667

Feministka - wywiad z Kazimierą Szczuką Z Kazimierą Szczuką, historyk literatury, feministką, osobowością telewizyjnego programu "Dobre ksiażki" rozmawia Katarzyna Bielas Katarzyna Bielas: Kiedy oglądałam pierwszy program telewizyjny "Dobre książki", miałam wrażenie, że Witold Bereś i Tomasz Łubieński, którzy wraz z Tobą dyskutują o nowościach wydawniczych, próbowali nie dopuścić Cię do słowa. W następnych odcinkach to się zmieniło. Co się stało? Kazimiera Szczuka: Myślę, że zachowywali się tak, jak się zachowują mężczyźni dyskutujący z kobietami. Nie chcę sobie pochlebiać, ale przypuszczam, że miałam tam występować, jako miła, przyjemnie wyglądająca, bezproblemowa, inteligentna kobieta. A ja, zaprawiona w bojach na seminarium prof. Marii Janion, wychowana do mówienia, sporu, refleksu w dyskusji, zaczęłam walczyć o to, żeby powiedzieć to, co chcę powiedzieć. I okazało się, że program czerpie swoją energię właśnie z tego zderzenia. Chodzi o to, że na styku ról przypisanych mężczyznom i kobietom wytwarza się napięcie. Kiedy wychodzę z roli potakującej, uśmiechającej się kobiety, od razu robi się ciekawie. Ludzie na ogół odbierają program, jako ten, w którym dziewczyna, kobieta, baba kłóci się z facetami. Występowanie w telewizji niewątpliwie jest okazją, żeby głosić "słowo boże", ale robię to, dlatego, że ja tak czytam. Czytając, stosuję krytykę feministyczną, bo mam takie zainteresowania. I jestem przekonana, że rozmowa dzięki temu staje się głębsza.
Masz w ręku konkretne narzędzie. Twoi partnerzy w dyskusji - nie. Nie obawiasz się jednostronności? To nie jest tak, że ja mam w kieszeniach swoje wytrychy, jadę ciężarówą i jak tylko mi się coś wyda podobne, od razu staję i piłuję. To byłby straszny błąd. Staram się być uważna, szukać dojścia do tekstu, który czytam. Zwracam jednak uwagę, kiedy męski sposób widzenia przedstawia się, jako uniwersalny. Nie zawsze tak jest. Kiedy mówię o poezji Miłosza, nie mówię o patriarchacie. Na seminarium prof. Janion w Szkole Nauk Społecznych przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN tworzymy z koleżankami, jak to mówimy, lożę feministek. Profesor wykłada, a my - przyznaję - tylko czekamy, że będzie tam coś dla nas. Czekamy, a tu często po prostu nic nie ma. Czasem jednak wystarczy tylko pstryknąć w jakieś miejsce i tekst fenomenalnie się otwiera. Nagle się okazuje, że coś, co wydaje się perspektywą uniwersalną, nawet metafizyczną, wykłada się na sprawach związanych z płcią, na relacjach między płciami. To może być Krasiński, może być Iwaszkiewicz. Ja nie mam nic przeciwko temu, żeby mężczyźni mówili to, co myślą, szczerze. O kobietach, o świecie, o wartościach, ale niech będzie jasne, że mówią to w swoim imieniu. Prof. Janion mówi, że kobietom na jej zajęciach dopiero po jakimś czasie przechodzi strach przed mówieniem.

Jak im w tym pomaga? Moim zdaniem to jest efekt cierpliwości. Ona regularnie, co tydzień, pracuje oddzielnie z każdą dziewczynką, która ma referat. Daje jej poczucie bezpieczeństwa, przyzwolenie. Poza tym wydaje mi się, że Profesor przestała przejmować się tym, że chłopcom może być przykro. Bo na ogół na takich zgromadzeniach gadają tylko kolesie, a pasje dziewczyn idą trochę na bok. One mają słuchać, mogą najwyżej coś streścić. Potem często dzieje się tak, że dziewczyny swoje zainteresowania intelektualne kanalizują w miłości - zdolna dziewczynka zakochuje się w chłopaku, którego uważa za ucieleśnienie własnych ambicji. Wiem, co mówię, sama taka byłam. Wydaje mi się, że dzięki temu seminarium stałam się pełnoprawną uczestniczką sfery publicznej. Wprawdzie, jako dziewczynka nigdy nie bałam się mówić, ale potem - w wielu sytuacjach szkolnych, akademickich, publicznych - mówiąc, czułam się jak natręt. Wydawało mi się - i pewnie wiele osób tak mnie widzi - że jak zaczynam dużo mówić, to jest to po prostu nie na miejscu.
Nie bałaś się mówić, nie byłaś nieśmiała, to już coś. Miałam dwie siostry, koleżanki, to dawało siłę. Grupa kobiet wokół mnie była zawsze ważna, ale jednocześnie wierzyłam w gorszość kobiet. I na pewno maksymalnie idealizowałam facetów. Długo wydawało mi się, że muszę połączyć się w parę, żeby stać się wartościowym człowiekiem.

Próbowałaś identyfikować się z chłopcami? Trochę. Identyfikować się z płcią kobiecą we wzorach, które istnieją, jest ciężko. Oczywiście miałam fantazje, że chcę być królewną. Mieć długie sukienki, odrzucać włosy, najchętniej długie, których zresztą nigdy nie miałam. Ale tak naprawdę cudowne było to, co robili chłopcy. Nigdy jednak nie byłam typem chłopczycy, byłam taką ćwiaruską, bojącą się, niewysportowaną, dupowatą. W szkole, w czasie lekcji, chciałam jednak walczyć o ważność. Pamiętam, że w ósmej klasie pobiłam kolegę, który powiedział - o mnie i o siostrach - że jesteśmy Żydówy.
Jak myślisz, to poczucie gorszości kobiet wzięło się z domu? Oj, u mnie w domu było okropnie. Jestem chora, kiedy o tym mówię. Konflikty, awantury, totalne niedopasowanie rodziców. Pamiętam, jak ojciec mówił: "Dzieci, nie małpujcie tej dziczy". Do dziś nie wiem, jaką dzicz miał na myśli. Prawdopodobnie chodziło o to, że wszystkiemu jesteśmy winne my, nieletnie sprawczynie chaosu. Moja siostra Marysia pierwsza z nas zaczęła się interesować psychoterapią. Dzięki niej rozumiem, że tych rzeczy nie powinno się ukrywać. Przykro jest kalać własne gniazdo, ale naprawdę byłam wychowywana w dość piekielnym domu. Mama, lekarka, pracowała na dwa etaty. Była bardzo dzielna. Ale jako kobieta - upodlona.
W jakim sensie? Zaharowana? Też, chociaż na ogół wspierała ją gosposia. Po prostu mama nie była przez ojca szanowana. Mój ojciec często wygłaszał opinie na temat tego, jakie kobiety powinny być. Być kobietą - według niego - to znaleźć jakąś magiczną formułę, żeby nie być jak te idiotki z lokami, a jednocześnie być "taką elegancką". To jakiś niezgłębiony, niedościgły wzór. No, może jest nim jego siostra, Wanda Szczuka, ale jej też potrafił dokuczać. Bliska ideału była też moja babcia Maria Winawerowa, mama mojej mamy. To był puchar przechodni, który ojciec przyznawał i odbierał. Otrzymywała go kobieta okopana we własnej wielkości, generalnie chodziło jednak o to, żeby miała styl czapkujący mojemu tacie. Moja zagoniona mama taka nie była, wychowywała trzy dziewczynki, które dosyć wcześnie zaczęły być niegrzeczne. A skądinąd to wmawiano nam, że jesteśmy niedorozwinięte, potworne.

Co było wolno, czego nie w domu mecenasa Stanisława Szczuki? Nie wolno było np. być w harcerstwie, bo to byli czerwoni, a nam nie wolno było z czerwoną hołotą się mieszać. A czerwoną hołotą byli wszyscy, którzy oglądali "Dziennik Telewizyjny", "Czterdziestolatka", chodzili na pochód pierwszomajowy. No to - to już był zgon. Pamiętam, jak kiedyś udało nam się uciec na jakiś kinderbal u znajomego dziecka ze szkoły. Wszystkie dzieci razem z mamą trzymały się za ręce, kręciły w kółeczko i śpiewały "Pust wsiegda budiet sołnce". Dla mnie to było niesamowite szczęście - być w domu, z różnymi dziećmi, z czyjąś mamą, nie kłócić się, tylko bawić. To było scalenie wszystkich światów. Przekazem mojego domu było, że to się nie da scalić. My jesteśmy jedynymi sprawiedliwymi, znamy jakąś straszną prawdę o tych czerwonych, którzy nam to wszystko zrobili. Teraz czasem łapię się na tym, że myślę o patriarchacie tak jak o tych czerwonych, którzy nam to wszystko zrobili. W moim myśleniu to normalne, że zawsze jest jakiś system. Ja nie chcę szydzić ze wszystkiego, co mówiono w moim domu, ale faktem jest, że opozycja stanowiła w PRL-u zdecydowaną mniejszość. Myślę, że ruch kobiecy jest kontynuacją ówczesnego bycia w opozycji. Dlatego dziwi mnie, kiedy byli opozycjoniści dzisiaj są antyfeministami. Nie rozumiem, że można było wtedy być przeciwko systemowi, a dzisiaj z pozycji innego systemu krytykować feminizm. Kinga Dunin, która jest trochę starsza ode mnie i była związana z KOR-em, mówi, że w polemikach z feministkami widzi schematy z dawnej "Trybuny Ludu", że jest np. mała grupka podżegaczek.
W tym, co mówisz o swoim domu, nie widzę - może poza tym niedościgłym wzorem elegancji - szczególnej opresji kobiet. Nie widzisz, bo ja wszystkiego nie mówię. Na pewno było tak, że byłyśmy trzy dziewczyny, a ojciec nastawiał się na męskiego potomka, miał jakąś obsesję rodu. Czułam jego pogardę. Wszystko w domu kręciło się wokół ojca. On moją mamę obrażał przy gościach, opowiadał antysemickie dowcipy. Nie chcę mojego ojca oskarżać, on dzisiaj jest już staruszkiem, zresztą zawsze mówił, że jest starym dziadziusiem, jest biedny, więc było mu wszystko wolno. Ale ja nigdy nie rozumiałam, dlaczego my się na to wszystko godzimy. Dlaczego nie możemy stworzyć świata, w którym będzie spokój i bezpieczeństwo.
Wy byłyście dziećmi, dlaczego mama się zgadzała? Mama myślała na pewno to, co inne kobiety w złych związkach. Że sobie sama nie poradzi, że może to się kiedyś zmieni. Poza tym myślę, że moja mama bała się antysemityzmu. Cały czas była gadka, że my wyjeżdżamy z tego kraju, że tu się nie da żyć, ale jakoś nigdy nie wyjechaliśmy. Mój tatuś mówił: "Gdybyśmy wyjechali do Ameryki, byłbym tam dziadem nadklozetowym".
Ojciec miał jakąś wizję Twojej przyszłości? Nie bardzo. Jak mówiłam, byłam dzieckiem debilnym, chodziło o to, żebym prześlizgnęła się z klasy do klasy. A jeśli się uda, no to chyba, żebym jak najszybciej wyszła za mąż. Oczywiście nie za czerwonego, tylko za kogoś z białej listy. I żebym została matroną. Później, wchodząc już w związki z chłopakami, myśląc o rodzinie, dzieciach, czułam straszny smutek, że nie będę mogła mieć tego, na czym mi najbardziej zależy.
Czyli? Twórczości, wolności, bo to jest bardzo kruche we mnie. Ja się często załamuję, mam doły. Tak naprawdę moim największym marzeniem zawsze było zepchnięcie z siebie wszystkich domowych balastów. Żeby pisać, żeby być wolną, rozwijać się, być sobą. Żeby być z facetem albo żeby nie być z facetem, jak mi się podoba. To jest trudne, ale w tym właśnie najlepiej porozumiewam się z feministkami. W potrzebie pójścia do przodu, także bycia razem, wspólnego robienia czegoś, takiego spiskowania.
Co Ci dał związek z siostrami? Na pewno siłę. Maryśka, Waleria, ja plus koleżanki. Znam taki dionizejski szał z dziewczynkami, które malują się, przebierają, piszczą, wygłupiają i w końcu walą się do łóżka i śpią, a przedtem jeszcze się gilgoczą, chichrają, i to jest ich siła. Wiedziałam, że jeżeli rodzice próbowali nam coś wmówić, zmusić do czegoś, czegoś zakazać, a myśmy stanęły we trzy, razem, lojalnie przeciwko nim, no to po prostu spadajta, nie ma na nas siły. System chce nas podzielić, skłócić, odciąć ekstremę, spacyfikować, a my się nie damy. To działa do dzisiaj. Dla mnie najfajniejsze chwile w życiu są wtedy, kiedy się okazuje, że solidarność kobiet istnieje. To doświadczenie nieporównywalne z niczym. Nie wyklucza mężczyzn, ale buduje kobietę od środka.
Dlaczego się rozwiodłaś? Bo małżeństwo nie zapełniło, czego chyba oczekiwałam, pustki mej egzystencji.

Czułaś pustkę w wieku 24 lat. Dlaczego? To się pewnie brało z dzieciństwa, z domu, z niemożności. Myślę, że miałam dziecięcą, młodzieńczą depresję, nie uczyłam się, obżerałam, potem spałam. Od rodziców dowiadywałam się, że nasze życie jest ruiną. Chyba uważałam, że moje życie też ma być taką ruiną. Wydawało mi się, że założenie domu będzie krokiem na drodze do pełni. Ale jakoś, podobnie jak pani Bovary, po ślubie zaczęłam odczuwać jeszcze większą pustkę egzystencji.
W takim razie jak zaczął się Twój stan twórczego bytowania? Dzięki feminizmowi? Bycie feministką też nie wypełnia pustki egzystencji, poznanie tych idei jest dopiero początkiem, potencjałem, z którym każda kobieta robi, co innego. Przeczytałam parę tekstów, m.in. Tani Modleski o operach mydlanych, o "Dynastii". Napisałam pracę magisterską u prof. Janion o kobiecie upadłej, m.in. o "Pani Bovary", "Effie Briest" i "Dziejach grzechu". Kiedy przegryzłam się przez te wszystkie książki, doszłam do wniosku, że dla kobiety nie ma innej drogi niż feminizm. Oczywiście są kobiety, które się deklarują jako feministki, i znaczy to tylko tyle, że przychodzą na różne spotkania. A są takie, które mówią, że nie są, a robią megafeministyczne rzeczy. Ale boli mnie, jak słyszę od jakiejś superkobiety, że nie jest feministką, bo chce, żeby mężczyźni otwierali przed nią drzwi. Ja się wtedy łapię za głowę. Myślę sobie: "Boże, czy ona myśli, że feminizm sprowadza się do tego? Czy nie słyszała o polityce równouprawnienia płci?". Ja zawsze mówię otwarcie, że jestem feministką, bo wydaje mi się, że to słowo jest unurzane w stereotypach i jakby przeklęte. I myślę, że dobrze jest, żeby różne fajne babki po prostu używały go w sensie afirmatywnym, dla dobra sprawy. Pytałaś o zmianę, nastąpiła pod wpływem czytania, chodzenia na psychoanalizę i seminarium prof. Janion.
Co Ci dało seminarium? Profesor jest nieprawdopodobną osobą. Sama ona, jej praca, warsztat stwarzają całą humanistyczną przestrzeń. Dla mnie dopiero Profesor stała się połączeniem mojej matki i mojego ojca, odczarowującym wszystkie straszne rzeczy z mego domu. Bo ona jest wielkim człowiekiem, który jest powiązany mocno z przeszłością, zna tradycje, mocno nad tym panuje, a z drugiej strony jest też zwykłą, udręczoną codziennymi obowiązkami kobietą pracującą, która ma nieprawdopodobne zrozumienie i miłość właśnie dla córek. To było dla mnie objawieniem. To, że można pracować, nie niszcząc tego, co się samemu tworzy, nie deprecjonując własnych osiągnięć, nie upijając się, nie popadając w nihilizm, zachowując jednocześnie czułość, humor. Wcielenie cech dobrej rodziny.
Czy Profesor tak Was traktuje? Mam taką nadzieję.
W Twojej książce "Kopciuszek, Frankenstein i inne" piszesz o zaprzepaszczeniu relacji matka – córka i o konsekwencjach braku tej ciągłości w życiu, w kulturze. Zobacz, ile tu gadałam o ojcu. O matce jest mi mówić o wiele trudniej, dlatego że - jak pisały feministki już w latach siedemdziesiątych - to matkę oskarża się o umacnianie patriarchatu. Z trudnością uczę się miłości do matki. Nie wiem, czy chcę o tym mówić.

Pytałam o Twoją książkę, o relacje matki z córką w literaturze, kulturze. OK. W bajce o Kopciuszku jest macocha. Niby to nie jest prawdziwa matka, ale jednak kobieta, która krzywdzi swoją córkę. Bo matka uczy córkę, że jest ona istotą podrzędną. W większości przypadków przemocy domowej matka kryje agresora. Na świecie żyje 130 mln obrzezanych kobiet. Przybywa ich 2 mln rocznie, w 28 krajach muzułmańskiej Afryki. Przecież kobiety robią to kobietom, swoim córkom!
Da się je obronić na ławie oskarżonych? Czy córki mogą i powinny wybaczyć swoim matkom? Możemy wybaczyć. One nam to zrobiły, dlatego że im to kiedyś zrobiono. Żeby wybaczyć, trzeba pokochać skrzywdzoną dziewczynkę w naszej matce. Ale jest to bardzo trudne. Nasze matki nie mówią, one już dawno straciły głos. Milczą na temat swoich pragnień i swoich tragedii, tego, jak były źle traktowane przez mężczyzn, jaką ułudą, w pewnym sensie - w obowiązujących układach społecznych - jest wiara w miłość. Przez to ich milczenie złość na nie jest tak bardzo zapiekła i tak strasznie trudno jest poczuć solidarność między pokoleniami kobiet. A już Freud wiedział, że źródło twórczości kobiet płynie poprzez relacje z matką. Ta relacja jest często zablokowana, stłumiona, zaprzepaszczona.
W kilku ostatnio wydanych książkach feministycznych, jako klucz pojawia się postać Kopciuszka. Pierwsza była gdańska konferencja o Kopciuszku zorganizowana przez Ewę Graczyk. Tam dużo z dziewczynami gadałyśmy. Mnie się wydaje, że ten Kopciuszek to jest anonimowa Polka współczesna, która wyobraża sobie wolny rynek, jako bal. Nie może tam wkroczyć i zaznać szczęścia konsumpcji. Mówiłyśmy też dużo o kulturze masowej, o harlequinach, o telenowelach. W kobietach jest oczekiwanie wzruszeń, których nie mogą zaspokoić w życiu, więc kanalizują je w nałogowym czytelnictwie, oglądactwie. Ta potrzeba jest złapana, capnięta przez wydawców, producentów. Pomyślałyśmy, że dobrze byłoby tę uczuciowość, często wręcz czułostkowość kobiet jakoś odzyskać, bo to ogromna siła, a potrzeba uczuć w gruncie rzeczy jest czysta, szlachetna. Gdyby tak można było chęć wirowania w ramionach wicehrabiego przekierować na jakąś szlachetną potrzebę, która służyłaby zmianie świata.
Myślisz, że taka inżynieria emocjonalna jest możliwa? W "Gazecie Wyborczej" ukazała się notka, że pielęgniarki małopolskie czy wielkopolskie zaprosiły do siebie Nigeryjkę Safiyę skazaną na ukamienowanie za cudzołóstwo i w ostatniej chwili uniewinnioną. Powiedziały, że one jej dadzą pracę w szpitalu, ale żeby przybyła bez tego mężczyzny, bo on był przyczyną jej zguby. No i oczywiście na to facet z Amnesty International podkpiwa, że to takie naiwne, głupie. Ale dla mnie to już był ten ważny moment, że one historię Safii biorą uczuciowo, jako swoją. Zrozumiały, że gdyby wszystkie razem, w różnych zakątkach naszej planety, powiedziały "dość", świat mógłby być lepszy.
Opowiadałaś o koszmarze swojego domu, o postawie ojca. Dla innych był znanym obrońcą w procesach politycznych. Nigdy nie byłaś z niego dumna? Pamiętam, że kiedyś przed koleżankami w podstawówce chwaliłam się, że o ojcu mówili w Wolnej Europie. Mój tata był obrońcą robotników w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, to było super. Tyle, że - jak potem konfrontowałam to z opowieściami koleżanek - bez względu na to, czy ojciec był obrońcą politycznym, czy Wieśkiem z Wołomina, historia była podobna: "Ja tu jestem Wieśkiem z Wołomina i nikt mi nie podskoczy. A wy macie się mnie słuchać".
A to, że Twój ojciec bronił później milicjanta podejrzanego o zabicie Grzegorza Przemyka, którego znałaś, miało dla Ciebie znaczenie? Ja nie chodziłam na proces w sprawie zabicia Grześka. Ale ci, co chodzili, mówili, że on naprawdę próbował tylko pilnować akt, że właściwie tam nie dało się nikogo oskarżyć, że ci naprawdę winni najprawdopodobniej w ogóle nie byli postawieni w stan oskarżenia. Ojciec dał dupy maksymalnie, ale na poziomie symbolicznym. Ale dla mnie nie to jest ważne.

A co? Myśmy wtedy z Maryśką i Walerią postanowiły, że pójdziemy do ojca. Taka delegacja, trzy siostry, trzy córki - wtedy już z poprzedniego małżeństwa. Przyjdziemy i powiemy mu: "Tatuś, zostaw tę sprawę, my cię o to prosimy ze względu na pamięć o zamordowanym". I poszłyśmy, a on powiedział: "Absolutnie nie ma mowy". W ogóle nie chciał rozmawiać. Całe życie faszerował nas przekonaniami o przyzwoitości, o honorze, o słuchaniu czyichś racji i nagle okazało się, że nie ma żadnych racji, on nam niczego nie będzie wyjaśniał, po prostu nie. Nie jesteśmy partnerkami. Dla mnie to była potwarz, policzek.
Kaziu, chodzisz po Nowym Świecie przebrana za muzułmankę, protestując przeciw talibom, robisz z koleżankami odlotowe performance, "manify". Ale Ty przecież jesteś naukowcem, panią z IBL-u, wykładowczynią. Jedno się z drugim nie kłóci? Instytut Badań Literackich ma silne tradycje kontestacyjne. W 1968, 1976 roku i później groziło mu zamknięcie, dużo osób z IBL-u angażowało się politycznie, że wspomnę Jana Józefa Lipskiego. Dawniej inaczej to wyglądało. Może teraz trzeba balansować na cienkiej linie między byciem kompletną wariatką a byciem panią z IBL-u. I dopiero to jest coś, co może być prawdziwe.
Dlaczego nie masz telewizora? Prawdopodobnie, dlatego, że ciągle się urządzam w moim 27-metrowym mieszkaniu. Być może żyłam też w etosie opozycyjnym, że telewizja kłamie, że to jest Babilon. Ale ideologia nieposiadania telewizora, niestety, nie przetrwała. Szczerze mówiąc, odkąd występuję w telewizji, chcę mieć telewizor.

Co jakiś czas w naszej rozmowie pojawiał się wątek żydowski, choć o to nie pytałam. Ta sama dziwna i niepokorna część mojej istoty, która każe mi mówić głośno, że jestem feministką, czasem zmusza mnie do powiedzenia, że jestem Żydówką. A co to znaczy? Nie wiem. Jest to jakaś wielka sprawa. Wstydzę się tego, boję się tego, przeraża mnie to. Moja mama jest Żydówką, mój ojciec nie. Ojciec wprowadził w domu ideologię: jedyne żydostwo, które możemy zaakceptować, to elitarne, wysoko urodzone, zasymilowane, zasłużone. Uważam, że takie myślenie jest chore. Moja rodzina nigdy nie była związana z komuną, dziadek Władysław Winawer bronił akowców w stalinowskim sądzie, wygrał proces Kazimierza Moczarskiego. Ale wiem, że to nic nie zmienia, jako córka komunisty cierpiałabym z powodu antysemityzmu tak samo, jak teraz cierpię. Nie chcę się wykupywać antysemitom, mówiąc: "Ale my nie, my nie!". A faktem jest, że antysemityzm w Polsce istnieje. I choćbym nie wiem jak zaprzeczała, to mnie boli. Słuchaj, wychodzi na to, że ta sprawa jest dla mnie tak ważna jak feminizm. Rozmawiała Katarzyna Bielas

Feminizm, jako neuroza na przykładzie p. Szczuki i p. Środy W polskich lewackich mass mediach dwie panie – Kazimiera Szczuka i Magdalena Środa – mają status intelektualistek-celebrytek. Ich sława nie wynika jednak z jakichś osiągnięć intelektualnych – Środa jest wprawdzie profesorem filozofii, ale jak się przejrzy listę jej „dzieł”, to łatwo można się zorientować, że są one jedynie dowodem na to, iż Wydział Filozofii UW powinno się chyba przemianować na Wydział Grafomanii za Pieniądze Podatnika. Ich sława ma związek przede wszystkim z wyznawaną przez nie ideologią feministyczną. W charakterze feministek właśnie są zapraszane do mass mediów, by perorować o krzywdzie kobiet. Jest jednak coś jeszcze, co łączy obie panie i co zapewne było źródłem owej ideologii. Otóż ich ojcowie w swoim czasie porzucili je razem z ich matkami w ramach wymiany małżonek na młodsze (a właściwe dużo młodsze) modele (zresztą to porzucenie było czymś względnym, bo obaj panowie starali się przecież utrzymywać z córkami jak najlepsze stosunki, ale zadra tkwiła). To wtedy właśnie obie panie zapewne zrozumiały, jak podłe i przesiąknięte hipokryzją są samce i jak patologiczną, ale także po prostu ułomną instytucją jest rodzina. Feminizm Szczuki i Środy ma, więc, jak widać, podłoże w traumie, jakiej doświadczyły w młodości na skutek zachowań ich ojców, które to zachowania zapewne były dalekie od ideału (Środę musiało dodatkowo zdenerwować to, że jej ojciec z kolejną małżonką wziął ślub kościelny, a nawet się nawrócił). Nie zmienia to faktu, że podstawą ich publicznych karier nie jest racjonalność, tylko poczucie krzywdy; nie normalność, tylko pewnego rodzaju dewiacja z tej krzywdy wypływająca. To zresztą cecha wszelkich ideologii lewicowych – rodzą się z poczucia krzywdy i są wyznawane przez ludzi, którzy na skutek tej krzywdy nie są do końca normalni. Uważają, że ich krzywda jest doświadczeniem powszechnym, co oczywiście nie jest prawdą. A potem do tych rzeczywiście skrzywdzonych i przez to skrzywionych dołączają zawodowi rewolucjoniści, którzy chcą „grabić zagrabione”. Tymczasem cały problem polega na tym, że nie ma krzywdy zbiorowej. Jest tylko krzywda indywidualna, która dotyka pojedynczych ludzi. I sprawiedliwość oraz zadośćuczynienie powinny zawsze być wymierzane tylko indywidualnie. Trzeba mieć świadomość, że ludzie tacy jak Środa czy Szczuka to osoby skrzywdzone. Co nie zmienia faktu, że szerzona przez nie ideologia jest groźna i należy ją zwalczać. Bo pomysły osób skrzywdzonych najczęściej, zamiast krzywdę naprawiać, jeszcze bardziej ją rozsiewają… Tomasz Sommer

Feminizm jako neuroza? Polemika i kontrpolemika Polemika Dominiki Sibigi: Tomasz Sommer – red. naczelny „NCz!” napisał artykuł pt. „Feminizm, jako neuroza” (tekst jest dostępny tutaj), w którym zanalizował postawę dwóch wojujących feministek Magdaleny Środy i Kazimiery Szczuki. Redaktor Sommer doszedł do wniosku, że jedynym powodem, dla którego owe panie prezentują postawę feministyczną, a także perorują o krzywdzie kobiet jest rozwód rodziców i odejście z rodziny ich ojców. Stwierdza też ze 100% pewnością, że poglądy, jakie dzisiaj obie panie prezentują zrodziły się z poczucia traumy związanej z rozbitą i niepełną rodziną, w jakiej dorastały. Nie dopuścił żadnej możliwości, że poglądy lewicowe, feministyczne czy socjalne trafiają się ludziom często z niewyjaśnionych powodów, może na skutek przeczytanych w młodości książek, albo wskutek poznania ludzi o takich poglądach, dyskusji i spotkań z nimi. Ludzie prawicowi, wolnorynkowi również czasem się rozwodzą, ale nie robią tego dla zabawy czy z lekkomyślności (wymiana żony na młodszą i ładniejszą lub męża na przystojniejszego i bogatszego) tylko np. wtedy, kiedy z powodu wielu okoliczności dochodzi do nieodwracalnego rozpadu ich związku. I to nie musi od razu oznaczać, że ich dzieci przez nieudane życie rodzinne, brak ojca lub matki, staną się lewicowe. Przecież za feministki uważają się również kobiety wychowane w normalnych i pełnych rodzinach Redaktor Sommer właściwie nie wiadomo skąd posiada informację o tym, że „podstawą publicznych karier pani Szczuki i Środy nie jest racjonalność, tylko poczucie krzywdy”. Dodaje też, że „wszelkie ideologie lewicowe rodzą się z poczucia krzywdy i są wyznawane przez ludzi, którzy na skutek tej krzywdy nie są do końca normalni”. Państwo polskie w sposób nieprzemyślany, niesprawiedliwy i krzywdzący dysponuje pieniędzmi z naszych podatków. W związku z tym, co stoi na przeszkodzie stwierdzeniu, iż ideologia prawicowa i wolnorynkowa narodziła się z poczucia krzywdy ciemiężonych przez państwo obywateli? Ktoś złośliwy mógłby jeszcze dodać, że w związku z tą doznaną krzywdą ludzie walczący w Polsce o wolność gospodarczą nie do końca są normalni. Nie jest tak ani w jednym, ani w drugim przypadku. Na ukształtowanie poglądów politycznych i społecznych mogą oczywiście mieć wpływ negatywne przeżycia osobiste, ale niekoniecznie musi to być od razu wpływ decydujący.

Kontr-polemika Tomasza Sommer: Krzywda osobista i publiczna Pani Dominiko, oczywiście, że „ideologia prawicowa i wolnorynkowa narodziła się z poczucia krzywdy ciemiężonych przez państwo obywateli”. Tyle tylko, że ta krzywda jest niejako natury obiektywnej i dotyka każdego, z nielicznymi wyjątkami, podatnika. Tymczasem krzywda pań Ś. i Sz. to ich osobista krzywda, która nie jest doświadczeniem ani wszystkich, ani większości. Innymi słowy krzywda podatnika jest krzywdą „normalną”, a krzywda pań Ś. i Sz. jest krzywdą „nienormalną”. Likwidacja krzywdy powszechnej na forum publicznym jest „normalna”, a likwidowanie krzywdy osobistej poprzez narzucanie jej wszystkim innym jest nie tylko „nienormalne”, ale i szkodliwe. Prócz tego proszę nie polemizować w taki sposób, że ja piszę „zapewne” i przedstawiam jakąś prawdopodobną hipotezę, a Pani pisze, że ja coś twierdzę „ze 100 % pewnością”. Natomiast na temat wpływu rozwodu na dzieci, zwłaszcza dziewczęta, proszę przeczytać sobie w naprawdę obszernej literaturze psychologicznej poświęconej tej sprawie. Jakby Pani dopasowała niektóre wnioski teoretyczne wypływające z patologii rodziny do życiorysów znanych feministek to byłaby Pani pewnie zaszokowana.

Fragment odpowiedzi na list p. Dominiki z tygodnika NCz!: Nie jest tezą Autora, że problemy rodzinne (bardziej niż jakiekolwiek inne) otwierają dziecięce umysły na lewicową ideologię. Zgadzamy się, że negatywne przeżycia osobiste nie muszą mieć decydującego wpływu na dorosły światopogląd. Jednak w przypadku obu Pań raczej tak było… Na „feminogenny” wpływ „wychowywania w dość piekielnym domu”, w którym „mama, lekarka, pracowała na dwa etaty; była bardzo dzielna, ale jako kobieta – upodlona (…), nie była przez ojca szanowana” (itd.), wskazała sama p. Kazimiera Szczuka. O tym, że wejście na drogę feminizmu stało się nowym „początkiem, potencjałem”, najbardziej znana polska feministka pisała w kontekście „ojca nastawionego na męskiego potomka”, wokół którego „wszystko się kręciło”, który „mamę obrażał przy gościach, opowiadał antysemickie dowcipy”. Oczywiście p. Kazimiera np. w wywiadzie dla „Wysokich obcasów” sprzed ponad dziewięciu lat podkreśliła znaczenie lektur, które ją zafascynowały, studiów, które ukończyła („prof. Janion stała się połączeniem mojej matki i mojego ojca, odczarowującym wszystkie straszne rzeczy z mego domu”) itp. Jednak – w oparciu choćby tylko o publicystyczną działalność p. Szczuki – trudno nie odnieść wrażenia, że jej feminizm ma swoje źródło w młodzieńczej traumie; że to „pogarda, którą czuła od ojca” i młodzieńcza „wiara w gorszość kobiet” była początkiem drogi do „lewicowej emancypacji”. Droga do feminizmu p. Magdaleny Środy również nie jest owiana tajemnicą… Dominika Sibiga

Paulini budzą sumienia narodu i rządzących Dawno nie było takich kazań

http://toczytaelita.nowyekran.pl/post/47749,paulini-budza-sumienia-narodu-i-rzadzacych-dawno-nie-bylo-takich-kazan

„My po to jesteśmy tu w duchowej stolicy narodu, by budzić ducha patriotyzmu i mówić to, czego inni się boją”. Kazanie o. Zbudniewka podczas Mszy św. Krucjaty Różańcowej za Ojczyznę. 8 stycznia 2012, w Warszawie, w Kościele Świętego Ducha - Ojców Paulinów przy ulicy Długiej, odbyła się Msza Święta odprawiana z intencją Krucjaty Różańcowej za Ojczyznę. W czasie kazania o. Zbudniewek wezwał, by, na wzór bł. Jana Pawła II i Sługi Bożego kardynała Stefana Wyszyńskiego, wytrwać przy krzyżu i synowskiej miłości do Matki Chrystusa. Niesamowicie poruszające były odwołania do historii Polski, zwłaszcza porównanie czasów upadku Rzeczpospolitej w XVII w. do wielu niechlubnych wydarzeń po roku 1980. Wreszcie kaznodzieja skrytykował „medialny wrzask kilku wyjątkowo antypolskich gazet, pisanych wprawdzie polskim językiem, ale przesiąkniętych nienawiścią do wszystkiego, co wielkość narodu i państwa stanowi”. Po Mszy świętej, jej uczestnicy odmówili wspólnie „dziesiątkę” różańca w intencji o Polskę wierną Bogu, Krzyżowi i Ewangelii, o wypełnienie Jasnogórskich ślubów narodu, odśpiewano ostatnią zwrotkę kolędy „Bóg się rodzi” oraz pieśń „Boże, coś Polskę”.

