyszących mu osób akceptacja społeczna dla generałów po kursach GRU, jak i dla „nauczania” ze strony WSI mogą być bliskie wyczerpania. Zechciał jednak zabrać głos w szczególnym momencie, gdy nawet oficjalne sondaże wyborcze, generujące marzenia ludzi Platformy, zaczęły wskazywać na spadek poparcia dla kandydata Komorowskiego, a wrzucone do mediów rosyjskie materiały dezinformacyjne, zwane „stenogramami z zapisów czarnych skrzynek”, nie znalazły należytego zrozumienia wśród Polaków. Wywiad zatytułowany „Otworzę szampana, gdy Komorowski wygra” – jakiego Marek Dukaczewski udzielił dziennikowi „Polska” – nie byłby zapewne wart rozważań, skoro oficer WSI powiela w nim wszystkie „niesamowite opowieści” o „odpalaniu Aneksu”, hakach, workach pełnych tajnych dokumentów w garażu BBN, korumpowanych przez polityków oficerach WSI itp. historie z książeczki dla wyborców PO pt. „jak wyobrażam sobie krajobraz III RP”. Nie byłby, gdyby nie dwie istotne okoliczności. Po raz pierwszy od katastrofy smoleńskiej przedstawiciel zlikwidowanych służb wojskowych podzielił się uwagami na temat śledztwa rosyjskiego. Rewelacji nie ma. Od człowieka, który jeszcze niedawno zapowiadał proces przeciwko prezydentowi Kaczyńskiemu, dowiedzieliśmy się, że „nie ma podstaw, aby wątpić w wiarygodność działań Rosjan. W tej chwili nie ma potrzeby używania służb, dlatego że poziom zaufania w tej konkretnej sprawie jest na tyle wysoki, że można pytać o wszystko”. To twierdzenie jest niezgodne ze stanem faktycznym, skoro wiemy, że Rosjanie nie przekazują materiałów ze śledztwa i że do tej pory żaden polski wniosek o pomoc prawną nie został zrealizowany. W Polsce nie ma np. protokołów oględzin miejsca katastrofy, protokołów przesłuchań świadków, sekcji zwłok, zapisów rozmów na stanowisku kontroli, dokumentacji ostatniego remontu Tupolewa w Samarze czy zapisów rozmów, jakie były prowadzone z Iłem-76. Pytań dotyczących katastrofy są tysiące i każdy dzień przynosi kolejne. Pytać zatem można, a czasem i pisać. Na Berdyczów.

Brudne gry Jednak to nie te pytania zaprzątają uwagę generała WSI. Za najważniejsze uznaje dokładne sprawdzenie „działania niektórych osób na pokładzie”. Dukaczewskiego szczególnie interesuje: „czy prezydent poinformowany o tym, że jest problem, i zapytany, gdzie ma samolot lądować, konsultował z kimś swoją decyzję”, a odpowiedź na to pytanie ma wynikać z rozmowy telefonicznej między prezydentem a jego bratem przez telefon satelitarny. „Chciałbym wiedzieć – martwi się Dukaczewski – kiedy ta rozmowa była – czy przed informacją, że jest problem z lądowaniem, czy po?”. Nietrudno dostrzec, że troska Dukaczewskiego znajduje podłoże w prowadzonej od wielu tygodni kampanii dezinformacji, w której bez najmniejszych dowodów obarcza się załogę polskiego samolotu odpowiedzialnością za tragedię i wskazuje na rzekome naciski ze strony prezydenta Kaczyńskiego. Na tej podstawie od momentu przekazania rosyjskich materiałów planuje się również prowokację wobec Jarosława Kaczyńskiego i włączenie go w obszar medialnych spekulacji. Jeśli na dzień przed wywiadem Dukaczewskiego „mędrzec Europy” Lech Wałęsa apeluje „o ujawnienie treści rozmowy telefonicznej między prezydentem Lechem Kaczyńskim a jego bratem Jarosławem, którą prowadzili podczas lotu do Smoleńska” – można jedynie pytać, kto kogo zainspirował do tych fałszywych, choć zgodnych z rosyjskim przekazem „poszukiwań”, bo w przypadkowość takich działań nie sposób uwierzyć. Jeśli dodamy do tego opowieści Dukaczewskiego o ściąganiu z IPN przez Macierewicza „dokumentów dotyczących osoby o tym samym imieniu i nazwisku, co prezes jego partii” – cel ataku wydaje się oczywisty. Druga okoliczność pozwalająca traktować serio wywiad Dukaczewskiego to jego słowa na temat kandydata Komorowskiego. Jeszcze 12 marca w wywiadzie dla tego samego pisma, pytany, czy stawiałby na Komorowskiego, szef SOWY stwierdził „dyplomatycznie”: „stawiam na człowieka, który zaprezentuje nową wizję również tego, co się będzie działo w sferach obronności i bezpieczeństwa państwa. Ale WSI nie będą wybierały prezydenta”.

WSI za Komorowskim Po tragedii smoleńskiej Dukaczewski już jasno deklaruje poparcie swoje i środowiska WSI dla kandydata Platformy, a pytany o przyczyny tej sympatii, odpowiada: „bo konsekwentnie i odważnie, mimo ataków z różnych środowisk, również swojego, kategorycznie mówił, że był przeciwny likwidacji WSI i uzasadniał dlaczego. Pokazał, że ma kręgosłup”. Trzeba przyznać, że Dukaczewskiego stać nawet na odpowiedzi dowcipne, jak wówczas, gdy pytany czy Komorowski był manipulowany przez ludzi WSI, odpowiada: „Jest na to zbyt inteligentny. Nie dałby sobą manipulować”. Przekaz płynący z wywiadu jest czytelny: kandydat Komorowski ma pełne poparcie środowiska WSI. Można się zastanawiać: dlaczego Dukaczewski pełnym tekstem informuje o tym opinię publiczną, jaki jest cel tak spektakularnie wyrażonego poparcia? Czy może chodzić o wzbudzenie przeświadczenia wśród przeciwników kandydatury Komorowskiego, że wysunięcie „peryskopu” w kierunku Rosji jest sprawą na tyle rozstrzygniętą, że nic już nie przeszkodzi w osiągnięciu celu; czy może jest to czytelny sygnał dla wyborców PO, z kim powinni identyfikować swoje sympatie? A może mamy do czynienia z przesłaniem skierowanym do polityków Platformy i przypomnieniem, że wsparcie kandydata nakłada na niego i jego partię określone powinności? Takiej interpretacji można się doszukać w odpowiedzi Dukaczewskiego na pytanie: „Prezydentem zostaje Bronisław Komorowski i prosi Pana o pomoc. Pomożecie?”: „Gdyby ktokolwiek chciał skorzystać z naszej rady, z naszych opinii czy ekspertyz, absolutnie jesteśmy otwarci, żeby taką wiedzą służyć. Ale nie sądzę, żeby ktokolwiek wyraził zainteresowanie pracą czy powrotem do służb. To jest zamknięty etap” – odpowiada szef SOWY. Pomijając skargi Dukaczewskiego na akty rzekomego prześladowania oficerów WSI (warto byłoby poznać konkrety), deklaracja ze strony środowiska wydaje się klarowna. Ponieważ nie sądzę, by szef SOWY musiał tego rodzaju zapewnienia składać samemu kandydatowi, który „od zawsze” gustował w towarzystwie generalicji LWP, a na najbliższych współpracowników wybierał również oficerów ludowego wojska – jako odbiorca pozostaje partia, z której kandydat się wywodzi. Tuż po powstaniu SOWY Dukaczewski zapowiadał przecież, że powstaną „zespoły analityków składające się ze specjalistów z różnych dziedzin, którzy będą wykonywali komercyjne ekspertyzy i raporty”. W gremiach kierowniczych tej organizacji znajdziemy m.in.: wybitnych historyków, do niedawna piszących o Niemcach mordujących Polaków w Katyniu i sytuujących katastrofę w Gibraltarze na czerwiec 1943 r., specjalistów od finansów przechowujących w sejfach WSI „kolekcje południowoafrykańskich złotych krugerrandów, wenezuelskich boliwarów, amerykańskich dolarów i znaczne ilości indyjskich rupii w banknotach” pochodzące z zaginionej części FON lub z afery „Żelazo” czy wybitnych reżyserów filmowych, doskonale prowadzących aktorów znanego serialu „Dramat w trzech aktach”. Jako prezydent, Bronisław Komorowski miałby do wyboru wielu znakomitych ekspertów od tajemnic państwowych, skupionych w Krajowym Stowarzyszeniu Ochrony Informacji Niejawnych, z kontradm. Kazimierzem Głowackim czy płk. Krzysztofem Polkowskim – współzałożycielami SOWY na czele. Nad kontaktami prezydenta z partiami politycznymi mógłby czuwać członek komisji rewizyjnej SOWY płk Zenon Klamecki, zaangażowany na początku lat 90. w rozpracowywanie Porozumienia Centrum i prowadzenie działań operacyjnych przeciwko Jarosławowi i Lechowi Kaczyńskim. Wówczas celem tych działań było rozbicie PC, kompromitacja jego przywódców i dezintegracja partii. Dziś – po śmierci Lecha Kaczyńskiego i wielu polityków PiS – „rozpracowanie” tej partii nie powinno nastręczać trudności. Nieocenioną pomoc mógłby świadczyć wiceszef stowarzyszenia płk Jan Oczkowski, dwukrotnie usuwany i przywracany do służby. Zdaniem tygodnika „Wprost”, atutem pułkownika miała być lista oficerów WSI na niejawnych etatach, czyli spis kilkudziesięciu osób pracujących w biznesie, nauce czy ministerstwach, których służby odziedziczyły po swoich komunistycznych poprzednikach. Analizy na temat polityki USA i Wielkiej Brytanii mógłby sporządzić np. sam Marek Dukaczewski, o którym oficerowie brytyjskiego wywiadu (MI-6), po przejrzeniu archiwów Stasi, napisali, że był „bezpośrednio zaangażowany w działalność wywiadowczą przeciwko Wielkiej Brytanii i Stanom Zjednoczonym już po upadku komunizmu w Polsce”.

PO i WSI – ręka w rękę Eksperci z WSI współpracowali już z politykami PO przy sporządzeniu w roku 2007 tzw. antyraportu, nazwanego przez śp. Zbigniewa Wassermanna „knotem prawniczym”, którego autorzy chcieli m.in. oceny odpowiedzialności prezydenta Lecha Kaczyńskiego za wprowadzenie zmian do Raportu z weryfikacji wojskowych specsłużb. Ile z decyzji politycznych PO, projektów ustaw (w tym dotyczących bezpieczeństwa państwa) mogło być inspirowanych przez ludzi WSI – można się jedynie domyślać, bo partia Tuska nadal niechętnie ujawnia swoje eksperckie zaplecze. Deklaracja Dukaczewskiego, wypowiedziana w kontekście poparcia dla kandydatury Bronisława Komorowskiego, może ten stan zmienić. Jest też sygnałem, że wystawiony w stronę rosyjskich przyjaciół „peryskop” powinien zostać wykorzystany w bieżącej walce politycznej. O tym może świadczyć mocne zainteresowanie Dukaczewskiego rozmową telefoniczną braci Kaczyńskich oraz liczne insynuacje na temat „haków” na polityków PO, znajdujących się rzekomo w „lochach” Kancelarii Prezydenta. Niewykluczone, że dla partii powołanej przy współudziale oficerów Departamentu I MSW będzie to oznaczało przejście pod bezpośrednią „kuratelę” ludzi wojskowych służb. Sądzę, że nie tylko dla ludzi świadomych zagrożeń płynących z prezydentury Komorowskiego, ale też dla wielu polityków Platformy najlepszą wiadomością wieczoru wyborczego byłaby ta, że gen. Dukaczewski już nie otworzy szampana. Aleksander Ścios

Piloci rozprawiają się ze stenogramem Piloci analizują sekunda po sekundzie stenogram rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego. “Nasz Dziennik” publikuje efekt ich wielotygodniowej pracy W stenogramie rozmów zarejestrowanych na urządzeniu MARS-BM zainstalowanym w prezydenckim Tupolewie, sporządzonym przez moskiewski MAK, roi się od błędów. W transkrypcji brakuje kluczowych fragmentów rozmów i komend, które powinny padać w kabinie. Całość nagrania trwa aż 38 minut, przekracza to możliwości techniczne taśmy magnetycznej 70A-11 umieszczonej w rejestratorze CVR znajdującym się w pomarańczowym zasobniku OL4. Po każdej katastrofie samolotu Tu-154M z fabrycznym rejestratorem CVR typu MARS-BM odtwarzanie nagrania trwa 30 minut. Pojemność zasobnika OL4 praktycznie wyklucza możliwość przedłużenia taśmy. Długość nagrania na taśmie magnetycznej w powyższym rejestratorze jest równa 30 minut. Głowica kasuje poprzednie treści, nagrywając kolejne, a taśma obraca się w zamkniętym obwodzie. Jeden obrót trwa dokładnie 30 minut. Długość taśmy nie powinna trwać 38:16,8 minuty. Początek zapisu: 10:02:48,6 czasu rosyjskiego, koniec zapisu: 10:41:05,4 czasu rosyjskiego. Czas o prawie jedną trzecią dłuższy niż możliwości techniczne taśmy stawia pod znakiem zapytania wiarygodność dokumentu. System zapisuje rozmowy w kokpicie na podstawie 4 mikrofonów. Dodatkowo rejestruje rozmowy z pokładowego interkomu i rozmowy z wieżą kontroli. Warto wspomnieć, że raport MAK nie zawiera informacji ani o stanie taśmy, ani o stanie czarnych skrzynek. Takie dane znalazły się natomiast w oficjalnym raporcie z wypadku samolotu Aerofłotu w Barcelonie w 2005 roku. Maszyna miała identyczny rejestrator jak prezydencki Tupolew. Co prawda istnieje możliwość wydłużenia nagrania dzięki zamontowaniu w pojemniku cieńszej taśmy, przez co może się jej zmieścić więcej w urządzeniu, ale informacji o wydłużeniu taśmy lub też konserwacji bądź wymianie urządzenia nagrywającego na nowszy nie ma w żadnym raporcie odnoszącym się do stanu technicznego Tu-154M o numerze taktycznym 101. Nie ma takiej wzmianki także w dokumentach sporządzonych po remoncie Tupolewa w Samarze. Tymczasem każda, nawet najdrobniejsza naprawa lub wymiana musi być uwzględniona w szczegółowych dokumentach maszyny. Odtworzenie czasu lotu i kolejnych wypowiedzi załogi na podstawie zapisu CVR to absurd. Nie jest to realne. Sam stenogram nie jest więc wiarygodny – podkreślają piloci.
Sprawa druga. Czy załoga Tu-154 M mogła zejść poniżej pułapu decyzji ustalonej na 100 metrów? – Rosjanie zdają się ukrywać fakt, że wyklucza to instrukcja obsługi autopilota (system zarządzania lotem – Flight Managing System typu Universal Avionics UNS-1D) – twierdzą piloci, z którymi rozmawiał “Nasz Dziennik”. Załoga ustawia (co znajduje odzwierciedlenie w stenogramie) tzw. wysokość docelową na 100 metrów. Poniżej tej wysokości autopilot nie zejdzie – zauważają specjaliści. Ze stenogramu nie wynika, jakie funkcje miał ustawione autopilot. Instrukcja obsługi samolotu Tu-154M zakłada, że po uzyskaniu wysokości docelowej kapitan ma 3,5 s na podjęcie decyzji o ewentualnym lądowaniu. Przy czym może się na to zdecydować jedynie po tzw. zobaczeniu ziemi. – Jeżeli to nastąpi, przechodzi się na sterowanie ręczne. Jeśli zaś nie, należy wcisnąć przycisk “odejście”, co spowoduje zadanie przez autopilota startowego (maksymalnego) obrotu silników i wzniesienie na wysokość 500 metrów. Nie nastąpiło wyłączenie autopilota, a więc “chęć” lądowania można wykluczyć – twierdzą nasi rozmówcy. Tezy, jakoby do katastrofy przyczyniła się brawura i nierozeznanie sytuacji, są nieuzasadnione. O tym, że załoga Tupolewa brała pod uwagę jedynie bezpieczne i przepisowe lądowanie, świadczy komenda kapitana Arkadiusza Protasiuka: “Podchodzimy do lądowania. W przypadku nieudanego podejścia odchodzimy w automacie” (10:32:55,8). Kapitan po raz kolejny zaznacza, że w razie nieudanego podejścia odejdą w automacie. Nie mówi zaś: “W razie nieudanego podejścia kontynuujemy w automacie na bliższą i szukamy APM-ów”, co jest warunkiem prawdziwości wersji oficjalnej – podkreślają eksperci. Dodatkowo już wcześniej, bo o godz. 10:17:40, dowódca mówił: “Nieciekawie, wyszła mgła, nie wiadomo, czy wylądujemy”, co świadczy o tym, że załoga wykluczała lądowanie w ryzykownych warunkach. Pilot sprawdza ilość paliwa, rozważając możliwość lądowania na lotnisku zapasowym. Padająca zaś o godz. 10:04:11 wypowiedź: “To makabra będzie, tam nic nie będzie widać”, świadczy o prawidłowym zakwalifikowaniu przez pilotów podejścia jako trudnego. Przeczy to opinii rosyjskich ekspertów twierdzących, że ze względu na brak doświadczenia piloci w ogóle nie klasyfikowali podejścia jako trudnego.

Nawigator mówi dwie kwestie jednocześnie Kolejny problem: ze stenogramu Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) wynika, że nawigator Artur Ziętek mówi dwie kwestie jednocześnie. Chodzi o końcową fazę lotu, gdy o godz. 10:40:53,1 nawigator kończy mówić “50″ (chodzi o wysokość, na której znajduje się obecnie maszyna), a już o 10:40:53,0 zaczyna mówić “40″. Wynika z tego, że kiedy zaczął podawać kolejną wartość, był jeszcze w trakcie kończenia poprzedniej. Mówił dwie rzeczy naraz. To niemożliwe z technicznego punktu widzenia – zauważają piloci. Lotnicy zwracają uwagę na jeszcze jeden fakt: oznaczenie “niezrozumiałość tekstu” i “niezidentyfikowanie autora wypowiedzi” pojawia się niemal zawsze w momencie, gdy mówić powinien kapitan Arkadiusz Protasiuk. Co dziwne, czytelne są zaś wszystkie wypowiedzi nawigatora, który – jak wynika z zapisów – musiał mówić niezwykle szybko, gdyż na każdą podawaną wartość wysokości ma jedynie około 0,5 sekundy. Choć mówi ekstremalnie szybko, jego wypowiedzi są zrozumiałe, w przeciwieństwie do najpewniej spokojnych wypowiedzi kapitana – podkreślają osoby analizujące stenogram.

Nierealna prędkość schodzenia Zastanawiająca jest także podana w stenogramie, nierealna, prędkość schodzenia maszyny. Nie dość, że jej wartość jest ekstremalna, to jeszcze samolot po 7-sekundowym locie poziomym traci 20 metrów wysokości w 1 sekundę, podczas gdy nie powinien w tym czasie przekraczać 4-6 metrów. To nie jest możliwe, zwłaszcza biorąc pod uwagę ukształtowanie terenu – twierdzą piloci. Nierzeczywisty jest także sam tor lotu, który wskazuje na tzw. sterowaną oscylację (cykliczna zmiana pewnej wielkości względem innej zmiennej, zwykle czasowej lub przestrzennej). Tymczasem autopilot miał zadany kąt zniżania 2 stopnie. Oscylacja nie jest możliwa, bo autopilot miał kontrolę nad samolotem, w przeciwnym wypadku nie wyrównałby na 7 sekundach. Ponadto tor lotu samolotu po odjęciu wpływu terenu przypomina podwójną parabolę. Większa parabola na wysokości decyzji przechodzi w mniejszą. W przypadku normalnej ścieżki zniżania i zdarzeń CFIT – Controlled Flight Into Terrain (sterowane zderzenie z ziemią, dosł. kontrolowany lot w teren), tor lotu to nachylona linia prosta lub prosta przechodząca w krzywą (w przypadku części CFIT), spadanie swobodne charakteryzuje się torem lotu w kształcie paraboli odwróconej – zaznaczają eksperci. Tor lotu, który przyjął Tu-154M przed katastrofą, wskazuje natomiast na dwie możliwości przebiegu zdarzeń: świadome zanurkowanie pilota w jar lub przeciągnięcie (spadanie z powodu prędkości poniżej minimalnej) z odzyskaniem zdolności do lotu przy ziemi. Taką parabolę mogła również spowodować lub indukować usterka układu sterowania i/lub silnika/silników. Układ hydrauliki Tu-154M jest bowiem powiązany niezwykle ściśle z pracą silników. O awarii może świadczyć fakt, iż mimo że na radiowysokościomierzu została ustawiona wartość docelowa schodzenia na 100 m, po przekroczeniu tej granicy nie pojawił się standardowy sygnał dźwiękowy. A przynajmniej nie ma tego w stenogramie MAK.

Dziwne zachowanie TAWS Eksperci wskazują też na dziwne zachowanie systemu ostrzegawczego TAWS. O godzinie 10:39:57,1 pada komunikat, że samolot znajduje się na wysokości 400 metrów. Tymczasem zaledwie 3 sekundy później odzywa się TAWS z komunikatem “TERRAIN AHEAD” (ziemia przed tobą). To nieprawidłowy komunikat urządzenia, który może świadczyć o jego ewentualnym uszkodzeniu. Możliwości są cztery: albo nawigator “nie ustawił” TAWS (wcześniejsze zapisy ze stenogramu świadczą o tym, że TAWS został “ustawiony”), albo samolot znajdował się 250 metrów niżej, albo informacja o TAWS jest nieprawdziwa lub TAWS był niesprawny. Pięć sekund przed ustaniem zapisu TAWS nie kończy komendy. Piloci, z którymi rozmawiał “Nasz Dziennik”, wskazują, że to nietypowa sytuacja, bo TAWS zawsze kończy komunikat, niezależnie od okoliczności. Wiarygodność zapisu MAK podważa brak autoryzacji identyfikacji głosów i podpisu pod dokumentem jednego z reprezentantów strony polskiej – ppłk. Bartosza Stroińskiego, który był jedyną osobą identyfikującą głosy członków załogi. MAK nie podał danych i nazwy laboratorium, w którym nagranie zostało odtworzone i zbadane. Nie ma też danych odnośnie do stanu technicznego badanego rejestratora, stopnia uszkodzeń taśmy i jakości samego nagrania, co powinno być zawsze ujęte w raporcie z badania katastrofy. Marta Ziarnik

Rosyjski stenogram rozmów z kabiny załogi obejmuje:
– nagranie z dwóch mikrofonów otwartych – po obu stronach głównej tablicy przyrządów;
– nagranie z mikrofonów przy pulpitach technika samolotu i nawigatora;
– nagranie rozmów z wieżą kontroli;
– nagranie z pokładowego interkomu.

Nastawy autopilota wynikające z wypowiedzi nawigatora:
– sterowanie automatyczne nawigacyjne – “trzymanie” kursu w płaszczyźnie poziomej, kurs na pas 259 stopni;
– sterowanie automatyczne wysokości – “trzymanie” ścieżki
w płaszczyźnie pionowej, kąt opadania 2 stopnie, zmienny;
– Way-Pointy na trasie (5 kolejnych co 2 km);
– wysokość docelowa 100 m – autopilot bardziej się nie zniża;
– automatyczne sterowanie obrotami silników przy zadanej prędkości względem powietrza TAS=280 km/h (autopilot utrzymuje prędkość w zakresie +/- 10 km/h, średni ciąg silnika na poziomie 28 % mocy startowej).

Ale o co chodzi? - Totalna porażka Kaczyńskiego w sądzie - krzyczy Dziennik! Sąd zakazał Jarosławowi Kaczyńskiemu rozpowszechniania informacji, że Bronisław Komorowski opowiada się za prywatyzacją służby zdrowia. Szef Prawa i Sprawiedliwości oskarżył o to kandydata Platformy Obywatelskiej na wiecu w Lublinie. A dla mnie to całe PO z jej liberalizmem ale po kryjomu, byle tylko unikać słowa "prywatyzacja" to totalne nieporozumienie. W ogóle partia mieniąca sie liberałami podaje do sądu sprawę, by ten zaprzeczył lub potwierdził jej nie liberalność to szczyt absurdów. I tak już prawie 3 lata PO serwuje nam same nonsensy. PO razem z gajowym o zakutym łbie są ZA a nawet PRZECIW. Zupełnie jak ich kij baseballowy do młócenia Kaczyńskich, mędrek Europy i SBecki kapusta Bolek. Oto wypowiedź gajowego Bronka dla tvn24: Czy powinno się sprywatyzować szpitale? Bronisław Komorowski NIE ale Osobiście uważam, że przekształcanie szpitali publicznych w spółki prawa handlowego jest jedynym wyjściem z trudnej sytuacji polskiej służby zdrowia. Ta forma jest korzystna zarówno dla jednostek, jak i dla pacjentów. Świadczą o tym chociażby przykłady szpitali w Jarocinie, czy Olecku. Pacjent jest zainteresowany przede wszystkim możliwością skorzystania z nieodpłatnych usług medycznych. Forma organizacyjno – prawna szpitala jest sprawą drugorzędną. To w końcu jak to z gajowym jest naprawdę? Czego się obawia lub wstydzi?
Albo z niego liberał albo tchórzliwa dupa wołowa. I jeszcze te tłumaczenia różnych propagandzistów POwskich o rzekomej komunalizacji a później komercjalizacji. Co oni chcą komunalizować? Przecież komunalizacja szpitali została dokonana już pod koniec lat 90tych. Wtedy to szpitale przejęły samorządy. To co teraz PO będzie komunalizowała w odwrotną stronę? A co to jest komercjalizacja? Komercjalizacja jest to ogół zmian mających na celu oparcie czegoś na zasadach komercyjnych (handlowych). W przypadku przedsiębiorstwa oznacza ono przystosowanie go do warunków gospodarki rynkowej. Np. przedsiębiorstwo państwowe zostaje przekształcone w jednoosobową spółkę Skarbu Państwa gdzie jedynym właścicielem pakietu akcji lub głównym udziałowcem jest państwo. Komercjalizacja, w myśl Ustawy z dnia 30 sierpnia 1996 roku o komercjalizacji i prywatyzacji, polega na przekształceniu przedsiębiorstwa państwowego w jednoosobową spółkę Skarbu Państwa - w formie spółki z ograniczoną odpowiedzialnością lub spółki akcyjnej. Komercjalizacji przedsiębiorstwa państwowego dokonuje minister właściwy do spraw Skarbu Państwa, działający w imieniu Skarbu Państwa. Jeśli cel jest inny niż prywatyzacja, potrzebuje on zgody Rady Ministrów. Komercjalizacja przedsiębiorstwa państwowego może nastąpić:

z inicjatywy ministra właściwego do spraw Skarbu Państwa lub na wniosek organu założycielskiego
na wniosek dyrektora i rady pracowniczej przedsiębiorstwa
na uzasadniony wniosek sejmiku właściwego województwa

Przekształcenie przedsiębiorstwa w spółkę kapitałową, której wyłącznym akcjonariuszem jest Skarb Państwa dokonuje się na podstawie aktu komercjalizacji, który sporządza minister właściwy do spraw Skarbu Państwa. I jest to właśnie nic innego jak otwarcie drzwi do prywatyzacji. Bo każda spółka musi przynosić zyski. Jeśli nie przynosi zysku to po prostu znika z rynku. Takie są wilcze prawa gospodarki rynkowej i nie ma co opowiadać bajek, ze jakaś spółka handlowa będzie prowadzić działalność charytatywną. Dziwne, że PO nie kładzie głównego nacisku na likwidację NFZ, bo to siedziba mafii medycznej. I nie pomogą żadne komercjalizacje jeśli będzie istniał taki pasożyt jakim jest NFZ. Zaskoczył mnie wyrok sądu i jednocześnie nie, kiedy usłyszałam kto sprawę prowadził. - Sędzia przewodnicząca Agnieszka Matlak została powołana do pełnienia urzędu na stanowisku sędziego Naczelnego Sądu Administracyjnego przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego w roku 2001. (M.P. z dnia 31 grudnia 2001 r.)" "Sędzia Agnieszka Matlak wydała w roku 2006 korzystny wyrok dla Wojciecha Jaruzelskiego w sporze z Janem Przedpełskim, spadkobiercą przedwojennego właściciela willi na Mokotowie, w której mieszka teraz generał. Odebrano go Przedpełskim po wojnie na mocy tzw. dekretu Bieruta. Przedpełscy chcą, by generał się wyprowadził i zwrócił im wille." Fragment uzasadnienia wyroku, jakie 26 września 2005 roku napisała sędzia Agnieszka Matlak (sygn. III C 1225): “Negatywne treści na temat Adama Michnika redaktora naczelnego Gazety Wyborczej oraz wydawcy tej gazety Agory S.A. są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego.” Wydała również kontrowersyjny wyrok w procesie, który Marek Król wytoczył Jerzemu Urbanowi i tygodnikowi „Nie”. http://www.wprost.pl/ar/184730/Kontrowersyjny-wy...