Tekst kazania:

Ja, Pan ustanowiłem Cię przymierzem dla ludzi, światłością dla narodów.

Umiłowani w Chrystusie, Drodzy Bracia i Siostry!

Zaledwie dwa dni temu zatrzymała nas liturgia święta Kościoła wokół wyjątkowego wydarzenia, gdy z zamorskich krajów przybyli do Betlejem trzej pielgrzymi, którzy po wizycie na dworze króla Heroda w Jerozolimie, oddali hołd Nowonarodzonemu Dziecięciu. Realizm tamtego wydarzenia oplotła z jednej strony sielankowa atmosfera, której towarzyszą m.in. te od dwóch lat procesje po miastach, pełne wesela dzieci i starszych, natomiast liturgia Kościoła nie chce nas rozpieszczać artystycznymi wzlotami, jakie stworzyli mistrzowie pędzla i długa, słowa pisanego czy muzyki. Liturgia dostrzegła odwieczny problem, który pojawił się w „lisiej przebiegłości”, aby użyć o Herodzie określenia samego Chrystusa. Ewangeliści nie omieszkali zauważyć niepokoju władcy o siebie, o zajmowane stanowisko. Niepokoju, który mógłby spowodować zburzenie porządku społecznego i politycznego ułożonego w kolaboracji z okupantem, którego jednak nie znosili Izraelici, czekając nieustannie na czas, kiedy mogliby wyrwać się z kleszczy rzymskiego najeźdźcy. Niepokój okazał się zbędny, magowie inną drogą wrócili do swoich ojczyzn, Święta Rodzina nie wzbudziła powstania, znalazła gościnę w sąsiednim Egipcie, a mimo to w Palestynie rozszalała się pogoń za Jezusem, by przeciąć mu bieg życia. To w tym kontekście czytaliśmy w wigilię uroczystości Trzech Króli list św. Jana, który uzasadniał wrodzoną z Kainowego plemienia nienawiść do poszanowania sprawiedliwości i miłości międzyludzkiej. A dlaczego? - postawił pytanie autor – Dlatego, że jego czyny były złe, a brata Abla sprawiedliwe! Toteż pociesza nas dzisiaj Jan: „Nie dziwcie się, jeśli świat Was nienawidzi, bo miłujemy braci, a kto nienawidzi, trwa w śmierci, jest zabójcą, nie nosi w sobie życia wiecznego”. Ta lekcja jest wprowadzeniem w tajemnicę dzisiejszego święta, w którym ze zdziwieniem zauważamy, że Chrystus po wielu latach nieobecności na ziemi palestyńskiej staje w tłumie nad wodami Jordanu i pozwala Janowi, by obmył go wodą. Jan wiedział, kim jest Jezus, skoro mówił, że jego uczciwość posunięta jest tak daleko, że trzciny nadłamanej nie zniszczy, ani knotka tlącego nie zgasi. A zatem człowiek bez skazy wszedł do wody Jordanu razem z ludem, niekoniecznie izraelskim, na pewno jednak z wierzącymi ludźmi ze słabościami, z grzechami, którzy w znaku wody i w Duchu mieli wnosić odrodzenie od Palestyny począwszy, a na rzymskim czy babilońskim cesarstwie, nie pomijając żadnej krainy, gdzie [głoszono] słowo apostołów i misjonarzy, w tym wielu setek męczenników oddało za Chrystusa życie, skończywszy. Ale nie zapominajmy, że gorącym pragnieniem Chrystusa było odrodzenie ducha swoich rodaków, to do nich zwracał się z apelami, wyrzutami i zachętami, to dla nich uzdrawiał chorych i karmił chlebem do syta, a gdy mimo to czuł się niezrozumiany i ciągle zaszczuwany absurdalnymi atakami zapłakał nad miastem i świątynią, która reprodukowała nieustannie kolejne normy praw, a nie dostrzegała Tego, który przyszedł ich wyrwać z targowiska lichwy i obojętności religijnej. Tak zaczęła się kolejna, i chyba najdłuższa fala diaspory narodu, który nie jeden raz bagatelizował sprawę miłości ojczyzny, a nawet jak w historycznej walce z Filistynami zasłaniał się jakby puklerzem Arką z księgami prawa, by ona ich broniła, lub po prostu, by za jej pomocą dokonał się cud zwycięstwa. Tak się jednak nie stało, bo każde zwycięstwo i dobro trzeba opłacić wysiłkiem, wiarą w Boską pomoc, jeśli jest taka Jego wola. Taka jest prawda, którą zawarł nasz Największy Patriota, Prymas Tysiąclecia, w Ślubach Narodu i w miłości do Najświętszej Matki, która jakby widziała nas u kołyski Syna, w Kanie Galijskiej i pod krzyżem, a kiedy zwaliły się na nas nieszczęścia spowodowane odstępstwem deistów od wiary, to ona do swojej Jasnogórskiej Arki ciągnęła nas na wspólne, bratnie, choć podzielone kordonami, galilejskie biesiady. To bynajmniej nie przenośnia, ale smutna lekcja historii, gdy ostatni nasz władca nie będąc nigdy na Jasnej Górze, wykrętnymi dekretami szabrował z jasnogórskiego skarbca dary wotywne swoich poprzedników i wierzącego narodu, by za nie budować pałace i teatr w Parku Łazienkowskim, frymarczyć dobrami narodu z carycą, która bynajmniej nie wyrzekła się swojej germańskiej nienawiści do Polaków, by nas gnębić najazdami wojsk i wieść do politycznego niebytu. To wtedy stało się coś, jak w przegranej bitwie z Filistynami! Tak, akurat wtedy, gdy sypały się ostatnie nadzieje przed katastrofą Ojczyzny, wymyślono budowę świątyni Opatrzności, która okazała się kurhanem kary Bożej w Parku Łazienkowskim za niewierność zasadom Bożym, za sobiepaństwo od króla począwszy, po stany rządzące, nie wyłączając bynajmniej liberalnych pasterzy, którzy nie wykazali się duchem sprzeciwu i walki o granice państwa, o jednoczenie w duchu miłości i sprawiedliwości społecznej trzech bratnich narodów, i równie tylu różniących się konfesyjnie wyznawców religii. Do deistycznych ideałów tzw. oświecenia powrócono w latach 80. ub. wieku, niemal natychmiast po śmierci Prymasa Wyszyńskiego, gdy w cień poszły ideały Ślubów Narodu, mających w swoich założeniach wyrugowanie wrodzonych z nas wad. Powrócono z nacisku wszechświatowego towarzystwa, modnego w XVIII stuleciu, do kultu króla renegata, którego rzekome kostki [pozbierane na cmentarzu w Wołczynie] pochowano w katedrze warszawskiej i znów - jak w epilogu naszej państwowości - odnowiono ideę budowy świątyni Opatrzności, niczym Arki Przymierza. Czy z tych powodów medialny rozgłos, ma zastąpić walkę o byt narodu, o jedność całego społeczeństwa w poszanowaniu praw i życia w spokoju, o które upominają się dzisiaj rodziny tragedii – lub jak kto chce powiedzieć (ja sam nie chciałbym tego powiedzieć) - zamachu smoleńskiego, lekarze, stoczniowcy i wielu innych, a nade wszystko emeryci, którym odebrano opłacane latami prawo do leczenia i nie starcza im na życie od pierwszego do ostatniego dnia w miesiącu? A tak się nam zadawało, że żyjąc w cieniu szerokiego płaszcza papieża bł. Jana Pawła II, który utwierdzał nas i w nas - za Prymasem Tysiąclecia - trwanie przy krzyżu i synowskiej miłości do Matki Chrystusa, potrafimy ułożyć zgodny rytm współpracy w budowie wolnej ojczyzny, że damy się pokierować Duchowi, który zstąpił na tę polską ziemię – jak mówił Jan Paweł II w czasie pierwszej pielgrzymki w Warszawie - by uczynić ją wolną i sprawiedliwą - a tymczasem ledwie odszedł od nas do Ojca, zaczęła się bodaj największa wojna polsko-polska, szargana atakami nienawiści na majestat prezydenta, który mimo kilku nietrafnych decyzji był i pozostanie symbolem obrońcy suwerennej ojczyzny, szukającym w historii tych wzorców, które nie straciły na wartości, mimo niechęci i medialnego wrzasku kilku wyjątkowo antypolskich gazet, pisanych prawdzie polskim językiem, ale przesiąkniętych nienawiścią do wszystkiego, co wielkość narodu i państwa stanowi. Wtóruje im nagonka na patriotycznych pasterzy i „Radio Maryja”, niewahająca się stosować józefińskich metod cenzurowania patriotycznych kazań lub grozić sankcjami karnymi, za pośrednictwem sprzedajnych prawników, za wytykanie nadużyć, które stały się zmorą rządu, za skład, którego w dużej mierze winni jesteśmy swoim poparciem lub kolejną absencją w narodowym referendum. Nasza Ojczyzna jest w niebezpieczeństwie, potrzebuje moralnego przebudzenia - czy takiego jak w latach zenitu świetności narodowej - gdy Piotr Skarga przyrównywał Rzeczpospolitą Trojga Narodów do tonącego okrętu, na którym „elity” biegały w lęku, by ratować swoje węzełki? Czy może takiego, kiedy przeor w maryjnej Arce na Górze Jasnej sprzeciwił się kolaborantom i oddalił agresora przy pomocy „chłopów od pługa”, jak ze wstydem wyznał szwedzki historyk? Czy może takiego, jak ktoś napisał o anonimowym Paulinie z okresu okupacji niemieckiej, który został surowo złajany za brak patriotyzmu, gdy usłyszał - My po to jesteśmy tu w duchowej stolicy narodu, by budzić ducha patriotyzmu i mówić to, czego inni się boją? Nie czas mówić o dziejach tego kościoła, gdy ponad trzy wieki temu zjawili się tu Ojcowie Paulini w ramach wdzięczności za ocalenie ojczyzny. Z okazji ich inauguracji wydano małą broszurkę z kazaniem o. Sebastiana Stawickiego, do którego autor dorzucił wymowny frontyspis przedstawiający na pierwszym planie duży statek miotany falami, bo żeglarze dali się uśpić śpiewem syren, a w oddali na spokojnych falach płynęła skromna łódź z sylwetą tutejszego kościoła, którą kierował do pewnej przystani sam Duch Święty. Autor dedykował swoje kazanie i ten wymowny sztych rajcom miasta Warszawy, by byli świadomi swoich zadań i szukali rady u Ducha Bożego w zarządzaniu stolicą i państwem. Ta mądra zachęta wcale nie straciła na wartości, by ją zadedykować i teraz radnym Warszawy i rządzącym państwem. Ona też stała się bodźcem, by zauważyć komu możemy ufać, by w drodze do celu nie zwiodły nas złudne obietnice reklam, lecz prowadził do celu Duch Boga Wszechmogącego, na którym chcemy opierać porządek praw i zadania wobec Ojczyzny, naszej ziemskiej matki.

http://krucjatarozancowazaojczyzne.pl/

Za Ojczyznę modli się codziennie już 68 tysięcy, a może i więcej… Maria Kowalska

Żydowski kryminalista chce wrócić z Izraela do Polski Bogusław Bagsik i Andrzej Gąsiorowski byli sprawcami bodaj największej afery III RP. Ich firma Art.-B wyprowadziła z banków setki milionów złotych. Teraz ten drugi domaga się listu żelaznego, bo chce wrócić do Polski. Art.-B wykorzystywała różnicę oprocentowania w poszczególnych bankach i dzięki szybkim operacjom – tzw. oscylatorowi – „zarobiła” około 400 milionów złotych. To była jedna z najgłośniejszych afer gospodarczych. Gdy skandal wyszedł na jaw Bagsik i Gąsiorowski uciekli do Izraela, w którym ukrywali się przez lata. Ten pierwszy wpadł, bo pojechał do Szwajcarii i został zatrzymany na podstawie międzynarodowego listu gończego. Po deportacji do Polski usłyszał wyrok i odbył już karę. Gąsiorowski był ostrożniejszy i nigdy nie opuszczał Izraela, a władze tego kraju odrzucały wszystkie wnioski o wydanie aferzysty. Teraz chce sam wrócić do Polski. Pod warunkiem otrzymania listu żelaznego, który gwarantuje mu, że po przekroczeniu granicy nie zostanie zatrzymany. Jego prawnik złożył już w prokuraturze konieczne dokumenty.

- W interesie wymiaru sprawiedliwości jest zapewnienie podejrzanemu możliwości udziału w postępowaniu, co jest możliwe w przypadku zagwarantowania Andrzejowi Gąsiorowskiemu odpowiadania z wolnej stopy – powiedział “Newsweekowi” mecenas Wojciech Koncewicz.KOMENTARZ BIBUŁY: Żydowski sposób na uniknięcie odpowiedzialności: Nakraść, uciec do Izraela, przeczekać kilka lat, po czym starać się o powrót do Polski – po uzyskaniu (od władz sprzyjających żydowskiej migracji) tzw. listu żelaznego. Cymes!

Bez listu żelaznego dla współwłaściciela ART-B Były współwłaściciel spółki Art-B Andrzej Gąsiorowski, ścigany przez Polskę międzynarodowym listem gończym m.in. za oszustwa wobec banków, nie dostanie od sądu listu żelaznego. Decyzja jest ostateczna. Adwokat Gąsiorowskiego jest nią “bardzo rozczarowany”. List dawałby mieszkającemu od ponad 20 lat w Izraelowi “bohaterowi” jednej z najgłośniejszych afer III RP gwarancję, że nie zostałby aresztowany, jeśli przyjechałby do kraju. W poniedziałek rzecznik Sądu Okręgowego Warszawie Wojciech Małek powiedział PAP, że sąd postanowił nie uwzględnić wniosku adwokata o taki list. Nie podał żadnego uzasadnienia tej decyzji. Nie przysługuje od niej odwołanie. W 2011 r. mec. Wojciech Koncewicz wystąpił o list żelazny, by zapewnić Gąsiorowskiemu możliwość odpowiadania w Polsce z wolnej stopy. Obrońca ubiega się o umorzenie śledztwa, bo twierdzi, że nastąpiło już przedawnienie karalności większości zarzucanych mu czynów. Prokuratura Okręgowa w Warszawie uważa, że najważniejszy zarzut: oszustwa wobec polskich banków na ponad 4 biliony starych zł przedawnia się dopiero w 2016 r.

“Jestem bardzo rozczarowany; muszę zadzwonić do klienta i naradzić się co dalej” – powiedział PAP mec. Koncewicz. “Skoro wymiar sprawiedliwości RP nie potrzebuje pana Gąsiorowskiego, to zapewne będziemy czekali na przedawnienie wszystkich zarzutów” – dodał. Podczas poniedziałkowego posiedzenia mec. Koncewicz argumentował przed sądem, że jego wniosek jest zasadny, skoro procedura zapewnia podejrzanemu czynny udział w postępowaniu. Mówił, że Izrael nie wydał Gąsiorowskiego Polsce, jako swego obywatela i jedynie jego przyjazd do kraju na podstawie listu żelaznego “mógłby popchnąć do przodu” zawieszone śledztwo w jego sprawie. Prokurator był przeciwny wnioskowi, bo “niezasadna byłaby gratyfikacja dla kogoś, kto ukrywał się przed wymiarem sprawiedliwości i utrudniał postępowanie” oraz “z bezpiecznego dystansu obserwował sytuację śledczą, w której część zarzutów już się przedawniła”. Koncewicz replikował, że Gąsiorowski nie utrudniał śledztwa, bo składał obszerne wyjaśnienia w Ambasadzie RP w Izraelu. Adwokat powiedział PAP, że Gąsiorowski chce też brać udział w nadal trwającym postępowaniu likwidacyjnym Art-B, co, do którego ma wątpliwości. “Jego ojciec mieszka w Wałbrzychu, jest chory i mój klient chciałby go odwiedzać” – dodał adwokat. Sprawa Art-B była najgłośniejszą aferą początków III RP. Szybko wzbogaceni młodzi właściciele spółki – muzyk Bogusław Bagsik i lekarz Andrzej Gąsiorowski – zostali okrzyknięci “cudownymi dziećmi polskiego kapitalizmu”. Bagsik dostał nawet Nagrodę Kisiela. Latem 1991 r. holding Art-B składał się z ponad 200 spółek i zatrudniał ok. 15 tys. pracowników. Szefowie firmy zasłynęli z tzw. oscylatora – wykorzystywania opóźnienia w księgowaniu operacji czekami rozrachunkowymi w bankach, co umożliwiało uzyskiwanie dodatkowych zysków z tytułu podwójnego oprocentowania czeków w czasie tzw. drogi pocztowej. Omijając prawo, mieli zarobić w ten sposób 4,2 bln ówczesnych zł (420 milionów dzisiejszych zł) Z czasem wkoło nich zaczęły narastać wątpliwości; spekulowano m.in. o ich związkach z izraelskim wywiadem. Obaj mieli zostać latem 1991 r. zatrzymani przez UOP, który w spektakularny sposób “najechał” wynajęty przez nich dwór w Pęcicach i stołeczną siedzibę firmy. Oni sami – ostrzeżeni – uciekli z Polski i osiedli w Izraelu, którego obywatelstwo uzyskali. Trwały tam negocjacje z polskimi prokuratorami i likwidatorem Art-B w sprawie zwrotu części ich zobowiązań. Izrael odmówił ich ekstradycji. Bagsik został w 1994 r. zatrzymany w Szwajcarii, wydany Polsce i skazany w 2000 r., m.in. za oscylatora, na 9 lat więzienia (odbył większość kary). Bagsik twierdził, że oscylator nie był przestępstwem i nikt na nim nie stracił. Sąd uznał, że niedoskonałość systemu bankowego, brak rozeznania NBP i nieuczciwość bankowców ulegających magii pieniądza, były przyczynami, dla których w ciągu roku Art-B z małej spółki stała się wielką firmą, kierowaną przez rzekomych “artystów biznesu”. “Nie bez winy są media, które pomogły wykreować ich, jako czołowych przedstawicieli nowo powstającej klasy ludzi biznesu” – mówiła sędzia Barbara Skoczkowska. Efektem afery było też kilka głośnych procesów. Czterech wysokich urzędników bankowych skazano w 1995 r. na kilkuletnie więzienie za ułatwienie Art-B wyprowadzenia pieniędzy z polskiego systemu bankowego. Od tego zarzutu uniewinniono zaś b. szefa NBP Grzegorza Wójtowicza. Macieja Zalewskiego – b. posła Porozumienia Centrum i ministra w Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy – skazano w 2005 r. ostatecznie na 2,5 roku więzienia (odsiedział połowę; mówił, że proces był nieuczciwy; zarzuty oparto na zeznaniach Bagsika i Gąsiorowskiego). Uznano go za winnego próby wyłudzenia w 1991 r. od szefów Art-B pieniędzy dla spółki “Telegraf”, której prezesem był przed objęciem w marcu 1991 r. funkcji ministra w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Według szefów Art-B to on ostrzegł o planach ich zatrzymania – od tego zarzutu sąd go uwolnił.

niezalezna.pl (2012-01-16 ) (" Bez listu żelaznego dla współwłaściciela Arb-B")

Traktat w Poczdamie z 1720 r. Elity gotowe współpracować z obcymi stolicami przeciw suwerenności własnego państwa, skłócony sejm niechętny wszelkim głębszym reformom, niewydolność sądownictwa, wojsko nadające się jedynie do odbywania parad, wyszydzanie polskości, małpowanie zagranicy, zapaść gospodarcza, upadek szkolnictwa – oto opis Rzeczpospolitej XVIII, ale czy nie przypomina Polski współczesnej? A skoro tak, jeśli z historii ma płynąć nauka, wróćmy myślą do wydarzeń sprzed prawie trzech wieków i przypomnijmy sobie pewien prawie zupełnie zapomniany fakt. Wydarzenie to miało miejsce na długo przed rozbiorami, ale do destrukcji Rzeczpospolitej nieuchronnie prowadziło. Mam na myśli traktat w Poczdamie zawarty między Prusami a Rosją 17 lutego 1720 r., w którym to dokumencie strony zobowiązały się do prowadzenia wspólnej polityki wobec Rzeczpospolitej. Tylko tyle i aż tyle! Po prostu wspólnie prowadzona polityka! W akademiach dyplomatycznych Wschodu i Zachodu poczesne miejsce zajmuje analiza rozwiązań dyplomatycznych, które już miały miejsce w historii. Nie jest możliwe, aby w znanych z profesjonalizmu akademiach niemieckich i rosyjskich, nie studiowano modelowo prostego i modelowo skutecznego traktatu z Poczdamu. Umowa ta na ponad 50 lat zagwarantowała umawiającym się stronom, że ich sąsiad przestanie być podmiotem polityki międzynarodowej wewnętrznie zaś tkwił będzie w nieustającej anarchii. Zastosowanym środkiem było nie użycie siły, ale takie skorumpowanie rządzących Rzeczpospolitą elit, żeby żaden proces modernizacyjny nie mógł być przeprowadzony, w szczególności zaś, aby nie została unowocześniona armia. Działania te prowadzone były przy zachowaniu pozorów praworządności. W ten sposób, rękami polskich elit, stopniowo, przygotowano grunt pod likwidację ich kraju. Rozszerzenie układu o Austrię z 13 września/13 grudnia 1732 wynegocjowane przez rosyjskiego posła w Berlinie Karla G. von Loewenwolda praktycznie przesądziło o dalszym losie państwa Polaków i Litwinów. Z impasu mógłby wyrwać Rzeczpospolitą jedynie konflikt między sygnatariuszami, a i to pod warunkiem posiadania na ten czas patriotycznych elit chcących i potrafiących prowadzić pro-polską politykę, a takich nie było. Byłoby dziecinadą mieć pretensje do polityków rosyjskich i pruskich, że najlepiej jak umieli dbali o interesy swoich krajów. Wszak, na tym etapie, nie używali przemocy a jedynie strumieni odpowiednio adresowanych pieniędzy. Trudno żeby Prusacy i Rosjanie byli polskimi patriotami. [A jednak takie właśnie stanowisko przebija i dziś z wypowiedzi niektórych patryjotów, obwiniających Putina, że nie dba przede wszystkim o polskie interesy - admin]

Odrazę budzą natomiast ówczesne elity Rzeczpospolitej. Od tych panów patriotyzmu można wszak było wymagać, tyle, że oni właśnie nie identyfikowali się z krajem, w którym żyli a odniesieniem dla nich były obce stolice. Czy i ta postawa nie przypomina nam czegoś na wskroś współczesnego? A jeśli tak, to, co robić poza podejrzliwym tropieniem ewentualnej zmowy sąsiadów? Otóż sytuacja nasza jest lepsza od sytuacji, w jakiej ponad dwa wieki temu znaleźli się nasi pra, pra dziadowie: wówczas przynależność do elity wynikała z urodzenia i ilości posiadanej ziemi. Taką elitę trudno było zmienić. My możemy rządzących nas nieudolnie panów wymienić za pomocą kartek do głosowania. Musimy się tylko zorganizować. Ale to już materiał na zupełnie inna opowieść! Paweł Milczarek

Prawa ręka prezesa KPA współpracował z SB Przez ostatnie 25 lat należał do najbardziej wpływowych osób w środowisku polonijnym w USA. Wkradł się w łaski trzech kolejnych prezesów Kongresu Polonii Amerykańskiej. Okazało się, że wcześniej, jako „kontakt operacyjny” współpracował z SB!

Rozmowa sondażowo-pozyskaniowa Gdy na wiosnę 1979 roku podporucznik SB Tadeusz Winiecki otrzymał informację, iż do USA wyjeżdża na roczne stypendium jeden z adiunktów w Katedrze Kultury na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, 38-letni wówczas dr Wojciech Wierzewski, postanowił przeprowadzić z nim „rozmowę sondażowo-pozyskaniową”. SB miała nadzieję, iż uda się zwerbować Wierzewskiego w celu uzyskiwania od niego informacji na temat Russian and East European Institute w Indiana University, prestiżowej instytucji, zajmującej się Związkiem Sowieckim oraz państwami Europy Wschodniej. Do pierwszego spotkania przyszłego stypendysty z oficerem SB doszło natychmiast po powrocie Wierzewskiego z festiwalu filmowego w Cannes, gdzie przebywał na delegacji służbowej. Rozmowa miała miejsce 8 czerwca 1979 roku, między godz. 12:00 i 13:00, w kawiarni „Sejmowa” w Warszawie. SB była tak bardzo zadowolona z jej przebiegu, iż w raporcie napisano: „Kandydat ciekawy, przy pomyślnym rozwoju sytuacji może być dla nas bardzo użyteczny. Przed wyjazdem konieczne jest – poza przeszkoleniem – systematyczne wdrażanie do współpracy poprzez przekazywanie konkretnych zadań do realizacji”.

Wierzewski czuje się moralnie zobowiązany do udzielenia pomocy SB Wierzewskiemu i całej operacji wywiadowczej na terenie USA przypisano kryptonim „TOWER”. W przyszłości, we wszystkich raportach SB Wierzewski określany jest jako „T”. Oficer SB tak relacjonuje dalszy przebieg swego spotkania z Wierzewskim-Towerem:

„Na przedstawioną … propozycję udzielenia pomocy naszym organom „T” wyraził zgodę, stwierdzając, że jako Polak i członek Partii czuje się moralnie zobowiązany do udzielenia tego rodzaju pomocy. Oświadczył jednocześnie, że propozycja spotkania nie zaskoczyła go i że spodziewał się tego typu rozmowy związanej z wyjazdem do USA”. Gdy oficer werbujący Wierzewskiego przekonał się, że „Tower” do współpracy z SB nastawiony jest niemal entuzjastycznie, poprosił go o sporządzenie pisemnego zobowiązania o zachowaniu w tajemnicy faktu przeprowadzenia z nim rozmowy na temat współpracy z SB w czasie pobytu w USA. W aktach sprawy „Tower” w IPN znajdujemy własnoręcznie przez Wierzewskiego napisane oświadczenie następującej treści: „Zobowiązuję się do zachowania tajemnicy z rozmowy w dn. 7.VI. dot. pracy na terenie Bloomington. W. Wierzewski”. Wierzewski został odpowiednio pouczony, jak prowadzić rozpoznanie w USA, jak orientować się, czy jest śledzony przez amerykańskie służby specjalne. Przekazano mu także instrukcje, o czym ma informować oficerów kontaktowych SB w USA. Miał przekazywać informacje zarówno na temat amerykańskich naukowców i studentów, jak i polskich stażystów, stypendystów. SB oczekiwała także analiz na temat pozyskiwania studentów i pracowników naukowych do pracy w CIA i FBI, gdyż amerykańskie służby specjalne proponowały im czasem pracę ze względu na to, iż Instytut zajmował się przecież Związkiem Sowieckim i innymi państwami komunistycznymi. W USA z Wierzewskim miał się skontaktować według tego, co znajdujemy w dokumentach, zgromadzonych dziś w IPN – „towarzysz M. Koszycki” – jak go określono w jednym z raportów SB. „TOWER” miał przekazywać zdobyte informacje oficerom SB, zatrudnionym oficjalnie w charakterze dyplomatów w Konsulacie PRL w Chicago. Zazwyczaj, w Bloomington lub Chicago, spotykał się z nim „dyplomata” PRL-owski o pseudonimie „TAP”, który prowadził sprawę „TOWER” w latach 1979-1984. Z „TAP-em” współpracowali inni „dyplomaci”: „Spaski”, „LID” oraz „DUNCAN”.

„Tower” przyjął „Instrukcję wyjazdową” z pełnym zrozumieniem Jeszcze przed wylotem do USA, 27 sierpnia 1979 roku Wierzewski spotkał się ponownie z oficerem SB, znowu o godzinie 12:00, tym razem w kawiarni „Nowy Świat” w Warszawie. Poinformował esbeka, że w Indiana University będzie miał wykłady z języka polskiego oraz historii polskiej kultury artystycznej. W czasie tego spotkania późniejszy zaufany człowiek trzech kolejnych Prezesów Kongresu Polonii Amerykańskiej zapoznał się i zaakceptował przedstawioną mu przez esbeka „Instrukcję wyjazdową”, obejmującą „zakres zainteresowań SB, związanych z rozpoznawaniem Russian and East European Institute na Indiana University”. Oficer SB napisał później w swoim raporcie, że Wierzewski „przyjął instrukcję z pełnym zrozumieniem…” Podczas tego właśnie spotkania Wierzewskiego z esbekiem uzgodniono „zasadnicze elementy hasła i odzewu do nawiązania łączności operacyjnej za granicą. Hasło: „Adam z redakcji”. Odzew: „Festiwal w Cannes”. Inspektor SB Winiecki był tak bardzo zadowolony z przebiegu drugiego spotkania, że w swoim raporcie napisał: „W związku z deklarowaną przez „T” chęcią podtrzymania kontaktów ze Służbą Bezpieczeństwa w czasie pobytu na stażu, proponuję przekwalifikować sprawę wstępną w kontakt operacyjny i zarejestrować ją w Wydziale XVIII Departamentu I MSW.”

Oto treść wspomnianej „Instrukcji wyjazdowej”, którą zaakceptował Wierzewski: „W związku z Pańskim wyjazdem na roczny staż do Indiana University w Bloomington, Służba Wywiadowcza PRL, zwana dalej Centralą, zwraca się do Pana z prośbą o pomoc w realizacji następujących zadań:…” – tutaj wymienione są te zadania, o których była już mowa wcześniej, a w punkcie 6. czytamy, na co jeszcze musi zwrócić uwagę Wierzewski: „Powiązania uczelni z organami wywiadu i kontrwywiadu USA oraz ewentualne informacje nt. rekrutacji do pracy w tych organach spośród studentów.”, zaś punkt 7 brzmi: „Wszelkie informacje, dotyczące działalności skierowanej przeciwko Polsce i innym krajom socjalistycznym”. Oznaczało to, że rola Wierzewskiego nie ograniczała się tylko do sporządzania i przekazywania SB raportów na temat „antysocjalistycznej” działalności Polaków w USA. „TOWER” miał także dostarczać SB tak szczegółowe informacje, jak te, dotyczące operacji werbunkowych CIA czy FBI wśród amerykańskich studentów.

Donosy za 4 butelki alkoholu 26 października 1979 roku doszło do nawiązania pierwszego kontaktu oficera SB z „Towerem”-Wierzewskim w Bloomington. „Dyplomata” PRL-owski przybył oficjalnie na imprezę organizowaną przez Indiana University. Podał wcześniej ustalone, znane Wierzewskiemu hasło i usłyszał właściwy odzew. W swoim tajnym, odręcznie sporządzonym raporcie operacyjnym, rezydent o pseudonimie „TAP” pisze po spotkaniu z Wierzewskim: „Podczas rozmowy operacyjnej uzgodniłem… iż będzie w dalszym ciągu kontynuował on rozpracowywanie Russian and East European Institute”. Informacje przekazane przez Wierzewskiego PRL-owskiemu rezydentowi musiały być bardzo wartościowe, gdyż dodaje w raporcie: „Materiały przekazane… wydają się być intersujące. „T” jest pozytywnie nastawiony do dalszej współpracy z nami człowiekiem”. Wierzewski donosił między innymi na swego uczelnianego kolegę w Indiana University, pracownika naukowego o nazwisku Jacek (Jack) Bielasiak. Nieco później, bo w latach 1986-1991 profesor Bielasiak był Dyrektorem Polish Study Center na Indiana University. Oficer SB „TAP” w swoim raporcie na temat kolejnego spotkania z Wierzewskim w dniu 5 lutego 1980 roku pisze, że wręczył mu „w formie prezentu 4 butelki alkoholu”, dodając: „Oceniam dotychczasową współpracę z „T” jako wartościową…. Sugeruję ewentualne przyznanie nagrody pieniężnej za dotychczasową współpracę, co może wpłynąć stymulująco na aktywność operacyjną”. Esbecki rezydent z Konsulatu PRL w Chicago, przyjmujący od Wierzewskiego raporty, informuje przełożonych w Centrali, iż „Tower” przekazał „szczegółowe charakterystyki osób”, o których można przypuszczać, iż są związane z amerykańskimi służbami specjalnymi. Esbek jest pełen uznania dla Wierzewskiego, chwaląc go, że „jest on sumiennym współpracownikiem, wykazującym inicjatywę”. Jednocześnie sugeruje przeprowadzenie dalszego szkolenia wywiadowczego Wierzewskiego, gdyż amerykańskie służby specjalne sprawdzają stażystów z państw komunistycznych. Po rocznym pobycie w USA Wierzewski odwiedza Warszawę i 20 września 1980 roku, czyli bezpośrednio po powstaniu „Solidarności”, ponownie spotyka się z oficerem SB. „Tower” jest teraz dla SB zbyt cennym kontaktem operacyjnym, by dopuścić do jego dekonspiracji. Dlatego do spotkania dochodzi nie w miejscu publicznym, lecz specjalnie przygotowanym do tego celu „lokalu kontaktowym” LK „Mansarda”. Jest już pewne, że pobyt Wierzewskiego na Indiana University przedłużony zostanie do czerwca 1981 roku. Przyszły redaktor naczelny dwutygodnika „Zgoda”, oficjalnego organu Polish National Alliance tak bardzo chce coś zrobić dla PRL-owskiej esbecji, że sam – z własnej woli – proponuje na spotkaniu dalsze kontakty. Prosi jedynie oficera SB, by spotkania odbywały się w Chicago, a nie na terenie uniwersytetu w Bloomington, gdyż mogą rzucać się w oczy. Poza tym Wierzewski zaczyna się czuć trochę niepewnie. Odnosi wrażenie, że Amerykanie go sprawdzają. Informuje oficera SB, że jeden z uczestników jego wykładów, Zachary Lent prawdopodobnie przeszukiwał jego rzeczy osobiste.

Kontakt operacyjny SB Wojciech Wierzewski jest coraz bardziej uniwersalny 28 września 1980 roku Wierzewski przekazuje „TAP-owi”, czyli rezydentowi SB w PRL-owskim konsulacie w Chicago, informacje na temat swego kolegi z uczelni w Bloomington, który nazwany jest w raporcie esbeka „Rafał” i oznaczony, jako SMW 2/1443. „Rafał” był wówczas pracownikiem Russian and East European Institute w Indiana University i stał się obiektem zainteresowania SB. Na przełomie 1980 i 1981 roku „Rafał” występuje często w amerykańskiej telewizji, informując o sytuacji w Polsce. Pod koniec 1980 roku Wierzewski otrzymuje od SB polecenie „szerszego rozpracowania działalności Ośrodka Studiów Polskich przy Indiana University”. „Tower” dostarcza także cenne – według rezydenta SB w Chicago – informacje na temat amerykańskich konferencji dotyczących Związku Sowieckiego. Wierzewski donosi także na przebywającego w USA publicystę „Tygodnika Powszechnego” Henryka Krzeczkowskiego oraz stypendystów z Polski, np. na Witolda Koniecznego, który dzisiaj jest profesorem na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego czy też na Elżbietę Kornberger-Sokołowską – także profesor prawa na UW. „Tower” przekazuje SB również informacje na temat Iwony Błaszczykiewicz, która wówczas pracowała, jako sekretarka w Centrum Studiów Polskich w Bloomington. SB rozważała wtedy możliwość jej zwerbowania. Przyszły prominentny działacz Polonii chicagowskiej donosił także na amerykańskich studentów, którzy chcieli studiować w Polsce. Sporządzał ich charakterystyki psychologiczne, które później SB mogła wykorzystać np. do szantażowania tychże studentów, co miało prowadzić do ich zwerbowania i uczynienia z nich współpracowników komunistycznej SB. Wierzewski przekazywał tego typu informacje np. na temat Irene Kiedrowski, która przebywała później na stypendium w Polsce (w latach 1981-82) czy też Karen Ledwin. Na początku 1981 roku okazuje się, że Wierzewski może zostać na Indiana University rok dłużej. W czasie kolejnego spotkania z oficerem SB 9 marca 1981 roku Wierzewski zwierza się, że jego żona odbiera anonimowe telefony z pogróżkami. Rezydenci w Chicago zastanawiają się, czy aby „Tower” nie został zdekonspirowany? W swym raporcie z 14 października 1981 roku inny rezydent PRL-owski o pseudonimie „SPASKI” z konsulatu w Chicago pisze: ”Zachowanie TOWERA należy jednoznacznie ocenić, jako ‘zabezpieczenie tyłów’, tzn. asekurowanie swej osoby przed pomówieniami o współpracę z nami”. Wierzewski, bowiem właśnie wtedy przestraszył się dekonspiracji i unikał zbyt częstych kontaktów z oficerami SB z konsulatu PRL, zwłaszcza w miejscach publicznych.

Wierzewski działaczem polonijnym 11 dni po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego Centrala SB przekazała rezydenturze w Chicago informację, by ta ostrzegła Wierzewskiego przed wzmożoną aktywnością amerykańskich służb specjalnych. SB zaprzestana wówczas kontaktów bezpośrednich z „TOWEREM”. 18 września 1982 roku Wierzewski udzielił wywiadu w programie polonijnym Zofii Borys, mówiąc, że pracuje teraz w Governors State University w Park Forest koło Chicago dzięki Marianowi Murzyńskiemu. Kupił dom, a pod koniec 1982 lub na początku 1983 wszedł w skład kolegium pisma polonijnego „RELAX”, wydawanego przez Michała Kuchejdę w Chicago, który był także wydawcą „Dziennika Chicagowskiego”. Rezydent SB w konsulacie PRL o pseudonimie „SPASKI” pisze 3 lutego 1983 roku o „odnowieniu kontaktu” z Wierzewskim. 18 listopada 1983 roku reżyser Jerzy Domaradzki organizował pokaz filmów w Goethe Instytut w Chicago. Pomagał mu w tym „dyplomata” PRL-owski, a w rzeczywistości rezydent SB z konsulatu w Chicago o pseudonimie „DUNCAN”, który wówczas rozmawiał z Wojciechem Wierzewskim. Jest to ostatni kontakt „TOWERA” z rezydentem SB, o jakim możemy przeczytać w jego teczce. Kolejny wpis pochodzi z 20 września 1984 roku. Jest to tajne „postanowienie o zakończeniu i przekazaniu sprawy do archiwum Departamentu I”. Jesienią roku 1985, gdy Prezesem Związku Narodowego Polskiego oraz Kongresu Polonii Amerykańskiej jest jeszcze Alojzy Mazewski, Wojciech Wierzewski zostaje – dzięki Cenzorowi ZNP, Hilaremu S. Czaplickiemu – redaktorem naczelnym oficjalnego organu Polish National Alliance „Zgoda”, dwutygodnika, który dociera do wszystkich członków ZNP. Gdy w roku 1988 Prezesem ZNP i KPA zostaje Edward Moskal, Wierzewski utrzymuje swoje stanowisko. Co więcej, jego pozycja jest jeszcze silniejsza. Wierzewski jest jedną z „szarych eminencji”, które odgrywają ogromną rolę w kształtowaniu polityki ZNP i KPA. Trudno mieć oczywiście pretensje do kolejnych Prezesów KPA – Mazewskiego, Moskala czy Spuli, że nie wiedzieli o współpracy Wojciecha Wierzewskiego z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa. Czy jednak tak trudno było przewidzieć, że prawdopodobieństwo, iż osoba, która w PRL-u była częścią tamtejszej nomenklatury, może być zdolna do haniebnych zachowań, jest wystarczająco duże, by z nią nie współpracować, a tym bardziej nie powierzać jej odpowiedzialnych funkcji? Oczywiście nasuwa się także pytanie, czy Wierzewski współpracował z SB także w późniejszym okresie, na temat którego – jak na razie – trudno znaleźć informacje w archiwach IPN? Na pytanie to będzie można jednoznacznie odpowiedzieć tylko wtedy, gdy ta część dokumentów, która teraz znajduje się w wyodrębnionym archiwum IPN, czyli jest w dalszym ciągu utajniona, zostanie przeniesiona do części jawnej zbiorów Instytutu Pamięci Narodowej. Marek Ciesielczyk

relacja telewizyjna z wykładu Marka Ciesielczyka w Chicago 1 lutego na ten temat: http://vids.myspace.com/index.cfm?fuseac…

dr Marek Ciesielczyk, autor artykułu jest doktorem politologii Uniwersytetu w Monachium, pracował naukowo w Forschungsinstitut fur sowjetische Gegenwart w Bonn, był Fellow w European University Institute we Florencji oraz Visiting Professor w University of Illionois w Chicago, jest autorem pierwszej w języku polskim książki nt. KGB, o której ks.profesor Józef Bocheński napisał, że jest to jedna z najlepszych prac naukowych, jakie czytał na ten temat.

www.prawica.net

Geremek tajnym współpracownikiem Bronisław Geremek był w latach 60 zarejestrowany, jako tajny współpracownik służb specjalnych PRL – wynika z dokumentu, do którego dotarł portal Fronda.pl.

W informacji o Bronisławie Geremku z komputerowego zbioru danych byłej Służby Bezpieczeństwa (ZSKO), która powstała w 1988 roku, znalazł się zapis mówiący o zarejestrowaniu byłego szefa MSZ jako tajnego współpracownika. O dokumencie tym wspomniał w środę Cezary Gmyz z „Rzeczpospolitej”. Gość programu „Warto rozmawiać” zaznaczył, że jest to na razie jedyny znany materiał świadczący o możliwej współpracy byłego szefa MSZ ze służbami PRL. Wiadomości Cezarego Gmyza potwierdzają ustalenia portalu Fronda.pl. Zgodnie z dokumentem, do którego dotarła nasza redakcja, Geremek został zdjęty z ewidencji 5 lutego 1969 roku. Materiały na jego temat zostały wtedy przekazane do archiwum w Biurze „C” Wydziału II MSW. Sygnatura sprawy – 7715/1 – świadczy o tym, że materiały dotyczą tajnego współpracownika służb specjalnych PRL. Zostały one zmikrofilmowane. Z dokumentu, do którego dotarła Fronda.pl, wynika również, że służby interesowały się Geremkiem przynajmniej od 1961 roku. Świadczy o tym zapis, mówiący, że kontaktował się on wtedy z radcą francuskiej ambasady. Na dzień dzisiejszy w archiwach IPN-u nie odnaleziono żadnych materiałów dotyczących rodzaju ewentualnej współpracy Geremka ze służbami specjalnymi komunistycznej Polski. Nie ma wzmianki o dacie oraz okolicznościach jego zarejestrowania, ani o przebiegu ewentualnej współpracy. Jak tłumaczy portalowi Fronda.pl jeden z historyków znających akta SB, w IPN nie zachowały się prawie żadne wzmianki dotyczące Bronisława Geremka, które zostałyby wytworzone przed rokiem 1968. – To wygląda tak jakby ktoś metodycznie, profesjonalnie wykasował wszystko na jego temat – mówi anonimowo. Jedną z ostatnich nadziei w tej sprawie historycy pokładają w odtajnieniu akt rezydentury Departamentu I MSW w Paryżu (aktualnie w zbiorze zastrzeżonym IPN), w której powinny być wymienione wszystkie osobowe źródła informacji będące w dyspozycji wywiadu. Skoro Geremek został zarejestrowany, jako TW w latach 60. to ślady jego współpracy powinny zostać odnotowane przez wywiad z uwagi na pobyt późniejszego profesora historii w stacji badawczej PAN w Paryżu właśnie w latach 60. Materiały te dotarły do Instytutu Pamięci Narodowej dopiero w ostatnich latach. Zbiorów tych nie brakowano na początku lat 90., ponieważ dostęp do tych materiałów był ograniczony. Historycy zaczynają dopiero prace nad materiałami dotyczącymi rezydentury Departamentu I MSZ w Paryżu. Zanosi się na to, że znajdują się tam materiały, których ujawnienie wywoła niemałą burzę w Polsce. Niewykluczone, że wśród materiałów znajdą się informacje, które potwierdzą zapis z ZSKO na temat Geremka. Jak dowiaduje się nieoficjalnie portal Fronda.pl, przed majem 1992 roku w danych dotyczących byłego szefa MSZ znalezione zostały, bowiem dokumenty świadczące o jego współpracy ze służbami PRL. Wszystkie miały zostać zniszczone po tzw. nocy teczek. Ktoś metodycznie, profesjonalnie wykasował wszystkie dokumentu na temat współpracy Geremka z komunistycznymi służbami specjalnymi

Lojalny wobec socjalizmu Jak wynika z jedynego znanego obecnie dokumentu na temat Geremka, mógł on być zarejestrowany, jako współpracownik m.in. w czasie, gdy pracował naukowo za granicą. W roku 1954 był na stypendium w USA. W latach 1956-58 studiował w Ecole Pratique des Hautes Etudes. Z kolei w latach 1962-65 był wykładowcą paryskiej Sorbony i kierownikiem Ośrodka Kultury Polskiej w stolicy Francji. To właśnie na lata 60. ma przypadać jego zarejestrowanie, jako tajnego współpracownika Wydziału II MSW. Wydział ten zajmował się działaniami kontrwywiadowczymi. Choć o kontaktach Geremka ze służbami specjalnymi nie można niczego powiedzieć na pewno, wiadomo, że do roku 1968 komunistyczna władza mogła liczyć na bezwzględną lojalność Geremka. Jak wynika m.in. z jego wspomnień, popierał on reżim stalinowski i był zauroczony ideologią socjalistyczną.

– Proszę sobie wyobrazić, jest rok 1948, młody chłopak przychodzi z prowincjonalnego miasta do metropolii, jaką wydaje mu się Warszawa. Wchłania świat innych książek niż te, które czytywał w domu. W tych książkach znajduje sprzeciw wobec ludzkiej krzywdy. Dowiaduje się z nich o świecie, o Europie, poznaje ideę sprawiedliwości społecznej i krytykę zachodniej demokracji, czyta o nieuchronności pewnych kosztów koniecznych, gdy chce się na dużą skalę wprowadzić społeczną sprawiedliwość – wspominał w wywiadzie dla „Wprost” swoje partyjne początki Geremek. – W mojej akceptacji stalinizmu było coś z gwałtownego przejścia od mojej biografii, biografii dziecka, które przeżyło wojnę w najstraszniejszych warunkach – mówił w innej rozmowie. W partii działał od 1950 roku do 1968. Dzięki członkostwu w PZPR zrobił błyskotliwą karierę naukową, wyjeżdżał na stypendia zagraniczne i napisał doktorat. Zgodnie z prawem dane dotyczące Bronisława Geremka musiał w 2007 roku opublikować IPN. Ujawniał on katalogi wszystkich osób zajmujących publiczne stanowiska. Jak podawała Polska Agencja Prasowa 19 listopada 2007 roku, z katalogów IPN miało wynikać, że materiały dotyczące Geremka zniszczono w 1983 r., a mikrofilm – w 1990 r. W katalogu internetowym IPN – zgodnie z depeszą PAP – znalazła się również wzmianka o zapisach zawartych w ZSKO. Jednak archiwiści Instytutu mieli ocenić, że zapis z 1969 roku świadczy o tym, że Geremek był “kandydatem na tw”. Nie wiadomo jednak, na jakiej podstawie doszli do takiego wniosku, bowiem rejestracja w ZSKO wyraźnie mówi o kategorii „tajny współpracownik”. W pomocach ewidencyjnych byłej SB są również zapisy świadczące o założeniu Geremkowi tzw. teczki wyjazdowej w związku z jego podróżą na placówkę w Paryżu. Niestety materiały te również nie zachowały się. Z ustaleń portalu Fronda.pl wynika, że wyrejestrowanie Geremka, jako tajnego współpracownika świadczy raczej, że został on zarejestrowany, jako TW, a nie tylko kandydat na TW.

ZSKO nie wystarczał Z mocy ustawy przeszłością Bronisława Geremka w 1992 roku zajmowało się Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Podczas realizacji uchwały lustracyjnej Sejmu resort badał sprawę przeszłości Geremka i jego ewentualnych kontaktów ze służbami PRLu. Ostatecznie jednak, nie znalazł się on na tzw. liście Macierewicza. – Informacje dotyczące Bronisława Geremka były zawarte wyłącznie w systemie elektronicznym. Przyjęliśmy, jako zasadę, że podajemy nazwiska osób odnotowanych, jako tajni współpracownicy, na których współpracę są dowody w systemie papierowym. System elektroniczny traktowaliśmy, jako pomocniczy, potwierdzający. On sam w sobie nie był wystarczający. Dlatego Bronisław Geremek nigdy się na tej liście nie znalazł. Taka sytuacja dotyczy zresztą wielu osób – tłumaczy portalowi Fronda.pl Antoni Macierewicz, były szef MSW. Poseł PiS zaznacza jednak, że jego decyzja z lat 90. nie rozstrzyga o niczym ws. Geremka. – To była wyłącznie decyzja związana z tym, że system elektroniczny nie był traktowany, jako wystarczający materiał dowodowy. Do czasu pojawienia się nowych dowodów nie było możliwości podania tej wiadomości do wiedzy publicznej. To była wyłącznie kwestia podawania tego do wiadomości publicznej. Nie ocenialiśmy, czy Geremek współpracował, czy nie – tłumaczy Macierewicz.

Wiedza dla wybranych Kwestia ewentualnej współpracy Bronisława Geremka ze służbami PRL była dotąd tematem tabu. Mimo iż o Geremku napisano wiele wiele notek biograficznych i artykułów popularno-naukowych w żadnej nie znalazła się nawet wzmianka o dokumencie ZSKO z 1988 roku. Nikt też nie podnosił publicznie tej sprawy. Portal Fronda.pl publikuje dokument o byłym szefie MSZ, jako pierwszy. Informacji na ten temat nie ma również w „Encyklopedii Solidarności” wydanej w 2010 roku przy współudziale Instytutu Pamięci Narodowej. Autorzy biogramu Geremka – Mirosława Łątkowska i Adam Borowski – umieścili w nim tylko zapisy o rejestracji byłego szefa MSZ w związku ze sprawami, które Służba Bezpieczeństwa prowadziła przeciwko niemu, traktując go od lat, 70 jako osobę wrogą reżimowi. Informacji, że był on zarejestrowany, jako tajny współpracownik, czytelnicy tam nie znajdą. Materiały zachowane w IPN na temat Geremka są na dzień dzisiejszy na tyle wątłe, że nie sposób wyjaśnić kwestii współpracy byłego szefa MSZ ze służbami PRL. Jednak informacja o zarejestrowaniu go, jako tajnego współpracownika w latach 60. każe inaczej patrzeć na jego odmowę złożenia oświadczenia lustracyjnego w 2007 roku. Bronisław Geremek stwierdził, że nie złoży stosownego dokumentu, ponieważ składał go już raz i nie dopatrzono się w nim kłamstwa. Decyzja ówczesnego europosła mogła jednak wynikać z obawy, że odnalezione zostały niewygodne dla niego dokumenty SB. Geremek broniąc się przed złożeniem oświadczenia wykorzystał m.in. zachodnie media oraz swoje unijne kontakty. Unijni politycy stanęli wtedy murem za Geremkiem, przez co uszło mu na sucho złamanie polskiego prawa. Podczas debaty o oświadczeniu Geremka w kraju używano argumentu, że to niegodziwość, żeby „profesor Geremek musiał odpowiadać na pytania” o agenturalną przeszłość. Okazuje się jednak, że odpowiedzieć powinien. Póki mógł…

Stanisław Żaryn

Wywiad z bratem "Bronisława Geremka" (Benjamina Lewarta) – nowojorskim przedsiębiorcą Jerry Lewartem Pismo „Przegląd” zamieściło wywiad z nowojorskim przedsiębiorcą Israelem “Jerry” Lewartem, bratem “Bronisława Geremka”, czyli Benjamina Lewarta, syna Borucha i Szarcy. Dziwne (?), że nikt w Polsce nie był – i dalej nie jest – uczciwie informowany o prawdziwych korzeniach rodzinnych “Bronisława Geremka”. Ot, po co ludziom mówić prawdę o tym, że w tzw. elitach powojennej Polski prym wiedli Żydzi. Tak jak i w innych okupowanych przez totalitarny reżim sowiecki krajach.

Oto kilka wybranych cytatów z wywiadu:

– O tym, że Bronisław Geremek miał brata, w Polsce nie ma powszechnej wiedzy. – Bronek zawsze był dyskretny. Nie mieszał życia prywatnego z działalnością polityczną. Może obawiał się, że źli ludzie będą wykorzystywać np. to, że wielki polski mąż stanu ma w Ameryce żydowskiego brata.[podkreślenia i przypisy - Redakcja BIBUŁY.]

[...]

– Czy mógłby pan coś powiedzieć o waszej rodzinie? – Nazwisko rodzinne brzmi Lewertow. Rodzice nosili imiona Boruch i Szarca. Mieszkaliśmy w Warszawie przy ulicy Mławskiej 3. Ja urodziłem się w 1926 r. Po dziadku, który był magidem* [*Magid – charyzmatyczny rabin, biegły interpretator Tory, przywódca społeczności żydowskiej, często o przypisywanych zdolnościach wizjonerskich], dostałem imię Israel, ale powszechnie nazywano mnie Izio. Brat, urodzony w 1932 r., miał na imię Benjamin, wołano go Benek. Potem losy potoczyły się tak, że ja zostałem Jerrym Lewartem, a on Bronisławem Geremkiem. Nasza rodzina była dość zamożna. Utrzymywała się z prowadzonej przez ojca wytwórni futer, które cieszyły się dużym powodzeniem nie tylko w Warszawie, lecz przede wszystkim na Śląsku, gdzie ojciec często jeździł w interesach. Mimo że cała nasza bliższa i dalsza rodzina była ortodoksyjna, bardzo religijna i pobożna, ojciec był syjonistą. Jego marzeniem było powstanie Izraela. Próbowali nawet tam się osiedlić. Tam przyszedłem na świat. Po paru latach wrócili do Warszawy, gdzie już urodził się Bronek.

– Jak pan wspomina lata przedwojenne? – Bardzo dobrze. Były szczęśliwe i beztroskie. [Oczywiście chodzi o lata kiedy to miała szaleć antysemicka nagonka, a tu patrzcie - Żyd mówi, że lata przedwojenne były "szczęśliwe i beztroskie".] [...]

– Podobno przez cały czas utrzymywał pan kontakty z bratem. – Oczywiście. Cały czas korespondowałem z mamą i bratem. W 1954 r. Bronek odwiedził nas po raz pierwszy. Był wtedy na stypendium Smithsonian Institute, zbierając materiały do swej książki. Później jeszcze wielokrotnie, w różnych dla siebie rolach. Naukowca, opozycjonisty, wreszcie znanego polityka wolnej Polski. Pozostajemy w bliskim kontakcie z jego rodziną. Synami Marcinem i Maciejem, którzy obaj są znanymi lekarzami. Odwiedzali nas parokrotnie. Żona i moje dzieci też latały do Polski. [W 1954 roku "Bronisław Geremek" był na stypendium w Stanach Zjednoczonych. Czy ktokolwiek zdaje sobie sprawę, KTO mógł w 1954 roku dostać paszport i wyjechaćz PRL-u? I to do Stanów? Niech no tylko IPN otworzy wreszcie wszystkie tajne archiwa, to może dowiemy się, na jakich to warunkach imć Geremek Bronisław dostał paszport i dlaczego do ostatnich swoich dni był tak zażartym wrogiem lustracji.] [...]

– Rozmawialiście o polityce? – O tak. Brat chętnie opowiadał o swoich spotkaniach z największymi ludźmi tego świata. Królową Elżbietą, Reaganem, Bushem, Clintonem, Mitterandem, Havlem. Przede wszystkim zaś z Janem Pawłem II. Podziwiał go jak nikogo innego. Myślę, że chyba papież w jakiś sposób uczucia te odwzajemniał. Wiem, że zwracał się do brata z prośbą opinię w wielu sprawach. [Ach, cóż ten świat zrobiłby bez "Bronisława Geremka"... A tenże Jan Paweł II "zwracał się do brata z prośbą o opinię w wielu sprawach". No zobacz, jakiego to doradcę wybrał sobie Santo Subito.] [...]

– Wiem, że toczyła się dyskusja, gdzie brat ma być pochowany. W rodzinnym grobowcu z matką czy w Alei Zasłużonych, obok Jacka Kuronia. – Po ludzku, powinien leżeć koło matki. Wiem jednak, że Bronek należał przede wszystkim do Polski. Więc niech go uhonoruje, jak uważa. Dotyczy to także mszy w katedrze św. Jana w Warszawie. Brat nie był katolikiem, choć w młodości miał okres, kiedy chciał zostać księdzem. Katolikami są jednak jego synowie i ich rodziny. Jeżeli najwyższe władze Kościoła też chcą go tak godnie pożegnać, trzeba to uszanować.

– Gdyby to jednak zależało od pana? – Mój brat zostałby pochowany przed upływem doby od śmierci, jak nakazuje religia i tradycja, w której się urodził. Ja zaś zmawiałbym kadysz. ["Brat nie był katolikiem". No to, DLACZEGO odprawiono tak uroczystą koncelebrowaną Mszę żałobną. SKANDAL! Świadczy to tylko o zażydzeniu Kościoła w Polsce, którego hierarchia kpi sobie z dogmatów wiary katolickiej nie mówiąc o zwykłej przyzwoitości. Czy warto również przypominać panom biskupom, że towarzysz Geremek Bronisław głosował np. przeciwko ustawie zakazujacej zabijanie nienarodzonych dzieci, że był masonem, czyli członkiem antykatolickiej organizacji? Chyba nie warto - ot, po prostu uczcili swojego brata-marksistę. Tak jak i inne "autorytety moralne" uczestniczące w pogrzebie "Wielkiego Polaka". Zabawne, bo tak właśnie jest określany tow. Geremek Bronisław przez "wielkich tego świata", np. przez niejakiego Eli Zborowskiego, wiceprezesa Światowej Federacji Żydów Polskich, przewodniczącego International Society for Yad Vashem, który powiedział, że "Bronisław Geremek był bardziej polski niż wszyscy „prawdziwi Polacy” razem wzięci..." Doprawdy, humor miesiąca.]

Honorowy Tajny Współpracownik Miasta Tarnowa Tato, tato, a ja jak dorosnę to chciałbym być Honorowym Obywatelem Tarnowa! Co trzeba zrobić żeby nim zostać? -Przynieś synku Wielką Encyklopedię Tarnowa, wydanie drugie niepoprawione. O, patrz tutaj, widzisz? -Tato, a kim był ten pan tutaj? -Eee, jakby to… on był biskupem – kapusiem. -A ten? -A ten akurat kapusiem nie był. Został uhonorowany za to, że za nasze pieniądze przez jakiś czas jeździł u nas na motorze. -A tamten? -A tamten to był nie tylko Tajnym Współpracownikiem w sutannie, ale przy tym grzmiał spod ołtarza na tych, co to modlić się chcieli nie po nowoczesnemu, tylko tak, jak robili to ich dziadowie. I Żydów do Tarnowa sprowadził, co to w Katedrze naszej nauki głosili, podczas Dni Judaizmu, by nas ubogacić, na dobrą drogę sprowadzić i od błędów niebu obrzydłych odwieść… I za to wszystko Honorowym Obywatelem naszego miasta został… Tak w nieodległej przyszłości, a nawet już teraz mogłaby wyglądać rozmowa ojca z synem. A swoją drogą, to już jakaś tradycja, że honorowymi obywatelami w Tarnowie „z automatu” zostają biskupi – Tajni Współpracownicy służb bezpieczeństwa PRL. Jest też coś ciekawego w tym, że w naszej radzie miejskiej, radnych PO, Tarnowian i PiS, wobec tylu różnic, nic nie było w stanie do tej pory połączyć – i trzeba było dopiero „TW”, by wobec Jego autorytetu zapanowała jednomyślność. Dzięki temu, wiemy przynajmniej, że na tym właśnie u nas polega „budowanie nowych, dobrych relacji ponad podziałami”, za które to działania honor ten spotkał „na odchodnym” biskupa Wiktora Skworca. Jak widać, „podziały te” nie są tak głębokie, jakby się to na pierwszy rzut oka wydawało, skoro można je zasypywać na gruncie współpracy z bezpieką – i fakt ten jest wielce wymowną podwaliną i jednym z symboli Rzeczpospolitej Trzeciej i Pół, w której nam przyszło się czołgać… Inną z kolei przywoływaną w magistrackim uzasadnieniu zasługą biskupa, jest fakt zorganizowania w naszym mieście „Dni Judaizmu w Kościele Katolickim”, podczas których w tarnowskiej, katolickiej katedrze „słowo Boże”, głosił przedstawiciel religii, odrzucającej Jezusa Chrystusa, uważanego, delikatnie mówiąc, za oszusta i w wielu kręgach lżonego i nienawidzonego? Jeżeli więc biskup jest zasłużony dla judaizmu, czyli judaizowania Kościoła Katolickiego, niech go honorują Żydzi, a nie radni czy prezydent palący chanukowe świece (chyba, że o czymś nie wiemy). Ale po kolei… Tak czy owak, teraz przynajmniej już wiemy, jakie wzorce mamy naśladować. Wiemy, na czym polega bycie „człowiekiem dialogu, zrozumienia i spokoju”. Wiemy też, że jednym z głównych kryteriów (wymienionych w pierwotnym komunikacie magistratu) predysponujących osobę do tego, by zostać Honorowym Obywatelem Tarnowa, jest organizacja „Dni Judaizmu” – jak podrzucone jajo i gorący kartofel przerzucanych z diecezji do diecezji, a wszystko to wedle rozkazu, bo być może, jak niegdyś, tak i teraz żydowscy bankierzy trzymają niektórych watykańskich purpuratów za to i owo… Jakąż inicjatywą na tym odcinku będzie, zatem musiał wykazać się „honorowy obywatel” kolejny? Skoro „zapalenie chanuki” zostało już zarezerwowane przez prezydenta Ryszarda Ścigałę? Może kolejny biskup podczas ekumenicznego nabożeństwa powinien przywdziać myckę i w ten sposób zasłużyć się dla „miasta”? Zakazać klękania podczas mszy, tak jak „źle widziane” jest u nas klękanie podczas przyjmowania Najświętszego Sakramentu? Może jakiś nowy TW wykaże się większą liberalnością w zachowywaniu tajemnicy spowiedzi, albo wyznaczał będzie „odpowiednią”, łamiącą charaktery i sumienia pokutę? Tak czy owak, jest coś znamiennego w tym, że TW Dąbrowski stał się swego rodzaju symbolem, a może nawet patronem „pojednania między podziałami” – przynajmniej na lokalnym, tarnowskim urągowisku. Bo na urągowisku ogólnopolskim, takimi żywymi symbolami „narodowej zgody” są inni purpuraci, co to „bez swojej wiedzy i zgody”, „palili, ale się nie zaciągali”, więc nikomu nie zaszkodzili – i to zarówno „zadaniowani” TW jak i „zwyczajni” KO. W tym kontekście tytuł honorowego obywatela urasta do rangi symbolu tego, czym stała się Rzeczpospolita Trzecia i Pół, bez cienia wstydu na coraz to nowych odcinkach kontynuująca tradycje PRL.I okazuje się przy tym, że tajnych współpracowników służb PRL (na razie) nie trzeba nawet wynosić na ołtarze, gdy tylu z nich i tak pełni rolę autorytetów moralnych i gdy nie brak „ludzi honoru”, co to nawet wbrew ówczesnemu prawu, zaprowadzali stan wojenny, by przeprowadzić nasz ludek niby przez Morze – a jakże, Czerwone – ku świetlanej przyszłości zwiastowanej przez gwiazdę magdalenkowych, czy okrągłostołowych układów, kładących fundamenty pod system stosunków społecznych, politycznych i własnościowych obecnej RP, dzięki którym PiS i PO, na przekór pozorom, mają tak blisko do siebie, że przedstawiciele obu tych ugrupowań mogli, nawet w Tarnowie, ręka w rękę i bez cienia wstydu obdarzyć tytułem Honorowego Obywatela – Tajnego Współpracownika SB. A przecież niefortunną inicjatywę można było obejść dyplomatycznie, skoro już zabrakło odwagi do głośnego powiedzenia „nie”. Można było choćby stwierdzić: „poczekajmy, tak szybkie przyznanie tytułu uwłaczałoby godności Biskupa”. A tak pozostał wstyd, zażenowanie i szemranie wśród wiernych, którzy swoje myślą i między sobą zwyczajnie się z tego wszystkiego śmieją. Tym samym rodzajem śmiechu, który wyciskał im z gardła PRL, swoimi absurdami, na które nic nie można było poradzić i wobec których już tylko „pusty śmiech” pozostawał, niezbędny dla zachowania psychicznej higieny.W dodatku ów „honor” przyznany będzie nie w Tarnowie, ale w Katowicach, 6 stycznia. Z jednej strony wystawi to biskupowi Wiktorowi Skworcowi „laurkę” przed tamtejszymi wiernymi, z drugiej – zapobiegnie niezdrowej atmosferze, jaka z pewnością musiałaby towarzyszyć takiej uroczystości, gdyby odbywała się ona w Tarnowie. Jest jeszcze i trzecia strona – nikomu nie będzie się chciało w tej sytuacji „węszyć” wokół tematu niespotykanej plagi samobójstw wśród kapłanów diecezji tarnowskiej, która zwieńczyła okres rządów biskupa, a nad którą kuria opuściła zasłonę milczenia, zwyczajnie „krętacząc”, gdy zadaje się jej pytania… W przypadku radnych PO i Tarnowian nie jestem decyzją o przyznaniu tytułu Honorowego Obywatela biskupowi Wiktorowi Skworcowi specjalnie zaskoczony, bo po większości z nich (nie wszystkich) niczego dobrego się już nie spodziewam, bo trudno spodziewać się czegoś dobrego po ludziach „zaczadzonych” partyjno – plemienny sekciarstwem i unurzanych po łokcie we współudziale we władzy, traktowanej jak narkotyk. A poza tym wielu ludziom z tych ugrupowań wydaje się podobać lightowy „katolicyzm” w stylu „new age”.Natomiast mimo wszystko dziwię się radnym PiS. Wstyd! Podobało się wam nabożeństwo w wykonaniu Żyda w Katedrze? Kiedy ostatni raz czytaliście katechizm? Być może już dziś wasze dzieci mówią wam, że w zasadzie to wszystko jedno, Budda, Kryszna, Mahomet czy Jahwe; kościół katolicki czy protestancki, przecież każdy zostanie zbawiony, wystarczy tylko spełniać dobre uczynki, a najlepiej wzorem Jana Pawła II, razem z szamanami modlić się o pokój? Podobało się wam sabotowanie postanowień papieża względem mszy trydenckiej i inne działania? Zaszczyt dla TW nie uwiera?Jedynie radny SLD Jakub Kwaśny, podczas sesji nawoływał do powściągliwości w szafowaniu tytułem Honorowego Obywatela. Wprawdzie w jego przypadku w jakiejś mierze był to po prostu antyklerykalizm, jednak również i ja jestem zdania, by tytułu honorowego obywatela nie przyznawać biskupom „z automatu”.Deprecjonujemy wówczas rangę tego wyróżnienia. A przecież nie brak też w Polsce miast, gdzie honorowe obywatelstwo miał Adolf Hitler. Podobnie ma się sprawa z odznaczeniami – np. „chlebowy” order Orła Białego otrzymywały osoby, które swoją postawą i życiem zaprzeczały tym wartościom, które order ten ma honorować. Tak, więc bez przesady, panie i panowie… Oczywiście, Biskupowi Wiktorowi Skworcowi nie ujmuję zasług dla miasta. Może po prostu wszyscy trochę słabo je znamy, bo jak dotąd były skrzętnie ukrywane i tak naprawdę po dziś dzień nie zostały przedstawione. Póki, co musimy wierzyć „na słowo” inicjatorom całej tej hecy – i prezydentowi Ryszardowi Ścigale. Zaś oficjalne uzasadnienie jest w tej mierze kpiną. Nie ujmuję Księdzu Biskupowi również wszelakich posiadanych przez niego przymiotów ducha i charakteru. Jednak wszystko to jakby trochę mało, by być „Honorowym Obywatelem”, a radni – w każdym, a w szczególności w tym wypadku – powinni „dać sobie trochę czasu” na ochłonięcie, zachować więcej powściągliwości, w inny sposób podziękować biskupowi za posługę, która zresztą wzbudzała tak wiele kontrowersji i podziałów – albowiem od wielkości do śmieszność, jest tylko jeden krok…I naprawdę, czy koniecznie musimy znów z TW czynić wzór do naśladowania?A może niepotrzebnie się dziwię? W końcu, czego się jednak spodziewać w kraju, którego jednym z patronów i świętym jest zdrajca, spiskujący z cesarzem Henrykiem IV, biskup Stanisław, a „zdrajcą” jest król, Bolesław Śmiały, będący wsparciem dla papieża Grzegorza VII, którego potem cesarz Henryk uwięził, a który też jest dziś świętym?Czegóż spodziewać się po kraju, który w odróżnieniu od innych, nie potrafi rozliczyć się z komunistycznych zbrodni, a niegdysiejsi kaci i sługusi systemu, są dziś jego beneficjentami lub chadzają w szatach autorytetów moralnych? Jakże chory musi być kraj, zbudowany na takich fundamentach moralnych – zdrada i zło nie tylko nie zostają ukarane, czy choćby napiętnowane, ale wręcz są tłumaczone, relatywizowane, uwznioślane i nagradzane!A jako że przykład idzie z góry, powiem tak: czegóż więc mamy spodziewać się po mieście, które zrodziło encyklopedię, pełną życiorysów wycieranych ordynarnie gumką, z wybielanymi postaciami? Czegóż spodziewać się po mieście, którego prezydent chciał uhonorować skwerem wysokiego, komunistycznego aparatczyka? Czegóż można się spodziewać, gdy współautorem albumu „Małopolska w PRL” jest były pracownik SB, dziś w randze historyka Muzeum przekonujący podczas konferencji prasowej, że przecie „PRL nie był wcale taki zły”?… Myśląc o tym wszystkim, aż chciałoby się powiedzieć: jakie miasto, tacy „honorowi obywatele” i jakie państwo – tacy „ludzie honoru” – jednak byłoby to krzywdzące dla niektórych, prawdziwie zasłużonych osób.Oczywiście, nie chodzi o to, by zaraz „potępiać” i wyszukiwać słabości u każdego. Bo są różne barwy.Jednak w pewnych sytuacjach musimy uznać, że coś jest czarne, a coś jest białe. Zgodnie z biblijnym „niech mowa wasza będzie tak-tak, nie-nie”. W przeciwnym wypadku, jakimi mamy kierować się w życiu drogowskazami, skoro za drogowskazy i wzorce chcemy uznawać postacie i postawy niejednoznaczne? Czym skończy się to „wybielanie”, „zrozumienie” i „relatywizowanie” wszystkiego?! Tak czy owak, radnym PO dziwię się jakby troszkę mniej, w końcu wiadomo z czyją pomocą powstawało to ugrupowanie i wszyscy wiemy, że prezydent Bronisław Komorowski „jak niepodległości” bronił WSI. Z tej strony taka atencja wyrażana przez nich wobec „TW” musi być zrozumiała. Ale PiS? Wstyd! Znam Was i szanuję i raczej się to nie zmieni (dotyczy to także „Ziobrystów”) – ale, przyznajcie, niektórzy z Was pewnie w duchu żałują tej decyzji i o ile jedni z waszego grona uczynili to z kurtuazji i grzeczności, zapominając że i one mają swoje granice – o tyle inni uczynili to z dławiącego strachu przed świętoszkowatym oburzeniem kolegów. A przecież nikt by wam za to nie wyrywał paznokci; potrzeba było odrobiny cywilnej odwagi, daleko mniejszej od tej, wykazywanej przez bohaterów i męczenników, którymi spadkobiercami się mianujecie.Zatem pytam: czy podnosząc rękę w geście „za” mieliście w pamięci sytuację, gdy biskup „przyznawał się” do współpracy dopiero wtedy, gdy było już wiadomo, że sprawy dłużej ukrywać się nie da, zaś podlegli mu kapłani „spontanicznie” pisali list w jego obronie, a przeciwko mającej się ukazać książce ks. Tadeusza Isakowicza – Zaleskiego, której siłą rzeczy nawet jej nie czytali? Czy podnosząc rękę mieliście w pamięci męczenników? Czy wspomnieliście ofiary stanu wojennego? Czy rozmyślaliście o „zasługach” licznych „TW” i SB-ków? Czy stanął wam przed oczami może ksiądz Jerzy Popiełuszko, za waszą sprawą pewnie teraz przewracający się w grobie? Z pewną dozą uzasadnionej przesady można stwierdzić, że doprowadziliście właśnie do symbolicznego zrównania ofiar z katami… Oczywiście, od ostatecznych osądów jest Sędzia Najwyższy. On zna ludzkie sumienia. Być może i ja, pisząc to, co piszę, nie dostrzegam belki w oku własnym. Księdza biskupa mogę szanować choćby za jednoznaczną postawę wobec aborcji i udzieloną pomoc, gdy sprowadzano do Tarnowa antyaborcyjną wystawę. Ale, Szanowni Radni – czy naprawdę nie dostrzegać niestosowności tego, coście właśnie zrobili? Raz jeszcze pytam: jaki kolejny, dwuznaczny wzorzec pozostawiacie swoim dzieciom i przyszłym pokoleniom, dokonując przemieszania wartości? Jakimi zatem wzorcami mają się kierować wasze dzieci, widzące, jakie postawy i działania są nagradzane?A przecież wy nie nagradzacie „artysty”, który niekoniecznie musi brać zaślubiny z etyką, którego dzieła mogą być znakomite pod względem formalnym – jak stalinowskie wiersze Szymborskiej, a którego postawa moralna nie musi być świetlana – choć i wówczas należałoby się zastanowić przy przyznawaniu, przynajmniej niektórych nagród; Wy natomiast, moi drodzy radni, właśnie wyróżniacie kapłana, biskupa, od którego oczekuje się więcej – i to tytułem mającym stanowić pewien wzór. Tym samym kolejny raz relatywizujecie wartości, za sprawą dwuznacznego kontekstu tej sytuacji.W takim razie, w jaki sposób normalnym może być kraj, z taką busolą moralną, takimi symbolami i punktami odniesienia? Przyłożyliście rękę do czegoś, co wygląda jak zaprzeczenie wartości przez was deklarowanych. To bardzo, delikatnie mówiąc: nieładnie! I lepiej wyartykułować to teraz, jasno, wyraźnie, może trochę za mocno, głosząc to „w porę i nie w porę” – by dziwić się i wstydzić nie musiały przyszłe pokolenia, kiwające głowami ze zdziwieniem nad tym, że tak niewielu miało odwagę wydać z siebie choćby cień protestu. Na zakończenie, zanim jeszcze przestaną się odzywać do mnie ci, którzy jako ostatni jeszcze się odzywają, w oczekiwaniu na konsekwencje, które za to co piszę mnie spotkają – pragnę skreślić słów parę, adresowanych w szczególności do osób najwyraźniej utożsamiających wiarę jedynie z zewnętrzną „religijnością”. Przy czym bynajmniej nie chodzi mi tu o puste i płytkie uzasadnianie „głębi” wiary „wierzących niepraktykujących” – co to, to nie; kapłani są nam wszystkim bardzo potrzebni i częstokroć zbyt mało doceniamy wagę ich posługi.Otóż chodzi mi o to, że prezentowany przez niektórych z was, „specyficznie” pojmowany klerykalizm – i palikotowy „antyklerykalizm” – to dwie strony tej samej momenty. Ta moneta jest fałszywa. I zaprawdę – nie kupi się za nią niczego naprawdę wartościowego. Mirosław Poświatowski