1) Wojciech Jaruzelski vs Jan Przedpełski - wygrał Jaruzel

2) Marek Król vs Jerzy Urban i tygodnik "Nie" - wygrał Urban

3) "Gazeta Wyborcza" vs Stanisław Remuszko - wygrała "GW"

Dziwią mnie również te entuzjastyczne tytuły na portalach Dziennika, GW i innych. Zamiast tłumaczenia społeczeństwu czym to się je ta komercjalizacja mówiąc kolokwialnie, jest medialna hucpa, bo sąd dołożył kaczorowi. Może mi ktoś wyjaśni, o co tu chodzi tak naprawdę. O prawdę czy ściemę? Ściemę to już mieliśmy przez całe lata PRLowskiej propagandy. Wtedy też podobno Polska rosła w siłę, a ludziom żyło sie dostatniej. Czyżby wróciły stare "dobre" czasy dla niektórych, bo niektórym na pewno żyje się lepiej pod POwskim parasolem. kryska

Treuhänder Kutz Zdarzenie goni zdarzenie. Graś, ten co dorabia u Niemca jako cieć, tym razem w upokarzający dla Polski sposób przeprasza po rosyjsku siepaczy z OMON-u (warto przypomnieć sobie historię tych jednostek) w związku ze sprawą kradzieży kart kredytowych, dla jasności – to Rosjanie okradli polskie ofiary katastrofy. Prowokacja Palikota w Lublinie wymierzona w Jarosława Kaczyńskiego okazuje się dla Platformy Obywatelskiej katastrofą. W TVN24 Migalski demoluje Kutza – konkretnej i racjonalnej argumentacji młodego politologa zblazowany antypatyczny starzec przeciwstawił jedynie arogancję władzy. Upadek Platformy następuje szybciej niż można było przypuszczać jeszcze niedawno. Wielu dworaków Tuska zdaje się być nieświadomymi tego krachu. Ale szereg innych już medialnie wycofało się z poronionego projektu „Komorowski”. Nie może ujść uwagi zdystansowana postawa Tuska, który jest ambitny i inteligentny (szczególnie w porównaniu z takim Komorowskim) i liczy na to, że będzie jeszcze potrzebny i załapie się do jakiegoś kolejnego projektu. Czy prawdziwi administratorzy Polski, agenci kreujący zdarzenia kryjące się za politycznym teatrem, są wściekli? Sądze, że nie. Oni kalkulują na chłodno i są zbyt poważnymi graczami, by nie mieć planów na każdą ewentualność. Strategicznie z punktu widzenia naszych największych sąsiadów pożądane jest, by funkcję przywódczą w Polsce pełnił niemiecki zarządca zatwierdzony przez Rosję lub na odwrót – to jest ich główny plan dla Polski. Po tym wstępie przechodzę do właściwego tematu. Ten tekst dotyczy tego, jak bardzo okrągłostołowe elity odcięły się od polskiego społeczeństwa i narodu, a został zainspirowany drobnym fragmentem rozmowy Marka Migalskiego z Kazimierzem Kutzem w TVN24 11 czerwca, program Rozmowa Rymanowskiego. Arogancja PO, które dziś reprezentuje te okrągłostołowe elity, skupia się w postawie Kutza jak w soczewce. Wystarczy podać choćby takie cytaty z tej jednej rozmowy: „Opinia publiczna może się nie zna na wielu sprawach” (odpowiedź na negatywne reakcje dotyczące pospiesznego mianowania prezesa NBP przed wyborami); „To jest odzyskiwanie placówek, które wyście zawłaszczyli w sposób haniebny. – Czyli teraz wy zawłaszczycie? – To jest recykling proszę pana” (o tym, że PO obsadza przed wyborami wszystkie możliwe stanowiska); „Ja myślę, że jemu się należy wdzięczność ponieważ on przerwał tą nudę straszliwą, którą się charakteryzuje ta kampania – takie klepanie w tych mediach, to ględzenie, że on nie powinien, bo nie jest pełnym prezydentem, że takie lapsusy robi” (o prowokacji Palikota w Lublinie); „Słuchałem pana Bielana, który mówił, że największą zaletą pana Jarosława Kaczyńskiego jest to, że on będzie przywódcą, że Polsce jest potrzebny przywódca, Führer taki” (tu zaprotestował Migalski, na co Kutz odpowiedział, że Führer to tylko niemieckie słowo) „Ja myślę, że on [Komorowski] nie ma ambicji politycznych, żeby rządzić wbrew układom w jego partii, w której jest” (może niezamierzona, lecz zdumiewająca szczerość ze strony elit, które dotychczas zapewniały, że niezbędna jest tylko prezydentura ponadpartyjna). Platforma Obywatelska zdążyła nas przyzwyczaić do totalnej pogardy jaką żywi dla przeciwnika politycznego. Spowszedniała arogancja władzy, która chyba nawet za SLD nie spotykała się z taką wyrozumiałością ze strony mediów. Media w istocie współuczestniczą w wojnie przeciwko polskiemu społeczeństwu. Jednak to, co powiedział Kutz na sam koniec tej rozmowy, wymyka się próbom jakiegoś zaklasyfikowania. Gdy Rymanowski kończył już program, Kutz rzucił trochę oderwane zdanie: „Treuhänder jest potrzebny w Polsce.” To zdanie przeszło bez większego echa, a powinno być ono właściwie niszczące dla wizerunku PO. To trochę jak słowa wicemarszałka Stefana Niesiołowskiego połączone z działaniami całego środowiska PO przekreślające 20 lat starań III RP o powszechne uznanie zbrodni katyńskiej za ludobójstwo. Niesiołowski powiedział 09.09.09 w wywiadzie dla Dziennika: „To była zbrodnia wojenna. Ludobójstwo to jest zagłada narodu. W historii do tej pory były dwa ludobójstwa: Holokaust i wielki głód na Ukrainie. Katyń to było coś innego. Polscy oficerowie odmówili współpracy z komunistami i zostali zamordowani. Ci, którzy na nią poszli, przeżyli, jak Berling. Poza tym przyjęcie takiego stanowiska miałoby bardzo poważne konsekwencje polityczne.” Po takich słowach zarówno Niesiołowski kilka miesięcy temu, jak i Kutz dzisiaj, zasłużyli tylko na to, by natychmiast zniknąć w niesławie z życia publicznego. Kutz nie wygłosił jednoznacznej antypolskiej deklaracji, a jedynie rzucił niedbałe zdanie. Gdyby media raczyły je zauważyć, to przy takiej pobłażliwości dla PO, jaka miała miejsce dotychczas, udałoby mu się z niego wykręcić, tak jak Niesiołowski wykręcił się po swojej wypowiedzi o Katyniu. My jednak nie mamy (na razie) obowiązku płaszczenia się przed władzą. Na początek przypomnienie znaczenia słowa ‘treuhänder’. Treuhänder – powiernik (komisarz), zwł. naznaczony przez okupanta niemieckiego dla zarządzania polskim przedsiębiorstwem albo majątkiem (1939-45). Etymologia: niem. ‘urzędowy zarządca (komisarz) cudzego majątku’. Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych Władysława Kopalińskiego Treuhänder – powiernik, podczas II wojny światowej na ziemiach okupowanych przez Niemcy administrator, z ramienia władz niemieckich, poszczególnych zagrabionych przedsiębiorstw oraz majątków niektórych zlikwidowanych instytucji i stowarzyszeń; w Polsce w GG 1940 było ok. 1,2 tysięcy Treuhänderów, na ziemiach wcielonych do Rzeszy ogólna ich liczba w różnych okresach przekroczyła 100 tysięcy; w przeważającej części byli to Niemcy zamieszkali w Polsce przed wojną lub przesiedleni z krajów nadbałtyckich. Portal wiedzy PWN Współczesne niemieckie znaczenie słowa ‘Treuhänder’ to ‘powiernik, zarządca majątkowy’. Nie wiem, dlaczego Kutz użył tego niemieckiego słowa i do jakiej narodowości właściwie on się poczuwa. Ale nie widzę możliwości, by człowiek w jego wieku nie wiedział, kim Treuhänderzy byli w Polsce okupowanej przez Niemców. Jeśli jednak jego słowa wynikały z niewiedzy, to powinien gęsto się tłumaczyć z tej wpadki. Treuhänderami byli Niemcy a często volksdeutsche. Łatwo sobie wyobrazić, jak na ich działalność patrzyły setki tysięcy Polaków, właścicieli, którzy zostali zmuszeni do porzucenia swojej własności i ucieczki. W latach 70. niemiecki tygodnik opublikował artykuł mówiący o tym, że Jan Nowak-Jeziorański z RWE w czasie wojny współpracował z Niemcami m.in. jako Treuhänder cegielni w Radzyminie. Materiał ten wywołał poważny skandal, a Nowak-Jeziorański odpowiedział pozwem cywilnym. Najprostsza interpretacja słów Kutza jest taka, że uważa on, iż to nie Polacy mają się troszczyć o swój kraj. Jego zdaniem w Polsce potrzebny jest zarządca (powiernik) nadany z zewnątrz, być może przez Niemcy i Rosję, bo te 2 państwa najwyraźniej dziś artykułują swoje interesy w odniesieniu do Polski. W kontekście wyborów prezydenckich może to oznaczać, że Treuhänderem Polski ma być Bronisław Komorowski. Kutz może też oczywiście tłumaczyć, że chodziło mu o to, by w ten sposób ironicznie i obraźliwie nazwać Jarosława Kaczyńskiego (wcześniej próbował nazwać go Führerem). Jednak nie jest jasne, czy to był żart. Kutz pokazywał często już wcześniej, że czuje się zupełnie bezkarny w swoich wypowiedziach. Może być więc tak, że on z tymi myślami żyje i nie boi się tego ujawniać jako polityk partii rządzącej. Oficjalna propaganda bardzo nerwowo przedstawiała historię „dziadka w Wehrmachcie”, tymczasem nie ma jasnych przesłanek do twierdzenia, że Józef Tusk służył w Wehrmachcie przymusowo, chyba że każdą służbę wojskową uznamy generalnie za formę przymusu. Zamiast pytania o przymus, należałoby raczej zapytać, czy dziadek, a raczej dziadkowie Tuska, służąc w Wehrmachcie, czuli się Niemcami, co jest całkiem prawdopodobne. W każdej narodowości składającej się na przedwojenną Polskę znajdowali się zarówno bohaterowie wierni polskiej ojczyźnie na śmierć i życie, jak i tacy, którzy chętnie przyjmowali nową władzę. Sam Donald Tusk był działaczem Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego o tendencjach separatystycznych, podkreślającego związki Kaszub z Niemcami, a także wspierał te dążenia politycznie. Jako przykład można podać referat na II Kongresie Kaszubskim 1992 Pomorska idea regionalna jako zadanie polityczne, w którym Tusk przedstawił postulat utworzenia konstytucji Kaszub jako państwa regionalnego (treść wygłoszona zawierała postulaty dalej idące niż treść zapisana w materiałach z Kongresu). ZK-P udzieliło Tuskowi oficjalnego poparcia w wyborach prezydenckich 2005. Jarosław Kaczyński w wypowiedzi z sierpnia 2007 zwracał uwagę na niemieckie obsesje Donalda Tuska i podatność na dominację Niemiec w jego środowisku politycznym. Są relacje, z których wynika, że w domu Tuska w dzieciństwie mówiło się po niemiecku. W Szkle kontaktowym, programie, który mocno wspiera Tuska, jeden z redaktorów (chyba Miecugow) tłumaczył przy okazji spotkania 01.09.09, że Tusk z Putinem dobrze dogadują się bez tłumacza i nie trzeba tu nawet spekulować, czy Tusk faktycznie zna angielski lub rosyjski, gdyż mogą oni swobodnie rozmawiać po niemiecku. Putin zna niemiecki doskonale jako były wieloletni agent KGB w NRD. Przypominam pewne fakty z działalności politycznej Tuska nieprzypadkowo. We wspomnianym referacie Tusk pisał m.in.: „Trzeba zrobić wszystko, aby wpływ ruchów regionalnych i samorządowych oraz partii politycznych, dla których regionalizm jest istotnym fragmentem ich programu, na zmiany ustrojowe i gospodarcze był jak największy. Konieczne jest uczestnictwo regionalistów w debacie konstytucyjnej i w pracy nad innymi aktami legislacyjnymi. Tak długo bowiem, jak trwać będzie w Polsce centralistyczny model władzy, jak długo większość decyzji zapadać będzie w Warszawie – marzenie o państwie regionalnym pozostanie utopią.” W Playboyu 12/2007 ukazał się skandalizujący wywiad z posłem Kutzem, nas tu interesują fragmenty polityczne. Kutz opisuje, jak zgodził się kandydować z listy PO: „Zostały dwa dni do zamknięcia list, a ja się wciąż wahałem. Uległem dopiero Balcerowiczowi, który zadzwonił do mnie z Ameryki. A ja do niego mam wielki szacunek. Tuskowi postawiłem jednak warunki dotyczące dwóch spraw – mojej starości i promowania autonomii Śląska. Tusk przystał na jedno i drugie. Obiecał, że nie będzie mnie zanadto eksploatować.” Jak widać środowisko polityczne Tuska jest zdeterminowane, by długofalowo grać na osłabienie polskiego ośrodka państwowego, co wpisuje się w strategiczne plany Rosji i Niemiec dla Europy Środkowowschodniej. Dlatego te państwa będą bezwarunkowo wspierać środowisko Tuska. Czy jest to bardziej sojusz wynikający ze zbieżności celów, czy jednak sterowane i sponsorowane z zewnątrz działanie tego środowiska na rzecz państw zewnętrznych kosztem Polski, to z pewnych praktycznych powodów sprawa na dziś drugorzędna. Komunistyczne elity w III RP miały zagwarantowane nie tylko miękkie lądowanie i grubą kreskę, ale wręcz stały się głównym beneficjentem transformacji ustrojowej. Podobnie raczej nie jest realistyczne oczekiwanie, że elity III RP w najbliższym czasie poniosą odpowiedzialność za swoje działania noszące znamiona zdrady stanu. Dlatego ich motywy na dziś uznaję za drugorzędne. Najważniejsze jest otrzeźwienie naszego społeczeństwa. Długi czas wielu z nas ciężko było się pogodzić, że Polacy w swojej przeważającej masie wspierają osłabianie i rozmontowywanie polskiej państwowości. Bo głównie do tego sprowadza się władza Tuska i jego zaplecza, w którym widzimy ludzi pokroju Kutza. Na szczęście 10 kwietnia pokazał, że pragnienie silnej Polski tkwiło w nas uśpione, a poparcie dla PO wynikało jednak z wielkiego oszustwa, a nie ze świadomego wyboru społeczeństwa. Z mentalności Tuska i Kutza czy wcześniej wymienionego Niesiołowskiego wynika, że ludzie ci bezwzględnie grają na osłabienie a w ostateczności zniszczenie polskiej państwowości. Tu leży chyba klucz do zdania „Treuhänder jest potrzebny w Polsce.” Ludzie z tego środowiska są już chyba na swój sposób zmęczeni życiem w stanie ciągłego moralnego upadku. Przejawia się to zmanierowaniem, brakiem ostrożności, skłonnością do funkcjonowania pod wpływem rozmaitych używek. Możliwe, że Kutz wypowiedział to zdanie w chwili słabości, ale tym bardziej powinniśmy zrozumieć, jak daleko zaszły już działania, których ostatecznym celem jest rozmontowanie polskiej państwowości. To jest dzwonek alarmowy. Przed nami długa droga do odzyskania równowagi naszego państwa i stworzenia mu warunków do suwerennego rozwoju. Warunkiem wejścia na tę drogę jest wybór odpowiednich liderów we wszystkich nadchodzących wyborach. Warunkiem utrzymania się na tej drodze jest poczucie odpowiedzialności za kraj wśród nowych elit oraz w całym społeczeństwie. filozof grecki'

Temat nie dla sądu Wygrana przed sądem z Jarosławem Kaczyńskim na finiszu kampanii to cenny prezent dla Platformy Obywatelskiej. Bronisław Komorowski i jego sztabowcy mogą teraz, w ostatnich dniach przed wyborami, powtarzać, że lider Prawa i Sprawiedliwości to oszczerca, który ani na jotę się nie zmienił. Ten drogocenny prezent podarował platformersom jednak nie los, lecz sam Kaczyński. Kandydat PiS, wracając do sprawy prywatyzacji szpitali, musiał wiedzieć, jak wyczulona na takie zarzuty jest Platforma. A jednak uznał, że akurat ta kwestia jest dla wyborców niezwykle ważna. I że przy okazji można się odwołać do wrażliwości lewicowego elektoratu. Tak czy inaczej naraził się na niekorzystny wyrok sądowy i dał Platformie okazję do triumfalnych komentarzy. Jest wprawdzie jeszcze apelacja, jednak Komorowski i jego sztabowcy już dziś przez wszystkie przypadki odmieniali słowo “kłamstwo”. Ta poza skrzywdzonej niewinności, którą stara się dziś przybrać Platforma, jest jednak podszyta hipokryzją. To tacy politycy obozu Bronisława Komorowskiego jak Sławomir Nowak czy Janusz Palikot mówili ostatnio, że Jarosław Kaczyński zawsze był tchórzem. W podły sposób insynuowano, że lider PiS nieprzypadkowo uniknął w 1981 r. internowania i w sumie nie wiadomo, czy w ogóle występował przeciw komunistycznej władzy. A to kłamstwa nieporównanie bardziej oczywiste niż oskarżenie kandydata PO o chęć prywatyzacji służby zdrowia. Dziwne jest zresztą, że sąd w ogóle podjął się wydania orzeczenia w tej sprawie. Absurdem bowiem jest sytuacja, gdy wymiar sprawiedliwości stwierdza, jakie poglądy w sprawie reformy opieki zdrowotnej mają kandydaci na prezydenta. Znacznie bardziej normalne byłoby, gdyby w tej sprawie politycy byli w stanie prowadzić rzeczową dyskusję. Gdyby – zamiast odwoływać się do sędziów – po prostu sami mieli odwagę powiedzieć wyborcom, co myślą na ważne dla Polski tematy. Semka

Podpułkownik czy Major WSI Andrzej W. a nasz los Przy okazji lektury tego ze wszech miar b. dobrego tekstu, jeden z zaangażowanych społecznie w poszukiwanie prawdy korespondentów terenowych zwrócił uwagę na pewien nie bez znaczenia fakt biograficzny, być może przeoczony przez dziennikarzy  portalu „niezalezna.pl”, ze wymieniony w ostatnich linijkach artykułu „mjr. Andrzej W.”, to w rzeczywistości podpułkownik WSI Andrzej W. Ze względu na całą masę przepisów i instytucji państwowych stojących do dyspozycji każdego obywatela, który może sie poczuć „naruszony w swoich prawach obywatelskich” przypomnieniem mu związków służbowych np. z WSI, zakazanym jest podawanie bardziej dokładnych koordynatów, poza wskazaniem może, ze osobnik ten pojawił się także w śledztwie prowadzonym w Prokuraturze Apelacyjnej w Krakowie, blednie łączonym z tzw. mafią paliwową i w ustaleniach Komisji Likwidacyjnej WSI, wyodrębnionych w postaci ANEKSU II i przygotowanych na polecenie sp. Lecha Kaczyńskiego, Prezydenta RP, do publikacji. Andrzej W., rozpoznany jako funkcjonariusz WSW-WSI, pojawił sie „w sposób procesowy” przy okazji zainteresowania sie przez prokuraturę, a następnie w czasie czynności dokonywanych przez Komisje Likwidacyjna WSI, dowodami ujawniającymi  prowadzenie  od 1990 r. tajnej „Operacji GRAFIT”, której celem, zresztą zrealizowanym, stało się przejecie całkowitej kontroli nad  „produkcja i obrotem paliwami płynnymi w skali krajowej”  oraz poddanie kontroli osób wywodzących z  WSW-WSI  banków i towarzystw ubezpieczeniowych, przez które „generowano i legalizowano środki finansowe”, będące w obrocie finansowym państwa. W zasadniczej części były to - czas przeszły nie jest w zasadzie na miejscu – środki pieniężne odbierane Państwu przy zastosowaniu całego szeregu przestępczych operacji finansowych i specjalnie powoływanych „instrumentów prawnych”, często w drodze specjalnie kreowanych aktów prawnych i umów cywilno prawnych, z gatunku „umów nienazwanych”, bądź będących prostym przejęciem takich umów z innych zagranicznych systemów prawnych. Zarówno w śledztwach prowadzonych przez prokuraturę, jak i w toku czynności prowadzonych przez Komisje Likwidacyjna WSI, pojawiły sie nazwiska osób powszechnie znanych np. p. prof. W. Bartoszewskiego, czy także prof. M. Belki, a za nimi kilkadziesiąt podobnych znakomitości, jak i  całkiem liczna i juz zidentyfikowana grupa b. funkcjonariuszy WSW-WSI. Gen. M. Dukaczewski byłby pewnie skłonny wystąpić tutaj z votum separatum i stwierdzić, że „nie ma takiego pojęcia jak b. funkcjonariusze służb specjalnych”. O ile „materiały prokuratorskie” zawierające szczegóły związane z praca p. prof. W. Bartoszewskiego dla grupy STU HESTIA S.A., generującej m.in. pieniądze tzw. mafii paliwowej, zostały z czasem „wchłonięte” przez zainteresowane czynniki i „wyparowały” – podobny los spotkał kilku prokuratorów i kilkunastu funkcjonariuszy CBS i ABW, a kilkudziesięciu świadków, w liczbie zbliżonej do liczby ofiar „Katastrofy Smoleńskiej” straciło życie – to materiały Komisji Likwidacyjnej WSI, opisujące rodowód i „życie dorosłe” super tajnej „Operacji GRAFIT”, a wiec części najbardziej realnej najnowszej historii RP, urosły do problemu rangi państwowej. Jeżeli ktoś lubi inaczej, przybrały postać ciężaru dławiącego wszystkich i wszędzie.  I to z chwila, kiedy pojawiła sie informacja, ze sp. Lech Kaczyński będzie chciał jednak jako Prezydent RP skorzystać z prawa do ich ujawnienia. Jak to ktoś kilka razy odważył sie już powiedzieć, taka decyzja Prezydenta RP stałaby sie cezurą, której tzw. dotychczasowy establishment z licznymi swoimi „podróbkami”, z pewnością by nie przeżył. O ile, co jednak musi zastanawiać, całkiem liczna grupa „internautow i blogerow” akceptuje mało optymistyczną wersję na temat losów tzw. śledztwa moskiewskiego, podnosząc, nie bez słuszności argument, ze jeżeli już zaufano „moskalom” to należy z pokorą przyjąć „udostępniany inwentarz”, to podobna argumentacja i poprowadzona z pozycji „gospodarza prawa do zadania prawdy o sobie i określenia granic suwerenności”, powinna przemówić za wystąpieniem z żądaniem ujawnienia wyników prac Komisji Likwidacyjnej WSI. Bez oglądania sie na „Moskwę” i  wyczyny medialne rożnych jej „zagranicznych mutacji”, podnieść należy  z piasków „smoleńskich” i  „piwnic” byłej Informacji Wojskowej pozostałe tam jeszcze okruchy historii i zanieść przed „ołtarze” suwerennych sumień obywatelskich. Przecież, żeby odpowiedzieć sobie na pytanie skąd idziemy, kto nami pokierował i dlaczego musiało dojść do „10 kwietnia”, a także kto ukrywa sie za symbolicznym nazwiskiem „mjr. Andrzeja W., wystarczy jedno obywatelskie zadanie! (sic!) Dakowski

17 czerwca 2010 Przeszkody w demokracji są tylko igraszką dla wyobraźni.. którą możemy sobie swobodnie kształtować wobec zalewającej nas na co dzień propagandy, czyli świadomej i celowej działalności mającej na celu osiągnięcie określonego skutku. Jakiego? Ogłupienie i trzymanie mas w ciągłym napięciu emocjonalnym.. Nie dość, że ogłupiają nas  pojedynczy ogłupiacze, to ogłupiają nas zbiorowo .Rozmawiają z nami, ale nie dają nam dojść do słowa.. W jednym ze swoich demokratyczno-propagandowych wystąpień, pan Jarosław Kaczyński,  były premier III Rzeczpospolitej, powiedział, że:” nie jestem liberałem”(????). Co jest oczywiście prawdą, śledząc od lat owoce pracy pana Jarosława. Pan Jarosław jest socjalistycznym statystą, socjaldemokratą, który spokojnie może sobie rękę podać  z socjalistami z obozu- bezbożnych. Nawet jego największy przyjaciel, pan Ludwik Dorn, z którym razem tworzyli Komitet Obrony Robotników i razem z Bronisławem Komorowskim - zwany przez media „trzecim bliźniakiem”- też jest socjalistą. Niedawno wystąpił z propozycją, razem z Markiem Borowskim powołania nowej biurokracji pod nazwą” Rzecznik Praw Żołnierza” (????). Wcześniej- jako socjalista pobożny pilotował ustawę o finansowaniu gangów demokratycznych, zwanych partiami- z budżetu państwa, czyli z kieszeni  nas wszystkich, i tych, którzy tych band demokratycznych, wlokących za sobą- jak  smród- tysiące działaczy demokratycznych obsadzających  za nasze pieniądze stołki państwowe i gminne- finansować nie chcemy,. ale musimy.. Dlaczego przypominam wystąpienie pana Jarosława Kaczyńskiego, w którym stwierdza , że „ nie jestem liberałem”? Ano dlatego, że w ostatnią niedzielę podczas „debaty czterech”, bo telewizja misyjna i państwowa, zarządzana przez PiS i SLD, uważa, że jest tylko czterech kandydatów na prezydenta III RP, pan Jarosław Kaczyńskie powiedział, że” należy powrócić do ustawy Wilczka”(????) I Boga się nie boją, choć ostatnio pan Jarosław Kaczyński powiedział, że jest „ katolikiem”(???) To albo się jest, albo się nie jest liberałem.. Tertium non datur..! Ustawa pana Wilczka to była najbardziej liberalna ustawa na świecie, która weszła w życie 23 grudnia 1988 roku, i tyle ustawodawstwa  było Polsce potrzeba.. Żaden kraj na świecie nie miał wtedy tyle wolności gospodarczej  jak Polacy, dzięki panu Wilczkowi. Nawet mniej wolności było w liberalnym Hong-Kongu... To naprawdę było coś. Potem już tylko- włącznie z profesorem Leszkiem Balcerowiczem, Wielkim Reformatorem - wszystkie socjalistyczne ekipy rządzące Polską wszczepiały nam socjalizm koncesyjny i biurokratyczny.. Pan Jarosław Kaczyński jest jednocześnie” za” liberalizmem i „ przeciw” liberalizmowi stosując taktykę pana Lecha Wałęsy.. Tak jak nie przymierzając pan Grzegorz Napieralski z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, który tak naprawdę propaguje komunizm wspólnotowy w wersji soft, a który wystąpił z arcyciekawym programem  wyborczym pt:” Narodowy Program Budowy Zabytków, pardon- Żłobków”. Że im się chce ględzić te głupstwa, próbować permanentnie rozbijać rodzinę i wpędzać nas w kolejne wydatki.. Szczególnie chodzi mu o budowę przedszkoli i żłobków na wsi(????) A może na terenie zapowodzionym? Najpierw popędzić powodzian do wyborów demokratycznych, bo te są dla nich najważniejsze, a potem poodbierać im dzieci poprzez państwowe żłobki, jakby nie miał kto na wsi bawić dzieci, tylko musi się tym zająć państwo lub gmina.. Tak jak jeden facet na wycieczce, który zerkał nieznacznie ku sklepowi z napojami alkoholowymi, gdzie potem dokonał zakupu pamiątek- jak napisało dowcipne dziecko. Mniej dowcipnie jest ze sprawą zatrzymanego na Okęciu domniemanego agenta Mosadu, ściganego przez Niemcy z powodu podejrzeń, że uczestniczył on w głośnym zamachu w Dubaju na jednego z założycieli Brygad Ezedina al.-Kasama, wojskowego skrzydła Hamas.

O dokonanie zabójstwa policja emiratu oskarża izraelskie służby wywiadowcze. Zabójcy posługiwali się paszportami  państw Zachodu, w tym Republiki Federalnej Niemiec o czym ochoczo informowała nas  nasza propaganda. Nawet izraelska ambasada interweniowała w tej sprawie u polskiego rządu, sprzeciwiając się ekstradycji domniemanego agenta  do Niemiec.. Ale propaganda zapomniała poinformować nas o jednym.(????) Domniemany agent posługiwał się paszportem…..polskim(???)., O czym informowały media izraelskie – Izraelczyków. Wygląda na to, że Polska będzie miała kłopoty na arenie międzynarodowej, biorąc udział w zorganizowanych zabójstwie w Dubaju, po stronie izraelskiego Mosadu.. Może być niezła heca międzynarodowa.. Kto wydał domniemanemu agentowi Mosadu- paszport? Jaki miał w tym cel? W jakich akcjach  przeciwko Arabom bierze jeszcze udział Polska? Przecież Wojskowych Służ Informacyjnych już nie ma.. Zostały rozwiązane przez pana Antoniego Macierewicza, ale pozostał jeszcze  zasób zastrzeżony, w którym- jak donosiła prasa – znajduje się 600 agentów byłego WSI. Który to zasób znał i miał u siebie pan Lech Kaczyński, a teraz ma pan Bronisław Komorowski, który jako jedyny poseł głosował przeciwko rozwiązaniu WSI.. Moim zdaniem agentura WSI została podzielona pomiędzy PO i PiS. Wy macie swoich, a my mamy swoich.. Niedawno pan generał Marek Dukaczewski, były szef Wojskowych służb Informacyjnych, w wywiadzie dla „ Polska The Times” powiedział, że pan Bronisław Komorowski może liczyć w demokratycznych wyborach na jego głos..(???) Jest to chyba sygnał dla pozostałych agentów na kogo mają głosować.. Ciekawe który oficer wysokiej rangi w  byłym  WSI będzie agitował za glosowaniem na Prawo i Sprawiedliwość.. Czekam z niecierpliwością! Ale pocieszające jest w tym wszystkim to, że według badań socjologów z Uniwersytetu Kardynała  Stefana Wyszyńskiego, 51% Polaków nie wierzy w demokrację(????). Aż 70% przepytanych warszawiaków było zdania, że politycy stracili kontakt z wyborcami. Chęć wyboru nowego przywódcy niezwiązanego z dotychczasowymi  układami popiera 58% badanych..(!!!!) Panie Januszu, ma pan szansę w tych demokratycznych wyborach.. Mimo, że telewizja państwowa i misyjna, koncentruje się  głównie na tzw. kandydatach poważnych, wywodzących się z Okrągłego Stołu, a incydentalnie miga kandydatami niepoważnymi- spoza Okrągłego Stołu. Odmiennie od TVN, w którym o pięciu” niepoważnych kandydatach ” prawie wcale się nie wspomina. .Polsat- ma tylko dwóch, w porywach- trzech kandydatów. A przecież- o czym oficerowie ideologiczni doskonale wiedzą- jest ich dziesięciu.. Jak nie wiedzą bądź  zapomnieli, nich zadzwonią do Państwowej Komisji Wyborczej. I się upewnią! To jest dziennikarstwo rzetelne? To jakaś wielka hucpa i kompletne jaja, które media robią sobie z nas..  Wciskając określonych kandydatów.. Żeby uratować demokrację! A kto uratuje nas od zalewu kłamstwa, manipulacji i obłudy, na kanwie demokracji. I gdzie nasze prawo człowieka do prawdy? Która powinna nas wyzwolić, od kłamstwa, manipulacji i obłudy.. Demokracja- mać! WJR

Raport Mazowieckiego Agnieszka Kublik ekscytuje się raportem z monitoringu mediów publicznych przygotowanym przez Fundację Batorego, a ponieważ wszystko wskazuje, że raport będzie dzisiaj tematem dnia, dorzucę dwa słowa. Zacznę od tego, że już na etapie przygotowania i promocji raportu popełniono trzy poważne błędy, które - bez względu na jego merytoryczną zawartość, której jeszcze nie znamy - stawiają pod znakiem zapytania jego rzetelność. Po pierwsze, autor. Koordynatorem projektu jest Wojciech Mazowiecki, o którym wiele można powiedzieć, ale z pewnością nie to, że jest obiektywny i neutralny, i że obiektywny i neutralny jest jego stosunek do publicznej telewizji. Już w styczniu tego roku, Mazowiecki tak pisał o telewizyjnych "Wiadomościach": Wojciech Mazowiecki: Do tego słupkowego standardu informowania „Wiadomości”, jako medium najbardziej uzależnione od polityków, dodają od lat element propagandy. Zasada jest stała, zmieniają się metody. Także ostatnio, gdy powróciła sympatia do wizji świata według PiS. Od września 2009 mediami publicznymi włada nowa koalicja PiS-SLD, która program pierwszy TVP oddała znów ludziom przychylnym PiS. „Wiadomości” nie pozostały jednak arogancką, nachalną maszynką do wtłaczania jednej wizji, jaką były za czasów niedawnej prezesury Piotra Farfała. Dziś ich informacje podlegają znacznie inteligentniejszej i trudniejszej do wychwycenia manipulacji. Nie wiem kiedy Mazowiecki dostał zlecenie neutralnego monitorowania mediów publicznych, ale jeśli już po tym, jak je wielokrotnie "zjechał", to chyba nikt nie miał złudzeń jaki będzie charakter przygotowanego przez niego raportu. Nie wspomnę już o tym, że jako szef działu programowego konkurencyjnej telewizji, Mazowiecki miał tu ewidentny konflikt interesów. Po drugie, tajming. Raport został ogłoszony na dzień przed ciszą wyborczą i trudno tego nie traktować jako element kampanii wyborczej, tym bardziej, że w momencie publikacji nie został nawet ukończony i dostępne są jedynie analizy (czy raczej "analizy") dotyczące Jarosława Kaczyńskiego. Dane dotyczące pozostałych kandydatów - w przygotowaniu. Co zatem uzasadnia nagłośnienie niedorobionego raportu, przedstawionego w wersji uniemożliwiającej wyrobienie sobie zdania, z samymi tylko tezami, bez uzasadnień i przesłanek na podstawie których zostały postawione? W tak ważnej i delikatnej sprawie, albo się publikuje wszystko w wersji skończonej, albo nic. Jakoś byśmy wytrzymali bez tej wiedzy do poniedziałku. A tak - dzisiaj i jutro media będą grzać tezy raportu, których uzasadnienia nie znają, bo przedstawiono im wersję okrojoną. Okrojoną do jednego kandydata. Po trzecie, metodologia. Już na podstawie tej okrojonej do samego Kaczyńskiego wersji raportu można ocenić jego metodologię, a budzi ona poważne zastrzeżenia. I moim zdaniem - choć nie jestem socjologiem ani dziennikarzem - przekreśla jego sens, przynajmniej w wymiarze merytorycznym, bo propagandowy zostaje. Otóż autorzy raportu do czasu Kaczyńskiego zliczali nie tylko to co dotyczyło jego samego, ale wszystko co w jakikolwiek sposób można było powiązać z PiSem, także więc wypowiedź Macierewicza o śledztwie smoleńskim, czy wypowiedź Romaszewskiej ubiegającej się o stanowisko Rzecznika Praw Obywatelskich. Jeśli więc Macierewicz skrytykował śledztwo smoleńskie, to nawet jeśli zrobił to słusznie i merytorycznie miał rację, jego wypowiedź została wliczona do pozytywnych przekazów o Kaczyńskim, i jako taka zaliczona do dowodów na prokaczyńskie skrzywienie TVP. Sensu to nie ma żadnego. Podobnie jak traktowanie negatywnego komentarza do wypowiedzi Romaszewskiej jako negatywnego przekazu o Kaczyńskim jako kandydacie na prezydenta. Taka metodologia jest całkowicie bez sensu, bo jeśli monitoring ma dotyczyć kampanii wyborczej, to nie powinien brać pod uwagę wszystkiego co się oglądającemu z kandydatem skojarzyło (jaki związek z wyborami ma wypowiedź Macierewicza o smoleńskim śledztwie, czy Romaszewskiej o paradzie gejów?), powinien natomiast oceniać czy przekaz dziennikarski był rzetelny czy nie, bo pokazanie w pozytywnym kontekście czegoś co na pozytywny kontekst zasługuje, lub skrytykowanie czegoś co krytykować należy, nie jest bynajmniej dowodem na stronniczość w tę lub wewtę. Bo czy naprawdę ten choćby fragment dotyczący newsa o lubelskiej szopce Palikota jest dowodem na stronniczość i krzywdzenie Komorowskiego? Raport Mazowieckiego: Teza: "Przegrana Palikota" (tytuł wiadomości). Poseł popierający Komorowskiego przedstawiony jest poprzez cytat z niego samego: "Palikot, zwykły poseł Palikot nie ma prawa się wypowiedzieć, bo król Kaczyński przyjechal, tak?" Komentarz: "I tak społeczny piknik stał się polityczną agitacją. Po drugiej stronie placu ludzi wielokrotnie więcej". Tekst: Kaczyński  przypomina wpadki Komorowskiego. Komentarz na koniec: "O prowokacji Palikota Kaczyński nie wspominał" - co ustawia Palikota w roli prowokatora i awanturnika. Może ktoś wie jak lubelski wiec Palikota zrelacjonowała Superstacja Mazowieckiego, żebym wiedziała jak powinna wyglądać rzetelna, neutralna i niestronnicza relacja z Lublina, żeby Jej Perfekcyjność i pozostali eksperci Mazowieckiego nie mieli się do czego przyczepić? Podsumowując. Nawet jeśli ktoś uważa, że szef  konkurencyjnej wobec mediów publicznych Superstacji nie kryjący wrogości wobec Kaczyńskiego i mediów publicznych jest w stanie rzetelnie i neutralnie ocenić sposób prezentowania tegoż Kaczyńskiego w tychże mediach, to i tak nie otrzymał dzisiaj pełnego raportu, na podstawie których sformułowano bardzo ostre tezy, a jedynie jakiś fragment, jak raz, Kaczyńskiego właśnie dotyczący. A i tak, na podstawie tylko tego fragmentu, każdy myślący człowiek, musi dojść do wniosku, że oparty o taką metodologię raport jest zasadniczo funta kłaków wart. Choć na finiszu kampanii - bezcenny. Kataryna