Wiceminister finansów w rządzie Tuska był w PRL współpracownikiem wywiadu W katalogach osób publicznych, jakie we wtorek opublikował IPN, wynika, że nowy wiceminister finansów Wiesław Szczuka został w sierpniu 1988 r. zarejestrowany, jako kontakt operacyjny wywiadu PRL. W publikacji o Szczuce można przeczytać, że w latach 1982-88 występował on w pewnej sprawie prowadzonej przez wywiad PRL, a 16 sierpnia 1988 r. został zarejestrowany pod nr 18086 w kategorii “kontakt operacyjny” o kryptonimie “Gaiko”. Kategoria “kontakt operacyjny” jest wieloznaczna i nie przesądza, czy dana osoba w sposób tajny i świadomy współpracowała z organami bezpieczeństwa PRL. W latach 1982-83, w 1987 i w 1989 r. Szczuka wielokrotnie był sprawdzany w ewidencji resortu MSW przez różne jednostki operacyjne MSW i MON. Jako powody zapytań podawano “sprawdzenie obiektu”, lub uzasadniano, że zapytanie odbywa się “przed rozpracowaniem”. Jako starszy specjalista w Departamencie Zagranicznym Ministerstwa Finansów został on 6 kwietnia 1988 r. upoważniony przez MSW do dostępu w miejscu pracy do informacji stanowiących tajemnicę państwową. W katalogu na temat RPO prof. Ireny Lipowicz czytamy, że w 1983 r. wywiad PRL dokonał “zabezpieczenia” informacji na jej temat. W kwietniu 1985 r. wykluczono jej przydatność dla służb z uwagi na “brak formalnej zgody na współpracę”. Na temat nowego szefa KRRiT Jana Dworaka z katalogu IPN wynika, że od 1976 r. był inwigilowany przez służby PRL w związku ze swą działalnością opozycyjną. Członek KRRiT Krzysztof Luft w kwietniu 1979 r. został zarejestrowany przez SB, jako kandydat na tajnego współpracownika, ale po pięciu miesiącach wyrejestrowano go z powodu “niechęci do współpracy”. Katalogi osób publicznych IPN publikuje z mocy ustawy. Dzisiaj uzupełniono je o informacje na temat osób nowo nominowanych na urzędy publiczne: urzędującego od początku lipca wiceministra Szczuki, a także niektórych nowych członków KRRiT, Rzecznika Praw Obywatelskich i Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych. MJ/Polskatimes.pl

Autor “Pana Samochodzika” – współpracownikiem SB Zbigniew Nienacki, autor serii młodzieżowych książek o Panu Samochodziku był kontaktem operacyjnym wywiadu PRL – informuje “Rzeczpospolita”. Nienacki został zarejestrowany w 1984 roku, a w 1990 jego akta zostały zniszczone. Autor przygód Pana Samochodzika używał pseudonimu “Eremita” i został zwerbowany do współpracy przez funkcjonariusza o nazwisku Czernych. W związku z tym, że akta Nienackiego zniszczono nie wiadomo, na kogo i o czym donosił. Zachował się protokół zniszczenia akt, z którego jednoznacznie wynika, że “Eremita”, to Nienacki. W protokole znalazł się także zapis mówiący o tym, że “wszystkie osoby ze sprawy zostały wyrejestrowane”. Według pracowników IPN oznacza to, że współpraca pisarza nie była fikcją, a za jego sprawą zarejestrowano w aktach SB jakieś inne osoby. Gazeta przypomina, że Zbigniew Nienacki do końca życia sympatyzował z komunizmem. W 1962 roku wstąpił do PZPR, rok później do ORMO. W latach 80. pisał artykuły szkalujące “Solidarność”, a w stanie wojennym wstąpił do PRON-u. Więcej o nieznanej części biografii Zbigniewa Nienackiego możemy przeczytać w “Rzeczpospolitej”.

Informacyjna Agencja Radiowa (IAR) / “Rzeczpospolita” / jp / Kusiak

Zmarł profesor Skubiszewski, były minister spraw zagranicznych, Tajny Współpracownik SB Dziś rano w warszawskim szpitalu po ciężkiej chorobie zmarł profesor Krzysztof Skubiszewski. Miał 83 lata. Zmarł Krzysztof Skubiszewski – minister spraw zagranicznych w trzech pierwszych rządach nowej Polski, od 1994 r. członek Trybunału Europejskiego w Hadze, doktor honoris causa kilku uniwersytetów, kawaler Krzyża Zasługi Republiki Federalnej Niemiec. Skubiszewski był zarejestrowany przez SB, jako kontakt służbowo-informacyjny „K”. Później pojawia się w jej dokumentach, jako TW „Kosk”. Jak czytamy, bezpieka utrzymywała z nim kontakt operacyjny w latach 1961–1969. Według akt IPN, był cennym źródłem informacji. niezalezna.pl

Wiesław Zawiślak, Tajny Współpracownik komunistycznej Służby Bezpieczeństwa ponownie dyrektorem TVP - Kolorytu sprawie dyrektora z TVP dodaje fakt, że zwolnił go prezes Farfał oskarżany przez media o neonazistowskie rysy w życiorysie, a tymczasem po obaleniu „neofaszysty z LPR” szefem kadr telewizji został na nowo Zawiślak, były TW „bezpieki” rozpracowujący środowiska studentów afrykańskich i żydowskich, który na domiar złego przybrał z własnej woli złowrogo brzmiący pseudonim „Herman”… – pisze Robert Wit Wyrostkiewicz. Wyrzucony z KRUS w atmosferze skandalu. Zwolniony z TVP przez jej ex prezesa Piotra Farfała, powrócił by piastować kluczowe stanowiska w telewizji publicznej. Mowa o Wiesławie Zawiślaku, do niedawna szefie biura kadr, szkoleń i spraw socjalnych Telewizji Polskiej, a obecnie dyrektorze administracyjnym TVP. Zawiślak zasłynął, jako telewizyjny czyściciel tworząc „listę 39” pracowników, których powiązał z Farfałem i których planował wyrzucić z pominięciem procedur. Nie dawno został przeniesiony „na inny odpowiedzialny odcinek” –objął funkcję dyrektora administracyjnego TVP. Czy z racji „dyrektorowania” pozyskana wiedza o wszelkich personaliach pracowników telewizji służy tylko jemu i czy jest on człowiekiem godnym zaufania? Można mieć wątpliwości, bowiem jak ustaliła „Nasza Polska” Wiesław Zawiślak był Tajnym Współpracownikiem komunistycznej Służby Bezpieczeństwa. Sam Zawiślak odmówił mi podczas rozmowy telefonicznej udzielenia jakichkolwiek odpowiedzi, nawet, gdy zaznaczyłem, że pytania nie będą dotyczyć obecnej pracy w Telewizji Polskiej – Jako pracownik telewizji muszę pana odesłać do rzecznika prasowego TVP – powiedział Zawiślak. – Nie jest znana TVP sprawa współpracy pana Wiesława Zawiślaka z SB. Tylko tyle mogę na ten temat powiedzieć – skwitował sprawę Stanisław Wojtera, rzecznik prasowy TVP. Kolorytu sprawie dyrektora z TVP dodaje fakt, że zwolnił go prezes Farfał oskarżany przez media o neonazistowskie rysy w życiorysie, a tymczasem po obaleniu „neofaszysty z LPR” szefem kadr telewizji został na nowo Zawiślak, były TW „bezpieki” rozpracowujący środowiska studentów afrykańskich i żydowskich, który na domiar złego przybrał z własnej woli złowrogo brzmiący pseudonim „Herman”…

„Bezpieczny” student 31 lipca 1969 r., po wydarzeniach marcowych roku 68., Wiesław Zawiślak podpisał cyrograf ze Służbą Bezpieczeństwa PRL. Własnoręcznie napisał lojalkę: ”Zobowiązuję się do dobrowolnej współpracy z organami K.W. służby bezpieczeństwa. Fakt powyższy jak i treść wiążących się z tym rozmów zachowam w ścisłej tajemnicy. W ramach objętej współpracy obieram sobie pseudonim „Herman”. Zawiślak podjął się współpracy bez wynagrodzenia. SB tak charakteryzowała swojego TW: „egoistyczny często kierujący się własnym interesem” i stawiała na „wyeksponowanie elementów ambicjonalnych w odniesieniu do kandydata”. Zresztą według por. Zdzisława Caputy, inspektora wydziału II i oficera prowadzącego TW „Hermana” Zawiślakowi chodziło nie o pieniądze, ale parasol nad życiową drogą: „Na moją propozycję bliższej współpracy z naszymi organami Z.W. wyraził zgodę, pod warunkiem całkowitego zabezpieczenia jego osoby. Stwierdził on, iż w tym względzie żadnych skrupułów moralnych nie ma, uważa tylko korzyści związane z własnym interesem” – pisał por. Caputa. Obecny dyrektor z TVP zwrócił uwagę SB tym, że będąc 1967 r. w Anglii, „nawiązał kontakt z Grydzewskim i Bormanem z redakcji „Wiadomości” i Krzysztofem Jakubowiczem z Ogniska Polskiego”. Ponadto, jak raportują akta SB, Zawiślak będąc studentem Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego interesował się problematyką „Trzeciego Świata”. Tymczasem SB zainteresowana była pozyskaniem informacji do sprawy o kryptonimie „ERAZM” dotyczącej studenta z Gujany Brytyjskiej Jehudi Webstera, podejrzewanego „o współpracę na rzecz obcych ośrodków syjonistycznych”. Przed pozyskaniem obecnego dyrektora TVP SB uznała, że „Wytypowany na kandydata W. Zawiślak, posiada bezpośrednie dotarcie do osoby fig. tak w miejscu zamieszkania jak i na uczelni, będąc jego bliskim przyjacielem”. Ponadto stwierdzono, że Zawiślak doskonale nadaje się do inwigilacji środowiska afrykańskich studentów, których z racji zainteresowań krajami „Trzeciego Świata” znał i z którymi mieszkał w domach akademickich. W teczce personalnej Zawiślaka będącej w posiadaniu IPN znajduje się kilka notatek raportujących m.in. o studentach zagranicznych w Polsce podpisanych „Zawiślak” bądź „Herman”, jednak najczęściej relacje składał ustnie na zaaranżowanych spotkaniach. SB była zadowolona ze swojego współpracownika: „od momentu nawiązania kontaktu przekazał wartościowe informacje i charakterystyki dot. znanych mu studentów afrykańskich”.

Żydzi na celowniku „Hermana” Po odebraniu zobowiązania Zawiślaka do współpracy z SB, tego samego dnia zanotowano: „Istnieją możliwości wykorzystania w/wym do kontroli „Komandosów””. W trakcie współpracy SB wysłała „Hermana” w 1970 r. do Austrii: „W/wym kilkakrotnie wyjeżdżał za granicę – przed pozyskaniem do Wielkiej Brytanii, gdzie przebywał w kołach związanych z ośrodkami emigracyjnymi, jak również w roku bieżącym z naszej inspiracji do Austrii skąd przekazał informacje ze środowiska emigracji żydowskiej przybyłej z Polski”. Podczas pobytu w Berlinie Zachodnim, do którego zrealizowania SB ułatwiła Zawiślakowi otrzymanie paszportu, „Herman” miał sprawdzić wartość przekazywanych informacji przez kandydata na TW obywatela Syrii a także dokonać „bliższego rozpoznania kontaktu obyw. Konga Paula Rick de KINA (…) z pracownikami radia Wolna Europa”. Wiesław Zawiślak od początku „służby” sprawdzał się w realizowaniu tzw. „przyjaźni operacyjnych”. Podczas reżyserowanego przez SB wyjazdu do Berlina „bezpieka” raportowała: „Z chwilą zamieszkania w wym. akademiku w sposób jak najbardziej naturalny i przypadkowy tw. nawiąże kontakt ze swym dawnym kolegą z okresu studiów w Polsce obyw. Syrii Mikhail JABOUR”. Ponadto w akademiku miał obserwować Arona Kellera podejrzewanego o współpracę CIA. Za te drobne „usługi” Zawiślak mógł korzystać z wyjazdu gromadząc w berlińskiej bibliotece materiały niedostępne w Polsce, a niezbędne mu do napisania pracy magisterskiej. Wyjazdy TW „Hermana” według SB były owocne: „(…) w Wiedniu wszedł w środowisko emigrantów żydowskich pochodzenia polskiego”. Celem numer jeden w Austrii miała być dla Zawiślaka osoba Antoniego Feldona, według SB po marcu 68 opiekuna emigracji żydowskiej pochodzenia polskiego, z którym według akt SB „Herman” nawiązał bliski kontakt.

Klub „Kontakt” Na początku lat 70. Zawiślak na zaproszenie Ali Djodariego, studenta irańskiego, wyjechał do Szwecji i Danii. Korzystając z nadarzającej się okazji SB wytyczyła „Hermanowi” zadanie: „systematyczne rozpoznanie i penetracja na terenie Szwecji i Danii studentów cudzoziemców przybyłych z KDL-i, w tym szczególnie z Polski, którzy nawiązują kontakt lub pozostają w zainteresowaniu policji oraz innych służb specjalnych”. SB precyzowała cel wizyty Zawiślaka: „wejście w środowisko emigracji-obywateli żydowskich przybyłych z Polski grupujących się w klubie „Kontakt” w Kopenhadze. Wykorzystując fakt, iż w czasie wydarzeń marcowych w 1968 roku t.w. utrzymywał kontakty z grupą komandosów, wejście w krąg interesujących nas osób nie sprawi wym. trudności, a pozwoli jednocześnie na rozpoznanie działalności klubu oraz jego powiązań z terenem Polski”. Zadanie o takim charakterze, sformułowane na piśmie „Herman” przyjął składając pod nim podpis. Warto wyjaśnić, że Zawiślak miał na swoim koncie epizod marcowy. Według notatek SB spisanych po wyjaśnieniach „Hermana” Zawiślak po powrocie z Anglii 28 lutego 1968 r. dnia 10 marca jechał do swojej sympatii do Krakowa, studentki na Uniwersytecie Jagiellońskim (późniejszej żony). Zabrał się z nim samochodem kolega ze studiów Leszek Kołodko, którego celem – o czym Zawiślak miał nie wiedzieć – było nawiązanie łączności pomiędzy studentami UW i UJ w kontekście wydarzeń marcowych. W związku z tym incydentem Zawiślak trafił do aresztu na 10 dni, jednak był to dobry argument dla SB, aby wprowadzić go w środowisko „komandosów”, jako człowieka godnego zaufania.

Od ZSP do TVP Zawiślak zaczynał od działalności w harcerstwie. W latach 1963-70 należał do ZMS. Do ZSP od 1964 do 1971 r. Był działaczem ZSMP. Do PZPR wstąpił w 1975 r., w którym został wyrejestrowany, jako TW „Herman”. Na pierwszym wyjeździe do Wielkiej Brytanii zarabiał jak przystało na studenta sprzątaniem i pracami fizycznymi. Jednak w kraju popadł w konflikt z prawem. Wyrokiem sądu powiatowego dla miasta stołecznego Warszawy z dnia 8 listopada 1968 (przed zwerbowaniem) został skazany na karę 6 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 2 lata za to, że od studenta Haitii Jean Claud pożyczył samochód, sfałszował umowę mającą świadczyć, że auto jest jego własnością i samochód marki „Volkswagen” sprzedał za 30 tysięcy złotych. Po studiach w 1971 r. Zawiślak pracował w firmie „Meghazet”. Następnie w 1973 został zatrudniony w Komendzie Głównej Ochotniczych Hufców Pracy Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej. W 1975 r. Zawiślak pracował w biurze współpracy z zagranicą Ministerstwa Pracy i Płacy na kierunku RWPG. Na początku lat 80 został nawet doradcą przewodniczącego ZSMP, którym był Jerzy Jaskiernia, późniejszy minister sprawiedliwości w rządzie Józefa Oleksego. W 1983 r. przebywał na studiach doktoranckich w Instytucie Stosunków Międzynarodowych w Moskwie, a w 1984 został doktorem nauk ekonomicznych. Rok później pracował w Urzędzie Rady Ministrów w Biurze ds. Młodzieży. Jeszcze w 1989 r. Zawiślak pracował w Komitecie ds. Młodzieży i Kultury Fizycznej, jako doradca przewodniczącego. Co ciekawe, przewodniczącym Komitetu był wówczas Aleksander Kwaśniewski. Jak wykazała kontrola NIK w 1991 r. Komitet ds. Młodzieży i Kultury Fizycznej w roku 1989 zawiązał z Związkiem Socjalistycznej Młodzieży Polskiej spółkę “Juwentur” SA, na konto, której przelano 945 mln zł (suma po uwzględnieniu wzrostu kurs dolara o prawie 100 proc.), o 445 mln zł więcej niż wynosiły zobowiązania. Po latach minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro zarządził wszczęcie śledztwa w tej sprawie. O Zawiślaku zrobiło się znowu głośno, kiedy w 2008 r. Roman Kwaśnicki – odwołany z Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego za liczne nieprawidłowości i nepotyzm – wydawał zarządzenia już po swojej dymisji. Były one antydatowane. W ich preparowaniu miał mu pomagać właśnie Wiesław Zawiślak, który był zastępcą dyrektora organizacyjno-prawnego KRUS. Przed pracą w Kasie Zawiślak kierował już kadrami w TVP, ale ze stanowiska odwołał go ówczesny prezes Piotr Farfał. Z poparciem członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Borysiuka, wieloletniego działacza PZPR, wrócił w 2009 r. na stanowisko szefa kadr Telewizji Polskiej, który nie tylko mógł wpływać na zatrudnienie, ale posiadał dostęp do wszelkich danych osobowych o każdym pracowniku telewizji publicznej, rodzaju umów, zarobkach, stanie rodzinnym… Ostatnio (według naszego informatora, na skutek wiadomości o przeszłości Zawiślaka) został przeniesiony na inne, niewiele mniej eksponowane stanowisko dyrektora administracyjnego, co wiąże się m.in. z wydawaniem wszelkich przepustek, wejść pracowników i ich gości na teren TVP, rozdzielaniem pokoi, kontrolą pomieszczeń i ich wyposażenia, instalacji, a więc również sieci komputerowej. W listopadzie 1975 r. SB postanowiła rozwiązać współpracę z TW „Hermanem”. Akta „bezpieki” informowały, że z racji pracy w Ministerstwie Pracy i Płacy stracił kontakt ze studentami obcokrajowcami, którymi interesowała się „esbecja”. Wieńcząc współpracę z Zawiślakiem sformułowano ciekawe zdanie: „Doniesienia pisał sam. Na spotkania przybywał punktualnie. Może być wykorzystany w okresie „W””. (stanu wyjątkowego – dop. Redakcji) Czy cała kariera Wiesława Zawiślaka była sterowana przez służby? Tego nie wiemy. Jednak warto postawić pytanie czy przejęcie władzy w mediach publicznych na podstawie niepisanego porozumienia PiS – SLD nie odbije się czkawką dla partii braci Kaczyńskich. W każdym razie, być może również na skutek tego artykułu, obecny prezes TVP Romuald Orzeł, będzie musiał zastanowić się, co dalej i jacy ludzie na nowo obejmują stery w dowodzonej przez niego telewizji.

Robert Wit Wyrostkiewicz

Adolf Hitler przeżył wojnę? Po uciecze do Argentyny Adolf Hilter i Eva Braun mieli wieść spokojne życie Samobójstwo Hitlera to dla jednych historyczna oczywistość, dla innych największa propaganda XX wieku. Faktem jest, że z roku na rok przybywa zwolenników teorii, wedle, której führer miał dożyć spokojnej starości w Ameryce Południowej.

"Grey Wolf: The Escape of Adolf Hitler" ("Szary Wilk: Ucieczka Adolfa Hitlera") to najnowsza książka brytyjskich historyków: Gerrarda Williamsa i Simona Dunstana, która próbuje zmienić postrzeganie historii. Zdaniem autorów, jeden z największych zbrodniarzy w dziejach ludzkości, nie dość, że nie zginął w czasie II wojny światowej, to żył jeszcze wiele lat, mając u boku Ewę Braun i pokaźny majątek wywieziony z III Rzeszy. Miejscem jego spokojnej starości miała być Argentyna.

Ucieczka pod osłoną nocy Zanim dojdziemy do tego, na jakiej podstawie wyciągnięto owe wnioski, warto przytoczyć wersję historii, która zdaniem Brytyjczyków jest bardziej prawdopodobna niż ta zapisana od lat w podręcznikach.

Otóż, kiedy żołnierze Armii Czerwonej byli już bliscy zdobycia Berlina, na rozkaz Hitlera zamordowano parę sobowtórów przebywających w słynnym bunkrze. Mieli oni udawać wodza nazistowskich Niemiec i jego partnerkę Ewę Braun. Aby fortel nie wyszedł na jaw zwłoki spalono. W tym czasie Hitler wraz ze świeżo poślubioną Ewą Braun (już panią Hitler), leciał do Hiszpanii, gdzie generał Franco zorganizował dla niego pomoc. Stamtąd udali się na Wyspy Kanaryjskie, gdzie czekała na nich łódź podwodna, mająca przewieźć uciekinierów do Argentyny. Tamtejsze władze nie kryły sympatii dla nazistów i przyjęły Hitlera z otwartymi ramionami. Nieoficjalnie oczywiście, o czym ma świadczyć fakt, że cała misja objęta była największą tajemnicą. Mało tego, o tym, że Hitler ucieka z Europy mieli wiedzieć nawet Amerykanie, którzy przymknęli oko w zamian za dostęp do technologii wojennych III Rzeszy. Hitler zgolił charakterystyczne wąsy, zapuścił brodę i resztę życia spędził na farmie kilkaset kilometrów od Buenos Aires. Utrzymywał się z kosztowności zrabowanych przez III Rzeszę w czasie wojny. Doczekał się nawet dwóch córek (ich potomstwo ma żyć gdzieś w Argentynie do dzisiaj). Zmarł dopiero 13 lutego 1962 r. w wieku 73 lat, zaś Ewa Braun wiele lat później. Autorzy książki twierdzą, że przeprowadzili drobiazgowe śledztwo po obu stronach Atlantyku. Są także w posiadaniu dokumentów i zeznań naocznych świadków. Twierdzą, że ich rozmówcom grożono śmiercią. Niemal pewne jest, że na podstawie książki powstanie film. Pytanie tylko czy teoria, która doskonale sprawdzi się w realiach kinowego scenariusza, ma szansę na poważne traktowanie w sferach naukowych?

Tajne akta FBI Co ciekawe, teorię Brytyjczyków potwierdzają dokumenty FBI, które odtajniono w kwietniu zeszłego roku. Przynajmniej większą ich część. Ponad dwieście stron materiałów operacyjnych to rzekomy dowód na to, że Hitler nie zginął w berlińskim bunkrze, lecz uciekł do Argentyny.

– Ucieczka Hitlera to mit powtarzany od lat. Dzisiaj doszliśmy do wniosku, że to prawda – komentował Andrew Schumacher, rzecznik Federalnego Biura Śledczego. Jak wynika z ujawnionych dokumentów, szef FBI, John Edgar Hoover, osobiście nadzorował postępowanie w tej sprawie. W porównaniu z przypuszczeniami Brytyjczyków możemy jednak odnotować kilka różnic. Zdaniem amerykańskich śledczych Hitler opuścił Berlin, ale dopiero dwa i pół tygodnia po zajęciu go przez Rosjan. Do Ameryki Południowej popłynął zaś nie jednym, lecz dwoma podwodnymi okrętami, ponieważ zabrał ze sobą około 50 osób. Reszta wygląda podobnie. Zmienił wygląd zewnętrzny i zaczął wieść życie farmera u podnóża Andów. Historią domniemanej ucieczki Hitlera interesowali się też inni. Pisał o tym m.in. Igor Witkowski ("Hitler w Argentynie i Czwarta Rzesza"), który podjął się analizy organizowanych przez Niemców transportów ewakuacyjnych do Japonii i Ameryki Południowej. W swojej książce zebrał zeznania ludzi, którzy twierdzą, że byli świadkami przeżycia Hitlera.

Nazistowska szycha? Kilka lat temu tematem zajął się także Abel Basti, argentyński żurnalista i autor książek "Hitler In Argentina", "Bariloche Nazi-Guía Turística". Jego zdaniem Hitler, co prawda uciekł z oblężonego Berlina, ale w Argentynie poczynał sobie nieco śmielej, niż się wszystkim wydaje. Zrezygnował rzecz jasna z funkcji publicznych, od czasu do czasu spotykał się jednak z byłymi oficerami NSDAP, a na co dzień, jeśli musiał wychodzić, poruszał się w towarzystwie postawnych goryli. Pewność siebie miała wynikać z dobrych kontaktów, jakie posiadał z ówczesną elitą władzy. Basti na dowód prezentuje zdjęcia domu, w którym miał mieszkać Hitler. Znajdował się nad jeziorem, w środku gęstej puszczy i można było do niego dotrzeć tylko łodzią bądź hydroplanem. Cały kompleks należał zaś do biznesmena, który był jednym z najbardziej zaufanych przyjaciół ówczesnego prezydenta Argentyny, Juana Peróna. Basti twierdzi, że informacje pozyskał dzięki dotarciu do dokumentów brytyjskiego wywiadu oraz dzięki zeznaniom byłego oficera SS, Ericha Priebkego, który po wojnie także ukrywał się w Argentynie. W jego wersji wydarzeń większa była także rola Amerykanów w ucieczce dyktatora. Okręt, którym płynął Hitler, miał cały czas utrzymywać łączność radiową z Amerykanami, którzy zapewnili mu bezpieczne przepłynięcie.

Wylęgarnia teorii spiskowych Co sprawia, że coraz częściej podważane są fakty na temat śmierci Hitlera? Przede wszystkim niejasne okoliczności całego zdarzenia. Do dziś nie ma, bowiem żadnych medycznych dowodów na to, że Hitler z kochanką zginęli w berlińskim bunkrze. Na polecenie führera po zaplanowanym samobójstwie jego zwłoki miały zostać spalone. Tak też się stało. Kiedy na miejsce przybyli czerwonoarmiści, zastali nadpalone resztki zwłok. Po wstępnych oględzinach uznali je za "pozostałości" Hitlera. Pamiętajmy, że nie było wówczas możliwości identyfikacji ludzkiego DNA. Generał Żukow dowodzący armią radziecką, która okupowała Berlin, nie był jednak do końca przekonany. Powiedział Stalinowi, że jest duże prawdopodobieństwo, iż Hitler wraz z kompanami zbiegł do Hiszpanii lub którejś z Ameryk. Stalina podobno nigdy nie opuściły wątpliwości. Miał się nimi podzielić z Amerykanami na konferencji poczdamskiej (dzień wcześniej "Chicago Times" podał informację, że Hitler zbiegł do Ameryki Południowej). Inna kwestia to fakt, że władze Republiki Federalnej Niemiec oficjalnie uznały śmierć Hitlera dopiero w październiku 1956 roku (potrzebne to było m.in. do postępowania sądowego). Wokół tego zdarzenia także nie brakuje teorii spiskowych. Z kolei argument o ucieczce łodzią podwodną wziął się stąd, że na przełomie lipca i sierpnia 1945 roku u wybrzeży Argentyny (dokładnie na Mar del Plata) zatrzymano tajemniczy konwój U-Bootów (U-530 i U-977).

Rosyjska czaszka Hitlera Kluczowym dowodem, na który powołują się brytyjscy historycy, są jednak badania czaszki Hitlera, do której posiadania przyznali się Rosjanie (do dziś znajduje się w Archiwum Państwowym w Moskwie). Badania DNA wykonane przez specjalistów w 2009 roku okazały się sensacyjne. Wykazały, że nie należy ona do führera. Tym samym, jeśli przyjąć, że zabrali ją z miejsca zdarzenia żołnierze Armii Czerwonej, można się zastanawiać, kto w takim razie zginął w berlińskim bunkrze? Ale po kolei... W 1993 roku Rosjanie oświadczyli, że człowiek, którego nadpalone zwłoki odnaleziono przy bunkrze, to Adolf Hitler. Na wystawie zorganizowanej w Moskwie z okazji 55 rocznicy zdobycia Berlina pokazano fotografie żuchwy przywódcy Niemiec. Rosjanie przyznali światu, że są posiadaczami czaszki dyktatora. Skąd pewność, że należy akurat do Hitlera? Dowodem miały być oględziny złapanego dentysty führera, który po uzębieniu potwierdził przynależność czaszki (z oględzin pozostałości wynikało, że jedynym dobrze zachowanym fragmentem ciała jest właśnie dolna część twarzoczaszki). Jednak zaprzecza temu ekspertyza dokonana przez amerykańskich naukowców z Uniwersytetu w Connecticut (Nicka Bellantoni’ego i Lindę Strasbaugh). Przed dwoma laty udowodnili oni, że czaszka, którą "szczycą" się Rosjanie, nie może należeć do Hitlera, ponieważ należy do... kobiety. Właścicielka czaszki miała od 20 do 40 lat. Nie była nią jednak Ewa Braun, gdyż według zapisów otruła się kapsułką z cyjankiem, a w "rosyjskiej" czaszce znajdowała się dziura po kuli (Hitler miał się zastrzelić – przyp.).

Tajemnicze ekshumacje Według innej teorii resztki zwłok Hitlera miały zostać ponownie spalone i wrzucone do rzeki dopiero w latach 70. Taką wersję wydarzeń przedstawia gen. Wasilij Christoforow, archiwista Federalnej Służby Bezpieczeństwa Rosji (następczyni KGB). Zdaniem Christoforowa, gdy Sowietom udało się potwierdzić autentyczność zwłok Hitlera, Ewy Braun i rodziny Goebbelsów, na rozkaz dowódcy zakopano je w lesie w pobliżu Rathenau (miejsce pochówku miało być nigdy nieujawnione, by nie stało się obiektem kultu dla neonazistów). Jednak już w 1946 roku szczątki wykopano i przeniesiono w okolice bazy Armii Czerwonej w Magdeburgu, gdzie przeleżały do 1970 roku. Bolszewicy zobowiązali się zwrócić NRD zajmowaną przez nich bazę wojskową, a nie chcieli tego robić z pochowanymi na jej terenie szczątkami dyktatora. Akcja o kryptonimie "Archiwa" miała polegać na ostatecznym załatwieniu kwestii zwłok. Ówczesny szef KGB, Jurij Andropow, zdecydował, że trzeba je spalić, a prochy wrzucić do rzeki. Tak też uczyniono. O całej akcji wiedzieli podobno przedstawiciele partii komunistycznej. Christoforow twierdzi, że dowody na jego tezę (tajne protokoły z ekshumacji, przenoszenia i kremacji zwłok) znajdują się w archiwach Służb Bezpieczeństwa, opatrzone klauzulą "ściśle tajne".

Okiem historyków... Jak na te rewelacje reagują historycy zajmujący się tematyką II wojny światowej? Zdecydowana większość puka się w czoło. Są jednak tacy, którzy twierdzą, że zbyt wiele zeznań świadków dowodzi prawdziwości tej tezy. Również fakt posiadania przez Rosjan fałszywej czaszki nie oznacza od razu, że Hitler nie popełnił samobójstwa tylko uciekł do Ameryki Południowej. Umówmy się, że trudno podejść do tego tematu inaczej. Pytanie, które nasuwa się w pierwszej kolejności, brzmi: czy w ogóle możliwe byłoby to, aby jeden z największych zbrodniarzy w dziejach świata uciekła bezkarnie przez nikogo niezauważony? Czy wywiady całego świata nie wiedziałyby o tym? Wiemy przecież doskonale, z jaką bezwzględnością choćby Mosad ścigał zbrodniarzy wojennych (patrz porwanie Adolfa Eichmanna). Jednak, jeśli udowodniono by, że Hitler przeżył wojnę, z pewnością byłaby to największa mistyfikacja w dziejach świata. Czy da się jednak tego dowieść w stu procentach? Nie. Problem w tym, że wszelkie wątpliwości, a tym bardziej w tak dyskusyjnej sprawie, zawsze będą szufladkowane, jako próba zrobienia "taniej sensacji". Zastanawiające jest także to, że głos w sprawie zabrało samo FBI. A jednak nie poruszyło to nieba i ziemi. Było, co prawa trochę szumu, ale sprawa ucichła tak szybko, jak szybko zagościła na łamach gazet. Na osąd podobnych "odkryć" z pewnością wpływają liczne teorie spiskowe, które z coraz większą dozą wyobraźni "kreują" alternatywne zakończenia tej historii. Wśród nich jest teoria, jakoby Hitler uciekł z Europy, ale na... Antarktydę. Tam miał wieść spokojny żywot w wybudowanej przed wojną tajnej bazie wojskowej. W latach 50 amerykańskie służby dostały nawet informację, jakoby państwo Hitlerowie mieszkali w apartamencie na nowojorskim Manhattanie. Kamil Nadolski

Rządy psychopatówWymiarowi „sprawiedliwości” przyglądam się od sześciu lat, od czasu, gdy zabrano mi dzieci i szajka ta zaczęła mnie nękać. Po początkowym oszołomieniu ordynarnymi oszustwami tych ludzi, zacząłem uważnie przyglądać się ich zachowaniu. Stało się dla mnie jasne, że mamy do czynienia nie z jednostkowymi patologiami, ale ze zorganizowanym systemem oszustw z silną podbudową ideologiczną. Owa ideologia jest szczególnego rodzaju. Jest to ideologia perfidnej destrukcji używająca pozytywnych terminów jak dobro dziecka i praworządność. Praktyczną realizację tych oszustw, ukazałem swojego czasu w artykule o kaście szwindlerów. Większość ludzi komentuje kolejne wybryki szajki czy też sekty, jak niektórzy ich zwą, jako objaw niekompetencji. Niedawne prymitywne manipulacje Trybunału Konstytucyjnego, aby nie dopuścić do rozpatrzenia mojej skargi na usunięcie ławników z sądów karnych, trudno nazwać brakiem kompetencji. Podpisało się pod nimi, bowiem aż czterech sędziów Trybunału a konsultowane było to zapewne w znacznie szerszym gronie. O tym, że było to działanie z premedytacją świadczy też prowokacja, jakiej dopuszczono się w stosunku do mnie po ujawnieniu matactw Trybunału. Innym przykładem dywersyjnego działania jest ostatnia historia ustawy refundacyjnej, która wywołała protesty lekarzy i zamęt w służbie zdrowia. Należy zauważyć, że wysokie stanowiska w państwie zajmują ludzie, których trudno byłoby posądzać o tępotę umysłową. Jest mało prawdopodobne, żeby nie zdawali sobie sprawy ze skutków swoich zachowań, a mimo to ich decyzje powodują chaos i niszczą ludziom życie. Bardziej zasadnym jest przypuszczenie świadomego działania. Nie jest to tylko moje zdanie. Internet pokazuje, że są inni myślący podobnie. Jak widać owa destrukcyjna siła przejęła nie tylko wymiar sprawiedliwości, ale i inne struktury państwa. Rodzina jest podstawą funkcjonowania i spójności społeczeństwa, dlatego stała się celem ataku. Jak pokazałem w moim artykule o skardze konstytucyjnej na kodeks rodzinny i opiekuńczy, prawo jest tak konstruowane, aby pod byle pretekstem doprowadzać do skłócenia i rozpadu rodzin. Temu samemu służą tzw. Ośrodki Pomocy Rodzinie. Osoby, które miały z nimi kontakt w sytuacji kryzysowej, potwierdzają, że pod pozorem pomocy dąży się do skłócenia małżonków i rozpadu rodziny. Po „pomocy” ośrodka następuje ciąg dalszy, sąd rodzinny, psycholodzy, terapie i komornik ściągający alimenty. Przy okazji prowokuje się awanturę, fabrykuje oskarżenia i „sprawca”, zazwyczaj mąż i ojciec, dostaje wyrok, na początek w zawieszeniu. Daje to pretekst do nasyłania kuratora i dalszego węszenia w prywatnych sprawach. W ten sposób państwowa sitwa przejmuje kontrolę nad naszym życiem.

Typowy psychopata Z analizy wypowiedzi ministra sprawiedliwości czy zachowania się urzędników ministerstwa wynika jasno, że w Polsce ciałem sterującym ową destrukcyjną działalnością jest właśnie ministerstwo „sprawiedliwości”. Towarzyszy temu perfidna propaganda o działaniach dla dobra rodziny. Okazjonalnie włączam radio lub będąc u kogoś przypadkiem oglądam telewizję (u siebie pudła nie włączam). Z moją obecną wiedzą trudno oprzeć się wrażeniu, że w mediach panuje ścisła cenzura i że działają one według konkretnych wytycznych. Tekstów podobnych do tego tam się nie uświadczy. Nie zdziwiłbym się nawet gdyby w ważniejszych ośrodkach bezpieka miała swoich ludzi. Widać to wyraźnie po jednostronności komentarzy i po tematach, jakich unikają. Kilka lat temu była zresztą afera z dziennikarzem TVN, któremu zarzucano współpracę z wywiadem PRL a później z WSI. Owa „poprawność polityczna” dotyczy nie tylko mediów postrzeganych, jako prorządowe, ale także publicystów ostentacyjnie opozycyjnych w stosunku do establishmentu. Działania sitwy otwarcie mające znamiona dywersji społecznej i totalitaryzmu określane są przez nich, jako głupota czy nadgorliwość. Tymczasem jest to realizacja ścisłego planu a jedynie pożyteczni idioci na niższych szczeblach wierzą w oficjalną propagandę. Przed dwoma laty, gdy jeszcze miałem nadzieję, że politykom można coś wytłumaczyć, bywałem w Sejmie na komisjach sejmowych i spotykałem się z posłami informując ich o poczynionych obserwacjach. Spotykałem się ze zmową milczenia lub w najlepszym wypadku z pozornymi działaniami. Tak było na przykład z próbami wprowadzenia prawa narzucającego obowiązek wspólnego wychowywania dzieci przez obojga rodziców w przypadku rozwodu. Po dwóch posiedzeniach Komisji „Przyjazne Państwo” sprawę odłożono pod pretekstem konsultacji społecznych i ostatecznie o niej zapomniano. Później były jeszcze, co najmniej dwie podobne inicjatywy ze strony opozycji z dokładnie takim samym skutkiem. Wniosek narzuca się sam. Obie strony polityki – rząd i opozycja, działają według wspólnych instrukcji uzgadnianych na wyższym szczeblu. Było to dla mnie oczywiste podczas ostatniej kampanii wyborczej do parlamentu. Mówiło się o niej, że jest bezbarwna. Być może było tak, dlatego, że wybory były ustawione, a przywódcy obu partii są marionetkami pociąganymi za sznurki przez te same ręce. Dlatego nie było wówczas dyskusji o najważniejszych sprawach jak antyrodzinna i antyspołeczna polityka państwa, czy kryzys energetyczny. Są to sprawy decydowane ponad głowami nominalnych polskich przywódców. Oczywiście zła sytuacja finansowa i energetyczna kraju były znane obu partiom i lepiej było o tym nie mówić, bo poprawa nie była planowana. Kilka lat temu znajomy urzędnik ministerialny powiedział mi, że to co obserwuje w swoim resorcie, to świadome zadłużanie kraju poprzez rozdmuchiwanie biurokracji. O złym stanie finansów Polski wiemy nie od dzisiaj. Rozsądny gospodarz w obliczu takiego długu starałby się ograniczyć wydatki i znaleźć dodatkowe dochody poprzez zwiększenie aktywności gospodarczej. Tymczasem „polski” rząd robi coś dokładnie odwrotnego. Przykładem jest choćby rekordowy koszt polskiej prezydencji UE i zwiększanie rozboju podatkowego. Do tej kategorii zalicza się też przedłużenie wieku emerytalnego przy jednoczesnej cichej stymulacji emigracji młodych, wykształconych ludzi. Jest dla mnie oczywiste, że dążeniem tego (i nie tylko tego) państwa jest stworzenie rzeszy posłusznych, tępawych niewolników, którzy mają płacić olbrzymie podatki w zamian za obietnicę emerytury. Biorąc pod uwagę przedłużenie wieku emerytalnego, mamy duże szanse, aby realizacji tej obietnicy nie doczekać. Służba zdrowia dba o to bardzo gorliwie. I nie jest to kwestia zwiększenia nakładów na lecznictwo, ale wręcz odwrotnie. Znacznej części „nieuleczalnych” chorób można się, bowiem w prosty sposób pozbyć, najpierw jednak należałoby pozbyć się służby „zdrowia” w obecnej formie. Nie mam wątpliwości, że mamy do czynienia ze spiskiem bezwzględnych psychopatów, którzy czerpią satysfakcję z oszustw, manipulacji i dręczenia ludzi. Ich rządy są możliwe dzięki spolegliwości szarych mas ludzkich. Minimum tego, co można zrobić wobec zakusów psychopatów, to ignorować ich i bojkotować pod każdym możliwym względem. Przynajmniej warto spróbować. Wszystkich nas nie zamkną. Bogdan Goczyński

Zagłada Żydów. Nr 7 Zagłada Żydów. Studia i Materiały vol. 7, 2011 Omówienie zacznę od wątpliwości, które dotyczą głównie pozycji i autorytetu Jana Tomasza Grossa. Przy recenzji poprzedniego numeru pisałem:

Można też zastanowić, w jakim stopniu za takie przypadki [chodziło o nieprawdzie opowieści rzekomo Ocalonych - zob. więcej w linku powyżej] o opowiadają historycy, którzy sugerują, aby przekaz od niedoszłej ofiary Zagłady był afirmowany, a nieprzyjmowany z wątpliwościami. Przyjęcie takiego punktu widzenia pod znakiem zapytania stawia metody badawcze historyka. Czy w związku z tym, do trzech omówionych opowieści (przykłady ku przestrodze, kategoria: publicystyka) nie powinny dołączyć jeszcze prace (Sąsiedzi; Strach) Jana Tomasza Grossa? Motywy z pewnością się różnią, ale skala błędów i uogólnień jest zbliżona. Punktem wyjścia może być znakomita (po pierwsze, nie na kolanach i bez - nomen omen - strachu, po drugie, rzeczowa i klarowna) rozmowa (czy raczej dyskusja) z Autorami Złotych żniw. Złote żniwa – nakład: 50 000. Sprzedał się niemal w całościZłote żniwa – nakład: 50 000. Sprzedał się niemal w całości I od razu sobie wyjaśnijmy Złote serca... to odpowiedź równie udana jak Złote żniwa. Tok narracji jest nierówny, pomieszany. Zgadzam się w tym przypadku niemal ze wszystkimi krytycznymi ocenami zawartymi w omówieniu tej pozycji w dziale Curiosa. Recenzent, Grzegorz Krzywiec, pisze tam:

Nie brak tam również wątków manichejskich: >>dyskusja, w której głównym tematem jest dobro i zło, może zdeterminować sposób myślenia Świata [sic!] o Polakach, a także Polaków o samych sobie<<. Zadania, jakie stawiają sobie ci rycerze cywilizacji zachodniej, trzeba to powiedzieć wprost, bywają niebywale ambitne: >>niniejsza praca ma przywrócić właściwe proporcje w toczącej się właśnie w Polsce i na świecie [sic!] ważnej debacie publicznej<<

Złote serca czy złote żniwa – nakład:? Nie uzyskałem od Wydawnictwa informacji, w jakiej ilości rozszedł się nakład.

Kto czyta felietony Chodakiewicza w NCz! Wie, o jakim stylu i manierze mowa. W tym przypadku przyznaję, obie książki (Złote żniwa i Złote serca) są siebie warte. Bezcenne. O wiele lepsze zdanie mam o książce Po Zagładzie. Stosunki polsko-żydowskie. Od tego czasu przybyło również głosów krytycznych, które moim zdaniem nie skreślają tej pozycji, jako niewiarygodnej albo warsztatowo ułomnej. Jest tam wiele wątków, które wymagają sprawdzenia, czyli pogłębionych badań przez historyków. Tego typu prace powstają m.in. w Centrum Badań nad Zagładą Żydów, i co zrozumiałe dotyczą one tej ciemniejszej strony naszych relacji. Co nie znaczy, że masowych czy powszechnych zachowań! Dlatego Autorów tych prac nie powinna dziwić działalność wydawnicza innych wydawnictw, które wolą opisywać (o ile robią to zgodnie z prawdą) te piękniejsze i godne pochwały zachowania naszych rodaków w obliczu takiej katastrofy społecznej. Zostawiając na razie w cieniu te dygresje, wróćmy do dyskusji z Grossami. Na pytanie, czy prace Grossa wywołują więcej dobrego czy złego, można spróbować w oparciu o jedną recenzją (odwołując się do metodologii samego JTG) zamieszczoną w tym numerze. Profesor Omer Bartov (chyba szerzej nieznany polskim Czytelnikom, no może z ataku na Przedsiębiorstwo Holokaust Finkelsteina – książkę, która została skomplementowana, jako delikatnie mówiąc kontrowersyjna, ale zawierającaziarno prawdy przez Amosa Goldberga w tym samym numerze Zagłady Żydów), omawiając krytycznie Skrwawione ziemie Snydera wypomina m.in. Jedwabne, gdzie latem 1941r. lokalna ludność wymordowała swoich żydowskich współmieszkańców. - brak tego wydarzenia ma kłaść się cieniem na opisywanie przez Snydera konfliktów narodowościowych na ziemiach Wschodnich. Czy "przemilczaną" w książce kwestie powojennego pogromu w Kielcach, o którym mowa [oczywiście] w Strachu. Ponadto z oburzeniem odnotowuje fakt, że można było napisać, że antysemici w AK stanowili mniejszość. Według Bartova ta książka jest tendencyjnie propolska, a jej autor nie potrafi ocenić krytycznie polskiej polityki o postaw polski. Czego nie można powiedzieć o Autorze tej recenzji. Zamykając już ten wątek poświęcony Grossowi, na jego obronę mogę powiedzieć, że gdyby nie jego prace, może ktoś inny mógłby opisać te wydarzenia w dużo bardziej przejaskrawionych barwach o dużo większym rezonansie społecznym. Mógłby? Markowi Chodakiewiczowi spokoju nie daje również Dariusz Libionka, który bez złośliwości kolegi z redakcji, wytyka błędy i nieścisłości w podejściu do niektórych spraw dotyczących Narodowych Sił Zbrojnych. Libionka, co jest jedną z ważniejszych cech jego prac, jako historyka nie pozwala sobie na proste uogólnienia i – jeżeli nie ma pewności – przedstawia różne opinie, w jego pracach zabierają głos obie strony – co znowuż nie jest tak częste w publikacjach jego oponentów. To przykład doskonałego warsztatu i rzetelnego podejścia historycznego – co nie znaczy, że nie można się spierać z wnioskami, opiniami (choćby w sprawach sądowych, w których występuje jako biegły - mam tu myśli jego wypowiedzi [relacjonowane przez media] na temat salutu rzymskiego, jego genezy i obecnego znaczenia. Trudno jednak nie zgodzić się z postulatem dogłębnego zbadania zbrodni dokonywanych na Żydach. Tym bardziej dramatycznych i obrzydliwych, kiedy ich ofiarami padali uciekinierzy z obozów, a ich jedyną winą były szowinistyczne uprzedzenia oprawców. NSZ w latach PRL było na cenzurowanym, teraz jest okazja, żeby napisać prawdziwą historię, która z pewnością będzie miała i ciemniejsze strony. To zresztą problem wszystkim organizacji, którym przyszło walczyć w takich warunkach. Wszędzie trafiali się renegaci, typki spod ciemnej gwiazdy. Istotne jest, żeby każdy taki przypadek rozpatrywać oddzielnie i na podstawie konkretnego i spójnego materiału publikować bardziej generalne opinie. W innym wypadku będziemy zdani na beznadziejnie kalki:

Każdy mordowany Żyd był komunistą

Każdy walczący narodowiec był mordercą Żydów.

Warta przytoczenie jest odpowiedź Stefana Korbońskiego, na prośbę o podanie przykładów dokonywanych mordów na Żydach przez NSZ. Odpowiedział on adwersarzowi, żeby siedział cicho i niech Pan Siemaszko nie wywołuje wilka z lasu. Znam te haniebne czyny NSZ z raportów podziemnych, zresztą NSZ nie robił z nich specjalnej tajemnicy (...) I chciałoby się powiedzieć: i wszystko jasne. Na szczęście NSZ doczekało się i na pewno jeszcze doczeka się wielu wybitnych historyków, którzy przedstawią prawdziwe losy tej formacji. Im i nam się to należy. Osobną sprawą jest podejmowanie tematów mordów na Żydach przez komunistyczne organizacje (w tym numerze Zagłady Żydów akurat omówienie procesu Tadeusza Maja i historia oddziału AL >>Świt<<). Tego typu badania też są jak najbardziej potrzebne, szkoda tylko, że niektórym dyskutantom służą, jako morowy argument do wybielania takich samych morderców w szeregach patriotycznego podziemia. Inaczej mówiąc, nie można takich zbrodni traktować, jako wytłumaczenia postępków ludzi, którzy są nam bliżsi ideowo. I tu się pojawia dychotomia. Odpowiedzialność zbiorowa czy indywidualna. Jeżeli opiewamy bohaterów i czujemy się dumni z ich postaw, to czy nie powinniśmy odpowiadać, wstydzić się za niemoralne postępki naszych rodaków. Już nawet nie wszystkich (zwłaszcza socjalistów!), ale po naszej, prawej stronie. Stąd początkowo uznałem Prawo do nienawiści Tadeusza Bartosia za nonszalanckie i jakże przewidywalne wyznanie:

Słusznie nas nienawidzą i nienawidzić będą do końca świata. To oni mają rację, nie my. My racji nie mamy – taką modlitwę dawałbym, jako pokutę spowiadającym się z antysemickich słów i myśli, gdybym jeszcze był księdzem. I jak dalej Bartoś pisze, nie chodzi tu wszak o prawne osądzenie winnych, ale o pamięć/odpowiedzialność zbiorową narodu, będącą sumą jednostek. Wydaje mi się, że Autor popełnia jednak jeden fatalny błąd. Splatając pamięć i odpowiedzialność w jedno. Drugim, wynikającym z pierwszego, jest kwestia wychowawcza. O ile mogę zrozumieć i zgadzam się, że każdy nardów powinien wyciągać wnioski ze swojej historii, a zwłaszcza z porażek, błędów, zaniedbań czy zbrodni. To nie mogę się zgodzić na odpowiedzialność zbiorową, która de facto nie obciąża nikogo i rozmywa tylko kwestie winy i kary. Patrząc na to jeszcze z innej perspektywy, my, jako naród niewybrany, jaką ponosi odpowiedzialność przed Bogiem. Tadeusz Bartoś wnikając ostatnio w kwestie ziemskie, stracił zdaje się kontakt z tym, co boskie, odwracając hierarchię priorytetów. Bo czy z równą pasją, jak z grzechem antysemityzmu walczy np. z mordowaniem nienarodzonych? Posiłkując się tą filozoficzną formą można przecież pytać: Czy nie jesteśmy tego winni naszemu narodowi? Czy, pozwalając na aborcję, ba, pozostając nawet bierni, nie ryjemy szerokich bruzd w pamięci narodu, których nie będzie już, czym zasypać? Bo czy nie jesteśmy tego winni tym dzieciom, sobie, narodowi, Bogu? I niekoniecznie w takiej kolejności. Z lżejszych tematów interesujące przedstawiono lekturę Rozmów z katem, czyli o >>nieobecności Zagłady<< oraz opowieść Katarzyny Person o Franzu Konradzie, filateliście z getta. Nie odnoszę wrażenia, żeby była to nietypowa historia, a wręcz przeciwnie, hitlerowski reżim różnym miernym, ale wiernym pozwalał się wykazać. I oni korzystali z tego. Do czasu. A Konrad był z jednym z tych obrotniejszych. Postulat szeroko zakrojonych badań nad mordowaniem (nie piszę o ratowaniu Żydów przez Polaków, bo takie prace już trwają) Żydów przez Polaków leży tak naprawdę w naszym interesie, ponieważ nieopierzeni publicyści zachodni będą powielać stereotypy o antysemickiej AK i NZS. A rodzimi będą bić się w piersi, z tym większą ochotą, gdy będą to cudze piersi.

Rok i numer wydania: 2011/7 Stron: 680 Oprawa: Miękka ze skrzydełkami, klejona

Wydawnictwo: Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydówblockquote/i

Wojciech-Maltan

Wojny amerykańsko-irańskiej na razie nie będzie Dyplomatyczna wojna Iranu i USA z Rosją w tle Iran powinien zaprzestać wzbogacania uranu i powrócić do stołu negocjacyjnego. Takie wezwanie pod adresem Teheranu rozległo się podczas nadzwyczajnych konsultacji Rady Bezpieczeństwa ONZ w sprawie irańskiego programu jądrowego. Mediatorzy uważają, że tylko w taki sposób Republika Islamska może udowodnić swoje pokojowe zamiary. W odpowiedzi Iran powiedział, że chce się pozbawić to państwo prawa do pokojowego wykorzystania energii atomowej. Po Iranie oświadczenie w tej sprawie złożył także MSZ Rosji. Obecnie jednym z głównych problemów są groźby Iranu, że zablokuje on Cieśninę Ormuz. To wodna arteria, która łączy Ocean Indyjski i Zatokę Perską. Pod każdym względem cieśnina ma wielkie znaczenie strategiczne i ekonomiczne. Nieprzypadkowo właśnie z powodu tej wąskiej cieśniny rozgorzała teraz intensywna dyplomatyczna walka między USA i Iranem. Rosja wezwała Iran i państwa Zachodu, by unikały wypowiedzi i działań, które mogłyby zaostrzyć sytuację wokół Cieśniny Ormuz. Opinię strony rosyjskiej wyraził wiceminister spraw zagranicznych, Siergiej Riabkow. Powiedział on, że Cieśnina Ormuz jest międzynarodowa i musi w niej być zapewniona swoboda żeglugi. Dyplomata powiedział także, iż Rosja w równym stopniu uznaje prawo Iranu do troski o zapewnienie sobie bezpieczeństwa samoobrony, w tym także do wprowadzania odpowiednich procedur. Dalsza eskalacja konfrontacji jest tendencją bardzo niebezpieczną, więc teraz wszyscy powinni zachować maksymalną powściągliwość – powiedział rosyjski wiceminister. „Operacja wojskowa przeciwko Iranowi byłaby ciężkim błędem, bardzo grubą pomyłką – powiedział ten wysoko postawiony rosyjski dyplomata – Konsekwencje takiego hipotetycznego rozwoju sytuacji dla bezpieczeństwa regionalnego i globalnego byłyby jak najdalej idące. (…)Rozwiązanie militarne z samej definicji nie nadaje się do przywracania wiary w pokojowy charakter irańskiego programu nuklearnego” – powiedział Riabkow

http://www.vesti.ru/doc.html?id=682801

Konowałow: „Do operacji wojennej w Iranie nie dojdzie” Atmosfera wokół irańskiego programu jądrowego znacznie się zagęściła, lecz według prezesa rosyjskiego Instytutu Studiów Strategicznych, Aleksandra Konowałowa, jest mało prawdopodobne, by doszło do działań wojskowych. Swój punkt widzenia Konowałow zaprezentował w wywiadzie dla telewizji „Rosja 24″. Zdaniem tego eksperta, trwa wielka i różnorodna walka o przywództwo w świecie islamu. Tym niemniej, ani Iranowi, ani Stanom Zjednoczonym, ani innym państwom nie jest potrzebna wojna. Aleksander Konowałow nazwał także irańskie oświadczenia o zamiarze zamknięcia Cieśniny Ormuz „rzucaniem czapką”.

„Jeśli Iran nagle zdecyduje się blokować cieśninę, to musi uwzględnić fakt, że obecność przybyłych już na miejsce dwóch amerykańskich lotniskowców świadczy o poważnych zamiarach Zachodu. Ale nie wystarczą one nawet do przeprowadzenia uderzenia z powietrza, nie mówiąc już o operacji naziemnej.” – powiedział prezes Instytutu Studiów Strategicznych. Konowałow uściślił, że – według ocen ekspertów wojskowych – dla spowodowania poważnych szkód w jądrowej infrastrukturze Iranu i przeprowadzenia wyłącznie operacji powietrznej, niezbędne jest posiadanie w tym rejonie, co najmniej pięciu lotniskowców. Oprócz tego, zniszczenie infrastruktury jądrowej Iranu jest bardzo trudne, szczególnie ze względu na to, że jeden z tych zakładów, który znajduje się w pobliżu miasta Kom, ukryty jest we wnętrzu góry. Aleksander Konowałow zasugerował, że USA liczyły na szybką i sprawną operację powietrzną. Nie ma żadnych oznak, że Ameryka przygotowuje inwazję naziemną. „W celu wtargnięcia do takiego kraju, jak Iran, z jego górzystym położeniem, z jego mieszkańcami, potrzebna byłaby, co najmniej milionowa armia. A ją trzeba jeszcze skądś wziąć. To praktycznie całe siły zbrojne USA. Należy także wziąć skądś pieniądze na transport tej armii. I w ogóle w przypadku prezydenta Obamy, który stoi teraz na progu wyborów prezydenckich, wzięcie na siebie odpowiedzialności za jeszcze jedną wojnę byłoby krańcową nierozwagą” – podsumował ekspert. Źródło: http://www.vesti.ru/doc.html?id=682769&tid=95414

Opr. i tłum. G.G.

http://piastpolski.pl/

Świrowanie w „teologii” Miesięcznik „Znak” wszedł na nową drogę. Pod kierownictwem Dominiki Kozłowskiej coraz śmielej schodzi z drogi chrześcijańskiej i katolickiej ortodoksji, i zaczyna penetrować przestrzeni już nawet nie herezji (ta zakłada, bowiem wspólnotę wiary), ale postmodernistycznej nie-wiary. Tak jest też w numerze poświęconym homoseksualizmowi. „Znak” - być może słusznie, z punktu widzenia marketingowego – zdecydował się przesterować się w kierunku zdecydowanej, już nie tyle społecznej, ile światopoglądowej lewicy. Homoseksualizm, kapłaństwo kobiet, krytyka społeczne, wykluczeni, transgenderowcy weszli, zatem w krąg zainteresowań miesięcznika. A jako, że „Znak” twierdzi, że nadal jest katolicki, to tematyka ta podejmowana jest z perspektywy chrześcijańskiej. Problem polega tylko na tym, że chrześcijaństwo to niewiele lub zgoła nic, nie ma wspólnego z tym, które znamy z Ewangelii i Tradycji.

„Qeerowanie teologii” A najlepszym tego przykładem jest tekst Marka Woszczeka z grudniowego numeru „Znaku” pod znaczacym tytułem „Qeerowanie w teologii projekt w realizacji”. Artykuł ten napisany dekonstrukcjonistyczno-postmodernistyczną, trudną do zniesienia nowomową, podważa wszystkie w istocie przekonania katolicyzmu. Prawo naturalne nie istnieje, nie istnieje także realna różnica między mężczyzną a kobietą, co oznacza, że antropologię księgi Rodzaju możemy sobie wsadzić w buty, a Objawienie Boże jest odrzucone, jako szkodliwy „mit czystego źródła”. Co Woszczek (pracownik pracowni kierowanej przez prof. Tomasza Polaka (d. Węcławskiego) proponuje w zamian? Walkę z „ideologią płci”. „Ideologia płci to każdy dyskurs usiłujący hegemonicznie znaturalizować lub zabsolutyzować te matryce różnicy płciowej tak, by ukryć czy zamaskować ich całkowitą przygodność i społeczno-kulturową historię, stąd maskowane w ten sposób teologiczne twierdzenie, że homoseksualność lub transgenderyzm «jest wbrew prawu naturalnemu», to ideologia w stanie czystym. To teologii powinno zależeć przede wszystkim na niekończącym się, świadomym dokonywaniu przeglądu, dogłębnej krytyki i rewizji tych ideologii (nie tylko w jej własnej domenie), gdyż to ona właśnie intensywnie zajmuje się permanentnie niestabilną, mistyczną relacją historyczności i przygodności do wieczności i transcendencji w ich ścisłym związku z miłością, wolnością i przemocą” - oznajmia Woszczek. Takie ujęcie tematu jest całkowicie nie do przyjęcia przez katolickiego teologa. Stąd ks. Jacek Prusak zdecydowanie, choć w bardzo oględnych słowach, je odrzuca. Jezuita wskazuje, że tak rozumiana „teologia queer” odrzuca nie tylko prawo naturalne, ale nawet autorytet Biblii czy w ogóle Objawienia. Najwyższym źródłem prawdy stają się zaś dla niej postmodernistycznie zinterpretowane nauki społeczne, gender studies i inne tego rodzaju współczesne pseudonauki. Św. Paweł – to już mój dopisek – zostaje zastąpiony Michelem Foucaultem. Prusak jednoznacznie wyjaśnia także, dlaczego Kościół nie chce prowadzić duszpasterstw dla osób homoseksualnych i przypomina, że Jezus nie przyszedł, by nawoływać prostytutki i jawnogrzesznice do zaakceptowania swojego stylu życia, ale do nawrócenia.