Kmicic o Afganistanie, ksiądz Skarga o haśle wyborczym Kaczyńskiego Tym razem tylko dwa cytaty z lektur szkolnych. Pierwszy z dedykacją dla faworyta prezydenckich sondaży, który po informacji o śmierci polskiego żołnierza w Afganistanie pośpieszył z zapewnieniem, że wycofa Polskę z tej wojny nawet, jeśli sojusznicy z NATO będą ją kontynuować: „Oficerowie szwedzcy, których pan Andrzej w tydzień później ułowił, potwierdzili mu (…) że Elektor zwłaszcza żył w wielkim przerażeniu i o własnej skórze coraz bardziej poczynał myśleć, że z wojsk jego siła legło (…) Wedle oficerów bliska była godzina, w której elektor porzuci Szwedów (…) »Trzeba mu tedy przypiekać − pomyślał Kmicic − żeby prędzej to uczynił«. I mając konie już wypoczęte a szczerby zapełnione, znów przekroczył Dospadę i jak duch zniszczenia na osady niemieckie się rzucił” (Henryk Sienkiewicz, „Potop” t.2) Fakt, że natychmiast po tej wypowiedzi Talibowie przeprowadzili ostrzał polskiej bazy zabijając drugiego żołnierza wskazuje, że rozumowanie Kmicica podzielają. A drugi cytat a propos konceptu, na który wpadli profesor Winiecki i redaktor Żakowski, a także, jak się zdaje, inni reprezentanci salonu, by dyskredytować hasło wyborcze Jarosława Kaczyńskiego „Polska jest najważniejsza” parafrazą „najważniejsi są Polacy, nie Polska”. W tym przedmiocie pisał legendarny kaznodzieja: „Gdy okręt tonie, a wiatry go przewracają, głupi tłomoczki i skrzynki swoje opatruje i na nich leży, a do obrony okrętu nie idzie, i mniema, że się sam miłuje, a on się sam gubi. Bo gdy okręt obrony nie ma, i on ze wszytkim, co zebrał, utonąć musi. A gdy swymi skrzynkami i majętnością, którą ma w okręcie, pogardzi, a z innymi się do obrony okrętu uda, swego wszytkiego zapomniawszy: dopiero swe wszytko pozyskał i sam zdrowie swoje zachował. Ten namilszy okręt ojczyzny naszej wszytkich nas niesie, wszytko w nim mamy, co mamy. Gdy się z okrętem źle dzieje, gdy dziur jego nie zatykamy, gdy wody z niego nie wylewamy, gdy się o zatrzymanie jego nie staramy, gdy dla bezpieczności jego wszytkim, co w domu jest, nie pogardzamy: zatonie, i z nim my sami poginiemy. W tym okręcie macie syny, dzieci, żony, imienia, skarby, wszytko, w czym się kochacie. W tym tak wiele dusz jest, ile ich to królestwo i państwa przyłączone mają. (Piotra Skarg „Kazania Sejmowe”, kazanie wtóre). RAZ

Pół żartem, pół naprawdę serio Zamiast wykorzystywać polskie atuty do budowy silnej Polski w Europie, rząd zmierza do niszczenia polskiej państwowości Dobre samopoczucie nie opuszcza polskiego premiera. W świetny nastrój wprawiają Donalda Tuska zwłaszcza podróże zagraniczne przedstawicieli naszego rządu, którzy we wszystkich stolicach Europy i świata pytani są, jak to się dzieje, że "Polska stała się przykładem gospodarności". Na zaczepkę premier odpowiada rozbrajająco: "Nie wiem". Dlaczego szef rządu nie chce się chwalić swoimi "sukcesami" przed partnerami z Unii Europejskiej? Na wspólnym posiedzeniu sejmowej Komisji do spraw Unii Europejskiej i Komisji Finansów Publicznych rząd przedstawił do zaopiniowania Komunikat Komisji Europejskiej pt. "Europa 2020 - strategia na rzecz inteligentnego i zrównoważonego rozwoju sprzyjającego włączeniu społecznemu". W dokumencie czytamy m.in.: "Obecny kryzys gospodarczy nie miał w czasach naszego pokolenia precedensu. Nieprzerwany postęp pod względem wzrostu gospodarczego i rosnącego zatrudnienia, towarzyszący przez ostatnie dziesięciolecie, został zaprzepaszczony - PKB skurczył się w 2009 r. o 4 proc., produkcja przemysłowa spadła do poziomu z lat 90., a 23 miliony osób jest bez pracy".

Jak oni to robią Zaskoczenie budzi fakt, że cały dokument sporządzony w alarmistycznym tonie w ani jednym miejscu nie odniósł się do sukcesu Polski, a więc do tej "zielonej plamy" na mapie Unii Europejskiej, ani w jednym punkcie Komisja Europejska nie chce brać przykładu z osiągnięć naszego kraju. Uważając, że jest to ewidentne niedociągnięcie krzywdzące obecny rząd, postanowiłem dokładnie przeanalizować sprawozdanie prezesa Rady Ministrów przedstawione na 63. posiedzeniu Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej 19 marca 2010 roku. Na posiedzeniu tym Donald Tusk złożył obszerną informację o działaniach rządu w latach 2007-2010. Prawie godzinną wypowiedź premiera można krótko streścić stwierdzeniem: okres rządów PO - PSL to pasmo wielkich sukcesów gospodarczych i spełnionych obietnic wyborczych. Premier zaliczył do nich:
- wyprowadzenie polskiego kontyngentu z Iraku;
- zniesienie przymusowego poboru do wojska;
- wykonanie wielkiego cywilizacyjnego projektu "Orliki". Z dalszej części przemówienia dowiadujemy się, że efektem wyżej wymienionych sukcesów i spełnionych obietnic jest "inna pozycja Polski w świecie, a zwłaszcza w Unii Europejskiej, i wzrost pozycji Polski na arenie międzynarodowej". Według pana premiera, to dzięki tej pozycji i profesjonalnie przygotowanej akcji obecny rząd zmienił założenia pakietu klimatyczno-energetycznego i 60 mld zł pozostało w polskich kieszeniach. Naprawiono więc błędy, które - jak mówił Donald Tusk - "trzy lata temu popełnił poprzedni rząd, który lekką ręką zgodził się, w imieniu Polski, na takie zmiany i takie zobowiązania, które kosztowałyby nas, licząc lekko, 60 mld zł". O wyśmienitej pozycji Polski w UE świadczy, według pana premiera, "znak personalny", którym jest Jerzy Buzek jako szef Parlamentu Europejskiego. Według premiera Tuska, "dzięki determinacji rządu wypracowano także mechanizm systematycznych, naprawdę sporych podwyżek dla nauczycieli i jesteśmy jedynym państwem w UE, które w czasach kryzysu swoim obywatelom może powiedzieć, że ich zarobki nie spadną o 10 proc., 20 proc., a w ekstremalnych przypadkach o 30 proc.". Ewidentnym sukcesem są autostrady i drogi, gdyż - jak mówił Donald Tusk - "wiemy dobrze, że dzisiaj Polska jest największym placem budowy". Na szczególną uwagę, według szefa rządu, zasługuje "sposób, w jaki Polacy uporali się z kryzysem. Naprawdę, uwierzcie mi - mówił - że we wszystkich stolicach Europy i świata, gdzie pojawią się przedstawiciele polskiego rządu, zawsze pierwsze zdanie albo jest pytaniem, jak wy to robicie, albo zawiera słowa uznania pod adresem Polaków, że Polska stała się przykładem gospodarności". "Chcę też powiedzieć - kontynuował premier - że często żartobliwie odpowiadam moim partnerom, premierom państw europejskich, kiedy mnie pytają, jak to robicie. Uśmiecham się czasami i mówię, prowokując ich do dyskusji: Sam nie wiem. A później liderzy tych państw mówią: Dobrze, rozumiemy, że masz naprawdę powody do dobrego nastroju, ale czy - mówiąc serio - nie moglibyście nauczyć innych państw w Europie takiego zarządzania sytuacją kryzysową, jakie wy prezentujecie".

Rady Donalda Tuska dla Angeli Merkel To właśnie słowa "sam nie wiem" wydają się kluczowe dla pytania, dlaczego w dokumencie "Europa 2020 - strategia na rzecz inteligentnego i zrównoważonego rozwoju sprzyjającego włączeniu społecznemu" nie znalazło się ani jedno słowo o sukcesach rządu premiera Tuska. Przyczyny mogą być dwie: albo polski rząd rzeczywiście nie wie, albo polski rząd celowo nie chce zdradzić metody swoich osiągnięć, uprawiając jakąś grę nie tylko w stosunku do pozostałych partnerów w UE, ale i na całym świecie. Uważając tę drugą możliwość za wrogą dla jednoczącej się Europy, myślę, że powinniśmy skorzystać z zainteresowania i udzielić konkretnych rad pozostałym państwom Unii. Myślę, że może przydać się to, jak sądzę, w świetle nieuchronnie zbliżającej się nominacji do Nagrody Nobla, w zakresie ekonomii i zarządzania kryzysem, dla polskiego rządu koalicji PO - PSL. Proponuję, aby w pierwszym rzędzie rad takich udzielić najbliższemu naszemu zachodniemu sąsiadowi, a więc Republice Federalnej Niemiec. Wybieram to państwo, gdyż, według słów ministra finansów Jana Vincenta-Rostowskiego, niezbitym dowodem naprawdę wyjątkowej odporności gospodarki polskiej jest to, że wzrosła ona o 1,7 proc., podczas gdy w tym czasie "gospodarka niemiecka skurczyła się o 5 proc. PKB". Powinno to budzić wielki niepokój Polski, gdyż Republika Federalna Niemiec jest naszym głównym partnerem gospodarczym i dłuższe załamanie gospodarcze w tym kraju może negatywnie odbić się na polskiej gospodarce w przyszłości. Udzielenie więc rad naszemu sąsiadowi wydaje się leżeć w interesie Polski i budzi zdziwienie, dlaczego pan premier skrywa swoją wiedzę, tym bardziej że jest tak mocno zaprzyjaźniony z najwyższymi władzami tego państwa. Tak więc, aby dotrzymać kroku polskiej gospodarce i podnieść pozycję RFN w Europie i na świecie, rząd niemiecki, wzorując się na rządze PO - PSL, oprócz wyprowadzenia swoich wojsk z innych państw, likwidacji obowiązkowej służby wojskowej i budowy "Orlików" winien zrównać się z Polską pod względem takich osiągnięć, jak:

1. Zwiększenie ogólnego bezrobocia w RFN do poziomu minimum 12 proc., a więc do oficjalnego poziomu w Polsce, ze zwróceniem szczególnej uwagi, aby utrzymywać je, podobnie jak w Polsce, na najwyższym poziomie wśród młodych i dobrze wykształconych ludzi. Winno to zdecydowanie uzdrowić gospodarkę RFN poprzez emigrację najwartościowszej produkcyjnie grupy ludności i spełnić marzenia wielu teoretyków od demografii co do konieczności podwyższenia wieku emerytalnego.
2. Zlikwidowanie w RFN możliwości pomocy państwa dla strategicznych działów gospodarki narodowej i zmusić te działy na wzór Polski do bankructwa, czego najlepszym przykładem jest polski przemysł stoczniowy.
3. Zapewnienie zdecydowanie mniejszych dopłat dla rolnictwa RFN w porównaniu z innymi państwami starej Piętnastki i dążenie do tego, aby do niektórych działów produkcji rolnej dopłat takich nie było wcale, podobnie jak ostatnio w Polsce do produkcji liści tytoniu.
4. Zabronienie pomocy państwa dla ratowania prywatnych banków w RFN.
5. Zrezygnowanie z realizacji korzystnej dla kraju polityki rozwoju infrastruktury drogowej poprzez stymulowanie jej budowy jedynie na kierunku wschód - zachód, wykorzystując do tego niezależne organizacje ekologiczne, i wyznaczanie obszarów Natura 2000 według "Shadow List". Zastosowanie takiej samej metody blokady infrastruktury transportowej na terenie RFN wzdłuż Odry, jak w Polsce "Rospudą" trasy S19 Augustów - Białystok - Rzeszów, winno wyraźnie wzmóc ten proces.
6. Zmniejszanie bezpieczeństwa energetycznego RFN pakietem klimatyczno-energetycznym poprzez blokadę niemieckich zasobów energetycznych, nie zważając na rachunek ekonomiczny, badania naukowe i sukcesy RFN w zakresie redukcji emisji CO2 zgodnie z postanowieniami Konwencji Klimatycznej ONZ i protokołu z Kioto.

Co premier wie o pakiecie Ten ostatni punkt wymaga szerszej analizy i dlatego też, mówiąc poważnie, należy koniecznie powołać komisję śledczą do oceny wynegocjowanego przez rząd PO - PSL pakietu klimatyczno-energetycznego. Śledząc same wypowiedzi pana premiera, można bowiem dojść do wniosku, że nie jest on w stanie zrozumieć do tej pory tego, co wynegocjowano. Jesienią 2008 r. swoje osiągnięcia porównał z osiągnięciami premiera Kazimierza Marcinkiewicza, twierdząc, że podobnie jak on wynegocjował to, że Polska dostanie 60 mld euro. W następnych wypowiedziach sprostowano, że nie chodzi o euro, ale o złotówki. Obecnie pan premier twierdzi, że nie dostaniemy 60 mld, ale już je dostaliśmy, gdyż nie musimy zapłacić tej sumy, i dlatego te pieniądze pozostały w polskich kieszeniach. Podobnie niezrozumiale i niekonsekwentnie tłumaczono sprawę inwestycji CCS (wychwytywanie CO2 i magazynowanie go w pokładach geologicznych). W styczniu 2008 r. polski rząd twierdził, że na inwestycje te Komisja Europejska przekaże Polsce 3,8 mld euro. Obecnie okazuje się, że to Polska musi wygospodarować 85 proc. tej sumy, a koszt jednej zakumulowanej tony CO2 wahać się będzie, według Ministerstwa Gospodarki, w granicach od 30 do 100 euro. Sprawa wymaga wyjaśnienia z jeszcze jednej przyczyny: skoro pakiet klimatyczno-energetyczny jest takim sukcesem obecnego rządu, to dlaczego Polska, posiadając 100 mln ton rocznej nadwyżki redukcji CO2 w latach 2008-2012, w tym samym czasie, chcąc produkować wystarczającą dla polskiej gospodarki ilość energii elektrycznej, ciepła, stali, cementu, szkła i papieru, musi dokupić limity tej redukcji, ponosząc ogromne koszty? Dlaczego w końcu w Kopenhadze w grudniu ubiegłego roku, podczas Sesji Plenarnej Konwencji Klimatycznej Polski, premier nie zabrał głosu, nie podkreślił polskich osiągnięć? Polska - zdająca prezydenturę tej konwencji - swoje stanowisko prezentowała ustami podsekretarza stanu w towarzystwie dwóch kanclerzy, kilkudziesięciu prezydentów, kilkudziesięciu premierów i ponad 80 ministrów. Być może napawa to Donalda Tuska dumą, gdyż polski podsekretarz stanu stał się równy kanclerzowi Niemiec. Prawda jest jednak brutalna. Oceniono to jako słabość Polski i siłą rzeczy podsekretarz stanu nie był żadnym partnerem do konkretnych rozmów z ministrami, premierami, nie mówiąc już o prezydentach i kanclerzach.

Rząd-destruktor Mówiąc jeszcze poważniej, z wielką uwagą należy przyjrzeć się niezwykle ważnemu dokumentowi, jakim jest "Europa 2020 - strategia na rzecz inteligentnego i zrównoważonego rozwoju sprzyjającego włączeniu społecznemu". Stwierdzono w nim, że dotychczas realizowana strategia lizbońska zakończyła się fiaskiem, a kryzys był szokiem dla milionów obywateli i ujawnił fundamentalne słabości gospodarki UE (José Manuel Barroso - wprowadzenie do "Europy 2020"). Zwrócono uwagę, że rozwój Europy musi być oparty na wiedzy, wspieraniu gospodarki efektywniej korzystającej z zasobów przyrodniczych i wysokim poziomie zatrudnienia, zapewniającym spójność społeczną i terytorialną. Musi więc być oparty o koncepcję zrównoważonego rozwoju, gdzie podmiotem jest człowiek. To w tym kontekście Polska może jawić się jako kraj o wielkich szansach rozwoju i dlatego też winna w przedstawionej strategii nie tylko zaznaczyć swoją obecność, ale stać się jej głównym aktorem. Polska ma jeszcze zdrową i funkcjonującą rodzinę, świetny stan środowiska przyrodniczego polskiej wsi i przebogate zasoby energetyczne. To właśnie daje nam szansę zrównoważonego rozwoju bez ponoszenia kosztów naprawy i tym na plus różnimy się zasadniczo od państw starej Piętnastki. Niestety, mamy bardzo słaby rząd, który zamiast promować Polskę i wykorzystywać jej atuty dla rozwoju gospodarczego, charakteryzuje się butą w kraju i służalczością, brakiem wiedzy i kompleksami w stosunku do państw starej Piętnastki. Prawdą wydaje się więc to, co pan premier powiedział, że "nie wie". Tragedią jest natomiast to, że nawet nie wie tego, czego nie wie. W tej sytuacji zamiast wykorzystywać polskie atuty do budowy silnej Polski i stać się głównym reżyserem naprawy jednoczącej się Europy, zmierza do niszczenia polskiej państwowości.Prof. Jan Szyszko

Na trzy dni przed wyborami... Na trzy dni przed wyborami sytuacja wygląda następująco. Kandydat na prezydenta, marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, wykonujący równocześnie obowiązki prezydenta po zmarłym tragicznie Lechu Kaczyńskim, umożliwił jednej orientacji politycznej, Platformie Obywatelskiej, jeszcze przed wyborami, przejęcie pełni władzy w Polsce. Konstytucyjne prezydenckie uprawnienia zostały zagospodarowane tuż przed wyłonieniem przez Naród w wyborach powszechnych nowego prezydenta.

Wygrana marszałka Sejmu władzę tę ma ugruntować. Pełniący obowiązki prezydent Bronisław Komorowski, postępując legalnie, ale wbrew oczywistym i publicznie deklarowanym jeszcze za życia prezydenta Lecha Kaczyńskiego intencjom i deklaracjom, dokonał w interesie własnej formacji politycznej, która desygnowała go jako kandydata na urząd prezydenta, wielu istotnych zmian w instytucjach państwa. Przypomnę tylko niektóre ważniejsze fakty. Nowelizacja ustawy o IPN, która likwiduje jego niezależność, powołanie BBN i jego szefa, powołanie rzecznika praw obywatelskich, prezesa NBP, likwidacja Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji i zapowiedź nowelizacji ustawy o radiu i telewizji kończąca kadencje rad nadzorczych radia i telewizji, podpisanie ponad 45 ważnych ustaw w 40 dni. Zmiany te, podejmowane w iście błyskawicznym tempie (a nuż wygra Jarosław Kaczyński), znajdują pełną akceptację Donalda Tuska. Więcej, premier uważa, że skupienie całej władzy w rękach Platformy Obywatelskiej będzie dobre dla Polski. Podczas swojej wizyty na Pomorzu stwierdził, że w "Polsce nie ma miejsca na dwuwładzę", a sytuacja, w której przedstawiciele jednego ugrupowania stoją na czele państwowych instytucji, jest jak najbardziej pożądana, gdyż nie walczą między sobą, a realizują "spójną politykę". Dlatego, zdaniem premiera, wygrana Bronisława Komorowskiego "daje szansę na zakończenie wojny polsko-polskiej". Po takiej deklaracji Polska rzeczywiście jawi się jako "nienormalność", tylko że tej nienormalności Donald Tusk już nie dostrzega, jak kiedyś. Twierdzenie, że w Polsce nie ma miejsca na "dwuwładzę", przeczy nie tylko prawu, logice, ale i zdrowemu rozsądkowi. Polska bowiem funkcjonuje w takim ustroju politycznym, jaki został zapisany w Konstytucji. To ona stanowi m.in. o podziale i równowadze między władzą ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, powierzając władzę zwierzchnią nad nimi Narodowi. Zgodnie z Konstytucją Sejm sprawuje kontrolę nad działalnością Rady Ministrów. Czy "myśląc Tuskiem", nie należałoby powiedzieć, że jest to element "dwuwładzy"? Z pewnością nie, pod warunkiem jednak, że ta sama koalicja partyjna ma większość w obu izbach parlamentu i kieruje gabinetem. Czy prezydent, wybrany przez Naród na najwyższego przedstawiciela RP i gwaranta ciągłości władzy państwowej, wykonujący swoje konstytucyjne obowiązki, może być elementem "dwuwładzy"? Sądząc po wypowiedzi Donalda Tuska, tak - gdy wywodzi się on z innej orientacji politycznej niż jego rząd. "Dwuwładza" zanika, a w jej miejsce pojawia się zgoda i "spójna polityka", gdy rząd i prezydent reprezentują tę samą partię polityczną, czyli Platformę Obywatelską. Zadziwiająca to interpretacja Konstytucji, demokracji i państwa prawa w opinii premiera, który - jak widać - nie tylko nie czytał traktatu lizbońskiego, ale i polskiej Ustawy Zasadniczej. Bajdurzenie premiera Tuska o "dwuwładzy" jest dla niego kompromitujące. Każdy student prawa, a nawet uczeń liceum wie, że władza wykonawcza w Polsce należy do prezydenta (wymieniony jest jako pierwszy) i Rady Ministrów (art. 10 ust. 2 Konstytucji). Jeżeli jest to "dwuwładza", panie premierze, to najpierw proszę zmienić Konstytucję, a nie szyć urząd prezydenta pod własnego kandydata, gdyż prezydentem zostaje się w wyborach powszechnych i każdy, którego Naród wybierze na ten urząd, ma prawo i obowiązek wykonywać swoje uprawnienia zgodnie z Konstytucją. Oczywiście, można się domyślać, co naprawdę miał na myśli Donald Tusk. Tylko wtedy dobrze się rządzi, gdy ma się pełne wsparcie władzy ustawodawczej, sądowniczej i prezydenta. Tylko że dążenie do obsadzenia wszystkich instytucji państwa tymi, którzy gwarantują "spójną politykę", jest drogą prowadzącą do totalitaryzmu. Prezydent nie musi i nie powinien bezkrytycznie uczestniczyć w polityce rządu i parlamentu, gdyż zgodnie z Konstytucją ma w państwie zagwarantowaną własną, szczególną rolę, wynikającą z faktu powierzenia mu najwyższego urzędu z woli Narodu w wyborach powszechnych. Jest zobowiązany dbać o dobro Narodu i pomyślność obywateli, a nie o dobro i pomyślność partii politycznej, która zapewniła sobie w państwie dominującą pozycję. Prezydent, który rezygnuje z możliwości korzystania z prawa weta, który bezkrytycznie podpisuje wszystkie ustawy zgodnie z intencją rządzącej partii politycznej, przestaje być reprezentantem Narodu. Taki model ustroju państwa daleki jest od uregulowań zawartych w naszej i tak niezbyt przecież doskonałej Konstytucji. Przypomnę, że taką właśnie "jedność polityczno-moralną narodu" fundowali nam przez 45 lat komuniści. Mieli w swoich rękach wszystko: parlament, rząd, wojsko, służby, sądy, media, a nad nimi kontrolę sprawował komitet centralny i jego wąskie, zastrzeżone tylko dla wtajemniczonych towarzyszy, biuro polityczne, a nad nim razwiedka, obca i rodzima. Drogę od deklarowanego liberalizmu do totalitaryzmu można też doskonale zobaczyć na przykładzie zawłaszczania przez PO mediów publicznych. Dla Bronisława Komorowskiego TVP 1 to "gniazdo os" tylko dlatego, że władzę w telewizji sprawują dziś osoby rekomendowane przez PiS i SLD. To samo "dwójmyślenie" co zwykle. Jeżeli ja nominuję Belkę na szefa NBP i dogaduję się z Cimoszewiczem, to "zdobywam poparcie". Kiedy zaś moi konkurenci robią to samo, to jest to przykład ewidentnej "korupcji politycznej". Przejmowanie mediów odbywa się pod pretekstem odpolitycznienia, podobnie jest z IPN; my tylko "odpolityczniamy te instytucje", nasi przeciwnicy natomiast je "zawłaszczają". Tymczasem nowa KRRiT nadal będzie ciałem politycznym (kandydaci Sejmu, Senatu, prezydenta), gdyż innym być nie może, o czym przypomina stosowny zapis w Konstytucji. Z kolei kompletowanie rad nadzorczych mediów publicznych za pomocą konkursów wraz z oddelegowaniem do nich przedstawicieli ministrów skarbu, finansów i kultury także świadczy o politycznych wyborach. Czyli znowu to samo. Przeciwnicy to "gniazdo os", nasi to "pluralizm i odpolitycznienie". Dlatego należy przypomnieć, że to właśnie wyborcze zwycięstwo PiS w 2005 roku zapoczątkowało prawdziwy pluralizm w mediach publicznych. Wreszcie na antenie Telewizji Polskiej mogli się pojawić dziennikarze i komentatorzy, którzy wcześniej rzadko tam bywali lub też nie bywali wcale, np. Rafał Ziemkiewicz, Piotr Semka, Tomasz Sakiewicz, Jacek i Michał Karnowscy, Jan Pospieszalski, Bronisław Wildstein, Joanna Lichocka, Barbara Fedyszak-Radziejowska, Zdzisław Krasnodębski, Jan Żaryn, Waldemar Żyszkiewicz. Na trzy dni przed wyborami warto przypomnieć rządzącym, że eliminowanie niezależnych, krytycznie myślących dziennikarzy i zastępowanie ich koniunkturalnym "dziennikarskim salonem" to również jeden z elementów państwa totalitarnego. Wojciech Reszczyński

ODPOWIEDZIALNOŚĆ Dokonanie wyboru prezydenta – reprezentanta narodu i najwyższego przedstawiciela państwa polskiego, jest aktem nierozerwalnie związanym z odpowiedzialnością. Każdy, kto 20 czerwca postawi znak na karcie wyborczej musi mieć pełną świadomość, że nie istnieją okoliczności, które byłyby w stanie zwolnić go od tego ciężaru.  Z całą pewnością, nie są nimi: brak informacji o osobie kandydata lub brak dostępu do różnych źródeł wiedzy, nie usprawiedliwia poziom wykształcenia, pozycja społeczna lub materialna, stan wiedzy politycznej czy historycznej. Wszystkie konsekwencje wyboru obarczają wyłącznie tego, kto przystępuje do aktu wyborczego. Takie są reguły demokracji, w której głos idioty i mędrca ma jednaką wagę. Trzeba zatem wyraźnie powiedzieć, że ludzie, którzy 20 czerwca oddadzą głos na Bronisława Komorowskiego nie mogą odrzucić odpowiedzialności za swoją decyzję i muszą mieć świadomość konsekwencji, jakie ten wybór niesie dla Polski. Muszą zatem wiedzieć, jakie poglądy głosi ich faworyt i jaka była jego droga życiowa. Muszą znać tych, którzy go wspierają i za nim stoją. Muszą znać jego sprawy z przeszłości i plany na przyszłość. Akceptując kandydata i oddając na niego głos utożsamiają się ze wszystkim, co z nim związane. Przyjmują go takim, jakim się im wydaje, ale też takim, jakim jest naprawdę. Biorą jego aktywa, ale także zostają obciążeni pasywami.

Niech nikt z tych ludzi nie próbuje kiedykolwiek i komukolwiek tłumaczyć, że nie wiedział na kogo głosuje, lub nie miał pełnej wiedzy o Bronisławie Komorowskim.

Niech nikt nie usprawiedliwia się milczeniem mediów, w sprawach dotyczących tego polityka, niech nie szuka winnych za ukrycie najważniejszych informacji i nie wyraża zdumienia, że o czymś nie wiedział. 

Niech nie próbuje przerzucać winy za swoją decyzję na dziennikarzy lub polityków.

Niech nie mówi, że głosował „za partią” lub „za programem”.

Nie wolno im, pod żadnym pozorem uciekać od odpowiedzialności za dokonany wybór i próbować uwolnić się od moralnego ciężaru tej decyzji.

Nie wolno im tłumaczyć, że nie wiedzieli o wieloletnich i zażyłych kontaktach Komorowskiego z szeregiem groźnych i szkodliwych dla Polski postaci: generałami po moskiewskich uczelniach, służącymi przez lata sowieckiemu okupantowi, z esbekami prześladującymi polskie społeczeństwo, z żołnierzami wojskowej bezpieki – kontynuatorami zbrodniczych organizacji sowieckich: Smiersz i Głównego Zarządu Informacji, z kursantami wrogich Polsce służb: GRU i KGB, z ludźmi oskarżanymi o rozliczne przestępstwa, z agentami wrogiego mocarstwa, z tajnymi współpracownikami komunistycznej policji.

Nie wolno im tłumaczyć, że nie znali żarliwego zaangażowania kandydata w obronę interesów Wojskowych Służb Informacyjnych – formacji powstałej na bazie  Zarządu II Sztabu Generalnego LWP i Wojskowej Służby  Wewnętrznej – bezpośredniej, formalnej i personalnej kontynuacji sowieckiego organu represji o nazwie Główny Zarząd Informacji.

Nie wolno im mówić, że nie wiedzieli, iż byli żołnierze tych służb – obwinieni o liczne przestępstwa, zaniedbania i indolencję, w sposób otwarty popierają prezydencką kandydaturę Bronisława Komorowskiego.

Nie wolno im mówić, że nie znali dziesiątek opinii tego kandydata, w których otwarcie przedstawiał stanowisko zgodne z interesem putinowskiej Rosji, że nie słyszeli wypowiedzi przedkładających sprawy obcego mocarstwa nad bezpieczeństwo polskich obywateli, że nie słyszeli słów pełnych pogardy i nienawiści wobec organów polskiego państwa i reprezentantów Polski.

Nie wolno im przekonywać, że nie mieli pojęcia o wielokrotnie formułowanym poparciu dla kandydatury Komorowskiego ze strony rosyjskich mediów, wyrażającym intencje władz  Federacji Rosyjskiej, lub nie zrozumieli gestów kandydata podczas ostatniej wizyty w Moskwie

Niech nie próbują twierdzić, że nie wiedzieli o zachowaniu Komorowskiego po śmierci prezydenta Polski, gdy wbrew elementarnym zasadom polskiej tradycji, kultury politycznej i ludzkiej prawości zawłaszczał pomieszczenia Pałacu Prezydenckiego i prerogatywy ofiar smoleńskiej tragedii. 

Niech nie tłumaczą swojej decyzji wsparciem udzielonym kandydatowi przez samozwańcze, zniewolone „autorytety” – którym równie dobrze żyło się w haniebnych czasach PRL-u, jak będzie się żyło pod dominacją każdego, obcego mocarstwa. 

Niech nie próbują wyjaśniać, że wybrali „nowoczesność” i „zgodę” - oddając głos na zamierzchłe upiory i trybunów nienawiści.

Nie wolno im mówić, że zostali oszukani i zmanipulowani, choć sami pragnęli dobra lub mieli dobre intencje.

Nie wolno im przekonywać, że nie chcieli dla następnych pokoleń Polaków bagażu złowrogiej przeszłości i wasalnej, prorosyjskiej przyszłości.

Niech mają odwagę  przyznać, że świadomie wybrali swój los. I niech nie zabraknie im odwagi, gdy wygra Polska. Ścios

Siły Wyższe popierają Kampania wyborcza przed pierwszą turą wchodzi w decydującą fazę, więc zamiast dotychczasowych ujadań wynajętych chłopaków do pyskowania, do pojedynku stanęli obydwaj faworyci. Ale to już nie te czasy, gdy dżentelmeni pojedynkowali się na szpady, czy przynajmniej na pistolety. Dzisiaj dżentelmeni pojedynkują się na niezawisłe sądy, a niezawisły sąd przyznaje słuszność temu, komu słuszność każą przyznać Siły Wyższe. Wczoraj świat wstrzymał oddech na wieść, że w najbliższą niedzielę sam Włodzimierz Cimoszewicz odda swój głos na marszałka Bronisława Komorowskiego. Na pierwszy rzut oka trudno zrozumieć, o co tyle hałasu; Włodzimierz Cimoszewicz dysponuje przecież zaledwie jednym głosem, tak samo, jak i my wszyscy. Formalnie zatem jego poparcie dla marszałka Komorowskiego jest niewiele warte i przypomina sytuację pewnego literata, o którym złośliwie mówiono, że się ożenił, żeby podwoić liczbę swoich czytelników. Ale w przypadku Włodzimierza Cimoszewicza nie chodzi przecież o jego głos, który liczy się tak samo, jak każdy inny. Włodzimierz Cimoszewicz jest politykiem, był w swoim czasie premierem, a nawet miał kandydować na prezydenta, ale się wycofał – zniechęcony, czy może spłoszony fałszywymi pogłoskami rozpuszczanymi przez panią Jarucką, swoją byłą asystentkę. Obecnie niezawisły sąd uznał, że pogłoski rozpuszczane przez panią Jarucką istotnie były fałszywe. Skoro taki rozkaz, to cóż począć? Mówi się – trudno, to znaczy nie – dlaczego „trudno”? Wcale nie „trudno”, tylko znakomicie, bo to znaczy, że Włodzimierz Cimoszewicz jest czysty, jak łza. Ale to, że jest czysty jak łza, nie przesądza przecież o ciężarze gatunkowym jego poparcia. Tymczasem sztab wyborczy marszałka Komorowskiego tak się z tego poparcia cieszy, jakby uzyskał wszystkie sto tysięcy głosów naszej niezwyciężonej armii, a nawet – całej Służby Bezpieczeństwa. Musi kryć się w tym jakaś zagadka, którą spróbujemy tu rozwikłać. Skoro wspomnieliśmy już o skazanej przez niezawisły sąd za rozpuszczanie fałszywych pogłosek pani Jaruckiej, to warto też przypomnieć, że w swoim czasie można było odnieść wrażenie, jakby panią Jarucką pilotował poseł Konstanty Miodowicz z Platformy Obywatelskiej. Pułkownik Konstanty Miodowicz jest posłem Platformy Obywatelskiej również i teraz, podobnie jak marszałek Bronisław Komorowski. Wygląda na to, że o ile kiedyś Platforma Obywatelska nie darzyła Włodzimierza Cimoszewicza specjalną rewerencją, to na obecnym etapie Włodzimierz Cimoszewicz marszałka Komorowskiego legitymizuje, zupełnie nie pamiętając Platformie Obywatelskiej, że przy pomocy fałszywej pani Jaruckiej próbowała kopać pod nim dołki, zniechęcając go raz na zawsze do ubiegania się o tubylczą prezydenturę. Ta wielkoduszność Włodzimierza Cimoszewicza, który – jak pamiętamy – wtedy ze zgryzoty zaszył się w Puszczy Białowieskiej z zamiarem wycofania się z życia politycznego – musi mieć jakieś ważne przyczyny. Marszałek Komorowski, mówiąc między nami, aż takiej wielkoduszności ze strony Włodzimierza Cimoszewicza by nie uzasadniał, dlatego muszą tu wchodzić jakieś zagadkowe motywacje polityczne. Najprościej byłoby przyjąć, że marszałek Komorowski coś Włodzimierzu Cimoszewiczu obiecał, a w zamian za to on udzielił mu poparcia. Niestety ta możliwość absolutnie nie wchodzi w grę, bo opiekująca się marszałkiem Komorowskim pani Kidawa-Błońska powiedziała, że przypuszczenie, iż Włodzimierz Cimoszewicz mógłby coś zrobić w zamian za obietnicę, byłoby dla niego obraźliwe. Skoro tak, to ta możliwość odpada, a zresztą, powiedzmy sobie szczerze – cóż takiego mógłby Włodzimierzu Cimoszewiczu obiecać marszałek Komorowski? Marszałek Komorowski nie mógłby Włodzimierzu Cimoszewiczu obiecać niczego. Już prędzej odwrotnie. No dobrze, ale skąd w takim razie u Włodzimierza Cimoszewicza ten przypływ wielkoduszności, że aż puścił on w niepamięć i przebaczył Platformie Obywatelskiej kopanie pod nim dołków przy pomocy fałszywej pani Jaruckiej i utrącenie w ten sposób tak pięknie zapowiadającej się prezydentury? Na trop możliwej odpowiedzi naprowadza nas informacja, jaką, 4 czerwca 1992 roku przekazał szefom klubów i kół poselskich ówczesny minister spraw wewnętrznych Antoni Macierewicz. Według ten informacji Włodzimierz Cimoszewicz był – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”, jakże by inaczej! – zarejestrowany jako Kontakt Operacyjny o świetnym pseudonimie „Carex” i to nie przez byle kogo, ale przez Zarząd Wywiadu! Kto raz był królem – głosi francuskie przysłowie – ten zawsze zachowa majestat. I dopiero w tym kontekście lepiej rozumiemy, dlaczego poparcie Włodzimierza Cimoszewicza dla marszałka Komorowskiego ma taki ciężar gatunkowy. To nie chodzi o pojedynczy głos, tylko o to, iż poparcie to oznacza pełną mobilizację razwiedki, by w osobie pana marszałka przeforsować swego faworyta na stanowisko prezydenta. Mobilizację ponad podziałami, bo przecież Włodzimierz Cimoszewicz, jako jeden z liderów lewicy, powinien prędzej popierać kandydaturę przewodniczącego SLD Grzegorza Napieralskiego, który przecież też w tych wyborach kandyduje! Ale – jak zauważył Franciszek Maria Arouet – „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku” – toteż Grzegorz Napieralski na razie będzie musiał obejść się smakiem. Zresztą Grzegorz Napieralski został już wcześniej naprostowany przez Aleksandra Kwaśniewskiego, zatrudnionego przez ukraińskiego miliardera Wiktora Pińczuka, który z kolei sprawia wrażenie związanego z zimnym rosyjskim czekistą Putinem. W takiej sytuacji już chyba nikogo nie dziwi przypływ wielkoduszności, który skłonił Włodzimierza Cimoszewicza do poparcia marszałka Bronisława Komorowskiego na tubylczego prezydenta. SM

Jak to było z TVN? W tych wyborach mój KW wytoczył dwa procesy w trybie wyborczym: jeden przeciwko TVP – i ten został przegrany, gdyż sąd stanął na stanowisku, że brak informacji nie jest informacją, więc nie można go sprostować. Oczywiście: można pozwać TVP o ogromne nawet odszkodowanie – ale to nie w trybie wyborczym. Inaczej było z TVN, która pokazała w rzekomym felietonie p. Pawła Abramowicza (będącym w rzeczywistości bezczelną reklamą p. Grzegorza Napieralskiego) mnie – unoszącego rękę w hitlerowskim pozdrowieniu. Zrobiła to zresztą i w innym miejscu – ale o to nie miałem pretensji, bo do tego były podane moje słowa, z których wynikało, że ja wyszydzam właśnie zasadę: „Ein Reich, ein Volks, ein €uro!”. Natomiast w tym „felietonie” był po prostu obrazek. Bez komentarza. To znaczy: był komentarz autora o „rosnących słupkach”. Na rozprawie p. Sędzina odnosiła się do nas z niezbyt starannie ukrywaną wrogością. Jest to zresztą specjalistka od... rozwodów. Zajęła się ustalaniem, czy ja rzeczywiście unosiłem rękę w geście malarza pokojowego („Tu się zrobi szlaczek...”) - czy nie. Rekord ustanowił adwokat TVN, który powiedział, że „Nie mieści mi się w głowie, że ktokolwiek mógłby ten gest potraktować jako hitlerowskie pozdrowienie”. Dowcip w tym, że gest ten wykonałem w programie TVN24, prezenter dostał natychmiast przez słuchawkę polecenie oskarżenia mnie o propagowanie faszyzmu – a jeszcze tego samego dnia TVN złożyła na mnie stosowny donosik w prokuraturze. Proszę zauważyć, że kierownictwo TVN uważało, że jest to propagowanie faszyzmu – choć moje słowa wyraźnie temu zaprzeczały! A co dopiero, gdy ten obraz został wyemitowany bez komentarza! Pokazywanie mnie jako zwolennika socjalizmu, w szczególności narodowego, jest z całą pewnością „fałszywą informacją” - w dodatku: odbierającą mi wiarygodność. Tym niemniej p. Sędzina uznała, że nie ma potrzeby, by TVN mnie przeprosiła i to sprostowała. Jutro zapewne apelacja... JKM

Komorowski w pułapce Kaczyńskiego Prezes PiS wyprowadził swoich konkurentów z równowagi spokojem. Sztab kandydata Platformy spanikował i wypuścił do walki Palikota – pisze publicysta Kampania prezydencka Jarosława Kaczyńskiego zasługuje na podziw. Nie dlatego, żeby była prowadzona wyjątkowo profesjonalnie (nie brakuje w niej dobrych pomysłów, ale są i niezręczności) albo z powodu wyjątkowo celnego hasła wyborczego, ale dlatego, że za pomocą arcyprostego zabiegu strategicznego udało się zagrozić pozycjom pozornie znacznie silniejszego przeciwnika. Zaskoczenie i żelazna konsekwencja – te dwa czynniki, opisywane jako sprzyjające wygranej od czasów Sun Zu , wybijają się na pierwszy plan.

Strzał w dziesiątkę Strategia Kaczyńskiego okazała się strzałem w dziesiątkę. Jak widać kilka dni przed wyborami w znacznym stopniu skomplikowała sytuację głównemu przeciwnikowi, doprowadzając wręcz do paniki w jego sztabie. Zabieg był prosty, ale wymagał tego właśnie, o co wcześniej bywało trudno: ogromnej konsekwencji. Obecna próba złagodzenia wizerunku PiS i jego prezesa nie jest przecież pierwsza. Poprzednia miała miejsce nie dalej jak półtora roku temu, ale nie przetrwała nawet dwóch miesięcy. Platforma Obywatelska, mając w pamięci wszystkie poprzednie sytuacje, gdy Jarosław Kaczyński na chwilę łagodniał, aby po paru tygodniach albo nawet dniach wrócić do dawnej, napastliwej retoryki, mogła z powodzeniem zakładać, że tak będzie i tym razem. Prawdopodobnie na tym założeniu opierała się strategia sztabu Bronisława Komorowskiego. Politycy PO mogli zakładać, że trzeba będzie nieco temu procesowi pomóc, aby go trochę przyspieszyć, ale to, że on będzie zachodził, uznawali za pewne. Z przyspieszeniem mógł być niewielki problem: Platforma znalazła się w pułapce wytworzonej przez brak zgody opinii publicznej na pełny powrót do agresywnej retoryki sprzed 10 kwietnia oraz własny wizerunek partii spokojnej i defensywnej (oczywiście niezgodny z rzeczywistością, ale dość skutecznie ugruntowany u sporej części elektoratu, która gotowa była uznawać nawet Stefana Niesiołowskiego za osobę bezkonfliktową i łagodną). Nie był to jednak kłopot zasadniczy. Było jasne, że ani Bronisław Komorowski, ani Donald Tusk nie mogą uczestniczyć w podjazdowej wojnie, ale już Stefan Niesiołowski, Janusz Palikot czy wspierające PO "autorytety" – jak najbardziej.

Łagodne głaskanie Zgodnie z logiką wcześniejszej gry politycznej już po paru dniach podszczypywania powinien się zacząć wyłaniać dawny Jarosław Kaczyński. Jeśli dodatkowo założyć, że znaczącą rolę w kampanii odgrywaliby etatowi twórcy poprzednich – Adam Bielan, Michał Kamiński, Jacek Kurski – Platforma miałaby sukces w kieszeni. Po dawnemu mogłaby kontrastować swojego godnego kandydata zgody narodowej z agresywnym, konfliktowym, napastliwym PiS. Ta kalkulacja została całkowicie zniweczona. Na pierwszy plan, mocą wyłącznej politycznej decyzji prezesa PiS, zostały wysunięte osoby o niebo trudniejsze do zaatakowania niż Kurski czy Kamiński: Paweł Poncyljusz i Joanna Kluzik-Rostkowska. Ich rzadkie wycieczki podjazdowe w kierunku PO – można je policzyć na palcach obu rąk – to łagodne głaskanie w porównaniu z tym, co działo się przy okazji poprzednich wyborów. Sam Kaczyński wykonał nad sobą olbrzymią pracę, gruntownie przebudowując swój wizerunek i przede wszystkim nie pozwalając sobie na najmniejsze od niego odstępstwo. Musiało być dla niego jasne, że jakikolwiek wyłom w nowym obrazie zostanie natychmiast bezwzględnie wykorzystany przez przeciwnika i zniweczy wcześniejsze wysiłki sztabu PiS. Konsekwencja się opłaciła. W kampanii zastosowano jeden z najprzebieglejszych chwytów erystycznych, polegający na wyprowadzeniu przeciwnika z równowagi swoim spokojem. I, tak jak w dobrze poprowadzonym sporze retorycznym, przeciwnik, pozbawiony stałego dotychczas i oczywistego punktu zaczepienia, zaczął panikować. Panika osiągnęła taki poziom, że nie wystarczyło już delikatne podszczypywanie Januszem Palikotem. Trefnisia z PO trzeba było spuścić z łańcucha całkowicie, a i tak skuteczność tego posunięcia okazała się zerowa.

Wyszło groteskowo Jarosława Kaczyńskiego nie udało się sprowokować, za to sondaż pokazał, że akcja w rodzaju kontrwiecu w Lublinie jest źle przyjmowana. Symbolem porażki tej niegdyś stuprocentowo skutecznej metody stał się wspólny występ Palikota i Jadwigi Staniszkis – udzielającej Jarosławowi Kaczyńskiemu mocnego wsparcia – w programie "Teraz my" w TVN. Do coraz bardziej poirytowanego posła z Lublina prof. Staniszkis mówiła z dobrotliwym uśmiechem: "A pana nadal nie ma". Dodatkowo Platformie wymknęła się z rąk ta część kampanii, za którą odpowiadały dyżurne "autorytety", tworzące honorowy komitet poparcia Komorowskiego. W dawnej sytuacji łatwo byłoby zestawić ich napastliwość z retoryką Kaczyńskiego i twierdzić, że ta pierwsza to tylko odpowiedź na ataki PiS. Tym razem wyszło groteskowo: po jednej stronie spokojny i wyważony kandydat Prawa i Sprawiedliwości, po drugiej – roztrzęsiony Andrzej Wajda ogłaszający wojnę domową czy Władysław Bartoszewski groteskowo pokrzykujący o "hodowcy zwierząt futerkowych". W tych okolicznościach dodatkowe kwestie, które niegdyś nie stanowiłyby większego problemu – takie jak nadzwyczajna skłonność Komorowskiego do kolejnych wpadek, czego nie mogą pomijać już nawet przychylne Platformie media – urosły do rangi autentycznego zagrożenia. Strategia Kaczyńskiego jest zatem najprostsza z możliwych, ale wzmacniają ją znacząco trzy czynniki.

Po pierwsze – Polacy generalnie wolą polityków, którzy opowiadają się za zgodą i porozumieniem, a w sytuacjach konfliktowych są skłonni przyznawać rację spokojniejszemu. Nie jest to oczywiście jedyna ani może nawet główna cecha decydująca o popularności danej osoby czy ugrupowania, ale na pewno cecha znacząca. Po drugie – Jarosław Kaczyński wpisał się idealnie w oczekiwania znacznej części opinii publicznej, rozbudzone przez wydarzenia 10 kwietnia, podobnie jak w 2005 roku Lech Kaczyński i PiS wyczuli nastroje znacznie lepiej od konkurentów (partii Jarosława Kaczyńskiego nie udało się to natomiast w roku 2007). Po trzecie wreszcie – choć strategia jest, jako się rzekło, prosta, to jednak w wykonaniu akurat prezesa PiS – nieoczekiwana. Zaskoczenie zaś to jeden z kluczy do pokonania przeciwnika.

Bez alternatywy Gdzieś w tle pozostaje pytanie, czy swoją łagodnością i wstrzemięźliwością prezes PiS nie zraża do siebie jakiejś części wiernych wyborców. Tu jednak odpowiedź również jest prosta: w tych wyborach, zwłaszcza w niemal pewnej drugiej turze, nie mają oni alternatywy. Nowy Jarosław Kaczyński może budzić ich zastrzeżenia, ale nie na tyle, aby zostali w domu. Platforma usiłuje atakować, kwestionując "autentyczność" przemiany Kaczyńskiego. O ile takie pytanie może mieć sens w wymiarze ludzkim czy psychologicznym, o tyle w wymiarze politycznym nie ma sensu najmniejszego. Tu bowiem liczą się nie wewnętrzne, psychologiczne zmagania aktorów politycznej gry, ale fakty. Tak zatem, jak nie są istotne upubliczniane wewnętrzne rozterki Kaczyńskiego wobec jego konsekwentnej odmowy uczestniczenia w agresywnej nawalance, tak samo nie liczą się retoryczne deklaracje Platformy o byciu partią zgody wobec bezpardonowego zawłaszczania przez nią kolejnych obszarów państwa.

Gra akcentami Wszystko wskazuje na to, że dojdzie do drugiej tury wyborów prezydenckich. Przed oboma sztabami stanie nowe wyzwanie. Odpadną pomniejsi kandydaci, część spośród ich wyborców będzie chciała przerzucić głos na Kaczyńskiego lub Komorowskiego. To będzie gra o wszystko, choć przecież także z przyszłorocznymi wyborami parlamentarnymi w tle. Pytanie, które już dzisiaj zadają sobie sztabowcy obu stron, brzmi: czy da się wygrać metodami z okresu przed pierwszą turą? Tu większy kłopot będzie miała zdezorientowana Platforma. W przypadku Kaczyńskiego jedno wydaje się oczywiste: powinien utrzymać generalny kierunek, czyli pozostać przy dotychczasowej strategii, ponieważ konsekwencja i spójność są jej immanentnymi cechami. Możliwa jest jedynie gra innym rozkładaniem akcentów, czyli taktyczne manewry. Łukasz Warzecha

Nie jest źle Sołtys w radiowej Jedynce (znowu po paru dniach), sołtys w RMF-ie... czy nie za mało sołtysa w mediach? Za mało, za mało. Rozglądam się, czy czasem nie idzie on ulicą. Najlepszym rozwiązaniem byłoby urządzenie reality show „Żywot Bronisława” i kamery pokazywałyby całodobowo, co robi kandydat WSI, z kim się spotyka, co je, co ogląda, co czyta i co akurat ma do powiedzenia o NATO, o ZOMO, ewentualnie o „panu Kaczyńskim”. G. Miecugow, który złapał wiatr w żagle w III RP, gdy poprowadził pierwszą edycję Big Brothera mógłby zająć się takim nowym programem, zwłaszcza że byłaby to inwestycja na przyszłość dla wielu przyjaciół gajowego, no i medialny precedens. Inwestycja by to była bez przetargu, tak jak te związane z budowami pod Euro 2012, jak odkrył J. Korwin-Mikke. Po co zresztą przetargi, gdy wszystko można załatwić w rodzinie – a przecież rodzina najważniejsza, zwłaszcza ta w tradycyjnym, sycylijskim rozumieniu. Ale skoro już o rodzinie mowa i o WSI, to właśnie pojawił się ciekawy spór, gdyż, jak donosi „Nasz Dziennik” za portalem Agencji Lotniczej „Altair” http://www.altair.com.pl/start-4638, mjr M. Fiszer to człowiek związany z WSI (http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100615&typ=po&id=po01.txt). Agencja „Altair” z kolei związana z innym brylującym w mediach ekspertem T. Hypkim, tak portretuje Fiszera: „Po zakończeniu współpracy ze Skrzydlatą Polską, mjr Fiszer przeniósł się do miesięcznika Lotnictwo (obecnie z-ca redaktora naczelnego), publikował też w tygodniku Najwyższy CZAS!, a teraz jest komentatorem lotniczym tygodnika ANGORA. W komentarzach i wywiadach stara się odwracać uwagę od rzeczywistych przyczyn katastrofy Tu-154M,głosząc nie mające żadnego pokrycia w faktach teorie o awarii silnika lub instalacji elektrycznej, czy pomyłce w ustawieniu systemu TAWS wskutek wprowadzenia danych w metrach a nie stopach. W wywiadzie dla tygodnika Wprost stwierdził, że Bogdan Klich nie ponosi odpowiedzialności za stan polskiego lotnictwa wojskowego i śmierć ponad 100 osób w katastrofach lotniczych za jego kadencji. – Tym się różnię od pana Hypkiego, że nie dokonuję takich ocen – powiedział Fiszer.”[podkr. - F.Y.M.] Wyglądałoby więc na to, że mamy jakąś klasyczną poddywanową walkę buldogów, tak jakby sypały się oficjalne scenariusze dotyczące smoleńskiej katastrofy, bo przecież, jak niedawno stwierdziła „Gazeta Polska”, Hypki - ten od „winy załogi” - bronił WSI przed PiS-em i straszliwym A. Macierewiczem (http://autorzygazetypolskiej.salon24.pl/187825,smolenskie-klamstwo-wsi), więc też do świętych nie należy. Jak z kolei przypomina „Fakt” (http://www.fakt.pl/Rosjanie-chowali-do-trumien-nagie-ciala,artykuly,74545,1.html) - choć mówił o tym już parokrotnie mec. R. Rogulski - część ofiar tejże katastrofy składano do trumien bez okrycia, co jakoś szczególnie nie interesuje polskojęzycznych mediów, choć jest to skandal nie z tej ziemi po raz kolejny świadczący o wołającej o pomstę do nieba tępocie obecnego rządu. W radiowej Jedynce tymczasem w serwisie o ósmej A. Klewiado podnieconym głosem czyta, że zapewne białowieski żubr zupełnie spontanicznie i nieoczekiwanie poprze gajowego. Abstrahując od siły tego żubrowego głosu (ilekroć żubr startował w wyborach prezydenckich, to skala jego poparcia była dość skromna), to moim zdaniem byłoby to znakomite uzupełnienie po poparciu charyzmatycznego sołtysa ze strony charyzmatycznego Jaruzela. Mielibyśmy też jasność, co do wyborów, czy popieramy Polskę, czy promoskiewską neokomunę. A propos wyborów – wczoraj już słyszałem w Jedynce „uliczną sondę” dotyczącą tego, że „wielu Polaków” nie wie, na kogo będzie głosować ani nawet, czy pójdzie do wyborów. Nie jest to przypadek, bo przecież zaniżanie frekwencji może jedynie wzmocnić gajowego, a tu przecież wszyscy w sycylijskiej rodzinie czekają na zwycięstwo nowego ojca chrzestnego, a gen. Dukaczewski, jak wiemy, chłodzi już szampana. A propos starych, ale jarych generałów – we wczorajszej Jedynce pojawił się sterany życiem, ale wciąż pełen wigoru M. Barański, tenże sam, co w mundurze czytał serwisy w „Dzienniku” za stanu wojennego, a potem tzn. po „obaleniu komunizmu”, produkował się jak diabli w gadzinówce J. Urbana. No i Barański, jak się dowiedziałem, wydał właśnie książkę, którą nie wiedzieć czemu, nie interesują się żadne media, a „już prawie nakład wyczerpany, bo rozchodzi się jakby w drugim obiegu” (no kto by pomyślał, prawda?, to pewnie w związku z tym planowanym ustawowo gonieniem tych, co mają symbole komunistyczne rozpowszechniać). Barański, jak pisałem wczoraj w komentarzu u rekontry, stwierdził, że gdyby się spotkał ze św. Piotrem, to ten ostatni by powiedział: „Chodź, przynajmniej nie kłamałeś”, ale zachodziłem w głowę, po jakiego gwinta takiego gościa z kurzu otrzepali propagandyści Jedynki i wpuścili przed mikrofon. Wprawdzie prowadzący wywiad stwierdził, że książka Barańskiego demistyfikuje „Solidarność”, ale to było za mało. Wreszcie się wyjaśniło – Barański stwierdził, że nie wierzy w żadną przemianę J. Kaczyńskiego. No i nareszcie odetchnąłem z ulgą, bo już mi się wydawało, że nie rozumiem mądrości etapu i nie znam zakłamanych neopeerelowskich mediów na wylot. FYM

"Polska Gazeta Krakowska" z antypolską treścią w tle Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!  Tak określał się organ krakowskiego  Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej /  KW PZPR / „Gazeta Krakowska”. Należała ona do  najbardziej służalczych PRL-owi  gazet  wojewódzkich, z centralną „Trybuną Ludu”, czyli ze Związkiem Radzieckim na czele. Dobitnie w czasie tzw. stanu wojennego  samookreśliła się jako organ WRON    / Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego /,  wypowiadając wraz ze swoimi mocodawcami wojnę narodowi polskiemu,  wówczas z nowym szyldem „Gazeta Krakowska-Dziennik Polski-Echo Krakowa” pod przewodnictwem sowieckiego agenta wywiadu „Wolskiego” – Wojciecha Jaruzelskiego. „Gazeta  Krakowska” jako wojewódzki organ PZPR/ partii komunistycznej założonej w grudniu 1948r,  na skutek połączenia PPR i PPS, po przeprowadzeniu czystek w ich szeregach/ istniała do momentu wyprowadzenia sztandaru PZPR.  Po 4 czerwca 1989 r. usunięto ze strony tytułowej jedynie powołaną na wstępie inwokację, tematycznie i ideologicznie w dalszym ciągu służy określonym celom założycielskim, podobnie jak upadła „Trybuna”. Dzisiaj posiada tytuł „Polska Gazeta Krakowska”, aportuje Platformie Obywatelskiej, a publikują w niej nierzadko prezesi i v-ce prezesi  Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich, bez wyjątków sami tajni współpracownicy Służby Bezpieczeństwa, oraz Służb Specjalnych PRL byli korespondenci „Trybuny Ludu”. Po klęsce wrześniowej 1939 r. Polska znalazła się pod okupacjami. Na terenach włączonych do III Rzeszy wprowadzono  goebelsowski system prasowy. W Generalnym Gubernatorstwie w miejsce prasy polskiej wprowadzono polskojęzyczną prasę niemiecką. W GG ukazywało się 8 dzienników, m.in. „Nowy Kurier Warszawski” potocznie „kurwar” i „Goniec Krakowski” potocznie „podgoniec”. Również na ziemiach pod okupacja sowiecką prasa polska została całkowicie zlikwidowana. W jej miejsce władze sowieckie wprowadziły wydawnictwa „gadzinowe” – we Lwowie wprowadzając „Czerwony Sztandar” zwykłą agitkę wojskową pod redakcją Wandy Wasilewskiej, nieco później na specjalne polecenie Stalina „Nowe Widnokręgi”, które były zwyczajną jaczejką bolszewicką prowadzącą  przesłuchania przez „Krwawą Lunę” – Fajgę Brystygierową, pułkownika NKWD, której „specjalnością” było przesłuchiwanie mężczyzn i zatrzaskiwanie im genitalii w szufladzie.  Jeden z przesłuchiwanych pokazywał  współwięźniom jądra sięgające do kolan, wkrótce zmarł. Obecnie wobec całkowitego zawłaszczenia przez rządząca PO   prasy polskiej zanika wolność słowa, a rządzący wprowadzają serwilistyczną cenzurę wewnętrzną.  Istnieją różne  „gadzinówki” robiące młodym Polakom tzw. „wodę z mózgu”, jak czyni to niechlubna „czerezwyczajka, czyli „razwiedka”  „Gazeta Wyborcza” pragnąca połączyć Polskę z Ukrainą,  pod nazwą POL-UKR  życzeniem jej szefa Adama Michnika, wypowiedzianym publicznie w Stanisławowie podczas konferencji prasowej we wrześniu 2009r. Jeżeli agent sowiecki „Wolski” towarzysz Wojciech Jaruzelski - podróżuje z Bronisławem Komorowskim i udziela wywiadów dla "Niedzieli" i dla sprzyjającej mu "Gazety Wyborczej" : "ks. Popiełuszko zginął nie za wiarę, a za politykowanie bez wiedzy i zgody przywództwa państwa i partii", oczywiście świadczy to, iż Polska powtórnie zmierza do upodlenia jej przez obecnie rządzących. Jeżeli w kraju chrześcijańskim, w którym powyżej 90 % mieszkają wyznawcy wiary chrystusowej, w którym przez wieki istnieje kult maryjny, władze dopuszczają do zbezczeszczenia Krzyża Świętego i nie zezwalają na odprawienie mszy św. kierując się hipokryzją i zakłamaniem, to znak, iż państwo polskie zostało już przejęte przez obcą agenturę z marionetkami tuskowymi w tle. „Polska Gazeta Krakowska” z dnia 15 czerwca 2010 tak oto opisuje wydarzenia związane z odmową odprawienia mszy św. w Parku im. dr H. Jordana:

NIELEGALNA MSZA W ŚRODKU PARKU Uroczystość zorganizował Kazimierz Cholewa, walczący o krzyż na Błoniach. Na odprawienie nabożeństwa miasto nie wydało zgody, bo to miejsce zabaw. Nie dostał zgody na mszę w parku, ale i tak ją zorganizował. Podobnie było z krzyżem, który postawił nielegalnie. Nie za dobrze to wygląda, jeśli organizuje się religijne uroczystości nie mając stosownych pozwoleń – ocenia Tomasz Terlikowski – publicysta katolicki. To miejsce służące zabawom i rekreacji sportowej, a nie uroczystości, takich jak msza święta które wymagają ciszy i skupienia- podkreślał Tadeusz Czarny szef wydziału / Wydział Spraw Administracyjnych  Urzędu Miasta Krakowa - dopisek autora/. Kawiarenka w pobliżu oblepiona była plakatami wyborczymi- dodaje Czarny. Jadę sobie na rowerze, a tu msza – mówi oburzony Roman Zygfrycki.  Jadę sobie na rowerze, a tu słyszę śpiewy – byłem w szoku – mówi Maciej Bednarz. Zdziwieni byli także tym, że kawiarenka, która stoi w parku oblepiona była plakatami wyborczymi Jarosława Kaczyńskiego. To był wiec wyborczy. Plakaty zachęcały by w nim uczestniczyć – ocenia jeden z naszych czytelników. A było to uczestnictwo w mszy nielegalnej- Pan Cholewa nie otrzymał zgody – tłumaczy Jacek Bartlewicz, rzecznik Zarządu Infrastruktury Komunalnej i Transportu – podległego prezydentowi Majchrowskiemu. Pan Cholewa pytany o plakaty wyborcze odpowiedział, że wiszą one w jego prywatnej kawiarni. Dzieje każdego narodu toczą się zwykle wokół pewnych wydarzeń, postaci, mających niejednokrotnie charakter symbolu i reprezentujących sobą wielowiekową świętość – tradycję. Obecnie tragedię narodową stanowi bezkompromisowa grupa osób gwałcących i profanujących święte symbole i postaci. Świętości narodowe nie są bowiem wartościami zmiennymi, stanowią od wieków wartość stałą i nie mogą być szargane na oczach całego narodu. Z oczywistych politycznych przesłanek rozpoczęła się w ramach kampanii prezydenckiej Komorowskiego walka z symbolami chrześcijaństwa i jego liturgią, w tym eucharystią.  Bezowocnymi atakami na Krzyż Pański zakończyli sprawowanie władzy w Polsce komunistyczni najemcy Moskwy. A Krzyż Pański stoi w Nowej Hucie na mocnych posadach. Mamy teraz atak następnej bolszewii tym razem pod Wawelem – zakaz odprawiania mszy św i profanacja Krzyża Papieskiego. To przecież naczynia połączone gwałtu na narodzie dokonywanego z całą bezwzględnością i znanymi z lat okupacji hitlerowskich i bolszewickich nagonkami medialnymi w stosunku do żywych i zadręczonych już przez Służbę Bezpieczeństwa w chwale obrony wiary i ideałów patriotycznych. Nowymi ofiarami współczesnej bezpieki stali się wraz z Narodem kapelan Solidarności  Walczącej i  AK  oo. Jerzy Pająk- duchowny, a nie oficjalny przedstawiciel  Kościoła i patriotyczny prezes Towarzystwa Parku im. H. Jordana Kazimierz Cholewa. Błogosławiony ks. Jerzy Popiełuszko bestialsko zamordowany, przedtem prześladowany i torturowany, obecnie znowu jest prześladowana nawet  Jego Pamięć. Świętościami naszymi szargali już wielokrotnie nasi wrogowie, chcący zawładnąć również i naszymi umysłami. W ostatniej dobie czynili to hitlerowcy i bolszewicy. Jeszcze dzisiaj słyszymy z ust czołowych polityków same propagandowe kłamstwa dotyczące m.in. katastrofy pod Smoleńskiem. Umysły rządzących przesiąknięte są  nienawiścią, głupotą, materializmem osobistym, obojętnością na sprawy narodowe, a nawet wrogością do wszystkiego co polskie, co chrześcijańskie, kolesiostwem, najprostszym bandytyzmem, łajdactwem i złodziejstwem. Stwarza się nową formę okupację Polski, obce narodowi siły wewnętrzne dążą, aby utracił on źródło swojej spoistości i przestał być wrażliwy na własną tożsamość ukształtowaną przez wiekowe dziedzictwo kulturowe. Te same siły usiłują zawładnąć Kościołem od wewnątrz. Uwłaczająco atakuje się naród  miłoszowym posłaniem – Polski Ciemnogrodu usiłując karykaturować Polskę za jej granicami. Rzuca się w objęcia Putina słynnym już chwytem Nelsona, nie broni się uznania za  ludobójstwo „Katynia 1940”. A co się uczyniło aby wyjaśnić „Katyń 2010?”. Nie broni się uznania za ludobójstwo zbrodni OUN-UPA.  Uczynił to jedynie Jego Ekscelencja Prezydent Rzeczypospolitej Lech Kaczyński w czasie uroczystości obchodów XV Kongresu Kresowian – Jasna Góra 2009, a 10 kwietnia jechał ze specjalną misją do Katynia. Dlatego zginął? Najważniejsze „dwa dlaczego?” – dlaczego były dwie delegacje – jedna Tuska, druga Kaczyńskiego? Dlaczego  Putin  zaprosił na uroczystości katyńskie  tylko Tuska, a pominął Głowę Państwa? Bolesne, iż w sprawie zbezczeszczenia Krzyża Papieskiego i zakazu odprawienia mszy św. w krakowskim Parku im. Henryka Jordana nie zajęła stanowiska Krakowska Kuria Metropolitalna, nie stanęła w obronie dyskryminowanych i prześladowanych przez  media z „Polską Gazetą Krakowską” na czele oo. Jerzego Pająka i prezesa Towarzystwa Parku Jordana im. H. Jordana Kazimierza Cholewę. Robert  Nęcek rzecznik Kurii Krakowskiej wyraża się nieprzychylnie o przedsięwzięciu wzniesienia Krzyża Papieskiego na krakowskich Błoniach, mówiąc m.in. „o pewnych grupach społecznych związanych z ideą posadowienia krzyża”. Do jakiej grupy społecznej należy obywatel Robert Nęcek, czyżby do księży patriotów? Dotąd nie wypowiedział  się towarzysz „Filozof” Józef Życiński – zapewne nie otrzymał jeszcze instrukcji. Natomiast ks. Adam Boniecki nacz. red. niskonakładowego, lewackiego „Tygodnika Powszechnego” oświadczył, że w tym miejscu na Błoniach nie powinien stać krzyż – głaz wystarczy. Czy dla ks. Adama Bonieckiego głaz jest symbolem chrześcijaństwa? Kardynał Stanisław Dziwisz wycofał się nie tylko z idei poświęcenia krzyża, / może oczekiwał na zezwolenie władz miejskich, a może samego Pana Prezydenta Miasta Krakowa na poświęcenie krzyża?/ , lecz również z poparcie tej idei. W tym miejscu należy przypomnieć wycofanie się Stanisława Dziwisza z pochówku prezesa IPN Janusza Kurtyki w uświęconym miejscu w krypcie kościoła Piotra i Pawła obok sarkofagu Piotra Skargi w Krakowie. Dlaczego? Ponieważ protestował nie cieszący się przecież sławą Franciszek Ziejka. Czyżby zemsta na nieżyjącym za „pomówienie” agenturalne.  A przecież  rektor UJ pisał o tym wydarzeniu pamiętniki w swoim  garażu, a Kurtyka  nie uwzględnił tego dowodu niewinności, ergo - nie może więc spoczywać w kościele. Dlaczego Stanisław Dziwisz podawał, iż do decyzji pochówku śp. Pana Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego na Wawelu nakłoniła go rodzina Kaczyńskich skoro jest to w świetle poprzednich jego wypowiedzi nieprawdą. Dlaczego Stanisław Dziwisz w roku 1999 udostępnił miejsce w papa mobile Aleksandrowi Kwaśniewskiemu z małżonką bez wiedzy Ojca Świętego Jana Pawła II. Komunista Aleksander Kwaśniewski działacz PZPR ubiegał się wówczas o prezydenturę- ujawnił na łamach dziennik.pl  Marian Krzaklewski. Stanisław Markowski, artysta fotografik, który wspiera inicjatywę posadowienia krzyża jest przekonany, iż jest to walka z symbolem  chrześcijaństwa. Gra walki z krzyżem i odmową eucharystii w Parku im. dr H. Jordana związana jest z niedopuszczeniem do manifestacji uczuć patriotycznych, czego obawiają się rządzący. Jacek  Majchrowski zaproszony do kandydowania na urząd prezydenta RP przez Platformę Obywatelską i postkomunistów woli jednak utrzymać mandat urzędującego prezydenta Krakowa, może na jeszcze jedną kadencję, ale też obowiązkowo wypełnia wszelkie polecenia platformerskie m.in. niedopuszczenia do manifestacji patriotycznych, które towarzyszą symbolom religijnym i eucharystii. Może ktoś zaśpiewa Rotę, czy „Boże coś Polskę „? A może jeszcze uczestnicy uroczystości patriotyczno-religijnych będą modlić się za duszę śp. Jego Ekscelencji Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, czy też za powodzenie w wyborach prezydenckich dla prezesa Jarosława Kaczyńskiego? Panu prezydentowi dzielnie pomaga Róża Thun  pełniąca obowiązki- przewodniczącej Platformy Obywatelskiej  w Krakowie, założycielka wraz z ojcem Jackiem Woźniakowskim i bratem Henrykiem antypolskiego lewackiego wydawnictwa „Znak”, promującego m.in. antypolską książkę „Strach” Jana Tomasza Grossa. W sprawie tej książki prokuratora wszczęła postępowanie przygotowawcze, umorzone bez podania opinii publicznej uzasadnienia umorzenia. W książce „Strach” brat Róży, Henryk współzałożyciel wydawnictwa „Znak” tak oto pisze: „Podczas okupacji miały miejsce zbrodnie na Żydach dokonywane przez Polaków…” „Gazeta Polska” podaje: „Familia Majchrowskiego” „Dawni pracownicy służb specjalnych, policjanci, prawnicy, dziennikarze, urzędnicy i biznesmeni. Wielu z nich tworzy nieformalny układ rządzący Krakowem nazywany często „Familią”. Głównym rozgrywającym w tym układzie jest prezydent miasta Jacek Majchrowski. Familia większość interesów załatwia podczas zakrapianych alkoholem spotkań w mieszczącej się przy ul. Brackiej knajpie „C.K. Dezerterzy”. Przychodzą tam m.in. Krzysztof Kozłowski, Andrzej Oklejak, Jan Widacki . Krzysztof Kozłowski to były szef MSW. Przyjmował do policji byłych oficerów SB. Jan Widacki razem z żoną gangstera Jeremiasza Barańskiego ps. „Baranina” założył fundację „Bezpieczna Służba”, której nieformalnym celem było tworzenie parasola ochronnego dla interesów byłych esbeków. Widacki  pracuje jako wykładowca w Krakowskiej Szkole Wyższej im. Frycza Modrzewskiego, należącej do żony Majchrowskiego, gdzie wykładają dawni działacze PZPR. Andrzej  Oklejak to jedna z czołowych postaci „Familii”,  pełnomocnik prezydenta ds. prawnych. W latach 80-tych Oklejak piastował stanowisko pierwszego sekretarza PZPR na UJ. Oklejak wielokrotnie reprezentował miasto w sądowych procesach. Rodzina Oklejaków  jest bardzo wpływowa w wymiarze sprawiedliwości: w krakowskim Sądzie rejonowym pracuje córka, zaś żona jest szefem jednego z wydziałów Sądu Okręgowego. W programie „Misja specjalna” w TVP ukazał się reportaż pokazujący skandaliczne wypowiedzi wykładowców pracujących w szkole żony Majchrowskiego. Profesorowie Władysław Masiarz i Andrzej Jaeshe podczas wykładów ze studentami nazywali braci Kaczyńskich złośliwymi gnomami. Reportaż ów ukazał się na antenie Radia Kraków za co autor Miłosz Horodyski został zwolniony z pracy”. „Gazeta Polska” podaje: Prezydent Krakowa doniósł na studentkę do SB. SB nadała mu kryptonim „Nick”. Szeroko o Majchrowskim   / kryptonim „Nick”/ przeczytać można w portalu Onet.pl

Aleksander Szumański

Teczka Majchrowskiego Z posiadanych przez nas dokumentów wynika, że obecny prezydent Miasta Krakowa Jacek Majchrowski doniósł SB, iż jego studentka dała mu ulotkę wydaną w podziemiu Majchrowski rządzi dzięki wsparciu postkomunistów, Aleksandra Kwaśniewskiego i tej części PO, która chciała wygryźć ludzi Rokity. W PRL Majchrowski napisał cenne książki na temat polskiej prawicy i piłsudczyków w okresie międzywojennym. Ich wartość i dziś jest niekwestionowana. Był członkiem PZPR, choć nieraz krytycznie spoglądał na partyjne kierownictwo. W latach 1980–1981 od "Solidarności” wolał założony przez Bolesława Tejkowskiego Polski Związek Wspólnoty Narodowej, którego został wiceprzewodniczącym. Po 1990 r. angażował się społecznie i politycznie w wiele rozmaitych inicjatyw. Już jako wojewoda krakowski uchronił Teatr Stu od likwidacji i doprowadził do przeniesienia grobów "czerwonoarmiejców" spod okolic Barbakanu na cmentarz Rakowicki w Krakowie. Zasłynął jako przeciwnik wizyty George’a Busha w Krakowie i udziału Polski w wojnie w Iraku. Jednocześnie, kiedy w 2005 r. grupa radnych krakowskich wezwała prezydenta Krakowa, by poddał się samolustracji i zwrócił się do IPN z zapytaniem, "czy istnieje w archiwach Instytutu jego teczka oraz w jakim charakterze figuruje w tych zasobach", Majchrowski odparł: "Byłem już trzy razy lustrowany: jako wojewoda, członek Trybunału Stanu i jako prawnik. Nie zamierzam poddawać się czwarty raz lustracji".

Zdrada nieujawniona "Przypuszczam, że nie jest łatwo być zdrajcą, zdrajcą ujawnionym. Ale nigdy żaden dziennikarz, żaden publicysta nie zainteresował się tym, w jakiej sytuacji znajduje się ten, kto odkrywa, że bliski mu człowiek donosił" – napisała kiedyś Liliana Sonik (nazwisko panieńskie Batko), jedna z założycielek krakowskiego Studenckiego Komitetu Solidarności w 1977 r. Oczywiście Majchrowski nigdy nie był kimś bliskim ani dla Liliany Sonik, ani dla środowiska krakowskich antykomunistów. Zapewne i ówczesny doktor Uniwersytetu Jagiellońskiego Jacek Majchrowski nie był wówczas miłośnikiem opozycji. Tym łatwiej przyszło mu ją zdradzić. Był czerwiec 1977 r. Liliana Sonik, wówczas Batko, przyszła do dr. Jacka Majchrowskiego, asystenta w Instytucie Nauk Politycznych UJ, z prośbą o przełożenie egzaminu na jesień. Po tej rozmowie Majchrowski spotkał się z kpt. Eugeniuszem Fulczyńskim z Departamentu I, czyli wywiadu SB. Ten napisał potem w notatce: [Majchrowski] "poinformował ustnie, że na początku czerwca br. od studentki III roku filologii polskiej UJ – BATKO, podczas przekładania jej egzaminu na sesję jesienną otrzymał ulotki Studenckiego Komitetu Solidarnościowego. BATKO stwierdziła, że materiały te są przeznaczone także dla kadry naukowej. «Nick» twierdzi, że nie wie, kto jeszcze mógł je otrzymać". W raporcie cytowanego funkcjonariusza SB czytamy ponadto: "Ulotek tych [Majchrowski] mi nie przekazał, gdyż miał je wypożyczyć pracownikowi Zakładu Medycyny Sądowej, który brał udział w sprawie Pyjasa. Sprawa BATKO jest znana […] Wydz. III KW MO Kraków – przeprowadzono u niej rewizję". Mimo upływu ponad 30 lat od tamtych wydarzeń Lilianna Sonik pamięta tę sytuację i potwierdza autentyczność treści notatki SB.

"Nick" wolałby nic nie podpisywać Majchrowski lawirował w swoich kontaktach z SB. W operacyjnym zainteresowaniu bezpieki znalazł się w marcu 1973 r. Początkowo kontaktował się z nim funkcjonariusz Wydziału III SB w Krakowie ppor. T. Baran, który odbył z nim trzy tzw. rozmowy sondażowe. Podczas nich Majchrowski miał przekazywać informacje dotyczące m.in. środowiska Stowarzyszenia "PAX". Następnie kontakty z Majchrowskim przejął Wydział VIII Departamentu I MSW i osobiście kpt. E. Fulczyński. Wywiadowcy nadali mu wówczas kryptonim "Nick". W kwietniu 1975 r. Majchrowski miał dwukrotnie spotkać się z Fulczyńskim w kawiarniach "Literacka" i "Cracovia". Tam miał przekazać oficerowi SB garść informacji na temat "Tygodnika Powszechnego" oraz włoskiego Centro Studi Europeo, którego był stypendystą w 1974 r. i gdzie spotkał m.in. Jasia Gawrońskiego, Karola Popiela i Dominika Morawskiego. Podczas jednego ze spotkań "Nick" rzekomo dostarczył też krótką informację na temat Centro Studi Europeo. Wyraził też "zgodę na utrzymywanie kontaktu, ale zastrzegł się, że wolałby nic nie podpisywać". W późniejszym okresie kpt. Fulczyński jeszcze kilkakrotnie spotkał się z "Nickiem", który opowiadał o swoich planach naukowych i związanych z tym wyjazdach do Anglii (m.in. do Instytutu im. gen. W. Sikorskiego w Londynie) i USA (między innymi do Instytutu Piłsudskiego w Nowym Jorku) w latach 1977–1978. Zależało mu na pomocy SB w uzyskaniu paszportu.

Zobowiązanie "Michała" W związku ze zbliżającymi się wyjazdami zagranicznymi, 25 czerwca 1977 r. Majchrowski miał zgodzić się na podpisanie "zobowiązania do zachowania tajemnicy", będącego jednocześnie "zgodą na pomoc w zakresie rozpoznawania dywersyjnej działalności antypolskiej prowadzonej przez ośrodki zagraniczne". Miał przyjąć wówczas pseudonim "Michał". SB potraktowało to jako zgodę na tajną współpracę. Podczas spotkania z Fulczyńskim 25 czerwca 1977 r. Majchrowski charakteryzował pokrótce swoje zagraniczne kontakty z Dominikiem Morawskim, Adamem Bromke, Tadeuszem Katelbachem, Konradem Sieniewiczem, Piotrem Wandyczem i Wojciechem Wasiutyńskim. Fulczyński napisał, że jego podopieczny "możliwość uściślenia kontaktów widzi z Katelbachem i Bromkem". Jednak z wyjazdu do Nowego Jorku nic nie wyszło i Majchrowski niechętnie odnosił się do kontynuowania spotkań z kpt. Fulczyńskim. Mimo to zdołał się w tym czasie habilitować. SB stwierdziła, że jest człowiekiem "b. powściągliwym, skrytym, mało komunikatywnym, dającym niepełne, powierzchowne odpowiedzi na zadawane pytania". "Jego zainteresowanie utrzymywaniem kontaktów z naszą służbą należy tłumaczyć chęcią uzyskania korzyści osobistych, m.in. pomocy przy załatwianiu formalności wyjazdowych. Z materiałów sprawy wynika, że «Nick» b. niechętnie odnosi się do przekazywania konkretnych informacji, szczególnie dot. spraw krajowych. Nie chcąc wiązać się z naszą służbą unikał dostarczania informacji pisanych. W sprawie jest tylko jedno doniesienie pisemne, sporządzone na maszynie i to w 3 osobie" – napisano w podsumowaniu kontaktów z Majchrowskim w latach 1973–1979.

Pragmatyk "Nick" W 1980 r. sprawę przejął Wydział XI Departamentu I MSW – elitarna jednostka wywiadu, która prowadziła również ofensywne działania na terenie kraju w stosunku do osób i spraw, które związane są z zagranicą. Wywiadowcy z Departamentu I planowali wykorzystać Majchrowskiego do rozpracowania niektórych osób ze środowisk polskiej emigracji, z którymi utrzymywał on kontakty (m.in. Wojciech Wasiutyński, Tadeusz Żenczykowski, Karol Popiel i Tadeusz Katelbach). 23 marca 1981 r. w kawiarni "Ratuszowa" z Majchrowskim spotkał się ppor. Zbigniew Charewicz z Wydziału XI Departamentu I MSW. Miał rozeznać ewentualną zasadność prowadzenia rozmów z "Nickiem". I znów Majchrowski opowiadał o potrzebie wyjazdu naukowego do USA i o ubieganiu się o stypendium w Instytucie Piłsudskiego w Nowym Jorku, przy jednoczesnym dystansowaniu się od "Solidarności" i podkreślaniu swojego "oddania" dla PZPR. I choć odmówił przekazywania informacji na temat spraw krajowych, to "potwierdził też bez zastrzeżeń swoje zobowiązanie z 1977 r. do współpracy z SB w zakresie rozpoznawania dywersyjnej działalności antypolskiej prowadzonej przez ośrodki zagraniczne". Taka postawa nie usatysfakcjonowała jednak SB. W kwietniu 1982 r., prowadząc kwerendę w archiwum KC PZPR w Warszawie, Majchrowski miał sam skontaktować się z SB. Poprosił o spotkanie. Ponownie mówił o możliwości wyjazdu, tym razem do Anglii, gdzie chciał zebrać materiały do nowej książki. Był nawet chętny nawiązać interesujące dla SB kontakty na emigracji. Jednak i tym razem SB podeszła do jego propozycji z nieufnością. Kierownictwo Wydziału XI Departamentu I MSW (sprawą interesowali się m.in. Sławomir Petelicki i Aleksander Makowski) podjęło decyzję o zamknięciu sprawy "Nicka" i złożeniu akt do archiwum. Zostały one zakwalifikowane jako Segregator Materiałów Wstępnych, a więc funkcjonariusze SB uznali, że Majchrowski nie był ich informatorem. Zapewne wiązało się to z faktem, że ze współpracy z wywiadem po prostu nic nie wyszło. Koniunkturalizm "Nicka" vel "Michała", tak typowy przecież dla wielu członków PZPR lat 70. i 80., podpowiadał mu, że z bezpieką należy utrzymywać poprawne stosunki. Jednocześnie Majchrowski dbał o to, by w relacjach z SB nie przekroczyć pewnej granicy. Było to czytelne i jasne również dla SB. Dlatego mimo udokumentowanych w notatkach służbowych kontaktów Majchrowski formalnie pozostał jedynie "figurantem". Zachowana w dokumentacji informacja o przekazaniu przez Majchrowskiego wiadomości o kolportowaniu ulotek przez Lilianę Sonik nie wywołała gwałtownych wobec niej reperkusji ze strony Służby Bezpieczeństwa. Jako członkini środowiska SKS od dawna była już wnikliwie rozpracowywana przez Wydział III krakowskiej SB, podobnie jak inni przyjaciele zamordowanego Stanisława Pyjasa. Z drugiej jednak strony szkodliwa dla Liliany Sonik była każda informacja docierająca do jej prześladowców na temat jej opozycyjnej działalności. I nie ma tu znaczenia, czy przekazywał ją typowy koniunkturalista, czy klasyczny agent SB. Cenckiewicz, Piotr Gontarczyk

18 czerwca 2010 Grzybobranie z nagonką.. Czy w upadającej Polsce może jeszcze coś nas jeszcze  zadziwić? Na wniosek nieżyjącego prezesa Sławomira Skrzypka, Europejski Bank Centralny wydał opinię w sprawie sporu pomiędzy zarządem Narodowego Banku Centralnego a Radą Polityki Pieniężnej o zysk, który ma trafić do kasy państwa. Europejski Bank Centralny skrytykował konstytucyjną Radę Polityki Pieniężnej za …..” zmianę zasad księgowych  z mocą wsteczną”(???) Pracownicy EBC podejrzewają, że może chodzić o niedozwolone finansowanie budżetu ze środków Narodowego Banku Polskiego(???) I co? Ano – i nic! Od ustalania stóp procentowych był kiedyś jednoosobowo  prezes Narodowego  Banku Polskiego. Teraz jest cała Rada Polityki Pieniężnej, jako organ Narodowego Banku Polskiego. Obecnie do konstytucji III RP- socjaliści – wpisali całą radę, dziewięć osób, które demokratycznie ustalają wysokość stóp procentowych, określają zasady operacji na otwartym rynku, tryb naliczania rezerwy obowiązkowej, realizują politykę pieniężną państwa.. RPP jest upolityczniona jak wszystko w naszym demokratycznym i upolitycznionym kraju.. Trzy osoby wybiera Sejm, trzy- Senat- i trzy pan prezydent.. Prezes NBP jest jednocześnie przewodniczącym Rady Polityki Pieniężnej.. Przez całe to niepotrzebne gremium przewinęły się bądź są następujące apolityczne  osoby: Hanna Gronkiewicz Waltz, Leszek Balcerowicz, Dariusz Rosati, Wiesława Ziółkowska, Dariusz Filar, Adam Glapiński, Zyta Gilowska, Jan Winiecki i kilkanaście innych osób. Bardzo tłuste posady tam mają i są bardzo zadowoleni z ciążących na nich obowiązkach. Widać po ich minach, jak czasami pokazuje  członków   Rady Polityki Pieniężnej-telewizja.. Zupełnie jak w Trybunale Konstytucyjnym.. Sama powaga min mówi nam jak wielkie sprawy wagi państwowej załatwiają te gremia.. W tamtej komunie tych gremiów nie było- i jakoś żyliśmy.. A teraz po europejsku – są.!  Rada Polityki Pieniężnej od 1998 roku, w ramach rozwoju socjalizmu rad- a  Trybunał Konstytucyjny, od 1982, kiedy tworzył go jeszcze gen. Jaruzelski z kolegami(!!!) Bo  posada Rzecznika Praw Obywatelskich- to już rok 1988.. Widać wyraźnie jak  socjalizm europejski z ludzką twarzą był przygotowywany już wcześniej.. Były robione kolejne kroki do ewakuacji   z uścisków Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, w kierunku na Związek  Socjalistycznych Republik Europejskich.. I to im się udało! Ale czy udało się nam? Jeśli już mają  być stopy polityki pieniężnej, pardon- stopy procentowe ustalane ręcznie, to chyba lepiej jak ją ustala jedna osoba, a nie dziewięć. Z dziesiątym przewodniczącym na czele.. Będzie sprawniej i taniej. Wolałbym oczywiście, żeby stopy procentowe ustalał rynek w systemie konkurujących ze sobą banków, ale jak tak musi być i jest lepiej..(???) I tak zapewne rzucają kości albo monetę, żeby wiedzieć jaką stopę ustalić.. A jak coś nie wypali po ich myśli, to nadgonią księgowością z mocą wsteczną, w ramach zasady, że” prawo nie działa wstecz”. Ciekawe jakie konsekwencje wyciągnie Europejski Bank Centralny wobec NBP, skoro krytykuje go za działania wsteczne i zmianę zasad księgowych? BO jak wprowadzą euro, do czego zobowiązaliśmy  się w Traktacie Lizbońskim, który podpisał pan Lech Kaczyński, to wtedy Narodowy Bank Polski zostanie  zlikwidowany, bo do niczego nie będzie potrzebny.. Euro będzie dodrukowywane we Frankfurcie nad Menem, ile socjalistyczna dusza zapragnie, a my będziemy mieli z tego figę, bo inflację, którą EBC rozpęta dodrukowując puste banknoty, zresztą bez żadnego podpisu jakiegokolwiek prezesa  banku, - będziemy musieli zapłacić w postaci podatku inflacyjnego. Zresztą potrzeby wydawnicze socjalistów są nieograniczone, więc będą drukować jak ta lala.. Może dlatego socjaliści organizują Dni Otwarte NBP, w których to dniach można  jeszcze obejrzeć jeszcze tam to i owo.. Stare sposoby liczenia monet, można wziąć  do ręki sztabę złota o ciężarze 12,5 kilograma i wartej- bagatela!- 1 750 000 złotych(!!!!), można powałęsać się po korytarzach.. Przepraszam oczywiście pana Lecha Wałęsę. Miałem w ręku tę sztabę - więc wiem jakie to uczucie trzymać w  ręku  taką wartość złota . Było co prawda ciężko, ale  to była przyjemność.. Ciekawe co zrobią z tymi sztabami złota, jak już będziemy mieli polityczną walutę euro? Podejrzewam, że wywiozą do Frankfurtu.. I wcale nie potrzeba było wojny, gdy Niemcy na nas napadły i wywoziły co im było potrzebne.. Teraz oddamy im sami.. Bez wojny, w ramach utworzonego jednego państwa o osobowości prawnej i międzynarodowej o nazwie Unia Europejska.. Ale na razie Trybunał Konstytucyjny,  powołany do stania  na straży  ustroju socjalistycznego, który nigdy ma nie zostać zmieniony, uznał, że Karta Nauczyciela jest zgodna z Konstytucją(????) Rzeczywiście  jest zgodna? Naprawdę? Karta Nauczyciela daje niesamowite przywileje nauczycielom państwowym, jako funkcjonariuszom państwa socjalistycznego, dobierającego się do  unifikowanych umysłów naszych dzieci, zgodnie z socjalistyczną zasadą, że” wszystkie dzieci nasze są”. Nauczyciel jest funkcjonariuszem państwowym reprezentującym interesy państwa a nie  rodziców, których są dzieci. Jakich to przywilejów funkcjonariusze państwowej oświaty nie mają?  Ograniczony czas pracy, wakacje, ferie, zielone szkoły, podwyżki o wskaźnik inflacji.. Wszystko kosztem ciężko pracujących” obywateli”, których rabuje się podatkami i przekazuje upaństwowionym nauczycielom.. Żeby służyli państwu i wykonywali rozkazy płynące z socjalistycznego Ministerstwa Edukacji Prawdy i Półprawdy. Niedługo pięciolatkowie pójdą do państwowych szkół, żeby  były  edukowane wcześniej, jak najwcześniej, żeby, myśleli od najmłodszych lat tak, jak urzędnicy ministerstwa chcą. W procesie przymusu edukacji dzieci są tak naprawdę  urzędników, a nie rodziców. Rodzicom coraz częściej państwo dzieci odbiera. A przecież Art. 31 Konstytucji mówi, że „ Wolność człowieka podlega ochronie prawnej”. Czyżby? Tylko patrzeć jak socjalistyczne państwo będzie odbierać dzieci  tym rodzicom, których dzieci nie chodzą do państwowej szkoły, po to, żeby odzwyczaić  je od myślenia.. Jak pisywał Chesterton: Państwowa przymusowa oświata jest wprowadzona po to, żeby odzwyczaić  człowieka od zdrowego rozsądku”(!!!). I słuszna jego racja. I na jakiej podstawie Trybunał Konstytucyjny stwierdził że Karta Nauczyciela jest zgodna z Konstytucją? Bo chyba nie na podstawie Art.32 który mówi:” Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne”(?????) Art. 1. A w Art2 jest napisane:” Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiegokolwiek przyczyny”(!!!!) Dyskryminowany? My jesteśmy przymuszani do utrzymywania funkcjonariuszy państwowej oświaty, jak niewolnicy w Starożytnym Rzymie, przy czym różnica jest taka, że niewolnik rzymski mógł uzyskać wolność.. My niewolnicy socjalizmu wolności nie odzyskamy nigdy.! Tak jest zapisane w Konstytucji!. Bo oświata w Polsce jest „ darmowa”. A to oznacza, że musimy na tę darmochę tyrać. Czy nam, się to podoba, czy też nie.. I możemy sobie pogadać przymilnie, między nami niewolnikami.. Bo jest wolność słowa! Tylko nie ma wolności w podejmowanych decyzjach.. Chyba, że wolność pojmujemy jako uświadomiony przymus.. Wtedy jesteśmy naprawdę wolni! Bo wolność- to niewola! Jak o Orwella.. WJR

Głosuj. Zmień Polskę! Ostatni przed wyborami felieton będzie czymś w rodzaju prywatnej odezwy. Nie zamierzam informować nikogo, na kogo będę głosować w pierwszej turze. Pozostanie to moją, jak zwykłem mawiać, gorzką tajemnicą. Ale jest coś, do czego namawiam. Do tego, żeby w pierwszej turze nie angażować się w mecz pomiędzy hegemonami polskiej sceny politycznej, ale głosować na tego kandydata, którego poglądy uważa się za najbliższe sobie i najbardziej warte wspierania. Jeśli któryś z głównych kandydatów miałby już teraz zdobyć ponad połowę głosów (co wydaje się wątpliwe) - to ci, którzy nie chcą na niego głosować, nic na to nie są w stanie poradzić. W takim wypadku tym bardziej warto pokazać, że są ludzie, którzy nie chcą być wiecznie zmuszani do sędziowania w plebiscycie między nie-Kaczyńskim i nie-Tuskiem, ludzie, którzy nie mieszczą się w tym podziale i domagają się podania nowej karty dań. Jeśli natomiast - co wydaje się najbardziej prawdopodobne - do drugiej tury dojdzie, to wtedy właśnie będzie czas, by głosować na mniejsze zło. Żeby mieć to od razu z głowy, parę słów i o tym momencie - choć czytelnicy, którzy zaglądają tu regularnie, znają już doskonale moje zdanie w tej kwestii. Jak pisałem, wybór, przed którym stawia nas duopol PO-PiS to wybór, przenośnie mówiąc, pomiędzy mafią a sektą. Większość Polaków woli mafię. To w jakiś sposób zrozumiałe. Mafioso postrzegany jest jako bardziej przewidywalny, jeśli da mu się haracz, to zostawi człowieka w spokoju, podczas gdy inkwizytor może się w każdej chwili przywalić do każdego. Ja osobiście z dwojga złego wolę inkwizytora, także dlatego, że wiem, do jakiego stopnia został ponad swe rzeczywiste wady zdemonizowany przez mafijne media, ale rozumiem sposób, w jaki kombinuje sondażowa większość (i, przy okazji, rozumiem także to, dlaczego zupełnie nie zmienia sondaży uporczywe udowadnianie przez prawicowców, że mafia jest mafią; bo ludzie to doskonale wiedzą, ale - patrz wyżej). Zwracam jednak uwagę, że wybory prezydenckie mają inną specyfikę, niż parlamentarne. Prezydent nie ma w Polsce wielkiej władzy, ale jedno może: trzymać nogę w drzwiach. Blokować co bardziej bezwzględne posunięcia rządzących, powstrzymywać niszczenie przez nich ostatnich mechanizmów kontrolujących lub ograniczających ich wszechwładzę. Kto chce, niech wierzy, że miłościwie nam panująca sitwa potrzebuje wyzwolenia się spod tej kontroli po to, by móc wreszcie reformować Polskę i nieść jej "dobre zmiany". Ja takich uważam - przykro mi, jeśli się ktoś obrazi, ale "amicus Plato" - za naiwnych idiotów. Zbyt wymowny jest sposób, w jaki ta szajka zamiotła pod dywan aferę hazardową i dziesiątki innych swych nadużyć, zbyt wiele mówi o niej pośpiech i bezwzględność w wyciągnięciu wszystkich korzyści z tak szczęśliwego dla niej trafu, jak katastrofa smoleńska. Jeśli ktoś, póki jeszcze można to zrobić, informowany jest (przykład z ostatniej chwili) o projekcie ustawy, dającej "odzyskanemu" przez Platformę CBA uprawnienia niewyobrażalne w cywilizowanym kraju i czyniące z niego przedziwną wszechpolicję, która nawet nie musi udawać, że prowadzona przez nią inwigilacja czy prowokacje mają cokolwiek wspólnego ze zwalczaniem korupcji, i albo nie chce tej informacji przyjąć do wiadomości, albo, jak wspomniane mafijne media, nie widzi problemu, skoro uprawnienia te ma dostać władza "słuszna", a nie "niesłuszna" - to starożytne greckie określenie "idiota" (dosł. człowiek nie interesujący się polityką, nie biorący udziału w życiu politycznym) jest najłagodniejszym spośród narzucających się. Więc proszę to pamiętać: w tych wyborach nie decydujemy, czy Polską będzie rządzić mafia czy sekta, bo to już jest przesądzone, przynajmniej do przyszłego roku. W tych wyborach zdecydujemy tylko, czy władza mafii zyska charakter absolutny i czy pozbędzie się ona nie tylko kontroli, ale nawet możliwości przekazania społeczeństwu wiedzy o jej postępkach. Uważam, że taki scenariusz byłby najczarniejszy - i aby go uniknąć, trzeba będzie zapewne głosować na kandydata z władzą skłóconego, nawet jeśli się go nie lubi i niezbyt mu ufa. Tak każe rozsądek. Ale ten rozsądek zdąży pokierować naszą ręką, powtarzam, za dwa tygodnie. Na razie warto pokazać, że w podziale na Polskę nie-Kaczyńskiego i nie-Tuska nie wszyscy się mieścimy. Naprawdę.