Wszyscy jesteśmy nierządnicami Nie kwestionując słuszności jednoznacznej polemiki ojca Prusa z tezami Woszczeka, trudno nie zatrzymać się jeszcze krótko nad innymi dyskusyjnymi tezami z tekstów w tym numerze „Znaku”. Marzena Zdanowska (członek redakcji) sugeruje na przykład, że dla wierzącego katolika teologia queer może być istotnym źródłem inspiracji i stawiania pytań: „czy mój Bóg jest też Bogiem wyrzutków i odmieńców? Czy jestem gotów dzielić Królestwo Boże z włóczęgami i pedałami?” W jej tekście („Bóg wyrzutków i odmieńców”) wciąż też powraca przeciwstawienie „normalnych”, „pobożnych” chrześcijan, rozmaitym odmieńcom. I znowu trudno nie dostrzec, że to przeciwstawienie nie jest specjalnie chrześcijańskie. A, by to odkryć nie trzeba wcale teologii queer, wystarczy, bowiem uważna lektura Biblii, chrześcijańskich mistyków, czy choćby George'a Bernanosa. Każdy świadomy swojej wiary chrześcijanin wie, że jest niegodną miłości istotą, kurzem i prochem, który wciąż popada w grzechy, śmieciem, który mógłby zostać odrzucony, ale który zostaje przyjęty i umiłowany – bez najmniejszej własnej zasługi – przez Boga. Normalność, zadowolenie z siebie, mieszczańskie, by nie powiedzieć faryzejskie uznanie, że jest się już sprawiedliwym, nie ma nic wspólnego z Ewangelią, w której podstawą nawrócenia jest zawsze uznanie własnej słabości i zwrócenie się do Boga. „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają” (Mt 9, 12) – przypomina Jezus swoim uczniom. I właśnie tego uznania brakuje zarówno w teologii queer, jak i w jej omówieniach czy zachwytach nad nią w miesięczniku „Znak”. Jego autorzy (poza ojcem Prusakiem) próbują stworzyć świat bez kategorii grzechu (termin ten niemal nie występuje w tekstach) czyniąc w istocie bezsensowną albo wyłącznie społeczną ofiarę Chrystusa. Jeśli bowiem grzechu nie ma (a rzecz nie dotyczy tylko homoseksualizmu, bowiem według świętego Pawła, Królestwa Bożego nie odziedziczą nie tylko mężczyźni współżyjący ze sobą, ale także „rozpustnicy, bałwochwalcy, cudzołożnicy, ani rozwięźli, złodzieje, chciwi, pijacy, oszczercy, zdziercy” (1 Kor. 6, 9-10), to nie potrzebujemy lekarza i uzdrowiciela. Jeśli szczytem chrześcijaństwa jest normalność, to śmierć krzyżowa była bez sensu. Chrześcijanin, i to w istocie niezależnie od konfesji, w tej sprawie, bowiem istnieje konsensus, wie, że każdego z nas tragi grzech, że nikt z nas nie może osiągnąć świętości (a to ona, a nie mieszczańska normalność jest naszym celem) czy choćby zbawienia o własnych siłach. To Bóg daje nam łaskę wyzwalania się z naszych grzechów, Bóg zbliża się do nas, jak do prostytutek i celników (w istocie, bowiem właśnie nimi jesteśmy), a my możemy jedynie w pokorze i świadomości własnej nicości przyjąć Jego łaskę. Ale żeby tak było, to zamiast tworzyć teologię gueer (czy teologię złodziejstwa, rozpusty, bałwochwalstwa) musimy uznać naszą grzeszność i niegodność. Całkowitą!

Pytania o Objawienie Takie ujęcia sprawy jest jednak możliwe na bazie antropologii biblijnej (odczytywanej także w naszej konkretnej sytuacji egzystencjalnej, słabości i niemożliwości podniesienia się z grzechów). Ta zaś jest otwarcie kwestionowana przez teologię queer. I nie chodzi tylko o jej konkretne wyrazy, zawarte choćby w Księdze Rodzaju czy listach pawłowych, ale także o sam jej fundament, jakim jest Objawienie (w naturze, o którym tak mocno pisał św. Paweł w Liście do Rzymian, ale też w Starym i Nowym Testamencie, a także Tradycji i Magisterium Kościoła). To ostatnie przestaje się liczyć, tak jak przestaje się liczyć jakakolwiek niezmienna, stała prawda. W jej miejsce queerujący teologowie wstawiają własny bełkot, który przesłonić ma racjonalną strukturę świata. Przesada? To jak inaczej określić podsumowanie rozważań Marcelli M. Althaus-Reid, którą Woszczek zachwala w następujący sposób: „... autorka próbuje złamać tradycyjny, «diadyczny» heteroseksizm chrześcijańskiego mówienia o Bogu poprzez systematyczną, nieustępliwą dekolonizację gejowsko-lesbijsko-transgenderowej seksualności i wrażliwości religijnej”. W tłumaczeniu na normalny język oznacza to mniej więcej tyle, że język i przekaz Biblii zastąpiony ma być przez gejowsko-lesbijskie widzimisię, a jasne nauczanie moralne Kościoła przez pochwałę seksualnych i psychicznych dewiacji. Oczywiście każdy ma prawo pisać, co mu się żywnie podoba. Żyjemy w wolnym świecie. Trzeba jednak zapytać po pierwsze, w jakim celu nazywać to coś teologią, a po drugie, dlaczego w promowaniu rozmywania jasnego i oczywistego nauczania Kościoła (a w istocie do lat 60. XX wieku wszystkich chrześcijan) uczestniczyć ma katolickie rzekomo pismo? Spór o homoseksualizm, o jego ocenę moralną jest, bowiem – jak to doskonale pokazują teksty w „Znaku” w istocie sporem o Objawienie, o to, czy chrześcijanie pozostają wierni biblijnej antropologii. Jeśli zaś nie zostają, to trudno nie zadać pytanie, czy nie są „solą, która straciła smak”? Może jestem przy tym złośliwy, ale ciekawi mnie, co na temat twórczości „Znaku” sądzą członkowie jego redakcji biskup Grzegorz Ryś, ks. Michał Heller czy ks. Jan Kracik? Czy ich zdaniem katolicki miesięcznik powinien służyć, jako trybuna dla „myślicieli” kwestionujących już nie tylko Magisterium Kościoła, ale wręcz Objawienie chrześcijańskie?

Wątpliwe korzyści z „queerowania” Argument, że dzięki takiemu doświadczeniu odkrywamy nową perspektywę wykluczonych trudno uznać za poważny, tak jak trudno na poważnie zastanawiać się nad pytaniem naczelnej „Znaku” Dominiki Kozłowskiej, która z zadęciem oznajmia, że teksty o inności „osłabią nasze zadowolenie z wypełniania moralnych zobowiązań”. Nie wiem, jak redaktorzy „Znaku”, ale we mnie takiego zadowolenia nie ma. A nie ma go, bowiem wiem od św. Pawła, a nie od queerujących teologów, że nikt z nas nie jest w stanie wypełnić Prawa. Wiem to zresztą również z własnego doświadczenia, i mam głębokie przekonanie, że jeśli ktoś uważa inaczej, to błądzi. Nie jest również, dla kogoś, kto zamiast teologii queer czyta Pismo Święte, wiedza o tym, że Bóg jest zawsze Bogiem wykluczonych: sierot, wdów, cudzoziemców, i że Jezus przyszedł do grzeszników. Problem polega tylko na tym, że On przyszedł by pomóc nam się nawrócić, a nie po to, by zapewnić nas, że Prawo Boże objawione w naturze i Piśmie Świętym nas nie obowiązuje, i że w istocie Bóg żartował sobie komunikując za pośrednictwem autorów objawionych, to, co w Biblii na temat homoseksualizmu się znajduje. Prostytutki i celnicy wyprzedzają nas do Królestwa, co tak chętnie cytują autorzy „Znaku”, nie z powodu prostytucji i oszustw, ale z powodu głębi swojego nawrócenia. I nie wątpię, że podobnie może być z wieloma homoseksualistami, a nawet działaczami gejowskimi. Jeśli się nawrócą, a nie z powodu ich działalności lobbystycznej. Tomasz P. Terlikowski

"To, co zrobiono z autopsją gen. Błasika jest haniebne i prymitywne" - Dlaczego niektórzy tak histerycznie reagują na wersję o zamachu, tego nie rozumiem. Dlaczego na przykład ktoś z Zielonej Góry pisze, że zagazowałby wszystkich mówiących o zamachu? Co mu właściwie szkodzi, gdyby to był zamach? Jaką on poniesie z tego powodu szkodę? (...) Jaki interes mają ci ludzie, by zaciemniać tę sprawę? Lęk przed PiS-em nie tłumaczy tego do końca - mówi wdowa po Tomaszu Mercie. Żyjemy w czasach, gdy zamachy terrorystyczne stały się czymś powszednim. Nikogo nie dziwią bomby, miny-pułapki, niewyjaśnione do końca eksplozje. Czy kiedy usłyszała Pani informacje o tym, co się stało w Smoleńsku, nie pomyślała Pani o zamachu? W pierwszym momencie nie zakładałam takiego scenariusza. Świadomość, że coś jest nie w porządku, przychodziła stopniowo. Przede wszystkim uderzająca była jakaś dziwna zmowa nietraktowania katastrofy smoleńskiej w kategoriach zamachu. Zanim jeszcze zadano sobie pytanie, co się tak naprawdę stało, już postanowiono, że oficjalna wersja będzie na pewno wykluczała zamach. Do dziś budzi to niepokoi i karze się zastanawiać, dlaczego właściwie kładziono na to tak mocny nacisk. Potem, z każdą porcją kłamstw, przeinaczeń, wątpliwości było coraz więcej. Myślę, że dzisiaj będziemy chcieli wiedzieć nie tylko to, co się tak naprawdę stało w Smoleńsku, ale również, dlaczego tak wielu zależało na ukryciu prawdziwej przyczyny katastrofy.

Nie zastanawiała się Pani, dlaczego na ten lot zaproszono ludzi wyznających praktycznie ten sam światopogląd? Byli tam jednak ludzie różnych opcji. Czasem bardzo poważnie różnili się między sobą. Mimo to byli to ludzie, których do Katynia wysłało poczucie pewnej misji. Oni lecieli tam z potrzeby serca, nie, dlatego, że dostali polecenie służbowe.

Jak przebiegała identyfikacja ofiar katastrofy? Pani nie zdecydowała się, żeby lecieć do Moskwy... Dowiedziałam się stosunkowo szybko, że Tomek został zidentyfikowany. Do dziś nie widziałam jednak żadnych dokumentów, które potwierdzałaby fakt jego śmierci. Od blisko roku Rosjanie skąpią nam tych dokumentów, które z całą pewnością posiadają. Zapisy związane z sekcją zwłok zostały na rok utajnione. To jest jedno z pytań, które budzi wątpliwości, czy też podważa wiarygodność tego badania. Na przykład to, co zrobiono z autopsją gen. Błasika jest haniebne i prymitywne.

Czy ktoś z Pani strony poleciał do Moskwy w celu identyfikacji? Wówczas nie było takiej potrzeby. Tomek był jedną z pierwszych zidentyfikowanych ofiar. Niewiele pamiętam z tego okresu, ale jeżeli mnie pamięć nie zawodzi, to kolejność była taka: Kaczyński, Kaczorowski, Merta. Nie było problemu ze wskazaniem ciała mojego męża.

Czy po śmierci widziała Pani męża? Nie, niestety. Bardzo teraz tego żałuję. Powinnam była otworzyć trumnę.

Były jakieś dyrektywy, że nie wolno tego robić? Tak, były takie zalecenia, ale była także świadomość, że za tym zakazem nie idą żadne sankcje. Wiedziałam, że jeśli zechcę otworzyć trumnę, to nic mi za to nie grozi. Mimo to powstrzymano mnie. Stoczono ze mną wielki spór, żebym tego nie robiła.

Kto Panią od tego odwodził?Moi bliscy, przyjaciele. Dziś tłumaczą, że robili to w jak najlepszej wierze. Byli absolutnie przekonani, że jeżeli otworzę trumnę, to będzie to ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobię. Bali się, że tego nie przeżyję. Dzisiaj żałują, że mi na to nie pozwolili. Gdyby wiedzieli, jaka atmosfera będzie wokół tego wszystkiego, jak wielkim kłamstwem okaże się cała sprawa smoleńska, to zaryzykowaliby cios, jaki by mi to na pewno zadało.

Czy myśli Pani teraz o ekshumacji? Nie będzie to tylko moja decyzja. Zostawiam ją w rękach rodziców mojego męża. Gdyby ekshumacja miała pogłębić ich ból, to nie chciałabym tego robić za wszelką cenę. Jeśli jednak okazałoby się, że w czyimś grobie spoczywają zwłoki mojego męża, a w moim nie wiadomo, kto, to nie będziemy zwlekać. Jeżeli podobne pomyłki wyjdą na jaw, to bezwzględnie zdecydujemy się na otwarcie trumny.

Czy wie Pani, jakich urazów doznał mąż? Nie wiem, na ile ta wiedza jest wiarygodna. Wiem, że Tomek miał urazy charakterystyczne dla śmierci z przeciążenia. Były to urazy wewnętrzne. Przynajmniej tak mi powiedziano. Ale nie musi to być prawdą. Były przypadki, że mówiono rodzinie o niewielkich obrażeniach ich bliskich, a potem okazywało się inaczej. Zadałam też pytanie, czy brak obrączki na palcu mojego męża oznacza kradzież, czy może utratę palca lub ręki. Powiedziano mi, że bezwzględnie została ona skradziona.

A co się stało z innymi rzeczami, które mąż miał przy sobie? Kilka przedmiotów, które miał ze sobą w chwili śmierci, otrzymałam natychmiast przy pierwszej wizycie w Mińsku Mazowieckim. Przekazała mi to żandarmeria wojskowa. Kolejne przedmioty wskazano mi, jako prawdopodobną własność Tomka. Część z nich dostałam, kiedy okazało się, że żadna inna rodzina nie rości sobie prawa do nich. Odzyskałam nawet więcej niż powinnam. Przekazano mi, bowiem okulary. Wyglądały identycznie jak te, które nosił Tomek, ale z pewnością nie należały do niego. Zachowała się jedna plastikowa soczewka, stąd wiem, że to nie były okulary Tomka. Zwróciłam je potem żandarmerii.

Czy w tym pierwszym okresie miała Pani wsparcie ze strony państwa? Miałam wsparcie ze strony Ministerstwa Kultury. Ministerstwo zajęło się pogrzebem i pomagało mi we wszystkich urzędowych czynnościach, które trzeba załatwić po śmierci bliskiej osoby. Do dziś zachowałam serdeczne przyjaźnie z niektórymi pracownikami ministerstwa i nie mam prawa narzekać na ich postępowanie. Zapraszana jestem przez instytucje, z którymi współpracował mój mąż. Na niektórych spotkaniach odbierałam przyznane mu pośmiertnie nagrody.

Czy uczestniczyła Pani w uroczystościach związanych z żałobą narodową? Odbierałam trumnę Tomka z lotniska. Byłam na placu Piłsudskiego, na uroczystej Mszy w intencji ofiar katastrofy smoleńskiej. Wybrałam się także na koncert organizowany na Zamku Królewskim w Warszawie. Uznałam, że mi wypada, był, bowiem poświęcony pamięci pary prezydenckiej i mojego męża. Wtedy doszłam do wniosku, że powinnam jednak stronić od takich wydarzeń jak koncerty. Msza i modlitwa to jedyne rzeczy, do których jestem gotowa w każdej chwili zgłosić akces. Nie odczuwam potrzeby uczestnictwa w innych uroczystościach. Doceniałam to, że zorganizowano ten koncert i że przyszło tak wiele osób, ale też męczyłam się.

Gdzie spoczął Pani mąż? Tomek pochowany został na małym parafialnym cmentarzyku, pięć minut drogi od naszego domu. Jest jedyną spoczywającą tam ofiarą katastrofy smoleńskiej.

Czy wówczas dotarły do Pani informacje o pogrzebie pary prezydenckiej i o tym, że nie wszyscy zgadzali się z pochówkiem na Wawelu? Byłam zaproszona na uroczystości związane z pogrzebem pary prezydenckiej do Krakowa. Odbywało się to jednak na dwa dni przed pogrzebem mojego męża i nie czułam się na siłach, by tam pojechać. Mam nadzieję, że 18 kwietnia, w pierwszą rocznicę pogrzebu, będę miała okazję na Wawelu złożyć hołd Marii i Lechowi Kaczyńskim.

Obserwowała Pani te tłumy gromadzące się pod Pałacem Prezydenckim? Wtedy nie oglądałam telewizji. Zobaczyłam to wszystko, jako zapisy archiwalne.

Zastanawiała się Pani nad znaczeniem katastrofy smoleńskiej? Skoro wierzymy, że Bóg kieruje naszym losem i mówi do nas, to może także przez tę tragedię chce nam coś uświadomić? Przeżyłam bardzo głęboki kryzys po obejrzeniu filmu „Mgła”, kiedy dowiedziałam się, jak niewiele brakowało, by Tomka nie było na pokładzie TU-154. To był taki moment, kiedy stawiałam sobie pytanie, dlaczego Bóg do tego dopuścił. Źle wspominam to przeżycie.

Dlaczego Pani mąż mógł nie lecieć tym samolotem? Tomek był wpisany w obie delegacje: i premiera, i prezydenta. Ponieważ w samolocie, którym miał lecieć Lech Kaczyński, brakowało miejsc, Jacek Sasin z Kancelarii Prezydenta uznał, że można Tomka pominąć. Uważał, że skoro leci trzy dni wcześniej, nie musi ponownie lecieć 10 kwietnia. Zadzwonił on do mojego męża 7 kwietnia, żeby mu to zakomunikować. Był przekonany, że Tomek jest już w Katyniu, w związku z tym do końca nie wiedział, czy odbierze telefon. Tomek odebrał jednak i poinformował ministra Sasina, że nie będzie dwukrotnie uczestniczyć w obchodach rocznicy katyńskiej, i że zdecydował się na podróż 10 kwietnia. Wtedy Sasin obiecał Tomkowi, że poleci, ale samolotem wcześniejszym, chyba, że zwolni się jakieś miejsce w samolocie rządowym. W piątek dowiedziałam się, że mój mąż nie musi zrywać się o świcie, ponieważ leci nieco później, razem z prezydentem.

Miał lecieć jakiem razem z dziennikarzami? To nie miał być jak. Jak-40 poleciał, dlatego, że nie udało się uruchomić samolotu, który miał zabrać dziennikarzy. Wszystkich przesadzono do zastępczego samolotu. Pierwotnie do Smoleńska miała lecieć casa.

Co Panią po raz pierwszy mocno zbulwersowało z informacji, które docierały po katastrofie? Na pewno dużym przeżyciem i zarazem ciosem był stosunek władz do harcerskiego krzyża, który ustawiono przed Pałacem Prezydenckim. Uderzyło mnie także to, jakiemu ostracyzmowi środowiskowemu poddano Jana Pospieszalskiego i Ewę Stankiewicz, autorów filmu „Solidarni 2010”. Żywię głęboką nadzieję, że mimo to okażą się oni nieugięci. Wierzę, że znajdą wolę i środki, żeby kontynuować swoją misję. Pytana o to, jak chciałabym, żeby wyglądały obchody rocznicowe, odpowiadam, że chciałabym, żeby Ewa zrealizowała film „Solidarni 2011”. Kiedy obserwowaliśmy to, co się działo pod krzyżem, można było odnieść wrażenie, że ludzie zebrali się tam z potrzeby serca, by modlić się za ofiary tragedii smoleńskiej. Krzyż jednoczył pogrążonych w bólu i rozpaczy. Potem można było odnieść wrażenie, że robi się wszystko, by nas podzielił... Myślę, że pomimo wszystko, to nas w dużej mierze zjednoczyło. Nie mówię, że wszystkich, ale na pewno tych, którym symbol ten jest bliski. Wszyscy oni doznali wielkiego przeżycia wspólnotowego. Zawsze będę wdzięczna mojemu miastu za te tłumy ludzi stojące wzdłuż trasy przejazdu konduktu. Te tłumy, które otaczały Torwar, gdzie wystawiono trumny. Ten wielki dar serca, tę ludzką solidarność. Byli jednak tacy, którym przestało się to podobać. Uznali, że tydzień żałoby jest zupełnie wystarczający. Pamiętajmy, że ci, którzy się wtedy modlili pod krzyżem i, ci, którzy wspólnie z nami płakali, nadal są wśród nas. To oni właśnie dziesiątego dnia każdego miesiąca przychodzą do katedry i na miejsce, gdzie stał krzyż. To oni otaczają nas modlitwą, dobrem i ciepłem. Oni nie zniknęli. Wszystko jedno, jak steruje się nastrojami społeczeństwa, to ten wielki dar współczucia i modlitwy wciąż istnieje. Jestem bardzo daleka od krytyki mojego narodu. Czerpię radość z tego, że jestem Polką. Nie sądzę, żeby Polacy byli głupsi od innych nacji, żebyśmy odstawali mentalnie od reszty świata. Lubię dobrze myśleć o Polakach. (…)
Wobec tego, jak Pani przyjęła informację, że polski rząd oddaje śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej stronie rosyjskiej? Przyjęłam to z głębokim niesmakiem i rozżaleniem. Ale też jeszcze gwałtowniej reagowałam na próbę uzasadniania tej decyzji. Za coś niewłaściwego uznałam stwierdzenie prokuratorów, że Polska nie miała innego wyjścia. Można wskazać kraje, które reagowały inaczej. Chociażby Stany Zjednoczone po katastrofie samolotu amerykańskiego, który rozbił się na terytorium Chorwacji. Eksperci amerykańscy natychmiast przejęli śledztwo, a nie kraj, na którego obszarze katastrofa się wydarzyła. Zdaniem prokuratora, który tłumaczył decyzję rządu polskiego, kraje oddające śledztwo właścicielom samolotu stawiały po znakiem zapytania własną suwerenność. Dla mnie te słowa brzmiały tak, jak tłumaczenia PRL-owskich nauczycieli historii wmawiających nam, że Rosja sowiecka nie miała innego wyjścia, tylko wkroczyć do Polski 17 września 1939 roku. Tłumaczenia takie uwłaczają godności myślącej osoby. (…)
Pani nie wierzy, że na drodze oficjalnych działań i śledztwa poznamy przyczyny katastrofy? Bardzo wiele uczyniono, żeby przekonać nas, że coś tu nie gra. Wokół tej sprawy dzieją się rzeczy, które w normalnym śledztwie by się nie wydarzyły. Obserwujemy to już od samego początku. Zaczęło się od kłamstwa, kiedy podano po raz pierwszy godzinę katastrofy. Nawet tu były nieścisłości. Z każdą chwilą mnożyły się nowe pytania. Potem haniebny raport MAK-u. Straszne cierpienie, jakie zgotowano rodzinie gen. Błasika. Akcja dezinformacji, fałszywe książki, co, do których mamy podejrzenia, że ukazują się za rosyjskie pieniądze. To wszystko skłania do zadawania pytania: jeśli był to zwykły wypadek, to po co się to wszystko robi? Dlaczego się kłamie? Dlaczego nie oddaje się wraku samolotu? Dlaczego się go nie zabezpiecza? Dlaczego tym, którzy przywieźli ze Smoleńska jakieś przedmioty, części samolotu, odbiera się je? Czy po to tylko, żeby dorzucić je do tej sterty niszczejącej na lotnisku? Pytania te można mnożyć w nieskończoność. (…)

Co stowarzyszenie zamierza robić dla upamiętnienia ofiar katastrofy? Sprzyjamy każdej inicjatywie służącej upamiętnieniu. Jesteśmy obecni przy każdym odsłonięciu nowych miejsc pamięci związanych z katastrofą. Bierzemy udział w Mszach, modlitwach. Dokonania Rodzin Katyńskich, tych wszystkich, którzy stracili swoich bliskich zamordowanych przez NKWD, ich doświadczenia są dla nas pewnym wzorem. Oni przez kilkadziesiąt lat dopominali się o prawdę o tej straszliwej zbrodni. A ileż lat czekali choćby na ekshumację. W Katyniu ósmy z dołów śmierci pozostaje do tej pory nieekshumowany. Ta misja jeszcze się nie zakończyła. (…)

Czy może Pani podać przykłady fałszywych tropów? Rzekomy alkohol we krwi gen. Błasika jest tu przykładem sztandarowym. Zuzanna Kurtyka, lekarz z wykształcenia, mówi, że krew taka, jaką mogli dysponować Rosjanie, żadną miarą nie może być krwią diagnostyczną. Ewentualne dowody na obecność alkoholu można znaleźć tylko w wątrobie i nerkach zmarłego. Wiemy – sami Rosjanie to mówią – że takich śladów nie było. My w to wierzymy, bo Zuzanna Kurtyka, jako lekarz jest dla nas autorytetem. Większość naszego społeczeństwa przyjmuje to, co mu się podaje. Kiedy gen. Tatiana Anodina, przewodnicząca Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK-u), mówi, że gen. Błasik był pod wpływem alkoholu, to jest dla ludzi wiarygodna, chociaż ktoś inny twierdzi, że to nieprawda. Drugi z takich przykładów, który mi się teraz nasunął, to rzekomy telefon jednego z funkcjonariuszy BOR-u do żony. W rzeczywistości nie miało to miejsca. Medialne nagłośnienie tego służyło dezinformacji i zdyskredytowaniu tych, którzy wiadomość tę podali. Miało to podważyć zaufanie do gazety, która prowadzi dziennikarskie śledztwo.

Uważa Pani, że jest to celowe działanie czy po prostu brak rzetelności dziennikarskiej? Byłabym naiwna, gdybym sądziła, że jest to przypadek. Uważam, że jest to przemyślane działanie, przygotowany z góry zestaw tematów celowo mających odwrócić społeczną uwagę. Nieprzypadkowo też, jak sądzę, prokuratoria wybrała moment na ogłoszenie woli wypłaty zadośćuczynienia rodzinom ofiar. Ponieważ raport MAK-owski podważył wiarę w dobre intencje Rosjan i tym samym zwiększył stopień współczucia wobec rodzin, w takiej sytuacji uznano, że trzeba zrobić coś, co to współczucie umniejszy lub wywoła zawiść. Ogłoszenie informacji o odszkodowaniach miało do tego doprowadzić, pokazać, że rodziny obłowią się na tej katastrofie. Propozycji tej nie złożono zresztą rodzinom, tylko podano ją do wiadomości mediów. My o wszystkim dowiedzieliśmy się z gazet. Potem szef prokuratorii w programie Moniki Olejnik twierdził, że nie znał adresów rodzin i dlatego zdecydował się poinformować o odszkodowaniach przez media. Prokuratorzy, dziennikarze, nawet osoby prywatne umiały dotrzeć do każdego z nas, tylko on nie podołał temu zadaniu. Trudno w tym nie widzieć celowego działania. Myślę, że takich sensacji jest jeszcze przygotowanych bardzo wiele. (…)
Można też do tego podejść tak: stało się coś, co należy za wszelką cenę ukryć. Niepokoi mnie poziom emocji z tym związanych. Nasze emocje są oczywiste. Myśmy stracili ukochanych i bardzo chcemy dowiedzieć się, dlaczego. Natomiast, czemu niektórzy tak histerycznie reagują na wersję o zamachu, tego nie rozumiem. Dlaczego na przykład ktoś z Zielonej Góry pisze, że zagazowałby wszystkich mówiących o zamachu? Co mu właściwie szkodzi, gdyby to był zamach? Jaką on poniesie z tego powodu szkodę? Dlaczego tak głęboko to przeżywa? Jaki interes mają ci ludzie, by zaciemniać tę sprawę? Lęk przed PiS-em nie tłumaczy tego do końca.

Jeżeli był to zamach, to ktoś musiał za nim stać. Może jest to lęk przed tym, który najwięcej na tym wygrał? Wiadomo, że Rosja na tej tragedii skorzystała najwięcej. Nie ma prezydenta, który ostrzegał przed powrotem na Wschodzie do polityki imperialistycznej, nie ma ludzi, którzy sprzeciwiali się podpisaniu długoletnich umów gazowych. Jak mielibyśmy się zachować, gdyby wyszło na jaw, że za katastrofą stały służby rosyjskie?A jak zachowała się Ukraina, kiedy próbowano otruć Wiktora Juszczenkę, wówczas kandydującego na urząd prezydenta? A jak reagują kraje, które podobnych rzeczy doświadczyły? Nie wybuchła przecież wojna rosyjsko-ukraińska. Nie sądzę, żeby to był tylko strach przed konsekwencjami ujawnienia prawdy. To prymitywne myślenie: „Jak odkryją, że to Rosjanie, to wyślą na front mojego syna. Lepiej, więc, żeby nie wykryli”. Chętnie poznałabym motywację, dlaczego ludzi mówiących o zamachu trzeba tak nienawidzić i tępić. Co jest w tym takiego? Co budzi tak silne emocje? (…)
Zwierzęca agresja pojawiła się już pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Ludzi modlących się wyszydzano, lżono, a nierzadko także bito. Opłaceni bojówkarze będą atakować każdego, kto im wejdzie w drogę.

Pod krzyżem przed Pałacem Prezydenckim byli ludzie opłacani? Tak myślę. W jaki sposób tym ludziom mogła zaszkodzić modlitwa? Co takiego złego z ich punktu widzenia mogli robić modlący się? Gdyby ta wojna była sterowana z Rosji, to odpowiedź byłaby prosta. Każde rozbicie więzi narodowej Polaków jest cenne z punktu widzenia siły zewnętrznej. Także gdyby było do przeprowadzenia coś niepopularnego społecznie, co mogłoby wywołać niechęć do rządzących, to warto wtedy wdać się w wojnę o krzyż. Ludzie zajmą się tym, co myślą o krzyżu przed Pałacem Prezydenckim, a nie tym, co myślą o podejmowanych w tym czasie niepopularnych decyzjach. Skoro jesteśmy po stronie przeciwników krzyża i się z nimi identyfikujemy, to siłą rozpędu poprzemy projekt rządowy dotyczący na przykład Otwartych Funduszy Emerytalnych.

Nienawiść do krzyża można jednak odbierać także w innych kategoriach. Jeżeli jesteśmy ludźmi wierzącymi, to nie możemy zapominać o istnieniu szatana. W dzisiejszym świecie uważa się go za postać wręcz bajkową... Nawet, jeśli ludzie dają się ponieść złym emocjom i nawet, jeżeli steruje nimi siła zła, to naszą rolą jest modlić się o ich opamiętanie i o wyzwolenie spod tego wpływu. Oznacza to także, że mamy przy tym krzyżu więcej do zrobienia. Może to osoby niemiłe, wstrętne, obrzydliwe, ale to wciąż nasi bliźni. (…)
Szukając winnych katastrofy smoleńskiej, w pierwszej kolejności oskarżono pilotów. Po raporcie MAK-u mówi się, że działali pod presją wywieraną na nich przez gen. Błasika. Nie sądzi Pani, że chodzi tu o próbę poróżnienia bliskich załogi samolotu z rodziną generała?Na dłuższą metę nie jest to skuteczne. Zamiast ludzi skłócić, wywołuje się fale solidarnościowych odruchów wobec rodzin pilotów i gen. Błasika. Przy każdej okazji apeluję, żeby wspierać modlitwą rodzinę generała. Przy całym naszym cierpieniu, my mamy ten komfort, że nikt naszych bliskich nie oskarża o spowodowanie katastrofy. Tym bardziej trzeba wspierać tych, którzy tego komfortu nie mają i muszą żyć z tym odium rzucanym na ukochaną osobę. Pamiętajmy, że dociera do nas tylko to, co decydują się powiedzieć określone osoby, dyżurni eksperci, jak czasem się ich złośliwie nazywa. My nie znamy całego tego środowiska. Jeżeli poznajemy poszczególne osoby, to one niekoniecznie podzielają wizję komisji MAK-owskiej. Rzeczywiście, chętniej i pełniej mówią o tym w cztery oczy, prywatnie. Być może nie zdobyłyby się na powtórzenie tego publicznie. Mają jednak jakiś pogląd na tę sprawę i może doczekamy czasów, że nie będą się obawiali o swoją sytuację zawodową, środowiskowy ostracyzm. Mam nadzieję, że głosy niezależnych ekspertów zabrzmią jeszcze wyraźnie. (…)
Z upływem czasu coraz bardziej widać, że Rosjanie nie są zainteresowani wyjaśnieniem prawdziwych przyczyn katastrofy. Czy strona polska, reprezentowana przez rząd i prokuraturę, robi coś, by tę sytuację zmienić? Poczucie, że Polacy rozmawiają z Rosjanami na kolanach towarzyszy mi przez cały czas podczas lektury akt śledztwa smoleńskiego. Nie ma w naszym postępowaniu z Rosjanami żadnej stanowczości, żadnego partnerstwa. Jest natomiast umizgujący się petent, postępujący dość żałośnie i nieprofesjonalnie. Właściwie trudno nawet odpowiedzieć na pytanie: dlaczego. Co takiego jest w tych stosunkach polsko-rosyjskich, że my musimy się aż tak płaszczyć? Dobrą praktyką byłoby wyobrażenie sobie, jak z Rosjanami rozmawiałby inny zachodnioeuropejski kraj. Czym różniłoby się śledztwo, gdyby to dotyczyło nie polskiego prezydenta, tylko kanclerza Niemiec lub prezydenta Francji. Nie ma wątpliwości, że wrak takiego samolotu nie leżałby przez pół roku nieprzykryty, nie rdzewiałby, zupełnie nikogo nie interesując, na naprawdę okropnym lotnisku, jeśli w ogóle to straszne miejsce zasługuje na taką nazwę. Z całą pewnością kraj, do którego by samolot należał, zabrałby go natychmiast i nie prosił pokornie o oddanie wraku. Pewnie zażądano by ustalenia terminu, kiedy to zostanie przeprowadzone. Powinniśmy sobie uświadomić, jak wiele tracimy w oczach innych państw, zachowując się tak po białorusku.

Czy, mimo tylu przeciwności, poznamy kiedyś prawdę o katastrofie smoleńskiej? Gdybym przestała wierzyć w możliwość wyjaśnienia tragedii smoleńskiej, to równie dobrze przestałabym wierzyć w to, że powinnam dalej żyć. Dla mnie samej, dla wielu z nas wyjaśnienie tajemnicy tego, co się stało, jest zajęciem, które być może będziemy kontynuować po kres naszych dni. Czy wierzę w wyjaśnienie tragedii? Tak, wierzę. Potrafię wymyślić scenariusze, w których ta sprawa wychodzi na jaw i zostają wyjaśnione rzeczywiste okoliczności tego, co się stało. Nie sadzę, żeby to było łatwe. Być może będzie to wymagało innej niż obecna kadencji władz i to zarówno polskich, jak i rosyjskich. Ale jest we mnie wiara, że się uda.Rozmawiał Dariusz Walusiak

Prof. Antoni Dudek: Degradacja zrobi z Jaruzelskiego męczennika Wojciech Jaruzelski nie jest godzien tytułu generała, ale nie odbierałbym mu go, żeby nie robić z niego męczennika. Spora część opinii publicznej odebrałaby to, jako niezasłużoną represję i uczyniła z generała osobę prześladowaną. "Super Express": - Czy Wojciech Jaruzelski jest godzien tytułu generała?Prof. Antoni Dudek: - Nie jest godzien, ale nie odbierałbym mu go.

- Żeby dać mu spokój na starość? - Nie. Po prostu żeby nie robić z niego męczennika. Spora część opinii publicznej odebrałaby to, jako niezasłużoną represję i uczyniła z generała osobę prześladowaną. Nie należy dążyć za wszelką cenę do jego upokorzenia, bo to mu tylko pomoże. Ludziom trzeba spokojnie i systematycznie tłumaczyć, na czym polegało jego życie. Zmiany świadomości społecznej dokonują się powoli.

- Degradacja miałaby wpływ na świadomość przyszłych pokoleń, bo odnotowano by ją w podręcznikach historii, w encyklopediach... - Zapewniam pana, że za 50 lat mielibyśmy dwie wersje życiorysu Jaruzelskiego. W jednym wydawnictwie konsekwentnie pisano by, że został zdegradowany, a w drugim w ogóle nie wspomnieliby o tym. Jaruzelski powinien być postrzegany, jako postać negatywna, ale i on będzie miał zagorzałych obrońców.

- Sąd najpierw uznał stan wojenny za niezgodny z Konstytucją PRL, a teraz - że wprowadziła go grupa przestępcza kierowana przez Jaruzelskiego. To nie wystarczy do odebrania mu tytułu? - Nie. Ten wyrok nie może być podstawą do degradacji. Dobrze by było, gdyby otrzymał ten sam wyrok, co Kiszczak, ale tak się nie stało. Zresztą Kiszczak pewnie się odwoła od wyroku i będziemy mieli proces II instancji. Nic, więc nie jest tu jeszcze przesądzone.

- W uzasadnieniu wyroku była mowa, że działał dla osobistych korzyści ze szkodą dla Polski i Polaków. Czy jest miejsce dla kogoś takiego w wojsku niepodległej III RP? - On już nie pełni czynnej służby. Zresztą degradacja wywołałaby w armii niepotrzebne emocje i kontrowersje. Dla przeważającej części korpusu oficerskiego, zwłaszcza generalicji, Jaruzelski jest postacią bardzo pozytywną. Inna sprawa, że jego degradacja jest nierealna.

- Dlaczego? - Z tego, co wiem, decyduje o niej prezydent. Wątpię jednak, by to zrobił. Postawiłoby go to w wątpliwym świetle po słynnej i skandalicznej demonstracji zaproszenia generała na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Może degradacja byłaby bardziej realna, gdyby prezydentem był Jarosław Kaczyński, który się za nią opowiadał. Prezydent Komorowski musiałby też sprzeciwić się większości społeczeństwa, która - jak myślę - byłaby przeciwko degradacji. O tym, że Jaruzelski sprzeniewierzył się interesowi narodu polskiego i dopuścił się zdrady stanu, w pełni przekonałem się, gdy opublikowano notatkę Anoszkina. Jaruzelski prosił w niej o bratnią pomoc ZSRR, bo sam sobie nie poradzi. Jeśli to nie był wstrząs dla opinii publicznej, to nie spodziewajmy się wiele po degradacji.

Prof. Antoni Dudek

Degradacja Jaruzelskiego to dopełnienie wyroku Zdegradowanie i Jaruzelskiego, i Kiszczaka do stopnia szeregowca byłoby na pewno czymś, co zostałoby dobrze przyjęte przez opinię publiczną. Byłoby to dopełnienie satysfakcji wynikającej z orzeczenia sądu. Porozumienie Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych (POKiN) wystąpiło właśnie z pomysłem, ...

"Super Express": - W związku z wyrokiem na twórców stanu wojennego Porozumienie Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych wystosowało apel o degradację generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka i pozbawienie ich wszelkich odznaczeń państwowych. To dobry pomysł? Stanisław Oleksiak: - Przede wszystkim łączę się z tymi, którzy mają pewną satysfakcję z tego, że wyrok w tej sprawie w końcu zapadł i ludzie, którzy stali za wprowadzeniem stanu wojennego, zostali uznani za przestępców. Dołączam się również do tych, którzy oczekują surowszych kar i dalszych konsekwencji.

- Dalsze konsekwencje - czyli degradacja? - Zdecydowanie. Zdegradowanie i Jaruzelskiego, i Kiszczaka do stopnia szeregowca byłoby na pewno czymś, co zostałoby dobrze przyjęte przez opinię publiczną. Byłoby to dopełnienie satysfakcji wynikającej z orzeczenia sądu.

- Jaruzelski nie jest godzien nosić miana generała polskiego wojska? - Generałem został w PRL, a jak wtedy awansowało się na najwyższe stopnie, doskonale wiemy. Obecnie, kiedy odbudowuje się dobre imię Wojska Polskiego, mamy szansę wykreślić z dziejów naszej armii takiego człowieka jak Wojciech Jaruzelski. Jego stopień generalski niech będzie zapamiętany jedynie, jako błąd historii. To, wraz z pozbawieniem go wszystkich odznaczeń państwowych, dobrze dopełniłoby czwartkowy wyrok sądu.

- Dlaczego te odznaczenia są takie istotne? - Co szczególnie dla mnie przykre, Wojciech Jaruzelski jest kawalerem najstarszego polskiego odznaczenia wojskowego - Orderu Virtuti Militari. Uważam, i myślę, że mówię tu także w imieniu innych członków Światowego Związku Żołnierzy AK, iż kapituła orderu w świetle wyroku sądu powinna go tego odznaczenia pozbawić. Nie wiem, kto mu go przypiął, ale jego imię wśród kawalerów Virtuti Militari jest to hańba dla tego orderu.

- Myśli pan, że taka symboliczna kara wystarczy? - Wydaje mi się, że i Jaruzelski, i Kiszczak odczują to, jako dokuczliwość. Zwłaszcza, że wyroku na samego Jaruzelskiego nigdy zapewne nie usłyszymy, a skazany Kiszczak nigdy nie trafi do więzienia. Ta dokuczliwość w postaci degradacji i pozbawienia odznaczeń, w szczególności Virtuti Militari, zdecydowanie im się należy.

- W przypadku Jaruzelskiego rzeczywiście będzie to chyba jedyna dokuczliwość, jaka go może spotkać.

- Zdrowie mu już raczej nie pozwoli na stanięcie przed sądem. Niemniej uważam, że ten wyrok sądu, choć niewydany bezpośrednio na Jaruzelskim, jest w jakimś sensie osądzeniem także jego osoby. Samo orzeczenie, że stan wojenny był zbrodnią, a Jaruzelski stał na czele spisku, który do niej doprowadził, i był jednocześnie pospolitym przestępcą, brzmi jak wyrok skazujący. Tak też, mimo wszystko, go odczytuję.

Stanisław Oleksiak Prezes Światowego Związku Żołnierzy AK

KOMBATANCI CHCĄ Zdegradować Jaruzelskiego do szeregowca Generałowie Wojciech Jaruzelski (89 l.) oraz Czesław Kiszczak (87 l.) powinni zostać zdegradowani do stopnia szeregowca - uważają kombatanci zrzeszeni w krakowskim Porozumieniu Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych (POKiN). Jak twierdzą, wyrok warszawskiego sądu, który w czwartek skazał Kiszczaka na dwa lata w zawieszeniu, jest potwierdzeniem, że stan wojenny został wprowadzony nielegalnie przez grupę przestępczą, na czele, której stał gen. Jaruzelski. Od nowego roku byli esbecy dostają mniejsze emerytury. Powód? Zaczęła ... W czwartek sąd wydał wyrok na Kiszczaka. Uznał, że popełnił on zbrodnię komunistyczną i brał udział w związku przestępczym o charakterze zbrojnym, który nielegalnie wprowadził w Polsce stan wojenny. Za to samo sądzony był Jaruzelski, ale najpierw jego sprawa została wyłączona do osobnego postępowania, a potem zostało ono zawieszone ze względu na zły stan zdrowia byłego komunistycznego przywódcy. Krakowscy kombatanci domagają się, więc symbolicznej kary - degradacji.

- Apelowaliśmy już do śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, aby dokonał degradacji gen. Jaruzelskiego - przypomina w rozmowie z "Super Expressem" dr Jerzy Bukowski (56 l.), rzecznik POKiN. W jego ocenie po czwartkowym wyroku ich dawny wniosek nabiera szczególnego znaczenia. "Teraz, gdy wyrokiem sądu wojskowa grupa, której przewodził gen. Jaruzelski, została jednoznacznie określona, jako związek przestępczy o charakterze zbrojnym (...), ponawiamy nasz wniosek" - napisali kombatanci w liście do prezydenta Bronisława Komorowskiego (59 l.). Liczą na to, że sprawa trafi do sądu, który pozbawi Jaruzelskiego i Kiszczaka generalskich gwiazdek. - Ci ludzie nie są godni nosić mundurów, zwłaszcza w takich stopniach - podkreśla Bukowski. Przy okazji kombatanci domagają się od Komorowskiego, aby pośmiertnie awansował na generała i odznaczył płk. Ryszarda Kuklińskiego (†74 l.).

- Zamiast Jaruzelskiego to płk. Kukliński powinien zostać uhonorowany. To mu się należy od Polski. I to byłby najpiękniejszy gest w tej sytuacji. Stanowiłoby to symboliczne rozliczenie epoki PRL poprzez nazwanie po imieniu zdrady i bohaterstwa - mówi Bukowski.

Dr Jerzy Bukowski (56 l.), rzecznik krakowskiego Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych: - Uważamy, że w świetle wyroku Sądu Okręgowego w Warszawie powinno zostać przeprowadzone stosowne postępowanie mające na celu odebranie stopni generalskich oraz orderów i odznaczeń ludziom, którzy sprzeniewierzyli się polskiej racji stanu.

Hubert Biskupski: Koniec mitu Jaruzelskiego, czas na jego degradację Porozumienie Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych (POKiN) wystąpiło właśnie z pomysłem, by zdegradować do stopnia szeregowca generałów Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka. Mój stosunek do tej organizacji jest, co najmniej ambiwalentny. POKiN podejmowało w przeszłości działania chwalebne - żądanie wszczęcia śledztwa przeciwko zbrodniom gen. Karola Świerczewskiego, groteskowe - żądanie usunięcia z ramówki TVP "Czterech pancernych i psa" i wręcz haniebne - żądanie odwołania Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie. Tę najnowszą inicjatywę POKiN zaliczyłbym zdecydowanie do pierwszej kategorii - chwalebnej. Zdegradowanie i Jaruzelskiego, i Kiszczaka do stopnia szeregowca byłoby na ... Degradacja dwóch głównych autorów stanu wojennego stanowić by miała bezpośrednią konsekwencję czwartkowego wyroku sądu na gen. Kiszczaka. Wyroku, w mojej opinii, przełomowego. I nie zgodzę się tu z opiniami tych, którzy ujadają, że sąd, skazując byłego szefa MSW "tylko" na dwa lata więzienia w zawieszeniu, zakpił ze sprawiedliwości. To, co w tym wyroku było najważniejsze, to nie jego wysokość, lecz uzasadnienie. Sąd w imieniu Rzeczypospolitej orzekł, że autorzy stanu wojennego nie działali w imię wyższej konieczności, bo Polsce nie groziła żadna sowiecka interwencja. Sąd obalił w ten sposób jeden z mitów, który pozwalał do tej pory czcić Kiszczaka, a zwłaszcza Jaruzelskiego, jako półbóstwo i narodowego bohatera. Degradacja obu generałów - jednych z najobrzydliwszych postaci w najnowszych dziejach Polski - byłaby w tej sytuacji aktem dziejowej sprawiedliwości, tysiąckroć lepszym niż najsurowsze nawet wyroki.

Super Express

Raj taniego gazu [umieszczam istotny wyjątek z większego artykułu. Nie potrafię całości zweryfikować, więc proszę o krytyczne czytanie. Ta część wygląda wiarygodnie. MD]

http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,10930099,Naftowa_potega_rodzi_sie_w_lupkach.html

...Na początku 2012 r. na giełdzie w Nowym Jorku 1000 m3 gazu kosztowało 105 dol. (to pięć razy taniej niż Polska płaci za gaz z Rosji). I te niskie ceny - zapowiedziała to już amerykańska rządowa Agencja Informacji Energetycznej, analizując kontrakty terminowe z głównych ośrodków handlu gazem w USA - utrzymają się przez cały 2012 r. Tani gaz mają Amerykanie od niedawna. Jeszcze w połowie 2008 r. za 1000 m3 gazu płacili rekordowe 471 dol., ale potem ceny zaczęły dynamicznie spadać. Głównie z powodu obfitości surowca, który Amerykanie mają dzięki innowacyjnym metodom wydobycia gazu uwięzionego w skałach łupkowych. Na świecie jest go dziesięć razy więcej niż w konwencjonalnych złożach, w których gaz zgromadził się w stworzonym przez naturę "zbiorniku" w skale. O skarbie w łupkach geolodzy wiedzieli od dawna, ale nie potrafili się do niego dobrać. Udało się to dopiero Amerykanom, którzy po dekadach badań i prób opracowali innowacyjne metody wydobycia surowca ze skał łupkowych. Chodzi o tzw. szczelinowanie hydrauliczne. Najpierw - tak jak w konwencjonalnych złożach - wierci się pionowy otwór na głębokość nawet paru kilometrów. Potem prowadzi się odwiert w poziomie przez pokład skał łupkowych, a w nim tworzy pierwsze szczeliny (np. za pomocą mikro-wybuchów). Następnie w ten odwiert wtryskuje się pod wysokim ciśnieniem mieszaninę wody i piasku z niewielkim dodatkiem składników chemicznych. Mieszanina otwiera "pory" w skale, przez które wydostaje się gaz. Przełom dokonał się dopiero w 2007 r., gdy jeden z pionierów eksploatacji gazu łupkowego w USA zaczął go wydobywać w opłacalny sposób. Dwa lata później Międzynarodowa Agencja Energetyczna oficjalnie uznała, że w USA za sprawą gazu łupkowego dokonał się przełom w światowej energetyce. A w 2009 r. dzięki wydobyciu gazu ze złóż w skałach łupkowych Stany Zjednoczone odebrały Rosji tytuł największego producenta gazu na świecie i do dziś pozostają w tej branży liderem.

Wstrząs dla świata i Ameryki Dziś już jedna czwarta gazu wydobywanego w USA pochodzi ze złóż łupkowych, a wydobycie rośnie, co rok. To morze taniego surowca zmieniło strategię amerykańskich firm chemicznych, energetycznych i metalurgicznych. W najbliższych latach zainwestują one 25 mld dol. w budowę nowych zakładów w swojej ojczyźnie, choć jeszcze pięć lat temu planowały inwestycje głównie za granicą - przewiduje Amerykańska Rada Chemiczna. Nic dziwnego, skoro spadek cen surowca tylko o 35 dol. za 1000 m3 oznacza dla gigantów amerykańskiej chemii zmniejszenie wydatków o 3,7 mld dol. rocznie - szacuje Departament Energii USA.

- Pod względem kosztów produkcji fabryki etylenu w USA już teraz ustępują tylko zakładom na Bliskim Wschodzie - ocenia rzecznik koncernu LyondellBasell David Harpole, cytowany przez agencję Reuters. Niskie ceny gazu skłoniły koncern Nucor do budowy nowej stalowni w Luizjanie, a kilkanaście amerykańskich firm energetycznych elektrowniami na gaz chce zastąpić stare elektrownie węglowe. Obfitość gazu łupkowego z rodzimych złóż skłoniła USA do rezygnacji z planów importu skroplonego gazu LNG. To wywołało wstrząs na światowym rynku. Firmy z Bliskiego Wschodu, które szykowały LNG dla Stanów Zjednoczonych, od 2009 r. musiały kierować dostawy do Europy. Był o połowę tańszy od rosyjskiego gazu i Gazprom przegrywał w tej konkurencji. Aby powstrzymać dalszy spadek swojego eksportu, rosyjski koncern zaczął obniżać ceny gazu w Europie Zachodniej. A wkrótce amerykańskie koncerny zaczną rywalizować z Gazpromem w Europie. Pod koniec 2010 r. do Wlk. Brytanii przypłynął pierwszy statek ze skroplonym gazem z USA. Ale to dopiero początek, bo kilka amerykańskich koncernów chce przebudować gazoporty do importu LNG, które dziś nie mają pracy, w terminale do eksportu skroplonego gazu. Dwa miesiące temu amerykański koncern Cheniere - który ma już zezwolenie na taką przebudowę swojego gazoportu - podpisał z brytyjskim BP i hiszpańskim Gas Natural kontrakty na dostawy przez 20 lat po 5 mld m3 gazu rocznie w postaci skroplonej. Dostawy zaczną się na przełomie 2015 i 2016 r. Dakowski

Mam to po ojcu O poszukiwaniu prawdy w sprawie katastrofy smoleńskiej z mec. Małgorzatą Wassermann, córką śp. Zbigniewa Wassermanna, rozmawia Agata Puścikowska. Małgorzata Wasserman adwokat. Córka Zbigniewa Wassermanna, polityka, prawnika, prokuratora, ministra w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, posła na Sejm. Zbigniew Wassermann zginął w katastrofie smoleńskiej.

Agata Puścikowska: Gdybym miała z Panią rozmawiać, jako z prawnikiem, zaczęłabym od poważnego pytania w stylu: dlaczego ekshumacja, co dalej ze śledztwem... Gdybym miała rozmawiać z córką w żałobie, zapytałabym: jest Pani zmęczona? Małgorzata Wassermann: – Chyba wolę to drugie pytanie. Bo faktycznie, ostatnie prawie dwa lata to niewyobrażalne zmęczenie. Szczególnie jeżdżenie z Krakowa do Warszawy, do prokuratury, głównie nocą, żeby nie tracić dnia – było wyczerpujące. I czasem, gdy czułam, że nie dam rady dłużej, myślałam, że nikt mnie właśnie o to zmęczenie nawet nie zapyta... Z drugiej strony jednak, jakie to ma naprawdę znaczenie? Nikt inny za mnie tego nie zrobi. To moje zadanie i rozczulanie się nad sobą nie ma sensu.

Jest Pani w swoim działaniu samotna? – Ależ nie! Otrzymałam i otrzymuję ogrom wsparcia od rodziny, przyjaciół, współpracowników, a nawet obcych osób. Gdyby nie ich pomoc, zrozumienie – byłoby mi naprawdę trudno. Wróciłam do pracy bardzo szybko, bo musiałam, a jednocześnie przez pierwszych sześć miesięcy od katastrofy zrobiłam 30 tys. km autem. Pewnie gdyby nie życzliwość ludzka, byłoby ze mną krucho

To życzliwość realna. Świat wirtualny (poczytałam komentarze na Pani temat) jest bardziej okrutny... – Być może. Staram się nie wnikać, dlaczego ludzie, zasiadając przed klawiaturą, tracą kulturę, zdrowy rozsądek czy resztki godności – i obrażają w niewybredny sposób. I komu się chce takie rzeczy robić? Ludziom chorym z nienawiści lub... specjalnie zatrudnionym przez partie polityczne: za pieniądze, na zamówienie, wypluwają z siebie nienawiść. To praktyka coraz częściej stosowana... Jednak i znajomi wirtualni bardzo mnie wspierają. Dostaję ogromne ilości przyjaznych mejli od ludzi z Polski i z zagranicy. Tych jest nieporównywalnie więcej niż agresywnych w stylu „do cholery, po co to robisz?!”

Ale przyjaźnie można chyba zapytać: po co Pani to robi? Nie lepiej dla Pani i jej rodziny byłoby w ciszy, rodzinnie, przeżyć żałobę? – Można zapytać. Lecz po pierwsze: jedno drugiego nie wyklucza. Tak bardzo kocham ojca, że nie będę mówić publicznie o prywatnej żałobie i związanych z nią uczuciach. Sferę prywatnej żałoby skrywam, co nie oznacza, że jej nie ma. I po drugie: można oczywiście zastanawiać się, po co mi to. Ale to trochę pytanie w stylu: czy warto było kiedyś walczyć, iść do powstania, przeciwstawiać się systemowi? itd. Albo się płynie z prądem – bo tak wygodniej, bo łatwiej, bo mniej boli. Albo mówi się „nie”, idzie pod prąd, działa...

Ale wtedy boli bardziej... – To prawda, boli... Wchodzenie pod górę jest wysiłkiem i boli. Tyle że jestem jak mój ojciec: nie potrafię nie działać, gdy tego wymaga dobro człowieka, dobro społeczne. Ojciec, mało kto o tym wie, prowadził za głębokiej komuny sprawy Pyjasa, Wosika. Był wtedy sam, działał w ich obronie, doskonale wiedząc, co mu może grozić. Potem, pracując w prokuraturze, również szedł pod prąd i wcale nie miał w swoim środowisku łatwo. W końcu spotkał na swojej drodze Lecha Kaczyńskiego. Ten nigdy się na ojcu nie zawiódł. Ale prawda jest taka, że wybór opcji politycznej również nie przysporzył mu zwolenników. Gdyby wybrał inaczej, byłby zapewne bardziej lubiany, miałby większy spokój, większą wygodę. Wielokrotnie słyszał: „Fajny jesteś facet! Superprofesjonalny jako prokurator! Ale z kim się zadajesz?!”. A ojciec robił to, co uważał za dobre i słuszne. Był też świetnym szefem: zarówno w pracy, jak i w domu. Jako zachęta do wysiłku wystarczyło spojrzenie, a ludzie wokół po prostu robili wszystko najlepiej jak potrafili...

A może Pani i teraz czuje to spojrzenie... – Nie. Bo z drugiej strony ojciec nigdy nas do niczego nie zmuszał. Raczej uczył podejmowania wyzwań i cieszył się, gdy udało nam się coś osiągnąć.

Wielokrotnie opisywała Pani wstrząsające przesłuchanie, któremu była Pani poddana tuż po  katastrofie, w Rosji. Wiele godzin absurdalnych pytań, arogancja strony rosyjskiej. I w końcu – wymuszenie zgody na spalenie, według strony rosyjskiej, „bardzo zniszczonych” resztek po ubraniu ojca. Tyle że niedługo potem przekazano Pani i rodzinie całkowicie niezniszczone pamiątki po ojcu: różaniec, bilety lotnicze, dokumenty. Nawet telefon działał. Powiedziała Pani wtedy, że nikt nigdy nie odpowie, skąd taka zaskakująca rozbieżność... Nikt nie odpowie? – Niestety. Tego typu zagadnienia nie mieszczą się po prostu w ramach postępowania karnego. Prokuraturę interesuje przyczyna katastrofy smoleńskiej, ale tego typu „wątki poboczne” – już nie. Jedynym sposobem na poznanie prawdy byłaby komisja śledcza. Tyle tylko że przy obecnym składzie parlamentu prace takiej komisji byłyby raczej farsą...

A komisja Antoniego Macierewicza? – Może zapraszać na przesłuchania, a zapraszani mogą przyjść lub nie. Nie  ma, więc środków, żeby przesłuchać wszystkich tych, których przesłuchać się powinno, aby dojść do prawdy... Być może sytuacja byłaby inna, gdyby opinia publiczna w bardziej przyjazny sposób patrzyła na wysiłki osób zajmujących się katastrofą smoleńską. Z przykrością obserwuję, że zwykli ludzie coraz częściej reagują zniechęceniem, frustracją, nie chcą słuchać o „docieraniu do prawdy”. Według mnie zresztą taka społeczna postawa to nie przypadek. To zjawisko wywołane celowo. Społeczeństwo czuje się zmęczone, rozbite i woli nie wiedzieć, nie wnikać... Dlaczego? Dość wymienić choćby liczbę tzw. ekspertów uruchomionych tuż po katastrofie, którzy ferowali wyroki przed jakimkolwiek dochodzeniem. Dość przypomnieć spowodowanie rozłamu w społeczeństwie tzw. awanturą o krzyż czy dużą liczbę publikacji książkowych na temat katastrofy, które powstały jeszcze przed raportami Anodiny i min. Millera...

Właśnie, raport Millera... Jak Pani go ocenia? – A jak mogę oceniać? W czasie upubliczniania raportu pytałam: „Panowie, czy jesteście tych wszystkich wniosków pewni?”. Oczywiście twierdzili, że tak. Że raport przygotowano bardzo profesjonalnie, na podstawie niezbitych dowodów. Tymczasem już teraz słychać głosy, że czasu brakło, że to tylko hipoteza... Ludzie min. Millera pracowali na fragmentarycznej dokumentacji, więc choćby z tego powodu raport nie jest pełny i profesjonalny. Być może już niedługo kolejne fakty ujrzą światło dzienne – fakty, które bardzo konkretnie, merytorycznie podważają ustalenia komisji.

„Profesjonalnie, konkretnie, merytorycznie...” – przy tak racjonalnym podejściu bierze Pani w ogóle pod uwagę tzw. teorię spiskową? – W przeciwieństwie do sporej części społeczeństwa, która od początku myślała i mówiła o zamachu, ja wcale. Najpierw próbowałam ogarnąć umysłem, jak to możliwe, że mój ojciec nie żyje. A przecież dwa dni wcześniej z nim rozmawiałam... Długi czas po prostu siedziałam przed telewizorem jak zaklęta i odbierałam telefony od płaczących znajomych, rodziny... Sama byłam w zbyt wielkich emocjach, żeby myśleć racjonalnie. Nawet koszmarne przesłuchanie w Moskwie najpierw nie budziło moich podejrzeń. I dopiero w czerwcu, gdy miałam dostęp do akt prokuratorskich, gdy również wysłuchałam wystąpienia Edmunda Klicha w telewizji (mówił mniej więcej – że gdyby powiedział, co widział w Smoleńsku, wybuchłaby III wojna...) i gdy zaczęłam w końcu analizować, jako prawnik to, co się wokół mnie działo, zaczęłam w zupełnie praktyczny i prawniczy sposób postrzegać katastrofę i obserwować posmoleńską rzeczywistość. Ktoś, kto nie ma nic do ukrycia – mówię tu o polskim rządzie – tak dziwnie się nie zachowuje... Tyle zaniedbanych spraw – czy aby na pewno przypadkowo? I wobec powyższego obecnie nie wykluczam żadnego scenariusza. Tyle, że oceniać – nie oceniam. A moje uczucia nie mają tu znaczenia. Nie wykluczam, nie potwierdzam niczego, gdyż obecnie nie ma możliwości dotarcia do niepodważalnych materiałów dowodowych. Być może za tydzień (w czasie, gdy wywiad będzie już wydrukowany – przyp. AP) poznamy nowe szczegóły dotyczące katastrofy, gdyż są nowe odczyty z taśm. Będziemy też rozmawiać o szczegółach wyników sekcji zwłok z biegłymi, być może też wkrótce odbędzie się kolejny lot na tupolewie. Więc faktów będzie coraz więcej.

I tu wracamy do pytania prawie ostatniego, które być może powinno być pierwsze... Czyli pytania do Małgorzaty Wassermann, prawnika: o ekshumację i sekcję. – Zacznijmy od tego, że sekcja zwłok w przypadku takich katastrof jest czynnością, którą wykonuje się zawsze. Tymczasem z jakichś niewyjaśnionych dotąd przyczyn, gdy ciała ofiar, w tym mojego ojca, przyleciały do Polski – sekcje się nie odbyły. To wbrew wszelkim procedurom. Więc to nie ja powinnam się tłumaczyć, dlaczego zdecydowałam się na ekshumację i sekcję, czyli na  dochowanie tych procedur. Powinny tłumaczyć się osoby, które sprawę zaniedbały. Po co ekshumacja? To proste: jeśli nie możemy dotrzeć do wraku, do świadków, to sekcje zwłok ofiar są jedynymi, a przede wszystkim źródłowymi dowodami w sprawie. Więc nie można tego po prostu pominąć. Dlatego osoby, które mają wiedzę na tematy prawnicze, medyczne – właściwie od początku mobilizowały mnie do wystąpienia o ekshumację. Oczywiście o szczegółach na ten temat mówić nie mogę.

A wyniki? Media obiegła wiadomość, że wyniki polskiej sekcji mają się nijak do rosyjskich ekspertyz...

– To prawda. Trudno jest znaleźć zgodność między wnioskami z sekcji wykonanej przez polskich specjalistów a materiałami przysłanymi z Moskwy. Wiadomo właściwie jedno: mój ojciec to mój ojciec (na szczęście). Inne dane, całkowicie nieprawdziwe, przyszły z Moskwy. I powiem tu wyraźnie: Rosja poświadczyła nieprawdę w sprawie materiałów dotyczących mojego ojca. I obawiam się, że nie mam jakichkolwiek możliwości wyciągnięcia z tego powodu konsekwencji... Natomiast polska opinia biegłych, choć dość rzetelna, jest jeszcze niepełna. Kilku tematów w niej nie poruszono. Wielu hipotez ani nie wykluczono, ani nie potwierdzono. Mam nadzieję, że braki te uda się uzupełnić.

Dlaczego opinia sekcyjna jest niedostępna opinii publicznej? – Prokurator może ją ujawnić lub nie – decyduje dobro śledztwa. Jeśli prokurator się zgodzi na ujawnienie materiałów, ani ja, ani moja rodzina nie będziemy blokować ujawnienia informacji. Ta ekshumacja, sekcja to początek drogi do prawdy.

Myśli Pani, że się uda dojść tą drogą do końca? – Jestem optymistką. Mam nadzieję, że kiedyś dowiemy się, co się stało w Smoleńsku, minuta po minucie.

Boi się Pani? Czasem? – Staram się żyć normalnie. Spotykam się ze znajomymi, organizuję dla rodziny krótkie wakacje.... Mam oczywiście gorsze momenty – zastanawiam się, czy aby do końca jestem bezpieczna. Ale wtedy przypominam sobie o ojcu – gdy np. prowadził w prokuraturze poważne sprawy, grożono mu, baliśmy się o jego życie. On wtedy mówił, że zawsze może się coś stać i nawet dachówką można dostać po głowie. Więc życie w strachu nie ma sensu. A zupełnie serio – gdy jest mi bardzo ciężko, największe oparcie mam w Bogu. Modlę się, powierzam Mu to, co robię. Wiara. Tak, wiara daje mi największą siłę. Wiarę zresztą też mam po ojcu. Agata Puścikowska

„..czy aby do końca jestem bezpieczna...”- M.Wassermann W tygodniku „Gość Niedzielny" z 12 stycznia (patrz tutaj) znalazł się wywiad z p. mecenas Małgorzatą Wassermann, córką śp. Zbigniewa Wassermanna pt.:“Mam to po ojcu“. Całość warta jest wnikliwej lektury. Ja zwróciłam uwagę na poniższy fragment:

„...Sama byłam w zbyt wielkich emocjach, żeby myśleć racjonalnie. Nawet koszmarne przesłuchanie w Moskwie najpierw nie budziło moich podejrzeń. I dopiero w czerwcu, gdy miałam dostęp do akt prokuratorskich, gdy również wysłuchałam wystąpienia Edmunda Klicha w telewizji (mówił mniej więcej – że gdyby powiedział, co widział w Smoleńsku, wybuchłaby III wojna...) i gdy zaczęłam w końcu analizować, jako prawnik to, co się wokół mnie działo, zaczęłam w zupełnie praktyczny i prawniczy sposób postrzegać katastrofę i obserwować posmoleńską rzeczywistość. Ktoś, kto nie ma nic do ukrycia – mówię tu o polskim rządzie – tak dziwnie się nie zachowuje... Tyle zaniedbanych spraw – czy aby na pewno przypadkowo? I wobec powyższego obecnie nie wykluczam żadnego scenariusza”.

Jeżeli pani Wassermann "nie wyklucza żadnego scenariusza", to dlaczego do dzisiaj nie zdecydowała się na wystąpienie z zawiadomieniem o uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa chociażby w postaci zdefiniowanej w moim piśmie do Prokuratora Generalnego (patrz tutaj). Mogłaby od razu poprawić swoja pozycję procesową nie oglądając sie na "Zespół Parlamentarny", uzyskując nie tylko prawo do otrzymania statusu strony pokrzywdzonej, ale stając się współuczestnikiem śledztwa. W szczególnym przypadku, gdyby prokuratura podjęła czynności utrudniające prawa w zakresie zapewnienia gwarancji procesowych p. Wassermann, np. odmawiając jej praw strony pokrzywdzonej, to mogłaby ona w drodze zażalenia ujawnić stronniczość prokuratury i wystąpić z wnioskami o jej wyłączenie i poddanie sprawy ocenie międzynarodowych organów sprawiedliwości - patrz

Konwencja o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności z dnia 4 listopada 1950 r., oraz orzecznictwo Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, oraz art. 87 ust. 1, art. 90 ust. 1, art. 91 ust. 1,2,3 Konstytucji RP. Nawet, jeśli pani mecenas Wassermann o tych rzeczach nie wie, to powinna się dowiedzieć. I w tej intencji o tym tutaj piszę. To także realnie zwiększyłoby jej własne poczucie bezpieczeństwa. „.....Zastanawiam się, czy aby do końca jestem bezpieczna...” kończy, bowiem p. Wassermann swoją wypowiedź. Na to właśnie liczą siły hamujące uczciwe śledztwo. Na strach Rodzin Ofiar i na ich bezradność. Tymczasem strach to nie jest klucz do Prawdy.