Rafał A. Ziemkiewicz

CO ZA ZMIANA! Tyle razy krytykowałem, nie tylko na tym blogu, różne spektakularne akcje służb specjalnych, że byłoby niesprawiedliwością nie odnotować pozytywnej zmiany. Wczoraj na stronie ABW pojawił się komunikat Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie: „Uprzejmie (podkreślenie oczywiście moje) informuję, że Prokuratura Apelacyjna w Warszawie, współdziałając z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego, prowadzi śledztwo w sprawie przestępstw o charakterze korupcyjnym oraz zmowy przetargowej w związku z prowadzonymi na terenie kraju inwestycjami drogowymi. Na początku bieżącego tygodnia funkcjonariusze ABW zatrzymali w tej sprawie 7 osób, którym przedstawiono zarzuty korupcji czynnej i biernej oraz udziału w zmowie przetargowej. Zatrzymanymi są pracownicy oraz reprezentanci firm działających na rynku budownictwa drogowego oraz jednego z oddziałów Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad. Wobec podejrzanych zastosowano środki zapobiegawcze o charakterze nieizolacyjnym (podkreślenie też moje) w postaci poręczeń majątkowych, zakazu opuszczania kraju oraz zawieszenia w czynnościach służbowych i zawodowych w zakresie uczestnictwa w przetargach publicznych. Śledztwo pozostaje w toku”: (Komunikat Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie Uprzejmie informuję, że Prokuratura Apelacyjna w Warszawie, współdziałając z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego, prowadzi śledztwo w sprawie przestępstw o charakterze korupcyjnym oraz zmowy przetargowej w związku z prowadzonymi na terenie kraju inwestycjami drogowymi. Na początku bieżącego tygodnia funkcjonariusze ABW zatrzymali w tej sprawie 7 osób, którym przedstawiono zarzuty korupcji czynnej i biernej oraz udziału w zmowie przetargowej. Zatrzymanymi są pracownicy oraz reprezentanci firm działających na rynku budownictwa drogowego oraz jednego z oddziałów Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad.

Wobec podejrzanych zastosowano środki zapobiegawcze o charakterze nieizolacyjnym w postaci poręczeń majątkowych, zakazu opuszczania kraju oraz zawieszenia w czynnościach służbowych i zawodowych w zakresie uczestnictwa w przetargach publicznych. Śledztwo pozostaje w toku. Rzecznik Prasowy Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie Zbigniew Jaskólski). Żadnych filmików z zatrzymania, jak jeszcze niedawno praktykowano, żadnych inicjałów zatrzymanych i nazw firm w których pracowali, a po których inicjały łatwo można rozszyfrować! Prokuraturę też trzeba pochwalić, że tym razem nikogo nie chciała zamknąć „tymczasowo” na półtora roku (jak to się zdarzało). Uprzejmie wyrażę nadzieję, że to nowy i trwały standard, a nie tylko jednorazowa uprzejmość.

Gwiazdowski

Prawo człowieka do komunii Ach, ileż udręki przysparza politykowi jego powołanie! Weźmy takiego pana premiera Tuska. Próbował składać gospodarskie wizyty na terenach dotkniętych powodzią, zabierając oczywiście ze sobą świtę i telewizję, od czego miał podnosić mu się tak zwany pijar – aż wreszcie trafiła kosa na kamień i pan premier pojawił się na wizji ze szramą w okolicy ust. Według fałszywych pogłosek miał zostać ugodzony w zęby przez jakiegoś krewkiego powodzianina z Sandomierza. Jeśli więc te fałszywe pogłoski okazałyby się prawdziwe, to na pociechę premieru Tusku można przypomnieć, że takie przypadki przytrafiały się również prezydentom. Na przykład francuski prezydent Valery Giscard d’Estaing podczas wizyty na Martynice, czy Gwadelupie został spoliczkowany przez jakąś Murzynkę, a na domiar złego, scena ta została nawet sfotografowana i trafiła na okładki francuskich tygodników. U nas żadnemu prezydentowi nic podobnego nie grozi, bo po cóż ich policzkować, kiedy różnią się tak pięknie? Na przykład pan prezes Jarosław Kaczyński nawołuje do zakończenia „wojny polsko-polskiej”, co – jak się okazało – oznacza ofertę koalicji PiS z PO, zaś pan marszałek Bronisław Komorowski grozi procesem każdemu, kto będzie rozpuszczał fałszywe pogłoski, jakoby pragnął on sprywatyzować służbę zdrowia. Ależ skądże, wcale nie; zarówno pan marszałek Komorowski, jak i premier Tusk mają to surowo zakazane. Dopóki bowiem służba zdrowia będzie państwowa, dopóty pieniądze będą „szły za pacjentem” w takiej odległości, że nie tylko pacjent, ale i pozostałe osoby niepowołane utracą z nimi nie tylko kontakt wzrokowy, ale i każdy inny. Dzięki temu więcej zostanie do podziału dla razwiedki, której co prawda „nie ma”, podobnie jak Żydów w Polsce, ale od filozofa Tadeusza Kotarbińskiego wiemy, że „nieistnienie jest atrybutem zaszczytnym, przysługującym także Bogu i sprawiedliwości”. Toteż mimo oficjalnego nieistnienia, razwiedka w najlepsze okupuje państwo, zasłaniając się wykreowanymi na „elity polityczne” pajacami, którym co pewien czas urządza igrzyska w postaci wyborów. Przypominają one wyścig o zboże, o jakim wspomina Adam Grzymała –Siedlecki: pewien szlagon nudzący się na wsi, postanowił trochę się rozerwać i w związku z tym sprzedał to samo zboże na pniu kilku żydowskim kupcom. W oznaczonym dniu wszyscy zjechali do folwarku, a nie mogąc dojść między sobą do ładu, poszli do dziedzica, który zaproponował im wyścig; na sygnał, jakim będzie strzał z rewolweru, wszyscy będą biegli w kierunku bramy, a który dobiegnie pierwszy, ten będzie mógł zabrać całe zboże. I tak się stało – więc analogia z wyborami, choćby zbliżającymi się wyborami prezydenckimi nie jest dokładna. U Grzymały-Siedleckiego jeden kupiec naprawdę zabrał kupione zboże, podczas gdy prezydent, niezależnie od tego, co wygadywał podczas kampanii, będzie robił to, co będzie musiał, to znaczy – co ustalą między sobą strategiczni partnerzy w osobach Naszej Złotej Pani Anieli i zimnego rosyjskiego czekisty Putina. Objęcie stanowiska prezesa NBP przez prof. Marka Belkę, podobnie jak wcześniejsze, w stachanowskim tempie przeforsowanie przez PO korzystnej dla razwiedki ustawy hazardowej, jak rezygnacja premiera Tuska z kandydowania w wyborach prezydenckich, jak mianowanie pana generała Stanisława Kozieja szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego, jak przyklepanie nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, jak odrzucenie sprawozdania Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji i jak wybór na stanowisko Rzecznika Praw Obywatelskich pani prof. Ireny Lipowicz oznacza, że razwiedka odrzuca już nawet pozory („pani traci już wszelką powagę”) i przechodzi na ręczne sterowanie. Najwyraźniej wiąże się to z projektem przebudowy tubylczej sceny politycznej w kierunku pożądanym nie tylko przez strategicznych partnerów, ale również – przez starszych i mądrzejszych, którzy po realizacji scenariusza rozbiorowego w Polsce tak wiele sobie obiecują. Nie jest zatem wykluczone, że „wataha” zostanie tylko obezwładniona, ale oszczędzona, bo któż przy realizacji tego scenariusza lepiej spełni rolę listka figowego, niż koalicja obozu zdrady i zaprzaństwa z obozem płomiennych obrońców interesu narodowego? W każdym razie na miejscu razwiedki ja tak właśnie bym zrobił, a przecież razwiedczykowie nie są głupsi ode mnie. W tej sytuacji możemy już spokojnie skierować naszą uwagę ku sprawom duchowym zwłaszcza, że wiążą się one przedziwnym węzłem z problematyką praw człowieka. Chodzi oczywiście o zapładnianie w szklance, czyli in vitro, na które Salon snobuje się dzisiaj prawie tak samo, jak na sodomię. Ale nie tylko o snobizm tu chodzi, bo przede wszystkim chodzi o dokonanie wyłomu w negatywnym stanowisku Kościoła wobec aborcji, a przy okazji – jakże by inaczej? - również o pieniądze. Rzecz w tym, że przy udanym zapłodnieniu w szklance, resztę embrionów przeznacza się do likwidacji. Zatem zgoda Kościoła na zapłodnienie w szklance oznaczałaby siłą rzeczy przyzwolenie na aborcję. Kościół jest przy tym szantażowany zarzutem bezduszności wobec nieszczęścia kobiet, które nie mogą inaczej samorealizować się reprodukcyjnie, jak tylko przez szklankę, a w dodatku – na koszt podatników - bo Salon zawsze uważał, że plebs powinien składać się na jego rozrywki. Krótko mówiąc, Jasnogród, za którym dyskretnie stoją starsi i mądrzejsi, zamierza przy pomocy tego szantażu zrobić Kościół katolicki w konia, przekształcając go ostatecznie albo w Żywą Cerkiew, albo nawet – w ponadnarodowy koncern przemysłu rozrywkowego. Kościół próbuje się bronić i w związku z tym Rada Episkopatu Polski do spraw Rodziny ogłosiła, iż politycy popierający zapładnianie w szklance nie mogą przystępować do Komunii świętej. Salon potraktował to jako cios wymierzony poniżej pasa panu marszałku Komorowskiemu, który – jak to kandydat – pragnie podlizać się wszystkim na raz i zmobilizował swoich funkcjonariuszy do dania odporu. Więc w „Gazecie Wyborczej”, która skutecznie mentoruje postępowej partii duchowieństwa, para teologów: Jarosław Makowski i Kazimierz Bern poddali stanowisko Rady miażdżącej krytyce. „Skoro poparcie dla in vitro jest takim grzechem, iż oznacza wykluczenie wiernego z przyjmowania komunii, to czy odnosi się to także do tych, którzy popierają karę śmierci?” To pytanie pokazuje, jak głupi potrafią być współcześni teologowie – również protestanccy, ale nie o to chodzi, bo najcięższy argument został wytoczony z innego arsenału. „Można odnieść wrażenie – piszą autorzy – że katolickie rozumienie komunii sprowadza się w tym przypadku do postrzegania jej jako nagrody. Nagrody, której Kościół chce być absolutnym dysponentem”. Wynika z tego, że obydwaj są już blisko konkluzji, że prawo do przyjmowania komunii jest jednym z podstawowych praw człowieka, bez względu na narodowość, rasę, płeć, wyznanie i orientację seksualną, więc odmawianie jej komukolwiek oznacza ni mniej, ni więcej, tylko dyskryminację, która – jak wiadomo, jest surowo zakazana przez władze Eurokołchozu. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak strasburski trybunał sypnie pięknymi wyrokami. SM

Ministerstwo Miłości wspiera Ministerstwo Prawdy? Niedawno na jednym z parkingów w Opolu znaleziono w samochodzie rozkładające się zwłoki mężczyzny. Z dokumentów wozu wynikało, że jest to ciało doktora Dariusza Ratajczaka. „Gazeta Wyborcza” informację o tym wydarzeniu opatrzyła tytułem, że znaleziono zwłoki „kłamcy oświęcimskiego”. Według wstępnych doniesień, policja nie sądzi, by śmierć dra Ratajczaka nastąpiła na skutek zabójstwa. W takim jednak razie należałoby wyjaśnić, w jaki sposób, będąc już w stanie zaawansowanego rozkładu, udało mu się dojechać na parking i zaparkować tam samochód. Dr Dariusz Ratajczak po opublikowaniu książki „Tematy niebezpieczne” został przez gorliwych donosicieli z tak zwanych środowisk naukowych oskarżony o tzw. „kłamstwo oświęcimskie”, a po wyroku niezawisłego sądu – usunięty z uczelni z tzw. „wilczym biletem” gwoli przestrogi dla innych historyków, że wolno im powtarzać jedynie wersje wydarzeń aktualnie zatwierdzone przez Ministerstwo Prawdy. Ponieważ dr Dariusz Ratajczak z uporem podtrzymywał wersje wydarzeń historycznych sprzeczne z podanymi do wierzenia przez Ministerstwo Prawdy, mogło ono wezwać w sukurs Ministerstwo Miłości, dla którego skłonienie nieboszczyka znajdującego się w stanie daleko posuniętego rozkładu do prowadzenia samochodu, nie stanowi, jak wiadomo, najmniejszego problemu. Dzięki takiemu skoordynowanemu współdziałaniu obydwu Ministerstw profilaktyka „kłamstwa oświęcimskiego”, podobnie zresztą jak innych kłamstw: wałęsiackiego, smoleńskiego, czy klimatycznego, może kazać się jeszcze skuteczniejsza. SM

Położyć kres okupacji (Przemówienie wygłoszone przez Stanisława Michalkiewicza 17 czerwca br. na wiecu wyborczym Janusza Korwin-Mikke na Placu Zamkowym w Warszawie, wzbogacone o nowe wątki – specjalnie na stronę. Szanowni Państwo! Znacie pewnie historię, jak to na Placu Świętego Piotra w Rzymie odbywała się inauguracja pontyfikatu nowego papieża. Piękna pogoda, papież zasiadł na majestacie, dostojne grono kardynałów oddaje mu hołd, biskupi z całego świata otaczają papieski tron, śpiewają chóry, pięknie prezentują się królowie, prezydenci, generalicja, dyplomaci - i rzesze publiczności wypełniającej Plac. W tłumie – dwaj Żydzi, tak jak wszyscy oczarowani pięknem uroczystości. W pewnej chwili jeden mówi do drugiego: a zaczynali od Dzieciątka i stajenki.

Starożytni Rzymianie, którzy każde spostrzeżenie potrafili zawrzeć w postaci pełnej mądrości sentencji zauważyli, iż omnia principia parva sunt – co się wykłada, że każde początki są skromne. Więc jak to dobrze, że pierwszych chrześcijan nie konfundowały te skromne początki – bo gdyby ich konfundowały, to tak, jak się zaczęło od Dzieciątka i stajenki – to na Dzieciątku i stajence by się skończyło – a może nawet jeszcze gorzej – bo na szubienicy. Stąd płynie wskazówka również dla nas, byśmy nie poddawali się propagandzie „zmarnowanego głosu”, którą podczas każdych wyborów częstują nas i faszerują przedstawiciele i liderzy partii uznających się za poważne. Namawiają oni nas, byśmy nie kierowali się dobrem narodu, dobrem państwa, ani nawet własnym sumieniem – bo wtedy – powiadają – zmarnotrawimy nasz głos. Namawiają nas, byśmy popierali tego, który ma szanse wygrać. Może to i dureń, albo nawet szubrawiec – ale ma szanse - i to wyrównuje wszystkie braki. Również i te wybory mają swoich dwóch faworytów. Oni – we własnym i w upowszechnianym mniemaniu – mają największe szanse. Taki jest rozkaz i my mamy mu się podporządkować. Najwyraźniej i faworyci i ich impresariowie uważają, że wiedzą o nas i o naszych zachowaniach więcej, niż my wiemy o sobie sami. Być może to prawda, ale jeśli tak, jeśli wyniki głosowań są znane z góry, jeśli propaganda potrafi wzbudzić w nas odruchy przewidywalne, niczym u psa Pawłowa - to wszystkie wybory, podobnie jak cała polityczna demokracja, zaczynają wyglądać bardzo podejrzanie. Ale tej wątpliwości my tutaj nie rozstrzygniemy, więc tylko ją sygnalizuję. Chciałbym natomiast zwrócić uwagę na deklaracje ważnych ludzi z politycznego zaplecza faworytów oraz deklaracje ich samych. Oto generał Marek Dukaczewski, szef Wojskowych Służb Informacyjnych, których wprawdzie już „nie ma”, ale które mimo to okupują sobie w najlepsze całe nasze państwo, oświadczył, że w przypadku wygranej pana marszałka Bronisława Komorowskiego, z radości otworzy sobie szampana. I słusznie – bo w osobie prezydenta Bronisława Komorowskiego okupująca Polskę razwiedka zyska dodatkowe narzędzie ręcznego sterowania. Z kolei rywal marszałka Komorowskiego, prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński nawołuje do zakończenia „wojny polsko-polskiej”, to znaczy wyraża nadzieję, że w przypadku jego zwycięstwa dojdzie do zawarcia politycznego porozumienia miedzy PiS i PO – takiej wielkiej koalicji. Skoro tak, to może ten cały konflikt, w jaki obydwaj próbują nas wciągać, sprawiając wrażenie, że gdyby mogli, to utopiliby się w łyżce wody – że to wszystko, to tylko komedia? Stan naszego państwa, który budzi nasz niepokój i powszechne niezadowolenie, jest rezultatem wydarzenia, jakie miało miejsce 4 czerwca 1992 roku. Wtedy, z inicjatywy ówczesnego posła Janusza Korwin-Mikke, została podjęta próba ujawnienia komunistycznej agentury w strukturach państwa po to, żeby uwolnić państwo spod jej okupacji. Jak wiemy, próba ta zakończyła się niepowodzeniem i w rezultacie całe państwo wraz z jego zasobami i zasobami obywateli, przez 20 lat agentura przekształciła w swoje żerowisko. I zwróćcie Państwo uwagę, że przez te lata wielkie ugrupowania, co to „miały szanse”, nie położyły temu kresu – i teraz chcą się tylko „pięknie różnić”, to znaczy – w tej sprawie nie różnić się wcale. I dlatego nasi okupanci nie tylko pozwalają im „mieć szanse”, ale nawet w tym celu dzielą się z nimi pieniędzmi zrabowanymi podatnikom. Janusza Korwin-Mikke poznałem w ważnym dla mnie momencie – kiedy byłem internowany w Białołęce w stanie wojennym. Poznałem go, jako człowieka ideowego, którym pozostał do dnia dzisiejszego i jako człowieka, który uprawia najtrudniejszy rodzaj patriotyzmu. Nie puste deklamacje, tylko poszukiwanie sposobów, które przyniosłyby naszemu państwu siłę, a naszemu narodowi – wolność i dobrobyt. Wzbudza to czujność i niechęć naszych okupantów, którzy robią wszystko, by jego i takich jak on, zepchnąć na margines życia publicznego. Żeby przekonać nasz wszystkich, że to nie ma szans. Co innego, gdyby przeszedł na ich stronę. Ooo, wtedy natychmiast by się okazało, jakie to wielkie ma szanse. Kto wie, czy nie większe od aktualnych faworytów, co to tak pięknie się różnią. Ale on na tamtą stronę nie przechodzi. Bo on chce naprawdę położyć kres tej okupacji Polski. A w jaki sposób zamierza to zrobić – to on sam najlepiej Wam powie. Proszę Państwa – przed Wami – Janusz Korwin-Mikke! SM

Wybory w blasku katastrofy 19 czerwca 1920 r., przed decydującą Bitwą Warszawską, zostaliśmy jako Naród i państwo oddani Chrystusowi, zawierzeni Sercu Jezusowemu. Uczyniło to duchowieństwo wraz z władzami państwowymi Ta kampania wyborcza przejdzie do historii. Była najkrótsza i zarazem najgorętsza. Nie z powodu jakiejś niezwykłej aktywności sztabów wyborczych. Powodem temperatury bliskiej wrzenia był fakt, że ujawniło się tak wiele rzeczy do tej pory zakrytych. Nieistniejących w świadomości i wyobraźni wyborców. Zakrytych przed szerszą publicznością przy użyciu najbardziej profesjonalnych metod. Ukryć usiłowano przede wszystkim fakt, że w tej kampanii chodzi o być i nie być naszej Ojczyzny. Że te wybory nie są takie same jak w wielu krajach "zaawansowanej demokracji", gdzie różnice między kandydatami są często trudne do uchwycenia. Tu gra toczy się o wszystko. Worek z niewygodnymi faktami rozsypał się po całej Polsce niczym rozbiegające się po szklanej tafli kuleczki rtęci. System kontroli okazał się nieskuteczny. To, co miało pozostać zakryte, ujawniło się w pełni. Dlaczego? Z pewnością nie wymyślono tego wcześniej. Wydarzenia polityczne w naturalny sposób splotły się z wydarzeniami żałoby narodowej w jedną nierozerwalną całość, wywołując panikę i chaos w sztabach konkurencyjnych wobec kandydata namaszczonego przez tragiczną śmierć brata - prezydenta RP, spiritus movens lotu do Katynia, by uczcić pamięć tych, "których zdradzono o świcie". A historia tej zdrady stała się w jednej nieprzewidywalnej chwili własnością całego świata. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyli Polacy "na starcie" tej kampanii, był widok trumien, w których przywożono z Rosji, kolejno, prezydenta RP i naszych braci Polaków. Naszych prawdziwych przedstawicieli. Pięknych ludzi, których życiorysy - w większości nieznane dotąd - obiegły kraj i Europę. Zwożono ich niczym z pola bitwy. Czekały na nich kompanie honorowe i otwarte dzień i noc kościoły. Nikt nie zaplanował tego scenariusza: że będą witani jak bohaterowie. Nie przewidziano, że oprócz, przerażającego zaiste, widoku pola tej "bitwy", który mógłby odebrać nadzieję na długo, pozostanie w pamięci milionów ludzi inny widok, jakże krzepiący. Obraz wspólnoty Polaków odradzającej się przy tych trumnach i przy modlitwie za leżących w nich braci. Uzupełnieniem był obraz sierot, wdów i wdowców czekających na płycie lotniska na swoich bliskich. Nie ma takiej gazety, takiej telewizji, której "profesjonalizm" zdołałby ukryć czy zmienić wymowę tych faktów. Podstawowy przekaz tej kampanii okazał się zupełnie niewerbalny i zarazem niemożliwy do zmanipulowania. Jaki manifest, jaki happening, jaką wymyśloną "narrację" można przeciwstawić wymowie oczekiwania na powrót z Katynia ciał bliskich i przyjaciół? I jak można się odnaleźć w tym oczekiwaniu, jeśli nie we wspólnej modlitwie zanoszonej do Boga? Jakie dowcipy wyborcze mogą zabrać z pamięci milionów ludzi to miejsce, które wypełniły obrazy z Mszy św. pogrzebowej i pogrzebu Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki w bazylice Mariackiej i na Wawelu? Żadne prognozy polityczne czy też raczej przewidywania specjalistów od marketingu politycznego i wizerunku - którzy uważają siebie za artystów, nie za strategów politycznych - nie mogły uwzględnić faktu, że podstawową treścią tej kampanii wyborczej będzie wspólnie przeżywana żałoba i wielka modlitwa. Nawracanie się wielu ludzi, którzy pozostawali wcześniej, przed 10 kwietnia, daleko od wiary. A także błyskawicznie wykonana praca umysłów, nagle uwolnionych od przymusu korzystania z codziennych podpowiedzi, co mianowicie przeżyliśmy dzisiaj w kraju, (i jak to się czyta), zestawiających ze sobą w wolny wreszcie sposób fakty i zdarzenia.

Polegli pod Katyniem W tej kampanii wyborczej o polityce informowali w istocie nie politycy, a ludzie wyjaśniający okoliczności katastrofy smoleńskiej. Ci dostarczali najbardziej rewelacyjnego materiału do przemyśleń - którym oddawała się niemała część wyborców. Takich analiz nie spodziewano się już po Polakach w gremiach, które obwieściły uroczyście, że dziś do ludzi przemawia tylko obraz, że współczesny odbiorca mediów nie jest zdolny do refleksji. Jarosław Kaczyński mógł spokojnie pokazywać się na spotach wyborczych wśród młodych dębczaków, a nawet - w niektórych ilustrowanych magazynach - przy przyprawianiu kurczaka smażonego we własnej kuchni (to dla zaspokojenia ciekawości mniej wybrednej publiczności). Specjaliści od badania przyczyn katastrofy - niezależnie od tego, którą z wersji przyjmowali i dlaczego - wykonali praktycznie całą robotę merytoryczną i polityczną. I to - można by rzec - z maestrią. Im więcej ukazywano tu mylnych tropów, bezradności, a także umywania rąk najważniejszych osób w państwie, zrzucania lekką ręką z siebie odpowiedzialności za całą sekwencję wydarzeń prowadzących do katastrofy, ujawniania iście azjatyckiego niechlujstwa, tym robiło się jaśniej. Tym bardziej oczywisty obraz przebiegu zdarzeń i ich przyczyn układał się w głowach odbiorców raportów przygotowanych przez specjalistów. A jeżeli ktoś już raz zacznie sobie rzeczy w głowie układać, to mu ten nawyk zostanie. I znów - niczego tu nie dało się zmanipulować. Koń, jaki jest, każdy widzi. Szczątki tupolewa "przemówiły" wielkim głosem - choć bynajmniej nie dlatego, że obchodzono się z nimi z oczekiwaną w Polsce pieczołowitością i rygoryzmem wyznaczanym europejską normą cywilizacyjną.

Strach przed polską wiarą i kulturą życia Wielka fala powodziowa dopełniła reszty. To nieprawda, że zostaliśmy ukarani. Nieszczęście tysięcy ludzi, rozpacz rodzin pogrążonych w bólu po stracie wszystkiego, to głos przestrogi wobec beztroski i fatalnego zaniku pamięci mieszkańców tej ziemi, nad którą powiał już w 1978 roku Boży Duch. A myśmy ten fakt zlekceważyli. To kolejne wezwanie - po pontyfikacie Jana Pawła II, po obiecujących początkach "Solidarności" - wezwanie do obrony na naszej ziemi cywilizacji chrześcijańskiej. Do obrony ochrzczonego Narodu i państwa, które może być kwitnące i bezpieczne, bo ma wszelkie do tego możliwości, a jest deptane przez cywilizację obcą, której bronią jest gigantyczne, bezwzględne, doprowadzone do perfekcji kłamstwo. Kłamstwo o człowieku i o jego rzekomym porzuceniu przez Boga. Powódź skojarzona z informacją o wielkim bogactwie naturalnym, jakim jest polski gaz ziemny, oraz z energią i heroizmem tysięcy ludzi biorących udział w akcji ratowniczej i pomocy powodzianom, to głos Kogoś, Kto nad Polską czuwa. Polacy, stać was na więcej niż bycie popychadłem i kolonią w środku Europy! Niewolnikami cudzej potęgi - jakże pozornej zresztą, gdy spojrzy się realistycznie na sytuację społeczną i moralną w Niemczech czy w Rosji. Macie sumienia. Jesteście odważni. Potraficie życie dać za przyjaciół - bo Ksiądz Jerzy jest jednym z was. Przestańcie być uzależnieni od cudzego przekazu i cudzych pieniędzy. Spójrzcie realnie na to, kim jesteście. Na wasze życie, które jest darem, na możliwości i na zadania, które są przed wami. Wasza Królowa mieszka w Niebie. Cała propaganda nowego liberalnego systemu skierowana jest na to, by odebrać Polakom poczucie własnej wartości. By myśleli o sobie w kategoriach, z jednej strony nieudacznictwa, z drugiej - bezradności; jako o najgorszym, niezasługującym na szacunek i podziw Narodzie. Jest wręcz przeciwnie. Katolicyzm Polaków to szkoła także życiowej praktycznej mądrości. Ukazała to również wyraźnie majowa i czerwcowa powódź. W skrajnie trudnych warunkach, wobec gigantycznych zaniedbań władz państwowych, przy faktycznej nieobecności wielu niezbędnych ogniw i struktur państwa, które w ciągu ostatnich lat "wyparowało" z naszego życia, Polacy pracujący w większości na ochotnika, pokazali, jak potrafią być solidarni, ofiarni, mądrzy. W nieszczęściu odbudowują więzi, które są największą naszą narodową siłą, pokazują wrodzoną inteligencję, przeciwstawiają się bierności. Powódź 2010 to obraz z jednej strony tragiczny, z drugiej - heroiczny. Niczym rok 1920 - mobilizacja wielkiej ochotniczej armii obrońców Ojczyzny, która nieuchronnie musi zastąpić rozsypującą się w oczach oficjalną armię (ale nie jej wszystkich ludzi - wśród nich jest przecież tak wielu patriotów). Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć, że w roku 1920, przed decydującą Bitwą Warszawską, zostaliśmy jako Naród i państwo oddani Chrystusowi, zawierzeni Sercu Jezusowemu. Uczyniło to duchowieństwo wraz z Marszałkiem Józefem Piłsudskim i władzami państwowymi. Było to dokładnie dziewięćdziesiąt lat temu, 19 czerwca 1920 roku.

Złamane reguły brudnej gry Cała obecna kampania wyborcza była jedną wielką próbą - rozpisaną na dziesiątki epizodów - sprowokowania lidera PiS. Nie było w tym względzie żadnych hamulców moralnych. Konkurencyjna partia - jej cisi protegowani i oficjalni "towarzysze drogi" - zaprezentowała szeroką paletę możliwości, które nie mieszczą się w żadnych standardach krajów cywilizowanych i pochodzą z obszarów podkultury barbarzyńskiej. I to wszystko z błyskiem w oku, przy wielkich nakładach środków i gigantycznym nagłośnieniu. Próby te rozbiły się o absolutny spokój niedoszłej ofiary prowokacji, osiągając jeden cel: kompromitację ich autorów. Pozostawiły lidera PiS doskonale obojętnym. Jarosław Kaczyński, nie reagując na nie, złamał reguły zaplanowanej przez przeciwnika w szczegółach gry. I to był najistotniejszy sens jego walki w tych wyborach: odrzucić reguły brudnej gry. Konsekwencją takiej postawy jest zawsze uchodzenie za "głupiego" w oczach gawiedzi, zgoda na "wyłączenie" i prześladowanie (założone przez przeciwnika, który musi mieć opozycję, bo musi na ringu prężyć muskuły). "A najbardziej realnym dowodem na to, że realna walka tu się właśnie rozgrywa, jest wściekłość, dzika nienawiść, uderzająco nieproporcjonalna, z jaką nieprzyjaciel nas zaatakuje, jeśli swój sprzeciw przeniesiemy na ten właśnie teren. Gdyż wtedy dopiero poczuje się on zdemaskowanym" (Adrien Loubier, "Grupy redukcyjne").

Coś tak niekochanego jak prawda Fajerwerki w tej kampanii nie wypaliły. Gwałtowne ataki wesołości u przedstawicieli Platformy Obywatelskiej brzmiały jak głuchy dzwon pogrzebowy. Wszystko w cieniu - a raczej w tajemniczym, zaskakująco jasnym świetle katastrofy smoleńskiej - nabierało innych kształtów i miało inny koloryt. Walka o prezydenturę stała się w sposób oczywisty walką o prawdę o katastrofie, a ta z kolei zamieniła się w prawdziwą walkę o Polskę i wciągnęła ogromną rzeszę ludzi. Ludzi różnych środowisk, zaangażowanych w wybory niekoniecznie z politycznych pobudek, ale z ludzkich, chrześcijańskich i polskich motywacji. To wielki podarunek od Boga, że możemy dziś w Polsce brać udział w zmaganiu o wartość największą. Zwłaszcza że prawda nie jest wartością, o którą upomina się świat, preferujący słodko brzmiące kłamstewka i półprawdy. Przypomnijmy choćby, ile razy w tej kampanii mówiło się o polskim mesjanizmie, ani razu nie wymawiając imienia Chrystusa. I zapominając - jak łatwo to przychodzi niektórym ludziom! - słowa Jana Pawła II, że "Polski nie sposób zrozumieć bez Chrystusa". Dziś, po tragedii smoleńskiej, gdy Polsce przybyło męczenników, ta myśl ma niesłychaną aktualność. Bez Prawdy, którą jest Chrystus, i poza prawdą, godząc się na wszelkiego rodzaju manipulacje i zakłamywanie faktów, na deptanie prawa moralnego, odbieranie państwom i narodom wolności - z powodu niskiego pragmatyzmu czy koniunkturalizmu, lęku przed silniejszym czy spodziewanych korzyści - nie da się zbudować nic trwałego. "(...) Tylko ona [prawda] może przypomnieć i wytyczać drogę do udanego życia zarówno dla jednostki, jak też i narodu" - wskazał Benedykt XVI w Portugalii. "W rzeczywistości naród, który zapomni, czym jest jego prawda, zagubi się w labiryntach czasu i historii, pozbawiony jasno określonych wartości i wyraźnie wytyczonych wielkich celów". To jakby słowa specjalnie dla nas, choć Ojciec Święty wypowiedział je na spotkaniu z artystami i naukowcami w Lizbonie. Ale ile razy w czasie tych wyjątkowych dwóch miesięcy i dziesięciu dni Papież zwracał się do nas, Polaków, z jakże ojcowskim i czułym wezwaniem, byśmy nie tracili nadziei... Dlaczego Ojciec Święty wciąż o nas pamiętał? Ewa Polak-Pałkiewicz

MISJE W EUROPIE Laicyzacja naszego kontynentu stawia przed katolikami nowe wyzwania. Jak tak dalej pójdzie, ekspansywny islam w niektórych rejonach Niemiec stanie się religią dominującą. Niedawno miały miejsce w Europie dwa ważne wydarzenia natury zarówno kościelnej, jak i społecznej. Oba dotyczyły uroczystości Bożego Ciała - jednej we Lwowie, drugiej w Berlinie. Dla Polaków, którzy nawet w czasach komunizmu mogli świętować tę uroczystość, może wydawać się dziwne to, że dziś nie we wszystkich krajach procesje religijne mogą swobodnie poruszać się po ulicach miast. Z wiadomych względów od czasu rewolucji październikowej procesje te były zakazane w Związku Radzieckim. Dlatego po wcieleniu do owego imperium Kresów Wschodnich zakaz ten został rozciągnięty także na te tereny. W latach 70. miałem wprawdzie okazję uczestniczyć w procesji we Lwowie, ale była to procesja wyłącznie w obrębie murów katedry. Po rozpadzie ZSRR w 1991 r. niektóre kraje nie wznowiły pełnych swobód religijnych. Dopiero w tym roku, dokładnie 6 czerwca, czyli w niedzielę po Bożym Ciele, po raz pierwszy od czasów wojny lwowskimi ulicami przeszła procesja. Prowadzona przez arcybiskupa Mieczysława Mokrzyckiego, z licznym udziałem wiernych, przeszła do czterech ołtarzy. W procesji szli także grekokatolicy, chociaż - podobnie jak prawosławni - nie mają tego święta w swych kalendarzach. Pierwszy z ołtarzy ustawiony był przy katedrze, drugi przed figurą Matki Bożej na placu Mickiewicza, trzeci przed uniwersytetem noszącym kiedyś imię króla Jana Kazimierza, czwarty przed kościołem św. Marii Magdaleny, który do dziś nie został zwrócony Kościołowi rzymskokatolickiemu. Przy tym ołtarzu arcybiskup powiedział dobitnie po polsku: "Moi drodzy, stoimy przed świątynią, którą nasi praojcowie budowali, aby móc w niej oddawać chwałę Bogu. Dziś zamieniono ją na salę koncertową. Uczynił to system totalitarny, który niszczył dorobek duchowy wielu pokoleń". Po zakończeniu procesji monstrancję wniesiono do kościoła św. Marii Magdaleny, a ks. Włodzimierz Kuśnierz wezwał wszystkich do modlitwy w intencji zwrotu świątyni Kościołowi. Zwrot blokują władze miasta, w których dominują nacjonaliści. Kościół pozostaje nadal salą muzyczną, a katolicy mogą sprawować tu liturgię tylko w niedzielę, i to na bardzo uciążliwych warunkach. Trzeba też zaznaczyć, że niepodległa Ukraina nie zwróciła łacińskim katolikom żadnej z lwowskich świątyń. Podobnie jest na prowincji. Przykładem są choćby Brody, miasto-twierdza ufortyfikowane przez hetmana Stanisława Koniecpolskiego, które broniło się skutecznie przed Kozakami i przed watahami Budionnego. 22 maja br. metropolita lwowski konsekrował w tym mieście nowy kościół. Konsekracja odbyła się w obecności wielu gości i fundatorów z Polski. Abp Mokrzycki szczególne podziękował siostrom sercankom zajmującym się katechezą, pomocą ludziom ubogim i młodzieży. Siostry pomagały przy budowie świątyni oraz jej wyposażeniu."Ta świątynia została wybudowana zamiast starego kościoła historycznego, który został nam w niesprawiedliwy sposób odebrany i przekazany wspólnocie greckokatolickiej w latach 90." - mówił proboszcz parafii ks. Anatol Szpak (cytuję za Katolicką Agencją Informacyjną). Przypomniał, że przez wiele lat wierni rzymskokatoliccy, prawie sami Polacy, gromadzili się na nabożeństwach w bardzo trudnych warunkach. "Na początku odprawialiśmy msze pod gołym niebem, potem w prowizorycznej kapliczce. Teraz dzięki Bożej opatrzności, dobrodziejom i wielu wiernym doczekaliśmy się poświęcenia nowej świątyni" - powiedział ks. Szpak. Podobny charakter miały uroczystości Bożego Ciała w Berlinie, zorganizowane przez Polską Misję Katolicką, wspieraną przez wspólnotę chorwacką i jedną z parafii niemieckich. Po raz pierwszy od czasów wojny ulicami stolicy Niemiec przeszła procesja. Dotychczas odbywała się wyłącznie na terenie parafialnym. Sama uroczystość Bożego Ciała w Niemczech jest dniem roboczym. Procesja przeszła dwukilometrową trasę w dzielnicy Kreuzberg. Przy ołtarzach modlono się w językach narodowych poszczególnych grup. Pielgrzymowanie to miało wybitnie misyjny charakter, gdyż większość mieszkańców Berlina uważa się za ateistów (to spuścizna zarówno po narodowym socjalizmie, jak i komunizmie), a coraz większy ich procent stanowią muzułmanie, zwłaszcza we wspomnianej dzielnicy. Ci ostatni są bardzo ekspansywni, a swą rozrodczością biją na głowę rdzennych mieszkańców miasta. Jak tak dalej pójdzie, islam w niektórych rejonach Niemiec stanie się religią dominującą. Akcja odnowienia tradycji procesji wspierana była przez metropolitę berlińskiego Georga Sterzinsky'ego, który, co warto podkreślić, urodził się we wsi Worławki pod Olsztynem. Uważa się wprawdzie za Niemca, ale ma dla Polaków wiele sympatii. W jednym z wywiadów stwierdził, że polscy emigranci są w niemieckiej stolicy "ożywczym darem dla miasta".Na koniec dwa zaproszenia. W sobotę 19 czerwca zapraszam do Radwanowic pod Krakowem (gmina Zabierzów) na Dni Otwarte Fundacji im. Brata Alberta, w czasie których będzie można zwiedzić domy i warsztaty terapii zajęciowej dla osób niepełnosprawnych, a także zapoznać się z ich twórczością plastyczną, muzyczną i teatralną. Odbędą się też zawody sportowe. Patronat objęła "Gazeta Polska". Z kolei 20 czerwca o g. 14 zapraszam na mszę św. w kościele o.o. Dominikanów we Wrocławiu, w czasie której pobłogosławię... rycerzy ormiańskiej jednostki idących na bój pod Grunwald. Chodzi oczywiście o grupę rekonstrukcyjną, która podczas obchodów 600. rocznicy bitwy przypomni fakt, że w owym "boju narodów" udział po stronie Jagiełły wzięli także wygnańcy spod Araratu. Czyż historia nie jest naprawdę wielką przygodą? ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Czy to jeszcze Muzeum Narodowe? Muzeum Narodowe w Warszawie to jedna z najbardziej zasłużonych placówek kulturalnych w Polsce – ma ogromne i bezcenne zbiory, zatrudnia prawie 1000 osób, jest – jakby się wydawało – wizytówką polskiego muzealnictwa. A jednak tak wcale może nie być. Po odwołaniu z funkcji dyrektora Ferdynanda Ruszczyca, Muzeum ma nowego – prof. Piotra Piotrowskiego. Wyłanianie nowego szefa Muzeum trwało bardzo długo – tajemnicą Poliszynela jest to, że przyczyna była jedna – pan profesor kończył jakieś ważne zajęcia za granicą i dlatego konkursu do tego czasu nikt nie miał prawa wygrać. Kiedy Piotrowski już mógł – natychmiast okazał się najlepszym kandydatem. Od tego momentu z tej szacownej placówki zaczęły napływać bardzo niepokojące wieści. Pan profesor, mający poparcie tzw. salonu warszawskiego, w tym „Gazety Wyborczej”, nie ma wielkiego pojęcia o pracy muzeów, nie zna polskiego prawa i w ogóle nie zwraca wielkiej uwagi na procedury. A w muzealnictwie to żelazna zasada – kto je lekceważy, szybko przepada przy pierwszej kontroli. W Muzeum wisi od lat jeden z najsłynniejszych polskich obrazów – „Bitwa pod Grunwaldem” Jana Matejki. Dla ludzi „nowoczesnych” to kicz i obciach. Nic więc dziwnego, że kiedy pewne muzeum z Berlina zwróciło się do pana dyrektora z prośbą o wypożyczenie obrazu na wystawę o „kulturalnych śmieciach” – nie wahał się ani chwili i wyraził zgodę. Sęk w tym, że taka decyzja musi mieć umocowanie w opinii konserwatora, a ten nie wyraził zgody. Dyrektor musiał się wycofać, a grupa najlepszych w Polsce konserwatorów postanowiła wypowiedzieć pracę nie widząc możliwości współpracy z kimś tak niekompetentnym. Na pracowników padł zresztą blady strach – wszyscy czują, że statek pod nazwą „Muzeum Narodowe” ma nieopowiedzianego kapitana. Pan dyrektor dokonał zresztą swoistej zemsty na obrazie Matejki. W Muzeum Narodowym odbyła się konferencja na temat obrazu „Bitwa pod Grunwaldem”, podczas której jedna z referentek z całą powagą mówiła o tym, że obraz jest przejawem „męskiego nacjonalizmu”, bowiem nie na nim namalowanej ani jednej kobiety! Jednak tęsknota za feminizmem była u artysty tak przemożna, że kobiecość ujął w rozwianych grzywach koni, w nieprzyzwoitych fałdach krzyżackich płaszczy i w… niemęskiej sylwetce księcia Witolda! Tak oto kpina ze sztuki i ze zdrowego rozsądku jest firmowana przez Muzeum Narodowe. To jednak – jak mówią młodzi – „mały Pikuś”. Piotr Piotrowski jest bowiem aktywistą ruchu gejowskiego i postanowił zmienić wizerunek zbyt – jego zdaniem – konserwatywnej placówki. „Nowe otwarcie” w jego wydaniu to wielka wystawa pt. „Ars Homo Erotica”. Miała być ona połączona z wielką paradą gejów i lesbijek w Warszawie w dniu 6 czerwca, w dniu beatyfikacji ks. Jerzego Popiełuszki. Nic z tego jednak nie wyszło, ale wystawa została otwarta. Jak tłumaczy jej ideę wicedyrektor Muzeum Katarzyna Murawska-Muthesius: „Chcielibyśmy zmienić postrzeganie Polaków za granicą – dzięki pokazaniu tej wystawy w Muzeum Narodowym mówimy innym krajom, że Polska nie jest homofoniczna”. A kurator wystawy dr Paweł Leszkowicz z pasją opowiada o ekspozycji: „Dokonałem śledztwa kuratorskiego i analizowałem tradycje homoerotyczną w historii sztuki. Pokażemy przedstawienia ze starożytności, renesansu, XIX w. czy współczesności. Jest cała sekcja poświęcona św. Sebastianowi, który od renesansu pokazywany jest jako chrześcijański Adonis, przebity strzałami, w ekstazie”. Ciekawa jest reakcja ministerstwa kultury na protesty przeciwko wystawie. Poseł PiS Stanisław Pięta złożył interpelację w Sejmie, w której zarzucił prof. Piotrowi Piotrowskiemu, że „ze świątyni sztuki chce uczynić wychodek”. A oto co odpowiedział pan minister Bogdan Zdrojewski: „Przygotowywana wystawa wpisuje się w projekt muzeum jako instytucji krytycznej podejmującej istotne dla życia publicznego tematy, stymulującej procesy rozwoju społecznego oraz kształtowania demokracji”. W tym zdaniu, które trudno określić inaczej jak bełkot jasne jest jedno – minister kultury nie widzi w tym przedsięwzięciu niczego zdrożnego. Sprawa ta ma szerszy wymiar – od pewnego czasu ministerstwo kultury z uporem wyraźnie foruje tzw. sztukę współczesną, czyli de facto antysztukę robioną przez artystycznych hochsztaplerów (tak to ocenił jeden z autentycznych twórców sztuki współczesnej). To zdumiewające, ale ofiarą tego szaleństwa padły już: Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie, Zachęta, a teraz Muzeum Narodowe. Ale to nie wszystko – w centrum Warszawy ma powstać ogromnym kosztem Muzeum Sztuki Współczesnej. Do tych przybytków pseudosztuki i pseudokultury strach chodzić, a mimo to ministerstwo pakuje w nie miliony. Zdumiewa tylko jedno – zmowa milczenia wokół tego skandalu, tak jakby wszyscy byli sparaliżowani i bali się zarzutu, że są zacofańcami, ksenofobami, homofobami. I dlatego „Gazeta Wyborcza” triumfalnie obwieszcza – gdyby to, co dzieje się teraz w Muzeum Narodowym stało się kilka lat temu, to dyrektor by „poleciał”. A teraz? Teraz dostaje poparcie od ministra. Zaiste wielki to „postęp”. PS. Wystawę otwarto, ale w podłej atmosferze, bowiem – jak się okazuje – przeciwko panu dyrektorowi wystąpił zgodnie cały zespół pracowniczy, także ci, którzy go do niedawna popierali. I to w tym wszystkim jest optymistyczne, ale aż strach pomyśleć, co by było gdyby pan dyrektor był na swoim stanowisku zręczny i układny? A tak, to – jak wieści nawet „Gazeta Wyborcza” – daleko nie zajedzie. Nie sposób bowiem kierować placówką taką jak Muzeum Narodowe mając przeciwko sobie wszystkich. Jan Engelgard

Dlaczego nie zagłosuję na Komorowskiego Wybory zbliżają się wielkimi krokami. Już za kilka dni będziemy znali wyniki pierwszej tury. W mediach trwa kampania wyborcza, mająca przedstawić kandydatów w samych superlatywach. Często pojawiają się także deklaracje mniej lub bardziej znanych osób, które ujawniają nam, na kogo oddadzą głos. Ja dla odmiany napiszę, na kogo głosu nie oddam. I co ważne, wybór swój uzasadnię argumentami (których nota bene w kampanii wyborczej zawsze jest niewiele). Z całą pewnością nie oddam swojego głosu na kandydata z ramienia Platformy Obywatelskiej, którym jest Bronisław Komorowski. I to chce z całą mocą podkreślić. Nie interesują mnie medialne trendy, sondaże, czy opinie znajomych (którzy często o polityce nie wiedzą kompletnie nic). Mam swój rozum i potrafię myśleć. Mam też oczy i nie obawiam się ich używać.  Ale po kolei:

1) Bronisław Komorowski jest w mojej ocenie złym kandydatem na urząd Prezydenta RP, ponieważ ma wątpliwą przeszłość. Oczywiście wiem, że był związany z Solidarnością i z tego powodu miał sporo problemów. Jeśli chodzi o ten okres, to wszystko jest w najlepszym porządku. Chodzi mi jednak o lata późniejsze, kiedy piastował już istotne urzędy państwowe. Do dziś nie są wyjaśnione jego kontakty i interesy z byłymi już funkcjonariuszami nieistniejących Wojskowych Służb Informacyjnych (WSI). Podobnie do dziś nie została wyjaśniona sprawa rzekomych spotkań p. Komorowskiego z agentem rosyjskim. Uważam, że Prezydent Polski powinien być osobą nieskazitelną, nie związaną, ani nie podejrzewaną o kontakty z agenturą. A na kandydacie PO takie podejrzenia jeszcze ciążą. Jakby tego było mało, okazuje się, że “Bronek” od małego był hultajem. Jako młodzieniec (w wieku 6 lat) zaczął pić piwo, a w kolejnych latach zaczął popalać skręty (materiał za “Super Expresem” z dnia 16 czerwca 2010 roku, str. 3). Może i są to argumenty mniejszej mocy, ale znają Państwo przysłowie: “Czym skorupka za młodu nasiąknie…” ?

2) Człowieka ocenia się po czynach, nie po słowach, czy licznych obietnicach. Komorowski pojawia się często w telewizji, czy to na wałach przeciwpowodziowych, czy na sali sejmowej. Jest obecny w mediach i do tego wiele mówi, w tym obiecuje. A jak ma się to do czynów? Jako Marszałek Sejmu ma bardzo duże możliwości działania na rzecz ludzi. Może przedkładać projekty istotnych ustaw do czytania, może przyjmować projekty obywatelskie i przedstawiać je na forum Sejmu. Póki co lwia część propozycji jest autorstwa PO. Rzadko która ustawa autorstwa innych partii pojawia się na obradach. O inicjatywach obywatelskich już nie wspominając. A wszystko to pod hasłem: “Zgoda buduje”. Ponadto Bronisław Komorowski pełni obecni obecnie obowiązki Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Przez ten okres również można mu wiele zarzucić. W pierwszej kolejności jego rola. Powinna ona ograniczać się do możliwie najszybszego zorganizowania wyborów oraz do podejmowania działań (jako Prezydent) niezbędnych dla funkcjonowania Państwa. Tymczasem zaczęła się działalność ponad oczekiwania. Komorowski zaczął korzystać z prawa do podpisywania ustaw nader chętnie. I tutaj przykłady, wśród których musi pojawić się nowelizacja ustawy o IPN, które teraz wybiera Prezesa wedle nowych zasad (wielu ekspertów uważa wprost, że to oznacza upartyjnienie tej instytucji). Podobnie wygląda sprawa z NBP, gdzie na stanowisko Prezesa powołano Marka Belkę. Istotnie, na to stanowisko powinno sie powołać kogoś w trybie pilnym. Jednak jeśli nie odbyło się to w ciągu pierwszych 2 miesięcy od katastrofy, to powołanie nowego prezesa (w koalicji z SLD, bo nawet PSL się sprzeciwiło takiej praktyce) na tydzień przed wyborami jest co najmniej dziwne. NBP nie upadło przez 2 miesiące, a nagle wmawiano nam, że w ciągu najbliższych 7 dni może mieć to duże znaczenie? Bzdury. Trzecia rzecz? Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Komorowski (jako Prezydent) nie podpisał rocznego sprawowania z jej prac, w wyniku czego rada zostanie rozwiązana. W efekcie nowa rada zostanie powołana w sposób następujący: 3 kandydatów sugeruje Sejm (w którym PO i PSL ma większość), 3 proponuje Prezydent (możliwe, że zasugeruje ich jeszcze Bronisław Komorowski przed zaprzysiężeniem nowego Prezydenta, co może odbyć się najszybciej 7 lipca) , a 2 sugeruje Senat (gdzie większość ma PO). Czy w takiej sytuacji KRRiT pozostanie niezależna od partyjnych interesów? Proszę sobie na to pytanie odpowiedzieć.

3) Kompetencje. Nie może być tak, że na prezesa banku wybiera się osobę, która nie ma pojęcia o funkcjonowaniu banku. Podobnie jest z Prezydentem. Nie może zostać nim osoba nie znająca się na kierowaniu państwem. Do tego potrzeba nie tylko dobrej reklamy (czyt. kampanii), ale przede wszystkim wymaga się od kandydata kompetencji. I chociaż stażu pracy w Sejmie p. Komorowskiemu odmówić nie można, to jeśli chodzi o kompetencje, można wytknąć mu wiele. Już chyba każdy w Polsce słyszał o tym, że Komorowski posiłkuje się Wikipedią. Osoba mająca tak ogromny staż w Parlamencie nie wie nic o Radzie Bezpieczeństwa Narodowego? Podobnie wykazał się brakiem wiedzy o metodach wydobywania gazu łupkowego, sugerując że odbywa się to wyłącznie metodą odkrywkową, czemu się sprzeciwia. Pokazał także, że nie wie czym zajmuje się jego zdaniem najlepszy kandydat na prezesa NBP (Nie napisali tego w Wikipedii – poważnie!). A wpadek było więcej… Komorowski zapowiedział, że Polska wychodzi z NATO, że opuszczamy Afganistan nawet jeśli nie zgodzi się NATO. Wpadek było tak wiele, że można by je długo wymieniać. Internauci żartobliwie nazwali je “Bronisławizmami”, które są synonimem “gadania od rzeczy”. Ale to nie wszystko.  Komorowski poza brakiem kompetencji wykazał się również brakiem kultury (“Czym skorupka za młodu nasiąknie…”). Mianowicie kilkukrotnie wszedł w konflikty z kobietami, używając delikatnie mówiąc niestosownych określeń. Mieszkanki Danii określił mianem kaszalotów, a o sędzinie, która zajmowała się jego sprawą powiedział, że “jest jeszcze rozgrzana”. Brak taktu? Raczej niestosowne określenie, ale trafiło do mediów. Brakiem taktu z kolei można nazwać wypowiedzi o powodzi, gdzie w obecności powodzian Komorowski z uśmiechem na twarzy stwierdził, że “ludzie są już oswojeni, obyci z żywiołem”.  Gdybym był jednym z powodzian, najprawdopodobniej zdrowo bym marszałkowi przyłożył. Ale mniejsza o to. Dla zainteresowanych zamieszczam także listę większości wpadek z ostatnich 2 miesięcy.

4) Polityka zagraniczna. Istotna jest wizja naszej polityki zagranicznej. Całe PO, jak i Bronisław Komorowski opowiadają się za dobrymi kontaktami z Rosja i Niemcami. Oczywiście w mediach do kamer mówią, że różnie ważne są dobre stosunki z NATO i siłą rzeczy z USA. Jednak wszystkich srok za ogon chwytać się nie da. Możemy być albo prorosyjscy, albo proamerykańscy. A działania PO wskazują nam raczej politykę zagraniczna skierowaną na Moskwę. Tylko dlaczego Komorowski i PO nie mówią tego wprost? Ja osobiście uważam, że z Rosją łączyła nas już przeszłość i wielkich korzyści z tego nie było. Czas zmienić sojusznika, a co najważniejsze… postawę naszej dyplomacji. Nie może być tak, że Polska godzi się na wszystko i nie wymaga nic w zamian. Obecny rząd popełnił kardynalny błąd, że za wysłanie wojsk do Afganistanu (co gdzieniegdzie nazywane jest “wycofaniem wojsk z Iraku”) nie wynegocjował praktycznie żadnych korzyści dla Polski.

5) Komitet poparcia kandydatów jest również istotny. Występują w nim różne autorytety, które mają przyciągać potencjalnych wyborców. Komorowskiego popiera spora rzesza aktorów, reżyserów i innej maści autorytetów, takich jak “prof.” Bartoszewski, który propaguje język agresji i nienawiści. Podobnie Andrzej Wajda, który nota bene ostatnio w Rosji odbierał nagrodę w wysokości 200 tys. dolarów za “walkę o prawa człowieka”. Nie wiem jakie p. Wajda ma na tym polu zasługi, jednak wydaje mi się, że w kraju mamy również inne zasłużone, ale nie nagrodzone osoby. Poza tym, przyznanie nagrody na kilkanaście dni po atakach na Kaczyńskiego, wyglądają dziwnie. Przynajmniej dla mnie. Wspomnę jeszcze tylko o tym, że wielu aktorów popiera Komorowskiego. Kilku pytanych przed kamerami dlaczego p. Komorowski, nie potrafili podać konkretnego argumentu. Nie wiem na ile byli oni faktycznymi zwolennikami Komorowskiego, a na ile obawiali się o swoją karierę (jakby nie patrzeć związaną z mediami prywatnymi, w tym TVN, Polsat). Jednak do mnie ten komitet kompletnie nie przemawiał. Tym bardziej, że Komorowskiego popierają także Niesiołowski i Palikot – orędownicy miłości w PO. Jednym słowem, uważam że Bronisław Komorowski nie nadaje się na Prezydenta. Nie ma wystarczająco klarownej przeszłości, nie jest dostatecznie przygotowany do objęcia tak ważnej funkcji w państwie, na każdym kroku popełnia gafy, w tym także pokazuje się jako człowiek grubiański. Ma poparcie w kręgach, które nie do końca do mnie przemawiają, a także odrębną od mojej wizję polityki zagranicznej. Można się ze mną zgodzić lub nie. Ale nikt nie może odebrać mi prawa głosu w wyborach na kandydata, który bardziej mi odpowiada. I Państwu też nie! Proszę to przemyśleć i z tego prawa skorzystać. Paweł Witkowski

O rosyjskiej milicji w kontekście Smoleńska

„Bluźnierczym i cynicznym” nazwał oficjalnie rzecznik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Rosji komunikat strony polskiej o zatrzymaniu trzech funkcjonariuszy Oddziałów Milicji Specjalnego Przeznaczenia jako podejrzanych o zabranie karty bankomatowej ze smoleńskiego pobojowiska. Zastosowana w tym wypadku patetyczna retoryka nie pozostawia wątpliwości, że Polacy sprofanowali element stanowiący część współczesnego rosyjskiego sacrum. Sfera ta, którą najprecyzyjniej, acz chyba paradoksalnie wolno określić mianem „świętości świeckiej”, obejmuje m.in. mitologię Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, oczywiście na wskroś „świętej” (swiaszczennoj). Wszelkie próby jej „przepisywania” są zamachem na podstawy aktualnej teologii kremlowskiej.

Polacy znowu niewdzięczni Abstrahując jednak od imperialnego zadęcia wypowiedzi przedstawiciela rosyjskiego MSW, czyż można sobie wyobrazić, aby teraz któryś z wiodących polskich polityków ośmielił się nazwać postępowanie Moskwy w jakiejkolwiek sprawie bluźnierstwem? Choćby tej dotyczącej masakry katyńskiej, wokół której pojawiło się na Wschodzie wiele matactw i dokonywanych za przyzwoleniem Kremla prób przeinaczania prawdy? Ależ to byłoby to dopiero bluźnierstwo. Wobec takiej niesłychanej zuchwałości Polaków cała Rosja zatrzęsłaby się z oburzenia. Cóż, rozgoryczenie Rosjan kolejną polską niewdzięcznością ostatecznie można zrozumieć. 8 maja Bronisław Komorowski osobiście przypinał rosyjskim milicjantom ze smoleńskiego lotniska medale zasługi. A dekorowanie orderami na Wschodzie traktowane jest bardzo poważnie. Ostatecznie okazało się, że omonowcy są czyści jak łza (swoją drogą, zastanawiające jest to współbrzmienie nazw OMON i ZOMO). Kartę bankomatową przywłaszczyli sobie, jak wiadomo, nie milicjanci, ale żołnierze. Wprawdzie z naszego punktu widzenia to wsio rawno – i jedni, i drudzy noszą na czapkach przecież ten sam znak imperialnego dwugłowego orła. Dlaczego bluźnierstwem ma być więc tylko niesłuszne oskarżenie rosyjskiego stróża porządku, ale już nie wysuwanie (całkowicie zresztą uzasadnionych) pretensji do jego kolegi z armii? Ano chyba tylko dlatego, że tej aszybce popełnionej przez Pawła Grasia nadano w Rosji niesamowity rozgłos medialny, zachęcając lud prawosławny do zapałania świętym gniewem na niewdzięcznych Polaków. Dyskretnie natomiast przemilczano kwestię rzeczywistych winowajców. Tymczasem, zapewne ku zdumieniu kremlowskich socjotechników, reakcja Rosjan była odmienna od spodziewanej. Dotąd w ich komentarzach związanych ze smoleńskim dramatem nie brakowało, oględnie mówiąc, różnorakiej krytyki Polaków, zaprawionej ironią, szyderstwem bądź, co tu owijać w bawełnę, po prostu szowinistyczną nienawiścią. Tym razem nieoczekiwanie internetowy motłoch wziął jednak naszą stronę. Najwyraźniej Rosjanie sami doskonale wiedzą, do czego zdolna jest ich milicja. To, że legawyje (legawce, w domyśle: psy – jedno z wielu potocznych określeń milicjantów) mogły bez mrugnięcia okiem zabrać własność ofiary z rozbitego samolotu, jest w Rosji oczywiste nawet dla dzieci podlegających nauczaniu początkowemu.