Joanna Mieszko-Wiórkiewicz

16 stycznia 2012 "Piękne słowa powiedzą ci wszystko, ale niczego nie zmienią”- usłyszałem w jednej z piosenek w Radio Z, podczas mojego pobytu w Łodzi- wczoraj. Pojechaliśmy tam z żoną w odwiedziny do syna, studenta uniwersyteckiego- Uniwersytetu Łódzkiego. Piosenka ładna, ale zaraz potem odbyła się rozmowa z panem Tomaszem Raczkiem, partnerem tematyki filmowej pana Zygmunta Kałużyńskiego, dzisiaj już nieżyjącego - przez wiele lat – interlokutora - partnera pana Tomasza Raczka. Ale nie partnera życiowego pana Tomasza Raczka.. Partnerem życiowym pana Tomasza Raczka jest pan Marcin Szczygielski, z którym wiążą go więzy miłości już od roku 1994.. Nie wiem tylko, od którego roku panowie zamieszkali razem.. W każdym razie w roku 2008 przez czytelników pisma

”Gala”, para Szczygielski i Raczek - została uznana za ”najpiękniejszą parę roku 2008”. Rzeczywiście! Jest to najpiękniejsza para pośród najpiękniejszych par w Polsce.. Para Urbańska-Józefowicz - to przy tej parze - powiedzmy sobie szczerze, w czasach wielkiego chaosu moralnego – to nic takiego.. Para Roku 2008 we „Gali”- to jest dopiero para.. Tym bardziej, że pan Tomasz Raczek w roku 2001 zakładał osobiście pismo ”Gala”.. No i musiał mieć czytelników, którzy właśnie w roku 2008 uznają parę Szczygielski- Raczek za najpiękniejszą.. Musiał zakładać też czytelników, którzy wybrali Go częścią pary roku 2008.. No, bo przecież głosami czytelników został wynagrodzony takim wyróżnieniem.. Pośród innych par, ale w kategorii par pomieszanych z parami heteroseksualnymi.. Uczciwie byłoby zrobić galę pośród par homoseksualnych.. Te pary osobno- a tamte pary osobno.. Jakby na marginesie.. Wygląda na to, że pomieszano je celowo, żeby zamulić, że to są takie same pary, jak inne pary.. No, niestety- nie są takie same.. Ale skąd pismo „Gala” wzięło tylu czytelników homoseksualnych? A może jest to jakieś działanie promujące homoseksualizm, jako cnotę.. Do takiej rangi podnieść homoseksualizm? Za tym musi stać ideologia.. I to ideologia poparta wielkimi pieniędzmi, tym bardziej, że pan Tomasz Raczek stworzył od podstaw polską wersję Playboya, która lansuje usilnie” męski punkt widzenia”. Ach ten męski punkt widzenia…Może być różny.. Ten tradycyjny polega na uwielbieniu kobiety, jednej kobiety, z którą wiąże się mężczyzna aż do śmierci, skoro składał przysięgę małżeńską, a ten nowoczesny polega na wiązaniu się w z wieloma kobietami, najlepiej z jak największą liczbą, w zasadzie” ilością” kobiet, skoro rozpatrujemy rzecz na pęczki, czy sztuki.. Ale ”męski punkt widzenia” pana Tomasza Raczka jest zupełnie inny, że tak powiem- nietradycyjny, nowoczesny.. Często tak się zdarza, że w życiu prywatnym obowiązuje inny” męski punkt widzenia”, a w życiu publicznym inny.. ”Playboy”lansuje męski „punkt widzenia” na rozbierające się: „damy”, ale nie ma w nim rozbierających się panów.. Może czas wypełnić tę lukę? Jak podstęp, pardon – postęp - to postęp.. Może to być jednocześnie pismo dla ”dam”. Jak najbardziej? „Damy” dla „dam” „ damy” dla „panów” no i „panowie” dla ”panów”. Ideologia Playboya to, co innego - a życie prywatne i seksualne pana Tomasza Raczka - to, co innego.. A może on tylko tak udaje? W końcu, czego się nie zrobi dla idei? Pan Tomasz Raczek założył również Instytut Wydawniczy im Zygmunta Kałużyńskiego - powiedzmy sobie szczerze - ideologicznego stalinowca, antyklerykała, występującego w telewizji państwowej w poplamionej koszuli, wymiętej marynarce z opadającymi spodniami (???) Wielbiciel „kultury francuskiej”, bo pięknego filmu Antczaka „Noce i Dnie”, z panią Jadwigą Barańską w roli głównej nienawidził.. Mało się tam w studio nie pobił – nie pamiętam już, z kim.. Pan Jan Englert, jako rektor Akademii Teatralnej, człowiek poważny, określił swojego czasu pana Zygmunta Kałużyńskiego, jako ”debila” i nie, dlatego, że związany był z lewicową ”Polityką” tak jak też pan Tomasz Raczek.. Pan Krzysztof Zanussi określił go, jako ”upadły wyrobnik w służbie stalinowskiej”(!!!). Pan Kałużyński był też biesiadnikiem Okrągłego Stołu ds. środków przekazu - po stronie rządowej.. Nienawidził Ruchu Solidarność.. Co by o nim nie powiedzieć - było to wielkie narodowe niezadowolenie z rządów socjalistów.. Chociaż sama „Solidarność” domagała się więcej socjalizmu.. „Socjalizm - tak, wypaczenia ”nie.” Ale dlaczego ja zajmuję się kimś takim jak Tomasz Raczek? Lewicowcem, burzycielem tradycyjnych wartości, opowiadaczem różnych bajek w środkach masowej dezinformacji i transmisji komunikacyjnej? Traktuję go, jako ciekawostkę... Od wielu lat specjalista od kina.. Wielki autorytet kinowy.. W Radiu Z była rozmowa o najwybitniejszych filmach, pięciu filmach, które miał wymienić pan Tomasz Raczek.. Wśród nich wymienił „Ziemię Obiecaną”. I wiecie państwo, co w sprawie tego filmu powiedział? Najpiękniejsze, co jest w tym filmie to scena, w której pan Daniel Olbrychski z panią Kaliną Jędusik, w pociągu, no pamiętacie Państwo.. Pani Kalina Jędrusik sięga głęboko do spodni pana Daniela w poszukiwaniu tego, co pan Daniel pomiędzy nogami ma.. No i takie różne rzeczy.. Okazuje się, że film, można kupić w dwóch wersjach, chociaż pan Andrzej Wajda nakręcił go w jednej.. W jednej wersji jest ta scena - a w innej wersji - tej sceny nie ma.. No i pan Tomasz Raczek gorąco namawia, żeby szukać filmu z wersją erotic-porno.. Bo jest to najpiękniejsza scena, nie zrozumiałem czy tylko w tym filmie, czy spośród wszystkich filmów istniejących na świecie, których się naoglądał pan Tomasz Raczek.. Zobaczcie Państwo, co znaczy obsesja seksualna u krytyka filmowego.. Można pociąć cały film, byleby zostawić obleśną scenę erotyczną.. Myślę, że gdyby wycięto z filmu inną scenę, to krytyk Raczek nie zwróciłby na nią uwagi.. Ale obsesja seksualna nie może pogodzić się z utratą w filmie najgorszej sceny.. A może panu Raczkowi szkoda, że młodzież nie będzie oglądała tej sceny? Wiadomo, przynajmniej od czasów tow. Lenina, że’ największą ze sztuk jest film”. Dla Lenina film był sposobem rozsiewania bolszewickiej propagandy.. Zupełnie tak jak dzisiaj.. Nie oglądam wszystkich filmów, tak jak pan Tomasz Raczek.. Ale czasami coś wyrywkowo.. Na przykład wczoraj wieczorem Ojciec Mateusz zasiadł w kawiarni z młodą przystojną damą.. Popijali kawę czy herbatę, a może coś mocniejszego.. Moją uwagę zwrócił ubiór księdza i przedstawiona sytuacja.. Ksiądz Żmijewski w sutannie, przy kawiarnianym stoliku z przystoją panią.. Czy to nie znak naszych czasów? Niech się w końcu pożenią, bo chyba o to chodzi w propagandzie.. I nich się spotykają z różnymi kobietami i rozwiązuję ich problemy.. Nie tylko seksualne! Wszystko nich się dzieje w sutannie, będzie nowocześnie i zabawnie.. Obraz utrwali się w świadomości oglądającego.. I o to chodzi! Nowoczesny ksiądz rozwiązujące zagadki kryminalne w kawiarni..??? Żeby tylko nic nie mówił o Bogu! Bo to jest wsteczne i nienowoczesne! I dlatego film jest największą ze sztuk.. Sztuką propagandy! WJR

Prokuratura - odrębne państwo z własnym wojskiem Gdy prokurator Przybył strzelił sobie w szczękę, politycy koalicji winni dostrzec, że strzelili sobie i nam w stopę, bo stworzyli nam w Polsce odrębne państwo prokuratorskie, na dodatek z własnym wojskiem.

1. Prokurator najpierw gada, co chce, potem do siebie strzela, zwierzchnicy wodzą się za łby, prasa pisze o wojnie prokuratur, w tle jakieś afery z inwigilacją dziennikarzy - źle się dzieje w państwie prokuratorskim!

2. To państwo prokuratorskie, wewnętrzne państwo w państwie polskim, istnieje od niespełna dwóch lat. Stworzyła to państwo koalicja PO-PSL-SLD, zgodnie głosująca za tak zwaną niezależnością prokuratury i jej oddzieleniem od Ministerstwa Sprawiedliwości. Była to reforma pod hasłem - nigdy więcej Ziobry! Choc Ziobry już wtedy na czele prokuratury nie było. I tak, w ramach walki z IV Rzeczpospolitą, koalicja uwolniła prokurature od wszelkiej odpowiedzialności i kontroli.

3. Dziś politycy obozu władzy, z prezydentem i premierem na czele obchodzą to państwo prokuratorskie wokół, zaglądają przez dziury w granicznym płocie, a nuż uda się tam wejść i pomajstrować, cos naprawić, bo panujący w tym państwie bajzel niestety bije w obóz władzy - ale co tu zrobić, skoro kompetencji wszelkich na własne życzenie brak. Oglądają się na Gowina, że przyjdzie jalko ten majster Grisza i naprawi - ale jak on ma naprawić, skoro prokuratura została uniezależniona od wszystkiego, a od Ministra Sprawiedliwości w szczególności! Sam chciałeś, Donaldzie i Bronisławie Dyndało!

4. Pal sześć polityków władzy - mają, czego chcieli, ich problem - ale społeczeństwa szkoda! Dla kogo jest prokuratura, dla siebie? Nie, ona jest dla nas, dla ludzi, dla społeczeństwa. W naszym imieniu sciga przestepców albo i nie ściga, oskarża albo nie oskarża, podsłuchuje albo nie podsłuchuje, wyjaśnia katastrofę albo nie wyjaśnia.. A jaki my, społeczeństwo, mamy wpływ na działalność tej prokuratury? Żaden! Ani bezpośredni, ani nawet pośredni, poprzez wybranych posłów. Jak nam się prokuratura nie podoba, choćby za to, że trwa w niej wojna i padają strzały, to, jako społeczeństwo możemy sobie na znak protestu palcem w bucie pokiwać. Podobnie jak wybrany przez nas poseł. Ani my, ani ten poseł nie mamy już żadnego wpływu na to, kto zostaje prokuratorem, czy to rejonowym, czy generalnym. Ani my, ani ten poseł nie mozemy sie zapytać o to, co się w prokuraturze dzieje, dlaczego jest tam wojna, albo, dlaczego Franka aresztowali, a Gromosława wypuścili. Nic nam społeczeństwu do tego, nic naszym posłom do tego, możemy sobie pisać skargi na Berdyczów.

5. Nie mamy wobec państwa prokuratorskiego żadnych praw, mamy natomiast obowiązki. Musimy sie na wezwanie tego panstwa karnie stawiać, nawet ze szczoteczka do zębów, no i przede wszystkim mamy obowiązek na to panstwo płacić, bo ono utrzymuje się z naszych podatków, nie z wlasnych.

6. Kiedys było tak, że wybieralismy sobie Sejm, ten Sejm powoływał rząd, w rządzie był zaś Minister Sprawiedliwości, bedacy równoczesnie Prokuratorem Generalnym. I jemu podlegala prokuratura. I do tego Ministra-Prokuratora mogliśmy kierować nasze skargi i żale, bezpośrednio, albo przez naszych posłów. Jak minister był zły, to można było mu postawić wotum nieufności, że na przykłąd za słabo ściga przestępców, albo też - jak Ziobro - że ściga ich za bardzo? Tak czy owak to od nas w ostateczności zależało, czy gość bedzie dalej Ministrem-Prokuratorem, czy nie będzie. I to my, społeczeństwo, wzruszone łzami posłanki Sawickiej, ostatecznie zdecydowaliśmy, żeby z korupcją nie walczyć tak zaciekle i przy pomocy kartek wyborczych zdjęliśmy z urzędu Ziobrę, zastepujac go zdecydowanie mniej zapalczywym Ćwiąkalskim. A dziś nie mamy juz żadnego wpływu na Prokuratora Seremeta. Jest on od nas całkowicie niezależny. Nie będziemy mieli też żadnrgo wpływu na wybór jego następcy, nasze głosy oddane w wyborach parlamentarnych nie będa miały z tym wyborem żadnego związku. Są, co prawda posłowie w Krajowej Radzie Prokuratorów, ale stanowią tam zdecydowaną mniejszość. No i jest prezydent, który bedzie mógł wybrac jednego spośród dwóch kandydatów - to ci dopiero wybór!

7. Nawet sądy, choć niezawisle, są pod jakąś tam społeczną kontrolą, Minister Sprawiedliwości je wizytuje, skargi bada, natomiast prokuratura jest państwem całkowicie odrębnym. Z tym samym godłem, flagą, ze stolicą w Warszawie, ale państwem od nas Polaków całkowicie niezależnym. I nawet własne wojsko to państwo posiada, z generałem i całą rzeszą uzbrojonych pułkowników. Jedyne rozsądne wyjście, to przyłaczenie tego państwa z powrotem do macierzy. Janusz Wojciechowski

Walka o suwerenność Polski w cieniu traktatu lizbońskiego

Znacie? – Znamy. – No to posłuchajcie … – admin

Wielu przezornych ludzi ostrzegało przed wejściem Polski do Unii Europejskiej i negatywnymi następstwami tej decyzji, ale w okresie, gdy dokonywano „anschlussu”, byli oni powszechnie wyszydzani przez polityczny establishment i wpływowe media, jako przedstawiciele anachronicznej kasty patriotów. W „owczym pędzie” do wygodnego życia zagubiono całkowicie poczucie realizmu i przyzwoitości, a krajowi decydenci owładnięci wizjami oszałamiających karier na unijnych salonach, w ogóle nie przejmowali się warunkami naszej akcesji, dążyli tylko, do jak najszybszego wcielenia Polski do „wspólnoty”, bez względu na cenę, jaką Polacy musieli za to zapłacić. W chwili obecnej, gdy z perspektywy minionych kilku lat, możemy w sposób chłodny i bardziej rzeczowy, (ponieważ dysponujemy większą wiedzą i licznymi doświadczeniami) ocenić nasze uczestnictwo w Unii, należy wyraźnie stwierdzić, że nie do takiej instytucji wchodziliśmy, w jakiej przyszło nam teraz funkcjonować. Warunki naszej akcesji ulegały stałemu pogorszeniu, przy okazji każdego ważniejszego szczytu unijnych przywódców. Dzisiaj już nikt w Europie nie pamięta o ustaleniach podjętych w Kopenhadze, nie ma też chętnych do „umierania” za Niceę, natomiast obowiązuje przyjęty z wielką aprobatą większości polskich polityków traktat lizboński, który udało się Niemcom „przepchnąć”, pomimo przejściowego oporu Irlandii i wcześniejszej porażki z konstytucją europejską. W czasie, gdy w polskim sejmie decydowały się losy tego traktatu, a tym samym również przyszłość naszego państwa, zapewniano nas, że Polska zachowa suwerenność, a nawet wzmocni swoją pozycję wśród narodów starego kontynentu. Stało się jednak inaczej, gdyż zostaliśmy w cyniczny i podły sposób wykorzystani w brudnych gierkach prowadzonych przez krajowych politykierów. Nie ziściły się mrzonki o „silnej Polsce w Europie”, a w międzyczasie zostaliśmy pozbawieni większości atrybutów przynależnych suwerennemu państwu. Daliśmy się ubezwłasnowolnić, chociaż jeszcze do niedawna byliśmy narodem, który wysoko cenił swoją wolność i podmiotowość. Dzisiaj na własne oczy możemy obserwować, jak dokonuje się ruina naszego rodzimego „świata” i jak dewaluują się znane nam do tej pory pojęcia: patriotyzmu, odpowiedzialności i honoru, z których wyzuci są całkowicie dzisiejsi politycy. Fiasko „polskiej” prezydencji i narastająca, wprost proporcjonalnie do skali zaostrzającego się kryzysu w strefie euro, presja niemiecko-francuskiego tandemu decyzyjnego, ukazały w całej pełni jałowość i szkodliwość dotychczasowej polityki, a nade wszystko miałkość i bylejakość rządzących nami polityków. Pamiętam dobrze, jak zgodnym chórem recytowano, jakie to „szczęście” spotkało Polaków, że „nasi” przedstawiciele w osobach Janusza Lewandowskiego i Jerzego Buzka, zostali wybrani na tak ważne stanowiska w UE, jak funkcja przewodniczącego Parlamentu Europejskiego i komisarza ds. budżetu. Zapewniano przy tym, że zrobią wiele dobrego dla Polski, która będzie mieć z nich wielki pożytek, zwłaszcza, że zapłaciliśmy za ich „stołki” rezygnacją z ważnych dla naszego kraju postulatów. Okazało się jednak, że ci unijni, (bo przecież nie polscy) urzędnicy, potrafią tylko dbać o własne kariery i prawie natychmiast z reprezentantów Polski w Brukseli, przemienili się w uczynnych akwizytorów unijnych interesów. Doświadczenie to, powinno nas w przyszłości wyczulić na podobnego rodzaju zagrywki, ze strony rodzimego chowu karierowiczów, którzy w zamian za posady w unijnych instytucjach, będą chcieli przehandlować polskie interesy narodowe. W tego typu postawę wpisuje się również skandaliczne zachowanie szefa MSZ Radosława Sikorskiego, który podczas wystąpienia na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej w Berlinie przedstawił rzekomo „polską” wizję Unii Europejskiej. Sikorski stwierdził tam, że przyszłością Unii jest federacja i że będzie się domagał, aby państwa członkowskie miały tyle tylko autonomii, ile mają stany USA. Jednocześnie „łaskawie” wyłączył spod władzy Brukseli: edukację, moralność publiczną i podatki, które miałyby pozostać w gestii państw członkowskich, ponieważ jego „skromnym” zdaniem „w Unii mogą funkcjonować obok siebie kraje różniące się godzinami pracy czy prawem rodzinnym”. Zaproponował także wzmocnienie najwyższych instytucji UE, poprzez połączenie stanowisk przewodniczących Rady i Komisji Europejskiej, wejście w skład Komisji bliżej nieznanych nam „prawdziwych przywódców z autorytetem i charyzmą” (być może miał na myśli Angelę Merkel i Nicholasa Sarkozy’ego) oraz wybór deputowanych do Parlamentu Europejskiego z ogólnoeuropejskiej listy kandydatów. Z jego toku rozumowania wynika, że z jednej strony pragnie on wzmocnienia Unii poprzez zwiększenie prerogatyw jej nadrzędnych organów oraz przekazania przywództwa w ręce polityków niemieckich lub ewentualnie francuskich, a z drugiej chodzi mu ewidentnie o zapewnienie sobie i innym „namaszczonym” politykom europejskim wygodnego azylu na unijnych salonach, przy jednoczesnym wyeliminowaniu wpływu poszczególnych krajów na wybór „swoich” przedstawicieli w Brukseli. Tak, więc rozwiązania proponowane przez Sikorskiego zmierzają w kierunku całkowitego ubezwłasnowolnienia państw członkowskich i poddania ich arbitralnym rozstrzygnięciom unijnych technokratów, realizujących interesy najważniejszych europejskich graczy. Zachowanie Sikorskiego nie jest jakimś incydentalnym „wyskokiem”, czy odosobnionym przypadkiem, ponieważ wyraźnie można dostrzec, że jest to element przemyślanej i konsekwentnie realizowanej strategii rządu Donalda Tuska, który przyjął rolę bezkrytycznego realizatora założeń niemieckiej polityki wobec Unii. Świadczy o tym, między innymi brak jego reakcji na słowa wypowiedziane przez Sikorskiego, który boi się mniej „niemieckiej potęgi niż niemieckiej bezczynności”. Zresztą cały aparat rządowy i jego propaganda wprzęgnięte zostały w ralizację tego planu, a zapewne wielu Polakom dźwięczą jeszcze w uszach słowa ministra Rostowskiego, który parę miesięcy wcześniej straszył Europejczyków wojną, która rzekomo miałby być następstwem rozpadu strefy euro. Dlatego uprawnionym jest rozumowanie, że ani wypowiadane przez „lokajów” Tuska deklaracje, ani ich kontekst i miejsce nie były przypadkowe. Sikorski jadąc do Berlina miał świadomy zamiar, zapewne uzgodniony ze swoim pryncypałem, złożenia hołdu niemieckiej polityce i przygotowania gruntu pod usankcjonowanie jej dominacji w Europie. Temu właśnie celowi miała służyć cała „polska” prezydencja, która, jak wiemy, nie posiadała innych godnych uwagi priorytetów. Jednak, jak się rychło okazało, plan przekształcenia ostatniego brukselskiego szczytu w wielkie „zwycięstwo” zwolenników idei pogłębionej integracji UE i narzucenia jej niemieckiego przywództwa całkowicie zawiódł. Prezydencja firmowana przez Tuska i jego ekipę doznała sromotnej porażki i upokorzenia, a stało się to za przyczyną premiera Wielkiej Brytanii Davida Camerona, który stwierdzając dobitnie, że państwo przez niego kierowane nigdy nie przyjmie wspólnej waluty i nigdy nie porzuci swojej suwerenności, wylał kubeł zimnej wody na rozgrzane głowy fanatycznych euroentuzjastów. Przywódcom Niemiec i Francji udało się jedynie skłonić większość państw członkowskich (poza Wielką Brytanią) do akceptacji projektu ustanowienia tzw. paktu fiskalnego, który miałby być podpisany pod koniec marca bieżącego roku, w formie porozumienia międzyrządowego. Zgodnie z jego założeniami „złota reguła” dotycząca nieprzekraczalnego deficytu 3 proc. PKB i długu 60 proc. PKB miałaby być wpisana do konstytucji wszystkich uczestników porozumienia, a za jej złamanie przewiduje się sankcje finansowe, które nakładać ma Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Wspomniane państwa mają także partycypować w kosztach związanych z ratowaniem eurowaluty, co ma się odbyć poprzez udzielenie „pożyczki” dla MFW, który będzie rozdzielał pomoc finansową dla najbardziej zadłużonych krajów eurolandu. Premier Tusk zobowiązał się, że Polska na ten cel przeznaczy 10 proc. swoich rezerw walutowych, które wynoszą obecnie ok. 73 mld euro. W przyszłości przewidywana jest również pomoc w ratowaniu komercyjnych banków: niemieckich, francuskich, belgijskich, włoskich i innych, które utraciły wiele miliardów euro na zakupie „lipnych” obligacji emitowanych przez największych europejskich dłużników. Widać, więc, że za rozrzutność i życie ponad stan mieszkańców zachodniej Europy, zapłacić ma w dużej mierze uboższy od nich podatnik polski, czeski, słowacki etc. A zawdzięczamy to „szczodrobliwości” premiera Tuska! Nie ma w tym oczywiście nic złego, że w trudnych sytuacjach państwa sobie pomagają, zwłaszcza, jeśli mogą w przyszłości liczyć na wzajemność. Jednak, jaki Polska może mieć w tym interes, aby ratować z opresji pazernych bankierów i ponosić wyrzeczenia dla utrzymania dotychczasowego poziomu życia przez niemieckiego emeryta? Natomiast z całą pewnością, wyprowadzając tak duże sumy z naszych rezerw walutowych narażamy stabilność własnej waluty, zmniejszając skuteczność interwencji NBP na rzecz wzmocnienia kursu złotówki. Poza tym, jest kwestią zwykłej przyzwoitości, aby rząd nie drenował krajowej gospodarki i kieszeni zubożałego polskiego emeryta, w interesie obcych państw i społeczeństw, które dotychczas nie przejmowały się zbytnio naszym losem. Jest chyba rzeczą zrozumiałą dla wszystkich, że ten, kto narobił długów, powinien je również spłacać, choćby przyszło mu teraz „zacisnąć pasa”. Pomimo wszystko, nie powinniśmy się jednak zbytnio dziwić nędzy polskiej polityki, a w konsekwencji słabości naszego państwa, którego władze nie potrawią nawet poprawnie zdefiniować naszego interesu narodowego, skoro na czele rządu stoi taka miernota jak Donald Tusk. Już, bowiem w 1987 roku na łamach pisma „Znak”, stwierdził on, że „polskość to nienormalność”, a nasza rodzima tradycja i historia to dla niego „wzniosło-ponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych rojeń”. Polskość jawiła mu się, jako „brzemię”, którego nie miał „specjalnej ochoty dźwigać”, co wywoływało u niego „niezmiennie odruch buntu”. Nielepiej zresztą przedstawia się obraz kierowanej przez niego partii, w której pełno jest dyletantów i nieuków, kierierowiczów, pozerów i serwilistów. Nie może, więc dziwić upadek etosu służby publicznej, bo któż z dzisiaj rządzących miałby pozostać wierny zasadzie pracy pro publico bono, jeśli są to w większości ludzie słabi moralnie i łasi na wszelkie zaszczyty. A służba publiczna, to przede wszystkim uczciwość, odpowiedzialność i ciężki obowiązek. W moim przekonaniu, w najbliższej perspektywie czasu, z polskiego parlamentu nie wyjdzie żaden impuls do pozytywnych zmian i odrodzenia narodowego, ponieważ w panującej tam atmosferze prywaty i partyjnych intryg dojrzewa raczej kolejna Targowica. Jak, bowiem przejść obojętnie wobec faktu, że w 2008 roku sejm uchwalił przytłaczającą większością głosów traktat lizboński, którego wejście w życie pozbawiło państwo polskie suwerenności i umożliwiło unijnym biurokratom stałą ingerencję w nasze sprawy wewnętrzne. Stało się to za przyzwoleniem wszystkich partii posiadających wówczas swoją reprezentację parlamentarną. W chwili obecnej dalsze pogłębianie procesu integracji europejskiej, za cenę demontażu polskiej państwowości, popierają zdecydowanie PO, SLD i PSL. Swoje pięć groszy do publicznej debaty dorzucił ostatnio również znany oszołom Janusz Palikot, który stwierdzając w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” z 8 grudnia 2011 r., że dla niego „narodowa suwerenność jest (…) niczym więcej niż retoryczną figurą” i opowiadając się zdecydowanie za budową federacyjnego państwa w Europie, kosztem unicestwienia państw narodowych, moim zdaniem, wykluczył się całkowicie z jakiejkolwiek rzeczowej dyskusji na temat przyszłości naszego kraju. Dał on, bowiem przykład skrajnego cynizmu i zaprzaństwa, a za plugawe i antynarodowe wypowiedzi, tak on, jak i jego „hunwejbini” zasłużyli sobie na to, aby ich publicznie napiętnować i „rozdeptać”, jak robactwo najpodlejszego gatunku. Jedynie słabnący PiS próbuje obecnie skupić wokół siebie elektorat patriotyczny, występując z ostrą retoryką „bogoojczyźnianą” i zaciekłymi atakami na ekipę Tuska, za lansowaną przez niego i jego pupila Sikorskiego „politykę” bezwarunkowej kapitulacji wobec interesów Wielkich Niemiec. Ale czy można przy tym mówić o zupełnej szczerości prezesa Jarosława Kaczyńskiego? Prawdą jest, że dostrzegał on i podkreślał zagrożenie niemieckie, szczególnie w kontekście zacieśniającej się współpracy niemiecko-rosyjskiej, lecz jednocześnie popierał proces pogłębiania integracji UE, jakby nie dostrzegając faktu dominującej w tej instytucji roli Niemiec. Głosował też za ratyfikacją traktatu lizbońskiego, a nieżyjący prezydent Lech Kaczyński, który wyrażał się z entuzjazmem o Unii Europejskiej, mówiąc między innymi, że to „niezwykle wspaniały i udany eksperyment ludzkości”, zatwierdził go swoim podpisem. Podobnie jest z liderami nowego ugrupowania powstałego w wyniku secesji grupy parlamentarzystów z PiS-u, którym przewodzą europosłowie Zbigniew Ziobro i Jacek Kurski. Jaką bowiem w tej kwestii, mogą mieć wiarygodność, skoro Ziobro głosował za traktatem, a Kurski jedynie wstrzymał się od głosu. Sikorski występując w imieniu rządu z tezami o ograniczeniu suwerenności Polski nie tylko obraził nasze społeczeństwo, ale także przekroczył swoje kompetencje i sprzeniewierzył się prawom Rzeczypospolitej Polskiej. Poza tym definiowanie przez obecny rząd polskiego interesu narodowego, jako całkowicie zależnego od przyszłości Unii i strefy euro oraz forsowanie na siłę dalszej integracji „wspólnoty” i nieliczenie się ze stratami, jakie Polska będzie musiała ponieść, jest ewidentnym działaniem na szkodę narodu i państwa polskiego. Dlatego postępowanie Sikorskiego jest godnym najwyższego potępienia, ponieważ wykorzystując autorytet swojego urzędu i fakt sprawowanej przez Polskę prezydencji głosił on tezy niebezpieczne dla naszego narodowego bytu. W zamieszaniu wokół jego wypowiedzi i szkodliwych działań rządu, nie chodziło wcale o jakąś wyimaginowaną debatę nad przyszłością Unii, ponieważ o kierunkach jej przekształcenia zdecydowały już Niemcy i Francja, będące faktycznymi hegemonami w Europie, co skrzętnie przemilczeli inspiratorzy całego zajścia. Tak naprawdę, gra toczyła się o najwyższą dla nas stawkę, czyli dalsze losy polskiej państwowości. Dlatego w sytuacji, gdy rządząca nami klasa „pasożytnicza”, składająca się w większości z ludzi pozbawionych poczucia patriotyzmu i honoru oraz „zaczadzonych” kosmopolityzmem, pracuje intensywnie nad upadkiem Rzeczypospolitej, potrzebna jest nowa inicjatywa polityczna zmierzająca do odrodzenia narodowego naszej ojczyzny. Jeśli w najbliższym czasie, ludzie o dobrej woli i czystych intencjach, jakich jest jeszcze wielu w naszym kraju, nie podejmą koniecznych działań, to o naszej przyszłości może zdecydować „ulica”. Tylko, że wtedy na czele „oburzonych” może stanąć ktoś, kto nie będzie miał na celu odbudowy polskiej państwowości i kto może być jedynie kreaturą jakiejś międzynarodówki. Myśląc o naszej wspólnej przyszłości pamiętajmy, że suwerennością państwa i wolnością narodu, jako wartościami nadrzędnymi i bezcennymi, nie ma prawa nikt kupczyć, bez względu na swoje przekonania polityczne, czy zajmowaną pozycję społeczną, ponieważ: „Państwo Polskie jest wspólnym dobrem wszystkich obywateli. Wskrzeszone walką i ofiarą najlepszych swoich synów ma być przekazywane w spadku dziejowym z pokolenia na pokolenie. Każde pokolenie obowiązane jest wysiłkiem własnym wzmóc siłę i powagę państwa. Za spełnienie tego obowiązku odpowiada przed potomnością swoim honorem i swoim imieniem”. Wojciech Podjacki

http://sol.myslpolska.pl/

Grzegorz Wierzchołowski o kłamstwie smoleńskim „Pijany szef Sił Powietrznych zmusił pilotów do lądowania”, „Pilotom pomagał pijany dowódca”, „Winę za katastrofę ponosi polski pilot naciskany przez pijanego dowódcę”, „Winni Kaczyński, piloci i pijany dowódca lotnictwa” – to tylko kilka wybranych nagłówków, jakie równo rok temu, po publikacji raportu MAK, ukazały się w światowej prasie. Teraz, gdy stało się jasne, że na obecność gen. Andrzeja Błasika w kokpicie Tu-154 nie ma żadnych dowodów, ci, którzy doprowadzili do międzynarodowego linczu na polskim dowódcy, nabrali wody w usta. Można oczywiście się łudzić, że uczynili to ze wstydu. Doświadczenia ostatnich kilkunastu miesięcy powinny jednak otrzeźwić każdego, kto wierzy jeszcze w uczciwość ludzi łżących od tragicznego kwietnia 2010 r. niemal dzień w dzień. Tych, którzy odebrali gen. Błasikowi honor i nazwisko, a dziś w milczeniu fabrykują zapewne kolejne kłamstwa, należy potraktować tak samo, bo sami już odebrali sobie dobre imię.

„Dowodowo udowodnione” O osobniku, który podczas ogłaszania raportu MAK jeździł na nartach we włoskich Dolomitach, a wcześniej oddał śledztwo w ręce Rosjan, nie piszmy, więc dziś „premier”, tylko Donald Tusk. Edmund Klich – tak nazywa się człowiek, który już w maju 2010 r. stwierdził, że piątą osobą w kabinie pilotów był Andrzej Błasik. Nie, kto inny, tylko Klich – wielokrotnie zresztą sugerujący, że do katastrofy doprowadziła presja wywierana przez generała – powiedział w Radiu Zet: „Pan gen. Błasik był w kabinie i to jest dowodowo udowodnione, i tutaj nie ma dyskusji żadnej”. „Klasyczne niebezpieczne zachowanie” – tak o rzekomej obecności i postawie generała podczas lotu mówił Radosław Sikorski, nie mając na poparcie tej wygodnej dla Rosjan hipotezy żadnych dowodów. Były minister Jerzy Miller przewodniczył komisji, która podpisała się pod słowami: „Należy także przyznać, że elementem presji pośredniej była obecność dowódcy Sił Powietrznych w kabinie załogi”. Inny Miller – Leszek – napisał w „Super Expressie”: „Generał Błasik nie otrzymał medialnego strzału w tył głowy. Strzelił sobie w nią sam, pijąc alkohol i wywierając presję na pilotów”.

„On dawał decyzję na lądowanie” To, czego nie wypadało stwierdzić Tuskowi, Klichowi i Millerowi, dopowiadali Polakom eksperci i dziennikarze. „Każdy, kto miałby za plecami szefa, od którego zależy cały jego los, jego przyszłość, zachowywałby się inaczej, niż jak nie mając tego szefa” – mówił Tomasz Hypki. „Dowódcą tego samolotu był faktycznie dowódca sił powietrznych. I to on dawał decyzję na lądowanie” – to płk Robert Latkowski. „Eksperci z Krakowa przypisali wszystkie wypowiedzi konkretnym osobom przebywającym w kokpicie Tu-154, który rozbił się 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku. Będzie, zatem wiadomo, co mówił Błasik. Będzie też dowód, że nie wpadł do kabiny pochwalić się zegarkiem ani zapytać pilotów, nomen omen, jak leci” – kłamał niedawno na swoim blogu Jan Osiecki, współautor dwóch książek o katastrofie smoleńskiej. O tym, że gen. Andrzej Błasik był w konflikcie z pilotami Tu-154 i że często siadał za sterami w trakcie lotu (reszty można było się domyślić), pisali z kolei we „Wprost” Michał Krzymowski i Marcin Dzierżanowski. A trio z „Gazety Wyborczej” – Agnieszka Kublik, Wojciech Czuchnowski i Paweł Wroński – donosiło: „Jest świadek, który słyszał, jak tuż przed wylotem prezydenckiego Tu-154 dowódca Sił Powietrznych gen. Andrzej Błasik zwymyślał kapitana samolotu Arkadiusza Protasiuka”. Rewelacje te oczywiście okazały się nieprawdą.

Czekając na sprawiedliwość Zapamiętajmy te wszystkie nazwiska, choć mogą one budzić niesmak, a nawet wstręt. Zapamiętajmy – i napiętnujmy. Ewa Błasik, wdowa po śp. generale, nie ma, co liczyć na przeprosiny, ale być może doczeka się sprawiedliwości. Grzegorz Wierzchołowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
667
666 667
667
Pytania systemy 09(1)667
667
Księga 2. Postępowenie nieprocesowe, ART 667 KPC, III CSK 82/09 - wyrok z dnia 10 grudnia 2009 r
667
667
667
667
666 667
667 Wright Laura Książę i piękna rudowłosa
667
US Patent 464,667 Electrical Condenser
667 1

więcej podobnych podstron