Z milicją lepiej nie zaczynać Pomimo wysiłków władz, starających się od lat poprawić wizerunek rosyjskich stróżów prawa, pozostaje on nadal fatalny. Wielu Rosjan bardziej obawia się milicjantów niż przestępców, a dla niemałej ich części oba te terminy są niemal synonimiczne. Struktury milicyjne obrosłe w tradycje sowieckie, a nawet przedrewolucyjne sprzyjają nadużyciom, korupcji i są parawanem dla popełniana rozmaitych przestępstw. – Reformę milicji należy prowadzić etapami – dowodził jeden z moich rosyjskich znajomych. – Pierwsze kilka etapów: na Kołymę, pieszo… Inny z kolei półżartem wyraził opinię, że smoleńscy omonowcy być może połakomiliby się na kartę do bankomatu, gdyby wiedzieli, do czego ona służy. O rozbestwieniu i niesłychanym poczuciu bezkarności umundurowanych musorow (śmieci) robi się w Rosji coraz głośniej. Cytowane są przypadki uwidaczniające, jak na dłoni szczególną mentalność mientow. 10 lutego br. chorąży milicji bez powodu pobił na przystanku autobusowym w Jekaterynburgu wykładowcę szkoły muzycznej, wykrzykując przy tym: – Znamy takich profesorków! Wszyscyście geje, a gejów my tłuczemy! Pod koniec grudnia 2009 roku pług śnieżny zahaczył o samochód osobowy i urwał boczne lusterko. Właściciel nissana, podpułkownik milicji, zastrzelił kierowcę pługa. W styczniu tego roku posterunkowy z Tomska pobił na śmierć eskortowanego do izby wytrzeźwień dziennikarza. Milicjant wyznał, że odreagowywał w ten sposób stres związany z niepowodzeniami w życiu osobistym. Szczególnie głośna była sprawa pijanego majora milicji Denisa Jewsiukowa, który przed ponad rokiem w moskiewskim supermarkecie zastrzelił dwie osoby i zranił sześć. Osobny rozdział to perypetie z rosyjską drogówką. Nie ma chyba w Rosji kierowcy, który nie zapłaciłby haraczu funkcjonariuszom GIBDD (Głównego Inspektoratu Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego), zatrzymujących pojazdy pałkami w biało-czarne pasy. Ich aktywność wzrasta w drugiej połowie miesiąca, gdy kończą się pieniądze z wypłaty. Latem ubiegłego roku w Buriacji dwóch milicjantów ścigało traktor, gdyż kierujący nim wydawał się nietrzeźwy. Traktorzysta zdołał zbiec, ale stróże porządku wyładowali swoją wściekłość na maszynie, którą zniszczyli doszczętnie kowalskimi młotami. Dwa miesiące temu młodszy oficer z podmoskiewskiego GIBDD kontrolował autobus wiozący pasażerów z Kaukazu. Jednemu z nich zabrał torbę, w której było kilkanaście paczek banknotów o wartości ponad 200 tysięcy euro. Milicjant bez słowa upchał pieniądze po kieszeniach munduru, a kiedy właściciel zaczął protestować, rzucił mu kilka zwitków, zabierając jednak ponad połowę łupu. Na początku czerwca dwaj sierżanci z Sankt Petersburga dogonili biznesmena, który (z dozwoloną prędkością) wyprzedził wóz patrolowy, pobili nieszczęśnika, ograbili, a gdy zdołał uciec, spalili jego auto. To wszystko jednak drobiazg w porównaniu z prawdziwym antymilicyjnym powstaniem, jakie ostatnio rozpętał na rosyjskim Dalekim Wschodzie były komandos Roman Muromcew wraz ze swoim oddziałem partyzanckim. W kwietniu zażądał w listach przesłanych do lokalnych władz zwolnienia ze służby skorumpowanych szefów milicji Kraju Nadmorskiego. Ponieważ nikogo nie zdymisjonowano, miesiąc temu Muromcew rozpoczął akcje zbrojne. Po napadzie na prowincjonalny posterunek dwukrotnie ostrzelał milicyjne radiowozy. Setki rosyjskich omonowców skierowano do wielkiej obławy przeciwko grupie Muromcewa (która liczy być może nawet 30 osób), angażując również helikoptery i czołgi. Podobno rebelianci planują marsz na Władywostok, a niejeden z mieszkańców rosyjskiej prowincji, sam doświadczywszy krzywd od milicjantów lub przynajmniej doskonale znający milicyjną moralność, z pewnością w duchu sprzyja buntownikom.

Od indyków do rowerów W każdy czwartek wychodzi w Rosji gazeta „Tarcza i Miecz”, wydawana przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i rozprowadzana wśród milicjantów, pełna wzniosłych, a nawet tkliwych tekstów o poświęceniu pracowników organów ochrony prawa. Symbole tarczy i miecza to także emblemat KGB, wydzielonego z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ZSRS w 1954 roku. Nic zatem dziwnego, że postać czekisty Włodzimierza Putina łączona jest z najszerzej pojętym etosem milicyjnym, podczas gdy Dymitra Miedwiediewa przedstawia się na ogół jako wyraziciela wpływów kół wojskowych. Być może ta antymilicyjna nagonka jest częścią rywalizacji pomiędzy premierem a prezydentem, podobnie jak nerwowe reakcje Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na wszelką krytykę. Tak czy inaczej notowania Putina w rankingu popularności wśród Rosjan dość wyraźnie spadają. Okradanie ofiar katastrof świadczy niewątpliwie o ciemnej stronie ludzkiej natury, nie jest wszakże niczym wyjątkowym. Takie zdarzenia miały miejsce choćby po tragedii w Lesie Kabackim. A grabieżcze skłonności rosyjskiej armii są powszechnie znane. Zresztą przysłowiowy przemarsz wojska, zwłaszcza obcego, z reguły powodował spustoszenie wśród dóbr posiadanych przez ludność dotkniętą takim nieszczęściem. Różna była tylko skala tego procederu i sposoby jego realizowania. „Potopowi” Szwedzi ogołacali nas systematycznie i ze znawstwem. Maniera rosyjska (sowiecka) była o wiele bardziej spontaniczna. Podług znanej anegdoty, marszałek Aleksander Suworow, czczony współcześnie w Rosji (ale również w czasach sowieckich) jako wzór cnót wojennych, już podczas szturmu warszawskiej Pragi w 1794 roku zachachmęcił dwa indyki, obłudnie tłumacząc swój postępek zamiarem ocalenia ptaków z rzezi. Czerwonoarmiści cenili sobie najbardziej rowery, zegarki oraz akordeony. Formalnie dowództwo zabraniało żołnierzom bogacenia się kosztem ludności „oswobadzanej”, faktycznie jednak na umiarkowane jej eksploatowanie patrzono przez palce. Państwo sowieckie miało bowiem swoje własne plany: po zakończeniu wojny w zakrojonej na olbrzymią skalę akcji „Konwój” odprawiono z Niemiec do ZSRS co najmniej 20 tysięcy składów pociągów. To, co wiozły, określane było przez Rosjan jako reparacje wojenne. Wędrowały na Wschód całe wyposażenia fabryk. Wywózka trwała do 1953 roku, a zatem jeszcze cztery lata po powstaniu Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Grabiono także dawne tereny niemieckie. Z Dolnego Śląska, kiedy było już wiadomo, że przypadnie on Polsce, „sojusznicy” zabrali na przykład sporo kilometrów kolejowej trakcji elektrycznej wraz z wyłamanymi słupami. Oprócz zwykłych szeregowych, amatorami łatwych łupów byli także sowieccy dowódcy, którzy łasili się na luksusowe auta i kosztowności, ale nie pogardzili również – jak wykazały rewizje przeprowadzone w domach nazbyt pazernych generałów – kilkoma tuzinami szelek i pompek rowerowych. Wojciech Grzelak

Inne spojrzenie na gaz łupkowy

Będziemy drugą Norwegią! – obwieścił z entuzjazmem Radosław Sikorski, choć nie zakończyły się jeszcze odwierty mające rozstrzygnąć, ile jest gazu łupkowego w Polsce. Choć już za Peerelu mówiło się, że posiadamy czarne złoto, zasoby gazu są ponoć wystarczające do uczynienia z Polski prawdziwego potentata. Stało się wreszcie to, na co od dłuższego czasu liczyła cała klasa polityczna. A przynajmniej nikt już nie wyobraża sobie innego scenariusza niż ten, w którym światowi potentaci, tacy jak: Chevron, Exxon czy ConocoPhillips, uruchamiają w Polsce szyby wiertnicze i płacą za ten przywilej miliardowe podatki. Co prawda drugą Norwegią mamy się stać dopiero za 10-15 lat, ale na taki festiwal warto czekać i pół wieku.

Nie trzeba liczyć się z poddanymi Wśród libertarian znane jest powiedzenie, że państwo, które posiada spore zasoby surowcowe, nie musi liczyć się ze swymi poddanymi. Najlepszym tego przykładem był ZSRS, który panując nad całą północną Azją, handlował wszystkimi surowcami, jakie tylko zna tablica Mendelejewa. Zauroczeni ilością dostępnych im złóż włodarze tego państwa urządzili swoim rodakom takie bachanalia, że uran musieli wydobywać więźniowie z łagrów. Na szczęście jednak państwowe „firmy”, takie jak PGNiG, nie dostały monopolu na wydobycie, lecz jedynie kilkanaście licencji. Resztę dano grubym rybom z Zachodu, które mają się stać dla Polaka dojnymi krowami. Aż strach pomyśleć, co się teraz musi dziać w głowach polityków, którzy za gazowe pieniądze będą mogli spełnić niemal wszystkie swoje pomysły. Roman Giertych dałby każdej rodzinie takie becikowe, że z dostatku nikomu już by nie przyszło do głowy spłodzenie drugiego dziecka. Jarosław Kaczyński wykupiłby od „obcego kapitału” wszystkie fabryki, Aleksander Kwaśniewski dałby więcej pieniędzy na NFZ, żeby uleczono go wreszcie z jego tropikalnej choroby, a Donald Tusk wykupiłby wszystkim gospodarstwom domowym darmowe odbiorniki TVN24.

Znieczulający zastrzyk Na cokolwiek jednak przeznaczono by te pieniądze, warto pamiętać, że nie byłyby one dla Polski dobrodziejstwem, lecz jedynie zastrzykiem znieczulającym na kilka lat. Polska mogłaby stać się z dnia na dzień krajem zamożnym, nawet zamożniejszym od Norwegii, z całkowitym pominięciem odkrycia gazu łupkowego. Aby to osiągnąć, należałoby sprywatyzować szpitale, drogi, porty lotnicze, ogrody zoologiczne, uczelnie, szkoły, mieszkania, elektrownie, sądy, policję, komunikację autobusową i koleje, teatry, kina, oczyszczalnie ścieków, urzędy statystyczne i licencyjne, miasta, wsie, pocztę, banki i wiele, wiele innych rzeczy. Po co jednak miałby ktoś to robić, skoro niedługo będzie gaz? Niestety, obserwując obecny stan polskiego społeczeństwa, można się spodziewać, iż zamiast drugiej Norwegii będziemy mieli w Polsce drugą Arabię Saudyjską.

Norwegia była krajem zamożnym na długo przedtem, zanim w 1968 roku odkryto na jej wodach terytorialnych ropę. Już w XIX wieku rozwijała się w szalonym tempie i zaliczana była do najbogatszych krajów świata. W odróżnieniu od niej, Arabia Saudyjska to kraj, który przed nastaniem „ery ropy” nie zaliczał się do przodowników w dziedzinie wolnego rynku. W związku z tym zyski z wydobycia ropy przypadły przede wszystkim szejkom, którzy od czasu do czasu lubią zjawić się ze swoją ogromną świtą w jakimś cywilizowanym kraju i obnosić się ze swym bogactwem. W identyczny sposób zachowują się rosyjscy oligarchowie gazowi, którzy kupują sobie kluby piłkarskie albo linie lotnicze.

Interwencja państwa Zakres interwencji państwa w gospodarkę i system koncesjonowanych przedsiębiorców, z którym mamy do czynienia w Polsce, sprawia, iż bardzo prawdopodobne wydaje się, że nasz kraj również czeka proces wykształcenia się drugiego rzutu oligarchów. Wielkie koncerny będą wszak potrzebowały pośredników w dystrybucji i eksploatacji, a odwierty nie będą przecież robione na ziemi niczyjej. Do tego trzeba będzie powołać specjalne ciało nadzorcze, może nawet całe Ministerstwo ds. Gazu Łupkowego? Być może ruszy w końcu także prywatyzacja PGNiG, oczywiście z odpowiednim zapisem w ustawie, żeby pewna gwarantowana pula akcji trafiła do „polskich przedsiębiorców”? Z całą pewnością można orzec, że będzie się działo w tej branży niezmiernie dużo… Jakub Woziński

Europejska reforma lecznictwa W polskim Ministerstwie Zdrowia zawrzało. Parlament Europejski pracuje nad dyrektywą pozwalającą każdemu mieszkańcowi państwa członkowskiego Unii na swobodne leczenie ambulatoryjne w całej Europie, co wg polskiej minister zdrowia ma rozsadzić polski system lecznictwa. Nie wszystko, co przychodzi z Unii, jest z założenia złe. Wiele przepisów (choć szkoda, że w ogóle jest ich tak dużo) dąży do tego, by uwolnić rynek i zwiększyć swobodę wyboru. Podobnie jest z nową dyrektywą o transgranicznej opiece zdrowotnej.

Założenia reformy Dyrektywa zakłada, że każdy mieszkaniec państwa członkowskiego Unii Europejskiej będzie miał swobodny dostęp do leczenia ambulatoryjnego na terenie Unii, a jego ubezpieczyciel (w przypadku Polaków – Narodowy Fundusz Zdrowia) będzie musiał mu zwrócić koszty leczenia, na jakie wycenia dany zabieg w umowach z podpisanymi przez siebie placówkami. Przykładowo: jeżeli w Polsce NFZ zabieg wstawienia endoprotezy wycenia na ok. 7 tysięcy złotych, a w kolejce trzeba czekać trzy lata, to pacjent będzie mógł udać się do innego państwa, gdzie przeprowadzi dany zabieg i pokryje go całkowicie z własnej kieszeni. Natomiast NFZ będzie musiał mu zwrócić 7 tysięcy złotych (nawet jeśli koszty takiego zabiegu wyniosą równowartość 10 tysięcy złotych). Na razie dyrektywa dotyczy tylko leczenia ambulatoryjnego, czyli prostszych zabiegów. Szczegółowe przepisy zostaną dopracowane dopiero na jesieni, gdy w Parlamencie Europejskim odbędzie się drugie czytanie projektu. Z punktu widzenia efektywności rynku ważne jest przede wszystkim, żeby dyrektywa objęła swoim zasięgiem nie tylko placówki zagraniczne (bez względu na obywatelstwo leczącej się osoby), ale również prywatne we własnym kraju pacjenta. Takie rozwiązania pozwolą na swobodny wybór przez pacjenta miejsca leczenia – bez względu na formę własności (prywatną czy państwową) oraz na to, czy urzędnicy z NFZ podpisali z daną placówką umowę, czy też nie.

Biurokracja w ministerstwie Właśnie tego ostatniego najbardziej obawia się pani minister Ewa Kopacz. Ministerstwo Zdrowia ma dostatecznie dużo problemów z ogarnięciem swojego podwórka, na którym jedynym powszechnym (dostającym przymusowe składki zdrowotne pobierane z wynagrodzeń Polaków) ubezpieczycielem jest Narodowy Fundusz Zdrowia. Wejście takiej dyrektywy w życie oznacza dodatkową pracę przy obsłudze tej grupy klientów, którym znudzi się czekanie na zabieg w Polsce. Będzie to wymagało dodatkowych przepisów, rozporządzeń oraz przede wszystkim reformy systemu na bardziej przejrzysty i w większym stopniu skierowany do pacjenta. Ministerialnych urzędników, z Ewą Kopacz na czele, najbardziej przeraża fakt, że pacjenci będą mogli samodzielnie wybrać placówkę leczenia – i to nawet spośród tych, z którymi NFZ nie podpisał umów. Pani minister ma świadomość, że popyt ze strony Polaków na usługi medyczne za granicą nie powinien być wysoki, gdyż będzie ograniczony przez koszt takiego leczenia. Może się jednak zdarzyć, że przy niektórych leczeniach ambulatoryjnych, gdzie kolejki oczekujących na zabieg są najdłuższe, Polacy mogą wybrać zabiegi za granicą, szczególnie w państwach o zbliżonym koszcie usług (kraje bałtyckie, Czechy i Słowacja). Dotychczas polskie placówki, dogadane z urzędnikami NFZ, miały monopol, co oczywiście skutkowało totalnym bałaganem i całkowitym lekceważeniem pacjentów. Ci, nie mając żadnego wyboru, mogli co najwyżej ponarzekać w poczekalni, przełknąć gorzką pigułkę i pogodzić się z tym stanem. Jeżeli dyrektywa, której wprowadzeniu sprzeciwia się między innymi Polska, wejdzie w życie, pacjent będzie miał swobodny wybór. Będzie mógł udać się na zabieg do innego kraju – tam, gdzie kolejki będą krótsze.

Pacjent – nasz pan Wydaje się, że nasza minister bardziej obawia się policzka ze strony pacjentów, którzy masowo udadzą się na leczenie do innych państw, niż faktycznie jakiegoś wielkiego wypływu pieniędzy. Wg wstępnych szacunków ministerstwa, działanie tego typu dyrektywy mogłoby spowodować koszt ok. 3-4 miliardów złotych (budżet całego NFZ to ok. 53 miliardów złotych) oraz wydłużenie kolejek. Ale jeżeli dyrektywa wejdzie w życie i dodatkowo zrówna w prawach wszystkie placówki, bez względu na formę własności, może okazać się, że Polacy dostaną swobodny wybór miejsca leczenia bez względu na to, czy urzędnicy z NFZ z danym ambulatorium podpisali umowę, czy nie. To jest faktyczny straszak dla minister zdrowia, ponieważ zabiera urzędnikowi władzę nad pacjentem. NFZ będzie musiał wybranemu przez pacjenta miejscu leczenia wypłacić ustaloną przez siebie stawkę. To wolny rynek, czyli tysiące pacjentów, ustali, które placówki są dobre, a które złe. Urzędnicy z NFZ staną się tylko wykonawcą decyzji podejmowanych na najniższym szczeblu, czyli przez osoby najbardziej zainteresowane swoim leczeniem. A dodatkowo ci pacjenci będą musieli najpierw zapłacić z własnej kieszeni, w związku z czym będą sprawdzać ambulatoria również pod względem kosztów przeprowadzanych zabiegów. Skończy się lekceważenie pacjentów, ustawianie ich w długich kolejkach oraz świadczenie byle jakich usług pozamedycznych (np. umawianie na jedną godzinę wszystkich pacjentów, którzy później czekają i kłócą się, kto następny wchodzi do gabinetu). Pacjent zacznie być traktowany prawie jak klient. Piszę zupełnie świadomie „prawie”, bo nie mam złudzeń, że tego typu działania całkowicie naprawią nasz system ochrony zdrowia. Ten ostatni może działać efektywnie tylko poprzez wprowadzenie całkowitej, niekontrolowanej przez państwo konkurencji w systemie ubezpieczeń zdrowotnych wraz z prawem każdego Polaka do odmowy ubezpieczenia. Dopiero taki system byłby efektywny i w całości oddany pacjentowi. Ale jak się nie ma, co się lubi – to się lubi, co się ma. Obecne założenia przygotowane przez Parlament Europejski idą w dobrym kierunku i chociaż w jakimś minimalnym stopniu stawiają wyżej pacjenta niż urzędnika ubezpieczalni. Nie ma się też co dziwić, że Ewa Kopacz jest przeciwko – odebranie monopolu urzędnikom Narodowego Funduszu Zdrowia, choćby w tak minimalnym stopniu jak wybór ambulatorium, to odebranie części niczym nieograniczonej (poza środkami wymuszonymi od wszystkich podatników) władzy nad systemem opieki zdrowotnej w Polsce. Należy mieć tylko nadzieję, że polscy pacjenci swoją szansę wykorzystają i pokażą żółtą kartkę obecnemu, na wskroś socjalistycznemu ułożeniu służby zdrowia.

Szansa dla rynku i biedniejszych pacjentów Nowa dyrektywa to także plusy dla osób, których nie będzie stać na wyłożenie pieniędzy z góry, a później czekanie na refundację z NFZ (chociaż prawie pewne jest, że i z tym problemem rynek sobie poradzi – poprzez nisko oprocentowane pożyczki lub odroczone przez prywatne ambulatoria terminy płatności). Osoby chcące leczyć się poza systemem po prostu odciążą kontrolowany przez NFZ rynek i zwolnią miejsca w kolejkach. Dodatkowym plusem może być rozwój prywatnych ambulatoriów nastawionych na zagranicznych pacjentów. Dla Polaka refundacja z NFZ może nie wystarczyć na leczenie w Niemczech czy Wielkiej Brytanii, jednak dla Anglika czy Niemca leczenie w Polsce może już spokojnie się zwrócić. Można także liczyć, że w dłuższej perspektywie powstanie w Polsce normalny system prywatnej opieki zdrowotnej, początkowo nastawionej na zagranicznych klientów, ale służących również polskiemu pacjentowi (dyrektywa wprowadza zakaz jakiejkolwiek dyskryminacji ze względu na obywatelstwo czy też stosowania wobec zagranicznych klientów jakichś przywilejów). Miejmy nadzieję, że nowa dyrektywa unijna to tylko początek odgórnego ograniczenia państwowych służb zdrowia. Następne w kolejności powinno być objęcie podobnymi przepisami całego rynku zdrowotnego, a później przełamanie monopoli państwowych ubezpieczycieli i wprowadzenie wolnorynkowych zasad w całym sektorze (z możliwością nieubezpieczania się z pełną tego świadomością). Jedyne zagrożenie, jakie niesie za sobą ta dyrektywa, to stworzenie pewnego precedensu wtrącenia się w dziedzinę, która dotychczas była całkowicie oddana w gestię państw narodowych (to może być istotny argument “kontra”). Mimo iż założenia są dosyć rozsądne i służą pacjentowi, należy obawiać się, że jeżeli dziś Unia Europejska ureguluje system ambulatoriów w Europie, to jutro może zechcieć wejść w dalsze kompetencje państwa – dotyczące systemów emerytalnych, wysokości podatków dochodowych czy armii. I chociaż przepisy dotyczące ambulatoriów są sensowne, nigdy nie wiadomo, w którą stronę w przyszłości zawieje wiatr historii i co szykuje dla nas unia. Chociaż w niektórych dziedzinach trudno już sobie wyobrazić jeszcze więcej socjalizmu, to inwencja brukselskich urzędników nie zna granic i jeszcze niejeden raz nas zaskoczą. W czasach, gdy w Stanach Zjednoczonych dąży się do scentralizowania i przymusu w służbie zdrowia, cieszy taka mała iskierka w Europie, która rozpoczyna odwrotny kierunek. Nie dziwi również, że minister zdrowia z „liberalnej” Platformy jest całkowicie przeciwna: w końcu polskie elity przyzwyczaiły się dostawać z Brukseli tylko dyrektywy rozszerzające ich władzę nad obywatelem – przeciwko innym protestują. Marek Langalis

A jeśli Jarosław Kaczyński wygra? Prawdę mówiąc nie wierzę, aby Jarosław Kaczyński wygrał wybory prezydenckie, a to z tego powodu, że ma nazbyt duży elektorat negatywny, by osiągnąć sukces w drugiej turze. Mimo to scenariusz taki należy brać pod uwagę, gdyż jego główny kontrkandydat – Bronisław Komorowski – do orłów intelektu, dowcipu i pijaru z pewnością nie należy. Poza tym nie zdziwiłbym się, gdyby po pierwszej turze wypłynęły jakieś „haki” na Komorowskiego – w końcu sztabowcy PiS nieraz już takie zagrywki stosowali, a wymienić tu można pamiętny przykład z „dziadkiem z Wehrmachtu”.

Cóż by się stało, gdyby Kaczyński wygrał te wybory? Po pierwsze – nie wierzę, że spowodowałoby to utratę przez niego kontroli nad PiS. Jest wprawdzie ładny obyczaj, że prezydent jest bezpartyjny, czyli zawiesza swoje członkostwo w partii, która go popiera, ale nie w tym przypadku. Po katastrofie smoleńskiej nie ma fizycznie komu zostawić Prawa i Sprawiedliwości, więc zapewne go nie zostawi. Poza tym ma obsesję spisków i WSI, a więc nie mógłby nikomu zaufać i powierzyć mu partii bez ryzyka, że przejmą ją „agenci” i niezdefiniowane „wrogie siły”. Z tego powodu ci, którzy liczą, że Kaczyński zostawi PiS, to zaś spowoduje upadek partii pozbawionej „nieomylnego przywódcy” – mylą się.

Kaczyński wie, że wyrzucił ze swojej partii wszystkich o IQ wyższym od przeciętnego i że nie ma komu partii zostawić. Nie miejmy złudzeń: zwycięstwo Kaczyńskiego nie jest szansą dla odrodzenia się prawicy na prawo od PiS. Gdyby partią mieli kierować Kuchciński z Brudzińskim… Tak, wtedy dla prawicy szansa byłaby – i to całkiem spora. Ale nie będą nią kierować.

Po drugie – nie mam wątpliwości, że zwycięstwo Kaczyńskiego to nie koniec bitwy, ale jej początek. Nie bardzo wierzę, że prezes PiS ma ochotę zostać prezydentem RP tylko po to, aby oglądać przysłowiowe już żyrandole. Przeciwnie – myślę, że to dopiero początek wielkiego planu politycznego. Celem Jarosława Kaczyńskiego nie jest Pałac Prezydencki, ale przejęcie władzy w Polsce, czyli utworzenie rządu. Co więc zrobiłby prezydent Kaczyński? Krok pierwszy został już zapowiedziany przez Kaczyńskiego-kandydata: utworzenie wspólnego rządu z Platformą Obywatelską. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że Donald Tusk propozycję tę odrzuci. Przecież tak naprawdę rządu takiego nie chce ani PiS, ani PO. Wprawdzie obydwu partii nie dzielą poważne różnice ideowe – gdyż żadnej z nich nie przyświecają jakiekolwiek idee – ale poziom osobistego skonfliktowania obydwu liderów uniemożliwia im już współpracę polityczną. Kaczyński zaproponuje jednak Tuskowi koalicyjny rząd, aby mieć alibi przed swoimi wyborcami, zanim uczyni krok drugi. Jaki to będzie krok? Musi stworzyć koalicję większościową w Sejmie. Tę zaś może mu dać wyłącznie sojusz PiS z PSL oraz SLD. PiS w koalicji z SLD? Nie wierzycie Państwo? A to zobaczcie sobie, jaka koalicja rządzi dziś w TVP, kto ma biurko w biurko na Woronicza? Postkomuniści i antykomuniści razem zarządzają socjalistycznym reliktem w postaci telewizji „publicznej”. Jest zresztą od dłuższego czasu sporo sygnałów ze strony PiS i SLD, że taka koalicja jest możliwa. Sygnały takie puszczają z PiS Adam Hofman, Adam Lipiński, a ostatnio także Paweł Kowal. Wszyscy wymienieni zgodnie sugerują, że już „nie brzydzą się” koalicją z postkomunistami. Charakterystyczne jest też zachowanie Napieralskiego, który wiele manewrów politycznych robi takich jak Jarosław Kaczyński. W moim przekonaniu obydwaj panowie są już „dogadani”. Ktoś powie, że taki sojusz jest niemożliwy, gdyż wyborcy PiS nie darowaliby tego swoim liderom. Z argumentem tym kompletnie się nie zgadzam. Po pierwsze – elektorat PiS przypomina mi apokaliptyczną sektę polityczną, gdzie panuje autentyczny religijny kult Kaczyńskiego. A ten zahipnotyzowanym i rozhisteryzowanym wyborcom łatwo wciśnie jakiś kit. Już mam nawet motyw przewodni dla Kaczyńskiego: „PiS zdecydował się na historyczny kompromis z SLD. Weszliśmy w sojusz z lewicą, bowiem jej lider Napieralski nie był w PZPR, to przedstawiciel pokolenia, które nie jest obciążone komunistyczną przeszłością. SLD to polska lewica. Trzeba więc zawrzeć sojusz z patriotyczną lewicą przeciwko postkomunistycznej PO, która broni układu i ma liczne powiązania z dawnymi służbami”. Zawsze też można ogłosić, że sojusz PiS i SLD to wielka koalicji partii głoszących hasło „Polski solidarnej” przeciwko „bezbożnemu liberalizmowi rządu Tuska”. Mówiąc szczerze, uważam, że na koalicji takiej PiS straciłby nie więcej niż 2-3% elektoratu. Tak, straciłby tych najbardziej ideowych antykomunistów; tych, co na rozmaitych forach internetowych wyzywają krytyków PiS i Kaczyńskich od „agentów”, „sowieckich agentów”, „agentów WSI”, domagając się natychmiastowej lustracji wszystkich oponentów Jarosława Kaczyńskiego. Coś wiem o tej ekipie, ponieważ – jako krytyk PiS – też jestem przez to towarzystwo obrzucany obelgami i pomawiany o agenturalność. Powiem tak: koalicja PiS-PSL-SLD byłaby dla Polski gorszą katastrofą niż pijarowski rząd Donalda Tuska. Jednak dużo bym dał, żeby zobaczyć miny i komentarze tego internetowego pisowskiego czambułu, gdy ich Słońce Antykomunizmu znajdzie się w koalicji rządowej ze zwykłymi komuchami.

Czy to polityczna fantastyka? Nie sądzę. Gdy pytam o taki scenariusz moich kolegów z PiS, milczą, są mocno zakłopotani. Kiedy pytam moich kolegów z lewicy, nie ukrywają, że już czekają na wspólne rozdanie stołków wespół z „kolegami-socjalistami z PiS”. Jeśli Jarosław Kaczyński wygra, to zagra ten wariant. Pytanie jest inne: czy zdecyduje się na to już przed wyborami parlamentarnymi, czy zaczeka jeszcze rok i po wyborach do Sejmu skorzysta z prezydenckiego uprawnienia do wyznaczenia premiera? Moim zdaniem, zrobi ten manewr za rok, po wyborach do Sejmu. Kogo wtenczas wyznaczy? Zapewne Waldemara Pawlaka (tak, tego z „Nocnej zmiany”). Dlaczego? Aby odciągnąć PSL od koalicji z PO i utworzyć razem rząd PSL-PiS-SLD. Teraz Państwo rozumiecie, dlaczego w drugiej turze nie zagłosuję na Jarosława Kaczyńskiego… Adam Wielomski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
6 11 209 lacina id 43516 Nieznany (2)
N 209 08 Figlerowicz
Mazowieckie Studia Humanistyczne r2003 t9 n1 2 s199 209
17 209 221 Mechanical Study of Sheet Metal Forming Dies Wear
209 Komputerowa analiza automatów skończonych
209
Biuletyn Sądu Najwyższego Nr 209 z dnia 12 marca 2009 r, Prawo
209
209-05, Nr ˙wicz.
cwiczenie6 209
209 4, ˙wiczenie I - elektryka
209-02, Wyznaczanie sta˙ej Boltzmanna z charakterystyki tranzystora.
209 11 16 Odpowiedzialność karna żołnierzy
209
209+ 282 29
Fizyczna I termin 22 VI 209, Fizyczna I termin 22 VI 209
ICh S przenikanie ciepla id 209 Nieznany
209
Mój portfel z 24 października 08 (nr 209)
209, Tabela

więcej podobnych podstron